ZDJĘCIE I PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski REDAKCJA I KOREKTA: Anna Kolenda ISBN: 978-83-945802-1-6 WYDAWCA: KAGO KONWERSJA DO EPUB i MOBI: Marcin "Kamyk" Kamiński (dobre.media) KONTAKT:
[email protected] www.skazaniec.com
Copyright © 2016 Krzysztof Spadło & KAGO
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione. Wydanie I 2016
Dla Leszka Wojtaszaka. Na wieczną pamiątkę naszej znajomości.
Nie wiem jak długo ślęczałem obok drzwi. Czas przestał istnieć. Chłód posadzki przenikał przez moje ciało, umysł zapadł się w ciszę, a duszę wypełniały pustka i nicość. Powiadają, że człowiek potrafi wyrzucić z pamięci prawie wszystkie wspomnienia, z którymi wiążą się traumatyczne przeżycia. To chyba prawda. Wiele razy próbowałem przypomnieć sobie kawałek mojego życia od chwili, kiedy Frantz prężnym krokiem opuścił blok B aż do momentu, gdy po drugiej stronie okna rozległ się warkot zajeżdżających pojazdów. W mojej głowie jawią się tylko pojedyncze slajdy. Żadnych uczuć. Żadnych emocji i doznań. Pamiętam jedynie kilka obrazów, które zapisały się w zakamarkach mojego umysłu z iście fotograficzną precyzją. Na podłodze leżą szczątki połamanego taboretu. Z rozłupanych fragmentów drewna wychylają się na boki ostre końcówki drzazg. Za oknem, po drugiej stronie krat, puszyste bałwany białych chmur malują się na błękitnym, wrześniowym niebie. Szary, pomięty koc bezładnie rzucony na pryczę. Na półce zawieszonej ponad stołem spoczywa pudełko po wiśniach w czekoladzie i książka autorstwa braci Grimm. W rogu, tuż obok wiadra w połowie napełnionego wodą, leży metalowa micha o pogiętych obrzeżach i stara łyżka. To wszystko. Nic więcej. Czy to możliwe, żeby świadomość człowieka opuściła ciało, kiedy jego organizm jeszcze żyje? A może wtedy zostało mi dane doświadczyć czegoś mistycznego? Nie wiem. Chyba próżno szukać jakiejkolwiek odpowiedzi. Hałas dobiegający po drugiej stronie więziennego muru wyszarpał mnie z krainy niebytu. Miałem wrażenie, że w jednej sekundzie przez wszystkie zakamarki mojego ciała mkną setki nerwowych impulsów. Skuliłem się bardziej w sobie, zacisnąłem pięści i poczułem, jak każdy mięsień przeistacza się w stalową bryłę. Instynktownie nadstawiłem uszu. Moim umysłem zawładnął strach, oddech stał się płytki i szybki, a serce w piersiach rzuciło się do galopu niczym dzikie, spłoszone zwierzę. Położyłem dłonie na posadzce i przykucnąłem. Przez kilka chwil trwałem w tej pozycji i nasłuchiwałem. Ostrożnie, powoli i bezszelestnie ruszyłem na klęczkach w kierunku okna. Wsparłem się plecami o ścianę, dźwignąłem ciało i chyba po raz pierwszy w życiu bałem się spojrzeć na świat po drugiej stronie prętów. Do moich uszu docierał miarowy warkot silników. Wewnątrz głowy rozchodził się irytujący, rytmiczny szum. Zlęknione serce tłoczyło gęstą, lepką krew, która z trudem przeciskała się przez wąskie tunele tętnic i żył. Dudnienie pulsu rozsadzało mi skronie, czoło zrosiły krople potu, a w pachwinach poczułem ciepłą, śliską wilgoć. Wstrzymałem oddech i ostrożnie zerknąłem zza krawędzi okna. Dostrzegłem kilka opancerzonych pojazdów. Na każdej burcie widniały insygnia: czarne krzyże w białym otoku. Nagle w oddali, na drodze wiodącej wprost ku więziennej bramie, pojawiły się czołgi. Ryk silników coraz głośniej rozbrzmiewał w przestrzeni. Ich ponury odgłos narastał niczym pierwsze akordy preludium zwiastujące mroczną symfonię Wagnera. Kolumna żelaznych potworów zbliżała się z
każdą chwilą. Towarzyszyły jej złowieszcze zgrzyty przeszywane ostrymi, metalicznymi piskami. Jakimś cudem te dźwięki zamieniały się w rozżarzone szpikulce i z bólem wdzierały się do wnętrza czaszki. Stalowe taśmy gąsienic z jazgotem sunęły po bruku i bezlitośnie tarły o granitowe łby. Rury wydechów ciskały w powietrze kłęby czarnych spalin. Pierwszy z czołgów zatrzymał się ze szczękiem, a pozostałe pojazdy pancernej kolumny jak na komendę zrobiły to samo. Od więziennej bramy dzieliło go niespełna dwadzieścia metrów. Najpierw lufa uniosła się nieco w górę, a potem cała wieżyczka zaczęła wolno obracać się w prawo. Lustrowali teren. To było pewne, że w razie jakichkolwiek wątpliwości lub podejrzeń, są gotowi oddać strzał. Cofnąłem głowę, przywarłem plecami do ściany, a na skórze poczułem dreszcz przerażenia. Byłem przekonany, że jeśli jeszcze raz zerknę w okno, czarna źrenica lufy wypatrzy mnie w tym miejscu, a wtedy ktoś ukryty w skorupie żelaznego pancerza naciśnie jęzor spustu. W tej samej sekundzie, kiedy rozlegnie się huk wystrzału, pocisk rozszarpie mnie na strzępy, a więzienną celę zamieni w wyrwę pełną gruzu. Nawet nie zdążę poczuć, że umieram. Ta myśl sprawiła, że ogarnął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Moje kolana zaczęły drżeć i nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Osunąłem się wzdłuż ściany, a uczucia pełne trwogi i grobowego chłodu wypełniały każdy zakamarek mojego ciała. Trudno mi powiedzieć, co wtedy działo się w mojej głowie. Czy w tamtej chwili umysł zapadł się w pustkę? A może znalazł się w królestwie chaosu, gdzie miliony myśli mkną w szalonym pędzie, a ja nie potrafię pochwycić żadnej z nich? Moja rzeczywistość znowu się rozpada, nagle zdaję sobie sprawę, że siedzę skulony w kącie po lewej stronie drzwi. Światło dnia wpada do celi przez okno na przeciwnej ścianie. Ramionami obejmuję podkurczone kolana. Przez moje ciało mkną ciarki lodowatych dreszczy. Mięśnie na przemian drżą i napinają się w atakach krótkich, nerwowych skurczów. Obłęd i strach próbują mnie rozszarpać swoimi pazurami, a jedyne co słyszę, to mój własny głos. W uszach rozbrzmiewa wyraźny szept: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi... Od wielu lat na moich ustach nie gościły słowa modlitwy, ale w dniu, w którym niemiecka armia stanęła przed murami wronieckiego więzienia, zwróciłem się po ratunek do Stwórcy. Wiem, że to zakrawa na kpinę, lecz tak właśnie było. Dawno temu odsunąłem się od Boga i nieważne, czemu to zrobiłem. On doskonale wie, dlaczego tak się stało, ale nie w tym rzecz. Chodzi po prostu o to, że w życiu każdego człowieka pojawiają się takie chwile, kiedy zostaje już tylko modlitwa. Znacie to stare powiedzenie – "jak trwoga, to do Boga". Nie jest wam obce, prawda? Problem w tym, że człowiek w swej ułomności musi najpierw doświadczyć owej trwogi, poznać jej oblicze na własnej skórze i przekonać się, jakie to podłe uczucie. Ile razy zdarzyło się wam skomleć w duchu - „Boże, dopomóż!” albo „Boże, błagam, zlituj się!”. No, ile razy? Jak wiele było w waszym życiu deklaracji, obietnic i przysiąg, które składaliście w myślach przed Wszechmogącym? A ile razy dotrzymaliście słowa danego Bogu? No? Ile razy? Ale tak szczerze i uczciwie, jak to powiadają "z ręką na sercu", ile razy? Człowiek bardzo szybko zapomina o takich postanowieniach, a jeszcze szybciej potrafi rozgrzeszyć samego siebie. Siedziałem wciśnięty w róg, jakbym pragnął przeniknąć do wnętrza chropowatych ścian. W mojej głowie pojawiły się nierealne marzenia. Byłem w stanie zaprzedać diabłu duszę w zamian za nadludzką moc, która pozwoli mi wtopić się w więzienne mury i zniknąć w ich ramionach. Ukryć się. Pozostać tam aż po kres ich trwania. Od strony więziennego korytarza dobiegały niewyraźne odgłosy. Co chwilę padały jakieś krótkie komendy. Tupot biegnących nóg. Zgrzyt kraty oddzielającej blok B od głównego holu odbił się echem pośród ścian.
Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w drzwi. Wiedziałem, że niebawem zjawią się przed moją celą. Boże, proszę o szybką śmierć, proszę oszczędź mi bólu – w duchu gorliwie szeptałem tylko to jedno zdanie. Czułem, jak coraz mocniej zaciskam splecione palce dłoni. Została mi tylko modlitwa. Ostatnia modlitwa w moim marnym życiu. - Kontrolliere alle Zellen! - nagle ktoś wrzasnął rozkazującym tonem. Serce w piersiach uderzyło ze zdwojoną siłą. Wszystko wskazywało na to, że na więziennym korytarzu jest sporo ludzi, którzy już chyba mieli świadomość, że szturmują pusty budynek. Wszędzie było słychać kroki. Zelówki butów z charakterystycznym dźwiękiem uderzały o posadzkę. Tętent nóg wbiegających po schodach. Okrzyki i nawoływania. Wściekły stukot drewnianych podestów. Co chwilę rozlegał się łomot drzwi uderzających o futryny. Byli wszędzie. - Hier liegt eine Leiche! - Słowa dobiegły z niższej kondygnacji. Znowu tętent biegnących nóg. Odgłosy panującego zamieszania przybierały na sile. Z różnych stron padały niezrozumiałe komendy. Z każdą sekundą podnosił się coraz większy gwar. Nagle rozległ się dźwięk dzwonu na sterowni. Gong nie zdążył jeszcze zamilknąć, kiedy ktoś rzucił rozbawionym, donośnym głosem: - Wenn die Polen so kämpfen sollten wie hier, dann gehört das Land uns jetzt schon! W tej samej chwili salwy śmiechu pomknęły przez więzienne korytarze. Nawet nie byłem w stanie domniemywać, jaki był sens wypowiedzianych słów. Odważnie stawiane kroki zadudniły na podeście. Pióro drzwi z hukiem uderzyło o futrynę. Następne. Kolejne. Jeszcze trzy! Dwie! Jedna... - Herr Leutnant! Die Tür ist abgeschlossen! - krzyknął ktoś stojący na wprost mojej celi. - Hier, Herr Leutnant! W zgiełku zamieszania wyraźnie słyszałem, jak zbliża się kilka osób. Prężnie stawiane kroki dotarły pod moją celę. Rozmawiają. Czuję silny łomot w piersiach. Niewidzialna obręcz ściska mi krtań. Nie mogę zaczerpnąć oddechu! Dookoła mnie tylko lęk i przerażenie. Kurczę się i zapadam w sobie. Boże, żeby tylko nie bolało – jęknąłem w myślach. - Hau das Schloss kaputt! - pada krótka komenda. Wtem uderzenie. Następne. I jeszcze jedno.
Kolba karabinu poradziła sobie z kłódką. Szurnięcie zasuwy! Drzwi otworzyły się na oścież. Przerażony spojrzałem w ich kierunku. Do celi ostrożnie wkroczył postawny żołnierz. Miał na sobie mundur w szaro-kamiennym odcieniu, a na głowie charakterystyczny, czarny hełm. Nagle dostrzegł mnie kątem oka i nerwowo obrócił się w moją stronę. Błyskawicznym ruchem skierował we mnie lufę karabinu i jednocześnie odbezpieczył broń. Skulony w kącie zacisnąłem powieki i odruchowo zasłoniłem dłońmi głowę. Byłem pewien, że kula niosąca śmierć zaraz spotka się z moją czaszką. Kolejna sekunda zamieniła się w wieczność. Strach złapał mnie w swoje szpony. Zamiast huku wystrzału w uszach rozbrzmiały niezrozumiałe słowa: - Herr Leutnant! Hier ist ein Mann! Nie miałem odwagi spojrzeć. Ktoś jeszcze wszedł do celi. Uniosłem powieki i w szparach pomiędzy palcami dostrzegłem, że na wprost mnie stoją dwie osoby. - Steh auf! - warknął drugi głos. - Steh auf! Opuściłem dłonie. Żołnierz, który trzymał mnie na muszce, zrobił krok do przodu, pochylił się, energicznym ruchem złapał mnie za poły więziennej bluzy i krzyknął mi prosto w twarz: - Hast Du nicht gehört, was der Herr Leutnant gesagt hat!? Steh auf! - Szarpnął mnie ku sobie. Strzelałem wzrokiem po ich twarzach. Drugi wojskowy musiał być wyższy rangą. Całkiem możliwe, że był oficerem, bo zamiast hełmu miał czapkę, a na patkach kołnierza i na pagonach widniały bardziej bogate wzory. Mężczyzna przez chwilę przyglądał mi się badawczym wzrokiem. - Wer bist Du? - powiedział, a ja słysząc ton jego głosu domyśliłem się, że chyba o coś pyta. Na krótką chwilę zapadła cisza. - Der Herr Leutnant fragt dich, wer Du bist!? - żołnierz z hełmem na głowie warknął nerwowo przez zaciśnięte zęby i skierował lufę karabinu wprost na mą pierś. Nie rozumiałem ani jednego słowa. - Ganz ruhig, Soldat – odezwał się ten drugi. - Der Mann versteht es nicht, was wir zur ihm sagen – po czym zerknął w lewo, a jego wzrok spoczął na półce wiszącej ponad stołem. Obrócił się na pięcie i podszedł w jej kierunku. Najpierw sięgnął po książkę, zerknął na stronę tytułową i przewertował stronice. Następnie wziął w dłonie metalowe pudełko i zdjął wieko. Powoli zaczął przeglądać zawartość. Był bardzo dokładny. Jedna z kremowych kopert przykuła jego zainteresowanie. Wyjął ze środka list i zaczął czytać. Domyśliłem się, że trzyma w dłoniach wiadomość od Helmuta von Gerswalde. Nagle obejrzał się przez ramię i spojrzał na moją twarz. Nasze oczy spotkały się na krótką chwilę. Nie miałem śmiałości patrzeć w jego źrenice i opuściłem wzrok. Wpatrywałem się w cholewy jego wysokich butów, które były pokryte kurzem z polnych dróg. Oficer podszedł do okna, przez chwilę spoglądał na świat po drugiej stronie i powiedział jakby do siebie: - Wie ich es sehe, der Sturmbannführer Martin Ficken ist schon angekommen – po czym zwrócił się w kierunku żołnierza, który stał przede mną i rzekł – sage es ihm, was für eine Situation wir hier haben. - Jawohl, Herr Leutnant! - Wojak strzelił obcasami, obrócił się na pięcie i wyszedł. Stałem pod ścianą z lekko pochyloną głową i nie miałem pojęcia, co się dzieje. Mężczyzna do którego żołnierz zwracał się „Herr Leutnant”, zrobił dwa kroki w przód, czubkiem buta
delikatnie kopnął w jedną z nóg roztrzaskanego taboretu i patrząc w stronę otwartych drzwi, powiedział: - Du, da! Räume es hier auf! Do celi wszedł kolejny żołnierz, pozbierał roztrzaskane nogi taboretu i wyniósł je na korytarz. Oficer stanął przede mną, wziął głęboki oddech i rzekł: - Gut, das Du nicht mein Problem bist. Wypowiedział dziwnie brzmiące słowa i odszedł. Sekundę po tym, jak zamknął za sobą drzwi, usłyszałem zgrzyt stalowej zasuwy. Stałem w miejscu i czułem, że moje kolana zaczynają więdnąć. Przez głowę mknęły tabuny zaskoczonych myśli. Nie wiedziałem, co z sobą począć. Sięgnąłem do kieszeni i rozdygotanymi palcami chwyciłem za mosiężną papierośnicę. To trwało dobrą chwilę, nim wyjąłem szluga i włożyłem go do ust. Zapaliłem. Wciągnąłem głęboko dym w płuca i poczułem wszechogarniającą ulgę. Usiadłem na pryczy. Przez kilka minut liczył się tylko smak tytoniu, a cały świat przestał istnieć. Przed więziennym murem nie było już czołgów. Wzdłuż ulicy stały w rzędzie opancerzone transportery i kilka ciężarówek z maskującymi plandekami. Dookoła roiło się od ludzi w niemieckich mundurach. Z tego miejsca widziałem tylko skrawek wybrukowanego dziedzińca, ale dostrzegłem tam dwa czarne auta. Były inne. Nie pasowały do tej żołnierskiej scenerii za oknem. Wyglądały jak zadbane limuzyny i w niczym nie przypominały wojskowych pojazdów. Takie samochody mogły należeć tylko do wysoko postawionych dygnitarzy. Siedziałem na pryczy i nie mogłem zebrać myśli. Na więziennym korytarzu panował nieustający zgiełk. Podeszwy butów niczym zaczarowane kopyta dudniły o drewniane podesty. Co chwilę padały jakieś komendy i nawoływania. W pewnym momencie miałem wrażenie, że na najniższej kondygnacji po terakotowej posadzce, jacyś ludzie toczą z łoskotem metalowe beczki. Podszedłem bliżej drzwi i nadstawiłem uszu. Przyszło mi do głowy, że dzisiejszego popołudnia wronieckie więzienie zamieni się w koszary. Nagle zapadła cisza. Wszystko ustało, jakby cały świat zamilkł i zatrzymał się w miejscu. Po chwili od strony sterowni rozległ się władczy, donośny głos. Podejrzewam, że musiał przemówić ktoś bardzo ważny. Kiedy usłyszałem, jak lekko ochrypłym tonem wypowiada twarde, niemieckie słowa, jak intonuje barwą swojego głosu kolejne kwestie, to chociaż nic nie rozumiałem, zimne mrowienie otuliło mój kark. Ten człowiek mówił bardzo swobodnie i płynnie. Z jego słów wydzierała się taka pasja i siła, że nawet ja poczułem, iż każda wypowiadana zgłoska niesie z sobą nieokiełznany ładunek emocji. Przez kilka minut trwał popis tej niebywałej, natchnionej oracji. Największym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że kiedy mówca zakończył swój wywód, to w tej samej chwili z gardeł wszystkich słuchaczy rozległ się jeden potężny ryk: - Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! W mojej wyobraźni ten po trzykroć rzucony okrzyk miał w sobie taką moc, iż nawet ponure więzienne mury z lękiem zadrżały w posadach. Leżałem na pryczy z podkulonymi nogami i tępym wzrokiem wpatrywałem się w ścianę. Zarówno od strony korytarza, jak i okna docierały odgłosy bezustannego zgiełku. Wszystkie dźwięki były tak intensywne i żywe, jakbym znajdował się w sercu zatłoczonego targowiska lub na najbardziej ruchliwej ulicy miasta, a nie w małej, zamkniętej celi. Kiedy próbowałem na dłuższą chwilę zamknąć powieki, wszystko stawało się jeszcze bardziej odrealnione i abstrakcyjne. Nagle pośród tego chaosu rozległ się zgrzyt zasuwy, a mój słuch natychmiast wychwycił ten znajomy odgłos. Ponad siedemnaście lat w pudle wystarczyło, żeby zakorzenił się we mnie odruch warunkowy, który wywołał odpowiednią reakcję. Reakcję szybszą niż myśl biegnąca przez umysł. Błyskawicznie poderwałem się na równe nogi i nim otwarły się wrota celi, stałem na baczność obok okna z rękoma opuszczonymi w dół i dłońmi na widoku.
W świetle drzwi zobaczyłem trzech ludzi. Na pierwszym planie był postawny mężczyzna w mundurze o zgniłozielonej barwie, a za jego plecami oficer i żołnierz, ci sami, których już dziś widziałem. Ów człowiek wszedł do środka, omiótł celę wzrokiem i odchyliwszy głowę nieco w prawo, powiedział jedno słowo: - Der Stuhl! - Jawohl! - Natychmiast padła odpowiedź. Kilka sekund później żołnierz pojawił się z taboretem w dłoniach, który prawdopodobnie wziął z celi obok. Mężczyzna spojrzał na niego pogardliwie, westchnął z teatralnym zrezygnowaniem i powiedział spokojnym tonem, jakby zwracał się do dziecka, a nie do żołnierza: - Den Stuhl, habe ich gesagt. Nicht den Hocker. - Jawohl! - Wojak strzelił obcasami, obrócił się na pięcie i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie razem z przedmiotem, który dzierżył w rękach. Ten, który wydawał rozkazy, przez chwilę rozglądał się po celi i w ogóle nie zwracał na mnie uwagi, jakby mnie tu wcale nie było. W palcach prawej dłoni obracał srebrną zapalniczkę. Jeżeli swoim zachowaniem chciał wzniecić w mej duszy niepokój, to nie musiał się trudzić. Wystarczył mi widok ponurego munduru, emblemat trupiej czaszki na czapce i dwie srebrne błyskawice na prawej patce kołnierza. To zupełnie wystarczyło, żebym poczuł należny respekt. Swego czasu widziałem w gazetach zdjęcia ludzi w takich uniformach i czytałem prasowe doniesienia o niemieckiej, elitarnej formacji zwanej w skrócie SS. Nawet dziś, po tak wielu latach muszę przyznać, że wojskowe mundury wychodzące ze szwalni, których właścicielem był Hugo Boss, miały imponujący styl i szyk. W ich kroju było coś, co natychmiast nasuwało skojarzenie, że człowiek odziany w ten dostojny uniform reprezentuje władzę nieuznającą sprzeciwu. Wtem w drzwiach znowu pojawił się żołnierz, ale zamiast taboretu miał krzesło z wysokim oparciem. Mężczyzna w czerni powiedział: - Danke, Soldat. - Dłonią wskazał mu miejsce, gdzie miał położyć przedmiot. - Und jetzt stelle dich in der Ecke. – Kiwnął głową. - Halte die Waffe schussbereit. - Jawohl! - odparł żołnierz, stanął w rogu i lufę karabinu skierował w moją stronę. Wydający polecenia usiadł na krześle, założył nogę na nogę, spojrzał w kierunku otwartych drzwi i powiedział: - Kommen Sie rein, Herr Leutnant. Und machen sie die Tür zu der Lärm auf dem Flur, der lässt sich nicht aushalten. – Oficer, którego cholewy butów były pokryte kurzem, wszedł w głąb celi i zamknął za sobą drzwi. Esesman zdjął z głowy czapkę i położył ją na stole. Grzbietem prawej dłoni strzepnął drobny pyłek, który tylko on dostrzegł na prawej nogawce swoich bryczesów i dopiero wtedy spojrzał na mnie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w moje oblicze, jakby chciał coś z niego wyczytać. - Verstehst Du Deutsch? - zapytał łagodnym tonem, patrząc mi prosto w oczy. Nie miałem pojęcia, co mówi. - Verstehst Du Deutsch? - ponowił pytanie. - Herr Sturmbannführer... - odezwał się ten, którego tytułowali „Leutnant”, ale w tym samym momencie jego rozmówca, wciąż patrząc na mnie, uniósł do góry dłoń, jakby tym gestem kazał mu milczeć. - Verstehst Du Deutsch? - po raz trzeci spokojnie powtórzył tę samą kwestię, a ja odniosłem wrażenie, że z nieco większą przenikliwością spogląda w moje źrenice. Zdobyłem się na odwagę i mimowolnie kiwając przecząco głową, rzekłem: - Nie rozumiem po niemiecku, nie wiem o czym pan mówi.
Ten na dźwięk moich słów uśmiechnął się nieznacznie i powiedział: - Nimm Platz. – Dłonią wskazał na pryczę. Nadal stałem w miejscu, bo nie byłem pewien, o co mu chodzi. - Nimm Platz – powtórzył słowo i gest. Jednak dopiero kiedy pochylił się nieco do przodu i poklepał dłonią w siennik, zrozumiałem jego intencje. Usiadłem. Skierował swoją twarz w prawo i spokojnym głosem zaczął mówić do oficera, który sterczał obok drzwi. Kiedy skończył, ten rzucił tylko krótkie: - Jawolh! - Zasalutował i wyszedł z celi. Człowiek siedzący na wprost mnie zainteresował się przedmiotami spoczywającymi na stole. Zapalniczkę, którą ciągle obracał w palcach, położył obok czapki i sięgnął po książkę. Zerknął na okładkę, przekartkował stronice, potem pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć z uznaniem i z zaskoczeniem - „no proszę proszę”. - Odstawił lekturę, po czym przyciągnął ku sobie metalowe pudełko. Wyjął pierwszy z góry list, najpierw spojrzał na stempel pocztowy, odwrócił kopertę i kiedy przeczytał adres nadawcy, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - Helmut von Gerswalde – szepnął i zerknął na mnie. Rozchylił brzegi rozdartej koperty i wyciągnął ze środka list. Widziałem, jak jego wzrok ślizga się wzdłuż zapisanych linijek. Kiedy skończył, sięgnął po następny. Szybko się zorientował, że listy w kolejnych kopertach są pisane po polsku. Potem wyjął jedną z kolorowych pocztówek, które dostawałem od Agnieszki z okazji urodzin. To była ta, na której ponad bukietem kolorowych kwiatów widniał duży napis „HAPPY BIRTHDAY”. Esesman nieznacznie uniósł brwi, spojrzał mi w oczy i rzekł: - Do you speak english? - W jego głosie zabrzmiała lekka, aksamitna nuta. Obrócił kartkę i od razu pojął, że nie przeczyta ani słowa. Uważnie i bez pośpiechu przeglądał pozostałą zawartość pudełka. Wtem otwarły się drzwi i do celi weszło dwóch ludzi. Jednym z nich był oficer w zakurzonych cholewach. Strzelił obcasami i zameldował: - Herr Sturmbannführer, das ist der Gefreiter Dieter Norbacht, der spricht fliessend Polnisch. Mężczyzna siedzący na krześle spojrzał na nich, a potem zwrócił się do żołnierza, który stał w rogu pomieszczenia i mierzył do mnie z broni: - Hole ihm einen Hocker, damit er sich setzen kann. – Kiwnął głową w stronę nowo przybyłego. - Und dann kannst Du zur deinen Aufgaben zurrückgehen. - Jawolh! - Wojak zniknął za drzwiami. Chwilę później pojawił się z taboretem w dłoni, położył przedmiot pod ścianą i wyszedł z celi zamykając za sobą drzwi. Pomiędzy esesmanem, oficerem i tym nowym najpierw przez kilka minut toczyła się dyskusja, a potem człowiek w zielonym mundurze zaczął chyba wydawać jakieś konkretne polecenia. „Herr Leutnant” przez cały czas nieznacznie potakiwał głową, aż wreszcie zasalutował, rzucając krótkie: - Jawolh! - Obrócił się na pięcie i wyszedł. Zostaliśmy we trójkę. Ja, esesman i ten żołnierz, którego doprowadzono. Siedziałem na pryczy i chcąc nie chcąc, przysłuchiwałem się ich dyskusji. W pewnym momencie esesman sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął srebrną papierośnicę. Otworzył ją i zwrócił się do żołnierza: - Eine Zigarette? - Nein, danke. Ich rauche nicht – odparł zagadnięty. - Eine Zigarette? - spojrzał mi w oczy i wykonał taki gest, jakby mnie częstował. Sięgnąłem po papierosa. Mężczyzna najpierw przypalił sobie, a potem osobiście podał mi ognia. Kiedy to robił, zwróciłem uwagę na jego wypielęgnowane dłonie i idealnie zadbane paznokcie. Na kilka chwil zapadła cisza. Smak
niemieckiego tytoniu zagościł w moich ustach. Ta przedziwna sytuacja sprawiła, że... poczułem ulgę. Strach i napięcie rozpierzchły się gdzieś w powietrzu. Nie było żadnej agresji, nikt nie podnosił głosu i nie demonstrował swojej przewagi. Był natomiast spokój, opanowanie i odrobina dystynkcji. Wciągnąłem dym w płuca. W tym samym momencie refleks światła odbił się od srebrnej tafli papierośnicy i ten błysk musnął moje źrenice. Mimowolnie spojrzałem na srebrny przedmiot spoczywający na blacie stołu i dostrzegłem tam prawdziwe arcydzieło sztuki grawerskiej. Na srebrnej oprawie widniał pokaźny wizerunek orła z rozpostartymi skrzydłami, który trzymał w szponach laurowy wieniec okalający znak swastyki. Wyglądał tak, jakby miał zaraz poderwać się do lotu. Zerknąłem w lewo. Ten żołnierz w szarym mundurze miał podobny symbol, aczkolwiek w bardziej surowym i topornym wykonaniu, wytłoczony na stalowej klamrze u paska. Był tam również napis, półokrąg z dużych liter układał się w słowa GOTT MIT UNS. Ci dwaj zaczęli z sobą rozmawiać. Szwargotali coś po swojemu, a ja, słysząc ich mowę, ujrzałem oczyma wyobraźni mojego przyjaciela. Z zakamarków wspomnień wyłonił się świętej pamięci Ojczulek i nagle przyszło mi do głowy, że staruszek mógł mnie kiedyś nauczyć niemieckiego. Teraz byłoby jak znalazł – szepnąłem w duchu, a ta myśl wydała mi się tak zabawna, że miałem ochotę parsknąć śmiechem. Mój wzrok spoczął na czarnej, skórzanej kaburze, którą esesman miał przypiętą do pasa po lewej stronie. Jej widok sprawił, że przestało mi być wesoło. Kolejny sztach. To było dziwne uczucie tak siedzieć obok dwóch obcych ludzi, słyszeć wypowiadane przez nich słowa i kompletnie nic nie rozumieć. Wypuściłem z płuc kłęby dymu i przez moment przyglądałem się, jak sine smugi wirują w powietrzu. Wtem usłyszałem słowa wypowiedziane najczystszą polszczyzną: To jest pan major Martin Ficken, który dziś przejął dowodzenie nad tym obiektem. – Oniemiałem z wrażenia. Żołnierz siedzący obok esesmana, mówił jak rodowity Polak! - Nazywam się Dieter Norbacht i podczas twojej rozmowy z panem majorem, będę pełnił rolę tłumacza. – Spoglądałem na jego pogodną twarz i nie byłem w stanie ukryć swojego zaskoczenia. Wojak posłał mi szczery uśmiech, a potem zrobił taką minę, jakby chciał mnie zapytać, czy dobrze się czuję, lecz zamiast tego usłyszałem inne pytanie: - Pan major chce wiedzieć, kim jesteś i dlaczego twoi rodacy zostawili cię zamkniętego w celi? Przez moment strzelałem wzrokiem po ich twarzach. Już miałem zacząć mówić, kiedy poczułem, jak żar z papierosa nieprzyjemnie oparzył mnie w palce. Odruchowo upuściłem niedopałek na posadzkę i zdeptałem podeszwą. - Nazywam się Stanisław Żabikowski – odparłem lekko drżącym głosem. - Mój numer ewidencyjny to dwadzieścia dziewięć jedenaście. – Dłonią wskazałem ponad lewą, górną kieszeń na mojej bluzie. Zaczerpnąłem powietrza i chciałem kontynuować, ale żołnierz, którego imienia nie zapamiętałem, chociaż przedstawił się zaledwie chwilę temu, zaczął tłumaczyć moją kwestię. Gdy skończył, spojrzał na mnie i rzekł: - Będziemy rozmawiać powoli, żeby uniknąć nieporozumień. Mówisz jedno zdanie, a ja je tłumaczę. Rozumiesz? - Rozumiem – odparłem i zastosowałem się do jego polecenia. - Jeden z więziennych strażników był do mnie wrogo nastawiony. – Zrobiłem pauzę. - W akcie zemsty pozostawił mnie tutaj na pastwę losu. – Poczekałem, aż on zrobi swoje i wtedy dodałem: – Część skazanych została ewakuowana, pozostałych puszczono wolno, a ja zostałem zamknięty w celi – nie bardzo wiedziałem, co jeszcze mogę powiedzieć. Przez kilka chwil znowu rozmawiali między sobą. - Na jaki wyrok zostałeś skazany? - zapytał i obaj wlepili we mnie wzrok. Przyznam się wam, że w pierwszym momencie chciałem skłamać, ale sekundę później coś mnie tknęło. Zupełnie jakby ta część mojej duszy, ta bardziej przezorna i ostrożna, zasypała mnie w myślach lawiną pytań: – A co będzie, jeśli twoje akta są nadal w więziennym archiwum? Skąd możesz wiedzieć, jaki będzie twój los? Może wszystko zależy od tego, co powiesz? Może lepiej nie kręć? Każde moje kłamstwo mogło szybko wyjść na jaw. Myślicie, że było mi obojętne, co się ze mną stanie? Myślicie, że
postawiłem na sobie krzyżyk? Ooo nie! Gdzieś wewnątrz mnie był mały bezbronny chłopiec, który trząsł się ze strachu. Nie chciałem umierać. Ten zwykły gest, kiedy facet z emblematem SS na kołnierzu poczęstował mnie niemieckim szlugiem, obudził we mnie nadzieję. To było jak płomień w ciemnościach, który zbłąkanemu wędrowcowi oświetla drogę. Odważnie spojrzałem na twarz esesmana i powiedziałem jedno słowo: - Dożywocie. Kiedy ten usłyszał z ust tłumacza: - Lebenslänglich - nawet mu nie drgnęła powieka. Znowu zamienili kilka słów. - Czym sobie zasłużyłeś na tak srogą karę? - Zostałem skazany za zabójstwo – przyznałem się bez zająknięcia i uciekłem wzrokiem w kierunku okna. Po drugiej stronie krat malował się jaskrawy błękit popołudniowego nieba. Ich dwójka ponownie oddała się rozmowie. Byłem pewien, że zaczną mnie wypytywać o szczegóły zbrodni, za którą przyszło mi pokutować i w głowie zacząłem układać odpowiedzi na pytania, które za chwilę mogłem usłyszeć. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, Sturmbannführer Ficken był zainteresowany czymś zupełnie innym. - W jednej z cel znaleźliśmy zwłoki więźnia. Został zastrzelony. Wiesz coś o tym? Wzruszyłem ramionami i odparłem: - Słyszałem strzał, ale nie mam pojęcia, co się wydarzyło. – W tej samej chwili nabrałem pewności, że Frantz z zimną krwią zabił Ślązaka. - Te listy – żołnierz kiwnął głową w kierunku metalowego pudełka, które spoczywało na stole – pojawia się w nich nazwisko rodziny von Gerswalde. Możesz to wyjaśnić? Powoli zacząłem snuć opowieść o mojej znajomości z Ojczulkiem, a z każdą chwilą czułem jak w duszy budzą się stare, radosne wspomnienia. W pewnym momencie złapałem się na tym, że chyba mimowolnie uśmiecham się pod nosem. Herr Ficken był ciekaw nawet drobnych spraw i wypytywał o różne detale. Swoim zachowaniem i łagodnym tonem głosu wprowadził całkiem miłą atmosferę. Poczęstował mnie kolejnym papierosem, znowu podał mi ognia i cały czas się uśmiechał. Gaworzyłem sobie z nimi jak z dobrymi kumplami, których nie widziałem szmat czasu. Potem tematem przewodnim zostały kolorowe pocztówki, które przywędrowały zza oceanu, aż w końcu padło zupełnie niespodziewane pytanie: - Lubisz niemiecką literaturę? Spojrzałem na nich zaskoczonym wzrokiem. - Ta książka – tłumacz sięgnął po egzemplarz i obrócił okładką w moją stronę – została napisana przez braci Grimm. Wilhelm i Jacob to dwaj wybitni niemieccy uczeni i pisarze. Pan major jest po prostu ciekaw, czy lubisz ich twórczość – uśmiechnął się. - Tak. Chyba tak – odparłem. - Ich opowieści są bardzo... – zamilkłem na moment, a w myślach szukałem odpowiedniego słowa – bardzo pouczające. Żołnierz przetłumaczył moje słowa. Znowu zaczęli szwargotać między sobą. Po chwili padło kolejne pytanie: - Od kiedy jesteś więźniem i co tutaj robiłeś oprócz czytania książek? Wziąłem głęboki oddech i zacząłem od słów: - Do więzienia trafiłem latem 1922 roku... - mówiłem o tym, że pracowałem w więziennej stolarni, nie omieszkałem się pochwalić, że meble w gabinecie naczelnika i biblioteczne regały to moje dzieła. Z dumą podkreśliłem, że to właśnie ja kierowałem pracą w stolarskim warsztacie. Opowiadając swoją więzienną historię, z każdym słowem nabierałem przekonania, że muszę się jak najlepiej zaprezentować. Nie mam pojęcia, może obudził się we mnie szósty zmysł, a może po prostu wiódł mnie instynkt przetrwania? W każdym razie cokolwiek to było, ja ślepo zaufałem temu uczuciu. W pewnym momencie wiedziałem, że muszę przejąć inicjatywę w naszej rozmowie i dać im do zrozumienia, że człowiek z
moim doświadczeniem może się tutaj przydać. Siedemnaście lat życia w tym miejscu i moja wiedza na temat funkcjonowania tego więzienia, czyniło ze mnie rzetelnego eksperta. Zacząłem im opowiadać, jak należy postępować z odchodami, jak opróżniać silosy, jak wyprowadzać więźniów na posiłek... Nagle esesman przyłożył wskazujący palce do swoich ust i patrząc na mnie, szepnął: - Ciiiiiii... – A potem przez kilka chwil mówił coś do żołnierza. Ten drugi słuchał, kiwał potakująco głową i nagle rzekł: - Pan major zastanawia się, dlaczego mówisz tak dużo o więzieniu, a nie o tym, że chcesz być wolny? Te słowa były dla mnie jak uderzenie obuchem w środek czoła. W jednej sekundzie uświadomiłem sobie, że jestem głupcem! Przecież to wszystko, co mówiłem, musiało brzmieć jak skomlenie psa! Dałem im do zrozumienia, że chcę tu zostać i wiernie służyć! W jednej chwili poczułem, jak moje policzki zapłonęły żywym ogniem, a w głowie miałem pustkę. Obaj mężczyźni wpatrywali się w moją twarz, a ja nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. - To nie tak, niczego bardziej nie pragnę, jak tego, żeby wyjść na wolność – nagle zacząłem wyrzucać z siebie słowa z szybkością pędzącego pociągu. - To tylko zwykłe nieporozumienie, to przez tę trudną i nieoczekiwaną sytuację, w jakiej się znalazłem. Dzisiejszy dzień jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem i nie myślałem trzeźwo, to wszys... Wtem Sturmbannführer Ficken z całej siły uderzył otwartą dłonią w blat stołu. Jego gest był niespodziewany i zaskakujący, a ja i tłumacz zareagowaliśmy w identyczny sposób. Obaj drgnęliśmy z lękiem. Zapadła cisza. Mężczyzna w zielonym mundurze najpierw wziął głęboki oddech, a potem pogładził dłonią swoje krótko przystrzyżone szpakowate włosy. Sięgnął po papierosa. Tym razem już mnie nie poczęstował. Po chwili spokojnym głosem odezwał się do tłumacza i zaczął mu coś klarować. Nagle obaj podnieśli się z miejsc. Ja również wstałem. Esesman obciągnął poły munduru i założył czapkę. Spojrzał na mnie, po czym sięgnął po metalowe pudełko. Upewnił się, czy wieczko jest dobrze zamknięte i podał je żołnierzowi. - Niebawem pan major podejmie decyzję, co z tobą zrobić – usłyszałem i obaj wyszli z celi. Po drugiej stronie drzwi rozległo się szurnięcie zasuwy. Odeszli, zabierając ze sobą moje wszystkie wspomnienia. Usiadłem na pryczy, wsparłem łokcie o kolana, pochyliłem się do przodu i wlepiłem wzrok w posadzkę. Tak, oto ja! Król głupców we własnej osobie! Jak mogłem to zrobić?! Kurwa mać! - ze złością syknąłem w myślach, zacisnąłem pięści i niewiele brakowało, żebym dał sobie w gębę. - Nie taki przecież był cel! Niech to szlag, niech to kurwa mać jasny szlag! Czy te wszystkie lata spędzone w celi tak bardzo spaczyły moją świadomość, że nawet nie wziąłem pod uwagę, iż mógłbym żyć po drugiej stronie więziennych murów? Czy przywykłem do rzeczywistości skazańca, którego cały świat to zaryglowane drzwi, cztery odrapane ściany i pręty w oknach? Czy jako człowiek, tylko tu potrafię egzystować? To ma być moje miejsce na ziemi? Mój dom? Kurwa mać! Co ja narobiłem?! - Miałem ochotę płakać, wrzeszczeć, szarpać, kopać i kląć. - A jeśli dostałem od losu tę jedną jedyną szansę i spieprzyłem sprawę? Niech to szlag! - Ogarnęło mnie wrażenie, że kolejna myśl rozłupie mi czaszkę. Natychmiast pojąłem jak wielki popełniłem błąd. Ten z kategorii największych życiowych błędów, za który przyjdzie mi srogo zapłacić... a może nawet umrzeć. Nagle wróciły wszystkie parszywe uczucia i znowu znalazłem się w królestwie niemocy i beznadziei. W jednej chwili mój umysł zamienił się w okrutną rzeźnię, a ja gorzkimi wyrzutami bezlitośnie masakrowałem samego siebie. Stałem się sędzią, katem i ofiarą. Chociaż zegar na wieży wybijał kolejne kwadranse, nie miałem pojęcia, ile czasu upłynęło od chwili,
kiedy tamci dwaj wyszli z celi. Na więziennym korytarzu ciągle panował żywy ruch, a ja nadal miałem wrażenie, jakby tysiące kroków bezlitośnie dudniło o drewniane podesty. Po drugiej stronie okna rozlegał się bezustanny warkot jadących pojazdów. W tym nerwowym zamieszaniu i chaosie raz po raz słyszałem krótkie wojskowe komendy. Cały świat drżał, przestrzeń dookoła pulsowała w szalonym rytmie, a ja siedziałem bez ruchu, wpatrując się tępym wzrokiem w posadzkę. Pomiędzy czubkami moich butów leżały zdeptane niedopałki. Ich widok przykuł moją uwagę. Przez dłuższą chwilę spoglądałem na spłaszczone, nadwątlone pety i chyba po raz pierwszy w życiu doznałem uczucia, którego nie można nazwać jednym słowem. Wyobraźcie sobie, że tkanka miąższowa waszego mózgu twardnieje, przeistacza się w bryłę gruzu i zyskuje wagę dziesięciu kilogramów. Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek ulec takiej iluzji? Możecie mi wierzyć na słowo, że to potworne uczucie. W pewnym momencie stało się coś magicznego. Jak ręką odjął, przepadł ten cały wściekły hałas i zgiełk. Zmęczenie i nadmiar wrażeń sprawiły, że w uszach i w głowie zapanowała wyimaginowana cisza. Nie zastanawiając się nad tym, co robię, powoli pochyliłem się do przodu i zacząłem zbierać pety. Wiedziałem, że muszę je sprzątnąć. Miałem to zakodowane. Jedno z przykazań aspiranta Szumskiego brzmiało: - Jeżeli zobaczę u kogoś w celi na podłodze jakieś śmieci, to Bóg mi świadkiem, że własnoręcznie wepchnę mu je do gardła, ale przez dupę! Te niedopałki nie mogą tutaj tak leżeć – szepnąłem w myślach. W celi musi być czysto i schludnie. Dyscyplina i porządek. Takie są zasady, których trzeba przestrzegać, koniec i kropka. Przykucnąłem i skrupulatnie zbierałem nawet drobne okruchy tytoniu. Kiedy skończyłem, rozwarłem palce i spojrzałem na tych kilka kiepów, które trzymałem w dłoni. Podniosłem się z miejsca. Podszedłem do okna i już chciałem cisnąć garść śmieci na zewnątrz, kiedy widok wojskowych pojazdów i krzątających się wokół niemieckich żołnierzy uświadomił mi... że Szumskiego już dawno nie ma na tym świecie, a więzienne regulaminy przestały obowiązywać. Znowu zerknąłem na niedopałki, które trzymałem w dłoni, a w moje nozdrza uderzył ich nieprzyjemny, stęchły zapach. Ci z was, którzy palą fajki, doskonale wiedzą, jaki odór rozsiewają zgaszone pety, prawda? One po prostu cuchną. W mojej głowie pojawił się kompletnie niedorzeczny i absurdalny pomysł. Zważywszy na sytuację, w jakiej się znajdowałem, ta myśl naprawdę zakrawała na coś idiotycznego. Przyszło mi do łba, że trochę szkoda tak po prostu wyrzucić tyle tytoniu. Resztki bo resztki, ale jak to mówią - "ziarnko do ziarnka". Zostało mi tylko kilka papierosów, a dla nałogowego palacza widok ostatnich fajek i świadomość, że nie ma się ich więcej, to prawdziwy koszmar. Chyba patrząc na te śmierdzące pety, momentalnie przekonałem samego sobie, że bez względu na to, jak potoczą się sprawy, powinienem zatroszczyć się o swój nałóg. Położyłem niedopałki na blacie stołu. Taboret postawiłem w kącie po lewej stronie drzwi, a sam usiadłem na krześle z wysokim oparciem. Sięgnąłem po książkę. Wyrwałem ostatnią stronę, na której był wydrukowany spis treści. Położyłem kartkę przed sobą i zacząłem na nią wykruszać skromne pozostałości tytoniu. Jak na moje oko, nazbierało się tego na dwa skręty. Z dużą starannością poskładałem papier w kostkę, tak aby nie stracić nawet najmniejszej drobinki tytoniu. Schowałem zawiniątko do kieszeni nad lewą piersią. Stałem w oknie i spoglądałem na świat, który tonął w promieniach wrześniowego słońca. Delikatny wiatr baraszkował pośród liści drzew, które nieśmiało przywdziewały szaty pierwszych jesiennych barw. W przestworzach szybowało stado gołębi, zataczając szerokie kręgi. Sięgnąłem wzrokiem w kierunku zabudowań miasteczka, a potem jeszcze dalej, ponad ostre krawędzie dachów aż do miejsc, gdzie błękit nieba dotykał horyzontu. Tam, gdzie kończyła się linia ciemnego lasu, zaczynały się połacie pól. Ich
kolory miały w sobie magię, zupełnie jakby zostało im ofiarowane całe piękno tego świata. Od ponad siedemnastu lat widziałem tylko ten skrawek świata, a i tak zawsze potrafiłem dostrzec w nim coś nowego, coś, co mnie zachwyci, oszołomi, oczaruje... Coś, co pozwoli na kilka chwil zapomnieć. Nic nie było w stanie pokonać tych miłych uczuć. Nic. Późnym popołudniem 5 września 1939 roku patrzyłem przed siebie na ten urokliwy, malowniczy pejzaż i nie miało dla mnie żadnego znaczenia, że wzdłuż więziennego muru stał rząd ciężarówek. Silniki pojazdów pracowały na jałowym biegu, wszędzie roiło się od niemieckich żołnierzy, a w powietrzu unosił się smród spalin. Dookoła panowały zgiełk i wrzawa. Raz po raz podeszwy wojskowych butów wybijały marszowy rytm o bruk dziedzińca. Byłem świadom, że zaczęła się wojna, że wróg wkroczył na polską ziemię i przyznam się wam... że nic mnie to nie obchodziło. Nic a nic. Moje myśli dręczyło tylko jedno pytanie – co będzie ze mną? Drzwi do celi otwarły się na oścież. W ich świetle ujrzałem tłumacza, który rzucił w moją stronę: - Wychodź! Na dźwięk jego słów poczułem się jak ktoś, komu każą opuścić bezpieczne schronienie. Niepewnym krokiem ruszyłem na wprost. - Idź za tym żołnierzem. – Wskazał ruchem głowy. Posłusznie wykonałem polecenie. Zmierzaliśmy ku schodom. Przestraszonym wzrokiem strzelałem we wszystkich kierunkach. Czułem, jak dziesiątki oczu wpatrują się we mnie z zaciekawieniem. Nigdy nie widziałem aż tylu ludzi na więziennym korytarzu! Wszystkie drzwi do cel były pootwierane. Z ich wnętrz dochodziły odgłosy rozmów. Na każdej kondygnacji, wzdłuż drewnianych podestów, roiło się od żołnierzy w szarych mundurach. Większość z nich siedziała, wspierając się plecami o ścianę. Odpoczywali. Zerknąłem przez ramię. Tłumacz maszerował tuż za mną. - Patrz przed siebie – warknął i szturchnął mnie dłonią w bark. Idąc schodami w dół, musieliśmy lawirować pomiędzy osobnikami, którzy rozsiedli się na stopniach. Raz po raz ktoś rzucał kilka niezrozumiałych słów w naszą stronę. Na parterze, obok dyżurki, grupa wojaków w pośpiechu ustawiała się w dwuszeregu. Zbiórkę musiał zarządzić gruby, postawny facet, który stał przed nimi i wydzierał się donośnym głosem. Mimo całego zamieszania każdy z żołnierzy spoglądał na naszą trójkę, a ja czułem na sobie ich wzrok. Po chwili znaleźliśmy się w pustym korytarzu wiodącym do głównego wyjścia. Ten, który szedł przodem, złapał za klamkę i pchnął pióro drzwi. Więzienny dziedziniec tonął w promieniach wrześniowego słońca. Obok budynku administracyjnego grupa żołnierzy wsiadała na pakę ciężarówki. Brama wjazdowa była otwarta na oścież. Po drugiej stronie, wzdłuż ulicy, dostrzegłem kilka gąsienicowych pojazdów. Skręciliśmy w prawo. W cieniu, tuż przy ścianie budynku, stał znajomy wózek. Ten sam, na którym kiedyś podczas upałów przywieziono na spacerniak beczki z wodą. Jednak teraz na wózku leżał inny ładunek. Było tam kilka długich desek, a na nich spoczywało coś sporego, coś, co przykryto starą płachtą brązowego brezentu. Tłumacz odsunął ciężki materiał, a ja momentalnie wzdrygnąłem się, widząc zwłoki Ślązaka. Martwe ciało leżało na wznak. Jego zastygłe oblicze, spowite trupią aurą, miało w sobie coś hipnotyzującego i wyglądało jak ponura, woskowa maska. - Wiesz, kto to jest? - usłyszałem pytanie.
- Tak – odparłem i wziąłem głęboki oddech. - Nazywał się Marcin Sroka. – Zrobiło mi się mdło, kiedy pośrodku jego piersi na szarym podkoszulku ujrzałem ciemną dziurę, a wokół niej rozlaną, bordową plamę. Zginął od kuli. Tłumacz powiedział coś do swojego kompana, a potem rzekł do mnie: - Musimy dotrzeć w tamto miejsce. – Wskazał dłonią przed siebie w kierunku muru przylegającego do terenu spacerniaka. Ja i żołnierz złapaliśmy za ramę wózka i ruszyliśmy do przodu. Metalowe kółka zgrzytały, podskakując na brukowej kostce. Jazda po kocich łbach nie nastręczała większych trudności i była jedynie hałaśliwa, jednak sporo wysiłku kosztowało nas ciągnięcie wózka przez spacerniak. Ślązak i kilka grubych desek miało swoją wagę, a brnąć takim pojazdem po piaszczysto-trawiastym terenie wcale nie było łatwo. Ciężar sprawiał, że metalowe obręcze kół grzęzły w miękkim podłożu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, żołnierz zdjął hełm, przetarł rękawem czoło i warknął z wściekłością: - Scheiße! Ja również czułem, że moje ciało lepi się od potu. Tłumacz przez chwilę dyskutował z wojakiem, po czym jego rozmówca odpiął saperkę przytwierdzoną do pasa specjalnym uchwytem i podał mi przedmiot. - Tu zacznij kopać grób. – Wskazał dłonią miejsce w rogu, gdzie schodziły się krawędzie więziennego muru. Kiedy usłyszałem te słowa, poczułem na karku zimny, nieprzyjemny dreszcz. Oni usiedli na trawie, a ja zabrałem się za robotę. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest kopać czymś, co ma trzonek długości pół metra i stalowy czerpak wielkości kajetu. Mając w rękach takie narzędzie, można pracować tylko na klęczkach. Inaczej po prostu się nie da. Nieumiejętnie zrywałem darń, a w mojej głowie kotłowały się ponure myśli. Czy ta mogiła ma pomieścić dwa ciała? Czy spocznę tu razem ze Ślązakiem? Chryste, czy tak ma wyglądać mój koniec?! Tylko raz w swoim życiu kopałem grób, ale w miejscu, które było godne pochówku każdego człowieka bez względu na to, jakich czynów dopuścił się za życia. A teraz? Teraz wymagali ode mnie, żebym zrobił to samo tu. Na spacerniaku. Pod cholernym więziennym murem! Wyżłobiłem w poszyciu prostokątny obrys, który miał niespełna dwa metry na metr i pomyślałem, że jest za szeroko, bo i tak przecież nie będzie drewnianej skrzyni. Pod kępami traw ziemia miała szarobeżową barwę i konsystencję sypkiego piasku. Kopanie w takim podłożu żołnierską saperką i w dodatku na klęczkach, to była istna mordęga. Jednak kilka centymetrów niżej był już zdrowy czarnoziem. Ryłem ten cholerny grób, dwaj niemieccy żołnierze siedzieli obok, a wrześniowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Od tej niewygodnej pozycji zaczęło mnie łupać w krzyżu. Wstałem, żeby wyprostować kości i chociaż na chwilę odpocząć. Krawędzie dołu sięgały prawie mych kolan. Spojrzałem na tłumacza i zapytałem: - Jak głęboko mam kopać? Ten podniósł się z miejsca i podszedł bliżej. Najpierw zerknął na wózek gdzie leżało ciało Ślązaka, potem spojrzał na mnie i powiedział: - Do pasa! Do pasa – powtórzyłem w myślach. Ten jego wzrok, ta krótka chwila wahania zanim wypowiedział słowa, natychmiast zrodziły w mojej głowie najczarniejsze wizje. To koniec – nagle pod czaszką zabrzmiał złowieszczy, ochrypły głos końskiej. - Tu kończy się twoja żałosna podróż przez życie, które sam sobie zmarnowałeś. Czułem jak wezbrane morze gorzkich łez ciśnie się do mych oczu. Klęczałem w dole, wbijałem szpadel w czarną ziemię i chyba czekałem na moment, kiedy za swoimi plecami usłyszę szczęk spustu. Robiłem swoje, a w wyobraźni przemykały różne wspomnienia z mojego życia. Pesteczka i Trufel biegną ulicą i kopią pustą puszkę. Ślęczę w tym cholernym grobie, a w uszach słyszę łoskot, z
jakim kawałek metalu toczy się po granitowym bruku. Siedzę z Ojczulkiem na stopniach placu apelowego, Suchy zmierza w naszym kierunku. Jestem na dnie mogiły, a na twarzy czuję gorące promienie lipcowego słońca. Spoglądam na uśmiechniętą twarz Agnieszki. Tonę. Zapadam się w jej szmaragdowych oczach. Raz po raz wbijam czerpak w ziemię, a powietrze pachnie jak w maju. Obłęd! Im bardziej starałem się przestać myśleć o przeszłości, tym bardziej ona wypełniała mój umysł. Podwoiłem wysiłek i z wściekłością zacząłem intensywniej ryć ziemię. Z całych sił złapałem za trzonek. Szybciej, głębiej, mocniej! Czarna ziemia, czarny grób, czarne myśli. Już czekają na ciebie – w uszach słyszę szyderczy głos końskiej i nagle oczami duszy widzę twarze. Widzę ich wszystkich! Jest Hrabia, Wolf, Franek Wencel, jest Młody i Rafael, Sroka, Boyko i Dziadunio, jest Marcel Gawroński i Dżordż Dziuba Dziubandowski. Są wszyscy. Nawet ci, którym kiedyś zamarzyła się wolność. Są wszyscy, co do jednego. Wszyscy, których nazwiska wyżłobiłem na odwrocie tablicy. - Hej ty! - ponad mogiłą rozległ się głos tłumacza. Podniosłem głowę i spojrzałem w górę. - Wystarczy – powiedział. Podniosłem się z klęczek. - Wyłaź – powiedział Niemiec i wyciągnął w moim kierunku dłoń. Miał mocny uścisk. Jednym ruchem pomógł mi wygramolić się z dołu. Ten drugi żołnierz stał obok i palił papierosa. Wbiłem saperkę w czarny kopiec i otrzepałem dłonie umorusane drobinkami ziemi. - Co teraz? - zapytałem tłumacza. Mężczyzna kiwnął głową w kierunku trupa: - Trzeba go zakopać. Podeszliśmy do wózka, na którym leżały zwłoki Ślązaka. Tłumacz zaczął coś mówić do tego drugiego, po czym złapali za brązową płachtę i rozpostarli ją obok na trawie. Po chwili ciało Sroki zawinięte w materiał z głuchym tąpnięciem uderzyło w dno grobu. - Zasypuj! - padła krótka komenda. Chwyciłem za saperkę i przykucnąwszy, zacząłem spychać ziemię z czarnego kopca. Grudy ziemi z posępnym odgłosem uderzały o połać brezentu. Zapadał wrześniowy zmierzch. Wiatr delikatnie szumiał pośród liści drzew, których korony rozpościerały się po drugiej stronie więziennego muru. Gdzieś z oddali dobiegały dudniące odgłosy artyleryjskich salw. Czarna ziemia już do połowy wypełniła mogiłę, a ja miałem wrażenie, że ten kawałek świata za sprawą boskiej ingerencji spowił ponury cień. W duchu żegnałem mojego kumpla, a zarazem czułem ulgę... że wciąż jeszcze żyję. Potem we trójkę ubijaliśmy ziemię, depcząc stopami miejsce pochówku Ślązaka, żeby w miarę wyrównać teren. Za wierzchnią warstwę posłużyły resztki kęp traw, a to, co zostało, rozrzuciłem saperką na boki. Jeszcze przez długie tygodnie było widać wyraźną, ciemną plamę w rogu spacerniaka. Potem przyszła długa i sroga zima. Śnieg zalegał prawie do końca marca, a pierwsze wiosenne roztopy zaczęły się w połowie kwietnia. Kiedy zaś wiosna zagościła już na dobre, kiedy cały świat spowiła soczysta zieleń, matka natura sprawiła, że ślad po mogile zniknął. Nigdy nikomu nie powiedziałem, że w 1939 roku pogrzebałem pod więziennym murem mojego kamrata. Fakt, na przestrzeni lat miewałem chwile słabości, bo niekiedy dręczyły mnie mroczne wspomnienia. Pewnie niektórzy z was wiedzą, jak to jest, kiedy dźwiga się w duszy jakąś ponurą tajemnicę, prawda? Czasami czułem się tak, jakby Ślązak szeptał do mnie z zaświatów, jakby oczekiwał, że zrobię z tym porządek. Jednak ja zawsze zdawałem sobie sprawę, że nawet po wielu latach takie
wyznanie wpędziłoby mnie tylko w kłopoty. Pojawiłyby się pytania, wątpliwości i podejrzenia, ktoś zaraz pokusiłby się o stwierdzenie, że sumienie zaczyna mnie dręczyć, że na pewno miałem z tym coś wspólnego... Zbyt dobrze znam życie. Wiem, jak jest. Ćwierć wieku później, dokładnie w rocznicę pochówku, podreptałem w róg spacerniaka, spojrzałem na ziemię pomiędzy moimi stopami i szepnąłem pod nosem: - Witaj, stary druhu! Mam nadzieję, że nie chowasz do mnie urazy, a twe kości niech spoczywają w pokoju. Bywaj! Do zobaczenia na drugim świecie! 5 września 1939 roku to naprawdę jedna z nielicznych dat, która wypaliła się w historii mojego życia niczym parszywe, bolesne piętno. Oddałbym wszystko, żeby ten przeklęty dzień nigdy się nie zdarzył. Po pierwsze poznałem, jakie to uczucie, kiedy obłęd jest na wyciągnięcie ręki. Po drugie ten dzień stał się dla mnie początkiem nowego życia, które w miarę upływu czasu ukazało mi najpodlejsze oblicza ludzkiej natury. Po trzecie zrozumiałem, że niekiedy o istnieniu człowieka decyduje ktoś, kto ma niepodzielną władzę. I po czwarte przekonałem się na własnej skórze, że przeszłość jest największym wrogiem teraźniejszości. II wojnę światową przeżyłem na więziennych korytarzach i opowiem wam o rzeczywistości, która toczyła się z dala od frontowych okopów. Tu nie eksplodowały bomby i pociski. Tu nie stały naprzeciw siebie dwie wrogie armie, gotowe ruszyć w bój na śmierć i życie. Tu nie było zgliszczy i gruzów. W murach wronieckiego więzienia toczyła się inna wojna. Wojna o przetrwanie za wszelką cenę, za wyrzeczenie się człowieczeństwa, wojna o kromkę chleba, łyk wody i kąt do spania. Tu zacierały się wszelkie granice, znikały ideały, wszędzie czaiła się zdrada, a bohaterowie ginęli okrutną i powolną śmiercią. Dopełniwszy pochówku Ślązaka, wróciliśmy na blok B, który ku mojemu zdziwieniu prawie cały opustoszał. Na sterowni było kilka osób, a wśród nich również major Ficken, który wydawał jakieś polecenia. W asyście tłumacza pokonywałem kolejne stopie drewnianych schodów. Dobrnęliśmy do kondygnacji, gdzie znajdowała się cela numer sześćdziesiąt siedem i tam skierowałem swe kroki. Przez cały dzień nie miałem niczego w ustach, uczucie głodu drażniło żołądek i w momencie, kiedy przekroczyłem próg celi, obróciłem się przez ramię i zapytałem mojego konwojenta: - Dostanę coś do jedzenia? Ten spojrzał na mnie lekko zaskoczonym wzrokiem: - Nie wiem - odparł, po czym zamknął drzwi. Stalowa zasuwa uderzyła ze znajomym trzaskiem. W celi panował półmrok. Podszedłem do okna. Gasnąca, krwista poświata tliła się resztką sił na zachodniej stronie horyzontu. Ulica, na której kilka godzin temu stał rząd pojazdów, była pusta i tylko wiatr delikatnie poruszał wrześniowymi liśćmi, które snuły jakąś szeleszczącą opowieść. Zapadał zmrok. Cisza. Tylko cisza i niebo pełne gwiazd połyskujących swym zaczarowanym blaskiem. Usiadłem na pryczy i zacząłem się zastanawiać, jak to możliwe, że w ciągu jednego dnia tak wiele wydarzeń przemknęło przez moje życie? Sięgnąłem po papierośnicę. Kiepska sprawa - pomyślałem, patrząc na rząd sześciu ostatnich fajek. Wyjąłem szluga, włożyłem w usta i już miałem zapalić, kiedy nagle usłyszałem, jak po drewnianym
podeście zbliżają się czyjeś kroki. Wstrzymałem oddech. Ktoś zmierzał w kierunku mojej celi. Rozległo się szurnięcie zasuwy. Zdążyłem położyć na blacie moją papierośnicę i poderwałem się z miejsca. Drzwi otwarły się na oścież, a w ich świetle ujrzałem postać tłumacza. Wszedł do środka. W dłoni trzymał puszkę z rozprutym, zagiętym wieczkiem i dwie kromki chleba. - Co to jest? - zapytał, patrząc na prezent, który wieki temu dostałem od Ojczulka. - To moja papierośnica, upominek od przyjaciela na 25 urodziny - odparłem. - Zostało trochę chleba i wojskowej mielonki - powiedział, kładąc jedzenie na stole. Sięgnął po cygaretkę i przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Musiał dostrzec wygrawerowane inicjały i datę. - Fajna pamiątka - powiedział i odłożył przedmiot na to samo miejsce. - Jak pan ma na imię? - Nie wiem, jak to się stało, przecież wypadało podziękować za strawę, a z moich ust wymknęły się inne słowa. Tłumacz spojrzał na mnie. Miał bardzo specyficzny uśmiech, tak jakby ten grymas potrafił zagościć tylko po lewej stronie jego twarzy. - Dieter - powiedział. - Nazywam się Dieter Norbacht. Już chciał odejść, ale ja odezwałem się ponownie. - Dziękuję Dieter za jedzenie. - Miałem wrażenie, że jego imię brzmi w moich ustach na wpół śmiesznie i na wpół nienaturalnie. - Co ze mną będzie? - zapytałem. Zamarł w bezruchu, spojrzał mi w oczy i odparł: - Nie wiem. - Obrócił się na pięcie i wyszedł z celi. Siedziałem przy stole i zajadałem niemieckie specjały. Chleb był dobry, lecz bardzo kruchy, ale za to wojskowa mielonka pierwsza klasa. Od samego zapachu człowiek robił się pięć razy głodniejszy, a smak konserwowego mięsiwa był tak pyszny, że ludzie złoci - paluchy lizać! W życiu bywają takie sytuacje, że człowiek po prostu wie co ma robić. Być może w duchu odzywa się wtedy instynkt albo przeczucie, a nasze postępowanie jest inne, ostrożne i pełne przezorności. Kiedy zjadałem mielonkę, ten tajemniczy głos podpowiadał mi, że muszę nauczyć się oszczędności. Jedną kromkę chleba odstawiłem na półkę. Będzie na jutro - postanowiłem, choć nie miałem pojęcia czy przetrwam jutrzejszy dzień. Zegar na wieży wybił cztery pełne kwadranse, a potem uderzył jeszcze dziesięć razy z rzędu. Zapaliłem szluga i podszedłem do okna. Cisza i noc mają to do siebie, że w ich królestwie wszelkie odgłosy stają się bardziej wyraźne i dosadne. Gdzieś z oddali dobiegało dudnienie armat. Nawet ktoś taki jak ja zdawał sobie sprawę, że wojenny front w błyskawicznym tempie sunął we wschodnim kierunku. Tylko... tylko że tak naprawdę to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Moje myśli zaprzątało coś zupełnie innego. Umysł wypełniały pytania: - Co będzie ze mną? Jaki czeka mnie los? Żar papierosa zaczynał parzyć opuszki palców. Oddzieliłem płonącą końcówkę od reszty peta, spojrzałem na niespełna centymetrowy skrawek tytoniu otulonego bibułką i szepnąłem pod nosem: - Oszczędzaj. Znowu usiadłem przy stole, wyjąłem z kieszeni papierowe zawiniątko i wykruszyłem to, co zostało. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Leżałem na pryczy i raz po raz nerwowo przekręcałem się z boku na bok. Nie byłem w stanie wyrzucić z głowy niepokojących myśli. Umęczone ciało szukało chwili wytchnienia, ale umysł, niczym bezwzględny kat, długo nie chciał na to pozwolić. Kiedy otworzyłem oczy, od razu szepnąłem w duchu: - Przecież to niemożliwe! Dopiero przed chwilą zamknąłem powieki! - Światło dnia, które wpadało do celi i warkot silników dobiegający do moich uszu uświadomiły mi jednak, że twardym snem pokonałem część nocy.
Wzdłuż ceglastego muru jadą wojskowe pojazdy, zupełnie jakby tędy wiódł najbardziej ruchliwy szlak komunikacyjny. Stoję w oknie, spoglądam na znajomy skrawek świata i czuję się tak, jakbym doświadczał deja vu. Wszystko wygląda identycznie jak wczoraj. Tylko hałas na korytarzu nie jest tak intensywny. Siadam przy stole. Bez pośpiechu zjadam kromkę chleba. Kilka łyków wody. Palę papierosa. Resztki kiepa lądują w papierowym zawiniątku. Zegar wybija dziewiątą. Ja znowu w oknie. Nuda. Kładę się na pryczy. Myślę. Leżę. Siadam. Gadam sam do siebie. Wpół do dziesiątej. Wstaję. Spacer od drzwi do okna, od okna do drzwi. Sto pięćdziesiąt kroków. Dwieście. Trzysta trzydzieści trzy. Przestaję liczyć, przecież to nie ma sensu. Patrzę w okno. Wojskowa kolumna ciągle w ruchu. Łyk wody. Fajka. Niepokój. Kurwa mać! Zostały mi jeszcze trzy szlugi. Dziesiąta. Prycza. Krzesło. Spacer. Wpół do jedenastej. Wlewam resztkę wody do miski. Robię kilka łyków. Kładę się na kojo. Za kwadrans jedenasta. Leżę. Jedenasta. Wstaję. Zaczynam dreptać stopa za stopą. Trzynaście moich stóp to dystans od okna do drzwi. Zastanawiam się, ile razy musiałbym przemierzyć celę, żebym mógł powiedzieć: - Zaliczyłem długość równika! Wpół do dwunastej. Papieros. Tragedia, jeszcze tylko dwie fajki! Wykruszam resztki. Ziarnko do ziarnka, pamiętam o tym i szepczę pod nosem: - Będzie na czarną godzinę. Za piętnaście minut dzwony uderzą na Anioł Pański.
Cisza. Podchodzę do okna. Pusto. Na więziennym dziedzińcu stoi polowa kuchnia. Obok niej dwóch żołnierzy. Z rury kominowej ulatuje dym. Czyjeś kroki zbliżają się na drewnianym podeście. Szurnięcie zasuwy u drzwi. Staję obok okna w regulaminowy sposób. Przecież doskonale wiem, że ręce mają być opuszczone, a dłonie na widoku. W świetle drzwi widzę Dietera. Posyła mi krótkie spojrzenie, kiwa znacząco głową i mówi jedno słowo: - Idziemy! Jestem w progu celi, tłumacz ruchem dłoni wykonuje gest, który znaczy, że mam iść pierwszy i zaraz potem dodaje: - Wychodzimy na zewnątrz! Na więziennym korytarzu panowała absolutna cisza. Oprócz naszej dwójki i trzech żołnierzy, którzy siedzieli na sterowni, nie było nikogo. Zeszliśmy schodami na najniższą kondygnację. Marszowym krokiem minęliśmy kratę oddzielającą blok B. Dopiero kiedy zniknęliśmy za zakrętem, obróciłem nieznacznie głowę w lewo i zapytałem: - Wiadomo już, co ze mną będzie? - Niebawem się dowiesz - odparł i zaraz dodał oschłym tonem: - A teraz przestań gadać i idź przed siebie - mówił tak, jakby obraził się na cały świat. Pchnąłem masywne wrota i moim oczom ukazał się więzienny dziedziniec skąpany w radosnym, wrześniowym słońcu. Obok budynku administracyjnego stała grupa ludzi w czarnych mundurach. Palili papierosy i rozmawiali między sobą. Kilku z nich spojrzało w naszym kierunku. - Skręć w prawo - usłyszałem za swoimi plecami. Posłusznie wykonałem polecenie. Zegar na wieży zaczął właśnie wybijać południe. - Stój! - Dieter szturchnął mnie w ramię. Zatrzymałem się wedle rozkazu. Tłumacz podszedł do dwóch żołnierzy, którzy stali obok polowej kuchni i zaczął coś do nich mówić. Po chwili jeden z nich otworzył pokrywę kotła, spod której wydobyły się kłęby pary. Sięgnął po chochlę, zamieszał, po czym zaczerpnął ciepłej strawy. Stałem kilka kroków dalej i przyglądałem się całej sytuacji. Nagle Dieter ruchem głowy przywołał mnie do siebie. Podszedłem. - Trzymaj. - Podał mi łyżkę i menażkę w kształcie elipsowatego walca, w której była ciepła potrawa. - Jedz! Tylko się pośpiesz, bo za kwadrans major Ficken oczekuje nas w swoim gabinecie. Chwyciłem za menażkę i w głębi duszy poczułem radość. To nie mogło być tak, że przed egzekucją dadzą mi jeszcze zjeść. To był dobry omen! Nie marnowaliby przecież michy żarcia dla kogoś, komu mają zamiar wpakować kulkę. Zanurzyłem łyżkę w gęstej zupie i prawie parząc sobie język, ze smakiem zjadałem gorącą grochówkę. Chryste, jakież to było dobre! Tak pysznego posiłku od lat nie miałem w ustach! Wiosłowałem jak szalony, jakbym się bał, że w ciągu piętnastu minut nie będę w stanie zjeść tego rarytasu. Niemieccy żołdacy spoglądali na mnie jak na jakieś fascynujące zjawisko. Tych dwóch kuchcików i tłumacz musieli rozmawiać o mnie, bo bez przerwy spoglądali w moją stronę. Zjadłem wszystko, a jeśli tylko bym mógł, to nawet wylizałbym wewnętrzne ścianki wojskowej menażki. - Proszę im powiedzieć - zwróciłem się do Dietera - że to jest po prostu pycha! Chyba spełnił moją prośbę, bo ci dwaj spojrzeli na mnie, nie ukrywając swojego zadowolenia.
Chwilę później zmierzaliśmy w stronę gabinetu, który kiedyś zajmowali naczelnicy tego więzienia. Kiedy teraz piszę o tym, mogę stwierdzić, że większość ludzi nie docenia zwykłych, prostych rzeczy. Traktują je jak coś zupełnie naturalnego i oczywistego, i tylko człowiek, który naprawdę poznał uczucie głodu, wie, że pełny żołądek to prawdziwa rozkosz. Major Ficken siedział za biurkiem, na którym spoczywała sterta szarych teczek, kryształowa popielniczka i moje metalowe pudełko po wiśniach w czekoladzie. Promienie południowego słońca wpadały do wnętrza pomieszczenia przez dwa duże okna, a ich jaskrawe światło odbijało się w politurze mebli. Gefreiter Dieter Norbacht usiadł na krześle obok okna, a ja stałem na baczność pośrodku gabinetu. Nawet nie wiem czemu, uroiłem sobie, że Sturmbannführer SS Martin Ficken doceni kunszt mebli, które znajdowały się w tym pomieszczeniu. Czepiłem się tej myśli, jakbym zupełnie zapomniał, że parę dni temu wybuchła wojna, jakbym patrzył na świat przez pryzmat pracy i własnych umiejętności, jakbym do końca nie pojmował, co się właściwie dzieje. Dostałem jeść, więc mnie nie zabiją. - To był dla mnie argument nie do podważenia. Esesman wziął w dłonie teczkę, która leżała przed nim i powiedział: - Alle Dokumente, die deine Person betreffen, sind erhalten geblieben! Jego głos brzmiał spokojnie, równie dobrze mógł zacząć mówić o tym, że właśnie dostał atrakcyjną ofertę z biura podróży i podczas urlopu planuje się wybrać w jakiś uroczy zakątek, gdzie można odpocząć i zapomnieć o bożym świecie. - Pan major mówi, że zachowały się wszystkie dokumenty dotyczące twojej osoby - powiedział Dieter. Jednak nie chodziło o jego wypoczynek, tylko o moją przeszłość. - Laut diese Dokumente, der Gefangene Stanyslaw Zabykowski, Identifikiations Nummer neunundzwanzig elf ist ein Bandit und Bolscheiken-Terrorist. - Moje imię i nazwisko śmiesznie brzmiały w jego ustach. Ficken sięgnął po swoją srebrną papierośnicę, a ja usłyszałem: - Wynika z nich, że więzień Stanisław Żabikowski, numer identyfikacyjny dwadzieścia dziewięć jedenaście, jest bandytą i bolszewickim terrorystą. Potem mówił łagodnym tonem, co chwilę robiąc przerwę, żeby tłumacz mógł pełnić swą rolę. Miałem na uwadze, że powinienem jedynie słuchać, a odpowiadać rozsądnie i tylko wtedy, kiedy będę pytany. - Dawno temu dopuściłeś się zbrodni. Nieważne, w jakim kraju została popełniona, bo fakty są takie, że ten występek poniekąd czyni cię wrogiem III Rzeszy. Ludzi o takich przekonaniach politycznych jak twoje, należy izolować lub likwidować. Moim zdaniem eliminacja jest najlepszym rozwiązaniem. Muszę jednak stwierdzić, że twoja osoba mnie intryguje. Nigdy bym nie przypuszczał, że w takim miejscu jak to, spotkam człowieka, który miał kontakt ze znaną w Niemczech rodziną von Gerswalde. Człowieka, który czyta tłumaczenia niemieckiej literatury i co najważniejsze, ma bogatą wiedzę o funkcjonowaniu tego obiektu. - Major Ficken zrobił dłuższą pauzę i zerknął w okno. Dopiero po chwili ponownie skierował na mnie swoje spojrzenie i rzekł: - Możesz się okazać przydatny i dlatego postanowiłem dać ci szansę zaciągnął się głęboko dymem. W jego oczach było coś przenikliwego, jakby bez trudu spoglądał w głąb mojej duszy. - Oprócz rzetelnej i uczciwej pracy, wymagam jeszcze trzech rzeczy: szacunku dla przełożonych, posłuszeństwa i dyscypliny. A teraz dowiem się od ciebie, jak wyglądało życie osadzonych w tym więzieniu. Odpowiadałem na szczegółowe pytania, a potem we trójkę ruszyliśmy na obchód więziennymi korytarzami. Major Ficken osobiście chciał obejrzeć wszystkie pomieszczenia, które odgrywały podstawową rolę w cyklu więziennej egzystencji. Odniosłem wrażenie, że bardzo go interesowała sprawa warunków higienicznych, bo nawet zażyczył sobie, żeby pokazać mu silosy i wyjaśnić sposób ich opróżniania. Jednak kiedy weszliśmy od środka, to ci dwaj omal nie padli trupem od smrodu, jaki tam się panoszył. Potem była łaźnia, stołówka, depozyty, biblioteka, karcery, kotłownia, warsztaty, pralnia,
kantyna, piekarnia, magazyny, oddział izolacyjny i na końcu folwark. Moja wiedza na temat instalacji wodnej naprawdę była znikoma. Jeśli idzie o elektrykę, jedyne co mogłem zrobić, to wskazać im miejsce w podziemiach, gdzie znajdowała się rozdzielnia. Dieter natomiast, niczym wprawny sekretarz, skrupulatnie notował wszystko w dużym kajecie. Myślę, że pisał zarówno to, co mówię, jak i sugestie swojego dowódcy. Byliśmy w drodze z folwarku, kiedy dzwon na wieży uderzył trzy razy. Podniosłem do góry wzrok i spojrzałem na tarczę zegara. Była za kwadrans trzecia. Wizja lokalna zajęła nam sporo czasu - przemknęło mi przez myśl. Kiedy na powrót znaleźliśmy się w gabinecie, Sturmbannführer Ficken spojrzał na mnie, wskazał dłonią na krzesło przy stole i powiedział: - Nimm Platz. Usiadłem. Esesman poczęstował mnie papierosem i zaczął coś mówić do Dietera. Gefreiter Norbacht słuchał i potakiwał głową, jakby w ten sposób potwierdzał, że wszystko rozumie. Ficken kontynuował, a w międzyczasie podszedł do biurka, sięgnął po kryształową popielniczkę i położył ją na stole. W pewnym momencie tłumacz zwrócił się do mnie: - Będziesz miał tutaj sporo pracy i począwszy od jutra, będą ci przysługiwały dwa posiłki dziennie. Pierwszy rano, a drugi późnym popołudniem. Czy masz jakieś pytania do pana majora? Pytań miałem mnóstwo, ale wolałem nie ryzykować, żeby przypadkiem nie palnąć czegoś głupiego i nie pogorszyć swojej sytuacji. Już wczoraj dałem wystarczający popis. Jednak kiedy spojrzałem na biurko, nie mogłem się pohamować: - Czy mogę zabrać moje listy? - Er fragt, ob er seine Briefe mitnehmen darf? - powiedział Dieter. Sturmbannführer Ficken, który właśnie spoglądał w okno, obrócił się przez ramię i z wyrazem lekkiego zdziwienia uniósł do góry brwi. Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy, po czym sięgnął po metalowe pudełko i bez słowa podał mi przedmiot. W tej chwili większość z was jest nieufna i nabiera podejrzeń, że opowiadam bzdury, prawda? Wcale się temu nie dziwię, bo wasza wyobraźnia została wykreowana przez filmy, książki i wspomnienia ludzi, którzy przeżyli II wojnę światową. Podręczniki do historii ukazują tamte lata jako niekończący się koszmar, jako wszechobecne bestialstwo i okrucieństwo. To wszystko sprawia, że postrzegacie wojnę tylko z perspektywy okupacji miast, pacyfikacji wsi, frontowych bitew i obozów zagłady. Zgadza się, tak właśnie było, ja niczemu nie zaprzeczam. Chcę jednak zwrócić waszą uwagę na coś jeszcze, potwierdzając starą, odwieczną prawdę, że tam, gdzie jest przyczyna, pojawia się skutek. Nie będę odkrywczy, twierdząc, że każda wojna niesie ze sobą niewyobrażalne zło. Zło, któremu nie sposób się oprzeć. Wojna ma w sobie mroczną siłę, która sprawia, że w ludzkiej naturze budzą się demony o strasznych obliczach. Wojna to niepodważalny dowód na to, że ze wszystkich ziemskich istot tylko człowiek potrafi być podły. Kiedy Niemcy zajęli wronieckie więzienie, byłem ich jedynym więźniem. Trudno mi powiedzieć, jakie żywili do mnie uczucia, ale na pewno nie pałali do mnie nienawiścią. Major Ficken nosił mundur esesmana, wyglądał groźnie, był żołnierzem, dowódcą. Miał klasę. Wtedy zrobił na mnie pozytywne wrażenie, bo zachowywał się jak na oficera przystało. Piastował stanowisko, które budziło szacunek i respekt. Los sprawił, że ścieżki naszego życia zetknęły się z sobą i zgrzeszyłbym, twierdząc, że ten człowiek zrobił mi krzywdę. Potraktował mnie po ludzku. Pewnie niektórzy z was uśmiechają się teraz pod nosem i szepczą z kpiną: - Po ludzku?! Bo kilka razy poczęstował cię fajką?! Tak, poczęstował mnie papierosami i oddał mi metalową puszkę, w której spoczywały moje najcenniejsze wspomnienia. Niby nic, a jednak tak wiele! Mogę się zgodzić z twierdzeniem, że nazwisko von Gerswalde, książka braci Grimm i moja wiedza o więzieniu to były argumenty, które przemawiały na
moją korzyść. Jednak jestem pewien, że ocalałem dzięki zwykłej ludzkiej moralności, jaką wtedy jeszcze posiadał Sturmbannführer SS Martin Ficken. Rok później major już nie był tym samym człowiekiem, którego miałem okazję poznać. Wojna i mury tego więzienia uczyniły z niego bestię. Tak długo, jak dane mi będzie żyć, aż do grobowej deski będę powtarzał, że każde więzienie świata nosi w sobie przeklętą klątwę. Zły, parszywy urok, który potrafi opętać człowieka. Nie ważne, czy jesteś skazańcem, klawiszem czy cywilnym pracownikiem więziennej administracji. Kraty i mury sączą jad, który zatruje każdą duszę. To tylko kwestia czasu. Martin Ficken padł ich ofiarą. To miejsce go wchłonęło i stało się jego świątynią. Myślę, że w miarę upływu dni zaczął inaczej postrzegać otaczającą go rzeczywistość. Sam siebie przekonał, że jest boskim kapłanem, wybrańcem, panem życia i śmierci. Nieograniczona, niepodzielna władza i bezkarność pchnęły go w sidła szaleństwa. Zatracił się w swym okrucieństwie tak bardzo, że ponoć 24 grudnia 1940 roku zebrał w więziennej kaplicy swoich zaufanych ludzi i zrobił im specjalny pokaz. Nie wiem, czy to naprawdę miało miejsce, lecz opowieść o tym zdarzeniu słyszałem z ust człowieka, który nie miał powodów, by kłamać. Tamtego dnia Herr Sturmbannführer kazał w kaplicy przygotować wigilijną wieczerzę. Pośrodku pomieszczenia ustawiono rzędem kilka stołów, które zasłano wykrochmalonymi białymi obrusami. Wzdłuż stało trzynaście krzeseł. Kucharze z oficerskiej kantyny przygotowali dwanaście wykwintnych potraw. Na uroczystą kolację dowódca zaprosił swoich dwunastu najwierniejszych żołnierzy. Jakież to wymowne, prawda?! Wśród obecnych był również Heinrich Kleinstein, którego major darzył ogromną sympatią i zaufaniem. Dochodziła godzina osiemnasta, kiedy Ficken i jego apostołowie, ubrani w galowe mundury, marszowym krokiem przemierzali puste, więzienne korytarze. Odgłos zelówek uderzających o kamienną posadzkę rozbrzmiewał dźwięcznym echem pośród ścian. Kierowali się w stronę kaplicy, gdzie wszystko już było przygotowane. Stoły uginały się, dźwigając półmiski wypełnione strawą, wazy z zupami, koszyki z pieczywem, karafki z winem, butelki wódek i przednich koniaków, patery z owocami i ciastem. Dzięki porcelanowym talerzom, srebrnym sztućcom, pucharom z grubego szkła i kryształowym kieliszkom wystrój biesiadnego stołu był pełen szyku i elegancji. Takiego wizerunku nie powstydziłaby się nawet najznakomitsza restauracja. Na wprost, patrząc z miejsca, gdzie mieli zasiąść zaproszeni goście, był prostokątny ołtarz. O jego przednią krawędź wsparto duży, drewniany krzyż, który w tym dniu miał swoją symboliczną wymowę. Rzędy płonących pochodni oświetlały wnętrze kaplicy, a ich blask tańczył na kolorowych witrażach. Namiastka przepychu i mistycyzmu nadała zarówno samej uroczystości jak i temu miejscu, dostojnego charakteru. Ficken i jego świta zasiedli do uczty lecz to nie była tradycyjna wigilijna wieczerza. W więziennej kaplicy nie rozbrzmiewał śpiew kolęd, a mężczyźni siedzący przy wspólnym stole nie przełamali się opłatkiem. Siedzieli, dyskutowali, zajadali pieczyste mięsiwa i opróżniali kolejne butelki alkoholu. Kiedy napełnili swe brzuchy, rozsiedli się wygodnie na krzesłach, a w pomieszczeniu unosił się aromat cygar i papierosów. Wtedy major Ficken uznał, że przyszła pora na atrakcję wieczoru. Pożegnał na chwilę zgromadzonych i udał się na sterownię. Wrócił po kwadransie, przyprowadzając ze sobą więźnia, który raptem tydzień temu został schwytany razem z dwójką swoich nastoletnich synów. Ten człowiek nazywał się Mordechaj Goldmann i był żydowskim rabinem. Za oknami prószył grudniowy śnieg, a w kaplicy zaczął się bestialski spektakl, w którym każdy z biesiadników brał czynny udział. Nie znam wszystkich szczegółów, ale zapewniam was, że jestem wdzięczny Bogu za tę niewiedzę. Tego wieczoru Mordechaj Goldmann doświadczył czegoś, o czym opowiadają biblijne opowieści. Było kilka drobnych różnic pomiędzy tym, co się stało w więziennej kaplicy a podaniami, które przetrwały wieki. Zamiast ciernistej korony niemieccy oprawcy włożyli na głowę ofiary kolczasty drut. Potem zawlekli Goldmanna do ołtarza, położyli na krzyżu, a jego dłonie i stopy przybili do drewnianych drągów długimi gwoździami. Zamiast octu wlewali mu do ust wódkę, a zamiast włóczni użyli bagnetu. Zanim wybiła północ człowiek przybity do krzyża skonał w męczarniach. Rankiem, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia esesmani wyprowadzi z celi synów Goldmanna i
od tamtej pory nikt więcej już ich nie widział. Nie sądzę, żeby przeżyli. Śmiem twierdzić, że zwłoki dwóch chłopców wraz z ciałem ojca spoczywają w nieznanej mogile pośród gęstwiny pobliskich lasów. Za rządów majora Fickena we wronieckim więzieniu miało miejsce sporo wydarzeń pełnych bólu i podłości, i o niektórych pewnie jeszcze wspomnę, jednak historia z ukrzyżowaniem człowieka była najbardziej koszmarna. Apogeum brutalności. Twórca tego czynu udowodnił, że dobrnął do granicy, za którą nie ma już nic. Jak to możliwe, że w ludzkim umyśle narodził się taki pomysł? Jaki mrok musi spowić duszę człowieka, żeby coś takiego uczynić bliźniemu? Jestem święcie przekonany, że Sturmbannführer SS Martin Ficken uległ pokusie niszczenia. Potężnej, niewyobrażalnej mocy, która czai się w naturze każdego człowieka. Pierwotnej sile, jaką zostaliśmy obdarzeni w chwili narodzin, dzięki której jesteśmy w stanie zabijać. Kilka dni po tym incydencie, a konkretnie późnym wieczorem ostatniego dnia 1940 roku, major Ficken był w domu, który służył mu za prywatną kwaterę. Tak na marginesie, to był ten sam dom, gdzie kiedyś mieszkał naczelnik Wojciechowski. Ficken najpierw wziął gorącą kąpiel, a potem ogolony i pachnący ubrał na siebie galowy mundur i wzuł wypastowane oficerki. Władze miasta organizowały w ratuszu noworoczny bal, na który on również został zaproszony. Nie wiem, być może "Pan Życia i Śmierci" w ogóle nie miał zamiaru iść na ten raut, być może podjął decyzję wcześniej... Stanął w holu przed lustrem ubrany w odświętny mundur i z dumą spoglądał na swe odbicie. Po chwili obrócił się na pięcie i ruszył w stronę salonu, a stamtąd do gabinetu. Zapalił lampkę stojącą na biurku, usiadł na krześle, sięgnął po papeterię i wyjął kartkę papieru. Położył ją przed sobą i skreślił kilka słów - "Nur der ist dem Gott gleich, der den eigenem Tod nicht fürchtet", co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że tylko ten równy jest bogom, kto się własnej śmierci nie lęka. Następnie złapał za kaburę i wyjął służbową broń. Odbezpieczył. Przystawił lufę do skroni i palnął sobie w łeb. Po rozmowie z Fickenem, podczas której zwiedziliśmy prawie całe więzienie, a potem on oddał mi moje metalowe pudełko, resztę dnia pracowałem w pomieszczeniu z depozytami. O ile pracą można nazwać czynność, jaką tam miałem wykonać. - Zajmiesz się opróżnianiem worków - powiedział Dieter i złapał za pokrowiec, który wisiał w pierwszym rzędzie na czele stojaka po prawej. Takich rzędów było kilkanaście. Ton jego głosu utwierdzał mnie w przekonaniu, że ma dzisiaj cholernie zły dzień, że z jakiegoś powodu jest po prostu wściekły. - Rozpinasz i wyciągasz całą zawartość na blat. - Jednocześnie prezentował mi to, o czym mówił. - W każdym worku jest szara koperta, w której znajdują się dokumenty i jakieś drobiazgi typu obrączka, portfel, zegarek, zdjęcia, zresztą nieważne, co tam jest. - Aha! - szepnąłem w duchu i stwierdziłem - Już tutaj buszowali! - Koperty wkładasz do tej skrzyni. - Trącił czubkiem buta drewniany prostokąt, który stał tuż przy ladzie. - Twoim zadaniem jest posegregować wszystkie rzeczy, rozumiesz? niby zapytał, ale wcale nie oczekiwał odpowiedzi, bo ciągnął dalej. - Osobno spodnie, koszule, marynarki, swetry, bielizna - wymieniał rodzaje garderoby. Słuchałem go uważnie, a mimo to w głowie dźwięczało mi pytanie: - Gdzież on u licha nauczył się tak dobrze polskiego? - Osobno buty i co bardzo ważne - uniósł do góry wskazujący palec prawej dłoni - każdą parę butów wiążesz sznurówkami. - Zrobił to, o czym mówił. - Kurtki, płaszcze, czapki, kapelusze... Wszystko ma być osobno. Miejsca jest sporo. - Kiwnął głową na wprost. - I niech cię nie kusi, żeby coś sobie przywłaszczyć! Rozumiesz? - jego słowa brzmiały jak groźne ostrzeżenie. - Wiesz co masz robić? zapytał. - Tak jest! Wszystko jasne - odparłem. - A co z workami? - Zadałem mu pytanie patrząc na pusty pokrowiec, który spoczywał na ladzie. Miałem wrażenie, jakby przez moment zastanawiał się jakiej udzielić odpowiedzi. - Opróżnisz worek i wieszasz na stojaku po lewej. - Wskazał miejsce ruchem głowy. - Przyjdę za
jakiś czas. Bierz się za robotę i żebyś mi nawet nosa nie wychylił na korytarz! - rozkazał, po czym obrócił się na pięcie i wychodząc, zatrzasnął za sobą drzwi. Przez chwilę zastanawiałem się, czemu ten facet jest taki oschły? W pomieszczeniu z depozytami unosił się specyficzny zapach. Zupełnie jakby każdy z jutowych worków oddychał namiastką czyjegoś życia. Spoglądałem na rzędy wiszących pokrowców i dopadło mnie wrażenie, że tak właśnie pachnie przeszłość. Po lewej stronie wisiały puste wory. Sporo ich było. Może kilkadziesiąt, a może więcej? Te puste pokrowce zdawały się szeptać jedno słowo - amnestia. Natomiast po prawej stojaki ciągnęły się w kilkunastu długich rzędach, na których wisiały pełne depozyty. Było tego kilkaset sztuk. Te worki musiały należeć do więźniów, których w pośpiechu ewakuowano i do farciarzy, których w ostatniej chwili puszczono wolno. Do każdego depozytu była przywiązana konopnym sznurkiem prostokątna kartka wycięta z arkusza tektury, na której widniało imię, nazwisko i numer więźnia. Robiłem tak jak poinstruował mnie Dieter. Brałem worek, kładłem na ladzie i wyciągałem rzeczy, które znajdowały się w środku. Oczywiście nie mogłem się oprzeć pokusie i zaglądałem do szarych kopert. W niektórych były tylko dokumenty, ale większość faktycznie zawierała jeszcze przeróżne drobiazgi. W jednej znalazłem pewien mały przedmiot. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. To była metalowa fifka do papierosów. Drewniane i szklane lufki to raczej standard, ale coś takiego to była dla mnie zupełna nowość. Przez moment przyglądałem się jej uważnie, jakbym starał się odgadnąć, z czego ją zrobiono? Czy to był mosiądz, a może brąz? - Genialna rzecz - szepnąłem pod nosem. W takiej lufce człowiek mógł zjarać caluteńkiego szluga. Włożyłem fifkę do kieszeni, jednak po chwili doznałem olśnienia. Jakiś głos szepnął mi do ucha: Powinieneś ją włożyć do papierośnicy, bo jeśli Dieter każe ci opróżnić kieszenie, lepiej żeby były puste. Ostrożności nigdy dość. Tak też uczyniłem. Sięgałem po kolejne depozyty. Zerkałem na przywiązaną do worka kartkę. Czytałem nazwisko. Raz po raz uśmiechałem się pod nosem, bo znałem niektórych gości. Wyjmowałem rzeczy, zaglądałem do kopert, a potem segregowałem ciuchy. I tak to szło. - Wojciech Górny - przeczytałem dane. Wojciech Górny? - powtórzyłem w myślach. Tego faceta akurat nie znałem. Z jego worka wyjąłem parę solidnych skórzanych butów. Wydawały się bardzo porządne. Wiecie, takie wysokie za kostkę. To były buty, w których bez obaw można było ruszyć na drugi koniec świata. Spojrzałem na moje znoszone kamasze i pomyślałem, że nie ma się co zastanawiać. W myślach zapaliła się czerwona lampka przypominając, że ostrożności nigdy dość. Podszedłem do drzwi i przystawiłem ucho. Cisza. Kucnąłem za ladą i w pośpiechu wzułem buty na stopy. Pasowały jak ulał! Poruszałem palcami, zrobiłem kilka kroków i powiedziałem sam do siebie: - Pierwsza klasa! W innym worku był nowiusieńki, bawełniany podkoszulek z krótkim rękawem. Miał łagodny kremowy kolor i jakby nie było, akurat mój rozmiar. Nie marnowałem czasu na bzdury i błyskawicznie zmieniłem bieliznę. Coraz więcej ciuchów było na każdej stercie. Oczywiście starałem się wszystko w miarę sensownie układać. Nagle spojrzałem na kartkę przywiązaną do kolejnego worka i poczułem na karku zimny dreszcz. W rubryce imię i nazwisko widniało: - Franciszek Wencel. Na Boga - przemknęło mi przez myśl - zabili go szesnaście lat temu, a jego rzeczy nadal tu są! Zdjąłem pokrowiec ze stojaka i położyłem na ladzie. Stałem przez chwilę bez ruchu, a w mojej pamięci odżyły dawne wspomnienia. Wszystko takie wyraźne,
klarowne jakby zdarzyło się wczoraj. Wtem dotarło do mnie, że wśród tych kilkuset jutowych worków znajdę jeszcze taki, na którym będzie kartka... Poczułem się tak, jakby ktoś dźgnął mnie sztyletem prosto w serce. Ja po prostu zapomniałem, że w tym miejscu jest coś, co należy do mnie. Jest tutaj coś, co pachnie moją przeszłością, moim życiem. Rzuciłem się w stronę stojaków. Nerwowo przesuwałem kolejne wory, kartki, nazwiska. Jedne znajome, drugie obce, inne nieważne albo mało istotne. - Bajzel! Cholerny bajzel! Kurwa mać! - syczałem wściekle pod nosem. - Depozyty powinny wisieć według alfabetycznej kolejności albo według numeru, jaki dostawał więzień! Co to ma być?! Szukałem jutowego worka, tego najważniejszego, przy którym widniało moje nazwisko. Przeczesałem dwa długie rzędy i nic. W trzecim znalazłem depozyt z kartką inną niż wszystkie, tam dużymi literami było wykaligrafowane tylko imię - BOYKO. Chryste Panie! Boyko? Boyko?! - wrzasnąłem w myślach. Zdjąłem worek ze stojaka i rzuciłem go na podłogę. Szukałem dalej. Czwarty rząd, piąty, ósmy i nic! Nie ma mnie. Ile jeszcze rzędów? - zatrzymałem się na chwilę i policzyłem stojaki. Zostało jeszcze sześć rzędów. W następnym kolejne nazwisko z moich wspomnień. Kazimierz Furman. Kazik na podłogę! Trzy worki dalej Wacław Kurski. Młody na podłogę! Następny rząd. Roman Szpulski. Kurwa mać! Roman?! - to naprawdę było niepojęte. Na podłogę! Zostały jeszcze dwa rzędy. Ostatnie dwa rzędy. Wtem widzę! Jest! Moje serce zerwało się do galopu. Stanisław Żabikowski. Stanąłem jak wryty i wpatrywałem się w tekturową kartkę. Sięgnąłem po depozyt i kiedy trzymałem go w dłoniach, poczułem na ustach smak gorzkich łez. Świat dookoła zrobił się zamazany i rozmyty. Przetarłem twarz rękawem bluzy. Nie pomogło. Przetarłem jeszcze raz i do sucha wytarłem zapłakane oczy. Przytuliłem do piersi jutowy materiał w taki sposób, jakbym ściskał serdecznego przyjaciela, którego nie widziałem przez długie lata. W pomieszczeniu rozlegał się mój cichy, żałosny szloch. Stałem obok lady i drżącymi dłońmi wyjmowałem moje rzeczy. Nie było ich wiele. Granatowe spodnie, czarne trzewiki, czarne skarpetki i biała koszula. Moja odświętna, wyjściowa koszula. Każdej niedzieli ubierałem ją przed wyjściem do kościoła - szepnąłem w myślach i poczułem, jak jakaś niewidzialna siła brutalnie ściska mi krtań. Kiedyś była biała, a teraz miała kremowy kolor jakby przez te wszystkie lata, które spędziła w jutowym worku, straciła swoją pierwotną barwę. Na jej materiale widniały zaschnięte plamy mojej krwi i przypomniałem sobie, kiedy podczas transportu do Wronek furgonetka zatrzymała się w środku lasu. Opuszkami drżących palców dotykałem materiału, a w głowie odżyły wspomnienia... - Stefek, nie po to ci prasowałam koszulę, żebyś teraz podwijał rękawy! - usłyszałem karcący głos mamy, kiedy stałem w sieni przed lustrem i szykowałem się do wyjścia. - Mamo daj spokój, przecież jest gorąco! - jęknąłem. - Mam się ugotować, bo koszula została wyprasowana? - Masz wyglądać jak człowiek, a nie jak łajza. - Ona zawsze wiedziała lepiej. - Idziesz do kościoła, a nie na spacer do lasu. - Oj mamo, błagam cię przes... - Ty mnie nie błagaj, tylko się słuchaj! - nie pozwoliła mi dokończyć. Patrząc w lustro przewróciłem oczami, jakbym tym gestem chciał ją przedrzeźniać. - No dobrze już dobrze - powiedziałem i zapiąłem guziki mankietów jak należy. - Tak ma być? Stanąłem w drzwiach wiodących do kuchni, żeby mogła mnie zobaczyć. - O, teraz wyglądasz jak prawdziwy elegant. - Uśmiechnęła się do mnie. - Jak z żurnala. - No to lecę - stwierdziłem i obróciłem się na pięcie. - Tylko nie spóźnij się na obiad! - Dobrze, dobrze - rzuciłem przez ramię i już mnie nie było. Wyskoczyłem na ulicę i w tej samej chwili, kiedy zniknąłem za zakrętem podwinąłem rękawy. Sierpień 1921 roku był zbyt upalny na elegancję i etykietę.
Złapałem koszulę i zbliżyłem ją do nozdrzy, jakbym chciał poczuć zapach tamtych beztroskich dni. Zamknąłem oczy i pomyślałem, jak cudownie byłoby dostać jeszcze jedną szansę, tylko jedną, żeby to wszystko naprawić. Jak pięknie byłoby teraz otworzyć oczy i ujrzeć w lustrze swoje odbicie sprzed osiemnastu lat! - Przyniosłam ci spodnie i koszulę. - Głos mojej mamy był pełen smutku, a ona wyglądała tak, jakby się postarzała o całą dekadę. Te słowa usłyszałem z jej ust w jednym z pomieszczeń kaliskiego aresztu, kiedy otrzymała z prokuratury zgodę na widzenie. - Synku, ja tego wszystkiego nie rozumiem - rozpłakała się. - Ja nic nie rozumiem. - Mamo nie płacz - mówiłem z trudem. - Proszę cię mamo nie płacz. - Wprasowałam ci koszulę, spodnie też. - Łzy ciekły z jej oczu. - Twój adwokat mówi, że jutro powinieneś wyglądać czysto i schludnie, że musisz zrobić dobre wrażenie. - Tak mamo, masz rację. Muszę wyglądać przyzwoicie. Jak z żurnala. - Cóż innego miałem jej powiedzieć? Strażnik, który był obecny podczas naszego widzenia, stwierdził, że nie wolno niczego wnosić na teren aresztu. - Jeżeli chcesz zatrzymać te ubrania - powiedział - to musisz się tutaj przebrać. A pani - rzekł patrząc na moją matkę - może zabrać rzeczy, które syn ma teraz na sobie. Zrobiłem tak, jak powiedział. Przywdziałem granatowe spodnie i odświętną koszulę, a to, w co byłem ubrany, zapakowałem do torby. Tamtego dnia po raz ostatni siedzieliśmy naprzeciw siebie twarzą w twarz. Tak wiele miałem jej do powiedzenia, ale nie potrafiłem wykrzesać z siebie ani słowa. Widziałem w jej oczach ból, ten najprawdziwszy, matczyny. Dziś oddałbym wszystko, żeby móc z nią porozmawiać i powiedzieć jej o tych wszystkich ważnych sprawach. Powinienem wtedy ją przytulić, ucałować jej spracowane dłonie i powiedzieć trzy najważniejsze w świecie słowa - kocham cię, mamo. Szczerze żałuję, że wtedy tego nie zrobiłem. Poskładałem rzeczy w kostkę, związałem buty i położyłem je na odpowiednich stertach. W szarej kopercie znajdowały się tylko moje dokumenty. Trzymałem je w dłoniach i pomyślałem, że oprócz więziennych akt, tych kilka pożółkłych kartek papieru to jedyne świadectwo mojej tożsamości. Nie mogłem pozwolić na to, żeby ślad po nich zaginął. Postanowiłem je zabrać. Usiadłem na krawędzi drewnianej skrzyni i sięgnąłem po papierosa. Włożyłem końcówkę szluga do metalowej fifki i zapaliłem. Tysiące myśli pędziło przez moją głowę, gdzieś w głębi duszy mieniły się wspomnienia niczym kolorowe szkiełka kalejdoskopu. Nie potrafiłem tego zatrzymać. Płynąłem z ich nurtem, bezwolnie poddając się nostalgicznym uczuciom, aż nagle smutek zamienił się we wściekłość i warknąłem sam do siebie: - Nie może tak być! Pora dopełnić dzieła i skończyć z przeszłością raz na zawsze! Zabić tęsknotę, pozbyć się chłopięcych słabości. Jestem tu i teraz i żadna siła tego nie zmieni! Splunąłem na podłogę i podniosłem się z miejsca. Ruszyłem w stronę ostatniego rzędu z depozytami. Tak jak przypuszczałem, na jednym z jutowych worków była kartka z imieniem i nazwiskiem Ślązaka. Złapałem pokrowiec i pewnym krokiem ruszyłem z powrotem. Potem pozbierałem wszystkie depozyty, które wcześniej rzuciłem na podłogę. Rzeczy moich kumpli leżały na drewnianej ladzie. Nie cackałem się z nimi. Wyciągałem ubrania, wiązałem buty i na stertę. Krótki przegląd szarej koperty i "następny do golenia". Uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy ujrzałem aksamitną koszulę ze srebrnymi cekinami na kołnierzyku. A niech mnie! Boyko miał styl! I jeszcze te jego perłowe buty w kształcie czółenek. Wszystko na kupę według zaleceń Dietera. W szarej kopercie, którą wyjąłem z worka Kazika, były dokumenty i welurowy portfel, a w nim tylko
czarno-białe zdjęcie uśmiechniętej kobiety. - A więc to przez ciebie mój kumpel odebrał sobie życie - w swoim głosie usłyszałem nutkę pogardy. - I wiesz co ci powiem? - syknąłem. - Nie byłaś jego warta. Cisnąłem kopertę do skrzyni. Ślązak miał fajną kurtkę. Skórzaną. Przymierzyłem ją. Była na mnie zdecydowanie za duża, bądź co bądź był z niego kawał chłopa. Na stertę. Puste depozyty powiesiłem z lewej strony. Nie ma się co rozczulać. Koniec z tym. Nigdy więcej! - powtarzałem w duchu te słowa niczym przysięgę składaną samemu sobie. - Nigdy, kurwa mać, więcej! Żadnych wspomnień, żadnego myślenia o przeszłości. Jak na moje oko opróżniłem już połowę depozytów, kiedy otwarły się drzwi i do pomieszczenia wszedł Dieter. Rozejrzał się i powiedział: - Wystarczy na dziś. Jutro robota ma być skończona. Myślałem, że mnie zrewiduje albo coś w tym stylu, ale on tylko kiwnął głową, dając mi do zrozumienia, że mam wyjść. W milczeniu kierowaliśmy się w stronę bloku B. 6 września 1939 roku to był ostatni dzień, kiedy w budynkach więzienia przebywałem tylko ja i niemieccy żołnierze. Nawet przez myśl mi nie przeszło, jaką niebawem absurdalną rzeczywistość przyjdzie mi tutaj ujrzeć. Następnego dnia rankiem Dieter pojawił się w drzwiach mojej celi i powiedział tylko jedno słowo: - Idziemy! Zmierzaliśmy w kierunku więziennej stołówki. Drzwi jadłodajni stały otworem. Wszystkie ławy i stoły były przesunięte w kąt. Ułożone jedne na drugich pięły się prawie po sufit tworząc surrealistyczną, nieregularną bryłę. Całość opasano grubą liną, która miała zapobiec temu, żeby któryś z przedmiotów nie runął. Po drugiej stronie okienka wydawki dostrzegłem kilku ludzi w białych kitlach, którzy krzątali się wewnątrz kuchni. - Zostań tutaj! - rozkazał Dieter, a sam podszedł do lady obitej arkuszem cynkowanej blachy i wdał się w rozmowę. Język niemiecki brzmi bardzo dziwnie. Słysząc germańską mowę, człowiek nie jest w stanie stwierdzić po intonacji głosu czy rozmówcy się kłócą, czy po prostu toczą zwykłą dysputę. Po chwili kuchta wzruszył ramionami, jakby tym gestem chciał okazać swoją bezradność i podał Dieterowi jakieś dwa nieduże opakowania. Miałem wrażenie, a właściwie byłem pewien, że oni na siebie naskakują. Zdurniałem kiedy nagle człowiek w białym fartuchu coś powiedział, a Gefreiter Norbacht na dźwięk jego słów zaniósł się szczerym śmiechem. Spoglądałem na pomieszczenie stołówki i byłem pewien, że niebawem to miejsce zyska zupełnie inne znaczenie. Niemcy ze swoją wrodzoną konsekwencją realizowali jakiś plan. Dieter podszedł do mnie i warknął: - To twoja żywnościowa racja. Suchary i kostka wędzonej słoniny. - Podał mi dwie małe paczki, które dostał od kuchty. - Idziemy do depozytów. Przed drzwiami leżały poskładane w kostkę brezentowe płachty. Dieter złapał za jedną sztukę i powiedział: - Mówimy na to Targetaschen. - Zaczął rozkładać materiał. - Ta nazwa nie ma konkretnego polskiego odpowiednika. To takie duże torby transportowe - dodał po chwili. Okazało się, że są to pokaźnych rozmiarów sakwy, które po wypełnieniu miały kształt sześcianu i mogły pomieścić kubaturę jednego
kubika. - Każdy sort pakujesz do środka. Potem wiążesz górne taśmy - złapał w dłoń parciane opaski - i wyciągasz na korytarz. Bez problemu zmieści się w drzwiach - otworzył drugie pióro na oścież. - Coraz mniej tutaj miejsca - stwierdził, patrząc na posegregowane sterty. - Dzisiaj robota ma być skończona, rozumiesz? - Wszystko jasne - odparłem. Wtem po drugiej stronie drzwi usłyszeliśmy odgłos maszerujących kroków, a potem ujrzeliśmy, jak w ich świetle migają umundurowane sylwetki. Korytarzem kroczył pododdział żołnierzy w szarych mundurach. Obaj spoglądaliśmy na przechodzących. Minęli nas i po chwili zaległa cisza. - Mogę o coś zapytać? - zwróciłem się do Dietera, a ten spojrzał na mnie z wyrazem zaskoczenia. Posiadam tylko to, co mam na sobie - rozłożyłem ręce. - Czy mogę z tych rzeczy zatrzymać dla siebie jakiś sweter i kurtkę, jakąś ciepłą odzież, która przyda się zimą? Wiem, że mamy dopiero wrzesień ale... - Nie! - rzucił mi prosto w twarz. - Niczego nie możesz wziąć! - dodał i szybkim krokiem podszedł do mnie. Na jego obliczu malował się groźny grymas. - Nie licz na moją przychylność - złapał mnie za poły więziennej bluzy. - Coś ci powiem, polaczku - słowa cedził przez zaciśnięte zęby. - Ty jesteś winien temu, że utknąłem w tym miejscu. Moja kompania, w której miałem kolegów i przyjaciół ruszyła dalej, a ja musiałem zostać tutaj przez ciebie! - Przyciągnął mnie ku sobie i zaraz potem odepchnął. - Przez ciebie, rozumiesz?! Stałem na wprost człowieka, który mógłby być moim młodszym bratem i ogarnięty lękiem, opuściłem wzrok. - Patrz na mnie, jak do ciebie mówię! - trzepnął mnie pięścią w ramię. Podniosłem wzrok i spojrzałem mu prosto w twarz. Nie byłem zaskoczony, widząc w jego oczach groźny, demoniczny blask. Błysk gniewu zawsze się pojawia, kiedy człowiek jest opętany złością. - Nie znam cię, ale wiem, jakiego grzechu się dopuściłeś. Jednak nienawidzę cię za to, że jesteś! Rozumiesz?! Gdyby nie było cię w celi... Pchnął mnie z wściekłością i wycedził przez zaciśnięte zęby: - Bierz się za robotę! - Po czym obrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia. Przez kilka chwil stałem bez ruchu i tępym wzrokiem wpatrywałem się w sterty ubrań. Teraz już rozumiałem, skąd wzięła się jego oschłość, ten człowiek obarczał mnie winą za to, że utknął w tej więziennej rzeczywistości. Zanim wziąłem się za pakowanie rzeczy do brezentowych Targetaschen, otworzyłem paczkę sucharów i zawiniątko, w którym był kawałek wędzonej słoniny. Jej smak był wręcz wyśmienity. Siedziałem na ladzie i rozkoszowałem się każdym kęsem. Miałem jednak na uwadze, że warto oszczędzać prowiant. Spałaszowałem pół porcji. Gefreiter Dieter Norbacht faktycznie mnie nienawidził, jednak był na tyle rozsądnym człowiekiem, że nie szukał ukojenia w zemście. Muszę przyznać, że poniekąd miał rację, ale tylko poniekąd, bowiem na jego losie zaważyły dwie sprawy. W łańcuchu przeznaczenia splotły się dwa ogniwa. Jednym było moje istnienie, a drugim umiejętności Dietera. Nie byłem winien temu, że biegle posługiwał się językiem polskim, zarówno w mowie, jak i w piśmie. Czasami, kiedy sączył swój jad, miałem ochotę mu krzyknąć w twarz, że sam sobie jest winien. Chciał zaimponować swoim przełożonym, to teraz ma za swoje! Po co się chwalił, że zna polski? Życie czasami potrafi zaskoczyć. W ostatnich dniach października przydzielono mi dodatkowe zadanie. W ciągu jednego wieczoru zostałem przeszkolony w obsłudze kotła i mianowany nadwornym palaczem. Kotłownia, która mieściła się w podziemiach pawilonu numer cztery, została moim azylem. W pewien zimny, grudniowy wieczór Dieter zjawił się w piwnicy i patrząc mi prosto w oczy, powiedział : - Mam wyrzuty sumienia. Chciałbym cię przeprosić.
Spojrzałem na niego zaskoczonym wzrokiem, a to wyznanie omal nie zwaliło mnie z nóg. - Przeprosić?! Za co?! - Wczoraj dostałem list od mojego przyjaciela. - Usiadł na skrzyni i wsparł się plecami o ścianę. Służyliśmy razem w jednej kompanii, a nasze drogi rozeszły się tego dnia, kiedy ja zostałem tutaj. - Wyjął z kieszeni złożoną na wpół kopertę. - Pisze, że wojna jest okrutna i bezsensowna, że połowa chłopaków, z którymi służyliśmy, już nie żyje. - Rozłożył list i zaczął czytać: - Pamiętasz Gustava, tego młodzika z Essen? Dwa dni temu mina rozerwała go na strzępy. Będzie mi go brakowało. Dieter, nawet nie masz pojęcia, jak wielkie spotkało Cię szczęście, że zostałeś tam, gdzie zostałeś! Nie pozwól, żeby wysłali Cię na front. To wszystko to jakiś koszmar. Robimy straszne rzeczy, mamy krew niewinnych ludzi na swoich rękach. Każą nam zabijać cywili. W zeszłym miesiącu nasz kapral Walter Neumann powiesił się w latrynie... - zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w rozpostartą kartkę papieru. Po chwili włożył list do koperty i patrząc na moją twarz, rzekł: - Przepraszam, szczerze cię przepraszam neunundzwanzig elf. Dłonią zaczesał do tyłu włosy. - Jakiś czas temu świat wydawał się inny, a ja inaczej postrzegałem rzeczywistość. - Nie ma sprawy - odparłem, choć w głębi duszy czułem się zaskoczony. Od tamtej chwili nasza znajomość wskoczyła na nowe tory i wszystko się zmieniło na lepsze. Oczywiście na lepsze dla mnie, ale o tym może później. Po prawej stronie drzwi rozłożyłem pierwszą Targetaschen i zacząłem tam wkładać związane buty. Pół godziny później wszystkie brezentowe cuda stały w rzędzie, a mi pozostało jedynie upchać tam rzeczy z pozostałych depozytów. Zabrałem się za robotę. Szło mi całkiem sprawnie, szare koperty trafiały do skrzyni, a kolejne puste depozyty na stojaki po lewej stronie. W jednym z jutowych worków był elegancki, popielaty prochowiec. Bardzo szykowny. Położyłem go na ladzie i zacząłem układać w kostkę. Pod opuszkami palców poczułem coś twardego. Coś było w kieszeni. Zerknąłem na tekturową kartkę, w rubryce imię i nazwisko widniało - Robert Gałka. Jak przez mgłę kojarzyłem kolesia. Siedział na bloku C i chyba raz czy dwa miałem okazję z nim rozmawiać. W kieszeni płaszcza była... O Jezusie przenajświętszy - skrzynka fajek! Na tekturowym opakowaniu widniał charakterystyczny rysunek liści tytoniu ułożonych w półkole i fabryka z dymiącymi kominami. Poniżej napis "Triumf". Paczka była otwarta, ale brakowało tylko dwóch papierosów! - Robercie Gałka, niech cie Bóg błogosławi - powiedziałem z uśmiechem na ustach. Przełożyłem szlugi do papierośnicy, a opakowanie wetknąłem do szarej koperty i cisnąłem ją tam, gdzie pozostałe. Pokusa była zbyt silna, a ja zbyt słaby żeby się jej oprzeć. Przerwałem pracę. Wsparłem się łokciami o drewnianą ladę i z namaszczeniem oddałem się rytuałowi palenia. Pretensje Dietera, które dziś usłyszałem, nie miały żadnego znaczenia, skoro spotkało mnie takie szczęście. Tytoń był cholernie mocny. Całkiem możliwe, że czas zrobił swoje, bo któż mógłby wiedzieć, jak długo paczka fajek spoczywała w kieszeni płaszcza? Wciągnąłem głęboko dym i poczułem, jak niewidzialny tłok rozsadza mi płuca. - Diabelsko mocne! - powiedziałem sam do siebie. Wtem usłyszałem jakieś zamieszanie na korytarzu. Kroki, głosy, nawoływania... W pierwszej chwili zamarłem w bezruchu i nadstawiłem uszu. Niemożliwe! - krzyknąłem w myślach. - Kurwa mać, niemożliwe! Ktoś mówił po polsku! Rzuciłem się w stronę drzwi. Z prawej strony zbliżała się prawdziwa wrzawa! Kroki, mnóstwo kroków, tak jakby korytarzem kroczył cały pochód ludzi. Wyszedłem z pomieszczenia i wtedy ich ujrzałem. Armia ludzi w cywilnych ubraniach. Po prostu mrowie! Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy! Tłum! Demonstracja! Szli zwartą grupą, a każda osoba dźwigała w dłoniach jakiś tobołek, teczkę, siatkę, walizkę. Na czele tego przedziwnego pochodu kroczyło trzech niemieckich żołnierzy. Jeden z nich machnął dłonią i rozkazującym tonem rzucił w moją stronę kilka niezrozumiałych słów. Zrobiłem dwa kroki w tył i stanąłem w progu.
Kordon ludzi sunął tuż obok mnie. Słyszałem wyraźnie co mówią: - Dlaczego nas tutaj prowadzą? - Rysiek! Rysiek chodź tutaj! Daj rączkę mamusi! - Ja tego nie rozumiem! - obok zadźwięczał oburzony męski głos. - Dokąd oni nas wloką?! Przecież to więzienie! - Mamo uspokój się i przestań panikować! Z nieukrywanym zdziwieniem spoglądałem na maszerujących ludzi. To właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem pogodną buźkę Estery. Oczęta miała jak dwa czarne węgielki, a kiedy się uśmiechała, w jej policzkach robiły się dołeczki. Wpatrywała się we mnie jak w obrazek. Lewą rączką ściskała kurczowo dłoń chłopca, który nie mógł mieć więcej jak piętnaście lat. Młodzik wyglądał na przestraszonego i zagubionego, natomiast ona wesoło podskakiwała z nogi na nogę. W drugiej ręce trzymała szmacianą lalkę i pomachała nią w moim kierunku. Posłałem jej uśmiech. Po chwili kondukt ludzi zniknął za zakrętem korytarza. Wróciłem w głąb pomieszczenia, zabrałem się do pracy, ale bezustannie myślałem o tych ludziach. Zachodziłem w głowę, zadając sobie pytanie: - O co w tym wszystkim chodzi?! Opróżniłem wszystkie depozyty, a brezentowe Targetaschen z trudem wywlokłem na korytarz i ustawiłem je w rzędzie pod ścianą. Ciężkie było to cholerstwo! Wtedy nie miałem pojęcia, w jakim celu to robię, lecz w niedalekiej przyszłości wszystko stało się jasne. Niemcy to oszczędny naród, mają zakorzenione w swojej świadomości, że marnotrawstwo to grzech. Następnego dnia rzeczy z depozytu zostały zapakowane na ciężarówkę i opuściły teren więzienia. Kilka tygodni później na blok B trafił pewien koleś, na imię miał Andrzej, ale nazwiska nie potrafię sobie przypomnieć. To był gówniarz, miał raptem dwadzieścia wiosen. Został aresztowany podczas nieudanej kradzieży na węźle kolejowym i tym czynem przypieczętował swój los. - Poszliśmy wieczorem we trzech na bocznicę - opowiadał. - No bo wiecie, tam stoi kilka towarowych wagonów, ale pilnuje ich tylko jeden wartownik. Niemcy dzień w dzień pakują wory pełne ciuchów, wartościowe sprzęty i meble, cuda wianki - mówił to tak, jakby te wszystkie przedmioty były ze złota. - Raz w tygodniu z Poznania rusza pociąg, wiecie taki specjalny skład towarowy. Po drodze doczepiają do niego kolejne wagony w innych miejscowościach, które mija po trasie. Oni wszystkie łupy wywożą. Wszystkie. Majątek, mówię wam ogromny majątek. Kumplom Andrzeja udało się dać nogę, a jego złapali. Posiedział z nami raptem kilka dni, a w związku z tym, że był młody, silny, zdrowy to został deportowany do pracy w Niemczech. Mnóstwo ludzi wywieziono z wronieckiego więzienia w głąb III Rzeszy. Żydów i Cyganów przeważnie wysyłano do obozów koncentracyjnych. W 1939 trafiali oni za zachodnią granicę do takich miejsc, jak Flossenbürg, Buchenwald, Dachau czy Moringen. Po 1940 większość ruszała w podróż upchana w bydlęcych wagonach, a ich stacją końcową było Auschwitz-Birkenau. Tego dnia, kiedy w więzieniu pojawili się cywile, musiałem zabrać swoje rzeczy z celi sześćdziesiąt dziewięć i zostałem zakwaterowany na parterze tuż obok dyżurki. Rzeczy... Duże słowo dla kilku małych przedmiotów, przecież miałem tylko metalową puszkę po wiśniach w czekoladzie, książkę, miskę i łyżkę. To był cały dobytek, jaki posiadałem. Świadomie o tym wspominam, bo wyobraźcie sobie tych wszystkich ludzi, którzy zjawili się na bloku B z pękatymi tobołami i walizami, a pośród nich ja dzierżący w dłoni swój skromny, nijaki majątek. Blok B zamienił się w świątynię chaosu. Architekt, który opracował plan budowy tego więzienia, zakładał, że w jednej małej celi będzie przebywał jeden człowiek. Nie sądzę, żeby przez głowę przeszła mu myśl, iż dojdzie do takiej sytuacji, kiedy zjawią się tutaj całe rodziny i zaczną wspólnie zajmować pojedyncze cele. Lata, które spędziłem dotychczas w więzieniu, sprawiły, że przywykłem do panujących tu zasad i nagle w ciągu jednego popołudnia wszystko się zmieniło. Na więziennym korytarzu zawsze panowała
cisza, gwar pojawiał się tylko podczas wyjścia z cel lub w trakcie powrotu na blok. Skazańcy siedzieli zamknięci w celach, gong na sterowni obwieszczał pobudkę, capstrzyk i wyjście na spacerniak. A teraz? Wszystkie drzwi pootwierane na oścież, wrzawa, płacz dzieci, rozmowy, nawoływania, co chwilę ktoś przemykał korytarzem. Raz po raz rozlegały się jakieś komendy w niemieckim języku, żołnierze krążyli wzdłuż cel, coś mówili, upominali, ale nikt chyba nie rozumiał, o co im chodzi. Ludzie mogli jedynie domniemywać, że nie wolno wychodzić z cel. Nie mam pojęcia co działo się na pozostałych blokach lecz sądzę, że było identycznie, jak tutaj. Wrześniowy zmierzch skradał się po drugiej stronie okna. Nagle rozbłysły wewnątrz wszystkie światła, a w głośnikach megafonów najpierw rozległ się sprzężony pisk, a potem zabrzmiał donośny głos: - Uwaga uwaga! Proszę zachować ciszę, bo podajemy ważny komunikat! Wszystkie osoby, które przebywają na terenie obiektu mają się zastosować do następujących zasad. Cisza nocna obowiązuje od chwili, kiedy w celach zgasną światła! Nocą zakazuje się wychodzenia z cel i poruszania się po korytarzach! Jeżeli ktoś potrafi rozmawiać w języku niemieckim niech w tej chwili stanie przed wejściem do celi! Pozostali mają pozostać w środku! Powtarzam! Cisza nocna... - głos z megafonów powiedział to samo, co przed chwilą. Pchany ciekawością podszedłem do drzwi. Na drugiej kondygnacji zauważyłem dwóch mężczyzn, którzy stali przed wejściem do cel. Chyba nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co musieli czuć ci wszyscy ludzie, którzy z jakiegoś powodu trafili tutaj. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich potrafił powiedzieć dlaczego znaleźli się w tym strasznym miejscu? Co będzie dalej? Jaki czeka ich los? Usiadłem na pryczy i zapaliłem. Drzwi mojej nowej celi spoglądały wprost na schody. Nie zdążyłem jeszcze wypalić szluga, kiedy na korytarzu ujrzałem Dietera. W dłoniach trzymał kajet w skórzanej oprawie. Sprawiał wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał. Po chwili spojrzał na mnie, przygryzł górną wargę i zmarszczył brwi. Zrobił krok do przodu, stanął w progu i rzucił w moją stronę: - Idziesz ze mną! - Obrócił się na pięcie i ruszył schodami w górę. Poderwałem się z pryczy i podążyłem w ślad za nim. Wspięliśmy się na pierwszą kondygnację, a potem skierowaliśmy ku sterowni. Stało tam kilku mundurowych, między nimi był również major Ficken oraz czterech cywilów, z którymi właśnie rozmawiał. - Herr Sturmbannführer der Gefangene erkärt es denen, was sie mit den Unreinheiten machen sollen und wo sie das Wasser holen können. - Ten człowiek - Gefreiter Norbacht wskazał na mnie dłonią - pokaże wam, co robić z nieczystościami i skąd pobierać świeżą wodę. Od teraz każdy z was będzie nazywany "kapo" - zwrócił się do czwórki mężczyzn. - Załóżcie opaski na lewe ramię. - Podał im zwitki czarnego materiału, które wyjął z kieszeni spodni. - Nosicie je na widoku, żeby nasi żołnierze widzieli, z kim mogą rozmawiać po niemiecku - załóżcie je. Posłusznie wykonali jego polecenie. Ficken spojrzał po twarzach żołnierzy i powiedział: - Gibt es allen bekannt, dass die Leute mit der schwarze Binde auf dem linken Arm deutsch sprechen w odpowiedzi każdy z obecnych pokiwał znacząco głową. - Wir haben hier vier Gebäudeflügel - wskazał dłonią na każdy z korytarzy. - Ein Mann, ein Flügel - zwrócił się do Dietera i kiwnął głową na cywili. Po czym obrócił się w stronę zgromadzonych żołnierzy i powiedział: - Der Gefreiter Dieter Norbacht ist für die Organisation verantwortlich und allen anderen, ohne Rücksicht sollen seine Befehle befolgen. Verstanden? - Jawohl! - odparli niemalże chórem. Esesman podszedł do Dietera i powiedział:
- Du weisst ja, was Du zu tun hast? Morgen, um neun Uhr melde dich in meinem Büro. - Po przyjacielsku klepnął go dłonią w ramię. - Noch Fragen? - zwrócił się do pozostałych. - Wer ist der Mann? - jeden z żołnierzy kiwnął głową w moją stronę. Major spojrzał na mnie: - Das ist… der neunundzwanzig, elf - powiedział, patrząc na numer, który widniał na mojej bluzie. Er ist eine wertvolle Person für uns, da er über besonderes Wissen verfügt. - Podszedł do mnie i poklepał dłonią po policzku jak psiaka. Może to i śmieszne, ale od tamtej chwili zostałem ochrzczony nowym imieniem i prawie wszyscy nazywali mnie - neunundzwanzig elf. Sturmbannführer Ficken i cześć żołnierzy opuściła sterownię. Zostałem ja, czterech facetów z czarnymi opaskami na lewych ramionach, Dieter i kilku wojaków. - Każdy z was będzie odpowiedzialny za jeden z korytarzy - Gefreiter Norbacht powiedział, patrząc na czwórkę mężczyzn. - W jaki sposób mieliście oznaczone korytarze? - swoje pytanie skierował do mnie. - To nie korytarze tylko bloki - odparłem. Na dźwięk moich słów jego twarz zrobiła się sroga. - Nieważne jak nazywaliście korytarze, pytam, jak były oznaczone - warknął. - Blok A - wskazałem dłonią w prawo - B, C i D - objaśniłem. - Od dziś będzie inaczej - powiedział. - To jest pawilon numer jeden, dwa, trzy i cztery - chyba chciał pokazać, że teraz on ustala reguły, bo zamiast początkowych liter alfabetu użył cyfr, a bloki zamienił na pawilony. - Twoje imię i nazwisko? - zwrócił się do pierwszego z brzegu mężczyzny. - Tomasz Piosik. - Będziesz odpowiedzialny za pawilon numer 1. - Ty jak się nazywasz? - zapytał następnego. - Krzysztof Herba. - Krzysztof Herba - pisząc, jednocześnie wolno powtórzył półgłosem jego imię i nazwisko. - Pawilon numer dwa. Pozostała dwójka przejęła pieczę nad kolejnymi pawilonami. - Ten człowiek - zwrócił się do nich, wskazując na mnie głową - neunundzwanzig elf - na dźwięk jego słów jeden z czterech mężczyzn, ten, który miał zająć się blokiem B a teraz pawilonem numer dwa, uśmiechnął się, zupełnie jakby usłyszał coś zabawnego - pokaże wam, gdzie należy opróżniać nieczystości i skąd czerpać świeżą wodę. W asyście trzech uzbrojonych żołnierzy zrobiliśmy kurs po silosach, które mieściły się w każdym pawilonie. Wyjaśniłem im cały proces postępowania z fekaliami i czyszczeniem zbiorników. Pokazałem, gdzie są zawory spustowe i kurki czerpalne. Potem udaliśmy się pod drzwi dyżurki, która została oficjalnym gabinetem Dietera. - Każdy z was - powiedział - zakwateruje się na swoim pawilonie dokładnie obok takiego pomieszczenia jak to - wskazał na dyżurkę - w pierwszej celi po prawej stronie. Czy to jasne? - Jestem tutaj z rodziną - odparł jeden z nich, a w jego głosie czaiło się zdziwienie. - Ja też - dodał drugi. - Zajmiecie cele razem z rodzinami - stwierdził Dieter. - Wy też? - zwrócił się do pozostałej dwójki. - Ja jestem z bratem - powiedział trzeci. - A ja jestem sam - rzucił ten, który miał się zaopiekować pawilonem numer dwa. - Ty i neunundzwanzig elf przez jakiś czas razem będziecie dzielić celę. - Jest tylko jedno łóżko - wtrąciłem. - W każdej celi jest tylko jedno łóżko - odparł mój rozmówca - i nie interesuje mnie jak się dogadacie - uznał kwestię za zamkniętą, bo dalej pociągnął już inny wątek. - Dwa razy dziennie do cel będą
dostarczane posiłki. Pierwszy rano, zaczynamy punktualnie o godzinie siódmej, drugi po południu o czwartej. Wy pomagacie obsłudze i od nich się dowiecie na czym będzie polegała wasza rola. Rano robicie obchód po celach i powiadamiacie ludzi o zasadach. Po pierwsze drzwi mają być zawsze otwarte, po drugie nie wolno im się kręcić po korytarzu. Po trzecie raz dziennie mają zostać opróżnione nieczystości i uzupełnione wiadra z wodą. To musi przebiegać szybko i sprawnie. Zaczynacie od cel na parterze. Pięć cel za jednym razem. Jedna z osób, które tam przebywają, bierze wiadra i pod waszą opieką udaje się do tych śmierdzących miejsc. Opróżnia fekalia i uzupełnia wodę pitną. Odstawiacie całą piątkę z powrotem i bierzecie następnych. Zrozumiano? - Tak jest - odparli jeden przez drugiego. - Pozostałe obowiązki poznacie w trakcie pobytu. Jeżeli będziecie dobrze się spisywać i sprostacie zadaniom, czekają was przywileje. - Dieter spojrzał po ich twarzach wzrokiem, w którym czaiła się słodka obietnica. - Teraz wróćcie do siebie, zabierzcie najbliższych i ulokujcie się w celach obok dyżurek. Niespełna kwadrans później mój współlokator pojawił się w drzwiach celi. Miał z sobą brązową walizkę zamykaną na skórzane sprzączki. Siedziałem na pryczy, a on położył przedmiot obok krótszej krawędzi łóżka i wyciągnął w moim kierunku dłoń: - Krzysztof Herba - przedstawił się. - Stanisław Żabikowski. Wymieniliśmy uścisk. Był nieco wyższy ode mnie, mógł mieć jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu i chyba był parę lat młodszy. Nie miał przesadnej, atletycznej budowy ciała, ale zdecydowanie był to typ sportowca. Uroda jego twarzy bardzo to podkreślała. Czarne, krótko przystrzyżone włosy, na policzkach gęsty cień kilkudniowego zarostu, szeroka żuchwa i mięsisty kark. - Wychodzi na to, że od teraz zamieszkamy razem. - Posłał mi uśmiech i usiadł na taborecie. - Mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia. - Pewnie tak - odparłem. - Niemiecki oficer powiedział, że jesteś dla nich cenny, bo posiadasz szczególną wiedzę - utkwił w moich oczach swoje spojrzenie. - Co miał na myśli? - zapytał, a ja usłyszałem w jego głosie nutę podejrzliwości. - Jestem skazańcem, który odbywał karę w tym więzieniu i wiem wszystko o tym miejscu - odparłem. - Aha, to dlatego nazwał cię neunundzwanzig elf. - Spojrzał na numer, który widniał ponad kieszenią szarej bluzy na mojej lewej piersi. - Nie mam pojęcia, co to znaczy. - Neunundzwanzig elf to dwadzieścia dziewięć jedenaście - uświadomił mnie. - Dobrze znasz niemiecki - stwierdziłem z nieukrywanym podziwem. Herba uśmiechnął się i to był taki uśmiech, za którym czaiła się pewność siebie. - Jakoś się dogaduję. Wyjaśnij mi coś - pochylił się nieco w moją stronę, wspierając łokcie o kolana - masz na sobie więzienny drelich, skąd się tu wziąłeś? Przez moment patrzyłem mu prosto w oczy. - Byłem tu, kiedy niemieccy żołnierze opanowali to więzienie... - Zaraz, zaraz - wpadł mi w zdanie - naprawdę jesteś więźniem?! - Był autentycznie zaskoczony. - Ale numer! - klasnął w dłonie. - Za co siedziałeś? Jak długo tu jesteś? Czy są tu też inni skazańcy? - z jego ust posypała się seria pytań. Facet jest dociekliwy - przemknęło mi przez myśl i w tym samym momencie obudziła się moja ostrożność. Nie wolno darzyć zaufaniem kogoś, kto może zbratać się z wrogiem. Dieter napomknął, że czekają ich przywileje, a zwykłe obietnice bardzo często motywują ludzi do odpowiedniego działania. - Palisz? - zapytałem, a tak naprawdę chciałem prześlizgnąć się na inne tematy. - Nie.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. - W tym samym momencie sięgnąłem po papierośnicę. Wkładając szluga do lufki powiedziałem: - Nie ma tu innych więźniów, jestem tylko ja. Powiedz mi, skąd wy wzięliście się tutaj? Czemu do więzienia trafiły całe rodziny? - Mamy być przesiedleni - połknął przynętę. - Większość to Żydzi, ale jest też wielu Polaków. Część z nas przywieziono z Międzychodu. - Wziął głęboki oddech i dodał - ja też stamtąd jestem. - Gdzie macie być przesiedleni? - Nie mam pojęcia. Trzy dni temu hitlerowcy zajęli miasto i niemal natychmiast zaczęli wywózkę mieszkańców, pozwalali nam zabrać tylko niezbędne rzeczy. - Wsparł się plecami o ścianę. - Niemcy zapędzili nas na dworzec kolejowy. Nie wiem ilu nas było, jak powiem, że tysiąc, to nie minę się z prawdą. Trzy noce spędziłem na tym dworcu. Tłok, ścisk, gwar, smród. Wszystkie wejścia obstawione przez żołnierzy Wehrmachtu. Kiedy dałem dokumenty do kontroli i zacząłem mówić po niemiecku, spisali moje nazwisko i kazali czekać. Część ludzi wysłano w nieznane transportem kolejowym, a pozostałym kazano wsiadać na ciężarówki. To był koszmar! Mówię ci, trudno ogarnąć rozumem, co tam się działo! Gdybym tego nie widział na własne oczy, pewnie bym nie uwierzył. Dzieci gubiły się w tym tłumie i ścisku. Widziałem rodzinę, której ojciec z córką musieli wsiąść do pociągu, a matka z drugim dzieciakiem na ciężarówkę. Kobieta zaczęła podnosić wrzawę, tłumaczyła jakiemuś oficerowi, że tam jest jej mąż, a ona tutaj... I wiesz co się stało? Kazał jej zejść z paki razem z dzieckiem, potem zaprowadził ich za róg budynku i po chwili usłyszeliśmy dwa strzały. Pojmujesz to?! Zabił babę i dzieciaka. Nikt tego nie widział, ale wszyscy słyszeli strzały. Obłęd! Ludziom puszczały nerwy, dochodziło do wyzwisk i bójek. Tam naprawdę działy się straszne rzeczy. Dziś rano przez megafon usłyszałem swoje nazwisko i że mam się zgłosić do głównego wyjścia. Potem kazali mi wsiąść na ciężarówkę i razem z innym przywieźli tutaj. Próbowałem zasięgnąć języka, ale słyszałem tylko, że trwa operacja przesiedlenia ludności... A ty? Czemu ty tutaj jesteś? - A jednak był czujny i wrócił do tematu. - Tak jak mówiłem, byłem tu, kiedy przyszli. - Wciągnąłem dym w płuca. - Czemu nie uciekłeś? - drążył dalej. - Nie mogłem. Siedziałem zamknięty w zaryglowanej celi. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i zmarszczył brwi, a ja wiedziałem, że zaraz padną kolejne pytania. Będzie dociekał i drążył, będzie chciał wiedzieć więcej. W mig podjąłem decyzję i postanowiłem zagrać inaczej. - Jestem więźniem od 1922 roku - mówiłem wolno i bez żadnych emocji. - Zostałem skazany na dożywocie. Od siedemnastu lat żyję w tych murach, znam to miejsce jak nikt inny. - Spojrzałem mu w oczy i dostrzegłem w nich niepokój. Właśnie takiej reakcji oczekiwałem. Niech się lęka, niech czuje trwogę. Niech w jego duszy kwitnie ziarno niepewności. Gdyby komuś z was przyszło dzielić celę z człowiekiem, na którym ciąży wyrok dożywocia, zachowalibyście pewność siebie i stoicki spokój? Szczerze w to wątpię. Wystarczy odpowiedni bodziec, a ludzka wyobraźnia podsycana strachem nie będzie dobrym sprzymierzeńcem. Tego wieczoru nie rozmawialiśmy o tym, który z nas śpi na łóżku, a który zalegnie na podłodze. Prycza należała do mnie. Gong dzwonu na sterowni wyrwał mnie ze snu. Otworzyłem oczy i spojrzałem w kierunku okna. Po drugiej stronie krat jawił się wrześniowy świt, a ja ujrzałem coś, o czym prawie zapomniałem. To były promienie wschodzącego słońca. Od dnia, w którym trafiłem do wronieckiego więzienia, byłem osadzony w celi numer sześćdziesiąt siedem, a jej okno spoglądało w zachodnim kierunku. Przez siedemnaście lat dzień w dzień widziałem, jak nastaje zmierzch, jak krwawa łuna gaśnie za horyzontem i powoli zapada noc. Łatwo policzyć ile takich wieczorów przeżyłem... Leżałem na pryczy i wpatrywałem się w żywą, złocistą poświatę. Słoneczne smugi miały w sobie coś tak pięknego i niesamowitego, że nawet ta cela z chropowatymi ścianami wydawała się miejscem pełnym spokoju i radości. Wtem na korytarzu rozległ się
donośny, męski głos. Mimowolnie spojrzałem w kierunku otwartych drzwi i dostrzegłem przy schodach starszą kobietę, która próbowała coś wyjaśnić niemieckiemu żołnierzowi. Nie rozumieli się. Ona mówiła po polsku, a on wydzierał się na nią po niemiecku. Herba poderwał się ze swojego legowiska na podłodze, wzuł buty i wyszedł na korytarz. - Kann ich irgentwie helfen? - zwrócił się do wojaka. - Sage es ihr, sie soll sofort zurück in ihre Zelle gehen! - wrzasnął tamten. - Musi pani natychmiast wrócić do celi - mój współlokator zwrócił się do kobiety. - Proszę pana, proszę powiedzieć temu żołnierzowi, że muszę skorzystać z toalety... - Proszę wracać do celi i tam załatwić swoją potrzebę - wpadł jej w zdanie. - Sie möchte gerne die Toilette benutzen - Herba zwrócił się do Niemca. - Hör auf mit ihr zur quatschen! Sie soll zurück zur ihre Zelle gehen! - żołnierz tracił cierpliwość. - W celi?! Przecież tam nie ma ubikacji! - była autentycznie zbulwersowana. - Nehme sie zurück in die Zelle! Das Verbleiben auf dem Fluhr ist nicht erlaubt! - rozkazał tamten. - Jawohl - odparł Herba. - W każdej celi są dwa wiadra - wyjaśnił Herba. - W jednym jest czysta woda, a to drugie to właśnie toaleta. - Pan sobie chyba żartuje! - Nie, nie żartuję. Gdzie jest pani zakwaterowana? - zapytał. - Piętro wyżej - odparła. - Chodźmy, niech go pani nie prowokuje. - Zrobił krok w przód, złapał ją za łokieć i delikatnie pchnął w kierunku schodów. - Niech pani idzie, wszystko pani wyjaśnię. - Ruszyli stopniami w górę. - Nehme sie zurück in die Zelle! - żołnierz rzucił za odchodzącymi. Dla mnie korzystanie z bomby było czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Dawno temu już zapomniałem, jak wygląda muszla klozetowa i cóż takiego osobliwego łączy porcelanowy tron ze zwykłą kartką z gazety. Tutaj człowiek walił kloca do bomby i zaczerpując dłonią wody z drugiego wiadra, mył sobie tyłek. Najskuteczniejsze są najprostsze rozwiązania. Jednak jestem sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo to musiało być szokujące i uciążliwe dla tych wszystkich ludzi, którzy z dnia na dzień zderzyli się z więzienną rzeczywistością. Zwykła, higieniczna czynność przybrała rozmiar katastrofy. Pojawił się kompletny dyskomfort, niesmak, zażenowanie, wstyd i skrępowanie, zarówno wobec siebie samego, jak i wobec najbliższych, z którymi dzielili celę. - Coś czuję, że będzie tutaj niezły cyrk - powiedział Herba, kiedy na powrót zjawił się w naszej celi. - Co masz na myśli? - zapytałem. - Generalnie wszystko - odparł. - Ludzie nie są przyzwyczajeni do takich warunków. Na korytarzu śmierdzi jak w stajni. W każdej celi po kilka osób i każdy z jakimś tobołem. I siedź tu człowieku w małej klitce z babą i dzieciakami, i powiedz im, że wychodek jest tutaj gdzie śpią. Ta starsza kobiecina, zresztą sam słyszałeś jak ten szkop się na nią wydzierał, stwierdziła, że to skandal i że ona protestuje. Heh prychnął z nieukrywaną nonszalancją - ona, kurde protestuje. Dobre sobie. Zawsze tutaj tak było? zapytał mnie zmieniając temat. - Nie ma tu normalnych klopów? - Myślisz, że gdyby były, to chodzilibyśmy wczoraj po silosach? To jest więzienie panie kolego, a nie sanatorium. Ciekaw jestem, jak to dalej będzie wyglądać. Jak sobie poradzą z kąpielą, z posiłkami, z wyjściem na zewnątrz? - Pożyjemy zobaczymy - stwierdził. - Mam nadzieję, że nie zabawimy tu dłużej niż parę dni. Kiedy mówił te słowa, nie miał pojęcia, że on sam na własne życzenie utknie w tym miejscu na kilka lat. Nawet jeśli bym nie chciał, to i tak muszę przyznać, że cały cholerny świat powinien podziwiać szkopów za ich wrodzoną zdolność organizacyjną. Tak drobna sprawa, jak pory posiłków, które wczoraj zapowiedział Dieter, były świętością.
Punktualnie o 07:00 na korytarzu w pawilonie numer dwa pojawiła się ruchoma wydawka. Trzech ludzi w obsłudze, kapo Herba do pomocy i do przodu. Od celi do celi, miska, łyżka, kromka chleba, chochla zupy i dalej. Kilka minut i jedna kondygnacja załatwiona. Celowo o tym wspominam, bo może się wam wydawać, że to nic szczególnego. Ot zwykła, banalna sprawa. Posiłek. O nie, z pozoru to był drobny element, ale odgrywał szalenie istotną rolę w całym niemieckim przedsięwzięciu. To był jeden z trybików potężnej machiny, który miał mieć kojący wpływ na nerwową i niepewną atmosferę. Operacja była już w toku i szkopom zależało na tym, żeby wszystko przebiegało sprawnie. Najważniejszy był spokój, który powinni zachować zatrzymani. Żadnej paniki, żadnych niepotrzebnych incydentów. Pozory musiały świadczyć o tym, że wszystko jest dobrze, biorąc oczywiście pod uwagę, że na polskiej ziemi rozpoczęła się niemiecka okupacja. Cywile, którzy trafili do wronieckiego więzienia musieli ulec przekonaniu, że niebawem zabiorą swoje rzeczy i opuszczą to miejsce. Z drugiej strony ludzie zdawali sobie sprawę, że znajdują się w zaskakującym otoczeniu. Więzienie. Cele. Kraty. Jednak otwarte drzwi do pomieszczeń i posiłki o stałych godzinach rzucały na całą sytuację cień normalności. Dla każdego z zatrzymanych miały być w pewnym sensie wytłumaczeniem, że w trudnych czasach mogą się dziać rzeczy nieco odmienne, inne. Otwarte drzwi miały symboliczną wymowę, świadczyły o tym, że oni nie są traktowani jak więźniowie. Niemcy wiedzieli, że zamknięte wrota i zasunięte zasuwy mogą jedynie przysporzyć niepotrzebnych problemów. W pierwszej połowie września 1939 roku wronieckie więzienie przypominało mekkę przesiedleńców, a ja zostałem jedynym człowiekiem, którego angażowano do przeróżnych prac na terenie obiektu. Wszystko zaczęło się tego dnia, kiedy obudziłem się w celi i po raz pierwszy od kilkunastu lat ujrzałem na ścianie promienie wschodzącego słońca. Na śniadanie każdy dostał michę gorącej zupy jarzynowej i kromkę chleba. Chwilę po tym, jak ruchoma wydawka opuściła korytarz pawilonu, Dieter wezwał mnie do siebie. Gefreiter Norbacht siedział za biurkiem, na którym leżała sterta papierów, a przy oknie stał jakiś szeregowy żołnierz i palił papierosa. - Wiesz czym jest spis stanów magazynowych? - usłyszałem pytanie. - Tak, wiem - odparłem. - Z początkiem każdego roku robiliśmy coś takiego w stolarni. - Czyli masz pojęcie o czym mówię - stwierdził. - Tak jest. - Pójdziesz razem z tym żołnierzem - kiwnął głową w kierunku mężczyzny stojącego przy oknie. Udacie się do magazynu obok pralni. Tu masz zeszyt i ołówek. - Puknął palcami w przedmioty, które leżały na blacie biurka i pchnął je delikatnie w moim kierunku. - Chcę mieć dokładny wykaz, nazwa i ilość. Rozumiesz? - Tak jest - sięgnąłem po kajet i ołówek. - Wszystko trzeba spisać, posegregować i zapakować w Targetaschen. Wszystko oprócz koców. Koce zostają i masz mi zameldować ile ich jest. Jasne? - Tak jest. - Wiesz co? - zrobił krótką pauzę. - Albo zostawcie jeszcze więzienne uniformy i zimowe kurtki. - Tak jest. Dieter obrócił się na krześle w stronę okna i przez chwilę szwargotał coś do tego drugiego. Kilka minut później zmierzaliśmy więziennym dziedzińcem do budynku magazynu sąsiadującego z pralnią. W normalnych czasach, mam tutaj na myśli dni, kiedy więzienie pełniło funkcję do jakiej zostało stworzone, do tego magazynu trafiały rzeczy, które zostały wyprane, a niektóre z nich wykrochmalone i uprasowane. Prześcieradła, poszewki i ręczniki to były rzeczy obce, to znaczy takie, które nie należały do więzienia. To był asortyment, który trafił do pralni w ramach zleceń zewnętrznych i pochodził z
okolicznych koszar i szpitala. Każda rzecz miała w rogu przybitą pieczątkę. Czerwoną barwą sygnowała się służba zdrowia, a zieloną i niebieską wojsko. Natomiast bielizna, podkoszulki, więzienne drelichy, czapki, fufajki i koce należały do Centralnego Więzienia we Wronkach. Drewniane regały sięgające od podłogi aż po sufit ciągnęły się w kilku długich rzędach. Sporo tego było. Muszę zaznaczyć, że tutaj magazynowano tylko czyste rzeczy, bo wszelkie brudy, jakie miały trafić do pralni, spoczywały w dużych koszach na kółkach w pomieszczeniu obok. Omiotłem spojrzeniem po pełnych półkach i wcale nie byłem zaskoczony, że tyle dóbr porzucono. Do ewakuacji takiego więzienia potrzeba taboru kolejowego, a nie kilku marnych ciężarówek. Gdyby władze nie zwlekały tak długo z opuszczeniem jednostki, Niemcy zastaliby tutaj tylko puste budynki. Robota szła mi sprawnie, gdyż w magazynie był porządek i wszystko leżało na swoim miejscu. Wystarczyło tylko policzyć, zapisać i układać na stertę w wolnej części pomieszczenia. Ten żołnierz, który mi towarzyszył rozsiadł się wygodnie na krześle pod ścianą, splótł ręce na piersiach i drzemał. Zgromadziłem wszystkie poszewki i prześcieradła. Zrobiłbym więcej, ale brakowało już miejsca, żeby rozkładać się z pozostałymi rzeczami. Pomyślałem, że dobrze byłoby zapakować to, co jest, lecz problem był w tym, że nie miałem do czego. Spojrzałem na wojaka. Ten obibok pochrapywał w najlepsze. Chrząknąłem. Bez reakcji. Chrząknąłem głośniej. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Podszedłem bliżej i powiedziałem powoli i wyraźnie, jakbym liczył na to, że dzięki temu mnie zrozumie: - Potrzebuję Targetaschen. Mężczyzna zmarszczył brwi i wbił we mnie swój wzrok. - Was?! Wskazałem dłonią na dwa kopce i wykonałem gest świadczący o bezradności. - Targetaschen. Potrzebuję Targetaschen. - Ach ja, Targetaschen. - Chyba pojął w czym rzecz, ale miałem wrażenie, że zupełnie inaczej wypowiedział to słowo. Podniósł się z krzesła, kiwnął głową w stronę drzwi i rzekł: - Kommt mit! Wyszliśmy na zewnątrz. Ponad naszymi głowami rozpościerało się błękitne niebo, a pusty więzienny dziedziniec tonął w promieniach wrześniowego słońca. Zmierzaliśmy w kierunku wejścia do głównego budynku. Uniosłem w górę wzrok i dostrzegłem pomiędzy dwoma oknami dzwonnicy dużą czerwoną flagę z symbolem swastyki wpisanym w biały okrąg. Wyglądała tak, jakby chciała oznajmić całemu światu, że ten gmach należy do III Rzeszy. W głównym holu minęliśmy dwóch mężczyzn ubranych w czarne mundury. Musieli być wyżsi rangą, bo mój konwojent oddał im honor. Drzwi do wszystkich pomieszczeń były pozamykane, jednak ktoś musiał tam urzędować, bowiem w pewnym momencie usłyszałem charakterystyczny odgłos maszyny do pisania. Kiedy skręciliśmy w prawo, ujrzałem cywili stojących rzędem wzdłuż ściany. Każdy z nich dźwigał z sobą bagaż. Kolejka ludzi ciągnęła się od zakrętu, aż po wrota wiodące do wnętrza stołówki. Porządku pilnowało kilku uzbrojonych żołnierzy oraz jeden z mężczyzn, który podobnie jak Herba otrzymał wczoraj czarną opaskę. Podeszliśmy bliżej i wtedy zobaczyłem, że zaraz za drzwiami ułożono w rzędzie kilka stołów. Z przodu siedziało dwóch wojaków. Przed nimi spoczywała duża księga i kilka bloczków z kwitkami. Domyśliłem się, że rejestrują każdy bagaż, a właściciel otrzymuje potwierdzenie, iż jego rzeczy trafiły do depozytu. Dwóch kolejnych Niemców odbierało walizy od tych, którzy zostali wciągnięci na wykaz i układało je w głębi pomieszczenia. Z pozoru wszystko wyglądało tak, jakby faktycznie chodziło o zdeponowanie.
Ten który mnie eskortował, rzekł do siedzących: - Wir brauchen ein paar Tragetaschen. - Wir brauchen sie ja auch! - padła krótka odpowiedź. - Gefreiter Norbacht hat zur mir gesagt wenn es nötig sein sollte, dann sollte ich mich hier melden mój Niemiec rzucił bardziej stanowczym tonem. Mężczyźni, którzy siedzieli za stołem spojrzeli po sobie. Jeden z nich wzruszył ramionami, a drugi kiwnął głową w prawo i wycedził z niesmakiem: - Nimm so viele, wieviele Du nur brauchst! Brezentowe Targetaschen, precyzyjnie ułożone na kwadratowej stercie, spoczywały w rogu pomieszczenia. Było ich całkiem sporo. Mój konwojent pokazał, żebym wyciągnął w przód ręce i położył mi na nich dwie sztuki. To brezentowe cholerstwo było ciężkie i nieporęczne. Wychodząc z pomieszczenia stołówki, usłyszałem, jak kapo mówił do stojących w rzędzie ludzi: - Wasze bagaże oddajecie na przechowanie. Każdy otrzyma kwit, który musi zachować. Za kilka dni, kiedy będziecie opuszczać to miejsce, otrzymacie z powrotem swoje rzeczy. Właśnie kończyłem upychać w jednej Targetaschen prześcieradła, kiedy mój siedzący na krześle konwojent, powiedział: - Du neunundzwanzig elf - kiwnął ręką na znak żebym się zbliżył - komme mal hier! Kompletnie nie rozumiałem o co mu chodzi, jednak gest, który wykonał, mówił sam za siebie. Podszedłem do niego. Trącił stopą drugie krzesło, które stało obok i rzekł: - Nimm Platz. Usiadłem. Niemiec sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. - Komm, rauche dir ein... - poczęstował mnie fajką. Wciągnąłem dym w płuca. - Gute, deutsche Zigaretten - w jego głosie zabrzmiała nutka dumy. - Verstehst Du zumindest ein bisschen Deutsch? - nie miałem pojęcia, co do mnie mówi. - Ich heisse Siegmund - poklepał się prawą dłonią w pierś. - Siegmund so lautet mein Name. Siegmund - mówił powoli i patrzył mi prosto w oczy. - Ty Zygmunt - wskazałem na niego palcem. Niemiec zaśmiał się w głos i w przekomiczny sposób powtórzył swoje imię, starając się je spolszczyć. W jego ustach ten wyraz brzmiał - Zikmunt. - Stefan - tym razem ja położyłem dłoń na piersi i powtórzyłem: - Ja Stefan. - Ich Siegmund - wskazał na siebie palcem, a potem skierował go na mnie i rzekł - Du Stefant. Kiedy usłyszałem "Sztefan", uśmiechnąłem się pod nosem i pomyślałem, że niemiecka wymowa imion jest zabawna. Zygmunt wstał z miejsca i podszedł do sterty z kocami. - Decke - położył dłoń na kocu. - Decke - powtórzył. Załapałem, o co mu chodzi. Ja również podniosłem się z miejsca i podszedłem do niego. - Koc - powiedziałem. - Decke koc, koc decke - powtórzył, a ja pojąłem w czym rzecz. Sięgnął po zeszyt, w którym zrobiłem spis z natury. - Wo steht es drauf koc? - zapytał. Wskazałem palcem na odpowiednią rubrykę, a on wziął w dłoń ołówek i napisał pod spodem "Decke". Tak się zaczęła moja pierwsza lekcja niemieckiego. Po kilku minutach w kajecie pojawiły się przetłumaczone słowa. W pewnym sensie to było nawet zabawne, a ja czułem się jak Piętaszek, którego na kartach powieści o Robinsonie Crusoe powołał do życia Daniel Defoe.
W tym samym czasie, kiedy ja czyniłem spis z natury i poznawałem pierwsze germańskie określenia, trwała akcja z bagażami przesiedleńców. Myślę, że szefostwo nowej administracji więzienia nieumyślnie założyło sobie pętlę na szyję. No bo jaki był sens, żeby wprowadzać ludzi na pawilony razem z tobołami? Ulokować ich tylko po to, by następnego dnia uwikłać się w operację zdeponowania prywatnych rzeczy? To był kompletnie nieprzemyślany ruch. Niemcy błyskawicznie zrozumieli, na czym polegał ich błąd i natychmiast wdrożyli nową procedurę. Od tamtej pory każdy, kto przekroczył główne wejście, najpierw kierował swe kroki ku stołówce, która oficjalnie pełniła rolę przechowalni. Oddawał swoje manele, dla niepoznaki i uspokojenia nerwów odbierał formalne potwierdzenie w postaci zwykłego świstka papieru, i tak jak stał, ruszał do celi. Ufam, że potraficie sobie uzmysłowić, jaki dramat spotkał tych wszystkich ludzi, których łagodnie nazywano przesiedleńcami. Wypędzeni ze swoich domów mogli jedynie zabrać bagaż, który byli w stanie udźwignąć. A jeśli wy znaleźlibyście się w takiej sytuacji? Wyobraźcie sobie, że teraz, dokładnie w tej chwili, musicie opuścić miejsce, w którym żyjecie, porzucić swoją własność, te wszystkie meble, ubrania i sprzęty. Zostawić dorobek całego życia i odejść, zabierając z sobą tylko jedną, podręczną walizkę. Co włożycie do jej wnętrza? Cóż to takiego będzie? Czy ktokolwiek z was może mi udzielić odpowiedzi na to proste pytanie? Potraficie w tym momencie zdecydować, co dla was jest najcenniejsze, najbardziej wartościowe, potrzebne lub niezbędne? Jesteście w stanie zmierzyć się z takim wyzwaniem? Pewnie w tej chwili niektórzy z was z politowaniem uśmiechają się pod nosem i myślą: - Człowieku, przecież to niedorzeczne! Naprawdę sądzicie, że w 1939 roku ktokolwiek uważał taką sytuację za prawdopodobną? No właśnie. Nikt nie był przygotowany na taki dramat. Od jakiegoś czasu dużo o tym rozmyślam. Kiedy w pamięci przywołuję widok więziennej stołówki, widzę ponury, surrealistyczny obraz, na którym piętrzą się setki waliz, toreb, tobołów i plecaków. I zastanawiam się nad pewną sprawą, której być może do końca nigdy nie zrozumiem. Chodzi o to, że ja nie wiem, jak to jest dorabiać się, gromadzić, kupować, posiadać, mieć więcej niż potrzebuję. Jako młody człowiek, kiedy już pracowałem i zarabiałem jakieś pieniądze, spełniałem swoje skromne zachcianki. Tak było. Pamiętam, jak pewnego razu kupiłem sobie szykowny garnitur. Drogi był jak cholera, ale chciałem go mieć. Właściwie musiałem go mieć. Uparłem się na to wdzianko i dopiąłem swego. W centrum Kalisza był taki sklep o szumnej nazwie "Elegant", którego oferta była skierowana wyłącznie dla mężczyzn. Tam można było nabyć najmodniejsze ciuchy w najlepszym gatunku. Pod koniec lata 1920 roku Agnieszka powiedziała, że jej rodzice chcą mnie lepiej poznać i w najbliższą niedzielę zapraszają na obiad. Spotykaliśmy się już od kilkunastu miesięcy, oczywiście jej rodzice mnie znali z widzenia, wiedzieli, jak się nazywam, ale poza zwyczajowym "dzień dobry", nie zamieniliśmy z sobą żadnego słowa. Kurde, to była dla mnie wielka sprawa. Tak się tym przejąłem, że hej. Wedle starego powiedzenia - jak cię widzą tak cię piszą - postanowiłem wyglądać nad wyraz elegancko. Każdy kaliszanin, który chciał błysnąć niebanalnym szykiem, musiał zostawić grubą forsę w "Elegancie". W tamtym czasie wypłatę brało się co tydzień. Miałem trochę zaoszczędzonego grosza, ale ceny garniturów w najznamienitszym sklepie były wysokie nawet dla bogatej klienteli. Za pieniądze, które miałem odłożone, mogłem sobie kupić najwyżej jedną nogawkę spodni. Nigdy nie brałem od szefa zaliczki, ale sytuacja była wyjątkowa. Krótko mówiąc, ten garnitur to była najdroższa rzecz, jaką sobie w życiu sprawiłem. Kolejny miesiąc pracowałem za darmo i nigdy nie żałowałem swojej decyzji. Gdybym dwa lata później nie trafił do więzienia, moje życie byłoby podobne do waszego. Pewnie też chciałbym mieć to czy tamto, miałbym swoje potrzeby, plany i marzenia. Tak jak inni ludzie wytyczałbym sobie cele, spełniał oczekiwania, realizował pomysły, zarabiałbym pieniądze po to, żeby mieć coś swojego i cieszyć się tym. Jednak stało się zupełnie inaczej, moje życie zamiast się toczyć legło w gruzach, a ja na dobre utkwiłem w podłym miejscu. Po kilku latach ubierając codziennie drelichową bluzę z numerem 29-11, zapomniałem, że po drugiej stronie murów i krat istnieje inny świat. Przywykłem do nicości. Pogodziłem się z losem. Z jednej strony przestałem wierzyć w przyszłość, a z drugiej zawsze gdzieś w głębi mojej
duszy tliły się zgliszcza nadziei. Fakt, mogłem targnąć się na swe życie i skończyć z sobą, ale tak się nie stało. Do dzisiaj tłumaczę sobie, że w tym wszystkim musi być jakiś sens i cel, ale jestem też wygodny i nie szukam na siłę odpowiedzi. Po prostu żyję. Może chodzi też o to, żebym czasami usiadł w starym fotelu i omiótł wzrokiem moją skromną kwaterę na poddaszu. Spoglądam wtedy na przedmioty codziennego użytku i naprawdę doceniam to, że dzięki nim wszystko jest łatwiejsze i przyjemniejsze. Kuchenka, łóżko, szafa, stół, zlew, stary gramofon, kilka płyt i książek, radio, lodówka, sztućce, garnki, szklanki... Właściwie to mam wszystko, czego potrzebuję. Wiem jednak, że jeśli teraz musiałbym odejść, spakuję się w pięć minut i będę gotów ruszyć w drogę. Chyba tkwi we mnie namiastka prawdziwego przesiedleńca. To, co jest dla mnie najważniejsze i najcenniejsze, spoczywa w metalowym pudełku po wiśniach w czekoladzie. Resztę rzeczy, które zabrałbym z sobą, traktuję w kategorii - pożyteczne. Na pierwszym miejscu jest spluwa. Sądzę, że warto mieć broń, gdyż z tego, co widzę, świat stał się cholernie niebezpiecznym miejscem, ale to zupełnie inna historia. Bez problemu wszystko zmieszczę w dżinsowym worku, który uczciwie wygrałem w karty od Bladawca. Ten koleś był urodzonym hazardzistą. Z tego co mówił, w swoim życiu przegrał fortunę. Jak mi Bóg miły, ten facet nie miał szczęścia w kartach. W pewien grudniowy wieczór orżnąłem go w pokera. Jako ciekawostkę powiem wam, że stało się to dokładnie wtedy, kiedy konający Sejm PRL-u uchwalił, iż z dniem 31 grudnia 1989 roku nazwa państwa polskiego będzie brzmiała Rzeczpospolita Polska. Historia zatoczyła kolejne koło, przeżyłem II Rzeczpospolitą, więc pal licho jej trzecią odsłonę. Dla mnie znaczenie miała moja wygrana, to było ważne i srał pies jaką nazwę będą nosić ziemie położone nad Wisłą. Możecie mnie potępiać, możecie mi splunąć prosto w twarz, ale mam prawo tak mówić, bo nie czuję się obywatelem tego kraju... Zresztą, mniejsza o to. Ważny był mój nowy, solidny nabytek. Chciałem go sprzedać, no bo po jaką cholerę mi taki worek? Niestety nie znalazłem chętnego. Powiesiłem go na krawędzi łóżka, do środka włożyłem moje skarby i na tym się skończyło. Wracając jednak do mojej nabytej mentalności przesiedleńca, chciałbym, żebyście mnie dobrze zrozumieli. Rzeczy materialne traktuję jako wartość nabytą podrzędną. One są dla mnie ważne i nie będę opowiadał bzdur, że się kompletnie nie liczą. Przedmioty pomagają i służą. Niektóre są bardzo przydatne. Doceniam ich wartość i szanuję wszystko, co kupiłem. Nie wywalam forsy w błoto i nie nabywam niczego, co jest mi zbędne i niepotrzebne. Pozbywam się czegoś dopiero wtedy, jeśli się zepsuje albo uszkodzi tak bardzo, że nie sposób z tego więcej korzystać. Jednak gdyby doszło do takiej sytuacji, że musiałbym to wszystko porzucić z przyczyn ode mnie niezależnych, to nie będę rozpaczał. Mam swoje lata, ale w tej kwestii zatrzymałem się na poziomie naiwnego dziecka. Jeśli ktoś z was ma kilkuletnią latorośl, to przeprowadźcie małe doświadczenie. Powiedzcie swojemu potomkowi tak: - Dzisiaj się stąd wyprowadzamy, masz tu torbę i zapakuj do środka to, co chcesz zabrać ze sobą. Tylko weź tyle, ile dasz radę udźwignąć i pośpiesz się, bo za kwadrans wychodzimy. Wasza pociecha zabierze to, do czego jest najbardziej przywiązana. Dla dziecka nie będzie się liczyła finansowa wartość tych przedmiotów, ale uczucia, jakie się z nimi wiążą. Tak samo jest ze mną, zrozumiałem to bardzo dawno temu, dzięki małej, czarnookiej dziewczynce, która miała na imię Estera. To stało się późnym popołudniem tego samego dnia, kiedy Sigmunt, młody szeregowiec SS uświadomił mi, że po niemiecku słowo koc, wymawia się Decke. - Dobrze - powiedział Dieter spoglądając na rubryki w kajecie. - Bardzo dobrze - pochwalił nasze dzisiejsze działania, a następnie przez chwilę rozmawiał z Sigmuntem. - Od jutra zaczniecie zajmować się warsztatami - zwrócił się do mnie. - Chcę znać stany narzędzi. Wszystko trzeba policzyć i posegregować. Począwszy od młotków, poprzez piły, siekiery, łopaty, kilofy... Po prostu wszystko. Rozumiesz? - Tak jest. - Narzędzia złożycie w pomieszczeniu przylegającym do garaży. Sigmunt wie, w którym miejscu. Możesz odejść - powiedział i kiwnął głową w kierunku drzwi. Kiedy wyszedłem z dyżurki zobaczyłem, że pod schodami siedzi po turecku mała dziewczynka i bawi
się szmacianą lalką. Rozejrzałem się. Na korytarzu nie było żadnego żołnierza. Kilku mundurowych kręciło się na sterowni. Po prawej stronie, dwie kondygnacje wyżej, na podeście stał kapo Herba i rozmawiał z kimś przez otwarte drzwi. W celi na wprost siedzieli jacyś ludzie, ale nawet nie zwracali uwagi na samotne dziecko. Podszedłem bliżej schodów, pochyliłem się i zapytałem ją cichym głosem: Czy ty wiesz, że nie wolno ci tutaj siedzieć? Spojrzała na mnie swoimi czarnymi jak noc oczkami, pochyliła główkę w lewo i przekornie odpowiedziała pytaniem: - A dlaczego nie wolno? - A widzisz kogoś jeszcze na korytarzu? Spojrzała przed siebie, potem obróciła się do tyłu i odparła: - Nie widzę. Jesteś tylko ty i ja. - W tym samym momencie przechyliła główkę w prawo i posłała mi uśmiech. Zerknąłem ukradkiem w kierunku sterowni. - A w której... - Już miałem powiedzieć kolejne słowo, ale ugryzłem się w język. W głowie szukałem odpowiedniego określenia. - W którym pokoju mieszkasz? - zapytałem. W tej samej chwili uśmiech zniknął z jej buźki, zmarszczyła brwi i niczym sroga nauczycielka, rzekła bardzo poważnym głosem: - Tu nie ma pokoi. Tu są cele - pokiwała główką. - Lepiej sobie to zapamiętaj. - A skąd wiesz, że te pokoje nazywają się cele? - Zaskoczyła mnie, a jednocześnie ta jej dostojna powaga sprawiła, że o mało nie parsknąłem śmiechem. - Tak powiedział Jakob. - A kto to jest Jakob? - spytałem z zainteresowaniem. - Jakob to mój starszy brat. - A gdzie on jest teraz? - Leży na łóżku w celi - z naciskiem wypowiedziała ostatnie słowo. - Wiesz co, to ja myślę, że powinniśmy do niego pójść. Wzruszyła drobnymi ramionkami. - No dobrze - odparła i podniosła się z miejsca. - To chodźmy - powiedziała, podając mi swoją małą dłoń. Ruszyliśmy na wprost. Wtem od strony sterowni rozległ się czyjś donośny głos: - Zurrück in die Zellen! Podniosłem do góry wzrok. Te słowa były skierowane do nas. - Kapo Herba, warum laufen die Leute auf dem Flur?! - ten sam Niemiec wrzasnął w jego kierunku. - Neunundzwanzig elf! - usłyszałem za swoimi plecami głos Dietera. - Co ty wyprawiasz?! Moja mała towarzyszka musiała się zlęknąć, bo poczułem jej mocniejszy uścisk. Stanąłem w miejscu. Obróciłem się w kierunku Niemca, a dziewczynka, kurczowo trzymając moją dłoń, schowała się za mną. - Ta mała siedziała pod schodami, chciałem ją zaprowadzić do celi. - Herba! Do mnie! - wrzasnął Gefreiter Norbacht i spojrzał w kierunku schodów, po których już zbiegał wzywany przez niego człowiek. - Nikt nie łazi po korytarzu i to jest twoje zadanie, żeby tego dopilnować! - Tak jest, Herr Gefreiter. - Zajmij się nimi. - Kiwnął głową w naszym kierunku. Herba obrócił się na pięcie i ruszył w naszą stronę. - Co ty wyprawiasz? - zapytał groźnie. - Dziewczynka siedziała pod schodami, prowadzę ją do celi. - Do której celi? - Wpatrywał się we mnie szeroko rozwartymi oczami. - Chodźmy do Jakoba - powiedziałem do małej.
Czarnooka dziewuszka wiedziała, że jej brata musimy szukać w celach po lewej stronie korytarza, bowiem za każdym razem, jak mijaliśmy otwarte drzwi, ona zerkała do środka. Chłopiec leżał skulony na pryczy i tępym wzrokiem wpatrywał się w podrapaną ścianę. Herba podszedł bliżej i warknął: - Wstawaj! - Złapał go za ramię i podciągnął w górę. - Wstawaj do cholery! No już! Coś we mnie zawrzało. Puściłem dłoń Estery i podszedłem do Herby, który tarmosił przerażonego młodzieńca. Złapałem go za ramię i powiedziałem: - Krzychu, zostaw go. - Delikatnie pociągnąłem go w moim kierunku. - Zostaw chłopaka. - Kapo spojrzał mi prosto w oczy, a ja dostrzegłem w nich coś niepokojącego. Ponownie starałem się go przyciągnąć do siebie, ale poczułem zdecydowany opór. To była krótka chwila, mogła trwać zaledwie kilka sekund, ale niekiedy człowiekowi wydaje się, że w pewnych sytuacjach czas zwalnia swój bieg. Wiedziałem, że dzieciaki są przerażone. Zareagowałem instynktownie. Drugą ręką złapałem Herbę za kark i energicznie zbliżyłem moje usta do jego ucha. Szepnąłem z wściekłością. - Spierdalaj stąd albo cię zabiję, ty niemiecki pachołku! Spojrzał na mnie zaskoczony. Zawahał się. - Kapo Herba! - od strony korytarza dobiegł głos Dietera. W tym momencie już nie miał wyboru. Puściłem go, a on delikatnie pchnął chłopca i ruszył w stronę wyjścia. Na moment zatrzymał się w progu i z nienawiścią spojrzał mi prosto w oczy. Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że jeszcze tego pożałuję. Zostaliśmy sami. Wziąłem głęboki oddech i usiadłem na pryczy. Położyłem dłoń na ramieniu chłopaka i zapytałem łagodnym głosem: - To ty jesteś Jakob? - Tak, proszę pana - odparł. Musiał dziś dużo płakać, bo miał opuchnięte, przekrwione oczy. Dziewczynka przysunęła taboret i usiadła naprzeciwko nas. Jej stopy nawet nie sięgały podłogi. - A ty jak masz na imię? - spytałem patrząc w jej oczka. - Ja jestem Estera - kiwnęła główką. - A to jest Rachela, moja najlepsza przyjaciółka. - Poruszyła szmacianą lalką, którą trzymała w rączkach. - To nie jest żadna twoja przyjaciółka - warknął chłopak. - To tylko stara, głupia zabawka. - Wcale nie - odpowiedziała i pokazała mu czubek języka. - Hej, kochani. - Uniosłem nieco obie dłonie, jakbym tym gestem chciał ich pogodzić. - Spokojnie. Przyszedłem do was w gości, czy możecie się zachowywać nieco milej? - spojrzałem po ich twarzach. Jakob, ile masz lat? - Trzynaście. - A ty Estero? - Tyle - rozwarła swoją rączkę, pokazując pięć palców. - Nieprawda, masz już pięć i pół - powiedział chłopak. Chyba chciał pokazać, że jest bardzo precyzyjny. - A gdzie są wasi rodzice? - w odpowiedzi na moje pytanie Estera wzruszyła ramionkami. Spojrzałem pytającym wzrokiem na Jakoba. - Na dworcu żołnierze wsadzili ich do pociągu razem z innymi ludźmi. Zostaliśmy z wujkiem i ciocią - odparł. - Ale ich też zabrali następnego dnia - jego głos zaczynał się łamać. - Dobrze już dobrze - po przyjacielsku potarmosiłem jego czuprynę. - Słuchaj Jakob, musisz pilnować Estery i jej najlepszej przyjaciółki. - Na dźwięk moich słów, dziewczynka uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. - A ty musisz słuchać swojego starszego brata - zwróciłem się do niej. - Taka jest nasza umowa, dobrze?
Oboje pokiwali głowami, że się zgadzają. - Proszę pana, co z nami będzie? - nagle chłopiec zadał mi trudne pytanie. Westchnąłem i powiedziałem spokojnym głosem: - Nie wiem Jakob. Nie mam pojęcia. Musicie jednak przestrzegać zasad, jakie tu panują. Rozumiecie? - On chyba wiedział, o czym mówię. Natomiast wątpię, żeby pięcioletnie dziecko pojmowało sens moich słów. Dla kogoś takiego jak ja, dla człowieka, który nie miał doświadczenia w rozmowach z dziećmi, to było prawdziwe wyzwanie. - Po pierwsze nie wolno wam samym wychodzić na korytarz, po drugie musicie robić to, co wam każą i obserwować, co wtedy robią inni - zamilkłem, a w głowie starałem się ubrać myśli w odpowiednie słowa. - Jedliście dzisiaj? - Nie lubię zupy jarzynowej - Estera wykrzywiła usta w podkówkę. - To jest fuj - zatrzęsła się z nieudawanym obrzydzeniem. - Oprócz kromki chleba prawie nic dzisiaj nie zjadła - dodał chłopiec. - To niedobrze - stwierdziłem. - Bardzo niedobrze - spojrzałem w okratowane okno. - Jakob, czy wy macie jakieś dokumenty? - zmieniłem temat. - Tak - odpowiedział. Wstał i sięgnął po swoją filcową kurtkę, która leżała pod pryczą. Z wewnętrznej kieszeni wyjął pomiętą kopertę i podał mi. W środku były dwie pożółkłe kartki papieru. Wypisy aktów urodzenia. Rodowe nazwisko rodzeństwa brzmiało: - Mayzner. Znajdowały się tam wszystkie dane, imię ojca, matki, dokładna data narodzin, miejscowość. Dokumenty były opieczętowane i podpisane przez osobę reprezentującą Urząd Stanu Cywilnego w miejscowości Nowy Tomyśl. I na tych drukach było coś jeszcze, otóż znajdowała się również informacja, jakiego wyznania są rodzice dziecka. Stało tam judaizm. Nie byłem zaskoczony tym faktem, bowiem wystarczyło tylko spojrzeć na tę dwójkę i człowiek już wiedział, że to żydowskie dzieciaki. - Jak się nazywasz? - zapytała Estera, jednocześnie trzymając lalkę w dłoniach poruszała nią tak, jakby to pytanie zadała nie ona, lecz jej najlepsza przyjaciółka. Uśmiechnąłem się do niej i zdjąłem moją więzienną bluzę. Na końcu jednego rękawa zawiązałem supeł, wsunąłem prawą dłoń w tunel materiału, palcami złapałem węzeł i już miałem gotową pacynkę. Najpierw poruszałem nią w taki sposób, jakby spoglądała po ich twarzach, a potem, zabawnie modelując mój głos, powiedziałem: - Cześć, jestem Stefek, a wy jeśli chcecie być moimi przyjaciółmi możecie mnie nazywać Ropuch. - Ropuch? Ale masz śmieszne imię - zachichotała i potrząsnęła szmacianą Rachelą. - Podoba ci się? - Może być. - A tobie? - zwróciłem się do Jakoba. - Ja się już tak nie bawię - rzekł poważnym tonem. - Jestem na to za duży. - Za duży?! - rękawowy Ropuch nie krył swego zdziwienia. - Nikt nie jest za duży na dobrą zabawę. - On tylko tak udaje - powiedziała zadziornie Estera. - Czasami bawi się moją lalą. - Estera, przestań! - chciał zabrzmieć groźnie i zmarszczył brwi. Dziewczynka zachichotała. - Mój drogi Ropuchu - Rachela zakołysała się w jej rączkach - a skąd się tu wziąłeś? - Ooo moja nowa przyjaciółko, to bardzo długa historia. - Możesz mi ją opowiedzieć? - Hmm - westchnąłem i udawałem, że się zastanawiam. - Masz jakąś tajemnicę i nie chcesz jej zdradzić? - wpadła mi w zdanie. Zrobiłem pacynką nagły ruch i zamarłem w miejscu. - Tobie mogę opowiedzieć, ale nie wiem, czy Jakob ma ochotę tego słuchać - spojrzałem na twarz
chłopca i odniosłem wrażenie, że nieco się rozpogodził. - To zrobimy tak, jeżeli za chwilę Jakob się uśmiechnie, będzie to dla mnie znak, że chce posłuchać mojej niesamowitej opowieści. - Przysunąłem moją ręką w taki sposób, że Ropuchowa pacynka i lalka Estery były zwrócone w stronę Jakoba, który siedział na pryczy. Przez moment chłopiec zachowywał powagę, ale widziałem, jak kąciki ust zaczynają mu drżeć. Sekundę później nie wytrzymał i uśmiechnął się. - A jednak chce posłuchać - stwierdziła. - Masz rację, chyba też jest ciekaw co mnie tu przywiodło - rzekłem. - W takim razie słuchajcie uważnie. Dawno, dawno temu mieszkałem w pięknym, magicznym królestwie, które znajdowało się po drugiej stronie tęczy. To było daleko stąd za siedmioma górami i siedmioma morzami, a wszyscy jego mieszkańcy byli bardzo szczęśliwi... - Jak nazywało się to królestwo? - wtrąciła. - Królestwo nazywało się Złote Dachy. - Złote Dachy? Dlatego, że wszystkie dachy były tam ze złota? - dociekała. - Dokładnie tak. Wszystkie dachy królestwa były zrobione ze szczerego złota. Każdego dnia, kiedy na błękitnym niebie wschodziło słońce, jego promienie odbijały się w złotych dachówkach. Tam nigdy nie padał deszcz i zawsze była wspaniała pogoda. Wszyscy mieszkańcy byli dla siebie mili, nikt na nikogo nie krzyczał i nikt nikomu nie robił przykrości. Mieszkałem wtedy w małym, przytulnym domku, a nieopodal znajdował się ogromny staw. Starsi mieszkańcy królestwa opowiadali, że w tym stawie mieszkają syreny. - Ja wiem jak wyglądają syreny - zaszczebiotała. - To są takie panie, co zamiast nóg mają ogony jak ryby i mamusia zawsze mówiła, że te ogony mają zaczarowane łuski. - Twoja mamusia miała rację - pokiwałem głową. - Wszystkie syreny mają zaczarowane łuski i potrafią pięknie śpiewać. Pewnego razu... - już miałem dalej snuć opowieść, a właściwie pleść, co mi ślina na język przyniesie, kiedy nagle na korytarzu rozległ się stukot ruchomej wydawki. - Chyba pora na jakiś obiad - stwierdziłem. - Muszę wracać do siebie. Estera spojrzała na mnie czarnymi oczkami i zapytała z nadzieją w głosie: - Przyjdziesz do nas później? Na dźwięk jej słów coś ścisnęło mnie za serce. - Nie wiem. - Przykucnąłem i patrząc jej prosto w oczy zapytałem: - Możesz mi coś obiecać? - Yhy - pokiwała główką. - Mogę. - Musisz zjeść cały obiad. - A jak będzie fuj zupa jarzynowa? - skrzywiła się z niesmakiem. - Nie lubisz jarzyn? - Nie cierpię marchewki! - zmarszczyła małe czółko. - To marchewkę daj Jakobowi i zjedz całą resztę. Dobrze? - Dobrze. - Słowo? - Słowo. Wstałem, rozwiązałem supeł na rękawie i założyłem bluzę. - Pogadam z szefem, może się zgodzi, żebym was dzisiaj odwiedził. - Pogadaj, Ropuszku, poproś go - pokiwała do mnie szmacianą lalą. - Jakob - spojrzałem na chłopca. - Tak proszę pana? - Przypilnuj siostry, żeby zjadła posiłek i nie pozwól jej wychodzić na korytarz. - Dobrze, proszę pana. Obróciłem się na pięcie i podszedłem do drzwi. Stanąłem w progu i zerknąłem w głąb korytarza.
Wydawka wraz z obsługą powoli sunęła przed siebie. Nim wyszedłem, zdążyłem jeszcze usłyszeć, jak Estera powiedziała do swojego brata: - Fajny ten nasz nowy przyjaciel, co nie? Przemknąłem szybkim krokiem wzdłuż otwartych cel i znalazłem się tam, gdzie powinienem być po powrocie z magazynu. Zjadając porcję zupy, myślałem o rodzeństwie Mayznerów. W powietrzu unosił się zapach ludzkiej znieczulicy. Nikt się nimi nie zainteresował. Nikt. Wszyscy siedzieli w swoich celach, zajmowali się sobą i mieli innych głęboko w dupie. To było straszne. Okropne. Zjadłem posiłek i zapaliłem papierosa. Postanowiłem pójść do Dietera. Wiem, że teraz każdy szyderca zakpi ze mnie i stwierdzi, że zdobyłem się na heroiczny wyczyn, ale tak właśnie było. Nie umiałbym sobie wybaczyć, gdybym tego nie zrobił. Wyszedłem z celi i stanąłem w drzwiach dyżurki. Dieter siedział za biurkiem i coś pisał. Zapukałem we framugę drzwi. Niemiec podniósł oczy i spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - W celi numer dwanaście jest dwójka dzieci. Chłopiec ma trzynaście lat, a jego siostra pięć. Chciałbym się nimi zaopiekować na czas ich pobytu w tym miejscu. - Co?! Co byś chciał?! - Wsparł dłonie o blat biurka i pochylił się do przodu. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. - Oni są przerażeni, nie rozumieją sytuacji... - Neunundzwanzig elf, czy tobie się coś pomieszało w głowie?! - prawie wrzasnął, wpadając mi w zdanie. - Panie Norbacht, na litość boską, przecież to są tylko niewinne dzieci. - Zerknąłem na jego lewą dłoń. Na serdecznym palcu miał złotą obrączkę. - Ma pan dzieci? Panie Norbacht, czy ma pan dzieci? - W tonie mojego głosu czaiło się coś bolesnego. Kiedy wypowiedziałem moje słowa, Dieter wstrzymał oddech, a na jego obliczu pojawił się wyraz zdziwienia i zawstydzenia. Podniósł się z krzesła i ruszył w moją stronę. Spiąłem się w sobie i byłem gotów przyjąć cios. Nie mogłem przewidzieć jego reakcji. Podszedł do mnie i przez kilka chwil patrzył mi z bliska prosto w oczy. Świdrował mnie na wylot swoim wzrokiem, jakby chciał coś dostrzec w moim spojrzeniu. - Która to cela? - Numer dwanaście. Trącił mnie w ramię i rzucił krótką komendę: - Ruszaj! Dzieciaki przysunęły stół bliżej pryczy. Estera siedziała na taborecie, a Jakob na łóżku. Oboje zajadali zupę. Dziewczynka lewą rączką podpierała główkę za skroń, a w prawej miała łyżkę i chyba odsuwała nie tylko marchewkę, lecz wszelkie warzywa pływające w zupie. - O, cześć, Ropuszku - powiedziała i spojrzawszy na Dietera, który stał obok mnie, zapytała: - Czy to jest twój pan szef? - Tak - odpowiedziałem. Zapadła chwila milczenia. Dzieci spoglądały na nas, a my na nich. Myślałem, że Norbacht coś powie, ale on tylko patrzył. Po chwili zerknął na mnie i kiwnął głową dając do zrozumienia, że wychodzimy. Kiedy dotarliśmy do drzwi dyżurki, obrócił się na pięcie i powiedział: - Zajmij się tymi dziećmi na czas ich pobytu - obrócił się w prawo i przekroczył próg. - Dziękuję, panie Norbacht. - Kiedy usłyszał moje słowa na moment zatrzymał się w pół kroku. - Jest pan dobrym człowiekiem. Jak po niemiecku brzmi słowo, dziękuję? - zapytałem. Dieter przekręcił głowę w lewo i rzekł: - Danke.
Wróciłem do celi, w której mnie wczoraj zakwaterowano. Pomyślałem, że jeszcze zapalę, zanim pójdę do tych dzieciaków. Usiadłem na pryczy i sięgnąłem po papierośnicę. Nie myślcie sobie, że szukam poklasku i oczekuję pochwalnych hymnów za to, iż wstawiłem się za dwójką żydowskiego rodzeństwa. Świadomość, że postąpiłem słusznie, jest dla mnie cenniejsza niż wszystkie laury świata. Czasami myślę o tym, dlaczego tak się dzieje, że jeśli z jednej strony człowiek robi coś dobrego, to z drugiej wszystko się wali? Wiem, że naskoczyłem na Herbę i użyłem nieodpowiednich słów. W tamtym momencie zabrakło mi sztuki dyplomacji. Mogłem to rozegrać inaczej. Trudno. Sytuacja była nerwowa i stało się tak jak się stało. Gdyby facet nie szarpał tego chłopaka, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej, a ja nie zyskałbym wroga. Zabrałem z sobą koc, poduszkę, miskę, łyżkę, książkę i moją metalową puszkę. Wiem, że kapo Herba przejrzał jej zawartość, bo leżała w innym miejscu. Kiedy zjawiłem się w celi numer dwanaście, Jakob i Estera siedzieli na pryczy. - Zupa zjedzona? - zapytałem przekroczywszy próg. - Zjedzona - odparli niemal jednocześnie. - To dobrze. Widzę, że potrafisz dotrzymać słowa - zwróciłem się do dziewczynki, a jej bratu posłałem oczko. - Czy twój szef pozwolił ci z nami zamieszkać? - zapytała czarnooka. - Pozwolił. - Hura! - krzyknęła, zerwała się z miejsca, podbiegła do mnie i objęła ramionkami moje uda. Spojrzałem na Jakoba i dostrzegłem na jego twarzy wyraz ulgi. Ani słowem nie okazał swojego entuzjazmu, ale wiedziałem, że też się cieszy. - Co masz w tym pudełku? - Puszka po wiśniach w czekoladzie przykuła jej uwagę. - Mam tam moje cenne skarby - odparłem. Postawiłem przedmiot na stole, a pozostałe rzeczy położyłem obok łóżka i usiadłem na taborecie. - Pokażesz? - zapytała, a w jej oczach błyskały iskierki zaciekawienia. Usiadła, a właściwie zmusiła mnie, żebym pozwolił jej usiąść na moich kolanach, a rączki aż ją świerzbiły, żeby dotknąć pudełka. - No pewnie, że pokażę - odparłem z uśmiechem, kiedy przytuliła główkę do mojej piersi. Jej brat również był zainteresowany. - Co my tutaj mamy? - powiedziałem i uniosłem metalowe wieko. - Właściwie nic szczególnego, kilka listów i kartek pocztowych oraz jeden banknot. - A od kogo są te listy i kartki? - dociekała. - Od mojego przyjaciela i od pewnej dziewczyny. Na przykład ta kartka - pokazałem jej pierwszą pocztówkę, którą dostałem od Agnieszki - ma tyle samo lat, co Jakob - oboje spojrzeli na mnie zaskoczonym wzrokiem. - A gdzie oni są teraz? - Kto? - nie wiedziałem, co ma na myśli. - No ten twój przyjaciel i ta dziewczyna. Są tutaj razem z tobą? - Nie. Przyjaciel już nie żyje, a dziewczyna mieszka bardzo daleko stąd. Wzięła w dłonie kolorowe pocztówki. - Ale śliczne kwiatuszki. Bardzo ładne - stwierdziła. - A czemu ta dziewczyna przysłała ci te kartki? - Dostałem je z okazji urodzin. - To chyba musi cię bardzo lubić - powiedziała to takim tonem, jakby doskonale rozumiała kobiecą naturę. - Chyba masz rację - rzekłem i pogłaskałem ją po pleckach. - A ty ją lubisz? - No pewnie i to bardzo.
- Kiedy się z nią spotkasz? Jej pytanie sprawiło, że poczułem ucisk w dołku. - Nie wiem. - A chciałbyś się z nią umówić na randkę? - zachichotała. - A skąd ty wiesz, co to jest randka? - zapytałem zaskoczony i szturchnąłem ją palcem w bok, aż podskoczyła. - Bo wiem. Jak się chłopak spotyka z dziewczyną i idą na spacer albo do kawiarni, albo do kina, to znaczy, że mają randkę. - Ooo, no proszę, proszę - zaśmiałem się. - Dużo wiesz o randkowaniu. Byłaś kiedyś na randce? - Nie, jeszcze nie byłam, jestem za mała - pogłaskała Rachelę i dodała: - Ale kiedyś na pewno pójdę na randkę. Ubiorę moją najładniejszą sukienkę, żebym ładnie wyglądała. - No pewnie, na randki chodzi się ładnie ubranym - stwierdziłem. - A ty byłeś kiedyś na randce? - A co ty jesteś taka ciekawska, co? - znowu ją szturchnąłem w bok, a ona aż zapiszczała ze śmiechu. - Bo jestem. - A jak się nazywa ta dziewczyna, która przysyła te kartki? Jak ma na imię? Słowa Estery sprawiły, że w tamtej chwili poczułem się tak, jakby przestała istnieć rzeczywistość, która nas otaczała. - Ma na imię Agnieszka - odpowiedziałem. - Byłeś z nią na randce? - drążyła temat. Nagle w mojej wyobraźni zaczęły się przewijać obrazy z przeszłości. - Wiele razy - odparłem. - Czemu ma pan numer na swoim ubraniu? - Do rozmowy wtrącił się Jakob. Może trzynaście lat to niewiele, ale wystarczająco dużo, żeby rozumieć pewne sprawy. - Bo to więzienna bluza - odrzekłem. - Pan jest więźniem? - zapytał. - Można tak powiedzieć. - Zacząłem się obawiać, że kolejne jego pytania mogą zmierzać w niewłaściwym kierunku. - Gdzie są wasze rzeczy? - zmieniłem temat. - Kazali nam dzisiaj oddać walizkę na przechowanie. Wszyscy musieli to zrobić - powiedział. - Mówili coś jeszcze, czy tylko zabrali rzeczy? - Nic nie mówili, każdy dostał kwit na swój bagaż - wyjaśnił. - A co to jest? - wtrąciła się Estera. - Czy to są pieniądze? - wyjęła z puszki dwudziestozłotowy banknot. - Tak to pieniądze, ale już nic nie można za nie kupić. - A czemu? - Bo to stary banknot. Stracił już swoją ważność. - Aha - pokiwała główką. - I to są wszystkie twoje skarby, tak? Spojrzałem jej w oczka i uśmiechnąłem się. - Wszystkie, wszyściuteńkie. - Położyłem dłoń na sercu, jakbym składał uroczystą przysięgę. - Musisz się nimi albo dobrze opiekować, albo je ukryć w tajemniczym miejscu, żeby nikt ich nie znalazł. Tak się właśnie robi ze skarbami. Wiedziałeś o tym? - Z tonu jej głosu wynikało, że stara się mnie pouczać. - Naprawdę? - udałem zaskoczenie. - Nie wiedziałem, że tak się robi. Dziękuję za dobrą radę. - Nie ma za co - z dumą dźwignęła do góry główkę. Wtedy właśnie postanowiłem, że za wszelką cenę muszę ocalić moją przeszłość, która spoczywa w tym metalowym pudełku. Moje skarby. Problem w tym, że nie wiedziałem jak.
Odpowiedź na to, co mam uczynić, przyniosły z sobą wydarzenia następnych dni. Nie wiem, czy sam wpadłbym na ten pomysł i dlatego śmiem twierdzić, że moja przeszłość przetrwała dzięki dziecięcej fantazji. Razem z Sigmuntem babraliśmy się z narzędziami cztery dni. Przeczesaliśmy każdy więzienny warsztat i cały folwark. Wedle rozkazu Dietera wszystkie większe narzędzia zgromadziliśmy w pomieszczeniu sąsiadującym z garażami, które było zaledwie dwa kroki od bramy głównej. Kiedyś była tam zwykła rupieciarnia, bo nie sposób inaczej nazwać miejsca, gdzie trafiały rzeczy nieprzydatne. Zwoje drutu, końcówki kabli, rozebrany silnik, jakieś części, które Bóg jeden wie do czego należały, było tam również kilka pustych beczek z etykietami, na których było napisane - "olej przemysłowy". Pod ścianą leżała sterta metalowych rur i pogiętych kątowników, nieco dalej stare, zużyte opony, dwa zdezelowane biurka, deski, kilka tafli szkła a każda szyba pęknięta lub nadtłuczona i arkusze zardzewiałej blachy. Całe to śmietnisko przesunęliśmy w głąb pomieszczenia. To znaczy ja wszystko przesunąłem, bo Sigmunt tylko obserwował moje działania. Jedyny pożytek z niego był taki, że za każdym razem, kiedy sięgał po fajkę, mnie również częstował. Pamiętam ten wyraz zdziwienia, jaki pojawił się w jego oczach, kiedy pierwszego dnia zobaczył, że kończąc papierosa, nie rzucam peta na ziemię. Strzepnąłem żar, wyciągnąłem z kieszeni poskładaną kartkę papieru i wykruszyłem tam resztkę tytoniu. - Rauchen das ist eine schlechte Angewonheit - powiedział, po czym pstryknął palcem w rozżarzoną końcówkę i podał mi swojego kiepa. - Danke - odparłem, chociaż nie miałem pojęcia, co mówił. W środę rano pomagałem Esterze uporać się z kartoflanką. Ona naprawdę nie lubiła zjadać zup. Co się musiałem nagimnastykować, żeby ją zachęcić do jedzenia, to tylko ja wiem. Z drugiej strony miałem przy tym niezłą frajdę. W jednej ręce trzymałem szmacianą Rachelę i robiłem mini teatrzyk, a w drugiej dzierżyłem łyżkę i karmiłem moją czarnooką przyjaciółkę. Tego poranka kapo Herba zjawił się w drzwiach celi numer dwanaście i rzucił oschle: - Gefreiter Norbacht wzywa cię na dyżurkę! - Jawohl, Herr Kapo - odparłem z drwiną. Podniosłem się z miejsca, spojrzałem na Esterę i rzekłem: - Resztę dokończ sama, bo ja muszę iść - puściłem jej oczko. - I słuchaj się Jakoba. Kiedy chciałem przekroczyć próg, Herba nagle wsparł się o futrynę i zagrodził mi przejście. - Nie kpij ze mnie, bo będziesz tego żałować - syknął mi do ucha. - Rozumiemy się? Nic nie odpowiedziałem, nawet nie spojrzałem mu w oczy. Stałem w miejscu i czekałem, aż zabierze swoją rękę. Po chwili zmierzaliśmy wzdłuż korytarza, kierując się w stronę dyżurki. - Temat narzędzi jest zamknięty. Dziś zajmiesz się biblioteką - powiedział Dieter. - Opróżnisz regały, wszystkie książki, czasopisma i gazety mają się znaleźć w kotłowni. Niebawem nadejdą chłodne dni, a wtedy papier trafi do pieca. Jakieś pytania? - spojrzał na mnie. - Przydałby się wózek, bo spora odległość dzieli bibliotekę od wejścia do podziemi - zasugerowałem rozsądne rozwiązanie. Norbacht ze zrozumieniem pokiwał głową. Podniósł się z krzesła, obciągnął bluzę munduru i powiedział: - W takim razie idziemy do kuchni. - Masz wózek. - Dieter pchnął w moim kierunku pojazd służący za ruchomą wydawkę. - Ktoś przyjdzie po ciebie kwadrans przed obiadem. Do dzieła! - rzucił w moim kierunku, po czym obrócił się na pięcie i odszedł. Złapałem za poziomy uchwyt i powoli ruszyłem pustym korytarzem w stronę biblioteki. Ośka jednego z kółek pojękiwała z nieprzyjemnym piskiem.
Sztaple książek układałem na wózku w równych słupkach. Regałów było osiem, każdy z nich obustronny, długi na cztery metry i wysoki na dwa dwadzieścia. Po każdej stronie sześć półek. Dwanaście na regał. Dwanaście razy osiem dawało dziewięćdziesiąt sześć. Okazało się, że na jeden kurs mogłem zabrać książki z trzech półek. Nie miało sensu więcej układać, bo cały ładunek mógł runąć. Z moich szybkich obliczeń wyszło, że samą trasę przyjdzie mi pokonać trzydzieści dwa razy. Sam przejazd to pryszcz. Najpierw musiałem ułożyć książki na wózku, dojechać do szczytu schodów wiodących do piwnicy, złapać w dłonie tyle ile udźwignę, zejść w dół, potem przejść kilkanaście metrów i dopiero tam złożyć to, co miało trafić w gardziel paleniska. W teorii sądziłem, że spokojnie machnę trzy kursy w godzinę, jednak w praktyce musiałem to podzielić przez trzy. Kwadrans przed czwartą w drzwiach biblioteki pojawił się Sigmunt, coś do mnie mówił, a ja spoglądałem na niego cielęcym wzrokiem nie rozumiejąc ani słowa. Mogłem się jedynie domyślać, że pora oddać kuchtom wózek i wracać do pawilonu numer dwa.
- Jak ci poszło? - zapytał Dieter. - Biblioteka wyczyszczona? - Opróżniłem dwa regały, zostało jeszcze sześć - odparłem. Norbacht spojrzał na mnie totalnie zniesmaczonym wzrokiem. - Dwa regały?! - warknął. - Żartujesz sobie?! W kilku słowach starałem się mu wytłumaczyć, że w pojedynkę szybciej tego nie zrobię. - Później to sprawdzimy. Teraz wracaj do celi! Estera, ujrzawszy mnie w drzwiach, pokiwała szmacianą lalką i powiedziała: - Cześć, Ropuszku. - Cześć, Rachelo - odparłem. Spojrzałem po ich twarzach i zapytałem: - Jak wam minął dzień? - Nijak - stwierdził Jakob. - Nuda, nuda, nuda - jego siostra miała podobne zdanie. - Nuda? - Pochyliłem się do przodu i rozłożyłem szeroko ręce. - Nuda? - zapytałem po raz drugi i zrobiłem krok do przodu. - Ja ci dam nuda. - Złapałem ją w pasie i zacząłem gilgotać po żebrach, a ona zaniosła się śmiechem. - Proszę pana - powiedział nagle Jakob. - Jak pan poszedł do pracy zjawił się tutaj kapo Herba. - Na dźwięk jego słów zamarłem w bezruchu. - Zabrał pana koc i poduszkę. Odruchowo omiotłem dookoła wzrokiem. Faktycznie, koc i poduszka zniknęły. - No dobrze - szepnąłem pod nosem. - Taki z ciebie mądrala... - Proszę? - Chłopiec był zaskoczony. - Wszystko w porządku - posłałem mu uśmiech. Usiadłem obok niego na pryczy i dłonią potarmosiłem mu włosy. - Czasami gadam sam do siebie. - Co dzisiaj robiłeś? - zapytała Estera. - Och - westchnąłem ciężko. - Dzisiaj woziłem książki z biblioteki do piwnicy. - A po co? - Bo mój szef wydał mi takie polecenie. - Aha - pokiwała główką w taki sposób, jakby doskonale rozumiała jego decyzję. - A co jest w piwnicy? - Duży piec. Ogromny. Jak się w nim napali, to w całym budynku jest cieplej. - Będziesz palił w tym piecu książki? - Nie wiem - wzruszyłem ramionami i powiedziałem do Jakoba. - Możesz się troszkę przesunąć, położę się na chwilę, dam odpocząć plecom, bo coś mnie bolą. Chłopiec usiadł z lewej strony. - A czy w tej piwnicy straszy? - Estera chyba miała w zanadrzu serię kolejnych pytań. - Mam nadzieję, że nie. Jest tam cicho i ciemno, ale żadnych strachów nie spotkałem. - Bo one wychodzą z ukrycia dopiero w nocy. W dzień ich nie spotkasz. Nie musisz się bać wyjaśniła. - Czemu opowiadasz takie głupoty? - Jakob naskoczył na nią. - To nie są żadne głupoty. W każdej piwnicy mieszkają stwory. Jedne są dobre i miłe, a drugie złe. W tonie jej głosu było słychać szczerą, dziecięcą wiarę. - Coś ci powiem. - Dziewczynka zeskoczyła z taboretu i zaczęła się gramolić na pryczę. Złapałem ją pod pachy i posadziłem na moim brzuchu. - Powiem ci na ucho, żeby Jakob nie słyszał. - Obróciła się w jego stronę i z powagą kiwnęła główką, jakby chciała mu oznajmić, że zasłużył sobie na takie traktowanie. - Wiesz co, to będzie niegrzeczne, jeśli w towarzystwie będziemy sobie szeptać do ucha. Myślę, że ty, ja i Jakob nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic. W końcu mieszkamy teraz razem.
Zmarszczyła brwi i po chwili namysłu rzekła: - No dobrze, niech będzie. - To co chciałaś mi powiedzieć? - spytałem. - Myślę, że w tej piwnicy powinieneś ukryć swoje skarby - odezwała się konspiracyjnym głosem. - Ciekawy pomysł - odparłem. - Chyba tak zrobię. Jej brat z politowaniem pokiwał głową. Byli rodzeństwem, a jednak bardzo różnili się od siebie. - Mówię ci, piwnica to dobre miejsce na skrytkę. - A skąd ty możesz to wiedzieć? - zapytał Jakob. - Bo wiem. Nasz tato też chował różne rzeczy w piwnicy. Sama widziałam. - Tak? A co takiego chował? Przysłuchiwałem się ich dyskusji. - Pieniądze. - Jakie pieniądze? Estera, przestań kłamać, dobrze? - Ja nie kłamię. Sama widziałam. - Tak? A co widziałaś? - Jak kiedyś przyszedł do nas pan Kopański, to dał tacie dużo pieniędzy. Potem tato zawinął je w gazetę i zrobił taką małą paczkę. - Rączkami starała się określić jej wielkość. - I jak pan Kopański poszedł już sobie, to tato zabrał tę paczkę z pieniędzmi i zszedł do piwnicy, a kiedy wrócił to paczki już nie miał. - Tak, tak, na pewno - rzekł z powątpiewaniem. - I ty to widziałaś? - Tak widziałam, bo bawiłam się wtedy w pokoju i jak tato szedł do piwnicy, to powiedział mi, że mam się nie ruszać z tego miejsca. Chłopak machnął dłonią. Ich rozmowa była na tyle frapująca, że nawet nie usłyszałem, jak ruchoma wydawka podjechała pod nasze drzwi. - Dawać miski! - kapo Herba warknął w naszym kierunku. Wieczorem Gefreiter Norbacht zjawił się w drzwiach celi numer dwanaście. Przez chwilę stał i spoglądał po naszych twarzach. - Idziemy! - zwrócił się do mnie. Wyszedłem na korytarz. - No to teraz sprawdzimy, jak wyglądała twoja dzisiejsza praca. Na więziennych korytarzach nie było żywego ducha. W milczeniu zmierzaliśmy w kierunku kuchni. Zabraliśmy stamtąd wózek. Norbacht kazał mi wykonać te same czynności, na które poświęciłem dzisiejszy dzień. Stał obok mnie i z zegarkiem w ręku mierzył czas. Jeden pełny kurs czyli załadunek, przejazd i rozładunek, trwał dokładnie 58 minut. Najwięcej czasu i energii pochłaniało przeniesienie książek po schodach do piwnicy i dotarcie do kotłowni. Nawet ich nie układałem, tylko po prostu rzucałem na stos obok hałdy węgla, którego nadmiar leżał tu od ostatniej zimy. Aby rozładować wózek, musiałem tę trasę pokonać ponad dwadzieścia razy, nie byłem w stanie dźwigać w dłoniach więcej, niż kilkunastu książek i lawirować z nimi po stromych schodach. Norbacht przekonał się, że pracowałem rzetelnie. Godzinę później stałem w drzwiach dyżurki i usłyszałem, że jutro rano, kiedy już zjem śniadanie, mam się tu zameldować po czym kazał mi odejść. Obróciłem się na pięcie, zrobiłem dwa kroki i zerknąłem do celi w której kilka dni temu spędziłem noc z Herbą. Nie było go wewnątrz. Zatrzymałem się i omiotłem wzrokiem podesty na wyższych kondygnacjach. Pusto. Łypnąłem wzrokiem w kierunku sterowni. Tam byli tylko mundurowi. Wszedłem
do środka. Złapałem za koc rozpostarty na pryczy, drugą dłonią chwyciłem wyświechtaną poduszkę i po sekundzie stałem w progu celi. Wychyliłem ostrożnie głowę na korytarz. Pusto. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę celi numer dwanaście. Zdawałem sobie sprawę, że kapo Herba się wścieknie, ale miałem to gdzieś. Byłem również pewien, że zanim zgasną światła, zjawi się u nas z wizytą. Jakob i Estera leżeli na pryczy pod kocem, a ja zaległem na podłodze. Czytałem im akurat bajkę "O rybaku i złotej rybce", kiedy do środka wpadł rozwścieczony Herba. - Co ty wyprawiasz?! - warknął. Spojrzałem na dzieci i zobaczyłem, że się boją. - Czytam bajkę - odparłem spokojnym tonem. - Dobrze wiesz o co mi chodzi. - Zrobił krok w przód, pochylił się i chyba chciał złapać za róg koca, jednak ja byłem szybszy. Kopnąłem go w dłoń. - Wynocha stąd! - syknąłem przez zęby i wykonałem taki ruch jakbym chciał się podnieść. - Idź mi stąd człowieku albo zaraz pójdę do Norbachta i na pewno ci zaszkodzę. - Bóg mi świadkiem, że wcale nie blefowałem. Herba zrobił taką minę, jakby za chwilę miał przeistoczyć się w rozjuszonego byka. Wiedziałem, że odpuści. Byłem tego pewien. Krótko go znałem, ale rozgryzłem faceta. To był taki typ człowieka, który najbardziej obawiał się swoich przełożonych. Typowy sługus. - Jeszcze zobaczymy - wycedził przez zęby. - Niebawem inaczej będziesz śpiewał - spojrzał na wystraszone rodzeństwo i rzucił w ich stronę: - Na co się gapicie żydowskie pomioty?! Estera schowała główkę pod koc, a ja w tym samym momencie poderwałem się z miejsca. Kapo Herba rzucił się w stronę drzwi. - Jeszcze się z tobą policzę, zasrany śmieciu! - warknął i zrobił krok w tył. Znalazł się na korytarzu. Tam czuł się bezpieczny. Podszedłem bliżej progu i powiedziałem: - Jeżeli podczas mojej nieobecności zabierzesz coś z tej celi - miałem na myśli koc i poduszkę - to gwarantuję ci, że trafisz przed oblicze majora Fickena. Moje słowa sprawiły, że stracił pewność siebie. Tak do końca przecież nie wiedział kim naprawdę jestem i co tutaj robię. - Wystraszyliście się? - zapytałem dzieci. - Nie bójcie się, on wam nic nie zrobi. - On jest niedobry - stwierdziła dziewczynka i przysunęła się bliżej swojego brata. - Masz rację, to jest niedobry człowiek. Nie chciałem brnąć w ten temat, kazałem im się wygodnie położyć i znowu zacząłem czytać. Mdłe światło żarówek schowanych pod kloszami z grubego szkła oświetlało żółtym blaskiem długi, ciemny korytarz. W powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny. Rzuciłem na stertę kolejną partię książek, po czym wsparłem dłonie na wysokości nerek i wygiąłem się w łuk. Coś rwało mnie w plecach. Przez nieduże piwniczne okna do pomieszczenia zaglądał ukradkiem wrześniowy dzień. Półmrok i cisza. Po przeciwnej stronie na stalowych łapach stał duży kocioł w kształcie cysterny. Miał jakieś dwa i pół metra średnicy i całkiem podobną długość. Podszedłem bliżej. Pod ścianą leżały jakieś bezładnie rzucone szmaty. Usiadłem na dużej skrzyni, której wieko było obite arkuszem ocynkowanej blachy i sięgnąłem po papierośnicę. Włożyłem faję do lufki, zapaliłem i wciągnąłem dym w płuca. Spojrzałem w prawo na hałdę czarnego węgla, a potem zerknąłem na chropowate ściany piwnicy. Ten widok obudził we mnie złe skojarzenia lecz nie dałem się wciągnąć w grę wyobraźni. To tylko pieprzona iluzja. Nic więcej. W życiu każdego człowieka bywają takie chwile, kiedy popełnia błąd i pozwala starym, złym wspomnieniom ożyć na nowo. Trzeba walczyć z tą słabością. Niszczyć ją w zarodku. Nie warto marnować czasu tylko po to, żeby sączyć miksturę przyrządzoną z parszywych uczuć i podłych emocji.
Żaden człowiek nie jest w stanie zmienić przeszłości. Wstałem z miejsca. Obszedłem kocioł z drugiej strony. Były tam jakieś zegary, zawory i nieduża wajcha ze stalową linką. Linka była zakończona hakiem doczepionym do cienkiego trzpienia, który wystawał z żeliwnej klapy. Dołem do tylnej ściany kotła dochodziła tylko jedna rura i łączyła się z nim za pomocą stalowego kołnierza. Natomiast pozostała część instalacji wychodziła górą i pięła się ku piwnicznemu sklepieniu, po czym skręcała w lewo i sunęła do drugiego pomieszczenia przez dużą wnękę wybitą w grubej ścianie. Dwa rzędy rur wisiały na żelaznych wspornikach przytwierdzonych do sufitu. Od sklepienia dzieliło je jakieś dwadzieścia centymetrów. Spojrzałem na wnękę. To będzie dobre miejsce - przemknęło mi przez myśl i wróciłem do swojego zajęcia. Samotna praca niekiedy bywa dobrą odskocznią. Człowiek może się skupić nad swoimi sprawami, poukładać je odpowiednio w głowie, położyć na właściwą półkę, oddzielić ziarna od plew, określić priorytety i zaplanować ruchy. Zawsze znajdzie się coś, co będzie nam zaprzątać umysł. Coś lub ktoś. W moich myślach gościł kapo Herba. Wiedziałem, że nie tknie niczego co należało do mnie. Bał się. Bał się nie tyle mojej osoby, co reakcji swoich nowych przełożonych. On nie był głupi, doskonale zdawał sobie sprawę, że chodzi na krótkiej smyczy i w razie problemów może boleśnie oberwać albo nawet pożegnać się ze swoją funkcją. Ja nie miałem nic do stracenia. W myślach układałem różne scenariusze wydarzeń. Daleki byłem od tego, żeby zapętlić się z nim w jakiś durny konflikt, ale nie wykluczałem tej opcji. Zdawałem sobie sprawę, że niebawem przesiedleńcy opuszczą wronieckie więzienie, bo przecież taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Ich wywiozą gdzieś w świat, a ja...? Co będzie ze mną? Przyszłość była spowita gęstą mgłą. Nawet nie próbowałem spekulować, co może się zdarzyć. W sobotni poranek zanim wyszedłem z celi, włożyłem pod pachę metalową puszkę, a więzienną bluzę przewiesiłem przez ramię. Pod zwisającymi połami materiału ukryłem przedmiot. - Zabierasz swoje skarby? - zapytała Estera. - Przedwczoraj znalazłem fajne miejsce, gdzie mogę je ukryć - szepnąłem. - Tylko wiecie co? Spojrzałem po ich twarzach. - Wiem, że mogę wam zaufać, ale proszę was, nikomu nie zdradźcie mojej tajemnicy. Dobrze? Pokiwali twierdząco głowami. - To w takim razie do zobaczenia później. - Cześć Ropuszku, pa pa, do zobaczenia. - Dziewczynka pokiwała mi lalką na pożegnanie. Dieter niczego nie zauważył. Ślęczał z nosem w jakichś papierach, na moment tylko podniósł wzrok, spojrzał na mnie i powiedział: - Idź do kuchni po wózek. Oni tam wiedzą, że przyjdziesz. Ruszaj do swojej roboty. - Machnął dłonią jakby odpędzał muchę. - Tak jest - odparłem i wykonałem w tył zwrot. Skłamałbym twierdząc, że zachowałem stoicki spokój. Może na zewnątrz sprawiałem wrażenie, że wszystko jest tak, jak być powinno, lecz serducho łomotało mi w piersiach jak oszalałe. Kiedy minąłem wyjście z pawilonu i skręciłem w lewo, poczułem ulgę. Metalowe pudełko wcisnąłem pomiędzy książki na przedostatnim regale, bo opętało mnie jakieś gówniane przeczucie. Walnij kilka kursów, jeżeli sytuacja będzie bez zmian, wtedy zrobisz, co masz zrobić i po sprawie - tłumaczyłem sobie w myślach. Jednak sam nie wiedziałem, co to mają być za sytuacje i jakie kurwa mać zmiany? Załadowałem wózek i ruszyłem pustym korytarzem w kierunku schodów wiodących do piwnicy. Drzwi, za którymi kryły się kuchenne pomieszczenia musiały być na wpół otwarte, bo wyraźnie słyszałem męskie głosy. Kiedy przejeżdżałem obok, zerknąłem do środka. Dwóch młodych kucharzy w białych
kitlach szorowało szczotami posadzkę, a kilku siedziało przy dużym stole w głębi kuchni. W moje nozdrza uderzył zapach smażonych kotletów. Ci wiedzą, że żyją - przemknęło mi przez myśl i nagle w ustach poczułem nadmiar śliny. Sprzedałbym duszę za jeden kęs mięsiwa. Mam nadzieję, że wiecie, jak łatwo człowiek ulega paranoi, szczególnie wtedy, gdy ma świadomość, że planuje zrobić coś, czego nie powinien. Właśnie tak było ze mną. Zniosłem do piwnicy pierwszą partię książek. Wróciłem na szczyt schodów i zamarłem w bezruchu. Nadstawiłem uszu, jakbym się obawiał, że zaraz usłyszę czyjeś kroki. Tak na dobrą sprawę, to był właśnie objaw mojego przewrażliwienia. Przez trzy ostatnie dni opróżniałem bibliotekę i nawet cień nie przemknął po więziennych korytarzach, więc dlaczego dziś miałoby być inaczej? Nie wiem. Chyba moja przesadna ostrożność szeptała mi w myślach, że wszystko może się zdarzyć. Cisza nadal dźwięczała w uszach. Wyładowałem wózek i po godzinie wróciłem do biblioteki. Powtórzyłem operację. Nawet nie wiem czemu wbiłem sobie do łba coś idiotycznego. Pomyślałem tak: - Do trzech razy sztuka, a za czwartym zrobisz swoje. No i tego się trzymałem. Trzy razy zawlokłem pełny wózek przed wejście do piwnicy. Kiedy ładowałem czwarty kurs, ukryłem metalowe pudełko pomiędzy sztaplami książek. Dotarłem do szczytu schodów. Zniosłem pierwszą partię. Drugą. Trzecią. Za czwartym razem włożyłem pod pachę kilka egzemplarzy książek, a w drugą rękę złapałem moje skarby. Czepiłem się tej czwórki jak głupi. Prężnym krokiem dotarłem do kotłowni. Ostrożnie wyjrzałem zza rogu i przez chwilę spoglądałem w kierunku schodów. Szybka akcja. Książki rzuciłem na stertę, a pudełko po wiśniach położyłem obok dużej skrzyni i przykryłem je brudnymi szmatami. Wróciłem do wózka. I znowu jak ten ciołek zacząłem nasłuchiwać. Gdyby obok mnie przemknął pająk, pewnie usłyszałbym tupot jego nóg. Opanuj się człowieku! - warknąłem w myślach. W pewnym sensie ta sytuacja była żałosna. Nie chodzi o to, że się bałem, bo trudno mówić o jakimkolwiek strachu. Osaczyło mnie jakieś cholernie irytujące przeczucie, że coś pójdzie nie tak. Dźwignąłem książki i już miałem ruszyć schodami w dół, kiedy nagle usłyszałem gwar. Na moment stanąłem jak wryty. Głosy, dziesiątki głosów i stukot wojskowych butów. Położyłem książki na kamiennym stopniu i bezszelestnie ruszyłem w górę. Wózek stał tuż za zakrętem i żeby zerknąć na korytarz, musiałem podejść bliżej. Ostrożnie wychyliłem głowę i wtedy ujrzałem kolumnę przesiedleńców. Po obu stronach gęsiego maszerowali uzbrojeni esesmani, a środkiem szły kobiety i dzieci. Żadnych dorosłych mężczyzn. Żadnych bagaży. To było dziwne. Ten widok miał w sobie coś niepokojącego. Po chwili wszyscy skręcili w prawo i gwar ustał. Przez dłuższą chwilę stałem w miejscu, jakbym czekał na dalszy bieg wydarzeń. Zżerała mnie zwykła ciekawość. Cofnąłem się, usiadłem na wózku i sięgnąłem po papierosa. Pomyślałem, że spocznę na chwilę, spalę faję i jak nic się nie będzie działo, wrócę do kotłowni, zawinę puchę w szmatę, wdrapię się na piec i położę zawiniątko w lewym rogu szerokiej wnęki. Nie ma szans, żeby ktokolwiek je znalazł. No chyba, że będą zmieniać instalację. Ciekawe dokąd ich prowadzili? - zastanawiałem się w duchu. - A jednak miałem dobre przeczucie. Pół dnia nasłuchiwałem, aż usłyszałem. Chyba mam jakiś dar. A może wyprowadzili ich w końcu na spacerniak? - chaotyczne myśli galopowały w mojej głowie. - To już
ponad tydzień czasu jak ich tutaj trzymają... - No nic - szepnąłem pod nosem - pora brać się za robotę. Chwyciłem książki, które położyłem na schodach i ruszyłem w kierunku kotłowni. Byłem w połowie drogi, kiedy na korytarzu znowu rozległ się gwar. Pognałem przed siebie. Wpadłem do kotłowni niczym pocisk i to co miałem w rękach, cisnąłem na stertę. W tył zwrot i biegiem w kierunku schodów. Pokonałem je w kilku susach i o mało nie wpadłem na wózek. Tak jak poprzednio zerknąłem zza rogu. Ta sama scena. Uzbrojeni żołnierze po bokach, cywile środkiem. Żadnych mężczyzn. Kolumna minęła stołówkę i to utwierdziło mnie w przekonaniu, że prowadzą ich na spacerniak. Nie było innej możliwości, no chyba, że do łaźni. Jest sobota, a kąpiel zawsze była w sobotę. Tak, łaźnia lub spacer, jedno z dwóch - stwierdziłem w myślach. Po chwili na korytarzu znowu zaległa cisza. Spojrzałem na wózek, który był już w połowie pusty. Pod czaszką odezwał się beznamiętny głos: - Zajmij się chłopie swoimi sprawami. Przycisnąłem mocniej metalowe wieko i dokładnie owinąłem pudełko starymi szmatami. Poszedłem z drugiej strony kotła, prawą dłonią złapałem za hak wystający ze ściany, stopę wsparłem o duży, żeliwny zawór i podciągnąłem się w górę. Brakowało mi jeszcze jakieś pół metra, żeby sięgnąć do rur zawieszonych pod sufitem. - Szlag by trafił! - syknąłem pod nosem. Nie miałem żadnego punktu oparcia. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne! Jak miałem się wdrapać na wysoki kocioł, który miał kształt walca? Na zaokrąglonej powierzchni wystawały tylko łby dużych nitów. Nie było niczego więcej. - Kurwa mać! - warknąłem pod nosem. Spojrzałem na kołnierz rury, która dochodziła dołem. Stanąłem na nim i kiedy wyciągnąłem w górę rękę, opuszkami palców dotykałem górnej krawędzi. Nie było najmniejszych szans, żebym wlazł, ale mogłem spróbować położyć tam moją puszkę. Udało się za pierwszym razem. Delikatnie pchnąłem ją w przód. Ostrożność kazała mi zerknąć w kierunku schodów. Sprawdziłem teren. Czysto. Cicho. Pusto. Wróciłem do kotła. Ponownie oceniłem sytuację. Z tyłu nie miałem żadnych szans, żeby się wdrapać. Zwykła drabina załatwiłaby sprawę, tylko skąd u licha miałem ją wziąć? Musisz wleźć na górę! - w myślach padła krótka komenda. Okrążyłem kocioł i stanąłem na wprost paleniska. Otworzyłem żeliwny właz i stwierdziłem, że jeśli położę stopę na krawędzi prostokątnego otworu, powinienem się wdrapać. Wdrapałem się za trzecim podejściem. Z trudem bo z trudem, ale wgramoliłem się na grzbiet węglowego potwora. U góry było bardzo ciasno. Zbyt ciasno, żeby przykucnąć. Leżąc na brzuchu, podczołgałem się w przód. Wszystko dookoła pokrywała gruba warstwa kurzu. Wystarczył najmniejszy ruch, a już kłęby pyłu wdzierały się do moich nozdrzy i oczu. W gardle gryzło jak diabli, ale bałem się nawet odkaszlnąć. Wiedziałem, że jak zacznę cherlać, poderwę dookoła tumany kurzu. Pełzałem do przodu z szeroko rozstawionymi nogami i miałem nadzieję, że nie zjadę po zaokrąglonej powierzchni. Lewą ręką wsparłem się o jedną ze stalowych rur. Z niemałym wysiłkiem ulokowałem puszkę w miejscu, które sobie upatrzyłem. Świat chował się za mgławicą pyłu. Zamknąłem oczy i ostrożnie zacząłem się cofać. Ciągle myślałem o tym, że jeśli wykonam niewłaściwy ruch, nawet nie będę miał czego się złapać i runę w dół. Na goleniach poczułem krawędź kotła. Marzyłem tylko o tym, żeby zeskoczyć. Moje nogi zwisały w powietrzu. Stopami starałem się
natknąć na jakieś oparcie. Brakowało mi powietrza. Miałem wrażenie, ze moje usta, gardło i krtań zamieniły się w tunel cholernego kurzu. Pod lewą podeszwą wyczułem coś stabilnego. Sądziłem, że to krawędź paleniska. Odepchnąłem się rękami, żeby zeskoczyć i w tym samym momencie moja stopa ześlizgnęła się w dół, a ja poczułem, jak coś chwyta za mankiet moich spodni. Było za późno na jakąkolwiek reakcję. Wykonałem desperacki ruch, jakbym chciał się złapać górnej krawędzi kotła. Wiedziałem, że jakaś przeszkoda zatrzymała moją lewą nogawkę w połowie drogi. Opuszki palców musnęły tylko stalowy rant. Zamiast spaść na nogi, wygięło mnie w tył. Jednocześnie poczułem, że coś twardego zdziera mi skórę u podstawy kości goleniowej. Spadałem plecami w dół. Zdążyłem tylko wyciągnąć ręce, żeby zamortyzować upadek i w tym samym momencie dostrzegłem, jak u dołu lewej nogawki rozpruwa się materiał spodni. Walnąłem o podłogę. Ostry ból przeszył moją lewą łopatkę. Na wpół leżąc i na wpół wisząc, utkwiłem z nogą zawieszoną na wysokości półtora metra. Nogawki drelichowych spodni były u dołu podwójnie zawinięte i obszyte mocną nicią. Tuż nad mankietem dostrzegłem rozdarty materiał, a z dziury wystawał kurek zaworu w kształcie równoramiennego krzyża. Ni jak nie mogłem się podnieść. Uniosłem się nieco na rękach. Nie było szans, żebym dosięgnął dłonią. Za wysoko. I jeszcze ten piekielnie szczypiący ból w stawie skokowym. Z całych sił szarpnąłem nogą. Nic. Zmieniłem nieco pozycję. Szarpnąłem jeszcze raz. Nic. - Kurwa mać! - syknąłem pod nosem. Moje barki, kark i głowa leżały na podłodze. Przez chwilę manipulowałem stopą, jakbym chciał ją wsunąć razem z butem w nogawkę i po prostu wyjąć. Nic z tego. Złapałem dłońmi za spodnie i zacząłem ciągnąć ze wszystkich sił. Pierdolony więzienny drelich stawiał zaciekły opór. Rozpiąłem gacie i zsunąłem je z tyłka do połowy ud. Teraz mogłem je złapać w pełne garści. Pociągnąłem z taką siłą, jakby od tego zależało moje życie. Rozległ się trzask rozpruwanego materiału. Spojrzałem na swoje dzieło i zrozumiałem, że w ten sposób się nie uwolnię. Rozdarcie pomknęło tuż ponad podwójnym mankietem i zatrzymało się na bocznych szwach. Taśma materiału tkwiła po drugiej stronie krzyżowego kurka. Znalazłem się w absurdalnej pułapce. Straciłem zimną krew. Zaczęła mnie ogarniać panika. Zamiast szukać sposobu, żeby się uwolnić, myślałem o tym, co będzie jeśli ktoś tu przyjdzie?! W pewnym momencie wsparłem się na dłoniach, a czubek prawej podeszwy udało mi się zaprzeć o lewą piętę. Próbowałem wyzuć but, jednak mój wysiłek był daremny. Wysokie do kostek obuwie było solidnie zasznurowane. Jeżeli sobie nie poradzę, jeżeli ktoś zejdzie do piwnicy i znajdzie mnie w tej pozycji to już po mnie. Chryste! - jęknąłem w myślach. - Jak to się mogło stać?! Wściekły ból kąsał moją lewą łopatkę. Nie miałem już sił i opadłem barkami na posadzkę. Przekręciłem korpus w prawą stronę i wtedy dostrzegłem pogrzebacz. Metalowy pręt leżał u podstawy pieca. Od mojej strony miał owalne oczko, a po przeciwnej był wygięty w hak. Zacząłem się przesuwać w jego kierunku. Wyciągnąłem rękę. Już prawie go miałem. No dawaj, jeszcze dwa centymetry! Tak niewiele! Prężyłem się niczym struna. Odchyliłem się nieco w drugą stronę, bo myślałem, że jeśli uda mi się energiczniej rzucić, to go pochwycę. - Iiiii razzz - szeptem dodałem sobie animuszu. Nic z tego. - Iiiii dwaaa. - Był odrobinę za daleko.
Nerwowym wzrokiem omiatałem dookoła siebie. Nie było niczego, czym mógłbym sobie pomóc. Choćby kawałek drewna, albo jakiegoś drutu. Miałem ochotę zawyć z rozpaczy. - Kurwa jebana mać! - zabluźniłem pod nosem i z wściekłością spojrzałem na moją zawieszoną stopę. Bezradnie położyłem dłonie na piersiach. Pod opuszkami palców wyczułem papierośnicę i wtedy mnie olśniło. Czym prędzej wyjąłem ją z kieszeni bluzy. Metalowa fifka była tym, czego potrzebowałem. Chwyciłem ją mocno w palce. Szerszą końcówkę przełożyłem za krawędź oczka pogrzebacza, przycisnąłem do podłogi i przyciągnąłem ku sobie. Stalowy pręt zaszurał o posadzkę. Miałem go! Dźwignąłem mój korpus tak wysoko, jak mogłem. Lewą stopę podsunąłem wyżej. Rozdarty mankiet swobodnie spoczywał za skrzyżowanym kurkiem. Miałem szczęście. Pogrzebacz był wystarczająco długi. Na wygiętym haku dźwignąłem taśmę materiału i przełożyłem ponad zaworem. Byłem mokry od potu, ale wolny! Podniosłem się z miejsca, ubrałem gacie, zaciągnąłem pas i z całej siły bezmyślnie trzepnąłem prętem w ten cholerny zawór. W tej samej chwili, kiedy metaliczny odgłos zadźwięczał mi w uszach, zadziałały prawa fizyki. Siła uderzenia wyrwała mi pogrzebacz z dłoni, który przeleciał tuż nad czubkiem mej głowy. Dwa centymetry niżej i dostałbym prosto w mój durny łeb. Spojrzałem po sobie. Całe ubranie było brudne od kurzu i sadzy. Musiałem wyglądać jak żywy, kominowy wycior. Umorusane dłonie wytarłem w stare szmaty i jako tako doprowadziłem się do ładu. Usiadłem na skrzyni i nie wiedziałem, co lepsze śmiać się czy płakać? Nie mogłem uwierzyć, że przytrafiło mi się coś tak głupiego. Gdybym nie zdążył wyciągnąć rąk, mogłem sobie skręcić kark! Ja pierdolę, to byłaby najbardziej żałosna śmierć w całej historii świata. Pochyliłem się do przodu i podwinąłem do góry rozdartą nogawkę. Moim oczom ukazał się paskudny widok. Kiedy zaczepiłem mankietem o kurek, kant stalowego kolanka, które było przykręcone do wylotu zaworu, zorał mi ciało. Siła tarcia była tak potężna, że wąski płat skóry zwinął się niczym miech akordeonu od środka stawu skokowego i pomknął ku górze, kilka centymetrów ponad podstawę kości goleniowej. Zdjąłem but. Na szczęście nie krwawiłem, ale rana szczypała i piekła, jakby ktoś natarł ją solą. Pośliniłem palec i delikatnie starałem się wygładzić pofałdowany strzęp. - Niech to szlag! - warknąłem z bólem. Nie miałem niczego, co mogłoby mi posłużyć choćby za prowizoryczny opatrunek. Nic tu nie było oprócz węgla, książek i starych szmat. Zdjąłem bluzę i ściągnąłem z grzbietu podkoszulkę. Pomagając sobie zębami, odprułem jeden krótki rękaw. Rozdarłem go na pół i opatuliłem ranę. Ubrałem but i próbowałem zrobić kilka kroków. Skaleczenie było w tak niefortunnym miejscu, że szkoda gadać. Akurat tam, gdzie zaczynała się górna krawędź buta. Aby móc się poruszać, musiałem trzymać stopę sztywno. Co za pech! Co za cholerny pech! - jęknąłem w myślach. Usiadłem na skrzyni i sięgnąłem po papierosa. Zapaliłem. Pół dnia zaprzątałem sobie głowę jakimiś durnymi przeczuciami, a teraz siedziałem z bólem w nodze i w plecach. To chyba prawda, że przekombinowane sytuacje zazwyczaj kończą się w gówniany sposób. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem na siebie tak zły. Nagle usłyszałem wolne, rytmiczne kap... kap... kap. Gdzieś w pobliżu sączyły się krople wody. Podniosłem wzrok. Kapało z tego cholernego zaworu, który o mało mnie nie zabił, a kiedy trzepnąłem go pogrzebaczem, musiałem drasnąć krzyżowy kurek. Podniosłem się z miejsca. Przekręciłem gałkę w lewo. Najpierw coś zgrzytnęło, a potem rozległ się syk powietrza i zawór zaczął wypluwać wodę. W instalacji rozległ się specyficzny bulgot. W tym świetle, jakie panowało w kotłowni, dało się dostrzec, że z kolanka przykręconego do zaworu zamiast czystej wody leci brązowy żur. Przemyłem brudne dłonie. Gdzieś na
drugim końcu piwnicy rozległ się dziwny, metaliczny stukot. Nie miałem pojęcia, jak funkcjonuje ta cała grzewcza maszyneria i czym prędzej zakręciłem kurek. Wilgotną dłonią przetarłem twarz. Spojrzałem na palce i zobaczyłem, że są czarne. Musiałem się umyć, żeby nie wzbudzić czyichś podejrzeń. Rozsądek podpowiadał mi, że ciuchy mogę mieć brudne, ale moje ciało powinno być w miarę czyste. Zdjąłem bluzę, potarmosiłem dłońmi włosy, strzepując z nich kurz. Na chwilę odkręciłem wodę i dokładnie przemyłem twarz, szyję i kark. Doprowadziłem się do porządku. Po kilku minutach pokuśtykałem w kierunku schodów. Każdy ruch lewą ręką odzywał się ostrym bólem w łopatce. Dźwiganie książek nagle stało się zajęciem ponad moje siły. Kiedy wyrżnąłem plecami o posadzkę, musiałem sobie zrobić jakąś krzywdę. Z trudem potrafiłem unieść rękę na wysokość barku. Ręka, łopatka, stopa... Kurwa mać! Co jeszcze się dzisiaj wydarzy?! - zakląłem w myślach. Wspierając się o poręcz wózka, sunąłem wolno w kierunku biblioteki. Do drzwi zostało mi jeszcze jakieś kilkanaście metrów, kiedy za plecami usłyszałem dziesiątki kroków. Obróciłem się przez ramię i dostrzegłem kolejną rzeszę przesiedleńców. Zmierzali na wprost pod eskortą niemieckich żołnierzy. Jeden z nich zaczął coś do mnie krzyczeć. Stanąłem w miejscu. Kolumna zbliżała się w moim kierunku, a ten szwab gapił się na mnie i darł mordę. Nic nie rozumiałem, nie wiedziałem, o co mu chodzi. Szybkim krokiem wyprzedził maszerujących. Podszedł do mnie. Był z niego kawał chłopa. - Was machst Du denn hier?! - krzyknął mi prosto w twarz. - Was machst Du denn hier?! - powtórzył i wymierzył mi siarczysty policzek. Nie spodziewałem się takiej reakcji. Moja głowa odskoczyła w prawo i na moment straciłem równowagę. Esesman złapał mnie dłonią za poły więziennej bluzy i pchnął z całej siły w tył. Upadłem na posadzkę. Kątem oka dostrzegłem, że w rzędzie razem z niemieckimi żołnierzami szedł również szanowny kapo Herba. Patrzył na mnie, a na jego twarzy malował się wyraz zadowolenia. Ten Niemiec, który mnie uderzył, ruchem dłoni przywołał go ku sobie. - On chce wiedzieć, co tutaj robisz? Dlaczego jesteś tutaj, a nie w pawilonie? - zapytał Herba. - Powiedz mu, że Gefreiter Dieter Norbacht obarczył mnie zadaniem. - Zauważyłem, że w momencie kiedy wyraźnie i z naciskiem wypowiedziałem nazwisko Norbacht, esesman zmarszczył czoło. - Mam zrobić porządek z biblioteką, muszę przewieźć wszystkie książki do kotłowni. Kiedy Herba tłumaczył moje słowa, minęła nas kolumna przesiedleńców. Tak samo jak poprzednio, były to tylko kobiety i dzieci. Powiodłem za nimi wzrokiem. Po chwili usłyszałem: - Masz dalej robić swoje. Herba i esesman ramię w ramię ruszyli korytarzem na wprost, a ja złapałem za poręcz wózka i przez otwarte na oścież drzwi wjechałem do pomieszczenia biblioteki. Podszedłem do okna, które spoglądało na wschodnią część spacerniaka. Pusto. Przy budce strażniczej dostrzegłem żołnierza. Stał oparty o drewnianą barierkę z mauserem przewieszonym przez ramię i palił papierosa. Byłem pewien, że za chwilę ujrzę ludzi kroczących wzdłuż siatki. Minęło kilka minut, ale nikt się nie pojawił. Zabrałem się za robotę. Zostały mi jeszcze dwa kursy. Zerknąłem w okno. Na spacerniaku nie było żywego ducha. Załadowałem na wózek ostatnią partię książek. W bibliotece zostały tylko puste regały, kilka stołów i krzeseł oraz biurko. Kuśtykając, ruszyłem korytarzem na wprost. Ból w stopie parzył żywym ogniem. Niedobrze - pomyślałem. - Nie będę w stanie ukryć, że kuleję. Zacząłem się zastanawiać, co mam powiedzieć, jeśli Dieter zacznie pytać? Jak się wytłumaczę? Rzuciłem książki i wtedy zobaczyłem w rogu pomieszczenia taczkę. Przez dłuższą chwilę spoglądałem na nią.
Podszedłem bliżej i złapałem za drewniane rączki. Ustawiłem ją pomiędzy hałdą węgla, a stertą książek i obróciłem do góry dnem. Odsunąłem się dwa kroki dalej. To miałoby sens - pomyślałem. Jeśli zacznie dociekać, co i jak, jeśli wpadnie na pomysł, żebym mu pokazał, jak to się stało, co oczywiście wydawało się mało prawdopodobne, mogę się wykpić. - Tak było, Herr Gefreiter - szepnąłem sam do siebie, jakbym chciał przećwiczyć składane zeznania. Przysięgam, że nie wiem, jak to się stało, nie zauważyłem tej cholernej taczki. Niosłem książki, potknąłem się i paskudnie wyrżnąłem. Kiedy zrobiłem swoje, wróciłem do biblioteki, bo takie były wytyczne Dietera. Żadnego wałęsania się po korytarzach. Kończę robotę i czekam, aż ktoś po mnie przyjdzie. Jak to powiadają - "pan każe, sługa musi". Usiadłem na krześle i omiotłem wzrokiem po pustych regałach. Spojrzałem w okno. Po drugiej stronie szyby świat tonął w promieniach wrześniowego słońca. Na czubku jednej z metalowych rur, do których co kilka metrów była uwiązana siatka okalająca teren spacerniaka, zauważyłem siedzącą wronę. Z prawej strony wyłonił się nagle wartownik. Szedł wolnym krokiem. On też dostrzegł czarnego stwora, bo nagle schylił się, podniósł z ziemi kamień i cisnął nim w stronę ptaszyska. Chybił. Kamień uderzył w drucianą siatkę i w tym samym momencie wrona poderwała się do lotu. Podszedłem do okna. Żołnierz spokojnie maszerował przed siebie. W mojej głowie przewijały się obrazy dzisiejszych wydarzeń. Kotłownia, przesiedleńcy, piec, ból, kapo Herba, kurz, strzał w pysk, a przed oczami intensywny błękit nieba i korony drzew spoglądające zza więziennego muru. Moje przeżycia miały się nijak do obrazu, który jawił się po drugiej stronie okna. Świat na zewnątrz wydawał się taki łagodny, ciepły, życzliwy. I te zaczarowane liście drzew. Takie piękne. Kolorowe. Nasączone paletą jesiennych barw. Blask wrześniowego słońca odbijał się w szybach wieżyczki strażniczej, a ostre, złote refleksy raz po raz raziły moje źrenice. Doskonale pamiętam to uczucie, bo takich chwil nie sposób zapomnieć. Miałem wrażenie, że znalazłem się na granicy dwóch światów, które nigdy nie powinny się spotkać. Niemiecki wartownik wolnym krokiem zataczał kolejny krąg wokół pustego spacerniaka. Chłopina musiał się nudzić. Raz po raz kopnął jakiś kamień lub patyk albo przejechał dłonią po oczkach drucianej siatki. Zatrzymał się obok wieżyczki i zapalił papierosa. Stał tam przez chwilę z twarzą skierowaną w stronę wrześniowego słońca. Wtem w głębi korytarza ktoś krzyknął: - Neunundzwanzig elf! Kuśtykając, ruszyłem szybko w stronę drzwi. - Jestem! - odparłem, mijając wrota. Na drugim końcu stał Gefreiter Norbacht. - Do mnie! - rzucił donośnym głosem i machnął ręką. Złapałem dłońmi za poręcz wózka i pchając go przed sobą, ruszyłem przed siebie. Kiedy mijałem drzwi wiodące do kuchni, zostawiłem pojazd obok wejścia. Dieter zauważył, że powłóczę lewą nogą. - Czemu kulejesz? - zapytał, kiedy znalazłem się tuż przed nim. - Potknąłem się o taczkę w kotłowni - skłamałem. - Biblioteka pusta? - zapytał. - Tak jest. Pusta. Wszystkie książki w piwnicy. Niemiec obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wejścia do pawilonu. Maszerował szybkim krokiem i trudno mi było za nim nadążyć. - Czemu się tak wleczesz? - warknął do mnie, obróciwszy się przez ramię. - Mam poważną ranę - jęknąłem z bólem.
Zatrzymał się. - Pokaż! Podszedłem bliżej, rozsznurowałem but i rozchyliłem prowizoryczny opatrunek. - Co ty robiłeś z tą taczką? Spuściłeś ją sobie na stopę? Trzeba to przemyć i odkazić - stwierdził. Ruszaj, ruszaj i przestań się nad sobą rozczulać - kiwnął głową. - Skoro możesz chodzić, to znaczy, że kości masz całe. Naprzód! Kiedy minęliśmy kratę oddzielającą pawilon od więziennych korytarzy, Dieter krzyknął: - Kapo Herba! Wzywany wybiegł z dyżurki. - Bringe ihn in die Zelle, Nummer zwölf und dann finde den Sanitäter und sage es ihm er soll sich bei mir melden. - Jawohl Herr Gefreiter! - odparł naczelny sługus. A więc teraz taki przyjęli system - pomyślałem. - W obecności innych będą rozmawiać po niemiecku. W pawilonie panowała cisza, a wszystkie drzwi były zaryglowane. Stanąłem przed celą numer dwanaście. Herba złapał za zasuwę i otworzył drewniane wrota. W środku nikogo nie było. - Gdzie są dzieci? - zapytałem. Mężczyzna z czarną opaską na lewym ramieniu spojrzał na mnie z pogardą i rzekł: - W dupie! Właź do środka! - Złapał mnie za ramię, pchnął do wewnątrz i zatrzasnął drzwi. Omiotłem dookoła wzrokiem. Prycza, koc, poduszka, taboret, stół, wiadro z wodą i bomba. Nic więcej. Jednoosobowa kwatera. Tak, jak za dawnych dni. Ta cisza, pozamykane cele i dzisiejszy przemarsz ludzi po więziennych korytarzach mogły świadczyć o tym, że przesiedleńcy zostali zabrani. Usiadłem na pryczy. Powoli wyzułem lewy but i zdjąłem opatrunek. Paskudnie to wyglądało. Wielki, rozlany, fioletowy siniak, a pośrodku stawu pomarszczony płat zdartej skóry i na wpół zastygłe skrzepy krwi. Sięgnąłem do wiadra z wodą i zanurzyłem dłoń. Delikatnie przemyłem ranę. Każdy ruch stopą kąsał szczypiącym, parzącym bólem. Wtem po drugiej stronie drzwi rozległo się szurnięcie zasuwy. Do celi wkroczył kapo Herba wraz z żołnierzem, który miał przewieszoną przez ramię torbę, a na lewym rękawie białą opaskę z symbolem czerwonego krzyża. Odezwały się moje stare przyzwyczajenia, bo natychmiast podniosłem się z miejsca. Sanitariusz podszedł bliżej. Dostrzegł moją bosą stopę, spojrzał na nią i powiedział: - Lege dich auf das Bett drauf. - Połóż się na łóżku - przetłumaczył Herba. Żołnierz położył torbę na podłodze, usiadł na taborecie, przysunął się nieco bliżej pryczy i złapał dłońmi za kostki mojej obolałej stopy. Przez chwilę uciskał je palcami. - Es ist alles in Ordnung. Es passiert dir nichts - powiedział, patrząc mi w oczy, a ja słysząc ton jego głosu, wiedziałem, że wszystko gra. Kości były całe. Bez żadnego zbędnego cackania odkaził skaleczenie jodyną. Potem wyjął z torby płaską, papierową torebkę i rozdarł ją u szczytu. Położył dłoń na moim goleniu i mocno przycisnął, a następnie posypał całą ranę jakimś białym proszkiem. Niemal natychmiast poczułem cholernie piekący ból, zacisnąłem zęby i jęknąłem. Miałem wrażenie, jakby wylał na moją ranę kwaterkę wrzącego oleju. Po chwili przyłożył w to miejsce kwadratowy gazik i owinął bandażem. Sanitariusz znowu sięgnął do torby, podał mi identyczną saszetkę i zaczął coś mówić.
- Za dwa dni masz zmienić sobie opatrunek - odezwał się Herba. - Najpierw przemyj ranę wodą, a potem posyp ją proszkiem, przyłóż gazik, owiń bandażem i noś opatrunek przez dwa kolejne dni. Jeśli w tym czasie zauważysz coś niepokojącego, masz to zgłosić. Kiwnąłem głową w kierunku żołnierza i powiedziałem: - Danke. Kapo Herba zmarszczył czoło, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. - Szybko się uczę. - Spojrzałem mu w oczy i zrobiłem najcwańszą minę na jaką było mnie stać. Specjalnie tak powiedziałem. Miałem satysfakcję, że jednym słowem obudziłem jego niepokój. Znam się trochę na ludziach, wiem jacy są, wiem czego się obawiają. Przez te wszystkie lata, które spędziłem w więzieniu, nauczyłem się atakować ludzkie słabości. Nie twierdzę, że jestem z tego powodu dumny lub szczęśliwy, ale nie miałem wyboru. Przez ostatnich siedemnaście lat dzień w dzień musiałem walczyć o swoje i wiem, że najlepszą bronią, jaką możesz pokonać rywala, jest jego własny strach. Łatwo manipulować drugim człowiekiem, kiedy zaszczepisz w nim odrobinę lęku. Nie potrzebujesz fizycznej przewagi, wystarczy sprytna sugestia. Kilka słów, które sprawią, że twój przeciwnik straci pewność siebie i zyska świadomość, że możesz mu zaszkodzić. Kiedy konflikt pomiędzy ludźmi zamienia się w otwartą, brutalną walkę, każda ze stron poniesie straty i takiej konfrontacji należy unikać. Zwycięstwo należy do tego, kto zdominuje wroga, a jednocześnie będzie go trzymać na dystans. Za oknem powoli zapadał wrześniowy zmierzch. Leżałem na pryczy, wpatrywałem się w popękany sufit, a w moich uszach dźwięczała bezduszna cisza. Nieznośna, głucha cisza. Tak, jak przez kilka ostatnich dni drażnił mnie hałas i zgiełk, tak teraz monotonny spokój zdawał się wrzeszczeć pod czaszką. W żołądku czułem ssący głód, bądź co bądź ostatni posiłek miałem w ustach o poranku. W mojej głowie krążyły myśli pełne pytań. Czy to możliwe, żeby wszyscy przesiedleńcy zniknęli w ciągu jednego dnia? Ot, tak zwyczajnie, ktoś pstryknął palcami i świat się zmienił? Co stało się z tymi ludźmi? Dlaczego wszystkie cele były zamknięte? - Dokąd cię zabrali moja czarnooka przyjaciółko? - szepnąłem pod nosem i zamknąłem oczy. Z rodzeństwem Mayznerów spędziłem okrągły tydzień. Każdego poranka, zanim Dieter zaprzągł mnie do pracy, pilnowałem, żeby mała zjadła śniadanie. Popołudnia spędzaliśmy na rozmowach i zabawach, a wieczorami czytałem im bajki braci Grimm. Kiedy w celach gasły światła, dzieciaki kładły się na pryczy, a ja na podłodze i opowiadałem im wydumane historie z królestwa Złotych Dachów. Dowiedzieli się od pacynkowego Ropucha, jak zakochał się w pięknej syrenie, jak walczył z niegodziwymi rycerzami i o tym, jak został na niego rzucony zły czar, który uwięził go w ponurej twierdzy. Te chwile, które z nimi spędziłem, wyryły się w mej pamięci. Czasami, kiedy nadciąga noc, siadam w fotelu i wracam myślami do tamtych magicznych wieczorów. W tym roku, jak Bóg da, będę obchodził swoje dziewięćdziesiąte drugie urodziny... Szmat czasu! Przeżyłem wiele lat i wyobraźcie sobie, że czarnooka Estera była jedynym dzieckiem w świecie, które siedziało na moich kolanach. Jak mógłbym o niej zapomnieć?! Nie mam pojęcia co się z nią stało, ale wierzę, zawsze wierzyłem, że przetrwała wojenną zawieruchę. Oczami wyobraźni widzę jej szczęśliwe i udane życie. Widzę jej historię, która mam nadzieję trwa, aż po dzień dzisiejszy. Lubię o tym rozmyślać. Kiedy zastanawiam się, jak mogła wyglądać jej pierwsza randka, uśmiecham się pod nosem. Nie sądzę, żeby mała dziewczynka zapamiętała człowieka w więziennej bluzie z numerem 29-11. Myślę, że nawet wyrzuciła ze swoich wspomnień te dni, które spędziła we wronieckim więzieniu, przecież miała wtedy raptem pięć i pół roku. Pewnie niektórzy z was zastanawiają się, dlaczego z tak drobiazgową dokładnością opisuję wydarzenia, które miały miejsce we wrześniu 1939 roku, prawda? Oceniam to według siebie, bo ja zadałbym takie pytanie. Otóż, począwszy od chwili, kiedy Frantz zamknął mnie w celi, aż do dnia, kiedy wyrżnąłem, spadając z pieca, moje życie zostało całkowicie pozbawione rutyny. Nagle zniknęły ramy, do których tak bardzo przywykłem i znalazłem się w świecie pełnym kontrastów i sprzeczności. Kiedy człowiek przez całe lata trwa w określonym schemacie, nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić, że
istnieje coś takiego jak nieprzewidywalność. Dla kogoś takiego jak ja, dla więźnia z siedemnastoletnim stażem taka sytuacja była czymś, co przeczyło wszystkim zasadom, jakie mi wpojono. W ciągu dwóch tygodni doświadczyłem więcej emocji, niż w trakcie dwóch ostatnich lat mojego życia. Mało tego, gdzieś w głębi duszy miałem świadomość, że nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy z panującego chaosu wyłoni się nowy porządek. Wierzę, że każdy człowiek miewa przeczucia. Jest jakaś siła, jakaś moc, której nie sposób ogarnąć ludzkim rozumem. Ona po prostu istnieje i czasami daje nam o sobie znać. Wysyła ostrzeżenia, które budzą w nas coś niepokojącego. Wiecie, o czym mówię? Czuliście kiedyś to osobliwe, że tak to nazwę własnymi słowami - drżenie rzeczywistości? Pojawia się znienacka i jest bardzo intensywne. Jakby dochodziło do przenikania dwóch różnych światów. Człowiek wtedy po prostu wie, że wydarzy się coś złego albo coś, czego nie da się w żaden sposób powstrzymać lub uniknąć. Kiedy kilka godzin wcześniej stałem w oknie biblioteki, głupi myślałem, że chodziło o mój niefortunny upadek. Wiem, że to brzmi banalnie, ale tak sobie to tłumaczyłem. Jednak tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Chodziło o nowy porządek. Rzeczywistość, którą hitlerowcy zaprowadzili we wronieckim więzieniu wraz z pojawieniem się armii przesiedleńców, była tylko etapem przejściowym. Tych kilkanaście wrześniowych dni było jak otwarcie niewidzialnego portalu, który wiódł do innego świata. Do świata, który nigdy nie powinien zaistnieć. Wtem po drugiej stronie drzwi rozległy się głosy i tupot biegnących stóp. Podeszwy podkute ćwiekami uderzały o kamienną posadzkę korytarza. - Schnell! Bewegt euch! Poderwałem się z pryczy, pośpiesznie wzułem buty i rzuciłem się w stronę drzwi. Przyłożyłem ucho do futryny i nasłuchiwałem. Odgłosy kroków dudniły na schodach i drewnianych podestach. - Schnell! Kommt runter! - wściekły wrzask dobiegał z każdego kierunku. Kiedy usłyszałem szurnięcie zasuwy u drzwi, zrobiłem dwa kroki w tył. Wrota otwarły się na oścież, a w ich świetle ujrzałem rosłego esesmana. - Raus aus der Zelle! - krzyknął do mnie. Nie zdążyłem nawet zareagować. Wojak ruszył w moją stronę, złapał mnie za kołnierz bluzy i wywlókł z celi. Na korytarzu panowało niesamowite zamieszanie. Uzbrojeni żołnierze wydzierali się jeden przez drugiego i popychali mężczyzn w cywilnych ubraniach. Większość z nich stała już na korytarzu, inni zbiegali po schodach w dół. Szkopy, pomagając sobie kolbami karabinów, traktowali nas jak bydło. Wściekłe komendy padały ze wszystkich stron. Dookoła tylko bezradność, strach i ludzkie przerażenie. Wtem z lewej pojawił się kapo Herba, on też wrzeszczał: - Ustawiać się czwórkami! Czwórkami! Stawać! Szybciej! Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi?! Złapał za ramię starszego mężczyznę i zaczął nim szarpać jak manekinem. - Stań w tym miejscu! Ustawiać się czwórkami! Za naszymi plecami nadal rozlegał się tupot nóg biegnących schodami w dół. - Przesunąć się do przodu! Ustawiać się czwórkami! Szybciej! Ruszać się! Zerknąłem w górę. Na pierwszej kondygnacji, wzdłuż drewnianych podestów, po obu stronach dostrzegłem uzbrojonych esesmanów. Lufy karabinów spoglądały w naszym kierunku. - Co się dzieje?! - ktoś z lewej strony szepnął mi do ucha drżącym głosem. Obróciłem głowę i ujrzałem młodego, wystraszonego chłopaka. - Nie mam pojęcia - odparłem, a w mojej duszy zaczął kiełkować strach. Tłum napierał na nas od tyłu. Ktoś przede mną upadł na posadzkę. Potknąłem się o tego człowieka, straciłem równowagę i runąłem mu na plecy.
- Wstawać! Podnosić się! - Herba krzyczał z lewej strony. - Przesuwać się do przodu!Ustawiać się czwórkami! Przesuwać się do przodu! - Steh auf! - Jakiś Niemiec wkroczył pomiędzy nas i zaczął mnie szarpać w górę. Po kilku chwilach zamieszanie ustało. - Klękać! Wszyscy klękać z rękami założonymi na kark! Posłusznie wykonaliśmy polecenie. - Cisza! Nie gadać! - wrzasnął Dieter, który stał w drzwiach dyżurki. Odczekał chwilę, a potem rzucił: - Każdy, kto ma lat pięćdziesiąt lub więcej, powstań! Wielu ich było. - Wszyscy wystąp i ustawić się z przodu kolumny! Kilku esesmanów pilnowało, żeby zbiórka przebiegała sprawnie. Ten, który dowodził miał na pagonach biały otok i jedną gwiazdkę. Stał w rozkroku i wydawał krótkie komendy, a kapo Herba natychmiast powtarzał je w języku polskim. - Podnosić się! Wszyscy powstań! Ustawić się czwórkami! Wykonaliśmy polecenie. - Zachować spokój! Opuszczacie pawilon! Obie grupy kierują się w stronę głównego wyjścia! Pod eskortą uzbrojonych żołnierzy ruszyliśmy przed siebie. Więzienny dziedziniec oświetlał blask żółtych latarni. Przodem do bramy wjazdowej stały dwie ciężarówki, ich tylne burty były opuszczone, a obok krążyli wartownicy z psami. Pierwsza kolumna, w której maszerowali mężczyźni w wieku lat pięćdziesięciu i więcej, zmierzała w kierunku zaparkowanych pojazdów. Rasowe owczarki na widok maszerujących cywili zaczęły wściekle ujadać i szczerzyć kły. Szkolone bestie rwały się do ataku. Spuszczone ze smyczy bez trudu rozerwałyby na strzępy każdą ofiarę. Silniki samochodów pracowały na jałowym biegu, a z reflektorów biły snopy żółtych świateł. Hitlerowcy ze wszystkich stron wykrzykiwali groźne komendy. Kapo Herba też robił swoje. - Wchodzić na ciężarówkę! - wrzeszczał na całe gardło. - Ruszać się! Prędzej! Co chwilę popychał kogoś z idących, jakby to miało w czymś pomóc. Nasza grupa szybkim krokiem ruszyła w poprzek placu, kierując się w lewo. Minęliśmy budynek administracyjny. Pod eskortą esesmanów maszerowaliśmy wzdłuż więziennego muru. Oni również krzyczeli, a raz po raz któryś z naszych obrywał w grzbiet kolbą karabinu. Z tyłu rozległ się bardziej intensywny warkot silników. Obróciłem się przez ramię i zobaczyłem, że obie ciężarówki opuszczają teren więzienia. Nasza kolumna kroczyła do budynku, który w mojej świadomości cieszył się złą sławą, bowiem swego czasu pełnił rolę Oddziału Izolacyjnego. Kiedy wprowadzili nas do środka, za pomocą kopniaków i kuksańców dali nam do zrozumienia, że mamy uklęknąć, a dłonie trzymać splecione na karku. Wnętrze izolacyjnego było mniejszą wersją pawilonu. Cele po bokach, przy drugim końcu korytarza schody wspinające się w górę i trzy kondygnacje. Klęczeliśmy przez dobry kwadrans. Nikt nawet nie śmiał się odezwać. Wtem pojawił się Gefreiter Norbacht. Prężnym krokiem podszedł w kierunku schodów. Pokonał kilka stopni, obrócił się w naszym kierunku i powiedział donośnym głosem: - Na chwilę obecną jesteście więźniami III Rzeszy. - Na dźwięk jego słów, pośród klęczących rozległ się pomruk niedowierzania. Mężczyzna z przodu po lewej opuścił dłonie i zapytał oburzonym głosem: - Jak to więźniami?! Dieter w wymowny sposób spojrzał na esesmana po swojej prawicy. Ten podszedł do pytającego i z całej siły trzepnął go drewnianą kolbą w twarz. Brutalny cios powalił tamtego człowieka. Dwóch żołnierzy stojących obok złapało cywila za stopy i wciągnęło pozbawione przytomności ciało do
najbliższej celi. Głowa mężczyzny niczym piłka podskakiwała na nierównościach terakotowej posadzki, pozostawiając za sobą ślad rozmazanej krwi. Wszyscy jak jeden byliśmy przerażeni tym widokiem. Któryś z Niemców coś krzyknął, a ja instynktownie wlepiłem wzrok w plecy człowieka, który klęczał przede mną. - Tak jak powiedziałem wcześniej, obecnie jesteście więźniami III Rzeszy - Norbacht odezwał się ponownie, a w tonie jego głosu czaiło się zaskoczenie. Chyba nie spodziewał się, że esesman zareaguje w tak bestialski sposób. - Jutro zostaniecie poddani badaniom lekarskim. Osoby z problemami zdrowotnymi wszelkie dolegliwości mają zgłosić podczas oględzin. Wasz pobyt w tym miejscu jest bezterminowy. Od tej chwili podlegacie rozkazom, a każda próba oporu lub nieposłuszeństwa, będzie karana śmiercią... W mdłym świetle ponurego więziennego korytarza te słowa brzmiały jak najsroższy wyrok. Podniosłem głowę i spojrzałem na sylwetkę człowieka, który do nas przemawiał. Mówił coś jeszcze, ale ja nie słyszałem już jego słów. W mojej głowie jak żywe przewijały się wspomnienia z zamierzchłej przeszłości. Poniedziałek. 17 kwietnia 1922 roku. Złote smugi południowego słońca wpadały do auli kaliskiego sądu przez rząd strzelistych okien. Odczytanie wyroku odbywało się przy drzwiach otwartych i przyszło mnóstwo ludzi. Od blisko dwóch tygodni w lokalnej prasie pojawiały się wzmianki na temat mojego procesu i większość gapiów zjawiła się tutaj żądna sensacji. Wewnątrz panował gwar i zaduch. Siedziałem na miejscu dla oskarżonych i czułem się tak, jakby za chwilę ten tłum miał mnie zlinczować. Wśród zebranych było również kilku dziennikarzy. Błyski fleszy raz po raz raziły moje źrenice. Nigdy w życiu nie czułem się tak samotny jak wtedy. To było straszne. Nawet nie wiem, do czego mógłbym to porównać. W ławce obok siedziała moja mama, a na jej twarzy malowały się ból i cierpienie. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jaką przeżywała tragedię, ale wiedziałem, że to wszystko przeze mnie. Kiedy do sali wkroczyło trzech ludzi odzianych w czarne togi, sądowy woźny potrząsnął mosiężnym dzwonkiem i oznajmił donośnym głosem: - Proszę wstać! Sąd idzie! Zapadła cisza, a trójka mężczyzn weszła na podest i zasiadła na majestatycznych, ręcznie rzeźbionych krzesłach za długim stołem przykrytym zielonym suknem. Ich srogi widok sprawił, że moje serce zerwało się do galopu. Sędzia główny odczekał chwilę i przystąpił do czytania. Wiem, jak to jest słuchać sądowego orzeczenia we własnej sprawie. Wiem, co wtedy dzieje się w głowie. Słowa zaczynają umykać, zlewają się w całość, przestajesz rozumieć i nagle zdajesz sobie sprawę, że tylko ponura cisza dźwięczy ci w uszach. Jesteś obecny, widzisz tych wszystkich ludzi, ale czujesz się tak, jakby oddzielała cię od nich niewidzialna bariera. - ... nad wejściem do budynku tego sądu znajduje się godło sprawiedliwości, a pod nim napis Summ Cuique. Ta łacińska sentencja oznacza "Każdemu to, co mu się należy" - ciągnął sędzia. - Prokurator domaga się dla oskarżonego kary śmierci - wskazał na mnie dłonią - i niewątpliwie taka kara byłaby adekwatna za haniebny czyn, którego dopuścił się obecny tutaj Stanisław Żabikowski. Na mocy powierzonej nam władzy - obrócił głowę najpierw w prawo, a potem w lewo, wskazując tym gestem na dwóch pozostałych sędziów - w imieniu II Rzeczypospolitej, Sąd Okręgowy w Kaliszu po dokładnym zapoznaniu się z aktem oskarżenia, materiałem dowodowym, przesłuchaniem świadków, wysłuchaniem oskarżonego i obrońcy, uznaje Stanisława Żabikowskiego winnym zarzuconych mu czynów! - Kiedy wypowiedział te słowa w sądowej auli rozbrzmiały gromkie brawa i okrzyki, że sprawiedliwości stało się zadość. Sędzia kilka razy uderzył młotkiem w podkładkę, jednak to nie przyniosło oczekiwanego rezultatu i wezwał do siebie woźnego, żeby ten zaprowadził na sali spokój.
Po kilku minutach zapadła cisza. - Sąd podziela zdanie oskarżyciela, że Stanisław Żabikowski, winny zabójstwa funkcjonariusza policji starszego posterunkowego Jerzego Woźniaka zasługuje na najwyższy wymiar kary - tłum znowu zaczął wznosić okrzyki radości. - Kary, która w myśl prawa obowiązującego w II Rzeczypospolitej jest karą śmierci. W szczególnych wypadkach, biorąc pod uwagę wiele aspektów - człowiek w todze zrobił krótką pauzę i tym samym wymusił na zebranych, żeby zachowali ciszę - niezawisły sąd ma prawo zamienić karę śmierci na karę dożywotniego więzienia. Zważywszy na młody wiek oskarżonego oraz uwzględniając, że wcześniej nie miał on do czynienia z wymiarem sprawiedliwości, traktuje to jako okoliczność łagodzącą. Fakt, że oskarżony dopuścił się niegodziwej zbrodni, nie podlega żadnej dyskusji. Sąd Okręgowy w Kaliszu skorzysta z przywileju prawa łaski i skazuje Stanisława Żabikowskiego na karę dożywotniego więzienia! - Kiedy wypowiedział te słowa, podniosła się niesamowita wrzawa. - Skandal! - Wstyd! - Hańba! Głosy oburzenia dobiegały z każdej strony. Jakiś mężczyzna siedzący w środkowym rzędzie wstał z miejsca i krzyknął na całe gardło: - To nie sąd! To jakaś kpina! Sędzia, starając się zapanować nad tłumem walił młotkiem, a woźny jak szalony machał swoim służbowym dzwonkiem jakby bił na alarm. Nagle do sali wpadło kilku umundurowanych policjantów i siłą zaczęło wyprowadzać najbardziej rozjuszonych słuchaczy. Sędzia podniósł się z miejsca i powiedział donośnym głosem: - Proszę zachować ciszę i spokój! Jeżeli państwo nie zastosują się do tych zaleceń, dalsze odczytanie wyroku odbędzie się przy drzwiach zamkniętych! Ta komenda natychmiast uspokoiła zebranych. Gawiedź nie chciała wyjść przed końcem przedstawienia. - Wyrok Sądu Okręgowego w Kaliszu jest ostateczny i nie podlega apelacjom dla żadnej ze stron. Stanisław Żabikowski resztę swojego życia spędzi w więzieniu. Sąd jednocześnie wyraża zgodę na ujawnienie danych personalnych skazanego wraz z jego zdjęciem do wiadomości publicznej. Osobiście bardzo współczuję rodzinie straty najbliższej osoby - sędzia spojrzał na kobietę i dwójkę dzieci siedzących w pierwszym rzędzie. - Współczuję również naszemu społeczeństwu, gdyż został zabity stróż prawa. Jednocześnie ufam, że ten wyrok będzie ostrzeżeniem dla innych. Żyjemy w trudnych czasach, II Rzeczpospolita po latach niewoli podniosła się z popiołów. Nasza wolność i niepodległość to największe świętości. Tych wartości bronił starszy posterunkowy Jerzy Woźniak. Był wzorowym funkcjonariuszem policji, jednym ze stróżów prawa, którzy każdego dnia patrolują polskie ulice, chronią obywateli i dbają o ich bezpieczeństwo. Z zaszczytem wypełniał swoje obowiązki. Zginął na służbie, a sprawca jego śmierci siedzi na tej sali. Spójrzcie na niego - wskazał dłonią w moim kierunku. - Oto młody człowiek stojący u progu dorosłego życia, który popełnił straszliwą zbrodnię. Ufam, że wyrok, na jaki został dzisiaj skazany, będzie przestrogą dla innych. Przestępców należy karać. Wywrotowców należy karać. Jednak ludzi, którzy robią zamach na nasze bezpieczeństwo, ludzi atakujących stróżów prawa, należy karać bezwzględnie i srogo. To zupełnie normalne, że słowo "wyrok" w pierwszej chwili kojarzy się każdemu człowiekowi z przestępstwem. Kiedy usłyszałem, że zostałem skazany na dożywocie, w jednej chwili wszystko straciło sens i poczułem się tak, jakbym wkroczył do krainy chłodu i pustki. Przeszłość? Zamknięty rozdział. Przeszłość przepadła, zniknęła. Całe dotychczasowe życie odeszło w mrok, a dookoła tylko niepewność przepełniona strachem przed kolejnym dniem. Myślę, że takie same uczucia towarzyszą ludziom, którzy nagle dowiadują się, że są nieuleczalnie chorzy, a medycyna bezradnie rozkłada ręce. Chcę przez to powiedzieć, że słowo "wyrok" ma różne oblicza. Chcę wam również uświadomić, że tego wieczoru,
kiedy wpędzono nas na korytarz izolacyjnego, każdy z klęczących mężczyzn usłyszał swój wyrok. W jednej chwili wszystko przestało mieć znaczenie. Nieważne, kim byli, czego dokonali, w co wierzyli i jakie grzechy mieli na sumieniu. Słowa Dietera Norbachta wyznaczyły nowy kurs w naszym życiu: - Od tej chwili podlegacie rozkazom, a każda próba oporu lub nieposłuszeństwa, będzie karana śmiercią. Zostaliśmy niewolnikami. Daruję sobie szczegóły i w skrócie opowiem wam, jak potoczyły się sprawy selekcji. Oddział Izolacyjny został przechrzczony na Block A. A jak arbeit. Było nas tam ponad stu chłopa. W ciągu dwóch kolejnych dni wszystkim ostrzyżono włosy do gołej skóry i każdego zbadał niemiecki lekarz. Jeśli ktoś miał poważne problemy ze zdrowiem, a szczególnie z płucami, wracał na więzienne pawilony. W tamtych latach gruźlica była poważnym problemem. Natomiast każdemu, kto pozytywnie przeszedł badanie, założono kartotekę. Nazwisko, imię, wiek, wzrost, waga i zawód. Domyślacie się kto wypełniał rubryki w tych formularzach? Dobrze kombinujecie. Ze względu na dobrą znajomość języka fuchę gryzipiórka podłapał ten pieprzony gnojek, kapo Herba. Pośród nas byli ludzi o różnych zawodach kowal, adwokat, urzędnik państwowy, kolejarz, dziennikarz, rolnik, aktor, ślusarz, piekarz, barman, nauczyciel, sklepikarz... I tak jak w normalnym świecie wygranymi są ci, którzy posiadają wykształcenie, tak tutaj niebawem okazało się, że górą są chłopi i rzemieślnicy. Block A funkcjonował na innych zasadach. Niemieccy żołnierze zajęli pomieszczenia na parterze, natomiast my zostaliśmy ulokowani na pozostałych kondygnacjach. Cel było na tyle, że każdy z nas miał własne łóżko, wiadro z wodą, bombę, miskę i łyżkę. Drzwi nie były zamykane na zasuwy, ale poza posiłkami i apelami mieliśmy całkowity zakaz wychodzenia za próg. Codziennie o szóstej rano rozlegał się donośny głos: - Aufstehen! Aufstehen! Kilka minut później zjawiała się ruchoma wydawka, obsługa podjeżdżała w pobliże schodów i wtedy padała kolejna, krótka komenda: - Poranny posiłek! To był dla nas znak, że trzeba złapać miskę w dłoń i wyjść z celi. Drewniane stopnie miały raptem metr dwadzieścia szerokości i w dół można było schodzić tylko lewą stroną. Kuchta ładował do miski dwie chochle żarcia i wtedy każdy z nas wracał do góry prawą stroną. W trakcie przemarszu nie wolno było rozmawiać. Na korytarzu miała panować absolutna cisza. Wszystko musiało przebiegać sprawnie i od nas samych zależało, czy inni zdążą zjeść posiłek, bo kiedy zegar pokazywał za kwadrans siódma, w pośpiechu opuszczaliśmy Block A. Nie bez powodu ten wolno stojący gmach został kiedyś nazwany "izolacyjny", bowiem od pozostałej części więzienia oddzielał go mur tej samej wysokości, co ten, który okalał cały teren jednostki. Bezpośrednio przed wejściem był wybrukowany szeroki pas biegnący prosto w kierunku dużej, stalowej bramy, a stamtąd droga wiodła wzdłuż budynku administracyjnego prosto na więzienny dziedziniec. Każdemu przysługiwały dwa posiłki dziennie. Poranne śniadanie i wieczorna kolacja. System identyczny, lewa strona schodzi, prawa wspina się w górę. Jednak z kolacją bywało różnie. Wydawka zjawiała się punktualnie o dziewiętnastej zero zero. Czasami któreś zewnętrzne arbeitskommando nie zdążyło do tej pory powrócić z pracy, a kto nie zjawia się na czas, jak to mawiał brodaty Rumun, ten chodzi głodny spać. Kurde, co to był za koleś! Nawet nie wiem, jakie nosił imię, bo już pierwszego dnia, kiedy zjawił się we Wronkach, kazał siebie nazywać Rumun. To był silny, rosły chłop, miał grubo ponad czterdzieści lat i znał się na kowalstwie. Całkiem możliwe, że w jego żyłach płynęła domieszka rumuńskiej krwi, bo miał nieco ciemną karnację skóry. Zaraz pewnie zaczniecie na mnie kląć, gdyż wyprzedzę bieg wydarzeń i opowiem wam, co wydarzyło się wczesną wiosną 1943 roku. Muszę to zrobić, bo wspomniałem o
Rumunie i wiem, że jeśli teraz nie wyrzucę z siebie tej historii, to ona nie da mi spokoju. To było naprawdę bardzo ważne wydarzenie, bowiem Rumun i jego młodziutki kumpel Dominik, z którym dzielił celę, uratowali nam życie. Był dżdżysty marcowy poranek. Kwadrans po szóstej większość z nas zjadła swoją głodową porcję śniadania, potem była zbiórka i rozdanie narzędzi. Kilka dni wcześniej Dieter wyjechał do domu na zasłużony dwutygodniowy urlop, a podczas jego nieobecności obowiązki dowódcy pawilonu przejął ten tłuścioch, Hauptscharführer Jürgen Kluner. Poczciwy grubas, który zupełnie się nie nadawał do tej funkcji. Całymi dniami siedział na dyżurce, a wszystkie problemy spychał na innych. Pech chciał, że akurat wtedy trzeba było wykarczować leśną przecinkę, która miała ułatwić dojazd do nowo powstałej trakcji kolejowej. W tym celu powołano specgrupę. Jestem pewien, że gdyby Norbacht był na miejscu, to nie trafiłbym w jej szeregi... A teraz wyobraźcie sobie, jak bardzo leniwy był Kluner! Kiedy otrzymał rozkaz, że ma stworzyć nowe, krótkoterminowe arbeitskommando, wezwał do siebie kapo Herbę i jemu zlecił to zadanie. Nawet mu się nie chciało ruszyć swojego tłustego dupska, żeby zająć się tym samemu. Herba miał wytypować trzydziestu chłopa, zrobić listę i dać mu do zatwierdzenia. No i zrobił to. Spośród warsztatowców wybrał złotą dwudziestkę, w tym również i mnie. Właściwie to wybrał każdego, z kim miał na pieńku. Do waszej wiadomości, mianem warsztatowców określano ludzi, którzy pracowali na miejscu. Ja również się do nich zaliczałem i wszyscy byliśmy wtedy zakwaterowani w pawilonie numer dwa. W skład naszej ekipy zostało również wcielonych dziesięciu nowych. To byli młodzi, przerażeni chłopcy, których kilka tygodni wcześniej schwytano w Poznaniu podczas ulicznej łapanki. Mieli raptem po dwadzieścia parę lat i czekała ich wywózka na roboty w głąb III Rzeszy. Zasada była taka, że każde arbeitskommando musiało mieć swojego kapo. Do tej niewdzięcznej roli przeważnie typowano osobę o słusznej posturze. Tym razem padło na Mańka Strampowicza. Kilka minut przed siódmą otwarto na oścież więzienną bramę, a my ustawieni w dwójkową kolumnę, pod eskortą pięciu uzbrojonych żołnierzy ruszyliśmy w zachodnim kierunku. Po jakimś czasie minęliśmy ostatnie miejskie zabudowania i maszerując polną drogą przez otwarte pustkowie, zmierzaliśmy w kierunku lasu. Przenikliwy ziąb i porywisty wiatr sprawiały, że wędrówka przez szczere pole nie należała do przyjemnych, lecz mimo to... byłem szczęśliwy. Brzmi niedorzecznie, prawda? Jednak musicie wziąć pod uwagę fakt, że ostatni raz byłem poza murami więzienia ponad dziesięć lat temu! Tej pamiętnej nocy, kiedy razem z Wolfem musieliśmy wykopać na wronieckim cmentarzu mogiłę dla Długaśnego, a potem Szumski kazał nam się odlać na jego grób. Szmat czasu! Mija dekada i nagle jestem za bramą! Kroczę ulicami miasta, spoglądam na kamienice i podwórka, chłonę wzrokiem każdy szczegół i zachwycam się widokiem normalności. I właśnie z tych kilku banalnych powodów ogarnia mnie prawdziwa radość. Świat wydaje się taki piękny, otwarty, duży. Maszeruję polną drogą, dookoła przestrzeń, a w duszy eksploduje złudzenie, któremu na imię - szczęście. Obok mnie kroczył Grzesiu Główka, który jak zwykle uśmiechał się bez powodu. Zawsze miałem go za dziwaka, pamiętam jak kilka miesięcy wcześniej zapytałem go: - Grzesiu, czemu ty się ciągle uśmiechasz? Słysząc moje słowa rozpromienił się jeszcze bardziej, wzruszył ramionami i rzekł: - Ciągle się uśmiecham, bo zawsze myślę o samych przyjemnych rzeczach. Mam się smucić i zamartwiać? A niby po co? - kiwnął głową. - Smutek niczego nie zmieni. No tak, jakby na to nie spojrzeć, miał rację. Smutek niczego nie zmieni. Spojrzałem przed siebie. Na przedzie kolumny ramię w ramię dziarsko maszerowali Rumun i Dominik. Obaj byli ubrani w wyświechtane, skórzane kurtki. I chociaż wyglądały na wysłużone, były więcej warte niż nasze, razem wzięte do kupy, drelichowe fufajki. Pomyślałem, że w takim odzieniu nie groźny im ani wiatr, ani deszcz. Brodaty Rumun miał na głowie czarną pilotkę, a Dominik czapkę uszankę, podbitą krótkim, brązowym futrem. W dłoniach dzierżyli siekiery i wyglądali jak mityczni drwale z
nordyckich opowieści. Praca przy karczowaniu lasu nie była ani łatwym, ani lekkim zajęciem. Duże drzewa ścinaliśmy tak, żeby nie pokładały się w przecince. Potem konary należało pozbawić gałęzi i wtedy pilarze cięli je na równe żerdzie. Drewniane bale układaliśmy na stosy o konkretnych wymiarach, które musiały być ulokowane w ten sposób, żeby był do nich łatwy dojazd. Mniejsze gałęzie, które w żaden sposób nie nadawały się do dalszej przeróbki w tartaku, rzucaliśmy na osobne sterty. Następnego dnia z nadleśnictwa przyjeżdżał ciągnik z przyczepą i wtedy ładowaliśmy na pakę wszystko, co zostało uznane za odpad. Mimo że praca w lesie była naprawdę cholernie ciężka, to jednak podobało mi się to zajęcie. No dobrze, może nie samo zajęcie, tylko te chwile, kiedy kapo Maniek ogłaszał krótką przerwę. Siadaliśmy wtedy na ściętych konarach, nozdrza łaskotał zapach świeżej żywicy, a las nucił swoją łagodną melodię. Wtedy robiłem to, o czym mówił Grzesiu Główka i mimowolnie myślałem o samych przyjemnych rzeczach. W lesie wszystko było inaczej. Nie chodzi mi o to, jaki świat nas otaczał, ale o to, jak taktowaliśmy siebie nawzajem. Pamiętam jak pierwszego dnia podczas przerwy usiadłem obok Zenka Kościerskiego. Nie byliśmy sobie bliscy, a przez ostatni rok zamieniłem z nim nie więcej niż trzy zdania. Koleś wyjął z kieszeni fajkę i zapalił. Wziął kilka machów, po czym szturchnął mnie łokciem i powiedział: - Trzymaj brachu, pociągnij sobie chmurkę - i podał mi papierosa. Las miał również zbawienny wpływ na szkopów. Tutaj nie było wrzasków, krzyku, żaden z nich nie darł ryja tak, jak to miało miejsce na terenie więzienia. Tu byli inni. Spokojni. Wyciszeni. Każdego dnia kiedy docieraliśmy już na miejsce, żołnierze palili nieduże ognisko. Dwóch z nich zawsze krążyło pomiędzy nami, a pozostali grzali się przy płomieniach. W południe była dłuższa przerwa. Siadaliśmy wtedy w jednym rzędzie pod stosami żerdzi, a kapo uczciwie rozdzielał pomiędzy nas bochenek czerstwego chleba. Tamtego dnia jeden z Niemców nabił na patyk pęto kiełbasy i zaczął je podsmażać w ogniu. Siedziałem z dala, ale i tak słyszałem, jak tłuszcz skwierczy w gorących płomieniach. Oczami wyobraźni widziałem, jak zarumieniona skórka zamienia się w chrupiący, przypieczony rarytas. Na samą myśl o tym, moje ślinianki oszalały. Grzesiu Główka siedział obok mnie. - Zjadłoby się taką kiełbachę, co nie? - odezwał się półgłosem. W tamtych dniach racje żywnościowe były bardzo skromne. Na śniadanie dostawaliśmy przeważnie dwie chochle kartoflanki i kromkę chleba. Jakiś mądrala z działu kwatermistrzowskiego obliczył, ile wynosi dzienne zapotrzebowanie na kalorie i w ten sposób było ustalane menu. Menu, ja pierdolę, niby fajne słowo, ale kurewsko abstrakcyjne. W sumie to muszę wam powiedzieć, że prawie przez całą II wojnę światową żyliśmy na płynach. Na palcach dwóch rąk byłbym w stanie policzyć ile razy zjedliśmy coś treściwego. Wiecznie tylko kartoflanka, cebulowa, grochówka, wodzianka i jarzynowa. Dzień w dzień... aż do znudzenia! I na dodatek, bez względu na to, jaki był serwowany rodzaj zupy, to każda smakowała identycznie. No dobrze, latem bywała również pomidorowa, ale bardzo sporadycznie. Gdyby jeszcze człowiek dostał pełną michę, a nie dwie liche chochelki, to może czułby się nieco syty. Krótko mówiąc chodziliśmy głodni jak psy. Faktem było, że ludzie pracujący w zewnętrznych arbeitskommando, czyli wszyscy, którzy ruszali do roboty gdzieś w teren, dostawali dziennie więcej żarcia. Osadzeni w pawilonach i pracujący na miejscu musieli się zadowolić jednym ciepłym posiłkiem na dobę. Oczywiście też parszywą zupką, a na wieczór kromka chleba i jakieś gówniane, gotowane warzywo. Zawsze w ostatnią niedzielę miesiąca było święto, które nazywaliśmy "dniem padliny", bo każdy dostawał strzęp
rozgotowanego mięsa. Dobrze się mieli jedynie farciarze pracujący na kuchni i piekarze. Oni nie mogli narzekać na puste żołądki. Mógłbym wam dużo opowiedzieć o głodzie i o tym, kiedy człowiek spogląda po sobie i widzi, jak jego żebra odznaczają się pod pergaminem skóry. Albo o tym, jak noc w noc śnisz o smażonych, mielonych kotletach i nagle budzisz się, bo w nozdrzach czujesz zapach mięsiwa! Tracisz orientację, przez moment nie wiesz, gdzie jesteś i dopiero nadmiar śliny, który masz w ustach, uświadamia ci, że właśnie miałeś cudowny, pierdolony sen. I przełykasz gęsty, wilgotny śluz, zupełnie jakbyś wierzył, że on cię nakarmi. Któregoś dnia zdejmujesz gacie z tyłka i widzisz odstające kości bioder, a potem patrzysz na człowieka, z którym dzielisz celę i zdajesz sobie sprawę, że jesteś tak samo chudy, jak on. A on leży bez siły, bo jest chory. Ma podkrążone oczy, od czasu do czasu pokasłuje i z trudem łapie powietrze. Na dworze lipcowy skwar, a on, trawiony gorączką, drży z zimna. Patrzysz na jego sine usta, a w twojej głowie zaczynają krążyć ponure myśli, jakby diabeł szeptał ci coś do ucha. Zastanawiasz się. Czujesz silną, zwierzęcą pokusę. Zaczynasz nabierać przekonania, że kiedy usiądziesz na nim okrakiem, położysz mu przepoconą poduszkę na twarz i przytrzymasz ją mocno przez kilka chwil, to wyświadczysz mu przysługę. Czujesz, że możesz to zrobić, że stać cię na to. I dochodzisz do wniosku, że uczynisz to zaraz po tym, jak zjawią się z wieczornym posiłkiem... - Grzesiu przestań fantazjować - westchnąłem. - O czym gadacie? - zapytał mnie Szczepan siedzący z mojej prawej strony, na którego wszyscy wołaliśmy Szczepcio. - O kiełbasce tego szkopa - odparłem. - Zjadłoby się, co? - szturchnął mnie w ramię. - No masz ci! Następny któremu marzy się pieczyste. Słyszałeś, Grzesiu? - Spojrzałem na wiecznie uśmiechniętego. - Tyle nam zostało, co pomarzyć - stwierdził. - Masz rację, tylko tyle nam zostało - westchnąłem. Wyciągnąłem przed siebie nogi, a w ustach przeżuwałem kawałek czerstwego chleba. Zerknąłem w lewo w kierunku ogniska. Szkop, który smażył nasze marzenie, po chwili zdjął kiełbasę z patyka, złapał ją w dłoń i ugryzł. Przypieczona skórka strzeliła między zębami, a każdy z nas spoglądał na niego z zazdrością. Niemiec zrobił kolejny kęs, a zaraz potem przetarł dłonią brodę, bo nadmiar tłuszczu wyciekł mu z ust. Ten gest sprawił, że mimowolnie przełknąłem ślinę. Jeden z żołnierzy stojących przy ognisku powiedział kilka słów i zaraz potem pozostali zanieśli się śmiechem. Kapo Maniek sterczał pośrodku przecinki i również patrzył w ich kierunku. Ten który zajadał kiełbasę, nagle z nieukrywanym obrzydzeniem wypluł z ust przeżuwany kęs. Musiało mu nie smakować. To, co trzymał w dłoni, cisnął przed siebie niczym niechciany ochłap. W tym samym momencie z miejsca poderwało się kilku z naszych i rzucili się jak wściekłe psy na darowaną kość. Jeden przez drugiego wyciągali ręce, żeby pochwycić kawałek tej cholernej kiełbasy. I chociaż siedziałem zbyt daleko, to jednak drgnąłem w taki sposób, jakbym również chciał skoczyć w ich stronę i zawalczyć. Grzesiu zacisnął palce na moim ramieniu i szepnął: - Daj spokój. Tamci nie zważali na błoto i kałuże, przekrzykując się nawzajem upadali jeden przez drugiego. Zrobił się niezły kocioł, a w ruch poszły łokcie i pięści. W tamtej chwili nie było kolegów, przyjaciół, towarzyszy niedoli. Widzieliśmy tylko kłębowisko ciał, zwierzęcy instynkt wziął górę nad ludzkim rozumem i godnością. Rozbawieni Niemcy zareagowali dopiero po kilku chwilach. Szarpiąc za kołnierze fufajek i kopiąc na oślep, starali się zapanować nad walczącymi. Ten, który był najszybszy, nie pozwolił sobie wydrzeć zdobyczy. Pochwycił w dłoń kawałek rzuconego mięsiwa i razem z garścią ziemi natychmiast włożył go do ust. Kwadrans później kapo Maniek przystąpił do liczenia stanu osobowego. Przeszedł wzdłuż naszego
szeregu, zatrzymał się na końcu i z niedowierzaniem spojrzał po naszych twarzach. Dokonał ponownego liczenia i szybkim krokiem podszedł do dowódcy grupy. Zamienił z nim kilka słów i nagle Rottenführer Pohl zaczął się wydzierać, a jednocześnie odbezpieczył swojego schmeissera, kierując lufę w naszą stronę. Niemcy natychmiast ustawili się w rzędzie przed nami, gotowi otworzyć ogień. W tej chwili nikt nie miał wątpliwości, że stała się rzecz najgorsza z możliwych. Ucieczka. Adrian Pohl nie był idiotą. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze dziś cała eskorta stanie do raportu, a znany ze swej bezwzględności Hauptsturmführer SS Heinrich Kleinstein natychmiast wyśle ich na front wschodni. Jestem sobie w stanie wyobrazić, co znaczyły dla każdego niemieckiego szweja dwa magiczne słowa "front wschodni". Radziecka propaganda już dawno temu osiągnęła oszałamiający sukces, gdyż nawet niemieccy dowódcy straszyli swoich podwładnych frontem wschodnim. Każdy szkop w mundurze był przekonany, że tam czeka tylko mróz, zimno i śmierć. Doskonale znam to uczucie, kiedy człowiek ma świadomość, że z dnia na dzień może znaleźć się w miejscu, skąd nie ma powrotu. Pamiętam, jak kiedyś więźniowie drżeli, słysząc z ust klawiszy szydercze pytanie: - Chcesz trafić na Oddział Izolacyjny?! Rottenführer Pohl nie miał wyboru, ale było ważne, czy zachowa zimną krew. Teoretycznie sytuacja była jeszcze do uratowania. Raz do roku, któreś zewnętrzne arbeitskommando nie wracało z pracy. Za każdym razem ktoś nierozsądny próbował ucieczki, a tym samym skazywał swoich współtowarzyszy na pewną śmierć. Jeżeli zbieg nie został schwytany, pozostałych rozstrzeliwano na miejscu. Wojskowe rozkazy były jasne. Jednak to nie załatwiało do końca sprawy, bowiem żołnierze, którzy nie dopilnowali swoich obowiązków, ponosili srogie konsekwencje. Likwidacja arbeitskommando nie ratowała im skóry. Opuszczali swoje ciepłe posadki we wronieckim więzieniu i w ramach kary wysyłano ich prosto na front. Natomiast kiedy uciekinier został schwytany, kończyło się to naganą wpisaną do akt albo utratą urlopu. Z rękoma założonymi na karkach klęczeliśmy przed stosami żerdzi. Każdy z nas był przerażony, każdy znał zasady i wszyscy mieliśmy świadomość, że sprawy mogą przybrać zły obrót. Szybko wyszło na jaw, że zwiał jeden z młodych, których kapo Herba na chybił trafił wcielił w szeregi naszego arbeitskommando. Pohl podjął najrozsądniejszą decyzję. Natychmiast wyznaczył dwóch żołnierzy, a potem wskazał na Rumuna i Dominika, którzy klęczeli najbliżej ogniska. Nasi kumple złapali za siekiery i razem z Niemcami pognali w głąb lasu. Nim zniknęli nam z oczu, ktoś z przodu wrzasnął: - Rumun! Dorwijcie skurwiela! Teraz mogliśmy się tylko modlić o dwie rzeczy. Pierwsza, żeby dopadli tego gnojka, a druga, żeby nikomu ze szkopów, którzy trzymali nas na muszce, przypadkiem nie puściły nerwy. Spojrzałem na twarz Grzesia i miałem go ochotę zapytać: - Kurwa mać, chłopie, czemu ty się uśmiechasz?! A po chwili przyszło mi do głowy, że chyba mu zazdroszczę. Obróciłem głowę w drugą stronę. Szczepcio sprawiał wrażenie, jakby dopadło go drżenie, nad którym nie umiał zapanować. Nie wiem, czy powodem był strach, czy może tak szybko tracił siły? Klęczeliście kiedyś z rękoma na karku? Jest ciężko. Po jakimś czasie nogi odmawiają posłuszeństwa, uda drętwieją, a ich mięśnie zamieniają się w drewniane klocki. Z każdą minutą jest coraz gorzej. Pojawia się złudzenie, że kość ogonowa przeistacza się w twardą, ołowianą kulę, a mrowienie w krzyżu zaczyna kąsać. Marzysz tylko o tym, żeby przysiąść pośladkami na piętach. Wystarczy kwadrans i człowiek przestaje czuć własne ciało od pasa w dół. Dużo się wyklęczałem w swoim życiu i wiem jak to jest. Widziałem takich, którzy mdleli z wysiłku i takich, którzy nie potrafili powstać bez pomocy innych. Tu było o tyle dobrze, że pod kolanami mieliśmy nieco miękki grunt i dało się wytrzymać trochę dłużej.
Splecione palce dłoni trzymałem na karku, a ból pod łopatką był nie do zniesienia. Tamtego feralnego dnia, kiedy wyrżnąłem w kotłowni, musiałem sobie coś uszkodzić. Nie wiem, może pękła mi jakaś kość i zrosła się nie tak, jak powinna? Do dziś miewam nieprzyjemną dolegliwość, szczególnie wtedy, kiedy zanosi się na deszcz. Boli tak, jakby ktoś wbijał mi dłuto pod łopatkę i kręcił nim we wszystkie strony. Klęczałem i wiedziałem, że mogę znieść każdy fizyczny ból, ale nie mogłem się pogodzić z czymś innym. Czułem wściekłość i gniew, mógłbym skomleć o litość, a tego gówniarza, który zwiał, byłbym w stanie zabić gołymi rękami. Nie miałem w sobie ni krzty wybaczenia. Nie mogłem uwierzyć, że do tej pory udało mi się przetrwać w piekle, a teraz mogę zginąć, bo jakiemuś skurwielowi, którego nawet nie znałem, zamarzyła się wolność! Kurwa mać, przecież znał zasady! Wszyscy je znaliśmy. Jeden przeciwko wszystkim, a wtedy wszyscy przez jednego. Wiatr nieco przybrał na sile. Nagie korony drzew kołysały się delikatnie na boki, a niebo mieniło się wszystkimi odcieniami szarości. Wtem dookoła nas zaczął się rozlegać cichy szum. Podniosłem do góry twarz i poczułem na policzkach drobne kropelki marcowej mżawki. Zamknąłem oczy i w tym samym momencie leśną głuszę rozerwał strzał! A zaraz potem drugi! Ich odgłosy dobiegły z oddali po lewej. Zauważyłem, że Rottenführer Pohl zamarł w bezruchu i z nadzieją spojrzał w tamtym kierunku. Wiem, że to, co teraz wyznam, zabrzmi podle, ale naprawdę pragnąłem śmierci uciekiniera. Jestem pewien, że każdy z klęczących modlił się wtedy w duchu, żeby któraś z kul dosięgła zbiega. On zginie, a my przeżyjemy. Jego śmierć była tego warta. Wszyscy na tym zyskamy, nawet Niemcy. Pohl omiótł wzrokiem po naszych twarzach. Widział, że większość z nas kołysze się jak źdźbła traw na wietrze i ciągniemy już resztką sił. Myślę, że chyba chciał coś udowodnić Bogu, bo chwilę po tym, kiedy usłyszał dwa strzały, pozwolił nam usiąść. Nawet nie próbowałem dźwignąć się z klęczek. Przekręciłem się lekko w lewo i wsparłem plecy o żerdzie. Czarne mroczki zatańczyły mi przed oczami. Od pośladków w dół nie czułem samego siebie. Dopiero po dłuższej chwili pomagając sobie rękami, wyciągnąłem nogi na wprost i poczułem, jak do moich zdrętwiałych kończyn napływa ciepła krew. Ulga. - Oby go ustrzelili - Szczepcio odezwał się półgłosem. - Oby - szepnąłem podzielając jego zdanie. A co będzie, jeśli go nie dorwą?- przemknęło mi przez myśl. Wolałem tych słów nie wypowiadać głośno, nie chciałem o tym rozmawiać, nie chciałem nawet o tym myśleć i z zazdrością zerknąłem na Grzesia, który, kurwa mać, miał na ustach ten swój cholerny uśmieszek. Rottenführer Pohl podszedł do dogasającego ogniska i dorzucił kilka połamanych gałęzi. Spojrzałem na Mańka, który stał obok jednego z Niemców i ponuro spoglądał w kierunku, skąd jakiś czas temu usłyszeliśmy strzały. Miał powód do zmartwienia. W myśl panujących zasad on jako kapo był odpowiedzialny za to, co się stało. Kapo nie pracuje, kapo ma pilnować i poganiać. Wiem dlaczego nikt nie zauważył, kiedy ten gówniarz prysnął. To stało się wtedy, gdy doszło do walki o kawałek pieprzonej kiełbasy. To wszystko przez tego durnego szkopa, to tylko i wyłącznie jego wina. - Nie ma się co martwić - odezwał się Grześ - nic nam nie zrobią. Spojrzałem na niego zaskoczonym wzrokiem i zapytałem: - Bo? - Bo większość z nas to warsztatowcy - skwitował. - I co z tego? - prawie warknąłem. - A to z tego, że nie mają nas kim zastąpić - mówił do mnie, ale patrzył przed siebie. Fakt, niewątpliwie miał rację, ale przecież nie ma ludzi niezastąpionych. Nie miałem pojęcia, jak potraktować argument człowieka, który był jednym z nas, znosił ten sam
parszywy los, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby bezustannie wznosił się na skrzydłach wyimaginowanej wolności. Jakby był ponad tym wszystkim i wszystkimi. A ten jego uśmiech, który miał ciągle przyklejony do gęby, zaczynał mnie irytować. Muszę jednak przyznać, że swoimi słowami dodał mi otuchy i nadziei. - Adrian Wir haben ihn! - nagle usłyszeliśmy głos pełen entuzjazmu, dobiegający z gęstwiny. - Wir haben ihn! Wszyscy ujrzeliśmy, jak zza krzaków najpierw wyłaniają się Dominik i Rumun, a za nimi dwóch żołnierzy. Rumun w lewej ręce trzymał siekierę, a na prawym ramieniu dźwigał bezwładne ciało. Kroczył swobodnie. Niósł z sobą łup, który był wart dwadzieścia dziewięć ludzkich istnień. Na naszych twarzach malowały się wyrazy wdzięczności i ulgi. Rumun podszedł do ogniska i zrzucił z ramienia zwłoki. Ciało młodego mężczyzny uderzyło o ziemię, a w powietrze wzbiły się drobinki popiołu. Rottenführer Pohl wdał się w dyskusję z dwójką żołnierzy. Nasz wybawca wbił siekierę w pniak obok ogniska, zdjął z głowy swoją pilotkę i przetarł dłonią spocone czoło. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął skręta. Zapalił, sztachnął się głęboko dymem, przejechał wzrokiem po naszych twarzach i powiedział jedno, krótkie zdanie: - Wszyscy se kurwa zapamiętajcie, że macie dług u mnie i u Dominika! Żadna kula nie sięgnęła uciekiniera. Dorwał go Dominik, powalił chłopaka na ziemię, a wtedy doskoczył Rumun i jednym ciosem siekiery rozpłatał mu plecy na pół. Ta historia miała jeszcze swój ponury dalszy ciąg. Zwłoki musieliśmy zabrać z sobą. Tego samego dnia, ciało uciekiniera zawisło na szubienicy przed wyjściem z budynku, gdzie były zakwaterowane zewnętrzne arbeitskommanda. Na jego piersi widniała drewniana tabliczka, na której czerwoną farbą skreślono w języku polskim dwa słowa - CHCIAŁEM UCIEC. Hauptsturmführer SS Heinrich Kleinstein kultywował przerażającą tradycję, która przetrwała od czasów majora Fickena. On również uważał, że na ludzką wyobraźnię najlepiej działa widok trupa. Zasady ustalone przez hitlerowców naprawdę były brutalne i bezwzględne. Winą za ucieczkę obarczono naszego kapo. Kleinstein stwierdził, że Maniek zlekceważył swoje obowiązki, a takie zachowanie może mieć negatywny wpływ na innych i... kazał go powiesić. Strampowicz zawisł obok uciekiniera. Na jego tabliczce pojawił się slogan, który mieliśmy już okazję widzieć w przeszłości - BYŁEM KAPO I ZAWIODŁEM. Tak sobie myślę, że trudno jest dziś opowiedzieć o czasach wojny, trudno jest oddać słowami choćby namiastkę podłości i bólu, które ludzie czynili sobie nawzajem. Niemiec, Polak, Ruski, Żyd... Dziś to całe zło wydaje się nieprawdopodobne. Wiem, że przetrwały archiwalne zdjęcia i filmy, ostały się takie miejsca jak obóz w Oświęcimiu czy w Dachau albo więzienie we Wronkach. Można dużo zobaczyć i sporo przeczytać, ale to są tylko obrazy i słowa. Zgadza się, u bardziej wrażliwych ludzi pobudzą wyobraźnię. Mi chodzi jednak jeszcze o uczucia, a one pojawiają się tylko wtedy, kiedy człowiek doświadcza życia wszystkimi zmysłami. Ja widziałem dużo. Zbyt dużo, żeby o tym zapomnieć. Byłem przy tym, kiedy towarzysz Hajma, Zbigniew Hajma kapitan ludowego Wojska Polskiego, stwierdził, że kule są tańsze od lekarstw, a potem przyłożył lufę pistoletu do skroni młodego partyzanta i pociągnął za spust. Pocisk o średnicy dziewięciu milimetrów wyrwał tamtemu człowiekowi pół czaszki, a jego mózg rozbryzgał się na ścianie w celi numer czterdzieści dwa. Słyszałem, jak Igor Jaszczuk, oficer NKWD, który w rzeczywistości nazywał się Izaak Zingebaum i z dziada pradziada był izraelitą, kazał przyprowadzić na dyżurkę Annę Czerniawską. Potem wezwał do swojego gabinetu ośmiu wartowników, którzy właśnie zdali służbę i z uśmiechem na ustach powiedział: - Mam dla was prezent, jest na dyżurce w pawilonie numer 3. Bawcie się dobrze. Istnieje przekonanie, że mężczyźni z natury są gorsi od kobiet. Jednak to, że świat od zarania dziejów
był zdominowany przez samców, wcale nie oznacza, że mężczyźni mają monopol na agresję, brutalność, chęć walki, że są bardziej podatni na żądze. Kobiety wcale nie są lepsze. Sądzę, że potrafią być bardziej mściwe i bezwzględne niż niejeden pozbawiony skrupułów facet. Swojego czasu błyszczała we wronieckim więzieniu pewna urodziwa blond gwiazda. Nazywała się Marcelina Klecha. Osobiście nikogo nie skrzywdziła, ale za jej sprawą kilku chłopaków powędrowało do piachu. Chcę przez to powiedzieć, że wojna zmienia każdego człowieka, bez względu na płeć, wyznanie, narodowość czy pochodzenie. Wojna nie dzieli ludzi na dobrych i złych, tylko na zwycięzców i przegranych. Wojna jest wytłumaczeniem dla zła, które drzemie w każdym człowieku. Wojna daje ten komfort, że można nią usprawiedliwić każde brutalne zachowanie. To wojna pozwala ludziom dopuścić się najpodlejszych czynów, a rozgrzeszenie przychodzi łatwo. Wystarczy tylko powiedzieć: - Nie ma w tym mojej winy, bo była wojna. Kiedyś bardzo często zastanawiałem się, dlaczego Bóg na to wszystko pozwolił? Dlaczego ze mnie uczynił świadka tych podłych wydarzeń? Czy przetrwałem tylko po to, żeby teraz to wszystko opisać? Wiele razy otarłem się o śmierć, a jednak dożyłem sędziwego wieku i dlatego zachodzę w głowę - w jakim celu? Wiem, wiem, wspominałem o tym już nie raz, ale dla mnie jest to fundamentalne pytanie. Czy to możliwe, żeby Wszechmogący mianował mnie swoim kronikarzem? Czy bez mojej zgody obarczył mnie misją, zupełnie jakby chciał rzec: - A teraz idź i opowiedz ludziom, co widziałeś przez te wszystkie lata. I tak sobie myślę, że jeśli taki był Jego zamysł, to czemu u licha poskąpił mi nieco talentu? Dlaczego pozwala, żebym popadał w grafomańską manierę, bo czasami porzucam chronologię wydarzeń, wybiegam myślą w przód albo tak jak teraz zaczynam niepotrzebnie filozofować? Żaden ze mnie literat, bo nawet nie znam pisarskich zasad i na pewno brak mi twórczej konsekwencji. Bez urazy Szefie, ale chyba postawiłeś na złego konia. No dobrze, postaram się już więcej nie siać zamętu w moich zapiskach. Wybaczcie mi moją niedoskonałość, mea culpa. Zaraz powrócę do momentu, nim zacząłem opowiadać o tym, jak Rumun i Dominik ocalili nam życie. Jest jednak jeszcze coś ważnego i muszę o tym wspomnieć. Otóż najistotniejszy wpływ na moją przyszłość miały wydarzenia, które rozegrały się począwszy od chwili, kiedy Niemcy wkroczyli do Wronek, aż do dnia, kiedy wszystkie zegary świata wybiły nadejście 1940 roku. Wszystko zapamiętałem. Nawet najdrobniejsze szczegóły. Po prostu wszystko. Jestem pewien, że gdybym odrobinę wytężył umysł, bez żadnych problemów byłbym w stanie opisać dzień po dniu. Nie jestem w stanie wyrzucić z mojej pamięci tych wspomnień, kiedy na przestrzeni kilku miesięcy rodził się nowy porządek. Może to określenie "nowy porządek" wydaje się wam proste, banalne albo głupie, ale dla mnie jest najbardziej odpowiednie, bo świat wtedy zyskał potworne oblicze. Natomiast wszystko to, co stało się później, to, co przeżyłem i czego doświadczyłem, aż do pamiętnej majowej niedzieli 1945 roku, było jak mroczna podróż przez krainę koszmaru. Przez pięć długich lat widziałem tylko ból, krew, głód i śmierć. Podajcie miesiąc i rok, a ja wam powiem, kogo wtedy zakatowano, kto rzucił się z najwyższej kondygnacji, kogo rozstrzelano, komu połamano ręce, kogo powieszono, kto zmarł z wycieńczenia lub zamarzł na mrozie, a kto oszalał, bo nie był w stanie już znieść takiego życia. Upływu czasu nie odmierzały wskazówki zegarów, tylko kolejne transporty ludzi do obozów zagłady. Po więziennych korytarzach snuły się blade upiory o ludzkich twarzach, wyzute z godności, pozbawione człowieczeństwa, wiary i nadziei. Otaczały nas cierpienie i strach, a ich sprzymierzeńcami były potwory odziane w mundury gestapo i SS. I nagle nastąpiła błyskawiczna zmiana
warty na krótki czas wkroczyły bestie niosące sztandary z symbolem czerwonej gwiazdy. A potem... A potem rozpętało się kolejne szaleństwo, którego ni jak nie mogłem zrozumieć. Chyba ponownie muszę uderzyć się w piersi, bo znowu daję się ponieść emocjom i wpadam w sidła chaosu. Mam wrażenie, jakbym nie panował nad ołówkiem, który trzymam w dłoni, a grafitowy rysik sam skreślał kolejne słowa. Tak, zgadza się, opuszcza mnie cierpliwość, a ja chciałbym to wszystko wyrzucić z siebie już! Teraz! Natychmiast! Chciałbym się pozbyć balastu pełnego ponurych wspomnień, który wypełnia mi myśli. Są dwie możliwości, albo mam pierwsze objawy demencji starczej, albo nasz zarządca Bugajczyk, ta pierdoła chodząca na dwóch nogach, która każe siebie nazywać kierownikiem, faktycznie ma rację. Bugajczyk, pan kierownik Bugajczyk, którego tak na marginesie nie znoszę, ma w zwyczaju mówić: - To gospodarstwo funkcjonuje tylko dlatego, że ma dobry plan! A dobry plan, to podstawa wszystkich działań! Kilka dni temu tak mnie podkurwił, że miałem ochotę wrócić do siebie, wyjąć ze schowka w podłodze Lugera, który spoczywa tam zawinięty w szmaty nasączone olejem i poświęcić jedną kulkę na tego durnego chujka. No dobrze, kierowniku Bugajczyk, uważam się za rozsądnego człowieka, a rozsądni ludzie słuchają rad innych. Ustalam więc mój plan, którego będę się trzymał. Zacznę od teraz konsekwentnie brnąć przez przeszłość, począwszy od września 1939 roku, aż do dnia, kiedy we wronieckim więzieniu zjawił się major Kozłow. Przesiedleńcy zniknęli z więzienia, a my trafiliśmy do budynku byłego Oddziału Izolacyjnego, który został nazwany Block A. - Raus hier! Schnell! Bewegt euch! Raus hier! - krzyk komend rozlegał się w korytarzu, a w powietrzu aż dało się wyczuć zapach agresji. Wrzask, bezustanny wściekły wrzask. Esesmani szarpali, kim popadnie, kolbami karabinów poganiali nas w stronę wyjścia z budynku, a jeśli ktoś się potknął i upadł, zaraz obrywał kopniaka. Od kilku dni wszystko odbywało się w nerwowym pędzie i biegu. To był ten niemiecki, sprawdzony sposób, to był system, który miał w nas zaszczepić strach i wymusić bezwzględne posłuszeństwo. Świadomie tworzyli atmosferę brutalności, która otaczała nas aurą lęku i powiem wam, że osiągnęli swój cel. Wystarczyło spojrzeć w czyjekolwiek oczy, żeby dostrzec w nich przerażenie. Traktowali nas jak bydło pędzone na rzeź. Nikt z nas nie rozumiał, co do nas mówią, więc jakim cudem mogliśmy odpowiednio reagować? - Stellt euch in zwei Reihen auf! - jeden z żołnierzy bez przerwy powtarzał to zdanie, jakby nie znał innych słów. Kilku szkopów wkroczyło pomiędzy nasze szeregi, a każdy z nich wydzierał się, jakby chciał przekrzyczeć pozostałych. Szarpali nas i popychali, aż w końcu stało się dla nas jasne, że musimy się ustawić dwójkami. Po chwili dostrzegliśmy, że od strony budynku administracyjnego zmierza w naszym kierunku Dieter Norbacht, major Ficken i jeszcze jakiś oficer. Za ich plecami maszerował kapo Herba, który pod pachą trzymał kartki papieru. Esesman stojący przed nami wrzasnął: - Mützen ab! - Mützen ab! - powtórzył. Nikt nie reagował. Żołnierz nerwowym krokiem podszedł do jednego z mężczyzn w pierwszym rzędzie, zdarł z jego głowy czapkę, rzucił mu ją do stóp i po raz trzeci powtórzył: - Mützen ab! Każdy, kto miał jakieś okrycie głowy, natychmiast je zdjął. Ficken i ten oficer stanęli nieco z boku. Rozmawiali, palili papierosy i zachowywali się tak, jakby nas wcale tutaj nie było.
Jeden z esesmanów podszedł do Norbachta i przez chwilę z nim dyskutował. Poranne wrześniowe słońce zaczęło się wychylać zza więziennego muru, a jego blask uderzył w nasze oczy. Dieter zrobił kilka kroków w przód. Stanął przed nami i zaczął mówić: - Za chwilę każdy z was otrzyma przydział do pracy. Jednak zanim zaczniemy, zapamiętajcie sobie jedną rzecz. Jeśli kiedykolwiek usłyszycie komendę "Mützen ab!" znaczy to, że macie zdjąć z głowy czapkę. Jeżeli obok was będzie przechodził niemiecki oficer, na znak szacunku dla jego osoby macie zdjąć z głowy czapkę. Jeżeli będąc w budynku, natkniecie się w korytarzu na niemieckiego oficera, macie zdjąć z głowy czapkę i obrócić się twarzą do ściany. W tym czasie, kiedy Norbacht wypowiadał swoje słowa, esesmani wynieśli z budynku stół i dwa krzesła. Kapo Herba położył dokumenty na blacie i usiadł na krześle po lewej. - Każdy, kto nie okaże należytego szacunku niemieckiemu oficerowi będzie ukarany. Jakieś pytania? Spojrzał po naszych twarzach. Nagle któryś z mężczyzn stojących w pierwszym rzędzie podniósł do góry rękę i powiedział: - Jestem adwokatem, nazywam się Józef Pytlik i chciałbym porozmawiać z pańskim dowódcą. Nie znam niemieckiego, więc prosiłbym, żeby uczestniczył pan w tej rozmowie w charakterze tłumacza. Na dźwięk jego słów pomyślałem, że albo jest bardzo odważnym człowiekiem, albo największym głupcem świata. Chyba wszyscy byli ciekawi, co się teraz stanie. Norbacht spojrzał na mężczyznę, po czym obrócił się na pięcie i podszedł do Fickena. Przez moment rozmawiał z nim. Sturmbannführer wydawał się autentycznie zaskoczony. - Hans! - krzyknął na jednego z esesmanów, a dłonią wykonał przywołujący gest. Rosły żołnierz, który prężnym krokiem podszedł do swego dowódcy, nie był zwykłym szwejem, bo na jego pagonach i lewej patce widniały jakieś insygnia. Po chwili zasalutował i ruszył w kierunku owego adwokaciny. Złapał go za kołnierz kurtki i pociągnął w stronę rogu budynku. Mężczyzna podniósł głos, zaczął krzyczeć, że on protestuje, że on żąda rozmowy z dowódcą. Obaj zniknęli nam z oczu. Kilka sekund później rozległ się strzał i w tym samym momencie stado wron siedzące obok dzwonnicy poderwało się do lotu. Po moich plecach przemknęły lodowate ciarki. Spojrzałem na młodego chłopaka, który stał obok mnie. Był przerażony, drżał jak osika i kątem oka dostrzegłem, że zlał się w spodnie. To wszystko trwało zaledwie chwilę, a ja natychmiast przypomniałem sobie opowieść, którą jakiś czas temu usłyszałem od Herby. Identyczny schemat działania, jakby istniała określona procedura w jaki sposób niemiecki żołnierz ma przeprowadzić szybką egzekucję. Do dziś mam przed oczami tę scenę, widzę, jak człowiek o imieniu Hans salutuje i rusza, żeby posłusznie wypełnić rozkaz. Żadnego wahania, żadnego namysłu. Nic. My przepełnieni trwogą staliśmy w dwuszeregu, a Niemcy zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Obłęd. Hans wyłonił się zza rogu budynku i chowając pistolet do kabury, podszedł do żołnierza po lewej, który trzymał na smyczy owczarka. Tamten poczęstował go papierosem i podał mu ognia. Kapo Herba siedział przy stole. Major Ficken stanął przed nami w rozkroku. Poranne wrześniowe słońce miał dokładnie za swoimi plecami i wyglądał tak, jakby jego głowę spowijała oślepiająca poświata złotej aureoli. Miałem wrażenie, że oto pojawił się anioł śmierci, wysłannik boga wojny, który pragnie nam obwieścić okrutną nowinę. Wypowiedział kilka słów, jednak nie było w nich żadnego mistycznego przesłania, bo z ust Norbachta usłyszeliśmy: - Pan major pyta, czy ktoś jeszcze chciałby z nim porozmawiać?! Cisza. Cisza i strach.
Zauważyłem, że stojącemu przede mną mężczyźnie drży lewa dłoń. Po chwili Sturmbannführer obrócił się w prawo i ruszył w stronę oficera, który mu towarzyszył. Stalowe ćwieki, którymi były podbite podeszwy jego butów, uderzały z metalicznym zgrzytem o granitowy bruk. Ich przenikliwy dźwięk sprawił, że moje całe ciało pokryło się gęsią skórką. Nagle po drugiej stronie muru rozległ się warkot jadącego pojazdu i wtedy całe napięcie opadło. Dieter ponownie stanął naprzeciw nas i powiedział: - Każdy kto ma doświadczenie kucharskie, wystąp dwa kroki w przód! Trzech ludzi wyszło przed szereg. Potem musieli podejść do stołu, przy którym siedział kapo Herba. Ten plik papierów, które przyniósł z sobą, to były nasze kartoteki. Miał je poukładane alfabetycznie według nazwisk. Zapisał coś w formularzach i czterech mężczyzn stanęło obok. - Piekarze, wystąp dwa kroki w przód! Potem byli kowale i ślusarze. Później sanitariusze. Dalej rolnicy mający pojęcie o hodowli zwierząt, chłopi uprawiający ziemię oraz szewcy. Mechanicy przemysłowi i krawcy, aż przyszła kolej na stolarzy. Wraz ze mną dwa kroki w przód zrobił tylko jeden człowiek. Dieter spojrzał mi w oczy, a w jego wzroku czaiła się niechęć. Kapo Herba wpisał coś w naszych kartotekach i kazał nam stanąć obok tych, których wywołano wcześniej. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje. Pozostałych podzielono na trzy grupy. Kiedy selekcja dobiegła końca, Norbacht wybrał z każdej ekipy najbardziej rosłego mężczyznę i podając im czarne opaski, powiedział: - Załóżcie je na lewe rękawy. Każdy z was od tej chwili będzie dowódcą grupy. Major Ficken podszedł bliżej i przyglądał się zebranym. Po chwili, wskazując dłonią na poszczególne kolumny, powiedział: - Wald! Wed! Bahngleisen! Tamtego poranka każdy z nas został wcielony w szeregi tak zwanego z niemiecka arbeitskommando. Trzy ekipy miały pracować poza terenem więzienia. Pierwsza została przeznaczona do karczowania lasów, druga do utwardzania dróg, a trzecia do budowy nowej trakcji kolejowej. Natomiast czwarta grupa, ta, w której byłem również ja, chociaż pracowała na miejscu, została podzielona na dwie sekcje. Folwark i warsztaty. Rolnicy i chłopi mieli na co dzień mnóstwo roboty w przywięziennym gospodarstwie, natomiast z nami było różnie. Jak się później okazało, wykonywaliśmy przeróżne prace według bieżących potrzeb. Naszym pierwszym zajęciem był demontaż dziwnych urządzeń, które znajdowały się w podziemiach izolacyjnego. Podpiwniczenie budynku ciągnęło się na jego całej długości i żadne z pomieszczeń, które znajdowały się po obu stronach korytarza, nie miało dostępu do światła dziennego. Zarówno ściany korytarza, jak i każdego z pomieszczeń były w całości wykafelkowane. Od podłogi aż po sufit. Białe ceramiczne płytki z połyskującą glazurą miały rozmiar piętnaście na piętnaście. Ich widok kojarzył się z nieskazitelną sterylnością, a jednocześnie miał w sobie coś takiego, co mroziło krew w żyłach. Niemcy zajrzeli do tych pomieszczeń dużo wcześniej, prawdopodobnie już w dniu, kiedy przejęli pieczę nad więzieniem. Oczywiście natychmiast się zorientowali, że mają do czynienia z czymś cennym, a poniekąd może i nawet niezwykłym. Stalowe wrota, które wiodły do podziemi, zostały zamknięte na kłódki, a klucze do nich miał Gefreiter Norbacht. W asyście esesmanów kroczyliśmy schodami w dół. Każdy z nas dźwigał w dłoni skrzynkę narzędziową. Kiedy znaleźliśmy się w podziemnym korytarzu, Dieter powiedział: - Ustawcie się w szeregu wzdłuż ściany! Ilu was mamy? - zapytał jakby sam siebie. - Kolejno odlicz! - Jedne, dwa... osiem... czternaście! - Czternastu, dobrze. Pracujecie w parach, dwóch ludzi do jednej sali i tam demontujecie wszystkie
sprzęty. - W tym samym czasie, kiedy Norbacht udzielał nam instrukcji, jeden z żołnierzy chodził od pomieszczenia do pomieszczenia i robił zdjęcia. - Zachować szczególną ostrożność, niczego nie zniszczyć i niczego nie uszkodzić. Układać wszystko w taki sposób, żeby do każdej rzeczy był wolny dostęp. Zrozumiano? Zaczynamy od sal po lewej stronie korytarza. Po mojej lewej. - Ruchem ręki wskazał kierunek. - Ustawcie się w dwuszeregu - wykonaliśmy polecenie. - W prawo zwrot. Pierwsza para poszła, ostatnie pomieszczenie jest wasze. Następna para poszła! I następna i zajmujecie kolejne pomieszczenia! Ruszajcie! Dalej! Razem z moim partnerem wkroczyliśmy do sali, w której znajdowało się coś, co przypominało olbrzymie szpitalne łóżko z nienaturalnie dużym siennikiem, obleczonym tkaniną przypominającą grubą ceratę. Stelaż był wykonany ze stalowych rur, pokrytych białą emalią. Po obu stronach były przytwierdzone skórzane pasy z metalowymi sprzączkami. Ich widok budził tylko jedno skojarzenie. To była uprząż służąca do tego, żeby skrępować nogi, tułów, ręce i głowę. Pośrodku znajdował się chyba jakiś mechanizm regulujący, bo z jego obudowy wystawały dwie korby. Popychany zwykłą ludzką ciekawością złapałem za jedną z rączek i zacząłem kręcić zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Po kilku obrotach okazało się, że oparcie łóżka podnosi się w górę. Zakręciłem drugą wajchą, a wtedy cała konstrukcja zaczęła zmieniać swój kąt nachylenia. - Co robisz?! - za moimi plecami usłyszałem nerwowy szept. - Nic - odparłem. Obróciłem głowę w prawo, spojrzałem w oczy człowieka z którym miałem pracować i dodałem. - Sprawdzam jak to działa i jak jest zamocowane. - Dłonią wskazałem na duże śruby, którymi przytwierdzono do posadzki podstawę stelaża. Mój towarzysz był lekko wystraszony. Nie wiem, czy to miejsce miało na niego taki wpływ, czy też ogólna sytuacja, w jakiej się znalazł. - Jak masz na imię? - zapytałem i podniosłem się z klęczek. - Lucjan - spojrzał mi w oczy. - Jestem Stefan - odparłem i wyciągnąłem dłoń w jego kierunku. Wymieniliśmy uścisk. - To od czego zaczniemy? - zapytałem. Tuż ponad łożem wisiały zamocowane do sufitu dwie duże, metalowe lampy w kształcie dysków. Wyglądały przedziwnie, bowiem we wnętrzu każdej z nich były dziesiątki malutkich żaróweczek. Po prawej stało coś podobnego do szafy rozdzielczej, a tam z kolei mnóstwo wskaźników, gałek i przełączników. Nieco dalej duże biurko. Po przeciwnej stronie typowe szpitalne szafki ze szklanymi drzwiczkami, a wewnątrz nich na chromowanych tackach spoczywały lekarskie narzędzia, szklane ampułki, tabletki, brązowe pojemniki z jakimś płynem, gaza, bandaże. Sporo tego było. Dalej był kran z dwoma kurkami i ceramiczna umywalka. Natomiast w podłodze, tuż pod umywalką znajdowała się żeliwna kratka ściekowa. Nieopodal drzwi, dokładnie na wprost łóżko-fotela, do ściany była przytwierdzona dziwna konstrukcja z rzędem lamp, a właściwie reflektorów, które miały różne kolory szkieł. Zielony, czerwony, niebieski, żółty, fioletowy i pomarańczowy. Wszystkie były podłączone wiązką kabli, które biegły górą przy suficie, aż do owej szafy rozdzielczej. Spojrzałem na mojego partnera i zauważyłem, że podobnie jak ja rozgląda się dookoła, jednak w jego wzroku było więcej trwogi niż zaciekawienia. - I jak myślisz, od czego zaczniemy? - zapytałem ponownie. - Moim zdaniem najrozsądniej będzie od tego czegoś - położyłem dłoń na stelażu łóżko-fotela. - Potem przesuniemy się z tym pod ścianę, postawimy tu biurko i stojąc na blacie zdemontujemy lampy. Lucek wzruszył bezradnie ramionami i powiedział: - No to bierzmy się za robotę. Próbowałem z nim nawiązać rozmowę, ale chyba nie był skory do podjęcia dialogu. Na moje pytania odpowiadał jednym słowem lub zwykłym "yhy".
Nie to nie - pomyślałem w pewnym momencie i dałem sobie spokój. Z zegarkiem w ręku, co kwadrans zjawiał się jeden z esesmanów i stojąc w drzwiach, obserwował nasze poczynania. Demontowaliśmy właśnie drugą lampę z sufitu, kiedy kątem oka znowu dostrzegłem Niemca. Wsparty o futrynę drzwi palił papierosa i patrzył, jak sobie radzimy. W mojej papierośnicy spoczywały ostatnie dwie fajki. Od kilku dni nie mogłem zapalić, bo nie miałem cholernego ognia! Tak banalna rzecz, jak kawałek draski i drewniany patyczek z łebkiem siarki, takie nic nagle okazało się czymś nieosiągalnym! Szkop zaciągnął się dymem i po chwili poczułem w nozdrzach cudowny zapach tytoniu. Rozkoszny aromat wypełnił pomieszczenie. Mimowolnie przełknąłem głośno ślinę. Spojrzałem na mojego kompana i odniosłem wrażenie, że nasze myśli są identyczne. Ostrożnie zdjęliśmy lampę z ostatniego zaczepu. Lucek zeskoczył na podłogę i przejął ode mnie przedmiot. W tym samym momencie esesman upuścił niedopałek, przydepnął go butem i odszedł. Ziarnko do ziarnka - szepnąłem w myślach i podniosłem spłaszczonego kiepa z posadzki. Nawet nie kombinowałem, żeby w tej chwili wykruszać resztkę tytoniu. Włożyłem peta do kieszeni. Lucjan stał obok biurka i przyglądał się temu, co robię. - Palisz? - zapytałem. - Kopcę fajki od ponad dwudziestu lat - odparł i czubkiem języka oblizał suche, spękane usta. Ostatniego papierocha spaliłem tydzień temu - westchnął. - Masz ognia? Sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął pudełko zapałek i potrząsnął nim. - Chcesz ubić interes? - spytałem. - Ty dasz mi zapałki, a ja podzielę się z tobą fajeczką - z uśmiechem na ustach złożyłem mu ofertę nie do odrzucenia. Bez wahania podał mi wymiętolony, tekturowy kartonik. Włożyłem szluga do metalowej fifki i zapaliłem. Usiedliśmy na biurku, celebrując ulotną chwilę przyjemności, którą jest w stanie zrozumieć tylko prawdziwy miłośnik tytoniu. Może to zabrzmi śmiesznie, ale wspólna fajka skruszyła mur nieufności, który nas dzielił. - Ty jesteś tym więźniem, którego nie wypuszczono na wolność? - Właściwie nie wiem czy pytał, czy po prostu stwierdzał. - Kto ci o tym powiedział? - Kapo Herba - odparł. No tak - przemknęło mi przez myśl - mogłem się tego spodziewać! - Kiedy mieliśmy badania, chyba każdemu to mówił, zupełnie jakby chciał nas wszystkich ostrzec przed tobą. - Zerknął na numer, który widniał na mojej bluzie. - Ponoć zostałeś skazany za zabójstwo, to prawda? - Uwierzyłeś mu? - odpowiedziałem pytaniem. Lucek tylko wzruszył ramionami. Miałem świadomość, że numer na mojej więziennej bluzie budził zainteresowanie i domysły. Ten cwaniak Herba dorzucił swoje trzy grosze, więc nie było sensu, żebym szedł w zaparte i kłamał, ale nie musiałem też mówić wszystkiego. - Tak, byłem skazańcem - odparłem. - Na początku września, w związku z wybuchem wojny, nasz rząd ogłosił amnestię - westchnąłem i zaraz dodałem - ale nie dla wszystkich. Większość osadzonych została zwolniona. Natomiast pozostałych ewakuowano do więzień w głębi kraju. - Czemu ciebie tutaj zostawili? - dociekał. - Jeden ze strażników pałał do mnie nienawiścią. Zamknął mnie w celi i dopilnował, żebym w niej pozostał - powiedziałem, jak było. Spojrzał na mnie z lekkim niedowierzaniem. - Tak było - ciągnąłem dalej - ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Teraz ty, ja i cała reszta utkwiliśmy w tym miejscu na dobre i chyba tylko Bóg raczy wiedzieć, co z nami będzie. - Zrobiłem
krótką pauzę i żeby nie brnąc dalej w temat, powiedziałem: - To co, może złapiemy się za te reflektory? Robota szła nam całkiem sprawnie, a mój kompan stał się bardziej rozmowny. Okazało się, że kapo Herba orżnął wielu przesiedleńców. Nagle zrozumiałem dlaczego swojego czasu kręcił się od celi do celi. Musiał wiedzieć, że Niemcy szykują się do wywózki, musiał mieć taką informację. Szwendał się, zagadywał i każdemu proponował, że za odpowiednią zapłatą może im załatwić wcześniejsze opuszczenie Wronek. Łgał jak pies, a naiwnych nie brakowało. Polskie pieniądze go nie interesowały, brał tylko dolary albo złoto. Każde świecidełko. Wszystko jak leci. Obrączki, pierścionki, broszki, łańcuszki, zegarki, medaliki, spinki, bransoletki, kolczyki... Nie miał najmniejszych skrupułów, brał wszystko. Doskonale wiedział, że nikt nie będzie próbował się skarżyć albo dociekać swego. Lucek był tutaj ze swoją małżonką i z dwójką dzieci. W zamian za czczą obietnicę on i jego żona oddali Herbie swoje ślubne obrączki. - I teraz nawet nie wiem, dokąd ich zabrali. - Jego głos zaczynał się łamać. - Co mam zrobić? Poskarżyć się? Tylko komu? Sam widziałeś, co stało się z tym człowiekiem, który prosił o chwilę rozmowy. - Zapomnij o tym. Nie szukaj sprawiedliwości, bo na pewno jej nie znajdziesz. Teraz najważniejsze jest to, żeby przetrwać, rozumiesz? Musisz być silny - stwierdziłem. Cóż więcej mogłem mu rzec? Miałem mu opowiadać bajki pełne złudzeń? Oczywiście przyszło mi do głowy, że musi być jakiś rejestr, jakaś lista gdzie są nazwiska wszystkich osób i wykaz miejsc, dokąd ci ludzie zostali deportowani. Jednak szansa, aby wejść w posiadanie tej wiedzy była równa zeru, więc nie miało sensu, żebym mu o tym mówił. Nie ma nic gorszego niż nadzieja, która nigdy się nie ziści. Coś o tym wiem. - Co to właściwie za miejsce? - zapytał nagle Lucek. - Co to za urządzenia i dlaczego mamy wszystko rozkręcać? - Jeszcze jakiś czas temu w tym budynku mieścił się tak zwany Oddział Izolacyjny, potocznie nazywany izolacyjnym - od tych słów zacząłem snuć swoją opowieść. - Każdy więzień, który odbywał karę we wronieckim więzieniu, na samą myśl o tym gmachu czuł najprawdziwszy strach. Jeżeli ktoś sprawiał problemy, albo miał na pieńku z klawiszami i usłyszał, że może tu trafić, natychmiast pokorniał. Najwięksi twardziele spuszczali po sobie uszy i zamieniali się w potulne baranki. Nie mam pojęcia do czego mogły służyć urządzenia, które właśnie demontujemy, ale wiem, że działy się tutaj dziwne rzeczy... - I opowiedziałem Luckowi ponurą historię młodego porucznika kawalerii Marcina Zarzecznego. - Naprawdę tak było? - Zdawał się nie wierzyć moim słowom. - Bóg mi świadkiem - odparłem i demonstracyjnie uderzyłem się prawą dłonią w pierś. - Znałem tego chłopaka. - Jak długo byłeś więźniem? - zapytał znienacka. Ledwo wypowiedział swoje słowa, a ja już zacząłem żałować, że wdałem się w rozmowę o skazańcach. Jednak czy mogłem liczyć na to, że wcale nie poruszy tego tematu? Prędzej czy później takie pytanie musiało paść. Nieważne jaką usłyszy odpowiedź, kolejną kwestią będzie: - Za co siedzisz? Myśli mknęły przez moją głowę z prędkością światła. - Nie mów mu prawdy! - jakiś głos warknął mi do ucha. - Kurwa mać, tylko nie mów mu prawdy! - Trzy lata - skłamałem, patrząc mu prosto w oczy. - Za co cię skazali? - dociekał tak jak przypuszczałem. - To, co wam mówił Herba to bzdury. Dobrze wiesz, że słowa tego faceta nie są nic warte. Wyrok dostałem za kradzież i rozbój - pomyślałem, że lepiej udawać zwykłego rzezimieszka. - To była czysta głupota i nie chcę o tym rozmawiać - odparłem i natychmiast zmieniłem temat. - Możesz przytrzymać listwę? - Wskazałem palcem na metalową szynę, do której były przytwierdzone reflektory. Wiedziałem, że nikt nie będzie w stanie zweryfikować moich słów. Szanowny pan kapo stracił wiarygodność, wielu miałoby ochotę skopać mu tyłek, a prawdę znali tylko Norbacht i Ficken...
W korytarzu rozległ się odgłos energicznie stawianych kroków, a po chwili w drzwiach pomieszczenia pojawił się Dieter i powiedział: - Neunundzwanzig elf, zabierz swoje narzędzia. Idziesz ze mną! - Tak jest - odparłem i złapałem za drewniany uchwyt mojej skrzynki narzędziowej. Ruszyliśmy schodami w kierunku wyjścia. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, musiałem zmrużyć oczy, bowiem jaskrawy błękit nieba miał tak intensywną barwę, że jego żywy blask raził źrenice. - Ruszaj przodem - warknął - idziemy do stolarni. Na więziennym dziedzińcu panował ruch. Pękate Targetaschen stały ułożone w rzędzie, a niemieccy żołnierze ładowali je na ciężarówkę. Przy bramie wyjazdowej stało dwóch wartowników z psami, a w każdej wieżyczce strażniczej był uzbrojony człowiek. Tuż przed wejściem do głównego budynku, po obu stronach masywnych drzwi, powiewały flagi z symbolem swastyki. Nieco dalej, po lewej, stało kilka gąsienicowych pojazdów. Podniosłem do góry wzrok i w strzelistym oknie dzwonnicy dostrzegłem kolejnego wartownika. Krocząc przez dziedziniec pomyślałem, że wronieckie więzienie zamieniło się w twierdzę. Za rogiem budynku skręciliśmy w prawo i sunąc wzdłuż siatki spacerniaka, zmierzaliśmy prosto do stolarni. Drzwi do warsztatu były otwarte, a do naszych uszu docierał odgłos tnącej piły. Kiedy przekroczyłem próg, poczułem się tak, jakbym po długiej nieobecności wrócił... do domu. Na nasz widok pochylony nad piłą mężczyzna przerwał pracę i wyłączył urządzenie. Rozpoznałem go, to był ten stolarz. Dieter odczekał moment aż warkot silnika całkiem umilkł, po czym spojrzał po naszych twarzach i powiedział: - Powtórzę jeszcze raz - spojrzał na tego drugiego. - Tu macie wzór - wskazał dłonią na skrzynię, która spoczywała obok regałów - zrobicie ich tyle, na ile starczy materiału. - Kiwnął głową w kierunku stojaka z deskami. - Drzwi do stolarni mają być otwarte, jeżeli któryś z was wyjdzie na zewnątrz, wartownicy mają rozkaz strzelać bez ostrzeżenia. Rozumiecie? W odpowiedzi przytaknęliśmy głowami. Norbacht zerknął na zegarek i ciągnął dalej: - Dochodzi południe, przyjdę po was na kwadrans przed wieczornym posiłkiem. Bierzcie się za robotę! - rozkazał. - Wieczorem chcę widzieć efekty waszej pracy. - Obrócił się na pięcie i odszedł. Spojrzałem na twarz człowieka, który stał obok mnie. Był dużo starszy ode mnie. Miał szerokie bary i przerastał mnie prawie o głowę. Wyciągnąłem w jego kierunku prawą dłoń i przedstawiłem się: - Stefan. - Antoni. Wymieniliśmy uścisk. Zwróciłem uwagę, że miał w połowie obcięty palec prawej dłoni. - Pamiątka ze stolarni? - zapytałem, patrząc na jego kikut. - Tak jakby - odparł. - Długo w zawodzie? - Byłem po prostu ciekaw. - Prawie czterdzieści lat. A ty? - Raptem ćwierć wieku - odpowiedziałem. Zerknąłem w stronę otwartych drzwi i ujrzałem, jak Dieter znika za rogiem budynku. - To jak się za to bierzemy? - zapytałem. - Tniemy, a potem zbijamy, czy jeden rżnie, a drugi klepie? - Trochę już naciąłem - powiedział i ruchem głowy wskazał stertę desek po prawej - na razie same długie. - To ja chwycę się za krótkie i za krawędziaki, a potem się zobaczy - stwierdziłem, ale starałem się mówić tak, żeby mój głos brzmiał jak propozycja, a nie jak polecenie brygadzisty. Podszedłem do regału przy oknie i sięgnąłem na przedostatnią półkę. Kajet i ołówek leżały na swoim
miejscu. Otworzyłem szufladę przy stole. Wewnątrz były jakieś szpargały, śruby, gwoździe, dłuto, stara gazeta i składana miarka do drewna. Złapałem za miarkę i ruszyłem w kierunku wzorcowej skrzyni. - Dobrze znasz to miejsce - stwierdził mój współpracownik, a w jego głosie usłyszałem nutkę zaskoczenia. - Pracowałem wcześniej w tym warsztacie. - Ołówkiem wskazałem na numer, który widniał na mojej więziennej bluzie. - Kapo Herba nic ci o mnie nie mówił? - spojrzałem mu w oczy. - Mówił - potwierdził - ale nie wspomniał, że pracowałeś w stolarni. - A cóż takiego powiedział? - zadałem mu proste pytanie. - To samo co wszystkim innym. - Miałem wrażenie, że miga się od odpowiedzi. Jakby obawiał się powiedzieć mi prawdę. - Od kiedy tu jesteś? - zapytałem, ale nie czekałem na jego odpowiedź. - Od siódmego września, prawda? - I ciągnąłem dalej. - Ty, kapo Herba i wszyscy inni trafiliście tutaj tego samego dnia. - A potem powiedziałem mu to samo, co dzisiejszego dnia rzekłem Luckowi. Na kłamstwie budowałem swoją nową legendę. Na koniec dodałem: - Nie wiem, czemu facet opowiada takie bzdury, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ja i Herba nie przypadliśmy sobie do gustu. Słyszałeś o jego zagrywkach i o tym, jak oskubał innych z forsy i kosztowności? - Słyszałem - odparł. - No to masz pojęcie, jaki to człowiek, prawda? - Wzruszyłem ramionami. - Zresztą, próżno gadać o bzdurach, bierzmy się lepiej za robotę. Przez ponad dwie godziny w pomieszczeniach stolarni rozlegał się groźny warkot pił i odgłos rżniętych desek. Raz zajrzał do nas wartownik, ale tylko stanął w progu, łypnął okiem do środka, sprawdził, co się dzieje i odszedł. Kiedy wyłączyliśmy urządzenia, nastała błoga cisza. - Wypadałoby zrobić kilka skrzyń - stwierdziłem. Wzorcowy model położyliśmy na stole i przystąpiliśmy do dzieła. Konstrukcja skrzyni była pomyślana tak, żeby podczas składowania w pionie nie dochodziło do niekontrolowanych przesunięć na boki. Takie rozwiązanie zapewniały krawędziaki przytwierdzone do wieka oraz do dna. Inny był ich rozstaw u góry i u dołu. Kiedy kładło się jedną na drugiej, krawędziaki wieka na dolnej skrzyni znajdowały się pomiędzy tymi, które były przybite do dna kolejnej. Proste, a zarazem skuteczne. Antek Kopacki był starszy ode mnie o szesnaście lat. Znał się na stolarce, a kiedy człowiek pracuje z fachowcem, to i robota idzie sprawnie. - Jak myślisz, kiedy nas stąd wywiozą? - zapytał w pewnym momencie. - Nie mam pojęcia. - Chociaż tak w głębi duszy wiedziałem, że chyba utknęliśmy w tym miejscu na całą wieczność. - Byłeś tutaj z rodziną? - zmieniłem temat. - Nie - odparł. - To tak jak ja. Nie ma to jak kawalerski stan, co? - Uśmiechnąłem się. Niełatwo ocenić człowieka po jednym dniu znajomości, tym bardziej trudno to zrobić, jeśli ta osoba jest małomówna. Antek taki właśnie był. Na początku sądziłem, że taką ma naturę, że jest milczkiem. Jednak w miarę upływu czasu nabrałem przekonania, że chodzi o coś zupełnie innego. On zważał na swoje słowa i unikał tematów związanych z własną przeszłością. W stolarni było coś jeszcze. W wiadrze, do którego podczas sezonu zimowego wrzucało się popiół, było mnóstwo petów... Wybrałem je wszystkie, co do jednego! Kiedy wykruszyłem tytoń, miałem trzy garści suszu. Antek nie był palaczem i z nieukrywanym politowaniem spoglądał na mnie, jakby chciał
zapytać: - Cóż ty takiego wyczyniasz?! Część tytoniu włożyłem do kieszeni na piersi, a resztę wsypałem do słoika po śrubach i odstawiłem na półkę. Będzie na czarną godzinę jak znalazł - przemknęło mi przez myśl. Z szuflady zabrałem jedną kartkę gazety, złożyłem ją w kostkę i schowałem w tylnej kieszeni spodni. Taki papier idealnie nadawał się do skrętów. Trzy doby później stojak był pusty. - Ustawcie skrzynie w rzędzie. Cztery sztuki w górę. - Norbacht spojrzał w lewo - i wzdłuż tej ściany - wskazał dłonią miejsce. - Rozpalcie w palenisku - kiwnął głową na pieco-kuchnię. Ja i Antek spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. - Macie zapałki? - zapytał. - Mam - odparłem i sięgnąłem dłonią do kieszeni spodni. - Róbcie swoje - rzucił - zaraz wracam! Dieter obrócił się na pięcie i wyszedł ze stolarni. Zanim chwyciliśmy się za skrzynie, rozpaliłem ogień. Norbacht pojawił się kwadrans później i przyniósł z sobą metalowy pręt o długości jednego metra, na jednym z końców miał prostokątną tabliczkę z wypukłym wizerunkiem orła, trzymajacego w szponach symbol swastyki. - Na każdej skrzyni trzeba wypalić ten znak - podał mi przedmiot. - Nie z boku, nie krzywo, tylko w miarę prosto i dokładnie po środku. - Przydałoby się trochę węgla - zmieniłem temat - bo drewnem trudno będzie rozgrzać taką stal. - Skąd ja ci wezmę węgiel? - warknął i marszcząc brwi, spojrzał na mnie. - Jest w kotłowni - odparłem - ale coś powinno się znaleźć na tyłach pawilonu numer cztery. Podszedłem do otwartych drzwi i wskazałem dłonią. - Chodź ze mną! Wyszliśmy na zewnątrz. Było tak, jak sądziłem. W pobliżu metalowych drzwi wiodących do kotłowni leżało sporo czarnych grudek. Pozbierałem co większe i wróciliśmy do stolarni. - Za godzinę podjedzie tu ciężarówka, załadujcie na pakę wszystkie skrzynie - powiedział Norbacht a wartownik przyprowadzi was pod Block A. - Wszystkie? - zapytałem z niedowierzaniem. - Czterdzieści skrzyń na jedną ciężarówkę? - Zmieszczą się - skwitował moje wątpliwości. - Wejdą wszystkie, co do jednej i jeszcze zostanie sporo miejsca. Nie chciało mi się wierzyć, ale wolałem się już nie odzywać. Skoro tak twierdził, to niech mu będzie. Wrzesień zbliżał się ku końcowi, a dzisiejszy poranek był chłodny i wyglądało na to, że komin złapał cug. Dorzuciłem węgla, otwierając na oścież drzwiczki paleniska. - Jak myślisz, będzie się hajcować? - spytałem Antka. Ten w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami i burknął: - Zobaczymy. Eś ty, kurwa mać, gadatliwy jesteś, jak mało kto - miałem ochotę powiedzieć mu te słowa prosto w twarz. Usiadłem na kaflach i zacząłem nieporadnie zwijać koślawego skręta. Zdobyczny tytoń ze starych petów był mocny jak jasna cholera. Sztachnąłem się głęboko, a oczy prawie wyszły mi na wierzch. Po jakimś czasie węgiel mienił się gorejącym żarem. Gardziel paleniska była jednak zbyt mała, żeby włożyć w nią prostokąt ze znakiem, który mieliśmy wypalić na skrzyniach. - Nie da rady - stwierdziłem - trzeba ściągnąć fajerki.
Cug był całkiem przyzwoity i żar bardzo szybko poradził sobie z żelastwem. Antek trzymał skrzynie, a ja każdą z nich sygnowałem hitlerowskim znakiem. Przyszło mi do głowy, że takim kolesiom jak kapo Herba, powinno się takowy wizerunek wypalać na klacie. Godzinę później przed drzwi stolarni zajechała wojskowa ciężarówka. Tak jak powiedział Dieter, wszystkie skrzynie zmieściły się bez żadnego problemu. Pokiwałem z podziwu głową, bo wychodziło na to, że temat pod tytułem "skrzynie na pace" szkopy mieli dopracowany z dokładnością co do centymetra. Faktycznie zostało jeszcze trochę wolnego miejsca. Ja, Antek i czterech innych warsztatowców zostaliśmy obarczeni nowym zadaniem. Pieczę nad nami sprawowało czterech esesmanów, a ich dowódcą był Siegmund zaopatrzony w puszkę czerwonej farby, słoik z klejem, dwa pędzle i plik kartek papieru, które przypominały formularze. - Tu są trociny - Dieter wskazał dłonią na stos worków, który piętrzył się tuż przed wejściem na Block A. - One mają zabezpieczyć elementy przed uszkodzeniem. Wszystko pakujecie do skrzyń i zasypujecie wiórami aż po brzegi. Wszystko, co ma większe gabaryty, odkładacie na bok. Wieko ma być przybite i dopiero kiedy skrzynia zostanie opisana i oklejona, wynosicie ją na zewnątrz i pakujecie na ciężarówkę. Siegmund - Norbacht zwrócił się do żołnierza - Du schreibst auf dem Deckel die Nummer auf, die auf der Tür drauf steht! Danach fühlst Du die Transportkarte aus und klebst Du die drauf! Erst danach sollen sie es auf den Laster draufladen! Verstanden? - Ja, ja ich verstehe es schon… - powiedział to takim tonem, jakby chciał rzec, że przecież nie jest idiotą. - Jednak w pierwszej kolejności - Dieter wyjął z kieszeni klucz i podszedł do drzwi, na których widniała biała tabliczka z czarnym napisem "Archiwum" - załadujecie na pakę te szafy. Otworzył drzwi pomieszczenia i przywołał nas ruchem głowy. Wewnątrz, po prawej stronie, stało pod ścianą sześć metalowych gablot, każda z nich miała cztery wysuwane szuflady oznaczone kolejno literą alfabetu. Byłem pewien, że w środku znajdują się teczki pacjentów, którzy przewinęli się przez mroczny Oddział Izolacyjny. Szafy z archiwum okazały się tak ciężkie, że do jednej potrzeba było czterech chłopa. Ten złom razem z papierami ważył chyba ze sto pięćdziesiąt kilogramów! Z niemałym trudem wtargaliśmy gablotę na szczyt schodów i prężąc się z wysiłku, dotarliśmy do zaparkowanej nieopodal ciężarówki. Wsunęliśmy tego kolosa na pakę, a potem ja z Antkiem wskoczyliśmy na górę i kantując szafę, zaczęliśmy ją przesuwać w stronę szoferki. - Ustawcie ją tak, żeby szuflady były skierowane w prawą stronę - powiedział Norbacht. - Co tak stoicie?! - warknął do pozostałej dwójki - zasuwać po następną! A wy nie wiecie która to prawa strona?! - tym razem ryknął w naszym kierunku i wskoczył na pakę. - Tyłem do burty - walnął dłonią w blachę - i dosunąć do rogu! Posłusznie wykonaliśmy jego polecenie. - Następną szafę postawicie odwrotnie, ma stać tak, żeby szuflady się stykały! Rozumiecie?! wydzierał się jak głupi. - Tak jest! - wyrzuciłem z siebie, bo jakimś cudem obudziły się we mnie stare przyzwyczajenia. Niemiec posłał mi surowe spojrzenie. Po chwili czwórka chłopaków zjawiła się z kolejną gablotą, a my ustawiliśmy ją według wytycznych. Na pace było już pięć szaf, kiedy nagle od strony wyjścia rozległ się łomot, a zaraz potem czyjś krzyk pełen bólu. - Nie ruszajcie się stąd! - rzucił Norbacht, zeskoczył z paki i podbiegł w stronę drzwi wiodących na Block A. - Chyba wyrżnęli na schodach - powiedziałem. Antek podszedł w kierunku otwartej burty, żeby zerknąć, co się dzieje. Wsparłem się plecami o brezentową plandekę i spojrzałem na szuflady.
Widniały na nich litery P, R, S, T. Coś mnie korciło i nie mogłem się oprzeć. Złapałem za uchwyt, nad którym widniała litera R i pociągnąłem ku sobie. W środku ujrzałem to, czego się spodziewałem. Był tam rząd szarych tekturowych teczek, a każda z nich miała przy górnym rancie odstającą karteczkę z imieniem i nazwiskiem. Wyjąłem pierwsze z przodu akta. Raczyński Jarosław - przeczytałem w myślach i otwierając teczkę, zerknąłem w lewo na Antka. - Co robisz, u licha?! - syknął w moją stronę i spojrzał tak, jakby chciał mi przyłożyć. - Nic nie robię - odparłem konspiracyjnym tonem - muszę coś sprawdzić. Obserwuj drzwi! Raczyński Jarosław - nazwisko brzmiało jakby znajomo, ale kiedy zerknąłem na dołączone do akt zdjęcie twarzy i obu profilów byłem pewien, że nigdy wcześniej nie widziałem tej gęby. - Urodzony dnia 21.12.1870 - Wzrokiem biegłem wzdłuż zapisanych linijek - Numer ewidencyjny... - były tam wszystkie jego dane. Przerzuciłem następną kartkę. U jej szczytu było napisane: Diagnoza z dnia 29 września 1935 roku. Poniżej była tabela, w której widniały wypunktowane objawy: Pacjent wykazuje skłonności do samookaleczenia. Zaburzenia o charakterze depresji maniakalnej. Wysoki poziom agresji. Napady złości. Niesubordynacja ruchowa. Brak koncentracji umysłowej. Zaburzenia rytmu snu. Urojenia. Lista przypadłości ciągnęła się przez całą stronę. Na kolejnej kartce był spis leków, które mu zalecono oraz szczegółowy opis metody leczenia za pomocą elektrowstrząsów. Jego teczka była dość gruba. Ostatnia strona to był akt zgonu wystawiony 14 czerwca 1938 roku, podpisany i sygnowany imienną pieczątką: pułkownik Wiesław Szyrski lekarz psychiatra. Włożyłem teczkę na swoje miejsce i wyjąłem kolejną. Rawicki Mateusz. Urodzony 23 stycznia 1891 roku. Numer ewidencyjny 93-01 Diagnoza z dnia 13 lutego 1922 roku. Objawy miał bardzo podobne, ale w opisie metody leczenia przeczytałem, że został poddany operacji, która polegała na otwarciu czaszki. Pacjent zmarł podczas zabiegu. Zgon potwierdził chirurg, kapitan Aleksander Waliczka. Pobieżnie zerknąłem jeszcze w kilka akt. Żaden z pacjentów nie przeżył, a ich śmierć zawsze była potwierdzana przez ludzi o medycznych tytułach, których nazwiska poprzedzały stopnie wojskowe. - Idą! - nerwowo szepnął Antek. Czym prędzej zamknąłem szufladę i podszedłem w kierunku otwartej paki. W drzwiach ujrzeliśmy Dietera, który mówił coś do jednego z esesmanów. Obok nich stało dwóch więźniów. Jeden z nich był chyba ranny, bo prawą nogę miał nieco uniesioną w górę i wspierał się o ramię swojego partnera. Norbacht obrócił się w naszą stronę i krzyknął: - Chodźcie tu! Zeskoczyliśmy z paki.
- Idźcie im pomóc - kiwnął głową w kierunku zejścia do podziemi. - Co się stało? - zapytałem jednego z chłopaków, którzy stali obok metalowej gabloty leżącej na schodach. - Szafa upadła tamtemu chłopu na nogę i strzaskała piszczel - odparł. - Paskudne złamanie, kość rozerwała skórę i wylazła na wierzch. Spojrzałem na plamę krwi, która majaczyła u dołu schodów. - Tylko tym razem ostrożnie, panowie - rzuciłem w ich stronę, kiedy chwyciliśmy szafę, żeby ją podnieść. Kilka chwil później ostatnia gablota trafiła na pakę ciężarówki. To w niej była szuflada z literą Z i powiem wam, że bardzo żałuję, iż nie miałem okazji zerknąć do akt Marcina Zarzecznego. Norbacht, facet ze złamanym kulasem, jego partner i jeden z esesmanów udali się na izbę chorych, a nasze czteroosobowe arbeitskommando przystąpiło do pakowania dziwnych urządzeń, które znajdowały się w podziemiach izolacyjnego. Niemcy musieli być bardzo przewrażliwieni, bo nawet na sekundę nie spuszczali nas z oczu. Nie jestem pewien, ale chyba sądzili, że możemy dopuścić się sabotażu. Tego dnia Sigmund był prawdziwym ważniakiem, usiadł w korytarzu na krześle pod ścianą, wyciągnął do przodu nogi, splótł dłonie na piersiach i drzemał. My robiliśmy swoje. Kiedy skrzynia była pełna, przybijaliśmy wieko i wtedy dopiero trafiała na korytarz. Sigmund podnosił się z miejsca. Czerwoną farbą pisał na skrzyni identyczny numer, który widniał na drzwiach pomieszczenia, potem coś skrobał na kartce formularza, smarował klejem środek wieka i przylepiał kartkę. W momencie, kiedy skończył, łapaliśmy za skrzynię i w asyście jednego ze szwei, wychodziliśmy na zewnątrz. Skrzynie jedna na drugiej ustawialiśmy piętrowo na pace, a w drodze powrotnej zabieraliśmy z sobą worek trocin. Nim zegar na wieży wybił godzinę piętnastą, zapakowaliśmy wszystko, co miało odpowiednie gabaryty. Natomiast takie rzeczy jak szpitalne szafy, szafki i szafeczki oraz biurka, zwykłe stoły, krzesła, półki i łóżka, przenieśliśmy do ostatniego pokoju po lewej. W pomieszczeniach zostało tylko kilka dużych rzeczy. Łóżko-fotel, niby-szafa rozdzielcza, jeden stół o błyszczącym, białym blacie do którego były przytwierdzone dwie metalowe rękawice oraz duża, przedziwna tuba. Miała kształt walca i przypominała fragment gigantycznej rury. Jeden wlot był zaślepiony, natomiast na drugim końcu znajdował się kulisty właz przypominający okrętową śluzę. Ta tuba była na tyle duża, że w jej wnętrzu mógł się wygodnie położyć jeden dorosły człowiek. Pomieszczenie, w którym znajdowało się to cudo, miało inne drzwi. To były metalowe, dwuskrzydłowe wrota od wewnątrz obite grubym filcem. Po otwarciu obu piór światło wejścia miało ponad metr pięćdziesiąt szerokości. Te drzwi od razu rzucały się w oczy, bo nie pasowały do pozostałych. Krawędzie futryn były zaciągnięte cementową zaprawą, a wykafelkowane ściany traciły na ich obrzeżach swoją harmonię. Niektóre płytki były spękane i jak na moje oko, to te stalowe wrota zostały zamontowane nie tak dawno temu. Pozostałe rzeczy upchnęliśmy na pakę drugiej ciężarówki, a ile namęczyliśmy się z tą cholerną tubą, to nasze. Urządzenie nie było ciężkie, ale ni jak nie szło go złapać. Udało się je wywlec dopiero wtedy, kiedy opasaliśmy walec parcianymi pasami. Na pace zaklinowaliśmy tubę drewnianymi klocami, a z drugiej strony położyliśmy szafę, która przypominała rozdzielnię i było po sprawie. Kierowca mógł jechać na drugi koniec świata i nic nie miało prawa nawet drgnąć po drodze. Wieczorem dwie ciężarówki opuściły teren wronieckiego więzienia i powiozły łupy prosto do Berlina. Jak wam wcześniej wspominałem, Dieter obarczał mnie winą za swój los i wcale tego nie ukrywał. Kiedy coś do mnie mówił, po prostu warczał, a w jego głosie brzmiała nienawiść. Przez ponad trzy miesiące nie dał mi nawet odczuć, że dobrze wykonuję swoje obowiązki. Sam nie wiem... Całkiem możliwe, że gdybym był na jego miejscu, zachowywałbym się podobnie. W każdym razie Norbacht
wybrał najprostsze rozwiązanie i zrobił sobie ze mnie chłopca do kopania. Domniemywam też, że w tym czasie, kiedy wszystkie arbeitskommanda były jeszcze zakwaterowane w jednym budynku, Dieter szepnął Hansowi słówko, żeby zapewnił mi odpowiednią rozrywkę. Dobrze się znali, więc Oberscharführer Hans Schoch, który był dowódcą na Blocku A w najmniej odpowiednich godzinach angażował mnie do sprzątania. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądała posadzka, gdy na blok wracały grupy pracujące na zewnątrz. Po takim przemarszu korytarz przypominał chlew. Piach, glina, błoto, po prostu syf. Kiedy wszyscy znajdowali się w swoich celach i padali plackiem na pryczę, wtedy od strony dyżurki rozlegał się donośny głos: - Neunundzwanzig elf! To był dla mnie sygnał, że mam zbiec schodami w dół i złapać za szczotę. Wiadro, woda, szmata, garść wiórów szarego mydła i wiśta wio! Czasami bywało tak, że kiedy ledwo skończyłem sprzątać, to pojawiała się kolejna ekipa niewolników i apiać od nowa. Potem przyjeżdżała wydawka z wieczornym posiłkiem. Wtedy miałem obliczony czas. Zdążyłem zjeść pomyje, którymi nas karmili, wypalałem skręta, a po chwili ktoś znowu na dole darł ryja: - Neunundzwanzig elf! Moje życie ponownie zamieniło się w rutynę, a że w przeszłości miałem z nią do czynienia każdego dnia, bardzo szybko pogodziłem się ze swoim losem. Jeżeli arbeitskommanda wracały na czas, wyrabiałem się ze sprzątaniem zanim została ogłoszona cisza nocna. Jeżeli któreś się spóźniało, kładłem się spać później. Heh, skąd ja to znałem? Już kiedyś byłem etatowym sprzątaczem, a teraz nabrałem przekonania, że chyba ciąży na mnie jakaś pieprzona klątwa szmaty i szczoty. Ten dzień, kiedy wynieśliśmy graty z podziemi izolacyjnego wyglądał podobnie. Wieczorem wyglancowałem korytarz, a kiedy już zrobiłem swoje, wróciłem do celi, usiadłem na pryczy i skręciłem fajeczkę. Włożyłem peta w mosiężną fifkę i zapaliłem. Plan był prosty. Wypalam szluga i kładę się spać. Nie miałem, tak jak inni, problemów ze snem. Czasami wystarczyło, że naciągnąłem koc na grzbiet, zamknąłem oczy i już mnie nie było. Pochyliłem się, żeby rozsznurować buty, kiedy nagle usłyszałem: - Neunundzwanzig elf! - Ja pierdolę! - warknąłem pod nosem i wybiegłem z celi. Wszystko byłem w stanie znieść, ale to durne bieganie doprowadzało mnie do szału. Na korytarzu, tuż przed wejściem do dyżurki stał w rozkroku Oberscharführer Schoch i patrzył jak zbiegam schodami w dół. - Nimm das weg! - wskazał dłonią na wiadro i miotłę, która stała oparta o ścianę. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Intuicyjnie złapałem za sprzęty, na które wskazał. Niemiec pchnął mnie w kierunku wyjścia. - Die Treppe runter, zum Keller! - Warknął za moimi plecami. Obróciłem się przez ramię. - Ab runter! In den Keller! - Machnął dłonią w kierunku schodów wiodących do podziemi. Hans przekręcił włącznik, a w wykafelkowanym korytarzu rozbłysły dwa rzędy świateł. - Alles soll hier glänzen! Der Flur soll sauber sein, wie die Möse einer Jungfrau - powiedział i zaśmiał się rubasznie. - Alle Räume sollen gereinigt werden, hast Du es verstanden? Alle! Verstehst Du! Verstehst Du! - z wściekłością powtórzyłem w myślach. Wiedziałem, że pyta czy rozumiem, już zdążyłem poznać znaczenie tych dwóch słów "Verstehst Du". - Tylko co niby, kurwa mać, mam rozumieć! Gówno rozumiem! Mogłem się jedynie domyślić, że skoro mam w dłoniach wiadro i szczotę, to muszę tu posprzątać.
Schoch przez moment patrzył na moją twarz i chyba dotarło do jego szwabskiej mózgownicy, że nie wiem, o co chodzi. Złapał mnie za kołnierz więziennej bluzy i zaczął ciągnąć jak manekina na koniec korytarza. Kiedy mijaliśmy któreś z pomieszczeń, wskazywał do środka palcem i prawie wrzeszczał: - Hier sollst Du putzen! Hier sollst Du putzen! Hier sollst Du putzen! - zatrzymał się. - Hast Du es jetzt verstanden, Du dumme Pole?! - Wlepił w moje źrenice swój wzrok. - Es soll überall sauber sein! Sauber! Światło żarówek odbijało się w białych kafelkach, a na twarzy człowieka, który jakiś czas temu bez wahania zastrzelił tego adwokata, który chciał pogadać z Fickenem, malowała się trupio blada poświata. W tej samej chwili dopadło mnie przeczucie, że jeśli nie zareaguję w jakikolwiek sposób, to może się stać coś złego. - Jawohl Herr Oberscharführer - wydukałem. - Jawohl. Przez chwilę patrzył na mnie jak na klauna w cyrku i nagle zaniósł się śmiechem. Puścił kołnierz mojej bluzy, poprawił dłonią wymięty materiał i poklepując mnie po policzku, powiedział: - Morgen, früh soll es hier sauber sein! Ab an die Arbeit! - Po czym obrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów. Spoglądałem na jego plecy i dopiero kiedy zniknął za zakrętem, poczułem ulgę. - Nockę mam z głowy - szepnąłem sam do siebie patrząc, na drugi koniec białego tunelu. W wiadrze była wysłużona ścierka i nieduży woreczek z wiórami szarego mydła. Chwała Bogu, że większość pomieszczeń miała dostęp do bieżącej wody. Zabrałem się do roboty. Kiedy dotarłem do ostatniej sali, musiało być już grubo po północy, bo czułem senne znużenie. To pomieszczenie było inne niż pozostałe. Zdecydowanie większe. Pod ścianą stało sześć metalowych łóżek, a ich widok od razu skojarzył mi się z izbą chorych. Zacząłem przesuwać wyrka na drugą stronę i nagle mój wzrok przykuła jedna z kafelek. Była w rogu, tuż nad górną krawędzią łóżka. Odsunąłem łoże w stronę drzwi, przykucnąłem i spojrzałem na glazurę. Przejechałem dłonią po zakurzonej podłodze, a potem umorusanymi palcami potarłem płytkę. Brud wszedł w zarysowaną powierzchnię. Pojawił się niewyraźny napis. Wyglądał tak, jakby ktoś leżąc na łóżku wyrył w szkliwie koślawe litery. Przekręciłem szyję w lewo i poczułem, jak zimny dreszcz otula mi kark - NIGDY MNIE TU NIE BYŁO. Nie wiem, dlaczego tych kilka słów wywołało u mnie to upiorne mrowienie, ale pamiętam, że w tej samej chwili poczułem grozę tego miejsca. Białe kafelki błyszczały niczym ślepia szaleńca i z każdej strony wpatrywały się we mnie ze zwierzęcym pożądaniem. Mógłbym przysiąc, że te ściany na swój sposób były... żywe. Odskoczyłem do tyłu i trąciłem nogą wiadro z wodą. Stalowy cylinder zakołysał się w miejscu. Chciałem złapać za obręcz, ale ocynkowany kubeł jakby pchnięty niewidzialną siłą, przewrócił się z łoskotem na bok i cała zawartość wylała się na posadzkę. Wiadro kolebało się wte i wewte, tafla wody rozlała się po całym pomieszczeniu, a ja nie wiedząc czemu, zamarłem w bezruchu. Mdłe światło żółtych żarówek i białe kafelki ścian drżącym odbiciem spoglądały na mnie z mokrego zwierciadła. Ten widok miał w sobie coś hipnotyzującego, a to cholerne wiadro nadal kołysało się od prawa do lewa, jakby nie miało zamiaru się zatrzymać. Sterczałem sparaliżowany strachem i nie potrafiłem się ruszyć. Zgrzyt stali gibającej się po terakotowej posadzce świdrował mi uszy. Z każdej strony czułem zimny wzrok czający się za błyszczącą warstwą szkliwa. Nagle demon żyjący w mojej wyobraźni przebudził się z rykiem. W głowie usłyszałem wściekły wrzask mojej zmory. Końska ochrypłym głosem krzyknęła z całych sił: - Uciekaj stąd!!! W tej samej sekundzie obróciłem się na pięcie i rzuciłem w kierunku drzwi. Drogę zagradzało mi łóżko, które wcześniej przesunąłem. Chciałem je przeskoczyć, ale nie wybiłem się wystarczająco mocno w górę, zawadziłem stopą o metalowy kant i runąłem przez próg, padając prosto na pysk. Uderzyłem brodą w posadzkę i na moment pociemniało mi w oczach. Na klęczkach rzuciłem się przed siebie, byleby
jak najdalej od tego parszywego pokoju. Poderwałem się na równe nogi i przerażony pobiegłem w kierunku schodów. Przez kilka chwil nie mogłem złapać oddechu. Chryste Panie - przemknęło mi przez myśl - to jakieś przeklęte miejsce! Musiałem zapalić. Siedziałem na schodach z podkulonymi kolanami i nie miałem odwagi ruszyć się z miejsca. Siedziałem już chyba z pół godziny, bo paliłem trzeciego skręta. Nie mogłem skupić myśli na niczym innym, a wszystko, co zaprzątało mi głowę, tyczyło się Oddziału Izolacyjnego. Wszystko. Odgrzebywałem w pamięci każdą opowieść, jaką kiedyś słyszałem o tym miejscu. Wszelkie plotki i banialuki, które lubili sobie pociskać więźniowie. Porucznik Zarzeczny jak żywy jawił się w mej wyobraźni. Odżyły parszywe wspomnienia, jak młody, zdrowy człowiek przeistacza się w tępego, grubego debila. Tak było, to właśnie mu zrobili. Tutaj! W tym pierdolonym miejscu, połyskującym białą glazurą. A te akta, które przejrzałem? Czy to nie był wystarczający dowód na to, że działy się tutaj straszne rzeczy? A ten koślawy grawer na płytce? Jak to możliwe, żeby człowiekowi przyszła do głowy taka myśl? - Nigdy mnie tu nie było - szepnąłem pod nosem. Wszystko byłem w stanie zrozumieć. To, że świat bywa podły, że ludzie potrafią być okrutni i że czasami w naszym życiu dzieją się rzeczy, które wołają o pomstę do nieba. Nigdy wcześniej nie wierzyłem w jakieś nadprzyrodzone zjawiska, zagubione dusze czy nawiedzone miejsca. Jednak ostatni pokój po prawej napawał mnie strachem. Tam czaiło się coś złego. Czułem to. Na samą myśl o tym, że muszę tam wrócić i zrobić porządek, dostawałem gęsiej skórki. Wolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Naprawdę miałem stracha przekroczyć próg tego cholernego pomieszczenia. Zatrzymałem się przed wejściem i w tym samym momencie wszystkie światła w korytarzu zadrżały, jakby w elektrycznych przewodach nastąpił spadek napięcia. Przypadek?! Chryste! Coś ścisnęło mnie za gardło i wyraźnie poczułem jak z wnętrza pokoju powiało chłodem. Wzdrygnąłem się nerwowo, zrobiłem krok w tył i syknąłem pod nosem: - Nie bądź głupi! Spojrzałem na szklane klosze jarzące się żółtym blaskiem. Naprawdę miałem ochotę wziąć nogi za pas i zwiewać stamtąd jak najdalej. Przysięgam na Boga, że bałem się wejść do środka. Nagle usłyszałem, jak od strony schodów dobiega odgłos podkutych butów. Ich dźwięk sprawił, że złapałem za krawędź łóżka, które zagradzało wejście i przesunąłem je w prawo. Wpadłem do środka. Postawiłem wiadro, złapałem za szczotę i szybko zacząłem wycierać wodę z posadzki. - Neunundzwanzig elf! - To był Schoch, rozpoznałem jego głos. - Herr Oberscharführer - wychyliłem się zza futryny. Spojrzał na mnie, a potem ruszył wolnym krokiem i zaglądał do pozostałych pomieszczeń. Nim dotarł do pokoju, w którym byłem, zdążyłem ogarnąć bajzel. Leżałem na pryczy i nie mogłem zasnąć. Nigdy mnie tu nie było - po raz kolejny w zakamarkach umysłu wyszeptałem to straszne zdanie. W roku 1939 minęło dokładnie pięćdziesiąt lat od chwili zakończenia budowy wronieckiego więzienia. I tak sobie myślę, że jeśli podziemia izolacyjnego funkcjonowały już pół wieku, to przez ten czas zło musiało tam głęboko zapuścić swoje korzenie. Jest takie stare powiedzenie, że zło przyciąga zło, na takiej samej zasadzie, jak swój lgnie do swego. Dowodem na to jest fakt, że z początkiem 1940 roku ta część budynku została oddana do dyspozycji gestapo. Dziesiątki ludzi doznało tam bólu i cierpienia, a morze krwi spłynęło po ścianach wyłożonych glazurą. Przeklęte miejsce odżyło na nowo. Jeśli chodzi o mnie, to moja noga nigdy więcej nie postała w korytarzu wyłożonym białymi kafelkami, ale po latach zacząłem o nim śnić. Dostałem prawdziwej obsesji, koszmary nawiedzały mnie każdej nocy. O szczegółach opowiem jednak w swoim czasie.
W poniedziałek, 2 października, Antek miał imieniny. Dzień zaczął się tak jak zwykle. Pobudka, śniadanie, a zaraz potem zbiórka. Pogoda była paskudna. Ulewny deszcz zacinał kaskadami i zanim wszystkie arbeitskommanda ustawiły się we właściwe kolumny, każdy z nas przypominał topielca. W głębi duszy współczułem tym, którzy mieli przed sobą perspektywę pracy na zewnątrz. W taką pogodę nietrudno o zapalenie płuc albo grypę. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że za kilka minut przekroczę próg stolarni i rozpalę ogień w pieco-kuchni. Dla takiej chwili, warto było żyć. Zwartą grupą zmierzaliśmy w kierunku więziennego dziedzińca, kiedy przez bramę wjechały dwie ciężarówki. Esesman, który szedł na przedzie naszej kolumny, podniósł do góry dłoń, a zaraz potem pozostali członkowie eskorty zaczęli się wydzierać: - Halt! Stehen bleiben! Wokół pojazdów zaroiło się od żołnierzy, którzy wściekle wykrzykiwali komendy. Po chwili zaczęli otwierać burty i podnosić plandeki. Na pakach ciężarówek ujrzeliśmy przestraszonych cywili. - Oho, przywieźli następnych przesiedleńców - ktoś odezwał się za moimi plecami. - Gówno tam, nie przesiedleńców - odpowiedział mu inny głos. - Przywieźli kolejne ręce do pracy. Przy samochodach trwało zamieszanie, jakiś starszy mężczyzna nie mógł zejść, wtedy jeden z Niemców podszedł do niego i brutalnie pociągnął go za poły płaszcza. Wiekowy jegomość padł plackiem na bruk, a wtedy ten szkop zaczął go tarmosić za kołnierz. Psy ujadały jak wściekłe, esesmani wrzeszczeli, raz po raz ktoś oberwał kolbą karabinu, a jakieś przerażone dziecko wybuchnęło płaczem. - Ciekawe skąd są? - szepnął człowiek, który stał z mojej prawej strony. A jakie to ma znaczenie? - odpowiedziałem mu w myślach. Niemcy poganiali ludzi w stronę wejścia do głównego budynku. Jakiś facet trzymał pod pachą niedużą walizkę, ktoś z tyłu wpadł na niego i zupełnie niechcący wytrącił mu przedmiot. Walizka uderzyła o bruk i otwarła się na oścież. Z wnętrza wypadły jakieś ubrania i sztućce, które z łoskotem uderzyły o kocie łby. Esesman, który stał najbliżej, zaczął się na niego wydzierać, kiedy ten w popłochu zbierał swój dobytek. Po chwili żołnierze i cywile zniknęli nam z oczu. - Dzisiaj mam imieniny - pochwalił się Antek, kiedy dokładałem drew do paleniska. - Dzisiaj? - Uśmiechnąłem się. - No to wszystkiego najlepszego chłopie. - Wstałem i klepnąłem go w ramię. - Szkoda, że nie możemy wznieść żadnego toastu - zażartowałem. - Ano, szkoda - potwierdził. - Pamiętasz, co robiłeś w swoje imieniny zeszłego roku? - zagadnąłem, bo chciałem być miły. Spojrzał na mnie, a jego oczy nagle zrobiły się jakieś inne. Smutne, zamyślone, nieobecne. Mógłbym przysiąc, że w pewnym momencie pragnął powiedzieć coś ważnego, wziął głęboki oddech, jakby tym sposobem chciał się przełamać albo dodać sobie odwagi, jednak po chwili rzekł: - Zalałem się w trupa. W tym samym momencie obrócił się na pięcie i podszedł do stojaka z deskami. Wybrał kilka, złapał je pod pachę i zmierzając w kierunku drugiego pomieszczenia, powiedział: - Lepiej weźmy się za robotę. No to pogadaliśmy - skwitowałem w myślach. - Nic nowego, że też musiałem trafić na takiego dziwaka! Korciło mnie, żeby go zapytać: - Hej Antek, co z tobą? Złożyłeś śluby milczenia?! Cóż mogłem za to, że facet był, jaki był? Posiadał tylko jedną cenną zaletę, był cholernie robotny. Pracując z nim ramię w ramię, człowiek nie miał czasu, żeby się poobijać. Kilka dni wcześniej Niemcy przywieźli z tartaku pełną ciężarówkę desek. Cały materiał miał pójść na skrzynie, ale dzień później w stolarni zjawił się Norbacht, przyniósł ze sobą prowizoryczny rysunek techniczny i kazał nam zrobić dziesięć stołów. Po co? Na co? Dla kogo? Tego nam nie powiedział. Żadne tam cuda, prosta konstrukcja, konkretne wymiary. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że w
pomieszczeniu łodygowni powstanie nowy warsztat, który zajmie się produkcją sznurka. Robiliśmy co do nas należy. Ja urzędowałem na swoim starym stanowisku, czyli w pomieszczeniu, gdzie znajdowała się pieco-kuchnia, a Antek pracował w drugim. Zasady były podobne do tych, które panowały kiedyś. Nikt nas nie pilnował, nikt nad nami nie sterczał. Raz na jakiś czas w drzwiach pojawiał się wartownik, a samowolne wyjście ze stolarni groziło śmiercią. Teraźniejszość od przeszłości różniła się tym, że pracowaliśmy dwanaście godzin dziennie i nie dostawaliśmy za to nawet złamanego grosza. No i oczywiście kiedyś było konkretne żarcie, a teraz karmili nas ochłapami. Było kilka minut po trzynastej, kiedy drzwi otwarły się z hukiem, a w ich świetle ujrzałem Dietera. Miał na sobie ciemnozieloną pałatkę, bo na zewnątrz nadal lało jak z cebra. Wpadł do środka i szybkim krokiem podszedł do stojaka z deskami. - Chodź tutaj! - prawie krzyknął w moim kierunku. Odniosłem wrażenie, że jest jakiś inny. Roztrzęsiony, pobudzony, podenerwowany, po prostu nieswój. - To są najgrubsze belki? - wskazał dłonią na stertę. - Nie - odparłem. - W drugim pomieszczeniu są większe - kiwnąłem głową. - Pokaż mi! Kilkanaście masywnych krawędziaków leżało pod ścianą. - Wyłącz tę piłę! - naskoczył na Antka. - Jakie to jest długie? Chwyciłem za miarkę. - Cztery i pół metra - podałem mu wymiar. - Vier ein halb Meter - powtórzył szeptem. - Dobrze. - Przez chwilę stał bez ruchu, jakby się nad czymś zastanawiał. - Odstawiacie swoją robotę, bo trzeba zrobić coś innego. - Spojrzał po naszych twarzach. - Jakaś kartka i ołówek! Już! - rzucił komendę, a potem sam do siebie zaczął mamrotać pod nosem - vier ein halb Meter… es wird schon gut sein… Ein Meter und fünfzig Zentimeter lassen wir rein, drei Meter bleiben… oben müssten es zwei Meter und fünfzig Zentimeter sein… Podałem mu kajet i ołówek. Podszedł do stołu. - Chodźcie tutaj - kiwnął na nas głową. - Trzeba zrobić coś takiego. - Zaczął rysować. To coś wyglądało jak odwrócona do góry nogami litera U. - Te dłuższe ramiona mają mieć cztery i pół metra, a górna belka - wskazał rysikiem na poprzeczną kreskę - dwa i pół. - Panie Norbacht, niech nam pan powie, do czego to ma służyć - zasugerowałem i zaraz zapytałem: To coś będzie stać, wisieć, leżeć? Czy ta konstrukcja ma być stabilna? - dociekałem. Dieter spojrzał mi w oczy i rzekł: - Musi być stabilna. Dłuższe elementy zostaną wkopane w ziemię na głębokość półtora metra. - Zrobił krótką pauzę. Wziął głęboki oddech i powiedział głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. Człowiek będzie na tym wisiał. Kiedy usłyszałem te słowa, poczułem na karku zimny, nieprzyjemny dreszcz. Spojrzałem na jego pałatkę, po której spływały krople deszczu. Na kilka chwil zapadła cisza i nagle, ku mojemu zaskoczeniu, odezwał się dzisiejszy solenizant: - Tu trzeba zrobić zastrzały - wskazał palcem na miejsca, gdzie pionowe belki łączyły się z poprzeczną - i muszą być jeszcze odciągi, bo samo wkopanie może nie wystarczyć. - Wy jesteście stolarzami - stwierdził Norbacht - ja się na tym nie znam. Chcecie mojej rady? zapytał i spojrzał na zegarek. - Zróbcie to dobrze, bo Sturmbannführer Ficken życzy sobie, żeby najdalej za pięć godzin szubienica stała przed wejściem na Block A. Wy macie ją zrobić i potem postawić w miejscu, które wam wskażę. - Możemy tam teraz pójść? - zapytał mój współtowarzysz. Dieter uniósł do góry brwi, spojrzał mu w oczy i zapytał:
- W jakim celu? - Żeby pokazał pan dokładne, gdzie będzie stać, bo z doświadczenia wiem, że nie obejdzie się bez dodatkowych odciągów - wyjaśnił. Słuchałem tego co mówił i zachodziłem w głowę, jakie doświadczenia miał na myśli? Norbacht, wzruszył ramionami i powiedział: - Dobrze. W takim razie chodź ze mną. Usiadłem na stole przy oknie i patrzyłem jak Dieter i Antek maszerują w strugach deszczu wzdłuż siatki spacerniaka. To jakiś chory absurd! To nie dzieje się naprawdę - w myślach mówiłem sam do siebie. - To jakieś pierdolone szaleństwo! Kurwa mać! Ja mam zrobić szubienicę?! Chryste Panie! Dłonią nerwowo głaskałem moje krótko ostrzyżone włosy. - A ten, o dziwo, rozgadał się na całego! Co to ma być?! Zerknąłem na moją bluzę, która leżała na kaflach pieco-kuchni. Musiałem zapalić. Wyjąłem z kieszeni poskładaną kartkę, w której miałem wykruszony tytoń i zrobiłem solidnego skręta. Kwadrans później Antek w asyście wartownika wrócił na stolarnię. Wziął kajet, narysował szkic i w kilku zdaniach wyjaśnił mi, w czym rzecz. - Norbacht wybrał plac na skwerku, na lewo od bramy. Przygotujemy wszystkie elementy i zmontujemy je na miejscu. Górną belkę osadzimy na klinach, po bokach damy zastrzały i zakotwimy ją za pomocą prętów do więziennego muru. Nic tego nie ruszy - powiedział z nieukrywaną dumą, a na koniec dodał: - Zrobimy im taką szubienicę, która przetrwa nas wszystkich! Patrzyłem na mojego współpracownika zaskoczonym wzrokiem. Miałem wrażenie, że to koszmarne zadanie, które musieliśmy wykonać, traktuje jak miłą, imieninową niespodziankę, która spadła mu prosto z nieba. - Bierzmy się za robotę! - Klasnął w dłonie. Nie wytrzymałem, coś we mnie pękło, poniosły mnie nerwy i marszcząc brwi, warknąłem wściekle: - Ciebie to bawi?! Spierdalaj! Sam sobie to rób! - Pchnąłem przed siebie deski, które leżały na blacie i kilka z nich runęło z trzaskiem na podłogę. Nawet nie zdążyłem zareagować. Antek złapał mnie prawą dłonią za grdykę i energicznie pchnął do tyłu. Uderzyłem potylicą w ścianę, a zaraz potem poczułem jak jego palce zaciskają się na moim gardle. Miałem wrażenie, że moja twarz robi się sina, a oczy wychodzą na wierzch. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Nogi zamieniły się w watę, a ramiona były jak dwie marmurowe bryły, których nie potrafiłem unieść. Przyciągnął mnie ku sobie, a zaraz potem ponownie pchnął z całych sił na ścianę. Tym razem walnąłem czaszką tak mocno, że aż pociemniało mi w oczach. Puścił mnie, a ja bezwiednie osunąłem się na podłogę z trudem łapiąc powietrze. Antek przykucnął, chwycił mnie za szczękę i patrząc mi prosto w oczy powiedział: - Nic do ciebie nie mam, nie chcę ci zrobić krzywdy i nie chcę ci zaszkodzić, ale jedziemy na tym samym wózku i będziesz posłusznie robił wszystko, co nam każą. Rozumiesz? A teraz wstawaj. Podniósł się i wyciągnął do mnie dłoń. Wstałem o własnych siłach, nie podałem mu ręki. Dłonią pogłaskałem obolałe gardło. - Nic ci, nie będzie - powiedział. - Odwał się! - warknąłem. Pokiwał głową i rzekł: - Zachowujesz się tak, jakbyś niczego nie rozumiał. - A co mam niby rozumieć?! - warknąłem. Byłem wściekły, moja duma została sponiewierana, ale nie miałem odwagi, żeby się jemu postawić. Bałem się go. Facet przerastał mnie masą i siłą, jeśli tylko by chciał, bez trudu powaliłby mnie jednym
ciosem. - Posłuchaj. - Położył mi dłoń na prawym barku i delikatnie zacisnął palce. - Nie jestem twoim wrogiem. - Drugą ręką sięgnął do kieszeni spodni. - Mam coś dla ciebie - wyjął dwa papierosy chciałem ci coś postawić na te moje imieniny. Proszę. Zapal sobie coś normalnego. Byłem zdezorientowany. - No weź! - Uśmiechnął się i kiwnął głową. - Myślisz, że tak łatwo jest tutaj zdobyć fajki? Nic nie odpowiedziałem, a wzrok wlepiłem w szlugi, które trzymał w palcach. - Trzymaj. - Chwycił mnie za rękę i włożył w dłoń papierosy. - Usiądźmy na chwilę, zapal sobie, odpręż się, pogadajmy. Podszedł do stołu, przesunął deski i usiadł na blacie. - Spocznij na ciepłym. - Dłonią wskazał na pieco-kuchnię. Zrobiłem to. Antek, patrząc mi w oczy, zaczął mówić: - Walczyłem w czasie I wojny światowej. W 1916 trafiłem do niemieckiej niewoli. Dwa lata przesiedziałem w lagrze i byłem jednym z nielicznych, którym udało się przeżyć. Przetrwałem dlatego, że robiłem to, co mi kazali. To jest proste. Bardzo proste. Teraz też wszystko jest proste. Są ci, którzy rządzą - machnął lewą dłonią - i są ci, którzy muszą słuchać - wykonał ten sam gest drugą ręką. - Widziałem jak śmierć zabiera tych, którzy strugali bohaterów. Znałem ludzi, którzy nie chcieli wykonywać poleceń i widziałem, jak wyglądał ich koniec. Ja chciałem przeżyć i teraz też tego chcę, rozumiesz? - zapytał. - A jak jest z tobą? Chcesz przeżyć czy trafić do piachu? - Uniósł do góry brwi i zrobił taką minę, jakby oczekiwał mojej odpowiedzi. - Chcę przeżyć - odparłem. - Świetnie. W takim razie łączy nas wspólny cel. Ty i ja musimy współpracować. Skoro każą nam robić skrzynki, robimy skrzynki, każą robić stoły, robimy stoły, a jeśli każą nam zrobić dwadzieścia szubienic, to też je zrobimy. I najważniejsze jest to, że wszystko wykonamy solidnie, nie będzie żadnej fuszerki. Udowodnimy tym skurwielom, że znamy się na swoim rzemiośle i uwierz mi na słowo, że oni to docenią. Jeśli będą nas doceniać - klarował mi jak dziecku - mamy szansę, żeby przetrwać. Proste, prawda? Byłem na niego zły, ale rozsądek podpowiadał mi, że ma rację. - Dwa lata byłeś w niewoli? - zapytałem podejrzliwie. - Tak - potwierdził. - To pewnie znasz niemiecki - stwierdziłem. - Potrafisz gadać i rozumiesz, co mówią, tak? Antek pogładził palcami kąciki ust i po chwili rzekł: - Będę z tobą szczery, ale niech to zostanie między nami. Tak, znam niemiecki. - Oni o tym wiedzą? - dociekałem. - Nie. - Dlaczego się nie przyznałeś? - Bo obarczyliby mnie jakąś odpowiedzialnością, a ja wolę trzymać się z boku. Dobra, dosyć tych zwierzeń. - Uderzył dłońmi w uda. - To jak będzie między nami? Możemy zapomnieć o tym, co stało się kilka minut temu? Sztama? - Wyciągnął w moim kierunku prawą rękę. Złapałem go za dłoń i powiedziałem: - Ale tylko pod jednym warunkiem. - Pod jakim warunkiem? - zapytał. - Nauczysz mnie niemieckiego. Spojrzał na mnie spode łba i rzekł łagodnym tonem: - Możemy spróbować, ale nie nauczę cię ani pisać ani czytać, bo sam nie potrafię. - Wystarczy mi, jeśli będę umiał gadać - stwierdziłem.
- Dobrze kombinujesz, warto znać język wroga - uśmiechnął się. - Tylko pamiętaj o jednym. Pochylił się nieco w przód i powiedział: - Jeżeli będziesz pojętnym uczniem, to nigdy się przed nimi nie zdradź, że cokolwiek rozumiesz. Późnym deszczowym popołudniem przystąpiliśmy do montażu, a ja przekonałem się, co według Antka znaczyło określenie - solidna robota. Nie było miejsca na żadne niedociągnięcia i prowizorki. Wszystko musiało być idealnie ustawione, oczko wody w poziomicy nie miało prawa odchylić się nawet o milimetr. Dieter schronił się wewnątrz budynku. Stał oparty o ścianę tuż za drzwiami wiodącymi na Block A i obserwował nasze działania. - Ta cholerna ulewa chyba nigdy się nie skończy - prawie jęknąłem i rękawem bluzy przetarłem twarz. Miałem wrażenie, że moje przemoczone na wskroś ubranie jest ciężkie niczym zbroja. Skwerek, gdzie wkopaliśmy drewniane bale przypominał bajoro, a wybrukowany plac zamienił się w jedną wielką kałużę. Świat tonął w strugach deszczu. Istny potop. Złowieszcze niebo ponad naszymi głowami miało barwę ciemnego ołowiu. Z wylotu rynny zakotwionej przy lewej krawędzi budynku deszczówka waliła szerokim strumieniem. Jakiś czas temu studzienka kanalizacyjna po drugiej stronie bramy wybiła, a potoki rwącej wody mknęły dalej w kierunku więziennego dziedzińca. - Szlag trafił twój tytoń - powiedział Antek i ruchem głowy wskazał kieszeń na mojej lewej piersi. Spojrzałem po sobie. - Kurwa mać - szepnąłem przez zaciśnięty zęby. Na szarym drelichu widniała rozlana, brązowa plama. Że też o tym nie pomyślałem - warknąłem w duchu. Nim zegar na wieży wybił godzinę osiemnastą, ktoś w głównym budynku przekręcił włącznik i wszystkie więzienne latarnie zapłonęły żółtym blaskiem. Właśnie osadzaliśmy górną belkę, kiedy po drugiej stronie więziennego muru usłyszeliśmy odgłos maszerującej kolumny. Zewnętrzne arbeitskommanda wracały z pracy. Oczami wyobraźni już widziałem ubabrany korytarz... Nagle w wejściu pojawił się Schoch, zamienił kilka słów z Dieterem, a potem stanął na środku placu i przez otwartą na oścież bramę spoglądał w stronę więziennego dziedzińca. Dwa długie pręty, każdy gruby jak kciuk, posłużyły nam za odciągi. Z jednej strony przymocowaliśmy je konkretnymi hakami do muru, a z drugiej do pionowych belek. - Żadna siła tego nie ruszy - stwierdził Antek - no chyba, że piorun w to przypierdoli - walnął otwartą dłonią w masywnego krawędziaka. - Gotowe? - tuż za naszymi plecami usłyszeliśmy głos Norbachta. - Tak jest, gotowe - odparł Antek - nawet nie drgnie. - Złapał za belkę. - Bierzcie sprzęt - kiwnął głową. Mieliśmy ze sobą dwie drabiny malarskie, bez których nie bylibyśmy w stanie sobie poradzić i skrzynkę z narzędziami. - Chociaż nie, jedną zostawcie - zdecydował Dieter i kazał mi położyć drabinę wzdłuż muru. Ruszyliśmy przodem. W połowie drogi do więziennego dziedzińca minęliśmy leśne arbeitskommando. Połowa ludzi powłóczyła nogami, a na ociekających deszczem twarzach malowało się zmęczenie. Jeden z mężczyzn tak cherlał, jakby miał zaraz wypluć płuca. - Zatrzymajcie się! - rozkazał Dieter, kiedy mijaliśmy bramę wjazdową. Kiwnął na jednego z wartowników, coś mu powiedział, a potem znowu zwrócił się do nas: - Pójdziecie z tym żołnierzem. Drabinę zostawcie w garażu - wskazał ręką w stronę budynku obok pralni - a narzędzia do stolarni. - Spojrzał w górę na zegar. Dochodziło wpół do siódmej. - Zostało jeszcze trochę czasu - stwierdził - więc czekacie tam na odbiór. - Tak jest - odparliśmy. Odbiór polegał na tym, że każdego dnia tuż po dziewiętnastej zjawiał się wartownik i pod jego
eskortą opuszczaliśmy miejsce pracy. Prowadził nas na dziedziniec, gdzie była zbiórka wszystkich warsztatowców, a potem zwartą kolumną maszerowaliśmy na Block A. - Jest jeszcze żar - stwierdziłem, kiedy otworzyłem drzwiczki paleniska. - No to rozpalaj chłopie! - Antek rzucił w moją stronę i zaczął się rozbierać. Dorzuciłem drew, dmuchnąłem kilka razy i po chwili buchnął ogień. Spojrzałem na niego i powiedziałem: - Przecież to bez sensu, zmokniemy zanim dojedziemy na blok. - Może do tej pory przestanie padać - odparł z nadzieją w głosie. - Lepiej mieć na sobie coś wilgotnego niż mokrego. Co mi tam szkodzi - szepnąłem w myślach i poszedłem w jego ślady. Najpierw jednak nad blatem stołu wysypałem z kieszeni rozmoknięty tytoń. - Jeszcze jest do uratowania - mruknąłem pod nosem. Staliśmy na golasa i każdy z nas wykręcał swoje ciuchy. Wody było tyle, że nazbierałoby się ze dwa wiadra. Czasu mieliśmy niewiele. Najgorzej było z butami. Cholerna skóra nasiąknęła wodą jak gąbka. Rozsznurowałem obuwie i położyłem je podeszwami do góry tuż obok fajerek. Potem sięgnąłem po słoik, w którym trzymałem tytoń, zrobiłem sobie na wieczór trzy skręty i schowałem je do papierośnicy. Antek stał tyłem do mnie i wtedy zobaczyłem, że przy prawej łopatce miał dwie paskudne blizny po kulach. - Co myślisz o naszej dzisiejszej robocie? - zapytałem. - Nic - odparł i wzruszył ramionami. - A co tu myśleć? - Nie wiem... - Po chwili dodałem: - Czuję się z tym jakoś nieswojo. Na nic się zdało nasze suszenie, bo kiedy zjawił się wartownik, deszcz lał z taką samą siłą, jak wcześniej. Nim dotarliśmy na miejsce zbiórki warsztatowców, nasze ciuchy znowu były mokre. Po kilku minutach całą grupą ruszyliśmy w stronę budynku, gdzie były zakwaterowane arbietskommanda. Coś było nie tak. Z oddali ujrzałem, że tuż za bramą kręcą się uzbrojeni esesmani odziani w pałatki, a armia niewolników stoi w dwuszeregu. Kazali nam dołączyć do pozostałych. Sterczeliśmy w tej cholernej ulewie dobry kwadrans i nikt z naszych nawet nie śmiał odezwać się słowem. Deszcz chłostał zaciekle, jakby matka natura też była przeciwko nam. Nie rozglądałem się na boki, nie wiem, ilu nas było. Wpatrywałem się w konstrukcję, którą zrobiliśmy z Antonim. Do górnej belki był przywiązany sznur z pętlą szubieniczną i nie potrafiłem od niego oderwać oczu. Wtem w drzwiach pojawił się Oberscharführer Schoch. W dłoni trzymał szmatę. Prężnym krokiem podszedł do beczki, która stała obok bramy. Trącił ją nogą i stalowy walec z łoskotem uderzył o bruk. Powiedział coś do jednego z żołnierzy i wtedy ten odkręcił korek wlewu, a następnie podniósł beczkę do góry, tak jakby starał się wylać z niej jakieś resztki. Schoch przyłożył tam szmatę. Z wnętrza wyciekła jakaś gęsta, oleista substancja. Esesman postawił beczkę tuż pod zwisającym sznurem, a Oberscharführer rozłożył obok malarską drabinę i wdrapał się po szczeblach w górę. Złapał za pętlę i zaczął ją pocierać nasączoną szmatą. Potem chwycił za węzeł i poruszył nim kilka razy w górę i w dół. Poślizg był dobry. Wtem od strony dziedzińca rozległ się warkot jadącego samochodu, a po chwili ujrzeliśmy światła reflektorów. Pojazd zmierzał w naszym kierunku. Furgonetka zatrzymała się tuż przed bramą. Snopy świateł waliły nam prosto w oczy. Od strony pasażera wysiadł Norbacht i major Ficken. Obaj podeszli bliżej i stanęli na wprost nas. Herr Sturmbannführer wręczył Dieterowi parasol, a ten rozpostarł go i trzymał tak, żeby deszcz nie zmoczył jego dowódcy. Ficken zaczął mówić, a Norbacht tłumaczył każde jego słowo: - Dzisiaj doszło do incydentu, który nie powinien się zdarzyć. Wszystkich was uważałem za ludzi rozsądnych i odpowiedzialnych, lecz chyba byłem w błędzie. - W tym samym momencie usłyszeliśmy jak
otwierają się drzwi z tyłu pojazdu. Po chwili ujrzeliśmy, dwóch esesmanów wleczących ze sobą na wpół przytomnego człowieka. - Jeden z ludzi pracujących przy trakcji kolejowej postanowił dziś uciec i o tym co się zdarzyło później, opowie wam kapo odpowiedzialny za tamto arbeitskommando. Oto on - Ficken wskazał dłonią na skatowanego mężczyznę. Lewa strona jego twarzy była zakrwawiona i opuchnięta. Siny policzek stykał się z łukiem brwiowym i nie było widać oka. Chyba miał połamane palce prawej dłoni, bo były nienaturalnie powykrzywiane. - Dziś przed południem jeden z nas uciekł - mówił z trudem. - Pozostałych rozstrzelano. Mnie oszczędzili dlatego, żebym wam o tym powiedział. Wszyscy zginęli. Mam wam powiedzieć, że tak będzie za każdym razem... Ficken kazał mu zamilknąć i sam kontynuował dalej. - Czy wszyscy zrozumieliście jego słowa? - Spoglądał po naszych twarzach. - Czy każdy z was jest teraz świadom, jaki obowiązek na nim spoczywa? Jeden ucieka, wszyscy giną! Nie będzie żadnych wyjątków! Tylko od was samych zależy, czy będziecie żyć! Hans! - major krzyknął w jego stronę. Erhängt ihn!! Esesmani, którzy wywlekli mężczyznę z furgonetki, złapali go za ramiona i pociągnęli w kierunku stryczka, a wtedy on zorientował się, jaki czeka go los. - Nie! Błagam, nie! - zaczął się wydzierać. Jakimś cudem wstąpiły w niego siły, bo szarpał się i wierzgał. - Nie róbcie mi tego! Ja chcę żyć! - Nie mogli sobie z nim poradzić. - Błagam was ludzie! Boże, ratuj mnie! Nie! Zostawcie mnie! Ten jego wrzask był straszny. Okrutny. Deszcz leje, Ficken stoi pod parasolem, psy ujadają, wszyscy patrzymy na to co się dzieje... Chryste! Kiedy sobie to przypominam, nawet dziś słyszę w uszach ten rozpaczliwy krzyk. Schoch wziął potężny zamach i posłał mu cios prosto w szczękę. Mężczyzna zwiądł w rękach esesmanów. Żołnierze dźwignęli jego ciało i posadzili na beczce. Oberscharführer wszedł z tyłu na drabinę, zaparł się lewą ręką o poprzeczną belkę, a prawą dłonią chwycił ofiarę za kołnierz kurtki i pociągnął w górę. Jeden z esesmanów wskoczył na szczeble z drugiej strony, złapał za pętlę i założył mu stryczek na szyję. Kiedy Schoch puścił mężczyznę, jego ciało natychmiast dostało dziwnych konwulsji, a drżące stopy uderzały w zaokrąglony bok beczki, która przy każdym trąceniu wydawała głuchy odgłos. Nagle człowiek z pętlą na szyi zaczął machać rękoma, otworzył szeroko oczy, a z jego gardła wydobywał się nienaturalny świst. Jakby krzyk rodzący się w krtani ugrzązł gdzieś na wysokości grdyki. W tym samym czasie Ficken mówił coś do Narbachta, a Oberscharführer Schoch zlitował się nad wszystkimi i kopnął w tą cholerną beczkę, która potoczyła się w stronę muru. Nie mam pojęcia, jak długo męczył się ten facet, ale wtedy miałem wrażenie, że trwało to całą wieczność. Im bardziej wierzgał, tym mocniej pętla zaciskała się na jego gardle, aż w pewnym momencie przestał się ruszać, a język wysunął się z jego ust. To był przerażający widok, nigdy bym nie przypuszczał, że ten organ może być taki długi!Nieruchoma kukła kołysała się na boki niczym wahadło zegara. Cień nocy i blask żółtych latarni raz po raz tańczyły na martwym obliczu. To była koszmarna egzekucja. Tego wieczoru wszyscy z nas zrozumieli, że ucieczka jednego człowieka to wyrok śmierci dla całego arbeitskommando. Ta pokazowa lekcja, którą urządził Ficken, miała na celu obudzić w nas strach i czujność, a jej przesłanie było proste - pilnujcie się nawzajem. W więziennych pawilonach była rzesza nowych przesiedleńców, więc zmontowanie kolejnej ekipy do budowy trakcji kolejowej nie stanowiło żadnego problemu. Wspominałem wam wcześniej, że raz do roku dochodziło do ucieczki. Ludzie po prostu nie potrafili wytrzymać, pragnienie wolności było tak mocne, że mieli za nic konsekwencje. Były też inne sytuacje. Kilka miesięcy później jeden z nowych, który dołączył do leśnej ekipy, starał się namówić pozostałych do szalonej akcji. Sądził, że wspólnie mogą obezwładnić eskortę, rozwalić ich w lesie i dać nogę.
Skończyło się tak, że współtowarzysze pomogli mu uciec, ale w inny sposób. Po powrocie z pracy, kiedy w pawilonie panowało zamieszanie, wypchnęli go przez barierkę z ostatniej kondygnacji. Facet zginął na miejscu, a wszyscy zeznali, że popełnił samobójstwo. Człowiek, którego powieszono w Antka imieniny już następnego dnia miał na piersi drewnianą tabliczkę z napisem - BYŁEM KAPO I ZAWIODŁEM. Dyndał na tej cholernej szubienicy równe dwa tygodnie, a my każdego dnia spoglądaliśmy na koszmarnego wisielca. Odcięli go dopiero wtedy, kiedy kruki wydziobały mu oczy i rozszarpały język, a ciało zaczynało już cuchnąć zgnilizną. Pomysł z beczką był kompletnie nietrafiony i dlatego dzień później Dieter kazał nam zrobić dwa podesty ze stopniami. - Prosta konstrukcja - powiedział Norbacht. - Wysokość na metr, głębokość na metr, szerokość pół metra - wodził rysikiem ołówka po rysunku. - Z przodu stopnie, z tyłu jedna deska albo dwie, ważne żeby było stabilne. - A tu co będzie? - zapytałem. - Wolna przestrzeń? - wskazałem palcem na miejsce między prostokątnymi podestami. - Luźno położona deska... - Panie Norbacht - odezwał się nagle Antek, wpadając mu w zdanie - z całym szacunkiem dla tego ciekawego pomysłu - miałem wrażenie, że odrobinę kpił - ale chcecie wieszać ludzi, wyjmując im spod nóg deskę? - zapytał, a ja spojrzałem na niego i z zaskoczenia nie potrafiłem wypuścić powietrza z płuc. Tu musi być zapadnia. Widział pan, co się działo wczoraj. Ten człowiek został uduszony, a nie powieszony. To była straszna i powolna śmierć. Jesteśmy w stanie zrobić to, jak należy, prawda? Spojrzał mi prosto w oczy. - Musi pan tylko załatwić parę drobnych rzeczy w warsztacie ślusarskim. Dieter przez chwilę przyglądał się mu podejrzliwym wzrokiem, po czym rzekł: - Przypomnij mi, jak ty się nazywasz? - Antoni Kopacki. - Skąd ty to wszystko wiesz? - dociekał. - Skąd wiesz, jak się montuje zapadnię? - Jestem stolarzem - odparł. - Zbudowałem w swoim życiu wiele elementów wykonanych z drzewa, które miały zastosowanie dźwigni. Rozsądek mi podpowiada, że takie rozwiązanie przy szubienicy byłoby najlepsze. Jednak decyzja należy do pana. - Ty idziesz ze mną! - rozkazał Dieter. - A ty bierz się za stoły - powiedział do mnie i obaj wyszli ze stolarni. Usiadłem na ciepłych kaflach pieco-kuchni i zanim wziąłem się za robotę, zapaliłem skręta. Z dnia na dzień Antek zadziwiał mnie coraz bardziej i zachodziłem w głowę, kim jest naprawdę? Na swój sposób zaczęło mnie to dręczyć. Długo ich nie było. Kiedy się pojawili, kończyłem robić drugi stół. Przynieśli z sobą trochę klamorów. Dwie małe zębatki, zwój stalowej linki, pół metra ocynkowanej rury o średnicy jednego cala, dwie solidne sprężyny, garść śrub i nakrętek oraz cztery żelazne trzpienie. Te ostatnie były chyba świeżo wytoczone bo połyskiwały srebrnym blaskiem. - Panie Norbacht - powiedział Antek - mamy wszystko, czego potrzebujemy - dziwiło mnie nieco to, że mówi w liczbie mnogiej. - Proponuję, że montażem podestu zajmiemy się wtedy, kiedy ciało zostanie zdjęte ze sznura, bo po prostu będzie przeszkadzać w trakcie pracy. Wcześniej wszystko przygotujemy i uporamy się w ciągu jednego dnia. Dieter przystał na jego propozycję. - Możesz mi co powiedzieć? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami. - Co chcesz wiedzieć? - spojrzał mi w oczy. - Co takiego montowałeś, gdzie była użyta dźwignia? - Nic takiego nie robiłem - odparł. - Przecież powiedziałeś temu szkopowi coś zupełnie innego - odezwałem się w wyrzutem.
- Posłuchaj - rzekł opanowanym głosem - raz w życiu trafiła mi się fucha. W mojej rodzinnej miejscowości był młyn. Właściciel według własnego pomysłu zrobił w jednym z pomieszczeń zapadnię. Chodziło o to, żeby nie znosić worków z mąką po schodach, tylko spuszczać je w dół po ślizgawce obitej blachą. Facet skonstruował więc dźwignię i kiedy była taka potrzeba, ładowacze otwierali zapadnię. Któregoś dnia pracownicy uszkodzili mechanizm, ale w związku z tym, że prawie wszystkie elementy były zrobione z drewna, młynarz przyszedł do mnie i zapytał, czy podjąłbym się naprawy. - Czemu sam tego nie naprawił? - zapytałem. - Bo był już zbyt stary, żeby wspinać się po drabinie. Zgodziłem się, bo dobrze płacił i zająłem się tym. Nie wierzyłem w to, co mówił. Byłem pewien, że każde jego słowo to naciągane kłamstwo. - Niczym się nie przejmuj - stwierdził - będzie dobrze. Wiem, jak to zrobić. - Wie viele Tische haben wir fertig? - zapytał znienacka. - Co? - zmarszczyłem brwi. - Nie mówi się "co", tylko "was". Aczkolwiek bardziej kulturalnie byłoby powiedzieć "ja, Bitte". Chcesz się uczyć niemieckiego, czy już się zniechęciłeś? Po jakimś czasie stało się dla mnie jasne, że Antek unika rozmów o swojej przeszłości. Kiedy nasze dyskusje zmierzały w tym kierunku, zaraz zaczynał zmieniać temat, opowiadać o czymś zupełnie innym albo odzywał się po niemiecku i wciągał mnie w szkolny dialog. W pierwszej połowie października powiało chłodem. Nocami temperatury spadały poniżej zera, a ja zacząłem sypiać w ubraniu. Jesienny ziąb przenikał więzienne mury, wkradał się w ciemnościach do celi i sprawiał, że każdy oddech zamieniał się w obłok pary. Zimno i głód wpisały się w naszą szarą i monotonną codzienność. My warsztatowcy nie mieliśmy jeszcze tak źle, ale zewnętrzne arbeitskommanda miały przesrane. Ponad połowa ludzi była licho ubrana i już w trakcie zbiórki do wymarszu trzęśli się z zimna. Współczułem tym nieszczęśnikom, Bóg mi świadkiem, że im współczułem. Dokładnie w dwa tygodnie po pierwszej publicznej egzekucji esesmani zdjęli z szubienicy wisielca, a my przystąpiliśmy do montażu podestu. Mechanizm zapadni zrobił Antek. Dźwignia była w pozycji stojącej, prostopadle do podłogi. Wystarczył jeden ruch w prawo, żeby wajcha znalazła się pod kątem czterdziestu pięciu stopni do podstawy, a wtedy dwa trzpienie cofały się i klapa zawieszona na masywnych zawiasach opadała z hukiem w dół. Natomiast kilka intensywnych ruchów dźwignią w przeciwnym kierunku powodowało, że stalowa linka podciągała zapadnię w górę. Potem rozlegał się głuchy trzask i to był znak, że trzpienie wróciły na swoje miejsce. Wajcha znajdowała się wtedy również pod kątem czterdziestu pięciu stopni, ale była pochylona w lewo. Ostatnim ruchem należało ustawić dźwignię w pozycji stojącej, a wtedy uwalniały się zapadki przy zębatych kołach. Dwie sprężyny przyciągały ruchomy mechanizm ku sobie i wprawiały go ruch. Linka samoczynnie odwijała się z kołowrotka i opadała swobodnie w dół. Według Antka nie było w tym żadnej filozofii, ale ja, patrząc na to urządzenie, wiedziałem, że nigdy w życiu nie skonstruowałbym czegoś takiego. Nigdy nie miałem zmysłu do mechaniki, a wszelkie urządzenia, które działają, bo coś się przesuwa, ustawia i zmienia, to dla mnie istna magia. Moja wyobraźnia jest zbyt płytka, rzekłbym nawet zbyt prosta, żeby mogła coś takiego ogarnąć. Minęło południe, kiedy skończyliśmy swoją robotę. Schowaliśmy narzędzia do skrzynki i usiedliśmy z Antkiem na stopniach podestu. Skrzyżowałem ręce na piersiach, a skostniałe z zimna dłonie schowałem pod pachami. Wartownik, który od rana krążył po placu i cały czas miał nas na oku, spojrzał w naszą stronę. Podszedł do drzwi wiodących na Block A i coś krzyknął. Po chwili pojawił się w nich jakiś żołnierz. Chyba rozmawiali o nas, bo spoglądali w naszym kierunku. - Pewnie zaraz któryś z nich pójdzie po Norbachta - stwierdziłem. Zerknąłem w prawo. Skwerek, na którym stała szubienica, biegł na wprost pomiędzy więziennym
murem a budynkiem. Tam, gdzie docierały słoneczne promienie, połacie trawy i liście opadłe z drzew szkliły się od wilgoci. Natomiast tam, gdzie zalegał cień, wszystko było pokryte matowym szronem. - Niby pogodnie, a ziąb jak cholera - powiedział Antek i chuchnął w dłonie. - Chyba będziemy mieli w tym roku mroźną zimę. Najważniejsze, że robota skończona i niebawem znajdziemy się w stolarni. - Robota - westchnąłem z niesmakiem i pokręciłem głową. - Za tą robotę będziemy się smażyć w piekle. - Dajże spokój - powiedział to takim tonem, jakby chciał mi uświadomić, że dramatyzuję. - Teraz to przynajmniej będzie miało sens - zrobił krótką pauzę i dodał: - Chociaż tak do końca nie jestem pewien. - Kurwa mać, Antek, błagam cię! - prawie jęknąłem. - O czym ty mówisz do licha?! Zobacz co zrobiliśmy! - Nie wytrzymałem i walnąłem otwartą dłonią w podest. - Będą na tym wieszać ludzi, a ty i ja zrobiliśmy to cholerstwo. To nasze dzieło! - Oby ci, którzy zostaną tu straceni, mieli szybką śmierć - odparł. - Przestań, nie mogę tego słuchać - czułem, jak w środku zaczynam kipieć ze złości. - Posłuchaj mnie uważnie, coś ci wyjaśnię. Śmierć przez powieszenie nie polega na tym, żeby człowiek się udusił. - Tak? - warknąłem z niedowierzaniem. - A niby na czym polega? - Może inaczej, widziałeś kiedyś prawdziwą szubienicę? - zapytał. - A żebyś wiedział, że widziałem! - w mojej pamięci odżyło parszywe wspomnienie, jak to swojego czasu Szumski pokazał mi i Wolfowi wroniecki stryczek. - Raz w życiu widziałem. - A gdzie? - Nieważne gdzie - odburknąłem - po prostu widziałem. - Nie chcesz powiedzieć, to nie mów, ale skoro widziałeś prawdziwą szubienicę, to wiesz, jak była duża, prawda? Ta jest za mała. Od ziemi do górnej belki są tylko trzy metry. Trudno na czymś takim powiesić człowieka. - Tak? A co się tutaj stało? - zapytałem, cedząc słowa przez zęby. - On się udusił. Jego nie powiesili. - Co ty chrzanisz - wpadłem mu w zdanie. - Wiesz, na czym polega wieszanie? - Nie, kurwa mać nie wiem. Uświadom mnie! - Zaczynało mnie rozrywać. - O co ci chodzi? Czemu się wściekasz? - Ja pierdolę, Antek! - Miałem ochotę krzyknąć mu w twarz. - A zresztą - machnąłem ręką. - Śmierć człowieka na szubienicy polega na tym, żeby jak to powiadają skręcić mu kark. Szubienica musi być odpowiednio wysoka, sznur musi być odpowiednio długi, a jego długość dobiera się do ciężaru ciała - gestykulował rękami. - Przypuśćmy, że ktoś, kogo mają stracić, waży siedemdziesiąt kilogramów i ma metr osiemdziesiąt wzrostu. W takim wypadku sznur musi mieć ponad dwa metry długości - przerażał mnie. Mówił to w taki sposób, jakby to było coś fascynującego. - Sznur dwa metry, facet ma metr osiemdziesiąt, razem jest to trzy metry osiemdziesiąt centymetrów, a tutaj są tylko trzy. Rozumiesz? Trzy metry to za mało, żeby powiesić człowieka. Pod zapadnią powinniśmy jeszcze wykopać dziurę. Poza tym pętla musi się dobrze zaciskać, stryczek musi być odpowiednio nawoskowany. Ciało leci w dół, ma swoją wagę i chodzi o to, że musi opadać z taką siłą, że kiedy nagle się zatrzyma - machnął w powietrzu dłonią zaciśniętą w pięść - rdzeń kręgowy musi strzelić. Człowiek kona w jednej sekundzie. Jednak jeśli rdzeń nie trzaśnie, człowiek żyje i zaczyna się dusić. Tak właśnie było. Ten facet długo umierał, bo się dusił. Teraz rozumiesz o czym mówię? Zaskoczonym wzrokiem wpatrywałem się w jego twarz. Wypowiadał kolejne słowa, a ja miałem wrażenie, jakby dzielił się ze mną wiedzą, którą znają tylko nieliczni. - Jesteś sobie w stanie wyobrazić, że wisisz na stryczku, a pętla zaciska się na twojej krtani? wyciągnął przed siebie pięść i poruszając palcami, cedził kolejne słowa. - Miażdży ją, zgniata, łamie, a
w uszach słyszysz ten trzask, ten chrobot chrząstek i z całych sił pragniesz wziąć głęboki oddech, ale nie możesz tego zrobić. Nie potrafisz tego zrobić, bo masz ściśnięte gardło. Krew nie może się przecisnąć przez tętnice, ciśnienie rozsadza ci głowę, oczy wychodzą na wierzch, ale ty jeszcze żyjesz. Jesteś wszystkiego świadom - zamilkł na moment, a zaraz potem spojrzał mi w oczy i zapytał ponurym głosem: Czy jesteś sobie w stanie wyobrazić takie cierpienie? Czy chciałbyś, żeby na tej szubienicy ktokolwiek umierał w taki sposób? - Nie - odparłem po chwili i poczułem, że mam sucho w ustach. - Więc przestań się mazać i narzekać, przestań jęczeć jak baba i zacznij myśleć inaczej. Możesz być pewien, że wielu ludzi tutaj zawiśnie. Nie ma w tym naszej winy, że kazali nam to zbudować. Trudno, stało się. Jednak my dwaj możemy sprawić, że nikt nie będzie cierpiał, że każda ofiara umrze śmiercią nagłą. To my zaoszczędzimy im bólu i jeśli się kiedyś z nimi spotkamy w zaświatach, to oni nam jeszcze za to podziękują. Dlatego powiemy Norbachtowi, że pod zapadnią trzeba wykopać dół - zamilkł i splunął przed siebie. Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. - Myślisz, że jestem dumny z tego, że zbudowaliśmy szubienicę? - spojrzał mi w oczy. - Nic już nie myślę - odparłem. Zerknąłem w kierunku bramy i zapytałem go: - Skąd ty to wszystko wiesz? Antek wzruszył ramionami i rzekł: - Wiem i już. Co za różnica? Ty gdzieś widziałeś szubienicę, a ja się gdzieś dowiedziałem o tym i owym. - Dobrze powiem ci. - Nie wiem, dlaczego postanowiłem to z siebie wyrzucić. Chyba liczyłem na to, że on się zrewanżuje swoją opowieścią. - Widziałem w swoim życiu tylko jedną szubienicę. Tu, w tym parszywym więzieniu. To było jesienią 1932 roku. W podziemiach bloku B, który Niemcy nazywają pawilonem numer dwa, jest kilka karcerów, a na końcu korytarza są stalowe drzwi. Za nimi kryją się dwa duże pomieszczenia. Tam odbywały się egzekucje. Antek szturchnął mnie w ramię i zapytał: - Ty, a co ty robiłeś tutaj w trzydziestym drugim? Kurwa mać! - jęknąłem w myślach. Niby byłem taki cwany, ostrożny i czujny, a tu proszę! Wygadałem się jak chłopiec! Wystarczyła chwila nieuwagi i moje kłamstwo wyszło na jaw. Wtem w bramie pojawili się Ficken i Norbacht. Na ich widok natychmiast podnieśliśmy się z miejsc. Sturmbannführer miał na sobie długi skórzany płaszcz. Kiedy podeszli do nas, Ficken zaczął coś mówić i z podziwem spoglądał na nowo wybudowaną konstrukcję. Zwróciłem uwagę na zachowanie Antka. Był przebiegły. Wlepił wzrok w Norbachta i czekał, aż ten przetłumaczy każde słowo swojego przełożonego. Nie zdradził się, że cokolwiek rozumie. Potem wyjaśnił im zasadę działania dźwigni i zasugerował jeszcze wykopanie dołu. Major własnoręcznie dwa razy sprawdził, jak funkcjonuje zapadnia. Był zachwycony. - Sehr gute Arbeit - stwierdził z nieukrywanym podziwem. - Der Mann hat Recht - powiedział do Dietera, a głową kiwnął na mojego kompana. - Man muss ein wenig Erde hier wegtragent. - Potem spojrzał na nas i powiedział: - Ihr habt euch eine Belohnung verdient. - Sturmbannführer jest zadowolony - powiedział Dieter. - Uważa, że zasłużyliście na nagrodę. Ficken sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął srebrną papierośnicę. - Eine Zigarette? - Wykonał gest, jakby chciał nas poczęstować. Ja skorzystałem, a on osobiście podał mi ognia. - Habt ihr irgendein besonderen Wunsch? - zapytał po chwili i spojrzał po naszych twarzach. - Pan major pyta, czy macie jakieś specjalne życzenie? - odezwał się Norbacht.
- Tak, chcielibyśmy o coś prosić - odparł Antek. - O ile to możliwe, będziemy bardzo wdzięczni, jeśli dostaniemy ciepłe kurtki i czapki. Dieter przetłumaczył jego odważne słowa. Ficken uśmiechnął się. - Gib ihn das, was sie wollen - powiedział. - Jawohl Herr Sturmbannführer. W drodze powrotnej udaliśmy się wraz z Norbachtem do magazynu obok pralni. Ciepłe fufajki leżały na regale po prawej, a czapki były upchane w dwie skrzynie. - Znajdźcie sobie odpowiednie rozmiary - powiedział Dieter. Jeżeli idzie o czapki, to było skromniutko. Zwykłe, filcowe berety, których nawet nie dało się naciągnąć na uszy. Natomiast fufajki, jak to mówią - do wyboru, do koloru. Gładkie albo pikowane, kołnierze w szpic lub zaokrąglone, niektóre miały mankiety zakończone gumką, a inne posiadały szlufki po bokach i parciany pas. Po prostu cuda. Znalazłem dla siebie taką, która pasowała jak ulał. Nowiusieńka, miała jeszcze z tyłu przyszytą tekturową metkę. Była zapinana na guziki, ale dodatkowo mogłem jeszcze ściągnąć się pasem. Dwie głębokie kieszenie na zewnątrz i jedna od strony podszewki, idealna żeby tam schować paczkę fajek. Ciepła. Solidna. W takiej kurtce żadna zima nie była mi groźna. Następnego dnia wypadały moje trzydzieste dziewiąte urodziny, więc pomyślałem, że to całkiem szykowny prezent. - To jak z tobą jest? - zapytał Antek. Wiedziałem o co mu chodzi, ale nie w smak było mi opowiadać o sobie. Przez moment przyglądał mi się badawczym wzrokiem, jakby chciał coś wyczytać z mojej twarzy. - Jest tak, jak twierdzi kapo Herba, prawda? - Powiedział to takim tonem, jakby oczekiwał mojego potwierdzenia. - Każdy z nas ma za sobą jakąś przeszłość - odparłem i zacząłem robić skręta. - Jeden lepszą, drugi gorszą. Moja niestety nie należy do udanych - nie miało sensu, żebym wikłał się w kolejne kłamstwa. Ponad siedemnaście lat temu zostałem skazany na dożywocie. W 1922 roku trafiłem do tego więzienia i utkwiłem tu na dobre. - Morderstwo? - zapytał i uniósł do góry brwi. - Nie inaczej, ale nie chcę o tym rozmawiać. Co się stało, to się nieodstanie - wzruszyłem ramionami. Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. - Masz rację - odezwał się nagle - każdy z nas ma za sobą jakąś przeszłość, ale teraz liczy się to, co jest i to, co będzie jutro, przeszłość nie ma znaczenia - stwierdził, a ja odniosłem wrażenie, jakby chciał mi powiedzieć, że to działa w dwie strony. On nie będzie dociekał, co takiego zrobiłem, a ja nie będę jemu zadawać trudnych pytań. - I nie narzekaj, przynajmniej dorobiliśmy się ciepłych wdzianek - zmienił temat. - No to bierzmy się za swoją robotę i twoją naukę - klasnął w dłonie i posłał mi uśmiech. Tak, dorobiliśmy się ciepłych wdzianek - odpowiedziałem mu w myślach. Taką zapłatę otrzymaliśmy za nasze podłe dzieło. Tamtego dnia z naszych ust nie padły żadne deklaracje i obietnice. Nie było mowy o jakichkolwiek warunkach i zasadach, bez zbędnych słów zawarliśmy pakt milczenia. Nie chodzi o to, że wcale nie wspominaliśmy jakichś zamierzchłych zdarzeń, sytuacji czy też ludzi, którzy przewinęli się przez nasze życie. My po prostu nie brnęliśmy w tematy, które mogłyby zamienić się w spowiedź, bo tam gdzie jest spowiedź, czają się wstydliwe grzechy i ponure tajemnice. Block A to była prawdziwa enklawa odosobnienia. Egzystowaliśmy w miejscu do którego nie docierały żadne wieści. Byliśmy totalnie odcięci od świata i wszelkich informacji. Armia niewolników codziennie ruszała do pracy, a wieczorem powracała do swego legowiska. Takie było nasze zadanie. Jak daleko posunął się front? Czy Polska została podbita? Co działo się w świecie? Nikt tego nie wiedział. Dowiedzieć się czegokolwiek można było tylko rankiem, kiedy esesmani wypędzali nas na zbiórkę.
Zanim zdążyliśmy się ustawić w kolumny, któryś z chłopaków, pracujących przy budowie drogi lub trakcji kolejowej, zawsze szepnął kilka słów. Przeważnie były to informacje o kolejnych niemieckich konwojach, które zmierzały na wschód. Wszystko wskazywało na to, że hitlerowska machina wojenna parła do przodu pełną parą. Wieczorem 30 października stało się coś nieoczekiwanego. Wartownik odebrał nas ze stolarni, dotarliśmy na dziedziniec i dołączyliśmy do kolumny warsztatowców. Na dworze było już ciemno. Latarnie, które ciągnęły się wzdłuż więziennego muru płonęły żółtym blaskiem. Sterczeliśmy dobrych kilkanaście minut i nic się działo. Zegar na wieży uderzył dwa razy. - Co jest grane? - ktoś szepnął za moimi plecami. - Czort wie - z innych ust padła krótka odpowiedź. Było zimno, chuchnąłem w dłonie i wcisnąłem je do kieszeni fufajki. - Tobie to dobrze - odezwał się facet, który stał obok mnie. Nie miałem pojęcia jak się nazywał, ale wiedziałem, że pracuje w szwalni. Spojrzałem na niego. Miał na sobie wyświechtany, dziurawy sweter i było mu chłodno, bo co chwilę pocierał rękawem zakatarzony nos. - Skąd masz tę ciepłą kufajkę? - szepnął, dygocząc z zimna. - Kumpel mi załatwił - odparłem zgodnie z prawdą. - Który kumpel? Może, jakbym z nim pogadał, to też mi załatwi - powiedział. Nagle podszedł do nas jeden z wartowników i wrzasnął: - Ruhe! Maul halten! Spuściłem głowę w dół i wlepiłem wzrok w czubki moich butów. Wtem jeden z żołnierzy otworzył na oścież bramę wjazdową i na więzienny dziedziniec wkroczyły zewnętrzne arbeitskommanda. Trzy kolumny ustawiły się po naszej lewej stronie. Po chwili z budynku administracyjnego wyszedł Ficken w towarzystwie jakiegoś gościa w cywilnych ciuchach. Facet był ubrany w długi, czarny płaszcz, a na głowie miał śmieszny kapelusz. Obaj mężczyźni stanęli przed nami pośrodku dziedzińca i ten zabawnie wyglądający jegomość odezwał się całkiem przyzwoitą polszczyzną, choć było wyraźnie słychać jego twardy akcent: - W dniu dzisiejszym wasz kraj zniknął z mapy Europy. Polska została podzielona pomiędzy III Rzeszę i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich na mocy traktatu o granicach i przyjaźni. Jestem tu po to, żeby pomóc tym wszystkim, którzy potrafią udokumentować lub udowodnić swoje niemieckie pochodzenie, chociaż nie posiadają niemieckiego obywatelstwa, ale potrafią przynajmniej w stopniu komunikatywnym mówić po niemiecku. Jeżeli wśród was jest ktoś taki, niech podniesie do góry prawą rękę! - rozkazał. Jeden, drugi, piąty... nagle się okazało, że kilkunastu z nas może posiadać niemieckie korzenie. W tym trzech pracujących na warsztatach. Byłem zaskoczony nie tyle faktem, że mają germańskie pochodzenia, ale tym, że potrafią się dogadać. Wiele miesięcy później dowiedziałem się, co znaczy słowo "volksdeutsch" i nasłuchałem się tych wszystkich pierdół o pokrewieństwie krwi, rasie aryjskiej i dopiero wtedy pojąłem, o co chodziło z tym całym przesiedlaniem.
Sturmbannführer wydał jakieś polecenie i esesmani ustawili ich w osobną grupę. Zewnętrzne arbeitskommanda, jedno za drugim, ruszyły drogą wiodącą do bramy, za którą znajdował się Block A. Naszą kolumnę z jakichś powodów poprowadzono w kierunku wejścia do głównego budynku, a stamtąd wprost do pawilonu numer jeden. W holu korytarza czekali na nas Gefreiter Norbacht i kapo Herba. - Ustawicie się w szeregu! - rozkazał Dieter i wolnym krokiem ruszył przed siebie spoglądając po naszych twarzach. - Od tej chwili będziecie zakwaterowani w tym pawilonie. Każdy z was zajmie pojedynczą celę. Kapo Herba jest waszym przełożonym - wskazał na niego ręką - i cokolwiek wam powie, traktujcie to tak, jakbym to ja powiedział! - W tej samej chwili, gdzieś z głębi więziennych korytarzy, do naszych uszu dobiegł głośny płacz małego dziecka. - Tu panują inne zasady, niż te, według których funkcjonowaliście dotychczas. Pobudkę o szóstej zero zero obwieszcza dźwięk gongu. Śniadanie między szóstą piętnaście a szóstą trzydzieści. Posiłki są dostarczane do cel. Szósta czterdzieści pięć zbiórka i wyjście do warsztatów. Po opuszczeniu cel zostawiacie w nich porządek. Łóżka mają być zasłane. Jedyne rzeczy, jakie możecie posiadać w celach, to te, które tam zastaniecie i te, które macie na sobie. Dzień pracy trwa dwanaście godzin. Potem powrót do pawilonu i kolacja. Raz w miesiącu strzyżenie, kąpiel i zmiana bielizny. Pozostałe zasady poznacie w trakcie. Jakieś pytania? - omiótł wzrokiem po naszych obliczach. - Czy dostaniemy jakieś ciepłe ubrania? - odezwał się ktoś na drugim końcu szeregu. - Ciepłe ubrania? - Dieter powtórzył jego słowa z nutką lekkiego zaskoczenia i zaraz potem dodał pracującym w warsztatach nie przysługuje taki przydział. Coś jeszcze? - zapytał i odczekał chwilę. Cisza. - Kolejno odlicz! - rozkazał. Łącznie było nas czterdziestu dwóch chłopa. Norbacht kiwnął na Herbę. Ten szybkim krokiem podszedł w jego kierunku. - Wie ich schon es woher gesagt habe - podał mu kajet w skórzanej oprawie i ołówek. - Vornahme, Name, Zellennummer und die Werkstadt, wo er arbeitet. - Jawohl Herr Gefreiter! - Dann bringe ihn zur mir - Dieter wskazał na mnie palcem. - Jawohl Herr Gefreiter! - odparł kapo Herba, uśmiechnął się cwaniacko i posłał mi złośliwy uśmiech. Byłem pewien, że znowu przypadnie mi w udziale funkcja sprzątającego. Począwszy od pierwszej kondygnacji zaczęliśmy zajmować kolejne cele. Zanim ktokolwiek z nas przekroczył próg, Herba zapisywał jego imię i nazwisko, numer celi oraz nazwę warsztatu, w którym pracował. Moja nowa kwatera znajdowała się na drugim piętrze tuż obok sterowni. - Zapraszam panie Żabikowski - kapo Herba teatralnym gestem kazał mi wejść do celi numer dwieście trzydzieści osiem. - Cieszę się, że tu jesteś - syknął jak wąż, a potem wychyliwszy się przez barierkę krzyknął: - Następny! - Po czym zatrzasnął za mną drzwi i zaciągnął zasuwę. Okno mojej nowej celi spoglądało na południe, bo po drugiej stronie krat widziałem po prawej Block A i fragment szubienicy wystający ponad więziennym murem. Rozejrzałem się dookoła siebie. Znajome sprzęty - przemknęło mi przez myśl. Prycza, taboret, stół, półka, bomba, wiadro z wodą, micha i łyżka. Podszedłem do rogu obok drzwi, gdzie od podłogi do sufitu biegły dwie rury centralnego ogrzewania. Dotknąłem ich dłońmi i poczułem na skórze przyjemne, delikatne ciepło. - Prawdziwy luksus - szepnąłem pod nosem i pomyślałem, że do pełni szczęścia brakuje tylko odrobiny ciepłej strawy. Zdjąłem fufajkę i usiadłem na pryczy. Pierwszy raz w życiu zacząłem myśleć o swoich przodkach. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Jaką historię ma moje nazwisko? Skąd się wywodzi? A
może ja nie jestem Polakiem z dziada pradziada? W głębi duszy zazdrościłem tym, którzy dzisiejszego wieczoru podnieśli w górę ręce. I nagle, sam nie wiem dlaczego, pomyślałem o tym, że jestem napiętnowany jakimś cholernym pechem. Dodając kolejno numery na mojej więziennej bluzie ich suma wynosiła trzynaście. Przez siedemnaście lat siedziałem w celi sześćdziesiąt siedem, a sześć i siedem to pieprzone trzynaście, a teraz trafiła mi się kolejna trzynastka ukryta za numerem dwieście trzydzieści osiem... To nie mógł być tylko zwykły zbieg okoliczności, to było jakieś pierdolone fatum! Kilka minut po tym, jak zegar na wieży wybił dwudziestą pierwszą, po drugiej stronie drzwi rozległo się gwałtowne szurnięcie zasuwy. Odruchowo poderwałem się z miejsca. W progu stał kapo Herba. - Zbieraj się - warknął rozkazującym tonem - Gefreiter Norbacht wzywa cię na dyżurkę. Ubrałem na grzbiet fufajkę, czapkę włożyłem do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Kiedy mijaliśmy sterownię, gdzie urzędowali esesmani, jeden z nich rzucił kilka słów w stronę Herby, ten coś odpowiedział, a wtedy reszta zaniosła się śmiechem. Kurwa mać, kumple na całego! - syknąłem w duchu. Krocząc schodami w dół zwróciłem uwagę, że wszystkie cele są pozamykane, a każda zasuwa zaciągnięta w regulaminowy sposób. Herba wprowadził mnie na dyżurkę. Dieter siedział wygodnie za biurkiem, a wyciągnięte nogi miał wsparte o szafkę. - Ooo, neunundzwanzig elf - na mój widok odezwał się zadowolonym głosem. Wiedziałem, że za chwilę dowiem się o czymś, co umili mi życie. - Mam dla ciebie dodatkowe zajęcie - powiedział. Jesień mamy chłodną, sroga zima za pasem, a grzać trzeba. Ktoś musi dokładać do paleniska i tak sobie pomyślałem, że ty jesteś najodpowiedniejszym kandydatem na to stanowisko. Miałem ochotę mu odpowiedzieć, że czuję się zaszczycony i jestem, kurwa mać, wniebowzięty. - Za chwilę udamy się do kotłowni, tam odbędziesz szybki kurs i zostaniesz naszym palaczem. Potrafisz palić w piecu, prawda? - zapytał. - Tak, ale tylko w takim zwykłym, kaflowym - odparłem. - Czyli masz pojęcie jak się wrzuca węgiel do paleniska - zakpił. - Mam. - Dobrze, w takim razie chodźmy - podniósł się z miejsca. Najpierw poszliśmy na sterownię. Tam Norbacht przez chwilę rozmawiał z wartownikami, którzy pełnili służbę. Kiedy mówił, starałem się wyłapywać choćby poszczególne słowa. Nic nie rozumiałem. Nic a nic. W duchu stwierdziłem, że chyba nigdy nie będę w stanie nauczyć się tego szwargotania. Kilka chwil później ja, Dieter i jeden z żołnierzy ruszyliśmy schodami w dół. Kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu kotłowni, musiałem zdjąć fufajkę, bo było tutaj gorąco jak w piekle. Właz paleniska był zamknięty, ale nietrudno było sobie wyobrazić, jaki żar płonie w żeliwnej gardzieli. - Teraz Rudolf - kiwnął głową w stronę mężczyzny, który nam towarzyszył - wyjaśni, na czym polega praca palacza i na co trzeba zawsze, ale to zawsze zwracać uwagę. Rudolf zaczął mówić, a Norbacht tłumaczył jego każde słowo. - To jest stary kocioł parowy. Wiesz, na jakich zasadach funkcjonuje takie urządzenie? - zapytał. - Nie mam pojęcia - odparłem i już czułem, że będzie kiepsko. - Najważniejsze są te dwa zegary - podeszliśmy z tyłu kotła. - Ten z lewej pokazuje temperaturę wody, a ten z prawej ciśnienie. Temperatura nie może przekroczyć przedziałki, która jest oznaczona na czerwono. Jeżeli tak się stanie, musisz natychmiast to zgłosić. Natomiast ciśnieniomierz ma wskazywać wartość pomiędzy dwadzieścia trzy a dwadzieścia pięć. Zapamiętałeś? - Tak jest! - I powtórzyłem cyfry. Potem nasłuchałem się o ciśnieniu i słupie wody, o jakiś zaworach regulujących, o tym, że bezustanny dopływ wody jest po prostu niezbędny. Dowiedziałem się jak utrzymać i kontrolować temperaturę kotła
za pomocą ciągu powietrza, a nie za pomocą dorzucanego opału, jak i kiedy czyścić popielnik. Rudolf mówił o jakiś czopuchach i wyczystkach, o splotach rur, o jakimś magicznym zaworze bezpieczeństwa, który otwiera się samoczynnie, gdy ciśnienie niebezpiecznie wzrasta, co mogłoby doprowadzić do eksplozji kotła... i mnóstwie innych informacji, których i tak nie byłem w stanie zapamiętać, a tym bardziej zrozumieć. Nie miałem natomiast problemu, żeby sobie wyobrazić, jak tę całą maszynerię trafia szlag, jak kocioł rozrywa się na strzępy i pół budynku wali się w gruzy. Na koniec okazało się, że moja rola będzie polegała na tym, żeby dwa razy dziennie dołożyć węgla. O świcie i wieczorem. - Załaduj taczkę - powiedział nagle Dieter - Rudolf pokaże ci, jak i ile dokładać do paleniska. Zrobiłem co mi kazał. W tym czasie mój instruktor zdjął wojskową bluzę i podwinął rękawy koszuli. Ustawił taczkę tak, żeby łatwo mu było do niej sięgnąć szuflą. - I teraz najważniejsza sprawa, zanim otworzysz właz paleniska, żeby dorzucić węgla, musisz iść z tyłu kotła - we trójkę udaliśmy się w tamto miejsce - i zdjąć ten hak. Cienki, wygięty drut wchodził w otwór trzpienia, który znajdował się przy dolnej krawędzi klapy, a z drugiej strony miał oczko, które opasała stalowa linka mknąca ku górze, do wystającej wajchy. Wróciliśmy do paleniska. Rudolf otworzył żeliwny właz. - Zwróć uwagę, że cała powierzchnia żaru wygląda jak tafla. Spojrzałem do środka, a w moją twarz uderzył gorący podmuch. - Palenisko musisz zasypać w taki sposób. Niemiec zaczął szuflować i po chwili taczka, była pusta. - Zobacz teraz. Spojrzałem ponownie. Cała połać żaru była przykryta warstwą świeżego węgla. - Węgiel musisz rozrzucić na całej powierzchni. Ma wyglądać jak rozścielony dywan. Załaduj taczkę. Zrobiłem co kazał. - Teraz ty zasyp palenisko - powiedział Dieter, a Rudolf podał mi łopatę. Wydawało mi się to całkiem proste, ale w praktyce było już gorzej. Pierwszą szuflą walnąłem w kant włazu i wszystko rozsypało się po podłodze. Niemcy parsknęli śmiechem. Z drugą poszło mi lepiej. Kiedy taczka była już pusta, okazało się, że pośrodku gorejącej gardzieli powstał mały kopiec. Rudolf sięgnął po przyrząd, który stał w rogu po lewej. To był długi stalowy pręt, miał jakieś dwa metry długości, wyglądem przypominał motykę i jak się okazało, służył do rozgarniania paleniska. Niemiec kilkoma ruchami naprawił mój błąd. - Na dokładkę przynieś kilka książek - powiedział Dieter i kiwnął głową w kierunku sterty. - Trzeba je wszystkie spalić, ale nie za jednym razem, bo musiałbyś tu sterczeć cały boży dzień. Za każdym podłożeniem węgla wrzucasz kilka egzemplarzy. Łącznie na jedno podłożenie do paleniska wchodziło sześć taczek węgla. - A teraz chodź tutaj i zobacz, co będzie. - Podeszliśmy do miejsca, gdzie był zegar pokazujący temperaturę. Przez kilka minut nic się nie działo i nagle wskazówka zaczęła powoli opadać w dół. Widzisz? Temperatura spada. Żar został zdławiony. Nie ma ciągu. Jeżeli teraz stąd odejdziemy, za kilka godzin piec prawdopodobnie wygaśnie. Trzeba uchylić nieco tę małą klapkę przy włazie popielnika. Wróciliśmy w poprzednie miejsce. - A teraz idziesz do zegara i obserwujesz wskazówkę - po dłuższej chwili wskaźnik temperatury znowu zaczął wspinać się w górę. - Kiedy będzie pokazywać dwieście stopni, zamykasz popielnik. Idziesz z tyłu kotła i hak, który wcześniej zdjąłeś, wkładasz tam, gdzie był. Jeżeli w międzyczasie coś zacznie syczeć, stukać albo drżeć, podnosisz alarm. Rozumiesz? - Rozumiem. - Teraz patrz, co się dzieje - ruchem głowy wskazał na zegar.
Temperatura zaczęła rosnąć, a kiedy osiągnęła dwieście dziesięć stopni, wskazówka stanęła w miejscu. Przez kilka minut nawet nie drgnęła. Trwała bez ruchu niczym żołnierz na warcie. Nagle powoli zaczęła opadać. Jeden stopień, dwa... zeszła do dwustu pięciu i znowu się zatrzymała. - Spójrz, co się dzieje - Rudolf wskazał ręką na klapę. Hak, który był włożony w otwór trzpienia, zaczął ją delikatnie pociągać w górę i otwierać. Rozległ się specyficzny świst zasysanego powietrza. Znowu kazał mi obserwować wskazówkę zegara. Wskaźnik pokazywał dwieście osiem stopni, dwieście dziewięć, a kiedy osiągnął dwieście dziesięć, zatrzymał się w miejscu. Niemiec wskazał dłonią w dół. Klapa była zamknięta. - Kocioł jest tak ustawiony, żeby temperatura wody miała maksymalnie dwieście dziesięć stopni, jeżeli zaczyna spadać, uruchamia się urządzenie regulujące dopływ powietrza - wyjaśnił. - Tak będzie się działo, dopóki w kotle będzie płonąć ogień. Jeśli wieczorem wrzucisz za mało węgla, rankiem zastaniesz tylko popiół. - Wszystko jasne panie Norbacht. Rozumiem. A jeśli przyjdę rano i okaże się, że palenisko wygasło? Dieter powtórzył moje słowa, Rudolf coś odpowiedział i znowu się roześmiali. - To musisz rozpalić ogień. - Najwyraźniej mieli mnie za idiotę. - Na podpałkę używasz książek i desek. - Kiwnął głową w kierunku stert obok węgla. - W wolnej chwili poukładaj je w rogu. Za jakiś czas przywiozą opał, więc tak czy siak trzeba zrobić więcej miejsca. Mam nadzieję, że podoba ci się twoje nowe zajęcie - stwierdził na koniec, a w jego głosie usłyszałem nutkę złośliwości. - A teraz powtórz wszystko, sprawdzimy czy zapamiętałeś. - Przychodzę, ładuję taczkę węgla. Ściągam hak. Otwieram palenisko i wrzucam węgiel. Zamykam palenisko. Następna taczka. Otwieram palenisko i znowu pakuję węgiel. I tak łącznie sześć razy. Rozgarniam tym czymś żar - wskazałem na długi pręt. - Uchylam klapkę popielnika. Podchodzę do zegara, kiedy temperatura wskazuje dwieście stopni zamykam popielnik. Idę z tyłu kotła i wkładam hak. Obserwuję wskaźnik. Temperatura musi osiągnąć dwieście dziesięć stopni. Jeżeli dzieje się inaczej, melduję o tym. - Dobrze. Obyś sobie poradził - jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie. - Instalacja grzewcza pracuje już od kilku dni i wszystko wskazuje na to, że funkcjonuje bez zarzutu. Jednak mimo wszystko Rudolf każdego dnia będzie kontrolował sytuację, a przez najbliższe dwa tygodnie będzie czuwał nad tym, co robisz. Norbacht w kilku słowach naświetlił mi zmiany, które podczas sezonu grzewczego miały zawładnąć moim życiem. Rano pobudka czwarta trzydzieści, robię swoje i o szóstej zero zero wracam na pawilon. Potem śniadanie, zbiórka i dwanaście godzin w stolarni. Powrót do celi, kolacja i o dwudziestej zero zero wio do kotłowni. Znowu robię swoje i o dwudziestej pierwszej trzydzieści wracałem do pawilonu. I tak aż do wiosny... Powiadają, że jeśli pierwszej nocy w jakimś nowym miejscu człowiek ma sen, to on się spełni. Ja w celi numer dwieście trzydzieści osiem śniłem o wronieckiej kotłowni. Punktualnie o czwartej trzydzieści obudziło mnie szurnięcie zasuwy. Otworzyłem zaspane oczy, a w świetle drzwi ujrzałem Rudolfa. - Steh auf, wir gehen in den Heizungsraum - rzucił rozkazującym tonem i opierając się barkiem o futrynę, obserwował, jak się ubieram. Kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu kotłowni, Rudolf usiadł na dużej skrzyni, której wieko było obite arkuszem ocynkowanej blachy, a ja przystąpiłem do działania. Mógłbym spokojnie uwinąć się w ciągu godziny, ale nie było sensu, żebym się śpieszył. Postępowałem według wczorajszych wytycznych. Robiłem swoje, a mój nadzorca co chwilę powtarzał tylko dwa te same słowa: - Sehr gut! Załadowałem kolejne taczki, a potem rozgarnąłem palenisko stalowym prętem. Wszystko funkcjonowało, jak należy.
Rudolf wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Stałem obok i spoglądałem takim wzrokiem, jakbym chciał coś wypatrzyć. No i wypatrzyłem. Zerknął na mnie i zapytał: - Rauhst Du? - wyciągnął w moją stronę skrzynkę niemieckich fajek. - Danke - odparłem. Esesman uśmiechnął się pod nosem i chociaż miał świadomość, że nic nie rozumiem powiedział: - Erne Deutsch, das mach dir das Leben einfacher. Obok jednego z trzech filarów, które podtrzymywały piwniczny strop, stał solidny pieniek. Usiadłem na nim, wyciągnąłem do przodu nogi i rozkoszowałem się szwabskim tytoniem. - Gefreiter Norbacht chyba cię lubi - stwierdził Antek i spojrzał mi w oczy. Wczorajszego wieczoru tylko on spośród wszystkich warsztatowców doskonale wiedział, co Dieter mówił do Herby. - Nie chciałbyś, żeby ciebie lubił tak samo jak mnie - odparłem i usiadłem na ciepłych kaflach. - We wrześniu, zanim was tu przywieźli, powiedział mi, że to przeze mnie musiał tutaj zostać. - Przez ciebie? - Był zaskoczony. - On tak twierdzi, ale to przecież bzdura. Kiedy Niemcy przejęli więzienie on był jedynym szkopem, który potrafił mówić po polsku. Sam widzisz, jak jest. Dookoła tylko esesmani, a on, rodzynek z Wehrmachtu ostał się tutaj z nimi - zakpiłem. - No i wynajduje mi ciekawe zajęcia. Chcesz przykładu, proszę bardzo, nie trzeba daleko szukać. Block A sprzątanie korytarza neunundzwanzig kurwa mać elf. Dzień w dzień kilka godzin na szmacie. Wszyscy po kolacji zalegają na pryczach, a ja szczota w ręce i naprzód. Pewnego razu prawie przez całą noc pucowałem tam pomieszczenia w podziemiach westchnąłem. - Wczoraj przekwaterowali nas do pawilonu numer jeden, a on mi mówi, że zostałem mianowany cholernym palaczem. Dwa razy dziennie mam dokładać do kotła. Raz wieczorem i raz o świcie. Ty masz pobudkę o szóstej, a ja o czwartej trzydzieści i tak będzie aż do wiosny. Ty po kolacji walniesz się na kojo, a ja pójdę szuflować węgiel do piwnicy. Tak mnie lubi, że tylko pozazdrościć. Szlag by to trafił - syknąłem przez zęby i zapaliłem skręta. - Ja nie wiem, czy kiedykolwiek nauczę się tego niemieckiego - zmieniłem temat. - Wczoraj Norbacht gadał z takim drugim szwabem... Nic nie zrozumiałem, ani słówka. - Spokojnie, dasz radę, potrzebujesz czasu - stwierdził. - Czasu? A tobie ile to zajęło? - byłem ciekaw. - Ja potrzebowałem roku, ale nikt mnie nie uczył - podniósł do góry palec, jakby tym gestem chciał podkreślić, że to bardzo istotne. - Myślę, że z moją pomocą za pół roku będziesz wszystko rozumiał. Chciałbym się pochwalić, że sześć miesięcy później spełniło się proroctwo Antka, ale niestety tak nie było. Trudno mi stwierdzić, czy winę za to ponosił kiepski wykładowca, czy tępy uczeń, ale dopiero po roku zacząłem kojarzyć piąte przez dziesiąte. Natomiast po dwóch latach byłem gotów podjąć rozmowę na każdy temat. Jeśli chodzi o czytanie i pisanie, to tę umiejętność zdobyłem dopiero w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Moim nauczycielem był pewien repatriant, który powrócił z Niemiec do ojczyzny i chociaż był Bogu ducha winien, został oskarżony o działalność szpiegowską. W ciągu trzech miesięcy nauczył mnie pisać i czytać. To dzięki niemu niemiecką gramatykę, jak to mówią, mam w jednym palcu. Po latach wpadło mi w ręce oryginalne wydanie "Fausta" Goethego i naprawdę jestem dumny, że przeczytałem to dzieło, rozumiejąc każde słowo. Sześć, sześć i pół godziny snu na dobę, to trochę mało, jednak człowiek to takie stworzenie, że do wszystkiego potrafi przywyknąć. Na początku chodziłem zmęczony i przez większość dnia ziewałem jak dziecko, ale w miarę upływu czasu odnalazłem się w mojej nowej rutynie. Przez pierwsze dwa tygodnie, to Rudolf miał bardziej przesrane niż ja, bo kiedy nie miał służby, budzili go o czwartej zero zero. Musiał się umyć, ogolić, ubrać i przyjść na sterownię o czwartej trzydzieści. W ciągu tych dwóch tygodni poznałem prawie wszystkie tajniki obsługi kotła. Raz w tygodniu musiałem wyczyścić popielnik, bo w tym czasie nazbierało się tyle popiołu, że taczka była pełna. Popiół trzeba było wywozić na zewnątrz, a podziemny korytarz prowadził prosto do dwuskrzydłowych,
stalowych wrót, które było widać od strony stolarni i spacerniaka. Pod murem stały puste beczki po oleju i do nich trzeba było załadować zawartość taczki. Zimą, kiedy napadało śniegu, był niezły efekt. Wszędzie biało, zaspy pod murami, a wokół beczek przeźroczysty lód, szklaneczka. Gorący popiół, kiedy trafiał do beczek, nagrzewał ich ścianki i tak na pół metra w przód wszystko topniało do czarnej ziemi. Jednak kiedy już stal ostygła, mróz robił swoje i zamieniał wodę w lód. Kilka razy udało mi się tam porządnie wyrżnąć, raz wywinąłem takiego orła, że o mało nie połamałem rąk. Norbacht ustalił, że popielnik ma być czyszczony w każdy poniedziałek, a klucz od metalowych drzwi zabierałem ze sterowni. Pełniący służbę zostali powiadomieni jaki spoczywa na mnie obowiązek. Jednak mimo to na początku, kiedy wychodziłem na zewnątrz, miałem pietra. Gdyby któryś z wartowników krążących wokół spacerniaka albo siedzących w wieżyczce strażniczej zapomniał o tym fakcie, mógłbym przyrobić kulkę. Dieter, mianując mnie palaczem, chciał się po prostu odegrać za swoją krzywdę, której niby ja byłem powodem. Jednak tak naprawdę to zrobił mi wielką przysługę. Tak, jak wspomniałem wcześniej, przez pierwsze dwa tygodnie szkoliłem się pod okiem Rudolfa, a on, jak na esesmana, był całkiem miłym kolesiem. Nie rozmawialiśmy z sobą, no bo jak, prawda? On tylko ciągle powtarzał te swoje "sher gut", "sher gut", a kiedy sięgał do kieszeni po paczkę fajek, za każdym razem mnie częstował. W ostatni dzień mojego przyuczenia w obsłudze kotłowni podarował mi pół paczki fajek i powiedział: - Alles gute neunundzwanzig elf! Szybko nabrałem wprawy, załadunek węgla i kontrola temperatury wody zajmowały mi raptem czterdzieści minut. Resztę czasu miałem dla siebie. Sterta książek, ja i ciepłe, puste pomieszczenie. Czego mogłem chcieć więcej? Może tylko odpowiedniego zaopatrzenia w fajki i więcej żarcia. Swój czas poświęcałem na czytanie. Mogę nawet powiedzieć, że to właśnie w więziennej kotłowni zdobyłem cenną wiedzę i poznałem zaczarowany świat literatury. Niektóre dzieła były tak fantastycznie napisane, że brnąc przez ich kolejne stronice zapominałem, o bożym świecie. Byłem też na tyle cwany, że obok hałdy węgla stawiałem taczkę i łopatę. Tak sobie wykombinowałem, że jeśli znienacka usłyszę czyjeś kroki w korytarzu, to zawsze zdążę się zerwać, żeby pozorować działania. To dziwne, że człowiekowi czasami utkwi w głowie jakieś banalne zdarzenie, które nie wiedząc czemu pamięta się przez resztę życia. Tak właśnie stało się z pierwszą książką przeczytaną przeze mnie w kotłowni. Juliusz Verne i jego"Michał Strogow", to była zachwycająca lektura! Mało brakowało, a przez carskiego kuriera narobiłbym sobie nie lada kłopotu. Zrobiłem swoje, dwieście dziesięć stopni na blacie i fajrant! Rozłożyłem moją fufajkę na skrzyni, żeby blacha nie uwierała mnie w mój kościsty tyłek, zapaliłem szluga i sięgnąłem po pierwszą z brzegu książkę. Zacząłem czytać... Wtem słyszę, że zegar na wieży wybija pełną godzinę. Liczę w duchu kolejne uderzenia - osiem, dziewięć... kurwa mać dziesięć! - Dziesięć?! - prawie krzyknąłem. Poderwałem się z miejsca, złapałem za fufajkę i dawaj ci pędem korytarzem w stronę schodów. Może dziewięć - jęknąłem w myślach. - Jak dziewięć to jeszcze pół biedy, ale jak dziesięć to mam przechlapane! Zwolniłem. Za kratą oddzielającą pawilon od holu głównego budynku dostrzegłem na posadzce cień wartownika. Podszedłem do wejścia. Żołnierz tylko spojrzał na mnie, po czym przekręcił klucz i bez słowa wpuścił mnie do środka. Pewnym krokiem ruszyłem w kierunku schodów. Kapo Herba stał obok dyżurki i przyglądał mi się badawczym wzrokiem. - Co tak długo? - zapytał podejrzliwie. - Długo? - zatrzymałem się i wzruszyłem ramionami. - Myślisz, że ja tam chodzę na piwo? - zakpiłem. - Mogłeś przyjść i zobaczyć, co robię.
Podszedł do mnie wolnym krokiem i szepnął: - Wiesz co? Nie lubię cię, więc nie staraj się ze mną zadzierać, bo mam tutaj więcej do gadania niż ty. Kapujesz? - Myślę, że się mnie czepiasz - odparłem patrząc mu odważnie prosto w oczy. - Wracam z roboty. Kiwnąłem głową w stronę wejścia do pawilonu. - Naprawdę sądzisz, że nie wolałbym teraz leżeć na pryczy? - Spierdalaj na górę! - warknął. Nic nie odpowiedziałem, obróciłem się w lewo i szybkim krokiem wspiąłem się po schodach na drugą kondygnację. Jeden z wartowników na mój widok podniósł się z miejsca, wyciągnął przed siebie dłoń i powiedział ostrym tonem: - Halt! Wtedy po raz pierwszy zareagowałem w ten sposób, że odsłoniłem połę fufajki, pokazałem mu numer na mojej więziennej bluzie i powiedziałem: - Neunundzwanzig elf. Niemiec spojrzał na mnie i zrobił taką minę, jakby o czymś zapomniał: - Och ja, ja, gut - machnął dłonią, wskazując na drzwi mojej celi i ruszył w ślad za mną. Przekroczyłem próg i zamknąłem za sobą drzwi, a zaraz potem usłyszałem szurnięcie zasuwy. Wewnątrz było ciemno, bo światła w celach gasły punktualnie o dwudziestej drugiej. Pod koniec listopada we wronieckim więzieniu pojawiło się gestapo. Swoją siedzibę mieli na parterze budynku administracyjnego i przejęli całkowitą pieczę nad lochami izolacyjnego. To była zupełnie niezależna formacja, która nie podlegała jakimkolwiek rozkazom majora Fickena. Ich zadaniem było tropienie i zwalczanie przeciwników III Rzeszy na ziemiach okupowanych oraz eksterminacja ludności żydowskiej. Placówką Sicherheitspolizei we Wronkach dowodził SA-Standartenführer Arnold Boden, który szczycił się tym, że jest spokrewniony z Himmlerem i jak głosiła plotka, żaden niemiecki oficer nie chciał mieć z nim na pieńku. Na pierwszy rzut oka Boden sprawiał całkiem miłe wrażenie. Wysoki, postawny mężczyzna, pogodna twarz, inteligentne spojrzenie i opanowanie nad wyraz. Jednak za tym łagodnym obliczem czaił się prawdziwy potwór, ślepo wierzący w ideologię narodowych socjalistów. To na jego rozkaz w grudniu 1939 roku spacyfikowano i uwięziono blisko sto sześćdziesiąt rodzin z rejonu szamotulskiego. Tak na marginesie, to była ostatnia grupa przesiedleńców, która trafiła na więzienne pawilony. Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu ludzi wtedy rozstrzelano, kogo wywieziono do Generalnej Guberni, a kto został wysłany do obozu koncentracyjnego lub deportowany do przymusowych robót. Arnold Boden od swoich podopiecznych oczekiwał wiernego posłuszeństwa i bezwzględności. Latem 1943 roku, w wyniku udanej inwigilacji, gestapo rozbiło w Poznaniu siatkę konspiracyjną. Kilkunastu ludzi z ruchu oporu wpadło w zasadzkę i zostało schwytanych. Przywieźli ich do Wronek i w podziemiach izolacyjnego poddali bestialskim przesłuchaniom. Wtedy właśnie Boden miał powiedzieć do jednego ze swoich ludzi: - Wyrwij mu obcęgami paznokcie, to zaraz wszystko wyśpiewa. Jak wiecie z lekcji historii, gestapo było bardzo zdyscyplinowaną organizacją. Oprócz funkcjonariuszy, których galowe mundury były w czarnym kolorze, ich struktury zatrudniały również w swoich szeregach personel cywilny. Nie mam tutaj na myśli szpicli i konfidentów, ale legalnych pracowników biurowych. Pamiętam jak dziś, kiedy rankiem, dokładnie dwudziestego dziewiątego listopada, po raz pierwszy ujrzałem Marcelinę Klechę. Wiem, że to było wtedy, bo opowiadałem później Antkowi historyjki związane z urodzinowym numerkiem i o więziennych zwyczajach, jakie wiązały się z tym szczególnym dniem. Wartownicy wyprowadzili nas na dziedziniec, a my jak zwykle ustawiliśmy się w dwójkową kolumnę. To był mroźny poranek i nagle widzimy, jak przez drzwi dyżurki obok bramy głównej wychodzi
młoda, urodziwa blondynka. Płaszczyk, kapelusik, rękawiczki, torebka przewieszona przez ramię. Stanęła i zaczęła się rozglądać, jakby nie wiedziała, dokąd ma iść. Zegar na wieży zaczął wybijać godzinę siódmą i ta laleczka mimowolnie zerknęła w górę. Potem przejechała beznamiętnym wzrokiem po naszych twarzach i wydawała się coraz bardziej zniecierpliwiona. Wtem w wejściu do budynku administracyjnego pojawił się Boden. Podszedł do niej, strzelił obcasami i na powitanie pocałował ją w dłoń. Zamienili kilka słów, po czym ruszyli w stronę drzwi wiodących do kwatery gestapo. Niby nic nadzwyczajnego, ale od tygodni widzieliśmy tutaj tylko mundurowych, więc chcąc nie chcąc jej obecność musiała rzucić się w oczy. Kobieta w cywilnych fatałaszkach była tutaj naprawdę czymś zjawiskowym. W pierwszej chwili pomyślałem, że to na pewno jego znajoma. Jednak zaczęliśmy ją widywać dziennie, od poniedziałku do soboty. Zjawiała się punktualnie. Z zegarkiem w ręku za pięć siódma wychodziła z dyżurki i kręcąc zalotnie biodrami kierowała się do administracyjnego. Oczywiście budziła nasze zainteresowanie. Niektórzy z chłopaków cicho gwizdali pod nosem, chcąc w ten sposób wyrazić swój podziw dla jej zgrabnej sylwetki, a wartownicy nie byli lepsi od nas, bo również wodzili za nią oczami. Marcelinę Klechę poznałem w dość nietypowych okolicznościach i od razu stwierdziłem, że jest wredną suką. Jednak o tym może nieco później, bo najpierw zdarzył się dzień, który wszystko zmienił. Mój świat zyskał inne oblicze w sobotę wieczorem, dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia. Dołożyłem do kotła i sprawdziłem temperaturę. Wszystko było jak należy. Kilka dni wcześniej, niczym sumienny bibliotekarz, który rzetelnie wykonuje swoje obowiązki, posegregowałem wszystkie książki. Osobno literatura piękna, na drugiej stercie wszelkiego rodzaju poradniki i fachowe podręczniki, osobno polscy autorzy, osobno zagraniczni. W pierwszej kolejności paliłem w kotle te książki, które nie były w stanie wzbudzić mojego zainteresowania. Jakoś nie garnąłem się do tego, żeby poznać tajniki chemii albo poszerzyć swoją wiedzę z metalurgii. Było też kilka ciekawych albumów ze zdjęciami, historia malarstwa, hodowla koni, starożytna architektura... Lubiłem oglądać fotografie, więc te wydania odłożyłem na bok. Pośród książek znalazłem też starą Biblię wydrukowaną w 1898 roku i kiedy trzymałem ją w dłoniach, wiedziałem, że nie godzi się jej spalić. Coś mnie tknęło i postanowiłem ocalić tę księgę. Nie myślałem, że może być cenna, nie w tym rzecz. Nawet gdybym trzymał w dłoniach białego kruka wartego zawrotną fortunę, to cóż mi po tym? Już wcześniej postanowiłem, że podczas świąt przemycę Biblię do celi. Szykowały się dwa dni wolnego, więc była dobra okazja, żeby poczytać. Potem zamierzałem ją wynieść do stolarni i ukryć na którymś z regałów. Byłem przekonany, że nawet jeśli będę miał pecha i mnie nakryją, to chyba nikt nie będzie się wściekał z tego powodu. Przecież dla każdego chrześcijanina, bez względu na jego narodowość, ta księga to świętość. W wigilijny wieczór włożyłem biblię pod pachę i ukrywając ją pod połą fufajki, przemyciłem do celi. Nie chodziło o to, że nagle się nawróciłem i zrozumiałem istotę wiary w Boga. Po prostu stwierdziłem, że 1939 lat, które minęło od narodzin Chrystusa, to dobry moment, żeby w końcu zgłębić te wszystkie historie zapisane na kartach Starego i Nowego Testamentu. To wydanie naprawdę było interesujące. Coś wam zacytuję. Genesis, rozdział III wiersz dwudziesty - "I nazwał Adam imię żony swej Hewa, iż ona była matką wszech żywiących". Tu drukiem stało Hewa, a nie Ewa i to nie był żaden chochlik. Ciekawe, prawda? Przeczytałem Biblię, jak to mówią od deski do deski i w jej treści było sporo imion, które inaczej brzmiały, jakby bardziej z hebrajska. Ocaliłem tę księgę i sam nie wiem czemu, chroniłem ją przez te wszystkie lata, a kiedy wychodziłem z pudła, zabrałem ją ze sobą. Wybaczcie, ale muszę teraz o czymś wspomnieć, bo to świeża historia. Otóż, dwa miesiące temu dostałem jakieś durne wezwanie z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i musiałem pojechać do Wrocławia na Pretficza, żeby wyjaśnić nieścisłości związane z moją emeryturą. Swojego czasu kierownik Bugajczyk odwiedził mnie na kwaterze i dostrzegł moją Biblię, leżącą na półce obok łóżka. Wziął ją do rąk, przekartkował i stwierdził: - Bardzo stare wydanie, pewnie jest sporo warte. Pomny na jego słowa, w dniu wyjazdu wrzuciłem księgę do worka i zabrałem ją z sobą. Załatwiłem
urzędowe sprawy, a że dzień był słoneczny, a PKS do Jelcza jeździł średnio co dwie godziny, postanowiłem poszukać jakiegoś antykwariatu. Ot tak, ze zwykłej ciekawości, chciałem się tylko dowiedzieć, ile ta książka jest warta? Nogi powiodły mnie na Plac Solny, a stamtąd na Kiełbaśniczą. W jednej z kamienic natknąłem się na nieduży antykwariat. Na szyldzie, małym drukiem było napisane: "Rok założenia 1956". Wnętrze sklepu przypominało graciarnię. Czegóż tu nie było! Stare meble, naczynia, obrazy, jakieś porcelanowe figurki, wypłowiałe fotele, zegary, gabloty z monetami, klasery ze znaczkami, lustra w rzeźbionych ramach, kryształowe wazony, pocztówki, winylowe płyty... Był nawet manekin ubrany w czarny frak, a na samym końcu dostrzegłem regały z książkami. - Czym mogę panu służyć? - usłyszałem nagle po prawej stronie męski głos. Za ladą siedział szczupły facet. Na nosie miał okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Czytał gazetę. - Można u pana wycenić książkę? - Oczywiście - odparł. Po chwili podałem mu Biblię i zapytałem: - Ile może być warta? - I zaraz dodałem: - Ale w dolarach, nie w złotówkach. Słysząc moje słowa, uniósł do góry brwi i spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem. Otworzył książkę, przejrzał, przekartkował, sprawdził grzbiet, pokiwał głową i powiedział: - Mogę panu zaproponować - zrobił krótką pauzę i rzekł: - Sto dolarów. - Kiedy składał swoją ofertę, nie patrzył mi w oczy. Johnny Alcatraz miał cholerną rację, doskonale pamiętałem, co kiedyś powiedział: - Jeżeli ubijasz z kimś interes, a ten ktoś podczas rozmowy strzela oczami na boki, to znaczy, że chce cię wydymać. - Tyle mogę panu zaoferować od ręki - powiedział mężczyzna, a potem zaczął mnie czarować. Mówił, że ta książka właściwie nie jest tyle warta, że trudno znaleźć nabywcę na takie wydanie, że okładka trochę zniszczona, a niektóre kartki podarte, a że tamto i sramto. Gadał i gadał, ale ciągle trzymał ją w dłoniach. W duchu miałem niezły ubaw, bo facet naprawdę był dobry. I tak sobie wtedy myślałem: - Człowieku, żebyś ty chociaż wiedział przez ile lat ukrywałem tę książkę! - Wie pan co? - Potarłem palcami kąciki ust. - Myślę, że sto dolarów to kiepska oferta - i patrząc mu prosto w oczy, kłamałem jak z nut. - U pańskiej konkurencji proponowali mi trzy razy więcej. Zabrałem Biblię i włożyłem do worka. - Dziękuję za wycenę. Do widzenia - obróciłem się na pięcie i ruszyłem w kierunku wyjścia. Zrobiłem raptem kilka kroków, kiedy nagle usłyszałem: - Niech pan zaczeka! - antykwariusz podszedł do mnie. - No może faktycznie trochę zaniżyłem - uniósł w górę nieco dłonie i posłał mi jeden ze swoich wyuczonych uśmiechów. - Jestem w stanie kupić od pana tę książkę za - wziął głęboki oddech i machnął ręką - niech stracę, dam... pięćset dolarów! - podkreślił dwa ostatnie słowa. - Co pan na to? - Hmm - pokiwałem głową i pomyślałem, że skoro facet chce się pobawić w teatrzyk, to niech tak będzie. - To ja się zastanowię, proszę pana - odparłem poważnym tonem - i jeśli się zdecyduję, przyjdę ponownie. - Nie, no, co się pan będzie zastanawiał i chodził wte i wewte - pieprzony gnojek cały czas się uśmiechał. - Daję pięć stów, pasuje? - wyciągnął w moim kierunku dłoń, jakby tym gestem chciał przypieczętować nasz interes. - Muszę to przemyśleć - ruszyłem w stronę drzwi. Złapałem za klamkę. - Sześćset! - prawie krzyknął. - To moja ostateczna oferta. Obróciłem się przez ramię i spojrzałem na jego twarz.
- Całkiem możliwe, że niedługo się spotkamy - odparłem i wyszedłem na ulicę. No i powiedzcie, mi dlaczego tak jest? Czy naprawdę chodzi o to, żeby tylko wydoić bliźniego z kasy? Czy wszystko musi się kręcić wokół forsy? Czy jest wśród was ktoś, kto zna odpowiedź? Możliwe, że gdybym był pod kreską, to sprzedałbym książkę temu cwaniaczkowi. Pewnie któregoś dnia ją opchnę, ale póki co, niech sobie leży, jak to mówią "jeść nie woła". To byłoby na tyle, jeśli idzie o Biblię, a teraz opowiem wam o tym, jak w przededniu świąt Bożego Narodzenia zmieniło się moje życie. Siedziałem na skrzyni i z zapartym tchem czytałem ostatnie stronice powieści Jamesa Feinmore'a Coopera. Zostało mi kilkanaście ostatnich kartek, żeby poznać los Unkasa, ostatniego wojownika z plemienia Mohikanów, kiedy nagle usłyszałem na schodach czyjeś kroki. Zamknąłem książkę, położyłem ją na stertę, bezszelestnie podniosłem się z miejsca i zacząłem szuflować węgiel na taczkę. W kotłowni zjawił się Dieter. Wszedł w głąb pomieszczenia. Sprawdził co robię, a potem zerknął na książki, które leżały poukładane w drugim rogu. - Jak kocioł? - zapytał. - Wszystko hula jak należy - odparłem i dalej robiłem swoje. Jego wizyta była dla mnie zaskoczeniem. Prawie dwa miesiące już urzędowałem w kotłowni, a to były jego pierwsze odwiedziny. Szuflowałem węgiel i kątem oka obserwowałem co robi. Najpierw pomaszerował do zegarów i zerknął na ich blaty, potem zakręcił się na pięcie, rozglądał się na boki, jakby czegoś szukał, aż w końcu podszedł do skrzyni. Przesunął moją fufajkę i usiadł. Załadowałem taczkę i podjechałem z nią pod właz paleniska. - Skończyłem na dzisiaj - powiedziałem. Zerknął na mnie i zapytał: - Czemu nie ładujesz węgla do paleniska? - Kocioł już zasypany - odparłem. - To będzie na rano - wyjaśniłem. Norbacht wydał mi się jakiś dziwnie przygnębiony. - Usiądź. - Wskazał głową na pieniek pod filarem. - Musimy porozmawiać. Zrobiłem, co kazał, a chwilę później usłyszałem z jego ust słowa, o których wam już wspominałem: - Mam wyrzuty sumienia. Chciałbym cię przeprosić. Potem przeczytał mi fragmenty listu, który dostał od swojego kumpla i zaczął mówić o sprawach, które go dręczyły. Byłem kompletnie zdezorientowany. Myślę, że on po prostu potrzebował się wygadać. Słuchałem go uważnie i dostrzegłem w nim normalnego, wrażliwego człowieka. Jednak jakiś głos w duszy podpowiadał mi, że muszę być ostrożny, nawet bardzo ostrożny. Może dopadła go chwila słabości, z którą nie umiał sobie poradzić? Może zaczęło go dręczyć sumienie i czuł się w pewnym stopniu odpowiedzialny za to, co dzieje się wewnątrz tych murów? W pewnym momencie powiedział: - Zdejmę cię z tej niewdzięcznej funkcji. Od jutra ktoś inny zostanie palaczem. - Herr Gefreiter - zatytułowałem go w ten sposób, bo chciałem się podlizać i błysnąć, że potrafię już coś powiedzieć po niemiecku - proszę tego nie robić. Chciałbym się tym zajmować, to zajęcie bardzo mi odpowiada. Spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - Dlaczego chcesz to robić? Wzruszyłem ramionami i odparłem: - To nie jest ciężka praca, a każde zajęcie jest lepsze od samotnego siedzenia w celi. Czas szybciej płynie... - Powiedz mi prawdę - wpadł mi w zdanie - dlaczego chcesz tu przychodzić? Wziąłem głęboki oddech.
- Mogę zapalić? - zapytałem. - Najpierw odpowiedz na moje pytanie, a potem możesz sobie zapalić. Nie było sensu, żebym kluczył i opowiadał jakieś wydumane na poczekaniu historyjki. - Dla tych książek - kiwnąłem głową w ich kierunku. - Lubię czytać. Kiedy zrobię swoje mam chwilę czasu, żeby spokojnie przekartkować kilka stron. To moja jedyna rozrywka. Dieter spojrzał na stertę podręczników ustawionych pod ścianą z prawej strony. - Dobrze, skoro tego chcesz, to niech tak będzie - stwierdził. Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu i nagle mnie zapytał: - Co mógłbym dla ciebie zrobić, żebyśmy wyrównali nasze rachunki? - Panie Norbacht, ale przecież my nie mamy ze sobą żadnych rachunków do wyrównania. Uśmiechnąłem się. - Neunundzwanzig elf, jak ty właściwie masz na imię? Facet wydawał się nieco przygnębiony, więc przyszło mi do głowy, że opowiem mu pokrótce zabawną historię związaną z moim imieniem. Tego wieczoru Dieter dowiedział się, jak to rodzicie dali mi na chrzcie Stefan, a jakiś kaliski urzędnik państwowy przez pomyłkę wpisał w metryce urodzenia Stanisław. - No i w ten sposób, panie Norbacht, posługuję się dwoma imionami - zakończyłem swoją opowieść. - Jak jeszcze raz powiesz do mnie na osobności panie Norbacht albo Herr Gefreiter, to przestaniesz pełnić funkcję palacza - na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. - Mów mi Dieter - wyciągnął przed siebie dłoń. - Dobrze, Dieter - wymieniliśmy uścisk. - Mów mi Stefan. - Tylko na osobności. Pamiętaj, tylko na osobności - powtórzył to, co było dla mnie zupełnie oczywiste. - Ma się rozumieć, tylko na osobności - potwierdziłem i w jednej chwili powróciła zamierzchła przeszłość, a przed oczami wyobraźni zobaczyłem starszego dozorcę Dawida Lepke. Zapaliłem skręta i rzekłem: - Dieter, musisz mi coś powiedzieć, bo inaczej nie zasnę dzisiejszej nocy, a to męczy mnie już od dawna. - Spojrzał na mnie i uniósł do góry brwi. - Skąd tak dobrze znasz polski? - zapytałem. Uśmiechnął się, słysząc moje słowa. - Życie mnie do tego zmusiło. W 1924 roku rozpocząłem studia na Uniwersytecie Drezdeńskim na Wydziale Leśnictwa. To nie było moje marzenie, ale presja rodziny i oczekiwania mojego ojca były zbyt duże - zaczął snuć swoją opowieść. - Młody byłem, głupi i nie potrafiłem się postawić - westchnął. Pięć lat później obroniłem dyplom i podjąłem pracę w państwowym przedsiębiorstwie handlującym drewnem na skalę przemysłową. Mój ojciec był tam dyrektorem od spraw technicznych i tak prawdę powiedziawszy, to on załatwił mi etat. Firma zatrudniała setki pracowników i działała z potężnym rozmachem. Prowadziła swoje interesy w całej Europie. Dopóki staruszek żył, wszystko było dobrze, ale kiedy nagle umarł na zawał, sprawy związane z moją posadą zaczęły się komplikować. Otrzymałem nie tyle propozycję, co raczej niepodlegające żadnej dyskusji ultimatum. Pewnego dnia prezes firmy wezwał mnie do swojego gabinetu i powiedział, że jeżeli chcę dalej pracować, to zostanę skierowany na kurs i muszę nauczyć się języka polskiego. Zarówno w mowie, jak i w piśmie. Był to niezbędny warunek, bowiem nasza firma szykowała się do długofalowej współpracy z Polskimi Lasami Państwowymi. Dowiedziałem się, że jeżeli nie jestem w stanie podołać temu zadaniu, to zostanę zwolniony. To był rok 1935, miałem wtedy trzydzieści lat oraz żonę i małego synka na utrzymaniu. Cóż było począć? Podjąłem wyzwanie. Kurs ciągnął się przez siedem miesięcy. Zajęcia odbywały się trzy razy w tygodniu, a każde spotkanie z nauczycielem, który tak na marginesie był rodowitym Polakiem, trwało trzy bite godziny. Można było oszaleć. Jednak intensywna nauka i poświęcenie przyniosły oczekiwane efekty. Zaliczyłem kurs, dostałem dyplom i certyfikat, a potem firma wysłała mnie na dwumiesięczną delegację do Polski,
do swojej siedziby w Warszawie. Ten pobyt sprawił, że nabyłem odpowiedniego akcentu. No sam przyznaj, mówię jak rodowity Polak, prawda? - Prawda - potwierdziłem. - Od tamtej pory mojej rodzinie zaczęło się powodzić. Awansowałem, często wyjeżdżałem do Polski, zacząłem konkretnie zarabiać. Było dobrze, naprawdę było dobrze - zrobił pauzę. - I w tym roku wszystko się zawaliło. Pod koniec czerwca zostałem skoszarowany, a we wrześniu trafiłem tutaj rozłożył szeroko ręce. - A teraz siedzę razem z tobą w piwnicy... Niesamowite, prawie nie do uwierzenia! Gdyby kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, jaki będzie mój los, to uznałbym go za wariata. I tak oto tkwię w tym szaleństwie, każdego dnia jestem świadkiem brutalnej głupoty i podłości, zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa? Miałem wrażenie, że jego pogodny nastrój, który udało mi się rozpalić, nagle zgasł. - Dieter - odezwałem się - chyba powinniśmy już wracać do pawilonu. Zerknął na zegarek. - Masz rację - odparł - czas się zbierać. Wracaj do celi, ja jeszcze przez chwilę posiedzę tu w samotności. W taki oto sposób zaczęła się nasza sekretna znajomość. Dieter dość często zjawiał się w kotłowni, siadaliśmy wtedy naprzeciw siebie i rozmawialiśmy o różnych sprawach. Czasami brało go na wspominki i opowiadał mi o latach swojej młodości, a ja rewanżowałem się tym samym. Lubiłem te nasze pogaduchy. Niekiedy ciągnąłem go za język, żeby opowiedział, co dzieje się po drugiej stronie murów i jak wygląda wojenna sytuacja. Chyba zawsze czekałem, aż zacznie brnąć w temat mojego wyroku, ale on tego nigdy nie uczynił. Nigdy mnie nie zapytał. Widział moje akta, czytał je i chwała mu za to, że nie grzązł w ten temat. Tak sobie myślę, że ta kotłownia była dla nas obu iście magicznym miejscem, gdzie jakaś tajemnicza aura zacierała wszelkie granice i podziały. Sądzę, że on nie ufał swoim krajanom na tyle, aby być z nimi szczerym i móc ponarzekać na hitlerowski bajzel. Ktoś mógłby na niego donieść, że ma zwichrowane poglądy, że nie wierzy w III Rzeszę i takie tam inne bzdury. Ja byłem dla niego tym kimś, przed kim mógł wyrzucić z siebie tę całą gorzką frustrację. Dieter był dla mnie bardzo życzliwy. Czasami przynosił mi fajki albo coś do jedzenia. Pewnego razu dał mi puszkę sardynek, ale musiałem je zjeść w piwnicy. Rybki w oleju były bardzo pyszne, jednak mój żołądek nie był przyzwyczajony do takich rarytasów. Po powrocie do celi dostałem sraczki i pół nocy przesiedziałem na bombie. Dwa dni odbijało mi się cholernymi rybami, ale nawet mu o tym nie wspomniałem. W miarę upływu czas stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, a nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Któregoś wieczoru sięgnął do kieszeni wojskowej bluzy i wyjął nieco pomiętą fotografię. - To moja żona Helga, a to moje dzieci - powiedział. - Bruno i Bertha. - Fajne dzieciaczki. - Ze zdjęcia spoglądały ich uśmiechnięte buźki. - Całe szczęście, że urodę odziedziczyły po mamie - zażartowałem. - Jestem aż taki brzydki? - zapytał z uśmiechem, a potem powiedział: - Bardzo za nimi tęsknię. W drugiej połowie stycznia 1940 roku hitlerowscy oficjele urzędujący w Reichstagu wcielili w życie plan, który miał za zadanie rozwiązać problem żydowski. Natomiast w tym samym czasie w Kraju Warty, w małej mieścinie przechrzczonej z Wronki na Wronke, w murach byłego więzienia, zapadły inne decyzje. Adrian Boden SA-Standartenführer zażyczył sobie, żeby w tej części budynku administracyjnego, gdzie mieściła się kwatera gestapo, wymienić wszystkie klepki parkietu. Do stolarni przywieziono ciężarówkę dębowych desek. Przydzielono nam dwóch ludzi do pomocy, którzy twierdzili, że mają pojęcie o stolarce. Zbyszek Zakolski musiał gdzieś liznąć trochę tego fachu, bo miał jako takie pojęcie, ale ten drugi, Edek... Za nic sobie nie mogę przypomnieć jak miał na nazwisko, był zielony jak dojrzała
papierówka. - Edziu, po co się zgłosiłeś do tej roboty? Chcesz stracić paluchy na pile? Chcesz nas opóźniać? Antek miał do niego pretensje. - Jak nie będziesz umiał podołać, powiem o tym Norbachtowi. - Nie rób tego, błagam cię - skomlał. - Nie mogę już siedzieć bezczynnie w celi, wariuję. Będę się starał, będziecie zadowoleni - patrzył na nas swoimi wystraszonymi oczami. - Jaki masz zawód? - zapytałem. - Byłem dorożkarzem - odpowiedział. - Człowieku, chyba nie mówisz poważnie - Antek machnął ręką. Do zrobienia był cały hol korytarza oraz dwanaście pomieszczeń. Razem z Antkiem dokonaliśmy pomiaru i okazało się, że trzeba zerwać ponad trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych podłogi i położyć nową. Wtedy właśnie miałem okazję po raz pierwszy rozmawiać z Marceliną Klechą. Zawodowo była sekretarką Bodena, a prywatnie jego kochanką. Boden miał żonę i dwójkę dzieci, a taki wniosek można było wyciągnąć, kiedy człowiek spoglądał na jego biurko. Na blacie stało zdjęcie oprawione w metalową ramkę, na którym widniał wizerunek uśmiechniętej rodzinki. Pani Marcelinie widocznie to wcale nie przeszkadzało, w końcu żonka Bodena była z dzieciakami w Berlinie, a on urzędował tutaj... Gabinet SA-Standartenführera był największy ze wszystkich pomieszczeń i znajdował się na końcu korytarza. Dało się do niego wejść albo bezpośrednio z holu, albo przez pokój gdzie urzędowała ta blond gwiazda. Tuż obok drzwi wisiała nieduża tabliczka, na której było napisane SEKRETARIAT Marcelina Klecha. Pomiaru pomieszczeń dokonywaliśmy pod okiem wartownika i robiliśmy to w trakcie dnia pracy urzędników. Weszliśmy we trójkę do sekretariatu, a żołnierz, który nam towarzyszył, powiedział kilka słów do kobiety siedzącej za biurkiem. Przystąpiliśmy do dzieła. To trwało krótko, musieliśmy zmierzyć długość i szerokość podłogi, zapisać wartości w kajecie i po sprawie. Przy ścianie stały dwie szafy pełne segregatorów, metalowy sejf, biurko, przy którym urzędowała Marcelina, a obok okna duży kwietnik i dwuskrzydłowe drzwi wiodące do gabinetu najważniejszego, wronieckiego gestapowca. - Długo to potrwa? - zwróciła się do mnie. - Tylko chwilkę, proszę pani - odparłem. Robiliśmy swoje, wartownik stał obok drzwi, a ona patrzyła na nas z kwaśnym grymasem. - Dobry Boże, ależ wy cuchniecie! - powiedziała z nieukrywaną pogardą. - Nie myjecie się, czy co?! - Otworzyła szufladę biurka, wyjęła szklany flakonik z gumową pompką i zaczęła psikać dookoła swoimi perfumami o zapachu lawendy. - Możecie się pospieszyć?! Przecież to jest nie do zniesienia! - I jak nawiedzona rozsiewała wszędzie duszącą, zapachową mgiełkę. Miałem jej ochotę powiedzieć, że już mnie mdli od tej lawendy. - Śmierdzicie jak szczury! - warknęła i podniosła się z krzesła. - Fuj! Zauważyłem, że Antek, który klęczał obok mnie, spojrzał na nią zniesmaczonym wzrokiem. Szybkim krokiem wyszła na korytarz. Zerknąłem na esesmana, który nam towarzyszył. Facet zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć, że myśli o niej to samo co my. - Co za babsko! - warknął Antek, kiedy znaleźliśmy się w stolarni. - Cuchniecie, śmierdzicie. - Zaczął robić głupkowate miny i starał się naśladować jej głos. Nie przeczę, było nas czuć. Jednak co mieliśmy zrobić? Przywykliśmy do smrodu. Raz w miesiącu pędzili nas do łaźni, a tam szybka kąpiel i wymiana bielizny, pozostałych ciuchów nie oddawaliśmy do pralni. - Ktoś tę paniusię powinien zaprowadzić na Block A - stwierdziłem - wtedy dopiero miałaby okazję przekonać się, co znaczy, że ktoś cuchnie. - Taaaa - zawtórował mi Antek - tylko musiałaby zabrać ze sobą beczkę tych słodziutkich perfum.
Z wymianą parkietu był cyrk, jakich mało. Bodenowi zamarzyło się, żeby posadzka wyglądała jak w Wersalu, ale ten człowiek nie miał pojęcia o robocie. Po pierwsze trzeba było zerwać stare klepki, po drugie zedrzeć warstwę smoły, po trzecie zrobić nową wylewkę, która przynajmniej dwie doby musiała schnąć. Potem dopiero można było kłaść nowy parkiet. Klepki mieliśmy przycięte z największą precyzją, ale nawet jeśli wszystkie były równiuteńkie co do milimetra, to i tak jeszcze przed lakierowaniem musieliśmy wyszlifować całą podłogę. Krótko mówiąc zrobienie jednego pomieszczenia, zajmowało nam tydzień czasu. We wronieckim tartaku znajdowała się smolarnia i stamtąd Niemcy przywieźli kilka beczek z dziegciem. A teraz sobie wyobraźcie, jaki ta operacja miała rozmach, skoro lakier do parkietu został ściągnięty aż z Zagłębia Ruhry! Drwiliśmy pod nosem, że wszystko, co niemieckie, jest najlepsze na świecie, a ten lakier szczególnie. Wedle życzenia Bodena jego gabinet miał być zrobiony w pierwszej kolejności. Wszystkie graty trzeba było wynieść ze środka, a trochę tego tam miał. Część upchaliśmy w sekretariacie, oczywiście złośliwie kręcąc się w pobliżu Marcelinki, żeby podrażnić jej nozdrza, a pozostałe wynieśliśmy na korytarz. Przed przystąpieniem do roboty, Antek wyjaśnił chłopakom w czym rzecz. Zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać i zrozumiałem, że odkąd pojawił się w stolarni, stara się dominować i narzucać swoją wolę. No dobrze - pomyślałem - skoro wszystko wie najlepiej i wszystko tak fajnie potrafi, to niech dowodzi. Wedle niemieckiej filozofii nic nie mogło się zmarnować. Zerwane klepki były pakowane na wózek, a potem trafiały do kotłowni, żeby spłonąć w ogniu paleniska. Antek czasami czepiał się Edka i niekiedy naprawdę przesadzał. Z jakichś nieznanych mi powodów żywił do niego zupełnie nieuzasadnioną niechęć. Facet był bardzo skryty i cichy, rzadko się odzywał, zawsze stał z boku i zachowywał się tak, jakby chciał być niewidzialny. Jednak z drugiej strony starał się, wynosił, przynosił, zamiatał, mieszał zaprawę, podgrzewał beki z dziegciem, po prostu robił swoje. Pracował uczciwie i bez obijania się. Natomiast Zbychu był jego przeciwieństwem. Gęba to mu się nie zamykała. Wiecznie miał coś do powiedzenia i niebezpiecznie powłóczył oczami za Marceliną. Z początkiem kwietnia wszystkie pomieszczenia mieliśmy już zrobione i przystąpiliśmy do najtrudniejszej fazy robót, czyli wymiany parkietu w korytarzu. To była trudna operacja, bowiem jak to w holu bywa, bezustannie kręcili się w nim ludzie. Boden stwierdził, że w tygodniu mamy pracować popołudniami, kiedy urzędnicy gestapo zakończą dzień pracy i opuszczą swoje gabinety, natomiast w niedziele działaliśmy od samego rana. Dzień w dzień punktualnie o szesnastej zjawialiśmy się w budynku administracyjnym. Pewnego dnia Marcelina została dłużej w pracy, chyba miała do napisania jakieś protokoły, bo kiedy my robiliśmy wylewkę, to w sekretariacie rozlegał się stukot maszyny do pisania. Nagle usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwi, zgrzyt klucza w zamku, a potem odgłos obcasów. Blond piękność, kręcąc biodrami, zmierzała w kierunku wyjścia. Wtedy Zbyszek, który podpierał ścianę, zrobił coś, czego nie powinien. Zamiast spuścić wzrok i patrzeć w podłogę, albo odwrócić głowę w drugą stronę, odezwał się słodkim głosem: - Do widzenia, panno Marcelino. Do jutra. Zerknąłem przez ramię. Kobieta zatrzymała się w pół kroku, spojrzała na niego z wyrazem oburzenia i sekundę później ruszyła przed siebie. Pchnęła energicznie wahadłowe wrota, skręciła w prawo i wyszła z budynku. W tej samej chwili Antek poderwał się na równe nogi i doskoczył do niego. - Kurwa, głupi jakiś jesteś?! - prawie wrzasnął. Zauważyłem, że zacisnął prawą dłoń w pięść, jakby za chwilę chciał mu przyłożyć. - Po kiego chuja się do niej odzywasz?! - Odwal się, człowieku! O co ci chodzi?! - Zbychu rzucił zadziornie i chociaż był młodszy od niego o jakieś dwadzieścia lat, nie zdawał sobie sprawy, z kim zadziera.
- O gówno! - syknął Antek i otwartą ręką zdzielił go w policzek. Nie wiem, czy nasz pomocnik miał zamiar zareagować. Możliwe, że chciał, jednak w tym samym momencie Antek wziął błyskawiczny zamach i trzepnął go pięścią w szczękę. Zbyszek stracił równowagę i padł na parkiet, a jego przeciwnik zaczął go kopać. Nie dał mu żadnych szans, żeby podniósł się z klęczek. Przez kilka chwil walił buciorami w jego korpus niczym w worek trocin. Ja i niewidzialny Edek nie zareagowaliśmy. - Ty głupi gnoju, chcesz nam wszystkim zaszkodzić?! - Antek cedził słowa przez zęby i stał w takiej pozycji, że w każdej chwili był gotów ponownie rzucić się do ataku. - Co ty sobie myślisz?! - Przestań mnie kopać - jęknął i wystawił do przodu dłonie, jakby chciał się zasłonić. - Przestań! - W jego głosie było słychać błaganie. Leżał obok sterty starych klepek i kątem oka spoglądał przestraszonym wzrokiem na swojego oprawcę. Pewnie zdajecie sobie sprawę, jak to jest, kiedy w grupie ludzi, którzy są skazani na swoje towarzystwo i wspólną pracę, wybucha jakiś durnowaty konflikt. Robi się kwas. Atmosfera staje się ciężka i nieprzyjemna. Tak było też z nami. Niby błaha sprawa, bo raptem chodziło o kilka słów rzuconych w stronę kobiety, a jednak pociągnęło to za sobą koszmarne konsekwencje. Następnego dnia rano, kilka minut po wpół do ósmej, na stolarni zjawił się Boden, panna Marcelina, dwóch szeregowych pracowników gestapo i Dieter. Kiedy weszli do środka natychmiast przerwaliśmy pracę. SA-Standartenführer spojrzał po naszych twarzach. - Wer von denen hier war das? - zwrócił się do swojej sekretarki. - Der links - odparła i dłonią wskazała na Zbyszka. - Abführen! - rozkazał swoim ludziom. Żołnierze chwycili go za ramiona i wyprowadzili na zewnątrz. Norbacht stał obok i tylko się przyglądał. - Co tam się wczoraj stało?! - warknął Dieter, kiedy zostaliśmy sami. Ja i Edek spojrzeliśmy na Antka. - Zaczepił tę panią, kiedy wychodziła z pracy - odparł. - Powiedział tylko coś na zasadzie "do widzenia, do jutra". Nic więcej tam się nie wydarzyło. - Nic więcej się nie wydarzyło? - Norbacht powtórzył z niedowierzaniem jego słowa. - Nic nie miało miejsca, a gestapo zabiera jednego z was. Gratuluję! - Klasnął w dłonie. - Róbcie tak dalej! Brakuje wam rozumu?! Życie wam niemiłe?! Tego dnia po raz ostatni widzieliśmy Zakolskiego. Wcześniej nie miałem okazji, żeby pogadać z Dieterem i dopiero w październiku, kiedy znowu ruszył sezon grzewczy, a on zaczął się pojawiać w kotłowni, zapytałem go o Zbyszka. Byłem po prostu ciekaw, co się z nim stało. Usłyszałem jedno brutalne zdanie: - Boden kazał go powiesić. Wspominałem wam wcześniej, że przez Marcelinę Klechę kilku chłopaków trafiło do piachu. Osobiście byłem świadkiem jeszcze jednego zdarzenia, bo o pozostałych słyszałem tylko opowieści. Jesienią 1940 roku trafił do wronieckiego więzienia pewien koleżka, który został stracony raptem po dwóch dniach pobytu. Nie znał zasad, nikt mu nie zdążył powiedzieć, jak się sprawy mają, na co uważać i jak się zachowywać. Bóg jeden raczy wiedzieć, co on miał w głowie i jak sobie wyobrażał życie w tym miejscu. Oprócz niedzieli każdy dzień zaczynał się tak samo. Pobudka, śniadanie, zbiórka i wymarsz na więzienny dziedziniec. Byliśmy już zdyscyplinowani i każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce. Ekipa
warsztatowców zawsze ustawiała się w kolumnę z lewej strony placu, natomiast zewnętrzne arbeitskommanda zbierały się po prawej. Za pięć siódma otwierały się drzwi dyżurki obok bramy wjazdowej i pojawiała się w nich panna Marcelina. Chcąc nie chcąc, musiała przejść wzdłuż naszych szeregów. Kręciła tyłkiem i rozsiewała za sobą zapach tej cholernej lawendy. Wtedy ten nowy palnął coś, że niezła z niej babka i że ma fajne nogi. Na dźwięk jego słów zrobiła to samo, co wtedy, kiedy zagadał do niej Zbychu, identyczne spojrzenie i ten sam grymas zniesmaczenia. Pech chciał, że SAStandartenführer stał akurat w drzwiach do administracyjnego. Klecha podeszła do niego, zaczęła się mizdrzyć i wyginać, złapała go pod rękę i szepnęła mu coś do ucha. Boden nagle krzyknął coś do jednego z żołnierzy i po chwili ten wytargał z szeregu tego gościa, któremu zebrało się na komplementy. My ruszyliśmy do swoich zajęć, a jego powlekli w stronę skwerku, gdzie stała szubienica. Wiem, że to wydaje się nieprawdopodobne, ale takie rzeczy miały tu miejsce. Nie było ani krzty szacunku dla ludzkiego życia, człowiek mógł zawisnąć na stryczku za byle pierdołę. Innym razem Dieter opowiedział mi pewną historię, jak w któryś sobotni wieczór wybrał się do sali bankietowej we wronieckim ratuszu. Twierdził, że raz na trzy miesiące musi się spić, żeby zapomnieć o tym wszystkim. Odreagować. Z jego słów wynikało, że lokal był bardzo ekskluzywny, a klientela reprezentowała zamożne środowiska. Oczywiście ta restauracja przyciągała również grono atrakcyjnych polskich kobiet, które szukały finansowego wsparcia i nie miały skrupułów, żeby sypiać z wrogiem. Życie. Większość niemieckich szwei unikała tego miejsca, bowiem gościły tam takie tuzy, jak Martin Ficken czy Heinrich Kleinstein wraz ze swą towarzyszką Helgą Voherr, która również należała do SS. Szeregowi żołnierze, kiedy ruszali w miasto na przepustkę, woleli zabawić się w innych miejscach. W takich, gdzie nie musieli zważać na swoich przełożonych. Prawda była taka, że Ficken i Kleinstein potępiali stosunki seksualne, kiedy do zbliżenia dochodziło pomiędzy niemieckim żołnierzem i polską kobietą. Według ich przekonań uwłaczało to wizerunkowi "rasy panów". Jednak nie mówili o tym głośno, kiedy w sali bankietowej pojawiał się Boden wraz z Marceliną. Obawiali się koneksji i znajomości, jakie posiadał SA-Standartenführer. Drżeli na myśl o tym, że jest spowinowacony z Himmlerem i czuli nad sobą ten niewidzialny pręgierz. Dieter był świadkiem, jak pewnego razu Boden zjawił się tam wraz ze swoją wypindrzoną sekretareczką. Weszli do środka, omietli wzrokiem po sali, zaraz pojawił się kelner, zgiął się w pół i zabrał ich płaszcze. Było kilka wolnych stolików, ale Marcelina chciała usiąść obok kominka. Te miejsca akurat były zajęte, ale Boden miał zamiar spełnić jej zachciankę. Przywołał kelnera i kazał mu stamtąd wyprosić parę, która wcześniej zajęła fotele. Sytuacja zrobiła się niezręczna. Panna Marcelina stała z dumnie uniesioną głową i spoglądała, jak tamci ludzie muszą pokornie odejść. Wiecie o co chodziło, prawda? O ten triumf, o tą dominację, że oto ja, ja mogę wszystko, bo mam obok siebie najważniejszego mężczyznę w tym mieście. Lękajcie się mnie, okażcie respekt i należny szacunek, ja jestem królową. Coś wam zdradzę, bo nurtuje mnie pewna sprawa, która tyczy się ludzkiej natury. Otóż zawsze, kiedy sięgam pamięcią do lat okupacji, w moich wspomnieniach jawi się świat kompletnie pozbawiony kolorów. Gdybym potrafił malować i chciał za pomocą pędzla oddać klimat tamtych czasów, każdy obraz byłby kompozycją składającą się ze wszelkich możliwych odcieni szarości. No, może czasami użyłbym czerwieni, takiej samej, która widniała na faszystowskich flagach. Fakt, nie wychodziliśmy na spacerniak, ale z okna celi było widać fragment świata. Pamiętam doskonale upalne lato 1942 roku czy też deszczową jesień w 44 ale za żadną cholerę nie jestem sobie w stanie przypomnieć, jak wtedy wyglądały liście drzew. Zupełnie jakby ich wcale nie było. Dziwne, prawda? Pięć długich, bezbarwnych lat, 1940, 41, 42, 43 i 44. Chyba mógłbym przysiąc, że nawet słońce świeciło wtedy na srebrno. Może tak właśnie jest, że te najgorsze chwile, które człowiek jakimś cudem przeżył, nie dość, że odciskają się bolesnym piętnem we wspomnieniach, to jeszcze są wyzute z kolorów? Pominę tutaj opowieści o tym, kiedy dopadała mnie rozpacz albo kiedy zdawałem sobie sprawę, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Gdy teraz spoglądam wstecz na swe życie, którego większość
spędziłem we wronieckim więzieniu, to powiem wam, że tak ciężko, jak w trakcie wojny, nie było nigdy. Tak sobie myślę, że chyba w tamtych latach opatrzność miała mnie w swojej opiece i dlatego zesłała mi Antka za towarzysza. Dużo mu zawdzięczam. Był, jaki był, ale to on mi pokazał, w jaki sposób człowiek powinien panować nad swoimi słabościami. Antek miał kilka swoich powiedzonek, a do jego ulubionych należało: - Przestań się mazać i narzekać, przestań jęczeć jak baba! Albo: - Weź się w garść, człowieku! Trzeba być twardym! I jeszcze takie: - Jesteś kurwa facet, czy ciepła dupa wołowa?! To była jego cała filozofia. Żadnego głaskania i poklepywania. Nigdy z jego ust nie usłyszałem, że jest mu źle, że coś go przerasta, że ma dość. Nigdy nie narzekał. Mógłby sobie wytatuować na piersi napis "prędzej martwy niż słaby" i to byłaby szczera prawda. Czasami mu zazdrościłem, że potrafił być tak bezwzględny dla samego siebie, że umiał w pełni kontrolować swoje emocje. Niekiedy próbowałem zastosować się do jego rad, ale nie zawsze osiągałem cel. Byliśmy ulepieni z innej gliny. On był z tej twardszej. Nastała jesień 1940 roku, a wraz z dniem Wszystkich Świętych ruszył sezon grzewczy. Przez kilka pierwszych dni urzędowałem w kotłowni razem z Rudolfem i wtedy nauczyłem się robić pierwsze odpalenie kotła. To nie było skomplikowane, chodziło o to, żeby odpowietrzyć rury, dobrze wyregulować słup wody i sprawdzić szczelność całej instalacji. Jednak najważniejsze było to, że wreszcie po kilku długich miesiącach niepalenia miałem w końcu okazję sztachnąć się fajką. Boże, jak za tym tęskniłem! Po nocach mi się śniło, że siedzę na pieńku pod filarem, nagle zjawia się Dieter i daje mi szlugi. Sam nie wiem, jak dałem radę wytrzymać tyle czasu bez tytoniu! Rudolf był w porządku. Lubiłem kolesia. Oczywiście moja sympatia wynikała z jego hojności. Dużo już wtedy rozumiałem po niemiecku, ale nie potrafiłem mówić. Przekręcałem słowa, a niektóre wyrazy wymawiałem w taki sposób, że mój nadzorca nie był w stanie zrozumieć ich sensu. Podziwiałem go za cierpliwość, bo inny pewnie powiedziałby: - Lass es… Ich kann nichts verstehen. Po trzech dniach kocioł hulał jak należy, ale Rudolf towarzyszył mi jeszcze do końca tygodnia. Miał gest, bo na odchodne zostawił mi paczkę fajek, które na opakowaniu miały wydrukowaną nazwę - Juno. Tej jesieni moją przygodę z literaturą zacząłem od twórczości Edgara Allana Poe. To było opasłe tomisko zawierające bogaty zbiór ponurych opowiadań. Przeczytałem tylko kilka z nich. Mroczne historie z pogranicza jawy i snu, ciężkie, miejscami przytłaczające i pełne sugestywnych opisów mających na celu oddać cierpienie, ból, strach, szaleństwo, paranoję... Nie miałem siły tego czytać. - Wybacz Edgarze - szepnąłem pod nosem - ale pojawiłeś się w złym czasie - po czym otworzyłem żeliwny właz i cisnąłem jego dzieło w środek gorejącego paleniska. Przez kilka chwil spoglądałem jak ogień trawił książkę. Płomienie tańczyły na papierowych kartkach i w mgnieniu oka zamieniały je w popiół. Domniemywam, że każdy z was słyszał historię o heroicznym czynie Maksymiliana Kolbe, który w obozie koncentracyjnym Auschwitz, oddał swe życie za innego więźnia. Ponad czterdzieści lat później wyniesiono go na ołtarze i został świętym. Może ludzie, którzy pokładają całą nadzieję w Bogu, inaczej patrzą na świat i życie? Ja nigdy nie zdobyłbym się na takie poświęcenie. Ja chyba... a zresztą, nieważne. Myślę, że na moich barkach spoczywa inna odpowiedzialność. Byłem świadkiem miłosierdzia, które zawitało na korytarze wronieckiego więzienia i o tym muszę wam opowiedzieć. W drugiej połowie listopada 1940 roku do Wronek trafiło pięciu wychowanków oratorium salezjańskiego. To byli młodzi chłopcy, mieli raptem po dwadzieścia lat i zostali oskarżeni o zdradę stanu. Wiem, że jeden z nich miał bardzo nietypowe imię. Jarogniew. Ci młodzi chłopcy swoim
zachowaniem i postępowaniem udowodnili wszystkim, że dobroć i życzliwość potrafią rozkwitać wszędzie. Nawet tam, gdzie nadzieja została pogrzebana, a wiara odeszła w zapomnienie. - Rozbierać się! Prędzej! - Kapo Herba stał w przejściu oddzielającym szatnię od pomieszczania z natryskami. - Brudną bieliznę wrzucać do kosza! Ruszać się! Smród przepoconych ubrań unosił się w powietrzu. Chyba możecie sobie wyobrazić jaki zaduch panował w niedużej szatni, gdzie blisko stu chłopa zrzuciło z siebie swoje manele. I te nagie, wychudzone ciała, odstające kości biodrowe, posiniaczone plecy, skórne infekcje, rany i strupy. Najgorszy był świerzb. Kiedy człowiek zjawiał się w łaźni, to tylko modlił się w duchu, żeby nie podłapać tego świństwa. Kuracja na tę dolegliwość pozostawiała wiele do życzenia, bo pomagała tylko nielicznym. Osobnik, który miał ewidentne objawy, musiał oddać swoje wszystkie rzeczy, a w zamian otrzymywał łachy, które wcześniej były moczone w occie. Kąpiel brał z dala od innych, a potem musiał natrzeć swoje ciało również octem. To wszystko. Żadnych lekarstw lub maści, żadnych wizyt u lekarza. Łaźnia była namiastką luksusu. Człowiek, wchodząc pod natrysk, brał najpierw z worka garść wiórów szarego mydła, a potem mógł wyszorować całe ciało i poczuć się czystym. - Ty, słyszałeś o tych młodych klerykach? - facet obok mnie zwrócił się do swojego towarzysza po prawej. - O jakich klerykach? - Przywieźli ich tutaj w zeszłym miesiącu z Poznania - ciągnął dalej. - Pięciu młodych chłopaków. Pracują przy sznurku. - No i co? - zapytał ten drugi. - Jeden z nich trafił do celi, w której był konający gość. No i ten młodzik przez dwa tygodnie oddawał mu pół swojej racji żywnościowej, żeby tamten doszedł do sił. - Skąd to wiesz? - Słyszałem, jak kapo opowiadał. - I co z tym drugim? Doszedł do siebie? - Ponoć tak. - Nie ponoć, tylko doszedł - do rozmowy wtrącił się mężczyzna stojący przed nami. - Tam jest wskazał dłonią na człowieka, który energicznie szorował się pod pachami. - Jak widać, ma się całkiem dobrze. - W którym pawilonie są ci klerycy? - zapytałem tego, który rozpoczął dyskusję. Mężczyzna spojrzał na mnie, marszcząc brwi i rzekł: - A ty coś za jeden? - Stolarz - odparłem. - Stolarz? Ten słynny neunundzwanzig elf, czy ten drugi? Zaskoczyły mnie jego słowa. - Ten słynny - odparłem, no bo cóż miałem mu odpowiedzieć? - Nie gadaj z gnojem, bo jeszcze będziesz miał kłopoty - skwitował ten drugi. Prawie ścięło mnie z nóg. - Ty, o co ci chodzi? - warknąłem do kolesia. - Już kapo Herba nam powiedział, kim jesteś i jak to razem z tym drugim podlizujecie się szwabom. - Co ty wygadujesz człowieku?! - A kto zbudował szubienicę, co?! - odpyskował. Powiedział to tak głośno, że nagle wszyscy dookoła mnie zaczęli patrzeć na moją twarz. - Ty zbudowałeś ten stryczek? - zwrócił się do mnie inny facet z prawej. - A miałem wyjście? - odpowiedziałem mu pytaniem i w tym samym momencie ten mężczyzna splunął mi prosto w twarz.
Nagle ktoś z tyłu szturchnął mnie, a właściwie pchnął i poleciałem w przód. Wpadłem na jakiegoś mężczyznę. - Co ty wyprawiasz?! - Przepraszam, niechcący - spojrzałem mu w oczy i natychmiast obróciłem się w tył. - To jest ten neunundzwanzig elf, gdybyście nie wiedzieli - nawet nie zdążyłem zauważyć, kto to powiedział. Czułem na sobie wzrok dziesiątek oczu, a potem te wszystkie ręce, które zaczęły mnie odpychać w róg łaźni. - Co tam się dzieje?! - Do naszych uszu dobiegł głos Herby. - Nic się nie dzieje, panie kapo, to tylko neunundzwanzig elf szuka swojego miejsca - rzucił ktoś z obecnych. Posypały się jakieś przekleństwa i komentarze, a ja miałem wrażenie, jakby dookoła mnie była tylko ludzka niechęć. Nikt nie chciał stać obok mnie. Przepędzali mnie, jakbym był trędowaty. Kątem oka dostrzegłem Antka, który przepychał się w moim kierunku pomiędzy nagimi mężczyznami. Był moim jedynym sprzymierzeńcem. Tylko Bóg raczy wiedzieć, co mogło się jeszcze wydarzyć, gdyby nie padła komenda: - Koniec kąpieli! - Nic nie zrobisz - powiedział Antek - tacy są ludzie. Możesz być pewien, że większość z nich, gdyby tylko miała okazję, to skurwi się za miskę zupy. Gadają i będą gadać. - To ten cholerny kapo Herba - skwitowałem. - To ta menda łazi od celi do celi i opowiada bzdury. - Nic nie zrobisz - powtórzył to samo. - Bądź cierpliwy, a następnym razem trzymaj się w łaźni blisko mnie. - Słyszałeś jakieś plotki o tych klerykach? - zmieniłem temat, chociaż w duchu szlag mnie trafiał. - O jakich klerykach? - był zdziwiony. - Mówią, że jest ich pięciu - odparłem, a potem opowiedziałem mu o tym, co usłyszałem podczas kąpieli. - Swoim żarciem karmił tego drugiego? - był naprawdę zaskoczony. - Nie wiem, czy go podziwiać, czy uważać za idiotę. Może jest tak bardzo uduchowiony, że czuje jakąś misję albo odpowiedzialność za życie bliźniego? Powiem ci, że różnica pokoleń też robi swoje, ja i ty jesteśmy dziećmi zaborów, ale ci, co urodzili się po 1918 są inni. Nie wiem, czy lepsi czy gorsi, po prostu inni. Upłynęło dużo czasu, zanim zrozumiałem, na czym polegała ta różnica. Ludziom urodzonym na początku lat dwudziestych wojna odebrała to, co w życiu najpiękniejsze. Młodość. Piękną, beztroską młodość. Tamto pokolenie pozostawiło po sobie krwawy ślad w dziejach polskiej historii. Dla nich słowa "Bóg, Honor, Ojczyzna" to nie był wyświechtany slogan. To były trzy najświętsze wartości, za które wielu z nich oddało swe życie. Po latach nawet literatura znalazła dla nich odpowiednie określenie - "pokolenie Kolumbów". Pisząc swoje wspomnienia, nie raz podkreślałem, że zupełnie nie czuję w sobie jakiejkolwiek narodowej tożsamości. Taka jest prawda. Ja nie wiem, czym jest patriotyzm. Nie znam tego uczucia. W pewnym sensie jestem taki sam, jak większość z was. Co? Oburzacie się na słowa szczerej krytyki? Zabolało? Chcecie mi udowodnić, że jesteście inni? Naprawdę? Kogo chcecie przekonać, że hołdujecie wzniosłym wartościom i ideałom? A może jeszcze stwierdzicie, że jak ojczyzna będzie w potrzebie, to przelejecie własną krew za te wierzby płaczące, za te pola malowane i zrujnowaną gospodarkę? Rozumiem, to byłoby absurdalne poświęcenie. To może z innej beczki. Ilu z was kiedykolwiek zdobyło się na konkretne wsparcie dla obcego człowieka będącego w potrzebie? Nie chodzi mi o symboliczną złotówkę, ale o taki naprawdę solidny gest? Wiem jak jest, bo jestem taki sam jak wy. Pasuję do współczesnego świata. Przechodzimy obok czyjegoś nieszczęścia i w duchu współczujemy takiej osobie. Umiemy zdobyć się na jedną rzecz, potrafimy świetnie wzruszać ramionami, żeby zademonstrować swoją
bezradność. Specjalnie o tym wspominam, bo teraz chcę wam przytoczyć kilka faktów, które miały miejsce, kiedy we Wronkach siedziało tych pięciu oratorianów. I jeszcze o tym, jak na więziennym korytarzu zdarzył się cud. W pierwszej połowie grudnia zima zaczęła się na dobre. W ciągu dnia średnia temperatura wynosiła minus dwadzieścia stopni, natomiast nocą było jeszcze chłodniej. Po drugiej stronie okna świat zamarzł w okowach śniegu i lodu, no i właśnie wtedy zaczęły się problemy z ogrzewaniem. Sześć taczek nie wystarczało na jedno zasypanie, bo żeby przy takim mrozie utrzymać odpowiednią temperaturę wyjściową na kotle, potrzeba było więcej węgla. Chyba przez tydzień wszystko hulało jak należy, aż tu jednego świtu patrzę, a w palenisku nie ma nawet iskierki żaru. Wlepiłem oczy w czerń po drugiej stronie żeliwnego włazu i szepnąłem sam do siebie: - Kurwa mać, no to się narobiło! Wskazówka na zegarze temperatury pokazywała niecałe trzydzieści stopni. Spanikowałem. Wiedziałem, że bez pomocy Rudolfa nie dam rady opanować sytuacji. W te pędy wróciłem do pawilonu i starałem się wyjaśnić tym szwejom na sterowni, że kocioł jest kaput. Patrzyli na mnie jak na kosmitę i w końcu ten najbystrzejszy z nich posłał jednego człowieka na kwatery po Dietera i Rudolfa, a drugiemu kazał obudzić kapo Herbę. W ten oto sposób około czwartej czterdzieści pięć chłopaki mieli nieplanowaną pobudkę. Tego ranka, a właściwie aż do wczesnego przedpołudnia, w całym więzieniu było zimno. Razem z Rudolfem walczyliśmy w piwnicy, żeby rozpalić tego potwora. Dzięki temu ominęła mnie micha ze śniadaniem i dniówka w stolarni. Niby nic się nie stało, niby zwykła rzecz, złośliwość losu plus brak mojej wiedzy w fachu palacza. Mogło się przytrafić, prawda? Tylko że ta durnowata sytuacja pociągnęła za sobą cały cykl zdarzeń. Cholerny efekt domina, wiecie, o czym mówię... O dziewiątej palenisko zamieniło się w piekło. Dwieście dziesięć na blacie. Popiół wyniesiony. Patrzę na Rudolfa, stoi obok kotła, rękawy białej koszuli podwinięte do łokci, ręce czarne od węgla, pyłu i sadzy, twarz umorusana, pot na skroniach i fajka w zębach. Spogląda na mnie i uśmiecha się, jakby chciał mi powiedzieć, że zapewniłem mu dzisiejszego poranka niezłą rozrywkę. Nagle ta cała sytuacja wydała mi się komiczna i przysięgam na Boga, że po chwili obaj śmialiśmy się do rozpuku. Kilka minut później byliśmy gotowi do wyjścia, kiedy nagle na drugim końcu piwnicznego korytarza rozległ się odgłos kroków. Kilka osób zmierzało w stronę kotłowni. Wtem w wejściu ujrzeliśmy trzech ludzi, to byli Ficken, Kleinstein i Norbacht. - Was ist los? Warum ist es so kalt hier? - Sturmbannführer Ficken opanowanym głosem zwrócił się do Rudolfa. Ten strzelił obcasami, a potem zaczął wyjaśniać sytuację. Coś tam rozumiałem, wyłapywałem większość słów. Jednak, widząc tutaj Kleinsteina, czułem się bardzo nieswojo. Tego człowieka otaczała jakaś parszywa aura, ten mundur, te wszystkie esesmańskie insygnia, no i ten surowy wyraz jego twarzy. W kotłowni było gorąco, a oni ubrani w swoje grube, zimowe płaszcze. Kleinstein zdjął z głowy czapkę, sięgnął dłonią do kieszeni spodni. Wyjął białą chusteczkę i przetarł nią swoją idealnie ogoloną do skóry głowę. Wykonując tę czynność, jednocześnie zwrócił się do Rudolfa: - Er ist dafür verantwortlich? - ruchem głowy wskazał na mnie. - Nein Herr Hauptsturmführer! Der hat damit nichts zu tun! Er macht seine Arbeit gut! Das Wetter ist an allem schuld! - odparł. Tego dnia po raz pierwszy i ostatni widziałem w piwnicy kogoś, kto był wyższy rangą od Dietera. Niespełna dwa tygodnie później major Ficken palnął sobie w łeb, ale zanim to zrobił, podjął jeszcze decyzję, której skutki odczuwaliśmy aż do końca stycznia 1945 roku. Kazał Rudolfowi zakręcić wszystkie zawory na rurach grzewczych, które doprowadzały ciepło do cel w pawilonach. Ogrzewane miały być tylko korytarze oraz pomieszczenia i budynki administracyjne.
Towarzyszyłem Rudolfowi przy tej operacji. Przeszliśmy piwnice wszystkich budynków i wedle życzenia Fickena, zakręciliśmy każdy zawór. To oczywiście wiązało się z wyregulowaniem nowych wartości kotła i jak się później okazało, przyniosło również wymierne korzyści w oszczędnościach węgla. Od tamtej pory na jedno podłożenie wystarczały trzy taczki opału, a ja zdobyłem wiedzę, która w przyszłości ocaliła mi życie. Kapo Herba wiedział o sytuacji z wygaszonym kotłem i tak przeinaczył tę całą historię, że wszyscy sądzili, iż zimno w celach to moja zasługa. Ludzie mieli do mnie pretensje, wytykali mnie palcami, co drugi dodał kilka słów od siebie i po jakimś czasie wśród warsztatowców narodził się mit, że neunundzwanzig elf to kawał skurwysyna. Powrócę teraz może do akcji z ogrzewaniem, której ciąg dalszy rozegrał się następnego dnia, w niedzielny poranek. Panował taki zwyczaj, że w niedzielę po śniadaniu każdy kapo odpowiedzialny za dany pawilon robił obchód po celach. Generalnie chodziło o to, że musiał sprawdzić, czy wszystko jest jak należy, czy ktoś się nie rozchorował, czy ktoś nie umarł i dopilnować opróżniania bomb. Jeżeli był jakiś problem, wtedy kapo meldował o tym na dyżurce. Tej niedzieli wszyscy narzekali na zimno. No bo wyobraźcie sobie, na dworze minus dwadzieścia pięć stopni, a rury centralnego ogrzewania zimne jak lód. Zawsze wiedziałem, że te przeklęte więzienne mury kochają ziąb. Kwestię chłodu zgłoszono do Kleinsteina, a ten od razu znalazł odpowiednie rozwiązanie. Nim zegar na wieży wybił godzinę dziesiątą, wszyscy zostaliśmy wyprowadzeni na spacerniak. Esesmani, pomagając sobie kolbami karabinów, ustawili nas w rzędach, potem przeszli na drugą stronę ogrodzenia, jeden z nich przewlókł przez druciane oczka krótki łańcuch i zamknął wejście na kłódkę. Wszyscy czterej kapo byli uprzywilejowani i oni też znaleźli się po drugiej stronie spacerniaka. Wtem od strony dziedzińca podjechał Panzerspähwagen, którego wieżyczka była uzbrojona w ciężki karabin maszynowy. Pojazd zatrzymał się, kierowca zgasił silnik, a obsługa wozu skierowała w naszą stronę lufę karabinu. W tym momencie chyba nikomu z nas nie było już zimno. Hauptsturmführer ubrany w długi, skórzany płaszcz stanął naprzeciw nas i powiedział tylko jedno zdanie, które przetłumaczył kapo Herba: - Jak postoicie kilka godzin na mrozie, to przestaniecie narzekać na chłód! Sterczeliśmy tam przez cztery długie godziny. Mróz kąsał policzki, szczypał w uszy, stopy kostniały, ale nie wolno nam było ruszyć się z miejsca. Dzień był ponury, a słońce nawet na chwilę nie wychyliło się zza chmur. Większość ludzi była licho odziana. Po jakimś czasie każdy z nas przestępował z nogi na nogę, pocierał dłońmi ramiona, machał rękami, żeby chociaż odrobinę się rozgrzać. W porównaniu z innymi byłem szczęściarzem, bo miałem na grzbiecie ciepłą fufajkę. Wcisnąłem dłonie w kieszenie, podkuliłem ramiona i myślałem tylko o tym, że wieczorem zjawię się w kotłowni. Wyobrażałem sobie żar bijący z paleniska i ten gorący podmuch, który bucha przez otwarty właz. Modliłem się w duchu, żeby czas przyśpieszył swój bieg. - Boże, przecież my tu zamarzniemy - ktoś rozpaczliwie szepnął za moimi plecami. - Niech się pan nie troska, Bóg na to nie pozwoli - odpowiedział mu ktoś inny. Obróciłem głowę. Ten, który się martwił, że skonamy z zimna, był już wiekowym mężczyzną i miał na sobie byle jaki sweterek. Natomiast jego rozmówcą był młody chłopak ubrany w filcową kurtkę. - Zimno panu - powiedział i zaczął rozpinać guziki - będziemy się ogrzewać na zmianę, to ciepła kapota. - Zdjął ją z siebie i podał temu starszemu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że pod spodem ma na sobie tylko zwykłą, cienką koszulę. Kiedyś musiała wyglądać elegancko i pewnie zawsze miała wykrochmalony kołnierzyk, ale teraz przypominała już tylko brudną, wyświechtaną szmatę. To, co zrobił ten młodzik, ten jego gest sprawił, że
doznałem uczucia wstydu. To ja sterczę tutaj, myślę tylko o sobie, a on robi coś takiego! Odwróciłem się. Wlepiłem wzrok w czubki moich butów i udawałem, że nie wiem, co się dzieje za moimi plecami. - Jak masz na imię? - zapytał ten starszy. - Jarogniew, a pan? - Waldemar. Dziękuję za kurtkę, chwilę się ogrzeję i zaraz ci oddam. - Nie jest tak źle - jego słowa zabrzmiały jak pocieszenie. - Będziemy się zmieniać co piętnaście minut, za każdym razem zegar da nam znać. - Dobry z ciebie chłopak. Jak to się stało, że trafiłeś w to podłe miejsce? - zapytał, a ja nadstawiłem uszu. Ten dobroduszny młody człowiek wyznał swojemu rozmówcy, że został aresztowany razem ze swoimi czterema kolegami za działalność konspiracyjną, a potem od słowa do słowa zaczęli rozmowę. Co kwadrans przekazywali sobie filcową kurtkę, dyskutowali półgłosem, a ja niczym szpicel podsłuchiwałem, o czym mówią. Chłopak opowiadał o swojej przeszłości, o zwykłych sprawach, szkole, studiach, swojej rodzinie. Mówił to w tak ciepły i przyjemny sposób, że chwilami zapominałem o mrozie. Przestałem zwracać uwagę na dwa patrole wartowników, które bezustannie krążyły wokół spacerniaka. Nawet przestałem patrzeć z zazdrością, jak obsługa opancerzonego pojazdu i czterech kapo grzało się przy beczce, w której palili stare deski. Słuchałem natomiast jego opowieści o czasach, które spędził w poznańskim oratorium i o radości, jaką niesie z sobą życie poświęcone Bogu. W pewnym momencie nawet zażartował: - Siedziba oratorianów mieści się w Poznaniu przy ulicy Wronieckiej 9 - powiedział - a teraz proszę, jestem we Wronkach. Stercząc w mrozie na spacerniaku poznałem również historię człowieka, który nazywał się Giovanni Melchiorre Bosco, ale w ludzkiej pamięci zapisał się jako święty Jan Bosko. To on właśnie był twórcą zgromadzenia salezjanów. Nie myślcie sobie, że doznałem wtedy jakiegoś objawienia, ale słuchając opowieści tego młodzieńca, uległem jakiejś bliżej nieokreślonej fascynacji jego osobą. A kiedy jeszcze stwierdził, że on i jego koledzy są tutaj z woli Boga, to zwątpiłem we wszystko. W pewnym momencie miałem ochotę obrócić się i zadać mu jedno pytanie: - A jakaż to jest wola Boga, że wpakował was do tego miejsca?! I wtedy on, jakby słysząc moje myśli, powiedział: - Jesteśmy tutaj po to, żeby dodać innym otuchy, żeby nieść nadzieję i radość, żeby pomóc innym przetrwać, a potrzebującym ulżyć w cierpieniu. To, o czym mówił, było mi tak obce, jak uczucie wolności. Nieznane. Nieistniejące. Niemożliwe. I wtedy wspomniałem Ojczulka i pomyślałem, że ludzie czujący w sobie prawdziwe powołanie dla służby Bogu, są bardzo podobni. Pełni poświęcenia. Bezinteresownego i bezwarunkowego poświęcenia. Myślę, że tylko nieliczni są w stanie sprostać takim wyzwaniom. Była za kwadrans trzynasta, kiedy ci dwaj za moimi plecami przekazywali sobie kurtkę i właśnie ten moment wypatrzył Sturmscharführer Otto Geesner. Chyba jeszcze nie wspominałem o tym sadyście, ani o jego kauczukowej pałce. Otóż Geesner to był kawał chłopa. Miał posturę prawdziwego atlety. Wysoki, dobrze zbudowany, szerokie bary. Wszystkich przerastał o głowę. Był dowódcą zmiany i ponoć zawsze kiedy miał służbę, ktoś musiał oberwać. Geesner podszedł do drucianej siatki i krzyknął w ich stronę: - Ihr beiden dort! Was macht ihr denn da?
Chwilę później kapo z pawilonu numer trzy wszedł na teren spacerniaka i kazał im iść w stronę wyjścia. Stali tam przez kilka minut i chyba tłumaczyli się ze swojego zachowania. Wtem kapo złapał młodego za kołnierz koszuli i wytargał na drugą stronę ogrodzenia, a starszy mężczyzna ubrany w filcową kapotę, wrócił na swoje miejsce. Nie wiedząc czemu, Geesner nagle wpadł w szał i zaczął swoją pałą okładać młodzieńca. Walił gdzie popadło, po plecach, po głowie, po brzuchu. Tamten odruchowo zaczął się zasłaniać rękoma, a kiedy upadł na ziemię, Sturmscharführer potraktował go kopniakami. Jeden z ciosów musiał sięgnąć twarzy, bo nagle na jego obliczu pojawiła się krew. Esesman w końcu przestał się znęcać i kazał mu wstać. Potem przez chwilę rozmawiał z kapo, wydając mu jakieś polecenie. Facet z czarną opaską na ramieniu przez cały czas przytakiwał głową, po czym obrócił się na pięcie i pobiegł w stronę dziedzińca. Młody oratorianin przetarł rękawem koszuli zakrwawioną twarz. Drżał z bólu i z zimna, a ten szkop krążył wokół niego, pałką uderzał o prawą cholewę swojego buta i ciągle coś mówił. Nagle zza rogu wyłonił się kapo. Dźwigał wiadro z wodą. Kiedy podszedł do Geesnera, ten niemal natychmiast złapał za pałąk i całą zawartość wylał chłopakowi prosto na głowę, a potem zaczął się wydzierać: - Na, und?! Wie fühlst Du dich jetzt?! Ist es dir jetzt warm genug?! W jednej chwili mokra koszula przywarła do ciała. - Chyba ta kurtka nie będzie mu już potrzebna. - Za swoimi plecami usłyszałem czyjś ponury szept. Gdyby ktoś przyjmował wtedy zakłady, czy ten młodzian przeżyje, to nie dałbym mu żadnych szans. Był taki potworny mróz, że usta pękały z zimna, a on, biedaczysko, stał tam mokrusieńki i dygotał jak galareta. Twarz i dłonie miał prawie sine. Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy, jak ciało człowieka, przypominające kukłę topielca, paruje w minusowej temperaturze. Ów Jarogniew przeżył i nie wiem, czy stało się to dzięki boskiej ingerencji, czy dlatego, że był młody i miał silny organizm. Z tego, co mówili inni, to nawet się nie rozchorował. W styczniu, po samobójstwie majora Fickena, obowiązki dowódcy wronieckiej placówki przejął Hauptsturmführer Heinrich Kleinstein. Dieter twierdził, że oprócz tabliczki z imieniem i nazwiskiem, która widniała na drzwiach najważniejszego gabinetu, nic więcej się nie zmieniło. Inaczej jednak miały się sprawy po drugiej stronie murów. Wojenna zawierucha pogrążyła całą Europę w chaosie, a niemiecka ekspansja rozprzestrzeniała się niczym zaraza. Zawarty półtora roku wcześniej pakt Ribbentrop-Mołotow był dla Hitlera papierową fikcją. Wódz III Rzeszy miesiąc wcześniej zaakceptował Plan Barbarossa, a niemieckie uderzenie na ZSRR było już tylko kwestią czasu. W lutym Erwin Rommel, najmłodszy Generalfeldmarschall stanął na czele sławnego Afrika Korps, a w pierwszej połowie roku w polskich miastach niczym grzyby po deszczu pojawiły się żydowskie getta. Kraków, Lublin, Kielce, Radom, Częstochowa... Teraz łatwo mi przypisać jakieś wydarzenia do konkretnych dat, bo po latach miałem okazję poczytać to i owo. Jednak nie w tym rzecz, żebym w tej chwili został autorem podręcznika do historii. Moim zadaniem jest opowiedzieć wam o tym, jak wyglądało więzienne życie w totalnej, hermetycznej izolacji od świata zewnętrznego. Bo któż może uczynić to lepiej niż ja? Dieter bardzo rzadko opowiadał o sukcesach niemieckich wojsk. Właściwie, to on unikał tego tematu jak ognia. Czasami jednak udało mi się coś z niego wyciągnąć, a raz nawet sam od siebie pochwalił się, że w czerwcu 1940 roku Wehrmacht zdobył Paryż praktycznie nie oddając ani jednego strzału. Chociaż tak na marginesie, nie był do końca pewien, czy rzeczywistość nie została aby odpowiednio wypolerowana przez speców od hitlerowskiej propagandy. Wiem, dlaczego opowiedział mi o Paryżu. Gdyby stolicę Francji zdobyły jakieś inne niemieckie formacje, które nie miały na klamrach u pasa napisu "GOTT MIT UNS", może by o tym nawet nie wspomniał. Herr Norbacht był jednym z nich. Twierdził, że Wehrmacht to żołnierze, a członków SS i gestapo uważał za morderców i kanalie. Pod koniec marca wydarzyło się coś niesamowitego. Ateista nazwie to niefortunnym zbiegiem okoliczności, natomiast każdy wierzący bez mrugnięcia okiem stwierdzi, że w korytarzu pawilonu numer dwa zdarzył się cud. Kiedy to się stało, nikt nie mówił o tym w kategoriach boskości. Teoria cudu zaczęła
krążyć z ust do ust jakiś czas później. Gdybym nie widział tego zajścia, pewnie też byłbym sceptyczny, ale los chciał, że zostałem naocznym świadkiem owego zdarzenia. Jak co wieczór, tuż przed godziną dwudziestą, któryś z wartowników pełniących służbę na sterowni zjawiał się przed drzwiami mojej celi. Odciągał zasuwę, a ja ruszałem do kotłowni. To, że ostatnimi czasy pędziłem z ochotą do piwnicy było zasługą Marka Twaina. Najpierw zostałem uwiedziony przez "Przygody Tomka Sawyera", a potem już od pierwszych stron pochłonęła mnie dalsza część cyklu "Przygody Hucka Finna". Te książki stanowiły dla mnie fenomenalną odskocznię od świata, który mnie otaczał i od życia, któremu musiałem każdego dnia stawiać czoła. Papierowe kartki niosły z sobą zapomnienie i pozwalały na kilkadziesiąt minut wyrwać się z beznadziei i monotonii. Kiedy zmierzałem schodami w dół, w myślach cieszyłem się, że niebawem powita mnie młodociany awanturnik i rozrabiaka Huckelberry Finn. Rano zdążyłem przeczytać, że on i zbiegły niewolnik Jim właśnie wpadli na pomysł, aby ruszyć tratwą z nurtem Missisipi... Każdego wieczoru więzienne korytarze świeciły pustkami, ale dziś musiało się coś wydarzyć, bowiem w pawilonie numer dwa wszyscy osadzeni stali w dwuszeregu. Sturmscharführer Geesner, wymachując swoją kauczukową pałą, wydzierał się na zebranych. W pewnym momencie podszedł do jednego z więźniów, złapał go za kołnierz i wyciągnął przed szereg. Wziął zamach, bo chyba chciał mu przyłożyć i nagle zamarł w bezruchu. Dosłownie sekundę później zaczął drżeć, jakby jakaś niewidzialna moc raziła go prądem o sile miliona woltów. Atletyczny esesman dostał drgawek, pała wypadła mu z dłoni, a on runął na posadzkę. Na sterowni podniosła się wrzawa, a więźniowie i kapo spoglądali zaskoczonym wzrokiem, jak bezwładnym ciałem szarpią ostre konwulsje. Kilku wartowników zbiegało schodami w dół. Byłem niedaleko i widziałem, jak głowa Geesnera w niekontrolowany sposób podskakuje i wali potylicą o terakotę. Jego twarz miała nienaturalny grymas, a z ust obficie sączyła się spieniona ślina. Kilka dni później usłyszałem od Dietera, że ten więzień, któremu Sturmscharführer miał zamiar spuścić łomot, był jednym z oratorianów... Otto Geesner dostał wylewu. Całkiem możliwe, że spotkała go zasłużona kara, bo facet przeżył, ale zamienił się w warzywo. Ta sytuacja miała miejsce 26 marca 1941 roku. Mogła się zdarzyć każdego innego dnia, prawda? Ale jednak stała się akurat wtedy. Wiecie, co to za dzień? Zerknijcie do kalendarza. 26 marca przypada święto Dobrego Łotra. Może to przypadek, ślepy traf albo zwykły zbieg okoliczności. Może. Nie będę się wadził, bo i nie ma o co. Ja po prostu sądzę, że tamtego wieczoru faktycznie ktoś u samej góry podjął słuszną decyzję. Wszystko na temat "poznańskiej piątki", bo nawet wartownicy tak nazywali tych chłopaków, usłyszałem od Dietera dwadzieścia miesięcy później, w mroźny, listopadowy wieczór 1942 roku. Opowiem wam o tym, ale jeszcze nie teraz, bo znowu będziecie na mnie kląć, że skaczę wte i wewte. Pierwsza połowa 1941 roku była całkiem znośna, o ile można stwierdzić, że życie w tamtych czasach w ogóle było znośne. Sytuacja zmieniła się pod koniec czerwca, kiedy niemiecka armia uderzyła na ZSRR i niedawni sojusznicy znaleźli się w stanie wojny. Wtedy właśnie we wronieckim więzieniu zrobiło się tłoczno. Większość ludzi ma błędne wyobrażenie o wojnie. Historia zawsze skupia się na frontowych walkach, opowiada o krwawych bitwach i wielkich ofensywach, ale rzadko kiedy wspomina o zapleczu, które było fundamentem tych działań. Wojna to machina, która potrzebuje tysięcy darmowych rąk do pracy, a im większy ma rozmach, tym więcej ludzi w okupowanym kraju zostaje niewolnikami. Z początkiem lipca w stolarni pojawił się Dieter razem z jakimś esesmanem, który był z działu zaopatrzenia. Przynieśli dwa rysunki techniczne. Rozmawiali po niemiecku, ale ani ja ani Antek nie daliśmy po sobie poznać, że cokolwiek rozumiemy. Nawet wtedy, kiedy ten drugi stwierdził, że chyba nie jesteśmy kretynami i poradzimy sobie z odczytaniem rysunków. - Od jutra dostaniecie do pomocy czterech ludzi - powiedział Dieter - to nie będą stolarze z
prawdziwego zdarzenia, więc musicie ich przyuczyć. Będziecie robić dwa rodzaje skrzyń na amunicję. Nie sposób się pomylić, bo mają inne rozmiary. Zaczniecie od tych większych na pociski pancerne i do końca miesiąca robicie tylko ten wzór. Produkcja wygląda w ten sposób, że najpierw zbijacie skrzynię, potem ją trzeba pomalować ciemnozieloną farbą. Następnie trzeba przykręcić zawiasy i klamry zamykające, a na koniec przyłożyć ten szablon na wieko - wskazał dłonią na dużą tekturową planszę z wyciętymi znakami - i oznaczyć białą farbą. Jutro dostarczą wam tutaj wszystkie niezbędne materiały. Dziś przywiozą deski, to, co się nie zmieści w środku, ułożycie na zewnątrz pod ścianą, tuż obok wejścia. W związku z tym, że warsztat ma taką powierzchnię, jaką ma, malowanie skrzyń będzie musiało odbywać się na zewnątrz. Przy okazji wykorzystamy lipcowe słońce, żeby farba szybciej schła. Mam nadzieję, że poradzicie sobie z organizacją pracy. Jakieś pytania? - Jaka jest nasza norma? - odezwał się Antek. - Ile skrzyń dziennie musimy zrobić? Dieter przetłumaczył jego słowa na niemiecki. Towarzyszący mu esesman uśmiechnął się. Po chwili wyjaśnił, że konkretny plan poznamy za tydzień, bowiem uznał, że w tym czasie nasi pomocnicy powinni już być obeznani ze swoim nowym zajęciem. - Powiem ci jak będzie - powiedział Antek, kiedy zostaliśmy sami. - Skoro jutro przyjdą te Ziutki... - Jakie Ziutki? - wpadłem mu w zdanie, bo nie za bardzo rozumiałem o co mu chodzi. - No dobrze. - Westchnął i przewrócił oczami. - Tam skąd pochodzę na nowego pracownika mówiło się Ziutek - wyjaśnił. - Jutro jak przyjdą ci nowi, to od razu musimy im pokazać, kto tu rządzi, rozumiesz? Żadnego pobłażania, nie będziemy się z nimi cackać. Będą robić to, co im każemy i będziemy od nich wymagać, żeby dali z siebie wszystko i pracowali najlepiej, jak potrafią - mówił bardzo władczym tonem. - Żadnych kumpli, rozumiesz? Robota jest najważniejsza, od rana do wieczora wszyscy uczciwie zasuwamy. Pamiętaj, nie możemy być dla nich przesadnie mili, jeżeli będzie taka potrzeba, musisz na takiego Ziutka ryknąć, opierdolić go. Rozumiesz? Musisz mu wskazać jego miejsce w szeregu i koniec kropka. My dwaj musimy być dla nich twardzi - zacisnął pięść i przyłożył nią w stół. Przed południem przyjechał ciągnik z tartaku i przywiózł dwie przyczepy desek. Część materiału wnieśliśmy do stolarni, a resztę według wskazań Dietera ułożyliśmy na stertę tuż pod ścianą obok wejścia do warsztatu. Do końca dniówki cięliśmy na dwie piły łoża do skrzyń. Następnego dnia, podczas porannej zbiórki na dziedzińcu, przydzielono nam czterech Ziutków. Bardzo szybko się okazało, że żaden z nich nie ma pojęcia o stolarce. Nadawali się tylko do tego, żeby coś przytrzymać, przenieść, podać. Antek od pierwszego dnia zachowywał się jak bezwzględny dowódca, wydzierał się na nich i beształ za byle duperelę. - Chodź tu Ziutek - zwrócił się do jednego z nich. - Wyglądasz na najsilniejszego, więc nauczysz się ciąć na pile. - Mam na imię Tomasz, nie jestem żaden Ziutek - odpowiedział tamten. Antek podszedł do niego, położył mu dłoń na ramieniu i patrząc mu prosto w oczy, powiedział: - W dupie mam to, jak masz na imię. Rozumiesz? Dla mnie jesteś, kurwa, Ziutek i Ziutkiem pozostaniesz na wieki wieków amen. Jak ci się coś nie podoba, to jutro możesz dołączyć do któregoś z zewnętrznych arbeitskommando i będzie po sprawie. Ruszaj do piły i nie marnuj mojego czasu! - Po czym pchnął go w stronę drugiego pomieszczenia. Przyznam się wam, że zachowanie Antka natychmiast mi się udzieliło. Spojrzałem na pozostałą trójkę. Stali obok siebie i patrzyli, co się dzieje. - A wy, co tak stoicie jak kołki?! - warknąłem do nich. - Brać się za robotę! Wy dwaj podawać deski, a ty układaj te pocięte według rozmiarów. No już! Natychmiast rzucili się do pracy. Antek miał rację. Z Ziutkami trzeba krótko i ostro. Minęło kilka dni zanim czwórka nowych jako tako się przyuczyła i w końcu nasza praca nabrała
odpowiedniego cyklu. Ja i ten Tomuś, który nie chciał, żeby nazywać go Ziutkiem, cięliśmy deski. Antek wybrał najbardziej umyślnego i razem z nim zabrał się za zbijanie skrzyń. Pozostała dwójka zajęła się malowaniem. Przed stolarnią w kilku rzędach ułożyliśmy długie deski i na nich spoczywały pomalowane skrzynie. Pogoda dopisywała, więc olejna powłoka miała szybki czas schnięcia. Wystarczyły raptem trzy godziny i można było montować zawiasy i klamry spinające. Potem tylko liźnięcie pędzlem po szablonie i skrzynia była gotowa. Po tygodniu okazało się, że jeśli zasuwamy na pełnych obrotach, to dziennie jesteśmy w stanie zrobić sześćdziesiąt skrzyń. Nie liczę oczywiście tych, na których nie zdążyła wyschnąć farba. One stanowiły nasz kapitał na następny dzień. Esesman z działu zaopatrzenia był chyba rozsądnym człowiekiem, bo ustalił nam normę na sześćdziesiąt dwie sztuki. Dokładnie tyle mieściło się na pace ciężarówki, która zjawiała się każdego dnia pod drzwiami stolarni punktualnie o osiemnastej trzydzieści. Wtedy ładowaliśmy gotowe skrzynie na pakę i kończyliśmy nasz dzień pracy. Na początku chyba każdy z nas chodził zmęczony, nie tyle od fizycznej pracy, co od tego nieustającego ryku pił. Odpalaliśmy urządzenia o siódmej rano, a potem hulały, aż do dziewiętnastej. Przez kilka pierwszych dni, kiedy kładłem się spać w uszach ciągle słyszałem szum. Po niespełna dwóch tygodniach przywykłem na tyle, że przestałem na to zwracać uwagę. Możecie mi wierzyć na słowo, że roboty mieliśmy po same pachy. Człowiek nawet nie miał czasu pierdnąć, jechaliśmy z tym światem od rana do wieczora. Bardzo rzadko bywały takie chwile, że na kilka minut robiliśmy sobie przerwę. Ale co to były za przerwy, skoro piły cały czas pozostawały włączone? Wartownicy kręcili się wte i wewte, więc cisza w stolarni na pewno wzbudziłaby ich podejrzenia. Po jakimś czasie zacząłem się czuć, jakbym przez całe życie nie robił nic innego. Mogłem ciąć deski z zamkniętymi oczami. Ślepo zaufałem Antkowi i traktowałem Ziutków z odpowiednim dystansem. Miałem świadomość, że oni są tutaj tylko na chwilę. Bez względu na to, jak długo ta chwila będzie trwać. Z każdym dniem coraz bardziej stawałem się taki jak on. Była druga połowa lipca, po skończonym dniu pracy wracam do celi i co widzę? Na mojej pryczy siedzi jakiś dzieciak! Drobny, chudy, przerażony. Wartownik zamknął za mną drzwi, a ja stoję i patrzę na tego młokosa. - A ty coś za jeden? - zapytałem. Wstał. Miał na sobie ciemnobrązowe spodnie, kremową koszulę, beżową marynarkę i czarne trzewiki. Zrobił krok w przód w taki sposób, jakby kompletnie brakowało mu pewności siebie, wyciągnął do przodu prawą rękę i coś tam burknął pod nosem: - Co mówiłeś? - zapytałem. - Nie musisz szeptać, możesz mówić normalnie. - Faktycznie nie zrozumiałem, co powiedział. - Nazywam się Bolesław Lasota. - Stanisław Żabikowski - delikatnie ścisnąłem jego wątłą dłoń. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie. - Wyjaśnijmy sobie od razu - powiedziałem. - Łóżko jest moje, ty będziesz spał na podłodze. - Dobrze, proszę pana - odparł. - Nie musisz mnie tak tytułować. Zwracaj się do mnie po imieniu. Nic nie powiedział, tylko pokiwał głową. Walnąłem się na pryczę. On natomiast stał obok i nie wiedział, co z sobą zrobić. - Co tak stoisz? - spojrzałem na niego. - Siadaj na taborecie. Masz jakieś fajki? - zapytałem. - Mam - sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął paczkę papierosów w tekturowym opakowaniu. - Co to za marka? - byłem szczerze uradowany. - Kręcone z własnego tytoniu - odparł.
- Poczęstujesz? - Proszę - podał mi całą paczkę. Skręty wyglądały tak idealnie, jakby przed chwilą zeszły z taśmy produkcyjnej. Wyjąłem moją metalową fifkę i włożyłem szluga w szerszą końcówkę. - Masz ogień? Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął paczkę zapałek. Zapaliłem. Pierwszy sztach i niebo w gębie! Ach, cóż to była za rozkosz, móc znowu poczuć w ustach smak tytoniu. - Bardzo dobre - stwierdziłem. - To naprawdę tytoń z własnej uprawy? - Tak - odparł. - Mój dziadek się tym zajmuje. - Człowieku, powiem ci, że to jest prawdziwe mistrzostwo świata, a twój dziadek to geniusz! Na krótki moment na jego ustach zagościł delikatny uśmiech. - Ty, Bolek, a jak to się stało, że tutaj trafiłeś? - zapytałem. - Wybrałem się wczoraj z moją narzeczoną do Gniezna i trafiliśmy na łapankę - głos mu drżał. Kobiety wypuścili, zabrali tylko mężczyzn. - Ty masz narzeczoną?! - byłem autentycznie zdziwiony. Wyglądał jak chłopaczek. Na policzkach nie miał nawet cienia zarostu, a pod nosem majaczył tylko meszek. - Ile ty masz lat? - zapytałem. - Dwadzieścia jeden - odpowiedział. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, sam dałbym mu góra siedemnaście. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego się tutaj znalazłem - powiedział po chwili. - Zabrali mi portfel i dokumenty, nikt mi niczego nie wyjaśnił... - Nie bądź naiwny - przerwałem mu. - Nikt nie będzie składał ci żadnych wyjaśnień. Stąd się nie wychodzi. - Słuchał moich słów i patrzył na mnie przerażonym wzrokiem. - Ilu was przywieźli? spytałem. - Nie wiem. Na pace ciężarówki było nas trzydziestu albo i więcej, a samochodów przyjechało kilka. Cztery albo pięć. Nie wiem. Chyba cztery - zamilkł na chwilę. - Jak to... stąd się nie wychodzi? - zapytał, a z jego oczu wyzierał najprawdziwszy strach. - Po prostu - wzruszyłem ramionami - przyjechałeś tutaj do przymusowej pracy. Patrzył na mnie, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Nie potrafił uwierzyć w to co słyszy. - Teraz jesteś więźniem III Rzeszy, tak jak my wszyscy tutaj. Im prędzej się z tym pogodzisz, tym szybciej przywykniesz. - A pan... a ty jak długo tu jesteś? - poprawił się. Spojrzałem na niego, westchnąłem i rzekłem: - Ja? Czasami mi się wydaje, że od zawsze. Leżałem na wznak i paliłem. - Jaki masz zawód? - zapytałem. Było dla mnie logiczne, że skoro ulokowali go w pawilonie warsztatowców, to musiał mieć jakiś rozsądny fach w rękach. - Właściwie to nie mam żadnego zawodu. W 1939 miałem rozpocząć studia, ale wybuchła wojna. Splótł palce dłoni i pochylił się do przodu. - Nie wzięli mnie do wojska, bo od dziecka choruję. Cierpię na poważne dolegliwości związane z układem pokarmowym. Wróciłem więc do dziadka na wieś i pomagałem mu przy uprawie tytoniu. - Co chciałeś studiować? - obudził moją ciekawość. - Polonistykę. W przyszłości chciałbym zostać nauczycielem.
Już miałem mu ochotę powiedzieć, żeby zapomniał o swojej przyszłości, ale kiedy spojrzałem na niego, kiedy zobaczyłem, jak siedzi taki skulony i zatroskany, zrobiło mi się go żal. - Skoro się znasz na roślinkach - zmieniłem temat - to pewnie trafisz na folwark. Nie wiem czy mnie słuchał, bo nagle zapytał: - Co mam zrobić jeśli chciałbym skorzystać z toalety? Trzeba kogoś zawołać? Zastukać w drzwi? - Z toalety? - zaśmiałem się drwiąco. - Chłopcze drogi, tutaj nie ma czegoś takiego jak toaleta. Widzisz te wiadra? - Ruchem głowy wskazałem na przedmioty stojące w rogu obok drzwi. - W jednym jest czysta woda, a drugie robi za kibelek. Musisz podnieść pokrywkę i załatwić swoją potrzebę. - Tu?! Tak przy tobie? - prawie jęknął i zaczął się nerwowo rozglądać, jakby szukał wzrokiem jakiegoś tajemniczego przejścia w ścianie. - Ja tak nie mogę. - Możesz, możesz - odparłem - nie masz innego wyjścia. - O Boże - szepnął, a na jego twarzy malował się wyraz zwątpienia. - Ja mam poważne problemy z żołądkiem, a już szczególnie wtedy, kiedy zaczynam się denerwować. Spojrzałem na niego i zauważyłem, że nerwowo zaciska palce. - Słuchaj Bolek - odezwałem się po chwili - dostałeś jakąś miskę i łyżkę? Przez moment wpatrywał się we mnie zaskoczonym wzrokiem, aż w końcu szepnął tylko jedno słówko: - Nie. - Za jakiś czas przyjedzie wydawka z posiłkiem, bo zbliża się pora kolacji. W obsłudze będzie taki facet z czarną opaską na ramieniu, to nasz kapo... wiesz, kogo nazywają kapo? - zapytałem. - Zresztą nieważne, zapomnij. Jak przyjadą z tą kolacją, musisz mu powiedzieć, że nie masz miski i łyżki. Rozumiesz? Patrzył na mnie, ale miał taki wyraz oczu, że nie byłem pewien, czy dociera do niego sens moich słów. - Ja muszę do toalety - rzekł półgłosem. Usiadłem na pryczy, pochyliłem się w jego stronę i powoli zacząłem mówić oschłym tonem: - Chłopie, ile razy mam ci powtarzać, że tutaj nie ma ubikacji. Widzisz to wiadro? - dłonią wskazałem w róg celi. - To z pokrywą, to jest kibel, rozumiesz? Jeżeli masz potrzebę, to tam się załatwiasz. A teraz słuchaj uważnie. Skup się, bo nie będę tego powtarzał dwa razy. Wiadro z pokrywką to tak zwana bomba. Sramy i szczamy do tego wiadra. - Jaka bomba? - szepnął. - Nie przerywaj mi, kiedy mówię! - prawie wrzasnąłem, a on aż wzdrygnął. - Masz słuchać, jak skończę, wtedy będziesz pytał! Bomba to nasz kibel, zapamiętaj to sobie w końcu. W każdą niedzielę bomby są opróżniane. Zjawia się kapo, wtedy trzeba zabrać to wiadro i udać się razem z innymi do silosu. Tam wylewa się łajno i płucze bombę. W drugim wiadrze jest czysta woda. I teraz uważaj, jeżeli się wysrasz, jedną dłoń dajesz pod dupę, a drugą czerpiesz czystą wodę. Jednej używasz, żeby się umyć, drugą polewasz. Rozumiesz? Żebyś mi obsranej dłoni nie wkładał do wody, bo z tego wiadra pijemy. Nic ci nie poradzę, że takie są tutaj warunki. Musisz się dostosować. Patrzył na mnie tymi swoimi maślanymi oczętami i nagle do mnie dotarło, jak bardzo jest zażenowany moim instruktażem. W jego wzroku czaiło się skrępowanie, wstyd, niepewność. - Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie nowość - rzekłem po chwili. - Jeżeli mnie będzie gniotło w kiszkach, możesz być pewien, że siadam jak król na tronie i robię swoje - miałem wrażenie, jakby jego oczy zaczęły się szklić. - Tylko mi się tutaj nie rozczulaj nad sobą - warknąłem, a on cofnął się o krok. Chyba zacząłem go przerażać. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w jego młodą twarz i zrozumiałem, że jestem zbyt ostry. Za ostry. - Nie bój się, nic ci nie zrobię - powiedziałem łagodnie i uniosłem nieco ręce, jakbym tym gestem chciał mu dać do zrozumienia, że nie musi się mnie lękać. - Staram ci się tylko wyjaśnić, jakie tutaj panują zwyczaje. W porządku? - klepnąłem go po przyjacielsku w ramię. - Nic się
nie martw, będzie dobrze. Przyzwyczaisz się. Wtem po drugiej stronie drzwi rozległ się stukot wydawki jadącej po drewnianym podeście. - Ocho, żarełko jedzie - posłałem mu uśmiech i podniosłem się z miejsca. - Zaraz załatwię ci michę. Stanąłem przed drzwiami. Po chwili usłyszałem szurnięcie zasuwy i ktoś po drugiej stronie otworzył na oścież wrota. Na wózku wydawki spoczywały dwa duże garnki z gorącą zupą. Kapo Herba zaczerpnął chochlą przydziałową porcję. Spojrzałem na zawartość i powiedziałem: - Ale nas jest dwóch, a on nie dostał jeszcze swojej miski. Herba zerknął w głąb celi. - Jutro dostanie. Dzisiaj sobie poradzicie z jednej - podlał jeszcze odrobinę i podał dwie kromki chleba. - To za mało na dwóch - powiedziałem z wyrzutem i jednocześnie zerknąłem na niemieckiego kuchtę, który stał po jego prawej stronie. Facet chyba domyślił się w czym rzecz i kazał mu napełnić moją miskę po brzegi. Szanowny pan kapo Herba uczynił to z niechęcią, a ja patrząc temu Niemcowi w oczy skinąłem głową i powiedziałem: - Danke! Położyłem miskę na stole, sięgnąłem na półkę po łyżkę i wytarłem ją w rękaw bluzy. - Podzielimy się. Moja miska, więc ja zajadam pierwszy. Walnij się na pryczę, żebym mógł zjeść po ludzku. Usiadłem na taborecie i zacząłem wiosłować to cebulowe świństwo. Chleb jak zwykle był gąbczasty, ale to chyba dobrze, bo przynajmniej człowiek mógł poczuć jakąś kluchę w żołądku. Zjadłem uczciwie pół michy i jedną kromkę. - Proszę, to twój przydział - powiedziałem i podniosłem się z miejsca. - Dziękuję, ale nie jestem głodny - odparł. Spojrzałem na niego z góry i rzekłem: - Bolek, nie grymaś, tylko bierz się za szamanie. Tutaj posiłki są dwa razy dziennie. Śniadanie, rano o wpół do siódmej i kolacja trzynaście godzin później. Myślisz, że dlaczego jestem taki chudy? podniosłem do góry podkoszulkę. - Sądzisz, że dbam o linię? - Starałem się być zabawny. - Siadaj chłopcze do stołu i jedz, co twoje. - Niczego nie przełknę. Teraz jedzenie może mi tylko zaszkodzić. - Co ty gadasz? Jedzenie może ci tylko pomóc, a nie zaszkodzić. Łap się za kolację. - Uwierz mi, że to nie ma sensu, bo mogę wszystko zwymiotować - stwierdził, a ja po jego minie wywnioskowałem, że mówi prawdę. - Szkoda zmarnować tyle zupy. Zjedz moją porcję - powiedział. - Nie no, coś ty... - Zjedz, póki ciepłe. Proszę cię, zjedz. Ja naprawdę nie mam ochoty. Tylko poczekaj - przemknęło mi przez myśl - za dwa dni będziesz wpieprzał wszystko jak leci. Nawet pomyje. - Dobra, zupę zjem ale chleb jest twój - podałem mu kromkę. Wtedy on przełamał ją na pół i jedną część oddał mi z powrotem. - Zjedz - powiedział - mi wystarczy ten kawałek. Byłem zaskoczony. Nie docierał do mnie fakt, że ktoś może nie odczuwać głodu. Usiadłem ponownie przy stole i wmłóciłem wszystko do ostatniej kropli, do ostatniej okruszyny. Od niepamiętnych czasów byłem syty. - Gdybyśmy dostawali takie porcje rano i wieczorem, byłoby pięknie - westchnąłem. - To co klasnąłem w dłonie - jak to mówią, każdy Polak po jedzeniu nie zapomni o...? - zrobiłem chyba zabawną minę, bo w końcu uśmiechnął się szczerze.
- O paleniu - dokończył i sięgnął do kieszeni marynarki po papierosy. Zajaraliśmy obaj. To był fajny moment, ci z was, którzy ćmią szlugi wiedzą o czym mówię prawda? Nie ma to jak dobra fajka po dobrym żarciu. Tego wieczoru gadaliśmy tak długo, aż po drugiej stronie krat zapadła ciemność. Bolek opowiedział mi o tym, jak wygląda wojenna rzeczywistość oczami cywila, a jego słowa uświadomiły mi, czym naprawdę jest okupacja. Miasta zniszczone w wyniku bombardowań i artyleryjskich ostrzałów, gruzy, zgliszcza, spacyfikowane wsie, godzina policyjna, prześladowania, terror, strach. Mówił bardzo obrazowo, niewątpliwie był człowiekiem oczytanym, bo używał ciekawych określeń. Opowiadał mi o świecie, którego wcale nie znałem, ale dzięki jego słowom mogłem sobie to wszystko wyobrazić. To dziwne, ale przyznam się wam, że bardziej interesowała mnie uprawa tytoniu, jaką zajmował się jego dziadek, niż obraz wojny na ulicach polskich miast... - Bolek, fajnie się gaworzy, ale chyba pora już spać. Nie wiem, co jutro cię czeka, ale przede mną kolejny długi dzień pracy - stwierdziłem. - Mam nadzieję, że nie masz żalu, iż tak na ciebie naskoczyłem z tymi sprawami kibelkowymi, ale przynajmniej wiesz, o co chodzi - starałem się, żeby ton mojego głosu brzmiał zabawnie. - Po prostu chciałem ci powiedzieć, że w razie czego to wiesz, nie krępuj się i wal śmiało. Bądź co bądź to przecież ludzka rzecz. Tylko pamiętaj o wodzie, żebyśmy się tutaj nie zatruli. - Jasna sprawa, wszystko wiem. Chyba jest tak, jak mówisz, muszę się przyzwyczaić. Zrobię swoje, ale poczekam aż zaśniesz. - Tylko nie pierdź za głośno - zaśmiałem się. - Sięgnij pod pryczę - wskazałem dłonią - tam leży moja zimowa fufajka. Weź ją rozłóż na podłodze, przykryjesz się marynarką i jakoś dasz radę. - Dziękuję - odparł. Kilka minut później obróciłem się twarzą do ściany, naciągnąłem na głowę koc i starałem się usnąć. Kiedy otworzyłem oczy nadal było ciemno, ale w celi panował taki smród, jakby ktoś wylał taczkę gnoju. Coś okropnego. Jestem pewien, że obudził mnie ten cuchnący odór. Wiedziałem, że Bolek siedzi na bombie i nie musiałem się podnosić z miejsca, żeby to stwierdzić. Wystarczyło mi, że co rusz słyszałem ciche pssst pssst i taki charakterystyczny odgłos, jakby coś płynnego, a zarazem gęstego sączyło się na dno bomby. Chyba miał biegunkę. Podwinąłem koc i przytkałem sobie materiał do nozdrzy, bo mówię wam, śmierdziało potwornie. Rankiem okazało się, że każdy z warsztatowców miał w celi nowego partnera. Kapo Herba stał obok dyżurki i rozmawiał z dowódcą pawilonu. Po chwili podszedł do schodów i odezwał się donośnym głosem: - Wszyscy, którzy przybyli tutaj w dniu wczorajszym, zostają w celach, reszta wychodzi na zbiórkę! Ruszać się! Obróciłem się w lewo i zapytałem: - Bolek, poczęstujesz fajeczką? Dyskretnie podał mi tekturową paczkę i zapałki. - Weź wszystkie - szepnął - i tak miałem zamiar rzucić. Spojrzałem na niego zaskoczonym wzrokiem. - Dzięki chłopie. Schowałem pudełka do kieszeni w spodniach i zanim ruszyłem schodami w dół, powiedziałem: - Trzymaj się. Powodzenia. Widzimy się wieczorem. Nic nie odpowiedział. Kiwnął tylko głową, a minę miał taką, jakby za chwilę miał się rozpłakać. W drodze do stolarni rozmawiałem z Antkiem i opowiedziałem mu, jaki mi się trafił koleżka. - No i mówię ci, taki był smród, że o mało się nie zrzygałem - dodałem na koniec. - Do mnie wpakowali jakiegoś mazgaja - powiedział. - Ciągle tylko powtarzał, że nie powinno go tutaj być. Nie wiem czy spał, bo jak się rano obudziłem, dalej siedział na taborecie.
Kiedy szliśmy wzdłuż siatki spacerniaka, naszą uwagę przykuło dwóch więźniów, którzy pod okiem wartownika przebierali w stercie przy stolarni. - A ci co tam robią? - zapytałem. Wybrali cztery długie deski, złapali je w dłonie i po chwili ruszyli nam naprzeciw. - Po co wam te dechy? - rzucił Antek, kiedy mijaliśmy tych ludzi. - Na szalunek - odpowiedział jeden z nich. Kiedy znaleźliśmy się w warsztacie, podszedłem do regału. Stanąłem tyłem do pozostałych i przełożyłem skręty do papierośnicy. Pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli żaden z Ziutków niczego nie zobaczy. Przynajmniej nie będą mieli o czym gadać. Nim przystąpiłem do pracy, włożyłem faję do lufki i zapaliłem. Ten, który razem z Antkiem zbijał skrzynie, wpatrywał się w końcówkę żaru jak w najświętszy obrazek. - Palisz? - zapytałem go. - Od miesięcy nie miałem okazji - odparł i przełknął ślinę. Antek zmarszczył brwi i posłał mi groźne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: - Co ty wyprawiasz?! Przecież mówiłem ci, żadnego kumpelstwa z Ziutkami, żadnych przyjaznych gestów. Zrozumiałem przesłanie. Chyba w głębi duszy chciałem go poczęstować jednym buchem, ale przecież miałem być twardy. Kurwa mać, najtwardszy. Obróciłem się na pięcie i zabrałem do roboty. Przed południem Antek nagle przerwał pracę i podszedł do otwartych na oścież drzwi. Przez dłuższą chwilę stał w miejscu i spoglądał przed siebie. - Co się dzieje? - zapytałem. - Chodź, sam zobacz. Po drugiej stronie spacerniaka krzątało się kilku ludzi z łopatami w dłoniach. - Ciekawe co oni tworzą? - zapytałem. Godzinę później okazało się, że zrobili z desek niewysoki szalunek i zabrali się za wylewkę. Trzy dni później po drugiej stronie spacerniaka stała nieduża konstrukcja, szczelnie obita arkuszami blachy. To właśnie była ta słynna "puszka", zrobiona według pomysłu SS-Hauptsturmführera Heinricha Kleinsteina. W jednym z pierwszych zeszytów wspominałem już o niej i mam nadzieję, że pamiętacie. Niebawem stało się dla nas jasne, jaką miała pełnić rolę. Nie wszyscy nowo przybyli do wronieckiego więzienia byli w stanie zrozumieć, a tym bardziej zaakceptować szokującą sytuację, w jakiej się znaleźli. Wiecie o co chodzi, prawda? Wyobraźcie sobie, że dzisiejszego popołudnia uzbrojeni żołnierze łapią was na ulicy, każą wsiadać na pakę ciężarówki, a potem się okazuje, że trafiacie za więzienne mury. Nie macie żadnych szans, żeby odzyskać wolność. Do kogo się odwołać? Komu się poskarżyć? Z kim porozmawiać? Pakują was do obskurnej celi i mówią, że od teraz będziecie pracować na chwałę III Rzeszy. Koniec. Pierwszy dzień pobytu dla Bolka i pewnie dla pozostałych również był prawdziwym szokiem. Wieczorem starałem się coś z niego wyciągnąć, ale mówił tak chaotycznie, że nie dało się niczego zrozumieć. Dowiedziałem się tylko tyle, że rano niespełna pół godziny po tym, kiedy warsztatowcy opuścili pawilon, oni zostali brutalnie wyprowadzeni na więzienny dziedziniec. Ustawili ich w dwuszeregu, po chwili zjawił się jakiś niemiecki oficer, zaczął przemawiać, a kapo Herba tłumaczył jego słowa. Kiedy im oznajmiono, że zostali przymusowymi robotnikami, któryś z obecnych zaczął się stawiać. Wartownicy wyciągnęli go na środek, a ten oficer wyjął broń i na oczach wszystkich zebranych strzelił mu w potylicę. Mój współlokator mówił chyba prawdę, bo następnego dnia było jeszcze widać ciemną plamę na brukowej kostce. To wydarzenie wywróciło świat Bolka do góry nogami.
Tego wieczoru znowu nie tknął swojej kolacji, a ja zarobiłem dodatkową porcję. On spędził pół nocy siedząc na bombie, a ja dusiłem się od smrodu. Coś za coś. Bolek został przydzielony do pracy w pralni i z tego co opowiadał, to wcale nie było tam wesoło i nie chodziło o charakter pracy, ale o współosadzonych. Kiedyś taka fucha była warta górę złota, ale podczas wojny kontrabanda nie istniała. Pralnię obsługiwało kilkanaście osób, a tam, gdzie jest sporo ludzi, zawsze rodzi się hierarchia. W każdej grupie prędzej czy później pojawia się ktoś, kto rządzi i dyryguje. Władza ma różne oblicza, a każde środowisko swojego pana. W normalnym świecie warunki dyktuje ten, kto ma forsę. Władza to pieniądze, wpływy i koneksje. Władza zapewnia nietykalność i przywileje. Władza jest nastawiona tylko na zysk. Zawsze tak było, jest i będzie. Kiedyś pośród więziennych murów rządziły kliki. Był wódz, wokół siebie skupiał kilku zaufanych i wiernych ludzi, trzymali się razem i nikt im nie podskoczył. Działali bardzo skutecznie i niczego nie robili z altruistycznych pobudek. Zawsze liczył się tylko interes. W czasie okupacji więzienne życie zyskało inne oblicze. Muszę przyznać, że pośród współosadzonych zdarzali się ludzie życzliwi i honorowi, ale to naprawdę były jednostki. Głód, fatalne warunki bytowe, brutalne traktowanie, bicie i niewolnicza praca zmieniały każdego człowieka. To była tylko kwestia czasu. W tym świecie również pojawili się bezwzględni władcy, a ich celem było przeżyć za wszelką cenę. Przykładu nie muszę szukać zbyt daleko. W stolarni rządził Antek. Pewnego dnia doszło do bardzo nieciekawej sytuacji. To było w tym czasie, kiedy po drugiej stronie spacerniaka powstawała puszka Kleinsteina. Ziutek, który ciął deski, zlekceważył XI przykazanie Antka, które brzmiało: a pracę swą będziesz szanował i wykonywał jak należy. Chłopina zgubił gdzieś wymiar na pile. Może myślał o duperelach, a może miał gorszy dzień? W każdym razie naciął całą stertę desek, które były dłuższe o siedem milimetrów. Gdyby trafiła się tylko jedna, no dobrze dwie, góra trzy sztuki, to Ziutek dostałby tylko solidny opierdol i rozeszłoby się po kościach. Facet jednak narżnął tego od groma. W pewnym momencie zauważyłem, że dzieje się coś dziwnego. Antek zbija skrzynię. Przykłada deskę i odkłada, bierze kolejną i po chwili odkłada. Łapie następną, i następną, i potem jeszcze jedną. Żadna nie pasuje. Szlag trafił całą robotę. Po chwili przykucnął, sięgnął po miarkę i zaczął sprawdzać rozmiar. Powiedział coś do tego Ziutka, z którym razem zbijali skrzynie i tamten też zaczął mierzyć. Nagle chwycił za kolejną deskę i rzucił nią z całej siły w stronę tego, który spaprał robotę. Facet musiał oberwać, a Antek spoglądając w stronę drugiego pomieszczenia, ryknął tak głośno, że jego słowa przebiły się przez warkot pił: - Ziutek, chodź tu kuuurrrrrrwa, partaczu jeden! Pomyślałem: Oho, będzie afera jak się patrzy! - Patrz coś narobił! - Złapał go prawą ręką za kark, a lewą wskazał na deski. - Są za długie matole, wszystkie są kurwa za długie! - wycedził przez zęby. Trzymał go mocno za kark. - Na kolana! Klękaj durniu, no już! Ziutek osunął się w dół. - Weź miarkę i powiedz mi, jaki naciąłeś rozmiar! Ile tam widzisz?! - Osiemdziesiąt centymetrów i siedem milimetrów - wystękał. - Zmierz następną! - rozkazał i ciągle trzymał jego karczycho. - Tyle samo - odparł po chwili. - O ile są za długie?! - warknął. - Mów kurwa o ile?! - O siedem milimetrów. - Ty jebany durniu! - Antek, wypowiadając te słowa, pchnął go z całej siły na stos źle pociętych desek. Ziutek padł przodem na stertę drzewa. - Jeden! Dwa! Trzy! - za każdym razem, kiedy wypowiadał
liczbę, posyłał mu kopniaka w korpus. Tamten nawet się nie bronił. Zwinął się w kłębek, a ramiona ułożył tak, żeby osłonić żebra. Ci dwaj co malowali skrzynki na zewnątrz, musieli usłyszeć, że coś się dzieje, bo nagle obaj pojawili się w drzwiach. - Cztery! Pięć! Sześć! I kurwa siedem! - Ostatnie kopnięcie było chyba najmocniejsze. Obserwowałem całe zajście i nie zareagowałem ani słowem. Stałem i nic nie czułem, kompletnie nic. Żadnej litości, żadnego oburzenia. Nic. Facet oberwał, bo spieprzył sprawę. Kara może była surowa, ale na pewno zasłużona. Mieliśmy normę do wykonania i tu nie było miejsca na błędy. Antek nagle spojrzał na pozostałych i warknął: - Co się tak kurwa gapicie?! Nic się nie dzieje. Wracać do roboty! - ryknął. Po chwili zerknął na tego, który leżał i pojękiwał z bólu. - Wstawaj gnido, koniec przerwy! - powiedział, ale tamten nawet nie drgnął. - Mam ci kurwa pomóc? - Na dźwięk tych słów, Ziutek zaczął się podnosić. - Masz poprawić wszystko, co spierdoliłeś i ma się zgadzać co do milimetra! Jasne? Rozumiesz, co do ciebie mówię?! - Złapał go za ramiona. Tamten wlepił wzrok w podłogę i odezwał się przerażonym głosem: - Zaraz to poprawię. - Nie zaraz, tylko już! Chwilę później spojrzał na tego, który razem z nim zbijał skrzynie i rzucił w jego kierunku rozkazującym tonem: - Może byś ruszył swoje chude dupsko i pomógł mu przenosić deski, co? Siedzisz kurwa bezczynnie i tylko się gapisz. Nie jesteś w teatrze! Pierwszy raz widziałem, jak nasz władca wpadł w furię i kiedy zerknął na mnie, byłem pewien, że i mi zaraz się oberwie. Jednak Antek podszedł do mnie i zapytał spokojnym głosem: - Masz fajki? - To ty palisz? - nie wiem czy kiedykolwiek byłem aż tak zdziwiony. - Tylko wtedy, jak ktoś mnie zdenerwuje. Miałem jeszcze trzy szlugi. Zapaliliśmy po całym. - Chyba trochę przesadziłem, co? - szepnął po chwili. - Chyba tak - odparłem. - Poniosło mnie, ale cóż na to poradzę, że nie znoszę partaczy - wzruszył ramionami. - Pieprzyć to, przynajmniej będą dokładni. A ty, jak będziesz musiał kiedyś trzepnąć jakiegoś Ziutka - powiedział - to pamiętaj o jednym. Bij mocno, ale nie zostawiaj śladów ani na jego twarzy, ani na swoich pięściach. To zdarzenie to był wyjątek, nigdy więcej podobny incydent nie miał miejsca. Rządy w stolarni dalekie były od koleżeńskich relacji, ale Antek chyba zrozumiał, że posunął się ciut za daleko. Liczyły się priorytety, które powinna posiadać każda solidna firma. Profesjonalizm, rzetelność i dochowanie terminu. Natomiast z tego, co mówił Bolek, w pralni było zupełnie inaczej. Jego opowieści o tamtym miejscu utwierdzały mnie w przekonaniu, że wśród osadzonych, którzy tam pracują, muszą być jacyś osobnicy z kryminalną przeszłością. No bo sami powiedzcie, czy ludzie, którzy nigdy nie mieli styczności z więzienną rzeczywistością, mogli znać takie określenie jak "świeżak"? Dlaczego właśnie tym słowem nazywali każdego nowego? Przypadek? Jak to możliwe, że kiedy Bolek zjawił się w pralni, niemal od razu usłyszał od jakiegoś gościa: - Będziesz pracował przy kotłach razem z nimi - wskazał dłonią na trzech ludzi stojących pod ścianą. Potem ten facet przywołał jednego z nich i rzekł rozkazującym tonem: - Jak wartownicy się stracą, przyprowadzisz świeżaka do nas na górę. Zanim niemieccy żołnierze opuścili pralnię, Bolek został uświadomiony, że w tym miejscu
najważniejszy jest niejaki Władysław i jego trzech pomocników. Potem oczywiście trafił przed ich oblicze i dowiedział się o swoich prawach i obowiązkach. Praw nie miał żadnych, natomiast jego podstawowym obowiązkiem było każdego ranka przynieść z sobą pół kromki chleba i złożyć ją w formie daniny. Pierwszego dnia jeden ze świty owego Władysława zabrał Bolkowi marynarkę, a w zamian dał mu jakąś wyświechtaną i pocerowaną kapotę. Przez pierwszych kilka dni byłem przekonany, że niebawem będę dzielił celę z człowiekiem, który załamie się psychicznie. Naprawdę byłem tego pewien. Mój współlokator mało jadł, źle sypiał i zaczął wyglądać jak cień. Te jego podkrążone oczy i zapadnięte policzki miały w sobie coś koszmarnego. Myślę, że w pralni działo się coś niedobrego, ale on się nie skarżył. Bolek często opowiadał o swojej narzeczonej, która miała na imię Magda, a ja bardzo szybko nabrałem przekonania, że darzył ją płomiennym uczuciem. Każdego wieczoru tuż przed snem raczył mnie barwnymi opowieściami ze swojej przeszłości. Jeżeli miałbym napisać krótki podręcznik o tym, jak przebiega ewolucja człowieka, który z dnia na dzień trafia w miejsce odosobnienia, to punkt drugi dotyczyłby wspomnień. Dlaczego drugi? Ano dlatego, że w punkcie pierwszym musiałbym napisać o wstrząsie, który sprawia, że w głowie jest tylko chaos, a w duszy gorzka rozpacz. Nie ma reguły, która mogłaby sprecyzować, jak długo trwa pierwszy etap. Niektórzy borykają się z nim kilka dni, a u innych ciągnie się tygodniami albo i dłużej. Potem przychodzi druga faza. Wtedy teraźniejszość przestaje się liczyć, a człowiek zaczyna żyć wspomnieniami. Zaczyna odgrzebywać w pamięci wszystkie najpiękniejsze chwile, jakich doświadczył w przeszłości. Zaczyna doceniać, jakie wspaniałe miał życie. Ja to przerabiałem, profesor Czarnecki również, a teraz przyszła kolej na Bolka. Tak właśnie zaczyna się ewolucja każdego skazańca. Nie ważne, czy ktoś trafia do więzienia, obozu lub łagru, miejsce nie ma znaczenia. Chodzi o to, że nagle świat zyskuje koszmarne oblicze. Muszę przyznać, że mój współlokator potrafił pięknie mówić. Właściwie to mógłby pracować jako radiowy spiker, bo miał również bardzo przyjemny głos. Kiedy zaczynał snuć jakąś opowieść, ja leżałem na pryczy na wznak, zamykałem oczy, a jego słowa zamieniały się w filmowe kadry. No i każdej nocy czekał aż zasnę, żeby się wysrać. Tylko co z tego, kiedy ja i tak budziłem się od tego smrodu, który rozrywał mi nozdrza. To było skaranie boskie. Myliłem się. Moja diagnoza o załamaniu była błędna. Po miesiącu Bolek sprawiał wrażenie, jakby pogodził się ze swoim losem i zaczął się odnajdywać. Myślę, że chyba miałem w tym swój udział, bo dzień w dzień tłukłem mu do łba powiedzenia Antka, że ma być twardy, silny, żeby się nie rozmiękczał, że ma walczyć. I nie ubierałem niczego w ciepłe słówka, tylko warczałem na niego jak pies. Bolek każdego ranka zabierał z sobą pół kromki chleba. Płacił ten wyszukany haracz, żeby ci co rządzili w pralni, mogli przetrącić drugie śniadanko. Jeżeli karmiło ich kilkunastu chłopa, to dobrze im się tam wiodło. Po jakimś czasie skończyły się wieczorne opowieści, a chłopak, z którym dzieliłem celę, stał się nieco opryskliwy. Po dwóch miesiącach przestał płacić daninę, bo każdego ranka w całości zjadał swoje śniadanie. Wtedy też zaczęły pojawiać się z jego strony pierwsze pyskówki i cwaniackie odzywki. Zmieniał się. To już nie był zahukany i przerażony dzieciak. Wraz z nastaniem chłodnych, październikowych dni niedoszły student, który marzył o pracy nauczyciela, klął gorzej ode mnie. Wszystko wskazywało na to, że skumał się w pralni z niewłaściwymi ludźmi i dołączył do ferajny. To było oczywiste. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć. Jesień za pasem, a ten chłystek z dnia na dzień
zmienia swoją całą garderobę. Mocne, drelichowe gacie, wełniany sweter, kurtka, czapka, solidne buty. Ciekaw byłem, więc zapytałem go jak człowieka: - Skąd to wziąłeś? A on patrzy na mnie spode łba i mówi zadziornie: - A zajebałem to wszystko z pralni, bo co? Następnego dnia, kiedy wszyscy warsztatowcy znaleźli się na więziennym dziedzińcu, zacząłem się rozglądać. Wtem patrzę, a jeden facet stoi jakiś taki skulony, przygnębiony, lewe oko miał podbite, a na sobie znajome spodnie i trzewiki... Któregoś wieczoru, ot tak, żeby pogadać o czymś normalnym, mówię do Bolka: - Myślisz czasami o swojej Magdzie? A on mi na to: - I co mam ci powiedzieć? Co chcesz usłyszeć? - z agresją wyrzucił z siebie tych kilka słów. - Pies ją jebał, mam inne zmartwienia na głowie. Wystarczyło to jedno zdanie i zrozumiałem, że już po chłopaku. Koniec. Przepadł. Nim rozpoczął się sezon grzewczy, mój współlokator przyniósł do celi dwa koce. - To też rąbnąłeś z pralni? - zagadnąłem. - Nie - odparł - kapo Herba mi załatwił. - No tak, kapo Herba dużo może - zakpiłem. - A żebyś wiedział, że dużo może i dużo wie - skwitował. - Powiedział mi o tobie sporo interesujących rzeczy. Zawsze mnie nurtowało pytanie, dlaczego masz na swojej bluzie ten numer? - Mogłeś zapytać. - Mogłem, ale nie zapytałem. - Położył koce na podłodze i usiadł na taborecie. - Musimy wprowadzić pewne zmiany - powiedział, a potem zdjął z głowy czapkę i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach. - Tak? - udałem zdziwionego. - A cóż to za zmiany? - Od dzisiaj ty śpisz na podłodze. Spojrzałem na niego i parsknąłem szczerym śmiechem. - Chłoptasiu, Bóg cię opuścił czy pomieszało ci się w łepetynie?! - zadrwiłem i poderwałem się z pryczy. Stałem zaledwie krok od niego i przez moment zastanawiałem się, czy mam mu przyłożyć w mordę. - Prycza jest moja, rozumiesz?! - warknąłem przez zęby. Bolek powoli podniósł się z miejsca i niczym rasowy twardziel cały czas patrzył mi prosto w oczy. - Od dzisiaj to się zmieni - syknął. - Nic się, kurwa mać, nie zmieni! - odparłem. Nie zapanowałem na sobą. Na szczęście zanim cokolwiek zrobiłem w głowie zadźwięczały mi słowa Antka - "A ty, jak będziesz musiał kiedyś trzepnąć jakiegoś Ziutka, to pamiętaj o jednym. Bij mocno, ale nie zostawiaj śladów ani na jego twarzy, ani na swoich pięściach". Posłałem mu cios prosto w żołądek. Nie wiem co on sobie wyobrażał? Może w pralni panoszył się razem z innymi, może tam działy się jakieś cuda, ale w tej celi byliśmy tylko my. Ja i on. - Myślisz, że jesteś nietykalny? - zapytałem go, kiedy osuwał się na kolana. Oddychał z trudem i obiema dłońmi trzymał się za brzuch. Nie spodziewał się uderzenia, a ja wiedziałem, że jelita, to jego słaby punkt. Złapałem go z całej siły za ucho i zmusiłem, żeby na mnie spojrzał. - Powiem ci, co się od dzisiaj zmieni. Nie będziesz spał na mojej fufajce. Takie wprowadzam
zmiany! Nagle poczułem smród. Ten obrzydliwy odór, który budził mnie każdej nocy. - Zesrałeś się w gacie?! - bardziej twierdziłem, niż pytałem. - Kurwa mać, naprawdę zesrałeś się w gacie! Od tamtego dnia ja i Bolek wkroczyliśmy na wojenną ścieżkę. Wtedy też zaczęło mnie trapić coś jeszcze. To cholerne zdanie - Zawsze mnie nurtowało pytanie, dlaczego masz na swojej bluzie ten numer? - utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem naznaczony. Więzienna bluza z cyferkami nad lewą piersią, była niczym piętno. Oczywiście, że mogłem się jej pozbyć, tylko co miałem na siebie włożyć? Moje ubranie przypominało zużyte łachmany. Któregoś dnia pogadałem z Dieterem i poprosiłem go o nowe wdzianko. Postarał się, bo dwa tygodnie później miałem już na sobie nowe ciuchy. Fakt, były znoszone, ale wyglądały jeszcze całkiem przyzwoicie. Stare wysłużone łachy cisnąłem w gardziel paleniska i puściłem z dymem. Bluza z numerem 29-11 odeszła w niepamięć i zamieniła się w popiół. Kiedy dzisiaj wspominam moje życie pośród więziennych murów, to ten czas, gdy dzieliłem celę razem z Bolkiem Lasotą, uważam za najbardziej parszywy. Oczywiście nie cały, dopiero od momentu, kiedy uderzyłem go w brzuch, aż do dnia, w którym zaczął rzygać krwią. Nie dość, że była wojna, że panował głód, że było zimno, że człowiek musiał harować całymi dniami i że śmierdziało jak w chlewni, to jeszcze dzień w dzień ścierałem się z gówniarzem. Rano i wieczorem zawsze dochodziło pomiędzy nami do szarpaniny i przepychanek. Miałem nadzieję, że jak nadejdą święta Bożego Narodzenia, to facet trochę przystopuje, ale nie, on nie odpuszczał. Oczywiście chodziło o pryczę. Nie wiem, całkiem możliwe, że jeśli wcześniejsze sprawy potoczyłyby się inaczej, doszlibyśmy do porozumienia. Może sypialibyśmy na zmianę? W każdym razie, ja nie zamierzałem mu ulec. Nawet nie brałem tego pod uwagę. Byłem tak samo zawzięty jak on albo nawet jeszcze bardziej. Już wam wyjaśniam, co było powodem naszego konfliktu. Otóż dwa razy w ciągu doby musiałem sprostać obowiązkom palacza. Potem wracałem do celi i zastawałem ten sam widok. Barłóg leżał na podłodze, a Bolek na pryczy. No to ja wtedy do niego: - Wynocha z wyra! A on do mnie: - Spierdalaj! No to ja go za szmaty i na glebę. On oczywiście stawiał opór, a że byłem silniejszy, zawsze dawałem mu radę. To jednak nie znaczyło, że nie obrywałem. Raz trafił mnie kolanem w szczękę i świat przed moimi oczami na moment zadrżał. Gdyby cios był odrobinę mocniejszy, mogło się to dla mnie źle skończyć. Kiedyś siedzę mu okrakiem na plecach. Unieruchomiłem gada. Wykręciłem mu rękę i trzymam go za nadgarstek. Drugą dłonią złapałem jego kudły na potylicy, podciągnąłem łepetynę nieco do góry i syczę mu do ucha: - Lubisz obrywać?! Potrzebujesz tego?! I takie sytuacje miały miejsce dzień w dzień. Przy okazji straciłem jakąkolwiek ochotę na czytanie książek. Nie mogłem się skupić. Jak już zrobiłem w kotłowni co do mnie należało, myślałem tylko o tym, że gdy wrócę do celi, to znowu będziemy walczyć. To zaczynało przybierać rozmiar jakiejś cholernej paranoi. Któregoś dnia opowiedziałem Antkowi co się dzieje, a on całkiem sensownie poradził mi, żebym pogadał z Norbachtem. - Powiedz mu, co jest grane. Przeniesie gnojka do innej celi, ty dostaniesz kogoś normalnego i będzie po sprawie. Miał rację. Dobrze mówił. Rozsądnie. Tylko że ja byłem tak bardzo zacietrzewiony, że nie miałem zamiaru nikomu się skarżyć i skomleć o pomoc. Równie dobrze Bolek mógł pogadać z Herbą, który był
dla niego taki miły, życzliwy i skory do rozmów. Nasz kapo miał na tyle władzy, że przeniesienie kogoś do innej celi wymagało od niego tyle samo zachodu, co pstryknięcie palcami. Nie wiem, co mnie opętało. Nie potrafię tego wyjaśnić. To skomplikowane. Czułem się tak, jakbym uzależnił się od tych kretyńskich potyczek. A może zło, które uwiodło mnie całe lata temu, znowu zaczynało we mnie rozkwitać? Ja po prostu marzyłem o tym, żeby wrócić do celi i zobaczyć Bolka leżącego na podłodze, a nie na pryczy. Chciałem, żeby się poddał, żeby uznał moją wolę. Tylko tego pragnąłem. To było najważniejsze. Pod koniec lutego 1942 roku, podczas porannej zbiórki stanął obok mnie ów Władysław, który rządził w pralni. - Wiesz kim jestem? - zapytał spokojnym głosem. Spojrzałem na niego i od razu grubej rury: - Mam to w dupie, kim jesteś. - Powiem to tylko raz - szepnął. - Jeżeli mój chłopak znowu dozna od ciebie jakiejś krzywdy, to gorzko tego pożałujesz. - Twój chłopak? - zapytałem. - To ty masz chłopaka? W takim razie gratuluję - zakpiłem. - I nie strasz mnie facet, bo ja też mogę ci zaszkodzić. Wiem o tym, że kozaczyłem, ale przecież nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby jakiś śmieć brał mnie na huki. Najgorsze jednak było to, że nie miałem pojęcia z kim mam do czynienia. Nie znałem gościa, wiedziałem tylko, że rządzi w pralni i mogłem się jedynie domyślać, że robi to twardą ręką. Nie obawiałem się tego, że ktoś mnie zaatakuje na przykład w trakcie porannego przemarszu przez więzienne korytarze albo podczas zbiórki na dziedzińcu. To nie wchodziło w rachubę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby czegoś takiego. Jakiekolwiek agresywne zachowanie w obecności wartowników byłoby czystym szaleństwem. Przemoc fizyczna pomiędzy współosadzonymi była zakazana i podlegała surowej karze. Łaźnia? Nie. Wykluczone. Kiedyś doszło tam do niewinnej przepychanki i skończyło się tak, że ci dwaj zawodnicy, co mieli z sobą porachunki, zostali tak skatowani, że siniaki schodziły im przez okrągły miesiąc. Jedyne, czego mogłem się obawiać, to układu, o ile taki istniał, pomiędzy tym całym Władysławem i kapo Herbą. Wydawało mi się, że jestem bystry i przebiegły, że robię takie świetne analizy i dostrzegam wszystkie możliwości, ale jednej rzeczy nie wziąłem pod uwagę... Kilka dni później wracam tuż przed ciszą nocną do celi. Wartownik zamyka za mną drzwi, Bolek tradycyjnie leży na łóżku. - Wypierdalaj! - rzucam krótką komendę. A on sobie leży dalej jak panisko. Ręce trzyma z tyłu głowy i uśmiecha się cwaniacko. Pewnie myślał, że podejdę i jak zwykle złapię go za szmaty, a wtedy Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się stało. Tym razem zrobiłem coś innego, chyba czasami warto zmienić swoje reakcje i tym samym złamać utarte standardy. Chwyciłem go za stopę i dawaj ściągać z pryczy. Trochę wierzgał, ale po chwili wylądował na podłodze, uderzając plecami o kamienną posadzkę. - I co? Bawimy się dalej? - powiedziałem złośliwie, jednocześnie złapałem jego stopę w obie dłonie i zacząłem nią kręcić raz w prawo, raz w lewo. Miałem ubaw, kiedy się tak kolebał to w jedną, to w drugą stronę. Kilka razy próbował mnie kopnąć drugą nogą, ale za każdym razem jak chciał to zrobić, to ja go na lewo i na lewo. - Zajebię cię, ty skurwysynu! - klął przez zaciśnięte zęby. Puściłem go i mówię, oczywiście dla zgrywy: - No to dawaj, zakończmy to raz na zawsze - zrobiłem krok w tył, pochyliłem się nieco w przód i uniosłem gardę, tak jak mi to kiedyś pokazał Koniu. Bolek powoli podniósł się z podłogi, rozłożył nieco ręce na boki. Nagle po stronie jego prawej pięści mignęła jakaś iskierka. Moje źrenice musnął refleks światła.
- Ha! - warknął triumfalnie. - No dawaj! Wypatroszę cię jak świniaka! Żarty się skończyły. On miał w dłoni jakieś niebezpieczne narzędzie. - Wiesz, co się stanie, jeśli Niemcy znajdą w naszej celi ten przedmiot? - Kiwnąłem głową na jego prawą pięść, z której nie spuszczałem wzroku. - Powieszą nas obu. Nie bądź idiotą. - Niczego nie znajdą - szepnął i zrobił krok w moim kierunku. Chudzielec z ostrzem w ręku kołysał się na nogach i sprawiał wrażenie, jakby jego ciało zamieniło się w gumę. - To jak będzie? Prycza jest moja, co? - zapytał takim głosem, jakby oczekiwał tylko twierdzącej odpowiedzi. - Będzie twoja - wycedziłem przez zęby - ale najpierw musisz mnie zadźgać. Trudno mi było przewidzieć, czy faktycznie będzie na tyle głupi, żeby zaatakować. Wiedziałem, że on tak samo jak ja nie ma żadnego doświadczenia w walce nożem. Przecież nie był jakimś pospolitym rzezimieszkiem. To tylko chuchrowaty młodzik, który pogubił się w tym wszystkim i uległ czyimś wpływom. Urobili go na swoją modłę, a on uwierzył, że jeśli tylko zechce, to potrafi być groźny. Nagle w celi zgasło światło. Byłem w o tyle korzystnej sytuacji, że okno znajdowało się za plecami Bolka i dokładnie widziałem kontury jego sylwetki. A jednak podjął wyzwanie. Rzucił się w moją stronę, a ja odruchowo zasłoniłem się lewym ramieniem. W ciemnościach dostrzegłem, jak bierze zamach, a jego prawa ręka wykonuje ruch. Ostrze, które trzymał w dłoni, liznęło materiał mojej fufajki. Nie wiem, jak to się stało, ale sekundę później runęliśmy na podłogę. Na oślep szukałem jego prawego przedramienia. Chwyciłem go za nadgarstek, przycisnąłem do podłogi, a drugą ręką zacząłem go walić w bok, w przestrzeń pomiędzy żebrami i miednicą. Tłukłem ze wszystkich sił. Przestałem bić, kiedy zaczął głośno jęczeć z bólu. Usiadłem na nim okrakiem, wyszarpałem mu broń, a drugą dłonią zatkałem mu usta. To był kawałek żelastwa. W poświacie wpadającej przez okno celi dostrzegłem, że górna część przypominała końcówkę włóczni, a jedna krawędź była ostra jak brzytwa. Pozostały fragment był owinięty lnianym sznurkiem, który zastępował rękojeść. Rzuciłem to coś na pryczę. Miałem ochotę złapać go za gardło i z całych sił zacisnąć palce na jego krtani. Na podeście rozległy się kroki wartownika. - Zamknij się! - syknąłem i mocniej docisnąłem dłoń na jego ustach. Żołnierz minął drzwi naszej celi. Tej nocy obaj nie zmrużyliśmy oka, ale to ja miałem w ręku narzędzie, którym można było zabić. Następnego dnia wyniosłem ten niebezpieczny przedmiot i ukryłem w stolarni. Po tym nocnym incydencie zakopaliśmy wojenny topór. Przez ponad dwa miesiące nie zamieniliśmy z sobą ani jednego słowa. Trudno dzielić z kimś małą celę, traktować go jak powietrze i do tego wszystkiego wcale z nim nie rozmawiać, ale jak to mówią, nie ma rzeczy niemożliwych. Dla mnie ważne było to, że od tamtej pory zniknął również problem, który nakręcał spiralę naszej zawziętości i głupoty. Skończyły się walki o pryczę. Odniosłem niekwestionowane zwycięstwo. Wygrałem. Możecie mi wierzyć na słowo, że mógłbym policzyć na palcach jednej dłoni, ile razy wiosną 1942 roku spadł deszcz! Któregoś ranka, podczas zbiórki na więziennym dziedzińcu, usłyszałem, jak chłopaki z folwarku twierdzili, że w tym roku będzie pogrom. Prawdziwa klęska urodzaju. Nie trzeba było daleko szukać objawów suszy, wystarczyło tylko spojrzeć na źdźbła traw, które porastały spacerniak. Teren otoczony drucianą siatką wyglądał tak, jakby zamienił się w gigantyczną połać słomkowej maty. Wszyscy, którzy pracowali w pomieszczeniach, mogli za to dziękować Bogu, bo zewnętrzne arbeitskommanda miały przesrane. Ekipy parobków dzień w dzień ruszały w sam środek piekła. Słońce nie znało litości. Odwodnienia, poparzenia i udary były na porządku dziennym. Raz po raz do naszych
uszu docierały plotki, że ludzie padają jak muchy. Współczuć należało tym, którzy zasuwali przy trakcji kolejowej. Wzdłuż torów, jak okiem sięgnąć był otwarty teren bez żadnego cienia. Cóż znaczyły dwa termosy wody w upalny dzień na trzydziestu chłopa? Pewnego dnia doszło tam do rękoczynów, komuś puściły nerwy i rozpętała się bójka. Najbardziej agresywnych Niemcy rozstrzelali na miejscu. Niedziela była dla mnie najgorszym dniem, bo okno celi numer dwieście trzydzieści osiem spoglądało na południe. Praktycznie od godziny dziesiątej, aż do piętnastej prażyliśmy się jak w piekarniku, no i jeszcze te śmierdzące dolegliwości Bolka... Można było oszaleć! Upał sprawił, że w pierwszych dniach maja zaczęło brakować żywności i wody, a racje zostały okrojone do minimum. Nadal mieliśmy dwa posiłki dziennie, ale w sumie dostawaliśmy trochę więcej niż połowę z tego, co było. Dopiero wtedy poznaliśmy prawdziwe znaczenie słowa - głód. Chochla. Na śniadanie jedna chochla zupy plus kromka czerstwego chleba i na kolację tak samo. To wszystko. I jak wam się wydaje? Hę? Jak długo człowiek może pociągnąć na takim wikcie? No jak długo? A jeszcze musicie wziąć pod uwagę, że pracowaliśmy po dwanaście godzin dziennie. Ludzie tracili zęby, zapadali na jakieś podłe choróbska i dolegliwości. Zaburzenia wzroku i słuchu, anemia, zanikanie mięśni, niedokrwistość, niewydolność nerek i najgorsze, co mogło się przytrafić, czyli marazm. Wiem, o czym mówię, bo prawdziwy marazm to choroba, która atakuje duszę i ciało. Wycieńczony człowiek, któremu jest już wszystko jedno i pragnie tylko przeżyć, jest zdolny do najpodlejszych czynów. Jakiekolwiek zasady przestają istnieć, znika moralność i współczucie, bo głód odbiera ludziom rozum. W tamtym czasie byłem przekonany, że chyba nie ma już gorszego miejsca na ziemi niż wronieckie więzienie. Po latach dopiero usłyszałem przerażającą prawdę o obozach koncentracyjnych, o komorach gazowych, krematoriach i masowej zagładzie. Jednak z drugiej strony, takie obozy były czymś zupełnie innym niż więzienia... Utkwiła mi też w głowie opowieść jednego politycznego kacyka, który w 1948 roku twierdził, że w czasie wojny mieliśmy się tutaj tak dobrze, jak u Pana Boga za piecem. Tak powiedział. Przysięgam na wszystkie świętości, że użył właśnie takich słów. Pod koniec lat czterdziestych o naszą poprawność polityczną dbało dwóch cywilnych pracowników więzienia, chociaż jeden z klawiszy twierdził, że to są oficerowie kontrwywiadu. W tamtym czasie we Wronkach było mnóstwo więźniów politycznych, a większość z nich walczyła w szeregach Armii Krajowej. Raz na dwa miesiące mieliśmy jakieś durnowate spotkania w świetlicy. Zawsze wtedy było sporo gadki o wrogach antypaństwowych i zakusach imperialistów. W trakcie jednego z takich spotkań przyniesiono do auli projektor i ów aparatczyk puścił nam jakiś propagandowy materiał filmowy. Uśmiechnięci robotnicy pracują w fabrykach, miasta się odbudowują, pola obsiane, dzieci z chorągiewkami, wszyscy się cieszą i są szczęśliwi, ojczyzna podnosi się z kolan i kwitnie. Po prostu miód, ciasto i rodzynki. A potem było kilka koszmarnych kadrów z czasów wojny. Lektor wychwalał zwycięstwo Ludowego Wojska Polskiego i sojuszniczej Armii Radzieckiej nad faszyzmem. Podczas tej projekcji zobaczyliśmy ogrom zniszczeń polskiej stolicy, oswobodzenie obozu w Auschwitz, siłę rażenia sowieckich katiuszy i... wnętrze jakiegoś więzienia. Wtedy właśnie nasz mówca kazał zatrzymać projektor i powiedział: - Oto dowód na to, jak Niemcy traktowali więźniów. Widzicie ten napis? - podszedł do ekranu. Zatrzymany obraz przedstawiał fragment ściany, na której widniało zdanie napisane cyrylicą. - To podziemia więzienia w Świętym Krzyżu, gdzie Niemcy przetrzymywali radzieckich jeńców wojennych. Ktoś z was umie czytać po rosyjsku? - zapytał i spojrzał po naszych twarzach. Nawet jeśli ktoś potrafił, to wolał się nie wychylać. - Nikt? No cóż, szkoda. Znajomość dodatkowego języka zawsze może się przydać - stwierdził. - Dosłowne tłumaczenie brzmi następująco - zrobił krótką przerwę i rzekł ponurym głosem - kanibalizm będzie karany śmiercią! - Zamilkł na chwilę, jakby chciał nam dać czas, żebyśmy zrozumieli sens tych słów. - Tak postępowali hitlerowcy, a wy jesteście traktowani po ludzku. Dostajecie jedzenie i możecie pracować, my o was dbamy. Widzę wśród was i takich, którzy przeżyli wojnę w tym więzieniu. - Na krótką chwilę jego wzrok spoczął na moim obliczu. - Chyba mieliście tutaj tak dobrze,
jak u Pana Boga za piecem. Aż miałem ochotę podnieść się z miejsca i zapytać go prosto w twarz: - A co ty możesz o tym wiedzieć czerwony pachołku?! Może i Niemcy podle traktowali ruskich... Nie wiem. Nie mam pojęcia jak było gdzieś indziej. Wiem natomiast, że piekło posiada różne oblicza. W pierwszej połowie maja okazało się również, że dostęp do wodopoju będzie co piąty dzień. Wcześniej wiadra z wodą były uzupełniane raz na trzy dni i wystarczało na styk. Taką szkopy wyliczyli średnią, żeby na człowieka przypadał niespełna litr wody dziennie. Litr wody, żeby zaspokoić pragnienie, a w razie potrzeby jeszcze się podmyć i na dodatek uważać, żeby współlokator nie wyżłopał więcej, niż mu przysługuje. To właśnie woda była powodem tego, że po długich tygodniach milczenia zaczęliśmy z Bolkiem naszą pierwszą, krótką rozmowę. - To jak się dzielimy? - zapytał i kiwnął głową w kierunku wiadra. - Uczciwie - odparłem. - Co według ciebie znaczy: uczciwie? - Ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że daleko mi do uczciwości. - Tak, żeby jeden nie miał pretensji do drugiego. - Jak chcesz to rozwiązać? - zapytał z lekką drwiną. - W tygodniu damy sobie radę, bo przez cały dzień jesteśmy zaprzęgnięci do roboty, a zarówno w pralni, jak i w stolarni jest dostęp do wody pitnej. Gorzej będzie w niedziele. Czas pokaże. I na tym nasza dyskusja dobiegła końca. Nie ustaliliśmy żadnych reguł i zasad. Obaj wiedzieliśmy, że wodę warto oszczędzać na najdłuższy i najtrudniejszy dzień tygodnia. W każdą niedzielę godziny wlokły się w nieskończoność, gorąc robił swoje, a my spoceni, znudzeni i zmęczeni własnym towarzystwem, modliliśmy się w duchu, żeby dotrwać do poniedziałku. W pewien czerwcowy niedzielny poranek Bolek zasiadł na bombie i nagle w celi zaczęło tak cuchnąć, że nie dałem rady. Wiem, że cierpiał, bo pojękiwał z bólu. Podszedłem do okna, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i spojrzałem na świat po drugiej stronie więziennego muru. Nie było jeszcze dziesiątej, bo moje oblicze spowijał cień. Połacie pól spalone słońcem miały niemalże identyczną barwę i z oddali wyglądały jak pustynia. Nieskazitelnie błękitne niebo zapowiadało kolejny upalny dzień. Powietrze było tak nagrzane, że linia horyzontu drżała na całej długości. Wtem na polnej drodze pojawiła się wojskowa ciężarówka. Jechała przed siebie, a spod jej kół wydobywały się kłęby pyłu. Pojazd pokonał już spory odcinek, a mimo to, wirujący ogon ciągnął się za nim przez dziesiątki metrów. Tumany kurzu kotłowały się jak oszalałe i wzbijały ku górze. Drobinki pyłu tworzyły w przestworzach gigantyczną smugę, która leniwie opadała niczym piaskowa kurtyna. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział coś podobnego. Ziemia była sucha jak pieprz, miałem wrażenie, że wystarczy jedna iskra i cały świat stanie w płomieniach. I jeszcze to powietrze, które było tak gorące, że przy każdym oddechu paliło w nozdrza i gardło. Nagle za moimi plecami rozległ się ohydny odgłos. Natychmiast obróciłem głowę i zobaczyłem, że mój współlokator nadal siedział na bombie, ale w dość nietypowej pozycji. Gacie miał spuszczone do kolan, wsparł dłonie o posadzkę i pochylił się w przód. Jeszcze nie rzygał, ale jego ciało zachowywało się tak, jakby za chwilę miał wyrzucić przez usta całą zawartość, która zalegała mu w trzewiach. Z jego gardła wydobywały się długie beknięcia, ciągnęło go na wymioty i jednocześnie pierdział. On nie panował nad swoimi odruchami, a ja nie wiedziałem, co robić. Walić w drzwi? Wołać wartownika? Podłożyć mu miskę pod usta, żeby nie zafajdał podłogi? Miałem wrażenie, że jeśli za moment zacznie zarzygać, to obaj utoniemy w oceanie wymiocin. Różnie z nim bywało, ale czegoś takiego jeszcze tu nie odstawiał. Miał sraczkę, bo wylewał się z niego jeden cuchnący gnój. W celi panoszył się koszmarny
odór. Zgiąłem rękę w łokciu i przyłożyłem materiał bluzy do nosa. Nie potrafiłem znieść tego smrodu i sam miałem ochotę rzygnąć. Bolek w pewnym momencie zamarł w bezruchu, a po chwili z jego ust i nozdrzy chlusnęła wodnista treść. Zacharczał gardłowo, pociągnęło go jeszcze raz, a to co z niego wypadło, przypominało mieszankę gęstej żółci i śliny. Uniósł nieco do góry głowę, a po brodzie spływała mu lepka wydzielina. Flek zamienił się w nić i ciągnął się od jego warg, aż do samej podłogi. Spoglądał na mnie półprzytomnym wzrokiem i ciężko dysząc, odezwał się zmęczonym głosem: - Tylko nikogo nie wołaj. Nie wydaj mnie. Kurwa, przynajmniej raz w życiu bądź człowiekiem i nie wydaj mnie! - Ty parszywy gnojku! - wycedziłem przez zęby i skoczyłem w jego kierunku. Złapałem go za ucho i zmusiłem, żeby spojrzał na mnie. - Jak śmiesz tak mówić?! Kogo wydałem?! Kogo i kurwa mać komu?! Był tak słaby, że nawet nie zareagował. Spojrzał mi w oczy beznamiętnym wzrokiem i szepnął: - Puść... Puść, to boli. Stałem przez chwilę i czułem, jak ogarnia mnie jakiś wściekły szał. Miałem ochotę włożyć mu łeb do bomby i utopić w tym, co wysrał. Trzepnąłem go lekko w skroń i odszedłem w stronę okna. Wiedziałem, czego się obawia. We wronieckim więzieniu Niemcy nie leczyli chorych. Jeśli ktokolwiek, trafiał na izbę chorych, rzadko kiedy pojawiał się ponownie. Po prostu znikał bez śladu. Dolegliwości Bolka, a już szczególnie jego wymioty, zaczęły nasilać się z każdym dniem. Natomiast ja pod koniec czerwca zauważyłem, że moje policzki stały się bardziej zapadnięte. W zastraszającym tempie traciłem na wadze. Coś niedobrego działo się też z moim węchem, bo nagle, z dnia na dzień, przestał mnie drażnić smród. W głębi duszy marzyłem, żeby tylko dotrwać do października, żeby ruszył cholerny sezon grzewczy i żeby Dieter zaczął przychodzić do kotłowni. Miałem plan. Prosty, bezczelny plan. Skomleć o coś do jedzenia. Od kilku dni mój współlokator wyglądał bardzo nieswojo. Cera na jego twarzy przybrała niezdrowy, trupio blady odcień. Spoglądał na świat zmęczonym wzrokiem, a podkrążone oczy odznaczały się sinymi kręgami. Zjadał swoje posiłki, ale apetyt chyba mu wcale nie dopisywał. Miałem wrażenie, że zmusza się do jedzenia. Czasami patrząc na niego, myślałem, że szkoda tego żarcia, bo przeważnie po dwóch godzinach albo wszystko wysrał, albo wyrzygał. Masakra. Wczesnym przedpołudniem w pierwszą niedzielę lipca Bolka powaliło na dobre. Najpierw zwymiotował całe śniadanie, a potem zaległ w swoim barłogu na podłodze i mamrotał coś pod nosem. Myślałem, że gada sam do siebie i kiedy to naprawdę stało się już nieznośne, warknąłem: - Możesz się przymknąć?! Nie zareagował, więc powtórzyłem raz jeszcze. On dalej swoje. Leżałem na pryczy, więc dźwignąłem się w górę i wtedy zobaczyłem, że jest z nim coś nie tak. Czoło i skronie miał zroszone kroplami potu, a jego ciało raz po raz drżało niczym osika. Pochyliłem się niżej. - Co mówisz? - zapytałem. - Zimno mi, zimno - szepnął. - Tak bardzo mi zimno. - Podkulił wyżej nogi, a dłonie zwinięte w pięści przytulał mocno do piersi. - Zimno. Przyłożyłem mu dłoń do czoła. Był rozpalony. Usiadłem na pryczy i przez dłuższą chwilę spoglądałem na niego. Co teraz? Kurwa mać, co teraz? - Zacząłem się zastanawiać i wyznam wam szczerze, że nie chodziło mi o to, jak mogę mu pomóc. Martwiło mnie coś innego. Jeżeli tak będzie do wieczora, a potem
przyjedzie wydawka i kapo zobaczy, że facet jest półprzytomny, a ja tego nie zgłosiłem, to będę miał kłopoty. Jeżeli Bolek wykituje w celi, to wtedy będę miał prawdziwy problem. Sam nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że chłopak miałby pożegnać się z tym światem. Może dlatego, że od jakiegoś czasu tak koszmarnie wyglądał? - Trzeba zawołać wartownika - powiedziałem. - Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Nie rób tego - odparł półgłosem. - Nic mi nie jest. Dlaczego jest tak zimno? - Szczękał zębami, kiedy wypowiadał swoje słowa. Taką sytuację powinienem zgłosić naszemu kapo. Takie były zasady i jeśli człowiek chciał przetrwać, to musiał ich przestrzegać. Ja będę wtedy czysty, ale on... trudno powiedzieć. Siedziałem obok i zastanawiałem się, co robić? Wszystko przemawiało za tym, żebym zameldował o problemie. Wystarczyło, że podejdę do drzwi i zacznę w nie walić. Najpierw przyjdzie wartownik, potem zjawi się kapo i będzie po sprawie. Musisz być twardy i bezwzględny, w pierwszej kolejności musisz myśleć o sobie - powtarzałem w myślach nauki Antka. - Jeżeli będziesz sprytny i przebiegły, zawsze ugrasz coś dla siebie. Z mojej strony to była podła i zimna kalkulacja, ale taki właśnie był świat, który mnie otaczał. Nikt nie rodzi się potworem, to rzeczywistość, w której trwamy wykuwa charakter każdego człowieka. Sięgnąłem po fufajkę, którą trzymałem pod pryczą. Wyjąłem z kieszeni beret, podszedłem do wiadra i zanurzyłem go w wodzie. Filcowy materiał zwinąłem jak naleśnik i po chwili przyłożyłem go do rozpalonego czoła mojego współlokatora. - Przytrzymaj dłonią - powiedziałem. - Za chwilę poczujesz ulgę. Zdjąłem koc z pryczy i przykryłem nim Bolka. - Lepiej, żebyś doszedł do siebie - rzekłem. Kilka chwil później chłopak zasnął. Raz na kwadrans zmieniałem mu beretowy kompres, a dłonią sprawdzałem, czy gorączka zaczyna spadać. Nie myślcie sobie, że obudziła się we mnie dusza pielęgniarza, nie w tym rzecz. Tu nie chodziło o żaden objaw dobroci z mojej strony... To wszystko jest skomplikowane, a gdybym chciał to uprościć musiałbym ten temat całkowicie pominąć. Tylko gdzie wtedy byłby sens tego, co właśnie robię? Przemilczając pewne fakty, zataiłbym moją przeszłość i wybielił się w waszych oczach. Te wszystkie wieczory spędzone z ołówkiem w dłoni poszłyby na marne, a tych kilka skoroszytów byłoby gówno warte. W dniu, kiedy zabrałem się za pisanie, obiecałem sobie, że będę szczery jak na spowiedzi. Słowa zamierzam dotrzymać, bez względu na to, jakie później będziecie mieć o mnie zdanie. Pomijając rzeczy czysto materialne, pieniądze i majątek, pomijając wzniosłe uczucia takie jak radość, szczęście i miłość, to co tak naprawdę liczy się w waszym życiu? Znacie odpowiedź na to pytanie? Dla mnie jest ważne, żeby żyć w zgodzie z samym sobą. Zawsze pamiętać o własnych błędach i porażkach, a jeśli trzeba będzie, to mieć na tyle odwagi, żeby się do nich przyznać z podniesionym czołem. Żyć tak, żeby nie nosić w duszy żadnego ciężaru, nie kryć w sercu parszywych tajemnic i każdego wieczoru móc położyć się spać z czystym sumieniem. Tak, to chyba jest dla mnie najważniejsze. Opiekowałem się Bolkiem, ale popychał mnie do tego własny egoizm. Jego życie było mi zupełnie obojętne, martwiłem się tylko o siebie. Kiedy on spał, a jego ciało trawiła gorączka, w mojej głowie zaczęły się rodzić podłe myśli. Wyobrażałem sobie chociaż bliższe prawdy będzie określenie, że miałem nadzieję iż dzisiejszego wieczoru nie będzie w stanie zjeść swojej kolacji. Jego złe samopoczucie mogło mnie nakarmić. W południe nasza cela zamieniła się w przedsionek piekła. Z każdą minutą gorąc i duchota były coraz bardziej nie do zniesienia, a na podłodze leżał człowiek dygoczący z zimna. Pamiętam ten moment, kiedy siedzę i patrzę, a w głębi mojej czaszki pojawiają się coraz bardziej okrutne wizje. Zacząłem się zastanawiać, czy jeśli Bolek umrze dzisiejszej nocy, to rankiem uda mi się zdobyć podwójne śniadanie?
Czy przechytrzę naszego kapo? Może posadzę zwłoki na łóżku, oprę plecami o ścianę... Może się uda? Tylko co dalej? Jak się później wytłumaczę? Jak z tego wybrnę? Ja już postawiłem na nim krzyżyk, a on przecież tylko spał powalony gorączką. Usiadłem na pryczy i znowu zacząłem snuć koszmarne fantazje. W mojej wyobraźni budziły się do życia ponure urojenia. Mój umysł ogarnął jakiś szatański mrok. Pod czaszką przewijała się scena, jak siadam okrakiem na moim współlokatorze i przyciskam mu poduszkę do twarzy. Przecież on i tak jest na wylocie, męczy się, cierpi, a ja mogę to zakończyć. Zrobię mu przysługę. Poczekam spokojnie, aż do wieczora. Pojawi się wydawka z kolacją. Ktoś z obsługi zarygluje drzwi, a wtedy ja dopełnię dzieła. Moją nagrodą będzie dodatkowa miska zupy i kromka chleba. Zrobię to! Nie pozostawię żadnych śladów, niczego mi nie udowodnią. Rankiem zgłoszę, że facet nie oddycha... Nie mogłem się uwolnić od tej wizji. Bezustannie o tym myślałem, zupełnie jakbym już postanowił popełnić morderstwo. Siedziałem na pryczy, patrzyłem na Bolka i przysięgam, że przed oczami miałem szczegóły zbrodni, której chciałem się dopuścić. Wtem w zakamarkach mojego umysłu zadźwięczał głos rozsądku: - Na Boga, o czym ty myślisz?! I w tej samej chwili poczułem niewyobrażalne obrzydzenie i pogardę do samego siebie. Kiedy zegar na wieży wybił wpół do trzeciej, mój współlokator otworzył ślepia. - Jak się czujesz? - zapytałem. Przez kilka chwil nic nie odpowiedział, tylko spoglądał tępym wzrokiem w chropowatą ścianę. - Zimno mi. Mam dreszcze - odparł i nakrył się kocem. Niespełna dwie minuty później zdążył się tylko podnieść na tyle, żeby uklęknąć i rzygnął prosto na swoją poduszkę. W pierwszej partii wyrzucił z siebie niestrawioną zupę, a za drugim pociągnięciem z jego ust chlusnęła krew. Poderwałem się z pryczy, stanąłem nad nim okrakiem i złapałem go dłonią za czoło. Zrobiłem to zupełnie odruchowo. Gdzieś w zakamarkach mojej pamięci zakodowała się sytuacja, jak będąc dzieckiem, zatrułem się kiełbasą i wylewały się ze mnie wodospady wymiocin. Moja mama wtedy stała nade mną i trzymała mnie dłonią za czoło, bo ponoć to przynosi ulgę cierpiącemu. - Kurwa mać, chłopie, rzygasz krwią! - odezwałem się półgłosem. - Niedobrze. Szarpnęło nim jeszcze kilka razy, ale nic więcej nie wyleciało mu z ust. Przez kilka chwil trwał w tej samej pozycji. Oddychał ciężko i pojękiwał. Czułem, że śmierdzi, ale łatwo to znosiłem, bo mój węch od pewnego czasu był już mniej wrażliwy na wszystkie zapachy. - Bolek, musimy wezwać wartownika... - Nie rób tego, dojdę do siebie - wpadł mi w zdanie. - Zaraz mi przejdzie. Zaraz będzie dobrze. - Nic nie będzie dobrze - syknąłem - bo jak ty się rozłożysz, to ja też oberwę. - Już mi lepiej - odparł całkiem przytomnym głosem. - Już mi o wiele lepiej. - Wilgotnym beretem przetarł resztki krwi na ustach. - Chcesz się napić? - zapytałem. - Poproszę. Po chwili zaczerpnąłem z wiadra wodę. Jedną miskę dla niego, drugą dla mnie. Równo, pół na pół. Żadnej taryfy ulgowej. Bolek usiadł, wsparł się plecami o ścianę i zaczął ściągać z poduszki ufajdaną poszewkę. Podałem mu miskę z wodę. Pociągnął delikatnie kilka łyków. - Musimy coś z tym zrobić - powiedziałem patrząc na jego twarz. - Wszystko jest w porzą... - W połowie słowa jego żołądek skurczył się chyba do rozmiarów pestki, a z ust chlusnęła czerwona fontanna. Krew rozrzedzona wodą zapaskudziła jego granatową koszulkę,
nogawki spodni i koc, na którym siedział. Cofnąłem się w stronę drzwi. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. To było przerażające. Jeszcze kilka razy bolesne torsje wykręciły mu trzewia, ale już nie zwracał, chociaż jego organizm najwyraźniej się tego domagał. - Wołam wartownika - powiedziałem i ruszyłem w kierunku drzwi. - Nie! Jak to zrobisz - zamilkł na chwilę i ciężko dyszał - to powiem, że mnie pobiłeś. Zatrzymałem się w pół kroku i spojrzałem na jego twarz. Uśmiechnął się w taki sposób, jakby chciał mi powiedzieć, że i tak mną gardzi. - Przysięgam, że tak zrobię - mówił wolno - powiem, że usiadłeś mi na brzuchu i skakałeś po kiszkach. Stałem w miejscu i nie wiedziałem, co robić. Jego słowa totalnie zbiły mnie z tropu. - Pociągnę cię za sobą. Lepiej usiądź i daj mi spokój. Nagle zapragnąłem rzucić się na niego i rozszarpać gołymi rękami. - Szach i mat - powiedział po chwili. - Wiesz, co to znaczy? - Zaśmiał się szyderczo. - Przegrałeś. Teraz ty poniosłeś druzgocącą klęskę. Lipcowy ukrop sprawiał, że moje ciało było lepkie od potu. Czułem jak z moich skroni sączą się słone krople, a puls dudni w szalonym tempie. Trzymał mnie w garści jak szczeniaka. - Bodajbyś zdechł! - syknąłem przez zęby. Bolek po chwili zaczął kantem koca wycierać czerwone wymiociny ze swojej koszulki i spodni. Włożył mój beret do miski z wodą, zamoczył materiał i przetarł swoje umorusane usta. Potem złożył koc na pół, żeby ukryć maras, który narobił, rozścielił go na podłodze i położył się. Odezwał się po kilku minutach. - Co, może chcesz mi pomóc zakończyć moje cierpienia? - zapytał, ale nawet na mnie nie zerknął. Te słowa zdetonowały we mnie wszystkie najgorsze uczucia. Skoczyłem w jego stronę, a wcześniejsze wizje stały się rzeczywistością. Usiadłem na nim okrakiem i złapałem moją poduszkę w dłonie. Bolek spojrzał mi prosto w oczy i zdążył powiedzieć: - No zrób to! Trzymałem poduszkę w dłoniach i czułem, jak drżą mi ręce. Sapałem jak dzikie zwierzę i z całych sił zaciskałem palce na krawędziach przepoconej poszewki. - No dalej, przecież jesteś taki twardy i silny. Nie rozmiękczaj się, pokaż, na co cię stać - mówił do mnie słowami, które swojego czasu tłukłem mu do głowy. Nagle zrozumiałem, że on tego chce. Chce, żebym to ja odebrał mu życie. Powoli opuściłem dłonie. Wsparłem się na jego piersiach i powiedziałem: - Nic z tego. Chyba niewiele brakowało, żebym w pierwszą niedzielę lipca 1942 roku popełnił zbrodnię. Kto wie, jak teraz wyglądałoby moje życie, gdybym wtedy dał się sprowokować? Wolę nawet o tym nie myśleć. Bolek dotrwał do kolacji i jako tako doprowadził się do porządku, nim wydawka zatrzymała się przed drzwiami naszej celi. Każdy z nas dostał swoją rację żywności. Kiedy zobaczyłem jak chowa do kieszeni kromkę chleba, od razu pomyślałem o tym, że ci cwaniacy z pralni żądają działki za milczenie. Był schorowany i nie mógł tych rzygająco-srających objawów ukryć w ciągu dnia pracy. Władysław i jego świta pewnie zwietrzyli temat i postanowili to bezwzględnie wykorzystać. Chcesz żyć, to płać! Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Leżałem z zamkniętymi oczami i wsłuchiwałem się w miarowy oddech mojego współlokatora. Myślałem o tym, jak niewiele brakuje, żeby człowiek stracił całą swoją godność, dumę i szacunek. O tym, jak niewiele trzeba, żeby stać się zwierzęciem.
Rankiem Bolek zrobił to samo, co podczas kolacji. Kromkę chleba włożył do kieszeni, a zupę wiosłował tak, jakby chciał, a nie mógł. Ledwo przełykał, a tuż przed wyjściem na zbiórkę zwymiotował do bomby. Kartoflanka, która cofnęła się z jego żołądka, wyglądała jak barszcz. Byliśmy jeszcze w korytarzu, kiedy podszedł do naszego kapo i wdał się z nim w dyskusję. Herba kazał mu stanąć obok dyżurki, a nas wyprowadził na zewnątrz. Nie miałem ochoty zwierzać się Antkowi ze swoich niedzielnych przeżyć i przez cały dzień zachodziłem w głowę, co ten gówniarz wymyślił. Cholerne zmartwienie dręczyło mnie gorzej niż głód. Facet był nieobliczalny i mógł nagadać niewiarygodnych głupot. Na wieczornej zbiórce nie widziałem Bolka w szeregach warsztatowców, a i tak z duszą na ramieniu kroczyłem w kierunku naszej celi. Nie było go w środku. Nie było jego koców i poduszki, nie było drugiej miski. Mój beret leżał na stole, a fufajka pod pryczą. Usiadłem na taborecie i poczułem się tak, jakby z moich pleców jakiś dobry anioł zabrał niewyobrażalny ciężar. Łaska. Ulga. Błogość. Zdjąłem buty i padłem plackiem na kojo. Nawet wieczorny zaduch, jaki panował w celi, wydawał się czymś przyjemnym i łagodnym. Leżąc na brzuchu, włożyłem dłonie pod poduszkę, żeby mieć nieco wyżej głowę i wtedy poczułem coś dziwnego pod opuszkami palców. Pod moją wyświechtaną poduszką leżały dwie kromki chleba... Nie wiem jakie były dalsze losy Bolka Lasoty, ale wątpię, żeby przeżył. Cierpiał na poważne dolegliwości, a tutaj ciężkich schorzeń się nie leczyło. Wytyczne niemieckich dowódców były bezwzględne - obłożnie chorych należy dobić. Do dzisiaj żałuję, że między nami wybuchł konflikt, który nie powinien się zdarzyć. To kolejna historia w moim życiu, dla której chciałbym cofnąć czas, żeby naprawić bzdurę, za którą ja również jestem odpowiedzialny. Szkoda tylko, że nie otrzymam takiej szansy. Przeszłość jest dla każdego człowieka najlepszym nauczycielem. Trzeba być kompletnym idiotą, żeby nie wyciągać rozsądnych wniosków albo powielać własne błędy i brnąć w identyczne porażki. Ostatnie miesiące były dla mnie twardą lekcją przetrwania i dlatego obiecałem sobie, że nigdy więcej, nigdy kurwa mać więcej, nie zdarzy się w moim życiu coś podobnego. Nie pozwolę na to, nie dopuszczę do tego, żeby pomiędzy mną i człowiekiem, z którym przyjdzie mi dzielić celę, dochodziło do niepotrzebnych napięć i konfliktów. W 1926 roku miałem przez jakiś czas współtowarzysza w osobie profesora Czarneckiego i daliśmy radę. Nie było wulgarnych odzywek, przepychanek, agresji i bicia. Nic takiego się nie działo, ale z drugiej strony czasy też były inne. Któż mógł bardziej pragnąć towarzystwa drugiego człowieka niż ja? Miałem za sobą kilkanaście lat spędzonych w pojedynczej celi. Doskonale wiem co znaczy samotność, drzwi zamknięte na klucz, cztery ściany i kraty w oknie. Wiem jak potrafią się ciągnąć w nieskończoność długie zimowe wieczory, kiedy zmierzch zapada na dwie godziny przed kolacją. Wiem, jak to jest, kiedy nie masz do kogo otworzyć gęby i porozmawiać o zwykłych pierdołach albo pośmiać się z kiepskich dowcipów. Wszystko jest lepsze od tych parszywych chwil, kiedy zaczynasz się katować własnymi myślami i nie ma obok ciebie nikogo, kto mógłby chociaż udawać, że cię słucha. Dlatego obiecałem sobie, że jeśli dokoptują mi kogoś i będę miał towarzysza, to zostaniemy kumplami. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie mi na niego czekać aż tak długo... W stolarni robota szła nam sprawnie, bo bezustannie tłukliśmy skrzynki na pociski. Każdy z ziutków wiedział, co robić i śmiało mogę stwierdzić, że byliśmy niczym mała fabryka, specjalizująca się tylko w jednym asortymencie. Rutyna, w jaką popadliśmy, dawała nam pewną dozę komfortu, ponieważ norma była ta sama, a my coraz lepsi. Antek narzucał tempo pracy i pilnował, żeby na czas było zrobione tyle, ile ustalił esesman z działu zaopatrzenia. Pewnego razu powiedział: - Skoro są zadowoleni, to nie ma sensu pokazywać, że możemy klepać więcej. I co tu więcej mówić? Miał rację.
Któregoś dnia, tuż przed południem, w stolarni zjawił się Dieter w asyście wartownika. Wszedł do środka, spojrzał na mnie i na Antka, po czym rzucił służbowym tonem: - Wy dwaj jesteście stolarzami, więc łapcie za skrzynki z narzędziami i idziecie z nami. Kiedy zmierzaliśmy wzdłuż siatki spacerniaka, zapytałem: - Co jest od zrobienia panie Norbacht? - Na zapleczu kuchni rozpadł się jakiś regał i trzeba go zreperować. Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, od razu poczułem się głodny. Niemiecki kuchta ubrany w biały fartuch stał obok dwóch dużych kotłów, w których gotowała się zupa. Dieter zamienił z nim kilka słów, a potem poprowadził nas do kolejnego pomieszczenia. Pośrodku stał duży stół, którego blat był obity arkuszem stalowej blachy i cztery wysokie taborety. Wzdłuż ścian ciągnęły się długie regały, na których spoczywały kartonowe pudła i nieduże jutowe worki. Jeden ze stojaków, ulokowany w rogu po prawej, był przekrzywiony i sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał runąć na podłogę. U dołu miał pękniętą nogę, a pośrodku dwie połamane półki. - Trzeba go rozkręcić - skwitował Antek - i wymienić to, co strzaskane. Musimy pomierzyć i wrócić na stolarnię, żeby przyciąć odpowiedniego krawędziaka i dwie deski. - Ty bierz się za rozkręcanie - Norbacht kiwnął głową w moją stronę. - A ty weź wymiar i pójdziesz razem z wartownikiem do stolarni. Przytniesz, co trzeba i wrócicie tutaj ponownie. Kiedy zostałem sam na sam z Dieterem, nie czekałem ani sekundy. - Załatw mi coś do zjedzenia - szepnąłem błagalnym tonem. - Myślałem, że masz ochotę na papierosa - odparł półgłosem, uśmiechnął się i wyjął z kieszeni całą, oryginalnie zapakowaną paczkę fajek. - Trzymaj! - Podał mi szlugi. - Masz zapałki? - zapytał. - No coś ty? Skąd? Z drugiej kieszeni wyjął małe tekturowe pudełeczko z brązową draską. - Masz palaczu. Głodny jesteś? - zapytał. - Potwornie - odparłem. - Ty i twój kumpel najecie się do syta. Tylko nikomu ani słowa. Rozumiesz? - A zaraz potem dodał: Czasami chciałbym ci pomóc, ale mam związane ręce. Za dużo oczu na korytarzach. Mogę ci jednak obiecać, że jesienią i zimą nie będziesz chodził głodny - po czym obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. - Jasna sprawa - szepnąłem, ale nie wiem, czy usłyszał. Zapałki i papierosy schowałem do kieszeni. Po chwili w pomieszczeniu pojawił się ten niemiecki kuchta, położył na stole dwa talerze, dwie łyżki i pół bochenka chleba. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i kiwnął w taki sposób, jakby chciał mi powiedzieć - chodź za mną. Ruszyłem w stronę kuchni. Niemiec stanął przy kotle, zamieszał w nim dużą chochlą i zaczerpnął strawy z samego dna. Wlał całość do niedużego garnka i powtórzył to jeszcze dwa razy! - Bon appetit - powiedział. Chwyciłem garnek za uszy i już chciałem odejść, lecz on znienacka wykonał dłonią taki gest, jakby kazał mi zatrzymać się w miejscu. Drugą ręką sięgnął po małą chochlę, która leżała nieopodal i włożył ją do gara, który trzymałem w dłoniach. - Voila! - wypowiedział dziwnie brzmiące słowo. Potem ukłonił się w teatralny sposób i płynnym, zamaszystym ruchem ręki wskazał mi drogę na zaplecze. Dieter stał obok i z uśmiechem obserwował, co się dzieje. - Po jakiemu on mówi? - zapytałem. - Po francusku. - On jest Francuzem? - Byłem zaskoczony.
- Nie, tylko się tak wygłupia. To Matthias, przed wojną pracował w monachijskiej restauracji, gdzie serwowano francuskie potrawy. Spojrzałem na pogodną twarz kucharza i rzuciłem krótkie: - Danke! Nie czekałem, aż zjawi się Antek, usiadłem za stołem, wlałem sobie solidną porcję zupy, ułamałem kawałek chleba i zacząłem jeść, a właściwie delektować się tymi rarytasami. To była zupa, a nie jakaś lura! Ziemniaczki, marchewka, groszek, cebula, por i kawałki mięsa! Pyszności! No i jeszcze ten chleb, świeży, mięciutki... Po prostu cudo! Nagle otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł Antek. Na ramieniu trzymał dwie długie deski i krawędziaka. Kiedy mnie zobaczył, opadła mu szczęka. To było piękne. Przez jego oblicze przewijały się wyrazy niedowierzania i zaskoczenia, totalnego zdziwienia i niewyobrażalnej konsternacji. Dieter kroczył tuż za jego plecami. - Zjedzcie sobie spokojnie - powiedział - ale nie za bardzo łapczywie, bo wiecie czym to grozi, kiedy człowiek jest przegłodzony - dodał z przestrogą w głosie. - I pamiętajcie, nikomu ani słowa! Jak napełnicie brzuchy, weźcie się za ten nieszczęsny regał. - Następnie obrócił się na pięcie, zamknął za sobą drzwi i zostawił nas samych. Antek przez dobrą chwilę stał w miejscu i ani drgnął, ani nie mrugnął powieką. - Siadaj - posłałem mu promienny uśmiech i wskazałem miejsce na wprost mnie - no i częstuj się, częstuj się, chłopie, bo zupa jest naprawdę pierwsza klasa. Zjadaliśmy bez pośpiechu to kulinarne dzieło i obaj doszliśmy do wniosku, że jest to najpiękniejszy dzień w naszym życiu. - Którego dzisiaj mamy? - zapytałem mojego współbiesiadnika. - Wtorek, dwudziestego pierwszego lipca 1942 pierdolonego roku. - Dwudziestego pierwszego? - powiedziałem i poczułem, jak przeszył mnie dreszcz. - Tak synciu, dwudziestego pierwszego, a co? Odłożyłem łyżkę i westchnąłem. - Trafił mi się prezent na dwudziestolecie - odparłem. - Na jakie dwudziestolecie? Co ty bredzisz? Przecież jesteś po czterdziestce... - Tak - wpadłem mu w zdanie - ale dziś mija dokładnie dwadzieścia lat odkąd siedzę w tym parszywym więzieniu. Antek podniósł wzrok i spojrzał na moją twarz. - Szmat czasu - odezwał się po chwili. - Prawie pół życia - skwitowałem. Przez chwilę wiosłowaliśmy w milczeniu. - To za co cię zamknęli? - zapytał nagle. Spojrzałem mu oczy i rzekłem: - Za co? Za wszystko! Za błędy młodości, za to, że źle dobierałem przyjaciół, że nie słuchałem mądrzejszych od siebie. Za głupie marzenia i bezmyślność, za... - Ty! Ej ej - zastopował mnie. - Przestań filozofować i lać wodę, tylko powiedz co nabroiłeś. - Jedz zupę, Antek, nie ma o czym gadać - kiwnąłem głową i zgrabną chochelką dolałem sobie kolejną porcję. - Może kiedyś ci opowiem, ale na pewno nie dziś. Wsparłem łokcie o blat stołu, westchnąłem leniwie i powiedziałem: - O Boże, ależ jestem syty! Czułem, jak przez wąski tunel moich kiszek przelewa się ciepła strawa. - Chyba nam nie zaszkodzi, co? Jak myślisz? - Spojrzałem na Antka, który jeszcze zajadał swoją
porcję. - Dwa talerze? No co ty! - odparł, a zaraz potem dodał: - Za parę godzin zasiądziemy na kiblach i tyle będzie z tej zupy. Ty, a czym zasłużyliśmy sobie na ten posiłek? - zapytał znienacka. - Nie pytaj o takie detale, tylko futruj bebechy - posłałem mu uśmiech i sięgnąłem do kieszeni po paczkę fajek. Rozpierała mnie duma i czułem się jak ktoś, kto może wszystko załatwić. - Dostałeś też papierosy?! - Był autentycznie zaskoczony. - Tak, ale tylko jedną paczkę - mrugnąłem porozumiewawczo okiem. - Ostatni raz paliłem szluga w kotłowni, a to było w połowie marca. Wiosna tego roku zawitała prędzej i sezon grzewczy skończył się wcześniej. Cztery długie miesiące bez fajki! - Z namaszczeniem wciągnąłem dym w płuca. - Rewelacja powiedziałem rozmarzonym głosem, czując w ustach rozkoszny smak niemieckiego tytoniu. - Zadziwiasz mnie i to bardzo - stwierdził. - Czemu Norbacht ci pomaga? Coś was łączy? Jesteście spokrewnieni? Zaśmiałem się, bo wiedziałem, co ma na myśli. - Nic z tych rzeczy. On po prostu mnie lubi. - Fajnie, też chciałbym mieć takiego kumpla po niemieckiej stronie. Chyba niektórzy z was nieco się dziwią, że do tej pory nic nie wspominałem o moich sprawach cielesnych, prawda? Zapewniam was, że wszystko było ze mną w jak najlepszym porządku. Tak jak Bóg przykazał. Ja po prostu przywykłem do życia w celibacie, a moje fizyczne potrzeby ostygły lata temu. We Wronkach nabyłem mentalność mnicha. W świecie pozbawionym pokus nauczyłem się kontrolować własne żądze. Życie w więzieniu wymusza na człowieku wstrzemięźliwość, ale nie każdy potrafi zapanować nad własną chucią. Do tego jest potrzebny żelazny charakter i siła woli, bo w tej sferze życia natura nie zna litości. Wracając jednak do dnia, który obaj z Antkiem uznaliśmy za najszczęśliwszy, muszę wam opowiedzieć, co jeszcze się wydarzyło. Zjedliśmy cały garnek zupy, ja zapaliłem fajeczkę, a potem zabraliśmy się za robotę. Najpierw musieliśmy opróżnić uszkodzony regał z worków i kartonowych pudeł. Wszystko tam było. Paczki z makaronem, ryż, kasza, sól, cukier w kostkach, kawa, herbata, przyprawy i zioła, mąka, jakieś pszenne otręby i Bóg wie co jeszcze. Na kuchennym zapleczu było to, co nadawało się do kotła. Potem rozkręciliśmy regał. To był duży stojak, długi na ponad cztery metry i wysoki na jakieś dwa i pół. Robiliśmy swoje i szło nam całkiem sprawnie. Po lewej stronie był rząd dużych, kuchennych szafek. W pewnym momencie, zupełnie niechcący, zawadziłem o wystającą gałkę i otworzyły się drzwiczki. Zajrzałem do środka. Na dolnej półce leżały luzem dziesiątki srebrnych konserw w kształcie walca, a na górnej całe mnóstwo paczek z sucharami. - Patrz, co tu jest - szepnąłem i otworzyłem drzwiczki na oścież. Widok jedzenia sprawił, że natychmiast uaktywnił się mój instynkt przetrwania. Zerknąłem w stronę drzwi. Zamknięte! Wprawdzie słyszałem czyjeś głosy, ale nikt nas nie obserwował. Ja zabrałem ze stolarni moją starą skrzynkę narzędziową. Strzeliłem wzrokiem na tę, którą wziął Antek. Dobra nasza! krzyknąłem w myślach. To był skrzynka Konia. Obie miały podwójne dno. Przysunąłem się bliżej mojego kompana i syknąłem mu prosto do ucha: - Wyciągnij wszystkie narzędzia! Ten spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - Szybko! Wyciągaj! - ponagliłem go. - Po co? - Zabieramy ze sobą prowiant! - Puściłem mu oczko. - Zwariowałeś?! Chcesz...
- Patrz - nie pozwoliłem mu dokończyć zdania. Podważyłem delikatnie śrubokrętem dno mojej skrzynki. Teraz zrozumiał, co jest grane. - Stań tak, żebyś mnie trochę zasłonił. - Głową kiwnąłem w kierunku drzwi. To było ryzykowne. Zacząłem wkładać paczki z sucharami. Zmieściły się dwadzieścia cztery opakowania, jak w mordę strzelił, sześć rzędów po cztery, a w każdej pace sześć twardych listków. Przykryłem je deską, która imitowała dno skrzynki i włożyłem narzędzia. Złapałem za drugą. Konserwy były nieco większe, ale piętnaście srebrnych walców wylądowało w naszej podręcznej spiżarni. Decha na górę, narzędzia do środka, pot z czoła. Delikatnie zamknąłem drzwiczki. Było po sprawie, ale serducho waliło mi jak opętane. Podniosłem wzrok w górę i spojrzałem na zaskoczoną twarz Antka. Posłałem mu uśmiech i powiedziałem półgłosem: - Mamy dziś farta. Najpierw gar zupy i fajki, a teraz te cuda. Na jakiś czas jesteśmy ustawieni. Nie zdechniemy z głodu. Antek przykucnął obok. Przez chwilę wpatrywał się w skrzynki narzędziowe, jakby były ze złota, aż w końcu spojrzał na mnie i szepnął zaskoczonym głosem: - Kurwa, Stachu, kim ty jesteś? - Jestem więźniem skazanym przez sąd II Rzeczypospolitej na karę dożywocia. Mów mi Ropuch. Wyciągnąłem w jego kierunku prawą rękę, w końcu przedstawiłem się z najdrobniejszymi szczegółami. Przez następne dwie godziny cackaliśmy się z tym stojakiem, a ja podczas roboty opowiedziałem Antkowi historię skrzynek o podwójnych dnach. Potem jakoś tak wzięło mnie na wspominki, że zacząłem klepać dziobem, a on słuchał z zainteresowaniem. W pewnym momencie stwierdził: - Masz za sobą ciekawe życie. - Czyżby? - odparłem z nieukrywaną kpiną. - Uwierz mi, oddałbym wszystko, żeby nie mieć tych wspomnień. Żarcie, które rąbnęliśmy z zaplecza kuchni, miało nam posłużyć na długie tygodnie. Doszliśmy do wniosku, że dziennie będziemy jeść po jednym sucharze, a raz w tygodniu uraczymy się puszką, w której prawdopodobnie była żołnierska mielonka. Wyjąć suchara ze skrzynki i zjeść go w stolarni, to nie był problem. Wystarczyło pójść w kąt obok stojaka z deskami i żaden Ziutek niczego nie zobaczył. Natomiast konserwy, to była już grubsza sprawa. W każdą środę, o godzinie trzynastej Antek organizował ziutkom zajęcie na zewnątrz. A to kazał im przenosić skrzynki w inne miejsce, a to poprawić wsporniki, a to przestawiać deski albo podłożyć nowe klocki. Zawsze znalazło się coś, co trzeba było poprawić lub udoskonalić. Kiedy oni krzątali się na zewnątrz, ja otwierałem puszkę tym majchrem, który zabrałem Bolkowi i zjadałem połowę porcji. Kiedy byłem gotów, stawałem na czatach w drzwiach stolarni, a Antek wchodził do środka i w kącie szamał swoją działkę. Ważne było to, żeby przy otwieraniu puszki, wyciąć wieko, na którym była wybita seria i data. Potem wystarczyło kilka razy trzepnąć młotkiem w ten metalowy krążek i wszystko przestawało być czytelne. Tak dla bezpieczeństwa, jak to mówią, przezorności nigdy za wiele. Zdeformowaną blaszkę zginało się na pół, cylindryczną puchę traktowało się parę razy piętą, a potem oba elementy lądowały na dnie beczki, która była w dwóch trzecich wypełniona czarnym, smolistym dziegciem. Mięsiwo z puszki nie przypominało smakiem mielonki, która kiedyś przyprawiła mnie o zachwyt. Było tłuste, grubo mielone i trafiały się w nim spore kawałki chrząstek. Jednak w naszej sytuacji grzechem byłoby grymasić i wybrzydzać. Raz na tydzień ze smakiem zjadaliśmy jedną konserwę. Dopiero pół roku później okazało się, że to było tak zwane Hundenfleisch, czyli karma, którą esesmani futrowali swoje owczarki...
Kiedy Antek się o tym dowiedział, wzruszył ramionami i rzekł: - No cóż, nie było takie najgorsze. W pierwszych dniach upalnego sierpnia Block A zamienił się w trupiarnię. Z dnia na dzień wybuchła epidemia tyfusu, a żniwo śmierci zdziesiątkowało zewnętrzne arbeitskommanda. Hauptsturmführer Kleinstein nawet nie myślał o jakichkolwiek medycznych rozwiązaniach. Wydał jeden krótki rozkaz obłożnie chorych dobić, ciała spalić i zakopać. Walka z zarazą trwała ponad tydzień. Każdego wieczoru po zmierzchu ciężarówka, na którą ładowano zwłoki, opuszczała teren więzienia i jechała gdzieś w leśne ostępy. Grabarze kopali głęboki dół, wrzucali do niego umarłych, a potem dwa miotacze ognia załatwiały sprawę. Kiedy płomienie przestawały się już tlić, a w powietrzu unosił się swąd spalonego ludzkiego mięsa, zwęglone zwłoki zasypywano ziemią i po robocie. Plaga została opanowana. Zniknęli również ci więźniowie, którzy zajmowali się zbiorowymi pochówkami. Ślady były zacierane z typową niemiecką precyzją, a zasoby ludzkie zostały niemal natychmiast uzupełnione. W połowie października ruszył tak bardzo wyczekiwany przeze mnie sezon grzewczy. Miałem już nie lada wprawę, więc w ciągu trzech dni dokonaliśmy z Rudolfem odpalenia i rozruchu instalacji. Wszystko hulało jak w książce pisze. No właśnie, co do książek, które jeszcze zalegały w kotłowni, to w końcu mogłem spokojnie poczytać. Życie znów stało się nieco ciekawsze i przyjemniejsze. Ciekawsze ze względu na literaturę, a przyjemniejsze dzięki Dieterowi, który dotrzymał słowa. Praktycznie dwa razy w tygodniu dożywiał mnie różnymi frykasami. Mielonka, słonina, pasztet, ser, chleb, suchary, raz przyniósł nawet pęto suchej kiełbasy... Nie było tego za wiele, ale zawsze coś przekąsiłem. Poza tym mieliśmy jeszcze z Antkiem prowiant w stolarni, więc w porównaniu do innych, żyłem jak król. Pewnego razu Dieter odpiął menażkę, którą miał przytwierdzoną do pasa i powiedział: - To będzie ci smakować! Wewnątrz była... cholerna kasza z gulaszem. Kilka lat temu nie wziąłbym tego świństwa do ust i bez zastanowienia przehandlowałbym całą michę za skrzynkę fajek, ale w kotłowni wszystko mi smakowało. Któregoś dnia siedzieliśmy naprzeciw siebie, a ja zadałem mu pytanie: - Dieter, czemu to dla mnie robisz? Spojrzał mi prosto w oczy i rzekł: - Szczerze? - odparł i uniósł do góry brwi. - Czasami mam wrażenie, że nie robię tego dla ciebie zamilkł na moment - tylko dla siebie. Ta okropna wojna trwa już ponad trzy lata i chyba nikt nie pamięta, o co tak naprawdę walczymy. Co my robimy w tym miejscu? Ile jeszcze miast i wsi zostanie obróconych w perzynę? Ile jeszcze czołgów i bomb zostanie wyprodukowanych? Ilu ludzi jeszcze musi zginąć, żeby to szaleństwo ustało? Ja chcę tylko przetrwać ten koszmar i wrócić do domu. Chcę zwyczajnie żyć, chcę widzieć, jak rosną moje dzieci, chcę przytulić moją żonę, chcę zjadać posiłki w rodzinnym gronie zaczął wymieniać swoje oczekiwania. Z każdym słowem mówił coraz szybciej, a w jego głosie brzmiał cały wachlarz emocji. Była tam frustracja, wściekłość, nadzieja, gniew, cierpienie i nostalgia, było w nim wszystko, od nienawiści aż po miłość. - Chcę pójść na spacer, poczytać codzienną gazetę, wypić kawę w kawiarni albo kufel piwa w gospodzie, spotkać się z przyjaciółmi, pojechać na wycieczkę, zabrać dzieci do cyrku, iść do kościoła w niedzielę, kupić sobie nowe buty, kochać się z moją żoną, wykąpać się we własnej wannie, zasypiać w moim łóżku... - Nagle zamilkł i złapał się za skronie. - Chcę wrócić do życia, które miałem, rozumiesz? Chcę je odzyskać. Nigdy nie zapomnę tego, co widziałem na tych korytarzach. Do końca swoich dni będę pamiętał o tym miejscu, ale sęk w tym, że nie chcę mieć tylko koszmarnych wspomnień. Rozumiesz? Pomagając tobie, czuję się tak, jakbym pomagał całemu światu. Jeżeli sądzisz, że szukam dla siebie wybaczenia, to masz rację. Tak właśnie jest - zamilkł, a ja nie wiedziałem co powiedzieć. - Pamiętasz, jak zimą 1940 roku siadło ogrzewanie? - Nagle zmienił temat. - Jak mógłbym nie pamiętać - odparłem.
- Na dworze było potwornie zimno, a Kleinstein kazał wtedy wszystkich wyprowadzić na zewnątrz. Potem Otto Geesner dał popis, oblewając jednego człowieka kubłem lodowatej wody. Pamiętasz? - Pamiętam. - To był jeden z poznańskiej piątki - ciągnął dalej - tak ich tutaj nazywaliśmy. Cóż to byli za niesamowici ludzie! - rzekł z nieukrywanym uznaniem. - A wiesz, że niektórzy z więźniów nazywali ich aniołami? Sam słyszałem. Tak właśnie o nich mówili. Aniołowie. Nie wiem, dlaczego ci rzeźnicy z gestapo uważali ich za wrogów III Rzeszy, po prostu nie wiem. Otrzymałem rozkaz, żeby ulokować ich w osobnych celach, żeby nie mieli z sobą kontaktu. Nie mogli też razem pracować i każdy z nich dostał przydział do innego warsztatu. Istniała obawa, że mogą ustalać zeznania. Zrobiłem co mi kazano. Jeden z nich pracował przy wyrobie sznurka. To żmudna i trudna praca. Wystarczy dzień, żeby zniszczyć sobie dłonie. Każdy z pracowników ma normę, którą dla swojego dobra musi wyrobić i nie ma żadnego tłumaczenia, że się nie da. Karą za ospałość jest chłosta. Pewnego razu któryś z więźniów zaniemógł i wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Jeden z poznańskiej piątki wziął winę na siebie i powiedział, żeby to jego ukarano. Wyobrażasz sobie coś takiego?! Tak się poświęcić dla drugiego człowieka... Zresztą oni wszyscy byli chyba nie z tego świata. Ten, którego Geesner oblał wodą, siedział w celi razem z mężczyzną, który się rozchorował. Wiesz, jakie są zasady, prawda? Coś takiego trzeba natychmiast zgłosić. Natomiast ten młodzik nie zrobił tego, tylko zaczął się nim opiekować. Przez ponad miesiąc oddawał mu pół swojej racji żywnościowej, żeby tamten doszedł do sił. Kiedy się o tym dowiedziałem, kazałem go wezwać do mnie na dyżurkę. Jesteśmy sam na sam, a ja pytam go: - Czemu postąpiłeś wbrew regulaminowi? A on spogląda mi prosto w oczy i mówi: - Bo wszystkie regulaminy, jakie ustala człowiek są niczym w porównaniu ze słowami Boga. I zacytował mi przykazanie miłości "będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego". Dieter zamilkł, a po chwili dodał: - Oni w trakcie swojego pobytu tutaj, który trwał raptem kilka miesięcy, zrobili dla innych więcej dobrego, niż ja przez całe swoje życie. - Co się z nimi stało? - zapytałem po chwili. - W 1941 po świętach wielkanocnych zostali przewiezieni do więzienia w Berlinie, a w maju tego roku trafili do Zwickau. Tam skazano ich na śmierć i w sierpniu zostali straceni w Dreźnie. Cóż za ironia! Pozbawili ich życia w moim rodzinnym mieście. - W jego głosie słyszałem smutek. - Zostali powieszeni czy rozstrzelani? - spytałem. - Ani jedno, ani drugie - odparł. - Powinieneś już wiedzieć, że my Niemcy, lubujemy się czasami w bardziej wyszukanych metodach - powiedział to w taki sposób, jakby chciał mi uświadomić, że należy do podłej nacji. - Zostali zgilotynowani. Jesteś w stanie to pojąć? - Spojrzał mi prosto w oczy. - Obcięli im głowy. Kiedy usłyszałem jego słowa, poczułem na karku zimny dreszcz. - Powiem ci jedno, bez względu na to, jak potoczy się wojna, historia nas potępi, a mój naród na setki lat okryje się hańbą. Znak swastyki zawsze będzie utożsamiany z okrucieństwem i złem. Nawet wnuki moich wnuków będą dźwigać to piętno. Zobacz tylko, jaki dali mi pas! - Uderzył grzbietem dłoni w srebrną klamrę. - Gott Mit Uns, dobre sobie! - Prawie parsknął. - Wiesz, co to znaczy? - zapytał. - Wiem - odparłem. Dieter pokiwał głową i po chwil rzekł: - Jeśli Bóg jest z nami, to jego królestwo musi być w piekle. Na początku stycznia spadł pierwszy zimowy śnieg. Pamiętam ten dzień, bo wtedy gwóźdź wbity w deskę przeszył mi piętę na wylot. Tyle się Antek nagadał, żeby nie zostawiać na podłodze żadnych narzędzi albo zbędnych rzeczy. Tyle razy się o tym mówiło, ale do ziutków to nie docierało. Zrobiłem sobie przerwę na papierocha. Usiadłem na stole, zapaliłem szluga i spoglądałem w okno.
Poniekąd sam sobie jestem winien, bo powinienem zwracać uwagę na to, co się dzieje tuż obok mnie, ale najwyraźniej zgubiła mnie rutyna. Nie wiem, dlaczego Ziutek, który razem z Antkiem klepał skrzynki, musiał odbić jedną z bocznych desek i położył ją przed sobą. Pewnie coś spieprzył i chciał to poprawić. Pech chciał, że ja w tym samym momencie skończyłem papierosa i zeskoczyłem ze stołu. Prawą piętą trafiłem centralnie na trzycalowy gwóźdź. Szpic przebił podeszwę buta jak masło, a zaraz potem poczułem potwornie bolesne ukłucie. Zanim zdążyłem wrzasnąć, metalowy kolec wszedł w ciało. Mój ciężar i siła, z jaką się nadziałem, sprawiły, że zaostrzony pręt przebił się na wylot i wyszedł tuż obok wewnętrznej kostki. Myślałem, że oszaleję! Drugą stopą stanąłem na tę cholerną deskę i z całych sił poderwałem ranną nogę w górę. Wydzierałem się jak szalony. Miałem ochotę złapać za dechę i przyłożyć nią temu durniowi prosto w czoło. Antek krzyczał na wystraszonego Ziutka, a ja usiadłem na podłodze i zacząłem ściągać obuwie. Wyzułem obolałą stopę i szybko odwinąłem szmatę, która służyła mi za onucę. Z górnej dziury, która znajdowała się tuż pod kostką, z każdym uderzeniem tętna wypływała obfita partia krwi. - Przynieś śniegu! - warknąłem na Ziutka, który wystraszonym wzrokiem spoglądał na moją ranę. - Człowieku, krwawisz jak zarzynane prosię - z boku usłyszałem głos Antka. - Zatkaj tę dziurę paluchem. Ile tego niesiesz, bałwanie?! - ryknął nagle, a ja spojrzałem przez ramię w kierunku drzwi. Ziutek trzymał śnieg w garściach. - Weź garnek, kretynie! Zimny śnieg przyniósł odrobinę ulgi. Okładałem nim ranę, ale wystarczyło kilka sekund, żeby biel zaczęła topnieć i przenikać ciepłym szkarłatem. Kciukiem starałem się zatamować krew, ale to nie przynosiło żadnego efektu. Ciekło jak z kranu. Palce moich dłoni i pół stopy były czerwone. - To nic nie da - zawyrokował mój kumpel. - Trzeba wołać wartownika, musi cię zabrać na izbę chorych. Rana jest przelotowa, nie ma sensu ryzykować, możesz dostać zakażenia. Nie jestem lekarzem, ale to wygląda tak, jakbyś miał uszkodzoną tętnicę. Chwyciłem za onucę i zacząłem owijać ranę w taki sposób, jakbym chciał sobie zrobić prowizoryczny opatrunek. W uszach z każdą sekundą rozbrzmiewał coraz większy szum. Chciałem coś powiedzieć Antkowi i nagle... zapadłem się w ciemność. Kiedy się ocknąłem i otworzyłem oczy, najpierw zobaczyłem białą, rozmazaną plamę. Chyba obok stali jacyś ludzie i rozmawiali, ale miałem wrażenie, że bardzo niewyraźnie wypowiadają swoje słowa. Szum w uszach zniekształcał wszystkie odgłosy. Po kilku chwilach mój wzrok zaczął nabierać ostrości. Spoglądałem prosto w sufit. Obróciłem głowę nieco w prawo. Nic się nie zmieniło. Izba chorych wygląda tak samo jak wieki temu - to była pierwsza myśl, która zagościła mi w głowie. Chwila konsternacji i w głębi mojej czaszki usłyszałem, jak pytam samego siebie: - Co ja tu robię? Nagle dotarło do mnie, że moja prawa noga jest drętwa, jakby zamieniła się w drewnianą kłodę. Na tyle, na ile mogłem, spojrzałem po sobie. Na drugim końcu łóżka zauważyłem moje stopy. Prawa była owinięta zwojami białego bandażu. Pokręciłem szyją w lewą stronę i zobaczyłem przed sobą plecy postaci ubranej w czarny mundur. Po kilku sekundach zacząłem kontaktować. Na łóżku obok leżał jakiś skatowany mężczyzna. Trudno powiedzieć, jakie miał rysy twarzy, bo jego oblicze wyglądało jak jedna, sina miazga. Lekarz poddawał go oględzinom, a obok stał Standartenführer Boden, jakiś cywil o śmiesznej fryzurze i dwóch szeregowych pracowników gestapo. Chcąc nie chcąc, słyszałem ich rozmowę, a potem wściekły monolog Bodena, ale nie dałem po sobie poznać, że cokolwiek rozumiem. Zamknąłem oczy. Udawałem, że śpię i jednocześnie wytężałem mój umysł, żeby przypomnieć sobie, cóż takiego się wydarzyło? Skąd się tu wziąłem? Nie mogłem skupić myśli, bo Boden wydzierał się jak szalony: - Seid ihr nicht normal? Wie oft habe ich es gesagt, dass Torpeda so verhört werden soll, dass er beim Bewusstsein bleibt?! Wenn der Mann stirbt, bevor wir die alle Informationen, die uns interessieren aus ihm rausgekriegt haben, möchte ich nicht in eure Haut stecken!
Torpeda?! Co on wygaduje?! Przez kilka minut naprawdę czułem się tak, jakby to nie była rzeczywistość, tylko jakiś abstrakcyjny sen. Poruszyłem lewą stopą. Spróbowałem to samo zrobić prawą, ale ona zachowywała się tak, jakby była sparaliżowana. I nagle uświadomiłem sobie, że cholerny gwóźdź przebił mi piętę na wylot. Wszystko stało się jasne. Leżałem z zamkniętymi oczami. Standartenführer musiał być cholernie wściekły. Wcześniej mówił o tym, że niejaki Torpeda miał być przesłuchiwany w taki sposób, żeby zachował świadomość, bo jeśli umrze, to całe miesiące śledztwa pójdą na marne. Chodziło chyba o tego faceta, co leżał na łóżku obok mnie. Gestapowiec rozkazał potem jakimś ludziom, żeby zeszli mu z oczu. Teraz natomiast stał plecami do mnie i zupełnie spokojnie dyskutował z jakimś mężczyzną. To był dziwny dialog. Boden do swojego rozmówcy zwracał się "Herr Muraszko". I chociaż tamten dwa razy zwrócił mu delikatnie uwagę, że już nie używa tego nazwiska, to Standartenführer kompletnie to zignorował. Kiedy mężczyzna wspomniał o tym po raz trzeci, Boden oschłym głosem powiedział, że on dla niego zawsze będzie "Herr Muraszko" i że już nie ma ochoty więcej o tym rozmawiać. Chwilę później szef gestapo znowu zmienił ton głosu i zaczął zapewniać swojego rozmówcę, że jego zasługi zostaną docenione. Wyraził też nadzieję, że uda mu się również wytropić innych członków ochotniczego korpusu żywych torped. Kiedy usłyszałem te słowa, zdurniałem i w pierwszej chwili pomyślałem, że musiałem coś źle zrozumieć. To nie miało sensu. Nim Boden i "Herr Muraszko" odeszli, otworzyłem oczy i ukradkiem spojrzałem na twarz tamtego człowieka. Był nieco starszy ode mnie, ale chyba niewiele. Miał śmieszną fryzurę. Zawsze bawili mnie mężczyźni, którzy po środku głowy nosili przedziałek i kojarzyli się z kelnerami. W izbie chorych, nie licząc dwóch sanitariuszy i lekarza, byłem tylko ja i ten zmasakrowany facet, co leżał na łóżku obok. Był albo nieprzytomny, albo spał. Jego pierś unosiła się ciężko przy każdym oddechu. Wieczorem zjawił się Dieter. Wszedł do pomieszczenia i wdał się w dyskusję z sanitariuszem. Potem podszedł do mnie i zapytał: - Jak samopoczucie? - Średnio - odparłem. - Nie czuję prawej stopy. - Dostałeś końską dawkę znieczulenia. W dzień rozmawiałem z lekarzem. Powiedziałem mu - rzekł cichym głosem - że jesteś dla nas cennym pracownikiem i musisz dojść do siebie. Najbliższe dni spędzisz tutaj, nie wolno ci chodzić i nadwyrężać rannej stopy. Będzie dobrze, odpoczniesz i nabierzesz sił. Wtem zjawił się sanitariusz. Na szafce obok łóżka położył kubek i dzbanek oraz dwie drewniane kule, które wsparł o ścianę. - Tutaj masz wodę jakbyś poczuł pragnienie, a jak będziesz musiał do toalety, poradzisz sobie z kulami. - Dzięki, Dieter. - Nie ma za co - uśmiechnął się. - Powodzenia i do zobaczenia za kilka dni. Rwący ból w stopie obudził mnie w środku nocy. Czułem się tak, jakby moją piętę kąsał pies i wściekle zaciskał na niej szczękę. Ból promieniował od kostki, poprzez łydkę, aż do podstawy kolana. Ni jak nie potrafiłem temu zaradzić. Przekręcałem się z boku na bok, a przy każdym ruchu czułem tylko jak ból, się nasila. Wtem usłyszałem cichy szept: - Wody... wody... Mężczyzna leżący na łóżku obok mnie pojękiwał. Podciągnąłem się w górę na tyle, że prawie usiadłem na poduszce, sięgnąłem po dzbanek i wlałem wody do kubka. - Trzymaj, kolego - odparłem półgłosem i wyciągnąłem w jego kierunku rękę z kubkiem w dłoni. - No masz, napij się.
W mdłym świetle żółtych latarni, których poświata wpadała do pomieszczenia przez duże okratowane okna, zobaczyłem, jak z trudem przekręca w moim kierunku swoją opuchniętą twarz. Nie wiem, czy mnie widział, bo jego powieki wyglądały tak, jakby ktoś nadmuchał je niczym balony. - Wody...- szepnął ponownie. - No łap za kubek - syknąłem i wyciągnąłem rękę najdalej jak tylko mogłem. - Wody... - powtórzył. Chyba mnie nie słyszał. Z trudem usiadłem na krawędzi łóżka, zwracając się ku niemu. Pochyliłem się w przód i ostrożnie przyłożyłem mu rant metalowego kubka do ust. Starałem się go napoić, ale w pewnym momencie za bardzo przechyliłem dłoń, woda wylała się na jego twarz, a on aż się zakrztusił. Nerwowo obróciłem się w stronę drzwi gabinetu. Sanitariusz, który miał służbę, chyba spał jak suseł. Przez kilka kolejnych minut ostrożnie dawałem mu pić. - Hej kolego - szepnąłem - kim jesteś? - Mój numer ewidencyjny to KR 05-28 i jestem ochotnikiem formacji żywych torped. Nic więcej nie powiem - mówił z trudem. - Jeszcze Polska nie zginęła... Facet chyba nie kontaktował. Wypiłem resztkę wody i położyłem się na wznak. Miałem wrażenie, że puls dudniący w mojej prawej kończynie za chwilę rozerwie mi stopę na strzępy. Zegar na wieży uderzył po dwakroć. Wiedziałem, że przez resztę nocy nie zmrużę już oka i żeby zapomnieć o bólu, starałem się skupić myśli na czymś innym. Zacząłem sobie przypominać wczorajsze wydarzenia i rozmowę Bodena z tym całym "Herr Muraszko". Muraszko - to nazwisko dźwięczało mi w myślach. Brzmiało znajomo, jakbym już kiedyś je słyszał. Muraszko. Jego twarz była mi zupełnie obca, ale nazwisko nie. W przeszłości musiało mi się obić o uszy. Byłem tego pewien. Oprócz nicnierobienia dodatkową zaletą przebywania w izbie chorych były syte posiłki. Menu identyczne. Ta sama lurowata zupa, ale za to pełna micha i dwie kromki chleba. To było już coś! Przed południem lekarz chciał obejrzeć moją ranę i kazał sanitariuszowi zdjąć opatrunek. Widok był okropny. Wewnętrzna strona mojej stopy wyglądała jak dojrzała śliwka. Dziury po gwoździu pokryły skrzepy, z których sterczały chirurgiczne szwy. Łapiduch przemył zranione miejsca wodą utlenioną, potem posypał je jakiś białym proszkiem i założył świeży bandaż. Mężczyzna na łóżku leżał bez ruchu, ale przez cały czas przyglądał się temu, co robią z moją stopą faceci w białych kitlach. - Ja się czujesz, kolego? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami. Spojrzał na mnie, ale nic nie odpowiedział. - W porządku? - zagadnąłem ponownie. - Widzę, że porządnie oberwałeś. - Kim jesteś? - mówił z trudem. - Więźniem - odparłem. - A ty? - Nie widzisz? - Miał ciężki oddech. - Jestem już trupem. I tak nas nie powstrzymacie, możesz im to powtórzyć. - Komu powtórzyć? O czym tym mówisz? - zapytałem zaskoczonym głosem. Uniósł w górę swoje opuchnięte powieki i spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć, że i tak mi nie ufa. Potem przekręcił głowę w lewo i zaczął mówić w taki sposób, jakby deklamował wyklepaną na pamięć regułkę: - Mój numer ewidencyjny to KR 05-28 i jestem ochotnikiem formacji żywych torped. Nic więcej nie powiem - zamilkł. A jednak dobrze zrozumiałem słowa Standartenführera. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego Boden mówił o nim "Torpeda". Niemal natychmiast przypomniałem sobie, jak na kilka miesięcy przed
wybuchem II wojny światowej miałem okazję przeczytać ten słynny list otwarty, który został opublikowany na łamach "Ilustrowanego Kuriera Codziennego". A jednak to wszystko, to była prawda... Tylko dlaczego, do ciężkiej cholery, w zakamarkach mojego umysłu dźwięczało nazwisko Muraszko? Czy ono było powiązane z tą formacją? Nie mogłem do tego dojść. Wieczorem próbowałem jeszcze raz podjąć rozmowę z KR 05-28, ale usłyszałem z jego ust to samo, co wcześniej. Myślę, że był w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje i nikomu nie ufał. Chyba zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli wyśpiewa wszystko jak na spowiedzi, to i tak nie przeżyje. Rankiem następnego dnia w izbie chorych zjawiło się dwóch gestapowców i wbrew protestom lekarza, zabrało człowieka, którego nazywali "Torpedą". Jego dalsze losy nie są mi znane. Nawet nie wiem, jak miał na imię. Trzy dni byczyłem się na izbie chorych. Potem wróciłem do celi w pawilonie i zacząłem normalnie funkcjonować. Dieter roztoczył nade mną parasol ochronny i z jego polecenia przez cały styczeń, dwa razy w tygodniu, wartownik prowadził mnie do lazaretu i tam zmieniali mi opatrunek. Rana dobrze się goiła, na szczęście nie było żadnych powikłań, ale miałem inne dolegliwości. Długi czas kuśtykałem, bo każdy ucisk piętą o podłoże przyprawiał mnie o dreszcz bólu. Dopiero po dwóch miesiącach od tego nieszczęsnego wypadku mogłem normalnie chodzić. Gwóźdź, który mnie przeszył uszkodził mi nerwy, od tamtej pory aż do dziś moja prawa pięta jest drętwa. Czasami to uczcie jest bardzo irytujące, mam wrażenie, jakby ten fragment mojego ciała nie należał do mnie. Po powrocie do stolarni, jak tylko zobaczyłem, że coś się wala niepotrzebnie po podłodze, od razu była awantura. Wtedy bezlitośnie beształem Ziutków i nie przebierałem w słowach. Nic nie miało prawa leżeć na posadzce. Nic. 13 stycznia 1943 roku Adolf Hitler ogłosił decyzję o rozpoczęciu wojny totalnej. W sztabie sił wojskowych III Rzeszy co niektórzy generałowie chyba zaczęli sobie zdawać sprawę, że oto nadciąga początek końca. Front wschodni zaczął zamieniać się w klęskę i powoli odwracały się losy wojny. W styczniu alianci zbombardowali Berlin, a w lutym świat obiegła wiadomość o zbrodni katyńskiej. Niemieccy specjaliści od propagandy starali się wykorzystać ten fakt. Rozpoczęła się ekshumacja zwłok na niespotykaną dotąd skalę. Jednak my, osadzeni we Wronkach nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia. Wiedzę zdobyłem wiele lat później. Natomiast w tamtych dniach cała obsada stolarni była świadoma czegoś zupełnie innego. My wiedzieliśmy, że w pierwszej połowie roku na front trafiła nowa broń. To był jednorazowy granatnik przeciwpancerny, który nosił nazwę: Panzerfaust. Z tego, co słyszałem, to "pancerna pięść" miała potężną siłę rażenia i wiązano z nią wielkie nadzieje. Nigdy nie widziałem na własne oczy tej broni, ale razem z Ziutkami zrobiliśmy setki skrzyń, w które ją pakowano... Tej wiosny Dieter dostał w końcu upragniony urlop i pojechał do domu na dwutygodniowy odpoczynek. Święta Wielkanocne miał spędzić ze swoimi bliskimi. Powiem wam szczerze, że naprawdę zastanawiałem się, czy wróci. On był tak zdruzgotany tym wszystkim, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby zdezerterował albo znalazł jakiś inny sposób, żeby wywinąć się od dalszej służby. W trakcie jego nieobecności zdarzyła się ta kretyńska ucieczka, o której zdążyłem wam już wcześniej wspomnieć. Na szczęście, na moje szczęście, Norbacht wrócił do Wronek i życie toczyło się dalej. Pod koniec lata przekonaliśmy się, jak okrutny w swym gniewie potrafił być Standartenführer Arnold Boden. Na więziennym dziedzińcu doszło do egzekucji. Rozstrzelano dziesięciu mężczyzn, którzy byli mieszkańcami Wronek. Nikt z nas nie wiedział dlaczego zginęli. Sprawa ich śmierci była bardzo tajemnicza, a o wszystkim
usłyszałem z ust archiwisty Szorpaka dopiero kilka lat po zakończeniu wojny. Mirosław Szorpak. Zawsze się uśmiecham pod nosem, kiedy o nim myślę. Ciekaw jestem, jak mu się w życiu powiodło, kiedy rzucił robotę w więzieniu. No dobrze, mniejsza o tego archiwistę, przyjdzie i na niego czas w moich zapiskach. Zdradzę wam jeszcze tylko, że razem z Szorpakiem odkryliśmy, kim był "Herr Muraszko". Wracając do tych dziesięciu straconych... Minęło kilka lat, zanim poznałem tę historię, a wtedy każdy klocek układanki zaczął do siebie pasować. Z tą bestialską zbrodnią, bo inaczej tego nie sposób nazwać, były powiązane jeszcze dwie osoby. Marcelina Klecha i kapo Herba. Cholerny kapo Herba, który zniknął z więziennych korytarzy dwa tygodnie później i ślad po nim zaginął. Pociągnę dalej ten wątek, żeby już później nie wracać do czasów okupacji. Jak już wspominałem wam wcześniej, w każdy powszedni dzień, punktualnie za pięć siódma, w drzwiach dyżurki obok bramy wjazdowej pojawiała się panna Marcelina. Burza blond włosów, zwiewna sukieneczka, torebeczka i buciki na obcasie. W pewien pogodny sierpniowy poranek ukazuje się naszym oczom, a na głowie... ma związaną chustkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że chyba jej ostatnia wizyta w zakładzie fryzjerskim nie należała do udanych. Byłem oczywiście w błędzie. Odpowiedź znajdowała się w dokumentach, które zostały znalezione w byłym budynku administracyjnym zaraz pod tym, kiedy więzienie zostało odbite przez wojska sprzymierzonych. Do tego doszły jeszcze zeznania tych dwóch gnojków z gestapo, których schwytano w szamotulskich lasach na początku lutego 1945 roku. Zanim ruscy ich rozwalili, wydusili z nich wszystko. Ich słowa potwierdziły między innymi to, co było w aktach na temat tej masakry, do której doszło na więziennym dziedzińcu. Późnym wieczorem w pierwszych dniach sierpnia 1943 roku, trzech zamaskowanych mężczyzn wtargnęło do mieszkania Marceliny Klechy. Jeden z nich trzymał w dłoni Walthera P38 i ten widok sprawił, że nawet nie śmiała pisnąć. Napastnicy obezwładnili ją, przywiązali do krzesła i zakneblowali usta. - A teraz, parszywa suko, napiętnujemy cię za kolaborację z wrogiem! - miał ponoć syknąć ten, który trzymał w ręku spluwę. Obeszło się bez bicia, chłopaki nie zrobili jej fizycznej krzywdy. Obcięli jej włosy, zostawiając na głowie charakterystyczny znak krzyża. Zdajecie sobie sprawę, jak bardzo zmienia się wygląd kobiety, której głowa jest ogolona do gołej skóry, prawda? Panna Marcelina wyglądała jak żywy manekin. Następnego dnia sprawa wyszła na jaw, a Standartenführer wpadł w szał. W pierwszej kolejności wydał rozkaz, żeby rozstrzelać dziesięciu wronieckich mężczyzn. Oni po prostu padli ofiarą odwetu, który został złożony w hołdzie za obcięte pukle blond włosów. Następnie kazał wszcząć śledztwo i żądał schwytania winnych. Ze znalezionych dokumentów wynikało, że w ciągu kilku dni gestapo aresztowało ponad dwadzieścia osób i poddało ich brutalnym przesłuchaniom w podziemiach izolacyjnego. Jednym z zatrzymanych był młody chłopak, który faktycznie miał jakieś powiązania z poznańskim ruchem konspiracyjnym. Złamali go. No i teraz najciekawsza sprawa, bo wtedy do gry wkroczył kapo Herba. Zachowało się pewne odręcznie napisane oświadczenie, sygnowane datą z pierwszej połowy 1940 roku. W tym piśmie kapo Herba wyrażał chęć, że podejmie każdą formę współpracy, która umożliwiłaby mu uzyskanie statusu Volksdeutscha. Ponad trzy długie lata czekał na swoją szansę, no i wreszcie się doczekał. Boden postanowił, że Krzysztof Herba zostanie agentem, który przeniknie do poznańskiego podziemia. Nim nasz kapo zniknął, poznańscy szpicle zaczęli rozpuszczać pogłoskę, że z wronieckiego więzienia uciekł jeden ze skazańców. To była oczywiście mistyfikacja, część planu, który miał umożliwić zdrajcy przeniknięcie w szeregi konspiratorów. Ta operacja nosiła kryptonim "Himmelblaue Schnee", co po naszemu znaczyło: "Błękitny śnieg". Natomiast Herba dostał pseudonim "Ratte" czyli "Szczur". Co jak co, ale jego ksywka była naprawdę trafiona. Ostatni dokument, jaki znajdował się w aktach, nosił datę 28 września 1943 roku. To był meldunek, który został przysłany z Poznania i mówił o tym, że "Ratte" nawiązał kontakt z polskim podziemiem. Na tym kończyła się cała historia "Himmelblaue Schnee". Co się
wydarzyło? Jak potoczyły się sprawy? Trudno powiedzieć. Może chłopcy z ruchu oporu połapali się w porę, odkryli prawdziwe zamiary Herby i dali mu czapę? A może facet wykorzystał okazję i po prostu prysnął? W czasie wojny łatwo było zmienić tożsamość i zostawić za sobą całą parszywą przeszłość. Ufam jednak, że sprawiedliwości stało się zadość. Nie jestem przesadnie zawzięty i mściwy, ale nie znam człowieka, któremu takie uczucia byłyby obce. W głębi duszy, zawsze życzyłem Herbie, żeby podwinęły się mu kopyta. Wraz z początkiem 1944 roku na więziennych korytarzach dało się odczuć wręcz namacalny niepokój. Nie miał on nic wspólnego z osadzonymi, bo dotyczył jedynie wartowników. Miałem wrażenie, iż stali się nieco bardziej nerwowi. Po jakimś czasie zauważyłem, że brakuje wśród nich kilku znajomych twarzy i że Niemców chyba ubyło. Elity pozostały w niezmienionym składzie, ale szeregowych żołnierzy było zdecydowanie mniej. W styczniowy wieczór Dieter zjawił się w kotłowni, a ja zapytałem, udając, że z mojej strony to tylko zwykły żart: - A cóż to się dzieje, Dieter? Niektórym esesmanom kończą się wojskowe kontrakty? On spojrzał na mnie i powiedział poważnym głosem: - Ponieśliśmy totalną klęskę na froncie wschodnim. Nasze dywizje zostały zdziesiątkowane, a tysiące jeńców trafiło do niewoli. Szaleńcy z Berlina wpadli więc na pomysł, że trzeba uzupełnić stany osobowe. Ci durnie nie wiedzą, co czynią! To są desperaci, którzy za wszelką cenę chcieliby jeszcze przechylić szalę wojny na naszą stronę. Oni wciąż jeszcze wierzą w zwycięstwo III Rzeszy. - A ty? - zapytałem. - Ja? Ja już dawno przejrzałem na oczy. Słyszałeś kiedyś o Hitler-Jugend? - zapytał zmieniając temat. - Nigdy - odparłem i pokiwałem przecząco głową. - "Młodzież Hitlera", tak nazywa się w Niemczech organizacja, która skupia w swoich szeregach młodych ludzi pomiędzy dziesiątym a osiemnastym rokiem życia. To chory twór, który został stworzony po to, żeby hodować młodych nazistów. Kilka miesięcy temu nasi wspaniali przywódcy stwierdzili, że w związku z ogromnymi stratami, jakie poniosła nasza armia, Hitler-Jugend zostaje przekształcone w wojskową rezerwę. Jak tak dalej pójdzie, to zaczną wysyłać niemieckie dzieci na front. Zachowują się tak, jakby nie mieli pojęcia, że losy wojny zostały już przesądzone. I pewnie jeszcze wierzą w tę swoją cudowną broń. Durnie, Boże miłosierny, jacyż to są durnie! Pociągną nas za sobą na dno i doprowadzą do tego, że wszystkie niemieckie miasta zostaną zrównane z ziemią. - Jaką cudowną broń? - zapytałem. - Chodzi o Panzerfausty? Dieter spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym był niespełna rozumu. - Panzerfausty? Żartujesz? Są skuteczne, ale nie na tyle, żeby przechylić szalę wojny na naszą stronę. Chodzi o coś innego - nagle zaczął mówić ciszej i spojrzał w lewo, jakby się obawiał, że ktoś może podsłuchiwać naszą rozmowę. - Chodzi o broń rakietową. Pociski o napędzie odrzutowym, które są w stanie pokonać setki kilometrów i precyzyjnie trafić w cel. - Jego słowa brzmiały tak, jakby cytował fragment jakiegoś futurystycznego opowiadania. Potraktowałem tę opowieść z przymrużeniem oka, jakoś nie chciało mi się wierzyć w takie cuda. To my tu klepiemy drewniane skrzynki, a on opowiada o rakietach. Gdyby nie Juliusz Verne, w życiu bym nie poznał tego słowa. Prędzej byłem skłonny uwierzyć, że to wytwór hitlerowskiej propagandy. - A ty się nie obawiasz, że mogą cię wysłać na front? - zapytałem. - Nie. - W jego głosie zabrzmiała pewność. - Tutaj jest potrzebny Niemiec, który biegle włada językiem polskim, zarówno w mowie, jak i w piśmie. Tym bardziej teraz, kiedy szykują się duże zmiany. - Zmiany? Jakie zmiany? - Jego słowa nie wróżyły nic dobrego. - Kleinstein coraz częściej wspomina, że wiosną zostaną tylko zewnętrzne arbeitskommanda i obsługa warsztatów. - A co z pozostałymi? - nie dałem mu dokończyć kwestii.
- Prawdopodobnie większość zostanie wysłana na przymusowe roboty w głąb III Rzeszy. Z początkiem wiosny stan osobowy osadzonych zmniejszył się grubo ponad połowę. Z czterech pawilonów,zasiedlone były już tylko dwa i to niepełne. Zaczęły się też problemy z zaopatrzeniem. Praktycznie brakowało wszystkiego. W pierwszej połowie roku bywały takie dni, że siedzieliśmy w stolarni i z nudów sprzątaliśmy pomieszczenia. W zeszłym roku o tej porze na zewnątrz leżały sterty desek, a teraz to miejsce świeciło pustkami. Pewnego dnia Antek podszedł do mnie i powiedział: - Nie jest dobrze. Jak tak dalej pójdzie, szkopy mogą dojść do wniosku, że jesteśmy zbędni. Pamiętam, że pod koniec I wojny światowej był podobny problem. Nagle z dnia na dzień zaczęło wszystkiego brakować. - I co się wtedy stało? - zapytałem. - Zaczęli likwidować niektóre obozy jenieckie. - Likwidować? Ale w jakim sensie? - Ano w takim, że pozbywali się zbędnego balastu. Część ludzi została przetransportowana w inne miejsca, a pozostałych do lasu i... kula w łeb. Dziś rano, jak wychodziliśmy na zbiórkę, usłyszałem rozmowę dwóch wartowników. Jeden z nich twierdził, że kilka dni temu czerwonoarmiści przekroczyli polską granicę na Wołyniu - szepnął. - A to znaczy, że szwaby dostają w dupę. Nie chcę krakać, ale jeżeli zaczną się wycofywać na dobre, to już po nas, brachu. Jego słowa obudziły we mnie naturalny niepokój. Każdy człowiek mający świadomość nadciągającego zagrożenia zaczyna się bać. - A twój niemiecki kumpel nic ci nie mówi? - zapytał podejrzliwie. - Wiosną i latem nie mam z nim żadnego kontaktu - powiedziałem prawdę. - Dopiero jak rusza sezon grzewczy, to niekiedy pojawia się w kotłowni. - Szkoda, warto by zasięgnąć języka i dowiedzieć się, co jest grane. Kilka dni po tej rozmowie pod drzwi stolarni zajechał ciągnik z tartaku i przywiózł jedną przyczepę desek. Nie była załadowana po brzegi, ale ta ilość materiału zapewniała nam pracę na jakiś czas. Kwadrans później w stolarni pojawił się Dieter z dwoma esesmanami pod bronią. - Zostają tylko stolarze - powiedział - a wasza czwórka uda się razem z wartownikami - rzucił w kierunku Ziutków i kiwnął głową w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy zostaliśmy we trójkę, Dieter rzekł do nas służbowym tonem: - Od tej chwili pracujecie sami. Robicie skrzynie na Panzerfausty. Montujecie zawiasy i klamry. Koniec z malowaniem. Dziennie ma być gotowych dwadzieścia pięć skrzyń, które ustawiacie pod ścianą na zewnątrz, zrozumiano? - Tak jest! - odparliśmy jednocześnie. Norbacht obrócił się energicznie na pięcie i wyszedł. - Mogłeś go zagadnąć - powiedział Antek. - I niby o co miałem zapytać? - powiedziałem z lekkim wyrzutem. - Nie widziałeś, jak on się zachowuje? Rozmawia ze mną tylko wtedy, kiedy jesteśmy sami. Jeszcze nigdy się do mnie nie odezwał w obecności kogoś innego. Od tamtego dnia żadna skrzynia nie została pomalowana na zielono i jak stwierdził Antek, skończyła się Francja-elegancja. Nie mieliśmy pojęcia, czy deski były później pokrywane maskującym kolorem. Może robiono to gdzieś indziej, ale na pewno nie na terenie więzienia. Dwadzieścia pięć sztuk dziennie to nie była wygórowana norma, spokojnie byliśmy w stanie zrobić nawet czterdzieści. Jednak z naszej strony byłoby czystą głupotą pokazać, że stać nas na taki wyczyn. Wiedzieliśmy, że pracę trzeba sobie szanować. Czterech naszych Ziutków trafiło na Block A. Chyba zostali wcieleni w szeregi leśnego arbeitskommando, bo podczas porannych zbiórek na więziennym dziedzińcu zawsze widziałem ich
maszerujących z piłami w dłoniach. Antek przez całe lato miał przeczucie, że coś się wydarzy. Bezustannie mnie nękał, żebym dowiedział się czegoś więcej, żebym zdobył od Norbachta jakiekolwiek wiadomości. Ale cóż mogłem zrobić? Miałem pójść na dyżurkę i powiedzieć: - Siemasz, Dieter! Jak tam sytuacja na froncie? Czasami miałem już tego serdecznie dość. Pewnego dnia, kiedy znowu zaczął się rozkręcać, wpadłem mu w słowo: - Antek, daj spokój. Nie męcz mnie. Już nie chce mi się tego słuchać! Od trzech miesięcy twierdzisz, że sytuacja jest napięta, że lada dzień coś się wydarzy. Wiesz, co ci powiem? Gówno się wydarzyło i gówno się wydarzy. Nic. Nic się nie dzieje! Możemy pogadać o czymś innym? - Niby o czym? - zapytał takim głosem, jakby się poczuł urażony. - Opowiedz mi, skąd masz te blizny po kulach. Przerwał swoje zajęcie, spojrzał na mnie i zapytał: - Skąd o tym wiesz? - Bo je widziałem, jak kiedyś rozebraliśmy się tutaj do gołego. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby starał sobie przypomnieć, czy taka sytuacja miała faktycznie miejsce. - Stare dzieje - rzekł po chwili. - Stare, podłe dzieje - westchnął. - Dobrze, opowiem ci bardzo ponurą historię, która wydarzyła się tego roku, kiedy przypadały moje dwunaste urodziny. Mieszkaliśmy wtedy w bardzo szykownym, dużym domu w willowej dzielnicy Torunia - zaczął snuć swą opowieść. Mój ojciec był oficerem w armii pruskiej, natomiast matka miała zacięcie artystyczne, potrafiła pięknie malować. Moja starsza siostra, Barbara, też miała dryg do rysowania, chyba odziedziczyła po niej te zdolności. Nie wiem, jak się układało między moimi rodzicami, ale chyba fatalnie. - Zamilkł na chwilę. Usiadł na pieco-kuchni i ciągnął dalej. - Raczej na pewno fatalnie, bo matka znalazła sobie jakiegoś przyjaciela, który też był związany z toruńskim środowiskiem artystycznym i wdała się z nim w romans. Ojciec dowiedział się o tym dopiero po kilku miesiącach i wtedy rozpętało się piekło. Nie potrafił się z tym pogodzić, nie umiał tego zrozumieć. Jak przez mgłę pamiętam te wszystkie głośne awantury, wrzaski, bluźnierstwa, wyzwiska i rękoczyny. Matka chciała nas zabrać i odejść od niego, a on jej powiedział, że jeśli to zrobi, to zabije nas wszystkich, a potem palnie sobie w łeb. Z czasem odbiło mu do reszty. Zwariował. To było upalne czerwcowe popołudnie. Ja, Basia i mama siedzieliśmy w ogrodzie, kiedy ojciec wrócił do domu. Był pijany w sztok. Ledwo stał na nogach. Nigdy wcześniej go takim nie widziałem, bo on zawsze trzymał fason. Jednak tamtego dnia już nie był sobą. Podszedł do nas chwiejnym krokiem, bez słowa wyjął z kabury broń i strzelił matce prosto w pierś. Do dzisiaj mam przed oczami krwawą dziurę pośrodku jej dekoltu. Basia zaczęła wrzeszczeć, a wtedy on wypalił też do niej. Dostała w głowę. Kiedy spojrzał na mnie, z jego oczu ciekły łzy. Bełkotał coś pod nosem, ale zrozumiałem tylko dwa słowa, powiedział: - Wybacz synku. - I skierował lufę pistoletu w moją stronę. Mówią, że strach potrafi sparaliżować, ale mi chyba dodał skrzydeł. Poderwałem się z wiklinowego fotela i puściłem pędem przed siebie. Strzelił do mnie, ale chybił. Kula przemknęła tuż obok. Gdyby nie był pijany, pewnie trafiłby mnie od razu. Przebierałem nogami najszybciej, jak potrafiłem i mknąłem pomiędzy krzewami azalii w kierunku ogrodzenia. Kiedy doskoczyłem do żelaznych prętów, zaplotłem na nich palce i wtedy usłyszałem kolejny strzał. W tej samej sekundzie poczułem potworny ból pod łopatką. I zaraz potem dosięgnął mnie drugi pocisk. Natychmiast straciłem przytomność. Ojciec był chyba pewien swych zdolności strzeleckich, bo nie podszedł nawet sprawdzić, czy musi mnie dobić. Dzięki temu przeżyłem. On natomiast włożył sobie lufę do ust i pociągnął za spust. Słuchałem jego opowieści z rozdziawionymi ustami. - Żartujesz? - zapytałem po chwili. - Nie brachu, nie żartuję. Tak właśnie było. Cudem przeżyłem. Po tym wszystkim przygarnęła mnie
daleka rodzina ze strony matki. To byli prości ludzie, mieszkali w małej wsi pod Tucholą. Tam się wychowałem. Wujostwo mieli piątkę własnych dzieci, a ja byłem dla nich szóstą kulą u nogi - uśmiechnął się. - Nie ukończyłem żadnych szkół. W młodości pasałem krowy i zasuwałem w polu. Ja, rozumiesz, dzieciak z miasta, przyzwyczajony do wygód i luksusu nagle zostałem parobkiem. To był dla mnie prawdziwy dramat. Zacząłem żałować, że przeżyłem. Tak było brachu. W miarę upływu czasu zacząłem przywykać, aż wreszcie pogodziłem się z moim losem. - Zrobił pauzę i spojrzał w okno. - Ty wiesz, że niekiedy dopadają mnie chwile słabości i zastanawiam się nad tym, jak wyglądałoby moje życie, gdyby moją rodzinę ominęła ta tragedia? Może byłbym jakimś ważniakiem, wiesz, o co chodzi. Jakimś prawnikiem albo lekarzem? A może poszedłbym w ślady ojca? Niestety stało się inaczej. Zostałem zwykłym stolarzem, ale i tak kocham to zajęcie. Historia Antka Kopackiego na zawsze pozostanie w mej pamięci. To jeden z tych przykładów, które utwierdzają mnie w przekonaniu, jak szalony wpływ na los każdego człowieka ma środowisko, w którym żyje. Chodzi mi tylko o rachunek prawdopodobieństwa, a nie o regułę, związaną z kultywowaniem zawodowych tradycji. Mam na myśli to, że dziecię, które jest na przykład wychowane w robotniczej rodzinie, prędzej zostanie zwykłym wyrobnikiem niż fizykiem jądrowym z tytułem profesora. Dwa tygodnie po moich czterdziestych czwartych urodzinach kazali mi rozpalić kocioł. Rudolfa nie było już we Wronkach, więc wszystkie obowiązki palacza spoczywały na moich brakach. Dałem radę. Nie wiem, kto podczas dnia dokładał do paleniska, ale ktoś musiał to robić, bo wieczorem taczka i łopata zawsze były w innym miejscu niż to, w którym zostawiałem je o poranku. Martwiło mnie tylko to, że została śladowa ilość opału. - Kiedy przywiozą węgiel? - zagadnąłem do Dietera. - To, co jest, jak na moje oko wystarczy najwyżej do lutego. - Nie będzie żadnej dostawy - usłyszałem odpowiedź. - Nie będzie? Jak to nie będzie? Norbacht usiadł na skrzyni i powiedział: - Kleinstein coraz częściej mówi o ewakuacji. - O czym ty gadasz?! - W jednej chwili proroctwa Antka nabrały sensu. - Zbliża się koniec. Polegliśmy na wszystkich frontach. Ty nic nie wiesz, prawda? - To było raczej retoryczne pytanie. - Żyjecie wewnątrz tych murów, nie mając pojęcia o tym, co dzieje się po drugiej stronie. Wycofujemy się. Armia Czerwona i wasi są już na prawym brzegu Wisły. Latem wybuchło w Warszawie powstanie. Trwało dwa miesiące i zostało krwawo stłumione, ale to już niczego nie zmieni. Losy wojny są przesądzone. Przegraliśmy. Co do jednego miał rację. Nasza egzystencja we wronieckim więzieniu przypominała życie w kolonii odciętej od świata. - Co będzie z nami? Arbeitskommanda, warsztatowcy... Co teraz? - zapytałem. Spojrzał na mnie i rzekł: - Nie mam pojęcia. - Zrobił krótką pauzę i po chwili dodał ponurym głosem: - Na waszym miejscu nie liczyłbym na to, że zostaniecie uwolnieni. Z wrażenia aż sobie usiadłem. - Chyba niebawem stąd wyjadę - powiedział Dieter - bo od połowy listopada moje obowiązki przejmie Hauptscharführer Jürgen Kluner. - Sięgnął do kieszeni i wyjął klucz. - Będę się musiał ze wszystkiego rozliczyć, więc masz niewiele czasu. - Podał mi przedmiot, który trzymał w dłoni. - Za trzy dni musisz mi go oddać. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. To był klucz od dwuskrzydłowych metalowych drzwi, które znajdowały się na końcu korytarza. Na zewnątrz stały beczki, do których wrzucałem popiół... Sytuacja była zaskakująca, więc w pierwszej chwili nie zrozumiałem jego intencji.
- Za dwa dni muszę go zwrócić - powiedziałem do Antka, kończąc swoją opowieść. - Mówiłem ci, że coś się wydarzy. Wiedziałem, kurwa wiedziałem, że wszystko się skomplikuje mówił w taki sposób, jakby chciał mi udowodnić, że miał rację. - To nie ma teraz żadnego znaczenia. Musimy zrobić formę i odlew - odparłem. - Jak?! Gdzie?! Z czego?! No i pytanie podstawowe, po co?! - Po co?! Jak to po co?! - warknąłem. - A nuż się przyda. - Nie ma szans. Nie wyrwiemy się stąd. Już po nas. Kurwa, już po nas - zawodził. Nie poznawałem go. To nie był ten sam człowiek, który od lat uczył mnie, że trzeba stawić czoła przeciwnościom, że nie można się poddawać. - Weź się w garść, chłopie! - prawie krzyknąłem. - Jeżeli zaczną się ewakuować, tak jak mówił Norbacht, to będą potrzebowali skrzyń, żeby się zapakować. Wtedy możesz być pewien, że dadzą nam ludzi do pomocy, a przy świadkach już niczego nie zrobimy. Mamy dwa dni, żeby się uporać z tym cholernym kluczem. Rozumiesz? Tylko dwa dni. A te wrota w piwnicy mogą się dla nas niebawem okazać drogą do wolności. Antek patrzył na mnie z niedowierzaniem, a ja w jego oczach w których zawsze czaiła się siła i pewność, widziałem teraz bezradność. - Z czego chcesz zrobić ten odlew? - zapytał po chwili. - Z trocin? Człowieku, potrzebujemy ołowiu. Skąd chcesz go wziąć? - Ołowiu? - zapytałem i mój wzrok niemal natychmiast powędrował w kierunku regału obok okna. Stamtąd. - Kiwnąłem głową. Na jednej z półek, gdzie magazynowaliśmy śruby, nakrętki, podkładki i gwoździe, spoczywała stara, pogięta puszka, a wewnątrz niej znajdowały się nity. - Tyle chyba wystarczy, co? - Wysypałem na blat całą zawartość. Antek wpatrywał się w drobne przedmioty w kształcie miniaturowych grzybków. - Wystarczy - rzekł po chwili i spojrzał na fajerki pieco-kuchni. - Palenisko mamy, zorganizujesz trochę węgla, a ołów stopimy w puszcze. - Zaczynał dobrze kombinować. - Problemem będzie forma. Kurwa, potrzebujemy gipsu albo gliny. Przez całą dniówkę szukaliśmy pomysłu, jak zdobyć odpowiedni materiał albo czym go ewentualnie zastąpić? Skupiliśmy się tylko na tym, zapominając o najważniejszym... Pod koniec szychty było dla nas jasne, że tylko Dieter może nam pomóc. - Musisz z nim pogadać - stwierdził Antek. Norbacht wieczorem zjawił się w kotłowni. Przyniósł mi kilka fajek, dwie kromki chleba i kawałek wędzonki. Pojadłem frykasów, zapaliłem, a potem uczciwie powiedziałem mu w czym rzecz. - Dobrze - pokiwał twierdząco głową - to da się załatwić. Jutro, punktualnie w samo południe zjawię się w stolarni, ale twój kumpel niczego nie może widzieć. Dmucham na zimne. Może jestem przesadnie ostrożny, ale taki jest mój warunek. O świcie obowiązki palacza zagnały mnie do kotłowni. Zrobiłem swoje, zajarałem szluga, a potem upchałem po kieszeniach nieduże grudki węgla. Był kwadrans przed dwunastą, a ja już sterczałem w oknie i wypatrywałem Dietera. Kiedy wyłonił się zza rogu budynku i maszerował prężnym krokiem wzdłuż siatki spacerniaka, kazałem Antkowi schować się w drugim pomieszczeniu. Norbacht wszedł do stolarni i zamknął za sobą drzwi. Odrzucił w tył połę mokrej pałatki. W prawej dłoni trzymał kremowy, papierowy worek. W połowie był urwany i związany sznurkiem. Położył go na stole. Jak na moje oko było tam dobre pięć kilogramów gipsu. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się, ale nie powiedział ani słowa. Po chwili obrócił się na pięcie i wyszedł. Żaden z nas nie miał pojęcia, jak zrobić formę. Gipsu było tyle, co było, więc musieliśmy dobrze
przemyśleć sprawę, żeby tego nie spaprać. Od rana dumaliśmy, jak się do tego zabrać, aż w końcu Antek wpadł na pomysł, jak dokonać rzeczy niemożliwej. Zrobiliśmy prostokątną skrzyneczkę. Podstawą był kawałek wyheblowanej deski, a ścianki miały wysokość sześciu centymetrów i idealnie pasowały do podłoża. Użyliśmy wkrętów, żeby późniejszy demontaż nie uszkodził formy. - Drzewo jest suche - stwierdził mój kumpel. - Jeśli gips zastygnie i zwiąże się z konstrukcją, to kicha. Kurwa, ale daliśmy dupy! - Jak to? - Nie kryłem swojego zaskoczenia. - Potrzebujemy trochę smaru albo jakiegoś tłuszczu, oleju... - Może jeszcze szklaneczkę mleka i kanapkę z masłem, i truskawkową marmoladą? Teraz mi o tym mówisz?! Jutro muszę oddać Norbachtowi ten cholerny klucz. Skąd chcesz wziąć smaru? - Bezradnie rozłożyłem ręce i omiotłem wzrokiem całe pomieszczenie. Nagle zerknąłem na obudowę, pod którą kryły się bebechy piły i w tym samym momencie doznałem olśnienia. - Tam powinniśmy coś wygrzebać! Wskazałem dłonią miejsce. - Wał wchodzący do silnika na pewno będzie zasmarkany. - Idź na czuja do okna, a ja się tym zajmę - rzucił Antek. Wartownik był z drugiej strony spacerniaka. Otulony w pałatkę, dreptał powoli przed siebie. Ostatnimi czasy rzadko do nas zaglądał, ale wszystko mogło się zdarzyć. Chwilę później Antek pokazał mi umorusany paluch. Wziął z półki nakrętkę ze słoika i zebrał tyle tłustej mazi, ile tylko mógł. Potem uczynił to samo z piłą w drugim pomieszczeniu. - Myślisz, że wystarczy? - zapytałem. - Wystarczy, brachu! Dobra nasza!- Rzucił z triumfem. - Drewnianą podstawę i wewnętrzne ścianki trzeba zaciągnąć smarem. - Palcem wskazującym zaczął rozprowadzać to, co udało mu się zgarnąć z maszyn. - Natłuszczona powierzchnia sprawi, że nic do niej nie przywrze. Do połowy zalejemy ją gipsem, poczekamy aż stwardnieje i położymy klucz. Najlepiej, jakby udało się go zanurzyć tylko w połowie. - Klucz chyba też trzeba natłuścić, co? - zapytałem. - Jasne, że tak! Kiedy wartownik minął stolarnię, Antek zalał formę. Odczekał kilka minut, aż gips nieco się związał, delikatnie położył pośrodku klucz i z wyczuciem docisnął. Było dobrze. Pół godziny później w drewnianej skrzyneczce spoczywał twardy, gipsowy bloczek. - I co dalej? - zapytałem. - Trzeba pokryć smarem górną powierzchnię z kluczem i boczne, drewniane ścianki - wolno wypowiadał każde słowo i jednocześnie robił to, o czym mówił. - Myślisz, że to się uda? - zapytałem. - Nie mam pojęcia. Pierwszy raz w życiu coś takiego robię - spojrzał na mnie i rzekł: - Bądź dobrej myśli. Zerknąłem w okno. Szkop, który krążył dookoła spacerniaka, stał obok wieżyczki strażniczej i palił papierosa. - Nic mądrzejszego nie wymyślimy - odparł po chwili Antek i przystąpił do dzieła. Rozrobił kolejną partię gipsu, sprawdził konsystencję i powoli wlał białą maź aż do górnych krawędzi desek. - Oby się udało - szepnął. Za oknem siąpiła drobna, listopadowa mżawka. Po drugiej stronie więziennego muru wznosiły się ku szarym niebiosom czarne gałęzie drzew, które delikatnie drżały na wietrze. Kałuże na spacerniaku wyglądały jak ciemne plamy rozlanej ropy. Wtem zza rogu budynku wyłoniło się trzech ludzi. Dwóch esesmanów wlokło w kierunku puszki jakiegoś człowieka. Facet z trudem przebierał nogami. Brutalnie
wepchnęli go do wnętrza blaszaka i zamknęli zasuwę. Z prawej strony podszedł do nich wartownik i trójka Niemców wdała się w rozmowę. - To co, sprawdzamy, czy się udało? - zapytał Antek. - Sprawdzamy. Ostrożnie zaczął odkręcać wkręty i demontować ścianki prostokątnej skrzyneczki. Miał rację co do smaru. Tłuszcz spełnił swoją rolę. Chwilę później położył na blacie stołu gipsowy bloczek i starał się oddzielić przylegające do siebie połówki. - Kurwa, trzyma na zabój - prawie jęknął. - Pokaż, ja spróbuję. Wziąłem w dłonie gipsowy klocek. Wyglądał tak, jakby smar przywarł do obu powierzchni. Jakby je tylko skleił. Sięgnąłem po szpachelkę i starałem się rozdzielić przedmiot na dwie części. - Uważaj, nie za mocno - syknął Antek. - Nie za mocno, bo pęknie! - Przestań marudzić - warknąłem. Krawędź szpachelki wślizgnęła się pomiędzy dwa bloczki. Przyłożyłem usta do szczeliny i dmuchnąłem z całych sił. Antek zachowywał się gorzej niż stara baba, bez przerwy tylko gderał, że mam być ostrożny. Odniosłem wrażenie, że szpara zrobiła się nieco szersza. Wziąłem formę w dłonie i znowu dmuchnąłem. Za trzecim razem gipsowe elementy puściły. - Jest! - W moim głosie brzmiała szczera radość. Bez żadnych problemów wyłuskałem klucz. Wytarłem go w kant bluzy i schowałem do kieszeni. - I co teraz? Jak zrobimy odlew? - zapytałem. - Trzeba to jakoś zalać, ołów to nie woda. - Strugał eksperta, patrząc na odbite w gipsie połówki klucza. - Zastanówmy się, jak to zrobić, żeby nie schrzanić sprawy. Co z wartownikiem? - rzucił znienacka. Podszedłem do okna. - Wszystko gra. Jest pod murem po drugiej stronie. - Jak to zrobić? Kurwa, jak to zrobić? - Myślał na głos. - Lepiej zastanowić się pięć razy, niż spierdolić przy pierwszym podejściu. Godzinę później zdecydowaliśmy jednomyślnie, że wyżłobimy dwa tunele, tak jakbyśmy chcieli uzyskać możliwość przelania ołowiu wzdłuż odciśniętego klucza. Tam, którędy mieliśmy wlewać ciekły metal, Antek wyżłobił półokrągłą ścieżkę. Górny otwór miał średnicę jednego centymetra, a po przeciwnej stronie był nieco węższy. - Włożymy formę w imadło i delikatnie zaciśniemy, żeby ścianki perfekcyjnie przywarły do siebie powiedział. - Roztopimy ołów i jak będzie już płynny, jeden z nas zacznie lać, a drugi będzie obserwować, czy dołem zaczyna wyciekać. Wtedy trzeba będzie przyłożyć tam deskę i zalać formę do pełna. Dołożyłem węgla do paleniska pieco-kuchni i uchyliłem żeliwne drzwiczki, żeby był konkretny cug. Przygotowałem puszkę z nitami. Górną krawędź zgiąłem w ostry dziób, a z boku wywinąłem ją nieco na zewnątrz, żeby można było chwycić cążkami. - Jak długo te gówniane nity będą się topić? - zapytał Antek. - Skąd mam to wiedzieć? - odparłem. - Bardziej mnie martwi to, żeby dno puchy się nie przepaliło albo nie rozszczelniło na zacisku. - To może lepiej stopmy ołów w tym garnczku. - Kiwnął głową na emaliowany przedmiot, który leżał na podłodze obok skrzyni na odpady. Ten sam, w którym lata temu gotowaliśmy z Koniem wodę. - W sumie masz rację. Cholera wie, czy ten stary ocynk wytrzyma - odparłem. Chwyciłem garnek i za pomocą młotka wyprofilowałem jego krawędź w ten sam sposób, w jaki wcześniej potraktowałem puszkę. Włożyłem cążki w ucho i przeprowadziłem próbę z użyciem wody.
- Powinno zdać egzamin - szepnąłem. Antek zacisnął formę w imadle. Kwadrans później grudy węgla zamieniły się w piekło. Zdjąłem dwie fajerki i w ich miejsce ulokowałem garnek, tak żeby dnem dotykał żaru, a uszami wsparł się o kolejny żeliwny krążek. Wsypałem trzy garści nitów. To było zdecydowanie za dużo, żeby zrobić odlew, ale jak to mówią od przybytku głowa nie boli. Stałem obok i obserwowałem, co będzie się działo. Ołowiane grzybki dopiero po jakichś pięciu minutach zaczęły tracić swoje kształty. Złapałem za dłuto i końcówką sprawdziłem czy są grudki. Po dziesięciu minutach na dnie garnka był jednolity płynny ołów. - Jak z wartownikiem? - zapytałem. - Ciągnie się powoli w naszym kierunku. - Kiedy minie stolarnię i ruszy wzdłuż siatki, lejemy ołów - zdecydowałem. Podszedłem do Antka i obaj obserwowaliśmy szweja, który snuł się opatulony w pałatkę. Na nic nie zwracał uwagi. Kaptur miał naciągnięty i chyba wpatrywał się w czubki własnych butów, bo raz po raz przeskakiwał napotkane na swoje drodze kałuże. Szturchnąłem mojego kompana w ramię i powiedziałem: - Jedziemy z tym światem! Podeszliśmy w róg pomieszczenia, gdzie znajdowało się imadło, w którym spoczywało nasze gipsowe cudo. - Idź po garnek. Ty będziesz zalewał, a ja zajmę się dołem. No to dajesz! - powiedział Antek i przykląkł z kawałkiem deski w dłoniach. Ołów mienił się na dnie garnka srebrzystym blaskiem. Dla pewności jeszcze raz zamieszałem dłutem. Chwyciłem mocno cążkami za ucho. Na dłoniach czułem gorąc, jaka biła od emaliowanego garnka. Kiedy go tylko trochę przechyliłem, było słychać, jak ołów skwierczy na stalowej krawędzi. Zbliżyłem wygięty dziób do otworu. - Uważaj, zaczynam lać! Starając się zachować ciągłość, powoli sączyłem stopiony metal w gipsową dziurę. Kiedy z drugiej strony pojawiła się stróżka, Antek natychmiast przyłożył tam deskę. - Uważaj na dłonie, coś może mi skapnąć - powiedziałem. - Kurwa, żebym ja ci zaraz nie skapnął! Rozbawiła mnie ta sytuacja i o mało nie parsknąłem śmiechem. Gdybym to zrobił, ręce na pewno by mi zadrżały, a wtedy coś mogłoby chlusnąć Antkowi po paluchach. Nie przelałem ani kropelki. Gdy tarcza ołowiu podniosła się do szczytu formy, przestałem lać. Położyłem garnek obok, a sam złapałem za jedną z desek, które wcześniej pocięliśmy, przy zbijaniu skrzynek. Była na tyle długa, że mogłem z niej zrobić zastrzał, żeby Antek nie musiał klęczeć przed imadłem. Zamaskowaliśmy wszystko rozkładając na blacie deski i narzędzia, a imadło z gipsową formą przykryłem kawałkiem szmaty. Garnek trafił na swoje stare miejsce, fajerki na żeliwną płytę, a my w końcu zajęliśmy się właściwą robotą. Zegar na wieży wybił godzinę siedemnastą. Spojrzałem na mojego kumpla i powiedziałem: - Chyba już pora zobaczyć co nam z tego wyszło. Odkręciłem imadło i wyjąłem formę. Nie dało się rozchylić gipsowych bloczków. Próbowałem użyć szpachelki, ale to nic nie pomogło. - Pokaż - powiedział Antek. Siłował się, kombinował, próbował na różne sposoby, aż w pewnym momencie złapał za młotek, przyłożył do szczeliny płaską końcówkę śrubokręta i zaczął delikatnie pukać. Nagle jedna część formy pękła na pół. Nie było sensu dalej się z tym cackać. Walnął jeszcze dwa razy i odbił pozostały fragment. Naszym oczom ukazał się klucz, który na obu końcach miał podłużne, ołowiane walce.
Antek usunął zbędne elementy, a potem porównaliśmy, jak nasz wyrób miał się do oryginału. Były nieznaczne różnice, ale pilnik załatwił całą sprawę. - Kiedy go wypróbujesz? - zapytał, podając mi odlew klucza. - Jutro. Następnego dnia o świcie zjawiłem się w kotłowni. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było wyczyszczenie popielnika. Załadowałem taczkę i podjechałem do metalowych wrót. Otworzyłem je oryginalnym kluczem, a dopiero potem sprawdziłem kopię. Włożyłem ołowiany odlew w dziurę zamka i ostrożnie przekręciłem w prawo. Zapadki w mechanizmie zazgrzytały z lekkim pomrukiem i stalowy trzpień wysunął się do przodu. Powtórzyłem operację kilka razy. Wszystko działało, jak należy. - I co, pasuje? - zapytał Antek. - Jak ulał - odparłem. - Wiesz co, wczoraj wieczorem zastanawiałem się, co będzie dalej - powiedział. - Dalej? - Nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli. - Jeśli szkopy rzeczywiście zaczną się ewakuować, to może być źle - spojrzał mi prosto w oczy. - Są tylko dwie możliwości albo nas wszystkich rozwalą, albo zapakują w bydlęce wagony i powiozą gdzieś w świat. Ten klucz może się okazać bardzo przydatny. Norbacht darzy cię szczególnymi względami, więc musisz tę znajomość dobrze wykorzystać. - To znaczy? - Nie mamy pojęcia, co się dzieje, ale dzięki niemu, dzięki informacjom, jakie uda ci się z niego wyciągnąć, możemy być zawsze o krok do przodu. - Problem w tym, że on niebawem wyjeżdża - odparłem i usiadłem na ciepłych kaflach pieco-kuchni. - Kiedy? - Mówił, że w drugiej połowie listopada jego obowiązki przejmuje ten grubas Kluner, a to już za kilka dni. - Niedobrze, kurwa niedobrze. Tak samo było pod koniec I wojny światowej - westchnął i splunął siarczyście. - Musimy obserwować, jak będzie się rozwijać sytuacja i nadstawiać uszu. Jak tylko będziesz miał okazję, przysłuchuj się, o czym gadają Niemcy. Sam się przekonasz, że za jakiś czas zostanie tutaj tylko kilku mało znaczących oficerów i cała zgraja szeregowych szwei. Wspomnisz moje słowa. Wiesz, co byłoby idealnym rozwiązaniem? - zapytał, ale nie czekał na moją odpowiedź. - Żeby drzwi do podziemi nie były zamknięte na zamek. - A jeśli któryś z wartowników podejdzie i złapie za klamkę? - zapytałem. - Widziałeś, żeby kiedyś tak się stało? - odpowiedział pytaniem. - Bo ja nie, ale może faktycznie masz rację? Po co ryzykować? Musisz ten klucz nosić przy sobie. Nie możesz go zgubić i nie możesz z nim wpaść. To najcenniejsza rzecz, jaką teraz posiadamy. Zrobiłem małą dziurę w kieszeni fufajki i wcisnąłem klucz pod podszewkę. Nie było szans, żebym go zgubił. Wieczorem w kotłowni pojawił się Dieter. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Usiadł na skrzyni i wsparł się plecami o ścianę. - Oddaj mi klucz - powiedział i wyciągnął przed siebie dłoń. - Proszę. - Podałem mu przedmiot. - Jak poszło? Poradziłeś sobie? - zapytał. Nie użył liczby mnogiej, chociaż doskonale wiedział, że Antek jest wtajemniczony w całą sprawę. - Tak. Mam nadzieję, że we właściwym momencie okaże się przydatny - stwierdziłem. - Oby ci się powiodło. Życzę ci tego z całego serca. - Kiedy stąd znikasz? - zmieniłem temat. - Wyjeżdżam z pierwszym transportem, pod koniec listopada, ale nie znam jeszcze dokładnej daty. Wiem tylko, że to będzie cenny ładunek. Kleinstein zabiera swoje łupy wojenne do rodzinnego Stuttgartu.
- On też wyjeżdża? - zapytałem. - Tak. On i wielu innych. Boden wyjechał już dwa dni temu. Uciekają, rozumiesz? Wszyscy uciekają przed odpowiedzialnością. Krążą pogłoski, że lepiej oddać się w ręce aliantów, niż wpaść w łapy ruskich. - A co z jego sekretareczką? Zabrał ją z sobą? - Zwariowałeś? - Zaśmiał się. - On ma żonę i dwójkę dzieci. Dobrze się bawił z tą blondyną, miał fajną rozrywkę, ona w zamian uzyskała jakieś przywileje, ale na tym koniec. - A jakie plany są wobec nas? - Miałem na myśli osadzonych. Wziął głęboki oddech i powiedział: - Z tego co wiem, to niebawem będziecie w stolarni robić skrzynie transportowe. Uwierz mi, ale nie mam pojęcia, jaka cię później czeka przyszłość. W styczniu jednostka ma być gotowa do natychmiastowej ewakuacji. Takie są wytyczne. Przez kolejne dwa tygodnie sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Dzień w dzień ekipa warsztatowców wychodziła na zbiórkę na więzienny dziedziniec, a zewnętrzne arbetiskommanda maszerowały do swoich zajęć. Pod koniec listopada nie mieliśmy już ani jednej deski. Zostały tylko ścinki i z nudów cięliśmy ja na takie kawałki, które mogły zmieścić się w palenisku pieco-kuchni. Norbacht wiedział o zaistniałej sytuacji, ale mimo to każdego ranka wartownik prowadził nas do stolarni. Przez kilka dni po prostu siedzieliśmy na dupach i snuliśmy przeróżne domysły. Wiem, że dwudziesty dziewiąty listopada do końca moich dni będę traktował jako dzień szczególny. Pół życia nosiłem bluzę z cyframi, które można odczytać w kalendarzowy sposób, więc jak mógłbym zapomnieć? Nie potrafiłbym wyrzucić z mojej pamięci wspomnień o urodzinowym numerku. Dlatego nie dziwcie się, że doskonale pamiętam, jak w środowe przedpołudnie dwudziestego dziewiątego listopada 1944 roku w stolarni zjawił się Dieter. Wszedł do środka. W dłoni trzymał zwinięty w rulon arkusz papieru, spojrzał po naszych twarzach i powiedział: - W przyszłym tygodniu przywiozą z tartaku deski. Tu macie rysunek techniczny. - Położył rolkę na stole. - Będziecie robić skrzynie transportowe, na razie jednak mam mam dla was inne zajęcie. Chodźcie ze mną. Maszerowaliśmy wzdłuż siatki spacerniaka, kierując się w stronę wejścia do głównego budynku. Pośrodku więziennego dziedzińca stało dwóch oficerów. Jednym z nich był Kleinstein. Palił papierosa i klarował coś swojemu rozmówcy. Brama wjazdowa była otwarta na oścież. W oddali na ulicy stała wojskowa ciężarówka. Miała opuszczoną tylną burtę, a dwóch żołnierzy ładowało na pakę sprzęty, które wynosili z pobliskiego budynku. Szturchnąłem Antka łokciem i ruchem głowy dałem mu do zrozumienia, żeby spojrzał w tamtym kierunku. Na szczycie schodów, tuż przed dwuskrzydłowymi drzwiami wiodącymi do głównego budynku, leżały ułożone w słup brezentowe Targetasche. Norbacht kazał mi wziąć jedną torbę. Kiedy znaleźliśmy się w holu, Dieter zatrzymał się i powiedział: - Po lewej i po prawej stronie korytarza znajdują się biura administracji więziennej. Będziecie chodzić od drzwi do drzwi. Pracownicy zostali powiadomieni o dzisiejszej akcji, ale poinformuję ich raz jeszcze. Rozłożycie Targetasche, a oni będą do niej ładować bezużyteczne dokumenty. Pełną torbę zatargacie do kotłowni i wszystkie papiery spalicie w piecu. Jak skończycie, zameldujecie się na dyżurce w waszym pawilonie. Wszystko jasne? - Tak jest! Dieter zapukał i otworzył pierwsze drzwi po prawej. - Wir sammeln den Abfall zusammen - powiedział. - Vernichtet alles, was wir nicht brauchen! Podeszliśmy z Antkiem do progu drzwi. Rozłożyliśmy Targetasche, a jeden z Niemców, którzy
znajdowali się w pomieszczeniu, zaczął po chwili wrzucać do środka ryzy papieru, tekturowe segregatory i zeszyty. W tym samym czasie Norbacht krążył od drzwi do drzwi i powtarzał tę samą regułkę, że zabieramy śmieci i mają się pozbyć wszystkich niepotrzebnych dokumentów. Do obskoczenia mieliśmy prawie dwadzieścia biur, a papierzyska z dwóch pomieszczeń już zapełniły naszą Targetasche. - A więc zaczęła się ewakuacja - stwierdził Antek, kiedy ciągnęliśmy korytarzem brezentowy pokrowiec w kierunku wejścia do piwnicy. W kotłowni pobieżnie przeglądnęliśmy część dokumentów. To były jakieś faktury i listy przewozowe, specyfikacje materiałów i formularze zamówień. Nic znaczącego. Zwykłe biurokratyczne świstki. - Przez kilka lat nazbierało się tej makulatury, co nie? - powiedziałem i otworzyłem właz paleniska. Ogień błyskawicznie zamieniał papier w popiół. - To tutaj sobie przesiadujesz o świcie i wieczorem - powiedział i usiadł na skrzyni pod ścianą. - W sumie niezła fucha - stwierdził. - Cicho, ciepło i spokojnie - odparłem. - Tylko trochę mniej człowiek pośpi. Zamknąłem drzwiczki paleniska. Robotę skończyliśmy punktualnie o szesnastej, bo o tej godzinie pracownicy mieli fajrant. Zdążyliśmy uprzątnąć zbędne papierzyska z dwunastu biur. Wieczorem w kotłowni pojawił się Dieter. - I co, kiedy wyjeżdżasz? - zapytałem. - Plany się trochę zmieniły. Wyjazd przesunął się o kilka dni. Opuszczam więzienie w najbliższy poniedziałek - powiedział. - Cieszysz się, że stąd znikasz? - O niczym innym nie marzę - odparł. - Zazdroszczę ci. A wiadomo już coś więcej? Jakieś decyzje, plotki, pogłoski? - zmieniłem temat. - Nic nie wiem - rzekł. Razem z Antkiem do końca tygodnia zajmowaliśmy się paleniem bezużytecznych dokumentów. Kiedy skończyliśmy biura administracji więzienia przyszedł czas na cztery dyżurki, które znajdowały się w każdym z pawilonów. Potem wyczyściliśmy ze śmieci gabinet Kleinsteina, następnie obeszliśmy wszystkie pomieszczenia w delegaturze gestapo, a na końcu Block A. Z dymem poszło ponad trzydzieści pękatych Targetasche, a popiół ze spalonych dokumentów zajął aż pięć beczek. W sobotę, 2 grudnia 1944 roku, po raz ostatni rozmawiałem z Dieterem. Zjawił się w kotłowni wieczorową porą z wojskowym plecakiem przewieszonym przez ramię. - Coś ci przyniosłem - powiedział. Spojrzałem na niego zaskoczonym wzrokiem. - Zajrzyj do środka. Wewnątrz było pięć puszek z mielonką, kilka paczek sucharów i karton fajek. - To dla mnie? - Byłem naprawdę zaskoczony. Uśmiechnął się i rzekł: - Nie ma tego za wiele, ale lepsze to, niż nic. - Dziękuję - odparłem. - Nie wiem gdzie to schowasz - powiedział. - Plecak muszę zabrać. Jedynym miejscem, w które na pewno nikt nie zajrzy, była kominowa wyczystka. Otworzyłem metalowy właz, który znajdował się w ścianie po lewej stronie kotła. Zanim włożyłem tam wszystkie dary z plecaka, wyjąłem z kartonu paczkę fajek i schowałem do kieszeni spodni. - Jakby co, to zwalę winę na Rudolfa - rzekłem i mrugnąłem porozumiewawczo okiem. - No właśnie, a co się z nim stało? - zapytałem.
- Kilka miesięcy temu został wysłany na front. Dieter usiadł na skrzyni. Spojrzał na mnie i powiedział: - Posłuchaj uważnie, jeżeli usłyszysz, że z ust żołnierzy zacznie padać określenie "Schneesturm", będzie to znaczyło, że opuszczają jednostkę. Rozumiesz? Zapamiętaj sobie "Schneesturm" - wolno wypowiedział ostatnie słowo. - Po polsku znaczy to "śnieżna zamieć". W tej chwili nie miałem już żadnych obaw i pomyślałem, że chyba będzie uczciwiej, jeśli na koniec odsłonię wszystkie karty. - Ich verstehe, Dieter. Ich bemühe mich mir jedes Wort und jeden guten Rat zu merken. Słysząc moje słowa, ze zdziwienia aż otworzył usta. Przez chwilę wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, jakby zobaczył ducha. - Potrafisz mówić po niemiecku?! - Tak, potrafię i wszystko doskonale rozumiem - przeszedłem na polski. - Problemem jest jedynie pisanie i czytanie, ale pogadać mogę o wszystkim - posłałem mu uśmiech. - Kiedy się nauczyłeś mówić? Kto cię nauczył? - Naprawdę był ciekaw. - Antek mnie nauczył. Od ponad dwóch lat szwargoczę po waszemu. Pewnie nie mam akcentu, ale to bez znaczenia. - Gadasz od dwóch lat i dopiero teraz się pochwaliłeś? - Miałem wrażenie, że jakaś nutka pretensji zadźwięczała w tonie jego głosu. - Stwierdziłem, że tak będzie bezpieczniej. A jeśli przez przypadek zacząłbyś mówić do mnie po waszemu, to co wtedy? Wszystko by się wydało. - W sumie masz rację - stwierdził po chwili. - Ostrożności nigdy za wiele. Zaskoczyłeś mnie, naprawdę mnie zaskoczyłeś. Imponujące! - Uśmiechnął się. - Poradzisz sobie. Mam nadzieję, że uda ci się przetrwać "śnieżną zamieć". Sięgnąłem do kieszeni po paczkę fajek. Rozdarłem opakowanie i przełożyłem szlugi do mosiężnej papierośnicy. Jednego włożyłem w usta. Miałem zapałki, ale skoro obok mnie w kotle płonął ogień, wolałem ich nie marnować. W rogu pomieszczenia leżały jeszcze jakieś książki. Podszedłem tam, wyrwałem jedną kartkę i zwinąłem ją w rulon. Po chwili otworzyłem drzwi paleniska i przyłożyłem do płomieni pomięty papier. Przypaliłem papierocha. - Muszę o to zapytać - rzekłem po chwili. - Powiedz mi, czy ta operacja będzie się wiązała z likwidacją więźniów? - Spojrzałem mu prosto w oczy. - Nie znam szczegółów, wiem tylko, że jeśli się zacznie, to nastąpi ostateczna ewakuacja jednostki. Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. - Możesz mi coś powiedzieć? - zapytał, ale nie czekał, aż potwierdzę. - Żałujesz tego, co zrobiłeś? Zaciągnąłem się głęboko dymem. Wiedziałem, o co pyta. - Żałuję tego, co wydarzyło się w mojej przeszłości - odparłem, ale nie miałem ochoty rozmawiać o zamierzchłych czasach i dlatego zmieniłem temat. - A co z aktami więźniów? - Archiwum znajduje się tam, gdzie było, czyli na strychu budynku, który zajęła delegatura gestapo powiedział. - Nie mam pojęcia co zrobią z tymi dokumentami - uprzedził moje kolejne pytanie. Dlaczego o to pytasz? - Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Chyba ze zwykłej ciekawości - odparłem. - Jest jeszcze jedna ważna informacja, która może ci się przydać - powiedział, a ja spojrzałem na niego pytającym wzrokiem. - Codziennie o godzinie osiemnastej zero zero jest przekazanie służby i zmiana warty. O tej porze czujność spada, wartownicy myślą już tylko o tym, żeby zejść z posterunków. Rozumiesz, do czego zmierzam? - zapytał. - To jest najlepszy moment w ciągu doby, żeby podjąć jakąkolwiek próbę ucieczki. - Ucieczki? - rzekłem z niedowierzaniem. - Dokąd? - Nie wiem, Stefan. Mówię tylko o tym, że wtedy jest najlepszy czas.
Podniósł się z miejsca i założył plecak na ramię. - Pora już na mnie - powiedział i wyciągnął w moim kierunku prawą rękę. - Jutro raczej nie będę miał czasu, żeby się z tobą pożegnać. - Uścisnąłem jego dłoń. - Szkoda, że przyszło nam się poznać w tak niefortunnych okolicznościach. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek mieli okazję spotkać się ponownie. - Też tak myślę - odparłem. - Powodzenia, Dieter. Dziękuję za wszystko. - Nie ma za co. Zrobiłem to, co uważałem za słuszne. Gdyby nie ty, kto wie, na jakim froncie przyszłoby mi walczyć i czy jeszcze bym żył... - W tym samym momencie objął mnie drugim ramieniem i poklepał życzliwie po plecach. - Nigdy cię nie zapomnę. Nie daj się zabić, przyjacielu. Niby nauki Antka zrobiły ze mnie twardziela, a jednak poczułem, jak łzy podchodzą mi do oczu. - Miło było cię poznać - rzekłem. - No masz! Zapomniałbym. - Sięgnął dłonią do kieszeni spodni i wyjął elegancką zapalniczkę. - Niech ci dobrze służy - podał mi przedmiot. - Szykowna - stwierdziłem. Miała podłużny, prostokątny kształt, a jej korpus był wykonany z brązowego bakelitu. - Dziękuję. - Bywaj zdrów - powiedział, po czym obrócił się na pięcie i prężnym krokiem ruszył korytarzem w kierunku schodów. Wsparłem się ramieniem o chropowatą ścianę i spoglądałem na jego oddalającą się sylwetkę, a w dłoni ściskałem prezent, który dostałem na pożegnanie. Wszystko, co usłyszałem od Dietera, opowiedziałem Antkowi. Pominąłem jedynie szczegół o zaopatrzeniu, które ukryłem za drzwiczkami wyczystki kominowej. To był prowiant, który miał mi zapewnić przeżycie, kiedy nastaną ciężkie dni, a wiedziałem, że takowe na pewno nadejdą. - Na razie możemy tylko bacznie obserwować, co dzieje się podczas zmiany warty - stwierdził mój kumpel. Okazja ku temu była, bowiem w pierwszym tygodniu grudnia z tartaku przyjechał ciągnik i przywiózł pełną przyczepę desek. Skrzynie transportowe miały inne gabaryty, a w związku z tym, że było nas tylko dwóch, nasza norma wynosiła dwanaście sztuk dziennie. Starym zwyczajem to, co zbiliśmy w ciągu szychty, pod koniec dniówki wynosiliśmy na zewnątrz. Wycwaniliśmy się na tyle, że tuż przed osiemnastą ustawiAliśmy nasze dzieła wzdłuż ściany obok wejścia do stolarni. Dzień w dzień, dokładnie za pięć szósta, wartownik, który krążył wzdłuż siatki spacerniaka, wyczekiwał swojej zmiany obok blaszanej "puszki" Kleinsteina, która pełniła rolę zewnętrznego karceru. Zawsze stał tak, że spoglądał w kierunku dziedzińca. Problemem była wieżyczka strażnicza, która znajdowała się w miejscu, gdzie spotykały się ściany więziennego muru oraz cholerne oświetlenie. Jakieś dwa metry nad wejściem do piwnicy z kotłowni, był zamocowany klosz latarni. - Jak następnym razem będziesz wyrzucał popiół - powiedział Antek - to musisz przestawić te kurewskie beczki. - Spojrzał w kierunku metalowych wrót. - Jak mam je ustawić? - zapytałem. - Z prawej strony wejścia, prostopadle do drzwi - stwierdził. - Trzy beczki wystarczą w zupełności, jeśli tam przykucniemy, nikt nas nie zobaczy. - Mogę to zrobić, ale nie widzę najmniejszego sensu - odparłem. - O czym myślisz? Chcesz się dostać do piwnicy, czy z niej wyjść? - Nie wiem, to będzie zależało od tego w jakiej znajdziemy się sytuacji. Po prostu to zrób, dobra? - Jasne. Nie ma problemu. To wszystko to była jakaś bzdura. Na nic nam ten klucz i wszystkie kombinacje - przemknęło mi przez myśl, ale nie powiedziałem tego na głos. Antek byłby jeszcze gotów dojść do wniosku, że chcę go wykolegować. - I sprawdź jedną rzecz - powiedział po chwili. - Być może w piwnicy obok tych drzwi jest jakiś włącznik światła. Rozejrzyj się tam, może da się wyłączyć tę lampę? - Kiwnął głową w stronę dużego
klosza wiszącego nad wejściem. Tego dnia zabrałem ze stolarni majcher, którym kiedyś chciał mnie dźgnąć Bolek Lasota. Pomyślałem, że taki przedmiot będzie idealny do otwarcia puszek. Tydzień później, gdy wyrzucałem popiół, przestawiłem beczki. W piwnicy nie było żadnego wyłącznika. Kiedy rankiem gasły latarnie ciągnące się wzdłuż więziennego muru, gasły również światła we wszystkich kloszach przytwierdzonych do ścian budynków. Mieliśmy tylko ten pieprzony klucz i żadnego sensownego pomysłu. Do końca roku nie wydarzyło się nic, co mogłoby sugerować, że zaczęła się jakakolwiek akcja o kryptonimie "Schneesturm". Więzienne życie toczyło się jednostajnym rytmem. Pobudka, śniadanie, zbiórka, wyjście do pracy. Skrzynie transportowe, które klepaliśmy każdego dnia, były przewożone do pomieszczeń garażowych obok bramy wjazdowej i tam je składowano. W wigilijny wieczór, kiedy już dołożyłem do paleniska, pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu. Zamiast tradycyjnego opłatka i karpia w galarecie, zjadłem kilka sucharów i całą puszkę mielonki. Odkąd trafiłem do więzienia, każda sylwestrowa noc wyglądała tak samo. Wiele razy próbowałem z tym walczyć, ale zawsze poległem. Chyba magia tej nocy ma nade mną nieograniczoną władzę i zmusza mnie do parszywych refleksji. Zawsze tak było. Kurwa mać, zawsze! Rok w rok po drugiej stronie murów ludzie bawili się, cieszyli, wznosili toasty, składali sobie noworoczne życzenia, a moją duszę trawiły cholerne wyrzuty. Zawsze mnie wtedy brało na jakieś gówniane wspominki i sentymenty. W myślach jawiły się wszystkie porażki i klęski, które poniosłem. Miałem do siebie żal za podłości, jakich się dopuściłem. Dlaczego tak jest, że człowiek bardziej pamięta zło, które wyrządził, niż dobro, jakie ofiarował? Ostatniej nocy 1944 roku długo nie mogłem zasnąć. Próbowałem, ale nie mogłem. Leżałem na pryczy i dumałem o przeszłości. Kiedy zegar na wieży wybił północ, ja stałem w oknie i jarałem szluga. Na zewnątrz padał deszcz ze śniegiem. Nawet nie wiedziałem, czego mam sobie życzyć na ten nowy 1945? Nie miałem żadnych planów, nadziei, marzeń i oczekiwań. Nic. Zmogło mnie kwadrans przed drugą i wtedy po raz pierwszy przyśnił mi się ten parszywy koszmar. Jestem w podziemiach izolacyjnego. W powietrzu unosi się grobowy chłód. W mdłym świetle żarówek majaczą białe kafelki. Gdzieś skrzypią zawiasy u drzwi. Drugi koniec korytarza spowija gęsta mgła. Wtem widzę, jak wynurzają się z niej kontury czarnych postaci. Zmierzają w moją stronę, ale nie słyszę ich kroków. Poruszają się w zwolnionym tempie niczym szwadron upiorów. Są coraz bliżej, a ja rozpoznaję każdą sylwetkę. Znam każdą twarz. Jest Młody, są Franek Wencel i Dziuba, Hrabia i Ślązak, jest nawet Wolf. Za nimi suną inni. Po lewej dostrzegam tego młodzika, którego Rumun ukatrupił siekierą. Za ich plecami kolejne posępne oblicza. W uszach wyraźnie słyszę tylko jedno słowo, dobiegające z dna otchłani - drugi... drugi... drugi... Ich oczy mają w sobie coś przerażającego. Wpatrują się we mnie takim wzrokiem, jakby chcieli mi powiedzieć, że czekają na mnie w zaświatach. Ogarnia mnie panika, chcę uciec, próbuję się obrócić, ale moje ruchy są ciężkie, powolne. Czuję, że grzęznę w niewidzialnej galarecie... Ocknąłem się w tym samym momencie, kiedy rozległo się energiczne szurnięcie zasuwy, w świetle drzwi ujrzałem sylwetkę wartownika. Zawsze twierdziłem, że dni wolne od pracy to prawdziwe przekleństwo. Człowiek siedzi cały dzień w celi i boryka się z własnymi myślami. Czas zwalnia swój bieg, wlecze się, rozciąga. Tak samo było w poniedziałek, pierwszego stycznia 1945 roku. Pół dnia przeleżałem na pryczy i drzemałem po nieprzespanej nocy, a drugie pół sterczałem w oknie, gapiąc się na ponury krajobraz. Zima bez śniegu sprawia wrażenie, że świat jest beznadziejnie smutny. Żałowałem, że nie przeszmuglowałem z kotłowni jakiejś książki... Z nudów obserwowałem wartowników, którzy patrolowali teren więzienia. Mijali się dokładnie obok bramy, za którą znajdował się Block A. W myślach zacząłem odliczać czas. Wychodziło na to, że
obchód zajmował im nieco więcej niż dwadzieścia minut. Późnym popołudniem, na plac przed wejściem do budynku, gdzie były zakwaterowane arbeitskommanda, podjechała wojskowa ciężarówka. Kierowca zatrzymał pojazd, otworzył tylną burtę i wskoczył na pakę. Po chwili ujrzałem, jak obok wejścia postawił trzy kanistry. Wsiadł do szoferki i odjechał. Kiedy zegar na wieży wybił godzinę szesnastą, zapłonęły wszystkie latarnie. Usiadłem na pryczy i sięgnąłem po papierośnicę. Miałem jeszcze dziesięć fajek. Zapaliłem. Od strony sterowni raz po raz dało się słyszeć śmiech, a potem któryś z wartowników krzyknął, że pora włączyć światła w celach. Żarówka schowana za okratowanym kloszem zalśniła żółtym blaskiem i w tym samym momencie przypomniał mi się dzisiejszy sen. Zastanawiałem się, dlaczego ludzie śnią? Co jest tego powodem? Kurwa mać, że też musiały mnie skatować podziemia izolacyjnego?! - zakląłem w myślach. - A nie jakieś pałacowe komnaty albo malownicze krajobrazy. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz o czymś śniłem. Zawsze, jak kładłem się spać, po prostu zapadałem się w ciemność. Na kolację była letnia kartoflanka i kromka chleba. O dwudziestej zjawiłem się w kotłowni, dorzuciłem do paleniska dwie taczki węgla, sprawdziłem temperaturę i zjarałem dwa szlugi. Poświata latarni wpadająca przez okratowane okno malowała się na pomarszczonym suficie. Nagle ten mdły blask stał się żywy, intensywny i sprawiał wrażenie, jakby momentami przybierał na sile. Podniosłem się i podszedłem do okna. Na skwerku, tuż za bramą oddzielającą Block A od reszty więziennych budynków, ujrzałem przedziwny widok. Fragment szubienicy, jaki byłem w stanie dostrzec z okna mojej celi, trawiły języki ognia. Strzeliste płomienie tańczyły na górnej belce, a w przestrzeń wzbijały się setki iskier. W ciemnościach nocy nie było widać dymu, ale po kilku chwilach poczułem w nozdrzach charakterystyczny swąd. Chyba wcześniej oblali całą konstrukcję ropą z kanistrów, które przywieźli za dnia, a potem ją podpalili. Zrozumiałem, że właśnie rozpoczęła się pierwsza faza operacji o kryptonimie "Schneesturm". Tej nocy znowu dopadł mnie koszmar. Podobny motyw i sceneria. Widzę znajome twarze tych, którzy odeszli na zawsze z tego świata, a w uszach słyszę ponury szept: - Drugi... drugi... drugi... Następny dzień zaczął się tak, jak zwykle. Pobudka, śniadanie, zbiórka i przemarsz do warsztatów. Kiedy znaleźliśmy się w stolarni, opowiedziałem Antkowi, co wydarzyło się wczoraj przed północą. - Czyli żarty się skończyły - stwierdził, a po chwili dodał posępnym głosem: - Zaczynają zacierać ślady. - Mam złe przeczucia - rzekłem. - Przeczucia? - zapytał z nutką lekkiej pogardy. - Jakie przeczucia? - Dwa razy z rzędu śnił mi się ten sam sen. - I opowiedziałem mu jaki. - Daj spokój, to tylko durny sen. Przestań myśleć o pierdołach. Lepiej skup się na tym, jak możemy stąd prysnąć. - Nie uciekniemy, nie ma szans - stwierdziłem. - Jak chcesz to zrobić i kiedy? - Przestań krakać - warknął. - Nie wiem, jak i kiedy, wiem tylko, że jeśli czegoś nie wymyślimy, to obaj skończymy z kulą w potylicy. Przez pierwsze dwa tygodnie stycznia wszystko toczyło się tak, jak dotychczas. Rankiem dzień w dzień warsztatowcy byli wyprowadzani na więzienny dziedziniec, a zewnętrzne arbeitskommnada ruszały do swoich zajęć. Jedna rzecz była tylko inna. Nie widzieliśmy już panny Marceliny, która powinna się pojawić za pięć siódma w drzwiach dyżurki. Chyba zrozumiała, że dalsza służba dla niemieckich panów może ją tylko pogrążyć. Na pewno była świadoma, że koniec wojny jest bliski. Nie wiem, co się z nią stało. Była sprytna i podejrzewam, że uciekła gdzieś w świat. Gdyby została na miejscu, to tak, jakby
oświadczyła, że współpracowała z okupantem i tym samym podpisałaby na siebie wyrok. Wronki to mała miejscowość i ludzie wiedzieli, kto z kim przystaje. Chciałbym wiedzieć, co się z nią stało. Naprawdę chciałbym wiedzieć. Jeżeli udało się jej wywinąć od odpowiedzialności na ziemskim padole, to mam nadzieję, że odpowie za wszystko przed Bogiem. Może i Antek uważał, że mam durne sny, ale te koszmary zaczęły mnie prześladować noc w noc! Byłem nimi już tak zmęczony, że bałem się zasypiać! Ledwo zamknąłem powieki, a przed oczami jawił mi się koślawy napis wyryty w szkliwie glazury - "NIGDY MNIE TU NIE BYŁO". W środę, 17 stycznia, nastąpił przełom. Rankiem esesmani wyprowadzili nas na więzienny dziedziniec. Na dworze było jeszcze ciemno i prószył drobny śnieg. Drogą, skąd zawsze maszerowały zewnętrzne arbeitskommanda, jechały cztery ciężarówki. Kiedy pierwsza z nich skręciła w stronę bramy wyjazdowej, zobaczyliśmy, że na pace siedzą więźniowie. To był zadziwiający widok, bowiem oni zawsze maszerowali piechotą. Dokąd ich wywieźli i co się z nimi stało, na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą. Dookoła kręcili się wartownicy z psami, a plac zbiórki dodatkowo oświetlały reflektory ulokowane w wieżyczkach strażniczych. Wtem z głównego budynku wyszło kilku mundurowych. Przez chwilę rozmawiali między sobą. Stałem na tyle blisko, że co nieco słyszałem. Nadstawiłem uszu. Głowy nie dałbym sobie obciąć, ale wydawało mi się, że jeden z nich powiedział, że rozpoczyna się druga faza operacji "Schneesturm". Sprawdziło się natomiast proroctwo Antka. Pamiętam, jak kiedyś mówił, że zostanie tutaj tylko kilku mało znaczących oficerów i cała zgraja szeregowych szwei. Tak właśnie było. Elita już od grudnia znajdowała się za zachodnim brzegiem Odry. Nigdy nie słyszałem, żeby Boden lub Kleinstein stanęli przed sądem oskarżeni o zbrodnie wojenne. Obaj przepadli bez wieści. Są tylko dwie możliwości: albo pod koniec wojny zginęli w Niemczech, a ich ciała nie zostały zidentyfikowane, albo udało się im uciec na drugi skraj świata do dalekiej Argentyny lub Chile. Nawet nie wiedzieliśmy, kto jest teraz dowódcą jednostki, ale wszystko wskazywało na to, że obecnie rządzi tutaj Obersturmführer Johann Thiell. Chyba nawet sobie nie zdawał sprawy, że jego przełożeni, którzy zwinęli się z wronieckiego więzienia, zostawili go tutaj na pożarcie. Grube ryby wiedziały, co się kroi. Zawsze tak jest. Zawsze ludzie, którzy dzierżą władzę, uciekają pierwsi. Kiedy wszystko wali się na łeb, kiedy grunt trzęsie się pod stopami, na placu boju zostają tylko kozły ofiarne. Wiecie, o co chodzi, prawda? O ten odpowiedni moment, kiedy można takiemu osiołkowi wmówić, że oto nadeszły dla niego dni chwały. Wystarczy tylko umiejętnie podsycić jego próżność, rzucić kilka wzniosłych słów o honorze i odpowiedzialności, a potem mianować go dowódcą. Johann Thiell miał raptem trzydzieści lat, nagle otrzymał poważną funkcję i... zwariował. Chodził z wypiętą piersią dumny jak paw. Zachowywał się jak dziedzic na włościach. Pewnie myślał, że zasłużył na ten awans, a w rzeczywistości został spisany na straty. Wraz z nim zaś wszyscy ci, których miał teraz pod swoją komendą. Ekipa warsztatowców plus obsługa folwarku to była grupa ponad pięćdziesięciu osób. Pracujący w gospodarstwie mieli ustawić się z prawej strony i chwilę później, pod eskortą wartowników, odmaszerowali tam, gdzie były chlewnie, obory i stodoły. Zostało nas trzydziestu. Dwójkową kolumną ruszyliśmy pod wrota garażu, gdzie były składowane skrzynie transportowe. Kazali nam je wnosić do holu głównego budynku, a tam, według zaleceń wartowników, ustawialiśmy drewniane kasty przy drzwiach, za którymi znajdowały się biura administracji. Niemcy skrupulatnie pakowali wszystkie dokumenty i srali się z jakimiś opisami w listach przewozowych, które przyklejali do górnego wieka. Wbrew pozorom skrzynia wypełniona papierami była kurewsko ciężka i dwóch ludzi nie było w stanie jej dźwignąć. Potrzeba było czterech chłopa, żeby ją wynieść i załadować na ciężarówkę. Jak paka była pełna, pojazd opuszczał dziedziniec. Z tego, co mówili wartownicy, ciężarówka jechała na dworzec kolejowy i tam przeładowywano całość do wagonu, który stał na bocznicy.
Opróżnienie wszystkich pomieszczeń z papierów, łącznie z tym, co znajdowało się w dyżurkach na każdym z pawilonów oraz w delegaturze gestapo, zajęło nam cztery bite dni. Po tych czterech cholernych dniach przekonałem się, jak ciężka jest praca tragarza. Miałem wrażenie, że kiedy stałem na baczność, to moje nadgarstki dotykały kolan. Podczas pracy była okazja pogadać z innymi. Myślałem, że wiedzą coś więcej, ale okazało się, że wszyscy żyliśmy z tą samą nieświadomością. Aczkolwiek jeden z warsztatowców twierdził, że w celach pawilonu numer trzy są zamknięci jacyś ludzie... Ewakuacja ewakuacją, ale do paleniska w kotłowni trzeba było dorzucić. O świcie, w poniedziałek, 22 stycznia, zanim pomaszerowałem w kierunku piwnicy, żołnierz, który miał służbę na sterowni, wręczył mi klucz od metalowych drzwi. Popiół też trzeba było wyrzucić. Załadowałem taczkę. Kiedy podjechałem pod wrota, poczułem, jak lodowate powietrze wdziera się ze świstem przez szczelinę pomiędzy piórami drzwi. Wiatr dął z potężną siłą. Na dworze było mroźno, a niebo połyskiwało tysiącem migoczących gwiazd. W ciągu nocy musiał padać śnieg, bo cały spacerniak wyglądał tak, jakby został przykryty wykrochmalonym prześcieradłem. Od strony puszki Kleinsteina wolnym krokiem dreptał wartownik z owczarkiem na smyczy, który na mój widok zaczął się rwać i wściekle ujadać. Byłem już do tego przyzwyczajony, więc nawet nie zwracałem uwagi na tego durnego psa. Zacząłem szuflować popiół do jednej z beczek, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Porywisty wiatr zawodził, ale gdzieś w tle słyszałem coś jeszcze. Nadstawiłem uszu. Dudnienie. Całe serie głuchych tąpnięć. Chwila przerwy i znowu to samo. Ten odgłos był mi znajomy. Już go kiedyś słyszałem. To były echa artyleryjskich ostrzałów. Odruchowo spojrzałem we wschodnim kierunku. Toń czarnego nieba tuż nad więziennym murem przeszywały jasne, wyraziste błyski. Stojąc obok beczek z popiołem, nie miałem żadnych wątpliwości. Linia frontu zbliżała się w naszym kierunku. Ogarnęły mnie uczucia szczęścia, radości i bliżej nieokreślonej euforii, że nasi są blisko, że już nadchodzą, a wraz z nimi... wolność. Jednak z drugiej strony odezwały się strach i niepokój, bo co się stanie, jeśli dotrą tutaj za późno? W poniedziałek nie było śniadania. Kwadrans po tym, jak gong na sterowni obwieścił pobudkę, staliśmy w korytarzu gotowi do wyjścia. Minęło dziesięć minut... Dwadzieścia... A my nadal sterczeliśmy w tym samym miejscu. Nikt nie wiedział co jest grane, ale za to chyba wszyscy, słyszeli o świcie odgłosy kanonady. Chłopaki szeptali między sobą, a każde oczy błyszczały radością. W pewnym momencie Antek syknął mi do ucha: - Dotrą do nas za dwa albo najdalej za trzy dni. Problem w tym, że tutaj w każdej chwili może rozpętać się piekło. Musimy działać! Nagle od strony okratowanego przejścia, za którym był hol wiodący do głównego budynku, pojawił się Obersturmführer Johann Thiell w towarzystwie pięciu esesmanów. Na ich widok moje serce zerwało się do galopu. Byli w pełnym ekwipunku, a to źle wróżyło. Wyglądali identycznie, jak we wrześniu 1939 roku, kiedy przybyli do wronieckiego więzienia. Każdy z nich miał przypięte do pasa chlebak, manierkę, saperkę, ładownicę, menażkę, bagnet, puszkę z maską przeciwgazową. Na głowach, zamiast furażerek, mieli hełmy. Thiell wkroczył do pawilonu ze swoją świtą. - Wo, Hauptscharführer Jürgen Kluner?! - wrzasnął do jednego z wartowników. - Melde gehorsam, Herr Obersturmführer, in dem Wachdienstzimmer des Gebäudes Nummer drei! wyrzucił z siebie jednym tchem i strzelił obcasami. - Kluner!!! - Thiell wrzasnął wściekłym głosem ze wszystkich sił, a jego twarz zrobiła się czerwona jak świąteczny barszcz. Sekundę później zobaczyliśmy, jak otyły Hauptscharführer biegnie nieporadnie w naszym kierunku z korytarza po przeciwnej stronie. Jedną ręką trzymał się za gacie, które zwisały mu na tłustych półdupkach, a drugą starał się zapinać bluzę munduru.
Thiell na jego widok dostał szału. Wrzeszczał i beształ go jak smarkacza, groził, że jak będzie dalej lekceważył swoje obowiązki, to postawi go przed sądem polowym. Uspokoił się dopiero po kilku minutach, a Kluner w tym czasie zdążył przybrać odpowiedni wygląd. Rozkazy Obersturmführera były jasne. Wszyscy warsztatowcy biorą udział w dalszym pakowaniu, a wedle jego słów do zabrania było całkiem sporo. Rozkazał również, żeby wieczorem dać osadzonym podwójne racje suchego prowiantu. Stwierdził bowiem, że jutro czeka nas ciężki dzień i wszyscy będą potrzebować sił do pracy. Zadziwiała mnie niemiecka mentalność. Z każdą godziną do brzegów Warty zbliżała się wroga armia, a oni koncentrowali się na tym, żeby zabrać chyba wszystko oprócz więziennych prycz! Byłem w stanie zrozumieć, że trzeba wyczyścić magazyn rezerw żywnościowych i skład amunicji, ale po jaką cholerę potrzebne im zwykłe narzędzia i sprawne maszyny z warsztatów? Ucieszyło mnie natomiast jedno z ostatnich zdań Thiella, kiedy stwierdził, że potrzeba więcej skrzyń i stolarze mają się tym natychmiast zająć. Zerknąłem wtedy ukradkiem na mojego współpracownika, a on posłał mi porozumiewawcze spojrzenie. - Kurwa, niedobrze - westchnął Antek, kiedy wartownik zostawił nas samych w stolarni. - Niedobrze - powtórzył i podszedł w stronę okna. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w świat po drugiej stronie szyby. - Musimy coś wymyślić - odezwał się po chwili. - Musimy coś zrobić, jak nie dziś to najdalej jutro. Jeśli nic nie wykombinujemy, to... - Nie dokończył myśli, ale ja doskonale wiedziałem, co chciał powiedzieć. - Na razie weźmy się za robotę - rzekłem. - Może sprzyjające okoliczności pojawią się same? - Na to raczej bym nie liczył, ale w naszej sytuacji chyba nie pozostaje nam nic innego - stwierdził. Około południa zobaczyliśmy, jak dwóch żołnierzy, dźwigając duży karabin maszynowy, zmierzało w kierunku wieżyczki strażniczej. Chyba brali pod uwagę, że niebawem będą musieli się bronić. Wieczorem, zamiast tradycyjnej zupy, każdy dostał cztery kromki chleba i dwa pęta suszonej kiełbasy. Kapo rozdzielający posiłek, powiedział: - To jest kolacja i jutrzejsze śniadanie. Skóra miała już biały nalot, ale mięsiwo smakowało całkiem przyzwoicie. Wiem, że to głupio zabrzmi, ale pomyślałem o tym, że tak powinni nas karmić od lat. Połowę racji odłożyłem na półkę wiszącą nad stołem. Nim zegar na wieży wybił godzinę dwudziestą, w mojej celi zgasło światło. W pierwszej chwili pomyślałem, że padła żarówka. Podszedłem do okna. Po drugiej stronie była tylko ciemność. Latarnie ciągnące się wzdłuż muru nie świeciły dziś żółtym blaskiem. Wronieckie więzienie spowijał mrok styczniowej nocy. Tego wieczoru nikt nie pociągnął za zasuwę u moich drzwi. Byłem gotów do wyjścia do kotłowni, siedziałem na pryczy i czekałem. Po godzinie stało się dla mnie jasne, że tej nocy kocioł wygaśnie, ale chyba nikogo to już nie obchodziło. Leżałem na wznak. Ciemność i cisza. Co jakiś czas dało się słyszeć odgłos kroków na drewnianych podestach. Już czułem, jak zaczyna mnie ogarniać senna błogość, kiedy nagle spokój nocy rozszarpał huk armat. Echo było tak intensywne i wyraziste, jakby ostrzał miał miejsce kilkanaście kilometrów stąd. Poderwałem się na równe nogi i skoczyłem w kierunku okna. Raz po raz czarną toń nieba na ułamki sekund przeszywały białe, oślepiające błyski. Po kilku minutach wszystko ustało i zaległa głucha cisza. Zasnąłem tuż przed północą. Znowu śniłem o podziemiach izolacyjnego. Nie było żadnych upiornych postaci tylko pusty korytarz, który spowijała gęsta mgła i posępny głos szepczący jedno słowo:
- Drugi... drugi... drugi... Następnego dnia pobudka była o szóstej zero zero, ale cele opuściliśmy dopiero kwadrans po ósmej. W międzyczasie na więziennych korytarzach działo się chyba coś niepokojącego. Padały jakieś komendy i nawoływania, co chwilę ktoś pędził schodami w dół, a gdzieś z oddali dobiegały odgłosy drzwi trzaskających o futryny. Wyprowadzili nas z budynku. Na więziennym dziedzińcu stały trzy ciężarówki z opuszczonymi burtami. Brama wjazdowa była otwarta na oścież, a na ulicy dostrzegliśmy pojazd gąsienicowy i wóz rozpoznania. Większość Niemców była w pełnym rynsztunku. Kluner rozmawiał z naszym kapo, a my staliśmy w dwuszeregu, czekając na rozkazy. Po kilku chwilach ten drugi krzyknął w naszą stronę: - Stolarze do mnie! Ja i Antek podeszliśmy bliżej. - Jest wpół do dziewiątej. Ile skrzyń zdążycie zrobić do godziny czternastej?- zapytał. - Sześć, góra siedem - odpowiedziałem. - Sieben - powiedział kapo patrząc na Klunera. Gruby szkop w odpowiedzi pokiwał głową, zawołał jednego z wartowników i kazał mu zaprowadzić nas do stolarni. Za rogiem budynku stała cysterna z paliwem, a w pobliżu kręciło się kilku esesmanów. Tuż obok, był zaparkowany Panzerspähwagen. - I co o tym myślisz? - zapytałem Antka, kiedy z wnętrza warsztatu spoglądaliśmy przez okno. - Nasi są już za miedzą - stwierdził - a szwaby szykują się do ucieczki. Już po nas brachu, już kurwa po nas! Spojrzałem na jego posępną twarz i ogarnął mnie strach, bo wiedziałem, że ma rację. Dochodziła czternasta, gdy zjawił się wartownik, a my kończyliśmy zbijać ostatnią skrzynię. Niemiec zaczął się na nas wydzierać, że mamy się pośpieszyć. Wynosiliśmy nasze dzieło ze stolarni, żeby postawić je pod ścianą obok wejścia, kiedy nad naszymi głowami znienacka przeleciały dwa radzieckie myśliwce. Były tak nisko, że dało się dostrzec twarze pilotów. Samoloty pomknęły w stronę miasteczka, zatoczyły w powietrzu krąg i zrobiły nawrót. Pędziły w naszym kierunku na minimalnym pułapie, jakby ludzie za sterami chcieli się uważnie przyjrzeć, co dzieje się w obrębie więziennych murów. Obsługa pancernego wozu wskoczyła do pojazdu, a od strony wieżyczki strażniczej rozległa się seria z karabinu maszynowego. Ten dźwięk sprawił, że odruchowo padłem na ziemię. Wartownik, który kilka chwil temu darł pysk, ruszył pędem przed siebie, zostawiając nas w tyle. Obróciłem głowę i zobaczyłem jak myśliwce wzbijają się wysoko w przestworza. Antek wrzasnął do mnie: - Wstawaj! Nim zdążyłem się podnieść z klęczek, do naszych uszu dotarł wściekły ryk silników. Żelazne bestie z wizerunkiem czerwonej gwiazdy na skrzydłach pikowały wprost na nas! Jeden z samolotów wziął na cel wieżyczkę strażniczą, a drugi zaatakował Panzerspähwagen. Pociski z lotniczych działek zaczęły pruć ziemię. Pierwsza seria przemknęła zaledwie metr od nas. Żołnierz, który nas eskortował, oberwał w plecy i padł trupem przy kołach cysterny. Potknąłem się. Antek złapał mnie za kołnierz fufajki i zaczął wlec po śniegu w kierunku stolarni. Wydzierał się jak szalony: - Pod ścianę! Pod ścianę! Kątem oka dostrzegłem, że po wieżyczce strażniczej została tylko sterta gruzu. Uzbrojenie myśliwców miało potworną siłę rażenia. Samoloty pomknęły przed siebie, a z megafonów wiszących na zewnętrznych ścianach więziennych budynków, wydobywał się zawodzący sygnał alarmu. Piloci zmienili strategię. Wszystko wskazywało na to, że chcą wziąć pancerny wóz w krzyżowy ogień. Jeden zatoczył półkole i podchodził od wschodu, a drugi zmierzał od północy. W tym czasie ja i Antek byliśmy już w stolarni. Stojąc w bezpiecznej odległości od okna, zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrywaliśmy się w
okrutne widowisko. Radzieckie maszyny nadciągały w bojowym szyku. Złowieszczy ryk silników zbliżał się z każdą sekundą i w tym samym momencie, kiedy odezwały się działka karabinów maszynowych, z nieba runął grad śmiercionośnych pocisków. Strzępy ziemi i śniegu wzbijały się w powietrze niczym gejzery. Dwie linie zagłady mknęły od wschodu, dwie kolejne zbliżały się od północy, a w miejscu ich spotkania... stała cysterna z paliwem i Panzerspähwagen. Uderzenie było precyzyjne. Kiedy tylko kule dosięgły pojazdów, nastąpiła potężna eksplozja. Słup ognia i czarnego dymu wzbił się w powietrze przybierając, kształt gigantycznego grzyba. W jednej sekundzie w promieniu dwudziestu metrów rozpętał się żywioł. Płomienie trawiły ludzkie ciała. Dwóch żołnierzy wyglądało jak żywe pochodnie. Obaj przeraźliwie wrzeszczeli i machali rękoma, jakby w ten sposób chcieli stłumić ogień, którym zajęły się ich filcowe płaszcze. Podczas detonacji siła podmuchu zmiotła pancerny wóz. Pojazd zaczął koziołkować i wpadł na płonących ludzi. Po chwili zobaczyliśmy, jak stalowa konstrukcja miażdży esesmana, który siedział w wieżyczce strzelniczej. Wrak jakimś cudem odbił się od siatki spacerniaka, po czym uderzył w budynek i stanął w płomieniach. Nikt, kto był w pobliżu cysterny z paliwem, nie uszedł z życiem. Kłęby czarnego dymu wznosiły się w powietrze, a sowieckie myśliwce pomknęły we wschodnim kierunku. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie mi dane oglądać tak makabryczny widok. Stałem w oknie i z przerażeniem wpatrywałem się w szalejące języki ognia. Antek szarpał mnie za ramiona. Patrzyłem na jego twarz, widziałem, że porusza ustami, chyba coś do mnie mówił, ale ja w tym momencie nie słyszałem jego słów. Dopiero po chwili zacząłem wyłapywać ich sens. - Co z tobą?! Gdzie masz ten klucz?! Musimy stąd wiać! Co się z tobą dzieje?! Ponownie zerknąłem w okno i w tym samym momencie wróciła przytomność umysłu. Wieżyczka strażnicza zamieniła się w gruz. Żadnego wartownika. Roztrzaskana cysterna barykaduje drogę, a płomienie są tak wysokie, że z drugiej strony nikt nas nie dojrzy. Zdjąłem fufajkę, złapałem pierwszy z brzegu śrubokręt, rozprułem nim podszewkę obok lewej kieszeni i wyłuskałem ołowiany odlew klucza. - Myślisz, że to dobry pomysł? - zapytałem, patrząc mu w oczy. - Jedyny jaki możemy zrealizować - odparł. - Jak usuną ten złom z drogi, na pewno przyjdą do stolarni. Jeśli nas tutaj nie będzie, może pomyślą, że zginęliśmy podczas wybuchu. Jest duża szansa, że nie będą nas szukać w piwnicy. No dawaj, musimy iść! Minutę później staliśmy w podziemnym korytarzu, a ja zamykałem metalowe wrota na klucz. Serce mi biło jak opętane i zacząłem mieć wątpliwości, czy podjęliśmy słuszną decyzję. Piwnica mogła okazać się dla nas pułapką. Po lewej stronie znajdowały się dwa puste pomieszczenia, dalej była już tylko kotłownia, a potem schody wiodące do holu. - I co teraz?! - szepnąłem i spojrzałem na Antka. - A skąd mam kurwa wiedzieć co teraz?! - Złapał mnie za rękaw i pociągnął w stronę pustej kanciapy. Światło dnia wpadało przez piwniczne okna. Pomieszczenie było puste. Cztery ściany, cztery okna, otwarte wejście i my dwaj. - Jak przyjdą tutaj, to nas znajdą - powiedziałem po chwili. - Jak przyjdą, to będziemy się bronić - odparł mój kumpel. - Zdurniałeś?! Bronić się?! Czym?! Gołymi rękami?! - Posłuchaj mnie uważnie. - Antek podszedł do mnie i położył mi dłonie na ramionach. - Nie mamy wyjścia. Jeżeli ktokolwiek się tutaj zjawi, musimy walczyć. Rozumiesz? Zabijemy każdego szkopa, który się tutaj pojawi. Patrzyłem mu prosto w oczy i pomyślałem, że oszalał. - W kotłowni jest łopata i pogrzebacz - powiedziałem. Wychylił głowę na korytarz.
- Dawaj, brachu, idziemy! Przemknęliśmy pod ścianą w kierunku kotłowni. Antek złapał za łopatę, ja uzbroiłem się w pogrzebacz i przypomniałem sobie, że w kominowej wyczystce obok prowiantu leży nóż Bolka. - Co kurwa robisz?! - syknął, kiedy zobaczył, jak otwieram żeliwny właz w ścianie. Po chwili pokazałem mu nóż. Schowałem do kieszeni puszkę z mielonką i paczkę sucharów. - Skąd to masz? - zapytał półgłosem. - Pytasz o jedzenie czy o majcher? - Nie wiedziałem, co ma na myśli. - Jedno i drugie. - Żarcie dostałem od Norbachta, a kozikiem chciał mnie załatwić koleś, z którym dzieliłem celę. Wróciliśmy do pustego pomieszczenia. Usiedliśmy w kącie obok siebie, a ja zapytałem: - I co teraz? - Nic. Siedzimy i czekamy. Nie wiem, co dalej. Na razie tutaj jesteśmy bezpieczni. Dwie godziny później zjedliśmy mielonkę. Robiło się coraz ciemniej. Na dworze zapadał styczniowy zmrok. Antek podszedł do okna, ale nie wiem co chciał wypatrzyć, bowiem spoglądało ono na południową stronę. Z tego miejsca widział tylko więzienny mur, od którego dzieliło nas ponad pięćdziesiąt metrów. - Sypie śniegiem - szepnął i podszedł do mnie. - Dzisiejszą noc spędzimy tutaj. Będziemy spać na zmianę. W odpowiedzi pokiwałem twierdząco głową. Pół godziny później w pomieszczeniu zrobiło się ciemno. Siedziałem w rogu i byłem przekonany, że i tak nie zmrużę oka. Za bardzo się bałem. Ściskałem w dłoniach pogrzebacz i doskonale wiedziałem, że strach i niepewność, które zawładnęły moim sercem, za nic w świecie nie pozwolą mi zasnąć. Zegar na wieży odmierzał kolejne kwadranse. Do naszych uszu nie docierały żadne odgłosy, które mogłyby wskazywać na to, że coś dzieje się na więziennych korytarzach. Cisza. Pusta, głucha cisza. - Chce ci się spać? - szepnął Antek. - Nie. - W takim razie ja spróbuję się zdrzemnąć - powiedział po chwili. - Słyszałeś bicie zegara, minęła dziesiąta. Bądź czujny i obudź mnie o północy. Tylko nie zaśnij! - Nie zasnę. Śpij. Kilka minut później słyszałem jego miarowy oddech. Mogłem mu tylko pozazdrościć. Miałem szaloną ochotę zapalić, ale wolałem nie ryzykować. Było przed pierwszą w nocy, kiedy podpełzłem w jego stronę i szturchnąłem go w ramię. - Antek, wstawaj! - syknąłem. Poderwał się nerwowo. - Spokojnie, nic się nie dzieje - powiedziałem. Po chwili usiadł obok mnie i zapytał: - Słyszałeś coś? - Nic. Cisza jak makiem zasiał. - Może nikogo już nie ma... - W jego głosie czaiła się nadzieja. - Chyba nie masz zamiaru tego sprawdzać? - Bardziej twierdziłem niż pytałem. - Na razie zostajemy tutaj. - Wsparł się plecami o ścianę. - Kimnij się.
Położyłem się na boku i zamknąłem oczy. Mój organizm domagał się odpoczynku. Usnąłem. Nie wiem jak długo spałem. Nagle po prostu poczułem, że Antek szarpie mnie za rękaw. Miałem wrażenie, jakby od chwili, kiedy zamknąłem oczy, minęło raptem kilka minut. Rękawem fufajki przetarłem ślepia i zerknąłem w kierunku piwnicznych okien. Po drugiej stronie majaczył styczniowy świt. - Szkoda, że nie mamy wody - powiedział Antek. - Kurde, napiłbym się, zaschło mi w pysku. - Woda jest w kotłowni - odparłem. - Idziemy? Spojrzał na mnie, a na jego twarzy malował się wyraz niezdecydowania. - No dawaj - rzuciłem. - Weźmiemy jeszcze coś do żarcia. W skrytce zostały dwie puchy mielonego wursztu i suchary. Byliśmy w połowie drogi, kiedy znienacka na zewnątrz zabrzmiały bębny apokalipsy. Huk artyleryjskich dział był tak potężny, jakby stały tuż za murem. Podłoga pod naszymi stopami dosłownie drżała, a ze ścian i z sufitu sypał się drobny pył. Wpadliśmy do kotłowni. Przez piwniczne okna wdzierały się oślepiające błyskawice białego światła. Obaj przywarliśmy plecami do ściany. Poczułem jak ogarnia mnie paraliżujący strach i byłem pewien, że za chwilę na nasze głowy runą cegły więziennego pawilonu. Intensywny ostrzał nagle zamilkł i tylko w uszach dźwięczał nieprzyjemny szum. Antek był tak samo wystraszony jak ja. Stał z karkiem wtulonym w ramiona i spoglądał z trwogą w pomarszczony sufit. - Ja pierdolę - szepnął po chwili. - Ugrzęźliśmy w tej piwnicy na dobre - powiedział Antek. - Jeśli dopisze nam szczęście i nie będą ostrzeliwać budynków, to nocą musimy stąd pryskać. Podrapałem się po głowie, a w duchu pomyślałem, że nie mamy nawet dokąd uciec. - Musimy dostać się do stolarni. Zrobimy drabinę i damy nogę przez mur - stwierdził mój kompan. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem: - A jeśli Niemcy nadal tu są? - Musimy zaryzykować. - Zamilkł, a po chwili dodał: - Chyba że masz lepszy pomysł. Przez cały dzień do naszych uszu docierały odgłosy walki. Wszystko wskazywało na to, że linia frontu zaczyna się oddalać w północnym kierunku, a ja biłem się z myślami. Było coś, co powinienem Antkowi powiedzieć, ale postanowiłem z tym czekać do ostatniej chwili. Zegar na wieży wybił północ. Zerknąłem przez piwniczne okno. Przez dzień nasypało śniegu, a teraz niebo było pogodne i jak na złość cholerny blask księżyca oświetlał wszystko dookoła. Uzbrojeni w łopatę, pogrzebacz i kozik, ruszyliśmy w stronę metalowych wrót. - Otwieraj - szepnął Antek. Przełknąłem ślinę i wyjąłem z kieszeni klucz. Delikatnie włożyłem go w dziurkę i powoli przekręciłem w prawo. W tej ciszy zapadki zamka zdawały się zgrzytać niczym koła starego parowozu. Antek złapał mnie za ramię i powiedział półgłosem: - Nie wiemy co nas czeka po drugiej stronie, ale pamiętaj o jednym, jeśli trzeba będzie, to zabijemy każdego skurwysyna, zanim on zabije nas. Wiedziałem, że teraz jest ten moment, kiedy mogę mu zdradzić tajemnicę Lugera ukrytego w podsufitowej belce. - Jeżeli dotrzemy do warsztatu, to nasze szanse wzrosną, ale nie dlatego, że będziemy bliżej muru. Zaczerpnąłem powietrza i po chwili rzekłem: - W stolarni jest ukryta broń. - Jaka broń?! - Parabellum z pełnym magazynkiem. - Trudno mi powiedzieć jak wielkie zaskoczenie malowało się na jego twarzy, bo było ciemno. Mówiłem dalej: - Trzecia podsufitowa belka, licząc od stojaka, gdzie leżą deski. Patrząc na nią z góry, jakiś metr od okna, zobaczysz dziurę po sęku, a jak nie zobaczysz, to na
pewno wyczujesz pod opuszkami. Włożysz paluch w dziurę i dźwigniesz. Można się dostać tylko z drabiny. Tam jest skrytka, w której od lat spoczywa broń zawinięta w naoliwioną szmatę. Zapamiętałeś? - Co ty wygadujesz? - powiedział to w taki sposób, jakby wątpił czy jestem przy zdrowych zmysłach. - Posłuchaj, Antek! Księżyc, kurwa mać, świeci jak latarnia. Wszystko widać jak na dłoni. Kiedy otworzymy te jebane drzwi, wszystko może się zdarzyć. Nie jestem bohaterem, nie jestem gotowy na śmierć i nie chcę umierać. Ty masz w rękach łopatę, ja pogrzebacz i majcher, a jeśli po drugiej stronie będzie jakiś szkop z karabinem, to nie mamy żadnych szans. Kapujesz? Chcesz strzelać z drewnianego sztyla? Jeden z nas musi dotrzeć do stolarni, choćby tylko po to, żeby zabrać tę spluwę. Trzecia belka. Pamiętaj, trzecia belka - powtórzyłem. Nie było sensu dłużej rozmawiać. Nacisnąłem klamkę i powoli otworzyłem drzwi. Mroźne powietrze uderzyło w nasze twarze. Spacerniak był pokryty puchem białego śniegu. Blask księżyca odbijał się w drobinkach lodu, które mieniły się niczym diamentowe iskierki. W miejscu, którędy zawsze przechodził wartownik, nie było widać żadnych śladów. Przykucnąłem za beczkami, a Antek delikatnie zamknął za sobą drzwi. W oddali raz po raz rozbrzmiewały serie z karabinów maszynowych. Do wrót stolarni mieliśmy jakieś trzydzieści metrów. Spojrzałem w lewo. Pod murem pawilonu leżał wrak pancernego pojazdu, a dalej były bebechy rozwalonej cysterny, które tarasowały drogę. - Niczego nie uprzątnęli - szepnąłem. - Co robimy? - Ruszamy do stolarni - odparł. W tym samym momencie pochylił się do przodu i pobiegł w stronę budynku. Nie miałem odwagi poderwać się z miejsca. Antek z łopatą w dłoni biegł do drzwi warsztatu, a w mojej wyobraźni jawiły się czarne scenariusze. Chyba czekałem na ten moment, kiedy ktoś po drugiej stronie spacerniaka podniesie alarm, rozlegnie się strzał, ujadanie psa albo zapłoną światła reflektorów. Jednak nic takiego się nie wydarzyło, a mój kumpel zniknął za drzwiami. Wziąłem głęboki oddech i pognałem jego śladem. Wpadłem do pomieszczenia i miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. - Dobra nasza! - syknął Antek, wpatrując się w okno. - Nikogo nie ma, całkiem możliwe, że więzienie jest puste. - To może zostańmy tutaj... - Nie - wpadł mi w zdanie. - Wiejemy stąd! Chciało mi się palić jak cholera. - Muszę zajarać - powiedziałem. - Zwariowałeś?! - syknął. - Teraz?! - Kurwa mać, muszę zapalić. - Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę drugiego pomieszczenia. Miałem to wszystko gdzieś. Poszukałem najciemniejszego kąta, a potem wyjąłem szluga. Siedziałem na podłodze i paliłem. Tytoń smakował jak najsłodsze marzenie. Tego mi było trzeba! Kiedy skończyłem papierocha, podszedłem do Antka, który ciągle sterczał przy oknie i mamrotał coś pod nosem. - Mur jest wysoki na jakieś sześć, może siedem metrów - odezwał się po chwili. - Nie mamy takich długich desek, więc zrobimy dwie drabiny. Trochę to potrwa, bo użyjemy wkrętów a nie gwoździ. Nie będziemy tu walić młotkiem w środku nocy. - A co z drutem kolczastym? - spytałem, bowiem ponad górną krawędzią muru ciągnęły się linie zasieków. - Przetnie się cążkami - odparł. - Szkoda czasu na próżne gadanie! Stań w oknie i obserwuj, a ja zajmę się resztą. Księżycowa poświata wpadała do pomieszczenia. Antek ułożył najpierw całą konstrukcję na podłodze, a potem chwycił za ręczną wiertarkę i kręcąc
korbką, wiercił otwory. Następnie wziął słoik z długimi wkrętami i zaczął je przykręcać. Kiedy skończył, wsparł drabinę o trzecią belkę i wdrapał się na górę. Po chwili dźwignął sękatą deskę i wyjął ze skrytki broń zawiniętą w szmatę. - Skąd to masz? - odezwał się cicho, obracając w dłoni Lugera. - Nieważne skąd - odparłem - to długa historia. Kiedyś ci opowiem. - Umiesz strzelać? - zapytał. - Umiem. - Wyciągnąłem rękę w jego kierunku. Podał mi spluwę. W dłoni poczułem zimną rękojeść. Przeładowałem broń. Pocisk wskoczył do komory spustowej. Teraz żaden szkop nie był mi groźny. Antek złapał się za robienie drugiej drabiny. Skończył dokładnie w tym samym momencie, kiedy zegar na wieży wybił kwadrans po pierwszej. - I jak sytuacja? - zapytał. - Cicho i pusto - odparłem, patrząc w okno. Jaskrawe punkciki gwiazd połyskiwały na tle czarnego nieba, natomiast w oddali z północy nadciągały chmury. Były jeszcze daleko. Wpatrywałem się w nie przez dłuższą chwilę i byłem pewien, że styczniowy wiatr pędzi je w naszym kierunku. Pomyślałem, że w ciągu najbliższej godziny dotrą do nas. - Poczekajmy, zanim cokolwiek zrobimy - rzekłem. - Tylko zobacz! - Kiwnąłem głową w stronę okna. - Chmury suną w naszym kierunku, jeszcze trochę i zakryją księżyc. Antek spojrzał i odparł: - Nie ma co czekać. Łapiemy za drabiny i pędzimy w stronę muru. Tam skręcimy obie do kupy. Włożył do kieszeni garść wkrętów i śrubokręt. - Druty przetniemy obok metalowego słupka. - Sięgnął po cążki i ruszył w stronę regału obok drzwi. Złapał za zwój liny i zawiesił ją na ramieniu. - Przywiążemy do niego sznur, żeby bezpiecznie zejść na drugą stronę i... będziemy wolni, brachu! Rozumiesz to?! Wolni! Ja wchodzę pierwszy, a ty czuwasz. Jak zobaczysz wartownika, to strzelaj tak, żeby zabić! - Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy. Klepnął mnie w ramię i powiedział. - Ruszamy! Włożyłem Lugera za pasek. Złapaliśmy za drabiny i po chwili biegliśmy z nimi w kierunku muru. Cholerny księżyc oświetlał cały teren. Antek z przodu, a ja drugi. Jeśli ktokolwiek obserwował spacerniak, to widział nas tak dokładnie, jak ciemny punkt pośrodku tarczy strzelniczej. Ciągle się obawiałem, że zaraz ktoś otworzy do nas ogień. Nie mogłem się pozbyć tej myśli. Zdyszani dotarliśmy do ceglastego muru. Kłęby mlecznej pary wydobywały się z naszych ust. - Przysuń ją bliżej! - Antek szarpnął za szczebel drabiny i po chwili zaczął przykręcać deski. Przywarłem plecami do muru i spoglądałem w stronę, gdzie leżał wrak cysterny. Z oddali docierał do naszych uszu charakterystyczny warkot jadących czołgów. Może to byli nasi, może ruscy, a może szwaby? Czort wie! I znowu raz po raz nocną ciszę pruły echa karabinów maszynowych. - Co jest za murem? - szepnął Antek. - Pola - odparłem - ciągną się aż do lasu. - Daleko ten las? - dociekał. - Nie wiem. Kilometr... może trochę dalej. Nie wiem, kurwa mać, skąd mam to wiedzieć?! I w tym samym momencie przypomniała mi się ta słynna ucieczka, kiedy w 1933 roku setka skazańców dała dyla. Chmury sunące od północy zakrywały już połowę rozgwieżdżonego nieba. Trzymałem w dłoni pistolet i czułem, jak coraz mocniej zaciskam na rękojeści spocone palce. - Dawaj, podnieśmy ją do góry - syknął Antek i złapał za drabinę. Włożyłem spluwę za pasek. - Wytrzyma pod naszym ciężarem? - zapytałem. - Oby!
Była długa na jakieś sześć metrów i ustawiliśmy ją prawie w pionie. Ja trzymałem za nogi, a Antek zaczął się wspinać po szczeblach. Powoli wychylił głowę ponad murem. - Co widzisz? - szepnąłem. - Pola przykryte śniegiem, a potem las. Całkiem niedaleko. Tak jak mówiłeś, będzie z kilometr. - Dobra, przestań podziwiać widoki, tylko tnij ten cholerny drut! Wyjął z kieszeni cążki. Przeciął pierwszą linię zasieków. Sięgnął wyżej i zrobił to samo z drugą. Stanął na ostatnim szczeblu i dźwignął ciało w górę. - Widzę w oddali czołgi! Jadą na północ, jakby chciały okrążyć miasteczko - powiedział i przeciął kolejny drut. Miejsca było na tyle, że mógł już bez trudu usiąść okrakiem na murze. Zdjął z ramienia sznur i zaczął go wiązać do metalowego słupka. Przyglądałem się, jak z całych sił zacisnął węzeł, a drugi koniec liny rzucił w dół. - Dobra nasza, brachu! - powiedział z radością w głosie, a ja pomyślałem, że chyba zakochał się w tym powiedzeniu. Pochylił się tak, jakby chciał dźwignąć drugą nogę i wtedy rozległ się strzał. Odrzuciło mu głowę w bok, a jego ciało niczym worek kartofli runęło tuż obok mnie. Poczułem, że moje kolana mimowolnie zaczynają się zginać. - Antek? - szepnąłem - Antek... Kurwa mać! Nie rób mi tego! Ukląkłem na śniegu i z przerażeniem spoglądałem, jak leży w nienaturalnej pozycji . - Antek - jęknąłem. Nie żył. Pochyliłem się w przód, położyłem dłonie na śniegu i miałem ochotę wyć z rozpaczy. Na prawej skroni mój kumpel miał dziurę, w którą mogłem włożyć wskazujący palec. Strzał padł od strony lasu. Leżał nieruchomo z zamkniętymi powiekami, a ja wiedziałem, że zapadł w wieczny sen. Ciepła krew topiła zmarznięty śnieg, przybierając wokół jego głowy kształt aureoli. W blasku księżyca szkarłatna maź miała kolor smoły. Nie spanikowałem, nie rzuciłem się do ucieczki, nie wspinałem się po drabinie, która sterczała oparta o więzienny mur. Klęczałem jak do modlitwy i czułem, jak w moją duszę wlewa się cały ból świata. Gorzkie łzy ciurkiem spływały po moich policzkach. Spojrzałem w niebo. Chmury ciągnące z północy wisiały nieruchomo, jakby jakaś siła zatrzymała je w miejscu. Chyba parszywy los postanowił się na mnie zemścić, za moje wszystkie podłe grzechy. Zerknąłem na drabinę i wiedziałem, że jeśli spróbuję choćby wychylić czubek głowy, snajper ukryty w leśnym gąszczu zdejmie mnie jednym strzałem. Nic nie mogłem zrobić. Nic. Styczniowy ziąb przenikał moje ciało na wskroś. Podniosłem się z klęczek i wolnym krokiem ruszyłem w stronę stolarni. Było mi wszystko jedno. Siedziałem przy oknie, drżałem z zimna i ćmiłem kolejną fajkę. Zegar na wieży wybił pełną godzinę, a potem uderzył jeszcze sześć razy. Spojrzałem na Lugera, który leżał tuż obok mnie. - Co ja mam zrobić?! Co robić?! - szeptałem pod nosem. Nie zważałem na to, czy będzie coś słychać. Pozbierałem deski porozrzucane po podłodze i z pomocą młotka oraz gwoździ zbiłem prowizoryczną drabinę. Skostniałymi palcami opatuliłem spluwę w szmatę, na której widniały plamy wyschniętego oleju i włożyłem ją w to samo miejsce, w którym spoczywała przez te wszystkie długie lata. Kwadrans przed siódmą otworzyłem drzwi stolarni. Omiotłem wzrokiem spacerniak i spojrzałem w niebo. Tarcza księżyca połyskiwała srebrnym blaskiem, a od wschodu nadciągał świt. Zerknąłem w
stronę muru. Ciało Antka leżało obok stóp drabiny. Mógłbym się wspiąć po szczeblach, mógłbym się wspiąć... - szepnąłem w myślach. Czasami żałuję, że tego nie zrobiłem. Wybrałem inne rozwiązanie. Bardziej bezpieczne. To strach sprawił, że nie podjąłem ryzyka. Zwykły, ludzki strach i naturalna chęć życia. W jedną dłoń złapałem drabinę, a w drugą łopatę i pogrzebacz. Kilka minut później byłem już w piwnicznym korytarzu. Zamknąłem wrota na dwa spusty i ruszyłem w stronę kotłowni. Otworzyłem właz paleniska i wrzuciłem tam wszystkie książki, które jeszcze leżały pod ścianą. Postanowiłem rozpalić ogień. Wyjąłem z papierośnicy fajki, jakie mi zostały i schowałem do wewnętrznej kieszeni fufajki. Złapałem za drabinę i postawiłem ją pod ścianą tuż za kotłem. Teraz mogłem swobodnie sięgnąć do wnęki, gdzie spoczywała puszka po wiśniach w czekoladzie, zawinięta w stare szmaty. Wyjąłem pakunek i zszedłem z drabiny. Włożyłem do środka papierośnicę i ołowiany odlew klucza. Zapalniczką, którą sprezentował mi Dieter, podłożyłem ogień w gardzieli paleniska, a chwilę później schowałem to bakelitowe cudo do metalowego pudełka. Tak sobie wymyśliłem, że muszę się pozbyć z kieszeni wszystkich rzeczy. Dokładnie zamknąłem wieczko i owinąłem szmatami. Pakunek wcisnąłem we wnękę najdalej, jak tylko mogłem. Połamałem drabinę. Wrzuciłem deski w ogień i zasypałem kocioł dwiema taczkami węgla. Miałem jeszcze majcher. Odwinąłem sznurek, który oplatał część służącą za rękojeść i włożyłem narzędzie do wyczystki kominowej. Potem przesunąłem skrzynię, tę której wieko było obite arkuszem ocynkowanej blachy i ustawiłem ją pod ścianą, na wprost paleniska. Uchyliłem dolny właz, żeby komin złapał lepszy cug, zapaliłem papierocha i wreszcie mogłem usiąść. Rozpaliłem w piecu tylko dlatego, że było mi zimno. Potem dorzuciłem jeszcze cztery taczki węgla. Po godzinie hajcowało się jak w piekle. Temperatura na piecu miała ponad dwieście siedemdziesiąt stopni, a wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do skali zaznaczonej na czerwono. Cylindryczny korpus kotła był tak gorący, że przy najmniejszym dotknięciu można było sobie poparzyć skórę. Nawet mi do głowy nie przyszło, że gdzieś u góry, ponad dachem pawilonu, z komina wydobywają się kłęby czarnego dymu i wzbijają ku niebiosom. Prawda jest taka, że było mi wszystko jedno, ale nie aż tak bardzo, żebym czuł obojętność dla własnego życia. Skłamałbym, twierdząc inaczej. Czułem strach. Bałem się, że za chwilę usłyszę w korytarzu odgłos kroków, że ktoś krzyknie od strony schodów: - neunundzwanzig elf! Że zjawi się któryś z esesmanów, że będzie ból i cierpienie, a może nawet przyjdzie mi spotkać się ze śmiercią. Tego właśnie się bałem. Wiatr gwizdał, wdzierając się w szczeliny okiennych futryn. Podniosłem się z miejsca i podszedłem bliżej. Po drugiej stronie szyby szalała zamieć. Świat przepadł za śnieżnobiałą kurtyną. Nie było nic widać. Szkoda, że dopiero teraz - szepnąłem w myślach. - Taka pogoda miała być w nocy. Właśnie taka! - A chwilę potem poczułem gorzki żal i smutek. - Tak miało być w nocy. Pocieszające było jedynie to, że śnieg zasypie ślady pomiędzy stolarnią, a wejściem do piwnicy. W tej chwili tylko taki był z niego pożytek. I nagle w mojej głowie pojawiła się olśniewająca myśl: - Przecież teraz, jest najbardziej odpowiedni moment, żeby przeskoczyć więzienny mur! Trudno zobaczyć co jest kilka metrów dalej! Gdzie mur, a gdzie las! - Niech to szlag! - warknąłem i spojrzałem w kierunku wnęki, w której ukryłem metalową puszkę. Chyba przestałem panować nad sobą, bo wrzasnąłem na całe gardło: - Kurwa mać! Nie było szans, żeby dostać się do wnęki i wyjąć klucz z metalowej puszki. Kocioł był potwornie gorący i wiedziałem, że jak złapię palcami za jego górną krawędź, moja skóra stopi się niczym wosk. Odpiąłem stalową linkę, która podnosiła klapę, kiedy temperatura spadała do krytycznej wartości.
Jeszcze raz sprawdziłem, czy dobrze jest zamknięty właz paleniska. Miałem nadzieję, że uda mi się wygasić ogień w kotle. Taczka, łopata, pogrzebacz, długa lanca do rozgarniania żaru i skrzynia. Nic więcej tu nie było. Żaden z tych przedmiotów nie mógł mi pomóc. - Co ja narobiłem?! Co ja narobiłem?! - powtarzałem w kółko, a dłońmi złapałem się za głowę. - Co ja, kurwa mać, zrobiłem najlepszego?! Nie zastanawiając się ani sekundy, pomknąłem w kierunku metalowych wrót. Łudziłem się, że być może będzie szansa, żeby je w jakiś sposób otworzyć. Nic z tego, były tak skonstruowane, że lewe pióro, w które wchodził trzpień zamka, dało się otworzyć tylko wtedy, kiedy najpierw otworzyło się prawe. Może pogrzebaczem uda się wygiąć stalowy rant przy zamku? - jakiś głos odezwał się w moich myślach i zaraz potem pognałem z powrotem do kotłowni. Złapałem za przedmiot i nazad. Jak na złość końcówka była zbyt gruba, żeby ją wcisnąć w szczelinę pośrodku drzwi. Bezmyślnie zacząłem walić pogrzebaczem w okolicach zamka. Tłukłem z całych sił. To nic nie dało, tylko dłonie zaczęły mnie boleć. Z nerwów nawet nie przyszło mi do mojego durnego łba, że ktoś wewnątrz pawilonu może usłyszeć hałas. Zamknąłem oczy i w myślach zacząłem odtwarzać plan więziennych budynków. Jedyna droga, którą mogłem się wydostać, wiodła... przez główne wejście. I wtem kolejna genialna myśl rozjaśniła mi umysł. - Piwniczne okna! - syknąłem sam do siebie. W dwóch pomieszczeniach, które były puste, po drugiej stronie szyby stały na baczność grube pręty. - Ciasno - szepnąłem pod nosem. Przepcham pomiędzy nimi ramię, ale na tym koniec. Myślałem, co robić dalej: - Wyrwać stal zakotwioną w murze?! Jak?! Do takiej operacji potrzeba ludzi i sprzętu! Może łańcuch i ciągnik dałyby radę. - Wpadłem do kotłowni i skoczyłem ku oknom, przez które wsypywano węgiel. Było ich cztery i żadne nie miało krat, ale od zewnątrz były stalowe okiennice zamykane na zasuwy, na które dodatkowo zakładano kłódki. Mogłem jedynie liczyć, że któraś z nich może być jakimś cudem otwarta. Stłukłem szybę pierwszego okna i z całych sił parłem na okiennicę. Nawet nie drgnęła. Z pozostałymi było to samo. Wróciłem do punktu wyjścia. Na zewnątrz była idealna pogoda do ucieczki. Wymarzona. Wiedziałem, że spieprzyłem sprawę. Lepiej tego nie mogłem spierdolić! Zamiast siedzieć w stolarni, przydreptałem tutaj, chuj wie po co?! Jak ten ostatni kretyn zamknąłem drzwi na klucz i schowałem go w miejscu, do którego za nic w świecie nie dostanę się przez kilka dobrych godzin, jak nie dłużej. Jebany kocioł pali żywym ogniem, a pierdolona drabina poszła z dymem! Tylko dureń mógł zrobić coś takiego. Dręczyła mnie myśl, że teraz wystarczyło wyjść na zewnątrz i dotrzeć do miejsca, gdzie stoi drabina oparta o więzienny mur. Do jednego z metalowych słupków, pomiędzy którymi ciągną się zasieki kolczastego drutu, jest przywiązana lina. Wszystko przygotowane, a ja utknąłem w piwnicy, jak gówno w dupie. Prawda była okrutna, bo jedyna droga na spacerniak wiodła przez wyjście z głównego budynku... Spojrzałem w okno. Na dworze szalała zamieć. Wiatr zawodził, niosąc na swoich niewidzialnych skrzydłach odgłosy wojny. Dudnienia, które docierały do moich uszu, to raczej nie były wystrzały z dział, lecz echa eksplodujących pocisków. Jednak one nie przykuwały mojej uwagi. Nawet się na tym nie skupiałem. To wcale nie było ważne. - Teraz albo nigdy! - syknąłem i dzierżąc w dłoni pogrzebacz, ruszyłem w kierunku wyjścia z piwnicy. Dotarłem do schodów. Skradałem się po stopniach niczym kot. Stąpałem najciszej, jak tylko mogłem. Zatrzymałem się tuż przed zakrętem i nadstawiłem uszu. Na więziennych korytarzach panowała głucha cisza, chociaż w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę odgłos kroków uderzających o drewniany podest. Ostrożnie wychyliłem głowę. Sekundę później nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Kurwa mać! Przecież to niemożliwe! - jęknąłem w myślach, kiedy zobaczyłem metr przede mną... zamkniętą kratę. Zawsze była otwarta. To przejście przez całe lata było otwarte na oścież. Nigdy go nie zamykano. Nigdy. W wąskiej szczelinie dostrzegłem, że zasuwa zamka jest wpuszczona w część stałą, jednak mimo
to podszedłem bliżej i złapałem za pręty. Próbowałem wpierw pchnąć, a później przyciągnąć kratę ku sobie. Drgnęła na pół centymetra i rozległ się tylko odgłos stalowego trzpienia, który uderzył o boczne ściany tunelu, w którym się chował. Za co?! Kurwa mać, za co to wszystko?! - krzyknąłem w myślach. Pozostało mi tylko wdrapać się na kocioł. Otworzyłem na moment właz paleniska, a gorące powietrze buchnęło mi prosto w twarz. Hałda żaru płonęła niczym pustynne słońce w samo południe. Chciało mi się płakać z rozpaczy. Zegar mierzący temperaturę pokazywał dwieście pięćdziesiąt stopni, a wskazówka stała uparcie w miejscu. Splunąłem na korpus kotła. Ślina odbiła się od gorącej stali niczym piłka, a to, co liznęło obudowę natychmiast zaskwierczało i w mgnieniu oka zniknęło. Zdjąłem fufajkę i przysunąłem skrzynię bliżej kotła. Stanąłem na wieku, położyłem bluzę na górnym kancie i sprawdziłem, czy dam radę się podciągnąć. Minęło raptem trzydzieści sekund, a ja już poczułem, że materiał zaczyna parzyć mnie w dłonie. Cofnąłem ręce. Spojrzałem na fufajkę. W tym miejscu, gdzie dotykała kotła, wysłużony drelich przybrał brązowy kolor. Nic z tego. Mogłem tylko czekać, aż żywioł w gardzieli paleniska zacznie słabnąć. Dramat. Tragedia. Porażka. Klęska. Żadne z tych słów nie jest w stanie oddać choćby namiastki tego, w jakim znalazłem się położeniu. Ty głupcze! Ty cholerny głupcze! - drwiący głos Końskiej zabrzmiał w zakamarkach mojego umysłu. Jak nienormalny co chwilę sprawdzałem, czy korpus kotła stygnie, a w duchu modliłem się, żeby śnieżyca trwała jak najdłużej. Nie mogłem sobie wybaczyć, że rozpaliłem ogień w kotle. Nie mogłem sobie tego wybaczyć... Trudno mi powiedzieć, ile minęło czasu. Nie słyszałem, jak zegar na wieży wybija kolejne godziny albo kwadranse. Wiatr świstał, kocioł płonął, a odgłosy strzałów i wybuchów z każdą chwilą przybierały na sile. Stałem w oknie i paliłem ostatniego szluga, kiedy nagle od strony wyjścia na pawilony rozległy się strzały, a zaraz potem usłyszałem, jak ktoś krzyczy: - Nicht schiessen! Nicht schiessen! Złapałem za fufajkę i puściłem się pędem w kierunku schodów. Przywarłem do ściany, wstrzymałem oddech i nasłuchiwałem. Krew w moich żyłach zamieniła się w rwące potoki. Rękawem bluzy przetarłem spocone czoło. Słyszałem, jak biegną dziesiątki nóg, a raz po raz do moich uszu dobiegały dziwnie brzmiące komendy. Podeszwy podkute zelówkami stukały o terakotową posadzkę. Nagle rozległy się głosy, w których czaiła się panika: - Nicht schiessen! Nicht schiessen! Znienacka rozbrzmiały wściekłe serie z karabinów maszynowych, a ich echo pomknęło więziennymi korytarzami. W odgłosy strzałów wkradły się przerażające wrzaski. Okrzyki pełne bólu i cierpienia. Całkiem blisko mnie ktoś wydzierał się ze wszystkich sił: - Wpierjod riebiata! Wpierjod! I astarożno, szto by nie ubit wsjech giermańców! Wybaczcie, że piszę tak jak słyszałem, ale nie potrafię kreślić słów cyrylicą. Nawet nie znam rosyjskiego. Rozumiem piąte przez dziesiąte, ale chyba każdy Polak potrafi skojarzyć niektóre określenia. Ruscy! - przemknęło mi przez myśl i nie wiedziałem, czy z tego powodu mam się cieszyć czy bać? - Nicht schiessen! Nicht schiessen! - Niemcy krzyczeli z wnętrza pawilonu. Szturm trwał zaledwie kilka minut, a potem wszystko ustało. Od strony holu słyszałem bezustanne odgłosy kroków i nawoływania. Zastanawiałem się, co robić? Wołać o pomoc? Wrócić do kotłowni? Zapaść się pod ziemię? Nagle ktoś wydał rozkaz: - Prawielit wsje kljetki! Nie ubiwat zakluczionych! Prawielit i zakrit! Wsje dażny bit w kljetkach!
Niemal natychmiast rozległy się dźwięki szczękających zasuw, tupot nóg biegnących po drewnianych podestach i łomot drzwi uderzających o futryny. Trudno mi opisać uczucia, jakie mnie wtedy ogarnęły. Serce waliło mi niczym młot. Z jednej strony przepełniały mnie radość i szczęście, a z drugiej krzyczały panika i strach. Naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić! Gdybym wrócił do piwnicy, to i tak mnie znajdą, ale wtedy mogliby pomyśleć, że chciałem się ukryć... Rozsądek podpowiadał, żeby wołać o pomoc. Stanąłem przed kratą, złapałem dłońmi za pręty, żeby moje ręce były na widoku i zacząłem krzyczeć: - Pomocy! Pomocy! Nagle zza rogu wyłonił się jakiś wojak z pepeszą w rękach. Skierował lufę w moim kierunku i wrzasnął: - Ruki w wierch! Nie wiedziałem, o co chodzi, ale odruchowo podniosłem ręce do góry i ukląkłem. Żołnierz zaczął coś krzyczeć do swoich. Wtem pojawiło się kilku innych, a wśród nich chyba dowódca, bo miał na sobie mundur, który go wyróżniał. Zaczął coś do mnie mówić, ale nie rozumiałem. Wyłapywałem tylko pojedyncze słowa. - Jestem Polakiem. Jestem więźniem. Polak. Jestem Polak - powtarzałem w kółko. Nie trwało długo, kiedy jeden z sołdatów przyprowadził z sobą Klunera i odezwał się do niego po niemiecku: - Otwieraj kratę! - wyraźnie było słychać, że ma niepoprawny akcent. Hauptscharführer wyglądał na przerażonego. Jego dłonie drżały, jakby były z galarety i nie potrafił wydobyć z pęku kluczy tego właściwego. Rosjanin znowu się odezwał: - Co to za człowiek? Co on tu robi? - To jeden z więźniów. Pracował w stolarni, ale do jego obowiązków należało również palenie w piecu. W piwnicy jest kotłownia, pewnie chciał się tam ukryć. Żołnierz przetłumaczył wszystko na rosyjski, a najważniejszy z czerwonoarmistów pokiwał głową i powiedział jakieś słowo, którego kompletnie nie zrozumiałem. Domyślałem się tylko, że tak po ichniemu nazywano osobę pełniącą funkcję palacza. Potem rzucił jeszcze kilka słów i jeden z wojaków złapał mnie za kołnierz fufajki i pchnął w kierunku wejścia do pawilonu. Na korytarzu pod ścianą klęczeli esesmani z rękami założonymi na karkach. Było ich kilkunastu. Pod schodami leżeli w rzędzie zabici Niemcy. Krew z ran postrzałowych sączyła się po terakotowej posadzce. - Nu idi idi! - żołnierz pchnął mnie w kierunku schodów. Zerkałem ukradkiem we wszystkie strony, ale nigdzie nie widziałem więźniów. Większość cel była zamknięta na zasuwy, a dookoła tylko radzieccy sołdaci. W mojej pamięci odżyły wspomnienia z 1939 roku, kiedy Niemcy przejęli więzienie... Teraz wszystko wyglądało tak samo, tylko żołnierze mieli na sobie inne mundury. Dotarliśmy na ostatnią kondygnację pawilonu numer 3. Wojak trącił mnie w ramię lufą pepeszy. Odruchowo spojrzałem na niego, a on kiwnął głową w kierunku otwartej celi, dając mi do zrozumienia, że mam wejść do środka. Kiedy mijałem drzwi, zerknąłem na ich numer. Czterysta sześćdziesiąt trzy. I co wy na to? Kolejny zbieg okoliczności? Przypadek? Ślepy traf? Gówno prawda! Możecie myśleć, co chcecie. Ja wiem swoje, klątwa liczby trzynaście wisiała nade mną jak topór nad karkiem straceńca. Okno celi, w której mnie zamknął żołnierz, spoglądało na wschód i widziałem cały spacerniak jak na dłoni. Śnieg nadal sypał, ale wiatr ucichł i zamieć ustała. Nie musiałem wytężać wzroku, pod murem widziałem drabinę i szczeble pokryte białym puchem, które wyraźnie odznaczały się na ceglastej ścianie.
Ciało Antka leżało obok, przysypane styczniowym śniegiem. Wiem, jakie macie wyobrażenie o tym, bo ufam, że większość z was miała okazję widzieć archiwalne filmy, jak armia sprzymierzonych albo alianci wyzwalają obozy koncentracyjne. Ja też oglądałem takie obrazki. Wojsko otwierało bramy i wypuszczało wygłodzonych ludzi w pasiakach. Pewnie tak było... A ilu z was widziało wyzwolenie więzienia? No właśnie. Chyba nikt. Tu nie było braterskich uścisków i przyjacielskiego poklepywania po plecach. Nic z tych rzeczy. Siedziałem w celi i zastanawiałem się, jaka teraz nastanie rzeczywistość? Czy są jeszcze inni więźniowie? Skoro widziałem esesmanów, to logika podpowiadała, że musieli też być osadzeni. A jeśli Rosjanie będą tu rządzić, to co wtedy? Późnym popołudniem zobaczyłem jak, grupa kilku umundurowanych ludzi kręci się obok drabiny. Jeden z nich odgarnął śnieg ze zwłok Antka. Stali tam przez dobrą chwilę, rozmawiali i rozglądali się dookoła. Do końca dnia nikt nie zajrzał do mojej celi, chociaż po drugiej stronie drzwi cały czas było słychać odgłosy tętniącego życia. Wieczorową porą na więziennym korytarzu zabrzmiała muzyka. Ktoś grał na harmonii skoczne melodie, a odgłos klaszczących dłoni wybijał rytm do taktu. Raz po raz rozlegały się salwy gromkiego śmiechu. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. W celi panowała chyba taka sama temperatura jak na zewnątrz. Opatuliłem się kocem i leżałem zwinięty w kłębek. Nie wiem czego się spodziewałem. Nigdy nie wyobrażałem sobie, jak będzie wyglądał ten dzień, kiedy zjawią się tutaj nasi. Nasi - przemknęło mi przez myśl. - Jacy oni nasi? Kiedy się obudziłem, na dworze było już jasno. Usiadłem na pryczy i przetarłem dłońmi zmęczone oczy. Pogłaskałem się po zarośniętych policzkach. Musiałem wyglądać jak jakiś dzikus, który przez miesiąc błąkał się wśród leśnej głuszy. Czułem też potworny głód. Dawno mnie tak nie ssało w trzewiach. Dobrze, że chociaż we wiadrze było trochę wody. Podniosłem się i podszedłem do okna. Po zwłokach Antka i drabinie wspartej o mur nie został żaden ślad. Niebo było pogodne, a widoczność całkiem dobra. Dostrzegłem, że od strony lasu sunie w kierunku Wronek niekończąca się kolumna pojazdów i czołgów. Minęło południe, kiedy usłyszałem czyjeś kroki na drewnianym podeście. Po chwili rozległo się szurnięcie zasuwy, a ja poderwałem się na równe nogi i stanąłem na baczność obok okna. W świetle drzwi zobaczyłem polskiego żołnierza. Na głowie miał ciemnozielony hełm, gdzieniegdzie wgnieciony i porysowany, a pośrodku widniał namalowany białą farbą wizerunek orła z rozpostartymi skrzydłami. - Ty byłeś tutaj palaczem? - zapytał. - Tak - kiwnąłem głową. - Wychodź! Ruszyliśmy schodami w dół. Na sterowni roiło się od ludzi w szaro-zielonych mundurach. Byli tam zarówno Rosjanie jak i Polacy. Kilku z nich, prawdopodobnie byli to oficerowie, pochylało się nad biurkiem, na którym leżała rozpostarta mapa. Podeszliśmy blizej, a wtedy żołnierz, który zabrał mnie z celi, zasalutował i wyrzucił z siebie jednym tchem: - Towarzyszu kapitanie, melduję doprowadzenie palacza! W naszą stronę obrócił się mężczyzna, który miał na głowie rogatywkę ze sztywnym daszkiem. Na otoku widniały wyhaftowane srebrną nicią cztery gwiazdki, a ponad nimi był przypięty metalowy orzełek. Oficer spojrzał na mnie i zapytał: - Wy jesteście tym człowiekiem, który obsługiwał tutejszą kotłownię? - Tak, proszę pana - odparłem. - Panowie, to byli za sanacji, ale na nasze szczęście tamte czasy już dawno minęły - powiedział
oschłym tonem. - Rozpalicie w piecu, żeby do wieczora było tu ciepło. Zrozumiano? - Tak jest! - Darowałem sobie tytułowanie go "panem". I byłem zaskoczony, że mówi do mnie w liczbie mnogiej, no chyba że ktoś razem ze mną miał się tym jeszcze zająć. - Problem w tym, że zostało niewiele węgla - rzekłem. - To będziecie palić drzewem - stwierdził. - Efekt może być mizerny, bo to kocioł parowy, a obiekt jest duży i potrzebuje... - Skoro nie ma węgla, to będziecie palić drzewem! - wpadł mi w zdanie. Drugim uchem usłyszałem, jak inny z polskich oficerów powiedział do kogoś, że w celach jest zamkniętych ponad dwieście osób. - Rozruch kotłowni, żeby pracowała pełną mocą, może potrwać dwa lub trzy dni - powiedziałem, a w tym samym momencie gdzieś w zakamarkach mojej czaszki zapłonęła sygnalizacyjna iskierka. - Jak to dwa lub trzy dni? - warknął kapitan. - Dziś rano widzieliśmy, że dym unosi się z komina. - Zgadza się - odparłem - ale trzeba otworzyć zawory i odpowietrzyć piony na każdym z pawilonów, bo Niemcy ich nie ogrzewali, a to wiąże się również z regulacją kotła. Już dzisiaj będzie czuć ciepło, ale dopiero za dwa lub trzy dni instalacja... - Jak wy się nazywacie? - Znowu nie pozwolił mi skończyć. Spoglądał na mnie podejrzliwym wzrokiem. To pytanie było dla mnie zaskakujące, a w głowie krzyknęła jakaś krótka myśl - Tylko nie kłam! - Stanisław Żabikowski - przedstawiłem się. - Słuchajcie, Żabikowski, nie interesują mnie żadne techniczne sprawy, ma być ciepło! Zrozumieliście? Ten żołnierz będzie was pilnował. - Wskazał dłonią na tego, który mnie przyprowadził na sterownię. - Zróbcie co należy, rozpalcie ogień, a później się do mnie zameldujecie. Obaj. - Tak jest, towarzyszu kapitanie! - Wojak, który został mianowany moim opiekunem, zasalutował. - Dajcie mu najpierw coś zjeść! - Kapitan zmierzył mnie wzrokiem. - A potem do roboty! - Tak jest, towarzyszu kapitanie! - No idźcie, idźcie już! - Machnął dłonią, odwrócił się do nas plecami i pochylił nad mapą. Minęliśmy drzwi wyjściowe i stojąc na szczycie schodów, zobaczyłem przedziwny widok. Na więziennym dziedzińcu, pośród zaparkowanych pojazdów, kręciło się mrowie ludzi i panował niesamowity gwar. Śmiechy, chichy, rozmowy, kłótnie. Brama wjazdowa była otwarta na oścież, a ulicą ciągnącą się wzdłuż więziennego muru sunęły w zachodnim kierunku czołgi, ciężarówki, gaziki, samobieżne działa i Bóg wie co jeszcze. Warkot przejeżdżających pojazdów potęgował wrzawę. - Stój! - rozkazał żołnierz, który mnie eskortował. Przez chwilę rozglądał się, szukając wzrokiem czegoś lub kogoś, a potem wskazał dłonią w kierunku polowej kuchni, która stała przed budynkiem, gdzie mieściły się garaże. - Tam idziemy - powiedział i szturchnął mnie w ramię. - Ruszaj przodem! Przeciskaliśmy się przez tłum. Chyba nigdy w życiu nie widziałem tak wielu ludzi skupionych na tak niedużym skrawku ziemi. No chyba że przed kościołem podczas ceremonii na Boże Ciało. Nagle ktoś obok krzyknął: - Hej Kola, Kola smatri! Z drugiej strony ktoś niechcący potrącił mnie w łokieć kolbą karabinu. Po prawej zobaczyłem Rosjanina, który trzymał pod pachą pikowany waciak i podwijał lewy rękaw mundurowej bluzy. Na przedramieniu miał chyba z dziesięć zegarków! Obok niego stał polski szwej, a w dłoni trzymał eleganckie, skórzane rękawiczki. - Nu dawaj dawaj, pamieniajem! - Zachęcał go ruski i kręcił ręką, na której miał zegarki. - A paszoł won! - Żołnierz zrobił kwaśną minę. - Spierdalaj mi z tymi zegarkami! W nozdrzach poczułem zapach tytoniu. Facet po lewej pykał sobie w najlepsze fajkę. Nagle zderzyłem się z człowiekiem, który miał obandażowaną głowę.
- Jak leziesz, matole?! - warknął do mnie. - Ślepy jesteś?! Nawet nie zdążyłem przeprosić, bo zniknął za czyimiś plecami. Po chwili dotarliśmy do polowej kuchni. Mój opiekun wdał się w rozmowę z grubym kuchtą, a ten chyba nawet go nie słuchał, bo w kółko powtarzał jedno zdanie: - Każdy chce tylko kurwa żreć i żreć! Dopiero jak usłyszał, że taki rozkaz wydał kapitan Zbigniew Hajma, to od razu zmiękła mu rura. Minutę później trzymałem w dłoniach ciepłą menażkę. Staliśmy obok polowej kuchni, a ja łapczywie zjadałem znienawidzoną przeze mnie kaszę ze skwarkami. Była pyszna. W głębi duszy miałem obawę, czy poradzę sobie z uruchomieniem całego ogrzewania. Postanowiłem, że pootwieram zawory w piwnicach każdego pawilonu i puszczę ciepło do wszystkich cel. Miałem okazję to zrobić i nieważne, że w więzieniu było ponoć zamkniętych ponad dwieście osób. Nie chodziło mi o to, żeby innym zrobić dobrze. Myślałem tylko o sobie. Mieliśmy 25 stycznia, zima mogła jeszcze długo potrwać, a ja miałem dość chłodu i spania w pełnym rynsztunku. Poza tym zawsze mogli mnie przenieść do innego pawilonu... Wyobrażacie sobie?! Naprawdę tak myślałem! Jakbym już wtedy wiedział, że zostanę w tym parszywym miejscu, że więzienne mury nie pozwolą mi odejść. Przeszliśmy wszystkie piwniczne korytarze, odkręciłem zasuwy każdego zaworu, a potem wróciliśmy do kotłowni. W myślach przypominałem sobie wszystkie czynności, które wykonywał Rudolf podczas pierwszego uruchomienia. Kilka razy próbowałem nawiązać rozmowę z żołnierzem, który mnie pilnował, ale on chyba nie był skory do gadki. Za każdym razem gasił moje chęci jednym zdaniem: - Przestań klepać dziobem, tylko rób swoje! No trudno - przemknęło mi przez myśl - nic z niego nie wyciągnę. Późnym popołudniem w kotle płonął ogień, a ja starałem się wyregulować słup wody obserwując zegar ciśnienia. Wskaźnik temperatury pokazywał dwieście dziesięć stopni. Spojrzałem na resztkę węgla, która leżała w rogu pomieszczenia i pomyślałem, że opału wystarczy najwyżej na kilka dni. - Gotowe - powiedziałem do tego mruka w polskim mundurze. Kiedy znaleźliśmy się w przejściu pomiędzy pawilonem numer 1 a holem głównego budynku, zobaczyłem, że na więziennym korytarzu klęczą odziani w poszarpane drelichy ludzie z rękami na karkach. Byli brudni, zarośnięci, wygłodzeni, zmęczeni i schorowani. Przed nimi stało kilku mundurowych. Żołnierz, który spędził ze mną większość dnia, kazał mi iść w stronę schodów wiodących na sterownię. Ci, którzy klęczeli, spoglądali w naszą stronę. Widziałem wśród nich znajome twarze warsztatowców. Był tam też Lucek, z którym lata temu demontowałem urządzenia w podziemiach izolacyjnego. Nagle usłyszałem, jak ktoś rzucił pogardliwym tonem: - Neunundzwanzig elf jak zwykle się ustawił! Obróciłem głowę i chociaż nie dostrzegłem tego, który tak twierdził, od razu zrozumiałem, że przeszłość nie poszła w zapomnienie. Na sterowni mój opiekun złożył meldunek jednemu z mężczyzn, do którego mówił "towarzyszu sierżancie". Ten przez chwilę patrzył w taki sposób, jakby miał do mnie jakieś pretensje i powiedział: - Kapitan Hajma jest w budynku obok bramy wjazdowej. Kilka minut później znaleźliśmy się na więziennym dziedzińcu. Nie było już samochodów i żołnierzy, nie było polowej kuchni. Po prawej stronie stały zaparkowane wojskowe gaziki, brama była zamknięta, a
obok niej sterczało dwóch radzieckich żołnierzy. Kątem oka dostrzegłem, że na filarze powiewają flagi. Jedna nasza, biało-czerwona, a druga sowiecka. Na dworze skradał się styczniowy zmierzch. Okna budynku administracyjnego, w którym jeszcze kilka dni temu urzędowało gestapo, płonęły żółtym światłem. Przy drzwiach wejściowych stał Hajma i rozmawiał z jakimś człowiekiem, który miał na sobie buty z długimi cholewami, zielone bryczesy oraz czarną skórzaną kurtkę ściągniętą w pasie i sięgającą do połowy bioder. Zmierzaliśmy w ich kierunku. Facet, z którym rozmawiał Hajma, był chyba jakimś ważniakiem, bo wydawał mu polecenia. Zdążyłem usłyszeć, jak powiedział: - I tak, jak mówiliśmy wcześniej, towarzyszu. Dopilnujecie, żeby wszystkie skrzynie z dokumentami, które znaleźliśmy w wagonie na stacji kolejowej, trafiły tutaj w nienaruszonym stanie. - Wymienił z kapitanem uścisk dłoni, założył skórzaną czapkę z daszkiem, wdział rękawiczki i ruszył w stronę wejścia na dyżurkę. Zdziwiłem się, że tak płynnie mówił po polsku, ponieważ w klapie skórzanej kurtki miał przypiętą czerwoną pięcioramienną gwiazdę. Ten mężczyzna to był Igor Jaszczuk vel Izaak Zingebaum. Żyd z krwi i kości urodzony w Polsce, ale o tym, miałem się dopiero dowiedzieć w przyszłości. Zanim żołnierz zdążył otworzyć usta, Hajma zapytał: - Rozpaliliście w kotle? - Tak jest, towarzyszu kapitanie! - Wojak wyrzucił z siebie. - Nie was pytałem, tylko... - Zrobił pauzę, jakby chciał sobie coś przypomnieć. - Żabikowski, tak? Tak się nazywacie? - zwrócił się do mnie. - Tak jest, panie... - i zaraz się poprawiłem - towarzyszu kapitanie! - Tak więc wy, Żabikowski, tymczasowo będziecie pełnić obowiązki palacza - powiedział i ruszył przed siebie. - No chodźcie chodźcie - rozkazał. Ruszyliśmy w stronę wejścia do głównego budynku. - Ile razy na dobę trzeba podkładać węgla? - zapytał. - Trzy razy - odparłem. - O szóstej rano, o czternastej i o dwudziestej drugiej. - Specjalnie tak powiedziałem, żeby nie budzili mnie o czwartej nad ranem. Dość miałem wstawania przed świtem. Opału wystarczy na kilka dni... - Będzie czym palić, Żabikowski - wpadł mi w zdanie. - Nie zaprzątajcie sobie tym głowy. Kiedy kroczyliśmy holem w kierunku pawilonu numer 1, zdobyłem się na odwagę i zapytałem: - Towarzyszu kapitanie, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? - Nie teraz, Żabikowski, nie teraz - rzucił na odczepnego i machnął ręką. - Przyjdzie czas, że będziemy rozmawiać. Tego możecie być pewni. - Ale ja muszę z towarzyszem kapitanem zamienić kilka słów na temat obsługi kotłowni. Zatrzymał się, spojrzał mi w oczy i zapytał: - O co wam jeszcze chodzi, Żabikowski? Zacząłem mówić i wszystko starałem się przedstawić w taki sposób, żeby mu uzmysłowić, iż nie jest to taka prosta sprawa. Trochę czarowałem, co oczywiście było ryzykowne, ale liczyłem na jego niewiedzę w tym temacie. Z mojej strony to było czyste cwaniactwo, gdyż instynkt podpowiadał mi, że towarzysz kapitan musi mnie uznać za niezbędną osobę. Rzuciłem też kilka słów o usuwaniu popiołu i beczkach stojących przed wejściem. Niby błaha sprawa, a jednak szalenie ważna. - Spokojnie, Żabikowski, poradzimy sobie ze wszystkim - odezwał się dopiero wtedy, kiedy skończyłem mówić. Nawet nie raczył mi powiedzieć, że Hauptscharführer Kluner oddał mu pęk kluczy, które zawsze nosił zawieszone u paska i osobiście pokazał, który pasuje do konkretnych drzwi. Zmierzaliśmy w stronę sterowni. Więzienny korytarz był pusty, a wszystkie cele zamknięte. Hajma zwołał ludzi i wydał im polecenia. Oznajmił również, że jestem człowiekiem odpowiedzialnym za palenie w piecu, co bardzo mnie ucieszyło. Towarzysz sierżant miał dopilnować, żebym o właściwych
godzinach dokładał do paleniska. Potem jednemu z żołnierzy kazał odprowadzić mnie do celi. Opowiem wam w skrócie, jak było przez pierwsze dni. Karmili nas dwa razy dziennie. Nikt nie został wypuszczony na wolność, a w pawilonie numer 1 sowieci zamknęli esesmanów, którym udało się przeżyć szturm na więzienie. Przez ponad dwa tygodnie dostawaliśmy suchy prowiant. Kromka chleba i kawałek słoniny. Kuchnia zaczęła działać dopiero w połowie lutego. Nie było kąpieli i fryzjera. Zarosłem jak zbój i śmierdziałem jak wieprz. W asyście wartownika opuszczałem celę trzy razy dziennie i ruszałem do pracy w kotłowni. Zawsze wtedy obserwowałem, co się dzieje i widziałem, że na więziennych korytarzach jest więcej ruskich niż naszych. Nikt ze mną nie rozmawiał. Polscy żołnierze zachowywali się tak, jakby mieli rozkaz milczeć. Pamiętam, że któregoś dnia leżałem na pryczy i zastanawiałem się, czy ta rzeczywistość jest prawdziwa? A może ja tylko śniłem jakiś koszmar? A może umarłem, a moja potępiona dusza trafiła do piekła, które wygląda dokładnie tak samo jak wronieckie więzienie? Każdego dnia przemierzałem tę samą trasę cela, korytarz, kotłownia, korytarz, cela... Żołnierze od pierwszego dnia zaczęli mnie przezywać Diabeł. Chodziłem brudny, byłem czarny od sadzy, pyłu i węgla. Podziemia zostały moim królestwem, więc chyba miałem dużo wspólnego z prawdziwym czartem. Po czterech dniach skończył się węgiel, więc ruscy zaczęli demolować sprzęty. Rozwalali biurka, szafy, regały, krzesła, ławki, trafiły się nawet drzwi. Zdewastowali większość pomieszczeń biurowych i opróżnili z drewna stolarnię. Zastanawiałem się, kiedy zbiorą z cel stoły, półki i taborety, bo wszystko wskazywało na to, że one też pójdą z dymem. Problem miał jednak inną naturę. Taki opał nie był w stanie utrzymać odpowiedniej temperatury w tak dużej instalacji. Przez kolejne dwie doby nie wychodziłem z piwnicy, bo drzewo paliło się w try miga. Trudno mi powiedzieć, kto rządził wtedy w więzieniu. Czerwonoarmiści zachowywali się tak, jakby mieli w dupie rozkazy naszych oficerów i robili, co chcieli. Panował nieopisany chaos. Wieść o tym, co dzieje się w kotłowni, dotarła do uszu kapitana Hajmy, a on podjął odpowiednie kroki, żeby zapanować nad sytuacją. Trzeciego dnia przed południem pojawiła się pierwsza ciężarówka z węglem. Z tego, co udało mi się podsłuchać, to armia sprzymierzonych ruszyła w miasto i zaczęła cywilom rekwirować opał. W ciągu dwóch dni przywieźli tyle węgla, jakby chcieli zrobić zapasu na na najbliższych pięć lat. Pierwsze zmiany nastąpiły w drugą niedzielę lutego. Tuż przed południem otwarto wszystkie cele w pawilonie numer 3, a osadzeni zostali wyprowadzeni na więzienny korytarz. Wyglądaliśmy jak zwierzęta. Wszyscy jak jeden zarośnięci i odziani w podarte łachmany. Było nas może z pięćdziesięciu. Większość stanowili warsztatowcy, pozostałych widziałem pierwszy raz w życiu. Żołnierze kazali nam stanąć w rzędzie wzdłuż ściany. Sterczeliśmy tam przez dobrych piętnaście minut, aż wreszcie pojawiło się kilku polskich oficerów, a wśród nich towarzysz kapitan Hajma. - Dzisiaj zostaniecie ostrzyżeni i wykąpani. - Hajma szedł wolno, spoglądając po naszych twarzach. W najbliższych dniach każdy z was zostanie przesłuchany. Uporamy się z tym w ciągu tygodnia, a zweryfikowani pozytywnie opuszczą więzienie. Wtem jeden z ludzi padł na kolana i powiedział drżącym głosem: - To my, przez tyle lat czekaliśmy na was, aż się zjawicie i przepędzicie stąd Niemców. Czekaliśmy na wolność, a wy chcecie nas jeszcze przesłuchiwać?! Hajma podszedł do niego i prawie wrzasnął: - Powstańcie! Mężczyzna uniósł do góry głowę, a wtedy towarzysz kapitan zdzielił go dłonią w policzek. - Powstańcie! - rozkazał ponownie. Jednak tamten chyba nie miał zamiaru podporządkować się jego słowom. Hajma obrócił się przez ramię i powiedział do dwóch żołnierzy, którzy stali tuż obok: - Odprowadzić do izolatki! Wojacy chwycili więźnia pod pachy i ruszyli w stronę wyjścia z pawilonu. Mężczyzna nie stawiał oporu, szedł przed siebie i wrzeszczał:
- Jesteście gorsi niż Niemcy! Gorsi! Spoglądaliśmy na maszerujących i nikt nie śmiał odezwać się choćby słówkiem. Tego dnia każdego z nas ostrzyżono do gołej skóry, a potem wszyscy zostaliśmy zaprowadzeni do łaźni. Kiedy w szatni zaczęliśmy ściągać nasze łachy, zapanował taki smród, że eskortujący nas żołnierze zaczęli zakrywać nozdrza i otwierać na oścież okratowane okna. Mroźne powietrze rozpędziło potworny odór. To była nasza pierwsza kąpiel w tym roku. Hajma twierdził, że uporają się z przesłuchaniami w ciągu tygodnia, ale to była czysta fikcja, bo ja czekałem na swoją kolej prawie miesiąc. W tym czasie działo się wiele przedziwnych rzeczy i przestałem już cokolwiek rozumieć. Przy okazji muszę wam powiedzieć, że zmieniło się również więzienne życie. Raz w tygodniu, konkretnie rzecz ujmując w każdą niedzielę po południu, zjawiał się w mojej celi wojskowy wartownik i przyprowadzał z sobą więźnia, który pełnił rolę cyrulika. Facet miał taką ręczną maszynkę, którą strzygł mi łeb do gołej skóry, a potem na sucho golił brzytwą zarost. Nigdy nie zostawał ze mną sam na sam ani na sekundę. Dwa razy dziennie serwowano nam do cel posiłki. Śniadanie i kolację. Żarcie było parszywe. Żadnych urozmaiceń. Do jadłospisu na stałe weszły kasza, ziemniaki w łupinkach, zupa jarzynowa, w której pływało więcej obierek niż warzyw, chleb, salceson, cebula, śledzie i raz w tygodniu jakaś gotowana padlina. Bomby opróżniano w piątek wieczorem, a funkcyjnego nie nazywano już kalifaktorem lecz dyżurnym, który tak samo jak fryzjer zjawiał się w asyście żołnierza. Panował też całkowity zakaz rozmów pomiędzy więźniem, a dyżurnym. Celę opuszczałem trzy razy na dobę tylko po to, żeby dołożyć do kotła i wywieźć popiół. Polscy żołnierze, tak jak już wspominałem wcześniej, zachowywali się w taki sposób, jakby otrzymali rozkaz, który zabraniał im rozmawiać. I cały czas tylko: "szybko, szybko", "robić robić" i wracamy. Z ruskimi było lepiej. Oni przynajmniej coś gadali po swojemu, a jak zeszliśmy do kotłowni, to nigdy nie było pośpiechu. Jeden z nich na imię miał Sasza, ale wszyscy na niego wołali Saszka był całkiem sympatycznym gościem. Ten to zawsze miał czas. Kiedy dorzucałem do paleniska, Saszka siadał na skrzyni i robił sobie skręta. Pewnego razu zobaczył, że patrzę na niego tak, jakby oczy miały mi wyskoczyć i pyta: - A ty poljak, kurisz? - Zaczął wykonywać pewne gesty, a ja domyśliłem się, że pyta czy palę. Pokiwałem twierdząco głową i mówię do niego: - Kurisz. Zaśmiał się, po czym zrobił mi szluga. Pewnie wydaje wam się dziwne, że doskonale pamiętam takie duperele jak palenie fajek, ale ja nie ukrywam, że od niepamiętnych czasów to była moja jedyna przyjemność. Słabość i przyjemność. Nigdy nawet nie pomyślałem o tym, żeby rzucić to świństwo i mieć zdrowe płuca. Po prostu uwielbiam palić. Każdego dnia modliłem się w duchu, żeby to właśnie Saszka szedł ze mną do piwnicy. Szkoda, że zdarzyło się to tylko kilka razy. Miał mocny tytoń. Kiedy człowiek się sztachnął dymem, to aż kręciło się w głowie. Pewnego razu siedzimy obok siebie, jaramy faje, a on mówi: - No tak poljak, ty jeszcio pomnisz moje sława. Wy teraz wsje nasze, tu budjet sowieckij sajuz! - A potem gadał jak nakręcony, chociaż chyba doskonale zdawał sobie sprawę, że mało co rozumiem. Te dziwne rzeczy, o których napomknąłem kilka zdań wyżej, zaczęły się dziać już w lutym. Któregoś dnia leżałem na pryczy, kiedy nagle usłyszałem jakieś głosy na spacerniaku. Podniosłem się z wyra i podszedłem do okna. Zobaczyłem coś zaskakującego. Wzdłuż drucianej siatki maszerowała grupa jeńców. Było ich kilkunastu, a każdy odziany... w mundur polskiego żołnierza! Obok nich eskorta pod bronią, sowieci i nasi. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że być może to jakiś oddział Niemców, którzy przebrali się w polskie uniformy. Innego razu wieczorową porą wracam z kotłowni, kiedy nagle z megafonów zaczął się rozlegać sygnał alarmowy. Zląkłem się. Każdy by się przecież wystraszył słysząc ten dźwięk, prawda? Nalot? Ostrzał? Co się dzieje?! Wtem widzę, jak obok dyżurki nasi żołnierze
ustawiają się w dwuszeregu. Hełmy na głowach, karabiny w dłoniach, a kapral, który ogłosił zbiórkę, zaczyna mówić, że jadą do lasu na polowanie. Na polowanie?! - przemknęło mi przez myśl. Wszystko stało się jasne jakiś czas później. Jeńcami okazali się chłopcy z AK, a polowaniem nazywano obławy na naszych partyzantów, którzy ukrywali się w okolicznych lasach. Cóż wam będę klarował, domniemywam, że wiecie co działo się w tamtych czasach. Nie wszyscy chcieli sowieckiego braterstwa, niektórzy zdawali sobie sprawę, czym to grozi. Moje przesłuchanie odbyło się 8 marca. Przed południem zjawił się wartownik i zaprowadził mnie do gabinetu, w którym kiedyś urzędował aspirant Szumski. Kiedy przekroczyłem znajomy próg, pomyślałem o tym, że ironia losu bywa nieprzewidywalna. Jak to możliwe, że z dziesiątek pomieszczeń towarzysz Jaszczuk wybrał sobie akurat to?! Jaszczuk i Hajma siedzieli za biurkiem, na którym piętrzyła się sterta szarych teczek. - Siadajcie Żabikowski - powiedział towarzysz kapitan i wskazał dłonią na krzesło. - Porozmawiamy sobie o waszym pobycie w tym więzieniu. - Jednocześnie spoglądał na mnie badawczym wzrokiem. Po chwili otworzył teczkę, która spoczywała tuż przed nim i zaczął czytać. - Stanisław Żabikowski, urodzony 17 października 1900 roku w Kaliszu. Nie macie żony, nie macie dzieci, wasz ojciec zmarł, kiedy mieliście pięć lat - zaczął wyliczać, a potem stwierdził: - W młodości byliście związani z ruchem proletariackim. - Miałem wrażenie, jakby z uznaniem pokiwał głową. - Ale to było dawno temu i możliwe, że zmieniliście poglądy... Z zawodu jesteście stolarzem, tak? Zgadza się? - zapytał. Miał moją teczkę, tylko tam znajdowały się takie informacje. - Tak jest towarzyszu kapitanie - odparłem - zgadza się. - Nas interesuje Żabikowski, jak to się stało, że przetrwaliście wojnę w tych murach? Nie było sensu, żebym kłamał. Mogłem pominąć jakieś fakty, ale musiałem mówić prawdę. Skoro interesowała ich wojna, zacząłem snuć swoją opowieść, od chwili, kiedy Niemcy znaleźli mnie w celi. Kiedy ja mówiłem, Jaszczuk od czasu do czasu kreślił coś w swoim kajecie. Nie przerywali mi. Nie wpadali w słowo, żeby zadać dodatkowe pytania. Pomny na moje zeznania, których w 1939 roku wysłuchał cierpliwie major Ficken, postanowiłem, że nie będę im sugerował, iż moja znajomość więziennego życia może być w jakikolwiek sposób przydatna. Położyłem jedynie nacisk na moje stolarskie umiejętności. Oczywiście ani słowa nie szepnąłem o tym, że ja i Antek zbudowaliśmy szubienicę, po której nie pozostał już żaden ślad. Kiedy skończyłem, Jaszczuk zapytał o coś, czego też nie powiedziałem: - A dlaczego wołali na was neunundzwanzig elf? - To z powodu numeru, który widniał na mojej bluzie. Te słowa po niemiecku znaczą dwadzieścia dziewięć jedenaście. - Tak dobrze znacie niemiecki? - Nie tyle pytał, co stwierdzał. - Nie znam niemieckiego. Rozumiem tylko niektóre komendy. Przez tyle lat człowiek chcąc nie chcąc osłuchał się z pewnymi słowami - skłamałem. - Niektórzy z więźniów twierdzą, że cieszyliście się tutaj jakimiś szczególnymi względami. - Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. - Względami? - Nie musiałem udawać oburzenia, czułem je całym sobą. Niektórzy z więźniów twierdzą - powtórzyłem w myślach i zdałem sobie sprawę, że oto przeszłość zacznie się za mną wlec jak smród za furmanką pełną gnoju. - Jak to się stało, że znaleźliśmy was zamkniętego w piwnicy? Inni byli w celach - powiedział Jaszczuk. - A inni leżeli zabici pod murem - dodał Hajma. - Przez całą wojnę pełniłem obowiązki palacza. Niemcy nie mieli zwyczaju posyłać ze mną wartownika - odparłem.
- Nie mieli takiego zwyczaju? - Hajma powtórzył podejrzliwie i pokiwał głową. - A jak to się stało, że krata była zamknięta na klucz, a wy w piwnicy? - zapytał. - Nie wiem - odparłem. - Krata zawsze była otwarta. Nie mam pojęcia dlaczego tamtego dnia, kiedy zdobyliście więzienie, ktoś zamknął przejście. - W duchu modliłem się, żeby uwierzyli w te słowa. - A jak się nazywał ten, który leżał zabity obok drabiny opartej o mur? - Jaszczuk chyba chciał mnie wziąć z zaskoczenia. Starałem się, żeby na mojej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - Nie bardzo rozumiem - odparłem. Mężczyźni zerknęli po sobie i już więcej nie podjęli tego tematu. Towarzysz Hajma sięgnął po moje akta, przez chwilę je wertował, po czym otworzył szufladę w biurku i włożył je do środka. - Dobrze Żabikowski - odezwał się po chwili - zweryfikujemy wasze zeznania, sprawdzimy, przyjrzymy się wszystkiemu dokładnie i wtedy postanowimy, co dalej z wami począć. Jeszcze będziemy rozmawiać. Będziecie nadal pełnić obowiązki palacza, a za pewien czas wrócicie do pracy w stolarni. Spojrzał w lewo i dodał: - O proszę, tutaj przydałby się jakiś regał na akta. W drodze powrotnej do celi stwierdziłem, że to nie było żadne przesłuchanie tylko zwykła rozmowa. Dopiero w przyszłości miałem się przekonać, jak bolesne jest składanie zeznań... Dni wolno sunęły do przodu. Tego roku święta wielkanocne przypadały na przełomie marca i kwietnia, a wraz z ich nastaniem skończył się sezon grzewczy. Raz na dwa tygodnie pędzili nas do kąpieli i tylko wtedy widywałem innych więźniów. Po wyjściu z cel ustawialiśmy się w dwójkową kolumnę i padała komenda: - Zakaz rozmów! Sowietów ciągle było więcej niż naszych. Żołnierze, którzy eskortowali nas do łaźni, w trakcie drogi nie szczędzili nam kuksańców i kopniaków. Robili to zupełnie bez powodu. Tylko po to, żeby stwarzać atmosferę zastraszenia i niepewności. Zwróciłem uwagę, że podczas każdej zbiórki na sterowni stał jakiś oficer i opierając się o barierkę, obserwował ich poczynania. Czasami w środku nocy słyszałem trzaskanie drzwi i odgłosy zamieszania dobiegające z korytarza. Pewnego razu widziałem z okna celi, jak na spacerniaku grupa więźniów klęczała przez calutki boży dzień z rękami podniesionymi do góry. To wszystko było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. W mojej głowie rodziły się tysiące pytań, ale nie znałem żadnej odpowiedzi. Nie miałem pojęcia, czy wojna się już skończyła? Czy Niemcy skapitulowały? Czemu traktują nas w taki podły sposób? Kiedy to się skończy? We wtorek, 17 kwietnia, do mojej celi wpadło dwóch ruskich. Zachowywali się bardzo agresywnie. Wrzeszczeli coś po swojemu, zaczęli mnie szarpać i popychać. Upadłem na podłogę, a wtedy jeden z nich chwycił mnie za kołnierz bluzy i zaczął wlec za próg, chociaż nie stawiałem żadnego oporu. Drugi natomiast błyskawicznie zdjął z ramienia pepeszę, odbezpieczył i skierował lufę w moją stronę. Gdyby palec omsknął się mu na spuście, byłoby po mnie. Z rękoma założonymi na karku ruszyłem schodami w dół. Maszerując korytarzem, ujrzałem kobietę. Stała twarzą do ściany, tuż obok drzwi dyżurki. Miała na sobie zwiewną sukienkę, która straciła swój dawny szyk. Moją uwagę przykuły jej czarne, zmierzwione włosy, opadające na ramiona. Wtem w drzwiach pojawił się Jaszczuk i powiedział: - Chodźcie tu, Czerniawska, teraz sobie porozmawiamy! Złapał ją za ramię i pociągnął w kierunku drzwi. Czarnowłosa kobieta wkroczyła do pomieszczenia, a Jaszczuk spojrzał w naszym kierunku i ruchem dłoni kazał nam się zatrzymać. Jeden z Sowietów, którzy mnie prowadzili, stanął na baczność, zasalutował i zaczął coś mówić. Wymienili kilka zdań. Po chwili ruszyliśmy przed siebie, a ja zorientowałem się, że zmierzamy w stronę podziemi, gdzie znajdowały się karcery.
Żołnierze brutalnie wepchnęli mnie do ślepej celi. Wewnątrz ujrzałem dwóch mężczyzn. Jednym z nich był towarzysz Hajma, a tego drugiego widziałem po raz pierwszy w życiu. Facet miał na sobie białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci, wojskowe spodnie i buty. Bluza jego munduru wisiała na kołku wbitym w ścianę, a insygnia na pagonach świadczyły o tym, że ma stopień chorążego. - A kogo my tu mamy? - Zapytał Hajma, patrząc mi w oczy. - Ooo, obywatel Żabikowski - powiedział zawodzącym głosem. Towarzysz kapitan usiadł za biurkiem, sięgnął po jakieś papiery i zaczął je przeglądać. Nagle łypnął wzrokiem na krzesło, które stało pośrodku pomieszczenia i kiwnął porozumiewawczo głową do Sowietów. Ci dwaj natychmiast zmusili mnie, żebym na nim usiadł, wygięli do tyłu ręce, skórzanym powrozem skrępowali nadgarstki. Pomyślałem: - Kurwa mać, niedobrze! - Tak Żabikowski, wychodzi na to, że zatailiście przed nami pewne istotne fakty. - Mówił wolno, cedząc każde słowo. - No i teraz musimy wam pomóc, żebyście sobie wszystko przypomnieli. W tym samym momencie człowiek w białej koszuli podszedł do mnie i zdzielił otwartą dłonią w policzek. Miał mocną rękę. Cholernie mocną. Na moment, aż pociemniało mi w oczach. Hajma najpierw poruszył temat szubienicy. Z jego słów wynikało, że ktoś złożył zeznania w tej sprawie. Ktoś, choć do dziś nie wiem kto, powiedział, że dwóch stolarzy zbudowało stryczek, a jednym z nich byłem ja. Starałem się wyjaśnić, jakie zmusiły mnie do tego okoliczności, ale on tylko głupio uśmiechał się pod nosem i patrzył, jak towarzysz chorąży raz po raz leje mnie po pysku. Ten bił cały czas otwartą dłonią, a ja czułem, jak moje policzki z każdym szlagiem coraz bardziej płoną. Potem Hajma dociekał, dlaczego Niemcy zastali w więzieniu tylko mnie? Mówiłem prawdę, opowiedziałem mu o Frantzu i niechęci jaką do mnie żywił. Nie wiem, co sobie uroił, ale chyba był przekonany, że musiałem pójść ze szkopami na jakiś układ. Tłumaczyłem mu, że oszczędzili mnie tylko dlatego, iż miałem wiedzę o tym, jak wcześniej funkcjonowało więzienie. On jednak był uparty, co rusz mnie ostrzegał: - Wy Żabikowski nie róbcie ze mnie idioty, bo to się może dla was źle skończyć! W pewnym momencie powiedział coś tak absurdalnego, że nie mogłem z siebie wydusić słowa. - A może wy wcale nie nazywacie się Żabikowski? W aktach nie ma żadnego zdjęcia. Może prawdziwy Żabikowski był waszym dobrym kolegą, opowiadał wam o sobie, a teraz wy podszywacie się pod niego? No, mówcie prawdę! - kontynuował Hajma, a w tym samym momencie człowiek od bicia uderzył mnie pięścią prosto w brzuch. Cios był niesamowicie bolesny. Z trudem łapałem oddech. - No, mówcie! - wrzeszczał Hajma, a chorąży walił we mnie jak bokser w treningowy worek. W twarz, w brzuch, w mostek, znowu w twarz. Po serii uderzeń poczułem, że moje oblicze zaczyna puchnąć jak balon. Sierpowy w szczękę pozbawił mnie przytomności. Nie wiem, czy dali mi odetchnąć minutę czy godzinę. Chyba ocucił mnie kubeł zimnej wody, bo kiedy otworzyłem oczy, od pasa w górę byłem mokry. Hajma podszedł do mnie, zbliżył swoją twarz i zapytał: - Gdzie jest prawdziwy Żabikowski?! Co się z nim stało?! Półprzytomnym głosem powtórzyłem po raz kolejny, że to ja jestem Stanisław Żabikowski, że tak właśnie się nazywam. Nagle kapitan pchnął mnie do tyłu. Krzesło na ułamki sekund stanęło na tylnych nogach, a potem runąłem na plecy i uderzyłem potylicą w kamienną posadzkę. Z tyłu głowy poczułem potworny ból i pomyślałem, że chyba pękła mi czaszka. Chorąży podniósł mnie z podłogi. Kiedy znalazłem się w pozycji siedzącej, głowa opadła mi w dół i zobaczyłem, że moje łachmany są zakrwawione. W ustach czułem metaliczny smak. - Nie ma nikogo, kto mógłby potwierdzić waszą tożsamość. - Hajma dalej ciągnął ten wątek. - Jest natomiast więzień, który twierdzi, że... - Zamilkł na chwilę, podszedł do biurka i zaczął wertować kartki. - Usłyszał od was, że dostaliście wyrok za kradzież i rozbój. A w aktach Żabikowskiego jest napisane, że popełnił morderstwo. I co wy na to?
Kątem oka dostrzegłem, że chorąży zrobił krok w moją stronę lecz Hajma powstrzymał go ruchem ręki. W duchu modliłem się, żeby tylko już nie bił! Mówiłem z trudem. Pulsujący ból szarpał za moją szczękę, ale mimo to, z najdrobniejszymi szczegółami opowiedziałem mu o konflikcie z Herbą. - ...i okłamywałem innych dlatego, bo wiedziałem, że nikt nie będzie chciał zadawać się z zabójcą. Tymi słowami zakończyłem swoją historię. Co dziwne, doskonale pamiętam tę chwilę, bo przyszło mi do głowy, że ludzie, których nazwiska zaczynają się na literę "H", są chyba już z natury chujowi. Towarzysz kapitan zwrócił się do mojego oprawcy: - Przynieście mi jakiejś kawy. Kiedy zostaliśmy sami, Hajma przez chwilę przeglądał swoje papiery. - Zdajecie sobie sprawę, że wasze zeznania są mało przekonujące? - Mówię prawdę. Nazywam się Stanisław Żabikowski, numer ewidencyjny 29-11 i nie wiem, jak mogę to udowodnić. Nie wiem. - Dlaczego Niemcy zrobili was palaczem? Dlaczego akurat wy dostaliście to zajęcie? - zmienił temat. Nie miałem wyjścia, więc zacząłem opowiadać, jak to się stało... - Znowu was ktoś nie polubił? Najpierw jakiś strażnik, potem jakiś Niemiec... Myślicie, że wszyscy robią wam tylko na złość? A ja was lubię czy nie lubię? Jak sądzicie? - Już nawet nie zwracał się do mnie po nazwisku. - Nie wiem, towarzyszu kapitanie. Raczej nie macie powodów, żeby mnie nie lubić - stwierdziłem. Coraz gorzej widziałem na lewe oko. Chyba miałem opuchnięty łuk brwiowy, bo czułem, jak nad górną powieką pulsuje mi tętno. - W żaden sposób nie możecie udowodnić, że mówicie prawdę. - Hajma zamilkł i przez chwilę przyglądał mi się badawczym wzrokiem. - Jednak my mamy swoje sposoby, żeby każdego zmusić do szczerych wyznań - dodał. Kiedy usłyszałem te słowa, pomyślałem, że jak znowu tamten facet zacznie mnie tłuc, to powiem im to, co chcą usłyszeć. Było mi już wszystko jedno. Ważne, żeby nie bili. Zanim chorąży zjawił się z kubkiem kawy, miałem chwilę wytchnienia. Pomyślałem o moim pudełku po wiśniach w czekoladzie i o tym, że jego zawartość mogłaby w jakiś sposób zaświadczyć, kim jestem. Jednak po krótkim namyśle stwierdziłem, że to może tylko wszystko jeszcze bardziej skomplikować. Spoglądałem na ściany karceru i przypomniało mi się, jak lata temu wylądowaliśmy tutaj całą paczką, jak przodownik Blaszarski kazał mi usiąść na nodze taboretu, jak Suchy oberwał tęgie lanie i zwijał się z bólu... Zerknąłem w stronę Hajmy i rzekłem: - Mam prośbę, towarzyszu kapitanie. - Na dźwięk moich słów podniósł głowę i spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - Jeśli umrę, proszę datę mojej śmierci wpisać w aktach Stanisława Żabikowskiego. - Dzisiaj wydaje mi się to komiczne, ale wtedy naprawdę byłem przekonany, że mnie ukatrupią na śmierć. Nie wiem, co sobie pomyślał. Może moje słowa obudziły jego kolejne podejrzenia? Tego się nigdy nie dowiem. Hajma już otwierał usta, już chciał coś powiedzieć, kiedy po drugiej stronie drzwi rozległy się kroki, a do naszych uszu dotarł czyjś głos: - Towarzyszu Hajma, jesteście tutaj?! - To był Jaszczuk. Hajma wyszedł, a ja siedziałem przywiązany do krzesła. Drzwi karceru były przymknięte. Nie widziałem, co dzieje się na korytarzu, ale wszystko wyraźnie słyszałem. W pomieszczeniu po przeciwnej stronie zaczęło się przesłuchanie tej kobiety, którą kilka godzin temu minąłem na więziennym korytarzu. Anna Czerniawska była łączniczką. Za jej pośrednictwem kontaktowały się ze sobą dwa pododdziały Armii Krajowej, które ukrywały się w okolicznych lasach. Jaszczuk i Hajma chcieli wyciągnąć z niej informacje o miejscach ich pobytu. Trudno mi powiedzieć w jaki sposób zadawali jej ból, ale piszczała
tak potwornie, że aż czułem zimne dreszcze. Wiem, że nie tłukli ani pięściami, ani pałami, bo nie słyszałem takich odgłosów. Może wyrywali jej paznokcie? Może przypalali ciało papierosami, może sypali sól na rany albo miażdżyli palce? Nie mam pojęcia. Jedno jest pewne, cierpiała. Z tego co udało mi się usłyszeć, wynikało, że zatrzymali ją w drugiej połowie marca. Chryste Panie! - pomyślałem. - Katują ją od miesiąca?! To było nieprawdopodobne. Ja oberwałem tylko raz, a już byłem gotów zrobić, co zechcą! Nie potrafiłem pojąć, jak to możliwe, żeby znosić męki w myśl ideałów. Jaki trzeba mieć charakter i siłę woli, żeby nie ulec fizycznej przemocy! Wtem drzwi do karceru otworzyły się na oścież. W ich świetle ujrzałem Jaszczuka i Hajmę. - Co on tu robi? - zapytał ten pierwszy. - Prostuje swoje zeznania - stwierdził towarzysz kapitan. - Każcie go zaprowadzić do celi! - Jaszczuk rzucił rozkazującym tonem. - Mamy ważniejsze sprawy na głowie. - Obrócił się na pięcie i spojrzał mi w oczy. - Wy jesteście ten stolarz, tak? - Tak jest - odparłem. - Towarzyszu Hajma, nie marnujcie naszego cennego czasu na byle kogo. Skoro ma fach w ręku, przyda nam się do innych zadań. Hajma zrobił taką minę, jakby ktoś udowodnił mu, że jest skończonym idiotą. Kwadrans później leżałem na pryczy i opuszkami palców dotykałem opuchlizny na mojej twarzy. Minął tydzień od dnia, kiedy oberwałem, a moja gęba nadal wyglądała jak kawałek rozjechanego mięsa. Lewy łuk brwiowy zamienił się w podłużny strup, miałem podbite oczy, spuchnięty nos i wydętą górną wargę. I jakby tego było mało, to jeszcze cały tors ozdobiły fioletowe siniaki. Wyglądałem tak, jakbym zaczął gnić za życia. Wszystko mnie bolało i czułem się koszmarnie. Kiedy w ciągu dnia słyszałem kroki na drewnianym podeście, serce natychmiast zrywało się do galopu i osaczał mnie strach. Oczami wyobraźni widziałem, jak otwierają się drzwi, do celi wpadają żołnierze, a zaraz potem wloką mnie do karceru. Wiem, że Jaszczuk uważał mnie za "byle kogo", ale zawsze przecież mógł zmienić zdanie... Szurnięcie zasuwy u drzwi usłyszałem w ostatni poniedziałek kwietnia. Ten dźwięk sprawił, że moje pachwiny w jednej sekundzie zrobiły się lepkie od potu. W drzwiach ujrzałem polskiego żołnierza. Kiwnął dłonią i powiedział jedno słowo: - Wyłaź! Minąłem próg celi, a wojak pchnął mnie w kierunku schodów. Po kilku minutach staliśmy przed drzwiami, za którymi znajdował się dawny gabinet aspiranta Szumskiego. Jaszczuk siedział za biurkiem. Ćmił papierosa i sprawiał wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał. - Stolarz krętacz, tak? - To było retoryczne pytanie. - Zrobicie mi regał - powiedział i podniósł się z miejsca. - Ma stać tutaj. - Dłonią wskazał na wolną ścianę, po prawej stronie drzwi. - Prosta konstrukcja. Same półki. - Wrócił do biurka i zrobił odręczny szkic na kartce papieru. - Ile półek? - zapytałem. - W jakich odstępach i jakiej głębokości? - Mają się tam zmieścić takie akta. - Położył dłoń na stercie szarych teczek, które leżały na biurku. - Musiałbym zrobić dokładne pomiary - odparłem. - O ile w stolarni są jeszcze narzędzia, to w jednej ze skrzynek powinien być metr stolarski. No i oczywiście potrzebne będą deski, ale z tego, co wiem, wszystkie zostały spalone dwa miesiące temu. Jaszczuk spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał i nagle powiedział: - Chodźmy! We trójkę ruszyliśmy więziennymi korytarzami w kierunku wyjścia z głównego budynku. Jaszczuk maszerował przodem, potem ja, a za moimi plecami szedł żołnierz, który wcześniej eskortował mnie z celi. Wszyscy, których mijaliśmy w trakcie drogi, nawet polscy oficerowie, zatrzymywali się na nasz
widok i oddawali honory. W ich oczach był nie tylko szacunek, tam czaił się również strach. Natomiast Jaszczuk nie machał ręką, tylko w odpowiedzi kiwał głową. Stało się dla mnie jasne, że jest tutaj bardzo ważną osobą. Może nawet najważniejszą. Na więziennym dziedzińcu grupa sowieckich żołnierzy wsiadała na pakę ciężarówki. Obok bramy wjazdowej stało kilku naszych, a wśród nich kapitan Hajma. Byliśmy jeszcze na schodach, kiedy Jaszczuk krzyknął: - Towarzyszu Hajma! Pozwólcie tutaj! Wezwany ruszył szybkim krokiem w naszą stroną. Zatrzymał się przed Jaszczukiem, strzelił obcasami i zasalutował. - Pamiętacie o tym, że niebawem przyjeżdża major Kozłow? - Jaszczuk zapytał takim tonem, jakby oczekiwał tylko potwierdzenia. - Tak jest! - Czy kwatera dla towarzysza majora jest już przygotowana? - Pracujemy nad tym. - No to pracujcie, pracujcie - odparł, a potem kiwnął głową na mnie i powiedział: - Nasz stolarzkrętacz od dzisiaj wraca do warsztatu, powiadomcie o tym kogo trzeba, a potem przyślijcie do mnie waszego kwatermistrza. - Tak jest! - rzucił posłusznie Hajma i w tym samym momencie spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby chciał mi powiedzieć, że właśnie został kolejną osobą, która nie żywi do mnie sympatii. Po chwili ruszyliśmy w kierunku stolarni. Pomieszczenia warsztatu wyglądały jak po trzęsieniu ziemi. Po podłodze walały się narzędzia, potłuczone szkło, powywracane sprzęty, rozsypane trociny i popiół. Jeden ze stołów nie miał dwóch nóg, metalowy stojak na deski leżał przewrócony na bok... - Job twoju mać! - syknął Jaszczuk, patrząc na ten bajzel. - Macie tu wszystko poustawiać i posprzątać! Miejmy nadzieję, że znajdziecie ten swój nieszczęsny metr, a potem zameldujecie się w moim biurze. - Tak jest, towarzyszu Jaszczuk! - wyrzucił z siebie jednym tchem żołnierz, który mnie eskortował. Zabrałem się za ogarnięcie tego bałaganu. Wojak przysiadł na kaflach pieco-kuchni i wyjął z kieszeni paczkę fajek. Spojrzałem na niego. Pomyślałem, że mogę zaryzykować, przecież mnie nie zabije. Zapytałem: - Poczęstuje pan papieroskiem? Najpierw zerknął w stronę otwartych drzwi, jakby chciał się przekonać, że na spacerniaku nadal jest pusto, a potem bez słowa podał mi szluga. Mile mnie zaskoczył. Zaciągnąłem się głęboko dymem. Ach, cóż to była za rozkosz! Przez chwilę kręciło mi się w głowie. - Coś ty za jeden? - zapytał. - Czemu cię tu trzymają? Uśmiechnąłem się. Był pierwszym żołnierzem, który sam od siebie podjął rozmowę. - Całą wojnę przesiedziałem w tym więzieniu, myślałem, że jak przepędzicie Niemców, to odzyskam wolność - odparłem. - Siedziałeś tu przez sześć lat?! - Nie ukrywał swojego zaskoczenia. - I udało ci się przetrwać?! Jakim cudem?! - Nie wiem czy cudem - rzekłem - chyba raczej dzięki temu, że znam się na swojej robocie. Jestem stolarzem, a ten warsztat hulał na pełnych obrotach, kiedy byli tu Niemcy. - Jak masz na imię? - Stanisław - wyciągnąłem dłoń w jego kierunku. Żołnierz znowu zerknął w stronę drzwi. - Dobra, dobra - powiedział - tylko bez żadnych uprzejmości. Spal spokojnie fajkę i bierz się do roboty.
- Nie możecie rozmawiać z więźniami? - spytałem. Spojrzał mi w oczy. - Mamy was traktować jak wrogów - szepnął. - Wolałbym ruszyć na front, niż siedzieć w tym parszywym miejscu - stwierdził i zdjął z głowy hełm. Miał szpakowate włosy ostrzyżone na krótko. - Koniec przerwy. Łap się za sprzątanie! - rozkazał. Zacząłem robić porządki. Poustawiałem powywracane sprzęty, pozbierałem porozrzucane narzędzia i włożyłem do skrzynek. Znalazłem metrówkę i schowałem ją do kieszeni. Samemu trudno mi było ustawić stojak na deski, ale bezimienny wojak pomógł mi się z tym uporać. Złapałem za miotłę, kiedy nagle od strony spacerniaka usłyszeliśmy głosy. Mój opiekun ruszył w stronę drzwi, a ja spoglądałem przez okno. Wzdłuż siatki spacerniaka kroczyła kolumna mężczyzn z rękami na karkach. Prowadzili ich uzbrojeni Sowieci. Jeden z nich otworzył bramkę i jeńcy zaczęli wchodzić na spacerniak. Towarzyszący mi żołnierz cofnął się, ale nadal stał tak, żeby widzieć, co dzieje się na zewnątrz i powiedział: - Znowu złapali akowców. - Jakich akowców? - Nie miałem pojęcia, co znaczy to słowo. - To Polacy, którzy walczą w szeregach Armii Krajowej. Nie słyszałeś o AK? - Nie. Spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. - To jak to? - zapytałem. - Są dwie polskie armie?! - Szkoda chłopaków - zmienił temat. - Szkoda, przecież to nasi. Skończyłeś już? - Skończyłem. - W takim razie idziemy do Jaszczuka - stwierdził. - To może jeszcze zapalimy po jednym? - zapytałem jak dziecko błagające o cukierka. Uśmiechnął się i wyjął z kieszeni papierosy. - O co chodzi z tymi akowcami? - odezwałem się po chwili. - To długa i skomplikowana historia. Powiem ci tylko, że świat zwariował, trudno się już połapać, co dobre a co złe. Teraz sobie gadamy jak swój ze swoim, ale jak wyjdziemy ze stolarni, masz trzymać gębę na kłódkę, zrozumiano? Żebyś się do mnie nie odezwał nawet słówkiem. - Jasna sprawa. Po chwili wyszliśmy z warsztatu. Ruszyłem przodem. Kroczyliśmy wzdłuż siatki spacerniaka, a ja przyglądałem się mężczyznom, którzy byli zamknięci po drugiej stronie. Prawie każdy z nich miał na sobie polski mundur. Było ich ze czterdziestu. Kiedy ja robiłem pomiar ściany, Jaszczuk spoglądał w okno. Wtem rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł kapitan Hajma. - Towarzyszu Jaszczuk melduję, że... - Widzę, widzę - Jaszczuk wpadł mu w zdanie, ale nawet się nie odwrócił, żeby na niego spojrzeć. Oficerów oszczędzić i zamknąć w pojedynczych celach. Pozostałych przesłuchać, wydusić z nich wszystko, a potem rozstrzelać. - Towarzyszu Jaszczuk, pozwolę sobie zauważyć, że nie mamy już wolnych cel. - Kapitanie Hajma - Jaszczuk powoli obrócił się w jego stronę. - I co w związku z tym? Mam wam teraz wybudować kolejny pawilon? - zakpił. - Oficerowie mają być w pojedynczych celach. Odmaszerować i wykonać! - Tak jest! Sekundę później rozległ się odgłos zamykanych drzwi. Pierwszy raz w życiu usłyszałem, jak ktoś wydaje wyrok śmierci bez żadnego uzasadnienia. Jeden człowiek, jednym zdaniem podjął decyzję o zabiciu kilkudziesięciu ludzi! Żadnych powodów czy
przyczyn. Ot tak, pstryknięcie palcami - rozstrzelać. Ten żołnierz, który gadał ze mną w stolarni, chyba faktycznie miał rację. Świat zwariował. Miałem gotowy szkic, wszystko pięknie rozrysowałem i wyjaśniłem Jaszczukowi, jak będzie wyglądał regał, który miał zająć całą ścianę po prawej stronie drzwi. On natomiast zapewnił mnie, że jeszcze dziś zostaną do stolarni przywiezione deski, a ja od jutra zajmę się pracą. Dotrzymał słowa. Cackałem się z tym meblem trzy i pół dnia. Wszystko przygotowałem tak, żeby skręcić regał w całość dopiero wtedy, kiedy deski zostaną przyniesione do gabinetu. Był zbyt duży, żeby dało się go wnieść po schodach. Pozwoliłem sobie na drobne dodatki w postaci listew, które chciałem zamontować przy podłodze i przy suficie, żeby wyglądał dostojnie i efektownie. Wczesnym popołudniem, w pierwszą majową sobotę, przystąpiłem do montażu. Desek było sporo, więc towarzysz sierżant, który rządził na sterowni, wyznaczył czterech więźniów, aby zanieśli materiał do gabinetu Jaszczuka. Wspominałem wam o tym, ale teraz napomknę raz jeszcze. Tego dnia, tuż przed godziną dziewiętnastą, Jaszczuk rozkazał, żeby Annę Czerniawską zaprowadzić do dyżurki w pawilonie numer 3 i tam ją trzymać pod kluczem. Jakiś czas potem wezwał do swojego gabinetu ośmiu wartowników, którzy właśnie zdali służbę. Byli to trzej Polacy i pięciu ruskich. Robiłem swoje, ale nadstawiałem uszu, a kątem oka obserwowałem, co będzie się działo. Wartownicy sprawiali wrażenie ciężko przestraszonych. Stali na baczność i chyba spodziewali się, że zostaną zganieni z jakichś nieznanych im powodów. Jednak kiedy Jaszczuk zaczął ich chwalić i mówić, że ich postawa jest godna podziwu i uznania, zaraz zaczęły im się cieszyć gęby. W pewnym momencie Jaszczuk powiedział: - Mam dla was prezent, jest na dyżurce w pawilonie numer 3. Bawcie się dobrze. - A potem kazał im odmaszerować. Cóż mogę wam powiedzieć? Wiedziałem, co się stanie. Bardzo współczułem tej kobiecie, chociaż wcale jej nie znałem. Skręcałem regał i myślałem o tym, że świat naprawdę jest pełen podłych ludzi. - Pięknie! - Jaszczuk był zachwycony, a ja wcale się nie dziwiłem. Mebel wyglądał bardzo okazale. Sprawiał wrażenie, że jest masywny i solidny. - Jesteście stolarzem z prawdziwego zdarzenia - powiedział. - Coś mi się wydaje, że niedługo będziecie mieli roboty po same pachy. - Klepnął mnie w ramię, jakbyśmy byli dobrymi kumplami. Siadajcie, krętaczu - ruchem dłoni wskazał na krzesło stojące przed jego biurkiem. Podszedł do szafy i wyjął butelkę wódki. Sięgnął po szklankę, napełnił ją do połowy i powiedział: - Pijcie! Złapałem za szkło i wychyliłem zawartość na trzy łyki. Gorzała był piekielnie mocna. Przełknąłem wódkę, chuchnąłem i poczułem jak łzy podchodzą mi do oczu. - Palicie? - zapytał. - Palę, towarzyszu Jaszczuk - odparłem. Poczęstował mnie dziwnym papierosem. Pierwszy raz w życiu widziałem szluga, który miał długi, tekturowy filtr. Właściwie to nie był filtr, tylko pusta tuleja sięgająca prawie do połowy fajki. - Co? Nie wiecie, jak to się pali? - zaśmiał się. - Tak musicie zrobić - złapał tekturę w połowie i skręcił. - Dobry sowiecki tytoń! Palcie, palcie... stolarzu. Kilka minut później sowiecki wartownik zaprowadził mnie do stolarni, gdzie zostawiłem narzędzia, a potem, krocząc więziennym korytarzem, zmierzaliśmy do wejścia wiodącego do pawilonu numer 3. Drzwi dyżurki były zamknięte, ale wyraźnie słyszałem rozbawione męskie głosy. Co tam się działo? Tylko Bóg jeden raczy wiedzieć. Nawet nie starałem sobie tego wyobrazić. Wiele tygodni później dowiedziałem się, że tych ośmiu chłopa używało sobie na tej biednej kobiecie. To nie byli ludzie. To były zwierzęta. W szale swojej dzikiej i nieokiełznanej żądzy okrutnie ją okaleczyli. Kiedy zaspokoili
swoją chuć, obcięli jej sutki, zmasakrowali twarz, a na koniec wbili jej bagnet w pochwę. Nim Anna Czerniawska wyzionęła ducha, doznała szatańskich katuszy. Świeć Panie nad jej duszą. Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. We łbie szumiało mi od wódki. To było jakieś szaleństwo. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Jaszczuk jest bezwzględnym i okrutnym człowiekiem. Ludzkie życie nie miało dla niego żadnego znaczenia. Napoił mnie alkoholem, poczęstował fajką, kazał rozstrzelać polskich żołnierzy i pozwolił, żeby kilku chamów gwałciło niewinną kobietę. Nie pojmowałem świata, który mnie otaczał. W pierwszych dniach maja wiosna pokazała swoje najcudowniejsze oblicze. Błękitne niebo, słońce, pąki na drzewach... Kropelki rosy na źdźbłach trawy, która porastała teren spacerniaka, każdego ranka mieniły się magicznym, szmaragdowym blaskiem. Wiecie, jak pachnie majowe powietrze, prawda? Przepięknie. Wiosenna rześkość nie ma sobie równej. Każdego dnia po śniadaniu sterczałem w oknie z zamkniętymi oczami, oddychałem pełną piersią, a słoneczne promienie tańczyły na mojej twarzy. Powiem wam jedno, chociaż to zabrzmi idiotycznie, ale naprawdę chciało się żyć! Jaszczuk twierdził, że niebawem będę miał roboty po same pachy, jednak kolejne dni upływały na bezczynnym siedzeniu w celi. Nuda na całego. W sobotę, 12 maja, zdarzyło się coś, co zburzyło więzienną rutynę. Jako wieloletni skazaniec doskonale zdawałem sobie sprawę, że wszelkie odstępstwa od schematu zwiastują zmiany, a te rzadko kiedy bywają dobre. Strzyżenie zawsze odbywało się w niedzielne popołudnia, a tu nagle cyrulik zjawia się w sobotę i to na dodatek w asyście dwóch wartowników. Robi swoje, a ja słyszę, jak jeden z żołnierzy mówi z szyderczą nutką w głosie, że jutro przyjeżdża z Moskwy major Kozłow, a wszyscy ruscy aż trzęsą się ze strachu. Pomyślałem, że ten cały Kozłow to chyba jakiś ważniak i na dokładkę prosto z Kremla. Następnego dnia, nim zegar na wieży wybił dziewiątą rano, wyprowadzili nas z cel. Na korytarzu roiło się od wojskowych. Wszyscy ogoleni, mundury czyste, wyprasowane, broń lśni od oleju, cholewki butów połyskują świeżo nałożoną pastą. Po prostu przygotowani jak do defilady. Po chwili armia więźniów ustawiona w dwójkową kolumnę ruszyła w stronę wyjścia z głównego budynku. Ilu nas było? Mrowie, istne mrowie. Stan osadzonych w samym pawilonie numer 3 liczył dokładnie 376 osób, przynajmniej tak twierdził towarzysz sierżant, kiedy składając meldunek, prężył się przed kapitanem Hajmą. Uzbrojeni żołnierze prowadzili nas w stronę spacerniaka. Kiedy znaleźliśmy się w obrębie drucianej siatki, padł rozkaz, że mamy milczeć i ustawić się w czwórkową kolumnę, przodem do więziennych budynków. Stałem w drugim szeregu. Oczywiście gębę wolałem trzymać zamkniętą, chociaż dookoła dało się słyszeć ciche rozmowy. Po chwili zobaczyliśmy, jak zza rogu budynku wyłania się kolejna grupa skazańców. Równie liczna jak nasza. Większość maszerujących w szyku była ubrana w wojskowe mundury, które przypominały zużyte szmaty. Wszyscy ogoleni do gołej skóry. Niektórzy powłóczyli nogami, a inni wspierali się o ramiona swoich współtowarzyszy. Nim minęła dziesiąta zero zero, na spacerniaku stali wszyscy osadzeni we wronieckim więzieniu. Jak na moje oko było nas grubo ponad tysiąc osób. W niektórych celach musiało przebywać dwóch, a może nawet trzech ludzi. Po drugiej stronie siatki, z lewej, ustawiła się polska obsada, a po prawej sowiecka. Dacie wiarę?! Ruskich było trzy razy więcej! I tak sobie sterczeliśmy w tym majowym słońcu, my tutaj, a oni tam. Szeregowi żołnierze stali na baczność, a członkowie mieszanej kadry oficerskiej zachowywali się tak, jakby byli na pikniku. Dyskusje, papieroski, łapki w kieszeniach, śmichy, chichy... I tylko Jaszczuk co chwilę nerwowo zerkał na zegarek. W pewnym momencie wszyscy jak jeden mąż zaczęli się ustawiać w szeregu. Ostatnie poprawki, tu guzik, tam czapka i pozycja zasadnicza. Zza rogu budynku dobiegł do naszych uszu warkot jadącego
samochodu, a po chwili wyłonił się wojskowy gazik. Na drzwiach miał namalowany symbol czerwonej pięcioramiennej gwiazdy. Kierowca zatrzymał pojazd, wysiadł i otworzył na oścież tylne drzwi. Ze środka wyszedł wysoki mężczyzna w radzieckim mundurze. Zaczesał dłonią czarne włosy i włożył czapkę z daszkiem. Jaszczuk podszedł do niego prężnym krokiem, zasalutował i wyciągnął dłoń na powitanie. Musieli się znać, bo gość poklepał go po przyjacielsku po prawym ramieniu. Przez chwilę rozmawiali ze sobą, a reszta towarzystwa prężyła się na baczność. - Spójrz tylko, jak się go boją - ktoś szepnął za moimi plecami. - Nawet ta menda Jaszczuk, jebany czerwony świński ryj, kawał skurwysyna i popaprańca. - Wiązanka bluźnierstw leciała z czyichś ust. Facet nie przebierał w słowach. Co do jednego, musiałem mu przyznać rację. Ludzie po drugiej stronie siatki spacerniaka faktycznie bali się tego człowieka. Ten strach dało się nawet wyczuć na odległość. Oczy wszystkich zgromadzonych obserwowały rozgrywające się przedstawienie. Major Kozłow podchodził do każdego oficera, ci oddawali mu honory, a potem wymieniali uścisk dłoni. Kiedy skończyła się prezentacja, gość obrócił się przodem w naszą stronę i razem z Jaszczukiem podeszli do drucianej siatki. Nie widziałem dokładnie jego oblicza, bo daszek czapki rzucał cień aż do połowy nosa. Przez chwilę mężczyzna spoglądał po naszych twarzach, po czym odezwał się donośnym głosem, a we wszystkich uszach zabrzmiała czysta polszczyzna. - Jestem major Kozłow! Major Wiktor Kozłow! - przedstawił się, a ja na dźwięk nie tyle jego słów, co barwy głosu, poczułem, jak zimny dreszcz otula mi kark. - Pragnę was powiadomić, że II wojna światowa dobiegła końca... - Mówił coś o podpisaniu kapitulacji, ale nie potrafiłem się skupić, bo w głowie wrzeszczała mi jedna myśl: Niemożliwe! To niemożliwe! Puls rozsadzał mi skronie. Zrobiło mi się gorąco. Niemożliwe! - krzyczałem w duchu, a potem zacząłem się modlić, żeby choć na chwilę zdjął czapkę. No zrób to! Pokaż mi swoją twarz. Zdejmij tę cholerną czapkę! - ... i do tego czasu więzienie oraz wszyscy osadzeni zostaną pod moją komendą! - takimi słowy zakończył swoją mowę. Miałem wrażenie, że wewnątrz mojego mózgu płoną rozżarzone węgle. W pewnym momencie chciałem krzyknąć, ale nie mogłem z gardła wydobyć słowa. Niemożliwe! Kurwa mać, to niemożliwe! Kadra oficerska i major Kozłow ruszyli wspólnie w stronę więziennego dziedzińca. Po chwili padła komenda: - Osadzeni w pawilonie numer 1 wychodzić! Pierwsza kolumna skazańców ruszyła w kierunku bramki spacerniaka. Na drodze ustawili się czwórkami i pod eskortą wartowników, maszerując na wprost, zniknęli za rogiem budynku. Kroczyliśmy więziennym korytarzem, a ja nie mogłem dojść do siebie. A jeśli się mylę?! A jeśli jestem w błędzie, to co wtedy?! - dopadły mnie wątpliwości. Minęliśmy wejście do pawilonu. Ciągle myślałem o tym, co wydarzyło się kilka chwil temu. Niewielu ludzi przedstawia się w taki sposób, jak zrobił to major Kozłow. Znałem tylko jednego człowieka, który tak właśnie robił. No sami pomyślcie, przecież kiedy spotykacie kogoś nieznajomego i on się przedstawia, to przeważnie mówi swoje imię, a potem nazwisko, prawda? Ja, kiedy to robiłem, mówiłem: - Stanisław Żabikowski. Nigdy się nie przedstawiłem w inny sposób. Nigdy nie powiedziałem: - Żabikowski. Stanisław Żabikowski. Kiedyś próbowałem tak robić, bo chciałem wiernie naśladować człowieka, który mi imponował, człowieka, którego darzyłem szacunkiem i zaufaniem. Próbowałem, ale bardzo szybko doszedłem do wniosku, że to głupio brzmi, kiedy sam prezentując własną osobę, mówię: - Żabikowski. Stanisław Żabikowski. To nie miało melodii. To po prostu źle brzmiało. W przypadku Wiktora było wręcz przeciwnie. To, jak się przedstawiał, wydawało mi się bardzo eleganckie i dostojne. Mądre i inteligentne, bo on właśnie taki był. Jemu pasowało tak mówić:
- Kozłowski. Wiktor Kozłowski. Siedziałem w celi i czułem, że zaraz oszaleję. Major Kozłow to był Wiktor Kozłowski. Nie widziałem jego twarzy, nie wiem też, czy poznałbym go po tylu latach, ale głos zapamiętałem. Podniosłem się z pryczy, podszedłem do drzwi i zacząłem w nie walić. Po chwili usłyszałem szurnięcie zasuwy. Drzwi otwarły się z hukiem i na moje szczęście zobaczyłem w nich polskiego żołnierza. - Co wy wyprawicie?! - warknął. Spojrzałem mu prosto w oczy i wycedziłem przez zęby: - Chcę rozmawiać z sierżantem - powiedziałem stanowczym tonem. - Ze mną możecie rozmawiać, a nie z sierżantem. Mówcie, czego chcecie?! Wiedziałem, że tak będzie, więc musiałem zagrać inaczej: - Słuchaj, co ci teraz powiem! Albo za chwilę zawołasz tutaj sierżanta, albo towarzysz Jaszczuk dowie się, że nie chciałeś spełnić mojej prośby! Wyraz jego twarzy zmienił się w tej samej chwili, kiedy usłyszał nazwisko Jaszczuk. Jeszcze trochę się wahał, więc rzekłem zdecydowanym tonem: - Nie chcę ci bruździć, idź po sierżanta i powiedz mu, że chcę z nim natychmiast rozmawiać! Wojak zamknął drzwi, a ja usłyszałem, jak na drewnianym podeście rozlega się odgłos energicznie stawianych kroków. Minął kwadrans, kiedy pojawił się sierżant wraz z żołnierzem. Nigdy wcześniej nie miałem z nim okazji rozmawiać. - Czego, kurwa, chcecie?! - Towarzyszu sierżancie, idźcie i zameldujcie gościowi, który dziś przybył, że Stefan Żabikowski, znany również jako Ropuch, jest tutaj uwięziony! Mężczyzna patrzył na mnie zaskoczonym wzrokiem, jakby nie bardzo rozumiał, co do niego mówię. - Sierżancie, radzę wam, żebyście to zrobili, bo jeśli major Kozłow dowie się o tym po czasie, to wtedy nawet Bóg wam nie pomoże! Mówię to dla waszego dobra! Wystraszył się nie żarty. Mój rozkazujący ton na pewno zbił go z tropu, ale słysząc z moich ust nazwisko Kozłow, stracił całkowitą pewność siebie. - Idźcie i zameldujcie! Nie powiedział ani słowa, po prostu zamknął drzwi. Nerwowo przechadzałem się po celi. Były trzy możliwości. Pierwsza, że sierżant zlekceważy sprawę i nie będzie o niczym meldował. Druga - zrobi to, a niejaki major Kozłow usłyszy moje nazwisko i nie będzie wiedział, o co chodzi. No i ostatnia opcja, dzisiejszy gość rozkaże przyprowadzić mnie przed swoje oblicze. Jednej rzeczy byłem pewien. Major Kozłow to nie kto inny, jak Wiktor Kozłowski. Mój przyjaciel z lat młodości. Nie wiem ile czasu minęło od mojej rozmowy z sierżantem, może godzina, a może dziesięć minut. Nie mam pojęcia. Kiedy po drugiej stronie drzwi usłyszałem prężne kroki, wiedziałem, że zatrzymają się przed moją celą. - Proszę wyjść, towarzyszu Żabikowski - sierżant powiedział bardzo łagodnym tonem, cofnął się o krok i dłonią wskazał mi, żebym ruszył przodem. A więc to naprawdę Wiktor! - poczułem, jak ogarnia mnie radość, szczęście, euforia, nirwana! - Dokąd idziemy? - zapytałem. - Do budynku na lewo od bramy wjazdowej. - Zrobił taki ruch, jakby chciał strzelić obcasami. W milczeniu kroczyliśmy w stronę głównego wyjścia. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo się w duchu cieszyłem, że w końcu, po tych wszystkich latach udręki, mój los odmieni się na lepsze.
Na więziennym dziedzińcu nie było żywego ducha. Ponad naszymi głowami rozpościerało się nieskazitelne, błękitne niebo. Wiatr poruszał flagami zawieszonymi na filarach i szumiał pośród zielonych gałęzi drzew. Minęliśmy wrota wiodące do administracyjnego. Na drugim końcu korytarza znajdowały się drzwi do gabinetu, w którym swojego czasu urzędował Standartenführer Arnold Boden. Nie musiałem pytać sierżanta dokąd zmierzamy. Wiedziałem, że tam czeka na mnie moje wybawienie. Byliśmy w połowie drogi, kiedy nagle otworzyły się drzwi i wyszli z nich Jaszczuk i Hajma. Obaj spoglądali na mnie zaskoczonym wzrokiem. Stawiałem kroki na klepkach parkietu, który sam położyłem i stwierdziłem, że robota została wykonana solidnie. Towarzysze idący z naprzeciwka zeszli nam z drogi. Ależ miałem satysfakcję, o Chryste, nigdy nie czułem się tak dobrze jak w tej chwili. Sierżant zapukał w drzwi. Po drugiej stronie rozległo się krótkie: - Wejść! Żołnierz nacisnął klamkę. Stanął na baczność, zasalutował i jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy usłyszał: - Dziękuję sierżancie, zostawcie nas samych. Możecie odejść. - Tak jest towarzyszu majorze! Wszedłem do środka. Za biurkiem siedział Wiktor Kozłowski. Uśmiechnął się szczerze, podniósł z miejsca, rozłożył ręce i powiedział: - Witaj Stefek! Dobrze cię widzieć! 04.08.2016 Rybnik, Polska