Mroczna, romantyczna powieść, od której nie sposób się oderwać. (…)
Mogę oficjalnie stwierzdzić, że książka mnie opętała.
Kami Garcia, współautorka be...
2 downloads
6 Views
Mroczna, romantyczna powieść, od której nie sposób się oderwać. (…)
Mogę oficjalnie stwierzdzić, że książka mnie opętała.
Kami Garcia, współautorka bestselerowychPięknychistot
Doprawdy epicki finał zajefajnej trylogii.
Books a Blog
Susanjest znakomitą pisarką. Stworzyła niesamowity świat pełenwciągającychi prawdziwych
postaci.
SamRaimi, reżyser/producent/scenarzysta
Uzależniające. Prawdziwe i całkowite uzależniające.
Brytyjski „Glamour” o Angelfall
Brałemdo ręki beznajmniejszychoczekiwań, a odkładałemzpoczuciem, że dostałemwięcej, niż
należało się spodziewać. Zostałemwielkimfanem(...) Książka SusanFe przeszła moje najśmielsze
oczekiwania – tak po prostu.
Young AdultHollywoodo Angelfall
Zadedykowane czytelnikom, którzy, jak Penryn, nie mają łatwej sytuacji wdomu, którzy musieli
dorosnąć szybciej z powoduokoliczności życiowychi którzy nie mają pojęcia, jaki potencjał wnichtak
naprawdę drzemie. Zostaliście ciężko doświadczeni przez los, musicie stawiać czoła niezwykle trudnym
wyzwaniom, ale podobnie jak Penrynmożecie z tego wyjść wzmocnieni.
Więcej na: www.ebook4all.pl
L
ROZDZIAŁ 1
udzie rozbiegają się przed nami na boki.
Rzucają się do ucieczki na widok wielkiego cienia rzucanego przeznaszrój.
Suniemy nad zgliszczami zrujnowanego, niemal całkowicie opustoszałego miasta. San Francisco
było kiedyś jedną z najpiękniejszych metropolii świata, z charakterystycznymi tramwajami
i słynnymi restauracjami. Turyści przechadzali się po Nabrzeżu Rybaków, krążyli po tłocznych
uliczkachChinatown.
Dziś garstki ocalałychwalczą o resztki jedzenia i napastują przerażone kobiety. Na nasz widok
czmychają do kryjówek. Na ulicach pozostają tylko najbardziej zdesperowani, którzy wykorzystują
te kilka sekund, jakie zajmuje namprzelot, do ucieczki przed gangami.
Pod nami jakaś dziewczyna pochyla się nad martwym mężczyzną, który leży z rozpostartymi
rękami. Może nas nie zauważyła, a może ma wszystko gdzieś. Od czasu do czasu dostrzegam
w jakimś oknie refleks światła – albo ktoś śledzi nas przez lornetkę, albo celuje w naszą stronę
zkarabinu.
Musimy przedstawiać efektowny widok: niebo zakryła chmara prawie dwumetrowych
szarańczakówo skorpionichogonach.
Pośrodkurojuleci demonzolbrzymimi skrzydłami, niosąc wramionachnastoletnią dziewczynę.
Raffe wcale nie jest demonem, ale zpewnością sprawia takie wrażenie, jeśli ktoś nie wie, że tak
naprawdę jest archaniołem, któremuprzeszczepiono cudze skrzydła.
Myślą pewnie, że porwał tę biedną dziewczynę. Nie przyszłoby im do głowy, że w jego
ramionach czuję się bezpiecznie. Że wtuliłam głowę w ciepły łuk jego szyi i że lubię dotyk jego
skóry.
– Czy my, ludzie, zawsze tak wyglądamy zpowietrza? – pytam.
Odpowiada. Czuję drgania jego gardła, widzę poruszające się usta, ale nie słyszę ani jednego
słowa. Wszystko zagłusza głośne buczenie rojuszarańczaków.
Może to i dobrze, że nie poznałam odpowiedzi. Z perspektywy aniołów przypominamy pewnie
karaluchy.
Tyle że – niezależnie od tego, co sądzą o nas anioły – nie jesteśmy karaluchami, małpami ani
potworami. Pozostaliśmy tymi samymi ludźmi, co dawniej. Choćby tylko wwymiarze wewnętrznym.
A przynajmniej taką mamnadzieję.
Zerkamw stronę pokrytej bliznami siostry, która leci obok nas. Wciąż muszę napominać się
wmyślach, że Paige jest tą samą dziewczynką, którą zawsze kochałam. No, może nie do końca tą
samą.
Leci na wysuszonym ciele Beliala, unoszonego niczym lektyka przez kilka szarańczaków.
Demon jest cały zakrwawiony i wygląda na martwego, ale wiem, że wciąż żyje. Niewątpliwie
zasłużył sobie na taki los, choć nurtuje mnie pytanie, czy tego rodzaju prymitywne okrucieństwo
jest rzeczywiście zasadne.
Przed nami, pośrodku zatoki San Francisco, wyrasta szara, skalista wyspa. To Alcatraz,
osławione, nieczynne od lat więzienie. Nad wyspą krąży wir szarańczaków– tych nielicznych, które
nie poleciały zinnymi, kiedy kilka godzintemuPaige wezwała je na pomoc.
Wskazuję na wyspę leżącą za Alcatraz. Jest większa, pokryta roślinnością i – na oko –
niezamieszkana. Powinna to być Wyspa Aniołów. Nazwa nie brzmi zachęcająco, ale dosłownie
każde miejsce wydaje się przyjemniejsze od Alcatraz. Nie chcę, żeby Paige trafiła na tę przeklętą
skałę.
Omijamy szerokimłukiemwir szarańczakówi obieramy kierunek na większą wyspę.
Daję znak Paige, aby leciała za nami. Jej szarańczaki i kilka innych, które lecą blisko niej,
podążają za nami, ale większość stada dołącza do roju nad Alcatraz. Czarny komin wirujący nad
więzieniem gęstnieje. Niektóre szarańczaki podążają w pierwszej chwili za nami, ale po jakimś
czasie zdezorientowane zawracają nad Alcatraz, jakby jakaś siła nakazywała impowrót do roju.
Tylko kilka tych istot towarzyszy nam, kiedy zataczamy krąg nad Wyspą Aniołów, szukając
wygodnego lądowiska.
Wschodzące słońce rozświetla szmaragdową zieleń lasów porastających brzegi zatoki.
Zperspektywy miejsca, wktórymsię znajdujemy, za Alcatraz rozciąga się szeroka panorama San
Francisco. Miasto musiało kiedyś wyglądać przepięknie. Teraz przypomina rząd wyszczerbionych
zębów.
Lądujemy na zachodnim brzegu. Tsunami zarzuciły plażę zwałami cegieł i połamały drzewa
porastające pobliskie zbocze. Tylko część wyspy od strony zatoki pozostała w zasadzie
wnienaruszonymstanie.
Ledwie stajemy na ziemi, Raffe wypuszcza mnie zobjęć. Mam wrażenie, jakby podróż trwała
rok. Ręce zamarzły mi praktycznie na kość wmiejscach, którymi obejmowałamgo za ramiona, nogi
mamzupełnie zesztywniałe. Szarańczaki po wylądowaniuzataczają się, jakby coś imdolegało.
Raffe rozprostowuje kark i potrząsa rękami. Gładkie, nietoperze skrzydła składają się i znikają
za jego plecami. Na twarzy wciąż ma maskę zprzyjęcia wgnieździe, które zakończyło się masakrą.
Ciemnoczerwona, srebrzysta maska zakrywa całą twarzzwyjątkiemust.
– Nie zamierzasz jej zdjąć? – Również potrząsam rękami, próbując przywrócić wnich krążenie.
– Wyglądaszjak czerwona śmierć osadzona na skrzydłachdemona.
– I dobrze. Każdy anioł powinien tak wyglądać. – Raffe wykonuje kilka szybkich okrężnych
ruchów ramionami. Najwyraźniej kilkugodzinny lot z drugą osobą uczepioną pod brzuchem wcale
nie należy do łatwych. Niezależnie od wszystkich ćwiczeń rozluźniających, Raffe rozgląda się
uważnie po podejrzanie spokojnej okolicy.
Poprawiam pasek na ramieniu, aby zamaskowany pluszowym misiem miecz przylegał ściśle do
biodra i w razie potrzeby był łatwo dostępny. Ruszam w stronę Paige, aby pomóc jej zsiąść
zBeliala. Kiedy zbliżam się do siostry, szarańczaki zaczynają syczeć i wymachiwać mi przed nosem
skorpionimi kolcami.
Przystaję, serce wali mi jak oszalałe.
Raffe wjednej chwili staje umego boku.
– Poczekaj, ażsama do ciebie przyjdzie – radzi cicho.
Paige schodzi ze swojego powozui gładzi szarańczaki drobną dłonią.
– Ciii. Jużdobrze. To jest Penryn.
Wciąż mnie zadziwia, że te potwory słuchają poleceń mojej siostrzyczki. Mierzymy się
wzrokiemjeszcze przezchwilę, wkońcuopuszczają żądła, ulegając delikatnej melodii głosuPaige.
Siostra pochyla się i podnosi odcięte skrzydła Raffego. Leżała na nich przez całą drogę.
Zaplamione krwią pióra sprawiają wrażenie połamanych, ale uniesione w powietrze niemal
natychmiast się nastroszają. Nie winię Raffego za to, że odciął je od ciała Beliala, aby szarańczaki
nie wyssały znich wszystkich soków, ale żałuję, że musiał to zrobić. Teraz musimy szybko znaleźć
lekarza, który przyszyje je zpowrotemdo ciała Raffego, zanimcałkowicie obumrą.
Ruszamy plażą i po chwili dostrzegamy dwie łodzie wiosłowe przywiązane do drzewa. A zatem
wyspa nie jest całkowicie opustoszała.
Raffe daje znak, żebyśmy się ukryły, a samrusza wgórę zbocza.
Wygląda na to, że po tej stronie wyspy znajdowało się dawniej skupisko domów. Na niżej
położonej części zbocza pozostały po nich jedynie betonowe fundamenty, na których leżą sterty
roztrzaskanych desek pokrytych zaciekami z soli morskiej. Powyżej stoi kilka nienaruszonych
budynków.
Podbiegamy chyłkiem do najbliższego. Sądząc po rozmiarach, musiał służyć za swego rodzaju
koszary. Podobnie jak pozostałe budynki, został szczelnie zabity pomalowanymi na biało deskami.
Mamprzeczucie, że doszło do tego na długo przed WielkimAtakiem.
Zabudowania sprawiają wrażenie upiornej osady rodem z horroru. Jedynym wyjątkiem jest
wiktoriański domstojący na szczycie wzgórza i skierowany wstronę zatoki. Wygląda na nietknięty,
otacza go nawet biały parkan. Jako jedyny przypomina budynek mieszkalny, wyróżnia się
kolorystycznie na tle pozostałychi sprawia wrażenie miejsca, gdzie mogą przebywać ludzie.
Nie dostrzegam żadnych zagrożeń, a zwłaszcza takich, z jakimi nie potrafiłyby sobie poradzić
szarańczaki. Mimo to trzymamsię wcieniu. Patrzę, jak Raffe podrywa się wpowietrze i wzlatuje na
wzgórze, sunąc chyłkiem od baraku do drzewa, od drzewa do baraku, zbliżając się do domu na
szczycie wzgórza.
Kiedy dociera na miejsce, ciszę przerywają odgłosy strzałów.
R
ROZDZIAŁ 2
affe przywiera do ściany.
– Nie chcemy nikogo skrzywdzić – woła.
Wodpowiedzi z okna na piętrze pada kolejny strzał. Podskakuję, moje nerwy są napięte do
granic wytrzymałości.
– Słyszę, o czym rozmawiacie – woła Raffe. Pewnie uważa, że wszyscy ludzie są głusi.
Wporównaniuz aniołami musimy sprawiać takie wrażenie. – Odpowiedź brzmi: nie. Wątpię, aby
moje skrzydła były równie wartościowe, jak skrzydła anioła. Przestańcie się zresztą oszukiwać, nie
mielibyście ze mną żadnychszans. Interesuje nas tylko dom. Rozegrajcie to mądrze. Odejdźcie.
Drzwi do domu otwierają się zhukiem. Na zewnątrz wychodzi trzech krępych facetów. Mierzą
zkarabinówwróżnychkierunkach, niepewni, gdzie czają się wrogowie.
Raffe wzbija się wpowietrze, a szarańczaki podążają za nim. Przerażający sunie majestatycznie
na swoichimponującychskrzydłachdemona, a po chwili ląduje obok domu.
Szarańczaki przelatują w jego stronę między drzewami, podwinąwszy zakończone kolcami
skorpionie ogony.
Kiedy mężczyźni mogą wreszcie przyjrzeć się swoim przeciwnikom, rzucają się do ucieczki.
Wpadają między drzewa, byle tylko znaleźć się dalej od szarańczaków. Okrążają ruiny domów
i zbiegają na plażę.
Z domu wybiega kobieta skulona niczym zbity pies. Ucieka w przeciwnym kierunku niż
mężczyźni, ciągle się za nimi oglądając. Wygląda, jakby bardziej obawiała się ich niż skrzydlatych
stworów.
Znika między pagórkami za domem, podczas gdy mężczyźni wsiadają do łodzi, chwytają wiosła
i ruszają wstronę miasta.
Raffe podchodzi do drzwi opustoszałego domu, zatrzymuje się i przez chwilę uważnie
nasłuchuje. Daje namznak ręką i wchodzi do środka.
Kiedy docieramy pod dom, Raffe krzyczy:
– Pusto!
Kładę Paige dłoń na ramieniu i wchodzimy do ogrodu przez furtkę w białym parkanie. Paige
wpatruje się w dom, trzymając kurczowo pokryte piórami skrzydła Raffego, jakby to była jej
ukochana pluszowa zabawka. Wzniesiona w stylu wiktoriańskim posiadłość ma ściany w kolorze
masła, ozdobione rdzawoczerwonymi wykończeniami. Na werandzie stoją wiklinowe meble, a całość
przypomina domdla lalek.
Jedenzszarańczakówupuszcza Beliala przy parkanie. Ciało demona przypomina ochłap mięsa,
i to zepsutego, o kolorze i fakturze suszonej wołowiny. Krewwciąż cieknie zpoliczka i ramion, skąd
Paige wygryzła kawałki mięsa. Belial wygląda żałośnie, ale akurat tej ofierze szarańczaków nie
potrafię współczuć.
– Co zrobimy zBelialem? – pytamRaffego.
– Zajmę się nim– odpowiada, schodzi zwerandy i idzie wnaszą stronę.
Biorąc pod uwagę wszystkie straszne rzeczy, jakich dopuścił się Belial, nie bardzo rozumiem,
dlaczego Raffe go nie zabił. Może sądził, że szarańczaki zrobią to za niego albo uznał, że demon nie
wyliże się zran, które zadała mu Paige. Tymczasem Belial wciąż żyje, a Raffe wyraźnie nie kwapi
się, żeby go dobić.
– Paige, chodźmy.
Siostra idzie za mną na drewnianą werandę. Wchodzimy do środka.
Myślałam, że dom będzie pokryty kurzem i pleśnią, tymczasem wnętrze prezentuje się
zaskakująco czysto. Salon wygląda tak, jakby pełnił funkcję ekspozycji. W kącie zaprezentowano
suknię zdziewiętnastego wieku. Obok niej postawiono mosiężne słupki z linami, którymi dawniej
odgradzano zwiedzającychod zabytkowychmebli.
Paige rozgląda się po pokoju, po czym podchodzi do okna. Za chropowatą szybą Raffe
przeciąga ciało Beliala do bramy wparkanie. Zostawia go tami znika za domem. Belial wygląda na
martwego, ale wiem, że to tylko pozory. Jad z kolców szarańczaków powoduje całkowity paraliż,
ale ofiara zachowuje świadomość. To jedna zprzerażającychkonsekwencji użądlenia.
– Sprawdźmy resztę domu – mówię, ale Paige niewzruszenie spogląda przez okno na
wysuszone ciało Beliala.
Raffe wraca z naręczem zardzewiałych łańcuchów. Owija nimi demona: obwiązuje mu szyję,
oplata łańcuchem słupek parkanu, a następnie krępuje mu uda. Wygląda to dość makabrycznie.
Spina łańcuchy kłódką na klatce piersiowej.
Gdybym nie znała Raffego, budziłby teraz we mnie paniczny lęk. Sprawia wrażenie
bezdusznego i nieludzkiego, obchodząc się wtensposób zbezbronnymdemonem.
Co dziwne, nie mogę oderwać wzrokuod Beliala. Skuta łańcuchami sylwetka zjakiegoś powodu
przyciąga moje spojrzenie. Zupełnie jakby wyglądała znajomo.
Odpychamtę myśl od siebie. Najwyraźniej ze zmęczenia dostałamzwidów.
N
ROZDZIAŁ 3
igdy nie byłam rannym ptaszkiem, a ponieważ mam za sobą kilka nieprzespanych nocy,
poruszamsię jak zombie. Marzę o tym, żeby zwalić się na kanapę i spać przeztydzień.
Najpierwjednak muszę zająć się siostrą.
Godzinę zajmuje mi obmycie jej w wannie z zakrzepłej krwi Beliala. Jeżeli bojaźliwi ludzie
z ruchu oporu wzięli ją za potwora, kiedy miała na sobie czystą sukienkę w kwiaty, teraz bez
wątpienia chwyciliby za pochodnie i widły, zamieniając się wżądny linczumotłoch.
Staram się jej zbyt mocno nie szorować ze względu na wszystkie szwy i siniaki. Normalnie
zajmowałaby się tymmama. Zawsze umiała obchodzić się zPaige zzaskakującą delikatnością.
– Gdzie jest mama? – pyta Paige, być może myśląc o tymsamym.
– Z ruchem oporu. Powinni już być z powrotem w obozie. – Polewam ją delikatnie wodą
i przecieram ostrożnie gąbką skórę między szwami. – Próbowałyśmy cię odnaleźć, ale zostałyśmy
schwytane i trafiłyśmy do Alcatraz. Mamie na szczęście nic nie grozi. Ruch oporu uratował
wszystkichuwięzionychna wyspie, a ja widziałammamę na łodzi, którą uciekali.
Blizny pokrywające ciało Paige nadal wyglądają na rozjątrzone, więc uważam, aby niechcący
nie rozerwać szwów. Nie wiem nawet, czy szwy same się wchłoną, czy też będzie je musiał usunąć
lekarz.
Przypomina mi się postać Doktorka – chłopaka, który pozszywał Paige. Mam gdzieś, co się
z nim stało. Przyzwoity człowiek nie okaleczyłby dziecka, żeby przerobić je na żywiącego się
ludzkimmięsem potwora tylko dlatego, że dostał taki rozkaz od Uriela, anioła ogarniętego manią
wielkości. Kiedy widzę tak poranioną i zmaltretowaną Paige, mam ochotę sprać Doktorka na
kwaśne jabłko.
Zabrzmi to może idiotycznie, ale wciążtli się we mnie nadzieja, że Doktorek pomoże Paige.
Z westchnieniem wrzucam gąbkę do wody. Nie zniosę dłużej widoku żeber wystających spod
pozszywanej skóry, zresztą Paige i tak już nie będzie czystsza. Wkładam przesiąknięte krwią
ubranie do umywalki i idę do sypialni poszukać czegoś, co będzie na nią pasowało.
Bez większych nadziei przeszukuję zabytkowe szuflady. Dom, wktórym się znajdujemy, musiał
pełnić funkcję swego rodzaju atrakcji turystycznej, ale ktoś tu przecież przed nami mieszkał. Może
nawet planował zostać na dłużej.
Nie spodziewam się kokosów, ale wiążę nadzieję z tym, że przynajmniej przez chwilę
przebywała tu jakaś kobieta. Sięgamdo szuflady i wyciągambiałą bluzkę i lnianą spódnicę. Stringi.
Koronkowy biustonosz. Prześwitującą halkę na ramiączkach. Krótką koszulkę. Parę elastycznych
męskichbokserek.
Wpierwszych dniach Wielkiego Ataku ludzie zachowywali się doprawdy zabawnie. Opuszczając
swoje domy, zabierali telefony komórkowe, laptopy, klucze, portfele, walizki i buty świetnie
nadające się na wakacje wtropikach, ale zupełnie nieprzydatne do biegania po ulicach. Zupełnie
jakby nie potrafili pogodzić się zmyślą, że cała ta rozróba bynajmniej nie zakończy się za tydzień.
Potem porzucali to wszystko w samochodach, na ulicach, a w tym przypadku – w szufladach
muzeum. Natrafiam na T-shirt, niemal tak duży, jak cała Paige. Nie znajdę dla niej spodni
wodpowiednimrozmiarze, dlatego na razie będzie musiała jej wystarczyć T-shirtowa sukienka.
Kładę siostrę na piętrze. Obok łóżka stawiam jej buty na wypadek, gdybyśmy musieli nagle
opuścić dom.
Całuję ją wczoło i życzę jej dobrej nocy. Zamyka oczy, jakby była lalką, i niemal natychmiast
zaczyna głęboko oddychać. Musiała być kompletnie padnięta. Trudno powiedzieć, kiedy ostatni raz
spała. Trudno teżpowiedzieć, kiedy jadła po razostatni.
Schodzę na dół i zastaję Raffego pochylonego nad kuchennym stołem, na którym leżą jego
skrzydła. Zdjął maskę, a ja zulgą spoglądamponownie na jego twarz.
Czyści skrzydła. Wcześniej musiał zmyć z nich krew, bo są mokre i zwiotczałe. Wyrywa
połamane pióra, wygładza pozostałe.
– Najważniejsze, że je odzyskałeś – mówię.
Na jego czarne włosy pada snop światła, wydobywając zmrokujaśniejsze kosmyki.
Raffe bierze głęboki oddech.
– Wróciliśmy do punktu wyjścia – stwierdza. Zwala się na drewniane krzesło, jakby całkiem
opadł zsił. – Muszę znaleźć lekarza.
Wjego głosie trudno odnaleźć jakikolwiek optymizm.
– WAlcatraz mają trochę sprzętu, a pewnie i anielskie narzędzia chirurgiczne. Prowadzili tam
najróżniejsze eksperymenty. Myślisz, że coś ztego mogłoby się przydać?
Spogląda na mnie oczami o tak głębokimodcieniuniebieskiego, że wydają się niemal czarne.
– Być może. Tak czy inaczej powinienempewnie zrobić wypad na tę wyspę. Mamy ją dosłownie
pod nosem. – Pociera sobie skronie.
Widzę, jak narasta wnimfrustracja. Jest cały usztywniony. Archanioł Uriel organizuje fikcyjną
apokalipsę i okłamuje anioły, żeby skłonić je do wybrania go na nowego Posłańca, tymczasemRaffe
zajmuje się poszukiwaniem kogoś, kto przyszyje mu skrzydła. Dopóki nie załatwi tej sprawy, nie
może powrócić do społeczności aniołówi podjąć próby naprawienia sytuacji.
– Powinieneś się przespać – sugeruję. – Wszyscy powinniśmy. Jestem tak wykończona, że
dosłownie padam z nóg. – Zataczam się lekko. Mamy za sobą długą noc, a ja wciąż nie mogę
uwierzyć, że dożyliśmy wszyscy dzisiejszego poranka.
Spodziewałam się, że będzie oponował, ale on kiwa głową, czym potwierdza moje
przypuszczenia, że wszystkim nam ogromnie potrzebna jest chwila odpoczynku. Być może Raffe
potrzebuje równieżczasu, aby wymyślić, gdzie znaleźć lekarza.
Ruszamy zwysiłkiemna piętro.
Przed drzwiami sypialni odwracamsię do Raffego.
– Paige i ja…
– Jestempewien, że wolałaby spać wpokojusama.
Przez głowę przebiega mi myśl, że to Raffe chciałby zostać ze mną samna sam. Wprawia mnie
to wzakłopotanie pomieszane zekscytacją, ale zarazpotemdostrzegamjego minę.
Spogląda na mnie surowo, ucinając wszelkie domysły.
Po prostu nie chce, żebym dzieliła pokój zsiostrą. Nie wie, że wobozie ruchu oporu spałyśmy
wjednej sali. Paige miała wtedy masę okazji, żeby mnie zaatakować.
– Ale…
– Idź do tamtego pokoju. – Raffe wskazuje sypialnię po drugiej stronie korytarza. – Ja
prześpię się na kanapie.
Jego głos niejako mimochodem przybiera rozkazujący ton. Najwyraźniej jest przyzwyczajony
do tego, że wszyscy go słuchają.
– To nie jest prawdziwa kanapa, tylko zabytkowy mebel przeznaczony dla dam o połowę
mniejszychod ciebie.
– Zdarzało mi się spać na kamieniachwśniegu. Wporównaniuznimi ciasna, zabytkowa kanapa
będzie luksusem. Nie martwsię o mnie.
– Paige mnie nie skrzywdzi.
– Zgadzam się, nie skrzywdzi cię. Bo przenocujesz w bezpiecznej odległości, żeby nie miała
pokus, kiedy będzieszpogrążona we śnie i bezbronna.
Nie mamsiły się znim kłócić. Zaglądam do Paige, a ponieważ nadal śpi, idę do mojej sypialni
na drugimkońcukorytarza.
Rozgrzewające promienie wschodzącego słońca wpadają przez okno i oświetlają łóżko. Na
stoliku nocnym stoi flakon z uschniętymi kwiatami polnymi, które tworzą plamę fioletów i żółci.
Przezotwarte okno wlewa się zapachrozmarynu.
Zdejmuję buty i opieram Misia Pooky o ramę łóżka tak, żeby był łatwo dostępny. Pluszowa
zabawka przytrzymuje zwiewną sukienkę, która zakrywa miecz. Odkąd Raffe do nas dołączył,
wyczuwamwmieczu delik...