Jedna wrona smutku wróży wiele, Dwie zaś – to radości znak, Trzy przyniosą nam wesele, Cztery – dziecię na ten świat, Pięć wron srebrem nas obsypie, Sześć – zwiastuje złota w bród, Siedem zdradzi tajemnicę, Dochowaną aż po grób.
PROLOG Drumnadrochit, 28 lutego 1942 ŚP. AGNES MÀIRI GRANT CÓRECZKA ANGUSA I MÀIRI GRANTÓW ZM. 14 STYCZNIA 1942 ŚP. KPT. ANGUS DUNCAN GRANT UKOCHANY MĄŻ MÀIRI UR. 2 KWIETNIA 1909 – ZM. ... STYCZNIA 1942
Nagrobek
był skromny, wyciosany z czarnego granitu, którego w Glenurquhart nigdy nie brakło, nawet teraz, gdy wszystko zdobywano z takim trudem. Màiri codziennie odwiedzała maleńki kopczyk ziemi przykrywający trumnę córeczki i obserwowała, jak się obniża. Kamieniarz Archie powiedział, że przy takich mrozach postawienie nagrobka może zająć nawet kilka miesięcy, lecz trumienka była tak niewielka, że usypana na niej ziemia wyrównała się w ciągu paru tygodni. Gdy nagrobek wreszcie stanął, przyszedł telegram z wieścią o Angusie i Archie musiał go znów zabrać. Chciał poczekać na potwierdzenie daty śmierci, ale Màiri pragnęła, by postawił
pomnik. Potrzebowała miejsca do opłakiwania obojga najbliższych i Archie nie mógł jej odmówić. Wygrawerował imię i nazwisko Angusa pod imieniem i nazwiskiem jego córki, zostawiając miejsce na dzień śmierci, by uzupełnić go, kiedy już będzie znany. To musiało wystarczyć, bo przecież ciała Angusa – w przeciwieństwie do małej – wcale tu nie było i niemal na pewno tak już pozostanie. Gdy Archie ponownie stawiał nagrobek, na przykościelnym cmentarzu nie było nikogo poza nim i Màiri. Przeniesienie kawałka granitu wymagało nie lada siły. Nad głową Màiri przemknął jakiś cień. Uniosła wzrok. Nad grobami krążyła samotna wrona, niemal nie poruszając skrzydłami. „Jedna wrona smutku wróży wiele...” Zaraz dołączyła do niej druga, a potem jeszcze dwie. „Dwie zaś – to radości znak, Trzy przyniosą nam wesele, Cztery – dziecię na ten świat”. Archie zdjął czapkę i miął ją w dłoniach. – Jeśli czegoś jeszcze potrzeba, wszystko jedno czego... Màiri spróbowała odpowiedzieć uśmiechem, lecz wydobył się z niej jedynie stłumiony szloch. Sięgnęła do kieszeni po chustkę i przyłożyła ją do ust. Archie przerwał, jakby chciał jeszcze coś dodać, jednak włożył tylko czapkę i rzucił: – To ja już pójdę. Skinął szybko głową i pomaszerował do swojej furgonetki. Telegram przyniósł Listonosz Willie – ni mniej, ni więcej, tylko w Walentynki, dokładnie miesiąc po porodzie. Màiri stała za barem, nalewając piwo, gdy weszła trupioblada Anna. Szeptem
obwieściła, że za drzwiami stoi Willie, ale nie chce wejść. Willie należał do stałych bywalców, więc Màiri domyśliła się wszystkiego, zanim zbliżyła się do drzwi i spojrzała mu w twarz. Wpatrywał się w nią przez chwilę ciężkim spojrzeniem spod opadających powiek, by przenieść wzrok na trzymaną w dłoniach kopertę. Obrócił ją kilka razy, jakby się zastanawiał, czy w ogóle powinien ją oddawać, czy nieprzekazanie jej mogłoby sprawić, że zawartość okaże się nieprawdą. Wiatr wyginał ją raz po raz na wszystkie strony. Gdy wreszcie wręczył kopertę, trzymał ją delikatnie jak świeżo wyklute kurczątko. Màiri otworzyła, na moment utkwiła wzrok w fioletowej dacie stempla pocztowego – 14 lutego 1942 – przybitej niecałe pół godziny wcześniej przez samego Williego, a później przeczytała: PA NI MÀ IR I G R A NT HIG H R OA D 6 D RUM HR A B ST WO INV E R NE SS Z ŻA LE M ZAW IA DA MIA MY, ŻE PA NI MĄ Ż K PT A N G U S D G R A NT 179994 4 B TN SE A FO R TH HIG HL A ND E R S ZAG INĄ Ł I PR ZY PUSZC ZA LNIE PO LE G Ł NA PO LU WA LK I 1 ST YC ZNIA 1942 SZC ZE G Ó Ł OW E INFO R MAC JE ZO STA NĄ PR ZE K A ZA NE LIST OW NIE
Dotarły do niej tylko trzy rzeczy: Angus, poległ, data śmierci. To wystarczyło. – Przykro mi, Màiri – wyszeptał Willie. – Zwłaszcza że dopiero co... – zaczął i umilkł. Zamrugał i opuścił wzrok, zatrzymując go na moment na jej brzuchu, a potem wbijając znów w swoje dłonie. Nie była w stanie odpowiedzieć. Cicho zamknęła drzwi i przeszła do kuchni, mijając umilkłych nagle miejscowych klientów pubu. Oparła się o ścianę, jedną ręką ściskając puste łono, drugą kartkę, z którą nadeszła śmierć Angusa – śmierć, nie po prostu tragiczna
wiadomość. Nie żył już wprawdzie od ponad sześciu tygodni, ale ona nie miała o tym pojęcia. Po otrzymaniu telegramu, jeszcze przed uzupełnieniem napisu na nagrobku, Màiri zaczęła obwiniać Williego. Dlaczego zdecydował się oddać jej telegram? Widziała przecież, że się zawahał. Przecież jego kłamstwo polegałoby w najgorszym razie na niedopowiedzeniu, a ona mogłaby wierzyć, że Angus wciąż gdzieś tam jest. Nawet jeśli robiłby rzeczy zupełnie dla niej niezrozumiałe, które mogłyby go straszliwie odmienić, tak jak zmieniali się po powrocie inni mężczyźni – mogłaby wierzyć, że żyje i wszystko jest jeszcze do naprawienia, bo z pewnością jej miłość pokonałaby wszystkie przeszkody, gdyby tylko znalazł się w domu. Okłamywali ją przecież, mówiąc o dziecku, a ona im na to pozwalała. Miała świadomość każdego ruchu maleństwa, odkąd pierwszy raz poczuła, że się przemieszcza. Przez długie miesiące z zachwytem obserwowała maleńkie wypukłości pojawiające się na brzuchu – łokcie czy może kolanka z podskórną siłą pchały się na zewnątrz, wciąż zmieniając krajobraz jej ciała. To chłopiec czy dziewczynka? Kimkolwiek byłoby maleństwo, z pewnością miało już własne zdanie. Pamiętała chwilę, akurat w Hogmanay – sylwestra, kiedy zdała sobie sprawę, że od wielu godzin nie poczuła żadnego ruchu dziecka. O północy, w chwili gdy dudy Iana Mackintosha miały wydać pierwszy akord Auld Lang Syne, a sprzed domu Donniego Macleana powinny zabrzmieć strzały, Màiri zaczęła uciskać brzuch, próbując przebudzić dziecko – podobno nienarodzone maleństwa też ucinają sobie drzemki. Zaczęła krzyczeć, by w końcu, uświadomiwszy sobie, co zaszło,
objąć brzuch i zapłakać. Trzynaście dni później nadeszły bóle. Poród pamiętała jak przez mgłę, bo położna napoiła ją gorzką herbatą z jakimś białym proszkiem, a lekarz regularnie przykładał jej do nosa eter, aż w końcu zupełnie ją uśpił. Powiedziano jej, że mała żyła kilka minut, co wystarczyło, by ją ochrzcić. Uwierzyła w to kłamstwo, co znalazło odzwierciedlenie na nagrobku. Najpewniej jednak tego samego dnia straciła i męża, i dziecko. Nigdy nie otrzymała obiecanego w telegramie listu. Gdzie poległ Angus? Jak to się stało? Bez tych strasznych szczegółów pozostawała jej jedynie wyobraźnia – przerażająca wyobraźnia – i jakkolwiek by pragnęła, aby było inaczej, przed jej oczami niezliczoną ilość razy stawały jego ostatnie chwile, widziane bardzo rozmaicie, zawsze z dręczącą precyzją. Boże, spraw, by to faktycznie były tylko chwile, nie zaś długie godziny czy dni męki. Stadko wron usadowiło się rzędem na kamiennym murze, z hałasem tuląc się i strosząc granatowoczarne pióra. Ptaki przycupnęły z głowami wciśniętymi głęboko w tułowia, jakby postawiły kołnierze palt. Patrzyły oskarżycielsko, żałośnie, lecz powstrzymywały się od zwykłej gadatliwości. Màiri dwukrotnie je policzyła. „Siedem zdradzi tajemnicę, Dochowaną aż po grób”. Wiedziała już, że nigdy nie pozna szczegółów, nigdy się nie dowie, co naprawdę się wydarzyło. Przenikliwy lodowaty wiatr poderwał opadłe liście, formując z nich niewielkie cyklony i zmuszając do tańca pomiędzy grobami. Màiri kucnęła i powiodła palcem po wyrytych w kamieniu imionach córeczki i męża. Agnes.
Angus. Na dole pozostało puste miejsce. Na kolejne imię i nazwisko, kolejne daty, tym razem dokładne. Wstała, nie odrywając wzroku od nagrobka. Wytarła chustką oczy i nos i trzymając ją wciąż w ręku, objęła się ramionami. Wyszła przez czarną żelazną bramę, nie zamykając jej, i skierowała się ku gospodzie. Przy skrzyżowaniu, zamiast iść prosto, skręciła jednak w lewo. Padał drobny śnieg. Mimo nieokrytej głowy i gołych nóg brnęła dalej, mijając zagrodę Farquharów. Z radością by ją tam przyjęto, podobnie jak u McKenziech, którzy rozpalili w widocznym przez okno kominku, lecz Màiri maszerowała dalej, szczękając zębami, z oniemiałymi z zimna dłońmi i nogami. Wreszcie po lewej stronie ujrzała zamek z widocznym na tle ciężkiego jak ołów nieba majestatycznym, zrujnowanym murem obronnym przypominającym wyszczerbione zęby. Bawiła się tu jako dziecko, więc doskonale wiedziała, które pomieszczenia się zachowały, gdzie trzeba uważnie patrzeć pod nogi, gdzie znajdują się najlepsze kryjówki i dokąd chodzą pary zakochanych. Jak ona i Angus. Śnieg padał teraz mocniej, płatami, które lgnęły do jej włosów i zaraz topniały. Uszy przestały już szczypać. Naciągnęła rękawy na zmarznięte dłonie i przytrzymała je czubkami palców. Minęła wartownię i suszarnię, przedarła się przez wysoką trawę, cierniste krzewy kolcolistu, osty i paprocie i podążyła prosto do Bramy Wodnej. Zatrzymała się i wpatrzyła w czarną toń jeziora. Na jej powierzchni drgały tysiące maleńkich białych grzebieni fal, które zdawały się poruszać w przeciwnym kierunku niż masa wody pod
nimi. Podobno jezioro to mieściło więcej wody niż wszystkie inne zbiorniki wodne nie tylko Szkocji, ale też Anglii i Walii razem wzięte. I obfitowało nie tylko w wodę. Odkąd pamięta, ostrzegano ją przecież przed jego lodowatymi głębinami, w których czaił się Kelpie[1]. Zeszła zygzakiem po zboczu, przemarzniętymi palcami podtrzymując kołnierz płaszcza. Gdy dotarła na brzeg, woda sięgnęła jej butów. Skraj jeziora zdawał się kusząco płytki. Woda to napływała na drobne kamyki, to cofała się w głąb. Zrobiła krok naprzód i poczuła, jak napełnia jej obuwie. Taka zimna, przejmująco zimna, a jednak jeszcze nigdy nie zamarzła. Kolejny krok i kolejny napływ wody. Drobinki torfu zawirowały wokół jej kostek i otoczyły nogi, przywołując dalej ku głębi. Jeszcze krok, tym razem się potknęła, i nagle wody było już po kolana. Wełniany płaszcz utrzymywał się na powierzchni jak jakiś niedorzeczny parasol – z początku nie przemakał, lecz później chłonął już wodę, ciągnąc ją ku dnu. Obejrzała się i w nagłej desperacji popatrzyła na brzeg. Gdybyż miała kapelusz – mogłaby go odrzucić na cierniste krzewy. Gdyby miała cokolwiek, co utrzymałoby się na powierzchni, może ludzie uznaliby, że to nieszczęśliwy wypadek, i pozwolili jej spocząć obok córki. Może pomyśleliby, że porwał ją Kelpie. A potem przypomniała sobie, że jezioro nigdy przecież nikogo nie oddało, więc rozpostarła ręce i wpadła mu w objęcia.
[1]
Niezwykły wodny koń z wierzeń celtyckich (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
ROZDZIAŁ PIERWSZY Szkocki region Highlands, 14 stycznia 1945
Boże,
powiedz mu, żeby się zatrzymał – poprosiłam, gdy samochód zarzuciło w kompletnych ciemnościach na kolejnym zakręcie. Minęły niemal cztery godziny, odkąd opuściliśmy bazę marynarki wojennej w Aultbea. Przebijaliśmy się od posterunku do posterunku. Jestem święcie przekonana, że tylko ich widok zmuszał kierowcę do wciśnięcia hamulca. Na ostatnim tak mnie zemdliło, że tylko cudem nie zwymiotowałam wprost na buty strażnika. Nawet się nie pofatygował, żeby sprawdzić nasze dokumenty, uniósł tylko biało-czerwoną pałkę i z wyraźnie zdegustowaną miną machnął, żebyśmy odjechali. – Panie kierowco! Proszę zjechać na pobocze – zawołał Ellis, który siedział z tyłu pomiędzy mną a Hankiem. – Przykro mi, ale czegoś takiego tu nie ma – odparł kierowca z twardym góralskim akcentem i pysznie wibrującym „r”. Zatrzymał się na środku drogi. Miał rację. Gdybym wysiadła z samochodu, znalazłabym się po kostki w ciernistej roślinności i błocie – chociaż moje buty i ubranie już teraz były nie do odratowania. Od stóp do głów przesiąknęłam zapachem siarki, kordytu i strachu. Moje pończochy przypominały oplatające nogi pajęczyny, a szkarłatne paznokcie połamały się
i złuszczyły. Włosy nie widziały fryzjera od momentu, gdy wypłynęliśmy z portu w Filadelfii. Nigdy nie znajdowałam się w tak opłakanym stanie. Wychyliłam się przez otwarte drzwi i krztusząc się, zaczęłam wymiotować. Ellis gładził mi plecy. Na głowie poczułam mokry śnieg. Opadłam z powrotem na siedzenie i zatrzasnęłam drzwiczki. – Przepraszam. Już mi przeszło. Czy nie mógłby pan zdjąć tych osłon z lamp? Lepiej bym się czuła, gdybym widziała, co mamy przed sobą. – Chodziło mi o podziurawione blachy, które nasz jednooki kierowca przymocował do lamp, zanim opuściliśmy bazę. Ograniczały widoczność do mniej więcej metra. – To niemożliwe – odparł radośnie. – Mamy zaciemnienie. – Kręcił korbą, żeby uruchomić wóz, od czego trzęsła mi się głowa. Pochyliłam się i ukryłam twarz w dłoniach. Ellis poklepał mnie po ramieniu. – Zaraz dotrzemy na miejsce. Świeże powietrze powinno ci chyba trochę pomóc? Wyprostowałam się i oparłam głowę o wydarte skórzane siedzenie. Ellis wyciągnął rękę i opuścił szybę. Zwróciłam twarz ku fali zimnego powietrza i zamknęłam oczy. – Hank, zgaś, proszę, papierosa. Nie odpowiedział, ale lodowaty powiew świadczył o tym, że wyrzucił go przez okno. – Dziękuję – powiedziałam cicho. Dwadzieścia minut później, gdy samochód był wreszcie u celu i kierowca zgasił silnik, tak zapragnęłam stanąć na twardym gruncie, że wyskoczyłam na zewnątrz, zanim jeszcze otworzył swoje drzwi, nie wspominając już o moich. Wylądowałam na kolanach.
– Maddie! – krzyknął przestraszony Ellis. – Wszystko w porządku – uspokoiłam go. Pod niemal pełnym księżycem szybko przesuwały się chmury. W jego świetle po raz pierwszy ujrzałam nieprawdopodobny dotąd cel naszej wyprawy. Wstałam i oddaliłam się od samochodu, czując kolejny przypływ mdłości. Nogi coraz szybciej niosły mnie w stronę budynku. Wpadłam na ścianę i osunęłam się po niej, w końcu kucając. Gdzieś w oddali rozległo się beczenie owcy. Stwierdzenie, że miałabym ochotę znaleźć się w tej chwili gdzieś indziej, byłoby wtedy grubym niedopowiedzeniem, ale przecież w tej sprawie nigdy nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. – Musimy pojechać – przekonywał mnie Hank. – Robimy to dla Ellisa. Odmowa byłaby równoznaczna zdradzie, aktowi zimnego okrucieństwa. Dlatego, przez konflikt mojego męża z ojcem i obsesję Hanka i Ellisa na punkcie mitycznego potwora, przeprawiliśmy się przez Atlantyk w chwili, gdy prawdziwy szaleniec, istna bestia z krwi i kości, próbował opanować świat, wiedziony pychą i rozbuchanym ego. Czegóż bym nie oddała, by cofnąć czas o dwa tygodnie, do początku sylwestrowego wieczoru, i skierować wszystko na inne tory.
ROZDZIAŁ DRUGI Plac Rittenhouse’a, Filadelfia, 11 grudnia 1944
Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Już mieliśmy odliczyć „Jeden!”, gdy wystrzeliły korki i szampan eksplodował ponad naszymi głowami. Towarzystwo krzyczało coraz głośniej, więc zbliżyłam się do Ellisa, który wymachiwał naszą butelką. Przytrzymał troskliwie rękę ponad moją głową, by uchronić ją przed spadającymi kroplami. Gdy wiwaty ucichły, usłyszałam dochodzące z góry pobrzękiwanie, jakby tłukło się szkło, i złowieszcze skrzypienie. Zerknęłam w górę, przytulona do Ellisa. – Co, u licha? – zdziwił się Hank. Był chyba jedyną osobą, która nie podskoczyła z przerażenia. Wszyscy patrzyli w górę. Jakieś dziesięć metrów ponad naszymi głowami na srebrzonym łańcuchu kołysał się ogromny żyrandol, siejąc wokół migotliwe refleksy. Jakby tęcza rozbiła się na milion kawałeczków, które pląsały teraz po marmurach, jedwabiach i adamaszkach. Obserwowaliśmy to jak zahipnotyzowani. Spojrzałam nerwowo na Ellisa, a potem znów na sufit. Ogromny korek wylądował przy generale Pew, gospodarzu tego najbardziej wyczekiwanego co roku przyjęcia, i zakołysał się bezczelnie niczym przerośnięty grzyb. Ułamek sekundy wcześniej do kieliszka wpadł mu kryształowy wisiorek wielkości
przepiórczego jaja, rozpryskując wokół całą jego zawartość. Generał patrzył na to, speszony i już nieco wstawiony, po czym spokojnie sięgnął po chustkę i wytarł marynarkę. Całe towarzystwo wybuchło śmiechem. Wtedy zauważyłam usadowionego na szczycie drabiny bladego, zastygłego w bezruchu lokaja w staromodnych pumpach, który z trudem utrzymywał największą butlę szampana, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć. Na stojącym przed nim marmurowym stoliku piętrzyła się piramida kieliszków, które miały się napełnić płynącym z góry trunkiem. Fala piany buchała z butli na wszystkie strony, zalewając przy tym rękawy lokaja, który rzucał generałowej Pew przerażone spojrzenia. Hank ocenił sytuację i najwyraźniej zrobiło mu się żal tego biedaka. Uniósł obie ręce i trzymając kieliszek, z mistrzostwem godnym konferansjera wykrzyknął: – Jeden! Szczęśliwego Nowego Roku! Orkiestra podjęła Auld Lang Syne. Generał dyrygował pustym kieliszkiem, a pani Pew promieniała u jego boku – jej przyjęcie okazało się olbrzymim sukcesem, okraszonym dodatkowo zabawną anegdotą, którą będzie można powtarzać przez wiele lat. „Ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg. W wieczornej ciszy w świetle gwiazd ostatni uścisk rąk...” Śpiew podejmowali kolejno wszyscy, którzy znali słowa pieśni. Tego popołudnia sama odświeżyłam sobie w pamięci jej tekst, szykując się na tę kulminacyjną chwilę, jednak zderzenie korka z żyrandolem zupełnie wybiło mi go z głowy. Dlatego zamiast natężać pamięć, przyłączyłam się do Hanka i Ellisa nucących „la la la”. Hank i Ellis obejmowali mnie ramionami i kołysali kieliszkami
jak generał. Gdy skończyliśmy śpiewać, Ellis skłonił się, by mnie pocałować. Hank rozejrzał się wokół skonsternowany. – Hmm, zdaje się, że zgubiłem gdzieś swoją towarzyszkę. Gdzież ja ją podziałem? – Może trzeba się było ożenić? – rzuciłam, prychając tak, że szampan niemal trafił mi do nosa. Wypiłam już na pusty żołądek przynajmniej cztery kieliszki, nic więc dziwnego, że poczułam przypływ odwagi. Hank wydął usta z udawaną urazą, ale nawet on nie mógł nie zauważyć rosnącej desperacji Violet, by zakończyć wreszcie etap wiecznych zalotów. – Czyżby sobie poszła? – Hank z nieco większą powagą rozglądał się po sali. – Pojęcia nie mam – odpowiedziałam. – Już jakiś czas temu straciłam ją z oczu. – Kto mnie w takim razie pocałuje? – spytał Hank, czując się nagle osamotniony. – No, chodź tu, biedactwo! – stanęłam na palcach i cmoknęłam go w policzek. – Nie zapominaj, że masz przecież nas. A nam pierścionek niepotrzebny. Ellis zerknął na nas z boku rozbawiony i poradził Hankowi, żeby pozbył się śladu mojej szminki. Ponad naszymi głowami lokaj wciąż lał szampana, balansując na szczycie drabiny. Zgięty wpół celował do kieliszka na czubku piramidy. Zacisnął usta, a jego blada początkowo twarz stała się aż fioletowa z wysiłku. Rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy, lecz ta nie nadchodziła. – Ellis? Chyba trzeba mu pomóc – zauważyłam, skinieniem
głowy wskazując na lokaja. Ellis podążył za moim wzrokiem. – Masz rację – potwierdził, wręczając mi swój kieliszek. – Hank? Pójdziemy? – Naprawdę myślisz, że sobie poszła? – spytał ze smutkiem Hank i przytknął usta do brzegu kieliszka. – Wyglądała dziś zjawiskowo. Jej suknia miała barwę zmierzchu, a cekiny były niczym gwiazdy w nocnej galaktyce. Jednak nic, naprawdę nic nie może się równać z jej mleczną cerą... – Chłopcy! Skupcie się! – przypomniałam. Hank wrócił na ziemię. – Słucham? – Maddie uważa, że temu facetowi trzeba pomóc – powtórzył Ellis. – Ta butla jest po prostu olbrzymia – zauważyłam. – Nie sądzę, żeby sam mógł ją długo utrzymać. – Raczej nie. To przecież Balthazar – powiedział Ellis. – Nie Balthazar – poprawił go Hank. – Nebuchadnezzar. Lokajowi trzęsły się ręce. Nalewał, ale nie trafiał już do celu. Szampan dostał się między kieliszki i rozprysnął na stoliku i podłodze. Rękawice i rękawy doszczętnie mu przemokły. – Ups – wyrwało się Hankowi. – Faktycznie – zauważył Ellis. – Pani Pew nie będzie zachwycona. – Ją chyba w ogóle trudno zadowolić – podsumował Hank. Po czole lokaja płynęły strużki potu. Było jasne, że zaraz przewróci się prosto na piramidę kieliszków. Rozejrzałam się w poszukiwaniu gospodyni, ale ta gdzieś zniknęła. Spróbowałam dać znak generałowi, lecz on brylował wśród gości z napełnionym
znów kieliszkiem. Trąciłam łokciem Ellisa. – Idź! – ponagliłam go. – Pomóż mu! – O kim ona mówi? – zdziwił się Hank. Piorunowałam go wzrokiem, aż w końcu skojarzył. – Ach, jasne! – Chciał oddać mi kieliszek, ale obie ręce miałam już zajęte. Postawił go więc na podłodze i pociągnął klapy marynarki, dając do zrozumienia, że natychmiast zabiera się do dzieła, jednak zanim on czy Ellis zdążyli się ruszyć, nadciągnęła pomoc w postaci służących z czterema mniejszymi, choć i tak imponujących rozmiarów butlami i jeszcze trzema drabinami. Pani Pew prześlizgnęła się pomiędzy nimi, upewniając się, że sytuacja jest pod kontrolą. – Teraz podali Balthazara – zauważył Hank tonem znawcy. Podniósł z podłogi kieliszek i szybko go wychylił. – Nie. Jeroboama – poprawił go Ellis. – Chyba wiem, co piję – zaprzeczył Hank. – A ja nie? – Chyba obaj się mylicie. Podali Ebenezera – wtrąciłam się. To zakończyło spór. Zaniosłam się chichotem, byłam już nieco podchmielona. – Ebenezer? Rozumiecie? Na święta? Zresztą nieważne. Nalejcie mi jeszcze trochę. Wszystko mi się rozlało. – Owszem, i to na mnie – zauważył Ellis. Hank odwrócił się i odstawił kieliszek na tacę przechodzącego kelnera. Klasnął w dłonie. – Dobra, kto chętny do bitwy na śnieżki? Wybiegliśmy na zewnątrz i zrobiliśmy śnieżne anioły przed samym domem państwa Pew i oczekującym gości rzędem
samochodów z kierowcami w liberiach. Ulepiłam śnieżną kulę i udało mi się trafić w Ellisa, zanim z piskiem wbiegłam z powrotem do środka. W przestronnym holu Ellis pomógł mi otrzepać plecy i włosy ze śniegu. Hank okrył mi odsłonięte ramiona marynarką i obaj poprowadzili mnie w kierunku trzech zdobionych haftem krzeseł, które stały tuż przy trzaskającym ogniem kominku. Hank wykazał się przytomnością umysłu i chwycił po drodze moją etolę z norek. Strzepnął ją teraz i rozpostarł na skraju stojącego przed nami palisandrowego stolika. Ellis udał się na poszukiwanie grogu, a ja zdjęłam po splamione i przemoczone rękawiczki. – Boże, spójrz tylko, jak wyglądam! – wykrzyknęłam przesuwając wzrokiem w dół. – Jak półtora nieszczęścia. Jedwabna suknia i buty mocno ucierpiały. Na próżno usiłowałam pozbyć się mokrych plam. Szybko upewniłam się też, że kolczyki są wciąż na swoich miejscach. Rękawiczki to niewielka strata, znacznie bardziej mi zależało, by ocalić etolę. Jeśli i to się nie uda, wtedy cały strój wyjściowy można będzie uznać za zmarnowany. – Nic podobnego – zaprzeczył Hank. – Wyglądasz wspaniale. – Owszem, wyglądałam – lamentowałam. Popołudnie spędziłam w salonie Antoine’a na przygotowywaniu fryzury i makijażu, na dodatek od dwóch dni niemal nic nie jadłam, żeby suknia odpowiednio się układała. Podobnie jak buty, uszyta była z pięknego jedwabiu barwy owocu granatu. Zaręczynowy pierścionek z rubinem pasował do niej doskonale, a cały strój doskonale podkreślał zieleń moich oczu. Ellis podarował mi tę suknię i buty kilka dni wcześniej, a przed samym przyjęciem pokazałam mu się w nich, naśladując ruchy tancerki flamenco wprawiającej w wir falbaniastą spódnicę. On był zachwycony,
a mnie ogarnęła fala smutku na myśl o tym, co naprawdę widzi. Mój mąż był kompletnym daltonistą, więc cały strój postrzegał jedynie w odcieniach szarości. Zastanawiałam się nad ich głębią i zróżnicowaniem, lecz świat pozbawiony barw przekraczał granice mojej wyobraźni. Hank opadł nonszalancko na fotel, przerzucając nogę przez podłokietnik. Rozwiązał muchę, rozpiął mankiety i kołnierzyk. Wyglądał jak zalany w sztok Clark Gable. Trzęsąc się z zimna, otuliłam się jego marynarką. Hank klepał się po piersiach i bokach. Nagle przestał i uniósł brew. – Ach. – Domyśliłam się, czego szukał. Sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni po papierośnicę, podałam mu ją, a on otworzył i podsunął w moją stronę, częstując mnie papierosem. Odmówiłam, potrząsając przecząco głową. Hank wyciągnął jednego i zatrzasnął papierośnicę. – I co wy na to? – spytał z wesołymi iskierkami w oczach. – Pojedziemy szukać potwora? – Jasne – odparłam, machnąwszy ręką. – Złapmy najbliższy rejs. – Zawsze tak mówiłam, gdy rozmowa schodziła na ten temat, a to nie należało do rzadkości, szczególnie po sporej dawce alkoholu. Bardzo nas to bawiło – ta nasza gra. – Wyjazd dobrze by Ellisowi zrobił. Wydaje się przygnębiony. – Ale nie jest – zaprzeczyłam. – Po prostu chcesz się wyrwać z objęć Violet. – Skądże – zaprotestował. – Nawet nie zauważyłeś, kiedy wyszła! Hank przekrzywił głowę, a potem skinął na potwierdzenie. – Chyba powinienem posłać jej kwiaty.
– Skoro świt! – potwierdziłam. Przytaknął. – Natychmiast. Jak tylko się rozjaśni. Słowo skauta. – I powinieneś się z nią ożenić. Ktoś musi cię okiełznać, a ja potrzebuję przyjaciółki. Mam tylko ciebie i Ellisa. Przycisnął rękę do serca, jakbym go śmiertelnie zraniła. – Masz nas za nic? – Wprost przeciwnie. Ale serio. Jak długo każesz jej czekać? – Sam nie wiem. Nie jestem pewny, czy już czas się ustatkować. Ale jeśli dam się okiełznać, to tylko rękami Violet. Niech wybiera ślubną zastawę. Odstawiając kieliszek, zahaczyłam wzrokiem o zmaltretowaną suknię i buty. – Mnie też przydałoby się chyba nieco więcej przyzwoitości. Ożenisz się wreszcie czy nie? – Co to, jakaś pułapka? – Strząsnął popiół na wieczko papierośnicy i wsunął papieros w usta. Jak spod ziemi pojawił się kelner z zapalniczką. – Hmm, dzięki – mruknął Hank, zaciągając się. Odchylił się do tyłu i pozwolił, by dym wypływał mu z nosa i ust niczym wijąca się biała wstęga, po czym wciągnął go z powrotem. Nazywał ten trik „irlandzkim wodospadem”. – Jeśli się z nią ożenię, na nas z Ellisem przyjdzie kryska, bo wy, dziewczyny, zaczniecie się przeciwko nam zmawiać. – Nie da rady – przekonywałam. – Będzie równowaga sił. – Z kobietami to nie działa. Ty i w pojedynkę nieźle dajesz nam popalić. – Nieprawda! – Jak to, nawet teraz kombinujesz, jak mnie zwabić w pułapkę
małżeństwa. Dla mnie to szczyt babskiego spiskowania. Wszystkie tkwicie w tym po uszy. A ja nie bardzo wiem, po co w ogóle to całe zamieszanie. Wrócił Ellis, a za nim kelner, który postawił na stole przed nami parujące kryształowe szklanki z uszkami. Ellis opadł na fotel. Hank umieścił papierosa w popielnicy i sięgnął po grog. Dmuchnął w jego parującą powierzchnię i ostrożnie spróbował. – Ellis, nasze kochane maleństwo proponuje nam wycieczkę – zaczął – w poszukiwaniu plezjozaura. – Nie wątpię – odparł Ellis. – O, tak, i wszystko już zaplanowała – ciągnął Hank. – Mów, Maddie. – Jesteś zalany – powiedziałam ze śmiechem. – Święta prawda, przyznaję – potwierdził Hank. – Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Powinniśmy jechać. – Hank rozgniótł papierosa tak mocno, że ten rozpłaszczył się i rozcapierzył jak wystrzelony pocisk. – Od lat o tym gadamy, pora wreszcie przejść od słów do czynu. Mówię serio. – Nie wierzę – zaoponowałam. Hank znów chwycił się za serce. – Co ci się stało, Maddie? Nie mów, że straciłaś ochotę na przygody. Czyżby Violet zdążyła już cichcem nad tobą popracować? – Skądże. Przecież nie dałeś jej ku temu okazji. Tak czy inaczej nie możemy teraz pojechać. Liniowce nie kursują od zatonięcia Athenii. Uświadomiłam sobie, że moje słowa mimowolnie zabrzmiały, jakby ten statek poszedł na dno z powodu awarii, podczas gdy w rzeczywistości zatonął z 1100 cywilami na pokładzie, storpedowany przez U-Boota.
– Dla chcącego nic trudnego – wszystkowiedzącym tonem zaprzeczył Hank. Pociągnął kolejny łyk grogu i z oskarżycielską miną spojrzał w szklankę. – Chyba jednak wolę whisky. Zaraz wrócę. Ellis, przemów żonie do rozumu. Wyraźnie nabiera złych nawyków. Poderwał się z krzesła i zachwiał, jakby miał się przewrócić. Uchwycił się oparcia fotela Ellisa, odzyskał równowagę i odszedł powoli chwiejnym krokiem, niepewnym jak lot motyla. Siedzieliśmy z Ellisem w milczeniu, otoczeni szumem rozmów i śmiechów. Powoli zapadał się w fotelu, aż oparcie zupełnie go przesłoniło i od tyłu był całkiem niewidoczny. Jego oczy stały się szkliste, a twarz poszarzała. Od szampana szumiało mi w uszach. Uniosłam ręce ku włosom i poczułam, że loki po jednej stronie całkiem się rozkręciły. Rozprostowane włosy swobodnie opadały mi na szyję. Zaraz potem wyczułam, że zgubiłam ozdobny brylantowy grzebień podarowany przez teściową. Wpadłam w panikę. To był prezent ślubny, rzadki przejaw uczuć ze strony kobiety, która nigdy nie kryła, że pragnęła dla syna zupełnie innej żony. Mimo to podeszła i wręczyła mi grzebień chwilę przed tym, jak Hank zaprowadził mnie do ołtarza. – Myślę, że powinniśmy się wreszcie zdecydować – stwierdził Ellis. – Jasne – odparłam wesoło. – Złapiemy najbliższy... – Mówię poważnie – uciął. Uniosłam wzrok przestraszona tonem jego głosu. Zaciskał zęby. Nie dostrzegłam, kiedy zmienił mu się nastrój. To już nie była zabawa. Spojrzał na mnie z irytacją.
– No co? Dlaczego nie? – Bo trwa wojna – uzasadniłam łagodnie. – A co z carpe diem i tak dalej? Wojna to część przygody. Bóg jeden wie, że inaczej jej nie doświadczę. Ani Hank. – Przeczesał dłonią włosy, przechylił się ku mnie i przymrużył oczy. – Sama wiesz, jak nas nazywają. 4Fers[2]. Ellis i Hank jako jedyni spośród obecnych na przyjęciu mężczyzn byli niezdolni do służby wojskowej. Zastanawiałam się, czy ktoś przypadkiem nie obraził Ellisa, gdy poszedł zamówić napoje. Hank nie wziął sobie do serca dyskwalifikacji z powodu płaskostopia. Zresztą, niczym się specjalnie nie przejmował. Dla Ellisa kategoria 4-F była katastrofą. Gdy poszedł zaciągnąć się do wojska, okazało się, że cierpi na daltonizm i nie może zostać przyjęty. Spróbował ponownie w innym miejscu – niestety z tym samym rezultatem. Choć nie ponosił za to żadnej winy, czuł, jak ocenia go otoczenie, ja zaś zdawałam sobie sprawę, jak go to dotknęło. Reakcja towarzystwa była milcząca i niepohamowana, nie sposób było się przed nią obronić. Własny ojciec, weteran pierwszej wojny światowej, patrzył na niego z odrazą. Niesprawiedliwość jego reakcji była tym bardziej bolesna, że mieszkaliśmy z teściami, którzy sami zresztą o to zadbali. Dwa dni po ataku Japończyków na Pearl Harbor zmniejszyli wypłacane Ellisowi pieniądze o dwie trzecie. Teściowa z nieskrywaną satysfakcją oznajmiła nam o tym w salonie, tuż przed obiadem. Powiedziała, że z pewnością nas ucieszy, że pieniądze przeznaczane będą na zakup obligacji pożyczki wojennej aż do „końca tego strasznego zamieszania”. Być może faktycznie tak było, jednak nikt nie miał wątpliwości, że prawdziwym motywem ich postępowania była chęć ukarania Ellisa. Matka mściła się za to,
że się ze mną ożenił, a ojciec – właściwie nie wiadomo za co. Albo nie uwierzył w daltonizm syna, albo nie mógł mu go wybaczyć. W efekcie znaleźliśmy się w koszmarnej sytuacji, mieszkając pod jednym dachem z ludźmi, których zaczęliśmy z czasem traktować jak prześladowców. – Wiesz, jak mi ciężko – ciągnął Ellis. – Wszyscy się gapią. Zastanawiają się, dlaczego jestem tu, a nie na froncie. – Nieprawda. – Skończ z tym protekcjonalnym tonem! Doskonale wiesz, że mam rację! Jego wybuch ściągnął ciekawskie spojrzenia. Ellis machnął gniewnie ręką. – Nie mówiłem? Powiódł wokół zagniewanym wzrokiem. Potępiające spojrzenia natychmiast uciekły, rozległ się gwar rozmów, wznowionych jednak przyciszonym tonem. Ellis zatrzymał wzrok na mnie. – Wiem, że wyglądam, jakbym był zupełnie zdrowy – podjął opanowanym już głosem. – Na litość boską, własny ojciec ma mnie za tchórza. Muszę się jakoś wykazać. Udowodnić jemu, im wszystkim, sobie, na co mnie stać. Liczyłem, że kto jak kto, ale ty mnie zrozumiesz. – Rozumiem, kochany, naprawdę – zapewniłam. – Naprawdę? – Gorzko się uśmiechnął. – Tak – potwierdziłam i faktycznie tak było, choć w tej chwili powiedziałabym cokolwiek, byle tylko go uspokoić. Od wczesnego popołudnia pił mocne alkohole i zdawałam sobie sprawę, że lada chwila sytuacja może przybrać tragiczny obrót. Nieprzyjazne reakcje otoczenia bynajmniej nie wróżyły pomyślnego nowego
roku. Z pewnością już przed południem życzliwi doniosą o naszym zachowaniu teściowej, która nie pojawiła się na przyjęciu z powodu migreny. Wyobrażałam sobie jej reakcję na wieść o tym, że zgubiłam grzebień. Postanowiłam zadzwonić następnego dnia do gospodarzy i zdać się na łaskę pani Pew. Jeśli grzebień upadł w śnieg, to jest już stracony, ale jeśli zapodział się gdzieś za sofą, jest nadzieja, że się odnajdzie. Ellis przyglądał mi się z uwagą płonącymi oczami. Po chwili złość ustąpiła na jego twarzy wyrazowi przepełnionej smutkiem ulgi. Przechylił się, by poklepać mnie po kolanie, i niemal spadł z fotela. – To rozumiem – powiedział, z wysiłkiem się prostując. – Zawsze gotowa na nowe przygody. Wiesz, jesteś wyjątkowa. Nie to, co inne dziewczyny, nudne jak flaki z olejem. To dlatego Hank nigdy nie ożeni się z Violet. Czeka na taką jak ty. Tyle że jesteś jedyna. I należysz już do mnie. – Co jest grane? – spytał Hank, który pojawił się niczym spod ziemi i opadł na swój fotel. – Tutaj, tutaj! – zawołał, pstrykając palcami nad głową. Kelner zaserwował nam kolejne drinki. Hank zwrócił się do Ellisa: – Znów chce mnie ożenić? A może to tylko echo? – Nie. Zgodziła się. Jedziemy do Szkocji. Osłupiały Hank aż wytrzeszczył oczy. – Serio? – Wbił we mnie wzrok, szukając potwierdzenia. Nie sądzę, żebym się zgadzała – na pewno nie po tym, jak dotarło do mnie, że żarty się skończyły. Czułam jednak, że udało mi się rozbroić tykającą bombę i uratować wieczór, więc postanowiłam nie psuć nastroju. – Jasne – powiedziałam, poparłszy zapewnienie zamaszystym
gestem. – Dlaczego nie?
[2] Kategoria
4-F oznaczała niezdolność do służby wojskowej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego
ranka przebudził mnie dzwoniący w holu telefon. Była dziewiąta, najwcześniejsza pora uznawana za w miarę przyzwoitą, by zawracać ludziom głowę. Podciągnęłam kołdrę pod brodę, sparaliżowana strachem. Kamerdyner Pemberton poprosił do telefonu teściową. Usłyszałam jej stanowcze kroki, a potem stłumiony głos unoszący się co chwilę w zdumieniu. Byłam w opłakanym stanie – głowa mi pękała, czułam ucisk w żołądku, a na dodatek chyba do końca nie wytrzeźwiałam. Pamiętałam większość wieczoru, były jednak momenty, których nie mogłam sobie przypomnieć – jak powrót do domu. Podczas przyjęcia nagle wyraźnie uświadomiłam sobie, że przekroczyłam granicę i jestem już nie tylko wstawiona – pamiętam jasne przekonanie, że czas wracać, ale zupełnie nie pamiętałam, kiedy wyszliśmy ani jak dotarliśmy do domu. Pojęcia nie miałam, jak długo – czy może krótko – spałam. Zniszczona suknia leżała na środku dywanu, skłębiona niczym wnętrzności, a obok niej buty – jeden bez obcasa. Biała etola zwisała ze lśniącej mahoniowej toaletki. Futro było zabrudzone i pozlepiane. Sznur pereł rzuciłam przed szkatułką na biżuterię, obok leżały w nieładzie kolczyki, rubiny z poduszkowym szlifem, w brylantowej oprawie, między którymi umieściłam ogromny korek od szampana. Sprawdziłam, czy mam na palcu obrączkę. Nagłe wspomnienie o grzebieniu przyprawiło mnie o zawrót głowy.
Zagłębiłam twarz w poduszce, której boki przycisnęłam do uszu. W południe pokojówka delikatnie zapukała do drzwi i otworzyła je z lekkim skrzypieniem. – Przepraszam, Emily. Nie dam rady zjeść śniadania – powiedziałam stłumionym poduszką głosem. – Przyniosłam aspirynę i ciasteczka imbirowe – odpowiedziała, przyprawiając mnie o skurcz żołądka. Oznaczało to, że swoim powrotem zerwaliśmy cały dom na równe nogi i że wszyscy doskonale wiedzieli, w jakim stanie wróciliśmy. – Połóż je na stole – poprosiłam, odwracając się na drugi bok. Nie chciałam, żeby mnie taką oglądała. Padłam na łóżko bez zmywania makijażu, o czym świadczyły smugi tuszu do rzęs na poduszce. – Dziękuję, Emily. – Oczywiście, pani Hyde. Została dłużej, niż oczekiwałam. Wychodząc, zabrała ze sobą suknię, buty i norkową etolę. Co jakiś czas rozlegał się dzwonek telefonu. Głos teściowej brzmiał za każdym razem nieco bardziej stanowczo, aż wreszcie przybrał nieprzyjemny, oschły ton. Z każdą jej rozmową coraz bardziej kuliłam się pod kołdrą. Około wpół do siódmej do mojego pokoju wtoczył się Ellis. Był wciąż w piżamie i rozchełstanym szlafroku z paskiem ciągnącym się po ziemi. – Boże, ależ to był wieczór – powiedział, przecierając pięściami oczy. – Wciąż mi niedobrze. I przydałby się otwieracz do oczu. A ty? Jak się czujesz? Powstrzymałam odruch wymiotny. – Wszystko w porządku? – spytał Ellis, podchodząc bliżej. Wyglądał mizernie i miał podkrążone oczy. Nie chciałam nawet
myśleć, jak ja wyglądam – Ellis przynajmniej przebrał się w piżamę, a ja wciąż miałam na sobie bieliznę. – Niezupełnie – odparłam. – Zobacz, co Emily przyniosła mi na śniadanie. Odwrócił się i zarechotał na widok tacy. – Nie ma się z czego śmiać – zauważyłam. – To znaczy, że w kuchni już o nas plotkują. Na dodatek zgubiłam grzebień od twojej matki. – O... – mruknął niewyraźnie. – Ellis, zgubiłam grzebień. Gdy dotarła do niego powaga sytuacji, przysiadł na łóżku i jeszcze bardziej pobladł. – Co ja teraz zrobię? – rozpaczałam zwinięta w kłębek. Odetchnął głęboko i zastanowił się. Po chwili klepnął się dłońmi w kolana z miną człowieka, który znalazł rozwiązanie, i powiedział: – Cóż, pozostaje tylko zadzwonić do Pewów i poprosić ich, żeby go poszukali. – Miałam taki zamiar. Ale nic z tego. – Jak to? – Bo nie sposób się dostać do telefonu. Twoja matka cały czas rozmawia. Bóg jeden wie, co jej nagadali. Zresztą to i tak ponad moje siły. Wstyd mi odzywać się do pani Pew, nawet przez telefon. – Dlaczego? – Bo się wstawiliśmy! Kulaliśmy się w śniegu! – Wszyscy się napili. – Nie tak jak my – zaprzeczyłam żałośnie. Usiadłam, obejmując głowę rękami. – Nie pamiętam nawet, kiedy wyszliśmy, a ty? – Nie bardzo. – Wstał i podszedł do toaletki. – Skąd to masz? –
spytał, podnosząc korek. – Pojęcia nie mam – odparłam. Telefon na dole znów dał o sobie znać. Obleciał mnie strach. Ellis wrócił do łóżka i chwycił mnie za rękę. Tym razem przywołana przez Pembertona teściowa podeszła szybko i odpowiadała krótko i ostro. Po kilku minutach umilkła. Zapadła złowieszcza cisza, która rozprzestrzeniła się po domu niczym trujący gaz. Ellis zerknął na zegar. – Za kilka minut matka pójdzie się przebrać do kolacji. Wtedy możesz dzwonić. – Pójdziesz ze mną? – wyszeptałam, łapiąc go za rękę. – Oczywiście – zapewnił. – Chcesz wziąć swoje lekarstwo na serce? – Nie, wszystko w porządku – odparłam. – A mogę...? – Nie dokończył pytania. – Jasne, bierz. Za dziesięć siódma, czterdzieści minut przed koktajlem w salonie, przekradliśmy się na dół, wciąż w szlafrokach, zerkając na siebie nerwowo i chowając się po drodze, aż wreszcie nabraliśmy pewności, że nikt nas nie dostrzegł. Czuliśmy się jak dzieci przemykające się z góry, by podsłuchać, o czym mówią na przyjęciu dorośli. Zadzwoniłam do pani Pew i z zażenowaniem poprosiłam, aby zwróciła uwagę na to, czy ktoś nie odnalazł mojego grzebienia. Zamilkła na chwilę, a potem szorstkim tonem wyraziła zgodę. Obiecała mi to już przecież poprzedniej nocy. Odłożyłam słuchawkę i w milczącym osłupieniu spojrzałam na Ellisa, który po prostu mnie przytulił. – Już dobrze, kochanie – uspokajał, tuląc moją głowę do piersi. –
Wszystko się ułoży. O wpół do ósmej spotkaliśmy się u szczytu schodów. Wykąpałam się i doprowadziłam głowę do porządku, rzecz jasna, na ile czas pozwolił. Użyłam też nieco pomadki i różu, bo moja twarz wydała mi się tak pozbawiona koloru, że niemal przezroczysta. Skropiłam się też za uszami odrobiną wody toaletowej. Ellis skaleczył się przy goleniu, a jego wilgotne włosy nosiły jeszcze ślady grzebienia. – Gotowa? – spytał. – Ani trochę, a ty? – Odwagi, moja droga – dodał mi otuchy i podał ramię. Lodowatymi palcami chwyciłam go pod łokieć. Gdy wkroczyliśmy do salonu, teść, pułkownik Whitney Hyde, spojrzał znacząco na szafkowy zegar. Stał, opierając się o kominek, obok delikatnej, ażurowej klatki zwisającej z wymyślnego stojaka. Siedzący w niej kanarek miał barwę sorbetu z pomarańczy – był pulchniutki i krągły, miał krótki ogon, czekoladowe oczy i śliczny dzióbek. Wydawał się zbyt piękny, by być stworzeniem z krwi i kości. W ciągu czterech lat mojego pobytu w tym domu nigdy nie zaśpiewał, choć zmniejszono mu klatkę, by mógł się na tym skoncentrować. Moja teściowa, Edith Stone Hyde, przycupnęła na krawędzi żakardowego ludwikowskiego fotela barwy jaja rudzika. Uważne spojrzenie jej szarych oczu spoczęło na nas, gdy tylko przekroczyliśmy próg salonu. Ellis szybko przemierzył dywan i pocałował matkę w policzek. – Szczęśliwego Nowego Roku, mamo – powiedział. – Mam nadzieję, że już ci lepiej. – Szczęśliwego Nowego Roku – zawtórowałam mu, zbliżając się do nich.
Zatrzymałam się spiorunowana jej wzrokiem. Twarz miała spiętą, a jej oczy wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia. Pułkownik poruszył wąsami. Kanarek przeleciał z żerdki na ściankę klatki i wczepił się w nią niemal przezroczystymi, jakby pozbawionymi życia pazurkami. Tik, tak – tykał zegar. Nogi się pode mną ugięły. – Lepiej... hmm... już mi lepiej... – wycedziła teściowa. Lekko zmarszczyła brwi. Zabębniła palcami w podłokietnik fotela, unosząc je kolejno, od małego do wskazującego, a potem w odwrotnej kolejności. Zabrzmiało to jak stukot kopyt galopującego konia. Nieznośne milczenie zdawało się ciągnąć bez końca. Nagle matka spojrzała na Ellisa. – Miałeś na myśli moją migrenę? – Oczywiście – potwierdził współczująco. – Wszyscy wiemy, jak cierpisz. – Czyżby? To miło z waszej strony. Tik, tak. Ellis wyprostował się, poprawił krawat i podszedł do kredensu przygotować drinki. Dla panów whisky, dla pań sherry. Podał kieliszki rodzicom, a potem przyniósł nasze napoje. – Jak tam przyjęcie? – spytała matka, wpatrując się w kruchy kryształowy kieliszek, który postawiła sobie na kolanie. Jej głos zabrzmiał zupełnie bezbarwnie. – O, to było nie lada wydarzenie – odpowiedział Ellis zbyt głośno i entuzjastycznie. – Pewowie znają się na organizacji takich rzeczy. Orkiestra, strugi szampana, mnóstwo tac ze smakołykami. Jakby na świecie nie było żadnej wojny. Pani Pew o ciebie pytała. Było jej bardzo przykro, że źle się poczułaś. A najśmieszniej było o północy – słyszałaś? Latami będą o tym opowiadać.
Pułkownik odchrząknął i odstawił whisky. Kanarek przeskoczył na drugą stronę klatki. – Owszem, sporo się już nasłuchałam – odparła chłodno teściowa ze wzrokiem wciąż wbitym w kieliszek. Potem spojrzała w moją stronę. Poczerwieniałam. – Zatem tuż przed północą – ciągnął odważnie Ellis – zaczęliśmy odliczać sekundy, a tu nagle jak nie grzmotnie. Domyślasz się chyba, jak się poczuliśmy! A przecież wybuchy nie są na porządku dziennym na naszym kontynencie. Prawie... – Cisza! – ryknął pułkownik, odwracając się w naszą stronę. Jego policzki i bulwiasty nos oblały się purpurą, a obwisła twarz trzęsła się z wściekłości. Wzdrygnęłam się i złapałam Ellisa pod ramię. Nawet teściowa podskoczyła, choć trzeba przyznać, że natychmiast odzyskała równowagę. W naszych sferach starcia wygrywano po cichu, z zimną krwią wbijając nóż w plecy. Ludzie kurczyli się cali, słysząc, jak ktoś wciąga znacząco powietrze lub dźga starannie dobranymi słowami. Krzyk był zwyczajnie nie na miejscu. Pułkownik z hukiem odstawił pustą szklaneczkę na kominek. – Macie nas za głupców? Myślicie, że nie wiemy, co naprawdę było wydarzeniem tego wieczoru? O czym faktycznie latami będą gadać? O waszym skandalicznym, niemoralnym... niegodziwym zachowaniu? Po tym nastąpiła eksplozja obelg i wściekłości. Najwyraźniej nie tylko się upiliśmy i wystawiliśmy na pośmiewisko całego towarzystwa, a gniewny wybuch Ellisa nie był jego najgorszym wyskokiem. Okazało się, że z wrzaskiem obwieszczał
zgromadzonym, że wybieramy się zapolować na potwora i jeszcze wszystkim pokażemy, i nie zamilkł nawet wtedy, gdy Hank użył nogi, by wepchnąć go na tylne siedzenie samochodu. Pułkownik i Ellis kłócili się, stojąc z obu stron wielkiego jedwabnego dywanu. Machali rękami i przekrzykiwali się nawzajem. Teść oskarżył nas o zamierzone przysparzanie mu wstydu. Nazwał nas wstrętnymi degeneratami i bezużytecznymi dla społeczeństwa trutniami. Ellis zaś głośno dowodził, że przecież nic nie może na to poradzić. Czego ojciec się spodziewał? Że zajmie się handlem? Teściowa siedziała cicho, z dziwnie spokojnym wyrazem twarzy. Ścisnęła kolana i kostki niczym pensjonarka i przechyliła nogi lekko w bok. Wciąż trzymała za nóżkę kieliszek z nietkniętą sherry. Otwierała coraz szerzej oczy, podekscytowana co ostrzejszymi ripostami. A potem znienacka wybuchła. Pułkownik oskarżył właśnie Ellisa o jakże dogodne wykręcenie się daltonizmem od obowiązku wobec ojczyzny, o tchórzostwo, które jemu jako ojcu i weteranowi wojennemu przynosi wielki wstyd. Wtedy Edith Stone Hyde natarła z nieoczekiwaną wściekłością. – Jak śmiesz tak mówić o moim synu! O ile wiem, nigdy w życiu nie podniosła głosu, dlatego jej wybuch był tak szokujący. Mówiła dalej ostro, cedząc słowa, drżącym głosem pełnym świętego oburzenia. Ellis nie ponosił za swój daltonizm większej winy niż inni młodzi ludzie cierpiący na przykład na zniekształcenia stóp. Jak pułkownik może tego nie dostrzegać! A swoją drogą, daltonizm nie był wadą dziedziczoną w jej rodzinie. Zresztą genetyka nie ma tu nic do rzeczy, bo to przecież ona – tu wskazała palcem na mnie – przyczyniła się do
upadku Ellisa. Ta niezrównoważona ladacznica, zupełnie jak jej matka. – Uważaj na słowa! Mowa o mojej żonie! – krzyknął Ellis. – I wcale nie była ladacznicą! – zagrzmiał pułkownik. Na parę sekund nastała cisza. Słychać było jedynie tykanie zegara i trzepot skrzydeł spanikowanego kanarka. Przypominał obijającą się o ścianki klatki jasnopomarańczową chmurkę, z której co rusz sypał się delikatny puch. Ellis i ja popatrzyliśmy na siebie z przerażeniem. – Ach tak? – odezwała się spokojnie teściowa. – W takim razie kim, mój drogi? Pułkownik bezgłośnie poruszył ustami, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi. – Nic nie szkodzi. Zawsze to podejrzewałam. Widziałam, jak na nią patrzyłeś – kontynuowała teściowa. Jej oczy zapłonęły gniewem na myśl o takim poniżeniu. – Dobrze chociaż, że nie byłeś na tyle głupi, żeby z nią uciec. Poczułam się niemal w obowiązku, by stanąć w jego obronie. Przecież wszyscy patrzyli tak na moją matkę – to było nie do opanowania. Na szczęście się pohamowałam. Nagle teściowa zwróciła się do Ellisa: – A co do ciebie, ostrzegałam cię. Mimo wstydu zniosłabym, gdybyś po prostu zapragnął sobie pohulać, ale nie, odrzuciłeś wszystkie dobre partie, bo zachciało ci się żeniaczki – przerwała na chwilę, wydęła wargi i potrząsnęła głową, zastanawiając się, jak mnie określić – z taką. I miałam rację. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. To wstyd, jak się prowadzicie – wy i ten okropny Boyd. Tak pragnę wnuków, chociaż, szczerze mówiąc, niemal straciłam już nadzieję. Może to nawet lepiej. – Westchnęła i uspokoiła się. Jej
zmarszczone czoło wygładziło się – po cichu triumfowała. Dopiekła wszystkim wokół i uznała rozmowę za zakończoną – gem, set, mecz. Myliła się. Gdyby tylko na niego spojrzała, przekonałaby się, że Ellis coraz bardziej czerwienieje. Fala purpury wylewała mu się spod kołnierzyka, wypływała spod jasnych włosów i sięgała czubków uszu. – Pomówmy o tym wstydzie, dobrze? – zaczął spokojnie, a zarazem ostro. – Ani ja, ani Maddie czy ktokolwiek inny nie jesteśmy w stanie uczynić nic, co przyniosłoby tej rodzinie jeszcze większy wstyd. Ty – znów podniósł głos do krzyku, uniósł rękę ze szklaneczką whisky i wskazał nią na ojca. Trochę trunku wylało się na dywan – przyniosłeś nam wszystkim wstyd niemożliwy do odkupienia, kiedy sfabrykowałeś te zdjęcia! Nastąpiło przerażające milczenie. Usta teściowej zastygły w zdziwionym „O”. Niewielki kryształowy kieliszek, który dotąd trzymała, spadł na podłogę i roztrzaskał się na kawałki. Tik, tak – tykał zegar. O ile wiem, było to tak: W maju 1933 roku w szkockiej gazecie ukazał się artykuł, który odbił się szerokim echem na całym świecie. Pewien przedsiębiorca (z wyższym wykształceniem, co skrupulatnie zaznaczył dziennikarz) jechał z żoną świeżo wybudowaną drogą A82 obiegającą od północy Loch Ness. Nagle w spokojnych wodach jeziora dostrzegli zwierzę wielkości wieloryba. Okazało się, że wydawca gazety otrzymywał już listy z podobnymi doniesieniami, a autor artykułu, który wcześniej pracował też jako strażnik wód, utrzymywał, że co najmniej szesnaście razy widział „Kelpie” na własne oczy. Inna para opowiadała, że na drodze przed
samochodem dostrzegła stworzenie „przypominające prehistorycznego potwora” z owcą w paszczy. Te i inne doniesienia wywołały szaleństwo na skalę światową. Pułkownik, który od chłopięcych lat pasjonował się kryptozoologią, a szczególnie wężami morskimi, poważnie zapadł na „Nessiemanię”. Z rosnącym przejęciem śledził wszystkie wzmianki o potworze, kolekcjonował wycinki prasowe i na podstawie zawartych w nich opisów sporządzał szkice przedstawiające to dziwne stworzenie. Odszedł z czynnej służby wojskowej i emerytura wyraźnie mu nie służyła. Odczuwaną pustkę wypełniał głównie polowaniem na grubego zwierza w Afryce, ale w pewnym momencie przestało mu to wystarczać. Jego trofea nie były niczym szczególnie wyjątkowym. Każdy mógł się pochwalić skórą zebry na ścianie, głową nosorożca czy stojakiem na parasole ze słoniowej nogi. Nawet wypchany ryczący lew był już passé. Gdy pierwsza fotografia potwora wykonana przez niejakiego Hugh Graya została zakwestionowana przez sceptyków jako niewyraźne zdjęcie płynącego psa, pułkownik tak się rozzłościł, że oznajmił wszem i wobec, iż sam uda się do Szkocji, by udowodnić, że Nessie naprawdę istnieje. Skorzystał z gościnności dalszego kuzyna, właściciela majątku Craig Gairbh położonego w pobliżu jeziora i przez kilka tygodni wykonał setki zdjęć pokazujących wystającą ponad powierzchnię wody szyję i głowę węża morskiego. Zdjęcia opublikowano po obu stronach Atlantyku. Nabrały wielkiego rozgłosu, a triumfalny powrót pułkownika do ojczyzny uczczono wielką fetą. Przed jego domem koczował tłum dziennikarzy, jego odkrycie opisywały wszystkie poważne gazety.
Powszechnie uznano go za bohatera. Nosił tweedowe ubrania w rodową szkocką kratę, co przysporzyło mu jeszcze większej rozpoznawalności i popularności. Z brytyjskim akcentem żartował, że jedyne, czego mu brak, to trofeum w postaci głowy potwora na ścianie, i wyjaśniał, że sam Scotland Yard poprosił go o pozostawienie zwierza przy życiu, nie mógł więc doprowadzić do niezręcznej sytuacji. W szczytowym momencie medialnej gorączki pułkownik pojawił się nawet w kronice filmowej emitowanej przed kinowym przebojem roku zatytułowanym Ich noce. Zbyt jednak zbliżył się do słońca – niczym Ikar. W opublikowanym wkrótce potem artykule „Daily Mail” sugerował, że widoczny na zdjęciach ślad pozostawiony przez potwora rodzi wiele wątpliwości, i zarzucił pułkownikowi fotografowanie pływającego modelu stworzenia. Natychmiast pojawiły się też oskarżenia o fotomontaż – domniemani eksperci insynuowali, że przy zdjęciach majstrowano, o czym świadczą niezgodności ujęć i cieni, a także nieodpowiadające kątowi padania światła refleksy na wodzie. Pułkownik nie mógł się przed tym bronić, ponieważ własnoręcznie wywoływał swoje fotografie. Przysięgał jedynie, że zdjęcia są autentyczne, i publicznie wyrażał oburzenie tak wielką zniewagą dla jego honoru – tym bardziej że właśnie honor powstrzymał go od zignorowania prośby Scotland Yardu. Gdyby zabił potwora, a w tym celu zabrał przecież swoją strzelbę na słonie, nikt nie zgłaszałby żadnych wątpliwości. Ostatnim gwoździem do trumny była wyprawa Marmaduke’a Wetherella, myśliwego, który uczestniczył w niejednym safari i wraz z pułkownikiem nie raz polował na grubego zwierza. Wetherell pojechał do Loch Ness z grupą dziennikarzy, by ostatecznie udowodnić istnienie potwora,
a następnie sfałszował jego ślady za pomocą popielnicy wykonanej z nogi hipopotama, którego zresztą ustrzelił w Rodezji sam pułkownik. Hyde miał już dość reporterów i ich bezczelnych pytań. Zarzucił tweedy i brytyjski akcent. Pochował szkice i wycinki z gazet, skrupulatnie wklejane do marokańskich skórzanych albumów. Gdy pojawiłam się w rodzinie Ellisa, jego odkrycie stanowiło już temat tabu, zachowanie godności pułkownika zaś – rodzinny priorytet. Dla naszej trójcy – Ellisa, Hanka i mnie – żadne tabu, rzecz jasna, nie istniało, zwłaszcza wobec oskarżycielskich tyrad pułkownika na temat niezdolności syna do służby wojskowej. Na pomysł naszej podróży w poszukiwaniu potwora wpadł Hank. Świetnie rozładowywał napięcie i pozwalał Ellisowi bezlitośnie natrząsać się z pułkownika, wyobrażać sobie triumf nad ojcem w momencie odnalezienia Nessie, a także wykazać się odwagą, jak walczący na froncie. Była to nieszkodliwa mrzonka, do której często powracaliśmy, dodając coraz więcej wymyślnych szczegółów – szczególnie nad ranem, po hulankach suto zakrapianych alkoholem. Te prześmiewcze rozmowy nigdy nie odbywały się jednak przy świadkach – przynajmniej do nieszczęsnego przyjęcia sylwestrowego. Elis głośno przełknął ślinę. Teściowa zastygła z otwartymi ustami na fotelu, z rozbitym kieliszkiem u stóp. Twarz pułkownika stała się fioletowa niczym dojrzała śliwka. Przez chwilę miałam wrażenie, że dostanie udaru. Trzęsącym się palcem wskazał nam drzwi. – Wynocha – powiedział dziwnie pustym głosem. – Pemberton odeśle wam rzeczy. Ellis potrząsnął głową, nic nie rozumiejąc.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Dokąd? Pułkownik demonstracyjnie odwrócił się do nas plecami i oparł łokieć o kominek. – Dokąd? – dopytywał się Ellis z rosnącą desperacją. – Dokąd mamy się wynieść? Nieruchome plecy pułkownika i brak reakcji z jego strony uświadomiły nam jasno, że niewiele go to obchodzi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ellis
kazał szoferowi jechać do hotelu Society Hill przy ulicy Chestnut. Budynek wyglądał na pierwszy rzut oka bardzo przyzwoicie – fasada i ogólnodostępne przestrzenie dla gości były na wysokim poziomie, lecz nasz apartament okazał się poblakły i mocno wyeksploatowany. I miał tylko jedną sypialnię. Przy zmniejszonych funduszach Ellisa na nic więcej nie mogliśmy sobie jednak pozwolić. Zameldowaliśmy się, a zaraz potem Ellis kupił w hotelowym barze butelkę whisky. Zaczął ją osuszać natychmiast po wejściu na górę. Rozumiałam jego rozpacz. Gdyby pułkownik zupełnie odciął go od pieniędzy, pozostalibyśmy bez środków do życia. Niestety, na to właśnie się zanosiło. Ellis wyrządził pułkownikowi podwójną krzywdę. Przyłapano go na obmawianiu ojca za jego plecami. Do tego doszło rzucone mu w twarz oskarżenie o oszustwo. Oba występki zraniły pułkownika równie głęboko. Wybaczenie każdego z osobna wydawało się prawie niemożliwe, a obu razem – niewykonalne. Gdy czekaliśmy na transport rzeczy, Ellis w tę i z powrotem przemierzał pokój, popijając whisky. W kółko roztrząsał to, co zaszło, coraz bardziej rozgorączkowany. W pewnej chwili doszedł do wniosku, że nie straciłby panowania nad sobą, gdyby nie musiał wystąpić w mojej obronie. Pomyślałam, że postępuje
niesprawiedliwie, próbując przerzucić winę na mnie, i powiedziałam mu to, podkreślając, że podczas tej feralnej rozmowy nie odezwałam się ani słowem. Zatrzymał się i spojrzał na mnie w osłupieniu. – Mój Boże! – zawołał. – Przecież nie to miałem na myśli. Pewnie, że to nie twoja wina. Ty nic nie zrobiłaś. Matka zaatakowała cię kompletnie bez powodu. – W porządku – uspokoiłam go. – Po prostu głośno wyraziła powszechną opinię. – Nie, wcale nie. Nigdy jej tego nie wybaczę, ty zresztą też nie powinnaś. Miałam nadzieję, że jednak zmieni zdanie, bo teściowa stanowiła teraz naszą jedyną szansę powrotu do łask. Choć okazywała swoje uczucia na różne dziwne sposoby, cały jej świat kręcił się przede wszystkim wokół Ellisa. Na drugim miejscu plasowało się nękanie synowej. Bez nas jej życie zacznie zionąć pustką. Miałam pewność, że już próbuje się za nami wstawić, nigdy jednak nie widziałam pułkownika w takim stanie, więc nie mogłam wyrokować o skuteczności jej działania. Zwrócenie się do mojego ojca nie miało najmniejszego sensu. Gdy zawiadomiłam go o naszej sytuacji, spodziewałam się, że się zmartwi. Nie dziwił mnie więc brak natychmiastowej odpowiedzi. Minęło wiele miesięcy, zanim do mnie dotarło, że nie mam co na niego liczyć. Od tego czasu widzieliśmy się tylko raz, choć mieszkamy w odległości zaledwie paru mil. Przechodził przez ulicę, a gdy mnie zobaczył, udał, że nie widzi, i odszedł w drugą stronę. Z fragmentów podsłuchanych rozmów wywnioskowałam, że jego życie koncentruje się teraz przede wszystkim wokół Corinthian Yacht Clubu, co pozwala mu na zupełne ograniczenie kontaktu ze
słabą płcią. Po północy udało mi się przekonać Ellisa, że nasze rzeczy już nie dotrą i powinniśmy się położyć. Wyjeżdżając, każde z nas złapało tylko podręczną torbę. W pokoju było duszno, a jednocześnie panował przeciąg. Ellis natrząsał się z mojego zwyczaju ściągania kołdry na siebie. W pewnej chwili stracił cierpliwość i zerwał ją, pozostawiając mnie bez okrycia. Po kilku takich bitwach, które szybko przestały być zabawne, leżeliśmy odwróceni do siebie tyłem, na przeciwnych krańcach łóżka, oboje kiepsko przykryci. Ze zmartwienia nie mogłam zasnąć. Gdy Ellisowi wreszcie się to udało, zaczął tak głośno chrapać, że musiałam zatykać uszy poduszką. W powietrzu unosił się dziwny zapach – jakby ziemi i jakichś minerałów. Przez resztę nocy zastanawiałam się, ile głów ułożyło się przede mną do snu na mojej poduszce. Obudziło nas ciche, lecz natarczywe stukanie w drzwi. – Dobry Boże – wychrypiał Ellis. – Która godzina? Zerknęłam na fluorescencyjne wskazówki zegara. – Prawie siódma. – Jeszcze nawet słońce nie wzeszło – narzekał Ellis. Po kilku minutach nieustannego pukania wymamrotałam: – Lepiej otwórz, raczej sobie nie pójdą. Ellis westchnął z irytacją i krzyknął: – Już idę! Włączył lampę i wytoczył się z łóżka, ściągając szanilową narzutę ruchem iluzjonisty wykonującego sztuczkę z obrusem. Narzucił ją na ramiona i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi sypialni. Szuranie, trzaski i huk pozwoliły mi się zorientować, co się
dzieje. Trwały około dziesięciu minut. Gdy Ellis wrócił, zwinął narzutę w kłębek i rzucił mi ją na nogi. Próbowałam ją rozprostować, kiedy kładł się z powrotem do łóżka. – Przysłali rzeczy? – spytałam. – Wszystko co do najmniejszego drobiazgu. Sześć razy obracali na górę. Będziemy się przeciskać do wyjścia. Próbowałam powstrzymać panikę – pułkownik wydał pewnie takie polecenie, zanim poszedł spać, gdy gniew jeszcze mu nie przeszedł – jednak wciąż czułam ucisk w żołądku. – Pewnie nie masz pojęcia, gdzie mogą być twoje leki? – spytał Ellis. – Mam ich poszukać? – Nie trzeba – odparł żałosnym tonem. – Wszystko w porządku. Światło wciąż się paliło, więc poszłam do salonu. Niemal całą podłogę pokrywały kufry i walizki. Emily, Pemberton i pozostała służba pakowali je chyba przez całą noc. Kuferek z kosmetykami leżał na niskim stoliku, obok pudeł z kapeluszami. Z ulgą odkryłam, że w środku wszystko było idealnie ułożone, łącznie ze wsuniętym dyskretnie głębiej flakonikiem z pigułkami. Biedna Emily zarwała przez nas drugą noc, a teściowa z pewnością nie odpuści jej codziennych obowiązków. Podałam buteleczkę Ellisowi i usiadłam obok niego. Uniósł się na łokciu, wysypał na dłoń dwie tabletki i połknął je bez popijania. Opadł na poduszkę. – Dziękuję, kochanie. Jestem na skraju wytrzymałości. – Wiem. Ja też. – Spróbujmy zasnąć. Rano – i nie mówię tu o środku nocy – zjem największego homara, jakiego uda się dostać. I górę sałatki
ziemniaczanej. I kawior. Talerzy nie trzeba, wystarczą widelce. Wróciłam na swoją stronę łóżka. Zwinęłam się pod kołdrą, a Ellis zgasił światło. Leżeliśmy znacznie bliżej niż poprzednio. Ellis objął mnie w talii. – Popatrz, popatrz, może nie trzeba nam więcej kołder – zauważył. Wczesnym wieczorem zadzwonił odźwierny z wiadomością, że w barze na dole czeka na nas Hank. Ellis przestał się do mnie odzywać, bo zaproponowałam, żeby porozmawiał z matką i spróbował załagodzić sytuację. Zjeżdżaliśmy windą w milczeniu. Chłopcy pili koktajle z bourbonem, ja na bazie dżinu. Po paru drinkach na zmianę opowiadaliśmy Hankowi o tragicznych skutkach sylwestra, a atmosfera powoli się ocieplała. Wkrótce mówiliśmy już razem – jedno kończyło zdanie drugiego – i przepraszaliśmy się wzrokiem. Razem wpakowaliśmy się w ten pasztet i razem ponosimy konsekwencje. Byłam wprawdzie skłonna do szybszej kapitulacji, ale to kwestia innej taktyki. Złościła i martwiła nas sytuacja, w której się znaleźliśmy, nie zaś my sami. Pod stołem przesunęłam stopę po łydce Ellisa. Popatrzył na mnie rozjaśnionym wzrokiem i obdarzył uśmiechem. – Wciąż nie mieści mi się w głowie, że twoja matka krzyczała – wyznał Hank. – Jesteś pewien, że to ona? Ta Edith Stone Hyde, którą znam od tylu lat? – Właśnie. I brzmiało to raczej jak pohukiwanie przemęczonej sowy – skomentował Ellis. – Jak zepsuty fagot – dodałam – cichy, ale piskliwy. – Dużo bym dał, żeby to zobaczyć – podsumował Hank, zapalając
papierosa. – Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej – powiedział Ellis. – Odstąpiłbym ci swoje miejsce. – Naprawdę myślisz, że pułkownik miał romans z twoją matką? – spytał mnie Hank, wypuszczając kółka dymu. – Jasne, że nie – zaprzeczyłam. – Ta gorgona wyolbrzymiła to, bo kiedyś przyłapała pułkownika, jak na nią patrzył, co zresztą zupełnie prawdopodobne. Wszyscy patrzyli. – Owszem, ale on wziął ją w obronę, i to przed własną żoną – zauważył Hank. – No, może trochę do niej wzdychał – przyznałam. – Co jeszcze nic nie znaczy, bo kto tego nie robił? Ona naprawdę działała na ludzi. – W przeciwieństwie do twojego ojca – ciągnął Hank. – Nigdy nie pojmę, dlaczego za niego wyszła. Mogła mieć każdego. Piękna, dobrze urodzona, z pokaźnym kontem w banku... Niesamowite, że pozwoliła się złapać takiemu staremu prykowi. – Nie była dobrze urodzona – sprostowałam, obrzucając go złym spojrzeniem. Hank doskonale wiedział, że moja matka jedynie skoligaciła się z dobrą rodziną. Udał oburzenie. – Skądże, miała świetny rodowód... tyle że w zupełnie innych sferach. – Zwinął się ze śmiechu z własnego żartu. – Cha, cha. – Teraz ja udałam śmiech. – Bez obrazy, kochana. Pieniądze to też oznaka statusu. Ale wracając do tematu, a jeśli to jednak prawda? Może dlatego twoja teściowa była taka przeciwna waszemu ślubowi. A może – ciągnął, wymachując ręką z papierosem – jesteście rodzeństwem? Ellis i ja jak na komendę jęknęliśmy z niesmakiem.
– Hank, to już naprawdę nie jest śmieszne! Daj spokój. Moja matka nie miała żadnego romansu z pułkownikiem. – Skąd ta pewność? – drażnił się Hank. – Może dlatego twoja teściowa namawiała go na polowanie na potwora? Żeby go nie kusiło? – Jestem pewna, że chciała się go po prostu pozbyć, i tyle – przekonywałam. – Pewnie sama spakowała mu walizki i zamówiła rejs. – Oboje zapominacie, że to był jednak jego pomysł – wtrącił się Ellis. – Nie mógł wytrzymać w domu. Aż cud, że wyjeżdżając, z pośpiechu nie wybił w drzwiach dziury w kształcie jego sylwetki. I trudno mieć mu to za złe. – Trzeba przyznać, że życie z nią to naprawdę ciężka próba – podsumowałam. – Gorzej – zawtórował mi Ellis już z ponurą miną. Hank rozparł się w fotelu i uniósł brwi. Spojrzał na Ellisa, a potem na mnie. – W waszych kieliszkach pusto. Pozwólcie, że to naprawię. – Pstryknął palcami nad głową, przyciągając uwagę barmana, i dał mu odpowiedni sygnał. Ellis wpatrywał się w swój kieliszek, szturchając kostki lodu pałeczką do mieszania koktajli. – Zatem – zaczął Hank, zacierając dłonie – w tych okolicznościach moja nowina powinna jeszcze bardziej was ucieszyć. – Szczerze wątpię, chyba że mi powiesz, że ojca trafił szlag – powiedział Ellis, nie unosząc wzroku. Kelner podał koktajle. Ellis sięgnął po kieliszek i wrócił do dźgania lodu pałeczką.
– A ty, kochana Maddie? – podjął wyczekująco Hank. Westchnęłam i posłusznie spytałam: – Jaka to nowina? – Znalazłem dla nas statek. – Dokąd? – rzuciłam bez specjalnego zainteresowania. Doskonale wiedziałam, o czym mówi, i próbowałam dać mu do zrozumienia, że nie mam ochoty na zabawę. Byłam pewna, że Ellis też nie. – Wiesz dokąd – powiedział ze wstydliwym uśmiechem. Postawiłam na bezpośredniość. – Hank, nie mamy teraz nastroju. Przecież w gruncie rzeczy o to poszło w tym całym zamieszaniu. – To popracujcie nad nastrojem. Za trzy dni startujemy. Odstawiłam kieliszek i zastanowiłam się nad zachowaniem Hanka. Był śmiertelnie poważny i wyraźnie z siebie zadowolony. – Żartujesz – skwitowałam. – Mówię zupełnie serio – odpowiedział. – Ale to niemożliwe. Liniowce nie pływają. – Trzeba mieć wejścia, Maddie – pękał z dumy. – Popłyniemy statkiem dostawczym. Frachtowcem SS Mallory. W konwoju. A co do zapasów, warto zaopatrzyć się w papierosy i pończochy, nylonowe i jedwabne. To rodzaj międzynarodowej waluty. Wciąż zachowywał powagę, co zaczynało mnie już martwić. – Hank, tu nie ma nic do śmiechu. – Nikt się przecież nie śmieje. – W czasie wojny nie można przepływać Atlantyku... – Nic nam nie grozi. Płyniemy w szkockie góry. Na miłość boską, przecież właśnie tam ewakuują dzieci z dużych miast. Zwróciłam się ku Ellisowi. Zostawił lód w spokoju i bawił się
teraz popielnicą. – Powiedz coś, kochanie – błagałam. – A nie trzeba załatwiać jakichś dokumentów? – spytał. – Już się tym zająłem – powiedział z zadowoleniem Hank. – Mam też szesnastomilimetrową kamerę Kodaka. Gdy nakręcimy potwora, natychmiast poślemy taśmę do wywołania w Eastman Kodak. Voilà – już się nie wykręcicie. Będziemy tworzyć historię. Staniemy się sławni. Po chwili bezgłośnych prób wyjąkałam: – A co na to Violet? Czego jak czego, ale rozsądku Violet nie brakowało. Nie pochwalała nawet tak niewinnych psikusów jak przycumowanie czyjegoś jachtu w niewłaściwym miejscu czy zabarwienie na fioletowo wody w basenie klubu tenisowego. Wysłała przeprosiny, gdy przemieściliśmy żaglówkę generała Pew na tyły jego domu, choć wcale jej przy tym nie było. – Pojęcia nie mam. Ma teraz jakieś inne zajęcie – odparł Hank. – Zwija bandaże czy coś w tym stylu. – Nic jej nie powiedziałeś – stwierdziłam, choć sama nie mogłam w to uwierzyć. – Jeszcze nie – przyznał Hank, pociągając łyk koktajlu. – Pomyślałem, że lepiej mieć jeden zepsuty dzień niż trzy. – Nigdy się nie zgodzi. – Wcale się tego nie spodziewam. – Hank, przecież ona czeka na twoje oświadczyny. Nie możesz jej tak zostawić. – Oświadczę się zaraz po powrocie. Szczerze mówiąc, trochę mnie martwi, że ma na ciebie taki wpływ. Miałem nadzieję, że będzie odwrotnie.
– Hank ma rację – orzekł Ellis, wciąż przesuwając z miejsca na miejsce popielnicę. – Kiedyś lubiłaś przygody. – Nadal je lubię, ale rzucanie się w wir wojny naprawdę trudno tak nazwać! – Więc potraktuj to jako wyprawę naukową – odpowiedział spokojnie Hank. – Naprawdę, Maddie. Absolutnie nic nam nie grozi. Nie sądzisz chyba, że bym to zaproponował, gdybym nie miał takiej pewności. A Freddie na pewno nie pomógłby mi zorganizować wyjazdu. – Freddie? – spytałam z rosnącym niepokojem. – Co on ma z tym wspólnego? – On, rzecz jasna, wszystko załatwiał. Gdy próbowałam jakoś przetrawić tę informację, Hank spojrzał mi głęboko w oczy. – Kochana Maddie, to mój ostatni wyskok. Ostatni poryw szaleństwa, zanim dam się zaobrączkować. Potem Violet na pewno zacznie mnie wychowywać, więc nie odmówisz mi chyba ostatniego zrywu wolności? – A może lepiej wymyślmy coś, co nie wysadzi nas w powietrze? I dlaczego nie miałabym wpłynąć na Violet? Kiedy wojna się skończy, zmuszę ją, aby nam towarzyszyła. Kupię wędkarskie wodery i własnoręcznie wpakuję tego potwora do wora – niech tam, kupię Violet takie same i zawlokę ją do jeziora, choćby kopała i wrzeszczała. To dopiero będzie widowisko, co? Hank nachylił się ku mnie i położył mi palec na ustach. – Ciii – uciszył mnie. – Musimy to zrobić. Dla Ellisa. Milczący dotąd Ellis jakby się ocknął. W oczach zapłonęły mu dawne iskry. – Jedźmy. Pieprzyć wszystko, zróbmy to. Wtedy wszystko się
poukłada. – Co? Co się poukłada? – dopytywałam się. – Wszystko – powtórzył. Było jasne, że nie ma co z nim dyskutować – przynajmniej nie teraz, w obecności Hanka. – Poproszę papierosa – rzuciłam, kiwając nogą pod stołem i przyglądając się rzędom połyskujących butelek za barem. Hank natychmiast spełnił moje życzenie. Kazałam mu przytrzymać papierośnicę nieco dłużej, niż wypadało. Dopiero po chwili sięgnęłam po papierosa. Hank z kamiennym spokojem pochylił się, by podać mi ogień srebrną zapalniczką marki Dunhill z zegarkiem na boku. Zaciągnęłam się kilka razy, by papieros się rozpalił, odsunęłam fotel i skierowałam się ku windom. Moje obcasy stukały głośno o marmurową posadzkę. Zgasiłam papierosa w pierwszej napotkanej popielnicy, bo w gruncie rzeczy ich nie cierpiałam, o czym zresztą Hank i Ellis doskonale wiedzieli. Prośba o papierosa była więc znaczącym gestem. Ellis powinien był pójść w moje ślady. Został jednak w barze z Hankiem. Chodziłam po pokoju, próbując przekonać samą siebie, że to żart, że Hank świetnie się bawi naszym kosztem, ale intuicja podpowiadała mi, że tak nie jest. Znał zbyt wiele szczegółów. Zresztą, gdyby to był kawał, nie grałby w to dalej, widząc reakcję Ellisa. Chyba że razem to ukartowali, co jednak zdawało się jeszcze mniej prawdopodobne. Nie mieli przecież okazji nic zaplanować. Chciałam tylko, by wszystko wróciło do normy, lecz wymagałoby to poszukania sposobu, który pozwoliłby Ellisowi i jego ojcu na godne wyjście z sytuacji. Gdyby wzajemne oskarżenia ograniczyły
się do przestrzeni salonu, z kanarkiem w charakterze jedynego świadka, dobrym wyjściem byłaby zbiorowa amnezja. Tak się jednak nie stało. Pułkownik został publicznie znieważony. Ale najbardziej przerażał mnie fakt, że Hank wspomniał o Freddiem. To oznaczało, że plan jest konkretny. Kto jak kto, ale Freddie Stillman na pewno potrafił to załatwić – miał w końcu ojca admirała. Inna sprawa, że pojęcia nie miałam, dlaczego w ogóle zgodził się kiwnąć palcem w tej sprawie. Kiedyś blisko się przyjaźniliśmy – jeśli porównać nas teraz do tria, pewnego pięknego lata spędzonego w Bar Harbor w stanie Maine byliśmy zgranym kwartetem. Do momentu, gdy odrzuciłam jego nieoczekiwane oświadczyny, i to mniej delikatnie, niż powinnam. Dziesięć dni później pobraliśmy się po cichu z Ellisem i odtąd temat Freddiego nigdy nie powrócił. Od tamtej pory minęło już cztery i pół roku. Zdziwiłam się, że Hank nie zerwał z nim kontaktu, szczególnie że według plotek Freddie miał chrapkę na Violet, a Hank najwyraźniej sprzątnął mu ją sprzed nosa. Ellis zjawił się wiele godzin później, zalany w pestkę. Potwierdził moje obawy. To nie był żaden psikus, a on był stuprocentowo zdecydowany na wyjazd. Najłagodniej jak potrafiłam przypomniałam mu fakty: bezsens rzucania się w ocean pełen UBootów w poszukiwaniu potwora, który prawdopodobnie w ogóle nie istnieje; zwłaszcza po to, żeby udowodnić swoją wartość ludziom zbyt głupim, by zdawać sobie sprawę, że w kwestii honoru niczym się od nich nie różni. My znaliśmy prawdę. Ja ją znałam. Może nie bez trudności, ale do końca wojny jakoś byśmy wytrzymali te potępiające spojrzenia. Ellis zareagował tak ostro, że ledwo go poznawałam.
– Oczywiście, że potwór istnieje – oświadczył. Przekonywał, że tylko idiota mógłby sądzić inaczej. Poza sprawozdaniami naocznych świadków i zdjęciami, w tym wykonanymi przez jego ojca, które swoją drogą były wciąż najlepszej jakości, istnienie potwora potwierdził sam Scotland Yard, prosząc pułkownika, by nie wyrządzał mu krzywdy. Pomijając fakt, że nie przestawał na mnie krzyczeć, wymachując rękami w tym niewielkim zapchanym bagażami pokoju, i że praktycznie nazwał mnie idiotką, uderzyło mnie, że zupełnie zmienił zdanie na temat fotografii ojca. Próbowałam dojść z tym do ładu, tymczasem Ellis wskazał na łuszczące się w rogach pokoju tapety i plamy wilgoci na suficie, a potem potarł palcem o parapet i uniósł go wysoko, żebym mogła ocenić zabrudzenie. Zastanawiałam się, czy w ogóle wierzył ojcu, a jeśli tak było, dlaczego poprzedniego wieczoru tak brutalnie oskarżył go o kłamstwo – pomijając już to, co powiedzieliśmy, wychodząc z sylwestra. Po początkowej próbie odwołania się do rozsądku Ellisa nie odezwałam się już ani słowem, lecz on nie przerywał tyrady, jakbyśmy nadal się kłócili. Czy naprawdę mam ochotę mieszkać w tej dziurze, czując się jak zakładnik i drżąc na myśl, że pułkownik pozbawi nas środków do życia? A jeśli faktycznie to zrobi? Co wtedy? Czy sądzę, że warto żyć jak Scott Lyons, w długach po uszy, wiecznie zmieniając hotele, bo nie ma ich czym opłacić? Bo on, Ellis, ma pewność, że nie. Jedziemy do Szkocji, bo to nasze jedyne wyjście, i jego noga nie postanie w Ameryce, dopóki nie odnajdzie potwora, którego zdjęcie sfabrykował pułkownik.
Skończył, zaczerwieniony i spocony, dyszał i sapał w oczekiwaniu na moje kontrargumenty. Ja zaś skupiłam się na tym, że znów zmienił zdanie na temat uczciwości ojca, i to w ciągu kilku sekund. Byłam najlepszym świadkiem brutalnego traktowania Ellisa przez otoczenie, szczególnie przez ojca, i doskonale zdawałam sobie sprawę, jak strasznie się to na nim odbija. Od czterech lat z bezradnością obserwowałam, jak szczęśliwy i pewny siebie młody człowiek, którego poznałam w Bar Harbor, zmienił się w zgorzkniałego, podejrzliwego choleryka, którego napadu wściekłości właśnie doświadczałam, człowieka ogarniętego paranoją, że ludzie wciąż krzywo na niego patrzą i szepczą za jego plecami, coraz bardziej zirytowanego moim wiecznym dodawaniem mu otuchy, bo wiedział, co się naprawdę za tym kryje. Ponieważ widziałam, jak stopniowo doprowadza się do tego strasznego stanu, do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, że przekroczył już granice wytrzymałości. Walczył teraz o zachowanie poczucia własnej wartości. Hank miał rację. Ellis potrzebował tego wyjazdu. Przemierzyłam parę rozdzielających nas metrów, objęłam go i przytuliłam twarz do jego piersi. Po chwili przesiąkniętego zdziwieniem wahania poruszył się i poczułam wokół siebie jego ręce. Wreszcie się rozluźnił. – Przepraszam, kochanie, nie wiem, co mnie napadło – usprawiedliwiał się. – Wszystko w porządku – uspokoiłam go. – Nie powinienem tak z tobą rozmawiać. To niewybaczalne. Przecież nic złego nie zrobiłaś. – Rozumiem, kochany. Naprawdę nic się nie stało.
– O Boże, Maddie – szepnął. Poczułam w uchu jego oddech. – Hank miał rację. Jesteś odlana z jakiejś innej matrycy. Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem. Przez chwilę miałam absurdalne wrażenie, że chce się ze mną kochać, ale wstrząsał nim nadchodzący szloch. Przytuliłam go jeszcze mocniej. Jeśli odszukanie potwora pomoże się Ellisowi pozbierać, niech tak będzie. Miałam tylko nadzieję, że on rzeczywiście istnieje. Trzy dni później rzuciliśmy się więc w wir bitwy o Atlantyk.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pierwszego szczura zobaczyłam, jeszcze zanim wypłynęliśmy. Choć mieliśmy oficerskie kajuty, do dyspozycji były tylko dwie, więc musiałam dzielić z Ellisem wąskie łóżko – a właściwie koję – na którym tak czy inaczej nie sposób było spać, nawet gdyby tuż pod nami nie było hałaśliwego silnika steru. W kabinie znajdowała się mała umywalka, jednak łazienki musieliśmy dzielić z resztą załogi. Byłam jedyną kobietą na pokładzie, więc podczas mycia korzystałam z umywalki. Miałam takie mdłości, że nie mogłam utrzymać w żołądku nawet krakersa. Gdy nie pochylałam się nad umywalką, starając się powstrzymać wymioty, leżałam na koi, ściskając brzuch i próbując patrzeć w dal – w tym przypadku w jakiś punkt ponad ścianą kabiny – z miernym zresztą skutkiem. W przeddzień dotarcia do celu, bazy morskiej w Szkocji, U-Booty starły się z innym statkiem z naszego konwoju i go storpedowały. Krążyliśmy potem, by wyłowić rozbitków. Po wodzie pływały płonące szczątki. Niemcy, rzecz jasna, byli wciąż na miejscu i stale nas torpedowali. Czuliśmy, jak rzuca statkiem. Bałam się, że nasz frachtowiec przewróci się do góry dnem lub że pocisk przeszyje go na pół. W powietrzu latały nieprzymocowane przedmioty. Elektryczność co chwilę zawodziła, a kajuta tak wypełniła się dymem, że nie mogłam oddychać, nie zanosząc się kaszlem. Chustki, które przykładałam do nosa i ust, szybko nabierały barwy
ołowiu. Ellis garściami pochłaniał pigułki, co zaczynało mnie bardzo niepokoić. Przed wyjazdem wziął dla mnie dodatkową receptę i wykupił znacznie więcej leku, niż zwykle potrzebowałam – nie wiedzieliśmy przecież, ile czasu spędzimy poza ojczyzną. Podczas ataku torpedowego Hank skulił się w rogu kajuty z butelką whisky, oświadczając, że jeśli ma umrzeć, nie musi tego przecież robić na trzeźwo. Krzyczałam przy każdym wystrzale pokładowego działa. Ellis włożył pas ratunkowy i mnie też próbował do tego namówić, jednak nie byłam w stanie go posłuchać. Nieporęczny przedmiot przewiązany w pasie przeszkadzał mi w oddychaniu i wywoływał panikę, a poza tym – czy to w ogóle mogło pomóc? Jeśli statek zatonie, Niemcy nie będą nas przecież wyławiać, a gdyby nawet tak się stało, nieszczęśnicy wydobyci z wody przez SS Mallory byli okropnie poparzeni i najprawdopodobniej i tak skazani na śmierć. Rozpłakałam się ze złości – rzuciłam budzikiem w Hanka, który bez słowa zrobił unik i zapalił kolejnego papierosa. Waliłam Ellisa w klatkę piersiową, wymawiając mu, że rzucił nas w wojenną zawieruchę, bo ma upartego, głupiego ojca choleryka, przez którego nas teraz zabiją. Wykrzykiwałam, jak bardzo bym chciała, by pułkownika trafił szlag w jego butach od Testoniego, najlepiej na wiadomość, że nas tu wszystkich wysadzili, bo taki z niego kłamliwy, egoistyczny pyszałek bez krzty współczucia dla ludzi, a zwłaszcza dla własnego syna. Nazwałam Edith Stone Hyde zadufaną w sobie, zgorzkniałą starą krową i życzyłam jej długiego życia w samotności w nagrodę za to, jak nas traktowała. Uprzedziłam Ellisa, że gdy tylko zejdę na stały ląd, odwracam się na pięcie i wsiadam na najbliższy statek z powrotem, choć już mówiąc to, wiedziałam, że z własnej woli nigdy nie wejdę na żadną
łajbę. Wyzwałam go od idioty, którego odziedziczona po ojcu głupia obsesja na punkcie potwora skończy się dla nas wszystkich tragedią. Powiedziałam też na koniec, że jeśli można wymyślić głupszy powód do umierania, wiele bym dała, by go poznać. Brak reakcji ze strony Ellisa był niemal straszniejszy niż torpedy, bo uświadomiłam sobie, że on też sądzi, że zginiemy. Potem dopadło mnie poczucie winy i rozpłakałam mu się w ramionach. Gdy zobaczyliśmy ląd, już ciemniało. Przez kilka minionych dni martwiłam się raczej koniecznością zmiany statku niż cumowaniem w doku, bo wszyscy mówili, że naszym celem jest HMS Helicon. Najwyraźniej jednak była to zaszyfrowana nazwa bazy Marynarki Wojennej w Aultbea. Tak pragnęłam zejść ze statku, że zataczając się, wyszłam na pokład, gdy jeszcze wynosili rannych. Ellis podążył za mną, lecz na widok poparzonych zawrócił. Niektórzy nie przypominali już ludzi – ich spalone i zniekształcone ciała stopiły się jak wosk. Rozdzierających jęków wprost nie sposób było słuchać, lecz ci milczący przerażali jeszcze bardziej. Jeden z nich spojrzał mi w oczy, gdy przenoszono go obok mnie. Jego głowa kiwała się lekko w rytm kroków niosących nosze. Twarz i szyję miał całkiem poczerniałe, usta otwarte, pozbawione warg, odsłaniające zęby, co przypomniało mi papugorybę. Natychmiast znienawidziłam się za to porównanie. Miał orzechowe oczy i ręce zabandażowane do łokci. Odrywająca się skóra głowy pokryta była fioletowo-czarnymi plamami, a uszy tak się zwęgliły, że już na pierwszy rzut oka były nie do ocalenia. Patrzyłam na niego, a potem odwróciłam się, zawstydzona, i przyłożyłam głowę do pomalowanej na biało blachy. Zacisnęłam
powieki. Gdybym tylko znalazła siłę, by wrócić do kajuty, zrobiłabym to. Niestety nie zdołałam. Stałam więc z zamkniętymi oczami i zakrytymi dłońmi uszami. Choć udało mi się zagłuszyć większość dźwięków, wciąż czułam drżenie kroków na pokładzie. Bardzo świadomie i z przerażeniem rejestrowałam tragedię zrujnowanego życia każdego z przenoszonych obok ludzi. Bóg jeden wie, jak odmienią się ich losy, nawet jeśli przetrwają. Broniłam się przed myślami o ich matkach, żonach i dziewczynach. Gdy w końcu pozwolono nam opuścić pokład, chwiejnym krokiem zeszłam po trapie na brzeg. Kolana odmówiły mi posłuszeństwa i upadłabym, gdyby Hank mnie nie podtrzymał. Wszystko się kołysało. Nie potrafiłam nawet wyczuć, gdzie góra, a gdzie dół. – Chryste, Maddie! – krzyknął Hank. – Prawie wpadłaś do tej zupy. Wszystko w porządku? – Sama nie wiem – wychrypiałam. – Czuję się, jakbym wcale nie zeszła ze statku. Ellis złapał mnie za drugi łokieć i razem prowadzili mnie po nabrzeżu. Wyciągnęłam rękę i oparłam się o biały słup latarni. Krawężnik, przy którym stałam, również pomalowano na biało. – Maddie? Dobrze się czujesz? – troszczył się Ellis. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, nadszedł mężczyzna w wełnianym szynelu i kapeluszu. Był wysoki, barczysty, miał zarumienione policzki, nosił czarne, skórzane rękawice i przepaskę na oku. Drugie oko spoglądało na przemian na Ellisa i Hanka. – Henry Boyd? – To ja – odparł Hank, zapalając papierosa. – Cóż, wiedziałem, że to któryś z was – powiedział z melodyjnym akcentem, wciąż nie zdradzając przyczyny swojej obecności. – W takim razie jestem waszym szoferem. Gdzie wasze bagaże?
– Wciąż na pokładzie. Tragarze są gdzieś z tyłu – poinformował Hank, machnąwszy niewyraźnie ręką w stronę statku. – Jestem szoferem, nie lokajem – zaśmiał się mężczyzna. Hank w zdziwieniu uniósł brwi, lecz szofer wsunął ręce w kieszenie, wykręcił się na pięcie i zaczął gwizdać. Po stronie uszkodzonego oka brakowało mu też płatka ucha i części małżowiny. Wzdłuż szyi biegła ku rudym włosom spora blizna. Ellis szepnął: – Chyba powinieneś dać mu jakiś napiwek. – Freddie mówił, że wszystko już uregulowane. – Najwyraźniej się mylił – mruknął Ellis. – Zróbcie coś wreszcie! – krzyknęłam. Hank chrząknął, by zwrócić uwagę szofera. – Może mógłbym jakoś wynagrodzić pomoc... – Aaa, tak – zgodził się kierowca stanowczym, lecz radosnym głosem. – Nie odmówię. Gdy w końcu odnaleźliśmy, zebraliśmy i wpakowaliśmy nasze kufry i walizki do samochodu – co stanowiło iście inżynieryjny wyczyn uwieńczony konstrukcją w postaci niezgrabnego stosu bagaży przypiętego pasami do dachu i bagażnika – szofer uniósł jedyną widoczną brew i spojrzał na talię Ellisa. – To się już chyba nie przyda – zauważył. Ellis podążył za jego wzrokiem. Wciąż miał na sobie pas ratunkowy. Odwrócił się, sapiąc, uwolnił się z niego i porzucił pod latarnią. Wyraźnie odczułam, jak mu wstyd. Kierowca otworzył tylne drzwi samochodu i gestem dał mi znak, bym wsiadła. Siedzenie przykrywał przybrudzony koc. – Proszę wskakiwać – zachęcił i mrugnął do mnie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Obok mnie usiadł Ellis. Hank rzucił tylko okiem na koc i ruszył w kierunku przednich drzwi. Stał przy nich, czekając, aż szofer mu je otworzy. – Wsiada pan czy nie? – zniecierpliwił się kierowca, spoglądając w tył. W końcu, po chwili wahania, Hank przeszedł do tyłu. Ellis zmarszczył brwi i przesiadł się na środek. Hank zajął sąsiednie miejsce. – Możemy jechać – stwierdził szofer. Zamknął nasze drzwi, wskoczył na swój fotel i podjął gwizdaną melodię.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Po czterech godzinach i dwudziestu minutach istnej wywracającej żołądek męki, w czasie których rzucało nami wewnątrz samochodu, bo szofer nie bez złośliwości brawurowo pokonywał najostrzejsze zakręty – mimo (a być może właśnie dlatego) że przynajmniej sześć razy musiał się zatrzymywać, bo musiałam się wychylić, by zwymiotować – dotarliśmy wreszcie do celu. – Dojechaliśmy – oznajmił radośnie kierowca, gasząc silnik. – Nie ma jak w domu. Wyjrzałam na zewnątrz. Jeszcze do mnie nie dotarło, że jesteśmy na miejscu. Mój żołądek znów się buntował, więc nie mogłam się doczekać, kiedy szofer mnie wypuści. Wyraźnie mu się nie śpieszyło. Mocowałam się z klamką, szarpiąc ją we wszystkie strony, aż w końcu się zorientowałam, że trzeba ją przekręcić. Gdy otworzyłam drzwi, upadłam na kolana w żwir. – Maddie! – zawołał Ellis. – Wszystko w porządku – uspokoiłam go, wciąż z klamką w dłoni. Spojrzałam w górę przez opadające kosmyki włosów. Chmury odsłoniły księżyc, w którego świetle dojrzałam cel naszej podróży. Był to szary, przysadzisty budynek pokryty tynkiem kamyczkowym, z ciężkimi czarnymi okiennicami na obu kondygnacjach. Nad wejściem wisiał drewniany, skrzypiący na wietrze szyld z nazwą pubu:
THE FRASER ARMS Właściciel A.W. Ross Licencja na sprzedaż piwa i napojów alkoholowych Smaczna kuchnia, pokoje do wynajęcia Rok założenia 1547 Mdłości nękały mnie coraz bardziej i – choć trudno uwierzyć, że mogłam jeszcze cokolwiek zwymiotować – wstałam i chwiejnym krokiem podążyłam w kierunku podmarzniętych bratków rosnących w przeciętej na pół beczce przy wejściu. Niestety wylądowałam na ścianie, uderzając w nią najpierw dłońmi, a później lewym policzkiem. Stałam przez chwilę nieruchomo z twarzą przyciśniętą do wyłożonej kamieniami powierzchni. – Maddie? Co z tobą? – Z tyłu dobiegł mnie głos Ellisa. – Wszystko dobrze – odpowiedziałam. – Nie wyglądasz najlepiej. Odwróciłam się i szorując płaszczem oraz włosami po nierównej ścianie, ześlizgnęłam się, by kucnąć. Na moich odsłoniętych kolanach zbierał się śnieg. Gdzieś w oddali rozległo się beczenie owcy. – Maddie? – Już dobrze – zapewniłam. Niemal z nienawiścią patrzyłam, jak Ellis z Hankiem wysiadają z samochodu. Ellis podszedł do budynku i przeczytał napis na szyldzie. Uniósł ze zdziwienia brwi i spojrzał w tył w poszukiwaniu Hanka. – To tu się zatrzymamy? – Na to wygląda – poinformował Hank. – Wygląda jak kupa gruzu – skomentował Ellis – albo taki długi
gliniany dom komunalny. Z Arizony czy coś w tym stylu. – A czego się spodziewałeś, Waldorf Astorii? – spytał Hank. – Wiedziałeś przecież, że warunki będą spartańskie. Poczuj się jak na biwaku. Ellis zamruczał wyraźnie niezadowolony: – Łagodnie mówiąc. – A gdzie się podziała twoja żądza przygód? – Zdaje się, że została w okrętowej latrynie – odparł Ellis. – Niech zgadnę, to Freddie wybrał tę dziurę? – Ma się rozumieć. – Równie dobrze mógł nas wysłać do jaskini. Ellis podszedł do drzwi i zapukał. Odczekał jakieś pół minuty i ponowił pukanie. Potem zaczął walić pięścią. Drzwi się otworzyły, a Ellis odskoczył, ustępując miejsca olbrzymowi w podkoszulku i pasiastych piżamowych spodniach. Mężczyzna był wysoki, rozrośnięty w barach i mocno umięśniony. Stał boso, na głowie sterczały mu kępki czarnych włosów, a brodę miał w nieładzie. Zatrzymał się, obrzucił wzrokiem Ellisa i Hanka, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu naszego samochodu. – Czego chcecie w środku nocy? – zażądał wyjaśnień. – Potrzebujemy pokoi do wynajęcia – poinformował go Hank z niezapalonym papierosem w ustach. Otworzył zapalniczkę, lecz nim zdążył ją uruchomić, mężczyzna wyciągnął dłoń, by zatrzasnąć wieczko. – Na zewnątrz się nie pali! – krzyknął, nie wierząc własnym oczom. Po chwili pełnej zaskoczenia ciszy – mężczyzna machnął mu przecież ręką tuż przed nosem – Hank odzyskał równowagę. – Dlaczego?
– Zaciemnienie. Każdy głupi o tym wie. Hank wsunął zapalniczkę i papierosa do kieszeni. – Amerykanie, co? – ciągnął mężczyzna. – Owszem – potwierdził Hank. – A gdzie wasz dowódca? – Nie mamy tu zakwaterowania. Jesteśmy cywilami. – W takim razie maszerujcie stąd. – Mężczyzna odwrócił się w lewo i splunął. Gdyby spojrzał w prawo, na pewno by mnie dostrzegł. – O ile wiem, wszystko zostało ustalone – nie dawał za wygraną Hank. – Mówi coś panu nazwisko Frederick Stillman? – Ani trochę. Idźcie sobie i dajcie mi święty spokój. – Odwrócił się, najwyraźniej chcąc nas zostawić na poboczu. Zaszlochałam. Jeśli po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, nie znalazłabym się natychmiast w łóżku, chyba wolałabym umrzeć. – Chwileczkę – zatrzymał go Hank. – Nie ma pan wolnych pokoi? – Tego nie powiedziałem – odparł olbrzym. – Cholera jasna, nie wiecie, która godzina? Hank i Ellis spojrzeli po sobie. – Oczywiście, że tak – zapewnił Ellis. – Przykro nam. Można to panu jakoś wynagrodzić? – Gada jak cholerny arystokrata – burknął mężczyzna. – Nie znam waszej ciężarówki. Nie macie tu czego szukać. – Odpędzał ich gestem dłoni. Zza samochodu dobiegło nas parsknięcie kierowcy. – Proszę – próbował niezrażony Ellis. – Mieliśmy uciążliwą podróż, a moja żona źle się czuje. Mężczyzna zatrzymał się.
– Kto? – spytał powoli. Ellis wskazał ruchem głowy w moją stronę. Mężczyzna odwrócił się i dostrzegł mnie skuloną przy ścianie. Przyglądał się przez chwilę, a potem wrócił wzrokiem do Ellisa. – W czasie wojny wlekliście kobietę przez Atlantyk? Całkiem wam odbiło? Ellis spochmurniał, lecz przemilczał jego docinek. Mężczyzna przewrócił oczami i pokręcił głową. – Dobra. Możecie zanocować, ale tylko ze względu na pańską żonę. I pośpieszcie się z tym bagażem, bo znów będę miał na głowie strażnika, przecież mamy zaciemnienie. A jak się tu zwali, to nie ja będę płacił karę, zrozumiano? – Jasne, oczywiście – zapewnił Hank. – A byłby pan tak uprzejmy i przysłał portiera? W odpowiedzi dobiegł nas tylko krótki wybuch śmiechu i mężczyzna zniknął za drzwiami. – Hmm. Zdaje się, że nie ma portiera – domyślił się Hank. – Dziwi cię to? – ironizował Ellis. Spojrzał na samochód uginający się pod ciężarem bagaży. Potem podszedł do mnie i wyciągnął ręce. Kiedy pomagał mi wstać, powiedział: – Wejdź do środka, usiądź gdzieś i zmuś tego brutala, żeby podał ci coś do picia. Dołączymy do ciebie, gdy tylko dojdziemy do ładu z tym wszystkim. Weszłam do budynku. Ciężkie drewniane drzwi mocno skrzypiały. Gdy się za mną zamknęły, rozejrzałam się nieśmiało dokoła. W pomieszczeniu nie było już śladu mężczyzny. Zostawił nam jednak lampę naftową na długim drewnianym barze po lewej stronie, z którego sterczały błyszczące krany z piwem: McEwans’s,
Younger’s, Mackeson i Guinness. Z jednego zwisała tekturka z napisem „Chwilowo brak”. Światło lampy, drżąc, igrało na szkle butelek poustawianych na półkach za barem, odbijane i dodatkowo wzmacniane przez umieszczone za nimi lustro. Dzięki temu zdawało się, że dalej znajduje się identyczne pomieszczenie, tyle że wszystko było ustawione na odwrót. Przez chwilę się zastanawiałam, czy na pewno jestem w tym właściwym. Przed barem stało sporo stołów z krzesłami i radio ustawione na średniej wysokości konsoli przy przeciwległej ścianie. Sufit był niski, z widocznym potężnym, ciemnym belkowaniem, a podłogę pokrywały wielkie kamienne płyty. Ściany wygipsowano. Nawet w słabym świetle lampy widać było ślady kielni. Okna przysłonięto grubą czarną tkaniną. Dopiero na jej widok uświadomiłam sobie, że pomalowane na biało krawężniki i słupy latarni, które zauważyłam w Aultbea, pomagały kierowcom orientować się w terenie podczas zaciemnienia. Po prawej stronie znajdował się wielki kamienny kominek, a przed nim zestaw chaotycznie dobranych tapicerowanych mebli. Na przetartym orientalnym dywanie stały na oko wiktoriańskie sofa i dwa ustawione naprzeciwko siebie fotele z uszakami. Między nimi umieszczono niski, ciężki stolik. W palenisku tliła się jeszcze gdzieniegdzie wyrównana warstwa popiołu. Podeszłam do sofy i przycupnęłam na jej skraju, wyciągając odrętwiałe palce w kierunku dogasającego żaru. Pachniało spalonymi śmieciami, a oparte o ścianę kominka polana z pewnością nie były drewniane. Nie mam pojęcia, z czego je zrobiono. Miały prostokątny kształt i żłobienia po bokach. Wyglądały jak gigantyczne płatki śniadaniowe firmy Cadbury –
upragniony smakołyk, który brytyjska babcia przysyłała mojej szkolnej koleżance. Jak spod ziemi wyłonił się przede mną pies z niechlujną szarą sierścią. Zastygł w bezruchu. Był olbrzymi i chudy jak chart, z podobnie zaokrąglonym grzbietem i wklęsłym podbrzuszem. Przyglądał mi się uważnie smutnymi ciemnymi oczami, stojąc z podwiniętym pod siebie ogonem. – Proszę się nie martwić. Nic pani nie zrobi. Brodacz wszedł drzwiami za barem. Wziął lampę, przemierzył pomieszczenie i postawił przede mną szklankę jakiegoś gazowanego napoju. Niski sufit podkreślał jego wysoki wzrost, który robiłby zresztą wrażenie w każdym otoczeniu. Jego oczy miały niespotykany odcień błękitu, zadziwiający pod ciemnymi, krzaczastymi brwiami. Był wciąż boso i bez szlafroka i najwyraźniej wcale się tym nie przejmował. – Mieliście ciężką podróż, co? – Tak. – Instynktownie poprawiłam włosy. Choć w lustrze nie widziałam górnej części sylwetki, miałam świadomość swojego wyglądu. Skinął głową w kierunku szklanki. – Piwo imbirowe. Uspokaja żołądek. – Dziękuję – odpowiedziałam. – Bardzo miło z pana strony. Poczułam na sobie jego spojrzenie. Po chwili milczenia znów się odezwał: – Słyszeliście chyba, że mamy wojnę. Po szyi przeszedł mi znajomy dreszcz. Odwróciłam się, by sprawdzić, czy Ellis może nas usłyszeć, ale obaj z Hankiem znajdowali się jeszcze na zewnątrz. Prowadzili za drzwiami
ożywioną dyskusję z szoferem. – Owszem. – Pani mąż i jego przyjaciel nie wyglądają na chorych. – Przyjechali tu prowadzić badania naukowe – poinformowałam. Mężczyzna odchylił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. – Jasne. Łowcy potworów. Genialnie. A ja głupi myślałem, że uprawiacie raczej turystykę wojenną. Postawił lampę na stoliku i machnął ręką w kierunku wiszącej za barem tablicy z kluczami. – Możecie wziąć dwójkę i trójkę, czwórkę i piątkę albo dwójkę i szóstkę. Wasz wybór. I streszczajcie się. Nie marnujcie mi parafiny. Zebrałam się na odwagę. Nigdy nie miałam do czynienia z kimś tak bezczelnym. – Pewnie ma pan na myśli naftę. – Już ja wiem, o co mi chodzi – powiedział, oddalając się. – Chwileczkę – zatrzymałam go. – Nie chce pan poznać naszych nazwisk? – Nie bardzo. Chcę tylko być z powrotem w łóżku. – Klepnął się po udzie. – Conall, thig a seo! – zawołał do psa. Pies poszedł za nim i skryli się w cieniu za barem. Wciąż wpatrywałam się w miejsce, gdzie zniknęli, gdy w drzwiach wejściowych pojawili się dźwigający kufer Hank i Ellis. Postawili go na wytartych kamieniach i rozejrzeli się po pubie. – Gdzie włącznik światła? – spytał Ellis i schylił się, by obejrzeć ściany. – Raczej go nie znajdziesz – powiedziałam. Patrzyłam, jak Ellis przygląda się rozmaitym lampom i kinkietom w pomieszczeniu. Wszystkie co do jednej miały szklane
klosze – bez wątpienia były to lampy naftowe. – To jakiś żart? Tu nie ma prądu? – Chyba nie – odpowiedziałam. Przeniósł wzrok na radio. – A to? – Nie wiem. Może jest na baterie – zauważyłam. – Szofer nie pomoże wam z bagażami? – Już pojechał – odezwał się Hank. – Zostawił nam wszystko na podjeździe. – Mogłeś mu znów zapłacić – przypomniał Ellis. – Teraz chyba twoja kolej – odparł Hank. Ellis wbił w niego wzrok. – Co takiego? Przecież to tylko pieniądze. Zresztą, nieważne. Odjechał, a my potrzebujemy pomocy. Gdzie ten uroczy Szkot? – Jestem pewna, że już śpi. – Ale sami nie damy rady. Widziałaś, dokąd poszedł? – spytał Hank, wyciągając szyję. Jego oczy zatrzymały się na drzwiach za barem. – Proszę, Hank, daj mu spokój – poprosiłam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wielki Boże, Maddie, czego ty tam napakowałaś? Prosiłem, żebyś wzięła pończochy, nie sztaby złota – stękał Hank, ciągnąc za sobą jedną z moich walizek i obijając ją o każdy stopień. – Tylko najpotrzebniejsze rzeczy – odpowiedziałam. Stałam z lampą u szczytu schodów i oświetlałam drogę Hankowi i Ellisowi, którzy wnosili na górę bagaże. Było mi zimno i niedobrze, a lampa trzęsła się razem ze mną. Bałam się potknąć i podpalić dywan. – W tym kotwice i kowadła – ironizował Hank. Postawił walizkę i wytarł ręce. Za nim szedł Ellis z dwoma pudłami kapeluszy. – To już wszystko – oznajmił. – Niezupełnie – zauważył Hank. – Musimy to jeszcze wnieść do pokoi. Nie wiem, dlaczego Maddie nie pozwala mi zbudzić tego Paula Bunyana[3]. – Nie chce sprawiać obsłudze kłopotu – kpił Ellis. – Dlaczegóż to? – Hank patrzył na mnie zdziwiony. – Czyż nie po to tu jest? – Cóż, chyba tak – potwierdził Ellis. – Jeszcze nie jest za późno na pomoc – stwierdził Hank. – Owszem, jest – odparłam rozzłoszczona. – Powiedział, że możemy wybierać pokoje – od dwójki do szóstki. Zróbmy to, proszę, i chodźmy spać, dobrze?
– Dobrze, moja droga – zgodził się Hank, zerkając na rząd drzwi. – Chciałem tylko zauważyć, że pomoc znacznie by to przyspieszyła. Nie ma się o co sprzeczać. Chwiejnym krokiem podeszłam do stolika w holu i odstawiłam lampę. Kręciło mi się w głowie, zupełnie jak po zejściu ze statku. Przysięgłabym, że to budynek się kołysze, gdyby nie fakt, że było to zwyczajnie niemożliwe. – A dlaczego nie można wziąć jedynki? – zaciekawił się Hank. Odwróciłam się i dostrzegłam, że próbuje otworzyć zamknięte drzwi. – Przestań, Hank! Na litość boską. Pewnie ktoś tam śpi w najlepsze. Masz do wyboru wszystkie inne pokoje. Nie przestawał kręcić gałką. – A jeśli chcę właśnie ten? Może to jedyny z przyzwoitą łazienką? Nagle drzwi otworzyły się do wewnątrz, wyrywając gałkę z dłoni Hanka. Dał susa w tył, gdy na korytarz wyskoczyła uderzająco piękna rudowłosa młoda kobieta z pogrzebaczem w ręku. – Czego, u licha, chcecie? – krzyknęła z silnym szkockim akcentem. Włosy miała zawinięte na szmaciane papiloty i ubrana była w grubą białą koszulę nocną. Stanęła naprzeciw Hanka, obiema rękami ściskając pogrzebacz. – Henry Winston Boyd – przedstawił się Hank pełnym imieniem i nazwiskiem. Trzymał przed sobą wyciągniętą rękę. – Czwarty. A kim pani jest? Odwróciła głowę i zawołała: – Angus! ANGUS! Hank cofnął się jeszcze o krok, unosząc ręce w geście kapitulacji. – Zaraz. Chwileczkę. Jesteśmy nowymi gośćmi. Właśnie przyjechaliśmy, widzi pani? – Wskazał ręką rozrzucone
w korytarzu bagaże. Przyjrzała się im z uwagą i przeniosła wzrok ze mnie na Ellisa, a w końcu znów na Hanka. Zbliżyła się do niego, wymachując mu przed nosem pogrzebaczem. – Nie jestem żadnym gościem – oznajmiła, oskarżycielsko mrużąc oczy. – Mam na imię Meg i pracuję dopiero jutro wieczorem. Do tego czasu nie zamierzam nic dla was robić. – Wróciła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Hank odezwał się po chwili milczenia: – Chyba jej się spodobałem. – Lepiej wybierz pokój – uciął Ellis. – Ale serio. Zdaje się, że wpadłem jej w oko. Pokoje były ciasne i ponure – w każdym stała komoda z zawieszonym nad nią lustrem i wąskie łóżko z dwoma nocnymi stolikami. Miały też skromne miejsce do siedzenia ze sfatygowanym fotelem, kominkiem i jednym zaciemnionym oknem. Ściany pokrywały wyblakłe wiktoriańskie tapety, a podłogi podniszczone dywany. Hank wybrał dwójkę, Ellis i ja piątkę i szóstkę. Choć Hank nie wyjaśnił, dlaczego wybrał ten właśnie pokój, nietrudno się było domyślić. Nie zważając na wszystko, czego właśnie doświadczyliśmy, planował kolejny podbój miłosny. Często złościłam się na niego, współczując Violet. Byłam niemal pewna, że Hank wcale jej nie powiedział, że wyjeżdżamy. Teraz znów ogarniała mnie wściekłość. Potem przyszło mi do głowy, że dla Hanka flirt z Meg wcale nie musi oznaczać zdrady. Być może sądził, że ma do tego prawo, jak niegdyś panowie na włościach w stosunku do poddanych. Na temat Hanka krążyły rozmaite plotki, w tym nowina o ciąży
pomocy kuchennej, którą jego matka próbowała bezskutecznie oskarżyć o kradzież i która wkrótce potem zniknęła, zapewne z pokaźnym uposażeniem. Głównym motywem całej historii była opowieść o tym, jak matka Hanka podłożyła w pokoju dziewczyny komplet gregoriańskich sreber, a potem wezwała policję. Prawdziwa przyczyna sytuacji została zatuszowana. Stwierdzano jedynie enigmatycznie, że „mężczyźni już tacy są”. Dziewczyna i dziecko wydawali się niemal nierealni. Zastanawiałam się, czy Hank w ogóle kiedykolwiek o nich pomyślał. – Idę się położyć – powiedziałam, zostawiając mężczyzn z bagażami. Mój pokój był ostatnim po lewej stronie korytarza. Zapaliłam świecę na komodzie i padłam na łóżko, w ogóle się nie rozbierając. Czekałam, aż wniosą moje rzeczy. – Wiesz, co jest za tymi drzwiami na końcu korytarza, które wzięliśmy za szafę wnękową? – spytał Hank, taszcząc kufer. – Łazienka. Dzięki Bogu. – Wspólna! – krzyknął z korytarza Ellis. – Z bieżącą wodą! – odkrzyknął Hank. Spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo. – Tylko poczekaj – szepnął, przykładając palec do ust. – Zaraz... za sekundę... Ellis wymamrotał coś niewyraźnie z korytarza. Hank roześmiał się hałaśliwie. – Zawsze musi mieć ostatnie słowo. Tak przynajmniej sądzi. Wracając do łazienki, jest w budynku i sąsiaduje z twoim pokojem, szczęściaro. Choć padałam ze zmęczenia, musiałam umyć przynajmniej ubrudzoną sadzą twarz i wyczyścić zęby. Miałam jeszcze na tyle przytomności, by przebić się przez bagaże i znaleźć wszystkie
potrzebne rzeczy – nie było to łatwe, bo szykując się do podróży, zdążyłam zaprzepaścić cały trud Emily. Uprzedzono nas, że ilość bagażu na frachtowcu jest ograniczona – o ironio, bo statek był przecież dostawczy. W końcu powrzucałam do walizek, co popadło, świadoma, że o najważniejszym pewnie zapomniałam. Wychodząc z pokoju, tak boleśnie uderzyłam się o komodę, że aż krzyknęłam. Wtedy dopadła mnie straszna myśl. A jeśli to kołysanie nigdy nie przejdzie? Jeżeli na zawsze tak pozostanie? Gdy wróciłam z łazienki, zastałam w pokoju Ellisa grzebiącego pogrzebaczem w pustym palenisku. – Oczywiście świeci pustką. A kaloryfery nie grzeją. Klasyka. Jedna łazienka, brak prądu i ogrzewania. Przyniosę trochę drewna, węgla albo obornika, cokolwiek się tam na dole paliło. – Proszę, daj spokój. Ten facet, który nas wpuścił, ma chyba bzika na punkcie opału. – I co z tego? Para leci mi z ust – powiedział i natychmiast to zademonstrował. – Poradzę sobie – przekonywałam. – Mam tu sporo koców. I zawsze mogę spać w szlafroku. – Jesteś pewna? Nie boję się Czarnobrodego. – Tak, naprawdę. Zresztą pewnie byśmy puścili całą chałupę z dymem. Po twarzy Ellisa przemknął uśmiech. – Jak Dom Hamleta? Podczas naszego miodowego miesiąca w Key West Ellis zaprószył ogień cygarem, niemal doprowadzając do katastrofy. Zatrzymaliśmy się wtedy w zabytkowym domu, który nazwaliśmy Domem Hamleta, bo jednocześnie gościł w nim duński książę. Zarówno on, jak i wszyscy pozostali zmuszeni byli zmienić lokum.
Ponieważ nikt nie ucierpiał, incydent przerodził się w zabawną anegdotkę powtarzaną w towarzystwie. Stał się częścią naszego repertuaru, z którego korzystaliśmy na rozmaitych przyjęciach. Wiedziałam, że nawiązując do tego, próbował przywołać miłe wspomnienie i ocieplić nasze relacje. Nie przewidział jednak, że pożar w Key West przypomni mi o przeraźliwie poparzonych ludziach wynoszonych ze statku, których widziałam zaledwie kilka godzin wcześniej. – Właśnie – zgodziłam się. – Przecież go nie spaliliśmy, osmaliliśmy jedynie kilka pokoi – dodał figlarnie. Wślizgnęłam się do łóżka i zadrżałam z zimna. Ellis zmarszczył brwi, odłożył pogrzebacz na miejsce i położył się obok mnie. Kiedy zdołaliśmy uciec przed U-Bootami, zawarliśmy wciąż kruchy pokój, rozejm, który zakładał, że damy sobie nawzajem jak najwięcej przestrzeni w sytuacji, kiedy w ogóle jej nie było, i będziemy rozmawiać, jedynie gdy zajdzie taka konieczność. Nie znaczyło to jednak, że mój wybuch na statku nie zaistniał czy poszedł w niepamięć. Miałam też świadomość, jak przeraźliwie mało trzeba, by bliskość zrodziła pogardę. Poza tym wspomnienie o tym, jak zostałam wmanewrowana w tę nieprzemyślaną eskapadę, wciąż wzbudzało we mnie złość i przerażenie. To najgłupsza i najbardziej niebezpieczna rzecz, na jaką się dotąd zdobyliśmy. A na dodatek kompletnie bezsensowna. Dotarło to do mnie w chwilach, gdy szofer skomentował pas ratunkowy, o którym zapomniał Ellis, i kiedy brodacz spytał, dlaczego Ellis z Hankiem nie są na froncie. Wiedziałam, że to się nigdy nie skończy. To,
przed czym chcieliśmy uciec, dopadło nas także po drugiej stronie Atlantyku. Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że Ellis się we mnie wpatruje. Nie wyglądał na szczęśliwego. Wiedziałam, że pragnie pocieszenia, sygnału, że wszystko się między nami poukłada, nie byłam jednak w stanie spełnić jego życzenia. Po prostu nie mogłam. – Ellis, proszę. Nie chcę być niegrzeczna, ale strasznie chce mi się spać... Ze smutkiem zacisnął usta. – Oczywiście. Wiem, jaka jesteś wykończona. Schylił się, by pocałować mnie w czoło, co osłabiło moją urazę i pozostawiło okropny, przenikający do głębi żal. Nikt przecież nie trzymał mnie na muszce, zmuszając do wejścia na statek. Ponoszę taką samą odpowiedzialność za sytuację, w której się znalazłam, jak wszyscy inni. Ellis z Hankiem mogli obiecywać, że nic nam się nie stanie, ale to ja postanowiłam im uwierzyć. – Ellis – powiedziałam, gdy wychodził. – Przepraszam. – Za co? – spytał, przystając. – Za te wszystkie okropności, jakich ci nagadałam. Roześmiał się cicho. – Które? – Wszystkie. Po prostu tak się bałam. Cofnął się i przysiadł na skraju łóżka. – Nie musisz przepraszać. Pojęcia nie miałem, że się żenię z istną petardą. Pogładził mnie po policzku, a moje oczy zaszkliły się łzami. Miałam nadzieję, że przeczucie mnie myli i tutejsi ludzie odniosą
się do niego z większą życzliwością. Gdyby jednak tak się nie stało, liczyłam, że zdołam go jakoś obronić przed ich osądami, sprawię, że będzie ich nieświadomy albo – nawet lepiej – przestanie się nimi przejmować. – Nie byłam wtedy sobą, coś we mnie wstąpiło – wyznałam. – Żadne z nas nie było sobą, kochanie. – Z wyjątkiem Hanka – zauważyłam, pociągając nosem. – On cały czas był sobą. – O, tak. Stary, dobry Hank. Wciąż ten sam – powiedział, wstając. – Nie chcesz wziąć lekarstwa? – Nie, dziękuję. Teraz moja kolej, by mu to zaproponować. Pewnie bym to zrobiła, tyle że pojęcia nie miałam, gdzie ono jest, a nie byłam już w stanie szukać. – Śpij dobrze, kochanie. Jutro znajdziemy z Hankiem przyzwoity hotel i będziesz się mogła skupić na powrocie do sił. Wziął świecę i skierował się ku drzwiom. Obróciłam się na bok, by odprowadzić go wzrokiem. – Ellis – powiedziałam, gdy znikał już w korytarzu – to kołysanie, zupełnie jak na morzu, myślisz, że to normalne? Zastanowił się przez chwilę. – Całkowicie – potwierdził. – Do rana ci przejdzie, przekonasz się. – Zamknął za sobą drzwi. Leżąc, nie mogłam powstrzymać falowania ani tym bardziej wspomnienia o rannych znoszonych ze statku po trapie, jeden po drugim, na pozór bez końca.
[3]
Paul Bunyan – legendarny drwal, postać z amerykańskiego
folkloru.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Obudził mnie mrożący krew w żyłach krzyk. Po kilku sekundach zdałam sobie sprawę, że wydobywa się z mojego własnego gardła. Otworzyłam szeroko oczy, ale nic nie dostrzegłam. Otaczała mnie zupełna ciemność, a dźwięk był wyjątkowo ostry. Silnik nie pracował. Dlaczego? Nawet gdyby ten świst w mojej głowie był wystarczająco przenikliwy, by zagłuszyć turbiny, to wciąż powinnam odczuwać drgania. Było strasznie, kiedy brzęczenie nie ustępowało – w mózgu, na zębach, w bębenkach uszu – lecz jego brak również przerażał. Śniło mi się, że SS Mallory został trafiony, lecz teraz uświadomiłam sobie, że to jednak nie sen. Kajuta szaleńczo się zatrzęsła, jakby frachtowiec wywracał się do góry dnem i szedł pod wodę, kręcąc się jak korkociąg. – Ellis? – krzyknęłam. – Ellis? Poczułam koce z obu stron, lecz jego nigdzie nie było. To znaczy, że leży ranny gdzieś na podłodze. Musiałam go szybko znaleźć, bo kajuta tak gwałtownie się przechylała, że nie miałam pewności, jak długo jeszcze będę w stanie trafić do drzwi. Namacałam powierzchnię i krawędzie koi w nadziei, że zorientuję się w sytuacji. Liczyłam też na to, że Hankowi uda się jakoś do nas dotrzeć, bo sama nie dałabym rady podnieść Ellisa. Gdy wyczułam dłońmi wezgłowie łóżka, na moment się
pogubiłam. Kiedy jednak odnalazłam stolik nocny nakryty koronkowym bieżnikiem, opadłam na poduszki, wzdychając z ulgą. Nie znajdowałam się bowiem na SS Mallory. Leżałam w pokoju, w zajeździe w Drumnadrochit, a kołysanie rodziło się wyłącznie w mojej głowie. Wyciągnęłam rękę w kierunku stolika, próbując namacać świecę. Zaraz potem przypomniałam sobie, że poprzedniego wieczoru zabrał ją Ellis. Wstałam z nadzieją, że jeśli odnajdę komodę, trafię także do drzwi. Udało mi się przejść zaledwie kilka kroków, nim na coś nieszczęśliwie nastąpiłam i straciłam równowagę. Upadłam na czworaki. Wtedy drzwi się otworzyły i dostrzegłam w nich oświetloną kobiecą sylwetkę. – Pani Pennypacker? Wszystko w porządku? – spytała. Zamrugałam, zastanawiając się, dlaczego nazwała mnie panieńskim nazwiskiem matki. – Mój Boże! – Pośpieszyła mi z pomocą. – Co się stało? Dobrze się pani czuje? – Owszem, dziękuję – odpowiedziałam. – Zdaje się, że w tym bałaganie potknęłam się o but. Gdy odsłoniła źródło światła, dostrzegłam, że jest mniej więcej w moim wieku, ma mocną budowę ciała, miłą twarz i gęste kasztanowe włosy zebrane w siatkę. Jej twarz była lekko piegowata, z widoczną opalenizną. – Mam zawołać pani męża? – spytała troskliwie. – Nie, dziękuję. Potrzebuję tylko trochę czasu, by dojść do siebie. Kiedy się obudziłam, nie miałam pewności, gdzie właściwie się znajduję, a potem... – Machnęłam ręką w kierunku dywanu usianego rzeczami, które powyjmowałam, szukając koszuli nocnej
i szczoteczki do zębów. – Trochę mi się wczoraj śpieszyło do łóżka, a rano zupełnie nic nie było widać. – To przez zaciemnienie – poinformowała, stanowczo kiwając głową i podchodząc do okna. – Zasłony są tak grube i ciemne, że nic nie można zobaczyć. Chyba o to właśnie chodzi. – Sięgnęła palcami skraju framugi okna i zdjęła z niej solidną kwadratową ramę obitą czarną tkaniną. Pokój natychmiast zalało światło. – Tak jest znacznie lepiej, prawda? – oceniła, odkładając ramę na podłogę. Szyby zabezpieczono taśmą klejącą. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to zabezpieczenie na wypadek bombardowania. – Tak, dziękuję – odparłam, tłumiąc niepokój spowodowany złym samopoczuciem. – Czy to drewniana rama? Sądziłam, że do zaciemnienia okien stosuje się raczej zwyczajne zasłony. – Tak, też ich używamy, ale trzeba je co wieczór dobrze przyczepiać do framugi, żeby w ogóle nie przepuszczały światła. A ramy są znacznie prostsze w obsłudze. Angus je wymyślił po tym, jak ostatnio musieliśmy zapłacić karę, dwanaście szylingów. Tylko dlatego, że staruszek Donnie ośmielił się na chwilę odsunąć zasłonę, żeby sprawdzić, czy jeszcze pada. A strażnik jest prezbiterianinem, na dodatek nie miejscowym, więc nie było szans, żeby się jakoś dogadać. Dwanaście szylingów! To więcej niż dzienny zarobek sklepikarza! – krzyknęła z oburzeniem i spojrzała na mnie, by się upewnić, czy dobrze ją zrozumiałam. Kiwnęłam głową. – A to – wskazała na ramę – nie przepuści najmniejszego promyczka słońca. Angus solidnie naciągnął płótno, a potem pomalował je czarną żywicą epoksydową. – Schyliła się, by poklepać powierzchnię okiennej osłony. – Jest zupełnie jak bęben. – Angus to ten brodaty?
– Tak. – Zajmuje się naprawami? Dziewczyna się roześmiała. – Skąd! To przecież jego biznes! A.W. Ross – przypomniałam sobie o szyldzie. Teraz wszystko stało się jasne, choć na pierwszy rzut oka trudno było się w tym zorientować. Zerknęłam przypadkiem w lustro i uświadomiłam sobie, jak śmieszne i absurdalne jest osądzanie po pozorach. Sama wyglądałam po prostu strasznie. Sufit znów zawirował mi przed oczami, więc opadłam na brzeg łóżka. – Ależ pani zbladła. – Dziewczyna podeszła bliżej i uważnie mi się przyjrzała. – Przynieść herbatę? – Nie, dojdę do siebie. To dziwne, ale po podróży statkiem wciąż mam zawroty głowy. – Aha. – Kiwnęła posępnie głową. – Coś o tym słyszałam. Niektórym ponoć nie przechodzi. Uśmiechnęłam się, choć obleciał mnie strach. – To nic poważnego – uspokoiłam ją. – Bardzo często z mężem pływamy. To chyba jakieś przeziębienie, pewnie coś z uchem. Samo przejdzie. À propos, czy mój mąż już wstał? – Pół godziny temu zszedł na dół. – Czy mogłaby mu pani przekazać, że za parę minut do niego dołączę? Muszę się trochę ogarnąć. Spojrzała na moje bagaże. – Przy tylu rzeczach nie powinno być chyba problemu. Można by sklep otworzyć, jak przyjdzie ochota. Jeśli zmieni pani zdanie co do herbaty, proszę tylko krzyknąć. – Przepraszam, czy mogłaby mi pani przypomnieć, jak się do
pani zwracać? – spytałam, doskonale wiedząc, że jeszcze się nie przedstawiła. – Anna. Anna McKenzie. Anna wyszła, a ja wciąż siedziałam na łóżku, zerkając z daleka w lustro. Dostrzegłam w nim wymizerowaną twarz, którą ledwo rozpoznawałam. Kiwałam się w przód i w tył. Spojrzałam na gałkę w drzwiach, widoczne granice między pasami tapety i but na podłodze. Wszystko, na czym próbowałam się skupić, zaczynało się kołysać. Świetnie wiedziałam, że mam tendencję do pogrążania się we własnych myślach i że powinnam zapomnieć o słowach dziewczyny. Znajdowałam się na stałym lądzie niecałą dobę, więc nie ma najmniejszego powodu do paniki. Morze było bardzo wzburzone i męczyły mnie straszne mdłości, zatem nic dziwnego, że wciąż mam zawroty głowy. Z czasem wszystko wróci do normy. W domu udałabym się pewnie do specjalisty, żeby się co do tego upewnić. Gdybym powiedziała Ellisowi, co się ze mną dzieje, zapewne zaproponowałby mi zażycie leku. Uważał, że moje tabletki działają uspokajająco, dlatego regularnie prosiłam lekarza o kolejną receptę – ku zadowoleniu Edith Stone Hyde, która bezwstydnie szperała w moich rzeczach, gdy wychodziłam z domu. Czas leciał, a Hank z Ellisem czekali przecież na dole, więc była już najwyższa pora, by zabrać się do siebie. Ellis przykładał ogromną wagę do mojego wyglądu. Często żartował, że jedyną rzeczą, którą powinnam się w życiu zajmować, jest olśniewanie towarzystwa urodą. Zawsze sądziłam, że doskonale potrafię zadbać o fryzurę i makijaż. Ellis był widocznie innego zdania. Zaraz po ślubie oddał mnie w ręce profesjonalistów.
Przeszukałam walizki i kufry, wydobywając rozmaite „emulsje i mikstury” – jak mówił mój mąż. Ustawiłam je na komodzie. W domu Ellis lubił otwierać moje słoiczki z kosmetykami, wąchać ich zawartość i pytać o cenę (im droższe, tym lepsze) oraz przeznaczenie. Pewnego razu weszłam do swojej sypialni i zastałam go przy toaletce w niepełnym makijażu. Pozwolił mi dokończyć dzieło, po czym dla hecy przebrał się w moją orientalną podomkę, owinął głowę błękitnym szalem, a na ramiona zarzucił boa z piór. Emily była nader skonsternowana, gdy przyniosła kruche ciasteczka, a ja, korzystając z okazji, przedstawiłam ją ciotce Esmée. Patrzyła wielkimi oczami, kiedy opowiadałam jej o dawno niewidzianej, nieco ekscentrycznej krewnej. Po jej wyjściu ryknęliśmy śmiechem, żałując jedynie, że Hank nie mógł wziąć w tym udziału. Piliśmy whisky z filiżanek do herbaty. Potem ciotka Esmée powróżyła mi z ręki, przepowiadając długą podróż i wielkie bogactwo. Spytałam, czy w moim życiu nie widzi wysokiego przystojnego bruneta, a ona oświadczyła, że przyszłość zwiążę z atrakcyjnym blondynem, który znajduje się już w moim najbliższym otoczeniu. Zbliżyłam się do lustra, by uważniej przyjrzeć się twarzy. Moja cera ucierpiała podczas podróży, a na policzku widać było cienkie czerwone zadrapania – skutek zderzenia z kamienną ścianą gospody. Wyglądałam, jakbym się starła z dzikim kotem. Zamaskowałam to najlepiej, jak potrafiłam. Mimo braku wprawy osiągnęłam rezultat przechodzący moje oczekiwania. Makijaż dawał powody do zadowolenia, w przeciwieństwie do fryzury. Zwykle czesałam się z przedziałkiem z boku. Fala włosów spływała mi na czoło i przechodziła za ucho, na kark opadały gęste
loki. Moja fryzura była dziełem Lany, mistrzyni fryzjerskiej z salonu Antoine’a. Dwa razy w tygodniu układała mi włosy. Nawijała je na wałki i sadzała mnie pod suszarką, by utrwalić skręt. Tymczasem ktoś inny robił mi manikiur. Po zdjęciu wałków Lana skłaniała moje włosy do posłuszeństwa, a potem lakierowała je, aż fryzura twardniała i lśniła niczym szkło. Jedyne, o czym musiałam pamiętać między kolejnymi wizytami, to uzupełnianie zgubionych wsuwek i zakładanie na noc siatki. Pouczono mnie, że w razie konieczności wygładzenia fryzury powinnam użyć – z należytą ostrożnością – szczotki o miękkim włosiu. Gdyby jednak uczesanie było nie do uratowania – szczególnie loki – miałam natychmiast wracać do salonu. W efekcie od czterech lat nie układałam sobie włosów i pojęcia nie miałam, co począć z tym sianem na głowie. Na cześć ciotki Esmée zawiązałam sobie turban, który upięłam z przodu broszką z granatami. Dopiero teraz byłam gotowa dołączyć do męża. Schodząc, dla bezpieczeństwa przytrzymywałam się ręką o ścianę. Na dole zatrzymałam się na moment, by odzyskać równowagę. W kominku wesoło płonął ogień, a zasłony okienne – czy raczej ramy zaciemniające – zostały zdjęte i złożone w rogu pomieszczenia. Okna na dole również zabezpieczono taśmą. Plakaty po obu stronach radia głosiły hasła w rodzaju: „Kto papla, statki zatapia” czy „Gadulstwo ceną życia”. Znów obleciał mnie strach. Ellis i Hank siedzieli przy jednym ze stołów, analizując rozpostartą na nim mapę sztabową i kilka dzienników poprzednich wypraw. Na podłodze leżał worek marynarski, trójnóg i kilka innych sprzętów. Na pustym krześle spoczywały płaszcze
i kapelusze. Hank obserwował, jak chwiejnie się do nich zbliżam. Miałam nadzieję, że nie zakpi z mojego „kroku marynarza”. – Patrzcie, kto się obudził! – krzyknął radośnie. Ellis podniósł się i odsunął dla mnie krzesło. – Dzień dobry, śpiochu – powiedział, całując mnie w policzek – a właściwie dobrego popołudnia. Uśmiechnęłam się blado i usiadłam. – Sen piękności służy – ocenił, przysuwając moje krzesło, a potem siadając. – Po prostu promieniejesz. – Dodałam sobie trochę koloru – przyznałam. – Wyglądacie na zajętych. Co planujecie? – To na razie taka mała narada strategiczna – poinformował. – Chcieliśmy trochę pochodzić po terenie, może wynająć jakąś łódź. Jeśli starczy czasu, przejdziemy się do zamku. – Nie zapominaj o gazecie – wtrącił Hank. – Właśnie. Zamierzamy zamieścić ogłoszenie, że szukamy osób, które miały styczność z potworem. To pomoże ustalić jego zwyczaje. Kiedy się pojawia, w jakich warunkach pogodowych i tym podobne. – Myślałam, że zmienimy hotel – przypomniałam, spoglądając na sprzęt złożony na podłodze. – Chcecie później ściągnąć bagaże? – Cóż, tak naprawdę ani to, ani to – powiedział Ellis. – Zdaje się, że tu nie ma żadnych hoteli. Hank przeszedł się wczesnym rankiem po okolicy i okazało się, że wioska jest maleńka. Kuchenna mówi, że najbliższy hotel jest jakieś dwie i pół mili stąd, ale pełno tam żołnierzy. Zresztą chyba niewiele się różni od tego zajazdu. Prądu nie ma podobno w całym wąwozie. Rozejrzałam się, chcąc mieć pewność, że jesteśmy sami.
– A jeśli gospodarz nie pozwoli nam zostać? – Okazuje się, że rano Czarnobrody jest znacznie przyjaźniej nastawiony – wyjaśnił Ellis. – Chociaż „znacznie” to może zbyt wiele powiedziane. W każdym razie jesteśmy już formalnie zameldowani, i to na bliżej nieokreślony okres, więc już sobie tym nie zaprzątaj swojej pięknej główki. – Wyciągnął dłoń i czule uszczypnął mnie w policzek. Dopiero teraz zauważyłam stojące przed nimi talerze. Leżały na nich kawałki czegoś bladoszarego i nieco galaretowatego. – Co to takiego? – zainteresowałam się. – Owsianka – odparł wesoło Hank, dźgając potrawę widelcem. – Zlewają chyba resztki do formy, a kiedy breja zastygnie, kroją ją w kostkę. Jak to mówią, „kto przestrzega oszczędności, ma dla siebie i dla gości”. – Widzę, że nastroje wam dopisują – skomentowałam. – Jasne – potwierdził Ellis, rozkładając ręce. – Przecież w końcu dojechaliśmy na miejsce. – Przepraszam, pani Pennypacker – zwróciła się do mnie Anna. Znów nazwisko panieńskie mojej matki. Spojrzałam na Ellisa, ale jego zainteresowała bardziej miseczka z parującą owsianką i kubek tłustego mleka, które mi przyniosła. – Zaraz podam herbatę – zapowiedziała. – Proszę, proszę – nie mógł się nadziwić Hank. – Świeżutka owsianka. Chyba masz tu jakieś chody. Popatrzyłam na miskę. – Raczej nic nie zjem. Wciąż mnie mdli. – Musisz – orzekł Ellis. – Jesteś chuda jak szczapa. – Daj spokój. Przecież taka ci się podobam. – Owszem, ale jeśli za bardzo schudniesz, twarz ci zmizernieje.
Spojrzałam na niego z przerażeniem, zastanawiając się, czy nie sugeruje, że już się tak stało. Wciąż badałam wzrokiem jego twarz, kiedy wróciła Anna z herbatą. – Przyniosłam pani trochę cukru – powiedziała, stawiając przede mną filiżankę. Na spodku leżały dwie białe kostki. Hank podniósł wzrok znad mapy. – Jej herbata jest mocniejsza. Chyba ją tu faworyzują. – I słusznie – stwierdził Ellis. – Potrzebuje tego. Poczułam ucisk w gardle – teraz wiadomo, jak „promienieję”. Uniosłam miseczkę z mlekiem, chcąc je wlać do owsianki. Anna znacząco wstrzymała oddech. Zastygłam z miską w dłoni. – Przepraszam, że się wtrącam, proszę pani, ale to nie najlepszy pomysł. Po prostu nie dolewa się mleka do owsianki. – Nie macie nic innego? – spytał cierpko Ellis. – Szynki? Jajek? Steków? Żona źle się czuje. Potrzebuje protein. Anna wyprostowała się. – Nie, panie Pennypacker. Mamy przydziały żywności, a nie spodziewaliśmy się gości. Zresztą mleko i cukier też są racjonowane. Przyniosłam je, bo pomyślałam, że przy takich mdłościach pani Pennypacker powinna się trochę wzmocnić. – Dziękuję – powiedziałam. – To bardzo miło z pani strony. – Już dobrze, nieważne – rzekł nieco bardziej ugodowo Ellis i przysunął sobie jeden z dzienników wypraw. Widząc, że dziewczyna nie odchodzi, posłał jej zirytowane spojrzenie i wykonał dłonią odpędzający gest. – To wszystko. Wpatrywała się w niego, stojąc z założonymi rękami. – Nic podobnego. Powiedział pan, że to nieważne, ale zdaje się, że nie oddaliście Angusowi kartek żywnościowych. – Nie – odpowiedział Ellis, wcale na nią nie patrząc.
– Ach tak – rzuciła, wciągając powietrze. – Bez tego nie podam wam nic lepszego. A marnowanie żywności to przestępstwo, więc lepiej bierzcie się do jedzenia albo zawołam strażnika. – Z uniesionym podbródkiem przeszła przez salę i zniknęła za barem. Ellis spojrzał na Hanka ze zniecierpliwieniem, a potem zachichotał. – Mówiłem ci, że da nam popalić – skomentował. Hank skinął głową. – Faktycznie, może za mało zjadła na śniadanie? – Niepotrzebnie byliście tacy nieuprzejmi – wtrąciłam się. – Ona jest bardzo miła i chciała mi pokazać, co mam z tym zrobić, a ty jej przerwałeś. Ellis wyglądał na zdumionego. – Co pokazać? Jak jeść owsiankę? To przecież tylko owsianka. Zjadasz ją i tyle. – Nieważne – zakończyłam temat rozmowy. Ellis się wpatrywał we mnie z uwagą. – Mam ją zawołać? – Nie, nie trzeba. Ale może mi wyjaśnisz, dlaczego wzięła mnie za moją matkę. Ellis roześmiał się, a Hank parsknął, aż herbata omal nie trafiła mu do nosa. – Dzięki Bogu, nie jesteś swoją matką – zapewnił Ellis, gdy się uspokoili. – Ale zameldowałem nas pod twoim panieńskim nazwiskiem. – Dlaczego? – Mój ojciec nie cieszył się tu specjalną popularnością po tej katastrofie z „Daily Mail”. Ale nie martw się, ujawnimy się, gdy odnajdziemy potwora. – Uniósł ręce i udał, że ma przed sobą
nagłówek: – „Syn pułkownika Whitneya Hyde’ a łapie potwora z Loch Ness. Mamy nowego bohatera”. – Bohaterze, co ty na to, żeby wziąć się do roboty? – zażartował Hank, wpychając serwetkę pod krawędź talerza. Palcem zakreślił kółko na mapie. – W tej okolicy najczęściej widywano potwora, więc powinniśmy zacząć od przystani Temple, a potem przejść lub popłynąć do... Hank mówił dalej, a ja skupiłam się na dwóch stojących przede mną miskach. Jeśli nie wlewa się mleka do owsianki, to odwrotnie chyba też nie? Zanurzyłam łyżkę w owsiance, spojrzałam na miskę z mlekiem, poczułam się kompletnie skołowana i dałam za wygraną. Ostrożnie umieściłam kostkę cukru na łyżeczce i powoli opuściłam ją do herbaty, obserwując, jak brązowieje, równomiernie i nieodwołalnie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Hankowi i Ellisowi niemal ulżyło, gdy usłyszeli, że nie zamierzam im towarzyszyć. Obraziłabym się, gdyby nie fakt, że wciąż chodziłam bardzo chwiejnie. Zebrali sprzęt i zaaferowani wyruszyli w drogę. Ellis tryskał energią jak latem, kiedy się poznaliśmy. Od tamtego czasu go takim nie widziałam. W ostatniej chwili Hank nachylił się nad stołem, złapał swoją miskę z owsianką i dzielnie wszystko spałaszował. Potem pochłonął też porcję Ellisa, twierdząc, że „za nic nie da się wsadzić do więzienia, przynajmniej nie z powodu wczorajszej owsianki”. Ellis pocałował mnie w policzek i błagał, bym zjadła moją porcję, wszystko jedno jakim sposobem. I żebym się upewniła, że obsługa o mnie zadba. Zaraz potem wyszli. Zamierzałam poprosić Annę, żeby przygotowała mi kąpiel, lecz nie pojawiła się już po tym, jak zagroziła nam strażnikiem. Pomyślałam, że pewnie wyszła na zewnątrz. Wspięłam się na górę, kurczowo trzymając się poręczy i kilka razy przystając. W pewnej chwili obleciał mnie strach, że się przewrócę do tyłu. Usiadłam na stopniu, by dojść do siebie. Wanna obwiedziona była wewnątrz czarną linią biegnącą na wysokości jakichś piętnastu centymetrów. Domyśliłam się, że to sugestia dotycząca maksymalnego poziomu wody. Niezależnie od temperatury kąpieli, taką ilością wody nie sposób było się ogrzać. Rozstrzygnęłam, że to raczej zalecenie, nie reguła. Włożyłam do
wanny gumową zatyczkę i odkręciłam krany. Woda leciała, a ja zajrzałam w tym czasie do swojego pokoju. Gdy wróciłam i spróbowałam wejść do wanny, zorientowałam się, że z obu kranów leci lodowata woda. Zanim się ubrałam i doszłam do kominka na dole, trzęsłam się cała i szczękałam zębami. Ogień grzał tak mocno, że nie mogłam wyczuć, w jakiej odległości powinnam usiąść – bliżej piekły mnie nogi i policzki, a dalej przeszywały dreszcze. W pewnej chwili palce u nóg mi płonęły, a pięty pozostawały zupełnie lodowate. Było mi zimno, męczyły mnie zawroty głowy i mdłości, a na dodatek czułam się brudna. Nie mogłam sobie wyobrazić żałośniejszego położenia. Na niskim stoliku leżała gazeta, lecz gdy próbowałam ją czytać, słowa zaczynały się kołysać. Niemal od razu zrezygnowałam, opuściłam ją na kolana i wpatrzyłam się w ogień. Ruchliwe płomienie maskowały niespokojne ruchy moich oczu i pomagały odzyskać spokój. Kamienie kominka były osmalone, a ogień, rozpalony z użyciem węgla i innego tajemniczego materiału, syczał i trzaskał, a niekiedy nawet pogwizdywał. Obserwowałam, jak rozżarzony węgielek wypadł z paleniska na dywan i natychmiast sczerniał. Zaraz przy nim pojawiły się brązowe robocze buty, grube wełniane skarpety i zaczerwienione nogi. Anna stała obok mnie, trzymając talerz i parującą filiżankę. Postawiła je przede mną na stole. – Zauważyłam, że nie zjadła pani owsianki. Pewnie nie wiedziała pani jak. – Spojrzała za siebie i dodała: – Wlałam do herbaty kropelkę alkoholu. To powinno pomóc, bo widzę, że wciąż się pani chwieje.
Na talerzu leżało jajko na miękko i kilka plastrów smażonych złocistych pomidorów. Jeszcze przed chwilą mój żołądek się burzył, lecz teraz czułam wilczy apetyt. – Myślałam, że jajka są na kartki? – powiedziałam pytającym tonem, spoglądając w górę. – Owszem, i masło też, ale mamy swoje kury i krowę. Pobiegłam do domu i powiedziałam Mhàthair – to znaczy mojej mamie – że kiepsko się pani czuje, i kazała mi to pani przekazać. Jest akuszerką, więc zna się na takich rzeczach. Mówi, żeby pani zaczęła od herbaty. – Dziękuję. Bardzo uprzejmie z jej strony. Proszę ją ode mnie pozdrowić. Anna schyliła się i spytała: – Pani mąż faktycznie szuka potwora? Mój kuzyn Donald go widział. – Naprawdę? – Tak, i jego rodzice też. – Kiwnęła posępnie głową. – Ciotka Aldie i wuj John wracali do domu z Inverness. Koło Abriachan wydało im się, że widzą na jeziorze stado bijących się kaczek. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że to zwierzę, czarna bestia wielkości wieloryba przetaczała się przez wodę i robiła przy tym mnóstwo zamieszania – mówiła Anna, ubarwiając opowieść gestami rąk. – A co się potem stało? – Nic – odpowiedziała. – Potwór odpłynął. – A pani kuzyn? Wzruszyła ramionami. – Niewiele pani powiem. Był rybakiem. Pewnego dnia wypłynął na jezioro i coś się tam wydarzyło. Od tamtej pory jego noga nie postała na żadnej łodzi. Nie chce też o tym mówić.
– A pani ciotka? Myśli pani, że mogłaby coś powiedzieć? – Ona zagada was na śmierć, dajcie jej tylko ku temu okazję. Zaproście ją na coś do picia. Aha, pani Pennypacker, słusznie pani pomyślała. Nabiera się owsianki na łyżkę i macza się ją w mleku, wtedy jest długo ciepła. – Przepraszam, że nie zjadłam. Czy marnowanie jedzenia to naprawdę przestępstwo? – Tak, od kilku lat. Ale niech się pani nie przejmuje. Mleko wykorzystamy do zupy, a owsianka powędruje do formy. Conall z takim apetytem wylizał miskę, że aż machał ogonem. Czy jeszcze czegoś pani potrzebuje? Muszę wracać do naszej zagrody. Ludziom się wydaje, że w styczniu nie ma zbyt wiele roboty, ale są w błędzie. Trzeba czyścić kamienie, kroić rzepę dla owiec, doić, pracy co niemiara. – Popatrzyła w dal i westchnęła. – Tylko jednego – powiedziałam. – Bardzo bym chciała wziąć kąpiel, a nie ma ciepłej wody. – Będzie za jakieś dwadzieścia minut. Słyszałam na górze hałasy, więc uruchomiłam bojler. Zaniosę też na górę trochę płatków mydlanych. Wody można nalewać tylko do czarnej kreski, ale tym razem może pani chyba zrobić wyjątek. Nie mogłam się za to obrazić – widziała przecież, jak upadłam z łóżka. – W takim razie idę. Koło czwartej Meg wróci z tartaku. Proszę jeść, bo stygnie – nalegała. – A pani taka szczupła, widziałam wróble z grubszymi nogami. A jak Mhàthair się dowie, że nie ruszyła pani herbaty, następnym razem każe brać rycynę. Choć herbata smakowała jak gotowane gałązki – nie była chyba prawdziwa – „kropelka alkoholu” pomogła na tyle, że po kąpieli mogłam się położyć i odpocząć. Zdziwiłam się, że jestem taka
senna. Byłam przecież podekscytowana. Nie mogłam się doczekać, kiedy opowiem Ellisowi o krewnych Anny. Kilka godzin później z drzemki wyrwały mnie dochodzące z dołu rozmowy i wybuchy śmiechu. Z zaskoczeniem rozróżniłam wiele rozmaitych głosów. Byliśmy tu przecież jedynymi gośćmi. Wtedy ostatecznie się przekonałam, że zajazd odgrywa także rolę wiejskiego pubu. Zapaliłam świecę, którą doniosła mi Anna, i spojrzałam na zegarek. Był wieczór i znowu zgłodniałam. Od wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych nie jadłam porządnego posiłku. „Jesteś chuda jak szczapa” – powiedział mi rano Ellis. „Widziałam wróble z grubszymi nogami” – skomentowała Anna. Pomacałam rękami okolice żołądka. Sterczące kości biodrowe, zapadnięty brzuch, wystające żebra. „Och, Madeleine. Naprawdę musimy coś z tym zrobić” – biadoliła kiedyś moja matka. Miałam wtedy dwanaście lat i początkowo nie miałam pojęcia, o czym mówi. Wyszłam właśnie z przebieralni na plaży w Bar Harbor i dech mi w piersiach zaparło na widok głębokiego błękitu nieba i jeszcze intensywniejszego – oceanu oraz igrających w wodzie mew, a także na dźwięk śmiechu i krzyków dzieci bawiących się wśród przybrzeżnych fal. Odwróciłam się zaniepokojona tonem jej głosu. Smutno kiwała głową, lecz jej oczy pozostawały chłodne. Przyglądała mi się z zaciśniętymi ustami, zatrzymując wzrok szczególnie w miejscach, które wywoływały moje zażenowanie, bo uwypukliły się nieco, lecz wciąż nie nabrały kobiecych krągłości. Poza tym byłam po prostu nieco pulchna. Nigdy w życiu nie czułam się bardziej zawstydzona. Teraz pewnie bym jej się spodobała, pomyślałam, wyciągając nogi na łóżku i patrząc na przerwę między udami. A potem
pomyślałam, że wcale nie. Obojętnie, co robiłam i jakim byłam człowiekiem, nie miałam szans na jej aprobatę. Hanka i Ellisa wciąż nie było w pokojach, więc zeszłam na dół. Sądziłam, że wrócili, zobaczyli, że śpię, i poszli na drinka. Pragnęłam podzielić się z nimi zdobytymi informacjami. Na pewno będą zadowoleni. Może przy odrobinie odpowiedniej perswazji nawet kuzyn Donald stanie się bardziej rozmowny. Gdy wyszłam z cienia u dołu schodów, sala zamilkła. Nie odnalazłam Hanka ani Ellisa. Poza Meg byłam tu jedyną kobietą. Przy stolikach w pubie siedziało około tuzina krzepkich młodych mężczyzn w mundurach koloru khaki, a na barowych stołkach przycupnęło jeszcze sześciu starszych w cywilnych ubraniach. Wszyscy wbili we mnie wzrok. Skoncentrowałam się, czując na sobie ich spojrzenia, i z nadzieją, że nie wezmą mnie za pijaną, skierowałam się ku sofie. Conall zerkał na mnie ze swojego miejsca przy palenisku. Nie uniósł głowy, lecz przewrócił oczami, a jego włochate brwi drgnęły na mój widok. Gdy usadowiłam się na kanapie, uświadomiłam sobie, że mam już znacznie mniejsze kłopoty z utrzymaniem równowagi, co więcej – że bezproblemowo pokonałam schody, a wreszcie że napój, który wzięłam za podrobioną herbatę, musiał być naparem z jakichś leczniczych ziół. Choć nie byłam zadowolona, że podano mi coś takiego bez mojej zgody, nie mogłam zaprzeczyć, że bardzo pomogło. Za barem stała Meg ze starannie ułożoną kaskadą rudych loków. Przypomniały mi się szmaciane papiloty, które zauważyłam wczoraj w nocy w jej włosach, i zastanowiłam się, czy udałoby mi się coś takiego zastosować. Moje włosy, jeszcze wilgotne po kąpieli, chowałam wciąż pod turbanem.
Niebieskofioletowa sukienka podkreślała jej figurę, a usta i paznokcie lśniły czerwienią. Trudno uwierzyć, że pracowała w tartaku. Przypominała Hedy Lamarr, tyle że z rudymi włosami. Jeśli okaże się podatna na zaloty Hanka, nie będzie miała szans na nic poważniejszego. On nigdy nie zwiąże się z barmanką. Zresztą był tak niezdecydowany, że z ledwością udawało mu się traktować serio nawet Violet. Powinnam jakoś zniechęcić Hanka do Meg. Żałowałam, że nie zrobiłam tego już pierwszej nocy. – Podać coś pani, pani Pennypacker? – zawołała zza baru. – Małe piwo? Albo sherry? – Na razie dziękuję – odpowiedziałam, a na dźwięk moich słów mężczyźni wymienili spojrzenia. Nie miałam im tego za złe – na pewno zastanawiali się, skąd tu się wzięła Amerykanka. Zarumieniłam się. Młodzieniec pijący piwo przy jednym ze stolików zawołał z nieszkockim akcentem podobnym do mojego: – Jest pani Kanadyjką czy Amerykanką? – Teraz mnie ogarnęło zdziwienie. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna poruszający się o lasce. Obwieścił wszem i wobec: – Dzisiaj pada. – Owszem, Donnie, pada – odpowiedziała mu Meg. – Jak zwykle pół na pół? – Nie, tylko duże mocne. – Skierował się do ostatniego wolnego stołka. Meg zdjęła z półki szklankę i przytrzymała ją pod kranem z piwem. – Dziś mamy zapiekankę z dziczyzny, więc możesz nie wyciągać
kartek. – Wspaniale, Meg – odpowiedział i zaczął się mocować z płaszczem. – Może pomóc? – spytała, obchodząc bar. – Jestem w potrzebie, Meg. Bez dwóch zdań. – Roześmiał się. Jeden z rękawów jego koszuli był pusty, przypięty do tułowia. Gdy Meg odebrała od niego płaszcz, wgramolił się na barowy stołek. Uniósł szklankę i krzyknął, odwracając się w kierunku sali: – Slàinte! – Slàinte! – odpowiedzieli mu wszyscy pozostali, młodzi i starsi, podnosząc swoje szklanki. W tej właśnie chwili do gospody wpadli Ellis z Hankiem. Mieli zarumienione z zimna policzki i mokre od deszczu płaszcze i kapelusze. – ...więc jeśli ogłoszenie ukaże się w piątek – mówił Ellis – odpowiedzi mogą zacząć napływać, powiedzmy, we wtorek. W tym czasie możemy jeszcze raz pojechać do... – Głos mu uwiązł w krtani, gdy zdał sobie sprawę, że znalazł się w centrum uwagi. Hank opuścił ręce, poruszał tylko palcami jak kowboj gotowy złapać za rewolwery. Stojąca za barem Meg wzięła ścierkę i zajęła się czyszczeniem drewnianej powierzchni. Z tylnych drzwi wyłonił się brodaty gospodarz w obszernym ciemnooliwkowym swetrze. Po chwili ciszy, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, Stary Donnie postawił szklankę na barze i zsunął się ze stołka. Podniósł laskę i przykuśtykał do nowych gości. Stuk, puk, stuk, puk. Zatrzymał się naprzeciw Ellisa. Był od niego o głowę niższy. Kilka razy zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Gdy zadzierał głowę, by dojrzeć twarz, skóra na karku marszczyła mu się jak
u żółwia. – Przypominasz pan ojca – rzekł wreszcie. – Co takiego? – Ellis nagle pobladł. – Tego łowcę potwora. Z trzydziestego czwartego. Na rozum mi jeszcze nie padło. Popękane naczynka na jego twarzy wyraźnie pociemniały. Splunął na podłogę. Brwi Meg uniosły się w zdumieniu. Zerknęła na Ellisa, po czym wróciła do przerwanego zajęcia. – Chodź, Donnie – odezwała się. – Usiądź sobie, a ja podam ci zapiekankę. Starzec udał, że jej nie usłyszał. – Pewnie też pan szuka potwora, co? A może przeleci się pan balonem i strzeli parę fotek, jak pański staruszek? W mgnieniu oka twarz Ellisa spurpurowiała. Starzec odwrócił się na pięcie i poszedł po płaszcz, stukając laską o kamienie. – Nie zamierzam siedzieć z tym łajdakiem pod jednym dachem. – Czy ja przypadkiem się nie przesłyszałem? – upewniał się Ellis. – Nazwał mnie łajdakiem? – Łeb bym mu rozwalił, gdyby nie był kaleką – odezwał się Hank. – Pańska mamuśka to jego żona, co? – stwierdził raczej, niż spytał Stary Donnie. – A plotki chodzą, że tutaj żadnej nie przepuścił. Tylko houghmagandy[4] było mu w głowie. – Daj spokój, Donnie – przerwała mu ostro Meg. – Skończ z tym. Chodź po swoją zapiekankę. – Wybacz ten język, ale inaczej nie da się tego określić – stwierdził starzec z oburzeniem. – Żałosna kreatura, co uczciwe
dziewczęta zmienia w strìopaichean[5]. Bez krzty przyzwoitości. I co, nikt mi nie poda płaszcza? – ostatnie pytanie było raczej retoryczne, choć oparł laskę o bar i stał przez chwilę w wyczekiwaniu. Pan Ross od początku tyrady starca bacznie przyglądał się Ellisowi. Teraz ruszył się z miejsca i podał Donniemu płaszcz. Staruszek złapał laskę i z dramatyzmem pokuśtykał ku drzwiom. Przed wyjściem odwrócił się i oświadczył: – Nie zawitam już u ciebie, Angus. Przynajmniej dopóki on tu mieszka. Kilka sekund po jego wyjściu ktoś rzucił: – Cóż, Rhona nie będzie chyba płakać, że nie musi go stąd co wieczór wyciągać. Po tej uwadze nastąpił wybuch śmiechu i mężczyźni podjęli przerwane rozmowy. Meg wyszła zza baru i włączyła radio. Majstrowała przy podświetlanej tarczy. Najpierw złapała Radio Luksemburg ze zdrajcą Lordem Haw-Haw anonsującym z idealnym angielskim akcentem: „Tu Niemcy! Tu Niemcy!”. Natychmiast podjęła dalsze poszukiwania i w końcu trafiła na Binga Crosby’ego nucącego coś o gwiazdach i świetle księżyca. Ellis, którego twarz straszliwie poszarzała, podszedł do mnie i usiadł obok. Właściciel zajazdu znów mu się przyglądał. – Właśnie dlatego, kochanie, użyłem twojego nazwiska panieńskiego – rzucił przez zaciśnięte zęby. Brodacz wciąż nie spuszczał z niego wzroku.
[4] W
gaelickim szkockim: cudzołóstwo.
[5] W
gaelickim szkockim: ladacznice.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Przy kolacji Ellis zachowywał kamienną twarz, a zaraz potem pod jakimś pretekstem nas opuścił. Gdy wstałam, by mu towarzyszyć, stanowczo polecił mi zostać i dopić sherry. Wcale tego nie chciałam – myślałam jedynie o tym, co zrobimy, jeśli nas stąd wyrzucą za kłamstwo – wiedziałam jednak, że chce, bym została i spróbowała zachować twarz. Wytrzymałam zaledwie kwadrans. Gdy go zostawiałam, Hank zgrzytał zębami i ściskał szklankę z whisky, aż zbielały mu kostki. Zapukałam do drzwi Ellisa. – Nie wchodzić! – To ja – powiedziałam cicho rwącym się głosem. – Wpuść mnie, proszę. Warknął tylko, że nie ma nastroju na towarzystwo. Poszłam do siebie z nadzieją, że zmieni zdanie i jednak do mnie przyjdzie. Gdy w budynku zupełnie ucichło, a świeca się wypaliła, dałam za wygraną i poszłam spać. Leżałam w ciemności pod stosem koców, słuchając, jak deszcz bębni o dach. Miałam na sobie dwie najgrubsze nocne koszule, ale było mi tak zimno, że wciąż rozcierałam nos. Nigdy wcześniej nie słyszałam słów strìopaichean ani houghmagandy, lecz z kontekstu zrozumiałam, że pierwsze oznacza osobę, jaką według teściowej była moja matka, a drugie czynność, która pozwala ją tak nazywać.
Już dawno uważałam pułkownika za irytującego pyszałka, ale do głowy by mi nie przyszło, że taki z niego rozpustnik. Sama myśl o jego umizgach do tych nieszczęsnych dziewcząt napawała mnie przerażeniem. Ta ziemista cera, trzęsący się brzuch i pożółkłe od tytoniu wąsy... Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, lecz gdyby Ellis był łysy, czterdzieści lat starszy, jakieś trzydzieści kilo grubszy i miał zsiniały nos alkoholika, naprawdę przypominałby ojca. Nic dziwnego, że nie miał ochoty na towarzystwo. Świadomość, że zestarzeje się jak ojciec, musiała być dla niego nie lada ciosem. Na dodatek nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości, bo Stary Donnie już na pierwszy rzut oka rozpoznał w nim syna pułkownika. Z drugiej strony, miał jeszcze czas, by zadbać o siebie i opóźnić oznaki starzenia za pomocą odpowiedniej diety i ćwiczeń – a jeśli trzeba, nawet tupecika – na razie zaś nie miał powodu do zmartwień. Musieliśmy teraz stawić czoło zupełnie innym kłopotom. Odchyliłam przykrycie, w ciemności odszukałam zapałki i zapaliłam ogarek świecy. Chwilę później znajdowałam się już w korytarzu przed jego drzwiami. Gdy uniosłam rękę, by zapukać, drzwi pokoju Meg otworzyły się i wysunęła się z nich barczysta postać. Odskoczyłam do tyłu, tłumiąc okrzyk strachu. Mężczyzna był wysoki i miał wydatne uszy, lecz nikłe światło świecy nie pozwalało mi nic więcej dostrzec. Obrzucił mnie spojrzeniem, postawił kołnierz płaszcza i zniknął w egipskich ciemnościach klatki schodowej. Zastukałam nerwowo w drzwi Ellisa. – Ellis! Ellis! – zawołałam. – Wpuść mnie!
Po chwili drzwi się otworzyły, a w szparze ukazała się jego twarz. – Co się stało? Coś z sercem? Potrzebujesz lekarstwa? – Nie, to nie to – odpowiedziałam poirytowana, że od razu doszedł do takiego wniosku. – Tak przynajmniej wyglądało. Spojrzałam jeszcze na drugi koniec korytarza i postanowiłam nie mówić mu o gościu Meg. – Wszystko dobrze. Naprawdę – przekonywałam. – Ale musimy pogadać. – O czym? – Przecież wiesz, o czym. Proszę, pozwól mi wejść. Wolałabym nie rozmawiać na korytarzu. Po chwili wahania otworzył szerzej drzwi. W świetle świecy oceniłam, że jego pokój znajdował się w podobnym stanie jak mój – rzeczy leżały bezładnie na podłodze. – Patrz pod nogi – ostrzegł, wskazując na bałagan. Dotarłam do łóżka i postawiłam świecę na nocnym stoliku. Gdy weszłam pod pościel, Ellis spytał odruchowo: – Co ty wyrabiasz? Poczułam się, jakby kopnął mnie w podbrzusze. – Tylko się grzeję. Nie martw się, nie zostanę. Wypuścił głośno powietrze i przeczesał dłonią włosy. Wreszcie zamknął drzwi i położył się po przeciwnej stronie łóżka. Leżał nieprzykryty, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, zimny jak głaz. – Mogłaś mi chociaż przynieść tabletkę – odezwał się. – Pójdę po nią, jeśli chcesz. – Nie zawracaj sobie głowy.
Parę minut później, gdy stało się jasne, że nie ma najmniejszej ochoty rozmawiać na żaden temat, spytałam: – Co teraz zrobimy? – O co ci chodzi? – Dokąd się przeniesiemy? Nie możemy tu przecież zostać. – Jasne, że możemy. Dlaczegóż by nie? – Bo zameldowaliśmy się pod fałszywym nazwiskiem. Ellis wybuchnął gniewem. Siedział wyprostowany i tak mocno walił pięściami w narzutę, że aż się cofnęłam. – To nie jest fałszywe nazwisko, tylko twoje panieńskie. Już raz ci to tłumaczyłem. O co ci jeszcze chodzi? – O to, że nie chcę się znaleźć na ulicy! To mnie przeraża! – wyszeptałam ostrym tonem. – Przykro mi, że się zdenerwowałeś, ale nie masz prawa się na mnie wyładowywać. To przecież nie moja wina. – To może moja? – Ja w każdym razie nic złego nie zrobiłam. Wiatr zawył w kominie. Szyby w oknie zadrżały. – Przykro mi z powodu tego starca – powiedziałam. – Okropna sprawa. Ellis znów zaczął krzyczeć: – Mało brakowało, a poszedłbym na policję i kazał go aresztować! To oszczerstwo, potwarz i Bóg jeden wie co jeszcze! Jak można tak niedorzecznie i bezpodstawnie oskarżać kogoś za jego plecami i nie dać mu szansy się bronić. Ojciec by nigdy w życiu... – Wiem – przerwałam mu szeptem, z nadzieją, że skłonię go do ściszenia głosu. Dotknęłam jego ramienia. – Wiem. Choć tak naprawdę nie byłam tego taka pewna. Rozzłościł go zarzut kobieciarstwa ojca czy fałszowania zdjęć? A może fakt, że
jego samego złapano na kłamstwie? Znów zaczęło padać, lecz deszcz zacinał już pod innym kątem. Szyby brzęczały, jakby ktoś sypał w nie gwoździami. Od czasu do czasu woda z mocnym pluskiem spływała z komina na palenisko. Ellis znów się położył. Bardzo żałowałam, że do niego przyszłam. Już miałam wstać, gdy odwrócił się gwałtownie i spojrzał mi w twarz. Zupełnie się tego nie spodziewałam. – Cóż – podjął. – Naprawdę mam nadzieję, że będziemy mogli tu zostać. Nie mamy się dokąd przenieść. – Może wyprowadzimy się do majątku twoich krewnych? Trochę się dziwię, że od razu tam nie pojechaliśmy. – Po trzydziestym czwartym roku mają chyba dość Hyde’ów, nie sądzisz? – Sama nie wiem. Kto jak kto, ale twój ojciec zupełnie nie wygląda na faceta, który rzuca się na służące. A ty jesteś przecież członkiem rodziny. W odpowiedzi Ellis cierpko się zaśmiał. – Siódmą wodą po kisielu. Zresztą nawet gdyby chcieli nas przyjąć, co mało prawdopodobne, i tak nie ma pewności, że się uda. Podobno rezydencja i reszta posiadłości roi się od żołnierzy. – Zarekwirowali majątek? A gdzie się podziali twoi krewni? – Pojęcia nie mam – odparł. – Od lat nie mamy ze sobą kontaktu. Objął mnie ramieniem. Uświadomiłam sobie, że właśnie się godzimy. – Co dziś porabiałaś? – spytał. – Przeważnie odpoczywałam, ale mam ekscytującą nowinę: troje krewnych Anny widziało potwora, a co najmniej dwoje chętnie
o tym porozmawia. – Czyich krewnych? – Anny. Dziewczyny, która podawała nam śniadanie. – Hmm – mruknął Ellis. – To ciekawe. – Myślałam, że się ucieszysz albo nawet więcej... – O, tak, cieszę się. I na pewno się tym zajmę. A jak tam twoje zawroty głowy? Zdołasz nam jutro towarzyszyć? – O niebo lepiej i z wielką chęcią się z wami wybiorę. – Świetnie. Przyda nam się twój sokoli wzrok. – Wślizgnął się pod pościel. – Zgasisz świecę? Dotarło do mnie, że chce, bym została. Zdmuchnęłam płomień i przysunęłam się do niego. Parę minut później z jego gardła dobyło się ciche chrapanie. Po chwili leżał już na plecach. Chrapanie stało się głośniejsze. Leżałam w ciemnościach z otwartymi oczami, a czas dłużył się w nieskończoność. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz się kochaliśmy – bezskutecznie. Potem wspomniałam mężczyznę, który wyszedł od Meg. Oby się tylko zabezpieczała. Jeśli Hank wpędzi ją w problemy, jej reputacja ucierpi, ale nie będzie się musiała martwić o pieniądze, już ja się o to postaram. Jeśli zaś znajdzie się w kłopotliwym położeniu z winy prostego robotnika... Cóż, miałam nadzieję, że się z nią ożeni i że faktycznie się kochają. Gdy się obudziłam, Ellis zdążył już wyjść. Zdjął z okna zasłonę, więc w pokoju było jasno. Dochodziła dziesiąta – jak na mnie było dosyć wcześnie. Na dole Anna szorowała okna gazetą. Na pobliskim stole postawiła gliniany dzbanek z napisem OCET DESTYLOWANY.
Włosy przewiązała na czubku głowy zwykłą bawełnianą chustką do nosa. Wyglądałam podobnie, tyle że – w przeciwieństwie do niej – miałam na głowie kosztowny kolorowy szal marki Hermès. Spojrzała na mnie i natychmiast się odwróciła. – Dzień dobry, pani Hyde – powiedziała dobitnie. – Dzień dobry – odpowiedziałam, opadając na najbliższe krzesło. Dopiero wtedy zauważyłam, że Hanka i Ellisa już nie ma. Anna obserwowała mnie kątem oka. – Już wyszli – poinformowała, nacierając na okno z nowym przypływem energii. – Kazali pani przekazać, że wrócą dopiero jutro. Spanikowałam. – Co takiego? Dokąd pojechali? – Pewnie do Inverness. – Dlaczego? Gdzie to w ogóle jest? – Czternaście mil stąd. I nie mam pojęcia, czego tam szukają – odparła, odkładając zwiniętą gazetę na parapet i wycierając ręce w fartuch. – Nie zostawili dla mnie żadnej wiadomości? – Nic mi o tym nie wiadomo. – A wyjaśnili to... nieporozumienie? – powiedziałam, krzywiąc się przy ostatnim słowie. Odwróciła się i popatrzyła na mnie, chwyciwszy się pod boki. – Chodzi pani o fałszywe nazwisko? Niech pani spyta Angusa. Ogarnęło mnie przerażenie. Co pocznę, jeśli właściciel mnie wyrzuci? Dokąd pójdę? – Nie ma pani przypadkiem przy sobie swoich kartek? – ciągnęła Anna. – Trudno nie zauważyć, że żadne z was nam ich nie oddało, chociaż wczoraj o tym mówiłam. Powinniście to zrobić zaraz po
meldunku. Chociaż teraz to już chyba nie ma większego znaczenia, bo pewnie się stąd wyniesiecie. – Nie wiem, gdzie Ellis je położył – rzuciłam słabym głosem. – Zaraz poszukam. Anna wciąż trzymała ręce na biodrach, przyglądając mi się badawczo. Spuściłam wzrok. – W takim razie podam pani śniadanie – oznajmiła i ruszyła w kierunku kuchni. Oparłam łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Nie mogłam uwierzyć, że Ellis mi to zrobił. To na pewno jakaś pomyłka. Tym razem na śniadanie dostałam kawałek owsianki z formy i zdecydowanie słabszą herbatę, bez mleka czy cukru. Anna z brzękiem postawiła przede mną naczynia i wróciła do przerwanego zajęcia. – Jak wiadomo, bekon, masło, cukier i mleko na drzewach nie rosną – dodała, jakby kontynuując rozmowę. Moje ręce spoczywały wciąż na kolanach. Zaczęłam zeskrobywać łuszczący się lakier do paznokci. – Jajka, margaryna ani herbata też nie – ciągnęła. Spojrzała na zwiniętą gazetę w dłoni i odrzuciła ją na stół. Zrobiła świeży zwitek i polała go zawartością dzbanka, który odstawiła potem głośno na stół. – Chociaż herbata chyba jednak rośnie, ale nie u nas. – Wskazała ruchem głowy na moją filiżankę. – Dałam pani taką z drugiego parzenia. Przez kilkanaście sekund milczała. Zaczęłam już myśleć, że skończyła rozmowę. – Mogłabym w międzyczasie zrobić pani sandwicha z burakami, chociaż to pewnie nie wasz standard. Albo rzepę z ziemniakami i cebulą. Mogę też dołożyć owsianki, ale bez mleka. Trochę
sacharyny też się znajdzie. A ma pani maskę przeciwgazową? – Rzuciła mi szybkie spojrzenie, domyśliła się odpowiedzi i ciężko westchnęła. – Tak też myślałam. Przecież trzeba ją nosić przy sobie. Za jej brak mogą wlepić karę. A gaz musztardowy nie dzieli ludzi na lepszych i gorszych. W końcu podniosłam wzrok. – Przykro mi, Anno. Nie wiem, co mam powiedzieć. – Ach tak. I tak nie wiem, czybym pani uwierzyła. Równie dobrze mogła mnie spoliczkować. Pan Ross wyszedł zza baru w tym samym swetrze, który nosił poprzedniego dnia, ciemnooliwkowych spodniach i ciężkich czarnych butach. Ubranie wyglądało na wojskowe, choć brakowało mu naszywek czy innych identyfikatorów. Na mój widok zamarł na chwilę, a potem wrócił do swego zajęcia, ignorując moją obecność. Podszedł do kasy i wyjął z niej gotówkę. Zajrzał do wielkiej, oprawionej w skórę księgi i od czasu do czasu notował w niej coś ołówkiem. Z przestrachem zauważyłam, że brakuje mu połowy palca wskazującego prawej ręki. Anna znów skupiła się na oknie. – Mam wprowadzić zmianę w księdze meldunkowej? – spytał, wcale na mnie nie patrząc. Tak mi ulżyło, że aż przytknęłam dłoń do ust. – Rozumiem, że się pani zgadza? – Tak – odpowiedziałam, ledwo wydobywając z siebie głos. – Dziękuję. Nie wyrzucił nas na bruk, a to już bardzo wiele. Nie musiał się przecież troszczyć o moją godność, więc jego uprzejmość sprawiła, że ścisnęło mnie w gardle.
– Doskonale. – Klepnął się dłonią po udzie. – Conall, trobhad! – Psisko wyskoczyło zza baru i pobiegło za panem. – Ma pani sporo szczęścia, tyle pani powiem – stwierdziła Anna. Czułam ucisk w żołądku, a moje ręce i serce drżały tak mocno, że nie odważyłabym się nawet podnieść widelca, nie mówiąc już o filiżance. Odsunęłam gwałtownie krzesło, które aż skrzypnęło o podłogę, a potem podskoczyło. Śniadanie zostawiłam nietknięte. – Bo zawołam strażnika – krzyknęła za mną Anna. Zamknęłam za sobą drzwi pokoju i oparłam się o nie, ciężko dysząc. Serce waliło mi tak mocno, jakbym się miała zaraz przewrócić. Już wcześniej mi się to przytrafiało. Pierwszy raz zdarzyło się w czasie lunchu w klubie Acorn z teściową i jej pięcioma przyjaciółkami, w tym panią Pew. Byliśmy z Ellisem niecałe cztery miesiące po ślubie, więc był to okres, kiedy wciąż się łudziłam, że podarunek teściowej w postaci ozdobnego grzebienia do włosów oznaczał, że w końcu mnie zaakceptuje, a może nawet polubi. Kobiety dyskutowały na temat nikczemnego ataku na Pearl Harbor, dochodząc do wniosku, że mimo wcześniejszych zastrzeżeń teraz całym sercem popierają decyzję prezydenta, by przystąpić do działań wojennych. Przypomniałam zatonięcie Athenii i zauważyłam, że już wtedy można by to zrobić, biorąc pod uwagę liczbę Amerykanów na pokładzie. Przemilczały moją uwagę. Zapadła długa, znacząca cisza. Wreszcie odezwała się teściowa: – Masz, oczywiście, prawo do własnego zdania, moja droga. Chociaż osobiście nie miałabym śmiałości przewidywać decyzji prezydenta. – Uderzyła się upierścienioną ręką w piersi i zatrzepotała rzęsami przy słowie „śmiałość”. Purpurowiałam, a ona nie przestawała mówić. Chwaliła klub za
rezygnację z siedmiodaniowych posiłków na rzecz pięciodaniowych, by wesprzeć cele wojenne. Zachęcała pozostałe panie do pójścia w ich ślady na wszystkie możliwe sposoby. Opowiadała, że sama poleciła służbie kuchennej zbierać i oddawać puszki, niepotrzebne lub rzadko używane garnki czy patelnie. Wszystkie wyraziły żal, że nie można zdziałać więcej, zwłaszcza na taką odległość, a następnie omówiły nieudane próby zaciągnięcia się do wojska podejmowane przez Ellisa. – Mówię wam, byliśmy w kompletnym szoku – relacjonowała teściowa. – Przez tyle lat nie mieliśmy o tym bladego pojęcia. Nic dziwnego, że rozbił tyle samochodów, przecież nie rozróżnia kolorów świateł. Popadł w straszne przygnębienie, ale nic nie można na to poradzić. Whitney, naturalnie, szaleje z wściekłości. Panie wydały pomruki współczucia zarówno dla Ellisa, jak i pułkownika. Potem pani Pew nachyliła się i konspiracyjnie wyszeptała: – Są też i tacy, co załatwiają sobie nieprzydatność do służby wojskowej. – Ma pani na myśli...? – Zamiast dokończyć, potoczyła wzrokiem po sali, wskazując na matkę Hanka, która również jadła posiłek w towarzystwie przyjaciół. Pani Pew mrugnęła potwierdzająco. Inne zrobiły wielkie oczy i z wyraźnym przejęciem komentowały: – Co za wstyd. Płaskostopie, też mi powód. – Przecież wystarczyłaby para dobrego korekcyjnego obuwia i sprawa załatwiona. – Z niego zawsze było niezłe ziółko – powiedziała teściowa. – Ma to we krwi, nawet przy matce z Wanamakerów. – Jeszcze bardziej ściszyła głos. – Szkoda, że Ellis nie trzyma się od niego z daleka,
ale on nigdy mnie nie słuchał. Wpatrywałam się w krewetkę z awokado na talerzu z chińskiej porcelany, gdy nagle uderzyło mnie, że z pewnością i mnie tak obmawia, siedząc w tym samym towarzystwie, może nawet właśnie przy tym stole. Grzebień do włosów nie był wcale gestem pojednania. Pojęcia nie miałam, co to oznaczało ani dlaczego zaproszono mnie na ten obiad, jednak nie miałam już wątpliwości, że nie stało się to bez przyczyny. Pamiętam, jak wpatrywałam się w miseczkę z sosem do sałatek, wąski kieliszek z szampanem, w którym bąbelki uciekły w górę równymi rządkami, sporadycznie pieniąc się przy krawędziach. I jak uświadomiłam sobie, że długim milczeniem ściągnęłam na siebie wzrok kobiet. I że powinnam wziąć w dłoń widelec, ale nie mogłam, bo niechybnie bym go upuściła. Któraś z pań odezwała się do mnie, ale szum w uszach nie pozwolił mi jej usłyszeć. Nie mogłam złapać oddechu. Nie pamiętam, jak zsunęłam się z krzesła, lecz wyraźnie czułam, że znalazłam się w centrum uwagi. Leżałam na dywanie i widziałam nad sobą krąg zatroskanych twarzy. A któż mógłby zapomnieć żenującą przejażdżkę karetką na sygnale? Odwiedziłam potem wielu lekarzy, aż w końcu sprowadzono doktora z Nowego Jorku, który zmierzył mi puls, posłuchał bicia serca i dokładnie wypytał o rodzinę. – Rozumiem, rozumiem – powtarzał, przyglądając mi się badawczo zza okularów w drucianych oprawkach. W końcu zdjął je, złożył i wsunął do kieszeni na piersi, a następnie oznajmił – przy Ellisie i jego matce – że moje dolegliwości mają podłoże nerwowe. Przepisał mi pigułki i zalecił
bezwzględne unikanie emocji. Teściowa gwałtownie wciągnęła powietrze. – Czy to znaczy, że nie będzie mogła...? Czy nigdy nie zajdzie...? Lekarz obserwował, jak coraz bardziej się rumieni. – Ach... – domyślił się wreszcie. – Nie. Kontakty małżeńskie w rozsądnych dawkach jej nie zaszkodzą. Chodzi bardziej o unikanie emocji o podłożu psychicznym. Można się było tego spodziewać, biorąc pod uwagę historię choroby jej matki. Spakował torbę i włożył kapelusz. – Proszę zaczekać! – wykrzyknęła teściowa, stając na równe nogi. Zerknęła w moją stronę. – Powiedział pan, że jej stan był do przewidzenia. Czy to znaczy, że jest dziedziczny? Po chwili milczenia doktor udzielił jej odpowiedzi: – Nie zawsze. Z każdym kolejnym pokoleniem prawdopodobieństwo wystąpienia dolegliwości maleje. Dzieci z tego małżeństwa będą miały tylko jedną babkę, która była – jak by to ująć – trochę specyficzna. Edith Stone Hyde krzyknęła i opadła na fotel. Moje dolegliwości nerwowe natychmiast przemianowano na sercowe. Choć rzadko byłam wdzięczna teściowej, podziwiałam, jak szybko przejęła inicjatywę, by zmienić moją diagnozę – zwłaszcza że pozwalało mi to zachować choćby pozory odmienności od matki. Moja matka była słynną pięknością, z oczami w kolorze morskiej zieleni, zgrabnym noskiem, ustami amorka i zębami jak perły. U niektórych kobiet pojedyncze piękne cechy nie tworzą idealnej całości, lecz w przypadku matki efekt ich połączenia był tak olśniewający, że gdy wychodziła za ojca, porządnego filadelfijczyka, towarzystwo chętnie przymknęło oczy na burleskowy biznes jej ojca (na potrzeby rodzinne przemianowany na wodewilowy), jej
własną związaną z nim karierę, a także plotki o gangsterskiej przeszłości jej dziadka i jego powiązaniach ze stowarzyszeniem Tammany Hall. Jej rodzina była bajecznie bogata, jego zaś miała świetny rodowód. Takie związki nie należały przecież do rzadkości. Od wczesnego dzieciństwa czułam, że matka jest nieszczęśliwa, lecz dopiero po latach zrozumiałam ogrom, a przy tym cały artyzm jej udręki, która przenikała ją niczym zgnilizna. W towarzystwie robiła wrażenie potulnej i w milczeniu znoszącej cierpienie. Delikatnie dawała do zrozumienia, że ojciec jest tyranem, a ja – cóż, co najmniej arogantką, jeśli nie nikczemnicą o przestępczych skłonnościach, co rozdzierało jej serce znacznie bardziej niż okrucieństwo męża. Była mistrzynią niuansu – wystarczyło westchnienie, lekko zamglony wzrok lub ledwie dostrzegalna pauza, by wszyscy pojęli głębię jej bólu i przekonali się, jak dzielnie go znosi. Doskonale odczytywała atmosferę w towarzystwie. Nie dostrzegłszy szansy na uzyskanie współczucia, stawała się dowcipna i ujmująca, skupiała powszechną uwagę, choć na pierwszy rzut oka jej zabiegi nie były wcale takie oczywiste. Powolutku przesuwała palec w górę i dół przesuwała palec po nóżce kieliszka lub krzyżowała nogi i celowo zataczała stopą kółka, by zwrócić uwagę na idealnie zbudowaną kostkę. Nie sposób było na nią nie patrzeć. Wprowadzała w istny trans zarówno mężczyzn, jak i kobiety. W domu stroiła wieczne dąsy. Bardzo wcześnie uświadomiłam sobie, że tylko cisza gwarantuje spokój. Zawsze denerwowały ją jakieś drobiazgi, prawdziwe lub jedynie wyobrażone. Mogła w dowolnej chwili wywołać karczemną awanturę, nawet nie mając ku temu żadnego powodu.
Starałam się schodzić jej z oczu, jednak nie zdołałam uniknąć spotkań przy posiłkach. Nigdy nie miałam pewności, kto dostarczy jej powodu do niezadowolenia – ojciec czy może ja. Jeśli to ja czymś ją uraziłam, jedzenie przebiegało w grobowej ciszy i przez cały czas czułam na sobie jej miażdżący wzrok. Rzadko się domyślałam, czym zawiniłam, a jeśli tak było, nawet nie śmiałam się usprawiedliwiać. Zamykałam się w sobie. Dostawałam wtedy posiłek, lecz nie spuszczała ze mnie oka, przyglądając się, jak podnoszę do ust i przeżuwam kolejne kąski. Gdy podpadł jej ojciec, choreografia zupełnie się zmieniała. Jej wzgardliwe spojrzenia i kąśliwe uwagi zmieniały się z czasem w iście mistrzowskie przytyki, które w końcu przechodziły w ostry sarkazm. Ojciec ignorował jedno i drugie. Wówczas jej oczy napełniały się łzami i zastanawiała się głośno, dlaczego znęcanie się nad nią sprawia nam obojgu taką przyjemność. Wreszcie ojciec mówił coś, co raniło ją do żywego – zwykle podkreślał, że nikt jej tu przecież siłą nie trzyma, że droga wolna, jeśli tylko sobie tego życzy. Wtedy ze szlochem zrywała się od stołu. Ojciec jadł dalej, jakby nic się nie wydarzyło, więc obowiązek łagodzenia atmosfery spadał na mnie. Wstawałam od stołu i biegłam na górę do jej zamkniętej sypialni. Z każdym krokiem coraz bardziej się bałam. Po wielu prośbach wpuszczała mnie do środka. Siadałam na łóżku, a ona wyliczała przyczyny, dla których jej życie stało się puste. Ojciec był kapryśny, okrutny i nie potrafił zrozumieć, co ona czuje – mawiała. Już dawno by go zostawiła, gdyby nie groził, że pozbawi ją kontaktu ze mną albo umieści w domu wariatów, a chyba wiem, co się w takich miejscach wyrabia? Przecież jako kochająca matka poświęciła się dla mnie, rezygnując z własnego szczęścia, choć ja wcale nie okazywałam jej
za to wdzięczności. Zresztą mogła za to winić tylko siebie. Miałam to przecież po ojcu. Nie mogłam ponosić odpowiedzialności za te nieszczęsne geny. A skoro już tu jestem, to czy byłabym tak miła i podała jej lekarstwo? Minęło dwadzieścia minut, odkąd uciekłam od Anny i zimnej owsianki, lecz moje serce wciąż nie zwalniało. Nadal stałam oparta o drzwi, łapiąc powietrze. Czułam mrowienie w rękach oraz stopach i miałam mroczki przed oczami. Konieczność przyjmowania tabletek na nerwy napawała mnie odrazą, podobnie jak podobieństwo do matki dostrzegane przez otoczenie. Z nienawiścią do samej siebie przyczołgałam się do bagaży i odrzucałam za siebie suknie, bieliznę, szale, a nawet buty, desperacko poszukując brązowego flakonika, którego zawartość przynosiła ulgę. Odnalazłam tabletki i natychmiast jedną połknęłam, popijając wodą prosto z dzbanka. Leżałam na łóżku w oczekiwaniu, aż lek zadziała. Po paru minutach otoczyła mnie przyjemna mgiełka i zrozumiałam – nie bez przerażenia – dlaczego Ellis i moja matka tak bardzo je polubili. Usiadłam i rozejrzałam się dokoła. W pokoju panował bałagan. Odkąd przyjechaliśmy, wszystkie rzeczy leżały na wierzchu. Byłam przekonana, że jakimś cudem się rozwieszą i poukładają w szufladach, a puste kufry i walizki pochowają się w stosownym do tego miejscu. Nagle zdałam sobie sprawę, jak płonne były moje nadzieje. Poukładałam więc wszystko, a potem pościeliłam łóżko, choć gołym okiem widać było, że zupełnie nie mam wprawy. Naciągnęłam narzutę w rogach i wygładziłam ręką powierzchnię, osiągając jeszcze gorszy efekt. Doszłam do wniosku, że lepiej dać
już temu spokój. Nie miałam pomysłu, czym się zająć. Miałam jeszcze krzyżówki, jakiś kryminał i kilka książek o potworze, które zostawił mi Ellis, ale czytanie w ogóle nie wchodziło w rachubę – tym razem nie z powodu zawrotów głowy, lecz otępienia. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Niebo było pogodne, choć w oddali widniała spora grafitowa chmura. Na fasadach szeregowych domów po drugiej stronie ulicy białe tynki łączyły się z różowym wapieniem. Każdy dach wieńczył szeroki ceglany komin. Za domami rozciągały się wzgórza nakrapiane owcami i pola otoczone rzędami drzew. Nieco dalej dostrzegłam jeszcze wyższe wzniesienia, brązowe w miejscach nieporośniętych lasem, ze szczytami w chmurach. W pokoju panowało przenikliwe zimno – w końcu zdjęłam z łóżka narzutę i okryłam ramiona. Usadowiłam się w fotelu. Może Anna coś pomyliła i Ellis z Hankiem zaplanowali tylko całodzienną wyprawę. A może szukali nowego hotelu. Usłyszałam kroki w korytarzu. Słysząc odgłosy otwierających się i zamykających drzwi oraz wody nabieranej na końcu holu, domyśliłam się, że Anna sprząta pokoje. Parę minut po jej zejściu na dół usłyszałam – i poczułam – jak zatrzasnęły się drzwi wejściowe. Podeszłam do okna i obserwowałam, jak jedzie ulicą na czarnym rowerze z dużym wiklinowym koszem, z powiewającymi na wietrze połami płaszcza.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Osłabienie
i zawroty głowy przyszły zupełnie znienacka. Pot wystąpił mi na czoło. Uchwyciłam się parapetu. Poczułam, że zaraz zemdleję albo zwymiotuję. Początkowo sądziłam, że to reakcja na tabletkę. Dopiero później poznałam, że to z głodu. Wczorajsze przedstawienie ze Starym Donniem w roli głównej odebrało mi apetyt na kolację. Wcześniej jadłam tylko jajko z ziemniakami podane przez Annę. Odkąd opuściliśmy Stany Zjednoczone, nie miałam prawie nic w ustach. Byłam już kiedyś w podobnym stanie jako nastolatka. Wiedziałam, że jeśli natychmiast czegoś nie zjem, zemdleję. Ponieważ w pobliżu nie było żywej duszy, musiałam zejść do kuchni i coś tam wyżebrać. Odnajdę formę z owsianką i odkroję sobie mały kawałek – porcję, której nie zjadłam na śniadanie, żeby nikt nie miał pretensji. Na półpiętrze uderzył mnie zapach pieczonego mięsa. Pachniało tak apetycznie, że ślina napłynęła mi do ust i niemal się rozpłakałam – przecież Anna bardzo jasno wytłumaczyła mi, na co mogę liczyć bez kartek. W pubie było pusto, więc zakradłam się za bar. Miałam prawie całkowitą pewność, że w budynku nikogo nie ma, ale zatrzymałam się przy drzwiach, nasłuchując. Za drzwiami było cicho, więc weszłam do środka. Kuchnia była przestronniejsza i jaśniejsza, niż oczekiwałam.
Ściany pobielono wapnem, a drzwi i ramę okna pomalowano na niebiesko. Na środku, na hakach ponad solidnym stołem wisiały miedziane garnki, patelnie i chochle. Wielki czarny piec kuchenny emanował ciepłem i niebiańskim aromatem pieczeni. Po jednej stronie pomieszczenia znajdowała się spiżarnia, a pod ścianą z przeciwnej strony – ni mniej, ni więcej, tylko łóżko. Było całkowicie zabudowane, z przesuwanymi drzwiami z drewna, które były teraz odsunięte i ukazywały pościel zasłaną znacznie porządniej od mojej. Domyśliłam się, że to legowisko pana Rossa. Podziwiałam zawartość spiżarni: piętrzące się słoiki z modrą kapustą, burakami konserwowymi, ogórkami, marmoladą i przetworami z malin i jeżyn, kostki bulionowe, sosy Polo i Worcestershire, kosze z cebulą, rzepą i ziemniakami, ogromne gliniane dzbany z octem, puszki z napisami: HERBATA, RODZYNKI i CUKIER i mnóstwo innych dóbr. Za szybami szafek dostrzegałam ich jeszcze więcej. Nie zdołałam się oprzeć koszowi tak pełnemu jabłek, że niemal się z niego wysypywały. Większość była zawinięta w gazetę, lecz kilka leżało luzem na wierzchu – lśniących, krągłych, po prostu pięknych. Poczułam się jak Królewna Śnieżka czy nawet jak Ewa. Postanowienia na temat wczorajszej owsianki na widok owoców zupełnie poszły w niepamięć. Właśnie unosiłam jabłko do ust, gdy zza pleców dobiegł mnie kobiecy głos. – Znalazła pani to, czego szukała? Odwróciłam się z podskokiem, jednocześnie ukrywając jabłko za sobą. W drzwiach stała Meg w grubej oliwkowej kurtce i dopasowanej do niej kolorem czapce. Przez ramię przewiesiła kartonowe pudełko z napisem MASKA
PRZECIWGAZOWA. Położyła je na pobliskim krześle. Przyglądała mi się z rękami na biodrach. – Mogę w czymś pomóc? – Nie, dziękuję. Ja tylko... Przełknęłam z wysiłkiem ślinę i kurczowo ścisnęłam jabłko. Jej wzrok prześlizgnął się po moim ramieniu. Potem spojrzała mi prosto w twarz. Po chwili milczenia odwróciła się, by zdjąć kurtkę. Zarzuciła ją na oparcie krzesła. – Angus chce, żebym pokazała pani schron Andersona, kiedy znajdzie pani czas. Zdjęła czapkę i odwróciwszy się do mnie plecami, poprawiła wsuwki. Zrozumiałam, że daje mi okazję do odłożenia jabłka bądź schowania go do kieszeni. Schyliłam się i umieściłam je ostrożnie na pozostałych. – Mam wziąć płaszcz? – Może pani, ale ja nic nie biorę. To bardzo blisko. Angus chce, żeby pani znała jego położenie i mogła tam trafić w ciemności. Wie pani, podczas zaciemnienia. Wtedy nie wolno zapalać nawet latarki. Zresztą, co się dziwić. Świecenie latarką podczas nalotu to chyba nie najlepszy pomysł. Serce waliło mi mimo zażycia tabletki. Schron Andersona znajdował się na tyłach za ogrodem warzywnym. Wszystkie grządki, z wyjątkiem kilku z kapustą i botwiną, przykryte były słomą. Schron wyglądał jak olbrzymia porzucona puszka, częściowo ubrudzona, a częściowo pokryta anemiczną darnią. Jego boki obrosły mchem, a nad wejściem wisiała gruba workowa tkanina. – To tu – powiedziała Meg, unosząc zasłonę. – Jeśli pani chce, może zajrzeć do środka, ale nie ma tam czego oglądać. Proszę tylko
zapamiętać, że schodzi się kilka stopni w dół, a na końcu są dwie prycze. Mamy tam latarki i pościel na wypadek, gdyby trzeba było zanocować. Płaszcz i buty należy trzymać przy sobie. Przydadzą się, bez względu na pościel. Ja mam kombinezon. Można go szybko włożyć na wszystko inne i zapiąć suwak. Ma pani jeszcze jakieś talony na ubrania? Milcząc, potrząsnęłam głową. – To zresztą bez znaczenia. Jeśli chciałaby pani sobie taki uszyć, mogę zdobyć wykrój, trzeba tylko pomyśleć, skąd wziąć materiał. Choć było dopiero nieco po czwartej, zapadał już zmierzch i niebo zrobiło się granatowe. Wiatr zawiał gwałtownie, aż się zatrzęsłam. – To tyle – skwitowała Meg. – Wracajmy. Szła bardzo szybko, a ja truchtałam za nią. – Proszę nie zapominać o kolacji – powiedziała. – Mamy dziś pyszny sarni udziec. – Nie mogę – powiedziałam ze smutkiem. – Nie mam kartek. – Proszę się tym nie przejmować. To dziczyzna. – Dziczyzna nie jest racjonowana? – spytałam z nagłą nadzieją w głosie. – Nie można racjonować czegoś, o czego istnieniu nie ma się pojęcia – odparła. – A Angus już umie się zatroszczyć, żeby ludzie u niego nie głodowali. – Nie chce pani chyba przez to powiedzieć, że kłusuje? – przestraszyłam się, słysząc własne słowa. – Tego nie powiedziałam – powiedziała z niejakim współczuciem Meg. – Ale gdyby nawet tak było – czego, broń Boże, nie sugeruję – upolowanie jelenia to uprawniona kradzież. Angus był kiedyś leśniczym w Craig Gairbh. – A dlaczego już nie jest?
– Zaciągnął się do wojska. A gdy wrócił, stary właściciel oddał, rzecz jasna, dom i ziemię do dyspozycji wojska, aż do końca wojny. Jego syn zginął i przynajmniej to mógł zrobić, bo był już zbyt wiekowy, by walczyć. A kiedyś był z niego nie lada wojak. Dlatego teraz nie potrzebują już leśniczego. – A w trzydziestym czwartym też był leśniczym? – spytałam. Obejrzała się i uniosła brew. – Owszem. Oznaczało to, że był świadkiem rozpustnych wyczynów pułkownika, a mimo to pozwolił nam zostać – to naprawdę niezwykłe. Meg przepuściła mnie przed sobą, gdy dotarłyśmy do drzwi gospody. – To nie był mój pomysł – wyznałam cicho. – Ze zmianą nazwiska. – Ach tak – rzuciła Meg ze zrozumieniem. – Z tego, co widzę, mąż niejednego z panią nie uzgodnił. Pomoże mi pani przysłonić okna? Już się ściemnia, a nie zdążyłam się jeszcze zabrać do rzepy i ziemniaków. – Oczywiście – obiecałam. Mimo zaskoczenia tą propozycją przez myśl mi nie przeszło jej odmówić. – Proszę się upewnić, że ramy dobrze przylegają. Nawet szparka i promyk światła naraża nas na karę. Albo zbombardowanie. – Spojrzała na mnie i roześmiała się. – To tylko wisielczy humor. – Oczywiście – powtórzyłam, odwracając się. – Chwileczkę. Poszła do spiżarni, a po chwili wróciła, chwyciła moją dłoń i umieściła w niej jabłko. Wpatrywałam się w nie, zaniemówiwszy z wdzięczności.
– Dziękuję. Złapała mnie za drugą rękę i przyjrzała się paznokciom. – Wygląda pani, jakby rzepę nosiła. Jutro to naprawimy, bo jak to mówią: „uroda odwagi doda”. Trzeba podtrzymywać mężczyzn na duchu. A co pani chowa pod tym turbanem? – Nic ładnego – odpowiedziałam, ściskając jabłko tak mocno, że przebiłam paznokciami skórkę. – Może kiedyś mogłaby mi pani pokazać, jak się nawija włosy na takie szmaciane papiloty? – Nie ma sprawy. Może pani wziąć moje, jeśli uda się pani w nich zasnąć. – Spojrzała na mnie krytycznie i pokiwała głową. – Pani głowa jest stworzona do fryzury Victory Rolls. Ale czas wziąć się do roboty, muszę jeszcze dokończyć kolację i doprowadzić się do ładu. Pochłonęłam jabłko, pozostawiając jedynie maleńki ogryzek, lecz bynajmniej nie zaspokoiłam głodu. Nie miałam najmniejszej ochoty schodzić samotnie na kolację, ale przełamałam się, bo Ellis i Hank nie pozostawili mi wyboru. Przy stołach i barze siedzieli znów wszyscy wczorajsi goście (z godnym uwagi wyjątkiem Starego Donniego). Tym razem jednak nikt nie zareagował, gdy dołączyłam do Conalla i zajęłam miejsce przy kominku. Niemal natychmiast Meg przyniosła mi ogromny talerz jedzenia. Dziczyzna była świetnie wypieczona i miała apetyczny brązowy kolor. Zaserwowano ją z konfiturą jarzębinową i solidną porcją purée z ziemniaków i rzepy. Z głodu kręciło mi się w głowie. Rozejrzałam się wokół, by się upewnić, że nikt nie patrzy, i przystąpiłam do jedzenia. Musiałam się mocno starać, żeby robić to w przyzwoitym tempie. Pies, który znów położył się między kanapą a kominkiem,
przyglądał mi się z wielkim zainteresowaniem do momentu, aż wyskrobałam wszystko z talerza. Westchnął wtedy, wyraźnie zawiedziony. Jedząc, chciałam rzucić mu parę smakowitych kąsków, ale za barem stał pan Ross, który od czasu do czasu na mnie zerkał. Nie wyglądał mi na kogoś, kto by rozpieszczał psa, a ja nie chciałam zwracać na siebie uwagi. Wolałam się niczym nie narażać, żeby nie zmienił zdania i pozwolił mi tu zostać. Gdy Meg przyszła odebrać mój talerz, przyniosła szklankę piwa, przekonując, że „krew od niego rośnie”. Nigdy przedtem nie próbowałam piwa – w moim towarzystwie uchodziło ono za trunek prostaków – więc ostrożnie pociągnęłam maleńki łyczek. Było nawet smaczne i dobrze się komponowało z błogim uczuciem ciepła, jakie ogarnęło mnie po obfitym jedzeniu. Poza tym wcale nie było mi miło. Za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi, patrzyłam na nie, marząc, że to Ellis z Hankiem. Moje nadzieje okazały się jednak płonne. Zaczęłam godzić się z myślą, że naprawdę mnie zostawili, bez grosza przy duszy, kartek żywnościowych czy słowa wyjaśnienia. Nie zamierzałam wcale podsłuchiwać, lecz siedziałam bez towarzystwa i przypadkiem docierały do mnie strzępki rozmów. Młodzi mężczyźni przy stolikach pochodzili z kanadyjskiej leśnej jednostki drwali – Canadian Forestry Corps – rozlokowanej tu, by pomagać w zaopatrzeniu armii brytyjskiej w drewno, a Meg, która na zew ojczyzny przywdziała luźną dołem, lecz dopasowaną w talii spódnicę, umalowała usta na czerwono i znów narysowała kreski na łydkach, w ciągu dnia pracowała z nimi w tartaku. Miejscowi mężczyźni byli starsi, kilku nosiło wyraźne ślady obrażeń, zapewne z czasów pierwszej wojny światowej. Zajmowali stołki przy barze i gawędzili, nie zwracając najmniejszej uwagi na drwali ani na
mnie. Dziesięć minut przed dziewiątą Meg włączyła radio, by lampy zdążyły się rozgrzać. Gdy kuranty Big Bena zapowiedziały wieczorną audycję, wszyscy ucichli. Armia Czerwona mimo intensywnych bombardowań posuwała się naprzód na południu Polski i od terenu Niemiec dzieliła ją odległość zaledwie pięćdziesięciu pięciu mil. W jednej bitwie zginęły ponad trzy tysiące żołnierzy niemieckich. Zniszczono też czterdzieści jeden czołgów wroga. W ciągu trzech dni walk w Budapeszcie armia radziecka zdobyła trzysta sześćdziesiąt ulic i wzięła do niewoli czterdzieści siedem tysięcy jeńców. Na wszystkich frontach unieszkodliwiono sto czterdzieści siedem niemieckich czołgów i zestrzelono sześćdziesiąt samolotów. A za cztery dni Franklin D. Roosevelt miał po raz czwarty zostać zaprzysiężony na prezydenta. Mimo bezdyskusyjnych postępów na froncie moje syte zadowolenie ustąpiło miejsca głębokiemu przygnębieniu. W Filadelfii wojna wydawała się niesamowicie odległa. Była rzecz jasna przedmiotem dyskusji i debat, lecz przeważnie miały one charakter czysto akademickich rozważań prowadzonych przy koktajlach czy klubowych lunchach. Wszystko wydawało się takie teoretyczne. Gdy zaś Ellis nie został przyjęty do wojska, w ogóle unikaliśmy tematu wojny, nie chcąc go urazić. Doświadczenie ataku U-Bootów i widok straszliwych ran rozbitków wydobytych potem z płonącej wody zupełnie zniwelowały mój dawny dystans do wojny, lecz wciąż trudno mi było przyswoić wiadomość o trzech tysiącach ludzi zabitych jednego popołudnia – choć to przecież żołnierze wroga. Wiele razy słyszałam już o tak wielkich liczbach poległych, lecz do tej pory –
do chwili, gdy znalazłam się w sali pełnej żołnierzy i weteranów – nie rozumiałam chyba prawdziwego znaczenia strat w ludziach. Leżąc w łóżku w papilotach Meg i z maseczką z chłodnej śmietany, zatęskniłam nagle za Ellisem, choć było to nader absurdalne, biorąc pod uwagę fakt, że właśnie on ponosił odpowiedzialność za moje obecne kłopotliwe położenie. Później uświadomiłam sobie, że przyczyniła się do tego tęsknota za domem wywołana wzmianką o prezydencie Roosevelcie. Pragnęłam znaleźć się w swojej sypialni w Filadelfii, cofnąć czas do okresu sprzed sylwestra, sprzed tej feralnej wyprawy. Chciałam czuć się bezpiecznie, nawet kosztem kolejnych, niezliczonych lat spędzonych u boku Edith Stone Hyde. Zamiast tego tkwiłam samotnie w budynku pełnym nieznajomych ludzi, w obcym kraju, na dodatek ogarniętym wojną. Nie sądzę, żeby ktoś zauważył, ani tym bardziej się przejął, gdybym nagle zniknęła. W domu przynajmniej teściowa na pewno by się zorientowała – może by się ucieszyła, ale na pewno nie umknęłoby to jej uwagi. Pomyślałam o Violet i zastanawiałam się, czy mnie przypadkiem nie znienawidziła. Potem doszłam do wniosku, że nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Zdawała sobie przecież sprawę, że mnie zabrali ze sobą, a ją zostawili. Ciekawe, jak by zareagowała na wieść, że natychmiast zamieniłabym się z nią miejscami. Chwilę później olśniło mnie, że jeśli Hank faktycznie nie powiedział nic Violet, jedyną osobą, która wiedziała o miejscu naszego pobytu, był Freddie. Gdyby rodzice Ellisa zdecydowali się przeprowadzić jakieś dochodzenie, odkryliby, że syn wyczyścił rachunek bankowy i umieścił większość naszych rzeczy w hotelowej przechowalni. Potem ślad by się urwał.
Gdyby Hank z Ellisem nie wrócili, nikt by się nie połapał, że zniknęłam.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Gdy następnego ranka zeszłam na dół, Anna myła podłogę. Bez słowa oparła mop o ścianę i skierowała się do kuchni. Na śniadanie dostałam szarawego, mączystego tosta i, jak wczoraj, filiżankę herbaty z drugiego parzenia, podane bez większych ceremonii. Nie miałam nic lepszego do roboty, więc przyniosłam książkę, którą zamierzałam poczytać przy kominku – powieść kryminalną Śmierć w wełnie. Gdy pakowałam się przed podróżą, jej tytuł wydawał mi się zabawny, jednak Anna była najwyraźniej odmiennego zdania. Gdy usadowiłam się w fotelu, krążyła wokół z mopem, głośno chlapiąc brudną wodą i wyżymając go, jakby z myślą o ściskaniu mojej szyi. W końcu zrolowała dywan, więc sprzątała teraz bezpośrednio przede mną, co chwilę prosząc, bym uniosła nogi. Niemal mi ulżyło, gdy wsparła się pod boki i spytała: – Ma pani kupę czasu do stracenia, co? Zamknęłam książkę i czekałam na dalszy ciąg tyrady. – Meg i ja urabiamy się po pachy, harujemy po szesnaście godzin dziennie, ona w tartaku, a ja w oborze, a potem jeszcze na zmianę spełniamy pani zachcianki, za to pani spędza całe dnie na kanapie przed kominkiem, czekając, aż podadzą jedzenie i zaścielą łóżko. Otworzyłam usta, ale nie wydobyłam z siebie głosu. – Może porobi pani na drutach skarpety dla żołnierzy albo chociaż obszyje koce? – spytała oskarżycielskim tonem.
– Nie mogę. Nie umiem robić na drutach. – Też mi niespodzianka. Odłożyłam książkę na stolik. – Anno, pojęcia nie mam, czego pani ode mnie chce. – Na świecie trwa wojna, ale dla pani i jej kompanii liczy się tylko zabawa. Co pani tu w ogóle robi? Sama nie wiedziałam. Anna wróciła do pracy, a ja poszłam po płaszcz. Znalazłam pocztę i wytrzymując nieznośne spojrzenia listonosza, którego płomienne krzaczaste brwi przypominały przyklejone do twarzy włochate gąsienice, wysłałam telegram następującej treści: D R E R NE ST PE NNY PAC K E R FR O NT OWA 56, FIL A D E LFIA , PE NSY LWA NIA , NA JD R O ŻSZY PA PO PO PE ŁNIŁ A M FATA LNY B Ł Ą D ST O P JE STE M W R E G IO NIE HIG HIA ND S W SZKO C JI MUSZĘ SIĘ STĄ D W Y D O STAĆ ST O P NIE ZNIO SĘ W IĘ C E J O C E A NU PR O SZĘ W Y ŚLIJ SA MO L O T ST O P PO TR ZE B UJĘ C IĘ ST O P T WO JA O D DA NA C Ó R K A
Potem zdałam sobie sprawę, że nie mam czym zapłacić, lecz nie zrobiło to na listonoszu wielkiego wrażenia. Po wyjściu z poczty zaczęłam się zastanawiać, czy słusznie postąpiłam. Miałam taką nadzieję, bo co się stało, to się nie odstanie. Gdy Ellis wróci, pewnie będzie mnie przekonywał do zmiany decyzji, ale ponieważ zostawili mnie samą tutaj, równie dobrze mogłam pobyć nieco dalej, w Stanach Zjednoczonych. Przypuszczałam teraz, że jedyną przyczyną, dla której wzięli mnie ze sobą, był brak pieniędzy na ulokowanie mnie gdzieś indziej.
Nie mogłam wrócić do zajazdu, dopóki nie wyjdzie Anna, więc błąkałam się w poszukiwaniu jeziora. Wieś zabudowana była w większości szeregowymi domami. Po drodze widziałam też kilka wolno stojących, otoczonych kamiennym murem. Dostrzegłam zaledwie trzy sklepy. Wszędzie przypominano o wojnie, zwłaszcza na plakatach rozklejonych na murach wiejskiej świetlicy głoszących hasła w rodzaju „Łataj dziury!” czy „Kop umocnienia, buduj zwycięstwo!” We wsi była też budka telefoniczna – jaskrawoczerwona, zupełnie jak z pocztówek, z trzech stron obłożona workami z piaskiem. W pewnej chwili, nie wiadomo skąd, pojawiły się maleńkie lecące w szyku samoloty – przestraszyłam się i schowałam w pobliskim budynku. Zorientowałam się, że nas nie atakują, bo mieszkańcy wsi ignorowali je tak samo jak mnie. Nikt nawet nie spojrzał mi w oczy. Zastanawiałam się, czy wszyscy już wiedzą, że jestem synową pułkownika. Przywędrowałam do szkoły. Patrząc na dzieci na placu zabaw, uświadomiłam sobie, że każde, podobnie jak przechodnie na ulicy czy wczoraj Meg, ma przewieszony na sznurku przez ramię kartonik z maską przeciwgazową. Przypomniała mi się uwaga Anny na temat gazu musztardowego i nagle poczułam się naga. Najbardziej otrzeźwiająco podziałał na mnie jednak przykościelny cmentarz ze świeżymi napisami na kamiennych nagrobkach młodych mężczyzn. Nazwiska się powtarzały, czasami trafiała się nawet całkowita zbieżność imion i nazwisk. Naliczyłam trzech Hectorów McKenziech i czterech Donaldów Fraserów. Zastanawiałam się, ilu Fraserów miało związek z herbem rodzinnym widocznym na szyldzie gospody. Pewnie wszyscy, jeśli sięgnąć odpowiednio daleko w przeszłość. Stara Filadelfia
zdecydowanie przestawała się tu taka wydawać. Przed jednym nagrobkiem, stosunkowo niedawno postawionym, zatrzymałam się na dłużej. Był niezwykły nie tylko dlatego, że niemowlę, mąż i żona zmarli w odstępie zaledwie dwóch miesięcy, ale też dlatego, że data śmierci męża nie była dokładnie znana – wykuto jedynie miesiąc i rok, pozostawiając miejsce na uzupełnienie dnia. Pochowano ich trzy lata wcześniej, więc domyśliłam się, że on również poległ na wojnie, a wobec panującego chaosu nie udało się ustalić szczegółów. Przy nazwisku dziecka podano tylko jedną datę. Dziewczynka musiała przyjść na świat martwa lub umrzeć natychmiast po urodzeniu. Żona zmarła sześć tygodni po niej. Może pękło jej serce. Zastanawiałam się, jak to jest – tak mocno kochać. Niebo groźnie się zachmurzyło, więc deszcz ze śniegiem wcale mnie nie zaskoczył. Wyszłam z cmentarza i podążyłam drogą w górę. Niedługo potem tak zakręciło mi się w głowie, że musiałam się oprzeć o drewniany płot i poczekać, aż przejdzie. Gdybym nie wiedziała, że to niemożliwe, pomyślałabym pewnie, że zaszłam w ciążę. Z drugiej strony płotu podeszły do mnie białe kuce o gęstej sierści. Witały się, przytykając ciekawskie nozdrza do mojej twarzy i bez powodu obdarzając całusami. W kieszeniach nie znalazłam niczego poza zmiętą, zabrudzoną sadzą chustką do nosa. W końcu pokonałam dość długą drogę do Fraser Arms. Czaiłam się za zakrętem, czekając, aż Anna odjedzie na swoim rowerze. Przypomniało mi się wtedy, że obeszłam całą wieś, ale nie widziałam jeszcze jeziora, choć na mapie Drumnadrochit zdawało się leżeć u samego brzegu. Miałam cichą nadzieję, że po południu ujrzę w nim potwora. Nie
dysponowałam wprawdzie kamerą ani innym sposobem, w jaki mogłabym to potem udowodnić. Nie smuciło mnie jednak, że nie zobaczyłam Nessie, bo chciałam, by tak się stało na złość Ellisowi i Hankowi. Pragnęłam, by pożałowali, że zostawili mnie samą – zresztą mój żal nie dotyczył jedynie tego i poprzedniego dnia. Oni zawsze trzymali się razem – Ellis i Hank, Hank i Ellis – znacznie wcześniej niż dołączył do nas Freddie czy któraś z dziewcząt kręcących się akurat wokół Hanka. To trwało od czasu, gdy uczyli się razem w Brooks, a potem na Uniwersytecie Harvarda. Nawet po ślubie często czułam, że Ellis nie stawia mnie na pierwszym miejscu. Chciałam, by mnie pocieszył, upewnił, że się mylę, ale go przy mnie nie było. Był wciąż nieobecny.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Gdy
wróciłam, Meg natychmiast mnie złapała i wciągnęła do kuchni, by zrobić mi manicure. – Zastanawiałam się, dokąd pani poszła. Na przechadzkę, prawda? – spytała, przysuwając do stołu dwa krzesła. – Niezbyt udaną. Nie zdołałam nawet dojść do jeziora. Myślałam, że jest tuż obok. – Owszem, ale go nie widać. – Nie widać? – powtórzyłam jej słowa. – Zasłania je las Urquhart, ale wszyscy nazywają go Zasłoną. Zresztą po nieznajomości tej nazwy rozpoznaje się nietutejszych. – U mnie wystarczy chyba sam akcent. Rozłożyła ręcznik, wzięła buteleczkę z lakierem i otworzyła ją. Malując paznokcie mojej lewej dłoni, tłumaczyła, że choć oficjalnie nie można kupić lakieru, sprzedają go w drogeriach jako środek do zatrzymywania oczek w pończochach. Pomysł zatrzymywania oczek jasnoczerwonym lakierem do paznokci wydał mi się tak absurdalny, że się roześmiałam, a ona mi zawtórowała, dodając, że pończoch też nie można dostać. Poczułam się winna, bo sama miałam je akurat na sobie. Spojrzała mi w twarz, a potem na świeżo pomalowane paznokcie moich dłoni, które trzymała w swoich rękach. – Ten kolor idealnie pasuje do pani szminki. – Zawsze używam czerwonej.
– To dobrze. Przecież „czerwień nowym symbolem odwagi”. Poza tym podkreśla pani zielone oczy. – Przekrzywiła głowę, by ocenić swoją pracę. Potem westchnęła. – Kończy mi się szminka. Już ją wyskrobuję patykiem, a w Drumnadrochit nie można nic takiego dostać. Musiałabym pojechać do Inverness, ale Bóg jeden wie, kiedy znajdę na to czas i pieniądze. – Mam zapasową – zaproponowałam. – Och, nie mogłabym jej przyjąć – powiedziała, ostrożnie przekładając moją dłoń na ręcznik. – Nalegam! Zresztą używam pani papilotów. – No, chyba że tak... Ma pani szczęście, że udaje się pani w nich zasnąć – powiedziała, unosząc wzrok. – Włosy ślicznie się ułożyły. Piękne Victory Rolls. Postanowiłam, że gdy ojciec po mnie przyśle, zostawię Meg wszystkie pończochy i kosmetyki. Na kolację był pstrąg z pokaźną porcją gotowanego jarmużu i ziemniaków. Meg przyniosła mi małego portera z imbirem. Znów wszystko zjadłam, a duży i chudy Conall, którego Meg nazwała chartem szkockim, wydał pełne zawodu westchnienie. Towarzyszył mi przy kominku, odkąd zeszłam na dół, i byłam mu za to naprawdę wdzięczna. Gdy pan Ross włączył radio, by lampy się rozgrzały, zdałam sobie sprawę, jak już późno. I że Ellisa wciąż nie ma. Strach i konsternacja, które poprzedniego dnia szybko minęły, wróciły teraz ze zdwojoną siłą. A jeśli w ogóle nie wróci? Przed jego wyjazdem do Inverness nigdy nie przychodziło mi do głowy, że mógłby mnie porzucić, ale im dłużej się nad tym
zastanawiałam, tym bardziej przyjmowałam do wiadomości taką ewentualność. Gdyby mnie zostawił, teściowa ze znacznie większym przekonaniem walczyłaby o dalsze wsparcie finansowe dla syna i jego powrót do rodzinnego gniazda. Rozwód byłby wprawdzie skandalem, ale czegóż nie można zamieść pod dywan. Bez trudu zdołaliby mnie zastąpić odpowiedniejszą żoną, a wtedy pułkownik i Edith Stone Hyde doczekaliby się wnuków, których pochodzenie byłoby całkowicie, nie zaś zaledwie w trzech czwartych powodem do dumy. Roztrząsając sprawę, uświadomiłam sobie, że cel naszej wyprawy – obrona honoru Ellisa – okazał się wątpliwy do zrealizowania, odkąd przyłapano go na kłamstwie, i że mój mąż może już wcale się nie pokazać w Drumnadrochit. Ale żeby mnie tak zostawić? Zniknięcie bez słowa wyjaśnienia to nader tchórzliwy sposób na rozstanie się z kobietą. Co więcej, wiedział przecież, że tego ranka miałam zostać wyrzucona z gospody. Otrząsnęłam się z tych smutnych rozmyśleń, gdy spiker radiowy użył określenia „bomby latające”. Pociski zrównały z ziemią setki domów we wschodniej części Londynu, zabijając przy tym sto czterdzieści trzy osoby. Ocalali przeszukiwali gruzy, ratując resztki dobytku. Ponad cztery i pół tysiąca ludzi spędziło noc na peronach metra. Drwale i miejscowi – niektórzy w mundurach z czasów pierwszej wojny światowej – patrzyli na radio w cichej zadumie. Po zakończeniu audycji do gospody wpadli z chichotem Ellis i Hank, wpuszczając do środka podmuch wiatru i nieco śniegu. Poczułam, że płonę gniewem. – Kochanie! – zawołał Ellis, który natychmiast mnie zauważył i zbliżał się, by mnie pocałować.
Odwróciłam twarz, a jego usta wylądowały na moim uchu. Poczułam na sobie jego gorący, alkoholowy oddech. – I to ma być powitanie? – zdziwił się, mocując się z płaszczem i przerzucając go w końcu przez poręcz sofy. Z impetem usiadł obok mnie i spojrzał na mój talerz. – Dobry Boże, Maddie. Co ty z nim zrobiłaś? Wylizałaś? Hank strzelił palcami w powietrzu i zawołał: – Trzy razy whisky! Podwójna. Pan Ross udał, że go nie słyszy. Meg uniosła brwi i wyciągnęła spod lady trzy szklanki. – Ja dziękuję – powiedziałam, unosząc portera z imbirem. – Jeszcze nie wypiłam. Hank rzucił płaszcz na okrycie Ellisa i opadł na fotel naprzeciwko. – Gdzie byliście? – spytałam. – W Inverness. Ta dziewczyna ci nie powiedziała? – Ma na imię Anna. I owszem, mówiła. – Więc o co się złościsz? I gdzie nasza whisky? – spytał, podnosząc głos i rozglądając się wokół. Meg przyniosła trunek i z hukiem postawiła szklanki na stole. Hank uniósł szklankę i pociągnął łyk alkoholu. – Co dziś serwują? – zainteresował się. – Jestem głodny jak wilk. Meg skrzyżowała ręce na piersiach. – Mogę podać sandwicha z burakami. – A co ona jadła? – spytał Ellis, wskazując głową mój talerz. Meg zadarła podbródek. – Ona jadła pstrąga. Tak się składa, że ostatnią porcję. – Mamy kartki – powiedział Ellis i skinął zachęcająco w stronę Hanka.
– Faktycznie! – odpowiedział Hank i zaczął szperać w jednym z marynarskich worków. Wyciągnął książeczki z kartkami i ułożył je w wachlarz jak karty do gry. – A teraz co możemy dostać? – spytał z uśmiechem. Meg wyrwała mu je z ręki i odpowiedziała: – Sandwicha z burakami. Twarz Ellisa stężała. – To jakiś żart? – Skądże – zapewniła Meg. – W hotelu w Inverness były siekane kotlety z wołowiny. I prąd – powiedział dobitnie Ellis. – W takim razie może warto tam wrócić – odparowała, okręcając się na pięcie i odchodząc. – Dobra! Weźmiemy te sandwiche! – zawołał za nią Ellis. Rozparł się na kanapie i powoli sączył whisky, nie odrywając szklanki od ust. Odstawił ją na stół, dopiero gdy wychylił wszystko. Znów spojrzał na mój talerz. – Zwykle się tak nie obżerasz. Mam nadzieję, że przypadnie ci to do gustu. Byłam zbyt zdumiona, żeby odpowiedzieć. Hank potrząsnął głową. – Nie bierz sobie tego do serca, kochana. Jest już zalany. Zapal sobie... – Wyciągnął nad stołem rękę z papierośnicą. Chciałam ją odsunąć, ale wykonywaliśmy ruch jednocześnie i niechcący w nią uderzyłam. Papierosy rozsypały się wokoło, a papierośnica grzmotnęła o pierś Hanka. W sali zapadła cisza. Wszyscy na nas patrzyli. – O – mruknął tylko Hank. Otrzepał sweter i pozbierał papierosy. – Maddie, zobacz, co narobiłaś. Dwa się połamały.
Właściciel wielkimi krokami przemierzył pub i stał teraz przed nami, chwyciwszy się pod boki. Długo przyglądał się Ellisowi, potem mi, a na końcu Hankowi. – Wszystko w porządku? – upewnił się. – Lepiej niech ją pan zapyta – odparł Ellis. – To ona nas bombarduje. – W porządku – powiedziałam cicho, spoglądając na jego ciężkie czarne buty. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w twarz. – Jest pani pewna? – Tak – odpowiedziałam. – Dziękuję, panie Ross. – Słucham? – Tak, dziękuję – powtórzyłam, przywołana do porządku. – Wszystko dobrze. Odezwał się po chwili milczenia: – Bardzo się cieszę. Gdy odszedł, Ellis nachylił się ku mnie i powiedział: – Zwariowałaś? Co z tobą? Nie można tak rzucać w ludzi czym popadnie, a na dodatek robić z tego widowisko! – Zrobiłam to niechcący – wyjaśniłam, rozpaczliwie patrząc na Hanka. – To był przypadek. Przepraszam, Hank. Hank kiwnął głową i lekceważąco machnął ręką. – Nie ma sprawy. – A ja nie wierzę w takie przypadki – oznajmił Ellis. – Odkąd przekroczyliśmy próg, zachowujesz się jak wredna suka. Wciągnęłam powietrze. Nigdy w życiu nikt tak się do mnie nie odezwał. Nawet teściowa, która podczas swej noworocznej tyrady mówiła o mnie w trzeciej osobie. A ponieważ wszyscy wciąż nam się przyglądali, musieli to usłyszeć. – Ellis! – syknął nagle wytrzeźwiały Hank. – Weź się w garść.
Wstałam, przemierzyłam pub i zniknęłam na schodach, mając świadomość, że wszyscy odprowadzali mnie wzrokiem, z wyjątkiem mojego męża. To nie był pierwszy raz, kiedy Ellis zachował się skandalicznie pod wpływem alkoholu. Na którymś przyjęciu zdemolował tacę pełną napojów, bo wydawało mu się, że kelner podaje je w niewłaściwej kolejności. Odkąd wykryto u niego daltonizm, częstotliwość jego wyskoków znacznie się zwiększyła, jednak aż do tego wieczoru nigdy nie obracał swego gniewu przeciwko mnie. Zawsze byłam osobą, która potrafiła go uspokoić i przekonać do powrotu do domu. Utwierdziłam się teraz w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, apelując o pomoc do ojca. Miałam tylko nadzieję, że mnie nie zawiedzie. Pragnęłam też, żeby podczas mojej nieobecności Ellis znalazł potwora i żeby podziałało to na niego tak uzdrawiająco, jak oczekiwał, bo jeśli nie, jego wieczorne zachowanie ponuro wróżyło na przyszłość.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Następnego rana o dziesiątej zapukałam do drzwi pokoju Ellisa z nadzieją na rozmowę w cztery oczy. Już go nie zastałam. Gdy schodziłam na dół, zobaczyłam Annę czyszczącą ciężki srebrny lichtarz na kominku z miną tak skwaszoną, jakby napiła się octu. Byłam ciekawa, czy słyszała o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Później zastanowiłam się, jakim cudem zdołam kiedykolwiek spojrzeć w oczy ich świadkom, szczególnie panu Rossowi. Hank z Ellisem siedzieli przy stole w grubych wełnianych ubraniach i nabijanych ćwiekami butach. Obok na podłodze piętrzyły się worki, sprzęt, a także płaszcze, czapki i rękawice. Nie mogłam w to uwierzyć. Znów wyjeżdżali. Minęłam ich i usiadłam przy oknie. Ellis natychmiast do mnie dołączył. – Co się stało, kochanie? Wskazałam głową na stos worków u nóg Hanka. – Czy tym razem zamierzaliście mi napisać chociaż kilka słów? – powiedziałam, starając się nie podnosić głosu. – Po co? – Obejrzał się, a potem spojrzał na mnie zaskoczony. – Nie widzisz? To przecież nasz sprzęt do pracy w terenie. Czekaliśmy, aż wstaniesz. Ale z twojego pytania wnoszę, że wciąż się złościsz na nasz wyjazd do Inverness.
– Beze mnie – wyszeptałam szybko. – A gdyby właściciel mnie wyrzucił? Anna odkurzała, machając nad kominkiem miotełką z piór. Było jasne, że słyszy każde słowo. – Doskonale wiedziałem, że Czarnobrody nie wystawi cię na bruk. – Ciekawe, skąd? – domagałam się wyjaśnień, nie zważając już na ton. – Spytałem, rzecz jasna. Anna rzuciła miotełkę i pomaszerowała do kuchni. – Mogłeś mi o tym napisać. Ellis sięgnął przez stół i ujął moje dłonie. – Kochanie, ta dziewczyna miała ci wszystko przekazać. Niczego przed tobą nie ukrywałem. Dopiero przy śniadaniu zdaliśmy sobie z Hankiem sprawę, że musimy natychmiast postarać się o kartki i maski przeciwgazowe, bo inaczej umrzemy tu z głodu, o innych przyczynach nie wspominając. Do głowy by mi nie przyszło, że chcesz nam towarzyszyć. Ubłagaliśmy kierowcę furgonetki z naftą, żeby nas podwiózł, i jechaliśmy z tyłu. Smród był niesamowity, całą drogę przejechaliśmy skurczeni. Okropnie byś się tam czuła. – Podniósł głowę, próbując napotkać mój wzrok. – Kochanie? A może chodzi o coś innego? Wciąż wyglądasz na zdenerwowaną. – Bo jestem, to oczywiste. – Dlaczego? – dopytywał się. – A jak myślisz? Jego twarz była zupełnie bez wyrazu. – Pojęcia nie mam, Maddie. – On nic nie pamięta – zawołał Hank od swojego stołu. – Obawiam się, że przesadził z piciem.
– Wczoraj bardzo brzydko się do mnie odezwałeś – wytłumaczyłam mu. – Bardzo. I to przy wszystkich. Ellis zmarszczył czoło. – Nie mógłbym tego zrobić. Na pewno się przesłyszałaś. – Nic podobnego – przerwał mu Hank. – Jestem pewny, że wszyscy słyszeli. Mogę się przysiąść czy wolicie, żebym wrzeszczał przez całą salę? – A co mówiłem? – spytał Ellis. – Nie chcę nawet powtarzać – odparłam. Ellis ścisnął moje dłonie. – Wybacz mi, Maddie. Jeśli to prawda, to widocznie zbyt wiele wypiłem, normalnie nigdy bym cię nie obraził. Uwielbiam cię. Utkwiłam wzrok w kominku za jego plecami, ale chwycił mnie za podbródek i skierował moją twarz w swoją stronę. Błagalnie uniósł brwi. Po paru sekundach westchnęłam i przewróciłam oczami. – Cudownie – powiedział z szerokim uśmiechem. – Jeśli wszystko jest znów cacy, to może się stąd ruszymy? Słońce już wstało i czas leci – przypomniał Hank. – Maddie, kochana, wyglądasz absolutnie olśniewająco, ale nie możesz paradować w tym buszu w takim dziwacznym stroju. Nie wzięłaś czegoś bardziej... – zakręcił palcem w powietrzu, zastanawiając się, jak wyrazić swoją myśl – ...no, sam nie wiem, w stylu Rózi Nitowaczki?[6] – Teraz znacznie lepiej – pochwalił Ellis, gdy ponownie zeszłam na dół. Hank poszedł do przystani załatwić łódź, a Anna powróciła tylko na moment, by postawić przed nami kawałki wczorajszej owsianki. Spojrzałam na swoje ogrodniczki, kurtkę w stylu safari
i praktyczne obuwie. Miałam nadzieję, że Anna nie wyjrzy z kuchni, zanim wyjdziemy. Czułam się absurdalnie. – Proszę – powiedział Ellis, wręczając mi małą jasnoczerwoną walizeczkę ze skóry. Miała regulowany pasek z lśniącą mosiężną sprzączką. – I co ty na to? Czyż nie jest śliczna? – Bardzo jaskrawa – stwierdziłam. – Co to takiego? – Twoja maska przeciwgazowa. Jest nieprzemakalna, bo tu ciągle coś pada – deszcz albo śnieg – powiedział, stukając w wieczko własnego ciemnobrązowego pokrowca. Wyciągnęłam maskę, by ją sobie obejrzeć. Wykonana była z czarnej gumy o ostrym zapachu, na górze miała przezroczyste okienko, a na dole dziwny metalowy pojemnik z jasnozieloną przykrywką. Z boków i od góry przymocowane były białe pasy zapinane sprzączką. Właśnie włożyłam maskę i próbowałam uregulować zapięcie, gdy do pubu wpadł Hank. Stanął jak wryty i udał zdumienie. – Ellis! Przecież mieliśmy razem odnaleźć Nessie! Ściągnęłam maskę i umieściłam ją z powrotem w pokrowcu. – Ale śmieszne! – I owszem – przekonywał Hank. – Nikt mnie tu nie docenia. Zacznijmy od początku. Udajmy, że dopiero wszedłem. No, dalej. Odwróćcie się, a potem na mnie popatrzcie. Gdy go posłuchaliśmy, podszedł i uniósł ręce. – Jesteśmy właścicielami potężnej dalekomorskiej łajby, i to aż do końca naszych poszukiwań! – oznajmił uroczyście i klasnął w dłonie z miną bohatera. – No dobra, może nie jest aż taka potężna i nadaje się raczej na jezioro, ale przy najmniej nie przecieka. Przepłynąłem się trochę na próbę. – Wciąż klaskał w dłonie. – Raz, dwa, najdroższe ponuraki. Tracimy cenne chwile
dziennego światła. Rozpocznijmy naszą przygodę!
[6]
Rosie the Riveter – postać z piosenki o tym samym tytule, symbol amerykańskich kobiet pracujących w fabrykach podczas drugiej wojny światowej, kojarzona także z plakatem zatytułowanym You Can Do It!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Przeszliśmy
kilkaset metrów na północ do przystani Temple, tutejszego maleńkiego nabrzeża, i wsiedliśmy do zniszczonej łodzi wiosłowej. Planowaliśmy odszukać dogodne miejsce w pobliżu zamku Urquhart i rozpocząć obserwacje. Wzdrygnęłam się, gdy zobaczyłam łódź i drabinkę, po której należało do niej zejść. Hank i Ellis wyraźnie czuli moje obawy – zanim się zorientowałam, wsadzili mnie do środka i odbili od przystani. Zamiast siąść na dziobie za Hankiem, Ellis wycofał się do mnie na rufę. Obciążenie łodzi przestało być równomierne. Gdy Hank zaczął wiosłować, starałam się siedzieć na środku. Jedną ręką ściskałam kurczowo pokrowiec z maską, a drugą krawędź ławeczki. Woda była niesamowicie czarna i zdawała się poruszać jednocześnie w różnych kierunkach – warstwa na powierzchni w zupełnie przeciwną stronę niż reszta w głębi. Wiosła zanurzały się pod taflę jeziora do trzeciej części swojej długości. Zaczęłam się zastanawiać, co też czai się w tej toni, lecz potem postanowiłam skupić się na wybrzeżu. Niemal od samej granicy z wodą było gęsto zalesione i chwilami przypominało trzęsawisko. Płynęliśmy na południe, więc uzmysłowiłam sobie, że to właśnie Zasłona, za którą kryje się nasza wioska. – To las Urquhart – poinformował Ellis, wskazując ręką. – Trudno się domyślić, że Drumnadrochit leży tuż za nim.
Lesisty brzeg stawał się teraz coraz bardziej stromy – sięgał około metra wysokości – i gęsto porośnięty krzewami. Taki już pozostał, przez co wydawało się, że drzewa wyrastają bezpośrednio z wody. Dostrzegliśmy dwie zbłąkane owce, które próbowały utrzymać równowagę na stromiźnie. Ich grube runo poprzetykane było gałązkami, a cienkie czarne nóżki wyginały się pod dziwacznym kątem. Ich żałosne beczenie paradoksalnie przypominało dźwięki, jakie wydają z siebie ludzie, natrząsając się z tych stworzeń. – Skąd się tu, u licha, wzięły? – dziwiłam się. Hank zerknął w ich stronę i wzruszył ramionami. – Cóż, z nadmiaru rozumu raczej nie słyną. – Chyba ich tu nie zostawimy? – spytałam, bo Hank nie przestawał wiosłować. – Ellis? – Kochanie, nic na to nie poradzimy – odparł, chwytając moją dłoń i kładąc ją sobie na udzie. – Zresztą owce potrafią pływać. Wełna utrzymuje je na powierzchni wody. Hank wiosłował z całej siły, więc wkrótce owce zmieniły się w niewielkie jasne punkciki na ciemnym tle brzegu. Obracałam się, wciąż ich wypatrując i martwiąc się ich losem. Jeśli nawet uda im się wspiąć na górę, jak zdołają się przedrzeć przez cierniste krzewy w podszyciu lasu? Nie mogłam pojąć, w jaki sposób udało im się w ogóle przywędrować na brzeg. – Spójrz! – zawołał Ellis, dotknąwszy mojej ręki, by przyciągnąć uwagę. Odwróciłam się, by popatrzeć, na co wskazuje, i zaparło mi dech. Na wzniesieniu tuż przed nami stał zamek – imponujący, ogromny i zrujnowany – jednej z wież brakowało dachu i większości fasady. Otaczające go mury obronne po prostu się
sypały – były mocno wyszczerbione i usiane plamami mchów i porostów. Ellis obserwował, jak chłonę ten widok, po czym uśmiechnął się szelmowsko. – Oświeć nas, proszę. Opowiedz, co o nim wiesz. Spąsowiałam. Nie ruszyłam żadnej z książek, które dał mi do przeczytania. – Nie otworzyłaś ani jednej książki, co? – Niestety nie – przyznałam. – Ale się poprawię. Od dzisiaj. Roześmiał się i klepnął mnie w kolano. – Nie zawracaj tym sobie swojej pięknej główki. Zabrałem je tylko po to, żebyś w czasie podróży miała jakieś zajęcie. Chociaż, prawdę mówiąc, było aż nadto innych atrakcji. Hank parsknął śmiechem. – Na szczęście wszystko, co na ten temat opublikowano, już dawno mam tutaj. – Ellis popukał się po głowie. – Przeczytałem w bibliotece ojca, zanim zrobił tam wielką czystkę. – W zamyśleniu stukał się palcami w usta. – Hm, od czego by tu zacząć... Część zamku, którą stąd widzimy, została wzniesiona pomiędzy trzynastym a szesnastym wiekiem i wiele razy przechodziła z rąk do rąk. Jako ostatni przebywali tu w 1689 roku lojaliści. Kiedy ich wypierano, wysadzili wartownię – naśladował odgłosy wybuchu, machając przy tym rękami, i rozkołysał łódź – żeby uczynić zamek nieprzydatnym dla zwolenników jakobitów. W pobliżu wjazdu wciąż leżą jej ruiny. – Tylko nie wywróć nam łodzi, profesorku – zakpił Hank. – W tym miejscu jest prawie dwieście trzydzieści metrów głębokości. Rozejrzałam się szybko w poszukiwaniu pasów ratunkowych, a nie znalazłszy ich, kurczowo ścisnęłam ławeczkę.
Ellis kontynuował opowieść: – Dla nas przydatna jest informacja, że zamek zbudowano na miejscu dawnego fortu Piktów, wiązanego z najwcześniejszymi zarejestrowanymi relacjami o spotkaniach z potworem. W 565 roku naszej ery do zamku zmierzał święty Kolumba. Kilku świadków utrzymywało, że czyniąc znak krzyża, ocalił człowieka z paszczy potwora. Odsunęłam się od wody. – Ten potwór zjada ludzi? Dlaczego wcześniej nikt mi o tym nie powiedział? Ellis wybuchnął śmiechem. – Nie ma się czego obawiać, kochanie. Od tamtej pory zarzucono mu jedynie poharatanie paru owiec. Przypomniało mi się, że kuzyn Anny doznał takiego urazu, że zupełnie zrezygnował z wypływania na jezioro i wciąż uparcie milczał na temat tego, co przeżył. Dlatego słowa Ellisa nie do końca mnie przekonały. – Dotarliśmy – oznajmił Hank i wiosłem skierował łódź ku brzegowi. Utrzymywał ją w równowadze, tymczasem Ellis zdjął buty i skarpety i podwinął spodnie. Gdy skończył, skinął głową Hankowi, który z rykiem zanurzył oba wiosła w wodzie, odpychając się z taką siłą, że żyły wystąpiły mu na szyi. Gdy uderzyliśmy o brzeg, omal nie spadłam ze swojego siedziska. Łódź uniosła się, przez co rufa znalazła się jeszcze niżej. Krzyknęłam przestraszona. Ellis złapał zwój liny i wskoczył do wody. Sięgała mu aż do połowy ud, więc spodnie zamokły. – O cholera! – wrzasnął. – Ale zimna! Hank zwijał się ze śmiechu na widok przyjaciela wyskakującego
z chlupotem na brzeg. – O ile się nie mylę, ma jakieś cztery stopnie powyżej zera. Następnym razem usiądź na dziobie, będziesz miał bliżej. A najlepiej wiosłuj, nasz „harwardzki mistrzuniu”, chlubo wioślarskiej drużyny. – Żebyś wiedział, że tak zrobię – odgrażał się Ellis. – Już dzisiaj w drodze powrotnej. Złapał dziób łodzi i przyciągnął ku sobie. Usłyszałam, a zarazem poczułam, jak dno szoruje o kamyki. – Nie ma sprawy – zgodził się Hank. – Tam po drugiej stronie jeziora też jest port. – Cha, cha. Taki z ciebie mądrala, co? – Właśnie – potwierdził Hank. – Zawsze ci to powtarzam. Ellis ciągnął, dopóki łódź nie wylądowała bezpiecznie na brzegu. Wytarł ręce w spodnie i oznajmił: – Gotowe, wyskakujcie. Hank chwycił trójnóg oraz kilka worków i jednym skokiem znalazł się obok łodzi. Ellis sięgnął po swoje buty i pomógł mi się wydostać. – Przynajmniej skarpety mam suche – powiedział, zerkając na przemoczone spodnie. Śmiał się szeroko, aż promieniał. Znów poczułam, jakby czas się cofnął. Patrzyłam teraz na Ellisa poznanego w Bar Harbor – przed wojną, nieszczęsną diagnozą, moją chorobą i przed kłótnią z pułkownikiem. Czarujący, tryskający optymizmem przystojniak, za którego wyszłam, wcale nie zaginął, skrywał się gdzieś blisko – zupełnie jak ten okropny Ellis z poprzedniego wieczoru. Postanowiłam, że wyślę do ojca kolejny telegram unieważniający ten pierwszy. Musiałam to zrobić, choć wiedziałam, jak go to
rozwścieczy, bo przekonałam się, że Hank od samego początku miał rację. Ellis naprawdę potrzebował tej wyprawy i chciałam być u jego boku, gdy odnajdzie potwora, by ujrzeć na własne oczy, jak się dosłownie odradza. Co równie ważne, nie chciałam też, by Hank był jedynym, który we wspomnieniach kojarzyłby mu się z tym wyczynem. Hank ustawił trójnóg i przykręcił do niego kamerę, a Ellis rozłożył koc i wyciągnął z marynarskiego worka rozmaite rzeczy: kubki, lornetki, kompasy, termometr, mapy i dzienniki wyprawy. Nie studiowałam wprawdzie w college’u, ale wszystko to robiło na mnie nader naukowe wrażenie. Usadowiłam się na kocu i spojrzałam na połyskującą powierzchnię jeziora. Jeśli Hank nie mylił się co do jego głębokości, była dla mnie wprost niewyobrażalna. Czy głębia sięgała tak daleko, jak wysoko piętrzyły się wzgórza? W mgnieniu oka jezioro wydało mi się tak głębokie i ciemne, że aż nieprzystępne jak mijana przez nas forteca. Ellis nakreślił plan: – Najpierw odnotujemy temperaturę wody. Potem pobierzemy jej próbkę, żeby się przekonać, ile torfu unosi się na powierzchni. To wpływa na widoczność i powie nam o nasileniu prądów. Następnie opiszemy wygląd powierzchni wody, warunki pogodowe, prędkość i kierunek wiatru itp. I tak co godzinę. – A w międzyczasie? – zaciekawiłam się. Odpowiedział mi Hank: – W międzyczasie będziemy obserwować taflę wody i sprawdzać, czy nie widać na niej jakichś zakłóceń. Jeśli coś zauważysz, krzycz: „Potwór!”. Potwierdzimy wtedy jego położenie kompasem i zacznę
filmować. Wy też nie spuszczajcie z niego oka na wypadek, gdybym go zgubił, patrząc przez wizjer. Każde z nas miało swoją lornetkę. Podobnie miało być z kompasami, jednak jeden gdzieś się zapodział i Ellis podał mi któryś z pozostałych, przekonując, że mogą z Hankiem korzystać ze wspólnego. Gdy w końcu przyznałam, że nie potrafię się nim posługiwać, oczekiwałam z jego strony przemądrzałych docinków albo przynajmniej przewracania oczami. Zamiast tego szybko mnie poinstruował. – To proste – powiedział, nakierowując moje dłonie. – Obróć go w taki sposób, by strzałka wskazywała północ, a potem wyobraź sobie linię prostą prowadzącą od liczby stopni podanej na obrzeżu tarczy do przedmiotu obserwacji i odczytaj wynik. Tylko tyle. Udało mi się określić położenie skrawka lądu na przeciwległym brzegu jeziora, który wyznaczał granicę mojego pola obserwacji z jednej strony. Miałam powoli i dokładnie badać wzrokiem powierzchnię wody na lewo od tego miejsca, potem cofnąć się do punktu wyjścia, a nawet nieco poza niego wykroczyć, by zahaczyć o skraj obszaru obserwacji Ellisa. Hank penetrował wzrokiem wody jeziora bez żadnych ograniczeń, co wydało mi się zabawne, lecz powstrzymałam się od żartów, bo przecież nie kpili z Ellisem z moich umiejętności technicznych. Kilka minut po tym, jak zaczęliśmy obserwację, wydało mi się, że coś dostrzegam. Prędko cofnęłam lornetkę. Z wody wystawało coś zaokrąglonego, co płynęło jednostajnie, pozostawiając ślad na jej powierzchni. – Potwór! – wrzasnęłam. – Potwór! – Gdzie, Maddie? Gdzie? – dopytywał się Ellis.
Stanęłam na równe nogi i wskazałam mu ręką kierunek. – Tam! Tam! Widzicie? – Użyj kompasu! – krzyknął Ellis. – Nie spuszczaj z niego oka! – polecił Hank, odrzucając swoją lornetkę i podskakując do kamery. Schylił się i spojrzał przez wizjer, przysłaniając go dłonią, by go ocienić i wyraźniej dojrzeć obraz. – Nie dam rady zrobić obu rzeczy naraz – powiedziałam rozpaczliwym tonem. – Co teraz? – Już dobrze! Widzę go! – wykrzyknął Ellis. – Maddie, nie trać go z oczu. Niech to diabli, chyba go mamy! Zerwał się na nogi i przytrzymał kompas tuż przy kamerze, tak by Hank mógł na niego zerkać, równocześnie operując sprzętem. – Jest na siedemdziesiątym stopniu – poinformował Ellis, nakierowując Hanka. – Wciąż bez zmian. Teraz trochę dalej. Nadal się przemieszcza. Powiedzmy, że to siedemdziesiąt i trzy czwarte. – Mam – potwierdził Hank. Zaczął szybko kręcić korbką kamery, obracając ją przynajmniej dwukrotnie w ciągu sekundy. Nie odrywałam oczu od przedmiotu moich obserwacji. Właśnie przewrócił się na grzbiet, ukazując czarny nos i wąsiki. – O mój Boże – powiedziałam kompletnie załamana. – Tak mi przykro. – Dlaczego? – dopytywał się Hank, nie przerywając filmowania. – To wydra. – Ellis? – upewniał się jeszcze Hank, kręcąc korbką kamery. Ellis sięgnął po lornetkę. Po chwili opuścił ją ze słowami: – Ma rację. To wydra. Hank wypuścił korbkę z dłoni i wyprostował się. Osłonił oczy dłonią i popatrzył na wodę.
– No cóż – mruknął, siadając. – Nic nie szkodzi. Przynajmniej wiemy, że Maddie ma bystre oko. Ellis opisał całe zajście w dzienniku wyprawy. Hank zapalił papierosa. Wypili i podali mi butelkę. Odmówiłam. – Przepraszam – powiedziałam po wszczęciu alarmu z powodu kaczki. – Nic się nie stało – odpowiedział z udawanym uśmiechem Ellis. – Lepiej sto razy się pomylić, niż raz coś przegapić. Skrupulatnie odnotował zdarzenie w dzienniku. Wznowiliśmy obserwację. – Naprawdę mi przykro – kajałam się, tym razem przez dryfującą kłodę. – Nie szkodzi – odparł Ellis. – Z daleka wyglądała chyba trochę jak grzbiet jakiegoś stworzenia. Gdy przeprosiłam z powodu ryby, która wyskoczyła nad wodę, Hank zaproponował: – Ellis, może następnym razem zerkniesz na to, co zobaczy Maddie, zanim oficjalnie ogłosicie alarm? – Nie sądzę, że to dobry pomysł – odpowiedział wyraźnie zniechęcony Ellis. – Bo jeśli okaże się, że to potwór, takie opóźnienie może dać mu okazję, żeby znów skryć się pod wodą. Dlatego ojcu udało się zrobić tylko trzy zdjęcia. Wpatrywałam się w jego plecy. Naprawdę wierzył pułkownikowi. W tym wszystkim nie chodziło mu tylko o to, by się pozbierać, ale też o to, by zrehabilitować ojca. Jak mogłam się tego nie domyślić? Siedziałam obok niego na kocu, tak blisko, że stykaliśmy się
ramionami. Hank usiadł przy nas i zapalił. – W porządku, dopóki starcza nam taśmy – mruknął. – Podaj butelkę – poprosił. W ciągu następnych czterech i pół godziny Hank wypalił jedenaście papierosów, dopili z Ellisem trzecią butelkę, a ja wypatrzyłam gałązkę, dwie bijące się kaczki i kolejną skaczącą rybę.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Gdy słońce miało się już ku zachodowi, Hank ogłosił zakończenie obserwacji. Zarówno on, jak i Ellis starali się to ukrywać, ale wyraźnie czułam, że stracili już cierpliwość do mnie i moich fałszywych alarmów. Bardzo mnie martwiło, że ich tak zawiodłam. Podczas drogi powrotnej wiosłował Ellis. Nie zamieniliśmy ze sobą niemal ani słowa. Niepokoiła mnie konieczność spotkania z bywalcami gospody, ale nie sposób było tego uniknąć. Nie mogłam liczyć na to, że uda mi się przemknąć na górę niepostrzeżenie – na pewno nie w tym stroju Rózi Nitowaczki, czerwonych rękawicach i z maską przeciwgazową w jaskrawym pokrowcu. Okazało się jednak, że martwiłam się na zapas. Od samych drzwi czuć było zapach perfum i słychać chichoty. Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. W pubie kłębił się tłum, w którym tym razem pojawiły się dziewczyny. – Tylko popatrzcie. Cóż my tu mamy? – Hank wodził wzrokiem po pomieszczeniu. Wkrótce w świetlicy miała się rozpocząć potańcówka i ekscytacja zebranych była wyraźnie wyczuwalna. Meg i inne dziewczęta zestawiły krzesła, by usiąść razem. Sączyły drinki, chwaląc nawzajem swoje buty, fryzury bądź kreacje i przyjmując dyskretnie kokieteryjne pozy ze świadomością, że obserwują je drwale. Ci zaś jak jeden mąż udawali, że wcale na nie nie patrzą.
Któraś z dziewcząt opowiadała, jak rozpruła starą sukienkę, z której „wyrosła” jej matka, i przerobiła ją według najnowszej mody, wykorzystując wykrój z najświeższego pisma. Inna miała na sobie prawdziwe pończochy, które stanowiły przecież przedmiot westchnień. Wyciągnęła nogę, by zademonstrować je pozostałym, choć – nawiasem mówiąc – nie umknęło to także uwagi drwali. – Są śliczne – podziwiała z zazdrością Meg. – Spójrzcie, jaki mają połysk. Jedwabne czy nylonowe? – Nylonowe – poinformowała właścicielka, kiwając dużym palcem u nogi. – Gdzieś je, u licha, znalazła? – Mój George przysłał mi trzy pary z Londynu. Mówi, że dziewczęta kradną je na prawo i lewo, dosłownie w biały dzień. Sklepikarze muszą je trzymać pod ladą. Meg westchnęła. – A tu nie ma nawet czego kraść. – Odwróciła się do potężnego rumianego drwala siedzącego przy sąsiednim stole. Uświadomiłam sobie, że właśnie on wymykał się nocą z jej pokoju. – Rory, jak myślisz, mógłbyś mi przywieźć z urlopu prawdziwe pończochy? – I zaryzykować, że hordy złodziejek rozerwą mnie na strzępy? – Obdarzył ją promiennym uśmiechem. – Dla ciebie wszystko. Meg odwróciła nogę, by spojrzeć na namalowaną na niej kreskę. – Trochę zagęstnika do sosu i ołówek, a proszę, jaki efekt. Niezła robota, co? Za to później psy znów będą za mną biegać, żeby polizać mi nogi. – Przegonię je wszystkie, te na baby też – zapewnił Rory, puszczając do niej oko. – Śmiało, dziewczyny, weźcie jeszcze jedną kolejkę. Ja stawiam. – Ach, ty paskudniku! – Meg pogroziła mu palcem. – Nie myśl,
że cię nie przejrzałam. Już my wiemy, co z was za ziółka! Dziewczęta zachichotały, rumieniąc się i zerkając na swoich faworytów. Parę minut później wszyscy razem opuścili pub, roześmiani i podnieceni. Na stołkach przy barze pozostało jedynie trzech miejscowych bywalców. Jeden z mężczyzn z zainteresowaniem obserwował zaloty drwali, lecz po wyjściu wesołego towarzystwa natychmiast odwrócił się w stronę baru. – Młodym to dobrze – westchnął. – Aye – potwierdzili towarzysze, kiwając głowami. – Chyba nie chciałabyś się do nich przyłączyć? – Ellis dał mi kuksańca. Miał, rzecz jasna, na myśli dziewczęta i drwali. Spróbowałam zdobyć się na uśmiech – bezskutecznie. On zażartował, a ja oddałabym wszystko, by się wśród nich znaleźć. Nigdy nie miałam przyjaciółek. Jedyna ku temu okazja – pobyt w szkole z internatem – spełzła na niczym. Historia matki uczyniła ze mnie pariaskę, jeszcze nim tam dotarłam. Kolejna szansa – latem po skończeniu szkoły – również nie przyniosła rezultatu. Było jasne, że dziewczęta znoszą moje towarzystwo, by zbliżyć się do Hanka, Ellisa i Freddiego, a ponieważ dwóch z nich obdarzało mnie względami – jednemu złamałam serce, a za drugiego wyszłam – większość straciła zainteresowanie. Kolejne ukochane Hanka tolerowały mnie do czasu, gdy się zorientowały, że wcale się z nimi nie ożeni. Po rozstaniu żadna nie szukała już ze mną kontaktu. Violet była pierwszą, która napawała mnie optymizmem, szczególnie że Hank wyraźnie zdradzał chęć ustatkowania się. Znów poczułam się winna, że zostawiliśmy ją w taki sposób.
Położyłam się, zgasiłam świecę i prawie natychmiast usłyszałam pukanie do drzwi. – Kto tam? – spytałam. – To ja – odpowiedział Ellis. Nie zdarzało się to wprawdzie zbyt często, lecz z tonu jego głosu od razu wywnioskowałam, o co mu chodzi. – Chwileczkę. Namacałam komodę, odnalazłam ręcznik do rąk i zmyłam z twarzy cold cream. Potem przez jakiś czas zmagałam się z papilotami. – Co ty tam robisz? – niecierpliwił się Ellis. – Nic – odparłam. – Doprowadzam się tylko do ładu. – Przecież nie musisz. Pozbycie się papilotów w kompletnych ciemnościach okazało się niewykonalne, więc poddałam się i otworzyłam drzwi. Po wejściu Ellis ujął moją twarz w dłonie i pocałował. Ogolił się i skropił specjalnie zamawianą wodą kolońską, którą stosował, odkąd sięgałam pamięcią. Choć usta miał zamknięte, poczułam na nich smak pasty do zębów. Miał też na sobie jedwabną piżamę. – O! – zawołałam, cofając się w zaskoczeniu. Zwykle obywał się bez jakichkolwiek wstępów. – Co to, u licha? – wyrwało mu się, gdy dotykał mojej głowy. Ponieważ niezwykle istotną kwestią mojej fryzury zajmowała się zawsze Lana, Ellis wyczuwał dotąd na mojej głowie jedynie wsuwki i delikatną siatkę do włosów. – Papiloty – wyjaśniłam. – Sama układam sobie włosy. Jeśli dasz mi jakieś dziesięć minut, zapalę świecę i się ich pozbędę. – Na tym odludziu, bez elektryczności moja dzielna żona wciąż
zniewala urodą – pochwalił. – Wiesz, Hank ma rację. Jesteś inna niż wszystkie. – Zatrzasnął drzwi i objął mnie w talii. – Po tym małym nieporozumieniu powinniśmy się chyba pogodzić jak należy – powiedział, cicho mrucząc. – Dzisiejszy dzień przypomniał mi też, że świetna z ciebie towarzyszka podróży. Pojęcia nie masz, ile to dla mnie znaczy. Przyparł mnie do komody i przycisnął biodra do moich. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, po co przyszedł. – Chodzi ci o polowanie na potwora? – Tak... – I te fałszywe alarmy? – To tylko dowodzi, jaki masz świetny wzrok... – A co z Hankiem? – spytałam. – Czy dobrze się do niego odnoszę? – Niczym święta – wyszeptał szorstkim głosem. Położył mi ręce na biodrach i zaczął się o mnie ocierać. Odchyliłam głowę, odważnie nadstawiając mu szyi. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, więc gdy jej nie pocałował, zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle dostrzegł to w ciemności. – A moja bujna wyobraźnia? – ciągnęłam. – I niestosowny apetyt? – Nie ma w tobie ani krzty niestosowności – zapewnił. – Zapalimy świecę czy uda nam się bez niej obyć? Trafimy do łóżka? Co z twoim bagażem? – Trafimy, droga wolna. – Czyżbyś była porządniejsza ode mnie? A może ci wszystko poukładali? – Chyba jednak to pierwsze... – Porządniejsza, ładniejsza, bystrzejsza... – mówił, powoli mnie
przesuwając. Gdy natrafiliśmy na brzeg łóżka, wsunęłam się pod pościel i opadłam na poduszki. Ellis podążył moim śladem, zadarł mi nocną koszulę i po chwili był już nade mną. Kolanem rozsunął mi nogi, zdjął jedwabny dół piżamy i po chwili znalazł się we mnie. Wykonał kilka ruchów i opadł, dysząc mi w ucho. Potem sturlał się na bok. – Och, Maddie, moja słodka, słodka Maddie – powtarzał, gładząc czule moje ramię. Chciałam mu powiedzieć, że przecież to nie koniec, że na moim ciele są jeszcze inne miejsca, którym przydałoby się trochę pieszczot, ale nie potrafiłam wyrazić tego słowami. Dotąd tak było i pewnie zawsze będzie, bo wcale nie miałam pewności, czego dokładnie od niego oczekuję. Ellis zsunął się z łóżka i poszedł do siebie, a ja jeszcze długo leżałam w ciemności z szeroko otwartymi oczami. Gdy jako nastolatka zaczęłam myśleć o takich rzeczach, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie fizyczną stronę małżeństwa. Być może zakazane książki przekazywane po cichu w internacie szkoły pani Porter tak bardzo zawyżyły moje oczekiwania. A może to wina opowieści o dziewczętach, które miały to już za sobą (każda, która nie wracała do szkoły po wakacjach, natychmiast padała ofiarą podejrzeń). Zresztą może po prostu naoglądałam się filmów, w których damy topniały niczym wosk, obdarzone choćby jednym namiętnym pocałunkiem amantów przystojnych jak marzenie. W każdym razie rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Wiązałam duże nadzieje z nocą poślubną, która w istocie okazała się katastrofą. Ellis klął, podejmując kolejne, wciąż zbyt słabe wysiłki, a jego matka dramatycznie łkała piętro niżej. Byłam zbyt
niewinna, by wtedy zdać sobie z tego sprawę, ale zdaje się, że tej nocy nie zdołaliśmy nawet skonsumować naszego małżeństwa. O ile w przypadku nocy poślubnej można się było powoływać na jakieś okoliczności łagodzące, później, gdy wciąż nic nie zaszło, poczułam się rozczarowana i zbita z tropu. Ellis albo natychmiast osiągał spełnienie, albo mu się to nie udawało, co z kolei doprowadzało go do wściekłości. Nie traciłam nadziei, że z czasem, ku mojemu zadowoleniu, nasze kontakty się rozwiną. Nigdy jednak się tak nie stało. Sądziłam, że Ellis jest równie rozczarowany, lecz po zdiagnozowaniu mojej choroby miał świetną wymówkę, żeby okazywać mi w tej sferze jeszcze mniej zainteresowania, ja zaś nie próbowałam go w żaden sposób zachęcać. Nic dziwnego, że wciąż nie mieliśmy dzieci.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Drugi
dzień wypatrywania potwora do złudzenia przypominał poprzedni, tyle że padał śnieg. Desperacko szukałam możliwości wymknięcia się na pocztę – niestety bez powodzenia. Szacowałam zresztą, że wysłany przez ojca samolot musi być już w drodze. Nadal dostrzegałam zakłócenia na powierzchni wody, lecz już ostrożniej dzieliłam się swoimi spostrzeżeniami. Hank nie krył niezadowolenia z powodu zmarnowanej taśmy filmowej, a ja z trudem znosiłam widok zawiedzionej miny Ellisa. Trzeci dzień okazał się ciemny i pochmurny. Deszcz dosłownie wisiał w powietrzu. Byliśmy zziębnięci i zniechęceni, a ja jeszcze bardziej się gryzłam z powodu niewysłanego telegramu. Po kilku godzinach od przybycia na miejsce Ellis zorientował się, że nic mu nie zgłaszam, i zarzucił mi, że nie przykładam się do pracy. Krótko potem zauważyłam znaczący ruch tuż przy przeciwległym brzegu jeziora, więc nie zwlekając, podniosłam alarm. Okazało się jednak, że to jeleń, który po chwili wydostał się na brzeg i otrząsnął dokładnie w miejscu, które określiłam za pomocą kompasu. – Wspaniale! Po prostu fantastycznie! – wykrzykiwał Hank, wymachując rękami. – Dwadzieścia sekund idealnych ujęć pieprzonego jelenia. I rolka się skończyła.
Przez chwilę mocował się z kamerą, potem zdjął z niej taśmę i wrzucił ją do wody. – Do jasnej cholery, co ty wyprawiasz? – zdenerwował się Ellis. – A gdybyśmy przypadkiem nakręcili potwora? Hank szperał w marynarskim worku. Wydobył z niego kolejną rolkę taśmy i butelkę alkoholu. – Przecież to zrobiliśmy, filmujemy same potwory, przynajmniej według Maddie – ironizował, ze złością rozrywając pudełko z rolką. – Na litość boską, opanuj się – upomniał go Ellis. – Eastman Kodak wymaga odsyłania filmów w oryginalnych opakowaniach. – Spokojnie, na pewno ich nie zabraknie – zapewnił Hank, umieszczając nową rolkę w kamerze. Przez chwilę bezskutecznie próbował zamknąć boczną klapkę, trzaskając w nią dłonią. – Nie jestem tego taki pewien. Za to jeśli zepsujesz tę przeklętą kamerę, na pewno niczego nie osiągniemy – warknął Ellis. – Przestań robić z siebie idiotę i oddawaj to pieprzone pudło. Krzywo włożyłeś taśmę. Hank odwrócił się i rozjuszony spojrzał mu w twarz. Pomyślałam, że za chwilę rzuci kamerą o ziemię albo nawet w Ellisa. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że zaraz się pokłócą. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, ciężko oddychając. Potem z nieznanych mi powodów Hank postanowił się wycofać. Zamknął kamerę, przykręcił ją do trójnoga i usiadł. Ellis sięgnął po butelkę i pociągnął z niej solidny łyk. Gestem zaproponował ją Hankowi, lecz zanim ją przekazał, cofnął rękę i jeszcze raz się napił. Gdy znów ją podawał, Hank obrzucił go długim, znaczącym spojrzeniem. Patrzyłam na nich w osłupieniu. W ciągu czterech i pół roku
nigdy się tak nie starli. Owszem, sprzeczek i docinków było całkiem sporo, zwłaszcza gdy któryś zbyt mocno z drugiego zakpił, lecz tym razem sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Prawie się na siebie rzucili, zresztą pewnie by do tego doszło, gdyby nie moja obecność. Byłam zbyt wstrząśnięta, by obserwować taflę jeziora, zwłaszcza że zauważony przeze mnie jeleń stał się przyczyną całej awantury. Mimo to nie odrywałam lornetki od oczu, by Ellis się nie połapał, że znów straciłam czujność. Jak poprzednio, zacząłby pewnie pilnować, by moja lornetka znajdowała się w ciągłym ruchu, zapominając o swojej. Wierzyć mi się nie chciało, że ich plan działania ograniczał się do czuwania z kamerą na brzegu jeziora, lecz mimo całego sprzętu badawczego i rozmaitych skrupulatnych pomiarów na to właśnie wyglądało. Do tego dochodziło jeszcze picie i obwinianie mnie, że robię to, co było przecież zgodne z ich życzeniem. W końcu odłożyłam lornetkę i zaproponowałam: – A może spróbujemy czegoś innego? – Czego? – wymamrotał z całkowitą obojętnością Ellis. – Może zarzucimy przynętę? Obaj opuścili lornetki i spojrzeli po sobie. Po chwili milczenia jednocześnie spytali z niedowierzaniem: – Przynętę? Zaraz potem wybuchli histerycznym śmiechem. Hank złapał Ellisa za udo i w porozumiewawczym geście mocno je uścisnął, a potem przewrócił się na plecy i zamachał w powietrzu nogami. Ellis również padł na ziemię, obejmując się ramionami i z rozbawienia aż tupiąc nogą. – Jasne – odezwał się w końcu, ocierając łzy. Miał minę szaleńca.
– Zawieśmy nad wodą kilka owiec. A może lepiej dzieci? Zdaje się, że we wsi mają szkołę. – A może po prostu na niego zagwiżdżę? – zaproponował Hank, zanosząc się wariackim chichotem. – Może za jakiś smakołyk pokaże nam kilka sztuczek? – Gwiżdż! – krzyknął Ellis. – No jasne! Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy? Znów zawyli ze śmiechu, uderzając pięściami w koc. Aż spurpurowieli. Odwróciłam się i przestałam się do nich odzywać. W końcu pojęłam, co się dzieje. Choć nie minęło jeszcze południe, obaj byli już kompletnie wstawieni. Po godzinie, gdy mżawka przeszła w ulewę, histerię Hanka i Ellisa zastąpiła grobowa cisza. Nie mogłam tego dłużej znieść. – Chcę wracać – oznajmiłam. – Przecież jeszcze nie pora, żeby się zbierać. Do zmierzchu zostało kilka godzin. – Wrócę pieszo – oświadczyłam, wstając. Bolały mnie nogi, zesztywniałe od długiego siedzenia. – Jak trafić do drogi? – Idź prosto na wzgórze – poinstruował Hank, pomagając sobie ręką – a potem skręć w prawo. To niewiele ponad milę stąd. Schyliłam się, by podnieść maskę przeciwgazową. Ellis przyglądał mi się z uwagą. – Hank, musimy ją odwieźć. – Dlaczego? – Bo leje. – Na łodzi nie przestanie – zauważył Hank. – A jeśli zabłądzi? – Skądże, to przecież bystra dziewczyna.
– To nie problem – powiedziałam. – Trafię. – W takim razie postanowione – podsumował Hank. Ellis nie przestawał mnie obserwować. – Wszystko dobrze, naprawdę. To nie tak daleko – zapewniłam. Przez jego twarz przemknął wyraz ulgi. – Dzielna dziewczynka. Jesteś bezkonkurencyjna. Zupełnie inna niż wszystkie. – Wszyscy mi to powtarzają – odpowiedziałam, wspinając się na wzgórze. Z trudem zginałam kolana. – Wiesz, ona jest po prostu niesamowita – skomentował Hank. – Los ci sprzyja, przynajmniej w rzucie monetą. A ja wyląduję z Violet... – Nie narzekaj. Jest o niebo lepsza niż te potulne cielęta, które szykowała dla mnie matka – odpowiedział Ellis. Zatrzymałam się i powoli odwróciłam. Siedzieli obok siebie na kocu, lornetkując jezioro, zupełnie nieświadomi mojej obecności. Powędrowałam do wsi w naciśniętym głęboko na uszy kapeluszu, z postawionym kołnierzem płaszcza i rękami ukrytymi w kieszeniach. Nie odrywałam oczu od drogi, obserwując krople deszczu padające na nawierzchnię, a potem spływające strumieniami na pobocze. Zastanawiałam się nad tym, co właśnie usłyszałam, próbując rozmaicie interpretować słowa w nadziei, że niewłaściwie je zrozumiałam. W końcu doszłam jednak do wniosku, że niczego nie przeinaczam. Moje małżeństwo było wynikiem szczęśliwego rzutu monetą. Choć brzmiało to przerażająco, w historii naszego związku nie odnalazłam niczego, co mogłoby temu przeczyć. Poznaliśmy się latem, gdy skończyłam szkołę pani Porter. Wtedy
myślałam jeszcze o dalszej nauce w college’u. Wiele dziewcząt z mojej klasy wyjeżdżało na uczelnię Sarah Lawrence czy Bryn Mawr. Bardzo chciałam do nich dołączyć, lecz nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Wiedziałam, że próżno liczyć na pomoc ojca, który nie postarał się nawet, bym trafiła na bal debiutantek, bo najwyraźniej zapomniał, że będę latem w domu. Kilka dni po moim powrocie wyjechał na Kubę i spędził wakacje na połowach głębinowych. Pozostawiona samej sobie spakowałam się i, podobnie jak mnóstwo innych filadelfijczyków, wyruszyłam do Bar Harbor. Od czasu wielkiego skandalu związanego z matką ojciec przestał korzystać z naszego letniego domu, dlatego samodzielna wyprawa jednocześnie ekscytowała mnie i stresowała. Odkąd skończyłam dwanaście lat, praktycznie izolowano mnie od świata, więc ta niedaleka podróż stanowiła dla mnie pierwszą okazję, żeby go lepiej poznać. Miałam nadzieję, że – w przeciwieństwie do dziewcząt ze szkoły pani Porter – młodzież przyjmie mnie do swego towarzystwa, niezależnie od tego, co powiedzą rodzice. Niepotrzebnie się martwiłam, bo Hank, Ellis i Freddie natychmiast wzięli mnie pod swoje skrzydła. Nie obchodziły ich moje rodzinne perypetie – zresztą rodziny Ellisa i Hanka też miały swoje tajemnice. Choć wszyscy trzej nazywali siebie harvardczykami, jedynie Freddie mógł się pochwalić dyplomem. Ellisa nazywano eufemistycznie „świątecznym absolwentem”, bo wyleciał ze studiów po pierwszym semestrze. Hanka wyrzucono nieco później za to, że podał tekst autorstwa Johna Maynarda Keynesa za własny. A potem wplątał się w pamiętną historię z pomocą kuchenną. Hank wyraźnie przewodził całej trójce. Do złudzenia
przypominał Clarka Gable’a z opadającym zawadiacko na czoło kosmykiem włosów. Dziewczęta wprost nie mogły mu się oprzeć. Plotki o pomocy kuchennej ani plagiat nie zrażały panien na wydaniu ani ich rodziców, bo Hank był jedynym dziedzicem wuja Wanamakera, starego kawalera, który był obecnie prezesem Klubu Pot & Kettle. Jeśli Hank przypominał Clarka Gable’a, Ellis mógł uchodzić za gładko wygolonego blondyna Errola Flynna. W Harvardzie był członkiem drużyny wioślarskiej, co zresztą odzwierciedlała jego sylwetka. Jego klatka piersiowa wyglądała niczym wykuta z marmuru. Miał też nieco ekscentryczne poczucie humoru, które bardzo mnie bawiło – ku jego wielkiemu zadowoleniu. A Freddie – biedaczysko. Choć mężczyźni w jego rodzinie od pokoleń żenili się wyłącznie z pięknymi kobietami, Freddie stanowił żywy dowód na to, że tego rodzaju kalkulacje nie zawsze przynoszą spodziewany efekt. Niesymetryczna budowa jego ciała robiła dość odpychające wrażenie, a włosy już w młodości były mocno przerzedzone. Gnębiły go okropne poparzenia słoneczne, a z powodu astmy wciąż ssał inhalator. Zupełnie nie pojmowałam, jak przy takiej tuszy znalazł się w jednej paczce z Hankiem i Ellisem. Był jednak przemiły i bardzo się o mnie troszczył. Szybko stałam się ich powierniczką, młodszą siostrą i wspólniczką przestępstw, choć wciąż zdawałam sobie sprawę, że moja atrakcyjność opierała się w znacznej mierze na walorze świeżości. Byłam przecież jedyną dziewczyną, której w ciągu ostatniej dekady nie pokazywano im na balach, herbatkach i w klubach. Jednomyślnie doszli do przekonania, że moja świeżość i nowoczesność wynikały właśnie z naturalności. Nie musiałam przecież paradować przed potencjalnymi kandydatami na męża.
Pili za mojego ojca – za to, że tego nie dopilnował i wyjechał na Kubę. Spędzaliśmy czas, grając w tenisa, żeglując i wymyślając coraz okropniejsze kawały. Wieczorami bywaliśmy na przyjęciach, rozpalaliśmy ogniska i bezmyślnie się upijaliśmy. Na jednym z przyjęć na plaży, gdy leżąc, podziwialiśmy fajerwerki, Freddie zadał mi nagle feralne pytanie. Zupełnie mnie zaskoczył – miałam go zawsze wyłącznie za przyjaciela – sądziłam, że zażartował. Gdy się roześmiałam, jego twarz skurczyła się boleśnie. Dopiero wtedy się zorientowałam, jak go zraniłam. Próbowałam go przeprosić, ale było już za późno. Niecały tydzień później Ellis poprosił mnie o rękę. Wyznał, że oświadczyny Freddiego uświadomiły mu, jak bardzo mnie kocha, a jego pośpiech wynika wyłącznie z obawy, że ktoś inny mógłby go uprzedzić. A tego by przecież nie zniósł. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że jesteśmy w sobie zakochani, ale jego słowa miały sens. Z nikim w życiu nie czułam się tak swobodnie – mogłam z nim rozmawiać na dowolny temat. Zrozumiałam też, dlaczego pozostawał tak obojętny na zaloty innych dziewcząt. Od razu się zgodziłam, a Hank wywiózł nas ukradkiem do Elkton w stanie Maryland, stolicy szybkich ślubów na Wschodnim Wybrzeżu. Niemniej z powodu nowo wprowadzonego okresu oczekiwania matce Ellisa udało się nas wyśledzić. Zjawiła się w kaplicy w fioletowej sukni żałobnej, zanosząc się histerycznym płaczem. Gdy w końcu dotarło do niej, że uroczystości już nie sposób odwołać, w niewytłumaczalnym geście wyjęła z włosów brylantowy grzebień i umieściła go w mojej dłoni. Obserwując to przedstawienie, Hank rechotał, a Ellis przewracał oczami. Obaj mieli na sobie identyczne smokingi – nawet róże
w butonierkach były nie do odróżnienia – i złapałam się na myśli, że właściwie każdy z nich mógłby teraz odegrać rolę pana młodego. Nie podejrzewałam nawet, jak prorocze okażą się moje spostrzeżenia. Rzucali o mnie monetą. Nie było żadnego pojedynku czy starcia na koniach. Żadnego rzucania rękawicy. Żadnych czułych wyznań, wyzwań ani demonstracji podczas rywalizacji o moją rękę. Wystarczył rzut monetą. Nic dziwnego zatem, że fizyczna sfera naszego związku praktycznie nie istniała i że Hank nie odstępował nas na krok. Gdy się połapali, że na świecie są tacy jak Freddie, którzy mogą żywić wobec mnie poważne zamiary, postanowili, że któryś musi się ze mną ożenić, by utrzymać istniejący stan rzeczy. Chryste Panie, rzut monetą! Gdy dotarłam do zajazdu, zdążyłam przemoknąć do suchej nitki. Wstrząsały mną silne dreszcze. Anna siedziała przy stole pełnym lamp i szmatką czyściła klosze. – Już z powrotem? – spytała, unosząc wzrok. – Owszem – potwierdziłam. Zamknęłam za sobą drzwi i natychmiast skierowałam się do kominka. Przemarzłam do kości i głośno szczękałam zębami. Anna zmarszczyła brwi. – Sama pani przyszła? – Tak. Miałam świadomość, że mnie obserwuje, i objęłam się ramionami. Odkąd Hank i Ellis wrócili z Inverness, nie znalazłam się z nią sam na sam. Spodziewałam się kolejnej bury. Zamiast tego podeszła i dorzuciła do ognia dziwaczne polano. – Proszę usiąść bliżej – zachęciła. – Kolana pani dzwonią.
Przyniosę herbatę. Nie miałam świadomości, jak zlodowaciały mi palce, dopóki nie wyciągnęłam ich w stronę ognia. Poczułam, jakby w jednej chwili wbiły się w nie setki drobnych igiełek. Anna wróciła z mocną herbatą z mlekiem. Uniosłam filiżankę, lecz zaraz się zorientowałam, że drżę zbyt mocno, by utrzymać ją w dłoni. Odstawiłam więc naczynie na stół. Anna obserwowała mnie jeszcze trochę, po czym przeszła za bar i stanęła przede mną z niewielką szklaneczką whisky. – Proszę to wypić – poleciła. – Dziękuję – odpowiedziałam i pociągnęłam mały łyk alkoholu. Uczucie ciepła natychmiast rozlało się po moim ciele. Przez niemal minutę panowało milczenie. – Nie odprowadzili pani, prawda? – odezwała się znów Anna. Po chwili wahania potwierdziłam ruchem głowy. – To, rzecz jasna, nie moja sprawa i w ogóle nie lubię dużo gadać, ale to mi ciąży, więc i tak pani powiem. Kiedy pani mąż z tym panem Boydem pojechali do Inverness, wcale nie spytali Angusa, czy może pani zostać. Nie zamierzałam nic mówić, ale potem on skłamał pani w żywe oczy, więc pomyślałam, że powinna pani o tym wiedzieć. Siedziałam w milczeniu, przyjmując do wiadomości jej słowa. Liczyli na to, że jeśli będę sama, pan Ross mnie nie wyrzuci i – szczęśliwie, choć bez najmniejszych starań z ich strony – się nie pomylili. Okazało się więc, że nie jestem dla nich zabawką, śliczną niby-żoną, lecz pionkiem w ich ręku, którym rozgrywali swoje gry. Ani myślałam wysyłać drugiego telegramu.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Po incydencie z jeleniem popadliśmy w otępiającą rutynę – Ellis z Hankiem wychodzili co rano ze sprzętem i odpływali do rozmaitych punktów obserwacyjnych wokół jeziora, ja zaś zostawałam w gospodzie, wpadając w coraz większe przygnębienie na myśl o toczącej się wokół wojnie i czekając na samolot, który miał po mnie wysłać ojciec. Pogoda była tak bezlitośnie paskudna, że nie miałam ochoty nawet na spacery. Ellis z Hankiem wracali wieczorami nieprzyzwoicie zalani, nieustannie się kłócąc i obwiniając nawzajem o niepowodzenia w poszukiwaniach potwora. W kółko to samo – cała sytuacja przywodziła na myśl węża zjadającego własny ogon. Pewnego wieczoru wrócili tak urżnięci, że ledwo trzymali się na nogach. Nie mogłam się nadziwić, jak zdołali przypłynąć z powrotem, nie mówiąc już o wykaraskaniu się z łodzi z taką ilością sprzętu. Ellis miał pewność, że zauważył potwora, lecz Hank nawet się nie ruszył, by go sfilmować, święcie przekonany, że to kolejna wydra. Ellis wysunął przypuszczenie, że potworów może być przecież więcej, a ten był zapewne młody i równie dobrze posłużyłby celom ich wyprawy. Hank jednak uparcie przekonywał, że nie zamierza marnować taśmy na wydrę, czemu z kolei Ellis zaprzeczał. I tak w koło Macieju – wydra, potwór, wydra, potwór... Następnego ranka zeszłam na dół i zastałam ich rozwalonych na kanapie. Hank nawet się nie ubrał. Zarzucił tylko na piżamę
szlafrok i wsunął nogi w kapcie. Nie ogolił się, a włosy sterczały mu na wszystkie strony. Ellis był w jeszcze bardziej opłakanym stanie. Zdaje się, że w ogóle nie dotarł na górę, bo wciąż miał na sobie ubranie z poprzedniego wieczoru. Rozpiął koszulę i rozluźnił kołnierzyk. Był bez paska i butów. Gdy podchodziłam, Hank lekko uniósł powiekę. – Dzień dobry, słoneczko – wychrypiał. – Dzień dobry – odpowiedziałam. Ellis tylko zamruczał. – Ostrzegam, że ani myślę dziś wiosłować – zapowiedział Hank. – Nawet nie wiem, czy dam radę chodzić. – Ani ja – odparł Ellis, zasłaniając twarz ręką. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu i nawet nie drgnęli, gdy Anna podała im filiżanki ze słabą herbatą. Patrzyła na nich przez chwilę, a potem pokręciła głową. Przeniosła wzrok na mnie. – Zaraz przyniosę pani herbatę – poinformowała. – Wciąż się zaparza. Po jej odejściu odezwał się Ellis: – Czas chyba zmienić miejsce obserwacji, już dość się tam nasiedzieliśmy. – Nie podniósł głowy ani wzroku. – Aha – zgodził się Hank. – Bardzo możliwe. – Może zrobimy dzień przerwy i, jak to się mówi, przegrupujemy siły – zaproponował Ellis. – Masz coś konkretnego na myśli? – Wrócimy do tego później, dobra? – Jasne – zgodził się Hank, po czym wstał, zachwiał się i podążył w kierunku schodów.
Ellis poszedł w jego ślady. – A co powiesz na odrobinę psiej sierści? Może warto skosztować? – Na pewno nie zaszkodzi – zgodził się znowu Hank. Anna przyniosła mi filiżankę mocnej słodkiej herbaty i wróciła do kuchni. Wypiłam, zebrałam swoje rzeczy i ruszyłam do wyjścia. – Co pani wyrabia? – usłyszałam za plecami jej głos. – Właśnie miałam szykować pani śniadanie. – Przepraszam, muszę stąd wyjść... – wyjaśniłam. – Poszli na górę, co? Potwierdziłam skinieniem głowy. Cmoknęła z dezaprobatą. – Głupcy. A dokąd się pani wybiera? – Chciałam się przejść do Craig Gairbh i obejrzeć dwór. – Tam nie można się kręcić! Uderzył mnie ton jej głosu. – Zamierzałam tylko popatrzeć z daleka. – Nie wolno, chyba że życie pani niemiłe! Tam są teraz szkolenia wojskowe i ćwiczą z prawdziwą amunicją! Rano, kiedy chodzę doić krowę, często widzę na niebie pociski smugowe. – Ach tak. Nie wiedziałam. W takim razie po prostu pospaceruję po okolicy. Anna się uspokoiła. – Niech pani chwilę poczeka i nie waży się uciekać. Po paru minutach wróciła. Wręczyła mi parasol i owinięty w papier pakunek. – To tylko kanapka z mielonką. I dałam trochę tłuszczu z pieczeni, bo taka pani mizerna. Niech się pani trzyma z daleka od majątku. Nie bez powodu we wsi nie widać zielonych beretów. Nie wpuszczają tam nawet mężczyzn, rzecz jasna oprócz Angusa, ale
on zna tę ziemię jak własną kieszeń. Na zewnątrz czułam się równie niepewnie jak w środku, ale chciałam zdystansować się od męża – także fizycznie. W domu zawsze lało się sporo alkoholu, ale Ellis z Hankiem nigdy nie pochłaniali go w tak przerażających – i niebezpiecznych – ilościach. Znów pogrążyłam się w rozmyślaniu, co się stanie, jeśli nie uda im się odnaleźć potwora. Nie ulegało wątpliwości, że po Hanku spłynie to jak woda po kaczce, za to Ellis straci wszystko. Zresztą, gdyby nawet udało mu się odzyskać dawną pozycję w towarzystwie, nie byłam wcale pewna, że chcę pozostać częścią jego życia. Moje małżeństwo, które zawsze postrzegałam jako wybawienie, okazało się tylko piękną mistyfikacją. Naprawdę piękną: mieszkałam w bajecznych domach, jeździłam wspaniałymi samochodami i piłam wyłącznie najlepszego szampana. Moja szafa pękała od futer i sukien od najlepszych projektantów. Moje życie upływało na spacerach przy świetle księżyca, spotkaniach z Hankiem i Ellisem, wiecznych balangach i przehulanych nocach. Miałam w bród luksusowych dodatków i błyskotek, które oślepiały mnie tak, że nie dostrzegałam kryjącego się za nimi fałszu. Jak to się stało, że dojrzewając, nie zauważyłam, że wszystko to opiera się na udawaniu? Romans socjety z moją delikatną i umęczoną matką zakończył się nagle, gdy skończyłam trzynaście lat. Zostawiła wtedy na biurku ojca liścik przyciśnięty szklanym przyciskiem do papieru, w którym oznajmiała, że ucieka z mężczyzną imieniem Arthur. Siedem tygodni później, gdy odrzucenie przez towarzystwo oraz
finansowe dokręcanie śruby przekonały Arthura, że powinien wrócić do żony, w domu zjawiła się także matka. Nie miała innego wyjścia. Choć pieniądze wniosła do małżeństwa ona, kontrolę nad nimi dziadek powierzył zięciowi. Ojciec niemal całkowicie wycofał się do gabinetu. Jadał tam nawet posiłki, przez co z matką musiałam radzić sobie zupełnie sama. Leżała w łóżku, a jej płacz wydawał mi się nie do zniesienia. Była święcie przekonana, że to ona jest w tej sytuacji najbardziej pokrzywdzona. Nie posiadała się z oburzenia – zupełnie nie mogła pojąć tchórzliwego postępowania Arthura. Tak mocno go kochała, że gotowa była z nim mieszkać choćby w jaskini, a on wzgardził jej uczuciem. Gdy odkryła, że długie listy, które codziennie mu słała, nie docierały do odbiorcy, bo odmawiał ich przyjęcia, i nieczytane były potem palone przez ojca, po prostu dostała szału. Była wściekła, że Arthur nie pofatygował się nawet, by odczytać słowa, których przelewanie na papier sprawiało jej taki ból. Złościła się na ojca za jego zupełny brak zrozumienia i – paradoksalnie – obojętność, z jaką potraktował zwrócone listy, w ogóle ich nie otwierając. Była bowiem przekonana, że poznawszy ich treść, nawet kamień by się wzruszył – i rzecz jasna wszystko jej wybaczył. Szczególnym gniewem napawała ją June, żona Arthura, bo pozwalała się pocieszać jej własnym dawnym przyjaciołom. Gdy pisanie do Arthura nie przyniosło oczekiwanego skutku, matka przerzuciła się na June. Zasypywała ją listami pełnymi ostrzeżeń przed nieodpowiedzialnością i niewiernością Arthura – przecież to on zawrócił matce w głowie i zrujnował jej reputację.
Oszukiwał je obie. Czyż June nie dostrzegała podobieństwa ich położenia? Również te listy wracały nieprzeczytane. W mgnieniu oka z ulubienicy towarzystwa matka stała się pariaską. Zmiana była nieodwracalna, lecz ona nie mogła się z tym pogodzić. Wciąż pojawiała się publicznie, próbując zapewne przekonać socjetę, że pozostała tą samą dzielną, stoicką i nieszczęśliwą Vivian, lecz żadna kobieta nie chciała już z nią rozmawiać, a mężczyznom po prostu na to nie pozwalano. Niesprawiedliwość towarzystwa zupełnie wyprowadziła ją z równowagi, szczególnie gdy się dowiedziała, że Arthur znów zaczął bywać. Życzyła ojcu śmierci i posyłała do wszystkich diabłów za to, że odciął ją od wszystkiego, co jej się należało. Przeklinała też własną niedolę. Wyzywała służbę i zwolniła gospodynię – którą zresztą ojciec natychmiast znów zatrudnił – podejrzewając, że szpieguje na zlecenie męża. Gniewała się także na mnie, bo skoro zrujnowałam jej figurę i skazałam na pułapkę małżeństwa bez miłości, mogłam chociaż urodzić się chłopcem. Chcąc nie chcąc, matka spędzała większość czasu w domu, a ja stałam się jej mimowolną powiernicą. Wymagała, bym ciągle dodawała jej otuchy. Czy wciąż dobrze wygląda? Czy jej szyja przypadkiem nie wiotczeje? Bo jeśli tak, to można się poddać operacji naciągania skóry, która pozwala podobno cofnąć czas. Czy uważam, że już pora, by zdecydowała się na taki zabieg? Wcale tak nie sądziłam, ale poleciała do Nowego Jorku, gdzie i tak mu się poddała. Wróciła z napiętą twarzą i – o zgrozo – mnóstwem pomysłów na korektę mojego wyglądu. Szkoda, że nie odziedziczyłam po niej nosa, ale operacja może to naprawić. Byłam temu przeciwna i zbyt mocno się martwiłam – to też kwestia drobnej interwencji chirurga. To prosty zabieg, korekta
płata czołowego. Zajmie góra godzinę, a jeśli nie przyniesie rezultatu, we Francji stosuje się nową obiecującą metodę leczenia elektrowstrząsami. A mówiła mi to wszystko dlatego, że nie mogła patrzeć na moją nieszczęśliwą minę. Przecież to można wyleczyć. Niewystarczająco dbałam o fryzurę, ale trwała ondulacja załatwi sprawę. Na dodatek nie byłam dość szczupła, jednak tego niestety nie można szybko naprawić. Jedząc, powinnam nabierać na widelec porcję wielkości najwyżej trzech ziaren grochu lub plasterka marchwi. Z talerza nigdy nie mogło ubyć więcej niż jedna trzecia zawartości. Należało też unikać jedzenia w towarzystwie. Regularnie mnie ważyła i przytulała, gdy chudłam. Dla tych ulotnych przypływów uczuć piłam co rano „leczniczy” napój na bazie octu jabłkowego i nie przestawałam się głodzić. Czasami jednak byłam tak złakniona, że w środku nocy zakradałam się do kuchni i pochłaniałam cały bochenek chleba. Pewnego razu, stojąc przy kuchennym zlewie, zjadłam niemal pół kilo sera. Mimo sporadycznych napadów obżarstwa w ciągu następnych dwóch lat wyrosłam o dziesięć centymetrów i schudłam o jakieś dwa i pół kilograma. Kości biodrowe mi wystawały, kręgosłup wyraźnie odznaczał się pod ubraniem, a w całej Filadelfii nie było – zdaniem matki – bardziej eleganckiej szyi. Rozpaczliwie pragnęłam uciec z domu. Wszyscy moi rówieśnicy rozjechali się już do szkół z internatem, lecz matka utrzymywała, że nie zniesie podobnej rozłąki, nawet na jeden dzień, mimo że nie widziałyśmy się przecież przez cały okres jej ucieczki z Arthurem. Nie miałam żadnych przyjaciół. Ojciec w ogóle na mnie nie patrzył, a matka ani na chwilę nie przestawała. Któregoś razu sprawdziłam w książce adresowej, gdzie znajduje się dom dziecka. Patrząc z perspektywy czasu, przybycie tam
wynajętym samochodem i w drogim ubraniu nie wydaje mi się już najlepszym sposobem na przekonanie matki przełożonej, że jestem sierotą. Naturalnie natychmiast odesłano mnie do domu, w którym potem dosłownie mnie uwięziono. Służba otrzymała surowy zakaz wypuszczania mnie na zewnątrz i informowania matki o wszelkich podejmowanych przeze mnie próbach wydostania się. Nie było zresztą czym się martwić – i tak nie miałam dokąd pójść. Wkrótce po mojej próbie ucieczki spotkaliśmy się z ojcem w holu. Tym razem nie minął mnie, mrucząc coś pod nosem jak zwykle, lecz na chwilę przystanął. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, nieco zbyt długo zatrzymując go na piersiach i biodrach, co wprawiło mnie w zażenowanie. Zmarszczył brwi. – Ile masz lat? – spytał. – W przyszłym miesiącu skończę piętnaście – odpowiedziałam. – Cholera, wyglądasz całkiem jak chłopak. Gdzie matka? – Chyba w salonie. Minął mnie i z impetem wkroczył do środka. – Vivian? Gdzie się podziałaś? Vivian! – wrzeszczał. Zatrzasnął drzwi tak mocno, że aż ściany się zatrzęsły. Wtedy uświadomiłam sobie, że za chwilę wydarzy się coś niezwykłego. Podkradłam się bliżej, żeby lepiej słyszeć. Nasza gospodyni, pani Huffman, stała na końcu korytarza z szeroko otwartymi oczami i palcem przyciśniętym do ust. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, dając sobie milczące przyzwolenie na podsłuchiwanie. Stanęła za moimi plecami. Tym razem wszystko potoczyło się inaczej niż zwykle podczas kłótni rodziców. Nie było chłodnych, lecz jakże zgryźliwych insynuacji, precyzyjnego wbijania szpilek ani druzgoczącego milczenia. Ojciec rozpoczął sprzeczkę rykiem, który zabrzmiał
niczym salwa, a matka odpowiedziała mu histerycznym płaczem. Spodziewałam się, że lada chwila wybiegnie z pokoju z twarzą ukrytą w chustce do nosa, lecz zamiast tego jej szloch zmienił się we wściekły wrzask, akcentowany dodatkowo odgłosami rozbijanych przedmiotów. W kulminacyjnym momencie jej krzyku rozległ się najgłośniejszy huk, który zabrzmiał, jakby z sufitu zwalił się nagle stół bilardowy. Spojrzałyśmy z panią Huffman po sobie zdjęte nagłym przerażeniem, lecz awantura trwała nadal, co oznaczało, że obie strony pozostały przy życiu. Ojciec pełnym pretensji tonem pytał matkę, czy nie wystarczyło jej, że zepsuła mu reputację, uciekając z innym mężczyzną. Czy nienawidziła go tak mocno, że postanowiła zrujnować zdrowie własnego dziecka? Ona zaś odpowiadała, że dba jedynie o moje dobro, czego nie można było powiedzieć o nim. Nie obchodziłam go, tak samo jak ona. Przecież nigdy jej nie kochał. Zależało mu tylko na jej pieniądzach. Czy to jej wina, że praktycznie nie miała męża? Czy to zbrodnia, że pragnęła być kochana? Jakie pieniądze? – ripostował ojciec. Jeśli była na tyle głupia, by sądzić, że przy jej wyskokach opłacało mu się to znosić, miała o sobie zbyt wielkie mniemanie. Żaden majątek nie był bowiem wart męczarni, jaką stanowiło dla niego to małżeństwo. Po jego słowach nastąpiła rozdzierająca uszy kakofonia. Oboje ze wszystkich sił starali się – z miernym zresztą skutkiem – przekrzyczeć się nawzajem. W końcu ojciec zagrzmiał, wydając z siebie straszny, dotąd niesłyszany przeze mnie głos. Zażądał ciszy. To poskutkowało. Gdy znów się odezwał, w jego tonie pobrzmiewały już tylko determinacja i zimna furia. Mówił, że on być może jest już skazany na nieszczęście, lecz ja
mam jeszcze szansę na normalne życie, a ponieważ nie zanosi się, żeby miał więcej dzieci, nie zamierza bezczynnie się przyglądać, jak matka głodzi mnie na śmierć. Postanowił, że natychmiast wyjadę do szkoły z internatem – już następnego dnia, jeśli tylko uda się to zorganizować. Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że musiałyśmy z panią Huffman przylgnąć do ściany. Matka przebiegła obok nas z wykrzywioną, zaczerwienioną twarzą i chusteczką w ręku. Ułamek sekundy później w drzwiach stanął ojciec ze spoconym czołem i błędnym wzrokiem. Na mój widok zatrzymał się i przez krótką, przerażającą chwilę myślałam, że zaraz mnie uderzy. On jednak zwrócił się do pani Huffman: – Proszę spakować rzeczy Madeleine. Wszystkie – polecił, po czym odwrócił się na pięcie i pomaszerował do swojego gabinetu. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, na górze rozległ się odgłos innych, zamykanych z jeszcze głośniejszym hukiem. Zajrzałyśmy z panią Huffman do salonu. Wyglądał jak krajobraz po bitwie. Wszystkie wazony były rozbite, a fotografie rozerwane na strzępy. Wykwintny stolik leżał na boku z oderwaną nogą, a wielki stojący zegar upadł do przodu, przy czym jego skrzynia dosłownie wybuchła, siejąc wokół drzazgami, odłamkami szkła, sprężynami i kółkami zębatymi, co stanowiło nader spektakularny widok. Gdy oglądałam te zniszczenia, przeszedł mnie niesamowity dreszcz, który ze wszystkiego, co dotąd przeżyłam, najbardziej przypominał rozkosz. Zrozumiałam, że jeśli się nie pogodzą, może faktycznie uda mi się stąd uciec, na dodatek z nietkniętym nosem i płatem czołowym. Po raz pierwszy nie poszłam na górę do matki i modliłam się – tak, dosłownie się modliłam – by żadne z rodziców
nie ustąpiło. Udało mi się wyjechać. Po czterech dniach. Lecz wcześniej zastałam matkę w wannie, z unoszącymi się na wodzie włosami, zupełnie jak u Ofelli, i pustym flakonikiem po pigułkach na nerwy w wyciągniętej ręce. Przełamałam się i po niecałej godzinie weszłam na górę, ona jednak postawiła na to, że zrobię to znacznie wcześniej. Nad moją głową przemknęły lecące w szyku samoloty, wybijając mnie z rozmyślań. Meg powiedziała, że „nasi” ciągle się tu kręcą i dopóki nie zawyje syrena, nie ma najmniejszego powodu do obaw. Mimo jej zapewnień samoloty i tak działały na moje zszargane nerwy. Poszłam do pola z białymi kucami, które znów zbliżyły się do płotu w nadziei, że coś im przyniosłam. Odwinęłam kanapkę i podałam im okruchy chleba, lecz one odwróciły tylko głowy z obrzydzeniem. Uświadomiwszy sobie, że chciałam je właśnie nakarmić kanapką z mięsem, wymamrotałam coś w rodzaju przeprosin i sama zjadłam najpierw okruchy, a potem całą resztę. Gdy mijałam cmentarz, ujrzałam przelatującą nad nim wronę. Krążyła z krakaniem nad grobami, jakby też kogoś opłakiwała. Wydawało mi się, że mi towarzyszy. Była wciąż w pobliżu, gdy znalazłam się na skraju lasu. Poszłam ścieżką w głąb, by się od niej uwolnić. Zaraz potem zdałam sobie sprawę, jak śmiesznie postępuję, i zatrzymałam się, by zorientować się w terenie. Drzewa i poszycie lasu rosły gęsto, a mokry grunt chlupał mi pod nogami. Dobiegał mnie odgłos płynącej wody, a choć drzewa pozbawione były liści, wszystko wokół miało barwę soczystej zieleni – mech porastał bowiem ziemię i przewrócone pnie i zwisał z gałęzi drzew niczym koronki.
W poszyciu wyróżniały się piękne muchomory, niewielkie, z kapeluszami wywiniętymi w górę niczym kielichy, z nijakimi, jasnymi blaszkami i środkami zaskakującymi pysznym szkarłatem. Zerwałam kilka i umieściłam w kieszeniach. Przy okazji znalazłam tam kompas. Nie wyrzuciłam go, choć przez chwilę miałam na to ochotę. Wkrótce dotarłam do rwącej rzeki i podążyłam ścieżką, która wzdłuż niej biegła. Gdy dróżka odbiła ostro w prawo, zorientowałam się, że za drzewami miga już jezioro. By się do niego zbliżyć, musiałabym przeprawić się przez strumień, który wpadał do rzeki. Sterczące w nim kamienie całkiem to umożliwiały, jednak wyobraziłam sobie, że się ześlizguję, łamię nogę w kostce i przez wiele dni leżę tu zapomniana przez wszystkich, co było wysoce prawdopodobne, zakładając coraz dłuższe kace Hanka i Ellisa albo ich ciągłe libacje. Obawa przed utknięciem tu bez szans na ratunek przerodziła się w panikę, gdy po czterdziestu minutach prób wydostania się z lasu zdałam sobie sprawę, że krążę w kółko. Zmieniałam kierunki marszu, wybierałam inne ścieżki, skierowałam się ku jezioru, by użyć kompasu i spróbować się połapać, gdzie leży wioska, lecz leśne dróżki okazały się beznadziejnie kręte, a rzeka wcale nie jedna. Czułam się jak Małgosia z bajki, tyle że było już za późno, by znaczyć drogę okruchami – dawno wszystko zjadłam. Miałam nadzieję, że pan Ross lub Meg zauważą, że nie wróciłam na kolację. A może po prostu pomyślą, że jak Ellis z Hankiem odsypiam kaca? Zresztą, nawet gdyby zauważyli moją nieobecność, nie mieliby pojęcia, gdzie mnie szukać. Tylko idiotka może zabłądzić w lesie.
Już miałam usiąść na pniu i się rozpłakać, gdy dostrzegłam kobietę klęczącą po drugiej stronie rzeki. Prała coś, co przypominało poplamioną rdzą koszulę. Szorowała nią o wielki kamień. Na włosach miała chustkę i nosiła staromodne ubranie – długą zieloną spódnicę z surowego płótna, fartuch i znoszone brązowe buty za kostkę. – Przepraszam panią! Halo! – Rzuciłam się z krzykiem w jej stronę. Przerwała swoje zajęcie i podniosła na mnie wzrok. W jej oczach błyszczały łzy, a gdy mrugnęła, jedna kapnęła nawet do rzeki. Lekko rozchyliła usta, ukazując wystający kieł. Zatrzymałam się przestraszona tym widokiem, lecz wkrótce znów biegłam ścieżką w dół, przytrzymując się pni drzew, by jak najszybciej się do niej zbliżyć. – Halo! Proszę pani! Przepraszam, że panią zaczepiam, ale czy może mi pani powiedzieć... Przerwałam, gdy znalazłam się za zakrętem, za którym powinnam ją dostrzec. Niestety, już jej tam nie było. Szybko rozejrzałam się po brzegu, by na widok charakterystycznego kamienia upewnić się, że znalazłam się we właściwym miejscu. Desperacko obracałam głowę w nadziei, że ją zobaczę, nasłuchiwałam kroków i trzasku łamanych gałązek – bezskutecznie. Nie miałam pojęcia, gdzie się podziała i co takiego uczyniłam, że przede mną uciekła. Po prostu zniknęła. – Proszę do mnie wrócić! – krzyczałam, lecz słyszałam jedynie szum wody i krakanie wrony wciąż krążącej gdzieś nade mną. – Proszę! Zgubiłam się! – wrzasnęłam po raz ostatni, a potem upadłam na kolana i wybuchnęłam płaczem. Rozpaczałam tak przez jakieś dziesięć minut, szlochając jak małe dziecko.
W końcu wzięłam się w garść. Wstałam, otarłam twarz wierzchem rękawicy i otrzepałam przybrudzony ziemią płaszcz. Rozprostowałam szal i pomaszerowałam dalej, podpierając się parasolem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Gdy wreszcie udało mi się wydostać z lasu, na widok odkrytego nieba i piętrzących się w dali poszarpanych wzgórz znów zapłakałam, tym razem jednak z radości i w niespodziewanym przypływie wdzięczności dla Boga. Choć oficjalnie podawałam się za protestantkę, już od lat się nie modliłam. Ostatnim razem, gdy błagałam o coś Boga, moja prośba została wprawdzie spełniona, lecz mój wyjazd do szkoły z internatem musiał być najwyraźniej okupiony śmiercią matki. Mimo pogmatwanych relacji z Bogiem byłam mu tak wdzięczna za wyprowadzenie mnie z lasu, że postanowiłam zajść do kościoła i Mu za to podziękować – pod warunkiem jednak, że po wejściu do środka wciąż będę w stanie się na to zdobyć i że już nigdy o nic więcej Go nie poproszę. I że w kościele nikogo poza mną nie będzie. Wchodziłam po schodach, gdy dostrzegłam na cmentarzu pana Rossa stojącego przed grobem, który podczas pierwszej przechadzki uznałam za tak tragiczny – tym, w którym pochowano młodą rodzinę zmarłą w tak niewielkim odstępie czasu. Stał odwrócony do mnie plecami, lecz rozpoznałam jego szerokie ramiona i niesforne włosy. Po chwili uklęknął i położył dłoń na granitowej płycie. Skłonił głowę i trwał w tej pozycji przez kilka minut. Później położył coś na ziemi, podniósł się i podążył do wyjścia, gdzie czekał na niego Conall. Wędrował ku gospodzie z psem u boku, nieświadomy, że go
obserwuję. Zeszłam na cmentarz i zbliżyłam się do grobu. Zostawił na nim bukiecik przebiśniegów. – Listonosz Willie zostawił państwu pocztę. Położyłam ją przy kasie – poinformowała mnie Meg, gdy tylko weszłam do zajazdu. Stała za barem, spoglądała pod światło na szklanki, a potem przecierała je ścierką do naczyń. Odwiesiłam płaszcz i wzięłam do ręki listy. Kilka adresowanych było do Hanka i Ellisa. Odłożyłam je na bar. Jeden, przesłany pocztą lotniczą, skierowany był do mnie. Natychmiast rozpoznałam charakter pisma. Poczułam tak wielką ulgę, że list niemal wypadł mi z dłoni. Usiadłam przy kominku i otworzyłam kopertę. 18 stycznia 1945 r. Najdroższa Madeleine, Twój telegram ogromnie mnie zaskoczył. Wprost nie do wiary, że przyszło Ci do głowy, iż mógłbym – albo raczej byłbym skłonny – zorganizować samolot, by ocalić Cię przed, jak to ujęłaś, „okropnym błędem”. Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, czego by to wymagało? Najwyraźniej nie. Sam częściowo ponoszę za to odpowiedzialność, bo w miarę możności chroniłem Cię przed realiami życia. Zdecydowałaś się na możliwie najgłupsze i najbardziej niebezpieczne przedsięwzięcie, nie fatygując się nawet, by ze mną to przedyskutować. Pozbawiłaś mnie więc szansy na ocalenie Cię przed samą sobą. Zresztą tak samo postąpiłaś, wychodząc za mąż – za moimi plecami i bez
mojego przyzwolenia. O Twych najnowszych ekscesach musiałem dowiadywać się od osób trzecich z otoczenia Fredericka Stillmana, słuchając o nich pośród plotek o różnych nikczemnych sprawkach graniczących ze zdradą stanu. Do czasu otrzymania Twego telegramu nie miałem nawet pewności, że przetrwałaś podróż. Pozwoliłem sobie poinformować Hyde’ów oraz Boydów, że ich synowie również są cali i zdrowi, bo nie wspomniałaś, że jest inaczej. Żałuję, moja droga, że nie przyszłaś do mnie przed wyjazdem, lecz skoro tak się nie stało, obecnie nie mogę Ci w niczym pomóc. Nie zaryzykuję bankructwa, by wyciągnąć Cię z sytuacji, w którą sama się wpędziłaś i której nikt normalny za taką by nie uznał. Celowo czy też nie, znów niezwykle skomplikowałaś mi życie. Twój szczerze oddany Ojciec PS Powinnaś chyba wiedzieć, że Twoi teściowie są wściekli, a Twój przyjaciel Freddie ma ważniejsze sprawy na głowie. PPS Zgadzam się z Tobą, że warto trzymać się z dala od oceanu. Obawiam się, że najlepiej będzie, jeśli do końca wojny pozostaniesz tam, gdzie jesteś. Życzę Ci powodzenia. Wpatrywałam się w list, choć już dawno skończyłam go czytać. Ojciec napisał i wysłał go tego samego dnia, w którym otrzymał mój telegram. Zdawałam sobie sprawę, że zorganizowanie przelotu
jest trudne i kosztowne, lecz miałam pewność, że nie niewykonalne. Niemcy nie kontrolowali przestrzeni powietrznej, a dowódcy wojskowi wciąż latali w tę i z powrotem. Po wyraźnie niedługim zastanowieniu uznał po prostu, że nie warto mnie ratować. Włożyłam list do koperty i wrzuciłam do ognia. W mgnieniu oka pochłonęły go płomienie – białe, pomarańczowe i czerwone – a potem pozostał po nim jedynie zwęglony prostokąt. Zorientowałam się, że Meg nie spuszczała ze mnie wzroku. – Wszystko w porządku? – zatroszczyła się. – Nie, raczej nie. Wciąż mi się przyglądała, lecz nie byłam w stanie więcej o tym mówić. Całe popołudnie, aż do wieczora, spędziłam przy kominku. Pub zapełniał się klientami – miejscowymi bywalcami i grupkami drwali. Niemal ich nie dostrzegałam. Nie zareagowałam, nawet gdy Conall przemknął się do mnie chyłkiem i klapnął u moich nóg. – Już wiele godzin siedzi pani w takim bezruchu – zauważyła Meg, podając mi sherry. – Mogę jakoś pomóc? – Obawiam się, że nie – odparłam. – Ale dziękuję, że pani pyta. Nagle Meg aż zesztywniała. – Idą. Odwróciłam się i zobaczyłam schodzących do pubu Hanka i Ellisa. Ogolili się wprawdzie i przebrali, lecz miny mieli równie grobowe jak rano. Meg natychmiast do nich podeszła, niosąc listy i nóż do otwierania poczty. – Dwa razy whisky – zamówił Hank, nie tracąc okazji. – Podwójną. A potem następną.
Listy nadeszły w odpowiedzi na ogłoszenie zamieszczone przez nich w „The Inverness Courier”. Pochodziły od osób, które miały kiedyś styczność z potworem i gotowe były o tym opowiedzieć. Ekscytacja, jaką wywołały – wraz z whisky – przywróciła ich do życia. Sprawdzili, która godzina, i uznali, że o tej porze można jeszcze dzwonić. Hank przywołał gestem pana Rossa. – Musimy skorzystać z telefonu – oświadczył. – Jest trochę dalej, na ulicy – odparł właściciel gospody, głaszcząc się po brodzie. – Jak mam to rozumieć? – zdumiał się Ellis. – Właśnie tak – potwierdził pan Ross, krzyżując ręce na piersiach. – Trzeba pójść kawałek w górę ulicy, tam jest budka – wyjaśniłam w nadziei, że rozładuję napięcie. – To niedaleko. Telefon jest na monety. – Owszem – zgodził się pan Ross, skinąwszy głową. – Potrzebujecie drobniaków? – A tu nie ma telefonu? Naprawdę nie macie prądu ani telefonu? – powtórzył pytanie Ellis. – Daj spokój – przyhamował go Hank. – Głowa mi pęka od tego gadania. Pan Ross wycofał się za bar. Nasze spojrzenia parę razy się zetknęły, więc później uważałam już, by nie patrzeć w jego stronę. Zastanawiałam się, czy zawsze nosił brodę i jak by bez niej wyglądał. Byłam ciekawa, dlaczego nie ma żony, bo kobieca ręka mogłaby z niego uczynić nie lada przystojniaka. Wyobrażałam sobie, jak można by się czuć, będąc jego żoną. Potem pogrążyłam się w rozmyślaniach, jak by to było, gdybym wyszła za kogoś innego, nie za Ellisa. Czy gdyby moneta upadła
inaczej, dałabym się przekonać, że kocham Hanka, i to on by się ze mną ożenił? W każdym razie wmanewrowano mnie w małżeństwo, które było równie prawdziwe jak ślady potwora sfabrykowane przez Marmaduke’a Wetherella za pomocą nogi hipopotama. Błądziłam wciąż myślami gdzieś daleko, gdy do pubu wszedł policjant. Zauważyłam go jedynie dlatego, że Hank z Ellisem zamilkli. Był to mężczyzna o zmęczonej twarzy, grubo po pięćdziesiątce. – Bob! – zawołała Meg na jego widok. – Nasz bobby[7] Bob! Od wieków do nas nie zaglądałeś. Masz jakieś wieści od Aleca? – Co nieco. Dostaliśmy parę listów. Nie może nam zdradzić, gdzie stacjonuje, ale pisze, że lata na spittfire’ach. – To dopiero! – powiedziała z podziwem Meg. – Jasne jak zwykle? – Niestety – odparł z żalem. – Joanie zmusiła mnie, żebym ślubował abstynencję. Poza tym przychodzę służbowo. – Ach tak? – zdziwiła się Meg. Policjant odchrząknął i szeptem spytał: – Angus, odejdziemy na chwilę? – Nie ma sprawy – zgodził się pan Ross, wychodząc zza baru. Skierowali się w stronę drzwi. Odwrócony do nich plecami Hank położył palec na ustach. Ellis uśmiechnął się tylko znacząco. Usadowili się tak, by lepiej słyszeć. – Chodzi o ten... incydent – zaczął policjant, wymawiając szeptem ostatnie słowo. – Wiesz, że normalnie nie zawracałbym ci głowy, ale wrzuciłeś strażnika wód do rzeki. – Aye, tak było – przyznał Angus. – I znów bym to zrobił. Sam sobie na to zasłużył. Gada, jakby ta ziemia była jego własnością. – Na pewno. Nikt w to nie wątpi – potwierdził policjant,
współczująco kiwając głową. – Ale złożył oficjalną skargę w Inverness, więc muszę ci coś powiedzieć. I właśnie to zrobiłem. – W porządku, Bob – odparł pan Ross. – Rozumiem. – Tylko następnym razem troszeńkę bardziej nad sobą panuj, dobrze? – Policjant zademonstrował to palcami, pozostawiając między nimi tak niewielką szparkę, że niemal się zetknęły. – Może niech sobie tylko podynda nad wodą? – Jasne. Pomoczę mu tylko paluchy. Nawet skarpety mu nie przemokną – obiecał Angus. Policjant roześmiał się i klepnął go po ramieniu. – Wspaniale, Angus. Sam wiesz, że wcale bym się nie wtrącał, gdyby nie ta oficjalna skarga. Wszyscy cenimy to, co dla nas robisz – znów przeszedł do szeptu. – Moja matka była zachwycona tym kawałkiem łososia. – Oj tam. – Pan Ross zbagatelizował jego słowa machnięciem ręki. – Każdy mógł to zrobić. – W każdym razie doskonale wiemy, komu dziękować. Angus znów machnął ręką. – Jeśli skończyłeś już robotę dla Inverness, co powiesz na kroplę czegoś mocniejszego na koszt firmy? – Ale Joanie zmusiła mnie do ślubowania... – Tylko kapkę. Jak to mówią, mądry ma zawsze przy sobie sporą flaszkę whisky – na wypadek ukąszenia węża, no i małego węża. – Tego nie słyszałem – przyznał policjant. – Kto tak powiedział? – Jakiś amerykański aktor. Z nosem jak kartofel. Śmieszny facet. – Cholernie genialne. A co ci przeszkadza nos jak kartofel? – Absolutnie nic. A jak Joanie się połapie, załatwię ci żmiję. Albo wrzucę do rzeki. Wszystko, co chcesz, bylebyś dostał kielicha na
pociechę – namawiał pan Ross, otaczając go ramieniem i prowadząc do baru. – W takim razie odrobina chyba nie zaszkodzi – skonstatował z ulgą policjant. Miejscowi bywalcy przysunęli ku sobie stołek i z ochotą przyjęli nowego towarzysza. – Kłusuje – podsumował Ellis, klepiąc się po podbródku, ze wzrokiem wbitym w Hanka. – O ile się nie mylę, surowo za to karzą.
[7] Bobby
– z ang. policjant.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Gdy
rozległ się sygnał syreny, od razu wiedziałam, co oznacza. Z bijącym sercem namacałam w ciemności krzesło, gdzie odłożyłam płaszcz i buty. Właśnie je wkładałam, gdy drzwi mojego pokoju otworzyły się szeroko i ktoś oślepił mnie latarką. – Gotowa? – wrzasnęła Meg, przekrzykując syrenę. Była już w kombinezonie z czerwono-czarnego tartanu. – Tak – zawołałam, podskakując i wciskając nogę w krnąbrny but. Wciąż, choć ze zmienną intensywnością, rozlegało się ogłuszające wycie. Hank i Ellis wybiegli na korytarz boso i w piżamach, przy czym Hank nie włożył nawet góry. – Cholera jasna, co jest grane? – spytał, osłaniając oczy przed światłem latarki. – To nalot. Szybko! Musimy uciekać! – wołała Meg. – Dokąd? – zdumiał się Ellis, w roztargnieniu przecierając oczy. – Do schronu! Razem z Meg przepchnęłyśmy się przez nich i pobiegłyśmy ku schodom. Za nami usłyszałam ich tupanie przerywane co chwila głośnymi przekleństwami. Na dole stał pan Ross, również z latarką. – Prędzej – popędził nas niecierpliwie, kierując ku kuchni. Gdy wszyscy dotarliśmy do tylnych drzwi gospody, Meg i właściciel zgasili latarki.
Meg wyszła jako pierwsza, a ja – ledwo widząc – podążałam za nią. Potknęłam się i upadłam na kolana na zmarzniętą ziemię. Ktoś – natychmiast się zorientowałam, że pan Ross – podniósł mnie i pchnął naprzód, lewą ręką podtrzymując mój łokieć, a prawą mocno obejmując w pasie. Meg odsunęła już zasłonę nad wejściem do schronu i weszła do środka. Pan Ross złapał mnie pod pachy i opuścił na dół, przekazując w ręce Meg. – Uwaga na głowę. Z tyłu jest prycza – poinformowała, ciągnąc mnie w głąb pomieszczenia. – Łóżko jest piętrowe, więc tam też trzeba uważać na głowę. Gdy wszyscy wejdą, Angus zapali światło. Usiadła obok mnie, mocno się przyciskając. Ja też się do niej przytuliłam. Ścisnęłyśmy się za ręce. W schronie unosił się zapach ziemi i wilgoci. Było przeraźliwie zimno. Z zewnątrz dochodziły krzyki mężczyzn. Hank i Ellis podniesionymi głosami przekonywali pana Rossa, żeby zapalił na chwilę latarkę – nie widzieli przecież schronu w świetle dziennym, skąd więc mieli wiedzieć, gdzie się znajduje i jak do niego schodzić. Pan Ross odparł bez ogródek, że niewiele go to obchodzi, i używając niewybrednych słów, zażądał, żeby natychmiast pakowali się do środka. Mój głos zabrzmiał jak zachrypnięty krzyk: – Ellis! Hank! Chodźcie tutaj! Dwa stopnie w dół. Jeśli chcecie, przejdźcie do tyłu, byle szybko! – Do środka, cholerni idioci! – krzyczał pan Ross. – Biegiem! – Wszedłbym, gdyby... Hej! Przy wejściu zrobiło się zamieszanie, po którym nastąpiły głuchy łomot i soczysta wiązanka przekleństw wykrzykiwanych przez rozwścieczonego Hanka. Po chwili łomot się powtórzył
i usłyszałam, jak ktoś przemieszcza się w naszą stronę. – Jesteśmy tutaj, z tyłu – powiedziałam, wyciągając ręce. Wyczułam czubek głowy Ellisa, potem jego ramiona. Poruszał się na czworakach. – Tu jest prycza – powtórzyłam. – Conall, thig a seo! – przywołał psa pan Ross i wkrótce potem włączył latarkę. Zasłona była opuszczona. Znaleźliśmy się wszyscy w środku. Z ust buchały nam kłęby pary. Pan Ross miał rozwścieczoną minę. Gdybym nie wiedziała, że ma niebieskie oczy, głowę bym dała, że są czarne. Gdy Ellis zauważył, że łóżko, na którym z Meg siedzimy, jest pościelone, obiema rękami zerwał narzutę, niemal zrzucając nas na podłogę. – Hej! – krzyknęłam. – Opanuj się! – Zmarzłem jak cholera – odpowiedział, owijając się. – Mi też rzuć – poprosił Hank, który kurczył się na boso przy falowanej, blaszanej ścianie. – Cholera, ależ bucha mi z ust. – Sam sobie weź – odparł Ellis. – Też nie mam za wiele na sobie. – Na miłość boską – jęknęła Meg, a ja bez słowa przesunęłam się, by mogła zdjąć kolejne przykrycie. Tym razem to ona niemal strąciła z łóżka Ellisa. Zwinęła koc w kłębek i rzuciła Hankowi. Otulił nim ramiona i skierował się w naszą stronę. Potem wdrapał się na górne łóżko. Syrena nie przestawała wyć. – Nie zabraliście masek przeciwgazowych? – spytał pan Ross. Rozejrzałam się natychmiast i dostrzegłam, że Meg ma swoją przy sobie. – Nie – odpowiedziałam. – Bardzo mi przykro. Rzucił mi swoją.
Ręce mi się trzęsły, gdy próbowałam ją włożyć. Dusiłam się od zapachu gumy, a pole widzenia miałam mocno ograniczone okienkiem maski. Miałam też kłopoty z jej dopięciem. Meg włożyła swoją jednym płynnym ruchem i odwróciła się, żeby mi pomóc. – Proszę się nie ruszać – poprosiła stłumionym głosem. – Muszę przewlec paski przez klamry... Jeden... drugi... chwileczkę... już prawie gotowe... Zrobione. Teraz świetnie przylega. Wycie syreny w połączeniu ze ściśniętą głową wywoływało u mnie narastającą panikę. Czułam się jak na pokładzie SS Mallory podczas ataku U-Bootów. Zdawało mi się, że tracę oddech, choć tak przecież nie było, o czym zresztą świadczyło zupełnie zamglone okienko maski. Gdy próbowałam je przetrzeć, Meg odciągnęła mi ręce od twarzy i przytrzymała przy nodze. – Trochę to trwa, zanim się człowiek przyzwyczai. Trzeba normalnie oddychać, to odparuje. Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać. – Bardzo dobrze – pochwaliła. – Wdech przez nos, wydech ustami. I jeszcze raz. Już lepiej, prawda? Gdy otworzyłam oczy, przez okienko maski mogłam już co nieco dostrzec. – A ja? Też nie mam maski – upomniał się Hank z górnego łóżka. – Zerwałbyś pan kobiecie, co? – dociął mu pan Ross. Hank zamilkł na chwilę, a potem dodał tonem, który można było wziąć za potulny lub zrezygnowany, albo taki i taki jednocześnie. – Pewnie nie trzymacie w tej puszce whisky, co? Pan Ross obrzucił go pełnym obrzydzenia spojrzeniem i zgasił latarkę. Gdy wychodził na zewnątrz, w drzwiach widać było przez moment gwiaździste niebo. Po chwili wrócił i znów zapalił latarkę.
Odnalazł strzelbę i kucał z nią przy wyjściu. Przypomniałam sobie, że brak mu części palca wskazującego jednej dłoni, i dostrzegłam, że trzyma broń z lewej strony. – Ile to jeszcze potrwa? – spytał Ellis. Kulił się w rogu łóżka zakutany w narzutę. – Chyba bym wolał zostać w gospodzie. Pan Ross uniósł rękę w uciszającym geście i czujnie nasłuchiwał. Z oddali przez wycie syreny przebijał się odgłos pracy dużych silników – bum-bum-bum-bum. – Jasna cholera – zaklął, skacząc na równe nogi i łapiąc strzelbę. – Co to takiego? Co się stało? – niepokoił się Ellis. – Pieprzony heinkel. Zgasło światło, a pan Ross, wściekle warcząc, wydostał się na zewnątrz. Huk silnika rozbrzmiewał coraz głośniej, aż w końcu słyszeliśmy go tuż nad głowami, a pan Ross z krzykiem strzelał w jego stronę. – Thall is cac, Mhic an Diabhail! Po drugim strzale jednostajny huk zmienił się w przerywany. Pan Ross wrócił do schronu i ponownie włączył latarkę. – Zrobiłeś teraz to, co mam na myśli? – spytała Meg. Wzruszył ramionami. – Trafiłeś w silnik? – Nieważne. Ma jeszcze trzy. – Ale ze strzelby? – Ten zasraniec przeleciał tuż nad naszymi głowami. Pewnie bym go dotknął, gdybym trochę podskoczył. Przerwał mu głośny wybuch gdzieś w oddali i zaraz po nim drugi – straszliwe odgłosy rozeszły się po wodzie i całym wąwozie. Wrzasnęłam i mocno objęłam Meg, która odpowiedziała mi tym samym.
Po jakichś dwudziestu minutach, które dłużyły się jak dwadzieścia lat, syrena zawyła najgłośniej jak to możliwe i przez chwilę nie traciła impetu. Potem zupełnie ucichła. – Co to było? Co to znaczy? – dopytywał się Hank z górnego łóżka. – Alarm odwołany – wyjaśniła Meg, zdejmując maskę. Była bardzo blada. – Matko Boska, co to było? Pan Ross odstawił strzelbę i tylko pokręcił głową. – Boże, spraw, żeby w nikogo nie trafili – ciągnęła Meg, przykładając palce do skroni. – Aye – zgodził się pan Ross. Próbowałam zdjąć maskę, która nie chciała się odpiąć. Pociągnęłam mocniej. Meg powstrzymała moje dłonie i oswobodziła mnie. Zapomniałam, że to ona mocowała pasy maski. Pan Ross bez słowa zgasił latarkę i opuścił schron, odsłaniając wyjście. – Chodźmy – zachęciła Meg. Wymacałyśmy drogę i wygramoliłyśmy się na zewnątrz. Widziałam sylwetkę pana Rossa zmierzającego w kierunku gospody, z Conallem u boku. Nawet się nie obejrzał. Chwyciłyśmy się z Meg za ręce i po omacku podążyłyśmy za nim, starając się nie zadeptać cennych zimowych warzyw. Za nami dreptali Hank z Ellisem. Chwilę po tym, jak dotarłam do swojego pokoju, rozległo się pukanie do drzwi. – Maddie? Kochanie? – dobijał się Ellis. – Szykuję się do spania. – Maddie, proszę, potrzebne mi lekarstwo. Wpuściłam go.
– Są w górnej szufladzie – poinformowałam. Ellis otworzył ją i szperał przez chwilę, aż wreszcie odnalazł flakonik. Po dźwięku wysypywanych tabletek poznałam, że zażywa więcej niż jedną. Stał odwrócony do mnie plecami, dopóki ich nie połknął. – Chcesz? – zaproponował. Popił lekarstwo wodą z dzbanka, która zmoczyła mu piżamę. – Psiamać – zaklął, ocierając usta wierzchem dłoni. – Nie, dziękuję – odpowiedziałam. – Przeżyłaś nie lada wstrząs, lepiej weź. – Wysypał dwie tabletki i wyciągnął ku mnie rękę. – Połóż je na komodzie – poprosiłam. Zdjęłam płaszcz, złożyłam go na pół i powiesiłam na oparciu krzesła. Pod spodem równo ustawiłam buty, żeby się o nie przypadkiem nie potknąć. Ellis obserwował mnie, mrużąc oczy. – Poukładali ci rzeczy? Zamiast odpowiedzi wygładziłam i otrzepałam płaszcz. – Poukładali, prawda? – dopytywał się. – Dlatego tak szybko się ubrałaś. Spojrzał na otwartą szufladę. Ubrania były wcześniej poskładane, dopiero on pozostawił je w nieładzie, szukając tabletek. Przeszedł przez pokój w kierunku szafy i otworzył ją. Odzież wisiała na wieszakach. – Porozkładali ci rzeczy – powiedział z oburzeniem. – Powinnaś zobaczyć mój pokój. Mam wrażenie, że dla zasady w nim nie sprzątają. – Sama poukładałam swoje rzeczy. Umilkł na chwilę, a potem zaskoczony spytał:
– Co takiego? – Sama to zrobiłam. Mrugał w niedowierzaniu. – Kochanie, co ty wyczyniasz? Wygłosił mowę o niebezpieczeństwach wyręczania obsługi i cienkiej granicy spoufalania się z nią. Przekonywał, że Bóg jeden wie, czym to się może skończyć, lecz jedno jest pewne – niczym dobrym. Najlepszy dowód to była pomoc kuchenna Hanka. Pani Boyd niemal weszła w konflikt z prawem, próbując ratować sytuację. Utrzymywanie odpowiedniego dystansu to podstawowa sprawa i ma nadzieję, że ja nie... Wpatrywałam się w niego zafascynowana, obserwując ruch jego języka w ustach. W pewnej chwili zawisła na nich strużka śliny. Nim spadła, Ellis zdążył wypowiedzieć jeszcze kilka słów. Nozdrza falowały mu na końcu wąskiego nosa, a między brwiami wystąpiły głębokie zmarszczki. Gdy opuścił brodę, by na mnie spojrzeć, mogłabym przysiąc, że mam przed sobą jego ciało z nasadzoną nań głową teściowej – jakby żywą pieczeń indyczą z głową prosięcia, która jakimś cudem zeszła z półmiska i wypluła jabłko, by mi wygadywać, że zacierając granice, nie tylko skłaniam klasy niższe do lenistwa, lecz także narażam strukturę społeczną, na której opiera się nasze życie. Zorientowałam się, że przerwał swoją tyradę. – Madeleine? – Wpatrywał się we mnie badawczo. – Dobrze się czujesz? – Tak – uspokoiłam go, próbując usunąć z wyobraźni wizję pieczeni. – Tylko noc była męcząca i chciałabym się po prostu położyć. Twarz mu złagodniała.
– Przepraszam, kochanie. Czasami zapominam, jaka jesteś wrażliwa. Nie powinienem cię besztać, zwłaszcza zaraz po... Nie dokończył zdania, myśląc pewnie, że wspomnienie o nalocie zupełnie wyprowadzi mnie z równowagi. – Wybaczysz mi? – Zbliżył się do mnie, a ja instynktownie powstrzymałam go ręką. Zastygł w miejscu, lecz wyglądał na urażonego. Uchwyciłam się oparcia krzesła i wbiłam wzrok w palenisko. Tłumaczenie mu, że jego zachowanie w schronie było w znacznej mierze niegodne dżentelmena nie miało najmniejszego sensu. Nie chciałam się kłócić. – To mi jest bardzo przykro – powiedziałam, odwracając się w jego stronę. – Nie chciałam ci dokuczyć. Muszę się tylko wyspać. – Tak, oczywiście – powiedział ze zrozumieniem niczym istne wcielenie galanterii. – Ale gdybyś czegoś potrzebowała, nieważne czego, wiesz, gdzie mnie szukać. I nie zapomnij wziąć tabletek. Pomogą ci zasnąć, nawet jeśli nie masz ataku. Gdy tylko wyszedł, zamknęłam drzwi na zamek. I na zasuwę. Odkładając tabletki do flakonika, z niepokojem dostrzegłam, ile ich ubyło. Dwadzieścia minut później znów rozległo się pukanie. Odwróciłam się tyłem do drzwi i przycisnęłam poduszkę do uszu. Jeśli go zignoruję, na pewno pomyśli, że zasnęłam, i zostawi mnie w spokoju. – Pani Hyde? – usłyszałam głos Meg. Błyskawicznie otworzyłam drzwi. – Meg, wszystko w porządku? – Najlepszym, tyle że nogi całkiem mi zlodowaciały i pomyślałam, że ma pani ten sam problem. Przyniosłam pani
świnkę. Wręczyła mi ceramiczną butlę napełnioną wrzątkiem. Faktycznie, kształtem przypominała prosiaka, miała nawet coś w rodzaju ryjka. – Dziękuję – odpowiedziałam, przyciskając ją do siebie. Choć nieszczególnie mi to pomagało: odczuwając jej ciepło, jeszcze bardziej się trzęsłam. – Lepiej niech się pani zamknie. Przyniosłam tylko dwie i po więcej już nie pójdę, na pewno nie dla nich. Za niecałe cztery godziny muszę być znów na nogach. Pokręciłam w ciemności głową. – Zupełnie nie wiem, Meg, jak się to pani udaje. Roześmiała się cicho. – Ja też nie. Chyba nie mam innego wyjścia.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Gdy
rano zwlokłam się na dół, zastałam tam Hanka i Ellisa w zaskakująco dobrych nastrojach – nie mimo że wyciągnięto ich z łóżek w środku nocy, lecz właśnie z tego powodu. Omawiając nalot przy śniadaniu, z perspektywy czasu ustalali szczegóły. W ostatecznej wersji całej historii to Ellis upewnił się, że wszyscy bezpiecznie znaleźli się w schronie, i zszedł do niego jako ostatni. Hank zaś usadowił się na górnym łóżku, nade mną i Meg, wyłącznie po to, by własnym ciałem osłaniać nas przed bombami. Pan Ross niemal nie występował w ich opowieści. W miarę podawania śniadania i sprzątania ze stołu zachowanie Anny stawało się coraz chłodniejsze. Hank postanowił napisać do Violet, marząc o tym, że wieść o śmiertelnym niebezpieczeństwie, w jakim się znalazł, rozluźni nieco jej sztywne przedślubne zasady. – Niedługo ślub, co? – spytał Ellis. – Cóż, chyba jednak nie tak prędko – odpowiedział Hank. – Ale i tak uważam, że powinienem móc sprawdzić, co biorę. A jeśli doczekam nocy poślubnej i okaże się, że ugrzązłem z wybrakowaną żoną, dopóki śmierć nas nie rozłączy? – Hank – upomniałam go. – Co? – Na wypadek, gdybyś zapomniał – ciągnęłam szeptem – jesteś w mieszanym towarzystwie.
– Najdroższa, skąd ta pruderia? – Nie o mnie chodzi. – Oczami wskazałam na Annę. – Ach tak – mruknął, marszcząc brwi. Posłusznie zmienił temat na poszukiwanie potwora, lecz wcześniej dziwnie na mnie popatrzył. Było jasne, że nawet nie zauważył obecności Anny. Po chwili do gospody wszedł przystojny rudzielec w sfatygowanym ubraniu. Skinął głową w kierunku Hanka i Ellisa, postawił na podłodze dwa kosze i odwrócił się do drzwi. Sprawdzał, jak działają, aż wreszcie odnalazł najgłośniej skrzypiące miejsce. Był wystarczająco młody, by walczyć, więc zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tego nie robi. Nie próbowałam go osądzać – po prostu byłam na to uwrażliwiona. – Coś podobnego – powiedział Hank do Ellisa. – To George z furgonetki. Może znów nas podrzuci. – Witaj, George – odezwała się Anna, wychodząc zza baru. – Jak się miewasz? – Przecież widzisz. Chociaż dzionek mamy parszywy – odpowiedział, zamykając drzwi. Zaniósł kosze do baru. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Szedł, kiwając się niczym pingwin, nie zginając prawej nogi. Miał protezę. – Co dziś przywozisz? – spytała Anna. – Naftę, ma się rozumieć. A do tego paczkę z pralni i co nieco z mięsnego. – Popatrzmy. – Udźce baranie i trochę smakowitych kiełbasek – wyliczył George, wykładając towar na bar. Mięso było niezapakowane, z napisaną na wierzchu ceną. Anna schyliła się, by je powąchać. Potem ujęła się pod boki.
– A pościel też tak przeszła naftą? – spytała oskarżycielskim tonem. – Napchałem wóz po brzegi, żeby oszczędzić na benzynie – tłumaczył George. – Wywietrzeje. Chwilę odczekasz i znów będzie w porządku. – A prześcieradła? – spytała Anna z długim, męczeńskim westchnieniem. Pytanie było najwyraźniej retoryczne, bo nie czekając na odpowiedź, wyniosła mięso do kuchni. – To może naoliwię drzwi? – zaproponował George. – Piszczą jak kot ciągnięty za ogon. Wyciągnął szyję w kierunku drzwi za barem i na próżno oczekiwał przyzwolenia. W końcu zrezygnował. – No to idę – oznajmił nam. – Powiedzcie jej, że wrócę naprawić drzwi. – A nie jedzie pan przypadkiem w okolice Horseshoe? – spytał Hank. – Nie, ale chybabym mógł. – Za tyle, co poprzednio? Może dorzucimy jeszcze trochę za ten objazd? – Nie odmówię, głupi nie jestem – zgodził się George. – Jesteście już gotowi czy podjechać, kiedy wszystko rozwiozę? Hank dopił herbatę i chwycił marynarski worek. – Możemy jechać. Proszę nas dowieźć do telefonu, a potem podjechać, gdy wszystko pan załatwi. Musimy trochę podzwonić. Przed wyjściem Ellis pocałował mnie w policzek. Anna wróciła z kuchni i rozcięła sznurek, którym przewiązano paczki z pościelą. Rozchyliła papier i powąchała zawartość. – Uch. – Odsunęła się, machając dłonią przed nosem. – Rozwiesiłabym je na tyłach, gdyby nie śnieg. Może zostawię je na
parę godzin rozłożone przy otwartym oknie... A na kolację będzie dziś chyba nafciana zapiekanka. – Spojrzała na mnie. – Już półtora tygodnia pani z nimi nie jeździ. – Dziwi się pani? – Ani trochę – odparła. – To takie typy, że starczy się tylko odwrócić, a zostawią człowieka na pustej drodze. – Anno – powiedziałam po chwili. – Może mnie pani nauczyć robić na drutach? Składała właśnie pościel i zamarła w bezruchu. – Co takiego? – Kiedyś pytała mnie pani, czy potrafię. Nie. Ale chcę się nauczyć. Żeby robić skarpety dla żołnierzy. – To nie takie łatwe – powiedziała, dziwnie mi się przypatrując. – Trudno wymodelować piętę. Nawet konkursy na to robią. – A kwadraty? Może porobiłabym kwadraty? Też dla żołnierzy, na koce... – Pani Hyde... – zaczęła. – Maddie, proszę mówić mi Maddie. – Bardzo mi przykro, ale nie mam na to czasu. – To może pomogę przy pracach domowych? Stanowczo pokręciła głową. – Nie trzeba. To bardzo kiepski pomysł. – Ale dlaczego? – błagałam. – Kiedyś oskarżyła mnie pani o przewracanie się przed kominkiem i miała pani rację. Całymi dniami nic innego nie robię i doprowadza mnie to do szału. Ale muszę tu tkwić, aż mój mąż odszuka potwora albo z tego zrezygnuje. Proszę, będzie pani miała trochę mniej pracy, a ja z radością się czymś zajmę. Zmarszczyła brwi.
– Pani mąż tego nie pochwali. Ani Angus. – Przecież nie muszą wcale o tym wiedzieć. Nikomu się nie wygadam, a gdy tylko ktoś wejdzie, znów będę się obijać. Stała nieruchomo. Czułam, że rozważa moją propozycję. – Czy kiedykolwiek ścieliła pani łóżko? – spytała wreszcie. – Tak – odpowiedziałam. – Raz. Po chwili wahania wróciła do składania pościeli. – Mogłabym zmieniać pościel, a pani rozkładałaby narzuty. Mhàthair poprosiła mnie zresztą, żebym po południu zrobiła zakupy... – Mogę robić coś więcej, poza narzutami. Mogę poukładać im rzeczy. Wybuchła śmiechem. – Tak, to by wiele zmieniło. Straciłam już na to nadzieję. – Oni też – odpowiedziałam poważnie. Otworzyła szeroko oczy. – Przepraszam, co takiego? Wpatrywała się we mnie, oczekując, że temu zaprzeczę, ja zaś skinęłam jedynie głową. – Och, nie, nie myśleli chyba... – mówiła z oburzeniem. – Nie spodziewali się chyba, że... – O tak, z pewnością – potwierdziłam. – I wciąż na to czekają. Jej oczy płonęły gniewem. – W takim razie zajmę się tylko łóżkami i zostawię panią z tą robotą. Bo jeśli pani się do tego nie zabierze, nikt tego nie zrobi. A przy takim bałaganie nigdy nie odkurzę im dywanów. Wzięła z baru pościel i odpłynęła z tyłkiem sterczącym jak dziób łodzi wikingów. Nie wiem, czy bardziej zdumiało mnie przekonanie jej do tego
pomysłu czy to, że w ogóle na niego wpadłam. Gdy Anna zajmowała się ścieleniem, przeglądałam gazetę, szukając wzmianki o wczorajszym bombardowaniu. Nic nie znalazłam, lecz to nic dziwnego – podczas nalotu gazeta na pewno była już w druku. Przeczytałam za to wiele innych wiadomości. Z każdą informacją mój optymizm wynikający ze znalezienia sobie jakiegoś zajęcia ustępował przygnębieniu. Potężna jak taran armia rosyjska znajdowała się już w odległości zaledwie stu sześćdziesięciu pięciu mil od Berlina, a marszałek Stalin ogłosił, że podczas tylko jednego natarcia na Śląsku zginęło sześćdziesiąt tysięcy Niemców, a dwadzieścia jeden tysięcy trafiło do niewoli. Szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę, lecz ja, zamiast odczuwać radość, miałam jedynie świadomość czynionych przez wojska postępów. Tak wielu poległych. Jeszcze dwa tygodnie temu śmierć trzech tysięcy żołnierzy w ciągu jednego popołudnia wydawała mi się rzeczą zupełnie niewyobrażalną. Ogrom strat, jakim było sześćdziesiąt tysięcy ofiar, jeszcze bardziej mnie paraliżował. Nie sposób było zapomnieć, że każdy z żołnierzy miał swoje życie – pełne nadziei, marzeń i miłości, które w mgnieniu oka zostały zniweczone. Wprost niewyobrażalne, jak to się w ogóle mogło dziać. Za chwilę na świecie zabraknie mężczyzn. Gdy Anna zeszła na dół, siedziałam z gazetą na kolanach ze wzrokiem wbitym w ścianę. – Chyba się pani nie rozmyśliła? – spytała. – Skądże – zapewniłam z wymuszonym uśmiechem. Złożyłam gazetę i wstałam. – Co jeszcze zrobić, poza wygładzeniem pościeli
i rozłożeniem narzut? Napełnić wodą dzbanki? Zastanowiła się przez chwilę. – Ach, nie. Tym się proszę nie przejmować. Zrobię to sama po powrocie z zakupów. – To nic wielkiego, Anno – zapewniłam. – Nawet ja sobie z tym poradzę, a po powrocie sprawdzi pani, czy wszystko jest jak należy. – Wcale w to nie wątpię. No dobrze. Może na początek zerknę kątem oka. – Sięgnęła do kieszeni fartucha po klucz i podała mi go. – Jest uniwersalny. Otwiera drzwi do wszystkich pokojów. Już go trzymałam, ale ona jeszcze przez parę sekund nie wypuszczała go z ręki. Zaczęłam od pokoju Meg, co nie sprawiło wielkich trudności. Panował w nim porządek. Potem przeszłam dalej ku końcowi korytarza. Pokój Hanka wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewałam. Rozpakowane ubrania walały się na podłodze lub ześlizgiwały z mebli, jakby zamierzały się stąd ewakuować. Tymczasowo złożyłam wszystkie rzeczy na łóżku i zajęłam się przeciąganiem kufrów i walizek ku szafie. Jeden pełny był skarpet i papierosów. By go domknąć, sięgnęłam pod wierzchnie warstwy bagażu i namacałam tuziny butelek alkoholu. Opakowano je wprawdzie w kartony ze słomą, lecz i tak się zdziwiłam, że przetrwały podróż. Międzynarodowa waluta Hanka okazała się tak ciężka, że musiałam zaprzeć się o łóżko, by wepchnąć ją do szafy. Dostałam zadyszki. Choć okno było otwarte na oścież, bluzka przykleiła mi się do pleców. A nawet nie zaczęłam jeszcze na dobre sprzątać. Poczułam dziwnie intymny kontakt, dotykając rzeczy tak
osobistych jak skarpety czy piżama, o bieliźnie nie wspominając. Wkrótce jednak weszłam we właściwy rytm. Przynajmniej brudne rzeczy rzucał na jeden stos, więc nie musiałam się wszystkiemu dokładnie przyglądać. Już wydawało mi się, że sprzątanie skończone, gdy dostrzegłam, że coś wystaje spod łóżka. Okazało się, że to stos pocztówek. Gdy je wyciągnęłam, zszokowana odkryłam, że to zdjęcia nagich kobiet. Na kartce na samym wierzchu dziewczyna rozparła się na szezlongu z rozłożonymi nogami. Nie miała na sobie nic poza sznurem pereł i tiarą. Zafascynowana obejrzałam pozostałe. Nigdy dotąd nie widziałam całkowicie obnażonego ciała, poza – rzecz jasna – własnym. Byłam zdumiona, jak się różniły. Ellis zawsze brał się do dzieła, jak najmniej z siebie zdejmując, zresztą robił to zawsze po ciemku. Patrzyłam na kobiety. Jedna leżała na końskim grzbiecie, odchyliwszy w bok nogę, by aparat fotograficzny mógł ująć ciemne miejsce pomiędzy udami. Inna stała na czworakach na piknikowym kocu, obracając się przez ramię i uśmiechając do fotografa. Rozchyliła nogi, by między nimi można było dostrzec ogromne zwisające piersi. W porównaniu z nimi moje wydawały się maleńkie. Gdy dotarłam do ostatniej pocztówki, z przytulonym do pleców kobiety mężczyzną przykrywającym rękami jej biust, uświadomiłam sobie nagle, co robię, i zapragnęłam za wszelką cenę pozbyć się tych zdjęć. Otworzyłam szufladę nocnego stolika i zobaczyłam niewielki pakiet z napisem PROFILAKTYKA WOJAKA. Słowo „profilaktyka” kojarzyło mi się zawsze ze szczoteczką do zębów, lecz gdy przeczytałam dalej, że „zapobiega chorobom wenerycznym”, zorientowałam się, że chodzi tu o coś
zupełnie innego. Wrzuciłam pocztówki do szuflady i zamknęłam ją. Nie chciałam więcej wiedzieć o Hanku i odczułam ulgę, że skończyłam sprzątać jego pokój. Przeszłam do następnego, nie bez obaw, co odkryję na temat Ellisa. Choć zdawało mi się, że na wszystko jestem przygotowana, bardzo się pomyliłam. Gdy otworzyłam drzwi, zatrzymałam się, bo trudno było nawet wejść. Pokój wyglądał jak po wybuchu bomby. Rzeczy – w tym bielizna – były chaotycznie rozrzucone: zwisały z ramy łóżka, oparcia krzesła, a nawet pogrzebaczy przy kominku. Stosy ubrań piętrzyły się w narożnikach pokoju, pod łóżkiem i na środku podłogi. Pomiędzy nimi leżały bezładnie buty, przybory toaletowe i inne drobiazgi. A jedyną rzeczą, którą znalazłam w komodzie, był kapeć. W głowie mi się nie mieściło, jak doprowadził do takiego bałaganu. Potem, w przypływie mdłości, dotarło do mnie, że zrobił to celowo. Doskonale to sobie wyobrażałam: za każdym razem, gdy dostrzegał, że pokój nie został posprzątany, dolewał oliwy do ognia, rozrzucając naręcza wszystkiego, co wpadło mu w ręce, i kopiąc to jeszcze, gdy spadało. Jak inaczej wytłumaczyć obecność szczoteczki do zębów w bucie czy grzebienia i brylantyny pod oknem? Jego zachowanie było brutalne, dziecinne, destrukcyjne i przerażające. Zaczęłam od najdalszego kąta i posuwałam się w kierunku drzwi. Inna metoda poradzenia sobie z tak wszechogarniającym bałaganem po prostu nie przyszła mi do głowy. Gdy otworzyłam górną szufladę komody, znalazłam tam zdjęcie Ellisa i Hanka na plaży w Bar Harbor. Stali obok siebie uśmiechnięci, obejmując się ramionami. Pod nim znajdowała się
fotografia samego Hanka na pokładzie żaglówki, bez koszuli i z rękami na biodrach. Jego tors lśnił, a na ramionach uwidoczniła się muskulatura. Uśmiechał się figlarnie do fotografującego. Moich zdjęć brakowało, choć nieustannie kręciłam się wtedy w pobliżu. W kolejnej szufladzie odnalazłam kilka zwiniętych chusteczek z monogramem. Rozpostarłam je i naliczyłam w nich ponad setkę własnych pigułek. Zawinęłam tabletki i odłożyłam na dawne miejsce. Nie chciałam, żeby pomyślał, że to Anna bądź Meg je zabrały. Zamykałam drzwi swojego pokoju tylko na noc, lecz teraz postanowiłam, że będę to robić także w ciągu dnia. Chciałam się przekonać, jak szybko Ellis zużyje tak ogromną ilość tabletek. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek poza Anną zdawał sobie sprawę ze stanu, w jakim znajdowały się pokoje Ellisa i Hanka. Miałam nadzieję, że nie. Mogłam sobie tylko wyobrażać, co o nich myślała – a przez analogię również o mnie. Obaj wrócą do gospody, zobaczą, że wszystko poukładane, i nie zastanowią się nawet, co sądzi osoba, która im posprzątała. Tak naprawdę wcale o niej nie pomyślą, chyba że z triumfem, bo to oni ją przetrzymali. Choć sama rozpakowałam swoje rzeczy dopiero po dwóch dniach, zawstydziłam się, że kiedyś uważałam, że wszystko mi się należy. Zastanawiałam się nad losem Emily i żałowałam, że nie mogę wyrazić jej swojej wdzięczności za to, co przez tak wiele lat dla mnie robiła. Wyobrażałam sobie, jak trudno być teraz pokojówką Edith Stone Hyde. Zakończywszy sprzątanie, rozłożyłam narzuty, pozamykałam okna, założyłam osłony zaciemnieniowe i wsunęłam do szuflady Meg kilka par jedwabnych pończoch ze swoich zapasów.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Gdy
wróciłam do kuchni, Anna obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem. – Chyba jeszcze pani nie skończyła? – spytała. – Owszem – potwierdziłam. – I poukładała im pani wszystkie rzeczy? – Tak. – Cóż, za taki wyczyn bez wątpienia należy się filiżanka herbaty. Proszę usiąść przy kominku, a ja zaraz wszystko przyniosę. Zresztą, chyba obie na nią zasłużyłyśmy, prawda? – Pościel wciąż śmierdzi naftą? – spytała Anna, powoli popijając gorący napój ze zdobionej złotym otokiem filiżanki w pierwiosnki. Do herbaty – najmocniejszej, jaką tu dotąd piłam – podała dżem i owsiane ciasteczka – wszystko na chińskiej porcelanie. Na tacy rozłożyła nawet koronkową serwetkę. – Nic nie wyczułam – zapewniłam. – To dobrze, bo nie bardzo mam ochotę zajmować się dodatkowo praniem. Niektórzy nie oddają rzeczy do pralni, bo się boją, że odbiorą zawszawione, ale ja bardziej obawiam się tego, co George wciśnie obok w swojej furgonetce. – A skąd, u licha, miałyby się wziąć te wszy? – Ta sama pralnia obsługuje też żołnierzy z majątku i obozów w lesie. Mówią tak zwłaszcza starsi i protestanci, więc myślę, że
problem tkwi w tym, że posyłanie rzeczy do pralni zakrawa na luksus. Dziękuję Bogu, że Mhàthair tak nie uważa, chociaż też ma surowe zasady, bo jest już niemłoda i należy do Wolnego Kościoła. Polano na szczycie paleniska zsunęło się w naszą stronę, rozsiewając snopy iskier. Anna wstała i wepchnęła je pogrzebaczem na miejsce. – Siedź cicho i się nie ruszaj! – zbeształa je. Przyglądała mu się jeszcze chwilę i znów usiadła obok mnie. – To dlatego zobaczyłam wtedy nad rzeką piorącą kobietę – olśniło mnie. – Choć miejsce wydawało się do tego celu naprawdę nietrafione. Anna odstawiła herbatę. – Co takiego? – Zgubiłam się kiedyś w Zasłonie, bo leciała za mną jakaś wrona. Wydawało mi się, że mnie prześladuje. Nagle zdałam sobie sprawę, że nastrój Anny zupełnie się zmienił. Zauważyłam, że aż pobladła. Cofnęłam się w myślach, próbując się zorientować, który fragment mojej wypowiedzi mógł ją urazić. – Przepraszam – powiedziałam w panice. – Tylko żartowałam. Anna wciąż mi się przyglądała. Odstawiłam filiżankę, obawiając się, że rozleję zawartość. – Proszę mi wybaczyć, jeśli powiedziałam coś nie tak. Mam nadpobudliwą wyobraźnię. – Kto i gdzie robił to pranie? – spytała ostrym tonem. – Starsza kobieta zapierała w rzece koszulę. Nie odpowiedziała na moje wołanie o pomoc. Gdy spróbowałam do niej podejść, zniknęła. Jakby nigdy jej tam... Anno, co się stało? Przyłożyła dłoń do ust. – Anno, co się dzieje? Czym zawiniłam?
– Caonaig – odpowiedziała. – Widziała pani Caonaig. Pokręciłam głową. – Co znaczy Caonaig? Nie rozumiem. – Ktoś umrze – oznajmiła. – Nie, skądże. To tylko stara kobieta... – Ubrana na zielono? Zawahałam się. – Tak. – Płakała? Tym razem powstrzymałam się od odpowiedzi, ale oczy mnie zdradziły. Anna krzyknęła i popędziła do kuchni. Wołałam za nią, a potem pobiegłam w jej ślady, lecz ona zniknęła, pozostawiając otwarte na oścież drzwi. Wypadłam przed gospodę, lecz zanim dotarłam do drogi, zdążyła już odjechać na swoim rowerze. – Co się stało? – zainteresował się pan Ross. Odwróciłam się. Szedł z Conallem ulicą, za moimi plecami. – Myśli, że widziałam Caonaig – powiedziałam bezradnie. – A po czym to poznała? – Bo widziałam starą kobietę piorącą w rzece koszulę. Zrobił tak gwałtowny wdech, że powietrze aż gwizdnęło mu przez zęby. – Ale co to ma wspólnego z czyjąś śmiercią? – spytałam z rozpaczą. – To tylko stara kobieta. Nic z tego nie rozumiem. – Anna ma jeszcze dwóch braci na froncie – wyjaśnił. Jeszcze? Spojrzałam na drogę, na której zniknęła. Poszłam na górę i zaszyłam się w pokoju, lecz jakąś godzinę przed powrotem Meg z tartaku zaczęłam panikować. Anna nie
wróciła, a to ona zawsze zaczynała szykować kolację. Meg kończyła ją tylko i podawała gościom. W końcu zwlokłam się na dół, chcąc uprzedzić pana Rossa, że nie ma co liczyć na jedzenie. Jego też nie zastałam. Nie wiedziałam, co począć. Ponieważ byłam sprawczynią tej nieprzyjemnej sytuacji, zajrzałam do spiżarni w poszukiwaniu składników posiłku. Niemal natychmiast się zorientowałam, że moja inicjatywa jest z góry skazana na niepowodzenie – i to nie tylko dlatego, że nie mogłam znaleźć dostarczonego rano mięsa. Nawet gdyby mi się to udało, nie miałam zielonego pojęcia, co z nim dalej począć. Nie miałam nawet pewności, jak się zabrać do przygotowania ziemniaków, a za jakąś godzinę zejdzie się tu ze dwudziestu mężczyzn z nadzieją na ciepły posiłek. Meg zastała mnie przy bloku rzeźnickim z twarzą ukrytą w dłoniach. Szybko rozejrzała się dokoła i oceniła sytuację. – Anna wyszła wcześniej – wyjaśniłam. – Co się stało? – Powiedziałam coś, co bardzo ją zmartwiło. – Co takiego? – Dokładnie nie wiem – odpowiedziałam żałosnym tonem. – Ale z pewnością nie miałam nic złego na myśli. Spodziewałam się, że zacznie mnie wypytywać. Meg jednak umieściła płaszcz i maskę gazową na krześle. Potem spytała: – W takim razie czy mogłaby pani zacząć szykować ziemniaki? Zamrugałam. – Chyba tak. – Chyba czy na pewno? – Chyba.
W rzeczywistości nie potrafiłam nawet pokroić chleba. Jako nastolatka podczas nocnych wypadów do kuchni po prostu odrywałam kawałki bochenka, wyjadając najpierw miękki miąższ. Na końcu gryzłam nad zlewem skórkę, by nie pozostawić żadnych śladów zbrodni. Meg poleciła mi napełnić największy garnek wodą, wrzucić do niego trochę soli i czterdzieści ziemniaków, a potem zagotować. Sama rozpaliła ogień i wciąż mnie poganiała, żeby mąż nie zastał mnie tam, gdzie nie moje miejsce, przypuszczała bowiem, że mogłoby się to źle skończyć. Potem wyszła na zewnątrz, by przynieść golonkę w galarecie, za którą po drodze dziękowała Bogu – bo była pod ręką i serwowało się ją na zimno. Bar huczał tego wieczoru od wiadomości o bombardowaniu. Odwracało to nieco uwagę bywalców od ziemniaków purée, które smakowały, jakbym ugotowała je w morskiej wodzie. Nie zdawałam sobie też sprawy, że przed ugotowaniem powinnam je obrać i usunąć ciemne plamy ani że można je uznać za gotowe, gdy gładko wchodzi w nie nóż. To wszystko wyjaśniła mi dopiero później Meg. Widziałam, jak niektórzy mężczyźni unoszą widelce, z niedowierzaniem przyglądają się nabranej na nie porcji, a potem próbują zrzucić ziemniaki z powrotem na talerz, by zbadać ich konsystencję. Biedna Meg – choć nikt nie śmiał narzekać, odpowiedzialność za posiłek spadła na nią. Conall, który położył się przy mnie nieopodal kominka, gdy tylko wrócili Hank i Ellis, bynajmniej nie narzekał na kleistą ziemniaczaną papkę. Miałam pewność, że przyszedł mnie moralnie wesprzeć, więc w podziękowaniu podawałam mu drobne kąski, a on chciwie oblizywał moje palce. W pewnym momencie zdawało
mi się, że przyłapał mnie na tym pan Ross. Conall najwyraźniej też to wyczuł, bo zapatrzył się przed siebie, ignorując mój ziemniaczany palec, dopóki pan nie odwrócił od niego uwagi. Dopiero wtedy zwrócił ku mnie pysk i wysunął język. Ponieważ o bombardowaniu nie napisały jeszcze gazety, każdy wzbogacał barową opowieść tym, co widział. Hank z Ellisem przysłuchiwali się temu z wielkim zainteresowaniem. Dwa bombowce przyleciały do Great Glen z Norwegii, zmierzając w kierunku brytyjskiej huty aluminium we Foyers, wsi po przeciwnej stronie Loch Ness. Zginęło dwóch stróżów – jeden, bo wybuch rzucił go w turbinę, drugi – bo serce nie wytrzymało. Gdy ktoś ogłosił, że jeden z heinkli niemal zaraz po tym spadł do jeziora Lochy, wstrzymałam oddech i spojrzałam na pana Rossa. Zdawał się tego nie słyszeć. Skończył nalewać piwo i wprawnym ślizgiem przesunął je po barze któremuś ze stałych bywalców. – Proszę, proszę – powiedział Hank z nutą szacunku w głosie. – Zwalił bombowca pieprzoną strzelbą. Ciekawe, dlaczego nie jest na froncie. – Dobre pytanie – powiedział Ellis. Odwrócił się i zawołał. – Hej, barman! Mój przyjaciel chce o coś spytać. – Przestań! – nakazałam mu szeptem, nie posiadając się z oburzenia. – Dlaczego? – Bo to nie twój interes – wysyczałam. – I na litość boską, on jest tu gospodarzem, nie barmanem. Nie potrafisz się zdobyć na odrobinę szacunku? Ale było już za późno. – O co chodzi? – spytał pan Ross. – Nieźle panu idzie z tą strzelbą – pochwalił Hank. – Dlaczego
nie poszedł pan walczyć? W barze ucichło. Pan Ross tylko wpatrywał się w Hanka. W końcu odezwał się Rory. – Zabawne – powiedział powoli. – Was też moglibyśmy o to zapytać. – Ja z powodów zdrowotnych – wyjaśnił Hank, jakby rzucał dowcip. – Jak dla mnie wyglądasz pan na okaz zdrowia. – Cierpię na pes planus – poinformował Hank. – Ach tak? – zdziwił się Rory. – To po łacinie cykor? Hank skoczył na równe nogi. Drwal też się podniósł, lecz bardzo powoli. Siłą bez wątpienia dorównywał Hankowi. – Usiądź, Hank – błagałam. – I pozwolić mu nazywać się tchórzem? – Wedle życzenia – odezwał się Rory. – Ellis, będziesz tak siedział i dawał się wyzywać od cykorów? – krzyknął oburzony Hank. – Nie do mnie mówił – wymamrotał Ellis. – I owszem – zaprzeczył Rory. – Pan też pewnie masz jakieś zmyślne orzeczenie, może że trzęsiesz pan dupą? A może anus planus, co? – Mam protanopię – odparł Ellis. – Nie widzę kolorów. I do waszej wiadomości: dwa razy próbowałem się zaciągnąć. – Pilnujcie swojego interesu – przerwała im Meg, wychodząc zza baru. – A co innego robię, jeśli on nazywa mnie tchórzem? Obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem i zwróciła się do drwala: – Nie możesz się z nim bić, Rory. Słyszałeś, co powiedział. Ma problemy ze zdrowiem. Nie robi się krzywdy inwalidom.
Hank otworzył usta, chcąc zaprotestować, ale Ellis stuknął go w nogę. – Nie wyglądają na chorych – upierał się Rory. – Cóż, to nie zawsze widać, prawda? Dozorca George też nieźle wyglądał, a potem padł na serce. Nie bije się kogoś z pes planus. Pewnie byłby trup na miejscu. Rory długo przyglądał się Hankowi. W końcu wrócił do stołu. – Chyba masz rację – westchnął. – To jak kopanie szczeniaka, co? – Pewnie, że tak, głupolu – zapewniła Meg, uderzając go po ramieniu. W odpowiedzi klepnął ją po tyłku. Odwróciła się i wymierzyła mu palec w twarz, chcąc coś ostrego powiedzieć, lecz on tylko się zaśmiał i przesłał jej w powietrzu buziaka. Spiorunowała go spojrzeniem i wycofała się za bar. Mężczyźni podjęli przerwane rozmowy, lecz Hank i Ellis siedzieli w milczeniu, z twarzami poszarzałymi jak popiół.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Anna
przyszła nazajutrz i podała śniadanie, jakby nic się nie wydarzyło. Zastanawiałam się, czy uznała, że śmierć stróżów z Foyers zaspokoiła Caonaig. Obserwowałam ją ukradkiem w nadziei, że delikatne porozumienie, które wczoraj udało nam się osiągnąć, nie legło w gruzach i że nadal pozwoli mi sobie pomagać. Musiałam jednak poczekać, by się o tym przekonać, bo Hank z Ellisem wciąż jeszcze nie wyruszyli. Żaden nawet słowem nie wspomniał, że posprzątano im w pokojach. Zamiast tego z oburzeniem roztrząsali wczorajsze zajście. Kto dał im wszystkim prawo, by ich oceniać, skoro Czarnobrody jest w pełni sprawny. Poza ubytkiem palca – ale to przecież nie przeszkadzało mu w strzelaniu. Dyskutowali tak przy Annie, zupełnie ignorując jej obecność, ja zaś kurczyłam się z zażenowania. Czyściła palenisko po drugiej stronie pomieszczenia, używając miotły z gałązek. Wyglądała na obojętną, lecz ja wiedziałam, że jest inaczej. Zaczęłam już tracić nadzieję, że kiedykolwiek wyjdą, gdy zjawił się George od furgonetki. – Naoliwiłem drzwi – powiedział, spoglądając na Annę nieśmiało i poruszając drzwiami. – Wczoraj wieczorem, po powrocie. – Bardzo miło z twojej strony – odparła, nawet na niego nie patrząc.
Przez długą chwilę spoglądał na nią, nie odrywając wzroku, i po jego znękanej minie poznałam, że jest w niej zakochany. – Poczekam na zewnątrz – zwrócił się do Hanka i Ellisa. – Już idziemy. Aha, masz może kompas? – spytał mnie Ellis. – Jednego nam brakuje. – Jest w prawej kieszeni płaszcza – powiedziałam. – Na wieszaku przy drzwiach. Poszedł go poszukać. – Od kiedy pasjonujesz się botaniką? – spytał, patrząc na dłoń. Rzucił na stół garstkę muchomorów. – Wyrzuć je. Wyglądają na trujące. Na moment zapanowało zamieszanie – wkładali płaszcze i kapelusze, a potem zbierali sprzęt. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, jedynym słyszalnym w pomieszczeniu dźwiękiem było szuranie używanej przez Annę miotły. Chciałam zacząć rozmowę, by przekonać się, jak się rzeczy mają, lecz nawet po ich wyjściu obecność Hanka i Ellisa ciążyła w powietrzu niczym obłok dymu. Wreszcie Anna podniosła wzrok i poinformowała: – To czarki szkarłatne. Nie są trujące, ale też nie smaczne. Ładnie się zasuszają, jeśli je pani chce dla ozdoby. – To dobry pomysł. Dziękuję – odpowiedziałam. – Co z nimi właściwie nie tak? – spytała. Nie musiałam pytać, co ma na myśli. – Hank ma płaskostopie, a Ellis jest daltonistą. Uniosła brwi w zdziwieniu. – Ach tak. – To prawda. Nie rozróżnia czerwieni od zieleni. Wszystko widzi na szaro. Nawet nie wiedział o chorobie, dopóki nie spróbował się
zaciągnąć do wojska. Nic na to nie można poradzić, ale ludzie mu nie wierzą. Myślą, że udaje. To dlatego tu jesteśmy. Uważa, że odszukanie potwora przekona wszystkich, że wcale nie jest tchórzem. – Czyżby? – zdziwiła się i wróciła do zamiatania. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Uświadomiłam sobie, że już skończyłam ich usprawiedliwiać. – Pewnie pani słyszała, co powiedzieli wczoraj wieczorem panu Rossowi? – spytałam ją. – Komu? – Panu Rossowi. Angusowi. Roześmiała się. – Angus nazywa się Grant. Skąd pani wzięła tego Rossa? – Z szyldu – wyjaśniłam. – Tam jest napisane A.W. Ross. A pierwszego dnia powiedziała mi pani, że on prowadzi ten zajazd... – Bo tak jest. Ale właścicielem jest Alisdair. Angus go zastępuje, dopóki nie wróci z frontu. – Oparła miotłę o ścianę i wzięła się pod boki. – Cały czas tak pani myślała? Ktoś mocno i miarowo zapukał do drzwi. Anna zmarszczyła brwi. – To mi się nie podoba. Ani trochę. Wytarła ręce w fartuch i poszła otworzyć. W progu stał listonosz Willie z czapką w dłoniach i poszarzałą twarzą. – Po co pukasz, Willie? – spytała gniewnie Anna, by zamaskować strach. – Otwarte. Wejdź, jeśli chcesz. Byle prędko, bo nie mam czasu. – Bardzo mi przykro, Anno – powiedział, stojąc nieporuszenie. – Musisz pójść do domu.
– O co ci chodzi? Przecież w ręku masz tylko czapkę. – Musisz iść do domu – powtórzył cicho. – Właśnie zaniosłem telegram. Annie zatrzęsły się kolana. Wsparła się o framugę. Odsunęłam fotel, podbiegłam do niej i objęłam w pasie. – Rodzice cię potrzebują – ciągnął Willie. – Idź do nich. Złapała listonosza za nadgarstek i przytrzymała go tak mocno, że aż zbielały jej kostki dłoni. – Który? – krzyknęła oszalałym głosem. – Chociaż to mi powiedz. – Anno... – Hugh czy Robbie? Willie otworzył usta, ale dopiero po chwili wydobył z siebie głos. – Hugh – odpowiedział wreszcie, spuszczając wzrok. Puściła jego nadgarstek i uwolniła się z moich objęć. Odsunęła się o krok i patrzyła na nas błędnym wzrokiem, potrząsając głową. – Mylisz się! To nieprawda! Będzie jak z Angusem! Zobaczysz! Willie bezradnie pokiwał głową. – Anno... Uciekła, wypadając za drzwi. Gdy chciałam ją dogonić, Willie złapał mnie za rękę. – Niech biegnie – powiedział. Miał rację. Nie powinnam się wtrącać. Gdy zdał sobie sprawę, że już się nie szarpię, zwolnił uścisk. Wyjrzałam przez drzwi i zobaczyłam, jak Anna pedałuje wściekle z rozwianymi włosami, a rower aż zarzuca na boki. Zostawiła wszystko – płaszcz, kapelusz, szal i maskę przeciwgazową. Gdybym wiedziała, gdzie znajduje się jej
gospodarstwo, odniosłabym je i zostawiła na progu. Wiedziałam jednak tylko, że leży gdzieś pomiędzy gospodą a zamkiem. Na haku pod barem odnalazłam klucz, który mi wczoraj dała. Posprzątałam pokoje, poruszając się automatycznie. Gdy skończyłam, zaczęłam jeszcze raz od początku. Równiutko poukładałam przybory toaletowe na komodach. Powycierałam lustra. Oczyściłam świeczniki z wosku i wygładziłam narzuty. A gdy nie pozostało już nic do wygładzenia, wypolerowania czy odkurzenia, położyłam się do łóżka. Wieczór spędziłam w pokoju, choć Ellis nalegał, bym towarzyszyła jemu i Hankowi przy kolacji. Z tonu jego głosu wywnioskowałam, że jest w paskudnym nastroju. Gdy przestałam reagować, jego prośby zmieniły się w oskarżenia o brak równowagi psychicznej. Groził, że jeśli natychmiast nie wyjdę, wezwie lekarza. Nie posłuchałam, a doktor się nie pojawił. Wszyscy dawno już spali, a ja wciąż rzucałam się na łóżku, skopując pościel i ubijając poduszkę, by znaleźć lepszą pozycję do snu. Nic jednak nie pomagało, bo to nie ciało nie mogło zaznać spokoju. Czułam taki ucisk w gardle, że ledwie mogłam przełykać ślinę, a moje oczy wciąż napełniały się łzami. Miałam całkowitą pewność, że gdybym kiedyś od razu poszła na górę, matka by nie umarła. A gdybym nie poszła do lasu i nie zobaczyła Caonaig – czy Hugh byłby jeszcze żywy? Powlokłam się na dół i usiadłam przy kominku, choć palenisko zasypano już warstwą popiołu. Pan Grant zastał mnie siedzącą przy nim na podłodze z kolanami pod brodą. Nie słyszałam, jak nadchodzi. Nie dostrzegłam nawet światła świecy. – Wszystko dobrze? – spytał.
Odwróciłam się gwałtownie, próbując zakryć szlafrokiem bose stopy. Policzki miałam mokre od łez. – Co się stało? – przyjrzał mi się uważnie, zbliżając ku mnie świecę. Klucha w moim gardle jeszcze urosła. Mówienie przychodziło mi z wielkim trudem. Odezwałam się w końcu zdławionym głosem: – To moja wina, prawda? – Co takiego, dziewczyno? – Postawił świecę na niskim stoliku i klęknął obok mnie, badawczo patrząc mi w oczy. – Coś zrobiła? – Zabiłam brata Anny. – I jak pani do tego doszła? – Widziałam Caonaig, wcale tego nie chciałam, ale tak się stało, a potem powiedziałam o tym Annie. Ona od razu wiedziała, co to znaczy. Myślałam, że to tylko przesądy, ale okazuje się, że miała rację. Gdybym trzymała się z daleka od lasu i nie uciekała przed tą głupią wroną, jej brat wciąż byłby żywy. – Och – westchnął, długo wydychając powietrze. Jego twarz emanowała litością i smutkiem. – Nie, nie, dziewczyno. I tak by zginął. – Ale ja widziałam Caonaig... – Nic pani nie zrobiła. To ta przeklęta wojna. – Anna straciła już wcześniej brata. Ile bólu możne znieść jeden człowiek? Potrząsnął głową. – Nie wiem. Nie ma na świecie nic tak dobrego i czystego, czego nie można by w jednej chwili stracić. A w końcu wszystko zostanie nam odebrane. Spojrzałam mu w twarz z przerażeniem. – Jeśli tak, jaki sens ma dalsze życie?
– Chciałbym to wiedzieć – powiedział z cierpkim uśmiechem. – Od jakiegoś czasu to dla mnie jedna wielka niewiadoma. Popatrzyłam na niego i wybuchnęłam płaczem – żałosnym szlochem, który aż wstrząsał moimi ramionami. Zanim się zorientowałam, objął mnie i przytulił. Na włosach czułam jego oddech. Wspięłam się na kolana i zarzuciłam mu ramiona na szyję, przyciskając do niej otwarte, łkające usta i wyczuwając oszalały puls.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
To
tylko niewinny uścisk, powtarzałam sobie po raz tysięczny w nadziei, że w końcu w to uwierzę. Po powrocie do pokoju godzinami leżałam w łóżku, marząc, by Angus znalazł się u mojego boku. Pragnęłam, by mnie przytulił, chciałam zasnąć w jego ramionach. I nie tylko – czego zresztą byłam w pełni świadoma. Mimo nieprzespanej nocy wstałam wcześnie i czekałam przy drzwiach pokoju, aż Hank z Ellisem wyjdą na korytarz. Przyłączyłam się do nich, żebyśmy razem zeszli na śniadanie. Nie byłam w stanie w pojedynkę spojrzeć Angusowi w oczy – nie mogłam już traktować go oficjalnie jak dotychczas. Nawet myśl, że zobaczę go w otoczeniu innych ludzi, przyprawiała mnie o zawrót głowy. Gdy znaleźliśmy się we trójkę na dole, Angus stał przy wejściu, rozmawiając z jakąś staruszką w niewyraźnym, gardłowym języku. Gdy na mnie spojrzał, nogi się pode mną ugięły. Nie mogłam na niego patrzeć w obawie, że moja twarz natychmiast wszystko zdradzi. W powietrzu było takie napięcie, że Hank i Ellis z pewnością by się we wszystkim połapali. Na nich zresztą też bałam się spojrzeć. Pozostawała tylko starucha, która przyglądała mi się tak, jakby docierała do najgłębszych zakątków mojego umysłu i wydobywała na jaw rozmaite okropieństwa. – To Rhona – przedstawił ją Angus. – Zastąpi Annę do jej
powrotu. Nie mówi po angielsku – dodał jeszcze i wyszedł. – Ciąg dalszy wybitnej obsługi – zamruczał Ellis, zmierzając do stolika, który zwykle zajmowaliśmy. – I co mamy teraz zrobić? Nauczyć się gaelickiego? Zdać się na pantomimiczne zagadki? – Dlaczego nie? – odparł Hank. – Zresztą zawsze dają owsiankę. Jakoś to pokażę. – Chwycił się za gardło i zaczął udawać, że się dławi. – Nie mów, że się do tego przyzwyczajasz – powiedział Ellis. Hank wzruszył ramionami. – Przynajmniej układają mi rzeczy. Ellis zamruczał. – Pogadamy, kiedy zaczną prasować gazety. Rhona podała nam śniadanie w posępnej ciszy, a potem zupełnie przestała nas zauważać. Zastanawiałam się, czy jest żoną starca, który już pierwszego dnia nas zdemaskował. Nawet jeśli nią nie była, traktowała nas z równie jawną dezaprobatą. Była za to naprawdę wiekowa, przygarbiona, z krzywymi nogami. Włosy miała zupełnie siwe, cerę ziemistą, a ubranie zupełnie czarne. Pachniała mokrą wełną zmieszaną z octem i – o ile zdążyłam się zorientować – miała wiecznie skwaszoną minę. Jej górną wargę i podbródek porastały pojedyncze włoski, twarz była zmęczona, a oczy tak przytłoczone ciężkimi powiekami, że wyglądały jak wąskie szparki. Mimo to czasami dostrzegałam blask ich przeszywającego błękitu – zwykle wtedy, gdy walczyłam ze wspomnieniami o objęciach Angusa lub rozpaczałam po braciach Anny, zastanawiając się, jak tak sprzeczne myśli mogą w ogóle współistnieć w mojej głowie. – Maddie? Ellis patrzył na mnie badawczo. Czoło miał zmarszczone
i zdałam sobie sprawę, że chyba już trzeci raz powtarza moje imię. Wcześniej słyszałam je jakby z daleka, z wnętrza jakiegoś tunelu. – Wszystko dobrze, kochanie? Wydajesz się taka... sam nie wiem, wstrząśnięta, rozkojarzona albo coś w tym rodzaju. Czy to kolejny atak? – Nie, nic podobnego. Po prostu kiepsko spałam. – Dlaczego? – Rozmyślałam o rodzinie Anny. Byłam przy niej, gdy listonosz przyniósł wiadomość o jej bracie. – A co z jej bratem? – Zginął na wojnie – powiedziałam. – To co najmniej drugi brat, którego straciła. – Ach – westchnął, uśmiechając się ze smutkiem. – To chyba wyjaśnia, dlaczego wieczorem do nas nie zeszłaś. Niestety, kochanie, takie rzeczy się zdarzają. C’est la guerre. Jak tam, już lepiej? Może jednak powinienem był posłać po lekarza? Przecząco pokręciłam głową. Poklepał mnie po ręce i jego uwaga znów skupiła się na Hanku. Długo się w niego wpatrywałam. Gdyby naprawdę chciał odnaleźć potwora, wystarczyłoby, żeby spojrzał w lustro. Zabrałam swoje rzeczy i uciekłam z gospody, gdy tylko Hank z Ellisem odjechali z George’em. Najwidoczniej zatrudnili go na stałe, nie zważając na limitowane przydziały benzyny. Zastanowiłam się, jak szybko Ellis trwoni pieniądze, które mu jeszcze pozostały. A może utrzymuje nas teraz Hank? Wyszłam na zewnątrz, uwalniając się od świdrującego wzroku Rhony, lecz wciąż nie miałam pomysłu, dokąd iść. A koniecznie musiałam się czymś zająć. Gdybym nawet potrafiła się z nią dogadać, nie miałabym śmiałości prosić jej o możliwość sprzątania.
Widocznie mną gardziła. Znów poczułam się wrzucona do jednego worka razem z Hankiem i Ellisem. Głowa płonęła mi z przejęcia, a na dodatek byłam kompletnie wyczerpana. Wszystko działo się zbyt szybko i intensywnie. Caonaig, śmierć brata Anny, objęcia Angusa, a w końcu świadomość bezduszności własnego męża... Nawet po tym, jak wplątał mnie w to wszystko ani gdy się zorientowałam, że nasze małżeństwo to fikcja, ani wreszcie, kiedy zszedł pod pokład statku, żeby nie oglądać rannych, nie wierzyłam, że jest tak bezlitosny, jak to się właśnie okazało. Dotąd sądziłam, że unika wszystkiego, co związane z wojną, z powodu poczucia winy, że nie może walczyć, lecz teraz pojęłam, że go to po prostu nie obchodzi. Jeśli nawet nie postrzegał Anny jako podobnej sobie istoty, to czy kiedykolwiek zastanowił się, co się stało z nogą George’a? Najwyraźniej nie, bo moje cierpienie potraktował jako przejaw wrażliwości. Znów przyszła mi na myśl chwila, kiedy Angus przyciągnął mnie do siebie, przytulając mocno, nie zaś tak, jakbym miała się zaraz rozsypać, i to mimo że zanosiłam się szlochem. Wczepiliśmy się w siebie, jakby zależało od tego nasze życie, zresztą może rzeczywiście tak było. Spojrzałam w górę z westchnieniem. „Będzie tak jak z Angusem” – mówiła wczoraj Anna z wykrzywioną smutkiem twarzą, niecałą minutę po tym, jak natrząsała się ze mnie, bo pomyliłam jego nazwisko. Czy to w ogóle możliwe? Maszerowałam ulicą z opuszczoną głową, zwłaszcza na widok odsuwanych na szerokość palca koronkowych firanek w oknach
mijanych domów. Gdyby czerwień została nowym symbolem odwagi, z pewnością miałabym się czym pochwalić – z idiotycznymi czerwonymi rękawicami i pokrowcem na maskę przeciwgazową. Wsunęłam ręce do kieszeni, gdzie znalazłam resztki grzybów. Wyrzuciłam je na pobocze tylko za to, że były czerwone. Czerwień, czerwień, wszędzie ta czerwień. Tak bardzo pragnęłam poszarzeć. Nogi znów zaprowadziły mnie do tragicznego nagrobka. Wpatrywałam się w niego, jakbym wzrokiem chciała na nim wymóc zdradzenie tajemnicy, którą skrywał. ŚP. AGNES MÀIRI GRANT CÓRECZKA ANGUSA I MÀIRI GRANTÓW ZM. 14 STYCZNIA 1942 ŚP. KPT. ANGUS DUNCAN GRANT UKOCHANY MĄŻ MÀIRI UR. 2 KWIETNIA 1909 – ZM. ... STYCZNIA 1942 ŚP. MÀIRI JOAN GRANT UKOCHANA ŻONA ANGUSA UR. 26 LIPCA 1919 – ZM. 28 LUTEGO 1942 Wiedziałam, że wielu mężczyzn we wsi ma jednakowe nazwiska – sama się o tym przekonałam, oglądając inne groby. Williego z poczty nazywano Williem Listonoszem, by odróżnić go od Williego Stolarza czy Williego Grabarza, bo wszyscy nazywali się
Willie MacDonald. Nie mogłam jednak zapomnieć widoku Angusa składającego tu przebiśniegi. „Nie ma na świecie nic tak dobrego i czystego, czego nie można by w jednej chwili stracić” – w moich uszach znów zabrzmiały jego słowa. A przecież nic nie dorównywało czystością niemowlęciu. Czy to możliwe, że powrócił z wojny, by się przekonać, że okrutny los odebrał mu wszystko, co kochał? Cofnęłam się myślami do wieczoru naszego przybycia do Szkocji. Gdy się zorientowałam, że była to trzecia rocznica śmierci dziecka, poczułam, że jestem na skraju załamania. Obawiałam się, że jeśli wrócę do gospody, niechybnie wezmę tabletkę, poszłam więc dalej drogą A82. Pamiętałam, że gdzieś pomiędzy wsią a zamkiem leży gospodarstwo McKenziech. Wzgórze usiane było niewielkimi domkami. Zatrzymywałam się na krótko przed każdym z nich, zastanawiając się, czy w środku może być Anna z rodzicami. W końcu dotarłam do zamku i wiedziałam już, że ominęłam ich dom. Zrujnowane umocnienia wyglądały zupełnie inaczej niż tego dnia, kiedy oglądaliśmy je od strony wody. Zamek otaczała wielka osuszona fosa gęsto porośnięta wysoką trawą i krzaczastymi zaroślami. Uniosłam płaszcz i przeprawiłam się na drugą stronę, nie zważając na ciernie, które haczyły jego poły. Zaraz przy wjeździe znajdował się ogromny głaz albo raczej kupa kamieni połączonych tak mocną zaprawą murarską, że wciąż zachowały się kąty proste. Przypominało to narożnik oderwany od nader czerstwego domku z piernika, który ktoś upuścił na podłogę. Zatrzymałam się w bramie z łukowym sklepieniem, gdzie niegdyś znajdował się most zwodzony, i wyobrażałam sobie ludzi, którzy przejeżdżali tędy w ciągu wieków. Każdy pełen był
pragnień, nadziei, zazdrości, rozpaczy, żalu, miłości i innych uczuć w proporcjach, które czyniły go wyjątkowym jak płatek śniegu. Podobne emocje odczuwane przez wszystkich odwiedzających zamek łączyły ich od zarania dziejów do końca świata. Potem sama przeszłam przez bramę i skierowałam się ku wieży. W jej mrocznym wnętrzu odkryłam krętą klatkę schodową. Ostrożnie wspięłam się po zniszczonych schodkach. Były tak wąskie, że oburącz trzymałam się ścian. Zatrzymałam się na piętrze, by wyjrzeć na zewnątrz, lecz natychmiast się cofnęłam. Przy łukowej bramie prowadzącej w kierunku wody stał Angus. Długo wpatrywał się w jezioro, którego powierzchnia była tego dnia tak gładka, jakby ją wyprasowano. Potem schylił się po strzelbę i upolowane króliki i odwrócił się, by pójść w stronę drogi. Skryłam się głębiej w cieniu, choć nie było wcale takiej konieczności. Szedł prosto ku głównej bramie, ani razu nie spoglądając w górę. Śnieg, choć początkowo delikatny, padał coraz obficiej, aż w końcu – zanim się spostrzegłam – zmienił się w prawdziwą zamieć. Nie miałam wyjścia – musiałam wracać do gospody. W przeciwnym wypadku zamarzłabym na śmierć. Rhony nie było na górze ani w barze i choć kilka godzin wcześniej pragnęłam uciec od niej jak najdalej, chęć wypicia filiżanki gorącego napoju spowodowała, że teraz bardzo chciałam ją odnaleźć. Miałam nadzieję, że gestami jakoś uda mi się pokazać, czego mi trzeba, i że ona wykaże chęć, by mnie zrozumieć. Wzięłam głęboki oddech i wkroczyłam do kuchni. Zatrzymałam się na widok sprawionych królików na wielkim drewnianym stole. Przy zlewie, odwrócony do mnie plecami, stał rozebrany do pasa Angus i mył okrwawione ręce.
Wiedziałam, że powinnam natychmiast wyjść, jednak coś mnie powstrzymywało. Stałam jak skamieniała, obserwując rytmiczne, naprzemienne ruchy jego łopatek. Nabierając wodę w dłonie, spłukiwał mydlaną pianę najpierw z jednej, a potem z drugiej ręki. Nie mam pojęcia, co zdradziło moją obecność, lecz nagle odwrócił się i przyłapał mnie na mimowolnym podglądaniu. Serce podskoczyło mi do gardła, lecz nie mogłam odwrócić wzroku. Po chwili Angus wyprostował się i – wciąż na mnie patrząc – odwrócił się powoli, aż stanęliśmy twarzą w twarz. Jego piersi i brzuch pokrywała sieć grubych blizn w odcieniach czerwieni, różu, fioletu, a nawet bieli. Nie powstały na skutek ran kłutych. Ktoś pokaleczył mu ciało ząbkowanym ostrzem, i to wielokrotnie. Patrzyłam na blizny, starając się zrozumieć ich pochodzenie. – Och, Angus – krzyknęłam, zakrywając dłonią usta. Ruszyłam w jego stronę, lecz przystanęłam. Uśmiechał się smutno i powstrzymywał mnie gestem dłoni. Po chwili odwrócił się znów do zlewu. Wyciągnęłam rękę, jakbym miała go dotknąć, choć wciąż dzieliła nas odległość prawie pięciu metrów. Poddając się złudzeniu, drżącymi palcami pogładziłam jego ramię. Gdy się zorientowałam, co właściwie robię, uciekłam do pokoju. Przynajmniej trzy razy wyjmowałam tabletki z szuflady i je chowałam. Nie wiedziałam, co ze sobą począć, zaczęłam więc chodzić w tę i z powrotem pomiędzy oknem a łóżkiem, okręcając się na pięcie jak żołnierz. Czyż mogłam mieć jeszcze wątpliwości co do Angusa z nagrobka? Czyż nie mógł być uznany za martwego, a potem jakoś wyżyć? I co mu się, na Boga, przytrafiło? Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić,
lecz jednocześnie o niczym innym nie mogłam myśleć.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Zaraz po powrocie Ellis załomotał w moje drzwi, domagając się, bym zeszła na dół na drinka. Próbowałam się wykręcić nieżytem żołądka, ale znów zagroził, że sprowadzi lekarza – tym razem naprawdę. Gdy szliśmy w kierunku schodów, Ellis zderzył się ze ścianą. Był kompletnie zalany. Zajęliśmy nasze miejsce przy kominku. Po zaledwie trzech dniach ich początkowy zapał do rozmów ze świadkami istnienia potwora zupełnie wyparował. Do tego doszła jeszcze złość Ellisa, że nie pozwolono im obejrzeć miejsca bombardowania, choć przejechali daleką drogę wokół jeziora. Usadowiony wygodnie na kanapie ponownie przeżywał tę wyprawę, wykrzykując, że ktoś „nadużywa stanowiska”, że „głową mu zapłaci” i inne bzdury. W końcu jego utyskiwanie zeszło na przeprowadzone wywiady. Otworzył notatnik i dźgał w niego palcem. – Dwa garby, trzy garby, cztery garby, bez garbu... Głowa konia, głowa węża, kształt wieloryba, poskręcany jak wąż. I cholerna biała grzywa, Chryste Panie! – Uniósł ręce rozczarowany. – A u innego łuski. Oczy węża, oczy na czułkach, brak oczu. Przechodził przez drogę, przeżuwając cholerną owcę. Szary, zielony, czarny, srebrny. Płetwa grzbietowa, płetwy brzuszne, macki jak u ośmiornicy, żadnych kończyn, kły jak u słonia. Na miłość boską – słoniowe kły!
Wpatrywał się we mnie, jakbym to ja powiedziała coś równie niedorzecznego. Nie zareagowałam, więc zwrócił się do Hanka: – Falisty. Rozedrgane nozdrza. Wydry. Jelenie. Jesiotr w okresie godowym. Wielka kałamarnica. Wybuchające przegniłe belki. W tych wszystkich opowieściach brakowało tylko skrzydeł i ziania ogniem. – Wszystko przed nami – zapewnił go ironicznie Hank. Siedział rozparty wygodnie, ze skrzyżowanymi nogami, i wypuszczał kółka z dymu. – Jak możesz być taki spokojny? Jak, do jasnej cholery, mamy się połapać, co jest prawdą, a co nie, kiedy większość tych ludzi łże nam w żywe oczy? – Musimy po prostu przestać im płacić – zaproponował Hank. Właśnie udało mu się wpuścić niewielkie kółko do wnętrza większego. Pochylił się i szturchnął mnie w kolano. – Widziałaś, Maddie? – Tak – potwierdziłam. Angus też, bo obserwował nas zza baru. – Gdybyś nauczyła się palić, mógłbym cię nauczyć rozmaitych sztuczek – ciągnął Hank. – Spójrz tylko... Wypuścił podłużną pętlę, a potem wciągnął ją z powrotem do ust. – Na litość boską, Hank! – krzyknął Ellis. – Nie odbiegaj od tematu. Nie zechcą się z nami spotykać, jeśli im nie zapłacimy. – Ale jeśli będziemy płacić, to znów nam nakłamią. Jeżeli zgodzą się na rozmowę jedynie po to, żeby opowiedzieć nam swoje historie, mamy większą szansę, że powiedzą prawdę – przekonywał Hank, a po chwili spytał mnie o zdanie: – Jak sądzisz, moja droga? – Naprawdę nie wiem – odparłam. – Chyba obaj macie rację. – Co takiego? – spytał Ellis, odwracając się w moją stronę. –
Możesz powtórzyć? – Powiedziałam, że naprawdę nie wiem. – Jasne, że nie wiesz – stwierdził złośliwie – ale zawsze musisz wtrącić swoje trzy grosze. Postanowiłam zignorować jego obraźliwy ton i zajęłam się resztkami zapiekanki. Szukałam kawałków królika, bo nie przepadałam za grzybami. Niestety, jedno i drugie miało po ugotowaniu ten sam odcień brązu. Nagle mnie olśniło. Odłożyłam widelec i patrzyłam na Ellisa szeroko otwartymi oczami. Pomyślał najwyraźniej, że to czarki mi zaszkodziły, lecz z wyjątkiem szkarłatnego wnętrza nie było w nich przecież nic podejrzanego. – Nie siedź tak z rozdziawioną gębą – powiedział Ellis. – Bo ci mucha wleci. – Ellis! – warknął Hank. – Co się, do cholery, z tobą dzieje? Przecież mówisz do Maddie! – Wybaczcie, ale już pójdę – powiedziałam, kładąc serwetkę obok talerza i wstając. Ellis pokręcił głową z grymasem niezadowolenia na ustach. – Odprowadzić cię? – zaproponował Hank, szybko się podnosząc. – Nie, dziękuję. Poradzę sobie. – Naturalnie – odpowiedział, choć okrążył już stół i ujął mnie pod łokieć. – Maddie, on nie mówi serio. Po prostu robi z siebie idiotę. Żyje w dużym stresie. – No tak, stres – powtórzyłam. – Oczywiście. Próbowałam jakoś ogarnąć ogrom moich podejrzeń. Jeśli się nie myliłam, Ellis okazał się nie tylko amoralny, i to w zupełnie niespodziewany dla mnie sposób. Co więcej, cała ta głupia,
ryzykancka wyprawa była niczym kolos na glinianych nogach. Odnalezienie potwora nie zdołałoby bowiem odbudować honoru Ellisa. Nie można przecież przywrócić czegoś, czego po prostu nigdy nie było. Tego wieczoru całkowicie się o tym przekonałam. Nie rozbijał samochodów dlatego, że nie rozróżniał kolorów świateł. Działo się tak, bo był pijany. Co więcej, nieprzypadkowo większość sukni i biżuterii, które mi kupował, miała odcień czerwieni. Wiedział, że ten kolor kontrastuje z zielenią moich oczu. A maskę przeciwgazową w czerwonym futerale kupił mi dlatego, że pasowała do rękawiczek. Największą odrazę odczuwałam na myśl o przedstawieniu, jakie zrobił wokół drugiej próby zaciągnięcia się do wojska. Udawał zdruzgotanego odmową. Cały ten spektakl miał służyć wzbudzeniu współczucia otoczenia, na które – co wprost nie do wiary – we własnym mniemaniu zasługiwał. To był show godny mojej matki. Dopilnowałam, aby następnego rana zejść na dół jako pierwsza. Zabrałam ze sobą maskę przeciwgazową i rękawiczki, które położyłam przed sobą na stole. Czekałam. Zwykle schodziłam ostatnia, więc nie wiedziałam, kto dołączy jako pierwszy – Hank czy Ellis. Na widok Ellisa poczułam ulgę. – Dzień dobry, kochanie – przywitał mnie, całując w policzek. – Wcześnie dziś wstałaś. Masz jakieś plany? Jego radosny ton na moment mnie zaskoczył. Zastanawiałam się, czy w ogóle pamięta cokolwiek z poprzedniego wieczoru. – Wybieram się na przechadzkę po okolicy – odpowiedziałam, starając się dostosować swój ton głosu do jego. – Szkoda, że nie mam akwareli.
– Tak czy inaczej, deszcz by wszystko rozpuścił – stwierdził Ellis. Otworzył dziennik wyprawy wydobyty z marynarskiego worka. Gładziłam szkarłatne rękawiczki, skrupulatnie je rozprostowując. – Chyba masz rację – przyznałam. – À propos, tak się cieszę, że kupiłeś mi wodoodporny pokrowiec na maskę. Kartonowe pudełko też by się już pewnie rozpłynęło. – Dla mojej małej wszystko, co najlepsze – odpowiedział. – Tylko ciekawa jestem, dlaczego wybrałeś taki kolor. – Żeby pasował do rękawiczek, ma się rozumieć. Jak sądzisz, co trzeba zrobić, żeby zasłużyć sobie w tym przybytku na śniadanie? – Wyciągnął szyję, rozglądając się za Rhoną. – Ale rękawiczki są przecież zielone – powiedziałam. – Skądże, czerwone. – Nie – wycedziłam powoli. – Zielone. Spojrzał na rękawiczki, a potem podniósł wzrok i utkwił go we mnie. – Cóż – powiedział równie wolno. – Mówiłaś, że czerwone. – Czyżby? – spytałam, wciąż się nimi bawiąc. – W takim razie musiało chodzić o inne. Te są zielone, a w zestawieniu z czerwienią pokrowca wyglądają trochę dziwnie. Czuję się jak wieniec świąteczny. Uniosłam wzrok. Patrzył na mnie bez najmniejszego mrugnięcia, z kamienną twarzą. – W każdym razie – ciągnęłam – kiedy znów będziesz w Inverness, kup mi, proszę, nowe. Te są całe poplamione od wody. I tym razem poproszę czerwone. Wiesz, jak teraz mówią? Że czerwień to nowy symbol odwagi. Obok mnie pojawił się Hank.
– Co tam, dzieciaki? – Jakiego koloru są te rękawiczki? – zażądał odpowiedzi Ellis. – Co takiego? – nie zrozumiał Hank. – Rękawiczki Maddie. Jakiego są koloru? – Czerwonego – odparł Hank. Ellis wstał tak nagle, że jego krzesło przewróciło się z hukiem na podłogę. Wrzucił dziennik wyprawy do worka, położył go na krześle, a potem szarpał zamek tak mocno, że dopiero za trzecim razem udało mu się go zasunąć. Na koniec rzucił mi zjadliwe spojrzenie i wybiegł na zewnątrz. Po chwili odezwał się Hank: – Chryste, chyba się nie rozstajecie? Zamiast odpowiedzieć, utkwiłam wzrok w kolanach. Odsunął krzesło i usiadł obok mnie. – Poszło wam o wczorajszy wieczór? Zachowywał się idiotycznie i tyle. Żyje w takich nerwach. Jeśli pułkownik nie odpuści, nie zobaczy ani centa, dopóki nie znajdzie potwora. Zresztą, nawet jeśli mu się uda, ojciec i tak musi mu wybaczyć. – Nie doceniasz Edith Stone Hyde. – Mam nadzieję, bo wczoraj rano do niej napisał. Dlatego tak się zalał. Byłam zszokowana. – Naprawdę do niej napisał? Co? – Nie pokazywał mi, ale przypuszczam, że zdał się na jej litość i błagał o boską interwencję u pułkownika. – Nie przypuszczałam, że się na to zdecyduje. – Nie chciał cię pewnie martwić i dlatego nic nie mówił. – Bo jestem taka wrażliwa? – Bo chciał cię przed tym ochronić.
– Hm, dość dziwnie okazuje mi troskę. Hank westchnął. – Jeśli masz na myśli wczorajsze, to przecież tylko słowa, Maddie. Wiesz, że w istocie wcale tak nie myśli. – Nic już nie wiem. Nie sądzę nawet, że cokolwiek pamięta. Łyka moje pigułki i zapija je mnóstwem alkoholu. – O czym ty mówisz? – Słyszałeś. Popatrzył na mnie z czymś w rodzaju zrozumienia. – Od kiedy to trwa? – Zawsze się nimi częstował, ale odkąd tu przyjechaliśmy, zaczął mocno przesadzać. – Pojęcia nie miałem. – Hank patrzył gdzieś w dal. Po chwili ciszy, która nieznośnie się dłużyła, klepnął się po udach. – Już dobrze. Nie martw się, najdroższa. Już ja sobie z tym poradzę. – Za późno – odpowiedziałam. – Wezmę to w swoje ręce – obiecał jeszcze raz Hank. Gdy drzwi się za nim zamknęły, powtórzyłam szeptem: – Za późno. Wieczorem Ellis wrócił do gospody zupełnie trzeźwy i uprzejmy do obrzydzenia. Jego spokój i łagodna mina trąciły grubą przesadą. Zastanawiałam się, co kryją – ogromną urazę czy też straszny gniew. Zaczęłam się bawić w domysły. Jeśli faktycznie jest daltonistą, a ja oskarżyłam go o udawanie, nie różniłam się niczym od innych ludzi, gotowych osądzać wszystkich wokół. Jeśli jednak udawał i wiedział, że się zorientowałam, stanowiłam dla niego śmiertelne zagrożenie. Gdyby pułkownik odkrył, że Ellis skłamał, by uchylić się od
wojska, natychmiast by go wydziedziczył, i to na dobre. I ani Edith Stone Hyde, ani nikt inny nie mógłby już nic na to poradzić. Jak by na to patrzeć, popełniłam błąd i zamierzałam go naprawić. Kiedy Ellis spojrzał na mnie nazajutrz, jego mina upewniła mnie tylko, że powinnam natychmiast załagodzić sytuację. Gdy mnie dostrzegł, zacisnął szczęki i wbił wzrok w dziennik wyprawy. Już samo to, co musiałam teraz zrobić, napawało mnie odrazą, lecz świadomość, że wiem, jak tego dokonać – jeszcze większą. Wykorzystywałam przecież metody matki. – Dzień dobry, kochanie – przywitałam się, siadając obok niego. – Gdzie Hank? Z wielkim namaszczeniem polizał palec i przewrócił stronę notatnika. – Najdroższy, proszę, powiedz mi, co takiego zrobiłam – błagałam. – Wybiegłeś wczoraj w takim pośpiechu, a podczas kolacji prawie się do mnie nie odzywałeś. Wiem, że czymś cię uraziłam, tylko nie mam pojęcia czym. Nadal wpatrywał się w dziennik wyprawy, udając, że mnie nie zauważa. – Tyle że to nieprawda – powiedziałam z żalem. – Wiem, dlaczego się złościsz. To był żałosny dowcip, prawda? Ellis, proszę cię, spójrz na mnie. Uniósł głowę. Twarz miał nieruchomą, a wzrok lodowaty. – Ten żart na temat rękawiczek – ciągnęłam – chciałam tylko, żeby było zabawnie. Wcale nie zamierzałam się z ciebie śmiać. Ale nie powinnam żartować z twojej choroby. To było okropne. Nie zareagował. Patrzył tylko na mnie z zaciśniętymi ustami. Musiałam brnąć w to dalej, bo nie miałam w zanadrzu innego
planu. – Pomyślałam, że jeśli ci wmówię, że rękawiczki są zielone, pomyślisz, że Hank zrobił ci kawał i wybrał niewłaściwy kolor pokrowca na maskę. A potem wszystko się popsuło. Na widok twojej miny powinnam natychmiast przestać. Ale zapędziłam się tak daleko, że nie potrafiłam się już wycofać. To naprawdę idiotyczne – i faktycznie potrzebuję nowych rękawiczek, chciałam jedynie znaleźć jakiś sprytny sposób, żeby cię o nie poprosić. To te wodewilowe geny, no i najwyraźniej żadna ze mnie gwiazda. Moje miejsce jest na drugim planie. Możesz być spokojny, wczorajsze przedstawienie to debiut, a zarazem finał mojej solowej kariery. W końcu się odezwał: – Jaki znów wodewil, to czysta burleska. Zarumieniłam się. – No tak, jasne. Tyle że zwykle tak tego nie nazywamy. – Moja matka zawsze twierdziła, że ta krew da o sobie znać. Szkoda, że to do mnie nie docierało. Parę razy otwierałam i zamykałam usta, zanim zdołałam odpowiedzieć: – Chyba sama sobie na to zasłużyłam po tym, co ci wczoraj nagadałam. Zaśmiał się tylko krótko. Hank i Ellis nie wrócili do gospody tej ani następnej nocy, więc nie wiedziałam, czy moje tłumaczenia zostały wzięte za dobrą monetę. Nie zostawili mi żadnej wiadomości o celu swojej eskapady.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Kiedy pięć dni po otrzymaniu wieści o śmierci Hugh Anna wróciła wreszcie do pracy, przyjęła moje kondolencje i zabrała się do rutynowych obowiązków. Jej krok stał się jednak bardziej ociężały. Znów pozwoliła mi zająć się pokojami, za co byłam jej bardzo wdzięczna. Schodzenie z drogi Rhonie zaczynało mnie już doprowadzać do obłędu i pojęcia nie miałam, co powiedzieć Angusowi, gdy znów znajdę się z nim sam na sam. Starucha najwyraźniej podzielała poglądy Anny co do sprzątania po innych, bo brudne skarpety i bielizna Ellisa leżały dokładnie tam, gdzie je porzucił, a piżama kłębiła się bezładnie w narożniku pokoju. Hank składał przynajmniej rzeczy na jednym krześle. Z setki pigułek, które znalazłam niegdyś w pokoju Ellisa, pozostało zaledwie trzydzieści. Tego wieczoru Hank z Ellisem wrócili do gospody. Gdy pojawili się w drzwiach, wzięłam głęboki oddech w oczekiwaniu na to, co się zaraz stanie. – Kochanie! – zawołał Ellis. Podszedł do mnie, pocałował w policzek i usadowił się obok na kanapie. Bił od niego zapach nafty, lecz nie alkoholu. – Bardzo się za mną stęskniłaś? – spytał. – Oczywiście – odpowiedziałam, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Hank opadł na jeden z foteli naprzeciw.
– Nigdy nie zgadniesz, gdzie byliśmy. – Nic jej to nie obchodzi – stwierdził Ellis i zatarł ręce. – Szybko, daj jej prezent! Hank pogrzebał w jednym z marynarskich worków i wręczył Ellisowi cienki, ozdobnie zawinięty pakunek. Przekazał mi go uroczyście na wyciągniętych rękach. Rozwiązałam satynową wstążkę i uniosłam wieczko pudełka. Na papierze w złociste plamki leżała para czerwonych giemzowych rękawiczek. Na ich widok krew odpłynęła mi z twarzy. – I co? Podobają ci się? – spytał. – Są piękne – powiedziałam. – I najważniejsze, jakiego są koloru? – Czerwonego – powiedziałam, prawie szepcząc. – Świetnie – skonstatował Ellis, szeroko się uśmiechając. – Hank też tak twierdzi, ale z wami dowcipnisiami nigdy nic nie wiadomo. – Uniósł rękę ponad głowę i pstryknął palcami. – Barman! Dwa razy whisky. Albo lepiej od razu całą butelkę. Angus łypnął na niego gniewnie, ale wyjął dwie szklanki. Meg wzięła je i wsunęła pod pachę butelkę. Jej twarz wyrażała wszystko, czego nie zdecydowała się przekazać słowami. Rękawiczki były, rzecz jasna, sygnałem. Tylko jakim? Czy udało mi się przekonać Ellisa, że wciąż uważam go za daltonistę? A może odebrał mój rozpaczliwy monolog jako obietnicę milczenia? A jeśli faktycznie nie rozróżnia kolorów? W ciągu wieczoru Ellis wypił niemal całą butelkę whisky, lecz wciąż pozostawał – przynajmniej na pozór – w jowialnym nastroju. Przez cały czas władczym gestem trzymał rękę na moim ramieniu bądź nodze, więc wciąż walczyłam ze sobą, żeby się od
niej nie uwolnić. Od czasu do czasu zerkałam na Angusa, lecz wyraz jego twarzy pozostawał dla mnie nieodgadniony. Od chwili, gdy ujrzałam jego blizny, dwa razy odwiedziłam cmentarz i byłam niemal pewna, że on i Angus z nagrobka to ta sama osoba. Że stracił wszystko w ciągu zaledwie sześciu tygodni. Często wspominałam nasz uścisk przy kominku i zastanawiałam się, czy on też o nim pamięta. Nie powiedzieli mi, gdzie byli, a ja o nic nie pytałam. Hank zapomniał chyba o danej mi obietnicy, bo wpadli w dawny rytm wieczornych powrotów na rauszu i zalewania się w trupa w gospodzie. Sądząc po znikających zapasach, Ellis wciąż pochłaniał moje tabletki. Szacowałam, że bierze od ośmiu do dziesięciu dziennie. Wiedziałam, kiedy się skończą, i tej nocy rzeczywiście zapukał do mojego pokoju, pytając, czy może się jedną poczęstować. Włożył pastylkę do ust, po czym wytrząsnął jeszcze trochę na dłoń i włożył zapas do kieszeni. Z tego, co zostało wywnioskowałam, że zabrał około pięćdziesięciu. Starczą mu na jakieś pięć do sześciu dni. Nasze życie powróciło do wątłej normalności. Ellis zdawał się zupełnie nie pamiętać o incydencie z rękawiczkami, a podczas libacji nigdy nie wpadał we wściekłość. Codziennie wyglądał listu od matki, który jednak nie nadchodził. Zaczął nas nawet przekonywać, że i tak wcale jej nie potrzebuje – miał coraz większą pewność, że gdy odnajdzie potwora, oczyści imię własne oraz ojca, a wtedy pułkownik powita go w domu z otwartymi ramionami i, rzecz jasna, książeczką czekową. Jedyną rzeczą, jaka go interesowała, było więc odszukanie bestii z Loch Ness. I wciąż nie zdawał sobie sprawy, jakiego potwora
ogląda codziennie w lustrze. Zaczęłam prasować gazetę w nadziei, że on lub Hank zaczną ją czytać, ale wcale się do tego nie kwapili. Choć nie ulegało wątpliwości, że izolowanie się od chaosu i horroru wojny było z ich strony przejawem egoizmu i tchórzostwa, czasami niemal ich rozumiałam. Pod koniec stycznia Armia Czerwona wyzwoliła obozy koncentracyjne w Auschwitz na terenie Polski, a ujawniane w kolejnych tygodniach szczegóły na ich temat były tak przerażające, że sama walczyłam z nieodpartą chęcią odcięcia się od takiej rzeczywistości. Niemcy przetrzymywali i zabili tam setki tysięcy ludzi – a może nawet znacznie więcej, bo relacje prasowe były często sprzeczne – większość wyłącznie za żydowskie pochodzenie. Transportowano ich w bydlęcych wagonach, a gdy tylko docierali na miejsce, skazywano na śmierć lub ciężkie roboty. Mordowano ich w komorach gazowych, które – podobnie jak krematoria – pracowały nieprzerwanie dniami i nocami. Wielu spośród tych, którym oszczędzono natychmiastowej śmierci, i tak umierało z powodu chorób, głodu, tortur czy wyczerpania. Krążyły plotki o jakimś szalonym lekarzu i jego niewyobrażalnych doświadczeniach na ludziach. Gdy SS zdało sobie sprawę, że zbliża się Armia Czerwona, podjęło próbę zniszczenia dowodów swoich zbrodni. Niemcy wysadzili komory gazowe i krematoria, a inne budynki podpalili. Potem wycofywali się pieszo, zmuszając dziesiątki tysięcy zagłodzonych więźniów – każdego, kto tylko zdołał się poruszać – do marszu w głąb Rzeszy do innych obozów zagłady. Pozostawiali tylko tych, którzy znajdowali się już o włos od śmierci, i strzelali
na oślep do uciekających. Nawet zahartowani w boju żołnierze Armii Czerwonej nie byli przygotowani na to, co zastali w Auschwitz: 648 martwych i siedem tysięcy ocalałych w tak straszliwym stanie, że umierali mimo natychmiastowej pomocy medycznej. Okazało się, że żołnierze SS spalili też lazaret z 239 chorymi. Jeden z sześciu magazynów, którego nie zdążyli zniszczyć, wypełniały tony – całe tony – kobiecych włosów, zębów i plomb, a także dziesiątki tysięcy dziecięcych ubranek. Rozpaczałam nad ludzkością. Choć alianci niezaprzeczalnie czynili postępy, pomyślałam, że chyba już za późno, bo wygląda na to, że zło zdążyło opanować świat.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Ponieważ Anna cierpiała z powodu niedawnej utraty brata, a ja miałam sporo czasu, przejęłam więcej obowiązków, choć nadal ograniczałam się do piętra, żeby mnie nie przyłapano. Zamiatałam dywany w pokojach miotłą z suszonych wrzosów, która wyglądała, jakby należała do czarownicy. Potem zaczęłam też sprzątać korytarz aż do klatki schodowej. Po niecałym tygodniu od powrotu Anny zajmowałam się już całą górą: polerowałam gałki drzwi, przycinałam knoty lamp i napełniałam je naftą, zbierałam rzeczy do prania i zmieniałam pościel. Szorowałam nawet specjalnym proszkiem umywalki, wanny i toalety. Meg dbała o mój manicure, więc choć paznokcie miałam krótsze, nadal pozostawały efektowne, a Ellis niczego się nie domyślał. Nabrałam śmiałości i pewnego dnia postanowiłam wyczyścić całe schody, bo na nich kończył się dywan. Niestety, w pewnej chwili usłyszałam delikatne stukanie pazurów Conalla i nim się obejrzałam, stanęłam oko w oko z Angusem. Dotarłam już do ostatniego, najniższego stopnia, miałam na sobie fartuch, a w ręku trzymałam miotłę. Zastygłam jak łania na środku drogi. Nagle rozszerzone źrenice zdradzały, jak bardzo go zaskoczyłam. – Dzień dobry – odezwałam się po chwili ciszy, próbując zachowywać się tak, jakby sytuacja była zupełnie naturalna. Zmarszczył brwi. – Jak długo to już trwa?
– Od jakiegoś czasu – odpowiedziałam, czując, że oblewam się rumieńcem. – Proszę nie winić za to Anny. To wyłącznie mój pomysł. Chciałam tylko pomóc. Kąciki ust mu zadrżały, a w oczach zapłonęła iskierka. Potem odszedł, śmiejąc się i kręcąc głową, a za nim podążał wyraźnie zdezorientowany Conall. Usiadłam na stopniu. Tak bardzo mi ulżyło, że aż zawirowało mi w głowie. Ograniczałam pracę do piętra wyłącznie w obawie, że zostanę przyłapana, lecz skoro Angusowi to nie przeszkadzało, zaczęłam pomagać także w kuchni. Zawsze brałam ze sobą rękawiczki, płaszcz i maskę przeciwgazową. Gdyby Hank z Ellisem niespodziewanie wrócili, mogłam wymknąć się tylnymi drzwiami i wrócić frontowymi, udając, że wracam ze spaceru. Na ten pomysł wpadła Meg, za to Anna gwałtownie mu się sprzeciwiała. Uparcie twierdziła, że wchodzenie i wychodzenie z tego samego domu różnymi drzwiami przynosi pecha. Choć na początku byłam niemal bezużyteczna, okazałam się pilną uczennicą, której na dodatek okazywano wiele cierpliwości. Wkrótce nauczyłam się, jak skrobać – nie obierać – marchew i ziemniaki i jak kroić rzepę. Po incydencie z przesolonym purée dowiedziałam się, jak odpowiednio solić wodę do gotowania kartofli, a także jak kroić chleb, i to według wojennych standardów – w barze nie wolno było sprzedawać chleba, dopóki na tyle nie sczerstwiał, że można go było bardzo cienko pokroić. Anna przyznała się do podejrzeń, że wprowadzony w okresie wojny tak zwany chleb krajowy nie zawierał mąki, lecz mieloną paszę dla zwierząt. Po cichu przyznawałam jej rację. To by wyjaśniało, dlaczego to zbite, mączyste pieczywo nazywano powszechnie „tajną
bronią Hitlera”. Plotkowano, że to afrodyzjak, lecz o autorstwo tych pogłosek masowo podejrzewano rząd, któremu zależało na wzroście jego spożycia. Dowiedziałam się, że herbata dostępna była tylko w liściach i zaparzano ją kilka razy oraz że moc naparu dla gości była bezpośrednio związana z sympatią, jaką żywiła do nich Anna – mniejszą lub większą. Hank i Ellis pili zatem wrzątek z kroplą mleka. Odkryłam, że oprócz licznych osobistych przekonań Anna ulegała również popularnym przesądom: za każdym razem, gdy dostrzegła przez okno wrony, musiała wybiec na zewnątrz, policzyć ptaki i zastanowić się nad znaczeniem tej liczby – istniało wiele powszechnie uznanych źródeł nieszczęścia. Jedno z nich wyjaśniało, dlaczego w dniu, w którym opowiedziałam Annie o Caonaig, nie udało mi się zjeść mięsa. Przechowywanie go w domu przynosi pecha, więc składowane jest w wentylowanej komórce na jego tyłach. Dowiedziałam się też, że Angus zaopatrywał wiele takich składzików w okolicy. Na wzgórzu, tuż za schronem Andersona, znajdowała się wysoka i przewiewna ziemianka, w której trzymał dziczyznę, kuropatwy, bażanty i inne ptactwo. Wisiało tam, dopóki nie skruszało. Anna i Meg wybierały to, co potrzebne w gospodzie, a resztę zawijały w gazetę, Angus zaś nosił pakunki potrzebującym rodzinom. Zostawiał je nocą na progach domów, żeby nikt nie czuł się zobowiązany. Już wcześniej się domyślałam, że Angus kłusuje – jak inaczej wyjaśnić wizytę policjanta Boba czy obfity zapas dziczyzny? – lecz nie szokowało mnie to jak kiedyś. Edukacja odebrana u Anny i Meg obejmowała również historię okolicy, więc zrozumiałam, dlaczego
policjant tak niechętnie egzekwował przepisy i dlaczego większość mieszkańców popierała działania Angusa. Wszystko zaczęło się od tego, że spytałam Annę, czym różni się zagroda od zwykłej farmy, i otrzymałam nieoczekiwane wyjaśnienie: – To jest farma – odparła gniewnie Anna – tyle że za mała, by utrzymać rodzinę. Tak się definiuje zagrodę. Meg rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie i powiedziała: – Skoro tak mówisz. – I miała rację. Choć wydarzenia, o których opowiadała Anna, rozegrały się niemal dwieście lat wcześniej, perorowała z takim oburzeniem, jakby zaszły co najwyżej w zeszłym tygodniu. Powiedziała, że w 1746 roku po bitwie pod Culloden – ostatnim brutalnym starciu powstania jakobitów – lojaliści zlikwidowali system klanowy, by jakobici już nigdy się nie buntowali. Zagarnęli ich odwieczne włości i rozproszyli ich, zsyłając na maleńkie skrawki ziemi i wymagając, by z dnia na dzień zostali farmerami. Dawne tereny publicznych polowań zmieniono w owcze farmy i obiekty sportowe, a łapanych na kłusownictwie obciążano surowymi karami. Prawo arystokratów do nieprzetrzebionej zwierzyny uznano za ważniejsze niż karmienie głodujących. To jednak nie koniec. Przesiedlenia i gwałtowna, przymusowa likwidacja systemu klanowego była także metodyczną próbą eliminacji kultury. Posługiwanie się językiem gaelickim uznano za przestępstwo, a pierworodni synowie przywódców klanowych zmuszeni byli do uczęszczania do elitarnych brytyjskich szkół, skąd wracali z tym samym arystokratycznym akcentem, jakiego nabył również mój teść podczas swych uderzających do głowy dni chwały. Wyobrażałam sobie, jak pułkownik przechadza się po majątku
w rodowych tweedach i z pyszałkowatym poczuciem wyższości, i zdałam sobie sprawę, że przyczyny nienawiści, którą czuli do niego Rhona i Stary Donnie – a także i my – sięgały znacznie głębiej niż to, co osobiście uczynił. – I dlatego polowanie na jelenie to uprawniona kradzież – powiedziała Anna, akcentując swoje słowa zdecydowanym skinieniem głowy. Nieświadomie powtórzyła słowa Meg, które usłyszałam, gdy oglądałyśmy schron Andersona. W końcu je zrozumiałam. Polowanie na jelenie było uprawnioną kradzieżą, bo odbywało się na zagarniętych nieprawnie terenach. Ponieważ Anna i Meg pracowały na zmianę, początek dnia spędzałam z pierwszą, a później towarzyszyłam drugiej. Przebywając długo razem, z czasem bardzo się zbliżyłyśmy i stałyśmy się swoimi powiernicami. Od Meg dowiedziałam się, że brat Anny, Hugh, wszedł na minę, a jego szczątki, które udało się zebrać, pochowano gdzieś w Holandii. Drugi brat, którego straciła, dwudziestojednoletni Hector, oberwał pociskiem z moździerza w pierś podczas lądowania aliantów w Normandii. Jego ciała nie odnaleziono, choć któryś z towarzyszy walki zatrzymał się przy nim na chwilę i zabrał nieśmiertelnik. Anna powiedziała mi z kolei, że Meg przed czterema laty straciła całą rodzinę – rodziców i dwie młodsze siostry – podczas nalotów na Clydebank. Zginęło wtedy 528 osób, a 617 zostało rannych. W ciągu zaledwie dwóch nocy nieustannych bombardowań 35 tysięcy ludzi pozostało bez dachu nad głową. Z 12 tysięcy domów w nienaruszonym stanie zachowało się zaledwie siedem. Meg ocalała, bo wcześniej zaciągnęła się do korpusu leśnego
i stacjonowała już w Drumnadrochit. Nie traciłam nadziei, że któraś z nich podzieli się ze mną informacjami o losie Angusa, bym mogła potwierdzić bądź zanegować swoje przypuszczenia związane z nagrobkiem, lecz one milczały. Ja zaś bałam się spytać, by nie zdradzić się ze swoimi uczuciami. Miałam pełną świadomość, że pragnienie, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej, nie wynika z czystej ciekawości.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Meg
opowiadała, że dziewczęta z korpusu leśnego są tak podekscytowane tańcami w nadchodzące walentynki, że już dwukrotnie upominano je za brak koncentracji podczas obsługi wielkich pił spalinowych. Wcale im się nie dziwiłam. Kilka z nich, w tym Meg, miało się tego wieczoru oficjalnie zaręczyć. W miarę zbliżania się potańcówki komentarze drwali stawały się coraz bardziej sprośne, a w przeddzień któryś powiedział coś tak pikantnego, że Meg zmieniła się w rudą furię. Przechyliła się ku Rory’emu, który przywarł do oparcia krzesła, i ostro go zrugała, choć zaoponował, słusznie tłumacząc, że przecież w ogóle się nie odzywał. – Ale nic nie zrobiłeś, żeby go powstrzymać! – mówiła z wymierzonym w niego palcem. Spojrzał na nią spode łba, ale ręce miał opuszczone. Gdy się odwróciła i wybiegła, potrząsając rudymi lokami, starsi mężczyźni wydali pomruk aprobaty, a drwale, którzy zrozumieli, że to za nich oberwał Rory, natychmiast się opanowali. Hank pochylił się ku Ellisowi i osłonił usta dłonią, żeby głos się nie roznosił. – I kto teraz wyszedł na twardziela? – zarechotał. Ellis był zbyt zdekoncentrowany, by się śmiać. Niecałe dwadzieścia minut wcześniej przeprosił towarzystwo i poszedł na górę, by wrócić po chwili z pobladłą twarzą. Doskonale wiedziałam,
co zaszło. Próbował wejść do mojego pokoju, lecz drzwi były zamknięte. Gdy sprzątałam rano, zauważyłam, że zostało mu jeszcze tylko pięć tabletek. Wiedziałam, że na gwałt potrzebuje więcej, i zastanawiałam się, dlaczego jak zwykle mnie o nie nie prosi. Może nie chciał tego robić przy Hanku. Cokolwiek nim kierowało, byłam jednak szczęśliwa, że nie pyta o pigułki, bo i tak nie mogłabym mu pomóc. Wyrzuciłam wszystkie do toalety. W dniu potańcówki wraz Meg i Anną z wyjątkową pieczołowitością udekorowałyśmy bar, szykując go na powitanie nowych dziewcząt. Na stołach rozłożyłyśmy lniane obrusy, a Anna przygotowała ozdobę, którą nazwała „kryształowym kwiatem z węgla”. Ponieważ z powodu pogody oraz trwającej wojny trudno było o kwiaty, włożyła do szklanych misek po cztery-pięć kawałków węgla, dodała wody, soli, amoniaku, a na koniec mieszankę fioletowego i niebieskiego atramentu. Nie miałam pojęcia, jakim sposobem jej alchemiczne eksperymenty mogły zaowocować czymkolwiek podobnym do kwiatu, lecz w ciągu godziny zawartość naczyń faktycznie „rozkwitła”. Ozdób było mniej niż stołów, więc postanowiłyśmy, że przy tych z dekoracją Meg posadzi dziewczęta, bo mężczyźni i tak ich w pełni nie docenią. Zadanie spadło na Meg, bo Anna miała już w tym czasie być w domu, ja zaś przy kominku, w oczekiwaniu na Hanka i Ellisa. „Kwiaty” nie były zresztą naszą jedyną inicjatywą. We trójkę zebrałyśmy wystarczającą ilość jajek i cukru, by upiec dwie lukrowane baby, które stały teraz na drewnianym stole poza zasięgiem Conalla. Pies obserwował nas z wielkim zainteresowaniem, rozciągnięty na łóżku pana. Był na tyle duży, że
mógłby dosięgnąć wszystkiego, co zechciał, lecz zamierzałyśmy bronić przed nim ciasta niczym lwice. Zrezygnowałyśmy z Meg z tygodniowego przydziału jajek i cukru, co wystarczyło na jedną babkę, na dodatek w gospodarstwie Anny wyjątkowo niosły się kury. Mieszkając na farmie, rodzina McKenziech zamiast jajek otrzymywała paszę dla drobiu. Liczba pochodzących od nich jajek była więc różna, zależna od „wydajności” kur. Tym razem jednak kokoszki osiągnęły wyniki godne czempionek. To dzięki nim każdy z uczestników potańcówki mógł liczyć na porządny kawałek ciasta. Anna szykowała się do wyjścia – tym razem parę godzin później niż zwykle – i nastrój wyraźnie jej się pogarszał. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam ciasto – wyznała, patrząc tęsknym wzrokiem na baby. – Nie martw się – pocieszała ją Meg. – Odłożymy dla ciebie pierwszy kawałek, solidny i smakowity. – Dzięki – odpowiedziała Anna wciąż niewesołym tonem. – W takim razie chyba już pójdę. Bawcie się dobrze i uprzedzam: wszystko mi jutro opowiecie i to w najdrobniejszych szczegółach. Rodzice Anny byli zagorzałymi protestantami należącymi do Wolnego Kościoła Szkocji, więc nie wolno jej nawet było używać pudru, nie mówiąc o bywaniu na potańcówkach. Ich zasady zabraniały słuchania muzyki we wszystkie dni z wyjątkiem niedziel, a i wtedy służyła ona jedynie oddawaniu czci Bogu i ograniczała się do śpiewu pozbawionego akompaniamentu. Starsi członkowie rodziny McKenziech byli tak pryncypialni, że w niedziele trzymali nawet koguty pod koszem, żeby przypadkiem nie zbliżały się do kur w niezbożnych celach. Rozumiałam melancholię Anny, bo sama żałowałam, że nie mogę
uczestniczyć w walentynkowej potańcówce. Aby to było możliwe, musiałabym żyć w zupełnie innym świecie, bez Ellisa. Niemniej miałam przynajmniej okazję zobaczyć jej początek. Szczególnie zależało mi, by się przekonać, jakie wrażenie zrobią na gościach ciasta, bo przecież miałam swój udział w ich powstaniu. Choć rozbijałam tylko jajka i mieszałam ciasto, nic w życiu nie napawało mnie jeszcze taką dumą. Ponieważ obawiałyśmy się, że przy Conallu ciasta nie są bezpieczne, zostałam w kuchni, by ich przypilnować. W tym czasie Meg szykowała się na górze do swojej zmiany w barze. Gdy wróciła, wyglądała jak walentynkowa dziewczyna marzeń. Miała na sobie dopasowaną suknię drukowaną w maleńkie czerwone serduszka, starannie upięła włosy, a usta Kupidyna pomalowała cynobrową szminką. Włożyła też czerwone zamszowe buty na wysokim obcasie z ozdobnym sznurowaniem z przodu. Musiały być zupełnie nowe, bo zamsz nie uchowałby się w tym klimacie nawet jeden dzień. Zauważyłam też, że ma na sobie pończochy. Uśmiechnęłam się na ten widok. Podążyła za moim wzrokiem, zarumieniła się i odpowiedziała mi uśmiechem. – I jak? – Rory po prostu padnie z wrażenia – zapewniłam. – Będziesz królową wieczoru. – Przynajmniej nie muszę się przejmować, że pewna kudłata bestia zacznie mi oblizywać nogi. Conall radośnie zamachał ogonem. Przyszła moja kolej na przebranie się do kolacji, lecz zawahałam się. Wiedziałam, że nieprędko nadarzy się kolejna okazja porozmawiania z nią w cztery oczy. Chciałam poruszyć temat jej
zaręczyn. Język stanął mi kołkiem w ustach, pewnie dlatego, że doradca małżeński był ze mnie nader kiepski. Wreszcie Meg wybawiła mnie z zakłopotania. – Idź już – popędziła mnie, wskazując na drzwi. – I zrób staranny makijaż. Szczególnie dzisiaj uroda jest naszym obowiązkiem! Nawet jeśli to strata czasu, biorąc pod uwagę twoich kominkowych nudziarzy, inni na pewno zauważą. I przydałaby się jakaś wykwintna suknia. Najlepiej czerwona na dzisiejszą okazję! Przecież czerwień to nowy symbol... – Wiem! Wiem! – przerwałam jej ze śmiechem. – Ubiorę się na czerwono! I powodzenia dziś wieczorem! Chociaż tego i tak ci nie zabraknie! Pobiegłam na górę, zanim zdążyła odpowiedzieć. Umalowałam się, jakbym rzeczywiście wybierała się na przyjęcie, i wybrałam rozkloszowaną suknię z czerwonej tafty, która nie wyglądała na kosztowną, bo taka zresztą nie była. Sama kupiłam ją w sklepie, zanim Ellis przejął kontrolę nad moją garderobą, przez co zaczęłam szyć ubrania na miarę. Na koniec konturówką do oczu namalowałam na nogach niezbyt precyzyjne kreski. Chciałam upodobnić się do pozostałych dziewcząt, a nie spośród nich wyróżniać. Szczególnie tego wieczoru nie zamierzałam nikogo przyćmiewać. Gdy Ellis z Hankiem pojawili się w drzwiach, policzki im płonęły – z powodu pogody i nie tylko. Tylna część pubu już się wypełniała. – No, no, spójrzcie tylko – zachwycił się Hank, stając jak wryty. W pomieszczeniu panowała wprost elektryzująca atmosfera. Wystrojone dziewczęta podziwiały jeszcze niepokrojone ciasta. Drwale też je chwalili, lecz to nie nimi faktycznie się zachwycali.
Nie mogłam się powstrzymać od domysłów, którym z dziewcząt podarują tego wieczoru pierścionki. Meg stała przy stole, przy którym siedziały dziewczęta z Korpusu Leśnego. Schyliła się, niby po to, żeby wyjaśnić, jak rozkwitały węglowe kwiaty, odkąd Anna połączyła w miskach wszystkie składniki, lecz ja doskonale wiedziałam, o co naprawdę jej chodzi. Na efekt nie trzeba było długo czekać. – Zaraz, zaraz, to prawdziwe szwy! – pisnęła jedna z dziewcząt. – Jak, u licha, udało ci się zdobyć pończochy? Drwale zamruczeli z zaskoczeniem, jakby dotąd wcale nie zerkali na nogi Meg. Teraz, mając pretekst, wpatrywali się w nie bez przeszkód wygłodniałym wzrokiem. – Och – mruknęła Meg, wstydliwie wzruszając ramionami. – Pojawiły się nie wiadomo skąd, w jakiś cudowny sposób. – Przekręciła nogę, by jeszcze bardziej uwidocznić łydkę. Hank i Ellis obserwowali to od progu. Wreszcie Hank dał Ellisowi kuksańca i przemieścili się w kierunku kominka. Mój mąż potknął się o brzeg dywanu i poleciał do przodu. W ostatniej chwili zdołał się przytrzymać oparcia fotela. Potem obszedł go, kurczowo się przytrzymując, i opadł na siedzisko. Oczy miał przekrwione, a czoło lśniące od potu. Na ten widok przeszył mnie strach. Hank był tak pochłonięty obserwowaniem Meg, że usiadł na podłokietniku drugiego fotela, a z niego zwalił się na siedzenie. Leżał więc w poprzek – z głową na jednej poręczy fotela i nogami przewieszonymi przez drugą. Po chwili dezorientacji wyprostował się na siedzisku. Ellis mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Oczy miał zwężone, a usta wykrzywione obrzydzeniem. – Co to ma znaczyć?
Wiedziałam, że chodziło mu o tanią sukienkę i brak pończoch, lecz udałam, że go nie zrozumiałam. – Idą na tańce – odpowiedziałam. – Są walentynki. – Co? – zdumiał się Hank. – O, cholera. Miałem coś wysłać Violet. – Nie, miałem na myśli ten twój... strój – uściślił Ellis, machając ręką w moim kierunku. – Wyglądasz jak połączenie kuchennej z ulicznicą. Przestałam się odzywać. Nie było sensu mu wyjaśniać, dlaczego tak się ubrałam. Lepiej siedzieć cicho z nadzieją, że zmieni temat. – To ci widok. Aż serce rośnie – stwierdził Hank, wciąż nie odrywając wzroku od Meg. – Gdybym wiedział, że pończochy tak na nią działają, podarowałbym jej z tuzin par. Ile by tylko zechciała. Zresztą, czegóżbym jej nie dał. Z taką twarzą i figurą mogłaby wejść do towarzystwa jak matka Maddie – mówiąc to, odwrócił się w moją stronę. – Bez obrazy, moja droga. – Nie zadawaj się z plebsem, Hank – ostrzegł Ellis, wciąż się we mnie wpatrując. – Ta krew zawsze się wybije. – Co mówisz? – spytał Hank roztargnionym głosem. Znów podziwiał łydki Meg. – I w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, ot, co – podsumował Ellis. – Ale spójrz tylko na te nóżki! Długie na milę. Zasługują wyłącznie na najlepszy jedwab... – Hank? – Desperacko próbowałam odwrócić jego uwagę. Pomachałam do niego. – Hank! Zerknął tylko na mnie i odparł: – Ty też ładnie wyglądasz, Maddie. Z daleka widać klasę. – A twoja torebka – zaczął złośliwie Ellis – jest czerwona czy zielona?
Poczułam potężny przypływ adrenaliny. – Słucham? – upewniłam się. – Jest czerwona czy zielona? – To brokat, mieni się kolorami – rzucił Hank, zupełnie nie wyłapując drugiego dna rozmowy. – Maddie? Nie odpowiedziałaś – nalegał Ellis. Zaczął mu drgać kącik oka. – Nie potrafię – powiedziałam, wbijając wzrok w kolana. – Dlaczegóż to? – Bo miałeś rację. – W czym? – We wszystkim. – Czyli w czym? Wyjaśnij! – Jak sobie życzysz! Miałeś rację, nie ma żadnego ryżu! Jest tylko owies! Roześmiał się z goryczą. – Moja droga, uległość to barwa, w której zdecydowanie ci do twarzy. Powinnaś częściej ją nosić. – Pewnie znów masz rację – skomentowałam i zwróciłam się w stronę baru. Meg podawała zachwyconym gościom kawałki ciasta. Rory jeszcze się nie pojawił i widziałam, że dziewczyna się tym martwi, choć robi dzielną minę. – Och, jak bym schrupał to ciasto, a ją razem z nim – wyznał z cichym gwizdnięciem Hank. – Słuchajcie, dzieciaki, właśnie wpadłem na wariacki pomysł! Chodźmy na tę potańcówkę, będzie jak na świątecznym balu służby. Wy, gołąbeczki, zajmiecie się sobą, a ja... cóż, może też sobie kogoś przygrucham. Żeby się trochę ogrzać.
Wpatrywał się w nas z radosnym wyczekiwaniem. Uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Patrzył to na mnie, to na Ellisa. – Oj, dajcie spokój – jęknął, a potem z wyrazem rozpaczy utkwił wzrok w suficie. – Znowu zaczynacie? Niech zgadnę. Ellis palnął jakąś głupotę, więc się do niego nie odzywasz. Do licha, nawet na niego nie patrzysz. I do tego prowadzi małżeństwo? Nic dziwnego, że omijam je wielkim łukiem. Powiem wam jedno: żadna z wami zabawa – westchnął i znów spojrzał w stronę baru. – Co innego z nią...
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Dokładnie
o ósmej bliźniacy z Halifaksu padli na kolana i podarowali swoim ukochanym identyczne pierścionki zaręczynowe. Gdy zarumienione dziewczęta je przyjęły, pozostali drwale zaintonowali hymn swego kraju O Canada. Niemal natychmiast stary Ian Mackintosh pobiegł do domu po drugiej stronie ulicy, wrócił z dudami i zaakompaniował śpiewającym, którzy z uczuciem wykonywali teraz Żegnaj, Nowa Szkocjo[8]. Ellis wciąż pociągał whisky i wpatrywał się we mnie morderczym wzrokiem. W połowie Ballady o Nowej Szkocji[9] nie byłam w stanie dłużej tego znosić, więc pobiegłam na górę i zamknęłam się w swoim pokoju. Zdyszana, oparłam się o drzwi. Z dołu wciąż dochodziły dźwięki dud. Minęły najwyżej dwie minuty, gdy usłyszałam coś jeszcze. Przyłożyłam ucho do drzwi. Korytarzem szedł Ellis, potykając się i klnąc przy tym w żywy kamień. Zatrzymał się przed drzwiami mojego pokoju, a kiedy zorientował się, że je zamknęłam, zaczął w nie walić. – Maddie! Maddie! Otwórz te przeklęte drzwi! – Odejdź! Wskoczyłam na łóżko i usiadłam, podciągając kolana pod brodę. – Otwieraj te pieprzone drzwi! Do jasnej cholery, żarty się skończyły! Uświadomiłam sobie, że uderza w drzwi pięścią, bo aż podskakiwały we framudze. Żałowałam, że nie mogę zapalić
świecy, żeby się przekonać, czy ma szansę je wyłamać, ale tak bardzo trzęsły mi się ręce, że nie byłam w stanie zapalić zapałki. – Maddie, jeżeli natychmiast nie otworzysz tych cholernych drzwi, przysięgam na Boga, że je wyważę, słyszysz? – ryczał, wciąż mi wygrażając. Zwinęłam się w kłębek i przycisnęłam dłonie do uszu. Nie było sensu wołać o pomoc – przy tak głośnej muzyce i tak nikt by mnie nie usłyszał – ale gdzie się, u licha, podziewał Hank? Nie mógł nie zauważyć, że zniknęliśmy, a na pewno choćby w niewielkim stopniu zdawał sobie sprawę, w jakim stanie znajduje się Ellis. Po jakimś czasie, który wydawał mi się wiecznością, walenie stało się mniej rytmiczne, aż w końcu zupełnie ustało. Usłyszałam stłumione grzmotnięcie – Ellis opadł na drzwi i załkał. – Maddie? Och, Maddie, coś ty narobiła? Jesteś przecież moją żoną. Powinnaś zawsze stać po mojej stronie. I co ja teraz mam zrobić? Co mam zrobić, do jasnej cholery? Osunął się na podłogę, szorując paznokciami po drewnie. Wciąż płakał, lecz po chwili ucichł. Wreszcie słyszałam jedynie własny nierówny oddech. Sądziłam, że już się uspokoił, gdy usłyszałam szelest na dywanie. Potem nastąpiła chwila ciszy. Wstrzymałam oddech. Wtem rozległ się straszliwy dziki wrzask, a zaraz potem ogromny huk spowodowany naporem ciała taranującego drzwi. Po pierwszej próbie ich pokonania nastąpiło kilka następnych. Gdy drewno zaczęło pękać, zsunęłam się z łóżka i namacałam stojące przy kominku pogrzebacze. Złapałam jeden i płacząc, skurczyłam się za fotelem. Po kolejnym potężnym uderzeniu w drzwi rozległ się huk
padającego ciała, a potem soczysta wiązanka przekleństw. Dopiero wtedy zabrzmiał głos Hanka. – Co ty, u licha, wyrabiasz? – Muszę pogadać z żoną! – Wstawaj, kretynie – przekonywał spokojnie Hank. – Muszę! Pogadać! Z moją... – Ellis sapał i dyszał. Zdawało się, że ostatnie słowo nie może mu przejść przez gardło. – Ledwie się trzymasz na nogach. Chodź, zaprowadzę cię do łóżka. – Muszę z nią pogadać – nalegał wciąż Ellis, choć już wyraźnie osłabł. Jęczał, a potem znów zapłakał. Przyczołgałam się do drzwi, wciąż z pogrzebaczem w ręku. – Dobry Boże – mówił Hank – ależ się poobijałeś. Daj mi rękę. Ellis wymamrotał coś niewyraźnie. – Nie, zdaje się, że nie wybiłeś sobie ramienia. Gdyby tak było, nie mógłbym zrobić o, tak. Przy tych słowach rozległ się nagły okrzyk bólu, a zaraz po nim jęk. – Widzisz? Ale nawet gdybyś je sobie wybił, to w pełni zasłużenie, ty pieprzony durniu. Podaj mi rękę. Dobra, a teraz opsa – i w górę. Dawaj klucz i ani mi się rusz. Rozległ się grzmot upadającego ciała. – Jezusie, wysil się trochę i nie zwalaj się, kiedy otwieram, dobra? Dasz radę? Ellis oddychał ciężko i ze świstem. Był tak blisko – miałam wrażenie, że leży w pokoju tuż obok mnie. Usłyszałam, jak otwierają się drzwi jego sypialni, i po chwili Hank znów był przy nim. – Dobra. Idziemy, jedna noga, potem druga...
Rozległo się szuranie i jakieś hałasy, a potem gwałtowny jęk sprężyn łóżka. Jakby Hank z daleka rzucił na nie Ellisa. – Siedź tu i się nie ruszaj, a jak nie posłuchasz, to przysięgam na Boga, że przywiążę cię do łóżka. Drzwi się zamknęły, a chwilę później usłyszałam trzykrotne ciche pukanie. – Maddie? – odezwał się Hank. – Słucham – powiedziałam, wciąż skurczona za fotelem. – Jesteś tam? – Tak. – Wszystko dobrze? Nie odpowiedziałam. Serce waliło mi tak mocno, że miałam niemal pewność, że musi je słyszeć. Nie mogłam opanować dreszczy. Po chwili milczenia Hank znów się odezwał: – Dobra, rozumiem. Jesteś na mnie wkurzona, ale co miałem zrobić? Wytrącić mu z ręki butelkę? – Tak. Westchnął i usłyszałam, jak drapie się po głowie. – No, tak, masz rację. Przysięgam, to się więcej nie powtórzy. À propos, zamknąłem go w pokoju. Chcesz klucz? – Nie. Zostaw sobie. – Prześpij się trochę – powiedział. – Dziś już nie będzie cię niepokoił. Maddie? Naprawdę mi przykro. Czekał jeszcze przez chwilę pod drzwiami, zapewne w nadziei na moje zapewnienie, że nic się nie stało. Nie mogłam się jednak na nie zdobyć. Przecież właściwie nic nie było w porządku, a wobec braku tabletek mogło być jedynie gorzej. Boże, dlaczego je wyrzuciłam?
Gdy dudy Iana Mackintosha wreszcie umilkły, tłum zaczął bić gromkie brawa. Wiwatował i tupał tak głośno, że trząsł się cały budynek. Po paru minutach młodzi wyszli na zewnątrz i udali się w kierunku świetlicy, jednak nawet po ich wyjściu starsi, miejscowi bywalcy pubu jeszcze długo rozmawiali, co rusz wybuchając śmiechem, podekscytowani uczestnictwem w spontanicznym cèilidh[10]. W ciemności podeszłam do okna, odsunęłam zasłonę zaciemnieniową i otworzyłam je. Ze świetlicy docierały dźwięki skrzypiec i akordeonu połączone ze śmiechem, śpiewami, ożywionymi rozmowami, a także odgłosami kłótni. Mimo mroźnego powietrza uklękłam przy oknie i położyłam głowę na parapecie, nasłuchując. Poczułam straszliwy przypływ melancholii. W odległości kilkuset metrów młodzi ludzie w moim wieku, zakochani, planowali wspólną przyszłość – przyszłość bogatą w zalety prawdziwej miłości: intymność, namiętność, dzieci, towarzystwo bliskiej osoby – mimo że z pewnością ich uczucie poddane zostanie niejednej próbie. Niektóre z zaręczonych dziś par mogą się nawet okazać niedobrane i rozczarowane, lecz w tej chwili wszystkie tryskały szczęściem i radością. Zresztą bez względu na to, jak smutne będą ich dalsze losy, ich małżeństwa na pewno nie dorównają mojemu. Na ulicy rozbrzmiały odgłosy kroków i usłyszałam rozmowę zakochanych. Zatrzymali się przed domem naprzeciw gospody i ucichli, zapewne całując się na dobranoc. Potem on jeszcze coś szepnął, a ona z chichotem weszła do środka. Chłopak odczekał jeszcze chwilę, aż drzwi się zamknęły, i gwiżdżąc, oddalił się w swoją stronę.
Ja też zaciemniłam w końcu okno i poszłam do łóżka. – Ty kłamczucho! Ty dziwko! Gniewny krzyk mężczyzny wyrwał mnie ze snu. Początkowo myślałam, że to Ellis. Potem usłyszałam płacz Meg i uświadomiłam sobie, że to Rory. Byli w korytarzu. Wyskoczyłam z łóżka i zapaliłam świecę na komodzie. Przyłożyłam ucho do drzwi. – Przysięgam na wszystkie świętości, że mówię prawdę... Rozległo się plaśnięcie, a po nim głośny krzyk spoliczkowanej Meg. Złapałam pogrzebacz, który wciąż jeszcze stał przy drzwiach. – Ty nędzna, kłamliwa ladacznico! Mów, kto to był! I to już! – Nie ma nikogo poza tobą – zapewniała błagalnym tonem. – To dlaczego nie chcesz powiedzieć, skąd te pończochy? – Przecież ci mówiłam. – Mam uwierzyć, że „cudem” się pojawiły? Za kogo mnie masz? – Znów rozległy się plaśnięcie i krzyk: – Za kompletnego durnia? Co jeszcze od niego dostałaś, a właściwie na co zarobiłaś? Bo tak właśnie było, co? Zmieniłaś zawód? I ile bierzesz? Co można kupić za parę pończoch? – Rory, na miłość boską... – To ten pieprzony platfus, co? Widziałem, jak cię pożera oczami. W jakim jest pokoju? No, mów! Szybko! Gdy Meg znów krzyknęła, z impetem otworzyłam drzwi i wybiegłam na korytarz. Jedyne światło rzucała świeca za moimi plecami, lecz to aż nadto wystarczyło, by dostrzec, jak Rory bierze zamach i uderza ją pięścią w twarz. Upadła z płaczem na kolana, trzymając się za policzek. Była zupełnie naga, on zaś jedynie
w slipach i rozpiętej koszuli. – Stop! – wrzasnęłam. – Ona nie kłamie! Obejrzał się przez ramię i zmierzyliśmy się wzrokiem. Celowo odwrócił się znów do Meg, złapał ją za włosy i z całej siły kopnął w żebra. Rozległ się okropny głuchy odgłos. Meg stęknęła tylko, wypuszczając powietrze. – To był prezent ode mnie! – wrzasnęłam piskliwie. Zadał kolejny cios, wciąż przytrzymując ją za włosy, a potem odrzucił ją na bok. Upadła bezwładnie jak rozebrana szmaciana lalka porzucona podczas przedszkolnej zabawy. Gdy Rory brał zamach, by znów ją kopnąć, uniosłam pogrzebacz i popędziłam w jego stronę. Nim zdążyłam do niego dotrzeć, z klatki schodowej wyłonił się Angus i jednym błyskawicznym ruchem przycisnął Rory’ego do ściany. Oprawca Meg wisiał teraz, machając w powietrzu nogami, przytrzymywany za szyję silnym ramieniem gospodarza. Przez chwilę bił otwartymi dłońmi w ścianę, a potem złapał duszące go ramię Angusa, wciąż nie wydobywając z siebie głosu. Druga ręka Angusa była opuszczona, z rozcapierzonymi palcami. – Co tu się, kurwa, dzieje? – spytał Hank, wyjrzawszy z pokoju ze świecą w dłoni. Na widok sceny, która rozgrywała się w korytarzu, natychmiast się cofnął. Upuściłam pogrzebacz i podbiegłam do Meg. Była ledwie przytomna. Przeciągnęłam ją do pokoju i kucnęłam obok. Objęłam ją ramionami, by osłonić nagość. Kwiliła, ukrywszy twarz w ramionach. Z korytarza dochodziło rytmiczne dudnienie. Wyjrzałam, spodziewając się zobaczyć zadającego ciosy Angusa. On jednak wcale nie zmienił pozycji, a dźwięki wydawał Rory, znów uderzając
dłońmi w ścianę. Oczy i język wyszły mu na wierzch. Mimo słabego światła widziałam też, jak purpurowieje mu twarz. Odgłosy stały się coraz rzadsze, aż w końcu zupełnie ustały. Na slipach Rory’ego pojawiła się mokra plama, a strużka moczu spłynęła mu po nodze na stopę, a potem na dywan. Wydawało się, że trwa to całą wieczność, lecz minęło najwyżej kilka sekund, nim Angus upuścił go na podłogę. Rory skulił się i leżał zupełnie nieruchomo. Byłam przekonana, że nie żyje, lecz po chwili gwałtownie drgnął i chwycił się za szyję, łapiąc powietrze. Wydobywał z siebie straszliwe, ochrypłe dźwięki. Angus stał przy Rorym, ująwszy się pod boki. Miał na sobie jedynie piżamowe spodnie w niebieskie pasy. Żadne z nas nie było kompletnie ubrane, szczególnie Meg, co czyniło całą sytuację nawet bardziej realną. Angus szturchnął Rory’ego nogą. – Chyba nie muszę mówić, co będzie, jak jeszcze kiedyś cię tu zobaczę – uprzedził. Rory wciąż leżał na podłodze, z trudem łapiąc oddech i trzymając się za szyję. – Uznaję, że dotarło – stwierdził Angus, po czym schylił się i chwycił Rory’ego pod pachy. Odwrócił się i zrzucił go ze schodów. Wstrzymałam oddech. Słysząc dudnienie spadającego ciała, znów miałam niemal pewność, że jestem świadkiem morderstwa. Chwilę później usłyszałam jednak trzask otwieranych, a potem cicho zamykających się drzwi wyjściowych.
[8] Farewell
to Nova Scotia. [9] A Ballad of New Scotland.
[10] Z
gaelickiego szkockiego – zabawa ze śpiewem i tańcami.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Angus wyjął Meg z moich objęć, jakby była lekka niczym piórko. – Proszę odsunąć pościel – polecił mi. Przemieściłam się po omacku po podłodze. – A pan – zwrócił się do Hanka, który stanął w drzwiach ze świecą w ręku – niech nam tu poświeci. Angus położył Meg na łóżku i przykrył jej blade nagie ciało. Przekręciła się na prawy bok, cicho płacząc. Jej lewy policzek krwawił, a powieka coraz bardziej puchła. Z nosa ciekła jej krew i miała rozciętą wargę. – Gdzie jeszcze cię zranił, m’eudail[11]? – spytał łagodnie Angus, siedząc na skraju łóżka. Głaskał ją po głowie jak małe dziecko. Meg tylko łkała. – Kopał ją w żebra – odezwałam się. – I to mocno. Angus odwrócił ku mnie głowę. – A co pani tu robiła? Panią też mógł pobić. – Chciałam go zabić. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie. – Sprowadzę doktora McLeana – powiedział wreszcie, wstając. – W kuchni jest apteczka. Leży za... – Wiem gdzie – przerwałam mu. – Zaraz przyniosę. Angus skinął głową i zwrócił się do Hanka, który w tym czasie zapalił jeszcze inne świece: – Niech pan przyniesie trochę opału i rozpali tu ogień. I zapali
lampy w korytarzu. Czeka nas długa noc. Po omacku zbiegłam ze schodów i odnalazłam miejsce, gdzie leżała latarka. Potem znalazłam białą metalową puszkę z czerwonym krzyżem na wieku. W pośpiechu przewróciłam paczkę z płatkami mydlanymi. Wracając, na schodach minęłam idącego w przeciwną stronę Hanka. Usiadłam na łóżku Meg, otworzyłam pokrywkę apteczki i umoczyłam watę w jodynie. – Och, Meg, tak mi przykro. Uwaga, teraz będzie szczypało – uprzedziłam, a potem przyłożyłam wacik do jej policzka. Tylko się wzdrygnęła. Przez krótką chwilę mojej nieobecności opuchlizna przesłoniła już całe lewe oko. Ciało nad oczodołem wybrzuszyło się, tworząc jakby dodatkową, groteskową powiekę. Z kącika ust spływała na poduszkę strużka krwi. Z nagłym przerażeniem zastanowiłam się, czy Meg przypadkiem nie straciła zębów. Wszedł Hank z naręczem polan. – Muszę porobić kompresy – powiedziałam. – Bardzo puchnie. Wzięłam z kuchni dwie metalowe misy i wyszłam na zewnątrz, nie zamykając frontowych drzwi. Upadłam kolanami na zmarzniętą ziemię i zgarniałam śnieg, który następnie z całej siły ubijałam w jednej z misek, dopóki nie zmienił się w kryształ raniący kostki dłoni. Gdy miska była już pełna, wbiegłam do środka i bosą stopą zatrzasnęłam drzwi. Drugą miskę napełniłam wodą, postawiłam na pierwszej i wrzuciłam do środka stos czystych ściereczek. Gdy obładowana stanęłam w drzwiach, Hank odwrócił jedynie głowę. Udało mu się rozpalić słaby ogień i stał teraz zakłopotany przed kominkiem. – Hank, lampy w korytarzu – przypomniałam mu.
Natychmiast zabrał się do dzieła. Postawiłam miski na nocnym stoliku, wycisnęłam szmatkę i przyłożyłam ją do czoła Meg. Zwinęłam kolejną i umieściłam na jej policzku, tuż pod okiem. Potem siedziałam przy niej, głaszcząc splątane włosy i uspokajając, dopóki nie uświadomiłam sobie, że palce mam lepkie od krwi. Sprawdziłam jej głowę i odkryłam, że Rory wyrwał jej kępkę włosów razem z fragmentem skóry, pozostawiając krwistą, czerwoną plamę. Oczyściłam tę ranę, a potem przyłożyłam kolejny zimny kompres. Meg zupełnie nie reagowała. Siedziałam przy niej, zmieniając kompresy, gdy poprzednie już się nagrzały, obserwując, jak woda różowieje i czekając na Angusa z lekarzem. Nigdy w życiu nie czułam się tak bezradna. Doktor McLean wyprosił wszystkich z pokoju na czas badania, więc usiedliśmy na dole w oczekiwaniu na diagnozę. O ile się orientowałam, Ellis przespał całe zajście. Albo już nie żył. Nie widziałam jednak powodu, żeby teraz się o tym przekonywać. Jeśli umarł, do rana nic tego nie zmieni. Usiedliśmy z Hankiem przy zgaszonym palenisku. Angus zapalił lampę i chodził w tę i z powrotem po pomieszczeniu. Przed wyjściem po lekarza włożył sweter, lecz wiedziałam, że Hank dostrzegł jego blizny. Nie sposób było ich nie zauważyć. Gdy doktor McLean zszedł w końcu na dół, podskoczyłam na równe nogi. – Jak ona się czuje? Lekarz postawił torbę na podłodze i poprawił okulary. – Podałem jej morfinę, więc w tej chwili nic ją nie boli, została jednak bardzo mocno poturbowana. Wiecie, czyja to sprawka?
– Aye – potwierdził Angus. – Ten drab też już troszkę oberwał. – Czy Meg wyzdrowieje? – spytałam. – Doznała wstrząśnienia mózgu, jest bardzo potłuczona, ma odbitą śledzionę i nerkę i przynajmniej trzy pęknięte żebra. Straciła dwa lewe górne zęby trzonowe, a przedtrzonowe się ruszają. Choć może się ustabilizują. – Musimy wezwać karetkę – powiedziałam. – Na pewno trzeba ją przewieźć do szpitala. – Normalnie bym się z panią zgodził – odparł doktor. – Ale w tych okolicznościach... Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli otrzyma opiekę tutaj. – W jakich okolicznościach? – zainteresował się Angus. – Szpital jest w Inverness – wyjaśnił lekarz. – Brakuje tam opału i panuje infekcja dróg oddechowych. A to ostatnia rzecz, jakiej tej biednej dziewczynie teraz trzeba przy popękanych żebrach. Stanowczo zalecam, by jej na to nie narażać. Jeśli jednak zostanie tutaj, będzie wymagała ciągłej opieki. – Co trzeba robić? – spytałam. Po chwili zdałam sobie sprawę, że wszyscy na mnie patrzą. Zwróciłam się do Angusa: – Wiem, że w ciągu dnia ma pan inne zajęcia, ale jestem pewna, że sobie z Anną poradzimy. Może z niewielką pomocą Rhony. – Maddie – wycedził Hank. – Czy ty w ogóle wiesz, na co się porywasz? – Bardzo dobrze... Angus? Po raz pierwszy zwróciłam się do niego po imieniu w obecności innych osób. Twardo spojrzał mi w oczy. – Maddie – jęknął gdzieś obok Hank. – Proszę – błagałam. – Doktor mówi, że tu jej będzie lepiej, a ja
zrobię, co do mnie należy. Obiecuję. Spojrzał na lekarza i skinął głową. – Zostanie tutaj. Hank nie odzywał się ani słowem, gdy doktor udzielał wskazówek związanych z opieką nad Meg. Mieliśmy obserwować, czy nie pojawiają się symptomy szoku – bladość, spadek temperatury ciała, słabe lub nierówne bicie serca. Gdyby coś takiego nastąpiło, powinniśmy natychmiast wezwać pogotowie, bo to oznaczało, że nastąpiło wewnętrzne krwawienie. Ze względu na wstrząśnienie mózgu w ciągu najbliższych dwunastu godzin mieliśmy ją też co godzinę wybudzać, by sprawdzać sprawność myślenia. – Zwykle poprosiłbym też o porównanie źrenic, ale obawiam się, że przy takiej opuchliźnie nie będzie takiej możliwości. Ponadto za każdym razem, gdy chora się obudzi, powinna zrobić pięć–sześć głębokich wdechów, by zapobiec rozwinięciu się zapalenia płuc. Najlepiej, gdyby udało jej się zakaszleć. Nie będzie miała na to ochoty, ale to bardzo ważne. Na komodzie zostawiłem morfinę. Przy pana doświadczeniach z wojny chyba nie będzie z tym problemu, prawda? – Aye – przytaknął Angus ponuro. – Dobrze. W takim razie pójdę, jeśli nie mają państwo więcej pytań. Podniósł torbę i skierował się ku drzwiom. Angus go odprowadził. – A ta bestia, która ją tak potraktowała? Mówi pan, że już dostał za swoje? – Przynajmniej na początek – potwierdził Angus. – A gdyby przypadkiem wzywano pana dziś do drwali, proponuję, żeby się
pan nie śpieszył, a może nawet pomylił drogę. – Aye – odparł doktor. – Przy tym zaciemnieniu bardzo trudno dokądkolwiek trafić. A w taką noc jak dziś to niemal niemożliwe. Zakładam, że odwiedzi pan jutro jego dowódcę? – Tak zrobię – potwierdził znów Angus. – I jego samego pewnie też. Lekarz pokiwał głową. – W tych okolicznościach nie znajduję argumentów, by pana od tego odwieść. Dobranoc, kapitanie Grant. Hank podniósł nagle wzrok, a moje serce znów szybciej zabiło. Miałam rację. To on – to Angus z nagrobka.
[11] Z
gaelickiego szkockiego: skarbie, najdroższa, kochanie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Choć
odkąd poznałam prawdę, serce waliło mi mocno w piersi, byłam zupełnie wykończona, podobnie zresztą jak pozostali. Brnęliśmy gęsiego na górę – najpierw Angus, potem Conall, za nim ja, a na końcu Hank. Zamarłam na widok Meg. Nie sądziłam, że może wyglądać jeszcze gorzej. – Dobry Boże – jęknęłam, podchodząc do jej łóżka. Doktor zszył jej rozciętą wargę i podłużną ranę na policzku, która stanowiła naprawdę trudny do zniesienia widok, przypominała bowiem prowizoryczny czarny suwak zalany krwią – niezaprzeczalny dowód na to, że blizny nie uda się już uniknąć. Zastanawiałam się, czy ubytki w uzębieniu nie spowodują, że twarz Meg się zapadnie, i modliłam się, żeby rozchwiane zęby jednak jej nie wypadły. Mimo wszystkich obrażeń sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokim śnie. Hank odchrząknął. Czekał w korytarzu, tuż za drzwiami. – Przynieść więcej opału albo...? W rzeczywistości chodziło mu o przyzwolenie na pójście do łóżka i w tej chwili nienawidziłam go za to. – Poradzimy sobie – zapewnił Angus. Hank postał jeszcze parę sekund i zniknął. Wyobrażałam sobie, co nagada rano Ellisowi, ale tak czy inaczej nic nie mogłam na to poradzić.
Gdy Angus poszedł po kolejną porcję lodu, przyniosłam ze swojego pokoju kapę, przysunęłam fotel do łóżka Meg i usadowiłam się na nim z podwiniętymi nogami. – Powinna się pani położyć – powiedział po powrocie Angus. – Ja przy niej w nocy posiedzę, a rano zmieni mnie Anna. – Jeśli można, wolałabym zostać. – Nie mam nic przeciwko temu, ale jeśli nie uda mi się zmienić planów, po południu najpewniej będzie pani z nią sama. – Nie szkodzi. Dorzucił do ognia i kucnął przy ścianie. Rzuciłam mu ukradkowe spojrzenie. Przyglądał mi się badawczo. – Zatem zamierzała go pani zabić? – spytał. – Owszem. Roześmiał się cicho. – Zaskakuje mnie pani, pani Hyde. – Maddie. Po prostu Maddie. Anna i Meg już dawno się tak do mnie zwracają pod nieobecność mojego męża. Długo mnie obserwował, a ja zastanawiałam się, czego się domyśla. – Obawiam się, że już pora – odezwał się po czterdziestu minutach. Niełatwo było wybudzić Meg, lecz w końcu nam się to udało. Wołaliśmy ją po imieniu i klepaliśmy po wierzchu dłoni. Angus spytał ją o aktualną datę. Odpowiedziała, że są walentynki, i zaraz się rozpłakała. Była sama sobie winna – przekonywała nas, mamrocząc przez rozcięte usta. Rory był podchmielony, a ona nie powinna się popisywać pończochami, szczególnie dzień po tym, jak go zbeształa. To dobry człowiek, naprawdę – po wojnie miała się z nim przenieść do Nowej Szkocji. Tydzień wcześniej wraz z innymi dziewczętami,
które zamierzały poślubić drwali, obejrzała nawet film zatytułowany Witajcie w Kanadzie. – Cicho już, m’eudail – uspokajał ją Angus. – A jeśli do mnie nie wróci? Wymieniliśmy z Angusem spojrzenia. – Musisz teraz wziąć kilka głębokich oddechów – polecił Angus. – Wystarczy pięć, ale naprawdę głębokich. – Nie mogę – załkała. – Nie wiecie, jak to boli. – Musisz, Meg – powiedziałam. – To zalecenie lekarza. Nie chcesz chyba złapać zapalenia płuc? Pomogliśmy jej przewrócić się na plecy i trzymaliśmy za ręce, gdy dzielnie napełniała płuca powietrzem. Jej krzyki ściskały za serce, lecz gdy tylko doliczyliśmy do pięciu, odwróciła się na bok i zasnęła. – Dzięki Bogu, że mamy morfinę – stwierdził Angus. – Pewnie nie będzie nawet pamiętała, że ją zbudziliśmy. – A kiedy trzeba podać kolejną dawkę? – Za niecałe cztery godziny. Zrobię jej zastrzyk odrobinę wcześniej, by uprzedzić ból. To lepiej niż go potem uśmierzać. Gdy usiadł, zastanowiłam się, czy wie to z własnego doświadczenia. – Co będzie z Rorym? – spytałam. – Trudno powiedzieć. Ale jedno mogę obiecać: już nigdy więcej jej nie tknie. Jego piękne błękitne oczy zapłonęły i miałam pewność, że Rory nie zbliży się już do Meg, nawet gdyby miała na to ochotę. Wobec wszystkich zajść tej nocy trudno mi było uwierzyć, że Ellis wciąż spał zamknięty w pokoju, a może i przywiązany do łóżka. Pragnęłam zbliżyć się do Angusa i wszystko mu opowiedzieć.
Chciałam spytać go o rodzinę. Marzyłam, że weźmie mnie w ramiona, a ja odwzajemnię jego uścisk. Dałabym wszystko, by poczuć, jak pulsuje mu w żyłach krew, gdy przysięga, że mnie obroni, bo bez wahania bym mu uwierzyła. Tuż po tym, jak po raz trzeci zbudziliśmy Meg, usłyszeliśmy na dole Annę. Angus podniósł się z podłogi. – Chyba lepiej jej opowiem, co się tu działo. A potem muszę na chwilę wyjść, mam coś do załatwienia. Parę minut później Anna wpadła do pokoju. Na widok Meg wybuchnęła płaczem. Szybko obeszłam łóżko, by ją przytulić. – To zło, Maddie, ot, co. – Płakała mi w ramię. – Czyste zło. Co za potwór mógł jej coś takiego wyrządzić? I to naszej biednej, słodkiej Meg. Przecież na tym świecie nie ma już nikogo. – Nie wiem – powiedziałam bezradnie. – Naprawdę nie wiem. Gdy Anna uspokoiła się na tyle, bym mogła jej przekazać zalecenia lekarza, poszłam się położyć. Szłam korytarzem do pokoju, kiedy zauważyłam, że drzwi są otwarte. Pomyślałam, że pewnie się śpieszyłam, biegnąc po kapę, ale wpadające do wnętrza światło dzienne zaczęło mnie zastanawiać. Byłam przekonana, że założyłam ramę zaciemnieniową, gdy skończyłam nasłuchiwać odgłosów potańcówki. Podkradłam się do drzwi i lekko je pchnęłam. Pokój wyglądał jak pobojowisko. Dolne szuflady komody były pootwierane i opróżnione, a górna w ogóle wyrwana. Wszystko, co się w nich znajdowało – osobiste drobiazgi, bielizna, koszule nocne, pończochy i książki – leżało rozrzucone po całym pokoju. Suknie,
spodnie i swetry zostały wyrzucone z szafy, a walizki i kufry, które w niej pochowałam – wyciągnięte na zewnątrz, pootwierane i poprzewracane. Nawet kuferek z kosmetykami wywrócono do góry dnem, a potem rzucono z taką siłą, że jeden z zawiasów z brązu się odłamał, uszkodzona część wyglądała jak złamane skrzydło. Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się gwałtownie, przylegając plecami do ściany korytarza. Stanęłam oko w oko z Ellisem. Twarz miał mizerną, a cerę pożółkłą. Wyraz jego przekrwionych oczu wydawał się pojednawczy, a nawet zatroskany. – Maddie? – Zbliżył się nieco i przekrzywił głowę. Przywołał nawet uśmiech na spieczone usta. – Gdzie podziałaś tabletki, Maddie? Z emocji zawirowało mi w głowie, lecz nie mogłam ukryć tego, co się stało. Nie mogłam wyczarować mu więcej pigułek. – Wyrzuciłam do toalety – powiedziałam. Wymuszona uprzejmość Ellisa natychmiast ustąpiła miejsca wściekłości. – Co takiego? Kiedy? – Dokładnie nie pamiętam. Jakiś czas temu. – Co cię napadło, żeby wyczyniać takie głupoty? Jezu! – To przez ciebie – powiedziałam. Wpadł w osłupienie. – O, mój Boże. Mój Boże – szepnął do siebie samego. Trzęsącą się dłonią przeczesał włosy. Z trudem łapał oddech. Przesunęłam się wzdłuż ściany, zmierzając ku drzwiom. Palcami wyczuwałam już framugę. Nagle uniósł głowę i spojrzał na mnie znękanym wzrokiem.
– Maddie, co się, u licha, z tobą stało? Kiedy postanowiłaś mnie zniszczyć? Otworzyłam usta, lecz zaraz je zamknęłam, bo nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Odwrócił się i ruszył korytarzem, kołysząc się i obijając o ściany, gdy nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Wślizgnęłam się do pokoju i zamknęłam drzwi na zasuwę. Potem padłam na łóżko i natychmiast pogrążyłam się w głębokim, pozbawionym marzeń śnie. Gdy się obudziłam i uświadomiłam sobie, że minęło niemal dziewięć godzin, pobiegłam do pokoju Meg. Już dawno minęła pora, gdy Anna wracała po pracy do gospodarstwa, za to zbliżał się czas, gdy do baru schodzili się wygłodniali goście. Anna siedziała skulona w fotelu z nogami okrytymi moją kapą, zupełnie jak wcześniej ja. Przystanęłam na chwilę przy łóżku Meg, patrząc na jej opuchniętą twarz. – Jak ona się czuje? – szepnęłam. – Angus właśnie podał jej morfinę, więc znów zasnęła. Mówił, że już nie trzeba jej budzić. Ale powiedział też, że gdy nie śpi, powinna nadal głęboko oddychać albo próbować kaszleć. Usiadłam na podłodze przy fotelu z wyciągniętymi i skrzyżowanymi w kostkach nogami. – Przepraszam, że tak długo spałam. Mogę cię teraz zmienić. Czy ktoś się zajmuje kolacją? – Nie ma potrzeby. Angus powiesił na drzwiach tabliczkę z napisem „Zamknięte z powodu choroby”, na litość boską, też mi choroba! Pokiwałam tylko głową. Anna westchnęła.
– Faktycznie musi być bardzo źle, bo doktor nie zapisał jej oleju rycynowego. Zawsze najpierw to zaleca. Nie zostawił też balsamu, a przecież zawsze tak robi. Jak ona się bez niego pozbiera? Popatrzyła na mnie, jakbym znała odpowiedź. Gdy rozłożyłam bezradnie ręce, znów westchnęła. – Rhona gotuje zupę, a Mhàthair już na pewno szykuje odpowiednią herbatę, ale Angus nie kazał jej nic podawać, dopóki doktor się na to nie zgodzi. Z łóżka dobiegł nas cichy jęk. Skoczyłyśmy na równe nogi. Meg poruszyła się niespokojnie pod pościelą. Anna wyżęła ściereczkę i otarła jej czoło, a potem musnęła usta płynem z niewielkiego słoika. – To lanolina – wyszeptała. – Tu jej nie brakuje. Niestety, cuchnie się po tym jak owca. Meg znów znieruchomiała. Zajęłyśmy z Anną swoje miejsca i utkwiłyśmy wzrok w płomieniach. Działały iście hipnotyzująco. W końcu Anna zagadnęła: – Nie zmarzłaś? Oddać ci kapę? – Nie, dziękuję. Strasznie tu gorąco. Chyba nie było mi tak ciepło, odkąd przyjechałam do Szkocji. – Twój dom w Ameryce musi być bardzo ciepły. – O tak, jeśli masz na myśli temperaturę – odpowiedziałam. Anna zerknęła na mnie z boku. – Wszystko w porządku? Bo chcąc nie chcąc, słyszałam hałasy, a twój mąż krzyczał i się potykał. – Nie, niezupełnie. Właściwie jest fatalnie. Po niemal minucie wyczekujących spojrzeń Anna nie wytrzymała. – Nie chcę wtykać nosa w cudze sprawy, ale czasami trzeba się
komuś wygadać. – Celowo odwróciła wzrok w stronę ognia, by ułatwić mi wyznania. Zawahałam się, lecz jedynie na krótko. – Chyba się rozwiodę – szepnęłam. – Rozwód! – Anna gwałtownie odwróciła głowę i patrzyła na mnie wybałuszonymi oczami. – Jak u Wallis Simpson! Wzdrygnęłam się. – Oby nie. Na razie to tylko plany i nawet nie wiem, jak je zrealizować. Rozmyślając nad moimi słowami, Anna odwróciła się w stronę łóżka. Wciąż miała wielkie, zdumione oczy. – Nie powinnam była ci mówić – zaczęłam. – Tylko cię zszokowałam. – Nie – odpowiedziała, gwałtownie potrząsając głową. Zapadło milczenie, a ja pogrążyłam się w rozpaczy. Nie mogłam znieść myśli, że Anna przestanie mnie lubić. – Myślisz, że jestem okropna, prawda? – Nie bądź śmieszna – zaprzeczyła. – Od razu widać, jak on cię traktuje. Nie przyszło mi tylko do głowy, że można coś z tym zrobić. Pomyślałam o kogucie więzionym w niedzielę pod koszem i pojęłam, że w Glanurquhart rozwody wprost przechodziły ludzkie pojęcie. – A on wie? – spytała Anna. – Nie i na razie musi tak zostać, bo kiedy mu o tym powiem, będę się musiała natychmiast przeprowadzić. Jeśli będę miała dokąd. – Ach tak. – Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Wyobrażam sobie, jakie to straszne przebywać z nim pod jednym dachem po
takiej wiadomości. Spojrzałam na opuchniętą i zakrwawioną twarz Meg i przypomniało mi się trzeszczenie drzwi, które próbował wyważyć mój rozjuszony mąż. – Obawiam się, że ze mną może być gorzej. Wzrok Anny przemknął ode mnie ku Meg, a potem do mnie powrócił. W jej rozszerzonych oczach dostrzegłam zrozumienie. Spojrzałyśmy po sobie z rozpaczą i znów utkwiłyśmy wzrok w płomieniach. Rozedrgany ogień powodował, że cienie igrały na suficie i zdawały się zsuwać po przeciwległej ścianie niczym po zgiętej kartce. Choć w gruncie rzeczy powiedziałam bardzo niewiele, i tak zdradziłam zapewne więcej, niż powinnam. Zastanowiłam się, czy atmosfera zwierzeń skłoni Annę do uchylenia rąbka innej tajemnicy. – Anno – zaczęłam – wiem, że to nie moja sprawa, ale opowiedz mi, proszę, co się przytrafiło Angusowi. Wiem tylko, że jego nazwisko jest wyryte na nagrobku, chociaż wcale nie umarł, ale właściwie nic poza tym. Zmarszczyła czoło i zamrugała, przypatrując mi się i rozważając moją prośbę. Spłonęłam rumieńcem. Popełniłam błąd, pytając o rzeczy, o których nie miałam prawa wiedzieć. Zawstydzona odwróciłam się do ściany. Zza pleców dobiegło mnie westchnienie Anny. – Cóż, od niego się tego nie dowiesz, bo nigdy o tym nie mówi – powiedziała. Wprawdzie nie lubię rozsiewać plotek, ale to w końcu nie tajemnica państwowa, więc chyba nie miałby nic przeciwko temu.
Odkąd po raz pierwszy dostrzegłam nagrobek, wyobrażałam sobie niezliczone scenariusze dramatu, który się za nim kryje. Żaden jednak nie okazał się tragiczniejszy od prawdy. Jedyne ciało pochowane w tym grobie należało do niemowlęcia. – Mhàthair pomagała przy porodzie akurat w tym pokoju – opowiadała Anna. – To chyba ostatni raz, kiedy tu napalono, aż do teraz. Biedna kruszynka przeżyła zaledwie kilka minut, Panie, świeć nad jej duszą. Tak naprawdę Màiri już wtedy umarła, razem z nią. A potem, dokładnie miesiąc później, dostała telegram z wieścią o śmierci Angusa. Byłam przy tym, jak Willie jej go przyniósł. Na dodatek były walentynki. Angus wciąż jeszcze go trzyma. – A kiedy się okazało, że to pomyłka? – Za późno, w każdym razie dla biednej Màiri. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ten nagrobek, zastanawiałam się, czy Màiri nie umarła z rozpaczy, i tak właśnie się stało. Dwa tygodnie po otrzymaniu wiadomości o śmierci Angusa poszła do zamku, a potem przez Bramę Wodną na brzeg jeziora. Przerażony rybak, który widział, jak się w nim zanurza, nie zdążył jej uratować. Ciała Màiri nie odnaleziono. Słuchałam opowieści Anny, a serce coraz mocniej mi się ściskało. Uświadomiłam sobie, że widziałam Angusa przy obu miejscach pochówku. – Długo byli małżeństwem? – spytałam. – Wiele lat ze sobą chodzili, ale pobrali się po wybuchu wojny, gdy Angus zaciągnął się do wojska. Wiele ludzi tak robiło. – Mój Boże, gdy wydarzyła się ta tragedia, od ich ślubu nie minęły nawet dwa lata. – Aye. Przez tę wojnę niejedna rzecz przedwcześnie się
skończyła. Zamilkła. Wiedziałam, że pomyślała o braciach. – Zdążyli chociaż spędzić ze sobą trochę czasu, zanim Angus odpłynął na front? – spytałam. – Co nieco. Wojna rozgorzała na dobre w kwietniu czterdziestego roku i krótko potem Angus został pierwszy raz ranny. Wielkie wrażenie wywarła na mnie nie tylko sama historia przekazywana mi przez Annę, lecz także jej znajomość szczegółów. Potem przypomniałam sobie, że znajduję się przecież w niewielkiej wiosce, a ta tragedia wydawała się wyjątkowo straszliwa, nawet w tak dramatycznych czasach. Podczas bitwy pod Dunkierką Angus trzy razy wracał na linię frontu, by ratować żołnierzy ze swojej jednostki – mimo że odłamek pocisku trafił go w udo. Jego odwaga została dostrzeżona na górze, więc gdy doszedł do siebie, zaproponowano mu przejście do brygady sił specjalnych. Do „brygady od chwytów poniżej pasa” Winstona Churchilla brali tylko najlepszych. Była to elitarna, śmiercionośna jednostka stworzona wyłącznie po to, by wprowadzić „rządy terroru na wrogim wybrzeżu”. Żołnierze ćwiczyli w zamku w Achnacarry, zwanym już wtedy Zamkiem Komandosów, pod okiem piętnastego lorda Lovatu, który wprowadził technikę walki małymi jednostkami do zadań specjalnych, czym zresztą zaimponował ojcu podczas wojny burskiej. Angusa i innych kandydatów na komandosów przewieziono na oddalony o siedem mil od zamku dworzec kolejowy w Spean, poczęstowano herbatą, a potem pozostawiono samym sobie w pełnym rynsztunku bojowym. Nie zważając na pogodę, musieli sami odnaleźć dalszą drogę. Tych, którym się to udało, czekało
sześć tygodni wyczerpujących ćwiczeń z prawdziwą amunicją, przekraczających granice ludzkiej wytrzymałości. Uczyli się też, jak zabijać, nawet nie mając do dyspozycji broni. Angusa skierowano na front po zaledwie kilkudniowym urlopie, co jednak wystarczyło, by Màiri zaszła w ciążę. Dziewięć miesięcy później został ciężko ranny – praktycznie wypatroszony – podczas walki wręcz we Francji. Padł dopiero wtedy, gdy brzegiem hełmu rozciął gardło przeciwnika. Oczami wyobraźni widziałam opowiadaną przez Annę historię. Dotychczas układałam w myślach niezliczone wersje wydarzeń, lecz rzeczywistość przerastała je wszystkie. Wyobrażałam sobie zgiętego wpół Angusa, który z trudem się prostował. Jedną ręką przytrzymywał wypadające wnętrzności, a drugą rozprawiał się z wrogiem. Widziałam, jak upada, z pewnością o włos od śmierci, z otwartymi, utkwionymi w niebo oczami i z myślą o żonie i dziecku, które lada chwila miało przyjść na świat, a może nawet już się urodziło. Uratowali go członkowie francuskiego ruchu oporu, lecz bardzo długo nikt nie wiedział, kim jest – stracił nieśmiertelnik, który leżał gdzieś pewnie wśród gnijących ciał zalegających na brukowanych ulicach. Walki były tak zacięte, że zwłoki poległych odzyskano dopiero po tygodniu, w większości rozdęte i nierozpoznawalne. Przez wiele tygodni Angus był o krok od śmierci. Cudem ocalał i po pięciu miesiącach, wbrew wszelkim przeciwnościom, powrócił na terytorium Wielkiej Brytanii. – Mój Boże – wyrwało mi się, gdy Anna przerwała. – A potem przekonał się, że jego żona i dziecko nie żyją. – Aye – potwierdziła. – Maleństwu nie można było w żaden
sposób pomóc, ale Angus do tej pory wini się za to, co się stało z Màiri. – Przecież nie mógł nic na to poradzić – powiedziałam. – Wiem, ale i tak czuje się za to odpowiedzialny. Uważa, że powinien był znaleźć sposób, by ją zawiadomić, że żyje, mimo że leżał wypatroszony w jakiejś piwnicy we Francji. Od tamtej pory już nigdy nie tknął wód jeziora, nie wyszedł nawet poza Bramę Wodną. A ryby łowi tylko w rzekach. – A doszedł do siebie – fizycznie, oczywiście? – Jest silny jak tur, widziałam, jak na własnych barkach znosił ze wzgórza jelenia. Nie wysłali go na front jedynie dlatego, że potrzebują go przy ćwiczeniach wojskowych. Tylko komandos może wyszkolić komandosa, więc głównie tym się zajmuje – we dworze, w majątku. A przez resztę czasu dba o to, żebyśmy mieli co jeść. – Myślisz, że po wojnie znów zostanie leśniczym? Anna potrząsnęła przecząco głową. – Nie. Stary właściciel majątku zmarł. Kilka miesięcy temu, ale już dawno się na to zanosiło. Po utracie syna biedak już nigdy nie doszedł do siebie. Z niepokojem przypomniałam sobie ostrzeżenie policjanta Bobby’ego. Z oczywistych przyczyn w majątku nie organizowano teraz polowań, wiec żaden bogacz nie był narażony na utratę łowieckiego trofeum, za to Angus dokarmiał wszystkie rodziny we wsi. Jego postępowanie było zatem całkowicie uprawnione. Miałam nadzieję, że nowy właściciel w pełni to zrozumie. Po wszystkim, co spotkało Angusa, pozbawienie go możliwości powrotu do zawodu leśniczego po zakończeniu wojny wydawało się nieludzkim okrucieństwem. Przecież ponad wszelką wątpliwość znał i kochał tę ziemię.
– Cóż – podjęła ociężale Anna – na śmierć cię zagadałam, więc chyba pora się zbierać. Ale najpierw przyniosę ci herbatę. – Anno? – zaczęłam, gdy wstawała. – Aye? – Dziękuję, że mi o tym opowiedziałaś. Nawet jeśli to nie moja sprawa. – Oj, nie wiem. Zaczynam cię już traktować jak swoją. Poczułam ucisk w gardle. To była chyba najmilsza – i na dodatek szczerze powiedziana – rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Wraz z herbatą Anna podała mi gazetę. – Meg pewnie teraz pośpi, więc przyniosłam ci coś dla zabicia czasu. Po jej wyjściu przyłożyłam dłoń do czoła Meg i przez chwilę obserwowałam, jak jej klatka piersiowa na przemian unosi się i opada. Gdyby nie zmaltretowana twarz i zmatowiałe od skrzepłej krwi miedziane loki, wyglądałaby spokojnie jak śpiące dziecko. Zagłębiłam się w fotelu z gazetą. JUŻ NIEDŁUGO, KONIEC JUŻ BLISKO, NIEMCY W OBLICZU ZAGŁADY – triumfowały nagłówki, choć treść artykułów okazała się znacznie mniej radosna. Reportaż korespondenta wojennego towarzyszącego walczącym na froncie zachodnim jednostkom szkockich górali, Seaforth Highlanders, opisywał „sceny zupełnego spustoszenia” – wysiłki żołnierzy, którzy w ulewnym deszczu oczyszczali pola minowe, opustoszałe miasteczka ze sterczącymi szkieletami budynków, stosy zwłok na poboczach dróg. Inny artykuł cytował feldmarszałka, który komentując tę samą bitwę, usiłował mimo wszystko trzymać fason. Twierdził, że „wszystko przebiega bardzo sprawnie, choć, rzecz jasna, można by się obyć bez błota”. Gazeta zamieściła też teksty o szalejącej w Inverness infekcji dróg oddechowych oraz niedoborach opału. Niedawne ochłodzenie zwiększyło zużycie węgla na tyle, że władzom miejskim, które nim
dysponowały, zupełnie go zabrakło. Mimo sugerowanej konieczności udostępnienia najbardziej potrzebującym awaryjnych zapasów opału z północy nie podjęto w tym kierunku żadnych działań. A przecież tylko w rządowym składzie przechowywano ponad siedemset ton węgla i tysiąc ton drewna. Chorych i wiekowych mieszkańców Inverness skazano jednak na marznięcie. Artykuły donosiły też, że w ciągu zaledwie miesiąca w wyniku działań Armii Czerwonej zginęło ponad 1 150 000 żołnierzy niemieckich, że ponownie zbombardowano Tokio, a dwudniowe naloty aliantów zmieniły Drezno w rumowisko. Wśród nich rozmieszczono reklamy dwóch premier w kinie Pałacowym na ulicy Huntly: You Can’t Ration Love i The Hitler Gang, wraz z informacją, że filmy można obejrzeć na trzech seansach dziennie, a także tabletek drożdżowych z witaminą B, bo przecież „Zdrowie dodaje urody”. Dostawca musujących soli na niestrawność obiecywał z kolei, że oferowany przez niego produkt „delikatnie oczyści jelita, a zarazem krew”. Tuż obok powściągliwe ostrzeżenie przed chorobami wenerycznymi przypominało, że wzrost zachorowalności na tego typu przypadłości stanowił „jedną z licznych ciemnych stron” wojny, lecz nie informowało obywateli, jak im zaradzić. Najbardziej absurdalny kontrast stanowiło zestawienie oświadczenia marszałka Montgomery’ego o kończącej się wojnie z wiadomością o koniu pociągowym, który poniósł, gdy mleczarz rozładowywał towar. Zwierzę pognało jak szalone „ulicą Old Edinburgh, a potem zboczem w dół”, a butelki z mlekiem „leciały na wszystkie strony”. Koń nie zdołał skręcić i staranował witrynę sklepu Woolwortha. Wyratowany przez policjanta i kilku żołnierzy
powinien wkrótce dojść do siebie, mimo „silnie poranionego grzbietu”. Zakres i obfitość przekazywanych jednocześnie informacji upewnił mnie, że świat zwariował, a zarazem wcale się nie zmienił. Wiadomości o masach poległych zamieszczano tuż obok reklam środków przeczyszczających. Bombardowano miasta, ludzie zabijali się, walcząc po kolana w błocie, miny rozrywały cywilów na kawałki, a konie wciąż ponosiło, kina nie narzekały na brak widowni, a kobiety wciąż martwiły się o cerę. Nie mogłam pojąć, czy widząc to, zdołam zrozumieć ten świat, czy nie powinnam żywić na to nadziei. Późnym popołudniem do Meg zajrzał doktor McLean. Orzekł, że choć wstrząśnienie mózgu nie stanowi już dla niej zagrożenia, do pełnego wyzdrowienia wciąż jej daleko. Nadal mieliśmy wypatrywać symptomów szoku. Lekarz zachęcił do podawania jej pokarmów, choć stopniowo i z wielką ostrożnością. Z aprobatą skinął głową, gdy mu powiedziałam, że na dole Rhona właśnie szykuje zupę. Odprowadziłam go na dół i poszłam do kuchni. Doktor obudził Meg na badanie, lecz pod koniec wizyty dał jej kolejny zastrzyk. Chciałam ją nakarmić, zanim zadziała morfina. Na mój widok Rhona napełniła miskę aromatycznym bulionem. Podała mi ją wykrzywionymi palcami. – Dziękuję – powiedziałam. Odwróciła się w stronę garnka. Była tak przygarbiona, że jej twarz niemal sięgała parującej powierzchni zupy. Siwiuteńkie włosy rozdzieliła pośrodku głowy, tworząc szeroki niemal na cal, różowawy przedziałek, i związała ciasno w kok. Nie odważyłabym
się zgadywać, ile ma lat. Od siedemdziesięciu do dziewięćdziesięciu, a może nawet więcej. Nim zadziałała morfina, udało mi się nakarmić Meg kilkoma łyżkami bulionu. Trzy minuty przed dziewiątą Angus przyniósł naręcze polan. Nie słyszałam, jak wrócił do gospody. Byłam przekonana, że zostałyśmy z Meg zupełnie same. Zastanawiałam się, co zamierzają Ellis z Hankiem, bo i oni nie dawali znaku życia. Może na widok tabliczki na drzwiach poszli zjeść gdzieś indziej. Angus zrzucił opał tuż przy palenisku, otrzepał ręce i zbliżył się do łóżka Meg. – Jak ona się czuje? – spytał. – Nieco lepiej – odparłam, a potem zdałam mu relację z wizyty lekarza. – Zjadła odrobinę zupy, a od pół godziny nie przestaje się kręcić, więc usiłuję jej podać trochę wody. – O której doktor McLean zrobił jej zastrzyk? – Około piątej. – W takim razie czas na następny. Dlatego jest taka niespokojna. Siedząc w fotelu, obserwowałam, jak Angus podaje Meg morfinę. Widziałam go po raz pierwszy, odkąd Anna opowiedziała mi, co mu się przytrafiło. Patrzyłam, jak nadpiłował końcówkę szklanej ampułki, odłamał ją i napełnił zawartością strzykawkę. Potem przewiązał rękę Meg gumowym wężykiem, zagłębił igłę w żyle i powoli wstrzykiwał lekarstwo. Gdy skończył, postał jeszcze przez chwilę przy łóżku Meg, uważnie jej się przyglądając. – Powinnaś pospać – odezwał się, spoglądając na mnie. – Odpoczywaj, kiedy tylko to możliwe.
– To ty powinieneś odpocząć. Całą noc nie zmrużyłeś oka. – Jeśli się nie mylę, nie tylko ja. – Owszem, ale ja przespałam aż dziewięć godzin po przyjściu Anny. Bez trudu dotrwam przy Meg do rana, choć morfiny jej nie podam. Jeśli teraz się położysz, do kolejnego zastrzyku zostaną ci niemal cztery godziny snu. A kiedy go zrobisz, możesz znów wracać do łóżka. Angus w zamyśleniu podparł się pod boki. – Proszę – przekonywałam. – Nalegam. Uniósł brwi w zdziwieniu. – Czyżby? – Wczoraj w nocy obiecałam, że was nie zawiodę i posiedzę przy Meg, a teraz bez wątpienia twoja kolej na spanie – wyjaśniłam pośpiesznie, choć z przejęcia aż plątał mi się język. – Tylko tyle. – Chyba jednak wolę, jak nalegasz. Zerknęłam na niego. Uśmiechał się od ucha do ucha. Uniosłam więc podbródek, by jak najlepiej naśladować dyrektorkę szkoły pani Porter. – W takim razie zmuszona jestem nalegać, by udał się pan na spoczynek. Cicho się roześmiał. – Cóż, skoro tak się sprawy mają, chyba nie mam wyjścia. Poszedł w końcu spać, lecz przedtem zdążył jeszcze przynieść lód, dołożyć do ognia i wymusić na mnie obietnicę, że zawołam go, gdybym czegoś potrzebowała albo gdyby jednak zachciało mi się spać. Jeśli nie – zjawi się za niecałe cztery godziny. Skuliłam się w fotelu, tak ogromnym, że zwinięta mogłam na nim leżeć w poprzek. Gdy owinęłam narzutą stopy, uświadomiłam sobie, że wciąż pozostają bose i że od ubiegłej nocy paraduję
w nocnej koszuli – przed doktorem, Rhoną i całą resztą towarzystwa. Nawet nie przyszło mi do głowy, by się ubrać. Poczułam zakłopotanie, a jednocześnie ulgę, bo zdecydowanie wygodniej pełnić nocny dyżur w takim stroju. Najwyraźniej aż nadto wygodnie, bo nie zdołałam opanować senności. W kominku strzelił ogień. Zbudziłam się i na dywanie przed sobą dostrzegłam rozżarzony węgielek. Skoczyłam na równe nogi, chwyciłam pogrzebacz i zepchnęłam go na kamienne płyty. Szybko rozejrzałam się po pokoju i przekonałam, że ogień już nam nie zagraża. Potem zerknęłam na Meg. Wpatrywałam się w nią z rosnącym przerażeniem, bo zdawała się zupełnie nie poruszać. Blada ze strachu natychmiast pochyliłam się nad łóżkiem. Twarz miała poszarzałą, a kąciki jej ust opadły. Prawe, nieopuchnięte oko było niedomknięte i łyskało skrawkiem białka. Położyłam rękę na piersi Meg, by wyczuć jakiś ruch, lecz moja dłoń tak się trzęsła, że niewiele osiągnęłam. Potem przyłożyłam trzy palce do jej szyi w poszukiwaniu pulsu. – Meg? – zawołałam. – Meg? – powtórzyłam głośniej. Złapałam leżące na komodzie lusterko i przyłożyłam do jej ust. Trzęsło się przeraźliwie, mimo że starałam się trzymać je nieruchomo. Nie dostrzegłam na nim nawet śladu pary. Parę sekund później po omacku i wciąż się potykając, pędziłam schodami w dół i krzyczałam: – Angus! Angus! Wpadliśmy na siebie w drzwiach kuchni. Chwycił mnie za ramiona i starał się uspokoić. – Co się stało? Co się stało?
– Przestała oddychać... Zanim zdążyłam się odwrócić, minął mnie i popędził na górę. Gdy go dogoniłam, siedział na łóżku Meg z dwoma palcami na wewnętrznej stronie jej nadgarstka. Przyczłapałam bliżej, ciężko dysząc, zbyt przerażona, by o cokolwiek pytać. Po nieznośnie długiej chwili Angus odłożył rękę Meg i sprawdził temperaturę jej czoła. – Puls jest wyrównany – oznajmił. – Ma najwyżej lekką gorączkę. Pewnie przez ten ogień. Przy szoku byłoby odwrotnie. Zakryłam usta ręką, tłumiąc okrzyk ulgi. – Och, dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Zasnęłam, a gdy się obudziłam, Meg leżała nieruchomo. Pomyślałam, że... – wciągnęłam powietrze przez rozcapierzone palce i szeptem dokończyłam: – ...pomyślałam, że jej nie dopilnowałam. – Nic podobnego, dziewczyno. Wszystko w porządku. Zamigotało mi przed oczami, a potem zupełnie pociemniało. Ocknęłam się z głową między kolanami i wzrokiem wbitym w fałdy nocnej koszuli. Siedziałam na podłodze, a Angus mnie podtrzymywał. Jedną ręką unosił mi kolana, a drugą obejmował ramiona. – Zostań tak, dopóki krew nie zacznie prawidłowo krążyć – polecił, gdy spróbowałam unieść głowę. – Przepraszam – powiedziałam. – Nie wiem, co się ze mną stało. – Po prostu zemdlałaś – odparł Angus. – Dość nieszczęśliwie upadłaś. Nic cię nie boli? – Nie. Naprawdę mi przykro. – Nie przepraszaj. Przecież nie ma za co. Poczułam pot na czole i pod nosem, nasilony szum w uszach
i nagły przypływ mdłości. – O Boże, chyba zaraz zwymiotuję. Angus postawił mnie obok miski stojącej wcześniej przy łóżku Meg. Przerażała mnie myśl, że akurat na jego oczach złapią mnie torsje, lecz zdawało się to nieuniknione. Na szczęście mdłości jakoś przeszły. – Już dobrze – zapewniłam. – Kiedy ostatnio jadłaś? – Dokładnie nie wiem – odpowiedziałam. – Chyba wczoraj. Chociaż piłam jeszcze herbatę. – No to mamy przyczynę. Gdzie położyłaś apteczkę? – Pod łóżkiem. Minutę później ssałam kostkę czekolady podawaną zwykle w nagłych przypadkach. Gdy ją zjadłam, zwinęłam sreberko i powiedziałam: – Chyba mogę już wstać. – Lepiej jeszcze parę minut odczekać. Wyżął myjkę do twarzy, która znajdowała się w misce, i przyłożył mi do czoła. Odebrałam mu ją i przetarłam sobie szyję. – Teraz już naprawdę w porządku – zapewniłam ponownie. – W takim razie zaprowadzę cię do łóżka. Wstał i podał mi ręce. Gdy pomagał mi wstać, ugięły się pode mną nogi. Złapał mnie obiema rękami i podtrzymał. – Tylko spokojnie. Chcesz jeszcze usiąść? – Nie – szepnęłam, mocno się na nim wspierając. – Już dobrze. – Nie spiesz się. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowa. Gdy uznałam, że dam radę iść, powiedziałam: – Teraz w porządku. Naprawdę.
– Dobrze – odpowiedział, nie rozluźniając uścisku. – Powoli, noga za nogą. Nie mogę wziąć świecy, ale znam drogę. Nie dam ci upaść. – Muszę cię o czymś uprzedzić – powiedziałam, gdy prowadził mnie do mrocznego korytarza. – O czym? – Na podłodze mam bałagan, porozrzucane rzeczy. – Jakie? – Głównie ubrania. Mój mąż próbował rano coś znaleźć. Angus poprowadził mnie w ciemność pokoju, omijając przeszkody. – Jesteśmy na miejscu. Opadłam na łóżko. Angus pieczołowicie mnie okrył – jego ręce muskały moje stopy, szyję i podbródek. – Angus, naprawdę mi przykro – powtórzyłam, gdy zawijał mnie w kokon z pościeli. – Dlaczego? Przecież nie mogłaś na to nic poradzić. – Nie chodzi o omdlenie, tylko o to, że obiecałam zaopiekować się Meg, a zasnęłam. – Nie zadręczaj się. – Ale przeze mnie wcale nie odpoczniesz. – Parę godzin przespałem i pewnie jeszcze trochę się zdrzemnę. Ale teraz ja muszę nalegać. – Na co? – Żebyś jadła. Żadnego opuszczania posiłków. Nie możecie wszyscy się rozłożyć. Bez waszej pomocy sobie nie poradzę. A zajazd sam się nie poprowadzi. Po tych słowach poczułam ucisk w gardle – już po raz drugi tego dnia. Choć ciemność była nieprzenikniona, dokładnie wiedziałam,
gdzie znajduje się Angus. Czułam jego obecność, a przez chwilę pomyślałam nawet, że zaraz mnie dotknie. Wstrzymałam oddech i leżałam zupełnie nieruchomo – w oczekiwaniu, z nadzieją, a jednocześnie przestrachem. Nic się jednak nie wydarzyło, więc odezwałam się ochrypłym głosem: – Angus? – Aye? Przez chwilę sądziłam, że coś mu powiem, choć nie miałam pojęcia co, jednak przytłoczyła mnie panująca wokół cisza – miażdżąca i wszechogarniająca. – Dziękuję, że mnie odprowadziłeś – odezwałam się w końcu. – Lepiej wrócę do Meg – powiedział. – Śpij dobrze, Maddie. Drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem, a ja leżałam w ciemności, z trudem łapiąc powietrze.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Następnego
dnia przed pójściem do pokoju Meg ubrałam się i posprzątałam u siebie. W progu wygładzałam jeszcze zagniecenia na spódnicy. – Przepraszam za spóźnienie – powiedziałam, prostując zmarszczony materiał. – Chyba faktycznie potrzebowałam snu, ale... Uniosłam wzrok, spodziewając się, że zobaczę Annę. Zamiast niej w fotelu siedziała starsza szpakowata kobieta. Robiła na drutach. Iglice stukały równomiernie, przerabiając przędzę płynącą bez ustanku ze szmacianej torby, a pod nimi szybko rosła skarpeta. Kobieta zerknęła na mnie znad okularów w drucianych oprawkach. – Pewnie jesteś tą Amerykanką, o której mówiła Anna. Maddie Hyde, prawda? – Tak. To ja. – A ja nazywam się McKenzie i jestem matką Anny, chociaż wszyscy w okolicy mówią na mnie Mhàthair. Ty też możesz się tak do mnie zwracać. W końcu wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Zbliżyłam się do Meg. – Jak ona się czuje? – Kiedy się budzi, zjada już trochę zupy i popija herbatę. – Przygotowaną przez panią? – Aye. Zostawiłam ją Rhonie. Powinna jej jak najwięcej wypić.
Działa na opuchliznę i siniaki, ale tylko przez dwa dni, odkąd się pojawią. Potem przyniosę coś innego. Gdy Mhàthair przekazywała mi te informacje, jej iglice nawet na moment nie zamarły. Dziergała, wcale na nie nie patrząc. Z fascynacją przyglądałam się rosnącej skarpecie. – A gdzie jest Anna? – W gospodarstwie. Przyjdzie później. Angus mówił, że miałaś ciężką noc, więc posiedziałam trochę, żeby dać ci odetchnąć. – Dziękuję. – A teraz zejdź na dół coś zjeść. Istna z ciebie skóra i kości. Widziałam wróble z grubszymi nogami. Angus opowiedział chyba wszystkim, że zemdlałam, bo gdy tylko usiadłam przy stole, z kuchni nadciągnęła Rhona z jajecznicą, wielkim plastrem szynki i stosem smażonych ziemniaków. Postawiła przede mną talerz i wskazała na niego, a potem na mnie. Ledwie zniknęła, gdy do gospody wpadli Hank z Ellisem. Byli uśmiechnięci, świeżo ogoleni i pachnący wodą kolońską. Zarumieniony Ellis wyglądał nienaturalnie zdrowo – biorąc pod uwagę jego stan z poprzedniego dnia, zdawało się to niemal niemożliwe. Serce zatłukło mi się w piersi, gdy się do mnie zbliżali. Czułam się jak kanarek teściowej więziony w coraz ciaśniejszej klatce. – Dzień dobry, moja droga – przywitał się Hank, opadając na fotel. – Tęskniłaś za nami? – Witaj, skarbie – powiedział Ellis, całując mnie w policzek. Poczułam gorycz w gardle. Nie mogłam uwierzyć, że mamy znów udawać, że nic się nie stało. Nawet Hank powinien sobie uświadamiać, że sprawy zaszły już za daleko, lecz on również
podejmował tę grę. – Więc jak? – spytał. – Co jak? – Tęskniłaś? No, wiesz, przecież nas kochasz, a my spędziliśmy noc w Clansmanie. Nie mów tylko, że wcale tego nie zauważyłaś. – Hank puścił do mnie oko, przez chwilę patrzył wyczekująco, a potem rozdziawił usta w zdziwieniu. – O, mój Boże. Naprawdę nie zauważyłaś. Ellis, twoja żona nawet się nie połapała, że nas nie ma. – Mylisz się. – Ale nie tęskniłaś? – Przykro mi. Byłam trochę zajęta – odparłam. – Doszły nas słuchy, że spaniem – powiedział, szczerząc się Ellis. – Zajrzeliśmy tu po południu, żeby cię ze sobą zabrać, ale ta dziewczyna – nie ta ranna, tylko ta powolna z kuchni – powiedziała, że się zdrzemnęłaś. Widocznie tego potrzebowałaś. Wciąż kiepsko wyglądasz. Nie miałam co do tego wątpliwości – od dwóch dni nie zwracałam uwagi na makijaż ani fryzurę. On zaś wyglądał jak okaz zdrowia. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe. Czyżby w Clansmanie udało mu się zdobyć od kogoś pigułki? Cokolwiek by to było, przywróciło rumieńce na twarzy mojego męża. – Wiele nie straciłaś – oznajmił Hank, zapalając papierosa. – Jedyna przewaga Clansmana nad tą naszą dziurą to fakt, że był otwarty, gdy umieraliśmy z głodu. Ale chwileczkę, co ja widzę? – Wpatrywał się w mój talerz szeroko otwartymi oczami. – Ellis, może jednak powinniśmy byli tu zostać. Nie widziałem takiego śniadania, odkąd zlądowaliśmy po tej stronie wielkiego bajora. – Wygląda całkiem nieźle – przyznał Ellis, częstując się. –
W każdym razie, kochanie, spakuj szybko kilka drobiazgów i nałóż barwy wojenne. Jedziemy na wyprawę. – Co takiego? – spytałam zdumiona. Hank też złapał trochę ziemniaków i wepchnął sobie do ust. – Ooo – mruknął z uznaniem. – Naprawdę dobre. – Oblizał palce i sięgnął po kolejną porcję. – Tak czy inaczej – ciągnął Ellis – wyruszamy do Fortu Augustus. Pewien stary pierdoła w Clansmanie powiedział nam wczoraj, że w tamtejszym opactwie są rękopisy z opisami najwcześniejszych spotkań z potworem. Podobno któryś z ludzi Cromwella widział go około 1650 roku, w dzienniku napisał, że widział „pływające wyspy”. Tyle że na jeziorze nie ma żadnych wysp, więc mógł zobaczyć jedynie potwora albo nawet kilka, co z różnych przyczyn byłoby jeszcze bardziej interesujące. Wskazówek mogą nam też udzielić wyryte w skale piktyjskie przedstawienia bestii. Wszystko wydarza się niewątpliwie według jakiegoś schematu, którego jeszcze nie rozgryźliśmy, może to kwestia wędrówek potwora. To trochę jak łamanie szyfrów, bardzo skomplikowane, ale jesteśmy już blisko rozwiązania. Dosłownie o włos. Wpatrywałam się w niego, nie mogąc uwierzyć, że śmiał porównywać swoje poszukiwania do łamania szyfrów lub czegokolwiek innego związanego z wojną. – Nie mogę z wami pojechać – powiedziałam. – Dlaczego? – Bo muszę się opiekować Meg. Ellis odchylił się i westchnął. – Kochanie, nie możesz zajmować się Meg. Ale wynajmę jej pielęgniarkę, jeśli to ci poprawi nastrój.
– Ale obiecałam Angusowi... Przez jego twarz przemknęło oburzenie. – Angusowi? Od kiedy to Czarnobrody stał się dla ciebie Angusem? Wielki Boże, Maddie. Ile razy ci mówiłem, żebyś się nie spoufalała z obsługą. – Dobrze, w takim razie obiecałam to kapitanowi Grantowi. Wyraz oburzenia na twarzy Ellisa ustąpił miejsca cierpieniu. Otworzył szeroko oczy. – Nie musiałaś tego mówić. – Czego? – ciągnęłam. – On jest kapitanem. A zatem oficerem, a nie „obsługą”. – Bez względu na rangę, to kłusownik i pospolity przestępca i zupełnie nie rozumiem, dlaczego wszyscy wokół, najwyraźniej łącznie z moją własną żoną, mają go za takiego bohatera. – Bo nim jest. Nic o nim nie wiesz. – Za to ty wiesz? – spytał. Milcząco wpatrywałam się w ścianę. Ellis nachylił się i klepnął dłońmi w stół. Miał irytujący wyraz twarzy, który zwykle przybierał, uznając moje opinie za wynik nadwrażliwości. – Rozumiem, że troszczysz się o Meg i chcesz się upewnić, że wyzdrowieje – zaczął cierpliwie – ale twoje osobiste zaangażowanie nie jest tu wcale konieczne. – Owszem, jest. To moja przyjaciółka. – Żadna przyjaciółka. To tylko barmanka. – I tak się składa, że również moja przyjaciółka. Ellis zwiesił głowę i westchnął. Parę sekund później uniósł twarz. – Wiem, że nie doszłaś jeszcze w pełni do siebie, ale chciałbym,
żebyś zdawała sobie sprawę, co się naprawdę dzieje. – Doszłam i czuję się świetnie. – Nie do końca, kochanie – powiedział. – Wyrzuciłaś swoje leki, masz jakieś urojenia, zapominasz o swojej pozycji w towarzystwie. Proszę, nie zrozum mnie źle, o nic cię nie winię. Wiem, że nie ponosisz za to odpowiedzialności. To tylko symptomy choroby. Ale ci ludzie z pewnością cię wykorzystają, jeśli już tego nie zrobili, a jako twój mąż mam obowiązek cię przed tym chronić. W Forcie Augustus jest klinika, skądinąd całkiem znana... Pomyślałem, że mogłabyś spędzić tam trochę czasu, dopóki nie odzyskasz równowagi. Strach przeniknął mnie do szpiku kości, gdy uświadomiłam sobie, że planuje zamknąć mnie w zakładzie. To rozwiązanie nie tylko gwarantowałoby nieograniczone zasoby tabletek. Dyskwalifikowałoby też od razu – jako wytwory chorej wyobraźni – moje wypowiedzi na temat jego udawanego daltonizmu i zachowania w ogóle. W dodatku dzięki temu Ellis uchodziłby za lojalnego, godnego szacunku i współczucia męża-męczennika. Biedaczek Ellis obarczony tą pomyloną Maddie. Ileż on musiał znieść, a przecież nigdy się nawet nie poskarżył. Jaka szkoda, to przecież małżeństwo z miłości, wbrew woli rodziców, a ona poszła w ślady matki... Wszyscy kiwaliby głowami, okazując odpowiednią dozę smutku, a jednocześnie z satysfakcją potwierdziliby swoje przypuszczenia – wiedzieli przecież, że tak się to skończy. Jedna za drugą filadelfijskie matrony pielgrzymowałyby do rezydencji przy ulicy Market i pochlipując, składały kondolencje Edith Stone Hyde. Ona zaś trzymałaby się nader dzielnie, upajając się po cichu świadomością, że od początku miała rację.
Zastanawiałam się, czy Ellis widział mnie w wyobraźni zamkniętą gdzieś na strychu jak szalona małżonka pana Rochestera, tyle że zmuszoną do posłuszeństwa solidną dawką leków. Dopełnieniem szczęścia – istną wisienką na torcie jego planu – był fakt, że wciąż pozostawałabym przy życiu i nie musiałby się nawet ponownie żenić. Teraz przyszłaby kolej na Hanka. Biedna Violet. Ciekawe, czy weszłaby w swoją rolę z naiwnością równą mojej i czy kiedykolwiek zorientowałaby się, w co faktycznie się wpakowała. Niemniej mistrzowski plan Ellisa miał jedną poważną wadę – jeśli pułkownik mu nie wybaczy, nie stanie się – u boku matki – obiektem powszechnego współczucia. Nic nie zyska bez rozgrzeszenia ze strony ojca. Dlatego odnalezienie potwora stało się dla niego ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Z ulicy dobiegł nas ryk klaksonu. – To George. Musimy lecieć – zauważył Hank, podnosząc się z miejsca. – Proszę, pojedź z nami – namawiał Ellis, patrząc mi głęboko w oczy. – Błagam. Klakson znów ich ponaglił. – Ellis, czas na nas – przypomniał Hank. – Kochanie, proszę, zmień zdanie – nie ustępował Ellis. Pokręciłam przecząco głową. Wstał po chwili wahania. – Okropnie się czuję, tak cię porzucając, nawet jeśli tylko na kilka dni. Ale skoro nie chcesz pojechać, nie mam wyjścia. W końcu trzeba jakoś doprowadzić tę sprawę do końca, żebyśmy mogli wrócić do domu i zacząć wszystko od nowa.
– Twój plan nie zadziała – powiedziałam cicho. – Nie zamkniesz mnie w zakładzie, bo nie zwariowałam. I zawsze byłam normalna. Uśmiechnął się tylko ze smutkiem. – Do zobaczenia za kilka dni, kochanie. Dbaj o siebie. Kilka dni. Miałam tylko tyle czasu, żeby wyplątać się z tej matni, bo mimo brawury wcale nie byłam przekonana, że jego plan się nie powiedzie. A do rozwodu z pewnością nie dopuści – procedura wydobyłaby na światło dzienne rozmaite sprawy, których za wszelką cenę nie chciał ujawniać. Późnym popołudniem Meg się przebudziła i poprosiła o lusterko. Spojrzałyśmy z Anną po sobie. – Poczekajmy jeszcze kilka dni – zaproponowała Anna. – Niech zadziała herbatka Mhàthair. – Chcę się przejrzeć – nie ustępowała Meg. – I tak wiem, że nie jest dobrze. Anna popatrzyła na mnie z niepokojem, a ja wzruszyłam ramionami. Nie mogłam jej przecież odmówić. – Cóż – westchnęła Anna – w takim razie oczyśćmy trochę rany. Zajęła się usuwaniem żółtawej skorupki, która wciąż tworzyła się wokół rozcięć przy oku i ustach Meg. Ja zaś wzięłam swoją szczotkę do włosów, bardziej miękką od szczotki Meg, i starannie ją przyczesałam, starając się nie zahaczyć o pokaleczone miejsce i delikatnie uformować z włosów falę. Anna obserwowała nas z boku, obgryzając paznokcie. Gdy wręczyłam Meg lustro, popatrzyła w nie uważnie, obracając twarz. Dotknęła palcem rozoranego policzka, powiodła nim po szwie i dotarła do rozbitych ust. Potem odłożyła lustro na łóżko i zapłakała.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Po
dwóch dniach doktor McLean zastąpił morfinę jaskrawoczerwonym płynem. Gdy odkładał do pudełka strzykawki i pozostałą część leku, nagle ściągnął brwi. Wodził palcem po pustych i pełnych ampułkach. – Cóż, to bardzo dziwne – oświadczył w końcu. – Mógłbym przysiąc, że było ich więcej. Powinny zostać cztery. Nie podaliście jej przypadkiem podwójnej dawki? – Nic podobnego – odparł Angus, wyraźnie urażony. – No, tak, oczywiście. – Doktor potrząsnął głową. – Musiałem źle policzyć. Poczułam ucisk w żołądku. Dobrze wiedziałam, gdzie się podziały ampułki i dlaczego Ellis wyglądał, jakby tryskał zdrowiem. Gdy Anna spostrzegła balsam, z satysfakcją pokiwała głową. To znaczyło, że wszystko wraca powoli na swoje miejsce. Dla Meg był to jednak koniec przesypiania bólu. W dodatku doktor McLean orzekł, że głębokie oddechy już nie wystarczą. Od teraz dwa razy dziennie musiała przemierzać korytarz, by zapobiec tworzeniu się skrzepów w żyłach. Dzielnie to wszystko znosiła, choć widać było, że każdy krok sprawia jej straszliwy ból. Podtrzymywałyśmy ją z Anną – fizycznie, za łokcie, i na duchu. Po zakończonej trasie sadzałyśmy
ją w fotelu, gdzie zbierała siły, by znów się położyć, bo wiązało się to z wysiłkiem mięśni brzucha i pleców. Wstawanie, śmiech, kaszel, oddychanie – wszystko sprawiało jej ból. Od momentu pobicia Meg Rhona nieustannie pojawiała się w gospodzie. Wraz z Mhàthair wciąż zmieniały skład zupy, którą podawałyśmy chorej. Same ją zresztą jadłyśmy, lecz jej skład pozostawał dla mnie nieodgadniony. Któregoś dnia w rogu wielkiego kuchennego stołu pojawił się stosik maleńkich zielonych listków. Dotknęłam ich bezwiednie, biorąc za miętę. Okazało się jednak, że to świeże wiosenne pędy pokrzywy, więc kolejne cztery godziny spędziłam z rękami w misce pełnej śniegu. Anna i Meg miały ze mnie wielki ubaw, choć Meg wkrótce spasowała, bo śmiech sprawiał jej ból. Dziewczyny nie zauważyły, jak moja radość zmieniła się w łzy. Nie potrafiłam znaleźć wyjścia z sytuacji – kilka dni to trzy, najwyżej cztery. Czas mojej swobody prawie dobiegał końca. Cztery dni przeciągnęły się do pięciu, a potem sześciu, a Ellis z Hankiem wciąż nie dawali znaku życia. Niemal pragnęłam, by wrócili, bo chciałam mieć to wszystko za sobą – przy każdym otwarciu drzwi gospody przeszywał mnie śmiertelny strach. Nocami było jeszcze gorzej. Rozgorączkowany umysł nie pozwalał mi zasnąć. Wciąż nie znajdowałam rozwiązania. Byłam bez grosza – bez pieniędzy w banku czy gotówce – więc nawet gdybym wiedziała, jak się wkupić na powrotny statek, brakłoby mi na to środków. Zresztą w Ameryce też nie miałam dokąd pójść. Wciąż spałam w pokoju Meg, choć nie było już takiej potrzeby. Obawiałam się, że Ellis wróci i zacznie się dobijać do mojego. Siódmego dnia Rhona przygotowała zapiekankę z dziczyzną
i zdałam sobie sprawę, że Angus otwiera gospodę. Zupełnie nie wiedziałam, jak to możliwe. Rhona przygotowała wprawdzie jedzenie, jednak Meg jeszcze tygodniami nie uniesie tacy, a staruszka była na to zwyczajnie zbyt słaba. Angus zaś nie był w stanie jednocześnie obsługiwać baru i stolików. Kiedy zeszłam na dół, właśnie otworzył drzwi i zdejmował z nich tabliczkę. Usta miał pełne pinezek. – Wszystko dobrze? – wymamrotał, zerkając na mnie z ukosa. – Jak najbardziej. Chciałam tylko o coś spytać. – No to śmiało. – Zauważyłam, że otwierasz zajazd, i zastanawiałam się, czy nie mogłabym jakoś pomóc. Sam nie dasz sobie rady, a Meg mówi, że wytrzyma przez kilka godzin bez opieki, jeśli tylko zostawię jej jakąś książkę. Angus wypluł pinezki na dłoń i zamknął drzwi. – A co by na to powiedział twój mąż? – Strasznie by się wkurzył. I na pewno by mi tego zabronił. Ale go tu nie ma. – Trudno nie zauważyć – odpowiedział ze śmiechem. – A kiedy wraca? – Nie jestem pewna – odparłam. – Spodziewałam się go kilka dni temu. – A jeśli przyjedzie i zastanie cię za barem? – Będzie awantura, ale mam znacznie większe zmartwienia. Angus odłożył pinezki na najbliższy stół i spojrzał na mnie uważnie. – Maddie, czy powinienem o czymś wiedzieć? Nie mogę pomóc, jeśli nie wiem w czym. Chciałam mu wszystko opowiedzieć, lecz i tak nie byłby w stanie
niczemu zaradzić. Milczałam, a on wpatrywał się we mnie z powagą na twarzy, ująwszy się pod boki. – To skomplikowane – wyjaśniłam wreszcie. – I w gruncie rzeczy nikt nie może mi pomóc. – Jesteś tego pewna? Skinęłam głową i dodałam: – W zupełności, a tymczasem staram się o tym nie myśleć. To jak będzie? Czy mogę się rozerwać i pomóc przy podawaniu kolacji? – Będę bardzo wdzięczny za pomoc – zgodził się wciąż poważnym głosem. – A jeśli zmienisz zdanie i zechcesz mi opowiedzieć, co się dzieje, to wiesz, gdzie mnie szukać. Kilka minut przed szóstą, tuż przed zejściem na dół, zatrzymałam się przy drzwiach Meg. Wcześniej pomogłam jej przesunąć fotel, by wygodniej jej było czytać. Najwidoczniej siedzenie w pozycji wyprostowanej musiało jej sprawiać mniej trudności niż półleżenie w łóżku na stosie poduszek. – Schodzę na dół. Coś ci jeszcze podać? Dolać herbaty albo pomóc się przenieść do łóżka? Spojrzała na mnie znad okładki przywiezionego przeze mnie kryminału, a potem odłożyła go na kolana. – W tym się pokażesz? – Tak – potwierdziłam. Miałam na sobie granatową suknię, na której nie powinno być widać plam, i buty na obcasie – wystarczająco niskim, by się nie potykać. Zmarszczyła brwi. – Na miłość boską, wyglądasz, jakbyś wracała z pogrzebu! Masz poprawiać im nastrój, a nie go psuć. Przebierz się w coś odpowiedniejszego i natychmiast do mnie wracaj.
– Ale zaraz zejdą się ludzie – zaoponowałam. – Angus naleje im piwa, a ty idź się szykować – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Przynajmniej zrobiłaś fryzurę i makijaż – zamruczała, wracając do książki. Stanęłam przed szafą i zaczęłam się zastanawiać. Wybrałam niebieskofioletową rayonową sukienkę z plisowanym dołem i dobrałam do niej pasek oraz buty na wyższym, wydłużającym łydkę obcasie, który jednak nie powinien mnie spowalniać ani sprawiać kłopotu z utrzymaniem równowagi. Chwilę później stanęłam w drzwiach Meg, ująwszy się pod boki. – A teraz? – spytałam. Pytanie było raczej retoryczne, lecz ona zmierzyła mnie od stóp do głów krytycznym wzrokiem. – Odwróć się – poleciła, kręcąc palcem w powietrzu. Posłuchałam, choć z oddali słyszałam już pierwszych klientów. – Kreski na łydkach są nieco krzywe – oceniła Meg. – Ale poza tym bardzo ładnie. Choć dręczyły mnie wizje tłukącej się porcelany i dań zsuwających się gościom na kolana, udało mi się uniknąć katastrofy. Sytuacja była, rzecz jasna, niezręczna: każdy wchodzący zdawał się zupełnie zbity z tropu, widząc mnie za barem. Nie zdawali sobie chyba sprawy, co się dzieje, dopóki nie zobaczyli, jak Angus uczy mnie nalewać piwo i napełniać kieliszki mocniejszym alkoholem, i jak obsługuję innych klientów. W chwilach pomiędzy zamówieniami nie wiedziałam, co począć z rękami i gdzie podziać oczy. Czułam się tak, jakby wypchnięto mnie na scenę zupełnie nagą, na dodatek bez znajomości tekstu. Gdy co ciekawsi i psotniejsi goście zaczęli zamawiać bezpośrednio u mnie, zwracali się do mnie per „pani Hyde”, choć
Angus nazywał mnie przy wszystkich Maddie. Cały wieczór był dziwny, bo gdy zaczęli się schodzić drwale – zwykle robili to tłumnie i z hałasem – zachowywali zadziwiający spokój i tytułowali Angusa wyłącznie kapitanem Grantem albo sir. Pomyślałam, że chcą wybadać, czy nadal są tu mile widziani. Tylko listonosz Willie odważył się na bezpośrednią uwagę. Gdy mnie zobaczył, stanął jak wryty. Potem podszedł do baru. – O co tu chodzi? – spytał, mierząc mnie wzrokiem. – Czy mnie oczy nie mylą? – Co dla ciebie, Willie? – rzucił Angus, ignorując jego pytanie. – To co zwykle? – Aye – przytaknął listonosz, wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. Doszłam do takiej wprawy, że potrafiłam nalać piwo, nie napełniając szklanki do połowy pianą. Usiłowałam też sobie przypomnieć, co robiła Meg w chwilach spokoju. Uzupełniałam wodę w dzbankach, odnosiłam do kuchni puste szklanki i wycierałam bar aż do bólu nadgarstków. Nie potrafiłam jednak gawędzić z klientami, flirtować z nimi jak ona ani przewidywać ich zamówień. Pytali o nią wszyscy miejscowi bywalcy pubu, choć pojedynczo i dyskretnie. Widać było, że wiedzą, co się stało, mimo że żaden nie wypowiedział imienia Rory’ego. Angus wyjaśniał im jedynie, że jej stan wprawdzie się poprawia, lecz wciąż kiepsko się czuje, i obiecywał przekazać ich pozdrowienia i życzenia. W odpowiedzi wszyscy z powagą kiwali głowami, a ich miny wyrażały milczący gniew. Drwale o nic nie pytali, a ich skrępowanie rosło z upływem czasu. Miałam wrażenie, że zastanawiają się, czy powinni wyjść,
i pewnie z ulgą by to zrobili. Conall zajmował zwykłe miejsce przy kominku i z jego tęsknych spojrzeń wywnioskowałam, że wciąż nie traci nadziei, że się do niego przyłączę. Przez cały wieczór wodził za mną wzrokiem, a gdy wreszcie do niego dotarło, że próżno liczyć na smakowite kąski, stracił nadzieję i spuścił głowę na kamienną posadzkę. Zawiodłam go. Zawarliśmy cichy układ i zrywając go, czułam się po prostu okropnie. Gdy wszystkie stoły i stołki przy barze były już zajęte, a ja zwijałam się jak w ukropie, krążąc pomiędzy kuchnią a salą, godziny zaczęły mijać niepostrzeżenie. Zanim się spostrzegłam, wszyscy zdążyli się najeść, a ja posprzątałam stoły, nic przy tym nie tłukąc. Przewróciłam zaledwie dwa drinki, przy czym tylko jeden rozlał się na klienta – dudziarza Iana Mackintosha, który potraktował mnie nader łaskawie. Gdy wybiła dziewiąta, Angus włączył radio, a ja zatrzymałam się w drzwiach, by posłuchać wiadomości. Armia Czerwona była coraz bliżej Berlina. Zdołała już odciąć wszystkie linie kolejowe i drogi prowadzące do miasta. Drezno legło już wprawdzie w gruzach, lecz siły alianckie nadal „dniem i nocą” – jak mówił spiker – bombardowały teren Niemiec. Wojsko brytyjskie zdobyło birmańską wyspę Ramree, a kolejna ważna bitwa rozegrała się na japońskiej wyspie Iwo Jima. Wymknęłam się do kuchni, zanim podano informację o liczbie ofiar. Rhona poukładała naczynia przy zlewie. Stanęłam obok, by jej pomóc. Odniosłam wrażenie, że w ciągu wieczoru jeszcze się skurczyła, a jej ruchy stały się wolniejsze niż zazwyczaj. Gdybyśmy mogły się dogadać, zaproponowałabym jej, żeby
odpoczęła, a ja ją w tym czasie wyręczę. Conall przemknął za naszymi plecami, lecz gdy się przekonał, że ostatni talerz został już umyty, wydał zbolałe westchnienie i padł przy łóżku Angusa. Jakby moje okrucieństwo pozbawiło go ostatków sił, by na nie wskoczyć. Gdybym to ja zmywała, pozwoliłabym mu wylizać kilka talerzy. Kiedy wszyscy goście wyszli, wzięłam na górę miskę zupy – w jej najnowszym wydaniu – i małe piwo. – Puk, puk – powiedziałam, choć drzwi pokoju Meg wcale nie były zamknięte. – Przyniosłam ci małe co nieco. Wróciła do łóżka i położyła się twarzą do ściany. – Jeśli to nie morfina, to dziękuję. Odłożyłam miskę i szklankę z piwem i usiadłam obok. Jej twarz spopielała. – Co się stało? Sądziłam, że czujesz się już nieco lepiej. – Tak było – potwierdziła. – Ale chyba przeholowałam. – Przyniosłam ci trochę zupy. Chcesz się przesiąść z powrotem na fotel? – Nie, to on mnie chyba dobił. – Powoli i niepewnie uniosła się na łokciu. Patrzyłam na to z bólem. – Podeprzyj mnie tylko poduszką, dobrze? I jak ci poszło? – Chyba nieźle – odpowiedziałam. – Oblałam tylko jedną osobę. Trzymałam zupę pod brodą Meg. Podałam jej pół łyżki. Skrzywiła się, ostrożnie poruszając szczęką. Tego dnia Rhona wzbogaciła bulion pokrojonymi w drobną kostkę ziemniakami, porem i innymi warzywami. – Powyjmować ci warzywa? – Nie. Spróbuję je jakoś pogryźć. Byle ostrożnie. – Mam też trochę piwa – powiedziałam, odkładając miskę
i wręczając jej szklankę. – Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś, że krew od niego rośnie. – No, nie wiem, czy taka mądra... – odparła z cierpkim uśmiechem Meg. Pociągnęła łyk piwa i oddała mi szklankę. – Gdy pytałam, jak było, tak naprawdę chodziło mi o... Zamilkła. Po kilku sekundach odchyliła się w tył i zamknęła oczy. Zrozumiałam wreszcie, z czego wynikał jej wcześniejszy przypływ sił, a potem nagłe pogorszenie nastroju. – Nie, nie przyszedł. I nie sądzę, żeby się pojawił. Nie odważy się. Skinęła głową i zamrugała. Rzęsy jej zwilgotniały. – Tak mi przykro, Meg. – Aye – odparła, pociągając nosem. – Tak przypuszczałam i pewnie nie ma lepszego wyjścia, ale Bóg jeden wie, że mimo wszystko wciąż go kocham. Tego nie można tak po prostu wyłączyć. Wzięłam ją za rękę. – Naprawdę sądzisz, że już ci się z mężem nie poukłada? – spytała nagle. Poczułam, jak ogarniają mnie mdłości. – Co takiego? – Anna mówiła, że się rozwodzicie. Proszę, nie złość się na nią, po prostu nigdy dotąd nie spotkała rozwódki. – I nie spotka, przynajmniej nie w mojej osobie! Żadnego rozwodu nie będzie! – Gniewasz się! – powiedziała Meg i nagle zaniosła się płaczem. – Powinnam była trzymać język za zębami. – Och, nie, proszę, nie płacz – błagałam. – Nie jestem zła – no,
niezupełnie – tylko trochę zaniepokojona. Jak myślisz, komu jeszcze o tym powiedziała? – Może Angusowi, chociaż w to wątpię. Wymusiła na mnie przysięgę, że zachowam to w absolutnej tajemnicy. Angusowi. Na samą myśl serce zatłukło mi się w piersi. – W każdym razie jutro jej powiem, że zmieniłaś zdanie, i sprawa załatwiona. A jak było naprawdę, przeżywaliście ciężkie chwile? – Gorzej – odparłam. – To już właściwie koniec. – Może z czasem się wam poukłada. Nigdy nie wiadomo. Przecież kiedyś musieliście się kochać. Pokręciłam przecząco głową. – Tak sądziłam. Ale nie, obawiam się, że nie. Obiektem jego uczuć był zawsze ktoś inny.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Siedziałam skulona w fotelu, gdy rozległo się wycie syreny. Alarm nastąpił kompletnie bez ostrzeżenia i bez powolnej zmiany natężenia dźwięku – w ciągu zaledwie kilku sekund ryk stał się ogłuszający. – O Boże, Boże – powtórzyłam, podskakując na równe nogi i z przerażeniem rozglądając się wokoło. Pod krzesłem dostrzegłam kombinezon Meg. Wyciągnęłam go, a potem stanęłam bezradnie w nogach jej łóżka. Pojęcia nie miałam, jak ją w niego wcisnąć. Nim zdążyłam spróbować, w drzwiach pokoju pojawili się Angus z Conallem. – Sama go włóż – nakazał Angus, gdy w świetle latarki dojrzał, co mam w ręku. – I zabierz maski. – Biegnijcie! – krzyknęła Meg. – Ja nie dam rady. – Akurat – odparł Angus. Rzucił mi latarkę, wziął na ręce Meg razem z pościelą i poniósł w kierunku schodów. Włożyłam kombinezon, złapałam maski przeciwgazowe i popędziłam na dół. Przymglone światło księżyca ukazywało przysadzistą sylwetkę schronu. Pobiegłam naprzód i odchyliłam zasłonę nad drzwiami, ułatwiając Angusowi wniesienie do środka Meg. Za nimi do schronu przemknął się Conall, a na końcu ja. Włączyłam latarkę i oparłam ją o ścianę. Przygarbiony z powodu niskiego sufitu Angus przeszedł do tyłu i położył Meg na dolnym
łóżku. Przewróciła się na bok i zwinęła z bólu. – Podaj mi jej maskę – polecił Angus, kucając przy niej. – I załóż swoją. Wsunął maskę na zmaltretowaną twarz Meg. Jęknęła i jeszcze bardziej się skurczyła. Angus sięgnął pod łóżko i wyciągnął owinięty w brązowe płótno pakunek z napisem APTECZKA POLOWA. W środku znajdowały się rozmaite pojemniki i narzędzia chirurgiczne. Chwilę później zrobił Meg zastrzyk. – Co to było? – spytałam, uklęknąwszy obok niego. – Morfina? – Aye. Jednorazowa dawka, od razu w strzykawce. Poturbowałem ją trochę, gdy ją wnosiłem, więc najlepiej, jeśli się teraz prześpi. – Wrócił do mnie spojrzeniem. – Mówiłem przecież, żebyś założyła maskę. Wciąż walczyłam z paskami, a wtedy on odwrócił się na piętach i pomajstrował coś z tyłu mojej głowy. Sięgnęłam dłonią, by sprawdzić, co zrobił. Spiął agrafką pasy mocujące maskę. Nad nami przeleciało kolejno kilka samolotów. Krzyknęłam i osłoniłam głowę. Angus objął mnie ramionami, a ja wczepiłam się w niego, śmiertelnie przerażona, i wtuliłam twarz w masce w jego ramię. – To spitfire’y, tylko spitfire’y. Nie ma się czego bać – zapewnił. – Wejdź na górę. Muszę jeszcze przynieść strzelbę. Przytrzymałam się krawędzi górnego łóżka, a on podsadził mnie na nie jak na konia. Gramoliłam się przez chwilę pod pościel, bo w masce przeciwgazowej z trudem orientowałam się w otoczeniu. – Zaraz wracam – rzucił Angus. Krzyknęłam, a nawet spróbowałam go zatrzymać, lecz w mgnieniu oka znalazł się na zewnątrz. Nadlatywało coraz więcej samolotów. Wybuchnęłam płaczem. Siedziałam, pochlipując
w maskę przeciwgazową. Strzelba musiała leżeć w ziemiance, bo Angus wrócił niemal natychmiast. – Nie ma strachu – uspokoił mnie. – To znów spitfire’y. Wycie syreny – o zmiennym natężeniu – wciąż nie ustępowało. Po kilku godzinach popadłam w otępienie i przestałam na nie reagować. Leżałam na boku, cały czas obserwując Angusa. Siedział z lekko pochyloną głową, uważnie nasłuchując. Za każdym razem, gdy w górze zaryczał silnik samolotu, wykrzykiwał mi jego nazwę. Nie miałam pojęcia, czym różnią się lockheed lightning i bristol blenheim, ale uznałam, że skoro Angus nie wyszedł do nich strzelać, pewnie nas nie zbombardują. Byłam tak przewrażliwiona na punkcie syreny, że przestraszyłam się, gdy zawyła przez dłuższą chwilę, w pełni demonstrując swoje możliwości. Gdy zupełnie ucichła, Angus odstawił strzelbę. – Zdaje się, że już koniec – stwierdził, wstając. Przeszedł na tyły schronu i zniknął mi z pola widzenia. Sprawdzał stan leżącej pode mną Meg. Po chwili znów się pojawił. Skrzyżował ramiona na krawędzi mojego łóżka i oparł na nich podbródek. Jego twarz znalazła się tuż przed plastikowym okienkiem mojej maski. Zdałam sobie sprawę, że wcale nie włożył swojej. Nawet jej nie zabrał, bo miał zajęte ręce. – Wszystko w porządku? – spytał. Zaczęłam się rozkopywać z pościeli. – Nie ruszaj się – powiedział. – Meg zasnęła. – Przenocujemy tutaj? – spytałam stłumionym maską głosem. – Tak, zresztą do świtu już niedaleko. Łatwiej mi będzie wynieść ją przy świetle dziennym. Nie chcę jej znów zmaltretować. –
Postukał w okienko mojej maski. – A to można by już zdjąć. Gdy to uczyniłam, odebrał ją ode mnie i schylił się, by umieścić w idiotycznym czerwonym pokrowcu. – Nie marzniesz tam? – spytał. – Nie. A gdzie ty będziesz spał? – Pójdę do domu i przyniosę sobie coś do przykrycia. – A może wejdziesz tu na górę, a ja przeniosę się do Meg? – Nie, śpi skulona, a zmiana jej pozycji wymagałaby sporo zachodu. Zostawmy wszystko, jak jest. – Oboje też byśmy się tu zmieścili – powiedziałam. Uniósł oczy. Nasze spojrzenia się zetknęły i tym razem nic nie stało im na przeszkodzie – żadne plastikowe okienka, zielone pojemniki, czarna guma czy cokolwiek innego, co mogłoby stłumić moje słowa. Zresztą sama nie wiem, jak zdołałam je wypowiedzieć. Uśmiechnął się, a wokół jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki. – Przepraszam – wykrztusiłam, świadoma, że płoną mi policzki. Położył mi dwa palce na ustach, a potem przesunął dłoń, obejmując mój policzek. Westchnęłam i wtuliłam w nią twarz, przymykając oczy. Gdy je otworzyłam, wpatrywał się we mnie z natężeniem. Jego spojrzenie było równie przenikliwe i niepokojące jak podczas naszego pierwszego spotkania. – Ciii, m’eudail – uspokoił mnie. – Wszystko dobrze. Opuścił rękę. – Dokąd idziesz? – krzyknęłam. – Do gospody – odpowiedział, wychodząc. Zostawił zapaloną latarkę. Conall siedział przy wyjściu z głową pochyloną jak u gargulca.
Angus wrócił z przykryciem, w które zaraz się zawinął. Kucnął przy ścianie obok psa i zgasił latarkę. – Dobranoc, m’eudail. Uniosłam dłoń i przyłożyłam ją do twarzy w miejscu, gdzie mnie dotykał.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Dziewiątego
dnia zaczęłam się zastanawiać, czy Ellisowi i Hankowi nic się nie przytrafiło, a jeśli tak – czy ktokolwiek zdołałby mnie wtedy odnaleźć. Jedenastego dnia doznałam olśnienia, że być może wcale nie planowali powrotu. Początkowo brzmiało to jak jakaś mrzonka, ale wkrótce przekonałam samą siebie, że moja teoria nie jest wcale taka nierealna: Ellis nie miał pieniędzy ani domu, do którego mógłby wrócić, za to Hank opływał w dostatki, gdziekolwiek by się znalazł. Mogli zmienić tożsamość i pojechać w jakieś egzotyczne strony, zaszyć się w nadmorskiej palarni opium i uciec od wszystkich kłopotów. Zdawałam sobie sprawę, że stanowię część tych problemów. Gdyby naprawdę uciekli, nie zamierzając po mnie wracać, nie musieliby się przecież przejmować, co się ze mną dzieje. A może lubili mnie na tyle, by mnie od siebie uwolnić? Rzecz jasna nie byłabym wolna, dopóki bym tego nie zalegalizowała, lecz ta myśl napawała mnie nadzieją niczym światło wpadające do więziennej celi przez szparę nad drzwiami. Nie miałam wątpliwości, że Angus pozwoli mi zostać w zajeździe do końca wojny – pracowałam przecież na równi z innymi – ale chodziło mi o coś więcej. Czułam się tu jak w domu, a na dodatek mile widziana. Nie potrafiłam sięgnąć myślami poza koniec wojny, gdy do gospody wróci jej właściciel. Moją największą nadzieją, a zarazem
najgłębszym pragnieniem było coś, nad czym w ogóle nie powinnam się zastanawiać, bo szansa na to, że się ziści, praktycznie nie istniała. Tymczasem, po dwunastej nocy nieobecności męża, przeniosłam się z powrotem do swojego pokoju. Wczesnym popołudniem siedziałyśmy z Anną u Meg. Ulotniłyśmy się z kuchni, bo Rhona pichciła kolejną zupę, tym razem na bazie baraniny i kaszy jęczmiennej. Najwyraźniej obie z Mhàthair zaplanowały leczenie i rekonwalescencję Meg za pomocą zup i ziołowych herbatek. Na ogniu stały jednocześnie cztery duże garnki, które wypełniały cały budynek zniewalającym aromatem. Jedynie Meg nie była nim zachwycona. Rozłożyłyśmy się we trójkę na jej łóżku i grałyśmy w karty, gdy zmarszczyła nos i spytała, co to za smród. Powiedziałam jej o nowej zupie. – O nie, tylko nie szkocki krupnik! – jęknęła. – Od dwóch tygodni nie miałam w ustach normalnego jedzenia! Spojrzałyśmy z Anną po sobie. Po raz pierwszy od pobicia Meg okazała zainteresowanie jakimkolwiek pożywieniem. – Zaraz wrócę – powiedziała Anna. Po chwili przyniosła miskę owsianki i sadzone jajko – wszystko okraszone suto masłem. – Mam nadzieję, że będzie ci smakowało – powiedziała, wręczając Meg talerz i odkładając miskę na stolik. – Bo kiedy Rhona wygada się Mhàthair, będzie po mnie. – Dlaczego? – spytałam. – Bo na dzisiaj przewidziana była zupa z porów, a ja rujnuję ich wysiłki. – Jest cudowne – pochwaliła Meg z ustami pełnymi jajka. –
A jest szansa na drugie? – Niestety nie, ale od dziś dostaniesz codziennie po jednym. – A jeśli kury odmówią współpracy? – To je z nich wycisnę – odparła Anna, demonstrując to gestami. – A jeśli i to nie zadziała, przypomnę im los Jenny. – A kto to jest? – zaciekawiłam się. – Kura w zupie Meg. Przestała się nieść. A chcesz wiedzieć, jak nazywała się owca z krupniku? – Nie! Skąd! – krzyknęłam. – Elsie – ciągnęła niezrażona Anna. – Poczciwe stworzenie. Znajdziesz ją też w giczy baraniej, duszonej baraninie z ziemniakami i naszym tradycyjnym haggis. Oj, jeszcze długo nas nie opuści. – Przestań! – ucięłam, zatykając uszy. – Przez ciebie niczego nie włożę do ust! – Mieszczuchy – skwitowała Anna, z dezaprobatą kręcąc głową. – A przecież nawet nie widziałaś Elsie... Widzę twoje karty, więc lepiej ich tak nie trzymaj. – Uspokójcie się natychmiast! Obydwie! – powiedziała Meg, bezskutecznie próbując opanować śmiech. – Zapomniałyście o moich żebrach? – Przepraszam – zaczęła śpiewnym głosem Anna – ale to nie moja wina, że niektórzy... Na dole rozległo się znajome równomierne pukanie. Zamarłyśmy. Zaczęłam gorączkowo myśleć. Meg już wszystkich straciła, Angus też... – Robbie – z trudem wykrztusiła Anna i skoczyła na równe nogi. Wygramoliłam się tuż za nią i dogoniłam przy drzwiach
wejściowych. W progu stał listonosz Willie z telegramem i czapką w ręku. Anna osunęła się na podłogę. Kucnęłam przy niej i objęłam ją ramionami. – Anno! – odezwał się natychmiast Willie. – To nie do ciebie. – Co takiego? – Zszokowana uniosła wzrok. – To nie Robbie – poinformował Willie. – Telegram nie jest dla ciebie. – Ach tak – powiedziała. – Pani Hyde – zwrócił się do mnie listonosz. – Obawiam się, że to do pani. Zdezorientowana podniosłam się z podłogi. – Moje najgłębsze kondolencje – powiedział, wręczając mi wiadomość. Anna wstała i zamknęła drzwi, choć Willie wciąż stał w progu, ja zaś skierowałam się ku kanapie i usiadłam. Po chwili Anna znalazła się obok mnie. Nadawcą telegramu był prawnik. Zawiadamiał, że czternaście dni wcześniej ojciec udławił się kawałkiem steku. Przepraszał też, że robi to tak późno, lecz niełatwo było mnie zlokalizować. Miałam potwierdzić, że Drumnadrochit to faktycznie moje miejsce pobytu i że właśnie tutaj należy kierować dalsze informacje. Położyłam kartkę na kolanach i niewidzącym wzrokiem rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ojciec zmarł tej samej nocy, gdy Ellis usiłował wyważyć drzwi mojego pokoju, a Rory niemal zabił Meg... Tego dnia, tyle że kilka lat wcześniej, również Màiri otrzymała swój zgubny telegram. – Maddie? – odezwała się cichutko Anna.
Podałam jej telegram. – Och, Maddie – westchnęła po przeczytaniu wiadomości. – Nie wiem, co powiedzieć. Tak mi przykro. Naprawdę przykro. Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – Chyba chciałabym pobyć przez chwilę sama. – Oczywiście. Co tylko zechcesz. Wstałam, a ona położyła dłoń na moim ramieniu. – To były walentynki – stwierdziła z zaskoczeniem, otwierając szeroko oczy. – Wiem – odpowiedziałam. – To chyba jakieś przekleństwo. Szłam powoli poboczem drogi A82. Odsunęłam się nieco, by przepuścić niemożliwie długi sznur zielonych wozów wojskowych. Poruszały się ociężale i miały kanciaste, przysadziste sylwetki. Pierwszy tuzin przewoził przykryty plandekami ładunek, pozostałe zaś transportowały żołnierzy. Mężczyźni wychylali się z samochodów, zwisając z ich odkrytych tyłów, gwizdali, a nierzadko wykrzykiwali wulgarne komentarze. Nie mogłam im zniknąć z pola widzenia. Byłam uwięziona na poboczu. Odwróciłam się przodem do pojazdów, by dzięki temu uniknąć pożądliwych spojrzeń pasażerów. Kierowcy też mi się przyglądali, ale siedzieli za szybą, więc nie słyszałam, co mówią. W końcu dostrzegłam koniec kawalkady. Liczyła dwadzieścia osiem samochodów. Zastanawiałam się, ilu żołnierzy przeżyje czekające ich walki, gdziekolwiek by się toczyły. Szłam przed siebie. Na niebie wisiały ciemnoszare chmury, które coraz bardziej piętrzyły się i rozrastały. Niekiedy miałam wrażenie, że wylewają się ze szczelin wzgórz. Zdumiewało mnie, jak niewiele trzeba, by ten sam krajobraz nabrał zupełnie innego charakteru. Pokryte
polami i lasami wzgórza były na przemian ponure, zamglone, poszarpane lub majestatyczne, zależnie od tego, co działo się na niebie ponad nimi. W tej chwili wyglądały wręcz grobowo. Anna musiała być zdziwiona, że nie płaczę. Pewnie myślała, że zareaguję na wiadomość z opóźnieniem. Rozważałam taką możliwość, lecz niemal natychmiast zrezygnowałam z udawania. Zastanawiałam się, czy ojciec jadł w swoim gabinecie, gdy kawałek mięsa utknął mu w przełyku. A może wrócił do zwyczaju spożywania posiłków w jadalni? Zdołał wydać jakiś dźwięk czy zamilkł na dobre? A może z fioletową z wysiłku twarzą zataczał się po pomieszczeniu, próbując wezwać pomoc. Albo po prostu padł twarzą w suflet ze szpinakiem. Snułam te wizje powodowana makabryczną, niezdrową ciekawością, nie zaś smutkiem ani tym bardziej żalem. Choć jego ostatni list ostatecznie rozwiał wszelkie wątpliwości, zawsze podejrzewałam, że mnie nie kocha. Brak uczucia z jego strony najwyraźniej powodował, że i ja się do niego nie poczuwałam. Zresztą na nadmiar miłości nie mogłam bynajmniej narzekać. Matka, mimo głośnych deklaracji, z całą pewnością mnie nie kochała. Jej uczucia, jakiekolwiek były, kompletnie wyparowały w czasie siedmiotygodniowej ucieczki z Arthurem, by pojawić się ze zdwojoną mocą dopiero po przymusowym powrocie do ojca. Również Ellis nigdy mnie nie kochał. Przynajmniej nie uczuciem męża do żony. A ostatnio wyparowało nawet to, co między nami było. Dotarłam do zamku. Choć nie obrałam go świadomie za cel swojej przechadzki, bez wahania przebrnęłam przez zarośniętą wyschłą fosę i stare, zrujnowane wnętrze. W końcu stanęłam
w Bramie Wodnej. Zaczęłam schodzić ze wzgórza, które okazało się na tyle strome, że u dołu biegłam niezdarnie, by jako tako utrzymać równowagę. W zaroślach u jego podnóża dostrzegłam dziesiątki niedopałków papierosów. Wzdrygnęłam się na myśl, że Hank z Ellisem mogli upodobać sobie miejsce, w którym Màiri zdecydowała się stawić czoło śmierci, że tu pili, palili i klęli, nie zważając na nikogo poza sobą i swoją przyszłą sławą łowców potwora. Zeszłam dalej ku wodzie, jak niegdyś Màiri, i stanęłam u samego brzegu jeziora. Zrobiłam jeszcze krok, niewielki, tak by zanurzyły się jedynie podeszwy butów. Patrzyłam, jak oblewa je woda, a potem spojrzałam w dal, na jezioro, czarne i falujące, nieskończenie głębokie. O czym myślała Màiri, gdy zanurzała się w jego toni? Gdy było już za późno, by zawrócić, i gdy woda się nad nią zamknęła. Żałowała czy czuła ulgę, wierząc, że dołączy niebawem do męża i dziecka? Próbowałam jak najlepiej wczuć się w jej sytuację. Pragnęłam się przekonać, jak to jest, gdy doświadcza się miłości tak głębokiej, że nie sposób bez niej żyć. I udało mi się – wcieliłam się w Màiri i w otchłań jej smutku, ogarnęło mnie pragnienie podążenia jej śladem. Jej ból przytłaczał, a rozpacz nie miała końca. Tonęłam w nich. Obie tonęłyśmy. Zamknęłam oczy, uniosłam ręce i pozwoliłam ciału upaść. W tej samej chwili w jeziorze zabulgotało, jakby coś wypływało na powierzchnię, a potem usłyszałam rozpryskującą się wodę. Otworzyłam oczy, wciąż padając – bo nie mogłam już złapać równowagi – i ujrzałam wysokie krawędzie żłobionej w wodzie bruzdy. Tylko co ją stworzyło? Bez wątpienia coś mknęło przez taflę jeziora, choć jednocześnie niczego nie mogłam dostrzec. Zanim
się zorientowałam, co to jest, poczułam, jak uderza mnie w brzuch i odrzuca do tyłu. Wylądowałam dość daleko od brzegu i tak mocno uderzyłam się w głowę, że zamigotało mi przed oczami. Podniosłam się, z trudem łapiąc oddech. Tafla jeziora była gładka, a przybrzeżne kamienie zupełnie suche. Na powierzchni wody nie dostrzegłam nawet najmniejszych zakłóceń. Wdrapywałam się na wzgórze, przytrzymując się kęp trawy. Dopiero na szczycie zatrzymałam się, by złapać oddech. Oparłam się o wnętrze starego łuku bramy, co rusz zerkając na jezioro i próbując odzyskać spokój.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Jeśli listonosz Willie zdziwił się, że przychodzę na pocztę w takim stanie, nie dał tego po sobie poznać. W końcu minęło zaledwie kilka godzin, odkąd otrzymałam wiadomość o śmierci ojca. Spytałam o szanse na telefon do Ameryki. Willie wyjaśnił, że połączenia zagraniczne można nawiązywać jedynie drogą radiową, a taki sprzęt znajduje się tylko w majątku. – Dziękuję – odparłam, wkładając rękawiczki. – A dokąd się pani wybiera? – spytał stanowczym tonem, wysoko unosząc brwi. – Do majątku – odpowiedziałam. Podniósł rękę, próbując mnie powstrzymać. – Obawiam się, że to wykluczone. Ten sprzęt służy wyłącznie do celów wojskowych. No, wie pani, to nie budka telefoniczna. A wstęp na ten teren i tak jest zabroniony. To teren ćwiczeń. – Oczywiście, zupełnie o tym nie pomyślałam. – W takim razie wyśle pani telegram? Obrzuciłam go zakłopotanym spojrzeniem. – Zrobiłabym to, ale obawiam się, że moja sytuacja nie uległa zmianie. – Aha. – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – W tych okolicznościach chyba mogę pani darować opłatę. – Dziękuję – odpowiedziałam. – To bardzo miło z pana strony. Postaram się streszczać, ale nie wiem, na ile mi się to uda.
– Rozumiem – odparł, szykując się do pisania dyktowanej przeze mnie wiadomości. I pewnie wszystko pojął – aż do momentu, gdy spytałam adwokata o rozwód i możliwość jego przeprowadzenia ze Szkocji. Poprosiłam go też o odpowiedź telegramem lub pocztą lotniczą, bo bardzo zależało mi na czasie. Choć w gruncie rzeczy chyba się pomyliłam – to też do niego dotarło, lecz tym razem zrozumieniu nie towarzyszyła empatia. Spisując moje słowa, listonosz aż zesztywniał. Mimo ostrzeżeń nie zdołałam się opanować. Po prostu musiałam zobaczyć Craig Gairbh. Nawet się nie łudziłam, że uda mi się wejść do dworu. Chciałam go jedynie obejrzeć, choćby z daleka. W końcu to w tym majątku mieszkał przed wojną Angus. Zresztą do tej pory spędzał w nim wiele czasu. I tu „zdobywał” dziczyznę oraz ryby, którymi tak wielu mieszkańców wsi uzupełniało racjonowaną żywność. Także tu wiele lat temu pułkownik Hyde sprawił tyle kłopotu, wywołując skandal na międzynarodową skalę, który później doprowadził Ellisa i Hanka do podjęcia decyzji o naszej wyprawie w poszukiwaniu potwora. To miejsce stanowiło zaczątek wszystkich wydarzeń. W okolicy nie było żadnych oznaczeń, jedynie puste słupy, do których kiedyś je przytwierdzono, a potem usunięto. Szłam zatem skrajem wsi, aż odnalazłam drogę gruntową prowadzącą do lasu. Zanim nią podążyłam, nauczona doświadczeniem – już raz przecież zabłądziłam – sprawdziłam położenie słońca oraz wzgórz. Pobocza drogi porastały stare rododendrony. Końce ich liści opadały wprawdzie pod ciężarem śniegu ku ziemi, lecz w głębi widać już było zalążki pąków. A na jednej z mijanych przeze mnie
polan lodową skorupę przebijały bezczelnie fioletowe krokusy. Około kilometra od skraju lasu po raz pierwszy dostrzegłam rezydencję. Widziałam jedynie fragmenty domu, bo przed sobą miałam jeszcze spory kawałek krętej drogi, a w lesie rosło dużo drzew iglastych. Już to, co zobaczyłam, pozwalało się zorientować, jaki jest wielki. Przyspieszyłam kroku, chcąc jak najprędzej obejrzeć dwór w pełnej krasie. Droga stała się teraz szersza, a zarośla na poboczach nagle zniknęły. Zastąpiły je majestatyczne stuletnie dęby. Starałam się kryć pod osłoną lasu. Przywykłam do wielkich domów, lecz ten był wręcz olbrzymi. Licząc okna, zorientowałam się, że jego centralna część była przynajmniej trzypiętrowa, a wieże w skrzydłach nawet wyższe. Nie udało mi się zliczyć kominów – zaczęłam z jednej strony i straciłam rachubę na szesnastym, położonym daleko od środka budynku. Do drzwi wejściowych z obu stron prowadziły półokrągłe balustradowe schody. Ciągnące się nad gzymsami balustrady zdobiły też dach rezydencji. Miałam przed sobą nie dom, lecz pałac. Ogród od frontu – czy raczej jego pozostałość – ogrodzono drutem kolczastym i zapełniono rzędami bud z falistej blachy. Przypominały schron Andersona, lecz były znacznie większe. Pośrodku stała wielka kamienna fontanna – nieczynna, rzecz jasna. Wyglądała na barokową i składała się z trzech lub czterech postaci ludzkich podtrzymujących olbrzymie naczynie. Podkradłam się za duży cis, żeby jej się lepiej przyjrzeć, i potknęłam się o wystający korzeń. Poleciałam do przodu i przytrzymałam się szorstkiego pnia drzewa. Dopiero wtedy dostrzegłam przybitą
gwoździem tabliczkę, trójkątną, jasnoczerwoną, i skrzyżowanymi piszczelami oraz napisem u dołu:
z
czaszką
POLE MINOWE Zamarłam. Lewą stopą wciąż zahaczałam o korzeń, więc znajdowałam się w nader niewygodnej pozycji. Przytrzymując się drzewa, spojrzałam pod nogi, aby zbadać grunt. Zastanawiałam się, czy zdołam się w ogóle połapać, gdzie zakopano miny. Gdzieś z oddali dobiegł mnie odgłos strzelaniny, a potem męskie głosy – wrzeszczące, dzikie i brutalne. Stałam w bezruchu – z jedną nogą przy korzeniu, obejmując pień drzewa – gdy rozległy się kolejne strzały. Odpowiedziała im seria ze znacznie bliższej odległości. Chyba krzyknęłam. Nie mam co do tego pewności. Niemniej mój lekceważący stosunek do wykorzystywanej przez żołnierzy prawdziwej amunicji zmienił się w śmiertelne przerażenie. Wystrzeliwane nocą pociski smugowe to jedno, ale miny i serie z karabinów maszynowych to zupełnie coś innego. Miałam przy sobie czerwony pokrowiec z maską przeciwgazową i czerwone rękawice, które mogły stanowić element ostrzegawczy i ochronić mnie przed strzałem albo odwrotnie – uczynić ze mnie łatwy cel. Wiedziona instynktem odwróciłam się i skacząc jak najdalej, dotarłam do drogi. Nim to osiągnęłam, trzykrotnie lądowałam na miękkiej ściółce leśnej, za każdym razem z przekonaniem, że zaraz wybuch rozerwie mnie na strzępy. Gdy stanęłam bezpiecznie na drodze, zastygłam nieruchomo. Zastanowiłam się, czy przekradając się lasem, od samego początku nie szłam przypadkiem polem minowym. Nie miałam pojęcia, jak
się wydostanę. W lesie wciąż rozbrzmiewały strzały. W pewnym momencie dostrzegłam ślady opon. Wskoczyłam w koleinę i podążałam nią, stawiając krok za krokiem. A potem kolejny i następny. Gdy minęłam ostatni rododendron, byłam już kompletnie wykończona. Przy każdym kroku pokrowiec maski przeciwgazowej boleśnie obijał mi się o plecy. Wybrnęłam z lasu na miękkich nogach. Podeszłam do pomalowanego na biało krawężnika drogi i opadłam na pobliski murek. Schyliłam się, z trudem łapiąc oddech. Stojąca w pobliżu długowłosa ruda krowa z imponującym porożem przyglądała mi się, przeżuwając z niezmąconym spokojem. Gdy zdyszana wpadłam do gospody, za barem zastałam Meg. – Maddie! Co się stało? Ręce tak mi się trzęsły, że zdjęte rękawiczki upadły mi na podłogę. Gdy się schyliłam, by je podnieść, pokrowiec z maską zsunął mi się z ramienia i z hukiem wylądował obok nich. – Zostaw to – powiedziała Meg. – Siadaj. Tak też zrobiłam. Chwiejnym krokiem dotarłam do kanapy. Usiadłam na jej skraju i sięgnęłam ręką ku przyklejonym do czoła i szyi włosom. Meg z niepokojem spojrzała w kierunku drzwi. – Biegłaś? Ktoś cię gonił? Zaprzeczyłam energicznym ruchem głowy, wciąż nie mogąc wydobyć z siebie słowa. – Nie, nie. Skąd. Nic się nie martw. Znów zerknęła na drzwi, a potem ostrożnie się do mnie przysiadła. – O co w takim razie chodzi?
– O nic – odpowiedziałam. – Nieprawda. Jesteś zupełnie wyczerpana. Poczekaj, przyniosę ci szklankę wody. – Proszę, nie wstawaj. I w ogóle co ty tutaj robisz? Nie powinnaś się forsować. – Przecież się nie forsuję. Musiałam zmienić otoczenie, więc zeszłam na dół z krzyżówkami, które mi zostawiłaś. Nie ruszaj się. Idę po wodę. Ani słowa więcej. Gdy ją przyniosła, łapczywie opróżniłam szklankę. Potem odłożyłam ją i otarłam usta wierzchem dłoni. – Dziękuję – powiedziałam, zerkając na Meg z zakłopotaniem. Przyglądała mi się z mieszaniną współczucia i smutku na twarzy. – Anna powiedziała mi o twoim ojcu – zaczęła cicho. – Bardzo mi przykro. To zrozumiałe, że po takiej stracie jesteś zupełnie rozbita. Ludzie różnie reagują na takie wiadomości. – Nie chodzi o ojca – wyjaśniłam. – On niewiele mnie obchodzi. Przez niemal minutę Meg nie odrywała ode mnie wzroku. Uświadomiłam sobie, jak okropnie zabrzmiały moje słowa, i zastanawiałam się, czy ma mnie za kogoś kompletnie bez serca. – W takim razie o co? – spytała ostrożnie. Roześmiałam się nerwowo, z nutą rozpaczy. – Nie wiem, czy powinnam ci mówić. – Możesz być spokojna, nie zamierzam cię osądzać – zapewniła Meg. – Jestem ostatnią osobą, która mogłaby rzucić kamieniem. – Pomyślisz, że zwariowałam. – Nie dowiesz się, dopóki mi nie powiesz. Nachyliłam się ku niej. – Zaatakował mnie potwór.
Ze zdziwienia Meg otworzyła szeroko oczy. – Co takiego? Odchyliłam się na oparcie kanapy. – Wiedziałam, że uznasz mnie za stukniętą! Przed przyjazdem tutaj w ogóle nie wierzyłam w te nadprzyrodzone opowieści. A potem Caonaig zabrała brata Anny – ona od początku nie miała wątpliwości, że tak było, i okazało się, że miała rację. Na dodatek jeszcze ta przeklęta wrona zwiastująca smutek, która prześladowała mnie wtedy aż do lasu. A dzisiaj potwór wyłonił się z jeziora i mnie zaatakował! Meg obserwowała mnie przez chwilę, po czym wstała z kanapy. – Chyba obu nam przyda się odrobina czegoś mocniejszego. Wróciła z dwiema małymi whisky. – Slàinte – powiedziała. – Slàinte – zawtórowałam jej, stukając swoją szklaneczką o jej. – A teraz zacznij od samego początku – zaproponowała. Nie bardzo wiedziałam od czego, więc wyrzuciłam z siebie wszystko, nie przerywając, nawet by zaczerpnąć tchu. Opowiedziałam o tym, co poczułam na wieść o śmierci ojca, który traktował mnie zawsze z całkowitą obojętnością, o tym, co spotkało mnie ze strony matki – od wieloletniej głodówki, przez plany korekty nosa i majstrowania przy płacie czołowym mózgu, po próbę samobójczą, której miałam zapobiec – o moim odkryciu, że Hank i Ellis rzucali monetą, by zdecydować, który się ze mną ożeni, a teraz zostawili mnie na pastwę losu, o moich podejrzeniach związanych z udawanym daltonizmem Ellisa, o tym, jak zdałam sobie sprawę, że zakochałam się w Angusie, o przerażającym zajściu przy Bramie Wodnej i o telegramie do prawnika z pytaniem o rozwód, a w końcu o mojej wędrówce do dworu, który
z niewiadomych przyczyn przyciągał mnie niczym magnes. Gdy zapadło grobowe milczenie, uświadomiłam sobie, co narobiłam. – O Boże – wykrzyknęłam, unosząc ręce ku twarzy. – Jeśli masz na myśli Angusa, to żadna niespodzianka – odezwała się Meg. – Widziałam, jak na niego patrzysz. Odwróciłam się i zakryłam usta ręką. – I jak on patrzy na ciebie – dodała cicho. Moje serce zamarło albo odwrotnie – nagle przyspieszyło. Opuściłam ręce i znów na nią spojrzałam. Patrzyła mi prosto w oczy. – A teraz jeszcze raz, powoli i ze szczegółami opowiedz, co ci się przytrafiło na brzegu jeziora. Zrobiłam, jak prosiła. – Już miałam wpaść do wody, gdy coś w niej wybuchło, jakby wielki pęcherz powietrza, i odrzuciło mnie do tyłu. Wiem, że wychodzę na wariatkę, ale przysięgam na Boga, że to prawda, choć zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić. Meg ze zrozumieniem i powagą pokiwała głową. – A ja tak. To nie potwór, Maddie. On nie wyrzuciłby cię na brzeg, tylko wciągnął w odmęty. Potrząsnęłam głową, nic nie pojmując. – W takim razie co? – Nie co, tylko kto. Màiri – oświadczyła Meg. – Zmarła dokładnie trzy lata temu, właśnie w tym miejscu. Przeniknęła twój umysł i serce, żeby się przekonać, czy szczerze pokochasz Angusa, a gdy nabrała co do tego pewności, postanowiła cię ocalić. Masz jej błogosławieństwo, Maddie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
W
ciągu zaledwie jednego dnia moje przeświadczenie, że nikt mnie nie kocha, zmieniło się w świadomość tego, że mężczyzna, którego darzyłam beznadziejnym uczuciem, może je odwzajemniać. Co więcej, niespodziewana interwencja z zaświatów napełniła mnie nadzieją, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Po doświadczeniu z Caonaig nie mogłam już ignorować takich znaków. Meg chciała wieczorem wrócić do pracy, żeby choć trochę pomóc, lecz Angus nie chciał nawet o tym słyszeć. Przyznałam mu rację – dopiero co zdjęto jej szwy i wciąż jęczała z bólu, gdy sądziła, że nikt jej nie słyszy. Żałowałam jednak, że nie będzie mi towarzyszyć, bo ogromnie potrzebowałam wsparcia. Kilka minut przed szóstą znalazłam się za barem. Angus stanął obok i położył dłoń na mojej ręce. – Słyszałem o twoim ojcu. Bardzo mi przykro. – Dziękuję – odpowiedziałam, unosząc wzrok. – Mnie też, z powodu twojej żony. Powoli skinął głową, nic więcej nie mówiąc. Musiał zdawać sobie sprawę, że wszystko o nim wiem. W ciągu wieczoru przyglądałam się Angusowi w nadziei na potwierdzenie słów Meg. Lecz on – co w pełni zrozumiałe – pogrążył się w myślach i z jego twarzy nie sposób było niczego wyczytać. Za to widać było, że miejscowi bywalcy gospody pamiętali
o rocznicy śmierci Màiri, bo składali zamówienia z powagą, a nawet nieśmiałością. Wesoły gwar rozmów dobiegał jedynie od stolików zajętych przez drwali. Niektórzy przyszli do gospody nawet w towarzystwie narzeczonych. W pewnej chwili, gdy biegłam do kuchni ze stosem opróżnionych talerzy, natknęłam się na Angusa. Złapał mnie za łokcie, by mnie nieco uspokoić. – Wszystko dobrze? – upewnił się. – Tak – odpowiedziałam, siląc się na niedbały ton. – Pewnie z wyjątkiem poplamionej sukni. Spojrzał na mnie, nawet nie mrugając. Przez dłuższą chwilę zastygliśmy w bezruchu. Gdy mnie wreszcie minął i wrócił za bar, odstawiłam stos naczyń na stół i ciężko się o niego oparłam. Gdy za ostatnim klientem zamknęły się drzwi, a Meg poszła już spać, bezszelestnie jak kotka przekradłam się na dół. Wyszykowałam się niczym panna młoda – wyszczotkowałam włosy, aż nabrały jedwabistej miękkości, wyperfumowałam nadgarstki i wnętrza zgięcia łokci i włożyłam białą nocną koszulę – skromną, lecz z koronkowym wykończeniem przy szyi i rękawach. Ogień był przygaszony i rzucał ledwo dostrzegalny blask. Kamienna podłoga zupełnie wystygła. Zawahałam się. Stałam z rękami opartymi na barze i usiłowałam zebrać się na odwagę. Jeśli zawrócę, wszystko pozostanie bez zmian, jakby nic się nie wydarzyło. Jeśli pójdę dalej, będzie to krok w nieznane. „Masz jej błogosławieństwo, Maddie”. Wślizgnęłam się do kuchni i przemknęłam na oślep wzdłuż ściany aż do rozsuwanych drewnianych drzwi przy łóżku Angusa. Nie widziałam, czy są zamknięte. Po omacku powiodłam palcami
do krawędzi. Były otwarte. Miałam go tuż przed sobą. Oślepił mnie nagły błysk latarki, więc odskoczyłam do tyłu. Gdy Angus mnie rozpoznał, oparł latarkę o ścianę, kierując snop światła w stronę sufitu. Spuścił nogi, siadając na łóżku. Miał na sobie dół piżamy w niebieskie pasy i podkoszulek, tak jak w dniu naszego przyjazdu. – Co się dzieje? Wszystko w porządku? – pytał, przecierając oczy. – Tak – zapewniłam go, szybko mrugając, wciąż oślepiona latarką. – To o co chodzi? Spuściłam wzrok i przygryzłam wargę. Po dłuższej chwili, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do światła, odważyłam się go podnieść. Angus przyglądał mi się z wyraźnym zaniepokojeniem. – Co się stało, m’eudail? – spytał łagodnie. Zebrałam się w sobie. – Angus, chciałabym... nie, muszę ci o czymś powiedzieć. To ważne. – Głośno przełknęłam ślinę i spojrzałam mu prosto w oczy. – Wiem, że to dziwna sytuacja i że w innych okolicznościach nie miałoby to sensu, ale nasze życie nie jest zwyczajne i uświadomiłam sobie, że... że... że ja... – Przycisnęłam ręce do ust, żeby stłumić płacz. – O Boże! Tak mi przykro! Nigdy w życiu tak głupio się nie czułam! W mgnieniu oka wstał i wziął mnie w ramiona. – Cicho, m’eudail, nie musisz nic mówić, już wszystko wiem. – Jak to możliwe, skoro nie mogę wykrztusić słowa? – szlochałam. – Tak po prostu – odpowiedział. Jego serce biło mocno tuż przy moim uchu.
W końcu cofnął się, pozostawiając ręce na moich ramionach. Wpatrywał się w moje oczy tak długo, że przestałam dostrzegać cokolwiek poza nim. Gdy ujął moją twarz w dłonie i pochylił się ku mnie, nogi niemal odmówiły mi posłuszeństwa. Przymknęłam oczy i rozchyliłam usta. A on pocałował mnie w czoło. – M’eudail, opłakujesz ojca – powiedział cicho. – Czujesz się bezbronna. Nie czas na takie rzeczy. Sama nie wiem, jak dotarłam na górę. Z pewnością szybko i niezdarnie, a gdy wreszcie znalazłam się w łóżku, bezwstydnie się rozbeczałam, zanurzając twarz w poduszce. Usłyszałam ciche pukanie. Choć płacz przeszedł już w ciche łkanie, moja żałosna rejterada była na tyle głośna, że mogła zbudzić Meg. – Wejdź – powiedziałam. Drzwi się otworzyły, a światło świecy rzucało z końca pokoju długie cienie. Jeśli sądzić po ciemnej sylwetce na ścianie, fotel musiałby sięgać sufitu. Skulona, z kolanami niemal pod brodą, wpatrywałam się w ten widok. Moja twarz i poduszka wciąż tonęły we łzach. – Przykro mi, że cię zbudziłam – wymamrotałam. – A mnie nie – odparł Angus. Oderwałam głowę od poduszki i spojrzałam. Stał w progu ze świecą w dłoni. – Mogę wejść? Odsunęłam się i usiadłam oparta o wezgłowie łóżka. Pociągałam nosem i drżącymi rękami wycierałam twarz. Angus odstawił świecę na komodę i zbliżył się do łóżka. – Wybacz mi – powiedział.
Wpatrywałam się w niego roztrzęsiona. Po policzkach znów spłynęły mi łzy. Usiadł na łóżku i otarł je kciukiem. Wstrzymałam oddech i zamknęłam oczy. – Wybacz – powtórzył. Gdy otworzyłam oczy, natychmiast napotkałam jego wzrok. – Nie miałem racji, mo run[12], już najwyższa pora. Przysunął się bliżej i powoli, z czułością zbierał pocałunkami łzy to z jednej, to z drugiej strony mojej twarzy. Wreszcie, gdy moje napięcie sięgnęło szczytu, nasze usta się zetknęły. Jego wargi były ciepłe, pełne i lekko rozchylone. Czułam przez nie jego przyspieszony oddech. Całował mnie coraz mocniej, łaskocząc skórę zarostem. Jego ręka zsunęła się po mojej szyi pod nocną koszulę. Wstrzymałam oddech, a on znieruchomiał. Otulał dłonią moją pierś i uważnie wpatrywał się w twarz, czekając na jakiś znak. Poczułam przypływ pełnej napięcia słodyczy, dręczącego zachwytu i ogromnego pożądania. Napięcie było wprost nie do zniesienia. Przylgnęłam do niego, szarpiąc podkoszulek. Wstał i zdjął go przez głowę. Klęknął na łóżku i sięgnął ku mojej koszuli. – Poczekaj – powiedział i tym razem ja znieruchomiałam. Zdejmował ją powoli i w skupieniu. Nigdy nie czułam się równie obnażona, lecz wcale nie miałam ochoty się okryć. Oddychał coraz ciężej, wodząc wzrokiem po moim ciele oświetlonym migotliwym światłem świecy i bez najmniejszego wstydu zatrzymując go na piersiach i biodrach. – Mo run geal og – powiedział. – Jakaś ty piękna. Uwolnił się z piżamy, pozwalając jej opaść na podłogę.
Wstrzymałam oddech. Miałam, rzecz jasna, pojęcie o anatomii, lecz poza rzeźbami nie widziałam dotąd nagiego mężczyzny, nie mówiąc o pobudzonym. Angus zdawał się to wyczuwać i pozwolił, bym mu się przyjrzała. Wreszcie klęknął na łóżku i powoli mnie położył, ująwszy z tyłu za kark. Chwilę później, gdy znalazł się nade mną, spojrzał mi w oczy i spytał: – Jesteś tego pewna, mo chridhe[13]? Bo potem nie będzie już odwrotu. – Tak – wyszeptałam. – Absolutnie. Gdy we mnie wszedł, straciłam kontrolę nad ciałem i zadrżałam. Otoczyłam go ramionami i nogami, wczepiając się w niego ze wszystkich sił. Rano zastanawiałam się przez chwilę, czy to mi się przypadkiem nie przyśniło. Świeca już dawno zgasła, więc leżeliśmy w całkowitej ciemności, nadzy i wtuleni w siebie. Angus trzymał jedną rękę pod moją poduszką, a drugą mnie obejmował. Jego dłoń spoczywała pomiędzy moimi piersiami. Ja zaś, ująwszy ją, zastygłam w bezruchu. Gdy się poruszył, przyłożyłam jego dłoń do serca i przebiegłam palcami ku ramieniu, zdumiona tym, jak się różnimy. Choć wciąż pogrążony był we śnie, poczułam, jak jego pulsująca męskość napiera na moje plecy. Przekręciłam się, zsunęłam pościel i zaczęłam całować jego pierś, zsuwając się powoli ku bliznom, po których jednocześnie wodziłam palcami. Gdy moje usta znalazły się w końcu przy jego twarzy, namiętnie mnie pocałował. Poczułam, jak łączy nas wspólny oddech. Po chwili uniósł mnie, jakbym była lekka niczym piórko, i posadził na sobie. Położyłam ręce na jego brzuchu, by się
podeprzeć, zszokowana taką pozycją. Sięgnął kciukami ku moim sutkom, a ja wstrzymałam oddech, by po chwili z trudem go odzyskać. – Maddie, mo chridhe – odezwał się czule. – Angus... o mój Boże – wykrztusiłam łamiącym się głosem. – Nie wiem, co dalej robić. – Wiesz. Chodź do mnie. Powoli opuściłam biodra i znów straciłam oddech, czując, że mnie dotyka. – Angus... – Wszystko dobrze – powiedział, głaszcząc mnie po policzku. – Na stad. Jestem przy tobie. Nie ruszał się, a ja obniżałam się bardzo powoli, aż w końcu zagłębił się we mnie na tyle, że nasze biodra się zetknęły. Potem uniosłam się, niemal go wypuszczając, by zaraz znów się z nim połączyć. Pochyliłam się i ujęłam jego głowę w dłonie, ciężko dysząc w poduszkę. Ujął mnie w talii i za każdym razem, gdy na niego opadałam, coraz wyżej unosił biodra, wchodząc nieco głębiej i dłużej we mnie pozostając. Czułam pulsującą w nim krew, jakby końcówki naszych nerwów cudownie się scaliły. Nogi drżały mi gwałtownie i zaczęłam się bać, że stracę panowanie nad ciałem. Wtedy Angus chwycił mnie za ręce i spletliśmy dłonie. Wróciłam do równowagi. Niespodziewanie ogarnęły mnie tak potężne skurcze, że niemal krzyknęłam. Angus ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie, jednocześnie coraz szybciej i silniej na mnie napierając. Gdy poczułam, jak osiąga zaspokojenie, ogarnęła mnie fala tak intensywnej rozkoszy, że niemal zamarło mi serce.
Leżeliśmy później objęci, a on głaskał mnie po włosach i plecach. Wtuliłam twarz w jego szyję, a jego zapach przesycał każdy mój oddech. – Cóż – powiedział, całując mnie – czas wstawać, choć wiele bym dał, żeby nigdy się stąd nie ruszać. Złapałam go za nadgarstek. – Kocham cię, Angusie Grant. Całym sercem. Schylił się i obdarzył mnie długim, czułym pocałunkiem. – Ja ciebie też, mo chridhe.
[12] Z
gaelickiego szkockiego: kochanie.
[13] Z
gaelickiego szkockiego: moje serce, serduszko.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
Gdy rano zobaczyła mnie Meg, natychmiast się zorientowała, co zaszło. Nic wprawdzie nie powiedziała, ale uśmiechnęła się porozumiewawczo. Oblałam się rumieńcem i wbiłam wzrok w ziemię, co, rzecz jasna, nie pomogło mi niczego ukryć. Podobnie jak schowane pod turbanem nieułożone włosy. Skończyłam sprzątać górę, a w tym samym czasie Anna uporządkowała dół. Potem wraz z Meg usiadłyśmy we trójkę w kuchni przy herbacie. Ostatnio Anna popołudniami usuwała kamienie z ziemniaczanych pól w gospodarstwie, od czego sztywniały jej plecy. – To przez te wiadra kamlotów – wyjaśniła. – Ważą więcej niż mleko, trzeba je ciągle podnosić i przerzucać, a potem znów się schylać, żeby coś dorzucić... Mówię wam, dla pleców to istna mordęga. Kiedy skończę, będę krzywa jak Rhona. – Nic podobnego – powiedziałam, choć moje słowa nie zabrzmiały tak przekonująco, jak bym sobie życzyła. Praca w gospodarstwie musiała być rzeczywiście bardzo ciężka. – Wstań i pochyl się nad stołem – poleciła Annie Meg. – Zaraz sobie z tym poradzimy. Stanęła za Anną i masowała jej plecy, zagłębiając kciuki w miejsca tuż nad biodrami. – Pomogę ci zbierać kamienie – powiedziała. – Razem robota
pójdzie szybciej. – Nie ma mowy – zaoponowała święcie oburzona Anna. – Doktor McLean nie pozwolił ci jeszcze na żadną pracę, nie mówiąc już o takiej. – Ale nie mogę tak siedzieć z założonymi rękami – odparła Meg. – Mdli mnie od krzyżówek Maddie i tej piekielnej amerykańskiej pisowni. Kto, na litość boską, pisze „whisky” przez „e”[14]? A doktor McLean już lada dzień pozwoli mi wrócić do pracy, więc spokojnie powinnam dać sobie radę. – Może ja mogłabym pomóc? – spytałam. Anna i Meg popatrzyły na mnie ze śmiertelną powagą, by zaraz wybuchnąć śmiechem. – I ubrudzić sobie rączki? – Meg aż piała ze śmiechu. – Ciągle je sobie brudzę! – Ale rano jakoś się nie paliłaś do czyszczenia kuchennego pieca – wypomniała Anna. – Bo nie prosiłaś o pomoc – rzuciłam. – A jeśli chcesz wiedzieć, akurat szorowałam na górze toalety. I ty też nie przybiegłaś mnie wyręczyć. – Oj, daj spokój – powiedziała Anna. – Przecież tylko się wygłupiamy. – Przecież wiem! – zapewniłam ze śmiechem. – Za kogo mnie macie? Anna przymrużyła oczy i uważnie mi się przyjrzała. – Masz dziś podejrzanie dobry nastrój... Frontowe drzwi otworzyły się, a potem zamknęły. Anna zerknęła na zegar. – To pewnie Willie z pocztą – powiedziała spanikowana. – Jak ja mu się pokażę taka umorusana sadzą!
– Weź szmatkę i się wytrzyj, a ja go trochę przytrzymam – zaproponowała Meg. Willie miał się lada moment oświadczyć, bo prosił już ojca Anny o jej rękę. Dziwiłam się, co ich ku sobie ciągnie, a właściwie, co Anna widzi w Williem, bo jej atrakcyjność nie ulegała dla mnie najmniejszej wątpliwości. Listonosz przypominał mi naburmuszonego pomarańczowego krasnala, który nader chętnie wszystkich osądza. Na dodatek był ze dwadzieścia lat starszy od niej. Ale ona najwyraźniej do szaleństwa się w nim zakochała. Nigdy nie wiadomo, gdzie utkwi strzała Amora. Mimo to było mi naprawdę żal jednonogiego George’a. Anna podbiegła do zlewu i zajęła się myciem twarzy. Podążyłam za nią, by się upewnić, że nie pominie żadnej plamy. Po chwili do kuchni wróciła pobladła jak płótno Meg. – To nie Willie – powiedziała. – A kto? – spytałam. Meg spojrzała na mnie pełnym niechęci wzrokiem i nagle wszystko stało się jasne. – Wielki Boże – wykrztusiłam. Meg zbliżyła się do mnie i chwyciła za ręce. – Jeszcze o ciebie nie pytał, a kiedy to zrobi, powiem, że poszłaś na spacer. – Nie – odpowiedziałam cicho. – Pójdę tam. Nie ma sensu dłużej tego odwlekać. – I co mu powiesz? – spytała Meg. – Pojęcia nie mam – odparłam. – Poczekaj przynajmniej, aż wróci Angus. Potrząsnęłam głową.
Meg przyglądała mi się przez chwilę, a potem skinęła przyzwalająco. – Dobrze, ale pamiętaj, że stoję tuż za drzwiami. Gdybyś potrzebowała pomocy, natychmiast wyskoczę z patelnią – najcięższą, jaką mamy. Zdjęłam fartuch i odwiesiłam go na kołek. Wyszłam z kuchni, automatycznie poruszając nogami. Ellis z Hankiem siedzieli jak zwykle przy kominku. Wyglądali, jakby wcale się stamtąd nie ruszali. Ellis siedział na kanapie, zwrócony do mnie plecami. Hank rozparł się w jednym z foteli. Na mój widok natychmiast wstał. – Maddie, najdroższa! – powiedział, unosząc ręce. Nie odpowiedziałam, więc je opuścił i zmarszczył czoło. – Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła zjawę. – Bo tak się czuję. Co tu w ogóle robicie? Ellis odwrócił się, by spojrzeć mi w twarz, i położył ramię na oparciu kanapy. – Dziwne pytanie. Przecież tu mieszkamy. – Wasze zachowanie wcale o tym nie świadczy. – Doskonale wiedziałaś, że wyjeżdżamy – odparł Ellis. – Owszem, na kilka dni. A minęły dwa tygodnie. – Trzynaście dni – poprawił mnie Hank. – Ale komu by się chciało liczyć? – Mnie. Już przestałam się łudzić, że kiedykolwiek wrócicie. – Ojej, czyżbyś znów pomyślała, że cię porzuciłem? – spytał Ellis. Uniósł brwi i zwrócił się do Hanka: – Mówiłem ci, że ma nazbyt bujną wyobraźnię. Ugięły się pode mną kolana. Chwilę później Hank z Ellisem prowadzili mnie w kierunku kanapy.
– Co się dzieje? Masz atak? – dopytywał się Ellis. – Przynieś jej szklankę wody – polecił Hank. – Nie mogę – odparł Ellis. – Nikt nie obsługuje baru. – To weź szklankę i poszukaj zlewu! – W kuchni? A jak trafię na tę starą wiedźmę? – Chryste, to idź do łazienki! Ellis spojrzał na Hanka ze zbolałą miną i poszedł za bar po szklankę. Zatrzymał się na chwilę przy drzwiach prowadzących do kuchni, a potem zmienił zdanie i podążył na górę do łazienki. Hank przysiadł na niskim stole naprzeciwko mnie. – Maleństwo ty moje, co się dzieje? Pogadaj ze mną – poprosił. – Nic – odparłam, choć ton mojego głosu wcale na to nie wskazywał. – Nie, przecież od razu widać, że coś jest nie tak. Jeśli mi nie powiesz, Ellis pomyśli, że masz kolejny atak. Nie zdołałam powstrzymać śmiechu. – On zawsze tak uważa. I już przestało mnie to obchodzić. – Wcale tak nie myślisz. – Owszem. – O cholera – zaklął Hank i zerknął w kierunku schodów. – Posłuchaj, musisz wiedzieć, że Ellis zasięgnął już gdzieniegdzie informacji. Co więcej, poczynił nawet pewne ustalenia. – Więc faktycznie chce mnie zamknąć w zakładzie? – Nie, chce tylko, żebyś się podleczyła. Zamilkłam na chwilę zszokowana. – Podleczyła? – spytałam głuchym głosem, choć świetnie zdawałam sobie sprawę, o co chodzi. – Biorąc pod uwagę nasilenie symptomów choroby, lekarz, z którym rozmawiał Ellis, orzekł, że najlepszym rozwiązaniem
będzie zabieg. To nie wymaga nawet pobytu w szpitalu. „Będziesz znacznie szczęśliwsza” – przypomniałam sobie słowa matki. „A to takie proste. Raz dwa i po wszystkim, zaledwie w ciągu godziny”. – A co Ellis powiedział, że lekarz doszedł do takiego wniosku? – Cóż, po pierwsze, że wyrzuciłaś leki do toalety... – Zrobiłam to, bo Ellis pożerał je garściami. A ja wzięłam tylko jedną tabletkę. Jedną jedyną. Przecież to on zawsze je brał. Zresztą sam doskonale o tym wiesz. – Straciłaś poczucie swojego miejsca w społeczeństwie, zdradzasz oznaki paranoi... – Paranoi? Daj spokój, Hank. – ...i zaczęłaś cierpieć na urojenia. Wpatrywałam się w niego, kiwając ze zrozumieniem głową. – Ach, więc to o to chodzi? – O co? – Nie udawaj, że nie wiesz. Natychmiast wysyłam telegram do pułkownika. – I co tam napiszesz? – Że Ellis nie jest daltonistą! Że skłamał, żeby się wykręcić od wojska! Hankowi aż szczęka opadła. – Mój Boże, Maddie! Przecież nie udaje. Jak możesz wygadywać takie rzeczy! – Daj spokój. Masz mnie za kompletną idiotkę? Założę się, że obaj wszystko zaplanowaliście. Wyszukaliście niewidoczne gołym okiem dolegliwości, żeby uniknąć udziału w wojnie. – O czym ty mówisz? – Płaskostopie. Też coś!
Hank aż zacharczał z oburzenia. – Ja naprawdę cierpię na płaskostopie. Całe życie noszę korekcyjne obuwie! – Obaj jesteście siebie warci. Mam tego po dziurki w nosie – powiedziałam, wstając. – Stój, Maddie... Powiedział to z takim przekonaniem, że się zatrzymałam. – Nie rób tego. – Dlaczego? Kiedy wszyscy się dowiedzą, moje leczenie straci sens. – Bo to nieprawda. I właśnie takiego pochopnego zachowania z twojej strony obawiał się Ellis. Coś tam sobie wymyślasz, a potem postępujesz według swojego widzimisię, nie zważając na konsekwencje ani szkody, jakie możesz tym wyrządzić. Jeśli napiszesz do pułkownika, nawet się nie obejrzysz, jak Ellis wyśle cię na leczenie. Wszystko już załatwione. Wystarczy jeden telefon. A przy okazji zabiorą jeszcze Czarnobrodego. – Angusa? Dlaczego? – Właśnie dlatego. Za niestosowne spoufalanie się. Ellis jest przekonany, że on cię wykorzystuje, więc sprawdził w sądzie, jakie są kary za kłusownictwo. Dwa lata więzienia za każde popełnione przestępstwo. Powoli usiadłam na kanapie. – A dlaczego mi to wszystko mówisz, skoro wystarczy tylko zadzwonić, a ja i tak nie będę mogła nic na to poradzić? – spytałam. Hank westchnął. – Nie wiem, chyba właśnie dlatego, że to kwestia jednego telefonu. Chciałem cię ostrzec, żebyś go nie prowokowała.
Początkowo byłem temu przeciwny, ale szczerze mówiąc, Maddie, naprawdę mnie przerażasz. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, o co mnie oskarżyłaś? I Ellisa? Jakbyś umyślnie celowała w najbardziej czułe miejsca. A to do ciebie zupełnie niepodobne. Przecież wiem, że nie byłabyś do tego zdolna. Ellis z tupotem zszedł na dół. – Proszę – powiedział, wciskając mi szklankę w dłoń. Odepchnęłam jego rękę i trochę wody rozlało mu się na spodnie. Odstawił szklankę na stół i spojrzał na mnie z przesadnym zaniepokojeniem. – Kochanie, istny z ciebie kłębek nerwów. Chcesz wziąć lekarstwo? Postarałem się o nie podczas naszej wyprawy. Znalazłem świetnego lekarza, znakomitego specjalistę. Wiedziałam, że nie kłamie. Widziałam to w jego oczach niczym przesuwającą się taśmę dalekopisu: udawaną i wyrachowaną troskę, o której szczerości wkrótce sam siebie przekona, połączoną z ogromną i wciąż rosnącą satysfakcją, że faktycznie histeryzuję, a także gotową już opowieść o tym, jak robił wszystko, żeby tylko mnie uszczęśliwić... Jego gra bardzo przypominała mi zachowanie matki. Uświadomiłam sobie, jak wiele zależy od tego, w jaki sposób teraz postąpię, więc zrobiłam wszystko, by również ją naśladować. – Dziękuję, ale mam małą rewolucję w żołądku – powiedziałam uprzejmie. – Cały dzień miałam mdłości. Wybaczcie, ale chciałabym się na chwilę położyć. – Pójść z tobą? – spytał Ellis nadskakującym tonem. – Nie, naprawdę nie trzeba. – Maddie? – rzucił jeszcze. – Czy kiedy przyszliśmy, nie byłaś przypadkiem w kuchni?
– Tak – odparłam, wymuszając przelotny uśmiech. – Szukałam czegoś na żołądek. – Ach tak. – Skinął głową. – Oczywiście. – Zejdę do was o siódmej, dobrze? – Tylko jeśli się lepiej poczujesz. Kochanie, spróbuj teraz odpocząć. Wstałam na tyle dystyngowanie, na ile potrafiłam, i jakoś dotarłam na górę. Po paru minutach dołączyła do mnie Meg. Otworzyłam jej drzwi, a potem padłam na łóżko i ukryłam twarz w poduszce. – Co się dzieje? – spytała, zamykając drzwi. – Za cicho mówiłaś. Nic nie było słychać. – Zamknij, proszę, na zasuwę – poprosiłam. Zrobiła tak i usiadła przy mnie na łóżku. – Co się stało? Powiedziałaś mu, że to koniec? – Nie. – Dlaczego? – Bo nie mogłam – odpowiedziałam żałosnym tonem. – Muszę się pogodzić z Ellisem. Albo przynajmniej udać, że to robię. Rozzłoszczona Meg skoczyła na równe nogi i stanęła naprzeciwko mnie. – Co? Jak możesz? Nie masz pojęcia, jaki to będzie cios dla Angusa! Czy on naprawdę tak niewiele dla ciebie znaczy? – Nie, jest dokładnie odwrotnie! – zawołałam przyciszonym tonem. – Ale jeśli kiedykolwiek uda mi się z nim związać, wolałabym to zrobić z nietkniętym mózgiem! Meg wpatrywała się we mnie przez chwilę, aż w końcu usiadła. – Chyba nie do końca cię rozumiem – wyznała.
– Pamiętasz, jak ci mówiłam, że matka chciała mi zrobić lobotomię? – Tak – odparła niepewnie. – A wiesz, co to takiego? – Nie, niezupełnie. – Wkładają ci przez oczodół do czołowego płata mózgu malutką szpatułkę, a potem przez chwilę ją obracają – i właśnie to zafunduje mi mąż, jeśli jeszcze raz go zdenerwuję. Meg z przerażenia aż otworzyła usta. – Przecież nie może tego zrobić! – Może, wszystko już ustalone. Kilka lat temu stwierdzono u mnie chorobę nerwową, a moja matka zupełnie oszalała. Ellis właśnie przekonał lekarza, że ze mną kiepsko, i obeszło się nawet bez mojej obecności. Wystarczy jeden telefon i zaraz po mnie przyjadą. – Wielki Boże – jęknęła Meg. Wstała i sztywnym krokiem podeszła do fotela. – I nie powiedziałaś mu, że pytałaś o rozwód... – Dzięki Bogu, nie. Gdybym to zrobiła, karetka byłaby już w drodze. – I nie wie o tobie i Angusie... – Coś podejrzewa, ale na pewno wszystkiego się nie domyśla. Nagle klepnęła dłońmi w podłokietniki fotela. – W takim razie dlaczego? – Rzecz jasna z powodu pieniędzy – odparłam. – A cały idiotyzm sytuacji polega na tym, że sama jestem sobie winna. – Nie – zaprzeczyła Meg. – To przecież niemożliwe. – Byłam głupia i dałam mu znać, że nie wierzę w jego daltonizm. Jeśli napiszę o tym jego ojcu, pułkownik natychmiast go wydziedziczy. Uknuł więc plan, który pozwoli mu zaprzeczyć
wszystkiemu, cokolwiek powiem, i przedstawić to jako brednie wariatki. Jeśli oczywiście będę na tyle niemądra, że się wygadam. Wtedy wystarczy tylko zadzwonić i sprawa załatwiona. Jedyne, co mogę teraz począć, to unikać konfliktów, dopóki nie przyjdzie mi do głowy jakieś rozwiązanie. – Nie, zrobimy inaczej – zdecydowała Meg. – Zabierzemy cię stąd. Rodzina Anny na pewno cię przyjmie. Angus zawiezie cię tam niepostrzeżenie. – Nic z tego. Ellis mnie znajdzie. – Już my się postaramy, żeby mu się to nie udało. – Odnajdzie mnie i każe was aresztować za porwanie. A mnie zabiorą do szpitala i wrócę zaśliniona. Zaśliniona, ale posłuszna! – Nie możesz przecież siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż faktycznie tak się stanie! – powiedziała gniewnie Meg. – Przecież to nie ma sensu! – Nic nie rozumiesz. Ellis wydobędzie mnie nawet spod ziemi. Chodzi o zbyt wielkie pieniądze, jego rodzina jest bogata, a wkrótce zorientuje się też, że umarł mój ojciec, tu zaś w grę wchodzi wprost nieprzyzwoita fortuna. Meg na długo zamilkła, więc się do niej odwróciłam. Jej jasne oczy przeszywały mnie prawie na wylot. Westchnęła i wbiła wzrok w puste palenisko. Z pewnością wyczuwała, że to jeszcze nie wszystko, lecz cóż mogłam jej powiedzieć? Że wszystkie wysiłki, by mnie ocalić, skończą się dla Angusa dożywociem? Że jego los spoczywa w rękach mojego nieprzewidywalnego i nieodpowiedzialnego męża, którego jedynie ja mogę jakoś uspokoić? Po chwili Meg postukała się palcem po podbródku. – Cóż – zaczęła – możliwe, że jednak znajdzie się jakieś wyjście.
Natychmiast usiadłam na łóżku. – Jakie? Powiedz jakie. – Jest taki miejscowy przysmak, zapiekanka z pędów paproci, naprawdę pyszna, zwłaszcza z odrobiną octu słodowego. Oczywiście gotując ją pod koniec sezonu, trzeba bardzo uważać, bo paprocią orlicą można się zatruć ... – Spojrzała na mnie z ukosa, by sprawdzić, czy podążam za tokiem jej myśli. – Ale gdyby zebrać tylko trochę starsze pędy – o tydzień lub dwa – niż zwykle używane, niedoświadczony kucharz mógłby wziąć je za jadalne. A ktoś inny, przechodząc obok garnka i wiedząc, że już za późno na tę zapiekankę, mógłby pomyśleć, że to środek owadobójczy, i dorzuciłby kilka liści rabarbaru. Zamrugałam z przerażenia. – Nie będę w stanie się na coś takiego zdobyć – powiedziałam. – Na co? – Nie dam rady go zabić – szepnęłam. – Boże, co ty wygadujesz? – powstrzymała mnie stanowczo Meg. – To byłby nieszczęśliwy wypadek, zwykła niewydolność nerek, po prostu tragiczne nieporozumienie. – Jeśli nawet popełnimy ten... błąd – zaczęłam napiętym głosem – Angus pomyśli, że go zdradziłam. Przynajmniej dopóki nie znajdę wyjścia z sytuacji. – Tego nie uda się raczej uniknąć, bo nie chcesz, żebyśmy cię wywieźli. Jeśli nie pozwolisz mu sobie pomóc, nie możemy mu nic powiedzieć. Gdyby się zorientował, że coś ci zagraża, wziąłby sprawy w swoje ręce, a wtedy zostałybyśmy z trupem i znacznie mniej naturalną przyczyną śmierci niż niewydolność nerek. Zresztą nie ma żadnej gwarancji, że i tak czegoś nie zrobi. – A jeśli w międzyczasie przestanie mnie kochać?
– O to nie musisz się martwić – zapewniła Meg. – I nie masz wielkiego wyboru, bo i tak zrobisz po swojemu. A on się załamie, kiedy zobaczy cię z mężem. To więcej niż pewne.
[14] W
amerykańskim angielskim „whiskey”.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Gdy
wieczorem schodziłam na dół, z trudem łapałam oddech, a pokonując niewielką odległość do kącika przy kominku, czułam się, jakbym kroczyła ku gilotynie. Zastanawiałam się, czy Hank powtórzył Ellisowi treść naszej rozmowy, łącznie z moimi nierozważnymi oskarżeniami. Próbowałam się przekonywać, że tego nie zrobił – przecież wiedział, co by się wtedy stało. Nie mógł mnie aż tak nienawidzić, nawet jeśli faktycznie cierpiał na płaskostopie. Zbliżając się do kanapy, próbowałam wyczytać coś z twarzy Hanka, lecz była kompletnie bez wyrazu. Ellis poklepał poduszkę obok siebie. – Usiądź, kochanie! Już się zastanawialiśmy, czy w ogóle się zjawisz. – Przepraszam za swoje wcześniejsze zachowanie – powiedziałam, łyskając szybkim, wymuszonym uśmiechem. – Na pewno liczyłeś na inne powitanie. – Nie bądź niemądra – zaprzeczył Ellis. – Powinienem cię zawiadomić, że wyjeżdżamy na dłużej. Jak twój brzuch? Już lepiej? – Trochę. Moja próba całkowitej zmiany naszych relacji byłaby zapewne bardziej przekonująca, gdybym spytała o ich wyprawę i postępy w poszukiwaniach potwora, lecz wobec świadomości tego, czym faktycznie się zajmowali, wymagałoby to ode mnie wręcz lisiego
sprytu i niezwykłych umiejętności aktorskich. Na razie postanowiłam więc tłumaczyć swój brak ciekawości nieżytem żołądka. Angus obserwował nas uważnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie mogłam na niego spoglądać – nie chciałam dawać Ellisowi powodu, by go zauważył – lecz kątem oka dostrzegałam, jak z rozmachem stawia szklanki na barze i z jaką ponurą miną wykonuje inne zwykłe czynności. Nie byłam w stanie sobie nawet wyobrazić, co się działo w jego głowie. Musiał niewątpliwie zdawać sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszystko ma się zupełnie inaczej, niż na to wygląda, ale pewnie się zastanawiał, dlaczego nie powiedziałam mu, co się dzieje. Bardzo tego pragnęłam, ale czułam się jak spętana. Gdybym to zrobiła, dostałby dożywocie albo zabił Ellisa i został za to powieszony. Miejscowi bywalcy pubu wydawali się równie milczący i niewzruszeni jak Angus. Po chwili doszedł listonosz Willie i zajął swój stołek za barem, niemal na nas nie patrząc – jakby Hank z Ellisem nigdzie się stąd nie ruszali, a przez ostatnich trzynaście dni w ogóle nic się nie wydarzyło. Uważałam, by nie spoglądać w stronę drwali, którzy z wyraźnym zmieszaniem widzieli mnie ponownie w roli pani Hyde. Pomodliłam się cicho, by żaden się z niczym nie zdradził, bo miałam pewność, że na wiadomość o mojej pracy za barem Ellis natychmiast popędzi do telefonu. Na szczęście drwali znacznie bardziej zajmowała Meg niż towarzystwo przy kominku. Wczesnym wieczorem doktor McLean pozwolił jej na powrót do pracy w gospodzie, choć jeszcze nie
w tartaku. Była okropnie wychudzona i poruszała się z dużą ostrożnością, ale zrobiła pełny makijaż i włożyła sukienkę w żywym kolorze, pragnąc, by wszystko przebiegło jak zwykle. Z prawej strony wyglądała wspaniale i perfekcyjnie jak dawniej, lecz z lewej – cóż, gdy na nią popatrzyłam, miałam ochotę się rozpłakać. – Naprawdę szkoda takiej twarzy – stwierdził Hank, zapalając papierosa. – Niezła z niej była ślicznotka. – Nie zauważyłem – odparł Ellis. – Za to teraz istna z niej ruina. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wspominał noc, kiedy próbował wyważyć drzwi mojego pokoju, i czy w ogóle pomyślał, co zamierzał zrobić, gdyby mu się to udało. Gdy Meg postawiła przed nami talerze, spytał: – Czy to wołowina? – Dziczyzna – odparła Meg. Ellis obrzucił Hanka triumfującym spojrzeniem. Nienawidziłam go. Och, jak bardzo go nienawidziłam. To uczucie żyło się we mnie niczym wijący się wąż. Kwadrans później do gospody wtoczył się starzec w oberwanym mundurze i z pijackim zacięciem oświadczył, że właśnie widział potwora. – Znów się zaczyna – prychnął Willie. – Uważacie, że zmyślam? – spytał z niedowierzaniem mężczyzna. – Ależ skąd. Dlaczego mielibyśmy wątpić w twoje słowa? – spytał Ian Mackintosh. Przez bar przetoczył się rechot. – Cóż, jeśli tak, to przeniosę się gdzieś indziej. – Będziesz drałować dwie i pół mili do Clansmana, co? – odezwał
się ktoś inny. – Na pewno nie zostanę tam, gdzie mnie obrażają! Willie uniósł pomarańczowe brwi. – Z tego, co widzę, będzie cud, jeśli dowleczesz się do domu. Starzec trochę pomarudził, a potem odwrócił się i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Ellis z Hankiem wymienili spojrzenia, po czym mój mąż podskoczył i podbiegł do wychodzącego. – Przepraszam pana – zaczął, chwytając go za łokieć – nie mogłem pana nie usłyszeć. Może się pan do nas przysiądzie? Chętnie posłuchamy, czego pan dziś doświadczył. Mężczyzna spojrzał na niego kaprawymi oczami, przez chwilę próbował się skupić, a potem dźgnął go palcem w pierś. – Znam was. Jesteście... Wiem, kim jesteście – zakończył, z trudem dobierając słowa. – Słyszałem, że pojechaliście do miasta. Wie pan, że poznałem pana ojca. Miły z niego facet. O ile pamiętam, bardzo hojny. – O tak, to dziedziczne – zapewnił radośnie Ellis. – Proszę z nami usiąść. Wykonać ramieniem gest w kierunku kominka, jakby zapraszał go do naszego salonu. – Cóż, nie odmówię – zgodził się starzec. – Barman! – zawołał Ellis, pstrykając palcami nad głową. – Proszę przynieść temu panu wszystko, czego sobie zażyczy. Skuliłam się z zażenowania. Mogłam się tylko domyślać reakcji Angusa. Z całych sił starałam się nie odwrócić. Ellis ujął starca pod łokieć i usadowił w fotelu obok Hanka. Przedstawił nas, a potem usiadł, pochylił się do przodu i zatarł ręce.
– Tyle o nas. A teraz proszę nam opowiedzieć o sobie. – Nazywam się Roddie McDonald – zaczął. – I powinienem dwa razy się zastanowić, zanim się odezwę w tym tłumie niedowiarków. – Spojrzał pogardliwie na towarzystwo przy barze, a potem pochylił się i wyznał: – Wiecie, że już kiedyś widziałem potwora? O pierwszym razie opowiedziałem pana ojcu. Okazał mi wielką wdzięczność. – Skinął porozumiewawczo głową. – Pana ojciec... był pułkownikiem, co? I jak się miewa ten stary drań? Walczył na wielkiej wojnie jak ja... tyle że teraz mamy ją nazywać pierwszą wojną światową. – Spojrzał na siebie. – Ten mundur... wiecie, miałem go na sobie podczas bitwy pod Liège. A teraz została mi tylko obrona terytorialna... Mówią, że jestem za stary, żeby walczyć. – Wtedy spojrzał na mnie, zakrył usta dłonią i powiedział scenicznym, obleśnym szeptem: – Gówno wiedzą. Chojrak ze mnie, że ho ho. Zmrużył porozumiewawczo oko, a Hank z Ellisem odchylili głowy i zawyli ze śmiechu niczym w scenie z comèdie grotesque. Roddie najpierw się wystraszył, potem zmieszał, a w końcu do nich przyłączył, odsłaniając resztki zepsutych zębów. Wcisnęłam się głębiej w kanapę. – Założę się, że tak. Takiego wojaka nic nie powali! – przymawiał się Hank. Przestał się śmiać i odchrząknął. – A teraz niech pan opowie wszystko od początku. Choć od razu stało się jasne, że Roddie przyszedł do gospody w nadziei na zastrzyk gotówki, wyczułam natychmiast, że nie tylko o to mu chodziło. Utrzymywał, że widział potwora w pobliżu Bramy Wodnej, co powinno zmartwić Hanka i Ellisa, bo właśnie w tym celu tak długo się tam sadowili. Nie zdradzili jednak najmniejszego niezadowolenia. Wręcz odwrotnie – słuchali z uwagą
i zachęcali starca do kontynuowania opowieści, tryskając przy tym serdecznością. Wyobraziłam ich sobie w smokingach, brylujących w którejś z rezydencji na placu Rittenhouse’a. Roddie najwyraźniej uwielbiał, gdy go słuchają. Robił szaleńcze miny, dramatycznie modulował głos i zamaszyście gestykulował. – Wtem, bez najmniejszego ostrzeżenia, powierzchnia wody zaczęła się burzyć i kipieć, a potem znienacka wyłoniły się z niej głowa i szyja, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów ode mnie! – Roddie w zadumie potrząsnął głową. – Och, co to był za widok... – Szyja była długa i zgięta, prawda? – spytał Ellis. – Och, aye – potwierdził Roddie, skinąwszy głową. – Jak u łabędzia, tyle że o wiele, wiele dłuższa. A oczy... – Wyłupiaste? – upewniał się Hank. – Ciemne i okrągłe? Jak u stworów głębinowych? – Aye – przytaknął znów Roddie. – Potwór wyglądał strasznie, jakby miał mnie zaraz porwać. – A płetwa grzbietowa? Jakiej była wielkości? – dopytywał się Ellis. Roddie zachichotał i klepnął się rękami po udach. – A skąd wiedzieliście, że potwór ma płetwę? – Już od jakiegoś czasu zbieramy o nim informacje – odparł Ellis, zerkając na Hanka. Wtedy zrozumiałam, że poza chodzeniem po sądach i lekarzach mieli podczas ostatniej wyprawy jeszcze inne zajęcie. – Faktycznie miał płetwę grzbietową, na pewno dłuższą niż metr... Następnie Roddie potwierdził, że potwór jest „ciemnooliwkowy, z brązowymi bokami i cętkowanym brzuchem”. Początkowo utrzymywał, że z odległości niemal pięćdziesięciu metrów widział
jedynie głowę i szyję bestii, lecz pod koniec rozmowy dokładnie opisał całe jej ciało. – Przepraszam, skarbie – zwróciłam się do Ellisa. – Chyba już pójdę na górę. Spojrzał na mnie zaskoczony. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio w ten sposób się do niego zwróciłam. Miałam zresztą pewność, że on też nie pamięta. Niemniej jakoś się do tego zmusiłam. – Przecież nawet nie tknęłaś kolacji – zauważył. – Przykro mi – tłumaczyłam, podnosząc się z kanapy – ale wciąż męczą mnie mdłości. Na pewno mi przejdzie, jeśli się dobrze wyśpię. – Oczywiście – zgodził się, wstając. – Odprowadzę cię na górę. – Nie, nie fatyguj się. – Położyłam mu dłoń na ramieniu. – To ważne. Dowiedz się jak najwięcej. Im szybciej wykurzysz potwora z kryjówki, tym prędzej wrócimy do domu i wszystko wróci do normy. Przyglądał się z ciekawością, jak żegnam się z Roddiem i Hankiem, a potem odprowadził mnie wzrokiem do schodów. Zresztą nie tylko on. Niemal się skurczyłam pod badawczym spojrzeniem Angusa. Zamknęłam za sobą drzwi i natychmiast rzuciłam się na łóżko. Na poduszce wciąż czułam zapach Angusa. Zagłębiłam w nią twarz i wybuchnęłam płaczem. Hank z Ellisem musieli już zbudować model potwora albo właśnie planowali to zrobić. Opis, który wyciągnęli od Roddiego, uświadomił mi, jak będzie wyglądała bestia. Jeśli już ją skonstruowali, w najbliższych dniach zrobią materiał filmowy i zaczną organizować wyjazd. Najpierw jednak Ellis „naprawi” mi
mózg, bo jego powrót musi być triumfalny, z filmem, który potwierdzi prawdziwość zdjęć wykonanych przez pułkownika. Ojciec, syn i rachunek bankowy ponownie się zjednoczą i Ellis nie dopuści, by cokolwiek mu w tym przeszkodziło, zwłaszcza ktoś tak niewiele znaczący jak ja.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Całą
noc przewracałam się i kręciłam w łóżku, zbijając pościel w kłębek. Za każdym razem, gdy w kominie zagwizdał wiatr czy zastukało okno – właściwie przy każdym odgłosie – nabierałam pewności, że przyszedł do mnie Angus. I co bym wtedy poczęła? Opowiedziała o wszystkim i miała nadzieję, że wymyśli wyjście z sytuacji, na które sama dotychczas nie wpadłam? Albo łudziła się, że to, co ode mnie usłyszał, nie skłoni go do zabicia Ellisa? Wreszcie, nie mogąc już znieść napięcia, wymknęłam się do kuchni. Po omacku powiodłam palcami po drewnianych przesuwanych drzwiach jego legowiska. Tym razem się zamknął. Przycisnęłam głowę do szczeliny między skrzydłami drzwi przekonana, że zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Sama czułam jego obecność tak silnie jak bicie własnego serca. Jeśli w jego przypadku tak nie było, musiał przynajmniej usłyszeć chrobot moich palców sunących po drewnianych panelach lub cichy odgłos, który wydały drzwi, gdy oparłam się o nie głową. Jeśli wiedział, że przyszłam, nie dał mi żadnego znaku. Całe szczęście, pomyślałam. Nic nie było już w stanie mnie ocalić, a kontaktując się z Angusem, mogłam go tylko skrzywdzić. Przycisnęłam usta do drewnianych drzwi, składając na nich milczący pocałunek, i wdrapałam się z powrotem na górę. Rano zaraz po wyjściu z pokoju usłyszałam z dołu głosy Ellisa
i Hanka. Kilka razy odetchnęłam głęboko, by przygotować się do czekającej mnie konfrontacji. Jako córka swojej matki powinnam z łatwością ich udobruchać, nawet jeśli wcale nie miałam na to ochoty. Niemniej schodziłam otępiała jak w letargu i cały czas mnie mdliło. Jakby mój mózg już poddano zabiegowi, lecz nikt nie pofatygował się mnie o tym poinformować. Zastanawiałam się, jak przebiega taka procedura, czy po niej zachowam jakiekolwiek wspomnienia i czy potem jest jeszcze szansa na nowe. Anna siedziała przy kominku i polerowała rozłożoną na filcu srebrną zastawę stołową. Gdy przechodziłam, obrzuciła mnie pobieżnym spojrzeniem. Zastanawiałam się, co przekazała jej Meg. – Dzień dobry, kochanie – przywitał mnie Ellis, odsuwając krzesło. – Witaj, skarbie – odpowiedziałam. Czułość z mojej strony spowodowała, że przez twarz Ellisa znów przemknęło zdziwienie. Hank uniósł wzrok, lecz nic nie powiedział. Jego pozbawione wyrazu oblicze napawało mnie przerażeniem. – Od razu widać, że ci lepiej – odezwał się Ellis, siadając. – Wyglądasz jak Rita Hayworth w drodze na safari. Co na dziś planujesz? – Zamierzałam wam potowarzyszyć – odparłam, wygładzając na udach ogrodniczki niczym najwspanialszy jedwab. – Naprawdę? Dlaczego? – Bo nie widzieliśmy się całe wieki i zwyczajnie się stęskniłam – wyjaśniłam. Hank z Ellisem wymienili spojrzenia. – To nie najlepsza pora na wspólne wyprawy – powiedział Ellis. – Oj, bo coś sobie pomyślę – zażartowałam. – Obiecuję, że nie
zmarnuję wam taśmy. – Pogoda jest fatalna – zauważył Hank. – On ma rację – poparł go Ellis. – Wyglądałaś na zewnątrz? Niebo szare jak okiem sięgnąć. I żadnych szans, że się przejaśni. Atrapa potwora musiała być gotowa do filmowania albo zdążyli już wezwać dla mnie karetkę. Angus wyszedł z kuchni, zobaczył mnie z Hankiem i Ellisem, po czym okręcił się na pięcie i zawrócił, pogardliwie prychając. Ellis odprowadził go wzrokiem. – W życiu nie widziałem bardziej nieprzyjemnego typa. Zza kuchennych drzwi wychyliła się Meg. – Zjedzą państwo dziś u nas kolację? Podamy pyszną zapiekankę i nareszcie prawdziwy chleb. – A czy kiedykolwiek robimy inaczej? – spytał Hank z uśmieszkiem rozbawienia. Ellis przewrócił oczami i potrząsnął głową. – Owszem, kiedy nocujecie gdzieś indziej – odparła Meg. – Ale to miejscowy przysmak i mamy do niego tylko jeden bochen dobrego chleba, miękkiego i białego, świeżego wypieku. Na pewno nie starczy dla wszystkich. Zejdźcie na dół wcześniej albo przyniosę wam jedzenie na górę, bo reszta dostanie kanapki z burakiem ze zwyczajnego chleba. – Skąd to specjalne traktowanie? – spytał Hank. – Powiedzmy, że to powitanie po powrocie z długiej wyprawy – odpowiedziała Meg, po czym zniknęła w kuchni. – Ten drwal musiał jej nieźle poprzestawiać w głowie – podsumował Hank. – O, nie. Zawsze była stuknięta – rzucił ze śmiechem Ellis. Miejscowy przysmak.
Choć bardzo się starałam, myśl o nim nie przestawała zaprzątać mi głowy. Gdyby moje podejrzenia okazały się słuszne, Meg szykowała właśnie jedyne rozwiązanie mojego problemu. Czy mogłam jej na to pozwolić? I jak potem dalej żyć? Zastanowiłam się, czy Rhona i Mhàthair szukają akurat składników zapiekanki, czy może wróciły już z nimi do kuchni. Hank z Ellisem zaczęli właśnie przygotowania do kolejnej wyprawy, gdy w drzwiach wejściowych pojawił się listonosz Willie. Zbliżył się do kominka. – Dzień dobry – przywitał się z Anną. – Ponury mamy dzionek. – Aye – potwierdziła dziewczyna, wzdychając. – Szkoda, że nie mogę go przesiedzieć przy ogniu. Ale pole samo się nie zaorze. – Nie trzeba dziś orać! Przemokniesz do suchej nitki! – odpowiedział z gniewną miną, która dla mnie, świadomej uczucia, jakie do niej żywi, stanowiła raczej wyraz czułości. – Mam płaszcz od deszczu – odparła. – A jak zmoknę, to pójdę do domu. – Tylko żeby na pewno – powiedział, stanowczo kiwając głową. – Mam parę listów dla waszych gości. Właściwie list i telegram. – Siedzą tam – poinformowała go Anna, wskazując nas ruchem głowy, jakby bez tego Williemu nie udało się nas znaleźć. – Który z panów to pan Boyd? – spytał, podchodząc do naszego stołu. Hank wyciągnął rękę, a Willie włożył w nią list. Nawet gdyby pismo nie było tak nieskazitelne, a w powietrzu nie unosił się ledwo wyczuwalny zapach Soir de Paris, już sama bladolawendowa koperta marki Basildon Bond zdradziłaby Hankowi nadawcę. – Ojej. Wygląda na to, że moja ptaszynka w końcu mnie
wytropiła – powiedział. Wsunął w kopertę nóż i szybkim ruchem ją otworzył. – Pewnie mnie błaga, żebym wrócił do domu. Cóż, nie będzie musiała zbyt długo czekać. A potem przyjdzie mi zaobrączkować jej paluszek. Gdy Hank wyciągał list od Violet, Willie podał mi telegram. Spoglądał na mnie wystarczająco długo, bym się zorientowała, że daje mi coś do zrozumienia. Ociągając się, odebrałam pocztę. – No, otwórz wreszcie – ponaglił Ellis. Siedziałam nieruchomo, ściskając papier w dłoni. Sądziłam, że sytuacja nie może się już pogorszyć, ale najwyraźniej się myliłam. Za chwilę Ellis się dowie, że mój ojciec nie żyje i że pytałam, jak uzyskać rozwód. Hank otworzył swój list i zaczął czytać. – Cóż, jeśli nie chcesz, sam to zrobię – powiedział Ellis, wyrywając mi telegram z dłoni. Zakryłam oczy. Obaj czytali, więc na kilka sekund zapanowała cisza. – Co, u licha? Umarł twój ojciec?! – wykrzyknął Ellis. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – O mój Boże – powiedział głuchym głosem Hank. – Mój Boże! – wrzasnął Ellis, waląc rękami w stół. – Jasna cholera, Maddie! Jesteśmy bogatsi od samego Krezusa. I od Hanka! Nie jesteś chłopakiem, ale dzięki Bogu nie mamy męskiego potomka, bo inaczej musielibyśmy go nazwać po dziadku, żeby uzyskać marne oprocentowanie, a gdy dzieciak skończyłby dwadzieścia jeden lat, wszystko tak czy inaczej dostałoby się tylko jemu. Ale najwyraźniej twój dziadek nie był wystarczająco przewidujący. Ha! Przechytrzyłaś największego łotra, moja genialna, bezpłodna księżniczko. Teraz stać nas na własny dom na
placu Rittenhouse’a i niech szlag trafi pułkownika! – Zostawiła mnie – mruknął cicho Hank. – Rzuciła, cholera jasna... Spojrzałam przez palce. Hank był mizerny i blady. Ellis zaś skakał po pubie jak jakiś idiotyczny krasnal. Zostawił telegram na stole. Sięgnęłam po niego i zaczęłam czytać. Miał rację. Otrzymałam w spadku dosłownie wszystko tylko dlatego, że byłam jedyną dziedziczką. Gdyby w rodzinie pozostał jakiś męski potomek, nie zobaczyłabym ani centa, a jeśli byłby to mój syn – zostałabym bez środków do życia dopiero wtedy, gdy osiągnąłby pełnoletność. Adwokat proponował spotkanie natychmiast po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, lecz ani słowem nie wspominał o rozwodzie. Wtedy pojęłam, co usiłował mi przekazać Willie. Dawał mi do zrozumienia, że mogę bez obaw otworzyć telegram w obecności męża. Odłożyłam kartkę na stół i uniosłam głowę. Napotkałam spojrzenie Hanka. – Rzuciła mnie, Maddie – powiedział, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Wychodzi za Freddiego. Nic nie rozumiem. Jak mogła mi to zrobić? – Jego twarz wykrzywiła się nagle i uderzył ręką w stół. – Freddie! Cholerny Freddie! Pewnie już dawno to planował! Chciał się mnie pozbyć, żeby mi odbić Violet! Zabiję go, Ellis, przysięgam, że go zabiję! On również podskoczył na równe nogi, lecz natychmiast stanął przed nim Ellis i złapał go za ramiona. – Nie, nie zrobisz tego – powiedział spokojnie i powoli. – Nakręcimy nasz film, wrócimy do domu, zdobędziemy światową sławę, a potem ją odzyskasz. Oto, jak postąpimy. Hank długo patrzył Ellisowi w oczy, sapiąc i dysząc niczym
rozjuszony byk. – Dobra, w takim razie bierzmy się do roboty – zgodził się. – Skoro tak, to chyba nie mam wyjścia, choć przyjemnie było posiedzieć z moją piękną i bogatą żoną – podsumował Ellis, a potem włożył płaszcz i pocałował mnie w policzek. – Do widzenia, moja cudowna kokoszko znosząca złote jaja. Do zobaczenia przy kolacji. Gdy wyszli, byłam zbyt oniemiała, żeby się poruszyć. Anna chyba też, bo zastygła na kanapie z łyżką do nakładania potraw w jednej i szmatką w drugiej ręce. Meg wyłoniła się z kuchni, z obrzydzeniem kręcąc głową. Zbliżyła się do okna i ukradkiem obserwowała oddalających się Hanka i Ellisa.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Do zobaczenia przy kolacji – powiedział przed wyjściem Ellis. Siedziałam przy stole, analizując sytuację i próbując przedstawić ją inaczej niż popełnianą z zimną krwią zbrodnię. Starałam się postrzegać ją z czysto racjonalnego punktu widzenia jako konieczność wyboru między dwoma organami – mózgiem i nerkami. Lecz nie chodziło tu jedynie o nerki Ellisa. W grę wchodziło jego życie. Próbowałam rozpatrywać plan Meg w kategoriach samoobrony, ale nie zdołałam się do tego przekonać. Gdybym pozwoliła na jego realizację, byłaby to egzekucja, na dodatek poprzedzająca popełnienie przestępstwa, za które została wykonana. Nie mogłam tego zrobić. Mimo wszystkiego, co miałam do stracenia, nie byłam w stanie siedzieć obok Ellisa i patrzeć, jak je trującą potrawę. Akurat doszłam do tego wniosku, gdy otworzyły się drzwi, z hukiem uderzając o ścianę. Do gospody weszło dwóch policjantów. Na ulicy tuż przed wejściem zaparkowali swój wóz, na którego boku mimo padającego deszczu zdołałam odczytać napis POLICJA HRABSTWA INVERNESS. Nie byli to więc zwyczajni stróże prawa z wiejskiego posterunku – mieli na sobie lśniące granatowe mundury z atłasowymi lampasami na spodniach oraz spiczasto zakończone hełmy
ozdobione srebrnymi insygniami. Z czarnych pasów zwisały im pałki i kajdanki, a gdy się zatrzymali, z ich ubrań spłynęła woda, tworząc kałuże wokół ciężkiego obuwia. – Dzień dobry paniom – przywitał się wyższy, kiwając głową. Niemal straciłam oddech. Ellis jednak to zrobił. Naprawdę to zrobił. Czy dlatego, że nie spodobało mu się, jak poprzedniego wieczoru Angus na nas patrzył? Czyż nie okazałam się dość przekonująca w roli kochającej żony? A może wrócił z ostatniej wyprawy zdecydowany to uczynić i w żaden sposób nie mogłam już temu zapobiec. – W czym mogę panom pomóc? – spytała Meg. Musiałam ostrzec Angusa, jak mogłam dotąd tego nie zrobić... – Szukamy Angusa Duncana Granta – odpowiedział policjant. – Jak rozumiem, to tu właśnie zamieszkuje? – W tej chwili tak. A w jakiej sprawie panowie przychodzą? – dociekała Meg. – Po prostu chcemy chwilę porozmawiać. Jego głos zabrzmiał tak miło, uprzejmie i rzeczowo. Wprost trudno było uwierzyć, że mężczyzna wkrótce zniszczy Angusowi życie. – Zawiadomię go o waszym przyjściu – zaoferowała się Meg. Odprowadziłam ją wzrokiem do kuchni, a gdy się odwróciłam, zorientowałam się, że policjanci mi się przyglądają. Miałam pewność, że dostrzegli czającą się w moich oczach panikę. – Dzień dobry, panowie – przywitał się Angus, wychodząc przed bar i siadając na wysokim stołku. – Słyszałem, że chcecie ze mną porozmawiać. Towarzyszył mu Conall, który ułożył się teraz u jego stóp. Pies
wyglądał na spokojnego, lecz jego czujne spojrzenia strzelały na wszystkie strony. – Panie Grant... – Kapitanie Grant – poprawiła policjanta siedząca przy kominku Anna. Ten skinął głową i znów zwrócił się do Angusa: – Kapitanie Grant, nazywam się inspektor Chisholm, a to sierżant MacDougall. Do sądu wpłynęło niedawno doniesienie o kłusownictwie na terenie Craig Gairbh. – Obawiam się, że nic mi o tym nie wiadomo – odparł Angus. – Jednak to właśnie pan figuruje w nim jako sprawca – oznajmił inspektor Chisholm – a krótki przegląd dowodów zdaje się to potwierdzać. Przeszliśmy się trochę wokół gospody i na tyłach nie sposób było nie zauważyć świetnie zaopatrzonej ziemianki. Dwa jelenie, bażant i – o ile się nie mylę – głuszec. Nie zechciałby pan wyjaśnić, jak się tam znalazły? – Pochodzą ze wzgórz – powiedział Angus – jak zapewne podejrzewaliście. – Rozumie pan przez to również posiadłość Craig Gairbh? – Aye – potwierdził Angus i skinął głową. – Cóż – inspektor Chisholm uniósł brwi – nie powiem, że się tego spodziewałem. Pana szczerość to dla nas miła odmiana, ale tak czy inaczej będzie pan musiał pojechać z nami. – Nie sądzę, żeby to było konieczne – odparł ze stoickim spokojem Angus. Skrzyżował ramiona na piersiach, a nogi w kostkach. – Obawiam się, że nie mam wyboru – nie ustępował inspektor. – Prawo nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpliwości. – A kto wniósł oskarżenie? – zainteresował się Angus. – Bo
wiadomo, że nie właściciel majątku. – Skąd ta pewność? – spytał inspektor. – Bo nie mógłbym o tym zapomnieć – odpowiedział Angus. Byłam zupełnie zbita z tropu. Sądząc po twarzach policjantów – oni również. – Przepraszam, co takiego? – wykrztusił wreszcie inspektor. – Nie sądzę, bym mógł sam siebie oskarżyć, a gdyby nawet istniała taka możliwość, wcale bym się nie palił, żeby z niej skorzystać. – Chce pan przez to powiedzieć, że jest właścicielem majątku? – Aye – przytaknął Angus i skinął głową. – Od trzech miesięcy. Jako syn zmarłego brata poprzedniego właściciela. Najbliższy żyjący męski krewny. Nie mogłam tego pojąć. Odwróciłam się do Angusa. – Ale przecież policjant Bob ostrzegał cię wtedy przed karą za kłusowanie – wykrztusiłam. – Nie chodziło o kłusowanie, tylko o skąpanie strażnika wód – odpowiedział. Popatrzyłam mu w oczy i nagle wszystko stało się jasne. Aż podskoczyłam. – Kanalia. Cholerny kapuś! Nie mogę się doczekać, kiedy mu o tym powiem! – Maddie? – zdziwił się Angus. – O co ci chodzi? – To Ellis! On na ciebie doniósł! Groził, że skończysz w więzieniu, jeśli nie wrócę do roli idealnej żony z towarzystwa – tłumaczyłam, lecz nagle przerwałam. – I rzeczywiście napisał donos. Mój Boże, karetka też pewnie już jest w drodze. – Karetka? Jaka karetka? – domagał się wyjaśnień Angus. – Meg ci wszystko powie. Muszę biec – powiedziałam i minęłam
policjantów, żeby wziąć płaszcz. – Stój, Maddie! – krzyknął Angus. – Nigdzie nie pójdziesz. W każdym razie nie beze mnie. – Przepraszam, że się wtrącam – odezwał się inspektor Chisholm – lecz czy moglibyśmy liczyć na potwierdzenie pańskich słów, zanim każdy z nas wróci do swoich spraw? – Na to będzie jeszcze czas – zapewnił Angus, zmierzając w kierunku drzwi. – Conall, trobhad! Crios ort! – przywołał psa, który wstał i pobiegł jego śladem. – Obawiam się, że nie – upierał się inspektor. Chwycił Angusa za ramię, lecz ten natychmiast się wywinął i unieruchomił policjanta, łapiąc go za nadgarstki. Ich twarze znalazły się w odległości kilku centymetrów od siebie. Sierżant MacDougall zbliżył się do nich z ręką na pałce. Po kilku sekundach Angus uwolnił inspektora Chisholma, który z wściekłością rozprostował rękawy munduru. – Otrzyma pan swój dowód – obiecał. – Meg, przynieś z zaplecza skrzyneczkę, a ja wezmę klucz. A ty, Maddie, nigdzie się stąd nie ruszaj. Gdy tylko się odwrócił, skorzystałam z okazji i wybiegłam na deszcz. Miałam Ellisowi – i Hankowi – jeszcze wiele do powiedzenia i chciałam to zrobić, nim ktokolwiek nas odnajdzie. Biegłam ile sił, potem truchtałam, a gdy na horyzoncie pojawił się zamek Urquhart, szłam już powoli, co chwilę się potykając. Widok celu dodał mi jednak energii, więc popędziłam przez starą fosę, wjazd i zarośla, aż wreszcie dotarłam do Bramy Wodnej. Hank stał na brzegu i pochylał się nad kamerą w zarzuconym na głowę płaszczu przeciwdeszczowym. Ellis siedział w łodzi na pół
zanurzonej w wodzie. Przez chwilę pomyślałam, że chce wysiąść, lecz szybko uświadomiłam sobie, że wyładowali już ekwipunek, a lina leży zwinięta na dziobie. Wypływał więc na jezioro. Zbiegłam ze wzgórza i nim którykolwiek z nich się zorientował, wskoczyłam na dziób łodzi. Wylądowałam na kolanach, w zebranej na dnie deszczówce, i uderzyłam żebrami o ławkę. Gdy uniosłam głowę, by odgarnąć z twarzy przemoczone włosy, ujrzałam Ellisa wpatrującego się we mnie z otwartymi ze zdziwienia ustami. – Maddie! Co, u licha?! – wykrzyknął zszokowany. Hank wyjrzał spod płaszcza. – Jezu Chryste! Co tu, do cholery, robisz? Przecież ci mówiliśmy, że lepiej dziś nie wychodzić. Na dnie łodzi, za ławeczką, leżała miniatura potwora – oliwkowozielona, z wygiętą szyją, wyłupiastymi oczami i długą płetwą grzbietową. Rzuciłam się do przodu, by ją złapać. – Dlaczego? Dlatego? – pytałam, wymachując nią nad głową. – Odłóż to, Maddie – wysyczał Ellis przez zaciśnięte zęby. – Z przyjemnością. – Odrzuciłam model za siebie najdalej jak potrafiłam. Leżąc na boku, kołysał się na wodzie. Roześmiałam się. – Mój Boże, na dodatek nie działa. Ellis nie spuszczał ze mnie wzroku. Hank westchnął teatralnie. – Ellis, wyłów go, dobra? Bo kończy nam się tworzywo. A przy okazji, może zapanujesz nad swoją żoną? Ellis złapał wiosła i wciąż się we mnie wpatrując, skierował łódź w stronę miniatury. – Hej, Hank! – krzyknęłam schrypniętym z wysiłku głosem. –
Muszę z tobą pogadać! O tej kontroli. Chce mi zmienić mózg w suflet? O to mu chodzi? Hank przewrócił oczami. – Po co te wrzaski, Maddie? Chce tylko, żebyś przestała się zachowywać jak wariatka. Nic ci nie zrobi, jeśli sama nad sobą zapanujesz. – Wczoraj byłeś innego zdania. Co się od tego czasu zmieniło? – Jest po prostu sfrustrowany – zresztą wszyscy jesteśmy! – i mówimy rzeczy, których wcale nie mamy na myśli. To się tyczy także ciebie. Szczególnie ciebie. Ale już niedługo wyrwiemy się z tej przeklętej dziury, więc wytrzymaj jeszcze kilka dni, dobra? – A kiedy dzwonił do sądu, też był zdenerwowany? Bo jakieś pół godziny temu dwóch policjantów z Inverness przyjechało aresztować Angusa. Hank uniósł gwałtownie wzrok. – Ellis? To prawda? – Cholera jasna, po co go w ogóle pytasz? – Mój głos zaczął się rwać. – Myślisz, że nagle przestanie kłamać? Na litość boską, przecież udawał daltonistę, żeby się wykręcić od wojny! – Wypowiedziane słowa wróciły do mnie odbite echem od wzgórz na przeciwległym brzegu. Ellis przekroczył środkową ławeczkę łodzi i kątem oka dostrzegłam, jak jego zaciśnięta pięść zbliża się do mojej głowy. Zaraz potem leżałam już na dnie w deszczówce i migotało mi przed oczami. – Chryste, Ellis! – krzyknął Hank. – Co z tobą? Leżałam skulona, czekając, aż odzyskam wzrok. – Jasna cholera, wracaj tu natychmiast! Ellis, ja nie żartuję! Szoruj do brzegu! – wołał coraz bardziej nerwowo Hank.
– Najpierw pogadam z żoną – odkrzyknął niemal wesoło Ellis. – Ellis, jeśli natychmiast nie przybijesz do brzegu... – Chyba nie masz na to wielkiego wpływu, co? Uniosłam się na łokciach, choć wciąż kręciło mi się w głowie. Znajdowaliśmy się ze dwanaście metrów od brzegu. Ellis siedział na środkowej ławce i przyglądał mi się z uśmieszkiem na ustach. – Więc to prawda – odezwałam się. – Pojęcia nie mam, o czym mówisz. – Rozróżniasz kolory. Wzruszył ramionami. – I co z tego? To bez znaczenia. – Bez znaczenia? – Nikt poza tobą się o tym nie dowie. I nie przejmuj się zabiegiem, kochanie. W klinice luksusów ci nie zabraknie. – Ellis! – krzyknął z brzegu Hank. – Kiedy wyjdę z tej łodzi – powiedziałam cicho – nigdy więcej mnie nie zobaczysz, no, może z wyjątkiem rozprawy rozwodowej. Nie możesz mi już nic zrobić. – Ależ owszem. Jesteś ubezwłasnowolniona, co czyni mnie twoim opiekunem prawnym. Wystarczy jeden telefon do szpitala i... – Nie zabiorą mnie, jeśli nie będą mogli mnie znaleźć, a to ci gwarantuję. – Ellis! Zawróć! – zaryczał Hank. – A swoją drogą, Angusa nie aresztują za kłusownictwo w Craig Gairbh, bo jest właścicielem majątku – ciągnęłam. – Z tego wynika, że musicie być dalekimi kuzynami, chociaż przyznam, że zupełnie nie dostrzegam podobieństwa. Zmierzyliśmy się wzrokiem, jakbyśmy się dotąd nie widzieli. Fala uderzyła o burtę łodzi i ją rozkołysała.
– Ellis! – wołał Hank. – Zawracaj, na litość boską! – Zostaw nas w spokoju, Hank! Skończę, to wrócę! – Patrzcie! – wrzasnął Hank tak gardłowym i nieopanowanym głosem, że nie mogliśmy go nie posłuchać. Zaciekle filmował. Wyciągniętą spod płaszcza ręką wskazywał na jezioro. – Tam! To było długie, czarne i wygięte. Wynurzyło się tylko na chwilę, ale ślad ma przynajmniej dwadzieścia metrów! Cholera! Mamy go! Wszystko nakręciłem! Jasna cholera, nakręciłem! Ellis, to będzie cholerna sensacja! Ellis natychmiast obrócił się na ławeczce z odmienionym wyrazem twarzy, ja zaś uchwyciłam się burty i wyjrzałam. Pod wodą mknęło coś dużego czarnego i zaokrąglonego. Nim się zorientowałam, uniosło się, uderzyło w dno łodzi i wyrzuciło mnie w powietrze. Znajdowałam się już pod powierzchnią jeziora, gdy zdałam sobie sprawę, że moje usta i nos wypełnia woda. Jej chłód mnie poraził. Wokół unosiły się tysiące pęcherzyków powietrza, które uciekało z mojego ubrania. Wiedziałam, że biegną ku górze, zatem musiałam opadać na dno twarzą w dół. Wierzgnęłam instynktownie, próbując się wyprostować. Bąbelki nie były już tak liczne, co oznaczało, że odzież nasiąka wodą. Przez głowę przemknęła mi tylko jedna myśl – żeby uwolnić się z płaszcza, lecz nim udało mi się przemieścić do przodu ręce, zziębnięte palce odmówiły już posłuszeństwa. Zdołałam namacać guziki, a nawet nici, którymi przyszyto je do płaszcza, lecz nie dałam rady ich porozpinać. W końcu ręce odpłynęły bezradnie na boki. Spojrzałam w górę na powierzchnię, jakby przez grube faliste
szkło, i zobaczyłam Ellisa, który stał w łodzi z wiosłem w ręku. Zanurzył je w wodzie i dotknął mojej piersi. Ogromnym wysiłkiem woli przemieściłam ręce i złapałam wiosło tuż ponad piórem. Trzymałam je przez chwilę, która zdawała się trwać całą wieczność, a potem zastanowiło mnie, dlaczego nie przesuwa się w kierunku łodzi. Zdumiona spojrzałam w górę na zdeterminowaną twarz Ellisa widoczną poprzez niezliczone drobinki torfu. Wcale mnie nie ratował. Upewniał się jedynie, że nie wypłynę. Daremnie usiłowałam odepchnąć wiosło. Przemieścił je ku środkowi mojej klatki piersiowej i zanurzał mnie coraz głębiej, dopóki z moich nozdrzy nie wydostały się ostatnie pęcherzyki powietrza. Tracąc przytomność, zobaczyłam tylko, jak powierzchnia wody jeszcze bardziej się oddala, a potem nastąpiła ciemność. W następnej chwili wystrzeliłam w górę, jakbym trafiła w bijący wbrew naturze gejzer. Silna ręka objęła mnie wpół i niemal natychmiast, z ogłuszającym pluskiem, przebiłam powierzchnię jeziora. Potem, przytrzymywana od tyłu, szybko sunęłam w kierunku brzegu. – Jeszcze trochę, mo gràdh[15], mocno cię trzymam – powiedział mi wprost do ucha Angus. Jego swobodne ramię równomiernie uderzało o wodę, a nogi zaciekle ją pompowały. Bezskutecznie próbowałam zaczerpnąć powietrza. Nie mogłam nawet unieść rąk, by uchwycić się jego ramienia. Oczy wciąż mi się zamykały i z trudem je otwierałam. W pewnej chwili ujrzałam nad sobą kłębiące się chmury, które do złudzenia przypominały żywe stworzenie, a potem przestałam cokolwiek widzieć.
Chmury, pustka. Chmury, pustka. Aż wreszcie tylko pustka.
[15] Z
gaelickiego szkockiego: kochanie.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
Nieco
później poczułam na ustach wargi Angusa i zwymiotowałam wodą. Potem zostałam ułożona na boku i niebawem moją klatkę piersiową przeszedł nagły skurcz, który wydobył z nosa i ust kolejne potoki wody. Z trudem złapałam bulgoczący oddech – pierwszy, odkąd zniknęłam pod taflą jeziora. Angus posadził mnie i owinął swoim płaszczem. – Co, u licha? – spytał Hank, wyglądając spod namiotu z płaszcza przeciwdeszczowego. – Chryste, co się stało? Wszystko dobrze, Maddie? – Nie – warknął Angus. – Prawie się utopiła i jest całkiem przemarznięta. Daj mi swój płaszcz. Hank wyplątał się z ciepłego okrycia i rzucił je Angusowi. – Co się stało? Nawet nie zauważyłem, jak wpadła do wody. – Patrzył na mnie zdziwiony. – Mój Boże, twarz i dłonie ma zupełnie sine. Angus okutał mnie w kolejny płaszcz i wziął na ręce. – Zaniosę ją do suszarni kukurydzy – poinformował Hanka. – To zachowany budynek przy przeciwległej ścianie zamku. A ty biegnij co sił w nogach na północ. Pierwszy biały dom, jaki zobaczysz, to gospodarstwo McKenziech. Opowiedz im, co się stało. Niech wezwą policjanta. On ma samochód. Gdy Angus niósł mnie przez Bramę Wodną, wsparłszy sobie moją głowę na ramieniu, spojrzałam w dal na jezioro.
Ellis wciąż płynął łodzią, wiosłując jak szalony jednym wiosłem. Drugie unosiło się na wodzie gdzieś w oddali. Hank przyprowadził Mhàthair. Oboje nieśli naręcza kap i koców. Nim się zorientowałam, matka Anny zamieniła na nie płaszcze, owijając mnie niczym niemowlę, a potem ułożyła mnie na starym piecu i usadowiła się obok, otulając jak najdokładniej połami swojego płaszcza. Oparta o nią dygotałam z zimna, na przemian gwałtownie kaszląc i łapiąc płytki oddech. Angus owinął przemoczone ubranie kocem, jakby włożył kilt, i chodził w tę i z powrotem. Za każdym razem, gdy rozrywał mnie kaszel, podbiegał, by mnie posadzić, a Mhàthair klepała mnie po plecach. Pobladły Hank kucnął przy ścianie. Po chwili podniósł się i powiedział: – Chyba pójdę dopilnować, żeby ten dureń wydostał się na brzeg. – Na twoim miejscu wziąłbym raczej kamerę, a ten amadain[16] niech sobie radzi sam. – Wiem, że zachował się jak świnia, ale chyba nie zasługuje na to, żeby tam utonąć – przekonywał Hank. – Niczego innego mu nie życzę – odparł Angus – ale spodziewam się, że wróci, choćby po to, żeby się zająć dowodami. – Co do kamery, to mój płaszcz przeciwdeszczowy powinien odpowiednio ją zabezpieczyć. – Faktycznie o nią mi chodzi, ale nie przed deszczem trzeba ją chronić. Mogłeś niechcący sfilmować, jak twój przyjaciel usiłuje zamordować żonę. – Co? Nic podobnego. To wprost niedorzeczne. – Po chwili milczenia Hank odwrócił się w moją stronę. – To prawda, Maddie? Zdołałam potwierdzić skinieniem głowy.
Wpatrywał się we mnie przez parę sekund, aż dotarła do niego powaga sytuacji. Wtedy odwrócił się i wyszedł. Ze swojego miejsca w suszarni kukurydzy miałam doskonały widok na Bramę Wodną. Hank przedarł się przez zarośla, zatrzymał na moment pod jej podłuczem i spojrzał na brzeg. Potem wydał z siebie dziki wrzask i rzucił się w dół. Przez kilka minut słychać było gniewne krzyki, nagłośnione dodatkowo przez wodę, lecz ich treści nie udało mi się pojąć. Hank wrócił zupełnie odmieniony. Wszedł do suszarni ciężkim krokiem, przygarbiony i ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie poruszał nawet rękami. Wyglądał jak żywy trup. Ześlizgnął się po ścianie, by znów przy niej kucnąć. Tępo wpatrywał się w skrawek podłogi między nogami, łokcie oparł o kolana, a dłonie zwisały mu bezwładnie. Były całe zakrwawione i podrapane. – Ubiegł mnie – wykrztusił wreszcie. – Wrzucił kamerę do jeziora. Milczeliśmy. Uniósł głowę i obrzucił mnie ponurym spojrzeniem. – Próbowałaś mi to powiedzieć, a ja cię nie słuchałem. Myślałem, że go dobrze znam. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Leżałam przytulona do Mhàthair, nie siląc się nawet na odpowiedź. – Jasne, że nie – ciągnął Hank. – Wiem, że teraz nie mogę ci tego wynagrodzić. Ale naprawdę nie miałem o niczym pojęcia, nawet nie wiem, kiedy zdołał się wymknąć, żeby zadzwonić. Przecież prawie cały czas spędzaliśmy razem. Za to przysięgam, że jeśli oprócz sądu zadzwonił do szpitala, nie pozwolę im cię donikąd zabrać.
– Nic z tego – zacharczał Angus. – Nie dam ci nawet okazji zbliżyć się do drania, który okaże się na tyle głupi, żeby spróbować zabrać Maddie. Rozmażę mu mózg po ścianie, możesz mnie trzymać za słowo. A przy okazji zmiażdżę też tego cykora na dole. Niech się lepiej modli, żeby Bob go zamknął, zanim dobiorę mu się do skóry. Hank patrzył na rozzłoszczonego Angusa, a potem znów zwiesił głowę. Gdy nadjechał Bob, Angus zaniósł mnie do samochodu, a Mhàthair z Hankiem podążyli za nim. Nikt nie zaproponował nawet, by zabrać też Ellisa. W drodze do gospody Bob dopytywał się o szczegóły. – Więc mówicie, że istniał dowód na usiłowanie zabójstwa w postaci filmu, ale został zniszczony? – Aye – potwierdził Angus. Bob zwrócił się do siedzącego na pasażerskim siedzeniu Hanka, który akurat wyglądał przez okno. – A pan mówi, że niczego nie widział? – Tylko potwora – odparł zapytany z przygnębieniem. – Ale przecież pan tam był! – Bob dwukrotnie klepnął kierownicę, by podkreślić wagę swoich słów. – Skupiłem się na filmowaniu. Zirytowany Bob parę razy zerknął na Hanka, a potem tylko westchnął. – Cóż, mamy jednego naocznego świadka i na szczęście niedoszła ofiara również może zeznawać. Na tej podstawie z pewnością mogę go aresztować. Dojechaliśmy do gospody i zaparkowaliśmy przed wejściem. Pod twardymi i zmarzniętymi oponami samochodu zachrzęścił żwir.
Bob odwrócił się na siedzeniu i obserwował, jak Angus wynosi mnie z wozu. – Przywiozę doktora McLeana – zaoferował się – a potem pojadę po tę żałosną kreaturę. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem aresztanta. – Znów westchnął. – Chyba trzeba go karmić. Gdy tylko Angus wniósł mnie na górę, Anna, Meg i Mhàthair wyrwały mnie z jego rąk i wyrzuciły go z pokoju, każąc mu porządnie się wysuszyć. Wkrótce w palenisku zapłonął ogień, a kobiety przebrały mnie w grubą koszulę nocną i przygniotły tyloma okryciami, że nie byłam w stanie się poruszyć. Stopy obłożyły mi ceramicznymi świnkami, a Mhàthair – przyłożywszy ucho do mojej piersi i potrząsnąwszy z dezaprobatą głową – na chwilę zniknęła, by wrócić z parującym, wonnym okładem, który wsunęła mi z przodu pod koszulę. Pomiędzy palce nóg włożyła mi rozgnieciony czosnek, a potem dokładnie owinęła stopy. Ponownie mnie okrywając, w dolnej części łóżka umieściła kolejną zwiniętą wpół narzutę, co jeszcze bardziej mnie przytłoczyło. Znosiłam te zabiegi bez słowa sprzeciwu. Kiedy nie kaszlałam, aż dudniło mi w płucach. Byłam zbyt słaba, by się poruszać, więc leżałam, odruchowo patrząc w ogień, mniej lub bardziej świadoma, jakbym co pewien czas popadała w trans. Ponownie przeżywałam chwile, które miały poprzedzać mój koniec – nieśpieszne obracanie się w wodzie podczas opadania na dno, ogłuszający szum pęcherzyków powietrza, stukanie wioseł w dulkach. Pierwsze chwile, gdy gorączkowo myślałam, jak się uratować, i ostatnie, kiedy pogodziłam się z nadchodzącą śmiercią. Ellis dostrzegł szansę, żeby się mnie pozbyć, i bez wahania ją wykorzystał. Wystarczył drobny wysiłek, a zdołałby zapewnić sobie
wszystko – mój i swój spadek, a także zachowanie jego podłej tajemnicy. Rzecz jasna wszystkiemu teraz zaprzeczy. Udowodni, że ze względu na moją kondycję psychiczną moich zeznań nie należy brać pod uwagę, i przekona wszystkich, że Angus mylnie zinterpretował całe zajście. Co więcej, przedstawi się zapewne w roli bohatera, utrzymując, że zabrakło mu zaledwie kilku sekund, by wciągnął mnie do łodzi, a interwencja Angusa skazała mnie tylko na dłuższe przebywanie w wodzie. Zastanawiałam się, jak wyjaśni brak kamery i zaprzeczy wersji wydarzeń Hanka, bo szczerze wątpiłam, by uciszenie przyjaciela okazało się równie łatwe jak unieważnienie moich słów. Czy naprawdę zetknęliśmy się z potworem? Nigdy się tego nie dowiemy. Dzięki Ellisowi nikt już się o tym nie przekona.
[16] Z
gaelickiego szkockiego: idiota.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
Zgodnie
z orzeczeniem doktora McLeana trans, w który momentami popadałam, okazał się hipotermią. Skinieniem głowy lekarz wyraził uznanie dla rozgrzewających zabiegów Mhàthair i stwierdził, że niebezpieczeństwo związane z obniżeniem temperatury ciała już minęło. Niemniej nałykałam się wody i miałam przez to symptomy zapalenia płuc. Najważniejsze – jak zaznaczył – było teraz niedopuszczenie do faktycznego rozwoju tej choroby, bo w ciągu kilku godzin mogłaby się dla mnie skończyć śmiercią. Wyjął z torby butelkę jaskrawozielonego syropu i postawił ją na komodzie. – Ten lek zawiera środek wykrztuśny. Pacjentka powinna wszystko wykaszleć. – A olej rycynowy? – spytała niecierpliwie Anna. Lekarz pokręcił tylko głową. – Obawiam się, że tu nic nie pomoże. Przestraszona Anna zaczerpnęła gwałtownie powietrza. W nocy temperatura mojego ciała gwałtownie rosła i opadała. Momentami czułam, że się wprost gotuję, by po kilku sekundach cała trząść się z zimna. Wyczerpywały mnie straszliwe ataki kaszlu, a w przerwach pomiędzy nimi każdy oddech sprawiał mi ból, jakby rozrywał płuca. Byłam zdana na łaskę i niełaskę własnego organizmu.
Podciągałam kurczowo nakrycia, błagając, żeby ktoś dołożył do ognia, by po chwili je odrzucić, a niekiedy nawet skopać na podłogę. Mhàthair podnosiła je z niezmiennym spokojem i delikatnością. Co pewien czas zmieniała mi okłady, stosując na przemian tartą cebulę z octem i plaster gorczycowy. Podczas napadów gorączki zdejmowała je, a przykrywając mnie, umieszczała ponownie. Kręciła się po pokoju, wykonując mnóstwo tajemniczych czynności, i zdawała się kimś więcej niż tylko kompetentną osobą o sprawnych dłoniach i zwinnych palcach. Angus nie odstępował ode mnie na krok. Gdy było mi duszno i błagałam o lód, ocierał mi czoło i zwilżał wodą język. Kiedy trzęsłam się z zimna, otulał mnie kołdrami i kocami i głaskał po policzkach. Przez całą noc, otwierając oczy, widziałam przed sobą jego twarz. W pewnej chwili, we wczesnych godzinach rannych, kiedy gorączka tak mnie wyczerpała, że obolałe szczęki zupełnie się zacisnęły, Angus przyłożył mi rękę do czoła i z niepokojem spojrzał na Mhàthair. Ona również sprawdziła mi temperaturę i wybiegła z pokoju. Angus zsunął ze mnie pościel i przytrzymując bezwładne ciało, zdjął mi przez głowę nocną koszulę. Potem wyżął chłodne ściereczki i rozłożył je na spoconej skórze. Po paru minutach wróciła Mhàthair, pomogła Angusowi mnie posadzić i napoiła ziołami. Słodycz miodu nie zdołała przebić goryczy pozostałych składników leczniczej herbatki. Gdy mnie położyli, odpływałam już w ciemność podobną toni jeziora. Nim wszystko zniknęło, zobaczyłam przed sobą piękną młodą kobietę o smutnych oczach. Unosiła się w wodzie z rozpostartą wokół suknią i włosami. Instynktownie wiedziałam, że to Màiri.
Poruszyła ustami i uniosła ku mnie ręce, lecz nim się zorientowałam, co mówi, zarówno ona, jak i wszystko wokół zniknęło. Kolejną rzeczą, którą pamiętam, było przebudzenie i niepewność, gdzie się znajduję. Zamrugałam i zobaczyłam przed sobą błękitne oczy Angusa. Przystawił fotel do mojego łóżka. Z drugiej strony uniosła się Mhàthair i położyła mi rękę na czole. – Chwała Bogu, gorączka ustąpiła – orzekła. – Wyszła z tego. Angus na chwilę zamknął oczy, podniósł moją dłoń i ucałował. – Nigdy więcej mnie tak nie strasz, mo chridhe. Myślałem, że cię straciłem, a jezioro już dość mi w życiu zabrało.
Mimo
spadku temperatury musiałam jeszcze pozostać w łóżku. Sam kaszel był wyczerpujący i nader uciążliwy. Anna siedziała przy kominku zajęta robótką, a ja odpoczywałam, gdy ktoś zastukał we framugę drzwi. – Puk, puk – powiedział Hank. – Przyjmujesz już gości? – Nic podobnego – odparła surowo Anna. – Nie w tym stanie. – Przepraszam. Nie chodzi o pustą gadaninę. Proszę, Maddie, zgódź się zamienić ze mną słowo. Na osobności. – Ty durniu, ona dopiero wraca do zdrowia – nie ustępowała Anna. – Co by to było, może zaczekać. – Niech wejdzie, Anno – wyszeptałam. Z powodu kaszlu mój głos stał się ledwo słyszalny. Przez parę sekund Anna wpatrywała się w Hanka, a potem pokazała mu rozcapierzoną dłoń. – Pięć minut – oświadczyła. – I ani chwili dłużej. Poczekam w korytarzu. Odłożyła robótkę na podłogę i wyszła, po drodze obrzucając go
zjadliwym spojrzeniem. Hank stał niepewnie, wiercąc się, jakby nie wiedział, co począć z rękami. Obawiałam się, że odruchowo zapali. W końcu obszedł łóżko i zapadł się w fotelu. Potem skrzyżował nogi w kostkach i utkwił wzrok w palenisku. – Czy on naprawdę próbował cię utopić? – spytał wreszcie. – Jesteś tego pewna? Dopiero po tych słowach odważył się na mnie spojrzeć. Patrzyłam mu prosto w oczy. Spuścił wzrok i wziął głęboki oddech. – Posłuchaj – zaczął. – Wiem, że to niczego nie zmieni, ale postanowiłem wysłać telegram do pułkownika. Napiszę mu, że Ellis skłamał w sprawie swojego daltonizmu. Są na to przecież testy. Nie może bez końca udawać. Odezwałam się po chwili milczenia: – Dlaczego? Żeby się zemścić? – Bo na to zasługuje! Bo oprócz zabiegu, na który planował cię skazać, omal cię nie zabił! I zniszczył mój film! I przez niego straciłem Violet! Zresztą pozbawił mnie wszystkiego, pewnie łącznie z tobą! – Spuścił głowę i przytknął palce do kącików oczu, jakby miał się rozpłakać. Obserwowałam go nieporuszona. – Nie pozbawił cię Violet – odparłam. – Byliście dla niej równie okropni jak dla mnie. Przestał silić się na wzruszenie i uniósł wzrok. – Co takiego? – Wiem o wszystkim, Hank. – Najwyraźniej w przeciwieństwie do mnie. O czym ty mówisz? – Wybrałeś orła czy reszkę? – spytałam. – I, co ważniejsze, wygrałeś czy przegrałeś?
Patrzył na mnie długo szeroko otwartymi oczami, nawet nie mrugając. – Jezu, Maddie. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. – Chyba wolę, żebyś milczał. Anna wróciła do pokoju. – Na dole czeka Bob – oznajmiła. – Mówi, że natychmiast musi z wami porozmawiać. To sprawa niecierpiąca zwłoki, a Maddie nie może do niego zejść, więc pyta, czy mógłby wejść na górę, choć wyraźnie zaznaczyłam, że to niestosowne, i nie zdziwię się, Maddie, jeśli się nie zgodzisz. – W porządku – odpowiedziałam. – Niech tu przyjdzie. Próbowałam zachować spokój, lecz czułam potężny przypływ adrenaliny. A jeśli policjant powie, że Ellisowi udało się wymknąć? Angus z Anną wprowadzili Boba do mojej sypialni. Policjant stanął w nogach łóżka z czapką w ręku. – Pani Hyde – zaczął, skinąwszy głową na przywitanie – mam nadzieję, że czuje się pani nieco lepiej. Angus mówił, że miała pani ciężką noc. – Owszem, dziękuję. Jest już widoczna poprawa – odpowiedziałam, choć wywołało to atak kaszlu. Odwróciłam się na bok, a Anna podbiegła, by poklepać mnie po plecach. Bob zaczekał, aż mi przejdzie i wrócę do poprzedniej pozycji. – Bardzo mi przykro, że przeszkadzam, lecz zaistniała sytuacja nie pozostawia mi wyboru. – Jaka sytuacja? – dopytywał się Angus i z jego pochmurnej twarzy wywnioskowałam, że doszliśmy do podobnych wniosków. – To nie to, o czym myślicie – zapewnił Bob. Przez chwilę przyglądał się swoim butom, a potem spojrzał Hankowi prosto w oczy. – Panie Boyd, czy na brzegu doszło do jakiejś... sprzeczki?
– Pewnie, że tak. Dałem mu porządnie w łeb. – A czy był... przytomny, gdy po raz ostatni go pan widział? – Wyglądał fatalnie, ale niewątpliwie był przytomny, a nawet hałaśliwy. – Cóż – odparł Bob, mnąc czapkę – obawiam się, że gdy wróciłem, by go aresztować, podejrzany nie żył. Angus natychmiast znalazł się u mego boku i położył mi rękę na ramieniu, ja zaś kurczowo uchwyciłam jego palce. – Co takiego? Jak to? – domagał się wyjaśnień Hank. – Wygląda na to, że utonął u samego brzegu, w bardzo płytkiej wodzie, głębokości około pięciu centymetrów – mówił Bob. – Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Zanurzoną miał tylko twarz, reszta ciała nawet się nie zamoczyła. Hank gorzko się roześmiał. – Pewnie udawał, żeby pan sobie poszedł. Z pewnością mógłby się do tego posunąć. – Nie ma wątpliwości, że nie żyje. Ciało znajduje się już w kostnicy w Inverness. Pozostaje jedynie wyjaśnić, jak do tego doszło. Pod wpływem narastających podejrzeń na twarzy Hanka odmalował się wyraz paniki. – Mój Boże, nie myśli pan chyba, że go zabiłem! – wykrzyknął. – Przysięgam, że gdy odchodziłem, stał na własnych nogach! Musiał potem upaść. Dałem mu porządnie po uszach! Ot, co! Zwrócił ku mnie twarz i popatrzył na mnie rozpaczliwie, zaciskając pięści. – Maddie! Powiedz mu! Na litość boską, przecież wiesz, że bym go nie zabił! Powiedz mu! – To prawda – potwierdziłam. – Hank nigdy by tego nie zrobił.
Stanowili jedność. Hank patrzył na mnie znękanym wzrokiem. Bob z namysłem potarł podbródek. – Cóż, wziąwszy pod uwagę całe zajście – a jeszcze nigdy nie miałem z czymś takim do czynienia – przypuszczam, że mógłbym je zaklasyfikować jako przypadkowe utonięcie... Zakładając, że rodzina nie wniesie co do tego zastrzeżeń. Spojrzał na mnie pytająco. Na znak zgody spuściłam głowę. Angus ścisnął moje ramię, a ja jeszcze mocniej chwyciłam jego palce. Bob wziął głęboki oddech. – W tej sytuacji nie jestem pewien, co wypada powiedzieć. Choć wiem, jak nagle to na panią spadło, czas się zająć organizacją pogrzebu. Gdybym mógł w czymś pomóc, w czymkolwiek, proszę się do mnie zwrócić. – Dziękuję – odpowiedziałam cicho. Po wyjściu Boba Hank krokiem lunatyka skierował się ku drzwiom. Gdy usłyszeliśmy, jak zamyka się w swoim pokoju, spojrzałam na Angusa. Wiedziałam, że coś się za chwilę wydarzy, lecz na mrożący krew w żyłach krzyk, który rozszedł się po budynku, nie sposób się było przygotować. Objęłam Angusa w pasie, słuchając, jak intonowana przez Hanka straszliwa pieśń żałobna przechodzi w dziki szloch. Angus przytulał moją głowę i gładził mnie po włosach. – A ty, m’eudail? Dobrze się czujesz? Skinęłam głową. – Chyba tak. Nie życzyłabym tego nikomu, ale, mój Boże... – Wszystko w porządku, mo run geal og. Nie musisz niczego
tłumaczyć. A już na pewno nie mnie. Wzięłam go za rękę i przycisnęłam do niej policzek. Hank wciąż szalał z rozpaczy, lecz nie potrafiliśmy mu w żaden sposób ulżyć. Nikt na świecie nie mógł go pocieszyć, bo nie tylko się załamał. Był niczym część świeżo rozszczepionej całości.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
Koniec końców odesłałam Ellisa matce. Nie chciałam uczestniczyć w pogrzebie. Podejrzewałam zresztą, że nie będę tam mile widziana. Dwa dni po tym, jak Hank wyleciał z ciałem, Angus przemknął się do mojego pokoju i wślizgnął się do łóżka. Leżał obok mnie wsparty na łokciu i odgarniał mi włosy z szyi. Potem zahaczył palcem dekolt nocnej koszuli. – Zdejmij to... Gdy leżałam już naga, pochylił się nade mną i wyszeptał mi wprost do ucha: – Chcę się z tobą ożenić, mo chridhe. Żebyśmy jak najszybciej robili to oficjalnie. Obsypywał moją szyję delikatnymi pocałunkami. Gdy dotarł niemal do obojczyka, złapał kawałek ciała zębami. Ze świstem wciągnęłam powietrze i aż zjeżyły mi się włosy. – Pod warunkiem oczywiście, że zechcesz wyjść za takiego brutala jak ja – ciągnął, nie przestając całować. Dotarł do lewej piersi i dotknął językiem sutka. Wyprężyłam się. Uniósł głowę. – Właściwie cię nie spytałem, ale ta ostatnia uwaga wymaga jednak odpowiedzi... – Oczywiście! – wykrzyknęłam. – Chcę być panią Grant, jak tylko... och!
Jego usta znów zaczęły się poruszać. – Tak naprawdę – mówił, nie przerywając całowania – zostaniesz wielmożną panią Madeline Grant, lady Craig Gairbh. To, co później wyprawiał, uczyniło mnie niezdolną do odpowiedzi, w każdym razie nie słowami. Dla przyzwoitości postanowiliśmy odczekać kilka tygodni, lecz wyjąwszy formalności, od tego dnia żyliśmy już jak małżeństwo. Angus spędzał noce w mojej sypialni, choć przed świtem nadal wymykał się na dół, by nie urazić Anny. Wieści z frontu wyraźnie wskazywały, że wojna w Europie niebawem się zakończy. Kolejne miasta kapitulowały lub je wyzwalano, a Niemcy wycofywali się coraz dalej w głąb swojego terytorium. Byli już ze wszystkich stron otoczeni i brakowało im rekrutów. Zaczęli powoływać do wojska chłopców z Hitlerjugend, nawet młodszych nastolatków, i ponownie angażować do walki mężczyzn, którzy stracili nogę poniżej kolana. Wydarzenia, począwszy od tych w Stanach Zjednoczonych, z daleka przypominały grę w domino. 12 kwietnia zmarł prezydent Roosevelt i zastąpił go, jako trzydziesty trzeci z kolei, Harry S. Truman. Trzy dni później siły brytyjskie oswobodziły zespół obozów koncentracyjnych w Bergen-Belsen, zastając tam – jak donosił „The Inverness Courier” – „tysiące zagłodzonych mężczyzn, kobiet i dzieci; nagie trupy ułożone w olbrzymi stos wysoki na ponad metr, szeroki na niemal trzydzieści i ciągnący się przez prawie osiemdziesiąt metrów; szerzący się kanibalizm, choroby i niewysłowione wprost okrucieństwo”. Generał Eisenhower błagał posłów z brytyjskiej Izby Gmin, by na własne oczy obejrzeli „agonię ukrzyżowanej ludzkości”, bo „tej zgrozy nie sposób wyrazić
słowami”. 16 kwietnia, w dniu kolejnej wielkiej ofensywy rosyjskiej, zdesperowany Adolf Hitler w ostatnim oświadczeniu nakazał natychmiastowe aresztowanie wszystkich oficerów i żołnierzy, bez względu na rangę, którzy wydadzą rozkaz odwrotu, a jeśli to konieczne – nawet ich egzekucję, bo choć noszą niemieckie mundury, z pewnością zostali przekupieni przez Rosjan. „Moi żołnierze na Wschodzie, w tej chwili liczy na was cały naród niemiecki, żyjąc jedynie nadzieją, że dzięki waszemu fanatyzmowi i uzbrojeniu oraz pod waszym przewodnictwem bolszewicki agresor pogrąży się we własnej krwi” – perorował. Dwanaście dni później po nieudanej próbie ucieczki do Szwajcarii rozstrzelano Mussoliniego wraz z kochanką. Ich ciała, wiszące głowami w dół na rzeźnickich hakach, wystawiono na widok publiczny na Piazzale Loreto. Zbliżyła się do nich kobieta i wykrzyknęła: – Pięć kul za pięciu pomordowanych synów! – Po czym wystrzeliła w i tak już zmasakrowane ciało dyktatora. Następnego dnia, 29 kwietnia, Amerykanie wyzwolili Dachau, pierwszy niemiecki obóz koncentracyjny i jeden z ostatnich wyswobodzonych. Nadciągając, natknęli się na trzydzieści wagonów węglowych z rozkładającymi się zwłokami. Wewnątrz obozu odnaleźli około trzydziestu tysięcy wychudzonych więźniów, którzy setkami umierali przez kolejne dni, bo ich organizmy okazały się zbyt słabe, by przyswajać pokarm. 30 kwietnia Rosjanie zdobyli Berlin i zatknęli na budynku Reichstagu swoją flagę. Ukryci w bunkrze Adolf Hitler i Ewa Braun, słuchając odgłosów walk, połknęli truciznę i podali ją psom, a Hitler strzelił sobie jeszcze w głowę.
Tej nocy skupiliśmy się wokół radia, ciężko dysząc z emocji. To było wprost nie do wiary. W końcu – po okresie takich zniszczeń, okrucieństwa i braku poszanowania dla ludzkiego życia, o jakich nikomu się dotąd nie śniło – działania wojenne zdawały się dobiegać końca. Tak zresztą było, choć jeszcze przez tydzień – dopóki wojsko niemieckie bezwarunkowo się nie poddało – oficjalnie tego nie podano. Gdy wreszcie ogłoszono Dzień Zwycięstwa, masowe świętowanie przerodziło się w chaos. Ludzie zrywali zaciemnieniowe zasłony i palili je na ulicach, wyły syreny i biły kościelne dzwony, triumfalne parady zmieniały się w dzikie, spontaniczne fety z krzykami, tańcami i śpiewem, nieznajomi kochali się w przydrożnych zaroślach, płonęły ogniska, a ze wszystkich wzgórz przez całą noc niosły się dźwięki dud. Pobraliśmy się z Angusem nazajutrz o dziesiątej rano, a dzień później na ślubnym kobiercu stanęli także Anna z Williem.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY
Kilka tygodni po ślubie zauważyłam, że Angus po cichu zastąpił płytę nagrobną nową, na której nie widniało już jego nazwisko. Tym razem to ja klęczałam przy grobie i wodziłam palcami po imionach Màiri i jej maleństwa. Przyniosłam im wiązankę zebranych w lesie dzwonków. Świadoma, że na cmentarzu pochowano jedynie dziecko, skierowałam się ku Bramie Wodnej, nie przestając po drodze zrywać kwiatów. Złożyłam je u brzegu jeziora i wpatrzyłam się w jego lśniącą, niemal czarną taflę, zastanawiając się, co nam się tu właściwie przytrafiło. Czy to Màiri? A może potwór? Albo coś zupełnie innego? Bestia z Loch Ness – jeśli w ogóle istniała – nigdy więcej nie dała mi o sobie znać. W ciągu minionego roku nauczyłam się jednak, że potworów nie brakuje i że zwykle wcale się nie ukrywają. Gdy Angus spytał mnie, czy chciałabym zobaczyć swój nowy dom, naturalnie przytaknęłam. Postawiłam jednak warunek, by się upewnił, że wojsko zdążyło całkowicie rozminować teren. Ryczał ze śmiechu, gdy opowiadałam mu o swojej eskapadzie, i oznajmił, że w majątku nigdy nie było min, a znaki miały jedynie odstraszać cywilów i zapobiegać samowolnym wypadom komandosów. Niemniej podczas ćwiczeń faktycznie stosowano prawdziwą amunicję.
– Jak ci się tu podoba? – spytał, gdy wyjechaliśmy zza zakrętu na obsadzoną dębami drogę dojazdową. Usunięto już baraki z falistej blachy oraz drut kolczasty, więc po raz pierwszy zobaczyłam dwór w pełnej krasie. Angus objął mnie ramieniem i z wyczekiwaniem wpatrywał się w moją twarz. – Och, Angus! – wykrzyknęłam, wyskakując z samochodu. – Jest po prostu wspaniały! Czy można wejść do środka? – Sądzę, że tak – odpowiedział i roześmiał się, widząc, że już biegnę ku drzwiom. Podwójne wrota były olbrzymie, z mosiężnymi okuciami. Wejście udekorowano rzeźbionymi konarami i winoroślą, która spływała z frontonu niemal do ziemi. Ponad nimi umieszczono olbrzymi herb, a wysoko, ponad fryzem z końmi wspierającymi tarczę, znajdowała się wieża zegarowa osadzona na kopule, którą według słów Angusa dobudowano w 1642 roku. Okna udekorowano rzeźbieniami, a między nimi w fasadę wkomponowano wysokie na kilkanaście metrów korynckie kolumny. Gdy weszłam do środka i zobaczyłam wielką wielopoziomową galerię, aż wstrzymałam oddech. Z wysokości wyłożonych dębowymi panelami ścian spoglądały na mnie pokolenia Grantów. Ramy ujmujące obrazy oddzielały złocone zawijasy. Większość sportretowanych miała rude włosy, a wszyscy bez wyjątku – uderzająco błękitne oczy Angusa. Sufity wszystkich komnat na paradnym piętrze dworu udekorowano misternymi stiukami, którym przeważnie towarzyszyły malowidła bądź złocenia. Każdy element był wyjątkowy – od ozdobnych żyrandoli przez średniowieczne arrasy po „gabinet osobliwości” należący niegdyś do Ludwika XIV.
Tapicerowane meble wydawały mi się dziwnie sfatygowane do momentu, gdy Angus wyjawił mi, że pochodzą z początku XVIII wieku i pokrywa je oryginalny aksamit. Próbowałam sobie wyobrazić reakcję pułkownika, gdy wiele lat temu po raz pierwszy się tu znalazł. Czy jego marzenia o odszukaniu potwora nie zbladły przypadkiem w zestawieniu z fantazjami o panowaniu w tym majątku? Czy dręcząc służące oraz nabywając akcent wyższych sfer i rodowe tweedy, nie dowiadywał się po cichu, ilu Grantów dzieli go jeszcze od tytułu właściciela tej ziemi? Nie miałam wątpliwości, że podobnie uczynił również Ellis. Choć wojna dobiegła końca, Europę wciąż ogarniał chaos: brakowało żywności i środków transportu, pomiędzy miastami przemieszczały się tłumy uchodźców, wojsko niemieckie masowo się poddawało, wyzwalano tysiące więźniów, a niezliczonych rannych żołnierzy czekała odbudowa przerwanego wojną życia. Nigdy nie zapomniałam poparzonych z SS Mallory, szczególnie zaś znoszonego ze statku żołnierza, który po drodze obrzucił mnie spojrzeniem. Otworzył mi oczy na rzeczywistość, której wcześniej udawało mi się jakoś unikać. Gdy Hank z Ellisem żyli sobie beztrosko, poparzony żołnierz, Angus, bracia Anny czy podobni im mężczyźni poświęcali wszystko, by ocalić resztę ludzkości. Chciałam im się jakoś odwdzięczyć. Gdy opowiedziałam Angusowi o swoim pomyśle, bez słowa wziął mnie w ramiona. Wkrótce plany były już gotowe. Na następnych kilka lat dwór w Craig Gairbh zmienił się w szpital rekonwalescencyjny dla rannych żołnierzy.
EPILOG
W
ciągu dwóch miesięcy korytarze budynku oraz salę balową wypełniły szpitalne łóżka oraz parawany. W Salonie Wschodnim urządzono salę operacyjną, a w Wielkim Holu oddział oparzeń. Sami przeprowadziliśmy się z Conallem do służbówek na ostatnim piętrze. Wkrótce dołączyła do nas Meg, która postanowiła zostać pielęgniarką. Pacjenci sprawiali, że czułam się zdruzgotana, a zarazem zdumiona. Widziałam, jak czterdziestosiedmioletni sierżant, oślepiony i dopiero uczący się poruszać z laską, po raz pierwszy dotknął płatków piwonii, a potem zanurzył w nich twarz. Trzymałam za rękę niespełna dwudziestoletniego chłopaka, który płakał, gdy nałożono mu protezę kończyny. Kibicowałam podczas często organizowanych w Wielkim Holu wyścigów na wózkach inwalidzkich. Bibliotekę zmieniliśmy w salę gier, a pewien niezłomny dwudziestodwuletni wojak ze strzaskanym ramieniem i kręgosłupem co rano prosił kogoś z nas, by go tam zawieźć. Bezlitośnie ogrywał wszystkich w szachy. Trzymałam kciuki za tych ludzi i setki im podobnych, którzy przewinęli się przez nasze życie i dom. Cieszyłam się, że ogród przynosi im pociechę, że chłodzą się przy fontannie. Meg stała się wielką ulubienicą żołnierzy i w kolejne walentynki wyszła za młodego kaprala, który, jak ona, pochodził z Clydebank. Z najcudowniejszej w świecie przyczyny nie uczestniczyliśmy
z Angusem w tej uroczystości. Poprzedzającej ją nocy urodziłam nasze pierwsze dziecko. W ten sposób odczarowaliśmy walentynkową klątwę. Podczas funkcjonowania szpitala przyszło na świat dwoje naszych dzieci, ku wielkiej uciesze pacjentów. Po wszystkich okropnościach wojny, widoku śmierci i rozpaczy, jakich doświadczyli, maleństwa oznaczały dla nich prawdziwą afirmację życia. Bo takie właśnie jest życie – wciąż trwa, piękne i tragiczne w swej kruchości. Szczęśliwi, którzy przetrwaliśmy, rozpostarliśmy szeroko ramiona, by wziąć je w objęcia.
OD AUTORKI
A teraz przejdźmy do uwag zamieszczanych zwykle przy okazji pisania prozy opartej na rzeczywistych wydarzeniach: Wykorzystałam fragmenty historii o spotkaniach ludzi z potworem. Zainspirowała mnie szczególnie „Fotografia chirurga”, którą przerobiłam na „Zdjęcie pułkownika”, zmieniłam też zupełnie przebieg zetknięcia się z potworem, które opisał członek Królewskiego Korpusu Obserwacyjnego. Brytyjska fabryka aluminium we Foyers została faktycznie zbombardowana w czasie wojny, lecz stało się to w południe, nie w nocy, i w lutym 1941 roku, nie zaś w styczniu 1945. Choć starałam się wiernie odtworzyć fakty towarzyszące utworzeniu brygady komandosów, zamek w Achnacarry posłużył za jej bazę szkoleniową dopiero w 1942 roku. Nie wymyśliłam wprawdzie faktów i liczb związanych z niektórymi bitwami oraz obozami śmierci, lecz są one nieprecyzyjne, bo w książce musiałam się opierać na informacjach, które w opisywanym okresie mogły być dostępne jej bohaterom, podawanych głównie w wieczornych audycjach BBC oraz artykułach z „The Inverness Courier”. Faktyczne liczby oraz cała prawda zostały ujawnione dopiero po latach i, jak wiadomo, jeszcze trudniej je pojąć niż te, które tak przerażały Maddie.
PODZIĘKOWANIA
Pojęcia nie mam, czy pisanie doprowadza ludzi do szaleństwa, czy też szaleńców ciągnie do pisania, lecz ta książka nie powstałaby bez pomocy następujących, bynajmniej nie szalonych osób, którym jestem za nią dozgonnie wdzięczna: Mojemu mężowi Bobowi, mojej opoce – bez twego nieustannego wsparcia i wiary w moje możliwości nie mogłabym nic napisać – dotychczas ani w przyszłości. Moim synom, Benjaminowi, Thomasowi i Danielowi, wspaniałym i niezwykle zrównoważonym młodym ludziom, mimo takiej matki. Hugh Allisonowi i Tony’emu Harmsworthowi. Miałam wrażenie, że przywiodła mnie do was jakaś niewidzialna ręka. Jako eksperci w zakresie Szkocji z czasów drugiej wojny światowej oraz potwora z Loch Ness przez lata powstawania tej książki wykazaliście heroiczną wręcz wolę odpowiadania na moje niezliczone pytania. Członkom rodziny Hugh: Hughiemu i Chrissie Campbellom, Donniemu i Joan Macdonaldom, Jockowi Macdonaldowi oraz Alasdairowi Macdonaldowi, którzy gościli mnie przy kominku i pilnowali – na nic nie zważając – by moja szklaneczka nigdy nie świeciła pustkami. Dziękuję wam za serdeczność, podzielenie się ze mną wspomnieniami i pokazanie rodzinnych pamiątek. Osobom mieszkającym w czasie wojny w Glenurquhart, które tak chętnie opowiadały o swoich doświadczeniach: Duncanowi MacDonaldowi, Angusowi MacKenziemu, Jessie (Nan) Marshall,
Williamowi Rossowi oraz Bonicie Spence. Lady Munro z Foulis, która tak uprzejmie zaprosiła mnie do zamku w Foulis, by opowiedzieć o swoich doświadczeniach związanych z Lotniczą Pomocniczą Służbą Kobiet i pozwolić sfotografować oryginalną zamkową kuchnię. Siobhan McNab, która w samą porę wsparła mnie gruntowną pracą archiwalną, Fionie Marwick z Muzeum West Highland w Fort William oraz Sheili Gunn służącej przekładem z języka gaelickiego. Moim zaufanym krytyczkom: Karen Abbott, Joshilyn Jackson i Renee Rosen, bo każda z nich przynajmniej raz sprowadziła mnie znad skraju przepaści lub z niej wyciągnęła. Już nie zliczę, ile razem przeszłyśmy książek. Byłoby również ogromnym niedopatrzeniem z mojej strony, gdybym nie przekazała wyrazów płynącej z głębi serca wdzięczności mojemu drogiemu przyjacielowi Davidowi Verzello, który rzucał wszystko, by czytać maszynopis tej książki, ilekroć go o to prosiłam – a zdarzało się to często. Dziękuję też szczególnie Emmie Sweeney, mojej cudownej agentce, Cindy Spiegel, redaktor prowadzącej, i Ginie Centrello wraz z zespołem z wydawnictwa Random House. Wszystkie odznaczacie się cierpliwością i głębokim zrozumieniem procesu twórczego. Oferowałyście mi nieustanną, pełną taktu pomoc w doprowadzeniu tej książki do możliwie najdoskonalszej postaci. Jestem też niemiernie wdzięczna Lisie Highton, mojej redaktor z Two Roads Books, która od początku wierzyła w tę powieść. Specjalne podziękowania składam także Cindy – w ostatnich latach życie rzucało mi wiele podkręconych piłek i nie potrafię wyrazić swej wdzięczności za to, że pozostałaś dla mnie oparciem.
Gdybym nie była go pewna, pewnie bym nie wytrwała. Dziękuję.
U brzegu Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja Motto PROLOG ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY EPILOG OD AUTORKI PODZIĘKOWANIA
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału: At the Water's Edge Copyright © 2015 by Sara Gruen All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Agnieszka Horzowska Projekt i opracowanie graficzne okładki: Katarzyna Borkowska Fotografie na okładce © Richard Jenkins (portret) © Elementals/iStock (pejzaż) © IADA/iStock (potwór) Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: U brzegu, wyd. I, Poznań 2015) ISBN 978-83-7818-951-0 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail:
[email protected] www.rebis.com.pl ISBN: 978-83-7818-951-0
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl