McKinnon K. C Świece na Bay Street "Świece na Bay Street" wzruszają do łez jak Segalowska "Love Story", dostarczają niezapomnianych przeżyć i skłaniaj...
6 downloads
18 Views
871KB Size
McKinnon K. C Świece na Bay Street
"Świece na Bay Street" wzruszają do łez jak Segalowska "Love Story", dostarczają niezapomnianych przeżyć i skłaniają do głębokiej refleksji nad problemami przyjaźni, miłości i przemijania. Po wielu latach wraca do rodzinnego miasteczka znana z urody i licznych flirtów urocza Dee Dee Michaud, wprowadzając zamęt zwłaszcza w życiu Sama Tibodeau, miejscowego weterynarza, którego była młodzieńczą miłością. Jej niekonwencjonalne zachowania nigdy nie mieściły się w ramach mieszczańskiej mentalności, ale prawdziwy szok Dee Dee wywołała zaraz po maturze, odjeżdżając w siną dal z Bobbym Langfordem, który zadawał szyku za kierownicą złocistej corvetty. Kiedy tajemniczy Bobby zniknął z jej życia, Dee Dee wraz z synkiem wróciła do rodzinnego domu i rozkręciła produkcję ozdobnych świec. Odnosiła w tym sukcesy, z powodzeniem odnawiała stare znajomości i nawiązywała nowe. Okazało się jednak, że kryła przed ludźmi straszną tajemnicę...
DEDYKACJA Książkę tę dedykuję mojej Matce Ethel O'Leary Pelletier -która bezustannie toczy ciężką walkę, ale zawsze jest górą -i mojemu Ojcu, Louisowi Pelletierowi, na pamiątkę dzieciństwa spędzonego nad Rzeką Świętego Jana. A oto inni adresaci dedykacji: - Brian LeBlanc, mój stary kumpel ze Stanowego Uniwersytetu w Fort Kent, który opuścił ten padół w roku 1976 za sprawą pijanego kierowcy, nie zważającego na czerwone światło. - Jego syn, także Brian, wówczas jeszcze nie narodzony, a obecnie żywa kopia ojca. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia 1996, kiedy akurat leżałem w łóżku z zapaleniem płuc czy czymś podobnym, wspomniałem Briana i to podsunęło mi pomysł na powieść. Dziękuję Ci, Bry. Tak mi brak Twojego łobuzerskiego uśmiechu! - Augusta Anna McKinnon O'Leary, moja Babcia, która urodziła się nad wodospadem Allagash, w miejscu, gdzie dziś rosną tylko dzikie chaszcze i lęgną się stare marzenia. Na pewno będzie dumna, kiedy się dowie, że użyłem jej panieńskiego nazwiska jako pseudonimu literackiego. Miasteczko Fort Kent, położone nad Rzeką Świętego Jana w najdalej wysuniętym na północ zakątku stanu Maine, jest miejscem, które ukochałem. W rzeczywistości nie ma w nim ulicy o nazwie Bay Street. Nazwy kilku innych ulic także zmy-
śliłem, aby nie kojarzyły się z żadnym konkretnym adresem. Jednak wiele obiektów wymienionych w książce istnieje naprawdę. Książkę poświęcam także moim quebeckim przodkom oraz moim francuskojęzycznym kuzynom - Quebekijczykom, Akadyjczykom i Cajunom.
1 Za każdym razem, kiedy popalamy świecę, rodzi są anioł. Dee Dee Michaud, wiosna 1997 Była moją sympatią z lat młodości. Chciałem się z nią ożenić, a o to, że się tak nie stało, winię firmę General Motors. Trzeba trafu, że w roku 1982, kiedy z taśmy zszedł ich nowy, opływowy model corvetty, Bobby Langford musiał fundnąć sobie taki wóz, w kolorze złoty metalik, lśniący jak słońce. Nic więc dziwnego, że kiedy Dee Dee zobaczyła go za kółkiem takiej rajcownej bryki - straciła głowę dla niego, a nie dla mnie. Co mogłem zrobić? Nic, tylko podać tył. Reszta jest prehistorią, jak powiedziałby neandertalczyk. Chyba znałem ją od zawsze. Jej twarz ciągle pierwsza pojawiała się w moich wspomnieniach. Była przecież częścią mojego życiorysu, tradycji rodzinnej, całej mojej przeszłości. Mieliśmy mniej więcej po dwa lata, kiedy wprowadziła się po sąsiedzku wraz z rodzicami, sympatycznym, starszym małżeństwem, Estelląi Manrinem Michaud. W naszym miasteczku, Fort Kent w stanie Maine,
wkrótce ochrzczono ich „starszymi rodzicami". Zamieszkali obok nas na Bay Street pod numerem 204, a moją uwagę zwróciło przede wszystkim to, że kupili właśnie nowego, błękitnego cape. Opowiadano mi, że po raz pierwszy spotkaliśmy się na moim urodzinowym przyjęciu, kiedy skończyłem trzy lata. Świadczą o tym zdjęcia, na których widać słodką, dwu-ipółletnią blondyneczkę w kokieteryjnie przekrzywionym kapelusiku, z burzą złocistych loczków. W jej oczach już wtedy migotał łobuzerski ognik, a ja wierzyłem, że nigdy nie zagaśnie. Kiedy mieliśmy po pięć lat - kąpaliśmy się razem w wielkiej balii z ocynkowanej blachy, ustawionej na podwórzu. Zdjęcie uwieczniające ten moment zwędziłem z albumu mamy, kiedy byłem w siódmej klasie, i od tej pory zawsze nosiłem przy sobie w portfelu. Jedyną osobą, którą w to wtajemniczyłem, był Ross Cloutier. „Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że mam przy sobie zdjęcie Dee Dee Michaud na golasa?" - zagadnąłem go kiedyś, gdy na podmiejskich polach po kryjomu popalaliśmy papierosy, od czego porządnie nas mdliło. „Prędzej uwierzyłbym, że świnie mogą fruwać!" - skwitował moje pytanie, a ja nie wyprowadzałem go z błędu. Wmawiałem sobie, że w ten sposób broniłem czci Dee Dee, ale naprawdę wstydziłem się pokazać mu zdjęcie, bo widać było na nim moją zapłakaną buzię, podczas gdy moja rówieśnica radośnie pluskała się w wannie, rozbryzgując fontanny srebrzystych kropli. Tak zaczęła się historia naszego życia. W trzeciej klasie Dee Dee pobiła się z Renem Cyrem, za to, że on pobił mnie. Była wtedy wyższa ode mnie, gdyż nie wkroczyłem jeszcze w „okres dojrzewania", jak określała to moja matka. Przerażała mnie ta wizja, gdyż co wieczór, leżąc w łóżku, przed zaśnięciem wyobraża-
łem sobie, że to „dojrzewanie" przeobrazi mnie w co, w rodzaju sztucznie pędzonego kartofla. Zanim jednak dorosłem do odpowiedniego wieku, nie nauczyłem się ani palić papierosów, ani bić się. Dlatego to Dee Dee musiała staczać walki w mojej obronie. Właściwie powinienem się wstydzić, ze dziewczynka przychodzi mi z pomocą, ale jakoś nie czułem się tym zażenowany. Dee Dee zwróciła mi komiks, który zabrał René, z komentarzem: „Chyba coś ci upadło, Samie" Towarzyszyło temu tak szczere spojrzenie jej szarobłękitnych oczu, że w końcu sam uwierzyłem, iz ten komiks po prostu mi wypadł. Tak przemożny był wpływ, jaki wywierała na mnie ta dziewczyna! W piątej klasie podczas corocznego popisu odgrywaliśmy role Humphreya Bogarta i Lauren Bacall w sztuce Key Largo. Przez prawie miesiąc poprzedzający przedstawienia kłóciliśmy się, gdyż Dee Dee koniecznie chciała zagrać Bogarta. Wtedy nie ustąpiłem jej po raz pierwszy i ostatni w moim życiu. W pierwszej klasie szkoły średnie, zawieszono Dee Dee na tydzień w prawach ucznia za używanie brzydkich słów i palenie papierosów w łazience. Jej matka poprosiła mnie wtedy, abym z nią porozmawiał. A oto, jak wywiązałem się z tego zadania: - Twoja mama uważa, że zadajesz się z jakimiś strasznie rozwydrzonymi dziewuchami zakomunikowałem. -Może byś mnie z nimi poznała? W drugiej klasie utworzyliśmy amatorską kapelę. Nazwaliśmy ją Kąty Ostre, gdyż akurat cała nasza czwórka miała zajęcia z geometrii. W zespole tym Dee Dee śpiewała, ja grałem na gitarze wiodącej, Ross, Cloutier na basowej a Brian LeBlanc - na perkusji. Zdążyliśmy nawe zarobić za to kilka upomnień, ale gdy Brian wyprowadził się z naszego miasteczka - bez niego nie chciało się juz
nam kontynuować działalności. W tym okresie najbardziej zależało mi na jednym - aby Dee Dee przestała traktować mnie wyłącznie po koleżeńsku, a dopuściła do większej poufałości. W przeciwnym razie obawiałem się, że gdybym umarł - na moim nagrobku można by umieścić napis: „Tu leży jedyny prawiczek w roku szkolnym 1982". Na jakiś miesiąc przed ukończeniem szkoły Dee Dee zaczęła spotykać się z Bobbym Langfordem. Pochodził z Connecticut, ale jego rodzice rozwiedli się i wysłali chłopca do dziadków, sądząc, że u nich będzie mu lepiej. Jemu może i było, ale mnie - wręcz przeciwnie. W dniu uroczystego zakończenia roku Dee Dee wśliznęła się na przednie siedzenia mojego starego forda cutlass, rocznik 1976 - nie stać mnie było na nic lepszego. Liczyłem więc, że w drodze do szkoły będę miał szansę wykonać następny ruch. Planowałem dowcipną odzywkę w stylu Woody'ego Allena, bo wiedziałem, że lubi dobry żart. Na przykład coś takiego: „Słuchaj, wiem, że zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi, takimi jak Bogart i Bacall. Może jednak nadszedł już czas, abyśmy posunęli się trochę dalej? Na przykład tym razem odstąpię ci rolę Bogar-ta!" Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, Dee Dee wyciągnęła do mnie rękę z pierścionkiem zaręczynowym. - Tylko na razie nic nikomu nie mów! - poprosiła. -Jeszcze nikt nie wie, niech więc to zostanie między nami, dobrze, Samie? Nie dziwiło mnie, że Bobby miał szmal na corvettę czy pierścionek z brylantem - kursował dwa razy w miesiącu między Connecticut a Maine i za każdym razem na ulicach Fort Kent przybywało działek marychy.
- Santa Marihuana, módl się za nami! - zażartowałem. Jej jednak wcale to nie bawiło. - Nie wierz w te głupie ploty, Samie! - zapewniała. -W takich małych dziurach jak nasza ludzie lubią bez sensu mleć jęzorami. Zaraz następnego dnia po rozdaniu dyplomów Dee Dee, ku rozpaczy rodziców i wszystkich, którzy ją kochali, spakowała manatki i jeszcze tej samej nocy po kryjomu opuściła miasto wraz z Bobbym i jego złocistą cor-vettą. Dopiero po dwóch tygodniach otrzymałem od niej pocztówkę z obrazkiem przedstawiającym duży kłębek sznurka i podpisem: „Zapraszamy do Monroe w stanie Luizjana - krainy największych kłębków świata!" Na odwrocie nagryzmoliła ręcznie: „Drogi Samie Louisie Thi-bodeau - czy życie nie jest jedną wielką kpiną? Ucałowania - Dee Dee". Niedługo potem doszły do nas wieści o jej ślubie z Bobbym Langfordem. Przekazała je nam Estella Michaud, matka Dee Dee. Minęła żywopłot rozdzielający nasze podwórka i weszła po schodkach do kuchni, aby podzielić się z moją matką tą smutną wiadomością. Po drodze nawet się nie schyliła, aby podnieść walający się papierek od cukierka lub puszkę po napoju, jak miała w zwyczaju. Nie chciało się jej uszczknąć zwiędłego listka z grządek kwiatowych. Nie - poszła prosto do kuchni, zamykając z impetem za sobą zabezpieczone siatką drzwi. Usłyszałem, jak mówiła do matki: - Ona rzeczywiście to zrobiła, Margaret! Ta wariatka zrujnuje sobie życie! Siedziałem akurat w fotelu ojca z nogą założoną na poręcz i liczyłem chwile do rozpoczęcia pierwszego semestru nauki w cołlege'u. Tylko to mogło mnie uratować przed śmiertelną nudą, jaka groziła mi, odkąd zabrakło Dee Dee w sąsiednim domu! Jednak zasłyszane słowa
skupiły moją uwagę, bo przecież wiedziałem dobrze, o jakiej „wariatce" mowa. Wstałem więc i zajrzałem do kuchni akurat w odpowiednim momencie, aby nie uronić żadnego ze słów pani Michaud. Tak oto dowiedziałem się, że moja pierwsza miłość, Diana Catherine Michaud, przez cztery lata z rzędu jednogłośnie obwoływana Najładniejszą Dziewczyną i Największą Flirciarą w klasie, wyszła za faceta, który jeździł złocistą corvettą. - To jeszcze takie dziecko! - użalała się pani Michaud, załamując ręce. Tydzień później dostałem następną zabawną pocztówkę, tym razem nadaną w Mankins w Teksasie. Obrazek przedstawiał olbrzymi but, a podpis głosił: „Zapraszamy do krainy największych kowbojskich butów świata". Na odwrocie zaś widniał dopisek: „Drogi Samie, tak się cieszę, że wreszcie skończyłam szkołę i mogę uczyć się prawdziwego życia. Ucałowania - Dee Dee". Przypiąłem tę kartkę do ściany nad biurkiem w mojej sypialni, obok tamtej z kłębkiem. Potem przypomniałem sobie, że niedawno otrzymałem z filii Uniwersytetu Stanu Maine, mieszczącej się w naszym miasteczku, pozytywną odpowiedź na moją prośbę o przyjęcie. Sięgnąłem po ich pismo i jeszcze raz dokładnie je przeczytałem. Wkrótce bowiem po tym, jak wygłosiłem mowę pożegnalną w imieniu absolwentów szkoły średniej w Fort Kent, wiedziałem już, że nie opuszczę tych stron. Na pewno są tacy faceci, którzy lubią przenosić się z miejsca na miejsce, ale ja zawsze wolałem trzymać się blisko rodzinnego domu. Zresztą nie ja jeden - wielu moich znajomych z Nowej Anglii myślało podobnie. Postanowiłem więc najpierw skończyć studia na wydziale nauk przyrodniczych college'u w Fort Kent, a potem kontynuować je na wydziale weterynarii w Bos-
tonie - najbliżej domu, jak tylko mogłem. Po uzyskaniu dyplomu lekarza weterynarii miałem zamiar powrócić w rodzinne strony i otworzyć własną lecznicę dla zwierząt, jakiej tam dotąd brakowało. Widać ziemia północnego Maine miała w sobie jakąś niezwykłą siłę przyciągania. Gdybym tak zawczasu wiedział, co kryje się za słowami, że dziewczyna szalona jak wiatr pragnie równie szalonego chłopaka! To nie było w porządku - przecież bez tej corvetty taki Bobby Langford nie znaczyłby zbyt wiele. Powiedzmy sobie szczerze — kto dziś jeszcze pamiętałby o Jamesie Deanie, gdyby zabił się w rozklekotanym volkswagenie, a nie w srebrnym porsche spider? Widok dwóch pocztówek sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu. Dobrze, że nikt tego nie widział! Przypomniałem sobie retoryczne pytanie Dee Dee: „Czy życie nie jest jedną wielką kpiną?" Próbowałem wyobrazić ją sobie, jak siedzi okrakiem na największym w świecie kłębku przędzy lub leży jak długa na nosku największego w świecie kowbojskiego buta, lecz w tym wyobraźnia mnie zawodziła. W całym moim osiemnastoletnim życiu żałowałem tylko jednego - tego, że Dee Dee nigdy nie zwolniła tempa na tyle, abym zdążył powiedzieć jej, że była miłością mego życia... Jeszcze raz rzuciłem okiem na pozytywną odpowiedź z Uniwersytetu Maine oraz informator Wydziału Weterynaryjnego w Bostonie. „Tak będzie wyglądać twoja przyszłość, Samie Thibodeau, i pogódź się z tym!" — powiedziałem głośno do siebie, wskazując palcem oba pisma. Co mogłem wtedy wiedzieć o figlach, jakie potrafi płatać życie? O krętych ścieżkach losu, które przywiodą Dee Dee ponownie do Fort Kent i przetną się z moją drogą życiową? Tak samo i Dee Dee nie mogła przewidzieć, że jej małżeństwo z Bobbym Langfordem nie
utrzyma się długo. W 1986, kiedy kończyłem z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Maine, mówiono o niej, że otworzyła sklep z pamiątkami czy czymś podobnym gdzieś w Wyoming. Z perspektywy północnego Maine były to wręcz antypody. I tak kręcił się ten świat... W lutym następnego roku ojciec Dee Dee zmarł na atak serca. Nie mogłem przyjechać na jego pogrzeb, bo akurat w tym samym tygodniu miałem zdawać egzamin, a studia weterynaryjne były ciężkie. Moja matka skorzystała z tej okazji, aby przez telefon poinformować mnie, że Dee Dee prawie się nie zmieniła, natomiast pani Michaud postanowiła przenieść się do swojej owdowiałej siostry, a dom przy Bay Street 204 odnająć. Matka nie ukrywała, że będzie jej brakować wieloletniej sąsiadki. Dla mnie też pamięć o Dee Dee była żywa tak długo, dopóki miałem świadomość, że po sąsiedzku mieszka jej rodzina. Matka już miała odłożyć słuchawkę, gdy nagle przypomniała sobie, czego nie zdążyła mi powiedzieć -że Dee Dee była w ósmym miesiącu ciąży! Minął miesiąc i w marcu 1988, trzy lata wcześniej, zanim zacząłem praktykować w Fort Kent jako lekarz weterynarii, otrzymałem od mojej matki list z informacją, że Dee Dee urodziła syna. Chłopcu nadano imię Martin. Nikt natomiast nie wiedział, czy Bobby dał już sobie spokój z handlem trawką. Dopiero po kilku miesiącach rozeszły się wieści, że otrzymał dobrą pracę na Alasce, przy rurociągu naftowym. Od razu wyobraziłem sobie, jak skierował swą złocistą corvettę na północ, do Krainy Białych Nocy... Po tej informacji przestały napływać jakiekolwiek wieści o Dee Dee.
Po dziesięciu latach uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas Dee Dee nie dała żadnego znaku życia. Wydawało się, że pękły ostatnie łączące nas nici. Przypuszczałem, że po naszym miasteczku krążą niezliczone plotki żerujące na jej życiu prywatnym, ale nie miałem czasu dawać im posłuchu. Ostatni rok studiów wymagał ode mnie wytężonej pracy, a poza tym oświadczyłem się koleżance z roku, Lidii Newhart. No i czy życie nie jest jedną wielką kpiną? W każdym razie nigdy, do dzisiejszego dnia, nie kupiłem sobie samochodu produkcji General Motors - choćby tylko dla zasady. Już w swojej lecznicy, na długo po zakończeniu pracy, wciąż nie mogłem się opędzić od myśli o Dee Dee. Podobno pierwsze miłości mają najdłuższy żywot. Szczególnie często nachodziły mnie wspomnienia o zmroku. I tak, przypominałem sobie pewne letnie popołudnie w 1976, kiedy mieliśmy po dwanaście lat. Wszyscy uczyli się wtedy na pamięć słów najmodniejszego przeboju „Fernando", wykonywanego przez szwedzki zespół ABBA. Leżeliśmy z Dee Dee na brzuchach nad czarną wodą, szukając raków pod kamieniami. Raptem ona odwróciła się do mnie i oświadczyła: - Wiesz, Samie, chciałabym zostać ABBĄ, kiedy dorosnę! — Przecież nie możesz być całym zespołem, głuptasie! - wyśmiałem ją. Zaczynałem już pojmować, że nigdy nie przestanę jej kochać, ale im bardziej zdawałem sobie z tego sprawę tym częściej wyzywałem ją od idiotek, małp i głuptasów. Równocześnie dostrzegałem zachodzące w niej zmiany - stopniowo traciła cechy „chłopczycy", nabierając coraz więcej miękkości i kobiecości.
Ja także w tym czasie wystrzeliłem gwałtownie w górę, czemu jednak nie towarzyszyły pełniejsze kształty -przypominałem raczej szkielet obleczony skórą. Można było przewidywać, że niedługo pod tą skórą zbierze się tyle testosteronu, że wypełniłoby się nim kamieniołom przy Bouchard Road! Trzeba trafu, że w tym momencie Dee Dee zaczęła podśpiewywać: „Cyt, czy słyszysz te wystrzały, Fernando? Tamtej nocy też tak grzmiały nad Rio Grandę. Gwiazdy wtedy lśniły jasno, czy pamiętasz tę noc straszną, Fernando?" Urwała, aby puścić „kaczkę" na wodę, a potem zaczęła z innej beczki: - Właściwie chciałabym być rewolucjonistką, jak ci ludzie z piosenki. Jakie to cudowne tak walczyć o wolność pod niebem pełnym gwiazd... Umilkła i ponownie zmieniła temat. - Pocałuj mnie, Samie - poprosiła. - Wiesz, tak porządnie, z języczkiem, dobrze? Chciałabym wiedzieć, jakie to uczucie. Dopiero teraz zrozumiałem, że tym, co wtedy czułem, był smutek. Bez naszej zgody okradziono nas z czegoś cennego, a z naszymi ciałami działo się coś, na co nie mieliśmy wpływu. Jeszcze trochę, a utracilibyśmy na zawsze naszą niewinność. Czy nie lepiej byłoby, gdyby wszystko zostało tak jak przedtem, kiedy nasze mamusie zostawiały dla nas na stole kuchennym mleko i ciepłe bułeczki? Świadomość własnej płci drzemała wtedy w nas zbyt głęboko, abyśmy mogli cierpieć z jej powodu. - Czego tak ciągle za mną łazisz? Już mnie to wnerwią! - warknąłem specjalnie, aby ją zranić. Równocześnie czułem przez skórę, że nadejdzie jeszcze czas, kiedy będę wzdychał do niej po nocach, podczas gdy za ścianą Bobby Langford zamknie ją w uścisku swoich długich ramion. Nigdy do niczego nie dojdziesz, bo jesteś głu-
pia! - dobiłem ją do końca i wspiąłem się na pobliski pagórek, aby uwolnić się od niej. Zabawne, jak długo się pamięta takie wydarzenia! Nieraz, wykonując jakieś prace biurowe albo laboratoryjne w mojej lecznicy, przyłapywałem się na tym, że jej dwunastoletnia buzia stała mi przed oczami jak żywa. Albo wygarniałem z rynien zwiędłe liście, kiedy powracały do mnie jej słowa, wypowiedziane dawno temu. Możliwe, że i ona wyczuwała bliski koniec naszego beztroskiego dzieciństwa. Niewykluczone, że nie brała dosłownie moich opryskliwych odzywek, bo rozumiała, że po prostu nie potrafiłem wtedy mówić inaczej! Pewnie dlatego najspokojniej w świecie przewróciła się na plecy i wpatrywała się we mnie swymi szarobłękitnymi oczyma. Jej gęsta, płowa czupryna zmieniła już barwę na orzechowy blond, a buzia miała w przyszłości należeć do pięknej kobiety. - Hej, Fernando, słyszysz te wystrzały? - wydzierała się do mnie z dołu. Do dziś na ścianie obok drzwi do mojego gabinetu wisi plakat zespołu ABBA. Pomaga mi skupić się na tym, co w życiu jest ważne.
2 Ujrzałem siedem złotych świeczników. Apokalipsa św. Jana Miasteczko Fort Kent, położone na północnych rubieżach stanu Maine, nadawało się świetnie do założenia rodziny. Lidia i ja chcieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że najpierw musimy postawić naszą praktykę weterynaryjną na odpowiednim poziomie, aby móc się z niej utrzymać. W naszym mieście nie było żadnej innej lecznicy dla zwierząt, więc sądziliśmy, że uda się to nam bez trudności. Planowaliśmy objęcie opieką zwierząt utrzymywanych w dolinie granicznej Rzeki Świętego Jana. Nabyliśmy więc dawny dom Pinette'ów, położony zaledwie o trzy ulice od Bay Street, na której się wychowałem, lecz już w dzielnicy handlowej. Postanowiliśmy zaadaptować parter na funkcjonalną lecznicę weterynaryjną, a na piętrze urządzić dla nas mieszkanie. W niedługim czasie spełniły się nasze marzenia - udało się nam otworzyć pierwszą Klinikę dla Zwierząt w naszym mieście. Jeżeli prosperowałaby dobrze - moglibyśmy śmiało po-
większyć rodzinę, a po dojściu do wieku średniego przeżywać problemy z dojrzewaniem dzieci i wysokością czesnego w college'ach. Fort Kent ma własne, bogate tradycje. W wielu rodzinach, szczególnie starszych wiekiem, wciąż mówi się tam po francusku. Niektórzy mieszkańcy tych stron mają bowiem przodków rodem z Quebec lub Akadii. Szkoda tylko, że młode pokolenie, wychowane na telewizji kablowej, zapomina już języka swoich rodziców. Nawet podczas uroczystości urządzanych przez miejscowe Towarzystwo Genealogiczne - młodzi potomkowie Cyrów, Leverque'ow, Paradisów, Desjardinsów, LeBlanców, He-bertów, Quellette'ow, Nadeau, Perreaultów, Gagnonów, Pelletierów, Michaudów, Belangerów, Levesseurow i innych woleli raczej oglądać najnowszy film z Tomem Cruise'em niż kontynuować tradycje rodzinne. Skutki tego były takie, że język francuski, którym do lat sześćdziesiątych posługiwano się jako pierwszym, z trudem udawało się starszym członkom wspólnoty etnicznej kultywować jako drugi. Rzecz w tym, że młodzi Franko-Amerykanie uważali się po prostu za Amerykanów i może tak było najlepiej. Niemniej język francuski słyszało się w sklepach, barach czy restauracjach prawie równie często jak angielski. W kawiarni „U Doris" można było śmiało zamawiać „ploies", jak pierwsi osadnicy z Nowej Szkocji nazywali placki z gryczanej mąki. Natomiast na kanadyjskim brzegu Rzeki Świętego Jana sytuacja przedstawiała się odwrotnie. Kanadyjczycy zamieszkujący w strefie przygranicznej posługiwali się językiem angielskim jako drugim, jeżeli w ogóle go znali. Lidii, urodzonej i wychowanej w Bostonie, imponowało to do tego stopnia, że postanowiła specjalnie nauczyć się tutejszego, „dolinowego" dialektu francuskiego, który dość znacznie różnił się od ory-
ginału, bo pierwsi osadnicy wyemigrowali z Francji prawie czterysta lat temu. Lidia od razu poczuła się w tym oryginalnym miejscu jak u siebie w domu. Właściwie zawsze kochała zwierzęta i marzyła o pracy wiejskiego weterynarza, mimo że wychowała się w miejskiej kamienicy. Dlatego łatwiej mi było namówić ją, aby przeprowadziła się pod północną granicę stanu Maine, niż żeby wyszła za mnie - tym bardziej że w towarzystwie kobiet zawsze czułem się niepewnie. W szkole średniej nie miałem czasu rozglądać się za dziewczynami, bo Dee Dee zawróciła mi w głowie, a kiedy raptem zastrzeliła mnie swoimi zaręczynami z Bob-bym Langfordem - doszedłem do wniosku, że z kobietami nigdy nic nie wiadomo! Zdecydowałem więc poświęcić się nauce i przez dwa ostatnie lata studiów nie zauważałem, że przede mną siedzi Lidia Newhart i tak samo uważnie słucha wykładu o pasożytach zwierzęcych. Dopiero po jakimś czasie wpadły mi w oko jej długie, brązowe włosy i oczy koloru orzecha, zaokrąglone kształty i mocna budowa ciała. Ona też nie od razu przyznała się, że uważała mnie za jedynego przystojniaka na roku (dzięki Bogu, nie był to liczny rocznik). Gdybym wiedział o tym wcześniej, łatwiej wydusiłbym z siebie oświadczyny, ale jakoś zdobyłem się na odwagę i zostałem przyjęty! Teraz wymyśliłbym sobie inny napis na nagrobku: „Tu leży facet z uśmiechniętą gębą"! Snując plany małżeńskie, wiedziałem już, że przeprowadzka w moje strony będzie dla Lidii spełnieniem marzeń. Z myślą o przyszłej pracy zaliczyliśmy dodatkowe zajęcia z hodowli dużych zwierząt, aby móc świadczyć usługi także okolicznym hodowcom bydła i koni. W praktyce oznaczało to konieczność wytrząsania się półciężarówką po bezdrożach, ale wolałem to niż wilgot-
ne i wietrzne bostońskie zimy. Po prostu czułem, że moje miejsce jest w rodzinnych stronach. Lecznica udała się nam na medal! Lidia doszła do wniosku, że w domu, w którym już kiedyś ktoś mieszkał, musi panować domowa atmosfera. Wykleiła więc ściany różowymi tapetami, na których małe różyczki tworzyły szlaczek pod sufitem. Podłogi z sosnowych desek pokryliśmy świeżą warstwą lakieru, a Lidia przyrzuciła je dywanikami, aby całość wyglądała przytulniej. W poczekalni zaś poustawiała wazony, które napełniała świeżymi kwiatami odpowiednio do pory roku. Wiosną były to gałęzie kwitnącej wiśni, latem kwiaty z naszego ogródka, a jesienią złociste rózgi nawłoci krzewiącej się wśród okolicznych pól. Przed Bożym Narodzeniem Lidia zdobiła hall gałęziami ostrokrzewu, aby klienci czuli się u nas jak w domu. W tak małym miasteczku jak to, liczącym zaledwie trzy tysiące mieszańców, właściwie wszyscy byliśmy sąsiadami. Wprawdzie rzadko przyjmowaliśmy gości, ale mogliśmy być pewni, że prędzej czy później każdy mieszkaniec Fort Kent pojawi się w naszej lecznicy. Oblicze szacownego miasteczka też stopniowo ulegało zmianie. Stare budynki spaliły się lub zostały rozebrane, a bardziej zaawansowani wiekowo obywatele powoli przenosili się na któryś z dwóch cmentarzy miejskich -katolicki lub protestancki. Ich miejsce - jak to w życiu bywa zajmowała nowa generacja. Mój ojciec też umarł w dwa lata po moim powrocie do Fort Ken^, a matka przez trzy następne lata mieszkała sama w opustoszałym domu przy Bay Street. W końcu jednak zrezygnowała z samotnego gospodarowania i przeniosła się na Florydę, gdzie dożywały starości jej dwie przyjaciółki. Szlag mnie trafiał, ale co mogłem zrobić? Mama musiała sprzedać dom, bo na stare lata potrzebowała pienię-
dzy. Myśmy nie mogli go odkupić, bo zainwestowaliśmy już w pięćdziesiąt akrów ziemi poza granicami miasta. Zaangażowaliśmy nawet przedsiębiorstwo budowlane do prac nad naszym przyszłym rodzinnym gniazdkiem, wymarzonym przez Lidię. Zresztą do czego byłaby mi potrzebna stara rudera przy Bay Street? Miałem już sprecyzowane plany co do tego, gdzie chciałbym żyć i umierać... Ostatecznie dom przy Bay Street przeszedł na własność rodziny z Portlandu. Ojciec tej rodziny pracował jako wykładowca historii na lokalnej uczelni. Kiedy pokazywałem Lidii mój dawny dom rodzinny, nagle przyszło jej do głowy dziwne pytanie: - Dlaczego ta ulica nazywa się Bay Street1, choć daleko stąd do oceanu? - Pytasz jak turystka - odburknąłem, ale naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego „Zatokowa", a nie na przykład „Rzeczna". Przypuszczalnie początek tej nazwie dało pobożne życzenie któregoś z dawnych osadników. Tymczasem dzięki temu, że mieliśmy daleko do oceanu -na ulicach naszego miasta nie kłębiły się latem tłumy wiecznie narzekających turystów. Fort Kent odwiedzali tylko miłośnicy przyrody, którzy woleli wywozić stąd nowe doświadczenia niż homary i kawior. Niemniej przykro mi było słyszeć głosy i śmiechy obcych ludzi w murach mego rodzinnego domu. A sąsiedni dom, pod numerem 204, gdzie spotkałem się po raz pierwszy z Dee Dee - od wielu miesięcy stał pusty. Rodzina, która wynajęła go od pani Michaud, wyprowadziła się, a na jej miejsce nie wprowadził się nikt inny. Ludzie gadali, że matka Dee Dee żądała zbyt wysokiego czynszu... Tak czy siak, dom stał nie zamieszkany i smutny, a potem przeczytaliśmy w gazecie o śmierci
1Słowo Bay w języku angielskim oznacza m.in. zatokę (przyp. tłum.).
pani Michaud. W nekrologu zaznaczono, że zmarła pozostawiła córkę, Dianę Catherine Langford, lat 33, i wnuka, Martina Langforda, lat 9, w Jackson Hole, stan Wyoming. W tych dniach, przejeżdżając półciężarówką przez miasto, wolałem nie patrzeć na żaden z tych domów. Pod 204, na dawno nie koszonym trawniku, bujała wysoka trawa, a od strony ulicy straszyły czarne prostokąty pustych okien. Ileż gorących, letnich nocy spędziłem, wpatrzony w te okna jak Romeo? Wypatrywałem jej poruszeń za firanką, rozmyślając, o czym też może śnić i jak wygląda pod prysznicem? Ciekawe, czy i ona czasem myślała o mnie w ten sposób. Nie mogła przecież przewidzieć, że oboje będziemy musieli opuścić nasze domy, a los rzuci nas w różne strony. Gdybym wtedy wiedział, jak szybko to się stanie, może lepiej potrafiłbym wykorzystać mijające chwile. Ale cóż, młodym ludziom zawsze się wydaje, że młodość trwa wiecznie! Odkąd matka Dee Dee wyprowadziła się do Bangor, ucichły wszelkie plotki na jej temat. Po śmierci pani Michaud zwątpiliśmy, czy jeszcze kiedyś zobaczymy Dee Dee. Dawno już przestała wysyłać te śmieszne pocztówki, przynajmniej do mnie. Nic dziwnego - w końcu oboje zdążyliśmy wydorośleć, a świat kręcił się dalej. Jednak, podczas gdy oboje z Lidią czuwaliśmy nad stanem zdrowia zwierząt domowych w Fort Kent, w przerwach między kastracjami, sterylizacjami i szczepieniami prześladowała mnie myśl, czy Dee Dee kiedykolwiek jeszcze wspomni o mnie? A jeśli nie o mnie, to może chociaż o radosnych dniach naszej młodości, spędzanych wspólnie nad rzeką, przy próbach występów artystycznych lub piosenek dla naszej kapeli? Na ogół jednak byłem zbyt zajęty, aby częściej o niej myśleć. Praca ze zwierzętami dawała mi dużą satysfakcję,
a dodatkowych obowiązków dostarczała budowa nowego domu. Sami go zaprojektowaliśmy na piętrze miały być cztery duże sypialnie, na parterze jeszcze jedna i solidne patio z ładnym widokiem na okolicę. Nasze marzenia zaczynały już nabierać realnych kształtów. Do jesieni miał zostać zamknięty stan surowy, a poczynając od następnej wiosny, w miarę posiadanych środków finansowych, planowaliśmy wykańczanie domu. Przypuszczaliśmy, że w lecie roku 1998 będziemy mogli się wprowadzić. Wkrótce znowu usłyszeliśmy o Dee Dee. Przypomniał mi o niej Ross Cloutier, mój stary kumpel, z którym graliśmy razem w zespole Kąty Ostre. Także i on pozostał w Fort Kent, ucząc matematyki w miejscowej szkole średniej. Razem z naszymi żonami chodziliśmy czasem na piwo do knajpy „U Bee Jaya" przy moście łączącym oba brzegi granicznej rzeki. Można tam było opróżniać kufelki przy oknie, w którym odbijały się już światła Kanady. Ross twierdził, że w tym miejscu panuje „międzynarodowa atmosfera". Kiedy Ross rozwiódł się ze swą żoną Amy - nadal wyciągał mnie na piwo, ale chodziliśmy już tylko we dwóch. Pewnego razu stara piosenka z grającej szafy rozbudziła w nas wspomnienia szalonych lat bezgrzesznej młodości. - Gdybyśmy chcieli dziś założyć zespół, pewnie nazwalibyśmy go Kąty Rozwarte - zażartował wtedy Ross. Dobrze się czułem w towarzystwie tego podstarzałego hipisa, który niestety urodził się już po okresie, kiedy największe triumfy święcili Abbe Hoffmann i Angela Davis! Nadal jednak utrzymywał, że każdy ma prawo do popalania trawki, a włosy nosił tak długie, jak tylko zezwalał mu regulamin szkoły w Fort Kent. Po jakimś czasie Ross poznał Vickie Perrault, która właśnie wróciła z New Hampshire z dyplomem absol-
wentki filologii angielskiej. Podjęła pracę w tej samej szkole co Ross i od tej pory znów chadzaliśmy na piwo do Bee Jaya we czwórkę - Ross, Vickie, Lidia i ja. W zimie pod naszymi stopami skrzypiał śnieg, a jesienią szeleściły zwiędłe liście, ale czasem wydawało mi się, że słyszę śmiech Dee Dee, unoszony wiatrem. Towarzyszył nam w starych zaułkach, rozlegał się z opustoszałego kina, zjeżdżał z narciarskiego stoku, choć myślałem, że śmiech też przebrzmiał dla mnie na zawsze. Pewnego pogodnego, wiosennego poranka, kiedy pod urzędem miasta kłębiły się tłumy turystów pragnących wykupić kartę wędkarską, a przed nowym McDonaldem ustawiła się kolejka dzieci - wsiadłem do półciężarówki i skierowałem się ku zachodniej granicy miasta. Lidia przyjmowała pacjentów w lecznicy, a mnie wezwał farmer do holsztyńsko-fryzyjskiej krowy, która leżała i za nic w świecie nie chciała się podnieść. Tymczasem ostatnią czynnością, na jaką tego dnia miałem ochotę, było ratowanie chorej i przypuszczalnie zdenerwowanej krowy! Z takimi myślami skręciłem z Elm Street na Bay Street, wiedząc, że tędy będę mógł najkrótszą drogą wyjechać z miasta. Mijając mój dawny dom pod numerem 206, zauważyłem, że coś się tam dzieje - na podjeździe parkował błękitny samochód, wzdłuż żywopłotu rozkwitły jakieś oryginalne, duże kwiaty, pod starym klonem wisiał rozpięty hamak, a zielone okiennice przemalowano na czarno! Natomiast pod 204 jacyś faceci na skróty przez trawnik wnosili kanapę... Zwolniłem i zatrzymałem wóz przy krawężniku, aby lepiej się temu przyjrzeć. Okazało się, że na zapleczu domu pod numerem 204 parkował olbrzymi meblowóz pełen najrozmaitszych gratów. Przy schodkach werandy stał dziecinny rowerek, a pracownicy firmy spedycyjnej właśnie wyszli po następ-
ną partię mebli. „Pewnie ktoś kupił ten dom" - pomyślałem sobie i wcale mnie to nie zmartwiło, bo od dawna uważałem, że lepiej, aby tam ktoś zamieszkał. Przypominałem sobie o chorej krowie i już miałem odjechać gdy nagle mój wzrok przykuł przedmiot wynoszony właśnie z wozu przez tragarzy. Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, aby rzucić na to okiem, ale tym, co jeden robotnik podawał drugiemu był oprawiony plakat o wymiarach trzy stopy na pięć. Ze zdumieniem stwierdziłem, że to plakat szwedzkiego zespołu ABBA, tak popularnego w latach siedemdziesiątych. Sko,arzyłem sobie ten obraz z widokiem dziecięcego rowerka i ruszyłem w dalszą drogę z takim uśmiechem na gębie, jakiego nie była w stanie przyćmić perspektywa chorej krowy u celu podróży. Znałem bowiem tylko jedną osobę, która mogła mieć taki plakat - najwierniejszą miłośniczkę zespołu ABBA która znała na pamięć słowa wszystkich jego piosenek, a portret jego członków nabyła w sklepie dla hobbystów w Portlandzie, gdzie byliśmy z wycieczką szkolną oglądać dom Longfellowa. Tylko ona mogła dać ten plakat do oprawy, aby powiesić go sobie na ścianie. Pamiętam, jak mi tlumaczyla, wskazujac kolejno twarz kazdego piosenkarza. ABBA to pierwsze litery ich imion: A to Agnetha, B Björn, drugie B - Benny, a drugie A - to Anni-Frida. Próbowałem jej wtedy dokuczać. „A dlaczego jedno B jest odwrócone?" - podpuszczałem. „Czy to ma oznaczać, że któryś z nich nie żyje?" Im mocniej czułem, że ją kocham, tym bardziej się z nią droczyłem., Co robi w szwedzkim zespole jakiś Benny? - pytałem kpiąco. „Powinien raczej występować z Bee Geesami!" W każdym razie, cokolwiek by to miało oznaczać, ważne było jedno - Dee Dee Michaud wracała w rodzinne strony!
Moja pacjentka, jak od początku przypuszczałem, zdradzała objawy niedoboru wapnia, częstego u wysokomlecznych krów. Podłączyłem ją do kroplówki i wykonałem dożylny wlew wapna. Po zabiegu umyłem ręce w kuchennym zlewie, przyjąłem w prezencie od gospodyni bochenek pieczonego w domu chleba, zapowiedziałem, że Lidia wyśle im rachunek, i wsiadłem do swojej półciężarówki. Byłem zmęczony, ale i zadowolony, że chora wkrótce wstanie na nogi. Oczywiście nie darowałem sobie, żeby nie wracać tą samą drogą co poprzednio, chociaż musiałem zatankować paliwo w drugim końcu miasta. Pod znajomym domem na Bay Street nie stał już meblowóz, tylko mały, zielony samochód, również załadowany po sufit. Dziecięcy rowerek wciągnięto na werandę, gdzie piętrzyły się stosy pudeł. Na schodkach siedział mniej więcej dziesięcioletni chłopiec, podpierając się ręką pod brodę. Sądząc po nachyleniu jego ramion - nie wyglądał na zbytnio zadowolonego z życia. Przypuszczałem, że przeprowadzka dla takiego dziecka musiała być dużym stresem, ale nie mogłem po prostu podjechać do niego i powiedzieć „cześć". A nie mogłem dlatego, że nie wiedziałem w tym momencie, co powiedziałbym jego matce. Minęło już przecież prawie piętnaście lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Było to w czerwcu 1982, w dniu zakończenia szkoły średniej. Przez ostatnie tygodnie umacniałem się w postanowieniu, że wieczorem tegoż dnia powiem jej, jak ją kocham, i zaproponuję, aby została moją dziewczyną. Całymi dniami trenowałem zdejmowanie sygnetu z zielonym kamieniem, który był symbolem naszej szkoły, aby nałożyć go na jej palec. A kiedy byłem już prawie gotów to zrobić, okazało się, że Bobby Langford wcześniej nasadził na ten delikatny paluszek zaręczynowy pierścionek z brylantem.
Przez ponad dziesięć następnych lat zadawałem sobie wciąż to samo pytanie: o czym wtedy myślałem? Jak mogłem przypuszczać, że taki spokojny i nieśmiały facet jak ja, z ambitnymi planami na przyszłość, miałby szansę usidlić tak przedsiębiorczą dziewczynę, jaką była Dee Dee Michaud? Osoba tego pokroju śmiało rzucała się w nurt życia, podczas gdy ja mogłem jedynie stać na brzegu i drżeć ze strachu, że ten nurt jest zbyt rwący. Cóż stąd, gdy pierwsze miłości mają zazwyczaj długi żywot. Byłem już zakochany w Lidii, a wciąż jeszcze prześladowały mnie wspomnienia o Dee Dee. Pamiętałem jej szalone wybryki w rodzaju podkradania się na cudze podwórko celem uwolnienia psa, którego właściciel trzymał na zbyt krótkim łańcuchu, czy siadania okrakiem na poręczy mostu łączącego brzeg amerykański z kanadyjskim, grożąc, na przemian po francusku i angielsku, że wskoczy do rzeki! Równocześnie ta sama Dee Dee potrafiła zapłakiwać się na wiadomość o śmierci Natalie Wood w nurtach oceanu u wybrzeży Kalifornii. - Pamiętasz, Samie, jak na filmie też o mało nie utonęła? — łkała. — Wtedy, kiedy dowiedziała się, że utraciła na zawsze Warrena Beatty! Problem polegał na tym, że Dee Dee urodziła się za późno. Z jej duszą „dziecka-kwiatu" trudno było dostosować się do wymogów bardziej ekspansywnego pokolenia. Na Bay Street dodałem gazu, aby znaleźć się jak najdalej od domu pod numerem 204 i smutnego chłopca siedzącego na schodkach. Cóż bowiem pomyślałaby o mnie Lidia, gdyby dowiedziała się, że wciąż pielęgnuję wspomnienia ze szkoły średniej? Nawet tego uroczego, majowego popołudnia musiałem myśleć o ważniejszych sprawach - o prowadzeniu lecznicy i budowie domu. Jednak w razie gdyby któreś z nas chciało powspominać dawne, dobre czasy Dee Dee wiedziałaby, gdzie mnie szukać.
3 Jeśli masz nogi zwinne i chyże — przy świetle świecy podejdziesz bliżej. stary wierszyk dla dzieci W tak małej dziurze jak Fort Kent wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. Zaraz następnego ranka zadzwonił do mnie Ross Cloutier. Głosem nabrzmiałym od trudno skrywanego podniecenia, przekazał mi najnowsze plotki kursujące w dolinie Rzeki Świętego Jana. Bo niby skąd miałem je znać, przyjmując pacjentów w lecznicy lub odwiedzając okoliczne farmy? Czułem jednak, że ma dziś dla mnie w zanadrzu sensację grubszego kalibru niż zwykłe, „powszednie" ploteczki. Odniosłem nawet wrażenie, że celowo przeciąga rozmowę, zaczynając od pogody, która rzeczywiście była tego dnia kiepska - wyraźnie zanosiło się na deszcz! - Może lepiej byłoby, gdybyśmy nie zakładali tych świateł... - zaczął z innej beczki i czekał na moją reakcję. Chodziło o to, że niedawno pierwsze skrzyżowanie w Fort Kent, naprzeciw sklepu Quigleya na East Main
Street, otrzymało sygnalizację świetlną. Ułatwiało to wyjazd z East Main w kierunku college'u, ale podzieliło społeczność Fort Kent na dwa obozy. Jedni uważali to za nadzwyczaj pożyteczne udogodnienie, podczas gdy inni twierdzili, że dopiero po wprowadzeniu sygnalizacji świetlnej zacznie się prawdziwa Sodoma i Gomora. Powoli, lawirując, Ross zaczął przystępować do rzeczy. Przykro mi było psuć tak misternie wypracowaną strategię, ale nie mogłem się powstrzymać. - Czekaj, to jeszcze nie wszystko! — Ross udał, że sobie coś nagle przypomniał. — Zgadnij, kto znów się do nas wprowadził? Odczekałem może trzy czwarte sekundy i wypaliłem: - Dee Dee Michaud? Rossa aż zatkało. - Skąd ty to, do jasnej cholery, wiesz? - wykrztusił. - Nadali w wiadomościach — zażartowałem. - Kto jak kto, ale ty nigdy nie przejmowałeś się tym, co mówią w telewizji. - A czym mam się przejmować? Światłami przy East Main? — odparowałem. Rossowi jednak nie było do śmiechu. - Dobra, dobra - bąknął. - Tak ci tylko mówię, dla porządku. Dee Dee pytała o ciebie. Powinniśmy trzymać się kupy, tak jak dawniej. Bez pożegnania odwiesił słuchawkę z głośnym szczękiem. Ross znał moje poczucie humoru od czasu, kiedy jako drugoklasiści graliśmy w jednej drużynie, więc wolał nie czekać na moje ostre zagrywki. Ja natomiast zacząłem zastanawiać się nad jego słowami. „Powinniśmy trzymać się kupy, tak jak dawniej..." Ciekawe, czy to jeszcze możliwe? Thomas Wolfe napisał, że właściwie nigdy nie wraca się całkiem do tego samego. Dlatego nie oddalałem się od
Fort Kent na tak długo, aby móc gdzie indziej poczuć się jak w domu. Nieraz bowiem słyszałem o facetach, którzy całe życie przepracowali w jakimś obcym mieście, ale czekali tylko, kiedy przejdą na emeryturę, aby wrócić na stare śmieci. Tymczasem rodzinne strony zmieniały się tak dalece, że wymarzona kraina lat dziecinnych pozostawała już tylko we wspomnieniach i na pożółkłych zdjęciach. Czuli się wtedy tak, jakby próbowali po latach wbić się w stare ciuchy, które dawno wyszły z mody i zbiegły się w praniu. Kraina naszych łat dziecinnych też kurczy się z biegiem czasu. Okazuje się, że drzewo na podwórzu, które wydawało się takie wysokie, nie ma nawet dziewięćdziesięciu stóp. Sklepik spożywczy, do którego się szło i szło, nie leży Bóg wie jak daleko stąd, lecz zaledwie o rzut kamieniem. A pole za autokomisem Boucharda, gdzie rozgrywaliśmy mecze baseballowe, nie jest większe od zwykłego parkingu porośniętego kępkami trawy! Ciekawe, jak Dee Dee przystosuje się do zmian, jakie zastanie po powrocie. Szczególnie teraz, gdy ma syna. W ciągu następnych dwóch dni Dee Dee nie próbowała nawiązać ze mną kontaktu. Nie przejmowałem się tym, gdyż rozumiałem, że najpierw musi się trochę zaaklimatyzować, zanim zacznie odgrzewać stare znajomości. Jednak wracając z Eagle Lake, gdzie badałem źrebną klacz, nie mogłem powstrzymać się, aby nie zboczyć na Bay Street. Na tyłach domu pod numerem 204 chłopiec kopał piłkę i wyglądał na bardzo samotnego. Widziałem to we wstecznym lusterku, kiedy wyjeżdżałem z Bay Street. Po powrocie do lecznicy udałem się od razu na zaplecze. Siedział tam w klatce czarny szczeniak - mieszaniec labradora z niewielkim dolewem krwi malamuta. Przeby-
wał u nas już od tygodnia, odkąd Lisa Ornstein znalazła go na środku Caribou Road. Błąkał się tam wystraszony i głodny - mało brakowało, a przejechałby go pędzący samochód! Lisa stukała do każdych drzwi w promieniu pół mili od tego miejsca, ale nikt nie przyznał się do psa. Przypuszczalnie więc jakiś bałwan chciał się go w ten sposób pozbyć. Teraz zaś wyjąłem szczeniaka z klatki, a wychodząc z gabinetu - po drodze zdjąłem z naszej tablicy ogłoszeń kartkę: „Oddamy małego pieska w dobre ręce". Razem z nim wsiadłem z powrotem do półcięża-rówki. Przyhamowałem na wysokości Bay Street 204, ale po przeciwnej stronie ulicy. Ze szczeniakiem na ręku wyskoczyłem z szoferki i dyskretnie przeszedłem na drugą stronę, starając się, aby nikt mnie nie zauważył. Tam wypuściłem psa na trawnik i wycofałem się do samochodu, aby stamtąd obserwować, co się będzie działo. Nie potrwało to długo. Wystarczyło, że chłopiec jeszcze raz kopnął piłkę, a zaraz piesek rzucił się biegiem w pogoń za nią. Oczywiście chłopiec zachował się tak, jak przypuszczałem, czyli zareagował jak dziecko, które czuje się samotnie i napotyka równie samotnego psa. Pochwycił go w objęcia i pomknął do domu, wołając: „Mamusiu, popatrz, co znalazłem!" Kiedy zniknął za drzwiami, po prostu musiałem się uśmiechnąć. Wiedziałem, że Dee Dee nigdy nie wyrzuciłaby na bruk bezdomnego stworzenia. Mogłem być pewien, że znalazłem dla tego szczenięcia dobry dom. Późnym popołudniem tego samego dnia pracowałem jeszcze w lecznicy, kiedy usłyszałem dzwonek u drzwi frontowych. Odmierzałem właśnie potrzebną dawkę tabletek dla kota Larry'ego Fitzherberta, którego
żona Judy miała później po nie wstąpić. Zamknąłem więc pudełeczko i poszedłem sprawdzić, co to za klient. Okazało się, że była to Diana Catherine Michaud, czyli Dee Dee. Nie wiedziałem, co powiedzieć, bo upłynęło prawie piętnaście lat, odkąd ostatni raz widzieliśmy się z bliska. Była tak samo piękna, może najwyżej trochę bledsza, ale to raczej normalne, bo przecież przedzierzgnęła się teraz w miejskiego wymoczka. Dawniej wiecznie borykała się z uporczywą nadwagą — teraz wyraźnie zeszczuplała. Zabawne, lecz spodziewałem się, że wpadnie tu akurat dziś. Mimo to na jej widok tak mnie zatkało, że stanąłem jak głupi z rozdziawioną gębą i flakonikiem tabletek na robaki w ręku. Potrafiła tak mnie zaskoczyć w mojej własnej lecznicy, że zapomniałem języka w gębie. — Och, Samie, tak się za tobą stęskniłam! Ledwie wymówiła te słowa, otoczyłem ją ramionami. Czułem się przy tym, jakbym trzymał w objęciach swoje ucieleśnione marzenie, tyleż realne, co ulotne. Zupełnie jakby czas się cofnął — jej skóra wydawała taki sam świeży, chłodny zapach, jak przed laty. Nie były to perfumy, lecz coś kojarzącego się z wonią czystych wód strumienia i porannej mgiełki. Odsunąłem ją na długość ramienia, aby się lepiej przypatrzyć. Nad jej górną wargą wdzięczył się ten sam brązowy pieprzyk, co kiedyś. Oczy miała szaroniebieskie, nos — klasyczny w formie, tylko włosy krótsze i ciemniejsze. Wśród nich przebijały blond pasemka — kobiety nieraz rozjaśniają sobie włosy w ten sposób. Dee Dee Michaud była znów z nami. - Nie widziałem cię od ukończenia szkoły - zdołałem wreszcie wykrztusić. — Wyszłaś tylko po papierosy i nie wracałaś przez piętnaście lat.
Kiedy się uśmiechnęła - jej oczy przybrały bardziej szary odcień. W sztucznym świetle dostrzegłem także dołeczki w jej policzkach. Jak mogłem o tym zapomnieć? - No, no, słyszałam, jak dzielnie leczysz wszystkie zwierzęta, małe i duże! - pochwaliła. - Dumna jestem z ciebie! - Dobra, nie musisz tak od razu wierzyć we wszystko, co gada Ross — odmruknąłem, co jej się wyraźnie spodobało. Zdążyła się już w życiu nasłuchać naszej maniery mówienia o sobie. Cieszę się, że wróciłaś na stare śmieci — dodałem. — Przydałoby ci się tylko nabrać trochę ciała i kolorków! Zanim zdążyła odpowiedzieć — do lecznicy wpadł w podskokach jej syn, tuląc do piersi czarnego psiaka. - Lancelot już zaprzyjaźnił się z innym pieskiem! — oznajmił triumfalnie, przytrzymując wyrywającego się szczeniaka. - Ty oczywiście nie wiesz, jakim sposobem ten pies trafił do rąk mojego synka? - spytała Dee Dee prowokująco. Jasne, że pokręciłem głową. - Przykro mi, ale jestem weterynarzem, nie policjantem — dodałem tytułem wyjaśnienia. — Jeśli potrzebny ci gliniarz, zwróć się do Billy'ego Carona. Wiesz, że on już został stanowym detektywem? Dee Dee nie dała mi tak łatwo zmienić tematu. - Może więc pomożesz mi oddzielić go od niego chirurgicznie? — naciskała. Ponownie wykonałem gest przeczenia. Dee Dee z uśmiechem skinęła na chłopca, a kiedy nieśmiało podszedł — położyła dłonie na jego szczupłych ramionkach. - Oto mój syn, Martin Samuel Langford - przedstawiła. - Albo po prostu Skaut. - Martin Samuel, jeśli dobrze zrozumiałem? - powtórzyłem z naciskiem.
- Nie masz nic przeciwko temu, prawda? — wolała się upewnić. Chyba żartowała - przecież dla mnie to był zaszczyt! - Cześć, Skaucie! - zwróciłem się do chłopca, wyciągając doń rękę. - Ile ty już masz lat? - Niedługo skończę dziesięć! - odrzekł dumnie. -Dziękuję panu za pieska. Mama powiedziała, że to pan mi go dał. - Powiem ci więcej - podjąłem temat. - Oferuję specjalny pakiet usług powitalnych dla nowych obywateli Fort Kent. Przez cały pierwszy rok pobytu bezpłatne sterylizacje, zastrzyki i tabletki nasercowe dla ich zwierząt! - W ten sposób zapewniasz sobie ruch w interesie! -zaśmiała się Dee Dee. Tymczasem chłopiec mocniej przytulił do siebie pieska. - Nazwałem go Lancelot - oświadczył. - Piękne imię! - pochwaliłem, a Dee Dee żartobliwie poczochrała synka po włosach. - Wiesz na pewno, że Lancelot był najdzielniejszym z Rycerzy Okrągłego Stołu? - Podejrzewam, że Ginewra nie leciała na jego odwagę, tylko na co innego! - Dee Dee ponad głową chłopca mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Może przybyło jej lat i doświadczenia, ale w środku została taka sama jak przedtem. - Cóż, witaj w domu! - podsumowałem. Nie miałem przy tym na myśli nic innego niż to, co powiedziałem. - A kiedy będę miała okazję poznać twoją żonę? -podchwyciła Dee Dee, lecz w tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi lecznicy. Do środka wszedł Alain Quellette z owczarkiem niemieckim na smyczy. Pies wyraźnie utykał. - Rozciął sobie łapę - wyjaśnił jego właściciel. Dee Dee odciągnęła syna wraz ze szczeniakiem na bok, aby zrobić miejsce.
- Połóż go na stół - poleciłem Alainowi, wskazując gabinet nr 2, odpowiednio wyposażony do badania. Potem zwróciłem się do Dee Dee: - Przyjdź do nas na kolację i zabierz ze sobą Skauta. Poznasz Lidię i razem powspominamy dawne, dobre czasy. - Dobra - zgodziła się Dee Dee. - Uprzedź mnie, kiedy to ma być. Stanęła na palcach i wycisnęła na moim policzku pospieszny pocałunek. - Dziękuję ci, Samie. Za tego psa i w ogóle za wszystko. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! Odprowadzałem ich wzrokiem, jak zbiegała po schodkach wraz z synkiem i psem, kierując się w stronę Bay Street. Trudno mi teraz sprecyzować to dokładnie, ale coś mi mówiło, że w oczach Dee Dee wygasł dawny ogień. Na razie jednak nie mogłem się nad tym zastanawiać, bo musiałem wydobyć kawałek szkła z poduszki palcowej zdenerwowanego owczarka. Tego wieczoru, kiedy po zaszczepieniu krów Altona Martina wracałem do domu, nie darowałem sobie, żeby nie minąć domu przy Bay Street. Po prostu chciałem sprawdzić, jak wygląda teraz, gdy wróciło doń życie. I rzeczywiście, z okien padało ciepłe, żółte światło, a na zewnątrz pojawiły się pewne oznaki charakteryzujące jego mieszkańców - rowerek Skauta; mały, zielony samochód Dee Dee; nagietki w donicach i muszle morskie brzęczące jak dzwoneczki, pozawieszane przy wejściu frontowym. Najciekawszym elementem okazał się jednak zatknięty w trawnik, rzeźbiony, drewniany szyld. Zwolniłem, aby móc odczytać wycięty w desce napis: „Piękne Świece". Potem dodałem gazu i pognałem na łeb na szyję do domu. Miałem za sobą kolejny, długi i wyczerpują-
cy dzień, a na grzbiecie prawej dłoni ślady zębów owczarka niemieckiego, któremu zakładałem szwy. Zastałem Lidię w saloniku na piętrze, pogrążoną w lekturze. Okulary zsunęły się jej nisko na grzbiet nosa. Nachyliłem się i pocałowałem ją w czubek głowy. — Fikuśnie wyglądasz w tych okularach! — zauważyłem. Spojrzała w górę znad czytanej strony. - Soczewki się płuczą - wyjaśniła. - Pewnie jesteś głodny? Przytaknąłem, więc usiedliśmy przy stole w kuchni. Lidia podała mi talerz odgrzanej zupy jarzynowej, a do tego kanapkę. Po całym dniu na nogach byłem kompletnie wypompowany, ale usiłowałem słuchać uważnie, jak Lidia dzieli się ze mną wrażeniami z pracy prowincjonalnego weterynarza. Podczas gdy ja wizytowałem okoliczne farmy — ona pełniła dyżur w lecznicy i musiała uśpić kotka, któremu obcy pies przetrącił kręgosłup. Opowiadała 0 tym ze łzami w oczach, więc odsunąłem posiłek, którego i tak nie mogłem tknąć, bo zanadto byłem zmęczony, i przeszedłem na drugą stronę stołu. Lidia siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę, a ja otoczyłem ją ramionami i starałem się jakoś pocieszyć. Mnie również utkwiło w pamięci na całe życie pierwsze zwierzę, jakie musiałem uśpić. Trzeba trafu, że był to także kot, jeszcze kiedy studiowałem weterynarię. Z czasem, kiedy w swej codziennej praktyce często miałem do czynienia ze zgonami czyichś ulubionych zwierzątek — moja wrażliwość tępiała, choć nigdy nie przechodziłem nad tym łatwo do porządku dziennego. Na studiach mówiono nam, że dobry weterynarz powinien nawiązywać kontakt uczuciowy ze swymi pacjentami, ale w razie potrzeby potrafić zachować odpowiedni dystans. Niby jak, do jasnej cholery, miałby to zrobić? Czy tych wszystkich mądrych doradców stać byłoby na zachowanie zimnej
krwi? Lidia nie po raz pierwszy stawała wobec takiej konieczności, ale przecież była tylko człowiekiem! - Chodźmy już do łóżka - zaproponowałem. - Zaraz będzie „Lista przebojów" Lettermana. Przynajmniej się pośmiejemy. Uśmiechnęła się przez łzy i otarła oczy. - A tobie jak dziś szło? - zapytała. - Miałeś jakiś ciekawy przypadek? Cóż, dzień jak co dzień - rano ugryzł mnie wilczur Alaina, a potem zostawiłem lecznicę na głowie Lidii i ruszyłem szczepić krowy, badać klacz na źrebność, dawkować lekarstwa... Nie były to żadne nadzwyczajne przypadki. Chociaż nie - przecież po piętnastu latach niewidzenia na horyzoncie znów pojawiła się moja pierwsza miłość! A moja żona chciała wiedzieć, czy coś ciekawego się zdarzyło. - Nic takiego - zbyłem ją. Leżeliśmy już rozebrani w łóżku i Lidia wybierała pilotem program Dawida Lettermana, gdy zdecydowałem się udzielić jej bardziej wyczerpującej odpowiedzi. - To znaczy... - rzuciłem mimochodem, jakby przed chwilą przyszło mi to na myśl. - Moja dawna koleżanka, najlepsza kumpelka z czasów szkolnych, wróciła do naszego miasta. Lidia przestała pstrykać klawiszami pilota i odwróciła się do mnie. Na jej twarz padała niebieskawa poświata z ekranu telewizora, przez co wyglądała jak upiór. - Dee Dee Michaud? - spytała wprost. Zrobiłem takie same wielkie oczy, jak przedtem na widok Dee Dee. Nigdy nie wspominałem Lidii o niej, nawet w tym okresie narzeczeństwa, kiedy partnerzy lekkomyślnie zwierzają się sobie ze wszystkiego. Nie wiem, dlaczego wtedy zatrzymałem tę wiadomość dla siebie - może chciałem uszanować wspomnienie?
— Skąd ty, na miłość boską, wiesz o tym? — wykrztusiłem wreszcie. — Przedwczoraj na poczcie spotkałam Rossa - wyjaśniła Lidia. - Namawiał mnie, żebym zrobiła mały sondaż i spytała cię o nią, ale zapomniałam. A to drań! Tak mi się zrewanżował za to, że popsułem mu przyjemność opowiedzenia sensacji! Pokiwałem więc tylko głową z ironicznym uśmiechem. — No więc rzeczywiście, to moja stara znajoma — przyznałem. Mówiąc to, czułem się tak, jakbym coś ukrywał. Nie wiadomo dlaczego, bo przecież między Dee Dee a mną nic nie było. Może zachowałem się tak dlatego, że wolałbym, aby jednak coś między nami zaszło? — Świetnie bawiliśmy się razem z Rossem — dodałem i czekałem na jej reakcję. Ciekawe, co ten Ross mógł jeszcze nagadać? — No, to niech przyjdzie do nas na kolację - zareagowała Lidia i położyła się wygodniej, aby dalej kontemplować „Listę przebojów" Lettermana. Dawno nie spałem tak dobrze jak tej nocy. Wystarczyła mi sama świadomość, że Dee Dee znów mieszka w swoim starym domu, zaledwie o parę ulic stąd, abym poczuł się tak, jakbym odnalazł brakujący fragment układanki. Atmosfera takich małych miasteczek jak nasze ma to do siebie, że od pokoleń wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, jak w jednej wielkiej, choć rozproszonej rodzinie. Przyjazd Dee Dee był więc czymś w rodzaju powrotu córki marnotrawnej. Ciekawe, o czym teraz śniła w swym domu na Bay Street? Dzwony w katolickim kościele wydzwaniały już północ, tak samo czysto i głośno, jak od pięćdziesięciu kilku lat. Słychać było, jak na kanadyjskim brzegu zgrzytają biegi ciężarówek, ale i to po chwili ucichło. Lekki
wietrzyk poruszał firankami, wnosząc do wnętrza świeżość wiosennego deszczu. Przylgnąłem do ciepłego ciała śpiącej Lidii. Przez otwarte okno słychać było nawoływanie lelków. Pokazały się po raz pierwszy w tym roku i teraz uwijały się wokół latarni w pogoni za owadami. U podnóża naszej górki szemrała spokojnie Rzeka Świętego Jana, w której wodach łowiliśmy z Dee Dee raki. Miasteczko Fort Kent zapadało już w sen, więc i ja przymknąłem oczy i próbowałem wmówić sobie, że leżę w mojej dawnej sypialni z lat chłopięcych. Całą ścianę mam obwieszoną proporczykami ulubionej drużyny Czerwone Getry, a pod łóżkiem trzymam numery „Playboya"... Tylko że teraz mam przy sobie jeszcze Lidię - a więc wczoraj i dziś zarazem. Już zapadając się w objęcia Morfeusza, myślałem jeszcze, że nie mogłem się przecież pomylić!
4 Legniemy dziś przy sobie Jak dwie w pudełku świece, A wtedy w twoim łonie Zatańczy nasze dziecię ... ze zbiorku wierszy Ścierka wdowy Dee Dee i Skaut przyszli na kolację we środę, kiedy nad Fort Kent zawisły deszczowe chmury. Zanim dotarli do naszego domu - na okryciach mieli już pierwsze krople, więc szybko otworzyłem drzwi, wpuszczając ich do środka. Dee Dee trzymała pod pachą pudło zawinięte w kolorowy papier, a Skaut miał smętną minę. Nic dziwnego, perspektywa spędzenia całego wieczoru w towarzystwie „wapniaków" niezbyt go pociągała. - Ciekawe, o czym myślał Noe, kiedy poczuł pierwsze krople deszczu? - zauważyła Dee Dee, ściągając przy drzwiach tenisówki, choć nigdy nie prosiliśmy o to naszych gości. - Czy on już wtedy przewidywał, że z tego będzie wielki potop?
Skaut uśmiechnął się pod nosem, mimo że miał wyrobione zdanie na temat starszych. Zauważyłem jednak, że darzy swą matkę większym szacunkiem niż innych dorosłych. - To był dobry moment na otwarcie pierwszego sklepu z parasolami - kontynuowałem w tym samym duchu. Zaraz jednak, zmienionym głosem, parodiując rozentuzjazmowanego prezentera telewizyjnego, zaanonsowałem: - Cóż ona tak chowa w tym pudełku? Wskazałem na pakunek trzymany przez Dee Dee pod pachą, a Skaut dopiero teraz szczerze się uśmiechnął. Rokowało to dobrze na resztę wieczoru. - To dla Lidii - wyjaśniła Dee Dee w drodze do salonu. Lidia kroiła w kuchni zieloną paprykę na sałatkę, więc ją zawołałem, nalewając tymczasem Dee Dee wina: - Chodź tu, bo przyszli goście z darami! - To wspaniały rodzaj gości! - odkrzyknęła Lidia, wkraczając do salonu jeszcze ze ścierką w ręku, lecz już z uśmiechem na twarzy. Wyciągnęła rękę do Dee Dee. Przez cały dzień usiłowałem wyobrazić sobie moment spotkania tych dwóch kobiet. Nie przypuszczałem wprawdzie, że rzucą się na siebie z pazurami jak rozsierdzone kocice, ale wolałem być ostrożny. Nie chciałem wzbudzać w Lidii zazdrości, więc starałem się w jej obecności nie gapić na Dee Dee jak zakochany uczniak. Prawda jednak była taka, że siedziało teraz we mnie równocześnie dwóch facetów - dorosły, szczęśliwy małżonek Lidii, i gówniarz, który wciąż bujał się w Dee Dee Michaud! Nie spełniona miłość jest czymś okropnym - człowiek czuje się wtedy jak skarpetka bez pary. Byłem jednak przekonany, że czas zamaże w mojej pamięci także i ten szczególny wieczór po ukończeniu szkoły w 1982, kiedy to zaproponowałem jej chodzenie na poważnie. Z czasem wszystko się ułoży, byle
by tylko moja żona nie zauważyła, że wciąż szaleję za Dee Dee. Na razie jednak kompletnie mnie zatkało, gdy Lidia odpakowała prezent. W pudełku leżały dwie długie, białe świece w kształcie stożków. - Sama je zrobiłam - zaanonsowała Dee Dee. - Ależ one są śliczne! - zachwycała się Lidia, odwijając podarunek z miękkiej bibułki. Czułem, że mówiła to szczerze, choć zazwyczaj nie gustowała w tak finezyjnych wyrobach. Wolała uganiać się w starych buciorach po lesie, szukając grzybów! - Naprawdę sama je zrobiłaś? - dopytywała. Dee Dee przytaknęła, z dumą wodząc palcem wzdłuż świecy. - Pokażę ci kiedyś, jak się je odlewa - obiecała. - To nic trudnego. - Och, to wspaniale! - cieszyła się Lidia. - Jaka ty jesteś zdolna! - A ty to niby nie? - odwzajemniła się Dee Dee. -Wszystkie wróble ćwierkają, jaką jesteś świetną specjalistką w swojej dziedzinie. - To miłe z twojej strony. Chodź, postawimy te świece na stole! Wyparowały z pokoju, całe w skowronkach. A ja obawiałem się, że skoczą sobie do oczu! Przy okazji złowiłem wzrokiem spojrzenie Skauta. Brwi miał uniesione, jakby się dziwił. Zrobiło mi się żal tak jego, jak i siebie -do pewnych spraw mężczyźni nie mieli dostępu. - Napijesz się czegoś? - zaproponowałem. - Może soku pomarańczowego? - Pewnie! - odpowiedział skwapliwie, pragnąc sprawić mi przyjemność. W jego oczach dojrzałem błysk męskiej solidarności. Z niezręcznej sytuacji wybawiło mnie wołanie Lidii: - Prosimy panów do stołu!
W jadalni Lidia szukała właśnie zapałek, podczas gdy Dee Dee podsunęła synkowi krzesło. Wgramolił się nań niezgrabnie i usiadł z łokciami na stole. Dee Dee zajęła miejsce naprzeciwko niego, a ja wróciłem do kuchni, gdzie znalazłem pełne pudełko zapałek. Na etykietce widniał nadruk „Towarzystwo Ubezpieczeniowe Thibodeau". Założyciel tej firmy był moim dalekim krewnym, ale umieszczenie takiej reklamy akurat na pudełku zapałek zakrawało na ironię. Przecież wszyscy ubezpieczyliśmy się u nich także od pożaru, więc jak by to wyglądalo gdyby nasz dom spłonął na skutek zaprószenia ognia roznieconego ich zapałkami? Lidia potarła zapałkę o draskę i zapaliła dwie świece. Knoty od razu zajęły się żywym płomieniem. - Za każdym razem, gdy zapalamy świecę, rodzi się anioł - wygłosiła Dee Dee, wpatrzona w migotliwe płomyki. Skaut ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. - Oj, mamo, ty znowu o tych aniołkach! - Jak to pięknie brzmi! - przyszła jej w sukurs Lidia. -Nie jestem pewna, czy wierzę w anioły, ale miło je sobie wyobrażać. Skaut znów rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. Zapowiadało się, że nawiążemy ze sobą przyjazne stosunki, bo byliśmy ulepieni z tej samej gliny. Może po kolacji, kiedy Lidia i Dee Dee pogrążą się w dyskusji o aniołach i świecach, uda nam się wymknąć, aby obejrzeć przynajmniej końcówkę meczu Czerwonych Getrów? Zasiedliśmy do stołu, a Lidia podała swoją specjalność - zapiekankę z bakłażanów. Była to jedna z nielicznych potraw, jakie umiała przyrządzać, i każdy z naszych przyjaciół jadł ją przynajmniej kilka razy. Ross nazwał to fioletowo zabarwione danie bakłażanami a la Lidia, gdyż bez pudła pojawiało się na naszym stole - zmieniały się najwyżej wina.
— Sam mówił, że prowadziłaś sklep z upominkami w Montanie — zagaiła Lidia, serwując Dee Dee porcję zapiekanki. Ta zaś postawiła talerz przed Skautem i dopiero wtedy podsunęła Lidii swój. Widać było, że syn znajdował się w jej życiu na pierwszym miejscu. — Tak, ale to był tylko taki mały sklepik na rogu — wyjaśniła Dee Dee. — Sprzedawałam tam różne wyroby miejscowych rzemieślników, między innymi także świece. Wtedy właśnie nauczyłam się je wyrabiać, a potem dla zarobku dawałam lekcje wytapiania świec. — Widziałem twój szyld — wtrąciłem się w obawie, że rozszczebiotane kobiety zignorują moją obecność tutaj, choć to przecież ja doprowadziłem do ich spotkania. -„Piękne Świece" to ładnie brzmi. - Wyrób świec to moje hobby - wyznała Dee Dee. — Nie mam z tego wielkich pieniędzy, ale to duża frajda. — A może byś uruchomiła tu, w Fort Kent, kurs ich wytapiania? - zaproponowała Lidia. - Myślisz, że to by chwyciło? - podjęła wątek Dee Dee. Jej entuzjazm bynajmniej nie zbił z tropu Lidii. Może tylko czekała na taką okazję? Tymczasem Skaut spokojnie pałaszował swoją porcję. Dawno już przestał przesyłać mi porozumiewawcze spojrzenia. Widocznie uznał, że powinien radzić sobie sam. - Och, ludzie zlecieliby się na coś takiego jak muchy do miodu! - zapewniła ją Lidia. - Sama chętnie skorzystam. No i macie, a ja myślałem, że dobrze znam swoją żonę! Całe szczęście, że nie zgłosiliśmy się do teleturnieju dla nowożeńców „The Newly Wed Game", bo nie zdobylibyśmy ani jednego punktu. - Może i rzeczywiście warto by otworzyć tu takie kursy? - zastanawiała się głośno Dee Dee. Światło świec nadawało jej bladej cerze złotawy odcień, odbijało się od
wydatnych kości policzkowych i przebłyskiwało w rozjaśnionych pasemkach włosów. Karciłem sam siebie, żeby nie gapić się na nią jak sroka w kość. Na szczęście Lidia była tak pochłonięta problematyką wyrobu świec, że niczego nie zauważyła. - Wywiesimy komunikat w naszej lecznicy - snuła plany. - Zamieścimy też informację na tablicy ogłoszeń w supermarkecie i w „St. John Valley Timesie"... Mogła tak trzepać w nieskończoność. Skaut sięgnął po drugą kromkę chleba, pewnie po to, aby czymś się zająć. Na znak współczucia podsunąłem mu masło. - No więc załatwione - podsumowała Dee Dee. -Będę udzielać lekcji wytapiania świec i mam już jedną uczennicę! Trąciły się z Lidią kieliszkami pełnymi wina, wcale nie jak rywalki na śmierć i życie! Ja ze swej strony trąciłem Skauta w łokieć. - Może chciałbyś obejrzeć końcówkę meczu Czerwonych Getrów? — zagadnąłem, na co jego buzia rozpromieniła się, jakby zjadł na raz całe pudełko zapałek firmy „Thibodeau". - Dobrze, ale po deserze - wtrąciła się Lidia. Mogłem już tylko przytaknąć i jakoś wytrzymać następnych kilka minut obcowania ze świeżo zawiązanym towarzystwem wzajemnej adoracji. Czy ta Lidia nie czuła się ani trochę zagrożona? Przecież Dee Dee była piękna, czuła, inteligentna, a do tego samotna! Znów poczułem się jak skarpetka nie od pary, za to z paprochami przylgniętymi do pięty. - Skąd się wzięło to przezwisko „Skaut"? - zagadnąłem chłopca, gdyż obawiałem się, że inaczej zaśnie. W odpowiedzi wzruszył szczupłymi ramionkami.
- Mama mnie tak nazwała - wyjaśnił. Słysząc to, Dee Dee przerwała rozmowę z Lidią na temat wspaniałego salonu fryzjerskiego „Zwierciadło Luizy". - To dlatego, że będziesz musiał zawsze sam sobie radzić, a to właśnie robią skauci - uzupełniła, dając mi znak oczami. Odczytałem go należycie, bo wstałem i skinąłem na chłopca. - Chodź, Skaucie, ze mną - zaproponowałem. - Pokażę ci lecznicę, a potem załapiemy się jeszcze na końcówkę meczu. Chłopczyk aż podskoczył, jakby wyczekiwał dzwonka na przerwę lub sygnału z kosmosu. Najpierw odwiedziliśmy zwierzęta hospitalizowane w klatkach na zapleczu. Przetrzymywałem tam dwa psy i trzy koty, szykowane do kastracji, sterylizacji i zdejmowania kamienia nazębnego. Na nasz widok zwierzaki zaczęły przeraźliwie ujadać, miauczeć i skakać na kraty. Koty krążyły po klatkach, rozpaczliwie domagając się pieszczot. Skaut zrobił każdemu z nich tę przyjemność, wsadzając palec przez pręty jak daleko mógł, by je pogłaskać. Najbardziej jednak fascynowało go wyposażenie lecznicy - półki pełne buteleczek, stół operacyjny, aparat rentgenowski, sprzęt do narkozy i do przyżegania, waga laboratoryjna, duży mikroskop... Dałem mu do potrzymania stetoskop i gumowy młoteczek do badania odruchów, a wyjątkowo zainteresował go oftalmoskop. Potem znów zajął się zwiedzaniem obiektu oglądał igły, strzykawki, różne leki i maści.... Na parapecie okiennym wygrzewały się dwa nasze „etatowe" koty, Ralf i Simon, niegdyś bezdomne, a obecnie wypasione i rozpieszczone. W każdej lecznicy dla zwierząt utrzymuje się takie koty lub psy jako potencjalnych krwiodawców, gdyby zaszła potrzeba przeprowadzenia szybkiej transfuzji. Skaut uśmiechnął się na ich widok.
- Jak tu łacinie! - zauważył. Tym razem ja się uśmiechnąłem, bo miał rację. Już kiedy byłem w jego wieku - nie mogłem się doczekać, aby dorosnąć i zostać weterynarzem, który leczy chore zwierzątka. Potrzebowałem na to czterech lat college'u z rozszerzonym programem biologii i chemii oraz następnych czterech lat specjalistycznych studiów weterynaryjnych. Po ich ukończeniu musiałem jeszcze spłacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów kredytu, ale dopiąłem swego. Zostałem lekarzem weterynarii, a kiedy spróbowałem spojrzeć na moją lecznicę oczami Skauta - mogłem stwierdzić z dumą, że istotnie było to bardzo ładne miejsce. Dochodziła dziewiąta, więc zanim Dee Dee skończyła zwiedzanie pracowni botanicznej Lidii Skaut już przysypiał przy mnie na kanapie. Lidia musiała przecież pokazać jej swoją prasę do preparowania roślin, których nazbierała już spory zielnik. Szczególnie interesowały ją rzadkie okazy roślin z doliny Rzeki Świętego Jana, na przykład gnidosz Furbish, nazwany tak na cześć Luizy Furbish. Przez całe lata uważano ten gatunek za wymarły,, dopóki nie wykryto jego stanowiska w dolinie Rzeki Świętego Jana. - Ej, wy tam! - Dee Dee w końcu zdecydowała się przerwać dyskusję o roślinach i sprawdzić, czy jeszcze żyjemy. - Nie nudzicie się na wizycie? - Nie jesteśmy na żadnej wizycie, mamo! - sprostował z całą powagą Skaut. - Masz rację, najwyżej raz na jakiś czas przebywamy obok siebie, ale to przecież nie jest wizyta! - przyszedłem mu w sukurs. Rozśmieszyło to Dee Dee, która właśnie sznurowała tenisówki i zachęcała Skauta, aby zrobił to samo.
- Musimy już iść, bo Lancelot sam siedzi w domu i na pewno mu smutno. - Może podwiózłbyś Dee Dee i Skauta do domu? -zaproponowała Lidia. Niechętnie wstałem i przeciągnąłem się, podobnie jak przedtem Skaut. Dla mnie mecz z drużyną Baltimore był prawie równie interesujący jak wyrób świec dla Lidii. - Chętnie — zapewniłem głośno, choć w duchu byłem wściekły. Mam na komendę, jak myszka zamieniona w lokaja, wsadzić królewnę do karety, tak? A w rzeczywistości chodziło o to, że poczułem się zazdrosny o Dee Dee. Chciałem ją mieć tylko dla siebie, a tu Lidia wkradła się w jej łaski! Zabawne, ale sądziłem, że to raczej Lidia będzie o nią zazdrosna, a tu okazało się akurat odwrotnie. Tymczasem Dee Dee wcale nie reflektowała na przejażdżkę. - Lepiej przejdźmy się spacerkiem, Samie! - nalegała. - Jak za dawnych lat, dobrze? A pomyśleć, że wtedy nie mogliśmy się doczekać, kiedy dostaniemy prawa jazdy, aby nie chodzić piechotą! Przytaknąłem, zdejmując kurtkę z wieszaka. Lidia wylewnie pożegnała się z Dee Dee na werandzie, obejmując ją czułe i obiecując rychłe spotkanie. Skaut zbiegł po schodkach, aby odszukać swój rower, natomiast Dee Dee i ja poszliśmy piechotą nocnymi ulicami Fort Kent. - Pamiętasz ten niebieski rower, który kupiłam sobie za to, co zarobiłam przy zbieraniu kartofli? - rozmarzyła się Dee Dee. Wspomnienie to nasunął jej widok Skauta zataczającego na swym rowerze koła po opustoszałej jezdni. Przypomniała sobie także, jak potem sprzedała go Jimmy'emu Desjardins, bo wydawało się jej, że już jest za duża, aby jeździć na rowerze. Miała wtedy może ze trzynaście lat, ale zaczynała powoli stawać się kobietą - pod jej bluzką pączkowały małe
wzgórki, które w mojej wyobraźni rozrastały się do rozmiarów gór. — Oddałabym wszystko, aby odzyskać ten rower! -zwierzyła mi się Dee Dee. - Przydałoby mi się trochę ruchu, no i byłby jak znalazł dla Martina. Wiesz, taka pamiątka rodzinna. Wiosenny wieczór był ciepły i upojny, a wietrzyk niósł słodki zapach kwiatu dzikiej wiśni. Na skrzyżowaniu z Main Street skręciliśmy na zachód, a następnie minęliśmy dawny sklep J.C Penny'ego, drogerię Laverdiere'a i skład mebli Nadeau. Na miejscu apteki Martina, w której tryskała fontanna z wody sodowej, mieścił się teraz salon ze sprzętem radiowo-telewizyjnym. Dee Dee wspominała jednak obite czarną skórą, kręcone taborety wokół tej fontanny. Przez całe lata naszej gnuśnej młodości siadywaliśmy tam, jedząc kanapki z jajkiem i sałatą, a popijając colą. Teraz stały tam odtwarzacze płyt kompaktowych, telewizory i głośniki stereo, czekające na klienta. — Pamiętasz Warrena Harveya? - zagadnąłem Dee Dee, a kiedy przytaknęła, dodałem: - To on jest właścicielem tego interesu. Od tego momentu Dee Dee umilkła i wyraźnie posmutniała, a zanim doszliśmy do Bay Street rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie. — Wiesz, że Martin nawet nie poznał swego ojca? — poinformowała mnie. - Nie miał jeszcze roku, kiedy Bobby wypiął się na nas i wyniósł się na Alaskę. Od tej pory ślad po nim zaginął. Nieraz myślę, że on chyba wcale nie chciał tego dziecka! Otoczyłem ją ramieniem, chcąc ją pocieszyć. Nie spuszczałem przy tym z oka chłopca jadącego na rowerze. — Wystarczy, że ma ciebie - dowodziłem. - Widać na milę, jak go kochasz. Lepszy jeden dobry rodzic niż żaden.
Przyznała mi rację i kontynuowaliśmy spacer, po omacku rozpoznając chodniki, które wydeptywaliśmy przed laty. - Nawet nie powiesz mi: „A nie mówiłem"? - dziwiła się Dee Dee. - Jeszcze nie teraz. Czekam na odpowiedni moment! - zażartowałem. W odpowiedzi dała mi taką samą sójkę w bok, jak kiedyś. Próbowałem zliczyć, ile takich szturchańców w swoim czasie od niej oberwałem. - Chciałabym, aby Martin wzrastał w tym miasteczku, tak jak ja — kontynuowała temat, przechodząc obok witryny sklepu z książkami i upominkami „Wiejska Chata". Mówiła teraz całkiem poważnie. - W Fort Kent zawsze znajdzie się ktoś, kto zajmie się nim, gdyby coś się stało. Doszliśmy właśnie do domu pod numerem 206, w którym spędziłem większą część życia. Jego obecni mieszkańcy musieli być wciąż zajęci, gdyż od wewnątrz po firankach szybko przesuwały się ich cienie. Kiedyś za tymi oknami i drzwiami żyła własnym życiem moja rodzina, teraz żyje jakaś inna. - Jaka to szkoda, że nie jesteście teraz moimi sąsiadami - westchnęła Dee Dee, wpatrując się we front naszego starego domu. - Przez kilka ostatnich nocy nie zmrużyłam oka, bo raz po razie podlatywałam do okna. Próbowałam zajrzeć do środka tamtego domu, jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, ale bałam się ciemności. Kiedyś czułam się bezpiecznie, wiedząc, że ty jesteś tak blisko. Nieraz wydawało mi się, że słyszę twój oddech przez sen. Wiedziałem, co ma na myśli, bo rzeczywiście tak było. - Wiesz co? - zacząłem, kiedy weszliśmy już na werandę pod numerem 204, czekając, aż Skaut wciągnie swój rower po schodkach. — Przydałby mi się pomocnik w lecznicy, do takich lżejszych prac, jak czyszczenie klatek, karmienie zwierząt czy wyprowadzanie ich na spacer.
Może Martin chciałby się tym zająć? Na przykład trzy razy w tygodniu, po lekcjach? Nie zarobiłby dużo, ale wystarczyłoby mu na komiksy. Dee Dee od razu przychyliła się do tego pomysłu i zawołała syna. - Słuchaj, Sam potrzebuje kogoś do pomocy w lecznicy, przy chorych zwierzętach. Chciałbyś to robić? Skaut jednym ruchem prawej nogi odgiął nóżkę roweru, oparł go na niej i obrócił ku mnie piwne oczy pełne entuzjazmu. - Naprawdę, Samie? - Jeśli tylko chcesz - zapewniłem. Rozpromienił się tak, że mogłem już tylko wyciągnąć doń rękę, którą uścisnął. - Mógłbyś zacząć już w tym tygodniu? Chłopiec poszukał wzrokiem oczu matki i znalazł w nich aprobatę. - Super! - wykrzyknął i popędził, aby odszukać Lancelota. - Dziękuję ci, Samie - zwróciła się do mnie Dee Dee. -Jemu rzeczywiście potrzeba męskiego wzorca w rodzinie. Po tym, co dziś widziałem, nie musiała mnie co do tego przekonywać. Teraz jednak w szaroniebieskich oczach Dee Dee oprócz uczuć opiekuńczych względem syna dojrzałem także cień smutku. Jakieś złe moce przygnały ją z powrotem do Fort Kent? Pewnie te same, które wyzwolił Bobby Langford! - Gdybyś miała jakieś kłopoty, wal do mnie jak w dym - poprosiłem. Przytaknęła, ale nie darowała sobie komentarza: - Jak za dawnych lat, nie? Wtedy już nie wytrzymałem i pocałowałem ją w policzek, delikatnie, jakbym całował miękki płatek kwiatu.
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, Samie! -wyszeptała, oplatając mnie wątłymi ramionkami w pożegnalnym uścisku. W drodze powrotnej przyglądałem się podświetlonym oknom po stronie kanadyjskiej i rozmyślałem, czy z mojej strony ten pocałunek miał być tylko gestem przyjaźni, jak potraktowała go Dee Dee? Wciąż pożądałem jej jak dawniej, czemu zresztą trudno się dziwić. Jak bowiem obcować z kimś tak pełnym życia i nie zechcieć trochę z niego uszczknąć? Dee Dee wywierała taki magiczny wpływ nie tylko na mnie, o czym najlepiej mogłaby zaświadczyć Lidia. Tej nocy kochaliśmy się z Lidią po raz pierwszy od wielu tygodni. Przypuszczalnie to, że mieliśmy różne rozkłady dnia i walczyliśmy bezustannie o utrzymanie się na powierzchni odbierało nam skutecznie ochotę na cokolwiek innego poza monologami Lettermana w telewizji. Ta noc jednak była szczególna - wystarczyła zapiekanka z bakłażanów i domowego wyrobu świece, aby rozniecić w mojej duszy dawny ogień. Po wszystkim Lidia wsparła głowę na mojej piersi i słuchała tego, co miałem do powiedzenia na temat perspektyw zatrudnienia Skauta w naszej lecznicy. Jej również spodobał się ten pomysł. - Rzeczywiście, on musi czuć się strasznie samotny! Dobrze mu to zrobi, a i tobie też. Nie bardzo zrozumiałem, co miała oznaczać ta ostatnia uwaga. Przez najbliższe minuty Lidia nie odzywała się, toteż sądziłem, że usnęła. W tym czasie zastanawiałem się nad tajemniczą przyczyną powrotu Dee Dee w domowe pielesze. Uchem łowiłem ruch na ulicy, świadczący, że jakieś małolaty podjechały pod stację ben-
zynową i chcą się czegoś napić - może nawet piwa, jeśliby znaleźli kogoś dorosłego, aby je dla nich kupił. W swoim czasie samiśmy z Dee Dee często tak robili. Tymczasem Lidia zdecydowała się jeszcze raz przemówić. - Właściwie to bardzo dobrze, że wciąż jeszcze coś do niej czujesz - zauważyła. Chwała Bogu, że półmrok sypialni rozjaśniało tylko światło latarni ulicznych i Lidia nie widziała wyraźnie mojej twarzy ani oczu. Nigdy nie umiałem skutecznie kłamać! - Co masz na myśli? - spytałem ostrożnie. - A to, że nadal podkochujesz się w Dee Dee! - wypaliła z satysfakcją, czym mnie zaszokowała. - Cóż ci strzeliło do głowy? - dałem wyraz swojemu oburzeniu, co rozśmieszyło Lidię jeszcze bardziej. Podniosła głowę i popatrzyła mi prosto w twarz, dzięki czemu nareszcie dojrzałem ciemne owale jej oczu. - Żartujesz, prawda? - naciskała, a ja czułem się zakłopotany jak nastolatek, którego mamusia przyłapała z rękami pod kołdrą. Tyle tylko, że tym, kto mnie przyłapał, była moja żona! - W dzieciństwie przyjaźniliśmy się, tak jak i z Rossem - próbowałem się tłumaczyć. - Ależ mnie wcale nie przeszkadza, że się w niej bujasz! To zupełnie normalne, w końcu i ja nie zapomniałam jeszcze o Freddym Stolinskim... - Nie bujam się w Dee Dee Michaud! - protestowałem twardo, choć dziękowałem Bogu, że w ciemności nie widać było mojego rumieńca. Dla odwrócenia uwagi kopnąłem od spodu kołdrę, aby nie przyciskała mi palców stóp, czego nie znosiłem. - Po prostu uważam, że to bardzo miłe! - Lidia obstawała przy swoim.
- Co tu może być miłego? - warknąłem, okazując większe zdenerwowanie, niż powinienem. Wiedziałem, że Lidia tylko na to czekała - gniew oznaczał, że mam nieczyste sumienie. Dodałem więc szybko: - Niech diabli porwą tę kołdrę! Wyrzuciłem ją kopniakiem w górę, a Lidia, tryskając kaskadami śmiechu, narzuciła kołdrę z powrotem na mnie. Mało tego - pociągnęła ku sobie swoją część przykrycia. Przez dłuższy czas leżeliśmy bez słowa obok siebie, tylko w ciemnościach słychać było rytmiczny oddech Lidii. Po suficie przesuwały się snopy światła rzucanego przez reflektory samochodów - pewnie widzowie wracali do domów po ostatnim seansie filmowym. Upewniłem się, że Lidia zaczyna zasypiać, i dopiero wtedy połaskotałem palcami u nogi jej stopę. - Hej tam, wstawaj! - zażądałem. Lidia z westchnieniem powoli się rozbudzała. - Co znowu? - wymamrotała. - Kto to jest ten Stolinski?
5 Maleńka świeca daleko blask rzuca. Tak czyn szlachetny świeci w podłym świecie. William Szekspir, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter Skaut okazał się chętnym i sprawnym pracownikiem. Dobrze zrobiłem, zatrudniając go, tym bardziej że szczerze kochał zwierzęta. Dee Dee słusznie zauważyła, że brak mu męskiego wzorca w swoim otoczeniu. Dlatego taki układ był podwójnie korzystny - Skaut zyskał przyszywanego tatusia, a ja wczuwałem się w rolę ojca, co będzie jak znalazł, kiedy doczekamy się z Lidią własnych dzieci. Właśnie zastanawiałem się nad różnicami w charakterze chłopców i dziewczynek, kiedy zadzwonił telefon. Po tamtej stronie drutu był Clarence Freebaker, którego farma, położona wśród topoli, znajdowała się pięć mil od miasta. Miał klacz na wyźrebieniu, a z tonu jego głosu, nad którym z trudem panował, wywnioskowałem, że zapowiada się ciężki poród. - Boję się, że ją stracę, doktorze! - wyznał z przerażeniem w głosie. Zapewniłem go, że ledwo zdąży odwiesić
słuchawkę, strzelić sobie kielicha dla kurażu i wrócić do stajni - będę już u niego. To go widocznie uspokoiło, gdyż podziękował mi i rozłączył się. Natychmiast zawołałem Skauta, który właśnie poprawiał ustawienie półek na zapleczu. Uznałem bowiem, że chłopiec powinien zapoznać się z różnymi aspektami praktyki weterynaryjnej, zwłaszcza że już na wstępie zwierzył mi się, że chciałby w przyszłości zostać weterynarzem. Miałem tylko nadzieję, że jego matce uczestnictwo tak małego chłopca w cudzie narodzin nie wyda się czymś niewłaściwym. Znając Dee Dee, nie przypuszczałem jednak, aby wciskała swemu synowi bajeczki o znajdowaniu dzieci w kapuście lub przynoszeniu ich przez bociany. Zresztą wiejskie dzieci obcują z tymi problemami od najwcześniejszej młodości, a Skaut powoli przeistaczał się w prawdziwe wiejskie dziecko. Towarzyszył mi w objazdach farm półciężarówką i wystarczyło zawołać, aby już był przy mnie, gotów do drogi. Clarence z ponurą miną czekał na nas u wejścia do stajni. Poszedłem w kierunku, który mi wskazał, i zastałem klacz leżącą na boku. Widać było, że ma bóle. Normalnie weterynarz nie ma zbyt wiele do roboty przy wyźrebieniu - wystarczy, że obserwuje przebieg akcji porodowej. W tym przypadku jednak, mimo usilnego parcia, źrebię nie mogło przejść przez drogi rodne. Oznaczało to, że będę musiał dopomóc matce w wydaniu go na świat. Znałem już tę klacz i wiedziałem, że ma bardzo zrównoważony charakter, zdecydowałem więc zastosować łagodny środek uspokajający - 5 cm3 detomi-dyny dożylnie. Mogłem wstrzyknąć lek w lewą lub prawą żyłę jarzmową, łatwą do zlokalizowania. Wybrałem prawą, bo klacz leżała na lewym boku. - To się nazywa rynienka jarzmowa - tłumaczyłem Skautowi, prowadząc palcem linię od ganaszu klaczy do
nasady szyi. Chłopiec przysłuchiwał się uważnie, trzymając moją torbę lekarską, każdej chwili gotów do pomocy. - Musi potrwać pięć do dziesięciu minut, zanim lek zacznie działać - wyjaśniłem, patrząc w jego oczy, z wrażenia okrągłe jak spodki. Wytłumaczyłem mu też, w jakim celu podałem klaczy środek uspokajający. Chodziło o to, aby osłabić jej gwałtowne parcia. Wtedy bezpiecznie będę mógł udzielić pomocy przy porodzie. Skaut zaglądał mi przez ramię, kiedy zawinąwszy rękawy skontrolowałem położenie płodu w drogach rodnych. Z ulgą stwierdziłem, że jest prawidłowe - piersią do dołu i przednimi nóżkami naprzód. - Źrebię jest ułożone prawidłowo - zameldowałem obecnym, bo i Clarence zaglądał ponad głową Skauta. Widząc, że chłopiec nie rozumie tego określenia, dodałem na jego użytek: - To wygląda tak, jakby chciało dać nurka do basenu. Obie przednie nóżki wyciągnięte do przodu, tylko jedna trochę bardziej, a podbródek oparty na nadgarstkach. Dla jasności zademonstrowałem mu to ułożenie na własnych rękach, aż Skaut pokiwał głową ze zrozumieniem. - Gdyby główka nie leżała równo, tylko była skręcona w jedną stronę, mielibyśmy spore kłopoty. Przy takim ułożeniu niemożliwy jest poród siłami natury. Na szczęście jednak główka źrebięcia była ułożona prosto, co rokowało pomyślne rozwiązanie. Zgodnie z moimi oczekiwaniami wkrótce ukazały się kopytka zwrócone podeszwami w dół, co oznaczało postawę górną, czyli najlepszą z możliwych. Teraz trzeba było tylko łagodnie pociągać nóżki źrebięcia zgodnie z rytmem parcia matki. Dałem więc Skautowi znak, aby podał mi linki porodowe, co niezwłocznie uczynił.
Takie linki są stalowe, ale nie powodują żadnych urazów u maleństwa. Z pomocą Skauta założyłem je na nóżki źrebięcia, ponad stawami pęcinowymi. Teraz trzeba było ciągnąć, i to mocno. Normalny poród klaczy powinien się zakończyć w ciągu dwudziestu do dwudziestu pięciu minut bez względu na to, czy odbywa się siłami natury czy z pomocą. Jeżeli jednak parcie klaczy wspomagane jest ciągnięciem za linki - w pięć lub najdalej dziesięć minut powinno być po wszystkim. - Rób to, co ja - poleciłem Skautowi, dając mu do ręki jedną z linek. Ujął ją oburącz i ciągnął tak, jak widział to u mnie. Z wysiłku aż otworzył usta, a kiedy na zewnątrz ukazały się kasztanowate nadpęcia i nadgarstki źrebaka - usłyszałem jego przyspieszony oddech. Następnie pojawił się miękki, wilgotny pyszczek, a wkrótce i cała główka ozdobioną białą gwiazdką. Za nią ukazały się barki - najszersza część ciała źrebięcia, która zwykle sprawia największą trudność przy porodzie - a potem łatwo wyśliznęła się reszta tułowia, biodra i tylne nogi. Było już po wszystkich. Tym sposobem w północnym Maine przyszło na świat nowe źrebię. Jego „światem" miała być farma Clarence'a Freebakera, w której skład wchodziło dwadzieścia akrów ogrodzonych pastwisk, nowa stajnia kryta jaskrawoczerwoną dachówką i kilka akrów lasu, przez który przepływał strumyk, dający ochłodę w gorące dni. Clarence zadbał, aby nie brakło owsa i siana, toteż maleństwo miało zapewnione bezpieczne i dostatnie bytowanie. Narodzinom towarzyszył obfity wyciek wód płodowych, a i mnie spłynął po czole i policzkach strumyk potu. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy przez otwarte wrota stajni wdarł się chłodny powiew. Otarłem czoło rękawem i z uśmiechem spojrzałem na Skauta.
Widziałem już w życiu dziesiątki porodów, prawidłowych i patologicznych, ale za każdym razem zaskakiwało mnie to cudowne zjawisko. Zapierało mi dech, kiedy uświadamiałem sobie, że przede mną leży niepowtarzalna sekwencja DNA, kod genetyczny, który był gotów już jedenaście miesięcy wstecz. Mało tego - był to twór tak doskonały, że przypominał miniaturę dorosłego konia, który lada moment stanie na nogi i weźmie się za bary z zupełnie nowym światem! — Teraz mama i źrebaczek muszą trochę odpocząć, żeby się pozbierać po tym wszystkim wyjaśniłem chłopcu. Skonstatowałem przy tym, że źrebię jest płci męskiej i oddycha normalnie. Kątem oka zauważyłem na twarzy Clarence'a Freebakera, który przyglądał się temu oparty o ścianę, wyraz ulgi. Clarence bowiem zawsze uważał, że każde zwierzę jest tak zaprogramowane przez naturę, aby samo sobie poradziło, a wzywanie weterynarza to tylko niepotrzebny wydatek. Dopiero w pierwszym roku mojej praktyki miał miejsce wypadek, który skłonił go do zmiany zdania. O drugiej nad ranem wyrwał mnie ze snu telefon od Clarence^, który prosił o natychmiastowy przyjazd na jego farmę, mimo deszczu i ciemności. Okazało się, że któraś z jego klaczy miała komplikacje porodowe. Gospodarz, wierny swoim poglądom, nie chciał ingerować w naturalny przebieg rozwiązania, a kiedy w końcu się na to zdecydował - było za późno, aby skorygować nieprawidłowe ułożenie płodu. W takiej sytuacji zwykle podaje się klaczy epidural, ale jeśli źrebię nie wydostanie się z dróg rodnych najdalej w ciągu godziny od rozpoczęcia akcji - zwykle rodzi się martwe z powodu niedodenienia. Oczywiście można przeprowadzić cesarskie cięcie, ale do tego potrzebne jest odpowiednie wyposażenie sali operacyjnej. W warunkach
polowych klacz ma słabe szanse na przeżycie takiego zabiegu. Tej nocy udało się uratować klacz, ale Clarence stracił źrebię. Czegoś go to jednak nauczyło, gdyż od tej pory bacznie obserwował klacze na wyźrebieniu. - Gdybym tylko zauważył, że coś jest nie tak, zaraz dam ci znać - obiecał, przyznając tym samym, że był w błędzie, naturze bowiem czasem trzeba dopomóc. Tymczasem klacz wstała na nogi, zrywając przy tym pępowinę. Wkrótce potem odeszło jej łożysko, a więc dopiero teraz źrebię stało się naprawdę samodzielne. Oczywiście jeszcze przez długi czas matka będzie w pobliżu, zawsze gotowa do pomocy. Na razie starannie wylizywała maleństwo, trącając je nosem. Skaut obserwował to wszystko z oczyma jak spodki. - Boże, ile będę miał mamusi do opowiadania! - gorączkował się. - Co teraz robimy? - Dokładnie zbadamy małego, od nosa do ogona, aby mieć pewność, że wszystko jest w porządku - objaśniłem. Zacząłem od tego, że zajrzałem źrebięciu do pyszczka i obejrzałem podniebienie. - W ten sposób sprawdzamy, czy źrebak nie urodził się z rozszczepionym podniebieniem wytłumaczyłem Skautowi. Potem zaświeciłem maleństwu w oczy punktową latarką i stwierdziłem, że prawidłowo reaguje na światło. Rytm serca również nie wykazywał szmerów ani innych zaburzeń, a z kikuta pępowiny nie wyciekał mocz. Zdezynfekowałem go zwyczajną jodyną, jak od lat robią wszyscy weterynarze. Zakończyłem badanie, sprawdzając, czy źrebię nie ma przepukliny, narządy płciowe zbudowane są prawidłowo, a odruchy w normie. - To chyba najzdrowsze źrebię, jakie znam! - zakomunikowałem Skautowi, który odpowiedział mi szerokim uśmiechem.
- Zobaczymy teraz, czy wstanie i zacznie ssać - kontynuowałem. - Byłoby niedobrze, gdyby to trwało dłużej niż godzinę. W normalnych warunkach pozostawiłbym sprawę jej naturalnemu biegowi, tym bardziej że miałem dziś jeszcze przeprowadzić dwie kastracje i jedną sterylizację. Chciałem jednak, by Skaut sam zobaczył, jak źrebię staje na nogi. Do stajni zajrzała żona Clarence'a, niosąc dzbanek lemoniady i kubeczki. Skaut jednak nawet nie spojrzał na napój — siedział po turecku na klepisku z oczami wlepionymi w małego konika. Co jakiś czas rzucał mi pytanie: „Samie, czy to już długo trwa?" W końcu jednak nadszedł moment, aby kod genetyczny podpowiedział źrebakowi, że czas zrobić użytek ze swoich nóg. Już od piętnastu minut leżał przy boku matki, a więc pora była najwyższa. Raz po razie ogierek próbował stawać na długich, cienkich nóżkach, ale rozjeżdżały się pod nim i przewracał się na słomę jak kasztanowata kupka nieszczęścia. Po dobrych piętnastu minutach prób osiągnął wreszcie sukces i stanął niepewnie na chwiejnych nogach, uginających się jak gałązki na wietrze. - Hura! - zakrzyknął Skaut. Rzeczywiście, trudno było o lepszy komentarz. Mało tego, że urodziło się takie zachwycające stworzonko, a już prawie biegało! Tymczasem ogierek tak długo wodził pyszczkiem po brzuchu matki, aż znalazł wymię i zaczął ssać. Widząc to, wyrzuciłem pustą strzykawkę do śmietnika i spakowałem torbę lekarską. Clarence wyciągnął do mnie rękę. - Potem mnie podliczysz, doktorze. Jesteś dla mnie wart wszystkie pieniądze. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, gdyż Clarence na swój oszczędny sposób przyznał mi, że tamtej deszczowej nocy przed kilku laty popełnił błąd. Była to naj-
większa wylewność, jakiej mogłem po nim oczekiwać, gdyż tutejsi farmerzy są raczej małomówni. Ja też ograniczyłem się tylko do kiwnięcia głową. - Masz zdrowe źrebię - oświadczyłem mu, idąc ze Skautem do samochodu. Clarence zdjął kapelusz, wytarł spocone czoło rękawem koszuli i powiódł spojrzeniem po najniżej położonym pastwisku, upstrzonym żółtymi plamami pierwszych jaskrów. Wkrótce zielona ruń zamieni się w pomarańczowo-czerwony dywan kwiatów jastrzębca kosmaczka, nad którymi będzie unosić się rój świetlików. Lato nadejdzie prędzej, niż się nam wydaje. - Zanosi się na deszcz — zauważył Clarence, zadzierając głowę. Oznaczało to, że pora już zakończyć rozmowę o koniach. Pojąłem aluzję i też wlepiłem wzrok w niebo. Musiałem odbębnić nasz stały, towarzyski rytuał, zanim uznałem, że wypada mi już wsiąść do samochodu i ruszyć w stronę miasta. Rzeczywiście, kłębiaste obłoki, które widziałem rano, zbiły się teraz z kalafiorowate grona i mało im brakowało do przekształcenia się w cumu-lonimbusy - chmury burzowe. Clarence mógł nie znać takich łacińskich nazw jak nimbus czy cirrus, ale przez całe życie obserwował znaki natury i na ich podstawie mógł przewidywać, że wkrótce będzie padać. Mogłem tylko przytaknąć. - Ten deszcz jest nam potrzebny - zauważyłem, wskakując do szoferki. W drodze powrotnej Skaut zarzucił mnie gradem pytań w rodzaju: „Co by było, gdyby mały konik nie mógł się urodzić? Czy widziałem kiedyś takiego, który urodził się nieżywy? A czy jego mamusi jest wtedy smutno?" Spodziewałem się takich pytań, ale jednym mnie zaskoczył. - A gdzie jest tatuś tego małego?
Musiałem zastanowić się nad odpowiedzią. Ojciec tego źrebięcia mógł przecież równie dobrze znajdować się w jakiejś stadninie na południu Francji, jak przeglądać się w wodach zatoki Montego. - Pewnie to któryś z ogierów pana Freebakera - odpowiedziałem ostrożnie i zaraz zmieniłem temat, bo takie sprawy powinna przecież objaśniać synowi matka. -Wiesz co? Chyba powinniśmy jakoś uczcić tak ważne wydarzenie. Może wstąpimy do McDonalda na koktajl mleczno-waniliowy? Skaut zgodził się, że to dobry pomysł, ale zanim zjechałem z bocznej drogi prowadzącej na farmę Clarence'a i wydostałem się na główną szosę - zauważyłem, że chłopak głęboko nad czymś rozmyśla. Oparł się ramieniem o drzwiczki wozu i bacznie śledził wzrokiem kolejne bruzdy na świeżo obsadzonym kartoflisku. - Pewnie myślisz, czy do takiego koktajlu pasowałby duży hamburger? - zażartowałem, szturchając go przyjaźnie w ramię. Jednak chłopak spojrzał na mnie z takim zdziwieniem, jakby spodziewał się znajdować zupełnie gdzie indziej niż w kabinie mojego samochodu. W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami i przez chwilę panowała ponura cisza. Następnie zaskoczył mnie całkiem nieoczekiwanym pytaniem. - Samie, czy znałeś mojego tatusia? Udałem, że skupiam się wyłącznie na prowadzeniu wozu, aby nie uzewnętrzniać żadnych emocji. - Nie bardzo — odpowiedziałem wymijająco. — Zamieszkał w Fort Kent dopiero na rok przed ukończeniem przeze mnie szkoły średniej. - Ale pewnie szybko zaprzyjaźnił się z nowymi kolegami? - upewniał się chłopiec. Przeprowadzka zawsze jest nieprzyjemna, bo trzeba zostawić wszystkich swoich dawnych przyjaciół!
Cóż mu miałem powiedzieć? Czy to, że owszem, Bobby Langford chętnie zaprzyjaźniał się z każdym, kto chciał kupić od niego działkę trawki? - Wiesz, on był starszy od ciebie, gdy się przeprowadził - kluczyłem. - Dlatego szybko nawiązał nowe przyjaźnie. Im człowiek młodszy, tym trudniej przyzwyczaja się do nowego otoczenia. Skaut spojrzał na mnie z wdzięcznością, gdyż utrafi-łem w sedno. Zdążył już bowiem poznać na własnej skórze tę starą prawdę, że im człowiek młodszy, tym trudniej mu się przyzwyczaić do nowego miejsca. Świadomość, że i ja o tym wiem, poprawiła mu humor. Raptem zrobił się rozmowny. - Jaki był mój tatuś, Samie? - indagował, a ja modliłem się, żeby złociste łuki reklamy McDonalda szybciej ukazały się na horyzoncie. Od dawna obawiałem się, że taki temat kiedyś wyniknie w trakcie rozmowy między nami. Chciałem zawczasu spytać Dee Dee, co mam wtedy powiedzieć, ale odkładałem ten moment, podobnie jak zwlekałem ze złożeniem deklaracji podatkowej. Po prostu odsuwałem problem od siebie, jak długo mogłem, ale w końcu musiałem się z nim zmierzyć. - Jaki on był? - powtórzyłem, aby zyskać na czasie. -No cóż, przystojny, sympatyczny, ludzie lgnęli do niego. Dobrze grał w kosza... Skaut słuchał w skupieniu, kiwając potakująco głową przy każdym wymienionym przeze mnie superlatywie. Szczególnie podobała mu się wzmianka o grze w koszykówkę. Zresztą nie skłamałem ani razu - Bobby Langford, przystojniak w typie Jamesa Deana, rzeczywiście miał dar przyciągania ludzi do siebie. Najlepszy dowód, że zawrócił w głowie Dee Dee Michaud! Naprawdę ze dwa razy widziałem, jak wrzucał piłkę do kosza i robił to
świetnie — kiwał przeciwników tak, jakby cała brygada antynarkotykowa deptała mu po piętach. — Jesteś do niego bardzo podobny - dodałem, marząc w duchu, żebyśmy już szybciej dojechali do tego McDonal-da. Na szczęście trafiłem na zielone światło i mogłem śmiało skręcić na podjazd baru, ale Skautowi nie wystarczały już do szczęścia lody ani mleczny koktajl. Po przeżyciach na farmie Clarence'a Freebakera pasjonował go teraz temat wzajemnych powiązań między rodzicem a potomkiem. — Mamusia mówiła, że on był marzycielem - kontynuował temat ojca, może bardziej do siebie niż do mnie. - Że pojechał na tę Alaskę jak pionier w okresie gorączki złota. I żeby go za to nie winić, bo po takim marzycielu można było spodziewać się wszystkiego! Skwitowałem te wynurzenia uśmiechem, bo to było bardzo w stylu Dee Dee — zaserwować dziecku prawdę w tak romantycznym opakowaniu! — Ludzie mają różne marzenia — pospieszyłem z komentarzem. - Ja na przykład zawsze pragnąłem zostać weterynarzem i leczyć zwierzęta tu, w Fort Kent. Nie było to żadne odważne marzenie, jak wspinaczka na Mount Everest czy przepłynięcie Amazonki kajakiem pod prąd, ale jednak jakieś marzenie... Złociste łuki tworzące literę „M" w reklamie McDonal-da wydały mi się teraz tak piękne i upragnione, jak Gwiazda Bedejemska dla Trzech Króli. Zajeżdżałem już na parking, kiedy Skaut wystąpił z nieoczekiwaną konkluzją: — Tak, ale czasem marzenia mogą być głupie! W tym momencie poczułem się równie bezradny jak nowo narodzony źrebak. Jak on rozpaczliwie usiłował złapać równowagę — tak ja próbowałem znaleźć odpowiednie słowa. — A może zjadłbyś jeszcze szarlotkę? - wybrnąłem z kłopotliwej sytuacji.
6 Nocne gwiazdy pogasły jak świece. Nad gór szczytami mglistymi znów jasny Wstaje dzień. William Szekspir W moim gabinecie - ale po wewnętrznej stronie drzwi, żeby nie widzieli klienci - wisi plakat, który otrzymałem od kolegów na pamiątkę ukończenia studiów weterynaryjnych w Bostonie. Wydrukowano na nim dziesięć punktów, w żartobliwej formie, podsumowujących takie aspekty medycyny weterynaryjnej, o jakich nasi szanowni klienci nie mieli zielonego pojęcia. Dlaczego chciałem zpstać weterynarzem? 1. Bo do twarzy mi z efektownymi bliznami na dłoniach i ramionach. 2. Zawsze marzyłem, żeby zarabiać połowę tego, co lekarz medycyny, pracując dwa razy tyle, co on. 3. Ponieważ agresywne zwierzęta łatwiej poskramiać niż ludzi.
4. Wcale nie chciałem - byłem pewny, że to wydział prawa! 5. Zapach formaliny działa na mnie podniecająco. 6. Jestem masochistą i uwielbiam ośmiodniowy tydzień pracy. 7. Bo w pobliżu akurat było zoo! 8. Ponieważ weterynarzy otacza powszechny szacunek. 9. Wolę wyciskać treść gruczołów odbytowych niż zwierzenia. 10. Uwielbiam, kiedy po raz setny ktoś mnie pyta: „Dlaczego pan nie został prawdziwym lekarzem?" Zazwyczaj jestem wyrozumiały wobec moich klientów, ale nawet po tylu latach praktyki punkt dziesiąty bardziej wyprowadza mnie z równowagi niż wszystkie inne razem wzięte. Najgorzej, kiedy takie uwagi padają z ust ludzi, którzy powinni coś wiedzieć na ten temat. Szczególnie zaszedł mi za skórę Perry Peterson, mój dawny kolega ze szkoły średniej, który zdecydował się na studia medyczne i jako praktykujący ginekolog osiadł w Fort Kent. I owszem, z powodzeniem leczył babskie choroby i przysparzał miastu nowych obywateli. Ilekroć jednak umawiał się na wizytę w mojej lecznicy z chorym pieskiem czy kotkiem - szlag mnie trafiał. Lidia nieraz po cichu dzwoniła do Perry'ego, przepraszając go za zmianę w grafiku dyżurów, wskutek czego ona, zamiast mnie, zajmie się jego ulubieńcem. Wiedziała bowiem, że po wizycie Perry'ego Petersona długo nie mogę dojść do siebie, bezwiednie odreagowując stres na swojej Bogu ducha winnej żonie. Dobrze, że był już piątek, kiedy Perry, najwyraźniej zdenerwowany ciągłymi zmianami w obsadzie personelu lecznicy, niespodziewanie pojawił się z kotem pod pachą. Lidia akurat pojechała po zakupy, a ja miałem za sobą
ciężki dzień i chciałem trochę odpocząć. Tymczasem jednak rozpoznałem u kota infekcję dróg oddechowych — przynajmniej na to wskazywała jego temperatura i wynik osłuchiwania klatki piersiowej. Zrobiłem mu więc zastrzyk antybiotyku i zaleciłem podawanie tego samego leku jeszcze przez dziesięć dni. Perry zachował się, jakby ta diagnoza go zaskoczyła. - Nadzwyczajne! - wyraził się, przyglądając się recepcie, jakby to był co najmniej kamień z Rosetty. - To samo zaordynowałby prawdziwy lekarz! Lidia, gdy tylko wróciła, od razu poznała, że pod jej nieobecność musiało zdarzyć się coś przykrego. Odłożyła więc na biurko stosik korespondencji, która akurat nadeszła, jak i papierową torbę z butelką sake, którą kupiła do kolacji, bo zaplanowaliśmy na dziś coś z chińszczyzny. Stanęła za oparciem mojego krzesła i zaczęła masować mi kark, naciskając palcami napięte mięśnie. Było to nawet przyjemne, ale nie rozładowało mojej wściekłości. - Pozwól, że cię zapytam... - zaryzykowała Lidia, a gdy ośmieliłem ją zachęcającym kiwnięciem głową, dokończyła: - ...czyżby pod moją nieobecność zjawił się tutaj Perry Peterson? W odpowiedzi walnąłem o biurko długopisem, który zakołysał się na krawędzi i spadł. - Nadęty pyszałek! - warknąłem, a czując mocniejszy nacisk palców Lidii, dodałem: - A dlaczego pytasz? - Tak sobie, zgaduję - rzuciła luźno, po czym obróciła mnie razem z krzesłem ku sobie. - Zadzwoń do Rossa, a ja zadzwonię do Dee Dee -zarządziła. — Pójdziemy na siódmą do kina. To zalecenie lekarza! - Prawdziwego lekarza? — podchwyciłem. Lidia westchnęła. - No tak, a więc Perry rzeczywiście tu był!
Przeszliśmy się z Lidią spacerkiem na Bay Street 204, aby wstąpić po Dee Dee i Skauta. Oni też uważali, że obejrzenie filmu to dobry pomysł na wieczór, choć wyskoczyliśmy z tym w ostatniej chwili. Tuż przed domem Dee Dee Lidia nagle zauważyła, że po drugiej stronie ulicy idzie Lisa Ornstein, dyrektorka Archiwum Akadyjskie-go w miasteczku akademickim, specjalistka w dziedzinie folkloru, a przy tym - jak i jej mąż Nick - z dobrym przygotowaniem muzycznym. Akurat Lidia zamarzyła sobie brać lekcje gry na skrzypcach, więc liczyła, że Lisa wskaże jej dobrego nauczyciela. Korzystając z okazji, przebiegła przez ulicę, podczas gdy ja podszedłem już pod ganek Dee Dee. Drzwi były uchylone, co potraktowałem jako zaproszenie do wejścia pewnie już nas oczekiwali. W salonie od frontu nie zastałem ani żywej duszy, ale z dalszych pokojów dochodziły jakieś głosy. Dee Dee zwykle wyrabiała tam swoje świece, więc pewnie wciąż zajmowała się tym ze Skautem. Trafiłem za nimi, kierując się słuchem, i rzeczywiście - Dee Dee stała nad tyglem, w którym bulgotał roztopiony wosk. Najwyraźniej chciała koniecznie nauczyć biednego chłopaka wyrobu świec - przecież prawdziwy skaut powinien wszystko umieć zrobić sam! Stałem w drzwiach i czekałem na odpowiedni moment, aby ujawnić swoją obecność, ale.Dee Dee była w swoim żywiole. - Pamiętaj, kochanie - pouczała chłopca. - Ilekroć zapalasz świecę, rodzi się anioł. O, takie migotanie płomienia oznacza, że złapał pierwszy oddech. - Ależ mamo, przecież to tylko świece! - westchnął zniecierpliwiony Skaut. Na moją twarz wypełzł uśmiech współczucia i chciałem, aby go zobaczył. Cóż, kiedy Dee Dee nie dawała się łatwo zbić z tropu. - To wcale nie są takie zwykłe świece! - zaprotestowała z oburzeniem. - Przecież wiesz, jak one powstają.
Nakłada się starannie, warstwę po warstwie, tak jak człowiek z każdym rokiem nabiera ciała. Kiedy będzie ci smutno albo poczujesz się samotny, zapal świecę i przez jakieś pięć minut przyglądaj się, jak płonie. Wystarczy, że wpatrzysz się w płomień świecy, taki migoczący, jakby oddychał, a zaraz twoje troski wydadzą ci się śmiesznie małe. Przyrzeknij mi, że tak zrobisz, dobrze? — Dobrze, przyrzekam - wydusił z siebie z jeszcze głębszym westchnieniem, całkiem zrozumiałym. Dee Dee ucałowała go w czubek głowy. — No, widzisz — pochwaliła. — Teraz już wiesz, że nawet gdyby coś się ze mną stało, zawsze będę przy tobie, ilekroć zapalisz świecę. Już chciałem dać znać o swojej obecności, ale w momencie, kiedy Dee Dee wypowiadała te słowa, poczułem się, jakbym podsłuchał jakąś bardzo intymną rozmowę. Na paluszkach wycofałem się do drzwi wejściowych, chcąc dać czas Lidii, aby dołączyła do mnie. W ten sposób mogliśmy udawać, że dopiero co przyszliśmy. — Pewnie są w kuchni! - powiedziałem głośno i ostentacyjnie zatrzasnąłem drzwi od wewnątrz. Po chwili szliśmy już razem przez Bay Street na Hall Street, gdzie Ross miał czekać na nas przed kinem. Przechodził ostatnio ciężki okres, gdyż przed rokiem rozwiódł się, a jego była żona Amy wyjechała do Pordandu, zabierając ich jedynego syna. Jednak dziesięcioletni wówczas Randy źle zniósł przeprowadzkę - nie mógł przyzwyczaić się do nowej szkoły, tęsknił za ojcem i Fort Kent. W końcu Amy zgodziła się, aby zamieszkał z ojcem, i teraz oboje robili, co mogli, aby ułatwić mu przystosowanie się do nowej sytuacji. Raz w miesiącu przyjeżdżała odwiedzić Randy'ego, a znów raz z miesiącu Ross
zawoził go do Pordandu. Tymczasem zadeklarował się już z poważnymi zamiarami wobec swojej koleżanki z pracy, Vickie Perreault, więc Randy'emu nie brakowało kobiecego wzorca w otoczeniu. Słyszałem już od Rossa o powrocie Randy'ego, ale jeszcze go nie widziałem. Teraz zobaczyłem go razem z ojcem przed kinem i wszystko wskazywało, że szybko zaprzyjaźni się ze Skautem. Aż dziwne, że nie pomyślałem o tym wcześniej! Przedstawiłem ich sobie i już po chwili trajkotali w najlepsze. Widać było, że od razu znaleźli wspólny język, a teraz niecierpliwili się, kiedy wreszcie wejdą do kina. Koniecznie chcieli obejrzeć zapowiedzi filmów, które w najbliższym czasie miały wejść na ekran. - Właściwie wcale nie mam ochoty na kino - wyznała Lidia. - Chciałam tylko wyciągnąć Sama z domu, żeby nie odreagowywał na mnie stresu. Raczył nas dzisiaj nawiedzić genialny doktor Peterson ze swoim kotem, czy muszę mówić więcej? - Pretensjonalny dureń! - warknąłem, a Ross, cicho, by nie usłyszeli chłopcy, syknął: - Mało, że snob, to jeszcze kawał drania! Dobrze, że podzielał moje poglądy! - Mnie ten film też niezbyt interesuje - przyłączyła się Dee Dee. - Chodziło mi o to, żeby wyjść gdziekolwiek. Nie ruszałam się nigdzie od niepamiętnych czasów. - To zupełnie tak samo jak ja - poparła ją Vickie. - Może lepiej chodźmy do Bee Jaya i zobaczymy, co ma nowego na suficie? - zaproponował Ross. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, bo tego nam właśnie było trzeba. Napić się chłodnego piwa, pogryzając solonymi orzeszkami, podziwiać obrazy pędzla miejscowych mistrzów... W lokalu tym były do dyspozycji także dwa stoły bilardo-
we i zielone stoliki do kart, ale najoryginalniejszy element wystroju stanowił sufit. Wyłożono go płytkami, z których każda zawierała reklamę przedsiębiorstwa należącego do kogoś z mieszkańców doliny. Rzeczywiście, to miejsce chyba najbardziej nadawało się na spędzenie uroczego, wiosenno-letniego wieczoru. Tym bardziej że chłopcy od razu się polubili - na pewno świetnie dadzą sobie radę bez nas. Ross zawołał Randy'ego, wsunął mu w garść piątaka i dyskretnie zaproponował: - Po filmie możecie pójść coś zjeść do McDonalda, ale pamiętaj, że Martin jest twoim gościem, dobra? Chłopcom oczy rozbłysły, bo cóż mogłoby być przyjemniejszego niż pozbyć się kurateli wapniaków? Natychmiast popędzili do kina, jakby ich kto na sto koni wsadził. Nie musieliśmy się o nich obawiać. Byli rozsądni nad swój wiek, a w takim miasteczku jak Fort Kent nic dzieciom nie groziło. Przynajmniej tak było dotąd i mieliśmy nadzieję, że tak zostanie. Po ulicach, którymi szliśmy, jeździło mało samochodów, za to dużo ludzi chodziło od sklepu do sklepu. W takim Fort Kent trudno było nie natrafić na sąsiada lub znajomego. Może nie wszyscy się tu znali, ale prawie. - Aż trudno uwierzyć, że nie ma tu już sklepu starego J.C. Penny'ego! - dziwiła się Dee Dee. Rzeczywiście, dwa lata temu budynek spłonął do fundamentów, ale ostatnio nie mieścił się tam już sklep, tylko bar „Pod Gwiazdą Szeryfa". Właściciel zmienił przeznaczenie obiektu niedługo potem, jak moi rówieśnicy osiągnęli odpowiedni wiek, by u niego kupować. Pamiętam, jak nie mogliśmy sobie wyobrazić, że w północnym Maine może zdobyć popularność bar o nazwie i wystroju, który byłby na miejscu raczej w Teksasie - ściany zdobiły wizerunki kaktusów i kowbojów na mustangach. Sądzili-
śmy, że właściciel mógł wydumać coś takiego tylko podczas bezsennej, długiej nocy zimowej. Teraz jednak nie miało to już znaczenia, bo z powierzchni ziemi zniknął jeden z najstarszych domów w Fort Kent, ze sztucznie podwyższoną fasadą w dawnym stylu. - Dobrze, że chociaż hotel został tam, gdzie był! -kontynuowała swoje rozważania Dee Dee. Gmach hotelu „Fort Kent", zbudowany na przełomie stuleci, należał do historycznej części miasta i działał w nim prężnie prowadzony bar. W de knajpy Bee Jaya widać było już światła miasta Clair, leżącego po stronie kanadyjskiej. Tak my, jak i ludzie z Clair, wpadaliśmy nieraz po sąsiedzku na drugą stronę - właściwie każdy z nas był jedną nogą tu, a drugą tam. Oboje z Lidią też nieraz zachodziliśmy do kręgielni w Clair. Lubiliśmy też czasem zjeść jakąś chińską potrawę w tamtejszej restauracyjce „Pod Klonowym Liściem". - Rozumiem, że jesteśmy w Kanadzie, ale co ma klonowy liść do chińskiej kuchni - nie mogła zrozumieć Lidia. To akurat potrafiłem jej wyjaśnić - na początku miała to być restauracja serwująca dania kanadyjskie. Pędy bambusa, smażony ryż i wieprzowina w sosie słodko--kwaśnym pojawiły się później. Zatrzymaliśmy się przy potężnym moście spinającym amerykański i kanadyjski brzeg Rzeki Świętego Jana. Z komory celnej po stronie amerykańskiej wyszła właśnie nasza znajoma celniczka, Anna Jandreau, w służbowym mundurze. Pomachała nam ręką na przywitanie, ale zaraz musiała zająć się odprawą samochodu przekraczającego granicę. - Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają - zauważyła Dee Dee. - Wydaje mi się, jakbym przez całe życie patrzała w stronę Kanady.
- Kanada została na swoim miejscu i my też - zare-plikowałem. - Czekaliśmy tylko na ciebie, żebyś do nas dołączyła. Dee Dee wydawała się usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, ale w Rossiem obudził się stary hipis. - Słuchajcie, a może byśmy reaktywowali nasz zespół? - podsunął. - Kąty Ostre dziś zrobiłyby większą furorę niż kiedykolwiek. Jak wino: im starsze, tym lepsze! Tylko Ross mógł wymyślić coś podobnego. Czas zatrzymał się dla niego na latach sześćdziesiątych, chociaż w tej burzliwej dekadzie był jeszcze dzieckiem. - Mogę być waszym impresariem - zgłosiła chęć Vickie. - A ja waszą jedyną fanką! - dodała Lidia. - Za cholerę! - zaprotestowałem, a Dee Dee mnie poparła. Tylko Ross był w swoim żywiole. Kiwnął na nas, abyśmy podeszli bliżej. - Zaśpiewajmy coś z naszego repertuaru - zaproponował. I chyba pozostaliśmy takimi samymi wariatami jak kiedyś, bo stanęliśmy przed wielką donicą z kwiatami przy wejściu do Bee Jaya i stworzyliśmy trio, bo Vickie i Lidia udawały, że nas nie znają. „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas. Za rok, za dzień, za chwilę, razem nie będzie nas..." -zaczęliśmy, ale kiedy dotarł do nas wydźwięk tych słów -zapadła nagle cisza, jakby chlusnął na nas chłodny deszcz. - Lepiej chodźmy na piwo - rozładowała sytuację Dee Dee. - Kiedy wyjeżdżałam, byłam jeszcze za młoda, żeby pić u Bee Jaya. Lise zawsze mnie stąd wyrzucała. Teraz będę nareszcie mogła legalnie usiąść przy stoliku! - Mam nadzieję, że zabrałaś ze sobą dowód osobisty? - zażartował Ross, przepuszczając nas przodem. -Lise tak samo ściśle przestrzega przepisów jak kiedyś.
Knajpę „U Bee Jaya" otwarto jeszcze na początku lat sześćdziesiątych, czyli w czasach, kiedy byłem małym chłopcem. W naszym miasteczku był to jedyny lokal, gdzie można było nawet w środku zimy napić się czegoś na rozgrzewkę przy kominku. Niektórym to bardzo odpowiadało. Na ścianach zawsze wisiały obrazy, często malowane przez naszych znajomych, z myślą o sprzedaży turystom. Na przykład niejaka Sue Roy z upodobaniem odtwarzała lokalne pejzaże i scenki z natury - na przykład łosia brodzącego w jeziorze na de porannej mgły... Dzięki takim dziełom bar „U Bee Jaya" miał w sobie coś z galerii sztuki. Z kolei płyty sufitowe nadawały temu lokalowi charakter agencji reklamowej skrzyżowanej z kroniką towarzyską. W życiu społecznym Fort Kent bar ten odgrywał równie znaczącą rolę jak miejscowy hotel. Spotykali się tam ludzie, którzy nie zetknęliby się gdzie indziej. Miejsce to jednak nie miałoby swoistego charakteru, gdyby nie Lise Dube. Pochodziła z francuskiej części Kanady, ale przeniosła się na naszą stronę rzeki, bo pracowała u Bee Jaya od roku 1971. Jednak jeszcze i dziś, kiedy z głośnym tupaniem wchodziliśmy do środka, odruchowo szukaliśmy wzrokiem jej uśmiechu. - Daj nam cały dzbanek - poprosił Ross. - No, chyba że teraz sprzedajecie piwo na beczki... Lise obdarzyła nas swoim promiennym uśmiechem i znikła za bufetem. - Jakie to urocze, że jeszcze ma ten francuski akcent! - szepnęła Dee Dee. Jak zawsze u Bee Jaya z. szafy grającej płynęły dźwięki jakiegoś utworu. Lise postawiła na stoliku dzban piwa, co błyskawicznie rozwiązało nam języki. Przywołaliśmy wspomnienia z dawnych lat, takie, które zwykle zaczynają się od słów: „A pamiętasz, jak robiliśmy to czy tam
to..." Dee Dee czuła się jak ryba w wodzie - w końcu była jedną z nas. Lidia znów świetnie się bawiła, słysząc „babską" wersję tych samych buńczucznych przechwałek, które nieraz serwowaliśmy jej z Rossem. Ciekawe, ale w relacji Dee Dee nie wychodziliśmy na takich bohaterów, jak w swoich opowieściach. - A wiecie, co najmilej wspominam? - zagadnęła Dee Dee, wpadając w nostalgiczny nastrój. Ten karnawał, kiedy wybraliśmy się do Quebec City. Pamiętasz, jak złożyliśmy się, żeby wynająć pokój w Chateau Fron-tenac? Ross i ja przytaknęliśmy równocześnie. Jakże byśmy mogli nie pamiętać tak fascynującego przeżycia? Wpakowaliśmy się wtedy w ośmioro do pokoju hotelowego, w tajemnicy przed gospodarzami rozkładając śpiwory na podłodze. Popijaliśmy francuskie wino i razem podziwialiśmy wschód słońca nad Rzeką Świętego Wawrzyńca. Pomyśleć, że nasi przodkowie płynęli w górę tej rzeki prawie czterysta lat temu! Czuliśmy mocną więź z historią rozpościerającą się tuż za oknem, a że byliśmy młodzi i wino szumiało nam w głowach - ta więź wydawała się jeszcze silniejsza. - W takich chwilach człowiekowi wydaje się, że będzie żył wiecznie - podsumowała Dee Dee, a my całkiem poważnie zgodziliśmy się z nią. Z grającej szafy płynęła właśnie piosenka „Pożegnanie z Las Vegas" w wykonaniu Cheryl Crow i to sprawiło, że opuścił nas ponury nastrój. Poruszyliśmy teraz temat sławnych płyt sufitowych Bee Jaya. Było to coś w rodzaju powiększonych wizytówek, o wymiarach dwie stopy na trzy. Ogłaszali się na nich aktualni i dawni mieszkańcy Fort Kent, którzy prowadzili jakieś przedsiębiorstwa - na przykład warsztat elektrotechniczny Gagnona w Bristol, stan Connecticut, salon samochodowy Cyra w Waterville w Maine, sklep
konfekcyjny Balangera w Bangor w Maine... Wszystkich tych biznesmenów łączyła wspólna przeszłość - wywodzili się z Fort Kent. Aby znaleźć się wśród tych sufitowych osobistości -wystarczyło wpłacić pięćdziesiąt dolarów. Wtedy właściciel usuwał jakąś zdezaktualizowaną tablicę, a na jej miejsce wstawiał nową, wykonaną zgodnie z życzeniem klienta. Ross sprawił nam kiedyś taką niespodziankę, gdy tylko otworzyliśmy naszą lecznicę. Zaprosił nas z żoną na piwo i niby przypadkiem wybrał miejsce pod wielką płytą sufitową. Kiedy wypiliśmy już ze dwa piwa - namówił nas, abyśmy spojrzeli w górę. A tam, nad naszymi głowami, widniał oficjalny komunikat: „Lecznica dla Zwierząt w północnym Maine. Lek. wet. Sam Thibodeau, lek. wet. Lidia Newhart". Zupełnie jak w tej sławnej restauracji w Hollywood, gdzie gwiazdy filmowe uwieczniają swe podpisy i odciski dłoni w mokrym cemencie! Ross kazał umieścić tę płytę w dobrym punkcie -przed samym kominkiem, nad tym stolikiem, przy którym zwykliśmy siadać. Teraz pokazał ją Dee Dee, która z radosnym śmiechem podniosła głowę i odczytała anons. Tuż obok umieszczono tablicę upamiętniającą letnie warsztaty literackie, jakie się tutaj odbyły. Płycie nadano formę epitafium i umieszczono na niej nazwiska uczestników wraz ze specjalnym podziękowaniem dla instruktorki - pani Pelletier. Z drugiej strony wisiał szyld reklamujący hurtownię pił łańcuchowych Boucharda, pociemniały i niewyraźny, gdyż nie zdejmowany od dawna. Jednak nasze ogłoszenie prezentowało się najbardziej imponująco, więc poczułem ukłucie dumy. Może to niepoważne z mojej strony, ale taką już mam naturę prowincjusza! - Dobrze, że u nas chyba jeszcze nie ma panienek lekkich obyczajów. Macie pojęcie, jak one by się ogła-
szały? - Ross zrobił aluzję do treści sufitowych tablic. Obecni zareagowali na ten żart gromkim śmiechem, ale mnie coś dziwnie zmroziło. Tymczasem podeszła do nas Lise, pytając, czy ma podać jeszcze piwa. Dee Dee podziękowała, tłumacząc, że musimy wkrótce wstąpić po chłopców. Ja natomiast czułem się tak, jakbym obserwował całe towarzystwo z zewnątrz. Niby znajdowałem się wśród przyjaciół, którzy uwili sobie ciepłe gniazdko ze wspomnień, jak kot Perry'ego Petersona zwinięty w kłębek - a równocześnie jakbym uczestniczył w wypadku samochodowym, kiedy wszyscy zwalniają, żeby dobrze sobie obejrzeć to, co mogło spotkać każdego z nich. Widziałem rozradowane twarze moich kumpli, a w tle szafa grająca emitowała starą, francuską piosenkę, jaką tradycyjnie wykonywano u nas na weselach. Jej słowa miały wydźwięk optymistyczny: Quand le soleil dit bonjour aux montagnes /Et que la nuit rencontre le jour, co znaczy: „Ranne słońce budzi się do życia /Noc, odchodząc, wita nowy dzień". Jednak zamiast błogostanu, w jaki powinno mnie wprawić wypite piwo, ogarnął mnie jakiś dziwny smutek. Patrzyłem na śliczną buzię Dee Dee i jej błyszczące, rozszerzone radością oczy i ogarniał mnie jakiś niepojęty strach. Może przyczyniły się do tego dalsze słowa piosenki: Je suis seul avec mes reves sur la montagne / Une voix me rappelle de toi, czyli: „Sam zostałem na tym górskim szczycie Słyszę głos twój, gdy nie ma już cię!" Jeszcze gdy wychodziliśmy z baru, nie mogłem się pozbyć tego obezwładniającego lęku. Na szczęście ta noc, stanowiąca przełom między wiosną a latem, była cudowna i liczyłem, że świeże powietrze mnie orzeźwi, odegna złe myśli.
Chłopcy czekali już na nas po mile spędzonym wieczorze u McDonalda. Ross przypomniał Randy'emu, że ma lekcje do odrobienia, a i Dee Dee chciała, żeby Skaut przed pójściem spać poćwiczył jeszcze pisownię. - On ma takie same kłopoty z ortografią jak ja -szepnęła mi do ucha. - O rany, czasem jednak lepiej nie mieć rodziców! -nie wytrzymała Lidia. Nad naszymi głowami lśniły gwiazdy i słyszeliśmy, jak po drodze Dee Dee wskazywała je synkowi, ucząc go rozpoznawać konstelacje. - Gwiazdy zostaną zawsze z nami, aby oświedać nam drogę - tłumaczyła. - Właściwie gwiazdy to też świece. Takie świece nocy. Skaut obejrzał właśnie film science fiction Faceci w cierni, w którym Tommy Lee Jones i Will Smith walczyli z pozaziemskimi potworami. Jak więc mógł przyznać się przy swoim nowym koledze, że wierzy w takie bajeczki? - Ależ mamo, gwiazdy to po prostu gwiazdy! - zaprotestował suchym i rzeczowym tonem. Akurat w momencie, gdy to mówił, musieliśmy z Lidią skręcić w swoją ulicę i zostawić za sobą naszych przyjaciół z lat młodości wraz z ich światem. Powoli znikali nam z pola widzenia. - Dobrze się czujesz, Samie? - dotarło do mnie pytanie Lidii. - Jesteś taki jakiś rozkojarzony. Może wypiłeś za dużo piwa? Wprawdzie wypiłem tylko trzy szklanki, ale może rzeczywiście o jedną za dużo. Słyszałem jeszcze oddalające się głosy Dee Dee i Skauta, jak wciąż sprzeczali się na temat gwiazd i świec. Wzięliśmy się więc z Lidią pod ręce i ruszyliśmy w stronę domu, jak zwyczajna para trzydziestolatków na spacerze. Próbowałem wyobrazić sobie taki nasz spacer, kiedy oboje przekroczymy siedemdziesiątkę, a nasze dzieci i wnuki rozproszą się po całym świecie. To
uzmysłowiło mi perspektywę nieuchronnego schyłku życia. Zważywszy, że nie wierzyłem w życie pozagrobowe, taki porządek rzeczy wydał mi się mocno niesprawiedliwy — właściwie żyjemy po to, aby umrzeć! A jeśli nie przeraża nas ta wizja w perspektywie - dajmy na to — pięćdziesięciu lat, to niby dlaczego nie mogłoby to się stać już teraz? W tym kontekście innego znaczenia nabrały dla mnie podsłuchane słowa Dee Dee, które wypowiedziała do syna: „Nawet gdyby coś się ze mną stało, zawsze będę przy tobie!" To właśnie tymi słowami gryzłem się przez cały wieczór! — Chyba ostatnio za ciężko pracowałeś — podsumowała mnie Lidia. Tymczasem głosy moich przyjaciół rozpłynęły się w oddali, znikły też ich twarze - tak, jakbym ich utracił. - Muszę wziąć gorącą kąpiel - stwierdziłem, gdyż poczułem zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Zza zakrętu widać już było światła naszej lecznicy, do której doszliśmy kosztem własnej, wytężonej pracy. Widok ten częściowo przywrócił mi poczucie bezpieczeństwa, ale wątłe i ulotne, jak nitka babiego lata.
7 Po co popalać świeczkę, kiedy świeci słońce? Algemon Sidney W naszym spokojnym, małym miasteczku życie toczyło się powoli i można było z góry przewidzieć, co nastąpi. Z nadejściem wiosny odbierałem w terenie porody i przeprowadzałem szczepienia ochronne, podczas gdy Lidia zarządzała lecznicą. Właściwie nic się nie zmieniło poza jednym - Lidia zapisała się na kurs wyrobu świec prowadzony przez Dee Dee i gromadziła na stole kuchennym potrzebne przybory. Nic dziwnego, że większość rozmów między nami zaczynała się od mojego pytania „A to znów do czego?" Nie przeszkadzało mi to, gdyż Lidii zajęcia te sprawiały widoczną przyjemność i dawały okazję do poznawania nowych ludzi. Nie przypuszczałem jednak, że topiący się i stygnący wosk emanuje jakąś mistyczną aurę. Już pierwszego wieczoru zaobserwowałem, że Lidia nie tylko, jak zwykle, wiąże swoje długie, brązowe włosy w koński ogon, ale także pudruje nos i maluje usta czerwoną szminką.
- Macie tam na tych kursach jakichś przystojnych facetów? - nie wytrzymałem, bo Lidia zwykle się nie malowała. To właśnie mi się w niej podobało, jej naturalny wdzięk. Jak większość mężczyzn wolę kobiety bez długich, czerwonych szponów, warg i powiek wypacykowa-nych we wszystkie kolory tęczy i rzęs posklejanych tuszem. Lidia najwyżej od czasu do czasu musnęła nos pudrem, a wargi szminką. Trudno było przewidzieć, kiedy to robi i z jakiego powodu. Raz zapytałem o to wprost i otrzymałem enigmatyczną odpowiedź: „Żeby było ciekawiej". Wtedy mnie to usatysfakcjonowało, ale teraz przygotowywała się jak mała dziewczynka do pierwszego dnia w szkole. - Dee Dee wyznaje taką uroczą, staroświecką filozofię - opowiadała Lidia, wyciągając zielony sweter z szuflady. - Popatrz, jaką instrukcję dołączyła do pudełka ze świecami! Wskazała mi pudełko z różowego kartonu, leżące na łóżku. Kiedy podniosłem wieczko - w środku, pod różową bibułką, leżały dwie ręcznie odlane świece złączone wspólnym knotem. Dołączona do nich była złożona kartka pergaminu z tekstem napisanym fiołkowym tuszem, ręką Dee Dee. - „Szanowny nabywco..." - zacząłem czytać na głos treść, ale przerwałem i spojrzałem na Lidię. - Nie powiesz mi chyba, że użytkowanie świec wymaga instrukcji? - Och, nie wygłupiaj się! - rzuciła mi, naciągając sweter przez głowę. Podniosła ramiona, szyję odgięła do tyłu... Zawsze widok kobiety nakładającej przez głowę bluzkę, sweter lub cokolwiek innego kojarzył mi się z wierszem Roberta Frosta, w którym brzozy przygięte huraganem porównywał do kobiet z rozpuszczonymi włosami. Może minąłem się z powołaniem i powinienem był zostać poetą? Muszę później pogadać o tym ze Skautem.
- Przestań gapić się tak na mnie, jakbyś chciał mnie zamordować - skarciła mnie Lidia. - Lepiej przeczytaj do końca tę ulotkę. Wyszło na to, że przeszywałem zabójczym spojrzeniem moją ukochaną żonę, przyszłą matkę moich dzieci! Tym mnie zastrzeliła. No cóż, niech i tak będzie. Posłusznie wróciłem więc do lektury. „Szanowny nabywco! Każda świeca ma tajemną moc i żyje własnym życiem. Ilekroć odczujesz samotność, smutek lub gniew - zapal świecę. Usiądź potem na chwilę i spokojnie przyglądaj się, jak płonie. Zobaczysz, że wstaniesz odmieniony, bo ta świeca jest twoim aniołem stróżem". - O rany! - jęknąłem. - To coś strasznie w stylu New Age. - Rzeczywiście - przyznała Lidia. - Chyba jednak naszym ludziom potrzebna jest odrobina magii. Mało tego, Dee Dee umieszcza na pudełkach także cytaty ze znanych wierszy, powieści lub piosenek, byleby tylko zawierały słowo „świeca". Chytre, co? - Dobra, zobaczmy ten cytat dnia - pomyślałem z ironią, odwracając pudełko. Na jego spodniej stronie znajdował się fragment z Szekspira: „W świede księżyca nie dostrzeżesz świecy". I podpisano: „William Shakespeare (1564-1623)". Spojrzałem z przerażeniem na Lidię, która tymczasem nałożyła już dżinsy i sznurowała tenisówki. - Słuchaj, to mi pachnie czymś w rodzaju sekty Moo-na! Żebym tylko nie musiał porywać cię stamtąd i leczyć skutków prania mózgu! - Mógłbyś! - zażartowała, co spowodowało, że porwałem ją w ramiona. Już samo trzymanie jej w objęciach sprawiało mi przyjemność. Ostatnio byliśmy tak zaganiani, że prawie się nie widywaliśmy. Pieszczotliwie musnąłem jej szyję.
- Wiesz, co zawsze powtarzała moja mama? - zagadnąłem. - Co takiego? - Stare przysłowie, jeszcze z szesnastego wieku. „Żony ani płótna nie wybieraj przy świede świecy". Lidia ze złośliwym uśmieszkiem odsunęła mnie od siebie. - Po pierwsze, to może było aktualne w szesnastym wieku - oświadczyła. - Po drugie, nie wierzę, aby twoja mama kiedykolwiek coś takiego powiedziała. Bawcie się dobrze, ty i Skaut. Wyszła, bo spieszyła się na lekcję artystycznej produkcji świec. Czegoś takiego dotąd nie było w Fort Kent! W każdą środę Skaut przychodził do lecznicy sprzątać klatki i uzupełniać miseczki czworonożnych pacjentów. W tym tygodniu jednak zawczasu spytał mnie, czy zamiast tego nie mógłby przyjść dziś wieczorem. Nie miałem nic przeciwko temu, ale po skończonej pracy przyszedł do mojego gabinetu, gdzie wciąż ślęczałem nad papierami i na swój niepowtarzalny sposób poprosił o „męską rozmowę". Oznaczało to, że on będzie siedział skulony w fotelu, dopóki nie wyciągnę z niego, co mu leży na sercu. Tym sposobem dowiedziałem się, że nieprzypadkowo zgłosił się do swoich obowiązków o tej samej porze, kiedy odbywały się lekcje wyrabiania świec. Nie chciał bowiem za nic spotykać się oko w oko z tymi maniakami opętanymi „świecowym hobby". Uzgodniliśmy więc, że stale będzie pomagał mi tego dnia, jeśli, oczywiście, jego matka się na to zgodzi. Spytał mnie również, czy może zostać u mnie i oglądać telewizję, dopóki nie wróci Lidia. Po tym bowiem pozna, że zajęcia się skończyły, i będzie mógł swobodnie
wrócić do domu. Nie miałem nic przeciwko temu, poczęstowałem go spaghetti pozostałym z obiadu i wróciłem do swojej papierkowej roboty. Musiałem wypisać masę zamówień na leki i sprzęt, co zdawało się nie mieć końca. Aniśmy się obejrzeli, a już Lidia była z powrotem, objuczona kolejnymi rupieciami, ale z błyskiem w oku -pewnie od świec. Stwierdziła, że cudownie spędziła czas, a ja tylko myślałem, jak ładnie jej w tym zielonym swetrze, ale jeszcze ładniej rozsypią się jej włosy w stylu Roberta Frosta, gdy będzie go zdejmować... Spojrzałem na zegar - toż to dopiero dziewiąta! Reszta papierkowej roboty mogła poczekać do jutra rana, a teraz przypomniałem sobie, że mamy jeszcze w spiżarni butelczynę dobrego wina. Moglibyśmy wziąć kąpiel w pianie, a potem zjeść romantyczną kolację we dwoje, choćby i przy świecach, pal sześć! Można by nawet zapalić te, które właśnie wyprodukowała, jeśli nie są przeznaczone na cele dobroczynne. Okazało się jednak, że nic z tego nie wyjdzie. - A gdzie jest Skaut? - spytała nagle Lidia zgoła poważnym tonem. Odpowiedziałem jej, że pewnie zasnął przed telewizorem, bo chyba od godziny go nie słychać. Na twarzy Lidii odbiła się troska, co zaraz zauważyłem. Wstałem od biurka i zamknąłem drzwi do gabinetu. - Co się stało? - spytałem, myśląc z żalem o oddalającej się perspektywie romantycznego wieczoru we dwoje. - Martwię się o Dee Dee - wyjaśniła. - Coś ostatnio źle wygląda. Jakaś taka wątła, może przemęczona... Jasne, też byłem zdania, że samotne wychowywanie dziecka to ciężki obowiązek, a jeszcze cięższy - gdy jest to chłopiec, potrzebujący ręki ojca. Wprawdzie Dee Dee zawsze tryskała nadmiarem energii, ale widocznie jej zapas już się wyczerpał.
- Odwieź Skauta do domu i zobacz sam - podsunęła Lidia. - Jeśli dojdziesz do tego samego wniosku co ja, to może spróbujesz z nią porozmawiać. Przemyślałem tę propozycję. Oto moja żona, która dawno już nie wyglądała tak seksownie jak teraz, kiedy już oblizywałem się na myśl o ściąganym przez głowę zielonym swetrze, odpinanych dżinsach i odkorkowywa-nych butelkach wina - wysyła mnie na zwiady do równie atrakcyjnej i podniecającej kobiety, w dodatku mojej pierwszej miłości w życiu! To przecież tak, jakby wrzuciła zapałkę do kanistra z benzyną! - Dobra - powiedziałem głośno i rozejrzałem się za marynarką, ale pod nosem mruknąłem: Tylko żeby potem nie było na mnie! - Co takiego? - nie dosłyszała Lidia. - Nic! - rzuciłem szybko i pobiegłem budzić Skauta. Chłopak był zbyt rozespany, aby rozmawiać ze mną podczas krótkiej jazdy na Bay Street. To i lepiej, tak zwykle bywa między mężczyznami. Faceci potrafią przesiadywać godzinami na rybach i moczyć kije, porozumiewając się bez słów, najwyżej któryś chrząknie lub mruknie coś do drugiego. Potrafią przejechać samochodem przez cały kraj, nie wypowiadając więcej niż tuzin słów. A spróbujmy wyobrazić sobie kurs wyrobu świec bez ustawicznej paplaniny! Tym właśnie kobiety różnią się od mężczyzn. Natura tak je zaprogramowała, że muszą wiecznie kimś się opiekować, a opieka obejmuje również pocieszanie. Lidia dodałaby w tym miejscu, że mężczyźni to prze-rośnięte dzieci i wymagają opieki. Zgoda, ale tym razem to ja miałem wystąpić w roli pocieszyciela. I to w momencie, kiedy miałem chyba wyższy poziom testosteronu niż w czasach szkolnych! Z daleka widać było frontowy pokój w domu Dee Dee, rzęsiście oświedony płonącymi świecami. Akurat
odjeżdżał stamtąd Danny Nicholas z żoną Naomi, sekretarką rektora uniwersytetu, która najwyraźniej też uczęszczała na kurs. Właśnie wychodziły jeszcze dwie kobiety, chyba już ostatnie kursantki. Skaut uniósł się na przednim siedzeniu, aby je rozpoznać. - To pani Chevalier - stwierdził z niesmakiem. - Zawsze musi mnie wycałować, aż całą twarz mam obślinio-ną. I jeszcze szczypie mnie w policzek! Doskonale go rozumiałem. Pani Chevalier bowiem zachowywała się tak samo w stosunku do mnie, ilekroć przychodziła do lecznicy z tym swoim zakichanym pekińczykiem! Wyłączyłem więc światła i wjechałem na podwórze, ustawiając półciężarówkę przed wjazdem do garażu. Wyłączyłem też silnik i otworzyłem okno, abyśmy mogli słyszeć głosy dochodzące z werandy. Liczyliśmy, że dzięki temu uda się nam ochronić policzki przed oślinieniem i szczypaniem! Na szczęście pani Chevalier i jej koleżanka wkrótce pożegnały się i poszły. Dee Dee wyszła wtedy na ganek i wychyliła się w naszą stronę. - Ej, wy, nocne marki, na co czekacie?! - krzyknęła do nas. - To znaczy, że powietrze już jest czyste - przekazałem Skautowi. - Idziemy! Dee Dee zabrała Skauta na górę i przykazała mu wykąpać się przed snem. Myślałem już, czyby nie iść za nim i nie zadeklamować mu wiersza o brzozach, kiedy będzie pluskał się w wannie. Jednak Dee Dee krzyknęła za mną z góry, czy nie napiłbym się wina. Poczułem się wodzony na pokuszenie jak Faust przez diabła - dobrze chociaż, że Dee Dee miała na sobie fartuszek, co nasuwało mi raczej skojarzenie z moją anielsko dobrą matką. Cóż
z tego, kiedy na nogach miała buciki z grubymi podeszwami z rodzaju tych, jakie noszą pielęgniarki w szpitalach. Stukanie wysokich obcasików omal nie pchnęło mnie do zgoła nieobliczalnych czynów! Jednak odkrzyknąłem tylko, że owszem, chętnie się napiję. Podczas gdy czekałem na nią w saloniku - uczyniłem tyle ślubów czystości, że najbardziej fanatycznemu mnichowi starczyłoby na całe życie. Nawet Leonard Cohen po wstąpieniu do klasztoru w Kalifornii nie wykonał ich więcej! Dla umocnienia się w tym postanowieniu przywoływałem na pamięć twarz Lidii, jak w piosence „Pamiętajcie o Alamo". Wszystkie te zabiegi okazały się zbędne, gdyż Lidia miała rację - Dee Dee nie wyglądała dobrze! Była podejrzanie blada, z podkrążonymi oczyma. Oznaczało to, że albo za dużo ostatnio pracowała, albo coś jeszcze gorszego... - Oj, coś mi wyglądasz na zmęczoną - zagaiłem, gdy przyniosła wino. - Lidia też to zauważyła. Zle się czujesz? Może powinnaś pójść do lekarza? Dee Dee uśmiechnęła się swoim dawnym, łobuzerskim uśmieszkiem. Zawsze tak reagowała, gdy - jej zdaniem - wpadałem w ton „starszego brata". - Wiesz, przechodziłam ostatnio ciężki okres - zbyła mnie ogólnikami. - Ta cała przeprowadzka z Wyoming i w ogóle... Nalała sobie wina, zdjęła fartuszek, w którym pewnie przez cały wieczór wylewała wosk do spółki z panią Chevalier, aż wreszcie usiadła przede mną, zakładając nogę na nogę. Wyglądała teraz jak skromna, mała dziewczynka, aż zrobiło mi się wstyd moich poprzednich grzesznych myśli. - Powiedz mi, Samie... - zaczęła, pociągając łyk wina, a ja zrobiłem to samo - czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak potoczyłoby się twoje życie, gdybyś dokonał w nim innych wyborów?
Przeczesała włosy palcami i czekała na moją odpowiedź ale ja nie lubiłem tego rodzaju rozważań. To tak, jakbym' grając w pokera, wyobrażał sobie, ile bym postawił, gdybym zamiast trzech miał w ręku cztery asy, a na miejscu dwóch par blotek - cztery króle! Uważałem to za bezsens i powiedziałem o tym Dee Dee. Nie przyznałem się jej natomiast, że wprawdzie nie lubię zmieniać układu kart, jakie życie dało mi do ręki, ale nieraz próbuję układać karty życia innych. Na przykład często zastanawiałem się, co działoby się z Dee Dee Michaud, gdyby w wieku osiemnastu lat me uciekła z tym zbzikowanym przystojniaczkiem Bobbym Langfordem. Przynajmniej dopóki nie poznałem Skauta, bo ten chłopak, który pomagał mi w lecznicy lub tłukł się ze mną półciężarówką w teren, sam jeden mógł stanowić rekompensatę za wszystkie błędy młodości. Przebywając w jego towarzystwie, nabrałem nawet pewnego szacunku do Bobby'ego Langforda, bo w końcu ten wartościowy chłopiec połowę swoich genów zawdzięczał jemu. Zrobiło mi się nawet trochę żal Bobby'ego, że przez własną głupotę zaprzepaścił szansę poznania swego syna. Głośno zaś odpowiedziałem Dee Dee: - Ja tam nie rozwodzę się, co by było, gdyby było, bo to strata czasu. Zastanawiam się tylko nad takimi rzeczami, które jeszcze mogę zmienić. Dee Dee poczuła się chyba usatysfakcjonowana tym wyjaśnieniem, bo podniosła swój kieliszek, jakby chciała wznieść toast. - Ja też - oświadczyła. - Przynajmniej odkąd mam Skauta. Uśmiechnąłem się, bo trafiła w sedno. Dla tego chłopca warto było popełnić tamte błędy, byleby ich nie powtórzyć! - No więc zdrowie twojego chłopaka! - uniosłem kieliszek, odwzajemniając toast. Nie mogłem jednak
przejść do porządku dziennego nad niekorzystnymi zmianami w jej wyglądzie. Lidia dobrze to określiła -Dee Dee rzeczywiście zrobiła się wątła! Czekałem, co mi odpowie, ale ona zdawała się myśleć o czym innym - może o tym, jakie byłoby nasze życie, gdyby wszystko potoczyło się inaczej? Tymczasem migoczące płomyki świec pełgały po naszych twarzach, a z ulicy dochodziły odgłosy kłótni bawiących się tam chłopaków. Pewnie, jak my kiedyś, sprzeczali się o piłki do baseballu, batoniki czy kolejne butelki pepsi... W tym momencie Dee Dee wyskoczyła z czymś całkowicie nieoczekiwanym. - Samie, czy ty i Lidia zajęlibyście się Martinem, gdyby coś mi się stało? - Co cię napadło, żeby nagle pytać o takie rzeczy? -chciałem wiedzieć, kompletnie zaszokowany. - Fatalizm nie jest w twoim stylu. - Zrozumiesz to, kiedy sam będziesz ojcem - wzruszyła ramionami Dee Dee. — Muszę myśleć o przyszłości mojego dziecka. Brzmiało to nawet przekonywająco, więc zapewniłem: - Oczywiście, że zajęlibyśmy się nim, ale przecież nic ci na razie nie grozi. - Czasem się martwię - wyjaśniła, wprawiając wino w kieliszku w ruch obrotowy. W świede świec wyglądało jak prawdziwy burgund. - Widzisz, nie mam żadnych żyjących krewnych. W razie czego Martin zostałby zupełnie sam. - Więc przestań się martwić, bo na pewno nie zostawimy go na lodzie. Masz pojęcie, jak trudno w obecnych czasach o tak dobrze wychowane dziecko? Dee Dee rozpromieniła się na twarzy i od razu poprawił jej się nastrój. - Ale przyrzeknij mi, że pójdziesz do lekarza - dodałem szybko. - Zrobisz to, prawda?
Dee Dee przytaknęła i wyglądało na to, że tym razem ma zamiar mnie posłuchać. Wróciłem do domu przed dziesiątą i już na schodach zdejmowałem koszulę, mając w oczach sweter Lidii, zielony jak całe pole koniczyny. W salonie jej nie było, więc rzuciłem koszulę na kanapę i zajrzałem do łazienki. Spodziewałem się, że czeka już na mnie w wannie pełnej gorącej wody, ze szklanką wina pod ręką i radiem nadającym nastrojową muzykę. W łazience zobaczyłem jednak tylko pustą wannę. Zdjąłem więc spodnie, przerzucając je przez pręt od zasłonki kabiny prysznicowej. Na paluszkach wśliznąłem się do sypialni, chcąc niespodziewanie wskoczyć do łóżka i przestraszyć Lidię. Wyobrażałem już sobie, jak czeka na mnie pod kołdrą w tej seksownej, różowej koszulce, którą nakładała, kiedy chciała mnie podrajcować... Zaczaiłem się w kącie, gotów do skoku, kiedy zobaczyłem Lidię leżącą z wierzchu na kołdrze. Spała jak zabita, i to nie w skąpej, różowej bieliźnie, a w mojej starej, bawełnianej piżamie! Tyle zostało z moich marzeń o romantycznej kolacji we dwoje... Najwyżej raz czy drugi westchnęła przez sen, kiedy unosiłem ją w górę, aby wyciągnąć spod niej kołdrę. Produkcja świec musiała być mocno wyczerpującym zajęciem! Szepnąłem więc tylko jej do ucha: „Dobranoc, księżniczko!" i zgasiłem lampkę przy łóżku.
8 Twa życia nić Ledwo się tliła, jak płomień świecy na wietrze. Gdy padał deszcz; Bałaś się, miła, Nie miałaś na kim się wesprzeć Elton John, Żegnaj, Normo Jean Powoli mijało lato, choć w tym roku było równie długie jak w czasach naszego dzieciństwa, kiedy dni zdawały się nie mieć końca. Lidia ukończyła kurs wyrobu świec, więc przez ostatnie dwa miesiące prawie nie widywaliśmy Dee Dee. W Fort Kent zapanowała tymczasem prawdziwa świecomania - liczba kursantów wzrosła tak dalece, że trzeba było utworzyć dwie grupy chętnych. W naszej lokalnej gazecie „St. John Valley Times" ukazał się artykuł opisujący historię powstania kursu i powrotu Dee Dee do korzeni. „Każda pani domu w Fort Kent będzie teraz miała mieszkanie pełne świec" -prorokowała redaktor naczelna gazety, pani Julia Bayle. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości - w na-
szym domu można było na każdym kroku potknąć się 0 świece wszelkich możliwych rozmiarów. Były i pływające, w kształcie gwiazdy, róży lub korkociągu, z zapachem wanilii, truskawek lub całkiem bez zapachu, takie, które się dopiero suszyły i te już wysuszone... Jak przypuszczałem, Lidia i Dee Dee wkrótce się zaprzyjaźniły, gdyż były, według słów Lidii, „bratnimi duszami". Skaut trzy razy w tygodniu przychodził pomagać mi w lecznicy. Z regularnością szwajcarskiego zegarka pojawiał się też u mnie w niedzielne popołudnia, wiedząc, że zabiorę go na farmę Freebakera. Ogierek rozwijał się prawidłowo, a krowy i inny inwentarz Clarence'a miałem pod stałą kontrolą, więc właściwie nie musiałem zaglądać do nich co tydzień, ale chciałem umożliwić chłopcu odwiedzanie źrebaka. Wiedziałem, że obserwacja młodego zwierzęcia rosnącego na jego oczach wywrze korzystny wpływ na psychikę Skauta. Toteż co niedziela popijaliśmy lemoniadę u Freebakerów, podziwiając ogierka brykającego na pastwisku. Wciąż kurczowo trzymał się boku matki, ale już demonstrował swą samodzielność, odbiegając od niej na kilka kroków. Clarence chyba wyczuł, że te odwiedziny uspokajają chłopca, i to skutecznie, bo Skaut potrafił godzinami wisieć przyklejony do płotu, wpatrzony w czworonożne ucieleśnienie piękna. Skaut nabrał już na tyle odwagi, że asystował mi przy zabiegach. Sposobności do tego nie brakowało, gdyż pacjenci pchali się do nas drzwiami i oknami. Oboje z Lidią pracowaliśmy bez wytchnienia, a jeszcze popołudniami i w niedzielę objeżdżałem okoliczne farmy, aby przeprowadzić profilaktyczne szczepienia przed zimą. W nielicznych wolnych chwilach doglądaliśmy budowy naszego nowego domu na pięćdziesięciu akrach żyznych ziem stanu Maine. W miasteczku roiło się od turystów, fotografujących głównie gmach strażnicy, zbudowanej zaraz po sporze
granicznym między USA i Kanadą. Innym atrakcyjnym obiektem był drogowskaz ustawiony u przyczółka międzynarodowego mostu, który tam stał, odkąd sięgałem wstecz pamięcią. Napis nad nim głosił: „Tu zaczyna się szosa nr 1, długości 2109 mil, która kończy się w Key West na Florydzie". Tymczasem niepostrzeżenie minął lipiec, potem sierpień i wrzesień i aniśmy się spostrzegli, kiedy jesień ruszyła z całą siłą do ataku. Wyjeżdżając w teren, obserwowałem po drodze igły modrzewi - żółkły tak samo jak trawa na łąkach. Liście brzóz zmieniały kolor na żółty i czerwony, a ich pnie na odwrót - stawały się coraz bielsze. Dęby i osiki podlegały tym samym procesom, a wiewiórki śmigały tam i z powrotem, magazynując zapasy żołędzi i nasion. Ich wyjątkowa zapobiegliwość wróżyła długą i śnieżną zimę. Na polach usychały pędy nawłoci, a niebo zaciemniały chmary ptaków odlatujących na południe. Odkąd okowy chłodu skuły powierzchnię ziemi - życie nabrało wolniejszego tempa. Przedsiębiorca budowlany spakował manatki i pozostawił nasz dom w stanie surowym, żeby mury dobrze osiadły. Wróci dopiero na wiosnę, aby zabrać się do wykańczania wnętrza... Okoliczni plantatorzy ziemniaków zakończyli już wykopki, ale w powietrzu wciąż unosił się zapach przeoranych kartoflisk, utrzymujący się aż do pierwszych śniegów. Rytm pracy w lecznicy też się unormował, gdyż mieliśmy już za sobą sezon oszczenień i wykoceń, a co za tym idzie - zmniejszył się też potok niechcianych i porzuconych zwierzaków. Sama natura nakazywała nam nieco przyhamować, aby mieć czas na ocenę dotychczasowych dokonań. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak długo już nie widzieliśmy Dee Dee. Sam przed sobą usprawiedliwiałem się, że przecież Dee Dee też była zajęta – mia-
ła na głowie prowadzenie sklepiku, wychowywanie syna i kursy wyrobu świec, które zyskiwały coraz większą, popularność. Zresztą Skaut, ilekroć pytałem go o matkę, niezmiennie odpowiadał, że wszystko u niej w porządku. Dopiero na początku października, kiedy liście klonu przed domem Dee Dee powoli nabierały barwy szkarłatnej, mogłem zatrzymać się na Bay Street pod numerem 204. Chciałbym sobie wmówić, że podjechałem tam specjalnie, by sprawdzić, jak się ma Dee Dee, ale byłaby to nieprawda. Trzeba było jakiegoś kataklizmu, aby wstrząsnąć moim uporządkowanym, małomiasteczkowym życiem. Wszystko zaczęło się, od czasu, gdy Lidia wróciła któregoś dnia z zakupów zupełnie roztrzęsiona. Okazało się, że przypadkiem spotkała Dee Dee. Opowiedziała mi o tym, kiedy akurat porządkowałem zaległe sprawy finansowe lecznicy. - Słuchaj! - zaalarmowała mnie. - Z Dee Dee dzieje się coś niedobrego. Wygląda zupełnie fatalnie. Teraz naprawdę zaczęłam się o nią bać! Już prawie obiecałem jej, że nazajutrz zajrzę pod numer 204 - miałem jechać tamtędy do Wallace'a Fongemie z zastrzykiem przeciwtężcowym dla jego krowy - gdy zadzwonił telefon. Dzwoniła Dee Dee, pytając, czy nie widziałem gdzieś jej syna. Pokłócili się i za karę odesłała go do jego pokoju, a później okazało się, że chłopiec gdzieś zniknął. Obdzwoniła wszystkich jego kolegów i objechała całe miasto po kilka razy tam i z powrotem, ale bez skutku. Dochodziła już dziewiąta, nic dziwnego więc, że matka wpadła w panikę. - Uspokój się - pocieszyłem ją. - Zdaje mi się, że wiem, gdzie może być. Zza szpaleru drzew obrzeżających szosę wiodącą na farmę Clarence'a Freebakera wolno wyłonił się księżyc prawie już w pełni, żółty jak dynia. Spomiędzy drzew
wyrwały się dwa. białoogoniaste jelenie i przemknęły przed maską mojego samochodu jak baletnice przez scenę. W północnym Maine lasy roiły się od zwierzyny, więc należało jeździć ostrożnie. Wielokrotnie podczas naszych wspólnych wyjazdów tłumaczyłem Skautowi, że dzielimy naszą planetę z innymi żywymi istotami, więc musimy je szanować. Przynajmniej tę zasadę chciałem mu wpoić, a północne Maine świetnie się nadaje do praktycznej ilustracji tej teorii. W przednich światłach wozu zarysowało się nie tylko ogrodzenie pastwiska Clarence'a, lecz przede wszystkim odbiły się one w oczach rudego lisa, który zaraz skrył się w stogu siana. Po chwili dał się słyszeć świst skrzydeł sowy przecinających powietrze tak szybko, że mogłem się tylko domyślać, co to mogło być - pewnie sowa jarzębiata wyruszająca na nocne łowy... Spośród rzedniejących świerków wyjechałem wreszcie na teren farmy Freebakera. Nie skierowałem się od razu do stajni, lecz najpierw zapukałem do frontowych drzwi. Otworzyła mi żona Clarence'a, której wyjaśniłem, co mnie tu sprowadza o tak nieoczekiwanej porze. - Mam przeczucie, że on musi być u źrebaka - stwierdziłem, co skwitowała życzliwym uśmiechem. Zza jej ramienia przysłuchiwał się temu mąż. - My tu zostaniemy, a pan niech idzie prosto do stajni - zaproponowała, a Clarence z aprobatą kiwnął głową. - Wyłącznik światła jest po prawej stronie drzwi, od wewnątrz — podpowiedział. Nie potrzebowałem jednak zapalać światła, bo przez okna stajni blask księżyca rozlewał się po jej wnętrzu jak srebrzyste mleko od zaczarowanej krowy. Także i boksy były nim oświedone lepiej, niż gdybym zapalił ulubione świece Dee Dee. W powietrzu unosił się świeży zapach tegorocznego siana, orzeźwiający jak naturalne perfumy.
Po jakiejś minucie, kiedy moje oczy zaczęły rozróżniać kształty, dostrzegłem Martina Langforda, lat dziewięć, jak leżał na boku z jedną ręką na grzbiecie leżącego przy nim ogierka. Źrebak miał uniesioną główkę i nóżki podwinięte pod siebie, a chłopiec spał jak suseł. Potrząsnąłem nim lekko, a kiedy obudził się i przetarł oczy - zaskoczył go mój widok. — O, Sam - wymówił tonem oznajmującym, nie pytającym. — Przestraszyłeś śmiertelnie swoją matkę! — udzieliłem mu stanowczej reprymendy. Jasne, że cieszyłem się z jego odnalezienia, ale nie mogłem sugerować, że pochwalam takie postępowanie. — Nie możesz tak po prostu uciekać za każdym razem, kiedy pokłócisz się z mamą lub kimkolwiek innym. Pojedziemy teraz do domu, ale musisz przyrzec mamie, że to się już więcej nie powtórzy! Chłopak dźwignął się na nogi, a wraz z nim i ogierek, zdenerwowany moim nagłym wtargnięciem, które zakłóciło nocną ciszę w stajni. Skaut sadowił się w samochodzie, podczas gdy ja poszedłem jeszcze pożegnać się z Freebakerami. Kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną — ja wypatrywałem w ciemnościach jeleni, lisów i innych przejawów żywej przyrody, natomiast chłopiec wbił nieruchomy wzrok w ciemne sylwetki drzew. — Samie — wykrztusił w końcu - co dzieje się z tymi psami i kotami, którym dajesz taki zastrzyk, żeby spały? Czy one się potem budzą? Nie ukrywałem, że zaskoczyło mnie to pytanie, choć spodziewaliśmy się z Lidią, że ten problem prędzej czy później się pojawi. W końcu praca w lecznicy stała się dla niego częścią życia i ukrywanie przed nim pewnych aspektów tej pracy byłoby niemożliwe, a nawet szkodliwe.
- Widzisz - zdecydowałem się na odpowiedź - te zwierzęta, które usypiamy, nie budzą się już nigdy, bo są bardzo chore. Tak bardzo, że nie ma nadziei na ich wyzdrowienie. Ich właściciele kochają je, więc chcą oszczędzić im cierpień. Musiałem zaczerpnąć powietrza, bo serce waliło mi w piersi jak oszalałe. To zadziwiające, jak dzieci potrafią wyprowadzić nas z równowagi! Skaut długo zastanawiał się nad sensem moich słów. - A co się dzieje ze zwierzętami, kiedy umrą? — zadał następne pytanie. - Czy one idą tam, gdzie ludzie? Na początek wzruszyłem ramionami, gdyż ten problem był bardziej skomplikowany. Nie chciałem przecież serwować mu moich poglądów na tę sprawę jako jedynie słusznych. To, co przemawiało do mnie, nie musiało przemawiać do niego. - Naprawdę nie wiem, Skaucie - odpowiedziałem z westchnieniem. W końcu takie rzeczy powinna omawiać z nim matka! Po jakiejś minucie, kiedy myślałem, że to już koniec przesłuchania, okazało się, że byłem w błędzie. - A wierzysz w to, co mama mówiła, że anioły rodzą się, gdy zapalamy świece? - indagował. - Kto może wiedzieć, jak to jest naprawdę? - potrząsnąłem głową. - Wydaje mi się, że twoja mama chciała po prostu użyć ładnego porównania. - Samie! - nie ustępował Skaut. Swoją drogą ciekawe, o co mógł się pokłócić z Dee Dee? - A co się stanie z nami, kiedy umrzemy? Czułem, że nie mogę dłużej zachowywać się powściągliwie, gdyż chłopak dotknął sedna sprawy. Można rzec, że postawił zasadnicze pytanie, tylko jakiej odpowiedzi miałem mu udzielić? Nigdy nie uważałem się za człowieka głęboko wierzącego - skłaniałem się raczej ku sceptyczne
mu poglądowi na świat. Kiedy jednak dziewięcioletni chłopak prosił mnie o pomoc w rozwiązaniu największej zagadki życia - musiałem starannie wyważyć każde słowo. W tym celu nabrałem dużo powietrza w płuca, omiatając długimi światłami nagie o tej porze kartofliska. - Sam chciałbym to wiedzieć, Skaucie - próbowałem wybrnąć z sytuacji. - Niektórzy ludzie wierzą, że po śmierci pójdziemy do nieba, gdzie spotkamy Pana Boga i wszystkich, których za życia kochaliśmy. Inni znów uważają, że po prostu przestaniemy być. Skaut rozmyślał nad tym problemem, patrząc w gwiazdy, które za oknem przebijają się przez chmury. Skręciłem już na szosę nr 1, kiedy znów się odezwał. - Myślę, że mamusia pójdzie do nieba, kiedy umrze -podsumował. - To tylko szczęście dla nieba - próbowałem zażartować. - Nie minie nawet godzina, a wszystkie anioły będą już umiały robić świece. Widząc smutny uśmiech chłopca, szybko dodałem: - Ale na razie ona się tam wcale nie wybiera. Tymczasem naszym oczom ukazał się już szyld sklepu Dee Dee „Piękne Świece". Skaut szukał swoich rękawiczek na podłodze samochodu, a ja tymczasem zatrzymałem się przez chwilę na dworze, aby odetchnąć chłodnym powietrzem. Wyobrażałem już sobie, jakie zawieje śnieżne przyniosą do nas wiatry z kanadyjskich prerii w grudniu i styczniu. Potem zastukałem do drzwi wejściowych, a Skaut chował się za moimi plecami. Rzeczywiście, przeraził mnie wygląd Dee Dee. Lekko wystające kości policzkowe, które zawsze dodawały jej wdzięku, teraz na de wychudzonej twarzy odznaczały się aż zanadto. A jej ramiona wydały mi się cienkie jak zapałki! Zauważyła, że na nie patrzę, więc szybko narzuciła na siebie sweter.
- Robi się chłodno - oświadczyła tytułem wyjaśnienia. - Chyba prędko nadejdzie zima. Głowę dałbym, że wcześniej, kiedy widziała ją Lidia, Dee Dee miała na sobie grube, zimowe palto! W ogóle sprawiała wrażenie, jakby coś ukrywała, nie tylko przed nami, lecz i przed całym światem. Poczekałem więc, aż wyśle Skauta do sypialni, aby zapytać dobrze znanym Dee Dee, rzeczowym tonem, nie dopuszczającym żadnych wykrętów: - Co to wszystko, do jasnej cholery, ma znaczyć? Tym razem mówiłem poważnie - żarty się skończyły! Dee Dee zrobiła minę, jakbym ją przyłapał na jakichś podejrzanych machinacjach. - Poczekaj, niech położę tego włóczęgę spać - zaproponowała. - Tam w kuchni jest butelka wina, poszukaj tymczasem kieliszków. Musimy wreszcie szczerze porozmawiać, bo zbyt długo już to odkładałam. Weszła po schodach na górę, stawiając każdy krok ostrożnie, jakby po namyśle. Wydawało mi się, że upłynęły wieki, zanim wróciła. Siedziałem w salonie, pociągając wino i przyglądając się płomykom świec, którymi zastawiona była wnęka okienna. Kiedy ucisk w żołądku stał się już zbyt silny - wstałem i zacząłem przechadzać się tam i z powrotem. Wreszcie usłyszałem jej wolne kroki na schodach, więc nalałem wina także i do jej kieliszka. Postać, która ukazała się w drzwiach salonu, miała tyle wspólnego z dawną Dee Dee, ile zniekształcone odbicie w krzywym zwierciadle z rzeczywistym człowiekiem. Ciekawe, gdzie podziała się ta właściwa? I czym byłem aż tak zajęty, że niczego nie zauważyłem? A gdzie była Lidia? A Ross? Wydawałoby się, że jesteśmy przyjaciółmi! Zatopiony w takich rozważaniach podałem jej kieliszek wina. - Wiesz co? - zagaiła Dee Dee. - Już nieskończoną ilość razy wyobrażałam sobie tę rozmowę, szczególnie
podczas bezsennych nocy. Ułożyłam sobie w głowie cały tekst tego, co chciałabym ci powiedzieć. I masz ci los, kiedy przyszło co do czego, nie pamiętam ani słowa! Opadła ciężko na kanapę i przez chwilę - może minutę, może dwie - zalegało między nami milczenie. W tym czasie mignęło nam przed oczami całe nasze życie jak stary film w przyspieszonym tempie. Oto Dee Dee i ja pluskamy się we dwójkę w jednej, blaszanej wannie! A teraz pieczemy specjalne, „walentynkowe" ciasteczka, przy czym cała kuchnia usiana jest mąką. A tu, proszę, Dee Dee i ja wypalamy pierwszego papierosa, po czym kaszlemy chyba przez godzinę. Teraz znów ćwiczymy piosenkę naszego zespołu... Takie ulotne wspomnienia, niczym kamienie milowe, wyznaczały ważniejsze etapy w naszym życiu. Kiedy tak siedziałem, wpatrzony w płomyki świec, migocące, jakby przez salon wiał chłodny wiatr - nagle uświadomiłem sobie, że to właściwie dla mnie nic nowego. Zawsze wiedziałem, że ją stracę! Początkowo myślałem, że to Bobby odebrał ją tak samo mnie, jak jej rodzinie, przyjaciołom i naszemu miastu. Okazało się jednak, że to wcale nie była największa strata. Dee Dee i mnie łączyła zawsze jakaś dziwna, ulotna więź, coś w rodzaju szóstego zmysłu. To nieuchwytne coś, jakby głos wewnętrzny, włączał się w najmniej spodziewanych momentach na przykład w chwilach największej radości: „Uważaj, bo jej życie zawsze będzie kolidowało z twoim", przestrzegał mnie ten głos z głębi duszy. Takie zjawisko towarzyszyło wyłącznie moim kontaktom z Dee Dee, bo nigdy nie miałem takich odczuć wobec Rossa, żadnego z naszych przyjaciół ani nawet Lidii. - Czy to coś poważnego? - zapytałem głośno i sam byłem zaskoczony siłą własnego głosu. Dee Dee wydała westchnienie ulgi, jakby zdając sobie sprawę, że teraz będzie jej potrzebny ktoś silny i godny zaufania.
- Samie, ja umieram - wymówiła powoli. - Mam raka. Te kilka słów Dee Dee wyłożyła mi jak karty na stół. Właściwie nie wiem, czego w tym momencie oczekiwałem. Czy cały pokój miał zawirować, czy nasza wspólna przeszłość miała przemknąć nam przed oczami jak w kalejdoskopie? Po raz pierwszy w życiu zabrakło mi języka w gębie. Wpatrywałem się tylko bez słów w wymizero-waną twarz Dee Dee, bo za nią dostrzegałem buzię dwunastolatki, wygłaszającej sentencję: „Właściwie chciałabym być rewolucjonistką, jak ci ludzie z piosenki, i walczyć o wolność pod niebem pełnym gwiazd". Czułem, jak drętwieją mi wargi. Chciałem przełknąć ślinę, lecz nie mogłem - jakby wszystkie funkcje mojego organizmu zostały porażone tą koszmarną wiadomością. Ale przecież musiało istnieć jakieś wyjście z sytuacji! Może jakiś specjalista potrafiłby wyleczyć to schorzenie, albo wynaleziono na nie nowy lek? Czułem, jak gorące łzy napływają mi do oczu, a tymczasem znad rzeki nadleciał łagodny wiatr i trzepotał firankami. W tym samym rytmie poruszały się także płomyki świec. Dee Dee przysunęła się bliżej do mnie i objęła mnie ramionami, jakby chcąc pocieszyć. Wyszło na to, że to ona mnie pociesza! - Mam już najgorsze za sobą i wiem, co to jest - szeptała uspokajającym tonem. - To wszystko kwestia samozaparcia. - To nie jest w porządku! - udało mi się nareszcie wydusić przez zaciśnięte gardło, choć z trudem dobywałem zeń słowa. Głęboko odetchnąłem, a Dee Dee klepała mnie po plecach jak matka uspokajająca dziecko. Poczułem się głupio, bo przecież to ja powinienem był trzymać ją w ramionach i dodawać jej otuchy. Gdzie się podziała ta siła, którą demonstrowałem przed chwilą?
- To niesprawiedliwe! - powtórzyłem tę samą myśl innymi słowami. Wywołało to uśmiech na twarzy Dee Dee. - Odkąd ten trzeźwo myślący Sam Thibodeau oczekuje od życia sprawiedliwości? Rzeczywiście, zawsze głosiłem teorię, że życie jest jak rozdanie kart. Jedni dostają same blotki, a innym wpadają do ręki asy. - Zyskałam przynajmniej tyle czasu, żeby zadbać o Martina - ciągnęła Dee Dee. - Żeby przygotować go na to, co go czeka, zabezpieczyć jego przyszłość. To wielki dar, Samie, bo nie wszyscy rodzice mają taką szansę. Niektórych śmierć zabiera niespodziewanie. Prosiłam Boga o to jedno, żeby dał mi dostatecznie dużo czasu, abym mogła upewnić się, że z Martinem wszystko będzie dobrze. Obiecałam Mu za to, że opuszczę ten świat bez gniewu, najwyżej ze smutkiem. I Bóg wysłuchał mojej prośby! Patrzyłem na nią przez łzy i wiele nieprzyjemnych pytań cisnęło mi się na usta. Na przykład, jakiż Bóg potraktowałby w ten sposób nawet poganina, a co dopiero jedno ze swoich dzieci? Albo dlaczego Bóg właśnie tak, a nie inaczej, rozdał karty? Jednak żadne z takich pytań nie przeszło mi przez gardło, bo dostrzegłem w jej twarzy tyle miłości i troski, że zdałem sobie sprawę, co dla Dee Dee jest w tej chwili ważne - tylko jej syn! Dlatego nie miało już dla niej znaczenia, kto rozdawał karty -ważne, że gra była w toku. - Powiedziałaś o tym Martinowi? - zagadnąłem. Dee Dee przytaknęła. - Tak, uważałam, że nadszedł już czas. Bardzo się tym przejął. Był wściekły na mnie i właśnie dlatego uciekł z domu. Dopiero teraz wszystko zaczęło mi się zlewać w jedną całość. Zrozumiałem, skąd wziął się smutek chłopca i jego uporczywe pytania o problemy życia i śmierci.
- Z pewnością ma do ciebie jeszcze wiele pytań, bo i ja mam - uściśliłem sprawę. Dee Dee ze zrozumieniem kiwnęła głową, obracając w kieliszku resztkę wina, aby kolory mieniły się na ściankach. Dolałem sobie wina i czekałem na jej zwierzenia. - Miałeś rację co do Bobby'ego - przyznała Dee Dee. - Przestawił się z handlu trawką na twarde prochy i z każdym rokiem staczał się coraz niżej. Zaraz po urodzeniu Martina poszedł siedzieć na pół roku. Kiedy wyjechał na Alaskę, rzekomo do pracy przy rurociągu, obiecał przysyłać nam pieniądze, ale nigdy nie powąchaliśmy ani grosza. W dwa lata po jego wyjeździe do naszych drzwi zapukał policjant i poinformował mnie, że Bobby został zabity w wojnie gangów narkotykowych. Tak że właściwie od początku byłam tylko sama ze Skautem. Ciekawe, gdzie ja byłem wtedy, gdy Dee Dee samotnie wychowywała małego synka? Pewnie żyłem sobie spokojnie i uczyłem się do egzaminów. Dee Dee nie zwracała się o pomoc do nikogo ze znajomych, więc nie miałem innych zmartwień poza tym, jaki przedmiot najpierw zaliczyć. - Ależ dlaczego nie dałaś mi znać, tylko zniknęłaś nam wszystkim z oczu? - indagowałem. - Ciężko przyznać się do błędu przed całym miastem - wyjaśniła. - Takie małe dziury mają tę wadę, że wszystko robi się na widoku. Byłam wtedy młoda i uparta, a chciałam koniecznie udowodnić wszystkim, że postępuję słusznie, uciekając z Bobbym. Przytaknąłem, bo rzeczywiście w takich miasteczkach jak nasze wszyscy mieszkańcy tworzyli jedną rodzinę. - W każdym razie dobrze, że wróciłaś - odpowiedziałem wymijająco i nawet zdobyłem się na uśmiech. Dee Dee wiedziała jednak, że nie udzieliła mi jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytanie.
- Mniej więcej rok temu zaczęłam źle się czuć tak jakbym była ciągle zmęczona - zbliżała się do sedna sprawy. - Kiedy poszłam do lekarza, dowiedziałam się ze mam jakiegoś chłoniaka. To taka rzadka odmiana choroby Hodgkina, ale kiedy doktor powiedział mi o tym, przyszło mi na myśl takie skojarzenie: „Chłoniak? To znaczy, ze mam coś, co mnie pochłonie? Znałam wielu facetów, których tak pochłonęły rozgrywki hokejowe, ze jeszcze długo po sezonie nie nadawali się do niczego . Próbowałem się uśmiechnąć, wiedząc, że ze względu na mnie stara się zachować dobry humor ale nie mogłem. Im dłużej patrzyłem na jej wychudłą twarz tym więcej nasuwało mi się pytań. - Czy naprawdę nie można nic na to zaradzić? - pytałem rozpaczliwie. - Nie powiesz mi, że w epoce lotów kosmicznych nie da się czegoś z tym zrobić! - Widzisz, Samie, to rzadko spotykany nowotwór -wyjaśniła. - Stanowi zaledwie pięć procent wszystkich przypadków. Skłonność do niego może być dziedziczna ale ja to złapałam „de novo", czyli mówiąc po ludzku' miałam po prostu pecha. Ale właściwie nie ma złego co by na dobre nie wyszło. Na przykład ten rak atakuje'tylko młodych mężczyzn i kobiety. To znaczy, że w trzydziestym trzecim roku życia jestem jeszcze młoda! - Daj spokój, nie mogę tego słuchać! - jęknąłem. Dee Dee ujęła moją dłoń w swoje i zaczęła odginać palce po jednym, ,ak za naszych lat dziecięcych, kiedy dopiero uczyliśmy się Uczyć. Może nieświadomie odliczała lata które już minęły? - Mam już przerzuty - ciągnęła dalej. - Zaatakowane są węzły chłonne, szpik kostny, wątroba... Zamknąłem oczy, bo nie mogłem znieść tego ani chwili dłużej. A więc Dee Dee wróciła do Fort Kent aby
tu zakończyć życie? Dlaczego musiało do czegoś takiego dojść? - A nie próbowałaś chemioterapii? - zaryzykowałem, choć bałem się odpowiedzi, jaką mogłem usłyszeć. - A jakże, nawet złożonej. Lekarze w Wyoming podawali mi kilka różnych cytostatyków, ale ten chłoniak był już średnio zaawansowany Nie nastąpiła remisja, jakiej się spodziewali. Odwrotnie, to się wciąż pogarsza. - Przecież muszą być jeszcze jakieś metody! - naciskałem. - Na miłość boską, w końcu żyjemy w Ameryce, w epoce telefonów komórkowych i przestrzeni wirtualnej, a na głupiego chłoniaka nie ma sposobu? - No, mogliby walnąć mi więcej tej chemii, nawet próbować przeszczepu szpiku - potwierdziła. Tylko wcale w moim wypadku to nie rokowało powodzenia. Mogłabym wyłysieć, wymiotować, mieć ciągłe krwotoki, przyjmować transfuzje i wszystko na darmo. Wykańczam się i tyle. Koniec pieśni, stary. - Nie możesz tak od razu się poddawać! — upierałem się. - Musisz walczyć! Dee Dee uśmiechała się pobłażliwie, gdyż zdawała sobie sprawę z mojej niewiedzy, naiwności, a przy tym miłości do niej. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, na czym polega prawdziwa odwaga. Byłem niewinny jak dziecko. - Widzisz, Samie - tłumaczyła mi cierpliwie - czasem więcej odwagi wymaga świadomość, że walka jest przegrana. Chcę ci tylko powiedzieć, że nie poddałam się bez wystrzału. - Jak to długo może trwać? - wyjęczałem, czując, że serce mi zamiera. Poprzednio bowiem tłukło mi się w piersi jak oszalałe, więc widziałem różnicę. Może to oznacza, że umrę jeszcze przed Dee Dee, z samego żalu za nią?
— Miałam nadzieję, że dożyję przynajmniej do maja, kiedy Martin skończy dziesięć lat - snuła rozważania Dee Dee. - Teraz jednak widzę, że nie wytrzymam aż tak długo. Proces chorobowy postępuje coraz szybciej, zaczęły się nocne poty, bóle żołądka... Zwracam prawie wszystko, co zjem... Modlę się, aby dociągnąć choć do Bożego Narodzenia. Och, ta Dee Dee z jej modlitwami! Miałem ochotę potrząsnąć nią porządnie, żeby wreszcie zaczęła myśleć trzeźwo. Cóż jej teraz pomogą modlitwy i w końcu do czego ją doprowadziły? Byłem tak wściekły, że miałem ochotę kogoś uderzyć, takie to wszystko wydawało mi się bezduszne, okrutne i nieludzkie. Otóż to — nieludzkie! Może więc jednak winien temu był Bóg, do którego modliła się Dee Dee? Przyglądałem się płomykom świec, tańczącym po ścianach salonu. Zdawało mi się, że nawet one płaczą, a świat stał się nagle brzydki. Zresztą czego się właściwie spodziewałem po tym świecie? To tylko ja uwiłem sobie bezpieczne gniazdko. - Wróciłam do Fort Kent, aby bezpiecznie ulokować Martina — tłumaczyła dalej Dee Dee. Liczyłam, że znajdę tu przyzwoite małżeństwo, które się nim zaopiekuje. Przede wszystkim myślałam o tobie, bo zawsze byłeś taki rozsądny i konkretny. Nie miałam też wątpliwości, że ożenisz się z taką samą osobą. Bylibyście z Lidią wspaniałymi rodzicami! Jej słowa dotarły do mnie dopiero po chwili. Czyżby to oznaczało, że Lidia i ja mieliśmy stać się zastępczymi rodzicami dla Skauta? - Rodzicami? — powtórzyłem dla pewności, ale Dee Dee potwierdziła. — Pewnie, przecież już świetnie zastępujesz mu ojca, a Lidia na pewno byłaby doskonałą matką!
Przemyślałem ten problem. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ten mały chłopiec będzie wzrastał bez ręki matki. Ich losy mogłyby przecież potoczyć się zupełnie inaczej! Dee Dee powinna kibicować jego pierwszym meczom koszykówki i baseballu, cieszyć się z jego pierwszych randek, oblewać jego dyplom, a z czasem bawić wnuki... Jej miejsce było przy rodzinie jej syna, aby dalsze pokolenia wzrastały przy niej, jak w cieniu dostojnego dębu. - To dla mnie zaszczyt - powiedziałem głośno, patrząc w oczy towarzyszki moich lat dziecinnych, mojej pierwszej miłości. - Kiedy tylko wrócę do domu, porozmawiam o tym z Lidią. Dee Dee uzyskała żądane zapewnienie, więc wstała. Nic dziwnego, że była zmęczona - rozmowa, którą przeprowadziliśmy, musiała stanowić dla niej duży wstrząs psychiczny. Postanowiłem jednak pójść za ciosem. - Ty też musisz mi coś przyrzec - zażądałem. - Masz więcej nie mieć żadnych tajemnic, przynajmniej przede mną! - Dobrze, obiecuję - przyrzekła solennie. Wtedy uścisnąłem ją na dobranoc, najmocniej, jak się odważyłem, biorąc pod uwagę jej wątłą figurkę. Na dworze dawał się już odczuć chłód październikowej nocy, więc czym prędzej wskoczyłem do wozu. Machinalnie zapaliłem silnik i wycofałem się z podjazdu, aby jak najszybciej uciec z tego miejsca, gdzie wspomnienia dzieciństwa wyzierały zza każdego krzaczka. Zanim jednak wyjechałem za róg, spojrzałem jeszcze raz w lusterko wsteczne. Widać w nim było frontową fasadę domu spod numeru 204, z wielkim oknem oświedo-nym świecami pulsującymi życiem. Było to jednak tylko lustrzane odbicie, tak samo nieprawdziwe jak to, co Alicja z krainy czarów ujrzała po drugiej stronie lustra. Wo-
lałbym, żeby to wszystko, co dziś usłyszałem, też okazało się nieprawdziwe. Żebym nazajutrz rano, kiedy wyszczerbiony brzeżek październikowego słońca wysunie się zza gór i pomaluje miasta po obu stronach rzeki na kolor dojrzałej pszenicy, obudził się i stwierdził, że cała rozmowa z Dee Dee o umieraniu była koszmarnym snem! Przycisnąłem gaz do dechy, jakbym mógł tym sposobem uciec od prawdy. Niestety, wszystkie części układanki zaczęły naraz pasować do siebie: nadzwyczajna chudość Dee Dee; pouczanie syna, aby zapalał świecę, gdy jej przy nim nie będzie; to, że tak chętnie się godziła, aby jak najwięcej czasu spędzał ze mną... Niezliczone wątki, niczym z jakiejś idiotycznej mydlanej opery, raptem splotły się w jedną całość. Dee Dee dobrze to sobie zaplanowała. Zajechałem pod lecznicę, ale nie od razu wysiadłem z półciężarówki. Przez okno widziałem Lidię schyloną nad jakimiś papierami, z głową wspartą na ręku. Poczułem przypływ miłości do niej, ale równocześnie uświadomiłem sobie, że w razie czego nie będę w stanie jej uchronić, tak samo jak Dee Dee czy Skauta. Wszyscy jesteśmy śmiertelni i nie znamy swojego przeznaczenia. Możemy zresztą mieć po prostu pecha. Jak to Dee Dee nazwała po łacinie? „De novo", czyli ktoś musi być tym pierwszym. Poczułem się przytłoczony świadomością swojej bezsiły, a przy tym poczucia winy. Nie mogłem już dłużej powstrzymać łez, więc oparłem głowę o kierownicę i zapłakałem. Wiedziałem, że teraz muszę być silny, choćby ze względu na Skauta, Dee Dee i Lidię. Z chęcią brałem na siebie nowe obowiązki, ale opłakiwałem przede wszystkim stratę, jaką poniosłem. To, że w swoim czasie straciłem Dee Dee dla Bobby'ego Langforda, nie sprawiło mi takiego bólu, bo miałem świadomość, że żyje sobie
gdzieś w świecie, nie przestając być dawną Dee Dee, jakby żywcem wziętą z beztroskich lat sześćdziesiątych. Czym innym natomiast byłoby utracić ją na zawsze! Mój światopogląd bowiem nie pozwalał spojrzeć na sprawę oczyma Dee Dee. Patrząc na świecę, widziałem tylko bryłkę wosku, a nie anioła stróża. Pomyślałem jeszcze o Bobbym Langfordzie, tym przystojnym i wygadanym ojcu Skauta, który nigdy nie dowiedział się, jak wartościowego syna spłodził podczas pewnej miłosnej nocy z Dee Dee. Właściwie zrobili go razem jak jedną z jej świec. Płakałem gorzko nad nami wszystkimi, ale w końcu musiałem wytrzeć oczy i wejść do domu. Trzeba było przecież pogratulować Lidii - po raz pierwszy w życiu zostaliśmy rodzicami!
9 Kocham cię taką miłością Jak zwykłe, powszednie rzeczy. Kocham przy świetle księżyca I kocham przy blasku świecy. Elizabeth Barrett Browning cytat na pudełku ze świecami Dee Dee I tym to właśnie sposobem droga życiowa Dee Dee Michaud znów przecięła się z moją, ale także i Lidii. Mało tego - w orbity życiowe nas dwojga wplątały się losy wystraszonego dziewięciolatka. Chyba jednak świat nie kierował się żadną logiką, tylko wszystkim rządził przypadek. Nie dało się jednak przekonać o tym Dee Dee. Wierzyła święcie nie tylko w to, że światem steruje ręka jakiejś inteligentnej istoty, ale także w to, że trzeba jej od czasu do czasu dopomóc. To była cała Dee Dee! Oczywiście Lidia ciężko przeżyła informację o chorobie Dee Dee, ale podnosiła ją na duchu świadomość, że będziemy mogli pomóc jej rozwiązać problem Skauta. Teraz nie musiała już o to się martwić - wychowamy go jak własnego syna. Lidia pokochała go już chyba równie
gorąco jak ja. Radość z tego mącił nam jednak żal, że tracimy Dee Dee. Chyba mnie najtrudniej przyszło pogodzić się z tym faktem. Wprawdzie od razu rzuciłem się w wir codziennych obowiązków, ale wykonywałem je automatycznie, jak robot do leczenia zwierzątek domowych w Fort Kent. Pocieszałem się tylko, że z czasem przejdę nad tym do porządku dziennego. Może w którymś momencie, na przykład w trakcie zszywania rozciętej łapy lub operacyjnego usuwania guza u któregoś z moich pacjentów, powiem sobie: „Wielka rzecz! Wszyscy kiedyś umrzemy. Co ma być, to będzie". Nic z tego — nigdy nie doszedłem do takiej konkluzji. Tymczasem nadeszło święto Halloween. Na wszystkich werandach pyszniły się wielkie, pomarańczowe dynie, przerobione na lampiony z wyciętymi otworami lub z wymalowanymi jaskrawo twarzami. Skaut umyślił sobie na tę okazję kostium jednookiego, kulawego pirata, o którym przeczytał niedawno w książce „Wyspa skarbów". Zaimponował nam tym wyborem, gdyż większość starszych chłopców paradowała z plastykowymi pistoletami maszynowymi u boku, naśladując Arnolda Schwarzeneggera. Wkrótce jednak dowiedzieliśmy się, skąd Skaut wziął swój pomysł - po prostu nauczycielka czwartej klasy, pani Joan St. Amant, podsunęła dzieciom, aby przebrały się za bohaterów aktualnie omawianych lektur. Toteż w pochodzie przebierańców można było dostrzec zarówno Madonnę i Bruce'a Willisa, jak Ben Hura i Betsy Ross, w zależności od tego, czy uczeń zdecydował się usłuchać swojej pani, czy nie. Lidia i ja wciąż uzupełnialiśmy zawartość szklanej wazy z cukierkami, ustawionej na przepierzeniu pokoju przyjęć. — Nie jedz za dużo słodyczy! — Lidia upomniała Skauta, który już drugi raz sięgał do wazy. Przy nim kręcił się
nieodłączny Randy Cloutier w przebraniu Abrahama Lincolna. — Pamiętaj, że mamy jeszcze dziś przyjęcie u was, a tam będzie pod dostatkiem ciastek i lodów. - Szkoda, że nie mamy akurat w lecznicy chorej papugi. — Usłyszałem, jak Skaut zwierzał się Randy'emu. - Na pewno Sam pozwoliłby mi nosić ją na ramieniu! Musiałem uśmiechnąć się na te słowa, bo wyobraziłem sobie minę właściciela takiej papugi, gdyby zobaczył ją obnoszoną na ramieniu Długiego Johna Silvera! — O której ma być to przyjęcie? — spytałem Lidii. Byliśmy bowiem zaproszeni do domu Dee Dee na specjalną uroczystość, nie tylko z okazji Halloween. Dee Dee bowiem wbiła sobie do głowy, że oficjalne dokumenty adopcyjne to mało, aby potwierdzić przyjęcie przez nas Skauta za syna. Wymarzyła sobie, żeby towarzyszyła temu uroczysta oprawa, ze świecami, balonikami, tortem i Bóg jeden wie, czym jeszcze. - Rytuały są częścią naszego życia - tłumaczyła Lidii i mnie, dlaczego wpadła na ten pomysł. Pomagają nam łagodnie przechodzić z jednego etapu w drugi. Chciałabym, żeby Skaut czuł, że i on bierze udział w tej decyzji. Pomysł spodobał się Lidii, natomiast mnie napędził porządnego stracha. „Ceremonia przy świecach" - cóż to, u diabła, ma być? Głośno wyrażałem swoje wątpliwości pod adresem Lidii, odkąd obie kobiety na serio zaczęły układać scenariusz podwójnej uroczystości — z okazji Halloween i adopcji. Ciekawe, co na to podręczniki dobrych manier? Przekonałem się jednak, że gadam do ściany, bo dla Lidii wszystko, co powiedziała Dee Dee, było święte. Przed samym Halloween jeszcze próbowałem perswazji. — Nie znasz Dee Dee tak dobrze jak ja — przekonywałem Lidię. - Zanim się obejrzymy, zamknie nas w miniaturowych piramidach i każe słuchać Yanniego.
Lidia jednak nie dała się zniechęcić. - To brzmi zachęcająco - odparowała, więc tylko westchnąłem. Obserwowałem akurat przez okno lecznicy, jak ulicą przechadzali się ramię w ramię Długi John Silver z Abrahamem Lincolnem - widok, jaki nieczęsto się ogląda! Lidia przysunęła się bliżej i objęła mnie ramieniem w talii. - Grunt, że to jest ważne dla niej - podkreśliła z naciskiem. — Teraz tylko to się liczy. Nachyliłem się i pocałowałem ją w czoło. - Chyba tak — przyznałem. - Zresztą czy świeca może komukolwiek zaszkodzić? - rzuciła jeszcze Lidia, łapiąc w biegu swą torebkę i kluczyki od samochodu. Obiecała bowiem Dee Dee, że przyjedzie do niej wcześniej, aby pomóc w przygotowaniach do uroczystości. - Czy świeca może zaszkodzić? Spytaj o to krowy pani O'Leary! — zażartowałem, pewny, że zapędzę ją w kozi róg. - Przecież ta krowa przewróciła latarnię, a nie świecę - zareplikowała z uśmiechem Lidia. - Wszystko jedno! — rzuciłem za nią, kiedy już zamykała drzwi. Przed zabawą musiałem jeszcze załatwić kilka spraw. Na szczęście Lidia wyszła z domu wcześniej, więc miałem czas wyciągnąć ze schowków niespodzianki, które szykowałem dla Skauta i Dee Dee. Najbardziej zaskoczona będzie Lidia, bo nigdy nie wierzyła, że potrafię coś skutecznie ukryć przed nią - a jednak potrafiłem! Prawdę mówiąc, przez cały zeszły tydzień robiłem dużo rzeczy w tajemnicy, ale warto było. Wyczekiwałem teraz niecierpliwie „ceremonii przy świecach", choć na początku
byłem jej przeciwny. Chciałem po prostu zobaczyć miny Dee Dee i Skauta, kiedy wytrząsnę z rękawa swoje asy. Jak można się było spodziewać - frontowe okno pod numerem 204 tonęło w świede świec. Dee Dee stała w drzwiach, promieniejąc radością, dziwną w tych okolicznościach. Znając ją, wiedziałem jednak, że i ona chowa jakieś niespodzianki w rękawie swojej powiewnej, niebieskiej sukni. Przypuszczałem, że nie tylko rumieniec szczęścia zdobi jej bladą cerę, lecz także makijaż, ale to nic - grunt, że jak zawsze trzymała fason. Na włosach miała nawet mały diadem wysadzany kryształami górskimi. - Dziś jestem księżniczką, Samie - oznajmiła z dumą w głosie. Mało tego - powoli obróciła się wokół własnej osi, aby pokazać mi, jak wiruje kloszowa suknia. Odpowiedziałem jej najbardziej zawadiackim uśmiechem, na jaki było mnie stać. Zdobyłem się nawet na dowcipną replikę: - Lepiej powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. - Ross i Vickie są już w kuchni - poinformowała mnie Dee Dee. Rzuciłem jeszcze przelotne spojrzenie na moją półciężarówkę, gdzie pod czarną plandeką na pace spoczywał mój prezent. Potem wszedłem do kuchni, gdzie Ross z myślą o mnie otworzył już puszkę chłodnego piwa. Dee Dee zaprosiła około tuzina gości spośród starych i nowych znajomych, w większości słuchaczy kursów wyrobu świec. Wszyscy już wiedzieli o jej chorobie, gdyż rak powoduje zbyt widoczne zmiany, aby dały się ukryć w tak małym miasteczku jak Fort Kent. Z pewnością krążyły już o tym plotki. Lidia i ja nie bez racji poradziliśmy Dee Dee, aby sama powiedziała ludziom prawdę, szczególnie teraz, gdy nie miała już innego wyjścia. Nie dałoby się utrzymać tego dłużej w tajemnicy.
Tymczasem zeszli się pozostali goście - nawet „Długi John" i „Czcigodny Abe". Ross rozstawił już wzmacniacze i mikrofony, bo starzy przyjaciele zawczasu prosili go, aby urządził dla nich recital dawnego repertuaru Kątów Ostrych - coś w rodzaju „koncertu oldboyów". Intonował więc na syntezatorze kolejny utwór, czekając na to, co miało nastąpić. Kiedy Dee Dee i ja przechodziliśmy obok niego - odśpiewywaliśmy do mikrofonu jakiś kawałek w takt melodii, jaką akurat grał. Przypominały się nam dawne, dobre czasy. Wydawałoby się, że w tym rozśpiewanym domu pod numerem 204 jesteśmy tak zabezpieczeni przed złem tego świata, jakby chroniła nas gruba warstwa gazy, której używałem do opatrunków. Wiedziałem jednak, że prawda jest inna - żyjemy, kochamy i umieramy bez siatki zabezpieczającej. Czasem nie mamy kiedy nawet opatrzyć naszych ran. Życie wymaga od nas wszystkich bohaterstwa. - Hej, banda! - Dee Dee klasnęła w dłonie, aby zwrócić naszą uwagę. - Musimy już zacząć robić świece, żeby zdążyły wyschnąć. Stłoczyliśmy się więc w drzwiach jej pracowni, sącząc piwo lub wino i podjadając kanapki oraz inne przekąski rozłożone na talerzach. Przyglądałem się z bliska Dee Dee, jak zapalała gaz pod tyglem. Dziwne, ale nawet mnie to trochę zainteresowało. Wosk w tyglu rozgrzał się, stopił i zaczął wrzeć, wzdymając się w bąbelki. Odsunąłem się na bok, aby przepuścić Vickie, Lidię i Dianę Morneault, które na mnie napierały. Byłem ciekaw, co teraz nastąpi, gdyż, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem, jak się robi świece. Wyobrażałem sobie, że wyrastają na „świecowych drzewach" w Kentucky! Rozejrzałem się po pokoju, który był cały zastawiony półkami, a na nich pełno świec owiniętych w miękką bibułkę. Domyśliłem się, że są one przeznaczone na sprzedaż. Zauważyłem także
gwoździe powbijane w ściany i zastanawiałem się, jakim wymyślnym torturom poddaje się wosk przy ich użyciu. Ross wionął mi w ucho zapachem dymu papierosowego- Zupełnie jak z filmu z Vincentem Price - szepnął. Kiedy wosk całkiem się roztopił - Dee Dee skinęła na mnie i Skauta, abyśmy podeszli bliżej. Następnie wręczyła nam długi, biały knot. - Trzymajcie obaj za środek - poleciła. - W ten sposób każdy z was będzie zanurzał w wosku jeden koniec. Tego rodzaju świece robi się po dwie naraz. Razem ze Skautem ujęliśmy więc w dłonie środek knota i pod okiem Dee Dee ostrożnie zanurzyliśmy jego końce w gorącym wosku. - Dobrze - triumfowała. - Teraz wyciągnijcie i poczekajcie trzy minuty. Widzicie? To jest właśnie pierwsza warstwa. Następnie pouczyła nas, abyśmy powtarzali tę czynność, dopóki nie nałoży się tyle warstw, żeby świece osiągnęły pożądaną grubość. - A co teraz? - spytałem, zastanawiając się, czy będziemy musieli trzymać je przez cały czas, aż do wyschnięcia. Wcale mnie to nie bawiło. - Trzeba je rozdzielić - podpowiedziała Dee Dee. -O, tak. Powiesiła swoje dwie świece, złączone wspólnym knotem, na dwóch gwoździach, aby się nie stykały. - Muszą tak wisieć, dopóki nie wyschną - dodała. Następnie przyszła kolej na Lidię, aby wraz ze Skautem zrobili swoją parę świec. Lidia ukończyła kurs, więc dobrze wiedziała, co ma robić. Nigdy nie przypuszczałem, że mógłbym być dumny z tego, iż moja żona potrafi robić świece - ale jednak byłem. Z zawodową biegłością nakładali ze Skautem jedną warstwę po drugiej, aż
otrzymali parę prawdziwie artystycznie wykonanych świec. Powiesili je obok pierwszej pary, aby wyschły. - Musimy poczekać godzinę, aż całkiem stwardnieją - zarządziła Dee Dee. Goście przenieśli się więc do kuchni, a stamtąd do salonu. Jasne, że weterani zespołu Kąty Ostre nie mogli odmówić prośbom zebranych o zaśpiewanie piosenki. Zgodziliśmy się na to, choć nie ćwiczyliśmy razem od niepamiętnych czasów. Dee Dee i ja zasiedliśmy po obu stronach Rossa i wykonaliśmy, jak mogliśmy najlepiej, utwór zawczasu wybrany przez Dee Dee - jeden z jej ulubionych. - Na Ue znam Dee Dee, to jest to coś z repertuaru ABBY lub Vana Morrisona - odezwała się Diana Morne-ault, członkini miejscowego zespołu Hi-Fi. Dobrze zgadła, gdyż Kąty Ostre należały w latach siedemdziesiątych do najwierniejszych miłośników Vana Morrisona. Gdybym za każde śpiewanie „Dziewczyny o brązowych oczach" lub słuchanie jej w radio dostawał centa, - byłbym dziś bogatym człowiekiem i mógłbym zamknąć lecznicę nawet zaraz. Zanim jednak przystąpiliśmy do wykonywania piosenki - chciałem najpierw powiedzieć parę słów. - Zaśpiewamy teraz dla Briana, gdziekolwiek teraz jest - zapowiedziałem. Dee Dee i Ross z aprobatą pokiwali głowami, gdyż Brian LeBlanc był czwartym członkiem naszego zespołu, dopóki nie wyprowadził się z Fort Kent. Potem jednak ten wiecznie uśmiechnięty, dwudziestosiedmioletni chłopak zginął w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę na czerwonym świede. Zasłużył więc, abyśmy zadedykowali mu piosenkę. Śpiewaliśmy drżącymi głosami, ale i tak poczuliśmy się przeniesieni w tamte czasy. Szkoda, że Brian nie mógł być teraz z nami i akompaniować nam na perkusji. Cóż, zdawaliśmy sobie sprawę, że już nigdy nie wróci.
„Kiedy przyszliśmy na świat Jeszcze się nie zrodził wiatr Na pokładzie tak śpiewali marynarze. Wiatr poganiał naszą łódź, Aż zaczęła fale pruć I uniosła wszystkich nas w krainę marzeń!" To brzmiało całkiem nieźle! Nasuwało myśl o nieśmiertelności, jakbym czuł fizyczną obecność Briana wśród nas i słyszał rytm wybijany na jego perkusji. Dee Dee i Ross też chyba odczuwali to samo, bo kiedy odruchowo obejrzałem się za siebie - Ross mrugnął porozumiewawczo, a Dee Dee się uśmiechnęła. Oni też zrozumieli aluzję do starego, poczciwego Briana, którego dusza uleciała w krainę marzeń. Chciałbym, żeby ta noc mogła trwać wiecznie, ale wiedziałem, że to niemożliwe, bo karty zostały już rozdane inaczej. Wkrótce tylko Ross i ja śpiewaliśmy drugą zwrotkę: „Nawet kiedy zadmie róg, Przestrach mnie nie zwali z nóg, Bo wiem dobrze, że do domu wracać muszę. Jak za dawnych, dobrych lat Ukołyszę do snu rad Twą cygańską, niepokorną, zacną duszę!" Skończyliśmy przy akompaniamencie frenetycznych oklasków. Dee Dee promieniała. Uścisnąłem jej rękę, a stary romantyk Ross wymknął się na papierosa. - Nie siedź tam za długo! - krzyknęła za nim Dee Dee. - Zaraz zacznie się właściwa impreza! Rzeczywiście, gdy tylko wyprodukowane przez nas świece zupełnie wyschły, Dee Dee przeniosła je do salo-
nu. Za jej plecami wymieniliśmy ze Skautem porozumiewawcze spojrzenia. Stanowczo, zdaniem takich pragmatyków jak my, za dużo uwagi poświęcano tu świecom! Ross pewnie myślał podobnie, bo przesłał w naszą stronę kilka wymownych spojrzeń. - Najpierw Sam i Skaut - zakomenderowała Dee Dee. Zdjęła ze ściany świece, które sami zrobiliśmy, wciąż złączone wspólnym knotem, i wręczyła po jednej każdemu z nas. Śmiać mi się chciało, gdy zauważyłem, że ręka mi drży — nigdy nie lubiłem popisywać się przy ludziach. Na uroczystości wręczania dyplomów ukończenia podstawówki nie mogłem oderwać się od krzesła, kiedy wyczytano moje nazwisko. Dopiero Dee Dee przy akompaniamencie chóralnego śmiechu na widowni wstała i odebrała za mnie dyplom, wsunęła go w moją rękę i przytrzymała, dopóki sam nie zacisnąłem na nim palców. Przez następne dwa lata wszyscy nabijali się ze mnie z tego powodu. Tymczasem Dee Dee wyciągnęła z komody nożyczki i trzymała je nad środkowym odcinkiem knota. - To coś jak przecinanie pępowiny, prawda? - zadała retoryczne pytanie. - Uch, niedobrze mi się robi! — wystękał Skaut, przewracając oczami. - Mnie też - zawtórowałem i zrobiłem podobną minę, dopóki Lidia nie zmierzyła mnie karcącym spojrzeniem. Dee Dee natomiast przeniosła wzrok ze Skauta na mnie i zebrani musieli chyba wyczuć zmianę nastroju, bo zapanowała atmosfera powagi i godności. - Dopóki się znów nie spotkamy, powierzam ci mojego syna - wyrecytowała Dee Dee ściszonym głosem. Po tych słowach na oczach wszystkich przecięła knot, rozdzielając złączone dotąd świece. Teraz i ja poddałem się nastrojowi chwili i przestałem traktować ten obrzęd jak
zabawę towarzyską. Przełknąłem ślinę i usiłowałem zachować spokój, kiedy Lidia ze Skautem trzymali swoje świece, a Dee Dee rozcinała łączący je knot. Zauważyłem, że w oczach Lidii wzbierają łzy. - Dopóki się znów nie spotkamy, powierzam ci mojego syna. - Dee Dee powtórzyła tę samą formułkę. Potem odebrała z rąk Skauta nadprogramową świecę, mówiąc: - Teraz każdy z nas ma po jednej. Zapalmy je! Ross wystąpił naprzód ze swymi nieodłącznymi zapałkami i podpalił knoty świec, które trzymaliśmy: Dee Dee, Lidia, Skaut i ja. Zgodnie z dalszymi instrukcjami Dee Dee postawiliśmy cztery płonące świece na stole w salonie. Przygarnąłem Skauta do siebie i uściskałem go serdecznie, a po mnie Dee Dee i Lidia zrobiły to samo. Tym sposobem chłopiec wziął aktywny udział w akcie przejścia pod naszą opiekę. To było najlepsze, co mogliśmy zrobić dla Dee Dee wziąć na wychowanie jej syna. Stało się to faktem, kiedy skończyła się „ceremonia przy świecach". Atmosfera stała się już zanadto poważna i wzniosła -nadszedł czas, aby to zmienić. Życzeniem Dee Dee było, abyśmy dzisiaj świętowali. Coraz to powtarzała Lidii i mnie: „Mam nadzieję, że nikomu dziś nie jest smutno, a przynajmniej nie na długo". Doszedłem więc do wniosku, że jest to idealny moment, aby zaprezentować moje niespodzianki. Jedna miała być dla Skauta, więc go zawołałem. Podszedł do mnie, już bez „pirackiej" przepaski na oku. - Co, Samie? - zapytał. - Na cześć dzisiejszego święta - ogłosiłem - mam tu coś dla ciebie. Właściwie to prezent na gwiazdkę, tylko trochę wcześniej. Wręczyłem mu kopertę, którą natychmiast rozerwał. Ze środka wyjął zdjęcie źrebaka urodzonego na farmie
Freebakera i triumfalnie podniósł je do góry. Na ramce zdjęcia napisałem bowiem: „Pierwszy koń Martina". Cóż, że w ostatnich dniach chłopak spoglądał na świat smutnymi oczami - za to teraz uśmiechnął się od ucha do ucha! - Popatrz, chłopie! - krzyknął do Randy'ego. - Mój własny koń! - Przy naszym nowym domu na Gagnon Road dobudujemy dla niego stajenkę i ogrodzimy wybieg - wyjaśniłem, na co Lidia z radości cmoknęła mnie w policzek. -Na razie zostanie jeszcze u Clarence'a. Skaut objął mnie ramionami w pasie i uścisnął, zważając tylko, by nie demonstrować zbytniej wylewności na oczach Randy'ego. Potem biegał od jednego gościa do drugiego, chwaląc się nowym konikiem. Kiedy zdjęcie dotarło do rąk Dee Dee - na jej twarzy odbił się łagodny smutek. Musiała w tym momencie pomyśleć: „Nie zobaczę już, jak będzie na nim jeździł", ale szybko przykryła smutek uśmiechem ze względu na Skauta. Postanowiła przecież, że dzisiejszy wieczór upłynie pod znakiem radości i szczęścia. - On jest naprawdę śliczny, Skaucie! - pochwaliła, ale nad głową chłopca rzuciła mi przenikliwe spojrzenie, które wstrząsnęło mną do głębi. Zrozumiałem, co ma na myśli, gdyż i ja odczuwałem coś podobnego. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, których łączyła dziś wspólna idea -zrobić jak najwięcej dla dobra dziecka. Wiedzieliśmy przy tym, że jedno z nas musi umrzeć. Takie są paradoksy życia! Ross włożył do odtwarzacza płytę kompaktową, którą przyniósł z sobą, zatytułowaną Największe przeboje zespołu ABBA. - To dla ciebie, piękna pani! - zwrócił się do Dee Dee.
- Byłam tego pewna! - wykrzyknęła z radością. -Modliłam się, żebyśmy mogli świętować dziś z ABBĄ i Bóg wysłuchał mojej prośby! Zwichrzyła czule włosy Rossa, choć naprawdę nie znosił takich pieszczot. Kiedy wmieszała się w tłum gości, Ross pochylił się do mnie i szepnął, osłaniając usta dłonią: - Ciekawe, czy Dee Dee uważa Boga za kogoś w rodzaju życzliwego sąsiada zza ściany, czy oddanego przyjaciela? - Pewnie jedno i drugie - odszepnąłem. - To coś w stylu New Age, ale na wszelki wypadek lepiej być przezornym i zawsze ubezpieczonym! - Chłopie, ale z ciebie cynik! - Ross aż zagwizdał z podziwu. - No i dobrze! - odpowiedziałem. Nie da się ukryć, że nad całym tym wieczorem unosił się cień smutku, ale i tak rozjarzony świecami salon tętnił życiem. To Dee Dee wnosiła ze sobą, gdziekolwiek przebywała, atmosferę wesołości, koleżeńskości i tradycji. Łatwo byłoby dać się zwieść tym pozorom i uwierzyć, że mimo wszystko Dee Dee wyjdzie z tego obronną ręką, że zawsze będzie w domu pod numerem 204 sprzedawać piękne świece i słuchać muzyki ABBY. Jednak mój trzeźwy, realistyczny umysł nie pozwalał uciec od przykrej prawdy. Tymczasem zaś szepnąłem Lidii, aby wywabiła Dee Dee na werandę, kiedy tam wrócę. - Znów jakaś niespodzianka? - zdziwiła się Lidia. -I ty, Brutusie? Kiedy zdążyłeś to uknuć za moimi plecami? - Widzisz, jak łatwo mógłbym mieć romans na boku? - odpaliłem, po czym wymknąłem się na dwór.
Jesienne powietrze zapowiadało już nadchodzącą, ostrą zimę, jakie już nieraz zdarzały się w północnym Maine. Nad górami po stronie kanadyjskiej migotały już gwiazdy, których blasku nie mąciły światła miasta. Opuściłem tylną burtę półciężarówki i wskoczyłem na pakę. Spod czarnej plandeki wyciągnąłem lśniący niebieską farbą rower i ostrożnie spuściłem go na ziemię. Przeprowadziłem go pod werandę od frontu i czekałem, aż zjawiła się Lidia i Dee Dee. Kiedy przyszły - Dee Dee najpierw zrobiła zdziwioną minę, ale potem poznała, że to jej stary rower, którym wzgardziła, kiedy stała się kobietą. - Skąd on się tu wziął?! - wykrzyknęła. - Przecież dwadzieścia lat temu sprzedałam go Jimmy'emu Desjardins! W swojej błękitnej sukni wieczorowej z diademem i Lidią depczącą jej po piętach Dee Dee zeszła z werandy i odebrała ode mnie kierownicę roweru. - Jimmy sprzedał go swojemu kuzynowi, Peterowi Bouchard — wyjaśniłem. — Ten z kolei przemalował go na czerwono, a kiedy mu się znudził - podarował go swemu siostrzeńcowi, Benny'emu Pelletier... Dee Dee patrzyła na mnie z takim podziwem, jakbym opowiadał jej co najmniej historię Anglii. - Benny przemalował go znów na czarno, ale w wypadku paskudnie rozdarł siodełko ciągnąłem dalej. -Wtedy, zamiast oddać go do naprawy, po prostu wrzucił go do stodoły. - To jakżeś go w końcu znalazł? — dociekała Dee Dee, przerzucając nogę ponad siodełkiem. Siedziała teraz na swoim starym rowerze, o którym sama wyraziła się, będąc po raz pierwszy u nas na kolacji: „Oddałabym wszystko, aby odzyskać ten rower!" - Poprosiłem Vernona Pelletiera, aby poszukał w swojej stodole. I wyobraź sobie, że ten rower wciąż tam leżał, odrapany i zasnuty pajęczynami. Zabrałem go
do warsztatu samochodowego i poprosiłem Louiego, żeby coś z tym zrobił. Dobraliśmy chyba identyczną farbę, a siostra Louiego obszyła siodełko nową skórą. - Fantastyczne! - zachwycała się Dee Dee. - Wygląda jak nowy, ale to na pewno mój stary rower. Samie, jak ty myślisz o wszystkim! Cóż za wspaniały wieczór! Teraz już zaskoczyła nas kompletnie, bo podwinęła swoją długą, wieczorową suknię wokół nóg. - Chyba nie myślisz o tym samym, co ja? - nie dowierzała Lidia. - Poważnie masz zamiar na tym jechać? Dee Dee spojrzała na nas z takim samym łobuzerskim uśmiechem, jaki widziałem u niej już nieskończoną ilość razy. - A dlaczego by nie?! - wykrzyknęła i tak jak stała, popedałowała wzdłuż Bay Street, trzepocząc fałdami sukni, a światła latarni ulicznych odbijały się w kryształach jej diademu. - Ależ Samie, ona jest tak ciężko chora, że chyba nie powinna jeździć na rowerze - protestowała Lidia. - Jeszcze jej to zaszkodzi! Wzruszyłem tylko ramionami. Jedyne, czego Dee Dee nie powinna robić, to — umierać! A cóż może jej zaszkodzić przejażdżka na rowerze? - Przecież ona wciąż żyje, kochanie! - uspokoiłem ją. -Pozwólmy jej przeżyć resztę życia tak, jak chce. Tymczasem z końca Bay Street dobiegł nas okrzyk radości. Dee Dee właśnie dojechała do skrzyżowania i znikła za zakrętem. - Skąd w niej jeszcze tyle siły? - zastanawiała się Lidia, pociągając mnie lekko za ucho. W jej języku gestów oznaczało to, że mnie kocha, mimo że potrafię wyprowadzić ją z równowagi. - Myślę, że to my dajemy jej siłę - spróbowałem udzielić odpowiedzi. - Przynajmniej w taki wieczór jak
dziś. Obawiam się jednak, że nie na długo tego wystarczy. - Z tym rowerem to był wspaniały pomysł - pochwaliła Lidia. - Zauważyłeś jej minę? Przytaknąłem i wpatrzyłem się w ciemnogranatowe niebo nad kanadyjską stroną rzeki, które wyglądało jak namalowane. - Zapowiadają opady śniegu w najbliższych dniach -zmieniłem temat. Wolałem bowiem nie myśleć o dalszych losach roweru. Pewnie przypadnie w udziale Skautowi, który prędko nim się znudzi i rzuci w kąt stajni, którą mieliśmy zbudować dla jego konia. Przeleży tam pod ścianą, cały w kurzu i pajęczynach, aż syn Skauta dojdzie do odpowiedniego wieku. Tylko że współczesne dzieci wolą nowoczesny sprzęt, a starociami gardzą. Taki rower mogłyby najwyżej traktować jako pamiątkę po jednym młodym życiu, które tak szybko przeminęło. - Wracajmy już, zanim Ross pochłonie wszystko, co da się zjeść! - szepnęła mi do ucha Lidia, wyczuwając mój smętny nastrój. Objąłem ją więc wpół ramieniem i weszliśmy do domu pod numerem 204 w nadziei, że zostało tam jeszcze trochę tortu.
10 W twym sercu ząpalę świecę zrozumienia, której nic nie zagsi. Wulgata (Apokryf) Dwa dni po „ceremonii przy świecach" Dee Dee przyszła do naszego mieszkania nad lecznicą, aby pomóc w urządzaniu pokoju dla Skauta. Najpierw długo omawiała tę sprawę z Lidią jak generał z wiernym adiutantem, aż doszła do wniosku, że chłopak łatwiej zniesie przeprowadzkę do naszego domu, jeżeli ona będzie asystować przy czynnościach przygotowawczych. Była to na pewno mądra decyzja, ale trudno mi było ją zaakceptować - wolałbym raczej odsuwać od siebie perspektywę śmierci Dee Dee, dopóki by nas nie zaskoczyła. Podskórnie jednak czułem, że Dee Dee ma rację - jak sama stwierdziła, nie chciałaby, aby dopiero po jej śmierci Skaut został wyrwany z rodzinnego domu. Wolała, żeby zawczasu poczuł się u nas, jak u siebie. Mimo że coraz bardziej traciła siły - pomagała Skautowi w adaptacji do nowego miejsca w nowym domu, a co za tym idzie - w nowym życiu. Zaczęli od wieszania na ścia-
nach plakatów z ulubionymi sportowcami i aktorami Skauta, przenieśli też do szafy część jego ubrań. Pracowali już od rana, a podczas przerwy na lunch miałem sposobność podsłuchać, o czym wtedy rozmawiają. - Jaki kolor ścian chciałbyś mieć w swoim pokoju, kiedy przeprowadzicie się na Gagnon Road? - pytała Dee Dee syna. - Fioletowy - zawyrokował chłopak. - To fajny kolor. - Wiesz co, może lepiej niech Lidia coś wymyśli... -próbowała kluczyć Dee Dee. Słysząc to, uśmiechnąłem się, bo rzeczywiście na początku nie podobał mi się pomysł wspólnego urządzania pokoju, ale słuchając ich rozmowy, musiałem przyznać, że takie rozwiązanie jest lepsze dla Skauta. Widać natura tak nas zaprogramowała, żebyśmy oczekiwali śmierci jak dostojnego gościa, choć śmierć to wielkie draństwo! Zjadłem lunch, odstawiłem naczynia do zlewu i wstąpiłem do pokoju Skauta - jak teraz nazywaliśmy naszą zapasową sypialnię - aby rzucić okiem na jego wystrój. Na jednej ścianie wisiał już plakat z Arnoldem Schwarzeneggerem, a na drugiej — z piosenkarzem country, Garthem Brooksem. Przypuszczałem jednak, że wkrótce miejsce tych męskich idoli zajmie jakaś seksowna hollywoodzka gwiazdka lub namiętna piosenkarka. Na razie jednak na komodzie stały plastykowe modele samochodów, leżała piłka futbolowa i dwie książki o baseballu. Zasłony i kapa na łóżko były teraz utrzymane w tonacji zieleni i brązu, w miejsce tych pastelowych powiewności, jakie pierwotnie umieściła tu Lidia. - Wygląda nieźle - pochwaliłem, co wywołało uśmiech na twarzy Skauta. - Dziękuję, Samie — odpowiedziała w jego imieniu Dee Dee. — Ale uprzedzam, że w nowym domu Skaut chce mieć w swoim pokoju fioletowe ściany!
Udałem, że nie robi to na mnie wrażenia, podobnie jak udawałem, że nie widzę postępującego wychudzenia Dee Dee, zaledwie w dwa dni po jej „ceremonii przy świecach". - W najgorszym razie będą pasować do zapiekanki z bakłażanów a la Lidia — rzuciłem lekko. - Te rzeczy tutaj mają taki kolor jak woda, a to jest jeszcze gorsze od fioletowego - stwierdził Skaut. - Może i masz rację — musiała przyznać Dee Dee. - Samie... - Skaut coś sobie przypomniał. Z tonu jego głosu wywnioskowałem, że ma jakiś nietypowy problem. - Pan Finley zadał naszej klasie pytanie, ile aniołów może tańczyć na łebku od szpilki. Mamy przygotować odpowiedź do poniedziałku. Wiesz, ile ich jest, Samie? Odpowiedziałem z uśmiechem, gdyż złowiłem porozumiewawcze spojrzenie Dee Dee. - Wydaje mi się, że wasz pan chce, abyście sami doszli do wniosku, że to nie ma znaczenia. Cokolwiek byście odpowiedzieli, i tak nikt tego nie udowodni. Dee Dee nie była zachwycona tym wyjaśnieniem. Podniosła rękę jak uczennica zgłaszająca się do odpowiedzi. - Teraz ja — włączyła się do rozmowy. - Na główce szpilki może tańczyć tyle aniołów, ile tylko zechce. Skaut roześmiał się dopiero teraz, co oznaczało, że moja odpowiedź była chybiona. Postanowiłem więc spróbować jeszcze raz. - A może by tak? - zaproponowałem. - Tylko jeden anioł: twoja mama! Dee Dee rzuciła we mnie poduszką, ale zręcznie się uchyliłem. - Chodźcie tu, patrzcie! - zawołał nagle Skaut, wskazując na okno. Spojrzałem w tym kierunku i zobaczyłem na zewnątrz to, co zapowiadali synoptycy: miliony puszystych płatków śniegu wirujących w chłodnym powietrzu
jak białe piórka. A więc spadł pierwszy śnieg w tym roku! Dee Dee z wysiłkiem podniosła się i podeszła do okna. - Popatrz, Skaucie, na te płatki śniegu — zaczęła tłumaczyć synowi. — Nie znajdziesz dwóch jednakowych. To coś takiego jak świece. Albo jak anioły. - Myślisz, że wśród aniołów nie ma bliźniaków? — zapytałem niewinnie. — Albo trojaczków? To byłoby takie miłe... - Cześć, Samie! - spławiła mnie Dee Dee, więc w lot chwyciłem aluzję. - Bawcie się dobrze — rzuciłem, wychodząc. - Mam kupę roboty w lecznicy. Usłyszałem jeszcze, jak Skaut pytał matki: - Co Sam miał na myśli z tymi trojaczkami? Zostawiłem ich samych, aby rozprawiali o aniołach i płatkach śniegu, a sam wróciłem do swoich zajęć. Do godzin popołudniowych napadało już dziesięć centymetrów śniegu, bo ten pierwszy opad przerodził się w prawdziwą zamieć. Klienci, którzy mieszkali dalej od miasta, przy gorzej przejezdnych szosach, odwoływali ustalone wcześniej wizyty. Pług śnieżny dwa razy wyjeżdżał w trasę, ze zgrzytem i łomotem omiatając żółtymi światłami moją lecznicę. Właśnie chciałem wyjść i dać kierowcy kilka dyspozycji, gdy dostrzegłem, że Dee Dee zagląda przez drzwi, markując pukanie. — Bardzo jesteś zajęty? - spytała. Potrząsnąłem przecząco głową. - Wejdź - zaprosiłem ją. Usiadła na krześle przed moim biurkiem i zaczęła uważnie przyglądać się wystrojowi gabinetu. Najwidoczniej nabrała takiego rozpędu do urządzania wnętrz, że wciąż nie mogła przestać.
- Wiesz, że tu byłoby świetne miejsce na mój plakat ABBY? - zauważyła po dłuższym namyśle. - Wolałbym raczej przyciągać klientów niż ich odstraszać! - zażartowałem, ale Dee Dee to nie zraziło. Wskazała na kawałek ściany za drzwiami gabinetu. - Gdybyś powiesił go tutaj, to przy otwartych drzwiach nie byłoby go widać. - Ale ja będę go widział, kiedy zamknę drzwi od środka! — zaoponowałem. - Wiem o tym! - Na twarz Dee Dee wrócił łobuzerski uśmiech. - O to mi właśnie chodzi. Umyśliłam sobie, żebyś zawsze miał ten plakat przed oczami, kiedy będziesz sam. Wiesz, że on ma wartość kolekcjonerską. Spróbowałem wyobrazić sobie konieczność patrzenia na plakat w chwilach, kiedy będę spragniony ciszy i spokoju. - A nie pasowałby do pokoju Skauta? - próbowałem wybiegów. - Wstąpiliśmy dzisiaj, bo mam do ciebie prośbę - ciągnęła niezrażona Dee Dee, ze swoim charakterystycznym, proszącym spojrzeniem, którym zawsze potrafiła mnie zmiękczyć w ciągu kilku sekund. - Jaką? - spytałem drżącym głosem. - Chciałabym, żebyśmy poszli razem na sanki, jak za dawnych, dobrych czasów - poprosiła. Ostatni raz zjeżdżałam na sankach, kiedy miałam dwanaście łat. Tak chciałabym pozjeżdżać z tobą, Lidią i Skautem! - Dee Dee! - Usiłowałem nadać głosowi ton lekarskiej powagi, połączonej z autorytetem Boga i ojca. -Mogłaś raz się przejechać na rowerze, ale już najwyższy czas, abyś zdała sobie sprawę ze swoich możliwości. Dee Dee zrobiła przesadnie uważną minę, podparła podbródek ręką i uniosła brew. - Nie ma w tym nic śmiesznego! - perorowałem. -W twoim stanie nie zjeżdża się na sankach.
- Tak jest, panie doktorze! - odpowiedziała posłusznie i zamilkła, nie ruszając się ze swego miejsca. Przez chwilę wsłuchiwałem się w tykanie starego ściennego zegara, potem wyjrzałem przez okno. Śnieg padał nadal, puszysty i lepki, dobry do lepienia śnieżek lub bałwana. Miałem w domu sanki, które Lidia kupiła podczas naszej pierwszej zimy w Fort Kent. Ross także miał staroświeckie sanki, które nazywał „Latającym Spodkiem". Czy dzisiejsze dzieci przynajmniej wiedzą, co to były latające spodki? Może myślą, że tak nazywały się statki, które rozbiły się w Roswell w stanie Nowy Meksyk? Skautowi na pewno spodobałyby się takie sanki. - Może powinniśmy zadzwonić do Rossa i Vickie? -podsunąłem delikatnie, na co Dee Dee, jak ożywiona nową energią, zerwała się z krzesła, obiegła biurko naokoło i rzuciła mi się na szyję. - Ross i Vickie są już w drodze z sankami i „Latającym Spodkiem" - oświadczyła. - Lidia szykuje wasze sanki, a Martin szuka szalików i rękawiczek. Będziesz gotów za pięć minut? Jak wpadła, tak znikła, a ja siedziałem nieruchomo, gdyż chwilowo nie byłem w stanie podążyć za nią. Wpatrzyłem się w pustą ścianę za drzwiami gabinetu i próbowałem wyobrazić sobie na niej plakat o wysokości sześciu stóp. Każdego poranka będą z niego patrzeć na mnie twarze czterech młodych ludzi, które nigdy się nie zmienią, podobnie jak Dee Dee pozostanie zawsze młoda w mojej pamięci. Nawet wtedy, kiedy sam będę w wieku mojego ojca lub dziadka - Dee Dee i ABBA nigdy się nie postarzeją. „Muszę pamiętać, żeby wbić w ścianę odpowiednie haki, bo to ciężki plakat" - pomyślałem. Wyszedłem więc z gabinetu, aby zaryglować drzwi od frontu, zabrać ze sobą kurtkę i rękawiczki.
Ross i Vickie czekali już na nas na wzgórzu Daigle. Randy pojechał odwiedzić swoją matkę w Pordandzie, więc Lidia ze Skautem zjechali we dwójkę na naszych sankach jako pierwsi. Za nimi ruszyli Ross i Vickie, a my z Dee Dee na razie staliśmy i odprowadzaliśmy ich wzrokiem. Nasze oddechy tworzyły obłoczki w mroźnym powietrzu, a radosne okrzyki zjeżdżających dochodziły do nas coraz słabiej, aż usłyszeliśmy głośniejszą wrzawę z samego podnóża górki, co świadczyło, że pomyślnie dotarli do celu. - Wystarczy, jeśli zjadę tylko raz - postanowiła Dee Dee. - Właściwie to chciałam przede wszystkim widzieć, jak Skaut będzie się cieszył. Zgodziłem się z nią, a że nie chciałem zostawiać jej samej na szczycie wzgórza - usiedliśmy na zwalonym pniu i podziwialiśmy drugi, a potem trzeci zjazd naszych bliskich. Z tej wysokości roztaczał się widok na dolinę Rzeki Świętego Jana, co przywołało na pamięć strofy francuskiej piosenki śpiewanej w czasach naszego dzieciństwa. Podczas gdy reszta towarzystwa podchodziła już do czwartego zjazdu - zacząłem ją cichutko podśpiewywać. Śpiewałem: Quand k soleil dit bonjour aux montagnes, czując, jak wydobywające się z ust dźwięki zamarzają w powietrzu. Et que la nuit rencontre le jour. Dee Dee z uśmiechem zawtórowała mi, powtarzając słowa napisane dwieście lat temu przez anonimowego autora, może nawet naszego dalekiego przodka? „Ranne słońce budzi się do życia. Noc, odchodząc, wita nowy dzień..." Z naszego punktu obserwacyjnego Fort Kent wyglądał jak rozłożony dywan. Z kominów unosiły się smugi dymu, żółte światła błyskały jak rodzące się gwiazdy. Widok ten przypominał obraz pędzla Babci Mozes. Nie bez racji zresztą, bo czym innym było nasze życie, jeśli nie przypadkową kombinacją plam spod pędzla impresjonisty? Je suis
seul avec mes reves sur la montagne / Une voix me rappelle de toi, co znaczy: „Sam zostałem na tym górskim szczycie / Słyszę głos twój, gdy nie ma już cię!" Thomas Wolfe twierdzi, że nie da się drugi raz wrócić do tego samego domu. Miał pewnie na myśli obieżyświatów, którzy wracają po latach podróży i zastają swoje dawne środowisko zmienione nie do poznania. Ta maksyma jest jednak słuszna także w stosunku do nas, choćbyśmy nie opuszczali naszych rodzinnych gniazd. Tak czy inaczej to, co minęło, nigdy już nie wróci. Otoczyłem Dee Dee ramieniem i mocno przytuliłem do siebie, podczas gdy Skaut, Lidia, Ross i Vickie wspinali się pod górę, aby przygotować się do następnego zjazdu. Twarze mieli zaczerwienione od mrozu, a w ich głosach, odbijających się echem od łańcucha wzgórz, przebijało radosne podniecenie. - No, może jeszcze raz i będę miała dość - oświadczyła Lidia. Tego samego zdania byli Ross i Vickie, spojrzałem więc ukradkiem na Dee Dee. Ledwo było ją widać w fałdach grubej, zimowej kurtki, którą pożyczyła od Lidii. Wydawała się tak drobna i wątła, że po cichu liczyłem, iż da sobie spokój ze zjeżdżaniem na sankach w tempie czterdziestu mil na godzinę. Jednak się przeliczyłem. - To moja ostatnia szansa! - szepnęła mi do ucha. Nie oponowałem, bo skąd miałem wiedzieć, jak zachowywałbym się na jej miejscu? Pewnie też starałbym się korzystać z życia, ile się da! Wskazałem więc na duże, solidne sanki, które kiedyś tak pieczołowicie wybieraliśmy z Lidią w sklepie żelaznym Jandreau. - Usiądę z przodu, a ty za mną, dobrze? - zaproponowałem, na co Dee Dee zgodziła się z entuzjazmem. - Zupełnie jak za naszej młodości! - promieniała. Zorientowałem się wtedy, że przypuszczalnie z góry za-
planowała takie rozwiązanie. Jeszcze za naszych lat szkolnych starała się tak manewrować, żebym musiał pakować się po uszy we wszystko, co dla mnie szykowała. Usiadłem więc na przodzie sanek, opierając nogi na drążkach sterowniczych. Dee Dee wgramoliła się za mną i oplotła mnie ramionami w talii. - Gotowa? - spytałem. - Jedźmy! - brzmiała odpowiedź. - Uwaga, Houston! Odpalamy! - wrzasnąłem i już mknęliśmy w dół, po zboczu wzgórza. W pędzie migotały nam w oczach, jak robaczki świętojańskie, nie tylko światła miejskie Fort Kent, ale całej doliny Rzeki Świętego Jana. Wydawało się nam, że lecimy ku naszemu przeznaczeniu jak liście miotane wiatrem. Słyszałem radosne okrzyki Dee Dee za moimi plecami, ale wstrzymałem oddech, gdy zorientowałem się, że steruję prosto na ścianę drzew okalających podnóże pagórka. Stanowczo zjeżdżaliśmy za szybko! Musiałem skręcić pod kątem prostym, choć mogło nas to kosztować wywrotkę. - Trzymaj się mocno! - krzyknąłem przez ramię i wziąłem ostry zakręt. Przy tej szybkości nasze sanki wykonały pełen obrót wokół własnej osi, a nas wyrzuciło na obie strony. Zaraz usiadłem i rozejrzałem się za Dee Dee. Miała całą twarz i włosy w sypkim śniegu, ale zanosiła się histerycznym śmiechem. - O Boże, to zupełnie tak jak życie, ono też pędzi z taką obłędną szybkością! - wyrzuciła z siebie. Wstałem i otrzepałem spodnie ze śniegu. Potem chciałem pomóc Dee Dee wstać. Mogłem sobie wyobrazić, ile sił wyssała z niej ta eskapada. Zjeżdżanie na sankach na pewno sprawiało jej ból fizyczny, ale i psychiczny, zważywszy, że mógł to być jej ostatni wypad. Taki właśnie rodzaj odwagi musiała mieć na myśli tego wieczoru, kiedy powiedziała mi prawdę. Trze-
ba dużo hartu, aby żyć, kiedy wszystko prowadzi do śmierci. - Złap mnie za rękę - zaproponowałem, przy czym ze zdziwieniem stwierdziłem, że przestała się śmiać. Odwrotnie - płakała! Ukląkłem więc przy niej na śniegu i położyłem jej rękę na ramieniu. Zdawałem sobie sprawę, że czasem musi przeżywać chwile załamania. Dobrze, że już nie kryła się z tym przede mną i mogłem próbować ulżyć jej cierpieniu. Po prostu chciała być dzielna za wszelką cenę i to ją przerastało. - Może pomóc ci wstać? - zaproponowałem, ale pokręciła przecząco głową. W tym momencie dostrzegłem, jak Lidia i Vickie pędzą na swych sankach prosto na nas, a za nimi Ross ze Skautem na „Latającym Spodku". Złowiłem spojrzenie Lidii i kiedy wraz z Vickie zjechały na sam dół - dałem jej rozpaczliwy sygnał ręką. Na szczęście, widząc Dee Dee skuloną w moich ramionach, od razu zrozumiała, o co chodzi. - Ej, ty, Skaucie, chodź tu! - zakrzyknęła, kiedy tylko dołączył do niej na „Latającym Spodku". Zobacz, stąd prawie widać nasz nowy dom na Gagnon Road. Pociągnęła chłopca pomiędzy drzewa, a za nimi pobiegli Ross i Vickie, którzy też pojęli, co się święci. Kiedy już nie mogli nas widzieć - ująłem Dee Dee pod brodę i otarłem jej łzy. Spojrzała na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. - Potrzebuję twojej pomocy, Samie - wyznała. - Kiedy nadejdzie ten czas... no, wiesz... chciałabym odejść świadomie. Nie chcę zapaść w śpiączkę, żeby Skaut zapamiętał mnie w takim stanie. Jesteś weterynarzem, więc na pewno masz różne środki, prawda? Na krótko mnie zatkało, ale nie potrzebowałem zbytnio zastanawiać się nad odpowiedzią. Już od dawna wiedziałem, co powiem Dee Dee, jeśli mnie o to poprosi.
W tym wypadku nie miałem zamiaru dać się wmanewrować w jej plan. - Nie mogę, Dee Dee - odpowiedziałem stanowczo. - Może, gdyby to był kto inny... Ale tu chodzi o ciebie, a to nie to samo. - Przecież i tak umrę, Samie - przypomniała. - To nic nowego. Trwa już tak długo, że zdążyłam się z tym pogodzić. - Może ty, ale nie ja. Dla mnie to nie jest to samo! -wymówiłem z naciskiem. Chciałem tylko, żeby przestała płakać, bo przekraczało to granice mojej wytrzymałości. - Nie między tobą a mną! - powtórzyłem jak mantrę. Ku memu zdziwieniu narastał we mnie przede wszystkim gniew. Byłem wściekły na Dee Dee, że stawia mnie w takiej sytuacji. Jak śmiała jeszcze żądać ode mnie czegokolwiek? Mało tego, że na prawie piętnaście lat znikła, nie dając najmniejszego znaku życia? Uciekła z Bobbym Langfordem tego samego dnia, kiedy chciałem jej zadeklarować swoje poważne zamiary. O narodzinach jej dziecka dowiedziałem się dopiero od mojej matki! I po tym wszystkim pojawia się znów na horyzoncie i, jakby się nic nie stało, oczekuje, że znów otworzę przed nią serce i adoptuję jej syna. Miałem teraz udawać, że śmierć niewiele znaczy? Szczytem bezczelności wydawało mi się już żądanie, abym powiesił u siebie w gabinecie jej pieprzony plakat. A tymczasem ona mi wyskakuje z czymś takim! Jakich jeszcze poświęceń zażąda ode mnie kobieta, która znikła z mojego życia, dopóki nie uświadomiła sobie, że mnie potrzebuje? - Słuchaj, Samie - zwróciła się znów do mnie, z czubkiem nosa zaczerwienionym od mrozu, płaczu bądź jednego i drugiego. - Proszę cię, pomóż mi umrzeć! Teraz już kipiałem gniewem i to pomagało mi znosić ból rozstania.
- Jak możesz mnie o to prosić? - oburzyłem się. Z miejsca, w którym stałem, widać było całą dolinę. Przysypywał ją teraz śnieg, wypełniając puste miejsca pozostałe po lecie lub jesieni. Przypominało to wnętrze szklanych kul pełniących rolę przycisków do papierów, w których po potrząśnięciu zrywała się sztuczna zawieja śnieżna. Niech to diabli, właściwie to wszyscy żyjemy w jakimś sztucznym świecie, którym Bóg potrząsa, kiedy przyjdzie Mu na to ochota. - Jak możesz? - powtórzyłem i z ulgą przyjąłem pojawienie się Lidii. Niech teraz ona zajmie się Dee Dee, bo ja umywam ręce. Na razie miałem już tego powyżej uszu!
11 Wczoraj powiedziałam „tak", Dziś„nie" muszę panu rzec. Wszak i barwy w świetle świec Inne zdaja się za dnia. Elizabeth Barrett Browning, cytat na pudełku ze świecami Dee Dee Cóż można by powiedzieć na temat gniewu? Chyba wszystko z wyjątkiem tego, że można otulić się weń jak w ciepłą kołdrę, podczas gdy na dworze mróz i śnieg. Tymczasem minęła jesień i zima w szybkim tempie zawładnęła Fort Kent, a ja wykonywałem nadal swoje obowiązki w lecznicy. Kastrowałem, sterylizowałem, operowałem przepukliny, zszywałem rozcięte uszy i składałem złamane nogi, niczym bohater z filmu Wszystkie zwierzęta małe i duże według książki Jamesa Herriota. Fort Kent zapadał w zimowe odrętwienie, a ja łudziłem się, że jeśli będę unikał Dee Dee - automatycznie odizoluję się od jej problemów, które tymczasem załatwią się same. Karmiłem się tymi złudzeniami i bezproduktywną złością, ale przynajmniej, niech to szlag, żyłem!
Przez prawie dwa tygodnie starałem się za wszelką cenę unikać Dee Dee do tego stopnia, że gdy miałem przejeżdżać przez Bay Street - wybierałem drogę okrężną. Z rzadka wychylałem nos z klitki na zapleczu lecznicy, podczas gdy na moim biurku rósł stos nie załatwionych dokumentów. Nie chciałem rozmawiać z Dee Dee nawet przez telefon, choć gdy dzwoniła nieraz prosiła mnie do aparatu. Lidia wciskała mi w rękę słuchawkę, prosząc: „Porozmawiaj z nią, Samie", ale udawałem, że tego nie słyszę. Lidia początkowo starała się mnie kryć, kłamiąc: „Chyba właśnie wyszedł", ale w końcu zaprzestała i tego, mówiąc Dee Dee szczerze: - Przykro mi, kochanie, ale on jest wciąż uparty jak osioł. To raczej mnie mogło być przykro! Choćby z tego powodu, że wrobiono mnie w kłopoty, o które się nie prosiłem. - Ty nie na nią jesteś zły, ale na to, że ona umiera! -tłumaczyła mi Lidia. Ostatnio w ogóle zaczęła zachowywać się tak, jak specjaliści od seansów psychoterapeutycznych w telewizji, którzy uważają się za powołanych do przywracania nam spokoju ducha za nasze ciężkie pieniądze. - Musisz pogodzić się z nieuchronnością śmierci, Samie - kładła mi do głowy. - Nie można obrażać się na fakty! Mdliło mnie już od wysłuchiwania tych pouczeń i w końcu powiedziałem jej to, więc dała spokój. Tak mijały dni, Ziemia kręciła się wokół Słońca i zbliżała się do najdalszego punktu na swej orbicie. Dzień, w którym to osiągnie - nazywamy przesileniem zimowym. Tak samo ja oddaliłem się od Dee Dee. Między nami panował nie spotykany dotychczas chłód. Coś podobnego czułem może jedynie wtedy, kiedy byłem na nią zły, że stała się
kobietą wcześniej niż ja - mężczyzną. To wtedy właśnie wyzywałem ją od idiotek, małp i głuptasów. A teraz, jakbym znów przechodził rozterki wieku dojrzewania, poszukiwania drogi życiowej w świecie pełnym brutalnych prawd o życiu i śmierci. Doszło w końcu do tego, że Dee Dee przestała dzwonić. Przekazała tylko Lidii: „Gdyby chciał porozmawiać, to wie, gdzie mnie znaleźć". Ta zaś z pewnymi obawami powtórzyła mi tę informację, ale zbyłem ją zdawkowym kiwnięciem głowy, jakby nic mnie to nie obchodziło. Tymczasem obchodziło mnie aż za bardzo. Tak naprawdę spędzało mi to sen z powiek. Już nad ranem zrywałem się z łóżka i stawałem przy oknie sypialni. Próbowałem wyobrazić sobie, jak niedaleko stąd, na Bay Street, Dee Dee śpi we własnym łóżku. A może nie śpi, bo zrobiło się jej niedobrze albo męczą ją nocne poty? Lub, co gorsza, trapią ją dawne wspomnienia związane z tym miejscem, bardziej zjadliwe niż niejeden nowotwór? Nie mogłem już dłużej znieść tej sytuacji. Nieraz przesiadywałem resztę nocy na kanapie w salonie. Lidia spała, a ja nalewałem sobie szklaneczkę dwunastoletniej whisky Jack Daniel's. Pomyśleć, że ten trunek był o dwa lata starszy od chłopca, którego wkrótce miałem usynowić! Lidia przypomniała mi wreszcie o Dee Dee przy śniadaniu, kiedy już od rana panowała temperatura ujemna. W ten sposób przyroda przygotowywała nas do zimy. - Słuchaj, po mieście krążą jakieś okropne plotki -powiadomiła mnie Lidia. — Ktoś rozgadał, że Dee Dee jest umierająca. Zamiast odpowiedzi wpatrzyłem się w karmnik dla ptaków, gdzie sikory, czyżyki i zięby pożywiały się śniadankiem złożonym z ziaren słonecznika, prosa i konopi — prawdziwy szwedzki stół! No cóż, wiadomo przecież, że Dee Dee jest umierająca! Byliśmy pewni, że prędzej czy
później ta wiadomość się rozejdzie. Dlatego sami zachęcaliśmy ją, żeby powiedziała ludziom prawdę, bo tak będzie najlepiej. — Rzecz w tym — kontynuowała Lidia — że te dwie stare plotkary - wiesz które — rozpuściły pogłoskę, że Dee Dee ma AIDS. Przełknąłem ślinę, bo poczułem ucisk w gardle. Zatęskniłem za dawnymi, dobrymi czasami, kiedy stateczni obywatele mogli kamieniami wypędzać takie wiedźmy z miasta! Zrobiło mi się przykro, że Dee Dee będzie musiała jeszcze tyle wycierpieć oprócz tego, co i tak jej pisane. — To wstyd! - stwierdziłem, co podniosło Lidię na duchu, bo oznaczało, że chcę włączyć się do rozmowy 0 Dee Dee. — Wczoraj, kiedy zawiozłam ją do lekarza — opowiadała dalej - w poczekalni natknęłyśmy się na Florence i Albertę. Pamiętasz te papużki nierozłączki? Nawet ich koty wścibiają nosy wszędzie, gdzie nie trzeba. Owszem, zetknąłem się już z poglądem, że zwierzęta upodobniają się do swoich właścicieli. Bite psy warczą i gryzą, to jasne — czy można im się dziwić? Ale czy koty stają się wścibskie tylko dlatego, że należą do wścibskich bab? — Ten problem wymaga jeszcze dalszych badań naukowych - oświadczyłem poważnie. — No więc Florence minęła się w drzwiach z Dee Dee - ciągnęła Lidia. - Wyobraź sobie, że odskoczyła jak oparzona, żeby się, broń Boże, o nią nie otrzeć! I mało tego, kiedy już wyszłyśmy, słyszałam, jak przestrzega Albertę, żeby nie dotykała klamki. Zupełny koszmar! Oczywiście Dee Dee próbowała obrócić wszystko w żart, ale widziałam, jak głęboko ją to zraniło. Przyszło mi na myśl, żeby pobiec przed dom Florence i wybić jej szyby, albo przynajmniej nagadać jej
do słuchu. Oczywiście nic takiego nie zrobiłem, tylko wzruszyłem ramionami. Żeby choć Skaut nie ucierpiał od tych jadowitych języków! - Może chciałbyś wstąpić na Bay Street i porozmawiać z Dee Dee? - podsunęła nieśmiało Lidia. Rozważyłem spokojnie tę propozycję. - Mam dziś dużo wizyt — wymamrotałem, więc Lidia ze zrozumieniem kiwnęła głową. Potem wstała i odstawiła naczynia do zlewu, a ja bez słowa wpatrywałem się w karmnik za oknem. - Wezmę teraz prysznic - oświadczyła Lidia - i posiedzę przez cały dzień u Dee Dee. Coraz jej trudniej samej radzić sobie ze wszystkim. Pewnie będzie musiała przestać wyrabiać te świece, ale jest na nie duży popyt, a pieniądze będą jej teraz szczególnie potrzebne. Och, niechby nareszcie zamknęła dziób! Mogłaby zachować dla siebie rewelacje o Dee Dee, babskich plotkach i świecach! Jeśli myśli, że tym sposobem wciągnie mnie w orbitę poplątanych losów Dee Dee, to się bardzo myli. Nic z tego nie wyjdzie, przynajmniej na razie. Podczas gdy Lidia brała prysznic — poszedłem do sypialni, żeby się ubrać. Potrzebowałem ciepłej bielizny, bo wybierałem się na farmę Altona Martina, któremu zachorowała koza — ulubienica jego córki. Podejrzewałem, że zjadła coś, co jej nie posłużyło, bo kozy nie są zbyt wybredne w jedzeniu. - Lidio! - zawołałem, próbując przekrzyczeć plusk wody. - Gdzie moja ocieplana bielizna? Odpowiedzi nie było, więc postanowiłem poszukać sam. W swojej szufladzie nie znalazłem nic odpowiedniego, więc otworzyłem szufladę Lidii i zacząłem grzebać w jej równiutko poukładanych rzeczach, czego nie znosiła. Tam właśnie znalazłem książkę o frapującym tytule Umieranie we własnym domu.
Z wrażenia usiadłem na łóżku i przez chwilę po prostu trzymałem tę książkę w ręku. Z łazienki dochodził plusk wody i melodia piosenki, którą Lidia nuciła pod prysznicem. Mogłem poczekać, aż wyjdzie, i spytać, co ma znaczyć ta książka, nie zaglądając do środka. Zajrzałem jednak i znalazłem tam kartkę pisaną ręką Lidii. Wynotowała na niej w punktach najbardziej istotne treści. 1. Na godzinę przedtem wypijamy filiżankę herbaty i zjadamy jedną grzankę, po czym zażywamy dramaminę, aby zapobiec mdłościom. 2. Połykamy kilka tabletek morfiny, popijamy jakimś napojem alkoholowym, a resztę, sproszkowaną, mieszamy z jogurtem i szybko zjadamy. 3. Alkohol dopomoże przełknąć tabletki i zneutralizuje ich przykry smak. Zamknąłem książkę i czekałem, aż moja żona wyjdzie z łazienki. W końcu pojawiła się, owinięta w ręcznik, z włosami ściągniętymi na czubku głowy. - Co to jest? - spytałem, podnosząc w górę książkę. Lidia przestała podśpiewywać i przez chwilę stała jak przygwożdżona do ziemi. Po chwili jednak odzyskała równowagę - pewnie przypomniała sobie o przyrodzonym prawie człowieka do wolności. - Chyba widzisz, że książka - odpowiedziała spokojnie, więc podniosłem dziełko jeszcze wyżej. - A co ona robi w twojej szufladzie? - zadałem następne pytanie. - A tobie kto pozwolił gmerać w mojej szufladzie? — odwzajemniła się tym samym. - Jesteś wścibski jak kot tej starej Florence. - Lidio, powiedz wreszcie, co to ma znaczyć? - nalegałem. Lidia nałożyła już dżinsy i sweter, ale przerwała sznurowanie buta i usiadła obok mnie na łóżku.
- Dee Dee prosiła mnie, abym była przy niej, kiedy nadejdą jej ostatnie chwile - wyjaśniła. - Nie chciałaby być wtedy sama, a ja jestem jedyną osobą, do której mogła się o to zwrócić. Zanim zdałem sobie sprawę z tego, co robię - cisnąłem książką o ścianę tak mocno, aż pękł jej grzbiet i wyleciało kilka kartek. Powodowała mną zwykła zazdrość, nic innego - o to, że Dee Dee chciała mieć przy sobie w godzinie śmierci Lidię, a nie mnie! I nawet jaśnie panienki nie raczyły mnie o tym powiadomić! Spytałem Lidię, dlaczego tak postąpiły. - Przecież sam nie chciałeś z nami o tym rozmawiać! - przypomniała spokojnie Lidia. Uznałyśmy z Dee Dee, że to twoje prawo. Dobre sobie, uznały! Jak to diabelnie miło z ich strony! Ciekawe, co jeszcze uknuły na swoich potajemnych, babskich spotkaniach, które odbywały się codziennie około południa. - A niech was gęś kopnie! - zakląłem. Tak jak siedziałem na łóżku - ukryłem twarz w dłoniach, nie wiedząc, co mam teraz zrobić. Czułem rękę Lidii spoczywającą na moim ramieniu i odebrałem ten gest jako przyzwolenie, aby zwyczajnie się rozpłakać. Chwyciła mnie bowiem bezsilna złość na tę niepojętą siłę sprawczą naszego zwariowanego świata. Na przykład moja żona teraz tryska zdrowiem i energią, ale kto wie, jak długo jeszcze? Całe nasze życie wydało mi się w tej chwili eksperymentem przeprowadzanym przez wariata. Kiedy Lidia objęła mnie ramionami - płakałem jak dziecko. - Dobrze, wypłacz się teraz, póki możesz! - pocieszała mnie Lidia. - Potem będziesz musiał być silny ze względu na Skauta i Dee Dee. W tym momencie nieomal nienawidziłem Lidii za to, że Dee Dee dopuściła ją do bliższej poufałości niż mnie.
Właściwie ukradła mi ją, tak jak przedtem zrobił to Bobby Langford. Lidia miała brać udział w czymś, czego mnie odmówiono. Czego sam sobie odmawiałem. Spróbowałem więc oderwać od siebie ramiona Lidii. - Przestań! — To było jedyne, co zdołałem wykrztusić. - Samie, wiem, co teraz czujesz - zapewniła. — Wydaje ci się, że odsunęłyśmy cię na drugi plan, ale to tylko Dee Dee chce cię w ten sposób oszczędzić. Przetarłem oczy i przyjrzałem się dokładniej tw^arzy Lidii, jej miękko zarysowanym łukom brwiowym, oczom promieniującym spokojnym blaskiem i ustom w kształcie serduszka. To właśnie jej usta najbardziej mnie rajcowały na studiach! Równocześnie serce mi się krajało na myśl o bliskiej stracie przyjaciółki lat młodości. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że Lidia i Dee Dee reprezentują znane z literatury, skrajnie odmienne typy kobiece. Lidia przypominała Melanię, a Dee Dee Scarlett. Jedna poważna, spolegliwa, uosobienie zdrowego rozsądku - druga równie nieobliczalna jak liść niesiony bystrym prądem potoku. Lidia nigdy nie uciekłaby z osobnikiem pokroju Bobby'ego Langforda - wystarczy, że uciekła z poczciwym, rozsądnym Samem Thibodeau. W tym momencie wydawało mi się, że nienawidzę tych nadopiekuńczych, wszystkowiedzących kobiet, zawsze przekonanych, że lepiej wiedzą, co naprawdę czuje mężczyzna. Tylko co mężczyzna mógł wiedzieć o umieraniu? - Słuchaj, Samie — Lidia ścisnęła mnie za ramię. -Może chciałbyś, żebym porozmawiała z Dee Dee? Ja miałbym chcieć, żeby w moim imieniu rozmawiała z Dee Dee? Ludzie, jak jej wtedy nienawidziłem! Odepchnąłem jej rękę, złapałem w biegu kurtkę i trzasnąwszy drzwiami, wybiegłem do samochodu. Przez cały dzień tłukłem się po bezdrożach, objeżdżając okoliczne farmy. Z jednym gospodarzem omawiałem
zapalenie wymienia u krowy, z innym - inwazję tasiemca końskiego. Dopiero o trzeciej po południu wstąpiłem do kawiarni „U Doris", bo uświadomiłem sobie, że przez cały dzień nic nie jadłem. Nie miałem głowy do jedzenia, gdyż myślałem o Dee Dee. Oczami duszy widziałem jej twarz, zarówno rozmawiając z farmerem jadącym na traktorze, jak oglądając kopyto konia. Kojarzyła mi się ze wspomnieniem wydarzenia, które mogło mieć miejsce nad rzeką, w szkole, w domu lub kinie na wolnym powietrzu, do którego wjeżdżaliśmy samochodem Rossa. Przez cały dzień dręczyło mnie to wspomnienie, aż zdecydowałem, że dłużej nie mogę pracować w takich warunkach. „U Doris" zamówiłem placki gryczaneploies, jajka, smażone kartofle i sałatkę z pomidorów. Ciekawe, czy pierwsi akadyjscy osadnicy znali taką sałatkę? Dopijałem kawę, gdy poczułem, że ktoś wśliznął się do mojego boksu. Był to Skaut. - Cześć - powiedział. - Cześć, Skaucie. - Szukałem za tobą, Samie - wyznał szczerze. Rozśmieszyło mnie to stwierdzenie, gdyż sytuacja się odwróciła - nie tak dawno to ja szukałem jego! Poczułem się, jakbym sam był dziesięcioletnim chłopcem. - Wszędzie za tobą szukałem - uzupełnił Skaut. - Szukałem cię - poprawiłem odruchowo. Widać było, że biedny chłopak jest tak samo zagubiony jak ja. W końcu też był mężczyzną, tylko że małym. Powinniśmy stworzyć wspólny front przeciw knowaniom Melanii i Scarlett. - O co chodzi, stary? - próbowałem mu pomóc. -Może byś coś zjadł? Potrząsnął przecząco głową i podniósł na mnie oczy pełne łez. - Samie, a Peter powiedział, że moja mama nie powinna była przyjeżdżać do Fort Kent, bo ma AIDS! - wykrztu-
sił cichym głosem, jakby z rezerwą. - Peter powtórzył mi jeszcze, że jego mama i pani Humphrey powiedziały, że za nic nie dotknęłyby świecy ze sklepu na Bay Street! To ci dopiero mamuśka, a jej kumocha też nie lepsza! Papużki nierozłączki, Florence i Alberta... Wątłe ramionka siedzącego przede mną dziecka były zbyt szczupłe jak na dziesięć łat. Z czasem może nabierze ciała, wyrośnie na wysokiego i silnego faceta. Po ojcu odziedziczył urodę i długie nogi, ale serce po Dee Dee. - Wiesz, co ja o tym myślę? - zagaiłem. - Co? - spytał skwapliwie, patrząc mi w oczy z taką ufnością, że pomyślałem sobie: „Uważaj, to są właśnie blaski i cienie bycia ojcem!" - Wydaje mi się, że Peter nie jest twoim prawdziwym przyjacielem. - Mnie też - potwierdził Skaut. - Sądzę też, że ani jego mama, ani pani Humphrey nie są dobrymi kobietami. - Aha! - Odetchnął z ulgą, że ktoś z dorosłych podziela jego odczucia. - Masz przecież wielu innych kolegów — pocieszyłem go. - Nie musisz przestawać ze złymi ludźmi. Kiedy przytaknął, pomyślałem, że jako dobry ojciec powinienem właściwie mu powiedzieć, że matka Petera i pani Humphrey same mają do ukrycia wiele sprawek, które stanowiłyby świetną pożywkę dla plotek. Tymczasem Doris postawiła przed chłopcem szklankę mleczka czekoladowego. - Dziękuję - odpowiedział grzecznie i pociągnął łyk napoju. - Słuchaj, chłopie, my, mężczyźni, powinniśmy się trzymać razem - wygłosiłem sentencję. Widzisz, moja Lidia i twoja mama są tak zajęte doglądaniem wszystkiego, że prawie zapomniały o naszym istnieniu.
- Samie, ja nie chcę, żeby ona umarła! - wymówił Skaut tak cicho, że ledwo go dosłyszałem. Przesuwał przy tym machinalnie palcem po brzegu szklanki. - Bądź pewien, że ja też nie - uspokoiłem go, ale i tak wstał, odsunął od siebie nie dopitą szklankę mleka i zaczął szukać rękawiczek po kieszeniach. - Muszę już iść do domu! - oświadczył. - Trzeba nakarmić Lancelota. Ruszył w stronę drzwi, gdy nagle jakby zmienił zdanie. Zawrócił do boksu, gdzie siedziałem, wsunął się do środka i przytulił do mnie. Oddałem mu uścisk, a do tego czule poklepałem go po głowie. - My, faceci, powinniśmy się nawzajem wspierać, prawda, Samie? - stwierdził Skaut. Skręcałem właśnie na podjazd do lecznicy, gdy z wyciem klaksonu zajechała tam Sue Gauvin swoim cherokee laredo. Wyskoczyła z wozu z wyrazem takiej rozpaczy na twarzy, że żadne słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Czym prędzej podbiegłem więc do niej. - Sue, co się stało? - spytałem. Zamiast odpowiedzi załkała i bez słowa wskazała na pakę samochodu. Właśnie jej mąż, Paul, znosił stamtąd na rękach ich pięcioletniego owczarka szkockiego, Cody. Opiekowałem się nim od początku mojej praktyki weterynaryjnej w północnym Maine. - Dostawca zapomniał zamknąć bramę - wyjaśnił Paul, spoglądając na psa bezwładnie spoczywającego na jego rękach. - Cody wybiegł na szosę i potrącił go samochód. - Szybko, wchodź z nim przez tylne drzwi - poleciłem. Otworzyłem wejście od frontu i pobiegłem do ga-
binetu zabiegowego, gdzie Paul wniósł już psa. Po oczach zwierzęcia poznałem, że rokowanie wypadnie raczej niepomyślnie - źrenice były zbyt rozszerzone. Wiotkość jego ciała i niezdolność do wykonania jakiegokolwiek ruchu wskazywały na złamanie kręgosłupa, a mógł się do tego przyłączyć także krwotok wewnętrzny. Nawet samochód poruszający się z prędkością trzydziestu mil na godzinę jest w stanie wyrządzić zwierzęciu poważną krzywdę. Badanie potwierdziło moje najgorsze przypuszczenia. Psa ze złamanym kręgosłupem nie da się już uratować. Odwołałem więc Paula na bok. - Ma przetrącony kręgosłup - poinformowałem go. -Nic już nie da się zrobić. Najlepiej go uśpić, żeby się nie męczył. Paul potakująco kiwnął głową, bo wiedział, że gdyby istniał choć cień szansy - zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, aby uratować psa. - Pójdę powiedzieć Susie - oświadczył i wyszedł na dwór. Słyszałem, jak powtarzał żonie to, co mu przed chwilą powiedziałem. Sue jak matka, która opanowuje swój ból, aby nie martwić dziecka, w jednej chwili przestała płakać i wzięła głęboki oddech. Była gotowa zrobić wszystko dla dobra Cody'ego, choćby miała to ciężko przeżyć. - Tylko jak to powiemy Ashley? - usłyszałem, jak naradzała się z mężem. Rada w radę, Gauvinowie ze smutkiem zdecydowali, że najlepiej będzie, jeśli zostawią psa w lecznicy i wrócą do domu. Jedni właściciele chcą być przy swoich ulubieńcach w godzinie śmierci, głaszcząc je i czule do nich przemawiając. Inni wolą się oddalić, ale tak czy inaczej jest to dla nich ciężkie przeżycie. Każdy w inny sposób manifestuje swój ból, ale są i tacy, którzy nie przejmują się, jeśli zwie-
rzak padnie. Miałem już klientów z dobrze wypchanymi portfelami, którzy żądali ode mnie uśpienia psa tylko dlatego, że złamał łapę! Natomiast Gauvinowie wrócili do domu, aby przygotować córkę na przyjęcie smutnej prawdy o śmierci Cody'ego - pupila całej rodziny. Ja tymczasem zostałem sam z psem w gabinecie zabiegowym. Patrzyłem w jego oczy, głaskałem go po głowie, ale wiedziałem, że szkoda każdej chwili - nie było sensu niepotrzebnie przedłużać jego cierpień. Szkoda, że nie było przy mnie Lidii - mogłaby mi nie tylko pomóc, ale i wesprzeć moralnie. Zgoliłem więc sierść z małej powierzchni skóry na przedniej łapie psa, pozostawiając w tym miejscu białą plamkę jak płatek śniegu. - Spokojnie, Cody - przemawiałem do niego tak, jak na pewno mówiliby jego „państwo". - Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Dobry piesek! Nie przestając mówić łagodnym, uspokajającym tonem, napełniłem strzykawkę pentobarbitalem. Cody nie mógł zamerdać ogonem - pewno nie czuł nawet, że go ma. Tylko jego przednia łapa lekko drgnęła, jakby próbował jeszcze nawiązać ze mną kontakt. Nadal czule przemawiając do psa, wstrzyknąłem mu w żyłę zawartość strzykawki. Minęła minuta, może najwyżej dwie, i roz-szedł się przykry fetor, co oznaczało opróżnienie jelit psa. Było już po wszystkim. Przymknąłem powieki martwego psa i przez dłuższy czas siedziałem bez ruchu, nie mogąc opanować nie kontrolowanego wypływu łez. Pewnie Dee Dee miała na myśli coś podobnego, kiedy prosiła, bym pomógł jej umrzeć. Sądziła, że jako weterynarz mam dostęp do odpowiednich środków i mogę podsunąć jej jakieś tabletki albo strzykawkę z trucizną... Jednak każdy weterynarz wie, że nie jest to takie proste. Leki, które mamy do dyspozycji, wystarczą do usy-
piania zwierząt, ale nie działają odpowiednio silnie na ludzi, przynajmniej nie na takich, którzy chcą skończyć ze sobą w samotności. Nie można udzielić im pomocy, nie biorąc w tym osobistego udziału, a to już byłoby zakwalifikowane jako morderstwo. Załóżmy, że dałbym Dee Dee strzykawkę napełnioną pentobarbitalem. Pod wpływem pierwszych kropli wprowadzonych do krwiobiegu zasnęłaby, zanim zdążyłaby wstrzyknąć sobie śmiertelną dawkę. Weterynarze, którzy planują samobójstwo, wiedząc o tym, podłączają się do kroplówki, aby trucizna sączyła się do żył także wtedy, kiedy kandydat na nieboszczyka będzie już spał. Gdybym więc zdecydował się pomóc Dee Dee, musiałbym znaleźć sposób, który pozwoliłby mi trzymać się z daleka. Nie mogę przecież narażać swojego życia, kiedy będę musiał zastąpić ojca małemu chłopcu! Zadzwoniłem do Rossa. W słuchawce usłyszałem jego zaspany głos. Pewnie przerwałem mu drzemkę poobiednią, ale nie dbałem o to. Sprawa, którą miałem do niego, była ważniejsza. - Słuchaj, czy ten twój znajomy lekarz nadal mieszka w Quebec City? - spytałem. - Wiesz, ten, o którym mi mówiłeś. - Aha - odpowiedział po chwili namysłu. Opowiadał mi bowiem kiedyś o lekarzu, który dopomagał beznadziejnie chorym zakończyć życie, kiedy nie mogli dłużej wytrzymać bólu. Oczywiście robił to w tajemnicy, gdyż prawo jak dotąd zabrania eutanazji. Przypuszczam, że na całym świecie są lekarze, którzy po cichu spełniają takie życzenia pacjentów. Większość naszego społeczeństwa nie ma nawet sposobu na życie, a co dopiero na umieranie! — O co chodzi? - Potrzebuję około dwustu miligramów morfiny -powiedziałem mu wprost. - Produkuje się ją w piętnasto-
miligramowych tabletkach, więc trzeba ich będzie czternaście. Słyszałem, jak z tamtej strony drutu Ross nabrał w płuca dużo powietrza, a potem ze świstem je wypuścił. - Chodzi o Dee Dee, prawda? - zapytał. - Tak, to dla Dee Dee - odpowiedziałem. - Mógłbyś skoczyć do Quebecu i przywieźć je? Teraz nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Byłem ciekaw, czy Ross też przywołuje na myśl ów pamiętny weekend w Quebec City, który Dee Dee uznała za najmilsze wspomnienie z łat młodości. Było to w lutym, podczas karnawału, kiedy nasza paczka postanowiła zabawić się w Quebec City. Dee Dee tańczyła wtedy na ladzie baru w hotelu Chateau Frontenac, ciągnąc za sobą kaskadę srebrnych wstążek. Świt zastał nas wszystkich w jednym pokoju, na którego wynajęcie się złożyliśmy. Sterczeliśmy przy oknie, podziwiając zaspanymi oczami wschód słońca nad Rzeką Świętego Wawrzyńca. Widok ten przypomniał nam o naszych przodkach, którzy oglądali taki sam wschód słońca, żeglując w górę rzeki, aby założyć kolonię Quebec. W naszych żyłach płynęła ich krew, a ulice tamtejszej starówki miały patronów o nazwiskach takich samych jak nasze. I tak, mój prapradziad, Abraham Martin, pilotował statek Cham-plaina. Na jego cześć nazwano błonia, gdzie kiedyś pasło się należące do niego bydło, a teraz wznosił się nasz motel, Błoniami Abrahama. Champlain zapisał mu nawet w spadku jakieś ubranie! Wschód słońca widziany z okna, w skojarzeniu z tymi wspomnieniami, wywołał w nas wtedy uczucie ciągłości pokoleń, czegoś w rodzaju nieśmiertelności. Ross, Dee Dee i ja rozpiliśmy wtedy z tej okazji butelkę dobrego, francuskiego wina, po której wydawało się nam, że będziemy żyć wiecznie. Byliśmy tacy młodzi i głupi!
- Mogę je przywieźć - odpowiedział w końcu Ross po długiej przerwie. W jego głosie słychać było ton smętnej rezygnacji, choć po cichu wszyscy mieliśmy nadzieję, że stanie się coś, co zmieni wyroki przeznaczenia. Tak, jakbyśmy wierzyli w cud albo w wygraną na loterii! Jedna Dee Dee znała całą prawdę i wiedziała, że to, co nieuniknione, już puka do drzwi. Odwiesiłem słuchawkę i rozejrzałem się za paltem. W drzwiach minąłem się z Lidią. Otrząsnęła śnieg z butów, zdjęła palto, szalik i uśmiechnęła się do mnie. „Jak mogliśmy się nawzajem odnaleźć na takim wielkim świecie? Przecież dobraliśmy się jak w korcu maku!" - pomyślałem, a ona spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. - Wychodzę na Bay Street rozmówić się z Dee Dee -oznajmiłem. Lidia chyba domyśliła się, o co chodzi, ale nie dała tego po sobie poznać. - Weź szalik, bo na dworze chłodno - poradziła, podając mi swój. Celowo poszedłem piechotą, aby chłodne powietrze otrzeźwiło mnie i pomogło uporządkować myśli. Niebo nad kanadyjską stroną rzeki jak zawsze lśniło gwiazdami, a ja szedłem starymi, przytulnymi ulicami Fort Kent i powtarzałem sobie: „Naszym zwierzętom pomagamy opuścić ten świat z godnością i we właściwym czasie". Dee Dee przywitała mnie u wejścia, zaspana jak mała dziewczynka, która do północy oczekiwała przyjścia świętego Mikołaja. Byłem kimś w tym rodzaju. Śnieg skrzypiał pod moimi podeszwami, kiedy przestępowałem z nogi na nogę, z rękami w kieszeniach, wydmuchując obłoczki oddechu. - Samie, czy coś się stało? Czy Lidia nie dotarła do domu? - spytała. Sama śmiertelnie chora, martwiła się
o Lidię! Wszedłem szybko do środka i zamknąłem drzwi, żeby się nie przeziębiła - zatraciła już chyba naturalną odporność. Naszym obowiązkiem było teraz utrzymywanie jej wśród nas przy życiu i w dobrym zdrowiu tak długo, jak to było możliwe. Przez szparę pod drzwiami pokoju Skauta sączyło się światło, co świadczyło, że mój przybrany syn układał się już do snu. Dziś szukał mnie, gotów spieszyć mi z pomocą - kiedy indziej, w razie potrzeby, odwzajemnię mu się tym samym. Będę przy nim choćby ze względu na jego matkę, towarzyszkę mojej młodości, moją dawną przyjaciółkę i pierwszą kobietę, którą kochałem. A pierwsze miłości mają długi żywot' Czasem aż za długi. - Pomogę ci - oświadczyłem prosto z mostu. Właściwie jakiej reakcji się spodziewałem? Że powie: „Oj, głuptasie, przecież żartowałam. Czy życie nie jest jedną wielką kpiną?" Na wszelki wypadek powtórzyłem. - Pomogę ci! Okazało się jednak, że nie trzeba było więcej słów. Dee Dee zamiast komentarza zarzuciła mi na szyję swoje wątłe rączki i oparła głowę na moim ramieniu. Ja zaś objąłem ją wpół, a podbródkiem dotykałem czubka jej głowy, jak w tańcu. Przypomniało mi to nasze szkolne zabawy, kiedy niezgrabnie zapraszałem ją do tańca i przez cały wieczór nadeptywałem jej na nogi. Jednak tego wieczoru nie miałem zamiaru nastąpić jej na nogę. Przytuliłem ją tylko do siebie, wdychając słodki, ziołowy zapach jej włosów i próbując wyobrazić sobie swoje dalsze życie bez niej.
12 Gdy noc popada na górskich szczytach, A z morskiej toni brzmi syreni śpiew, Marzę, że ONA w światło świec spowita Przyjdzie z gwiazdami i nawiedzi mnie. Robert Trench, cytat na pudełku ze świecami Dee Dee Zima w pełni zawładnęła doliną Rzeki Świętego Jana. Po czerwonych i pomarańczowych liściach zostało tylko wspomnienie, bo te drzewa, które je zrzucały, stały już nagie. Tylko wspomnienia pozostały też po przelotnych ptakach, na przykład pokrzewkach, które dawno już odleciały na południe. Rzeka Świętego Jana jeszcze nie zamarzła, ale na oczkach wodnych i stawach utworzyła się skorupa lodu. Najodważniejsi jeździli tam na łyżwach, podczas gdy mniej odważni, a bardziej wygodni, zadowalali się miejskim lodowiskiem. Mieli tam równiejszą taflę lodu i jeszcze mogli napić się gorącej czekolady! Ptaki, które pozostawały w kraju na zimę, strząsały śnieg z gałęzi jesiona w poszukiwaniu nasion. Na szczęście plotki o chorobie Dee Dee, rozpuszczane przez Flo-
rence i Ałbertę, nie spowodowały zmniejszenia popytu na jej świece. Odwrotnie, mieszkańcy Fort Kent wykupywali każdą ich dostawę, w związku z czym prowadzenie sklepu stało się wkrótce dla Dee Dee zbyt dużym ciężarem. Może taśmowa produkcja pokryłaby rosnące zapotrzebowanie, ale ręczny wyrób świec wysysał z niej resztki sił. Doszło to tego, że musiała zamknąć sklepik. Tymczasem zbliżało się już Święto Dziękczynienia, więc modliliśmy się, aby dożyła choć do Bożego Narodzenia. Dee Dee miała jednak własny pogląd na tę sprawę. - Nie chciałabym umrzeć w Boże Narodzenie czy Nowy Rok - poinformowała nas. Obrzydziłabym Skautowi te święta do końca życia. W dniach, kiedy powinien się cieszyć, musiałby myśleć o mnie. Nikt z nas nie odważył się wypowiedzieć tego na głos, ale czuliśmy, że wkrótce Dee Dee sama zdecyduje, kiedy rozstanie się z tym światem. Niczego bowiem nie obawiała się bardziej niż utraty panowania nad sytuacją. Wolała wybrać moment, kiedy będzie jeszcze na tyle silna, żeby móc podjąć świadomą decyzję. Na Święto Dziękczynienia poprzynosiliśmy z Lidią pełne tace jedzenia do domu Dee Dee. Lidia nakryła wielki stół w jadalni obrusem odziedziczonym po matce Dee Dee, która używała go jeszcze w czasach, kiedy na Bay Street 204 toczyło się beztroskie życie rodzinne. Postawiłem na stole świece ręcznie odlewane przez Dee Dee. Skaut nałożył nawet garnitur, chociaż nikt z nas nie prosił go o to ani nie przykładał do tego wagi. Po prostu sam chciał podkreślić uroczysty charakter tego dnia, gdyż zdawał sobie sprawę, że to ostatnie Święto Dziękczynienia, jakie spędza z matką. Większość mieszkańców Fort Kent pewnie dojadała jeszcze resztki świątecznego indyka, gdy Dee Dee uznała, że czas już nadszedł. Rzeczywiście, z dnia na dzień co
raz bardziej słabła, a ból się nasilał. Leki już nie skutkowały. - Czuję, że nie pociągnę do Bożego Narodzenia -wyznała nam Dee Dee. A więc sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Teraz mieliśmy przed sobą kolejny stres -oczekiwanie na decyzję Dee Dee co do właściwego terminu. Tymczasem mieliśmy już ostatni tydzień listopada. Kończył się stary rok i nadchodził nowy, którego Dee Dee miała już nie dożyć. Lidia spakowała nawet swoje rzeczy i przeniosła się na stałe pod numer 204. Od tej pory, choć sami przed sobą udawaliśmy, że jest inaczej, czekaliśmy już na ostatnie posunięcie w tej grze. Naprawdę nigdy nie jest się gotowym na śmierć, choćby się jej oczekiwało. Pierwszego grudnia, w chłodny, lecz słoneczny dzień, wybrałem się do Caribou, sześćdziesiąt mil drogi stąd, gdzie chciałem nabyć piłę łańcuchową do cięcia drewna opałowego. Po drodze, wiedziony nagłym impulsem - a przynajmniej wmawiałem sobie, że tak było - postanowiłem wstąpić pod numer 204, aby przynajmniej napić się kawy z własną żoną. Nie byłem zachwycony samotnym spędzaniem nocy, ale wiedziałem, że Dee Dee potrzebuje teraz Lidii bardziej niż ja. Robiłem, co mogłem, aby oswoić się z perspektywą nieuniknionej śmierci Dee Dee, ale nie przychodziło mi to łatwo. Nadal uważałem, że to nie jest w porządku, ale oczywiście w obecności Dee Dee robiłem dobrą minę. Lidia właśnie stawiała przede mną filiżankę świeżo zaparzonej kawy, gdy bomba wybuchła. Oto Dee Dee oświadczyła, że wybrała już termin i jest gotowa na śmierć. - Niech to będzie przyszły wtorek - ogłosiła Dee Dee. - To znaczy siódmego grudnia. Idealny moment, bo już po Święcie Dziękczynienia, a jeszcze na trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Przypada wtedy rocz-
nica ataku na Peatl Harbor, czyli żadne wielkie święto, które byłoby żal zakłócić. Pociągnąłem łyk kawy, ale nie poczułem w ustach żadnego smaku. Równie dobrze mogłem napić się atramentu. Jednak patrząc na Dee Dee, musiałem się uśmiechnąć -ujęło mnie, że myśli tylko o swoim synu, aby nie popsuć mu świąt! Niestety, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że ona rzeczywiście nie pożyje już długo. Trawiła ją gorączka, a nocne poty były tak silne, że Lidia musiała kilka razy w nocy zmieniać jej bieliznę. Ból żołądka stawał się już nie do wytrzymania, a zresztą prawie wcale nie mogła już jeść - cokolwiek zjadła, chwytały ją mdłości, często kończące się wymiotami. Razem z Rossem i Vickie omówiliśmy zawczasu taktykę postępowania, gdy tylko Dee Dee wyznaczy termin. Zabawne, że kiedyś z Dee Dee i Rossem planowaliśmy psikusy płatane nauczycielom lub całonocne imprezy przy piwie, a teraz planowaliśmy jej śmierć. - Powiedziałyście już o tym Skautowi? - zagadnąłem, ciekaw, jak też on na to zareaguje. Lidia przecząco pokręciła głową. - Dee Dee powie mu dziś wieczorem - poinformowała. Chciała nalać mi jeszcze kawy, ale odmówiłem. Po co mi kawa, skoro nie czułem nawet jej smaku. - Zadzwonię dziś do doktora LaPorte i powiem mu, że zgadzam się na hospitalizację odkrywała dalsze karty Dee Dee. Robiła przy tym wrażenie bardziej zmęczonej niż dotychczas. Później zrozumiałem, że Dee Dee musi mieć w sobie jakąś wewnętrzną siłę, która popycha ją do działania. Może to natura nas uodparnia, wzmagając wydzielanie endorfiny do naszego krwiobiegu, aby pomóc nam znieść takie ciężkie chwile jak ta? - Doktor LaPorte chciał mnie już dawno położyć na jakieś dwa tygodnie do szpitala - zwierzała się dalej Dee
Dee. - Powiem mu więc, że zgłoszę się ósmego grudnia. Lidia i ja bezmyślnie kiwaliśmy głowami jak tresowane foki, ale znaliśmy dalszy ciąg tego planu. Ross i Vickie mieli rozgłosić wśród znajomych, że Dee Dee wybiera się do szpitala i chce urządzić małą, pożegnalną imprezę. Teraz już znaliśmy datę - należało zaprosić gości na siódmego grudnia. Potem, kiedy wszyscy wyjdą, Dee Dee pożegna się z synem. Trudno nam było wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądać, ale później Ross i Vickie mieli zabrać Skauta do jego pokoju, który Dee Dee pomagała urządzić dla niego w naszym domu. Na pewno będzie mu trudno przez to przejść, podobnie zresztą jak i nam, ale taka jest właśnie śmierć. Ross i Vickie mieli następnie zostać tam ze Skautem, a ja poczekam w kuchni, aż Lidia pomoże Dee Dee umyć się i przebrać w nocną koszulę. Dee Dee chciała umrzeć w swoim salonie, przy zapalonych świecach, więc zaplanowaliśmy, że pościelimy jej tam na kanapie. Zostaniemy z nią, dopóki nie oświadczy, że nadszedł właściwy moment. Wtedy wyjdziemy z pokoju, żeby mogła zażyć tabletki według instrukcji zanotowanej w punktach przez Lidię. Chodziło o to, abyśmy pytani przez policję, czy widzieliśmy, że Dee Dee zażywała jakieś tabletki, mogli zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że nie! Wiedzieć o czymś, a widzieć coś to dwie różne rzeczy Kiedy już byłoby po wszystkim — z trudnością mogliśmy to sobie wyobrazić — wrócilibyśmy do domu, a następnego dnia Lidia „odkryłaby" zwłoki Dee Dee w jej mieszkaniu! Oczywiście zeznalibyśmy, że nie wiedzieliśmy o żadnych jej planach samobójczych — sądziliśmy, jak wszyscy, że wybiera się do szpitala. Taką wersję wydarzeń postanowiliśmy przedstawić policji lub komukolwiek,
kto spytałby nas o to. Na pytanie, skąd wzięła tabletki, odpowiedzielibyśmy, że pewnie przywiozła je ze sobą z Wyoming, zresztą po Dee Dee można było spodziewać się wszystkiego... Tyle razy przećwiczyliśmy ten scenariusz, że wydawał nam się raczej hollywoodzką fikcją. Wciąż jednak mieliśmy nadzieję, że w ostatniej chwili coś się zmieni. - Może zadzwoniłbyś do Rossa, żeby już pojechał po te pigułki? - podsunęła Dee Dee słabym głosem. Przytaknąłem, ale zaraz wstałem, zostawiając nie dopitą kawę. — Słuchajcie, spiskowcy — oświadczyłem. — Chciałbym jeszcze za dnia dostać się do Caribou. Wycofałem półciężarówkę z podwórza i skierowałem się wprost na szosę nr 1, tę, która kończy się w Key West na Florydzie. Tylko najodważniejsi turyści pokonują ten dystans - 2109 mil - w ciągu jednych letnich wakacji. Nakręcono nawet dokumentalny film o tej trasie. W naszym miasteczku pojawił się wtedy znany aktor Van Heflin, w długim futrze i takiejże czapie, z obstawą ekipy kamerzystów. Cały Fort Kent huczał, ale gwiazdor wraz ze swą ekipą i futrem znikł równie szybko, jak się pojawił. Początkowo nie miałem zamiaru jechać szosą nr 1, bo do Caribou prowadziła także krótsza droga. Wpadłem jednak na pomysł, żeby przejechać się kawałek wzdłuż Rzeki Świętego Jana, a dopiero w Van Buren skręcić na południe w stronę Caribou. Wydawało mi się, że widok starej rzeki, jej chłodnych, błękitnych nurtów, podziała na mnie kojąco. Nasi przodkowie używali tej rzeki jako szlaku komunikacyjnego, a ja szukałem w niej pociechy i wiedziałem, że ją tam znajdę. Już od dłuższego czasu nie jechałem szosą nr 1, więc podczas jazdy podśpiewywałem, obserwując pióropusze dymu unoszące się z kominów domostw w Baker Brook,
Edmunston, St. Jacques i Riviere Verte. Panoramę każdego miasteczka wieńczyła szara, zaostrzona igła wieży kościelnej. Znad rzeki unosiły się chłodne opary, nasuwające skojarzenia z duchami pierwszych osadników. „Już niedługo ta rzeka zamarznie" — pomyślałem. Potem przypomniałem sobie o sprawie, jaką miałem załatwić w Caribou, i zacząłem powtarzać w kółko, raz po razie, jak mantrę Mus^ę kupić piłę łańcuchową. Dojeżdżałem już do Van Buren, gdy nagle zjechałem w boczną drogę, zatrzymałem się na poboczu i przez bite dwadzieścia minut płakałem jak bóbr. Dobrze, że nikt znajomy tego nie widział! Potrzebowałem jednak takich chwil tylko dla siebie, aby móc rozładować napięcie. Dopiero potem wziąłem się w garść i gotów do następnego aktu ruszyłem w dalszą drogę. Dwa dni później spotkałem Rossa na stacji benzynowej Irvinga. Zatankował samochód, sprawdził poziom oleju i ciśnienie w oponach, a potem kupił sobie meksykańską przekąskę „burrito" w niedawno otwartym barze „Taco Bell", konkurencyjnym wobec McDonalda. - Bierz to żarcie i jedźmy do Bee Jaya - zaproponowałem. - Musimy pogadać. Lise postawiła przed każdym z nas kufel piwa i wycofała się do swoich zajęć. Odpowiadało mi to, bo chciałem porozmawiać z Rossem w cztery oczy. Goście, którzy przyszli tu wcześniej, skupili się przy stole bilardowym. Rozpoznałem wśród nich Andrew Jacksona, jednego z najlepszych graczy w okolicy. Miałem nadzieję, że jego przeciwnik, którego nigdy nie widziałem w tych stronach, nie postawił przeciw niemu zbyt dużej sumy. Przy drugim końcu bufetu jakichś dwóch facetów oglądało telewizję, a miejscowy pilot rzeczny, Bar-
ry Quellette, grał w karty z Mikiem Haffordem. Na nas pies z kulawą nogą nie zwracał uwagi. - Jak masz zamiar przemycić te piguły przez granicę? - spytałem go wprost. - Myślisz zwyczajnie wieźć je samochodem? - Wiem, że to ryzyko - przytaknął, dogryzając ostatni kęs placka. Ale wydaje mi się, że Stephen Renaud ani Chuck Delorme nie mają dziś służby. Faceci, których nazwiska wymienił, byli to celnicy, którzy naoglądali się za dużo odcinków serialu Policjanci ^ Miami i marzyli o wykryciu prawdziwej afery przemytniczej na większą skalę. W tym celu zaglądali podróżnym nawet do pępków w poszukiwaniu kontrabandy. Starym znajomym, przejeżdżającym granicę w tę i z powrotem, kazali wysiadać z samochodów i kontrolowali nawet zagłówki i maty podłogowe. - Wydaje ci się, ale nie jesteś pewien? - podkreśliłem z naciskiem, rozgniatając łupinkę orzeszka. U Bee Jaya przyjęte było rzucanie łupinek na podłogę, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. Miałem w pamięci moją matkę, która zaraz udzieliłaby mi reprymendy: „W tej chwili mi to podniesiesz, drogi panie!" - No, nie jestem pewien - przyznał Ross. - Wolałem też nikogo o to nie pytać, żeby w razie czego ktoś potem nie skojarzył tych faktów. Miał rację. Nie mogliśmy ni z gruszki, ni z pietruszki zacząć rozpytywać o rozkład służby celników. W tak małym miasteczku jak Fort Kent musiałoby to wzbudzić podejrzenia, szczególnie gdyby pytającym był Ross -podstarzały hipis. Stanowczo nie mogliśmy aż tak ryzykować. Nawet gdyby przy przejeździe Rossa w tamtą stronę służbę pełnił „normalny" celnik któż zaręczy, że ten sam dokonywałby odprawy w drodze powrotnej? Celnicy zwykle pełnili służbę po dwóch. Co stałoby się,
gdyby tym drugim był Stephen Renaud lub Chuck Delorme? Albo gdyby ten porządniejszy z nich w nieodpowiednim (dla nas) momencie zrobił sobie przerwę na kawę? A jeśli celnik spytałby: „Czy ma pan coś do zgłoszenia?" - co Ross mógłby mu odpowiedzieć? „No, właściwie mam przy sobie dwieście miligramów morfiny, ale to tylko dla mojej znajomej, która chce popełnić samobójstwo!?" To nadawałoby się do prasy! Odchyliłem głowę do tyłu, aby sprawdzić, czyja reklama znajduje się na suficie nad miejscem, gdzie siedzieliśmy. Odczytywanie tych napisów, różnych w zależności od zajmowanego stolika, stanowiło dodatkową atrakcję lokalu. Nade mną znajdowały się akurat tabliczki „Salon Piękności Cyr - stylistki Modeste i Genevieve; Rotary Club w Fort Kent, rok założenia 1952; Butik „Wiejska Chata" - książki i pamiątki, własność Giselle Charette". Uśmiechnąłem się, bo właścicielka tego interesu była naszą koleżanką szkolną. Zawsze lubiła dużo czytać i podróżować po świecie, ale zdecydowała się otworzyć sklepik w rodzinnym miasteczku. - No więc co robimy? - ściągnął mnie z obłoków Ross. - Właściwie powinienem wyjechać już pół godziny temu. Doktor wie, że przyjadę, umówiliśmy się przy barze w Chateau Frontenac. Wybór tego lokalu miał niewątpliwie znaczenie symboliczne. Hotel Chateau Frontenac zapisał się na zawsze w naszej pamięci jako miejsce szaleńczej, karnawałowej nocy, jaką tam spędziliśmy. To tam przecież Dee Dee tańczyła na bufecie, a my z Rossem popijaliśmy wino. - Już wiem - odpowiedziałem, gdyż doznałem nagłego olśnienia. - Rzeka jeszcze nie zamarzła, choć pełno w niej śniegowej brei. Podpłynę łódką pod tamten brzeg i spotkamy się po kanadyjskiej stronie, za kościołem w Baker Brook.
- Chłopie, ależ to choleryczne ryzyko! - stwierdził Ross po chwili namysłu. - Jeśli już, to cholerne - poprawiłem go. - Jako nauczyciel powinieneś wyrażać się bezbłędnie. - Przecież ja uczę matematyki, głupolu! - parsknął. -Słuchaj, a gdybyś się utopił, będę mógł wziąć sobie tę twoją nową piłę? - Już ja się nie utopię - zapewniłem. Wiedziałem, że żartami pokrywa zdenerwowanie. Zadzwoń do mnie, kiedy już będziesz w Clair, a nie minie godzina, jak wypłynę na rzekę i dobiję do brzegu przy kościele. Ross ostentacyjnie odczytał treść jeszcze kilku płyt sufitowych, aby odzyskać równowagę psychiczną niezbędną do odbycia tak wyczerpującej podróży. - No proszę: „Sammy Pelletier, zwycięzca biegu maratońskiego w Filadelfii, 1982" - odczytał tabliczkę wiszącą bezpośrednio nad jego głową. Miał przed sobą osiem godzin na zastanowienie się nad tym, co zrobiliśmy. - Wszystko w porządku? - upewniłem się. - No pewnie. Popatrz, Giselle też już ma tu swój szyld. Ale numer! - Faktycznie, interes idzie jej nieźle - potwierdziłem. Rozmowa zeszła na błahe tematy. W końcu Ross dopił resztę pepsi i wstał od stolika. - No, kowboju, w drogę do Dodge City - zażartował, ale gdy na pożegnanie uścisnąłem mu dłoń dojrzałem łzy w jego oczach. - Tylko uważaj, stary - przestrzegłem. - Nie chciałbym stracić jeszcze i ciebie. Ross wyszedł od Bee Jaya, trzymając w ręku styropianowy kubek kawy. Postałem trochę, patrząc, jak skręca w prawo i wjeżdża na most nad rzeką graniczną. Potem wróciłem do domu i przez kilka godzin doprowadzałem
do stanu używalności łódkę z motorkiem. Napełniłem zbiornik paliwem i przeniosłem łódź w miejsce, skąd szybko będę mógł ją zabrać, kiedy tylko Ross zadzwoni. Potem połączyłem się z przebywającą u Dee Dee Lidią, aby powiedzieć jej, jak stoją sprawy. Tymczasem Ross był już w drodze do Quebec City. Spodziewałem się telefonu od niego około dziewiątej. Wtedy przepłynąłbym łódką na kanadyjską stronę rzeki, odebrał od niego tabletki i przywiózł je do domu, nie ryzykując zakwestionowania ich na cle. - Samie, czy to nie jest niebezpieczne? - dopytywała Lidia. Uspokoiłem ją, jak mogłem najlepiej - w końcu przez okrągły rok drogą wodną przerzucano do Kanady całe kartony papierosów, dopóki Kanada nie podniosła podatku akcyzowego. Teraz ja będę rzeką przemycał. Nagle uświadomiłem sobie, dlaczego jadąc dwa dni temu do Caribou, wybrałem drogę równoległą do rzeki, skąd widać było wieżę kościelną w Baker Brook. Najwidoczniej już wtedy w moim umyśle wykluł się ten plan. - To właśnie jest jedyny bezpieczny sposób - zapewniłem Lidię. Dzień wlókł się niemiłosiernie. Załóżmy, że doczekam się wnuków, które kiedyś wgramolą mi się na kolana i zadadzą pytanie: „Dziadziu, jaki był najdłuższy dzień w twoim życiu?" Wtedy bez wahania wymieniłbym datę trzeciego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, tego „Dnia D" (od Dee Dee). Przede wszystkim dlatego, że nie potrafiłem przestać myśleć o tym, co ma się stać. Kombinowałem nawet, czyby nie skoczyć jeszcze na Bay Street 204 i spróbować wyperswadować Dee Dee ten czarny scenariusz, w którym teraz
braliśmy udział. Jednak z drugiej strony sam sobie zadawałem pytanie: jakie ona ma inne wyjście? Nie byłem przecież ślepy i widziałem, jak niknie w oczach. Przypuszczalnie na jej miejscu zrobiłbym to samo i świadomość tego dopingowała mnie do dotrzymania obietnicy, jaką jej dałem. Podczas godzin oczekiwania jeszcze raz czytałem instrukcję dla samobójców - o tym, że alkohol podwaja moc trucizny i że ważne jest nie tylko szybkie przełknięcie tabletek, ale ich szybkie strawienie. Inaczej pacjent mógłby zasnąć już w trakcie ich zażywania. Wałkowałem ten przykry temat w nieskończoność, a zegar za moimi plecami tykał jak bomba zegarowa. W porze kolacji wyskoczyłem do restauracyjki „U Claude'a" i zjadłem sałatkę. Celowo zamówiłem tak lekki posiłek, aby nie przeciążać nadmiernie żołądka. Potem wróciłem do lecznicy, ale przerażał mnie każdy szmer, przejeżdżający samochód czy dźwięk rozmów zza okna. Wbrew pozorom telefon, który nie dzwoni, denerwuje bardziej, niż gdyby czynił Bóg wie jaki hałas. A tuż przed dziewiątą usłyszałem kroki zbliżające się do głównego wejścia lecznicy. Byłem pewien, że to Lidia chce sprawdzić, czy wszystko w porządku. Tymczasem, ku memu najgłębszemu zdziwieniu, przez drzwi wsunęła się Dee Dee, cała w czerni - czarna kurtka, takież wełniane spodnie, czapka i rękawiczki. - Co się, do jasnej cholery, stało? - usłyszałem własny głos. - Lidia została z Martinem - wyjaśniła Dee Dee. -Nie gniewaj się na nią, Samie, bo to ja ją o to prosiłam. Chciałabym popłynąć z tobą. Zatkało mnie. Prędzej śmierci bym się spodziewał niż tego, że Dee Dee uprze się, aby ze mną jechać. Była przecież zbyt wycieńczona chorobą, aby podołać
trudom przeprawy przez lodowate i wzburzone nurty rzeki. - Zwariowałaś? - zaprotestowałem. - Przecież to nonsens! Podniosłem słuchawkę, aby zadzwonić do Lidii, ale Dee Dee przytrzymała moją rękę. Spojrzałem na nią i serce mi się ścisnęło - niewiele w niej zostało z dawnej Dee Dee. Tylko w oczach ciągle tlił się ten sam ogień. To była ta sama Dee Dee, która jedyna w całej klasie pomalowała swoją wałentynkową pocztówkę na czarno, chociaż wszyscy koledzy malowali je na czerwono! Ta sama, która skradała się na podwórze jakiegoś drania, aby wyzwolić jego maltretowanego psa; która zwyciężała wszystkich chłopaków w wyścigach samochodowych na dystansie ćwierć mili; ta wreszcie, która uciekła z Bobbym Langfordem, bo życie okazało się jedną wielką kpiną! A czego sam mógłbym pragnąć, gdybym był umierający? Na pewno czerpałbym z życia pełnymi garściami. Wykorzystywałbym każdą chwilę, dopóki starczyłoby mi sił. Trudno się więc dziwić, że i Dee Dee chciała tego samego. Nic nie mówiąc, odłożyłem słuchawkę na widełki. Dee Dee zaś usiadła na krześle, które zwykle proponowałem klientom. Między nami zaległo ciężkie, gęste milczenie, aż w końcu zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę już po drugim sygnale. Z drugiej strony odezwał się Ross, aby poinformować mnie, że wyjeżdża właśnie z Clair i kieruje się w stronę kościoła. - Teraz ty uważaj na siebie! - Głos Rossa słychać było tak słabo, jakby dzwonił z daleka, a nie zaledwie z drugiej strony granicy. - Ja też nie chciałbym cię stracić, stary! Odłożyłem słuchawkę i wstałem z miejsca. - No to jedziemy, Amelio Earhart! - zakomunikowałem. Pomogłem Dee Dee usadowić się wygodnie w kabi-
nie półciężarówki i podjechałem tyłem pod sam garaż, aby wsadzić łódź na pakę, nie będąc widzianym przez nikogo, a zwłaszcza przez miejscowe plotkary. Dojechaliśmy do ulicy schodzącej nad samą rzekę w miejscu, gdzie zwykle zawracał pług śnieżny. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nawierzchnia jest świeżo odśnieżona. Przynajmniej nie musiałem grzęznąć po kolana w śniegu, niosąc łódź na głowie. Dee Dee deptała mi po piętach. - Idź ostrożnie - poradziłem jej. - Chyba nie chcesz się przewrócić? Porozbijałem drągiem półcalową skorupkę lodu, jaki zdążył się uformować przy samym brzegu. Zepchnąłem łódź do połowy na wodę i usadowiłem Dee Dee na dziobie. Okryłem ją ciepłym kocem, dałem kamizelkę ratunkową i popchnąłem łódź dalej, aby móc samemu zasiąść na rufie. Odepchnąłem się drągiem od brzegu i aż się zdziwiłem, jak prędko nie mogłem już dosięgnąć dna. Napadało bowiem tyle śniegu, że stan wody znacznie się podniósł. Podryfowaliśmy z prądem, dopóki nie oddaliłem się od zabudowań na tyle, że mogłem włączyć silnik. Przy tak wysokim poziomie wody mogłem nie obawiać się skał, więc spokojnie włączyłem motorek i od razu szybciej popłynęliśmy w dół rzeki. Noc była piękna - księżyca akurat przybywało, a gwiazdy wydawały się wielkie jak spodki. Przyglądałem się z troską drobnej figurce Dee Dee, skulonej na dziobie łodzi i mimo koszmarnego celu wyprawy ożywiało mnie dziwne podniecenie. Główną przyczyną tego dreszczyku emocji była świadomość popełniania czynu sprzecznego z prawem - uczucie całkowicie obce panom Renaud i Delorme, nienagannym służbistom w odprasowanych mundurach! Dee Dee nie odzywała się, ale widziałem, jak zadziera głowę, by obserwować gwiazdy. Chwilami rzucała spoj-
rzenia na mijane zabudowania, z których okien padało ciepłe, żółte światło jakby z opiekuńczych, strzegących nas oczu. Nie minęło piętnaście minut, jak na horyzoncie zamajaczyła ozdobna wieża kościoła w Baker Brook, ostro odcinająca się na de księżyca. Wyłączyłem motorek i dowiosłowałem do brzegu, gdzie wyciągnąłem łódź z wody, ostrożnie, bo Dee Dee siedziała wciąż na dziobie. - Zostaniesz tu - poleciłem. - Ja wdrapię się na górę, bo Ross na pewno czeka już na dziedzińcu kościelnym. Zanim jednak zdążyłem się oddalić - Dee Dee zatrzymała mnie ruchem ręki. - Czy chciałbyś być przy tym? - zapytała. Zdałem sobie sprawę z drażliwości sytuacji. W taką romantyczną noc, pod zjawiskowym księżycem, kiedy sama adrenalina pompowała się do krwi, a my jak za dawnych lat płynęliśmy po rzece naszego dzieciństwa — za nic nie chciałem rozmawiać o śmierci! - Przy czym miałbym być? - udałem głupiego, bo przecież wiedziałem doskonale, o co jej chodzi. - Kiedy będę zażywać te pigułki, no wiesz, kiedy będę umierać. Nie prosiłam o to ciebie, tylko Lidię, bo nie wiedziałam, co na to powiesz. Nie chciałam stawiać cię w kłopotliwej sytuacji. Nawet przy świede księżyca widać było jej ciemne, roziskrzone oczy. - Dee Dee Michaud! - zadałem formalne pytanie. -A kiedyś ty nie stawiała mnie w kłopotliwej sytuacji? Zostawiłem ją w łodzi i powoli zacząłem się wspinać po stromej ścianie wysokiego brzegu rzeki. Kiedy dotarłem na górę, dostrzegłem samochód Rossa na parkingu przy kościele. Za chwilę zabiorę od niego pigułki, które mają odebrać życie najbardziej oryginalnej osobie, jaką kiedykolwiek znałem. Wolałem nie myśleć o tym, prze-
dzierając się przez zarośla tarniny i leszczyny. Kiedy już z nich się wydostałem - przystanąłem, aby odetchnąć, usłyszałem wtedy z dołu okrzyk Dee Dee. Głos jej poniósł się po całym brzegu rzeki i dotarł do mnie echem. - Hej, Fernando, czy słyszysz te wystrzały?
13 Moja świeca gorejąca Podpalona juz od końca. Nazbyt szybko ona płonie – Do północy będzie po niej. Ale patrzcie, moje dzieci, Jakze pięknie ona świeci! Edna St. Vincent Millay, cytat na pudełku ze świecami Dee Dee Rankiem siódmego grudnia wstałem jeszcze przed świtem i zszedłem do kuchni, aby napić się kawy. Kiepsko spałem tej nocy, gdyż coraz to natrafiałem na zimne miejsce w łóżku, które powinno być wygrzane przez Lidię. Czy ta biedna dziewczyna, wybierając się na studia weterynaryjne, myślała, że los rzuci ją do Fort Kent w północnym Maine i każe jej przygotowywać na śmierć pierwszą miłość swego męża? W miarę jak robiło się coraz jaśniej, przyciskałem czoło do chłodnej szyby w oknie. Na podwórzu rósł jesion, do którego gałęzi przylgnęły zmrożone, czerwone jagódki. Zeszłej zimy przyleciało do nas stado arktycznych jemiołuszek,
dla których Fort Kent to już południe. Obsiadły jesion i delektowały się niespodziewanym śniadankiem, a Lidia, zagorzała miłośniczka ptaków, w podnieceniu obdzwaniała innych podobnych hobbystów, aby pochwalić się tak cenną obserwacją. Powrót Dee Dee Michaud do domu był dla nas też czymś w rodzaju przylotu rzadko spotykanego ptaka. Obrzuciłem spojrzeniem całą dolinę Rzeki Świętego Jana. Świat kręcił się jak zawsze, chociaż w tych dniach trudno mi było w to uwierzyć. Armory Nadeau rozkładał właśnie markizę nad swoim sklepem meblowym. Zanim otwarto w naszym miasteczku sklep ze sprzętem elektronicznym, w czasach przed wynalezieniem płyt kompaktowych kupowaliśmy u niego nasze pierwsze płyty 45-obrotowe. Następna witryna należała do sklepu żelaznego, gdzie kiedyś kupowaliśmy z Dee Dee młotek, bo chciała zrobić budkę lęgową dla jaskółek. Im dłużej patrzyłem, tym większy ruch wzmagał się na ulicach miasteczka. Ludzie spieszyli się do swoich zajęć, przemknął już jeden czy dwa autobusy szkolne. Most na przejściu granicznym pokrywała cienka warstewka lodu. Ze strony kanadyjskiej na amerykańską przemykały ciężarówki załadowane pniami drzew — to tracze udawali się do pracy Wyobrażałem już sobie, jak zatrzymują się przed barem „U Rocka" obok Bee Jaya na poranną kawę, jajecznicę i papieroska przed przystąpieniem do całotygodniowej harówki w tartaku Północnej Spółki Papierniczej. Rock otwierał swój lokal przed świtem, więc przypomniałem sobie, jak kiedyś z Dee Dee i Rossem po całonocnej imprezie lądowaliśmy na czerwonych, wysokich stołkach przy barze. Wmawialiśmy kasjerce, pani Robichaud, że dopiero co wstaliśmy, a potem już każdy na własną rękę martwił się, jak wśliznąć się do domu, aby
rodzice tego nie zauważyli. Od tamtej pory upłynęło pół naszego życia, ale na de wieczności stanowiłoby to zaledwie sekundę. Ogarniałem więc w ciszy wzrokiem to małe miasteczko, w którym się wychowałem, które kochałem, które ukształtowało nas wszystkich — i rozpaczliwie próbowałem pogodzić się z myślą, że jutro Dee Dee Michaud nie będzie już wśród nas. Jeszcze stałem przy oknie, gdy kolejno zapaliły się światła w Północnym Banku Stanowym i na poczcie. Oznaczało to, że jest już ósma rano. Moja kawa tymczasem wystygła, a w oczach wzbierały mi łzy bezsilności. Przecież gdybym nawet zdołał odwieść Dee Dee od tego desperackiego kroku, i tak nie uratowałbym jej życia. Cóż zyskałbym? Tydzień, może dwa, albo nawet miesiąc? Mógłbym wtedy najwyżej odwiedzać ją w szpitalu, gdzie leżałaby naszpikowana cewnikami i wenflonami, oszołomiona środkami przeciwbólowymi. Wtedy, kiedy po raz pierwszy poprosiła mnie o pomoc, powiedziała: „Przecież i tak umrę. To nic nowego. Trwa już tak długo, że zdążyłam się z tym pogodzić". Może ona tak, ale ja z całą pewnością wiedziałem, że najwyżej raz w życiu traci się takiego przyjaciela jak Dee Dee Michaud. I z tym trudno mi się było pogodzić! Skąd wezmę siłę, aby przeżyć resztę mego życia bez niej, choćby i na drugim końcu świata? Mało tego — jak będę mógł żyć dalej ze świadomością, że to ja pomogłem jej zakończyć życie? - Samie! — usłyszałem głos za sobą. Odwróciłem się. W drzwiach stał Skaut, patrząc przez okno na ptaki uwijające się przy karmniku. - Wcześnie dziś wstałeś - zauważyłem. - Mamusia powiedziała, że w tym tygodniu mogę nie chodzić do szkoły - wyjaśnił. Rozpiął zamek błyskawiczny kurtki i powiesił ją na oparciu krzesła.
— W takim razie może pomógłbyś mi w lecznicy — zaproponowałem. - Dobrze jest mieć jakieś zajęcie. Zgodził się ze mną, ale nagle coś sobie przypomniał. — A mama zjadła dzisiaj owsiankę na śniadanie! — stwierdził z widocznym zadowoleniem. — Naprawdę zjadła, nie zrobiło się jej niedobrze? — zainteresowałem się. Okazało się, że istotnie tak właśnie było. Jednak Skaut przez dłuższą chwilę nic nie mówił, tylko obserwował czarnogłowe sikorki, które sfrunęły z gałęzi do karmnika. Porwały po ziarenku słonecznika i trzymając je w dziobkach, wróciły z nimi na gałązki. Żebyśmy wszyscy umieli poruszać się tak zwinnie! Dopiero wtedy Skaut przeniósł wzrok z sikorek na mnie. — Samie, a może ona jeszcze wyzdrowieje? - spytał z nadzieją w głosie. Wziąłem głęboki oddech, ale sprawiło mi to ból, tak napięte miałem mięśnie brzucha. — Nie, Skaucie, ona już nie wyzdrowieje. Przeciwnie, jest coraz bardziej chora. I widzisz, twoja mamusia nie chciałaby czekać, aż stanie się tak słaba, że odejdzie od nas bez pożegnania. Woli opuścić ten świat na takich warunkach, jakie sama wybierze. — Założę się, że mój tatuś też tak umarł - wyznał mi Skaut. Miałem w tej chwili ochotę porwać go w ramiona i osłonić przed brutalną prawdą o tym świecie. Myślę, że Dee Dee też tak postępowała przez te wszystkie lata, ilekroć chłopiec pytał o ojca. Wymagało to na pewno wiele cierpliwości, którą teraz ja będę musiał wykazać. — Mamusia mówi, że dużo ludzi ma raka — dodał, a ja odetchnąłem z ulgą, że przynajmniej chwilowo przestał wspominać Bobby'ego Langforda. Na pewno nieraz jeszcze mnie o niego zapyta.
- Rak to straszna choroba - wyjaśniłem. - To, że ktoś go dostaje, nie jest jego winą ani niczyją. Po prostu ma pecha. Tymczasem Skaut podszedł do lodówki, otworzył ją i na dolnej półce znalazł puszkę coli. Na szczęście dzięki Dee Dee czuł się już u nas jak w domu! Usiadł z colą przy stole, a ja obserwowałem go kątem oka, sądząc, że czyta napisy na puszce. — Mamusia mówi, że ja na to nie zachoruję. — Zaskoczył mnie tym odezwaniem, które dowodziło, że oprócz bólu z powodu spodziewanej utraty matki gnębi go jeszcze poczucie winy. — Ależ wcale nie musisz mieć wyrzutów sumienia, że sam nie jesteś chory! — uspokoiłem go. — Odwrotnie, właśnie to, że jesteś zdrowy, dodawało twojej mamie sił. Nie jesteś tu niczemu winien, Skaucie! Podniósł na mnie mądre spojrzenie dziecinnych oczu, a ja wywnioskowałem, że tego właśnie potrzebował — usłyszeć to zapewnienie od kogoś innego niż matka. Najwidoczniej moja odpowiedź go usatysfakcjonowała, bo wrócił do studiowania napisów na puszce. Dee Dee byłaby ze mnie dumna - zaczynałem już opanowywać trudną sztukę ojcostwa! - Tu napisano, że w coli jest syrop kukurydziany bogaty we fruktozę - zauważył Skaut z zupełną powagą. - No, to bardzo zdrowy składnik. — „Puszkowane pod nadzorem koncernu Coca-Cola, Adanta, Georgia. Rozlewnia koncernu Coca-Cola, Charlotte, Karolina Północna" - czytał dalej, wlepiając we mnie to samo niewinne spojrzenie. - Jak oni mogą produkować colę w Karolinie Północnej, a puszkować w Atlancie? Przez chwilę myślałem nad tym problemem. W końcu postanowiłem obrócić sprawę w żart.
- Musisz wiedzieć, Skaucie — udałem powagę - że są pytania, na które nawet ja, twój przybrany ojciec, nie znam odpowiedzi. To właśnie jest jedno z nich. Rozśmieszyłem go tym stwierdzeniem, podobnie jak zawsze udawało mi się to z jego matką. - Słuchaj, musimy koniecznie znaleźć sobie coś do roboty - wystąpiłem z propozycją. Mężczyźni powinni być stale zajęci. Po to pewnie wymyślono piłkę nożną! Może jest coś takiego, co zawsze chciałeś zrobić dla swojej mamusi, tylko nie miałeś sposobności? Chodziło mi głównie o to, aby dać mu jakieś absorbujące zajęcie na resztę dzisiejszego dnia. Jutro będzie już po wszystkim. - Mógłbym zrobić dla niej świecę — podsunął Skaut. - Taką, żeby była jej aniołem stróżem, który pokaże jej drogę do nieba. Wiesz, kiedy umrze. Takiej reakcji się nie spodziewałem, bo nie wyobrażałem sobie, jak wyrób świec mógłby odwrócić uwagę Skauta od Dee Dee. Dopiero po chwili zrozumiałem, że tego właśnie potrzebował. Jasne, że ani na chwilę nie zapominał o zbliżającej się śmierci matki. Chciał natomiast zrobić własnymi rękami coś, czym mógłby — jak sądził — wyświadczyć jej przysługę. - Dobrze więc, zróbmy świecę - zgodziłem się natychmiast. — A wiesz, jak to się robi? - Pokażę ci - uśmiechnął się Skaut. — Zrobimy świecę z formy, tak będzie łatwiej. Zastanawiałem się, ile jeszcze uchowało się w Fort Kent osób, które nie wiedziały, jak się robi te cholerne świece. Może by zawiązać „Klub Przeciwników Świec" — tajną organizację wyrzutków społeczeństwa zbierających się wieczorami w każdą środę na zapleczu u Bee Jaya? W pracowni Lidii znaleźliśmy odpowiedni sprzęt. Skaut przerzucił wszystkie formy na świece, jakie Lidia
kupiła — w kształcie jaj wielkanocnych, kwiatków, gruszek, ośmiościanów i specjalne formy do odlewania świec pływających. Kiedy ona zdążyła naznosić tyle tego rupiecia do domu? W końcu Skaut natrafił na taką formę, jakiej szukał. — Zrobię świecę w kształcie gwiazdy — zapowiedział. - Chciałbym, żeby przypominała tę gwiazdę, która świeci u stóp Oriona. Dee Dee dobrze go wyedukowała na temat otaczającego świata! Teraz my będziemy musieli dokończyć jej dzieła — doprowadzić Skauta do wieku męskiego. Ukształtować go jak świecę, warstwa po warstwie, dopóki nie wyrośnie na człowieka, który będzie miał coś do zaofiarowania światu. — Tak tylko, z ciekawości pytam - zagadnąłem, kiedy przygotowywaliśmy wosk, formę i tygiel do topienia wosku. — Wydawało mi się, że nie wierzysz w tę teorię o świecach i aniołkach? — Mamusia zawsze mówi: „Co szkodzi spróbować? A nuż to prawda?" - odpowiedział Skaut, wzruszając ramionami. Zaspokoiło to moją ciekawość, więc słuchałem uważnie jego dalszych wskazówek. - Najpierw nalewamy do foremki wody. W ten sposób mierzymy, ile trzeba wziąć wosku. Na trzy i pół uncji wody przypadają trzy uncje zimnego wosku. Zaimponował mi tym wykładem. Zachowywał się jak prawdziwy naukowiec, przeprowadzający poważne doświadczenie. — Dobrze, a co dalej? — zachęciłem go do udzielania mi dalszych instrukcji. — Teraz osadzamy knot w foremce - tłumaczył Skaut, jednocześnie demonstrując tę czynność. Koniec knota umocował na trwałe przy zamknięciu formy. — Potem bierzemy stearynę, jakąś dziesiątą część objętości
wosku. Wlewamy ją do formy, żeby łatwiej było wyjąć świecę. - Brzmi to ładnie - zgodziłem się, chociaż nie miałem pojęcia, co za licho siedzi w tej stearynie. Nic nie mówiąc, przyglądałem się, jak Skaut wkładał odmierzoną ilość zimnego wosku do górnej części tygla. Jak dawni alchemicy, staliśmy i czekaliśmy, aż wosk się roztopi, a wtedy Skaut ostrożnie wlał go do formy. - U góry zostawiamy trochę ponad centymetr wolnego miejsca - pouczył, marszcząc brwi w skupieniu. -A kiedy wosk osiądzie, trzeba postukać w ściankę formy, żeby nie zostały tam pęcherzyki powietrza. Następnie napełnił miskę zimną wodą i wstawił do niej formę, aby ostygła. A kiedy podniósł na mnie wzrok — jego oczy płonęły ożywione magiczną mocą czynności, którą przed chwilą wykonał. Sam zrobił własną świecę, a sądząc z jego miny - można by pomyśleć, że przemienił ołów w złoto. - Za godzinę będzie gotowa - dodał namaszczonym tonem. Świeca rzeczywiście przypominała w przekroju gwiazdę, choć podstawę miała szeroką, a zwężała się ku górze. - Gwiazda Rigel! - doznałem błyskawicznego olśnienia. Skaut uśmiechnął się, bo chyba przyszło mu na myśl to samo skojarzenie. - Rigel! — powtórzył, patrząc na gwiaździsty twór koloru wanilii. To była nowa gwiazda, stworzona przez niego samego. Dzień mijał powoli, sekunda za sekundą. Miałem na szczęście dużo roboty w lecznicy, bo Lidia poszła odprowadzić Skauta do Dee Dee, aby mogli spędzić razem cały dzień. Starałem się nie myśleć o nim ani o Dee Dee,
podczas gdy oczyszczałem uszy kotów ze świerzbowców, ich zęby z kamienia nazębnego, odrobaczałem psy i składałem złamane skrzydło grubołuska, którego Leroy Martin znalazł leżącego na środku ulicy akurat przed sklepem konfekcyjnym Rose. Ani się obejrzałem, a już wybiła szósta po południu i Lidia pojawiła się w drzwiach lecznicy razem ze Skautem. - Doktorze Thibodeau, Dee Dee pyta o ciebie! - zaanonsowała. Postanowiliśmy, że przejdziemy się spacerkiem na Bay Street 204. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że na dworze już jest ciemno. Dnia ubywało teraz w zawrotnym tempie, a za dwa tygodnie, dwudziestego pierwszego grudnia, nastąpi przesilenie zimowe - najkrótszy dzień w roku, kiedy słońce znajdzie się po przeciwnej stronie równika. Przynajmniej będę miał wtedy najmniej czasu na ponure rozmyślania. Śnieg skrzypiał pod podeszwami naszych butów. Większość mijanych domów przywdziała już świąteczny wystrój. Latarnie uliczne opleciono girlandami kolorowych lampek i sztucznych gałązek ostrokrzewu, bo już Święto Dziękczynienia zapoczątkowało okres świąteczny. Po dekoracjach zewnętrznych łatwo było rozpoznać, gdzie mieszkały rodziny pochodzenia francuskiego, bo na swoich frontowych trawnikach poustawiały bożonarodzeniowe szopki z Matką Boską, świętym Józefem, Dzieciątkiem Jezus i plastykowymi zwierzętami. - Popatrz, to nasi potencjalni pacjenci - wskazałem je Lidii. - Ta krowa wygląda tak, jakby przydało się jej kilka litrów wapna. Roześmiała się, a tymczasem Skaut przystanął, by zamienić parę słów z Randym Cloutierem, ale szybko nas dogonił. Lancelot w zabawie chwytał go za buty, a raz po raz chłopak schylał się, aby ulepić kulę ze śniegu i rzucić
nią w najbliższą skrzynkę pocztową. Lidia przy moim boku prezentowała się bardzo korzystnie w niebieskim skafandrze, który dostała ode mnie w zeszłym roku na gwiazdkę, a niedawno pożyczyła Dee Dee, aby mogła pójść z nami na sanki. Nisko nad linią horyzontu pojawiła się planeta Jowisz, świecąca tak jasno jak gwiazda be-dejemska. Tylko że my nie byliśmy Trzema Królami, którzy podążali za gwiazdą, aby ujrzeć cud narodzin, ale dwojgiem małomiasteczkowych weterynarzy, którzy szli uczestniczyć w misterium śmierci. - Rozeszła się już pogłoska, że Dee Dee jutro wybiera się do szpitala - poinformowała mnie Lidia szeptem, by Skaut tego nie usłyszał. - Zaprosiłam Renego, Patrice'a i jeszcze kilka innych osób, które chodziły na nasze kursy. Martwię się tylko, bo chodzą plotki, że Dee Dee ma AIDS i można się od niej zarazić. - Co za idiotyzm! — warknąłem, czując wzbierający gniew. - Że też tyle jest durniów na świecie! - Dlatego obawiam się, że niektórzy mogą bać się do nas przyjść - uzupełniła Lidia, a ja już nie skomentowałem tych słów. Nic, co ludzkie, nie było już mnie w stanie zdziwić. Przechodziliśmy właśnie obok biblioteki, gdzie kiedyś Dee Dee, niewiele starsza niż obecnie jej syn, schowała się w szatni. Przeczekała tam, aż zamkną bibliotekę, a kiedy pracownicy wyszli otworzyła mi drzwi od środka. Przy świetle latarek czytaliśmy wtedy... - nie, nie żadną tam Wojnę i pokój czy Opowieść o dwóch miastachl Na cały wieczór pogrążyliśmy się w lekturze akademickiego podręcznika medycyny z rycinami przedstawiającymi męskie i żeńskie narządy płciowe, opatrzonymi fachowym opisem, co wkłada się gdzie, a także po co. W tej ostatniej kwestii do dziś nie mam jasności! Tekst musiał pewnie wyjść spod pióra sześćdziesięcioletniej,
niewyżytej starej panny z doktoratem w zakresie anatomii człowieka. Zabawne, że wtedy największą zagadkę życia stanowił dla nas seks. Dziś już wiemy, że jest nią raczej śmierć. Nawierzchnia Bay Street musiała chyba kryć w sobie miliony śladów stóp zakonserwowanych w cemencie, a teraz przykrytych śniegiem. Przecież Dee Dee i ja stawialiśmy tutaj pierwsze kroki, rozbijaliśmy sobie kolana, jeździliśmy na rowerkach, graliśmy w klasy i skakaliśmy przez skakankę... Ta ulica tętniła życiem i naszymi wspomnieniami. Po obu jej stronach stały te same domy - najwyżej świeżo odmalowane - w których cieniu upływało nasze dzieciństwo. Niby nic się nie zmieniło, a właściwie zmieniło się wszystko! Skaut, zmęczony rzucaniem śnieżek, przysunął się do mnie i wziął mnie za rękę. Drugim ramieniem obejmowałem wpół Lidię, więc razem wyglądaliśmy jak sczepione ze sobą, wycięte z papieru lalki, niepewne swojej przyszłości. Pod numerem 204 z daleka jaśniało rozjarzone niezliczonymi świecami okno frontowe. Dee Dee otworzyła nam drzwi, jeszcze zanim zdążyliśmy wejść po schodkach i otrząsnąć obuwie ze śniegu. Zauważyłem, że jest umalowana - jej oczy podkreślone makijażem dziwnie odbijały od wychudłej twarzy, a i usta pociągnęła szminką. Na tej twarzy malowało się jednak jeszcze coś, co nie od razu potrafiłem określić - spokój, rezygnacja czy pogoda wewnętrzna? Dopiero teraz zrozumiałem sens wczorajszych słów Lidii. Powiedziała mi wieczorem: „Samie, Dee Dee jest już gotowa". Przez to całą noc przewracałem się na łóżku z boku na bok, bo nie mogłem pogodzić się z faktem, że ktoś o tak silnej osobowości jak Dee Dee dobrowolnie godzi się z losem. Teraz jednak zobaczyłem przed sobą kobietę, która zawsze podejmowała wszystkie rękawi-
ce, jakie los rzucał jej pod nogi. Czerpała z życia pełną garścią, dopóki nie trafiła na złą passę. A iluż to ludzi umiera ze starości, nie zakosztowawszy nawet prawdziwego życia? Chyba przez godzinę siedzieliśmy we czwórkę w salonie, przeglądając stare albumy rodzinne i kroniki Municypalnej Szkoły Średniej w Fort Kent. Na zdjęciach utrwalono wyrwane fragmenty z naszego życia - Dee Dee i ja na moich trzecich urodzinach, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy; Dee Dee kąpiąca się ze mną w blaszanej wanience; my oboje jako absolwenci ósmej klasy itd. - Popatrz, Skaucie - Dee Dee chciała zapoznać go z różnymi epizodami ze swego życia. - Tb Sammy i ja w rolach Humphreya Bogarta i Lauren Bacall na szkolnym występie. Wystawialiśmy wtedy fragment z Key Largo. Chłopiec długo przyglądał się fotografii. Zrobiono ją, kiedy byliśmy mniej więcej w jego wieku. - A ten Humphrey Bogart to kto? - zapytał w końcu. Skwitowaliśmy śmiechem jego niewiedzę, ale atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Wymknąłem się do kuchni za Lidią, niby po to, aby pomóc jej otworzyć butelkę wina, choć tego wieczoru, bardziej niż kiedykolwiek, wolałbym strzelić sobie kielicha. Zaczynałem już mieć wszystkiego dosyć. - Gdzie się, do cholery, podziali Ross i Vickie? - nie wytrzymałem. Mogłem od biedy zrozumieć ptasie móżdżki pokroju Florence i Alberty, ale żeby taki Ross nawalił? Lidia tylko wzruszyła ramionami, podając mi korkociąg. - Na pewno przyjdzie - próbowała mnie pocieszyć. - A gdzie są Patrice i Rene? - pytałem dalej. Odpowiedzią było takie samo wzruszenie ramion. - Tym się właśnie martwię - dodała i wróciła do salonu. Ja tymczasem próbowałem dyskretnie wykręcić nu-
mer telefonu Rossa, ale usłyszałem tylko automatyczną sekretarkę, więc odłożyłem słuchawkę. Gdzież on, na miłość boską, przepadł? Po powrocie do salonu zauważyłem, że Skaut też ukradkiem rzuca niespokojne spojrzenia w stronę okna. Podałem Dee Dee kieliszek wina, który odebrała ode mnie bez drżenia rąk. - Ciekawe, jakie wina polecałby na taką okazję podręcznik dobrego tonu Marty Steward? zażartowała. Miała dziś na sobie długą, dżinsową spódnicę i bluzkę też z dżinsowego materiału, z połami zawiązanymi w talii tak, aby tworzyły rozetę. W tym stroju jeszcze bardziej rzucała się w oczy jej chudość, zwłaszcza że włosy zaczesała do tyłu, spinając je grzebykami. Zauważyłem także na jej szyi wisiorek w kształcie serduszka. Mimo wyniszczającej choroby promieniała rzadko spotykanym pięknem, które pochodziło z jej duszy. Dziewczyna, która przez cztery lata z rzędu dzierżyła palmę Największej Flirciary w Fort Kent. Wyglądała jednak na zmęczoną, więc pomogliśmy jej usiąść wygodnie na kanapie. Skaut pobiegł na górę po swój aparat fotograficzny, aby - jak stwierdził -uwiecznić ten moment. Pozowaliśmy mu więc do różnych ujęć, a i sami - Lidia i ja na zmianę - też robiliśmy zdjęcia. Nie było słychać innych odgłosów poza tykaniem zegara w kuchni i trzeszczeniem więźby starego domu, a tiulowe firanki falowały, poruszane podgrzanym powietrzem unoszącym się znad grzejnika. „Jak ludzie mogą być tacy okrutni?" - pomyślałem, a i Skaut pewnie też się temu dziwił, bo coraz to wyglądał przez okno. - Ej, wy tam! - Dee Dee przerwała wreszcie ciszę, która aż dzwoniła w uszach. - Przecież jesteśmy na imprezie. Chcę widzieć uśmiechnięte gęby!
- Dee Dee... - zacząłem. Chciałem coś powiedzieć o słabości natury ludzkiej, bo przecież nie mogliśmy przez całą noc udawać, że nic się nie dzieje. Na szczęście nie musiałem już nic mówić, bo Skaut nagle odskoczył od okna z krzykiem: - Samie! Chodź, zobacz! Tym, co zobaczyłem przez okno, była cała Bay Street, jak długa i szeroka, usiana języczkami płomieni drżących w wieczornym powietrzu. - Co to ma znaczyć, do jasnej cholery? - zakląłem, bo początkowo nie mogłem zrozumieć wymowy setek chy-boczących się płomyków, jak na koncercie Bruce'a Springsteena, kiedy fani pstrykali zapalniczkami na jego cześć. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to w ciemnościach migoczą płomyki dziesiątek świec. Z całej ulicy - nie, z całego miasta! - schodzili się na Bay Street 204 mężczyźni i kobiety z zapalonymi świecami w rękach. Na ich czele szli Ross i Vickie. Trawnik przed domem Dee Dee szybko zapełnił się i wyglądał jak dywan świetlików. Nad świecami widać było twarze zarówno starszych ludzi, którzy znali Dee Dee od dziecka, jak też jej nowych znajomych, absolwentów kursu wyrabiania świec, barmanów od Bee Jaya, kelnerek z kawiarni i całkiem obcych osób. Wydawało mi się, że zeszła się tu chyba połowa mieszkańców Fort Kent. Przyszli ze świecami, które kupili od niej lub zrobili według jej instrukcji, aby pożegnać tę zbzikowaną dziewczynę, którą pokochali. Pomogłem Dee Dee wstać z kanapy i podprowadziłem ją do drzwi frontowych, aby sama mogła zobaczyć ten jedyny w swoim rodzaju widok. Kiedy Lidia otworzyła drzwi - usłyszeliśmy pomruk ożywionych głosów. - Popatrz, Skaucie - Dee Dee słabnącą ręką wskazała synowi morze świec płonących na trawniku, podjeździe i przyległym odcinku ulicy. - Tu są wszystkie moje aniołki!
Twarz jej promieniała. Kiedy objąłem ją ramieniem -a była krucha jak szkło - czułem przyspieszone bicie jej serduszka. Trudno mi było wyobrazić sobie, że to serce kiedyś przestanie bić. - O, tam jest Ross! - zauważył Skaut, wskazując na kudłatą czuprynę sterczącą nad kołnierzem dżinsowej kurtki. Stał odwrócony do nas tyłem, ale widać było, że kieruje tłumem - pełnił jakby funkcję dyrygenta. Na jego znak zabrzmiał chór głosów i nad płomykami świec uniosły się obłoczki oddechów. Początkowo pomyślałem, że chcą zaśpiewać dla Dee Dee kolędę, ale to nie byłoby w stylu Rossa, który potrafił na weselu swojej siostry zaśpiewać „Dzwonią dzwoneczki, dzeń, dzeń, dzeń!" Teraz zaś zaaranżował w wykonaniu chóru mieszkańców Fort Kent pierwszą piosenkę, jaka weszła w skład repertuaru Kątów Ostrych. „Za oknem czarne chmury, chłód i deszcz, i mgła -Lecz dla mnie świeci słońce, dla mnie wieczny maj. Spytacie pewnie, czemu tak mi w sercu gra? Bo myślę o dziewczynie, która jest naj-naj!" Roześmiałem się od ucha do ucha. W latach młodości naszych rodziców przy takiej smutnej okazji, kiedy przychodziło żegnać na wieki kogoś bliskiego, śpiewano zwykle: „Bądź mi litościw, Boże nieskończony" czy „Krzyżu, mój krzyżu". Gdzieżby jednak podobne teksty pojawiły się na Bay Street 204 takiego wieczoru jak ten? Czego w końcu można się było spodziewać po bandzie podstarzałych hipisów i przerośniętych dzieciaków? - Pamiętasz, Samie, to była pierwsza piosenka, jaką przygotowaliśmy - przypomniała Dee Dee. Przytaknąłem, a patrząc na nią, pomyślałem, że chyba nic nie mogło jej uczynić szczęśliwszą. Zaprzysiągłem wtedy, że do
końca naszych dni będę stawiał Rossowi piwo u Bee Jaya, ilekroć pójdziemy tam we dwóch, a duch Dee Dee będzie unosił się między nami. - Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy Pearl Harbor - złożyłem jej życzenia. Akurat w tej chwili na werandę władował się Ross i prywatnie, od siebie, uściskał Dee Dee. - Popatrz, co ci nasza paczka zafundowała. - Podsunął jej pod nos zdjęcie zrobione aparatem polaroid. Dee Dee z zainteresowaniem przyjrzała się temu, a ja, zaglądając jej przez ramię, stwierdziłem, że jest to reprodukcja nowej tabliczki na suficie u Bee Jaya umieszczonej nad naszym ulubionym stolikiem, przy samym kominku. Napis na niej głosił: „Piękne Świece wyrób i sprzedaż. Własność Dee Dee Michaud, Bay Street 204". Szyld zdobił wykonany po mistrzowsku rysunek płonącej, stożkowatej świecy w eleganckim lichtarzyku i motto: Będę przyglądał się i trzymał świecę. Szekspir. - O rany! - jęknęła Dee Dee. - W końcu dostałam się na sufit u Bee Jaya! Ross rozpromienił się, widząc ją tak uradowaną. Motto też chyba nie mogło już być bardziej stosowne do sytuacji. Tak przynajmniej wydawało mi się, gdy wyjrzałem na dwór, gdzie podwórze zalegały tłumy „trzymających świece". Choćby ze względu na Skauta powinienem był pamiętać, że większość ludzi na świecie stanowi przeciwwagę dla osobników pokroju Florence i Alberty. Muszę koniecznie o tym pamiętać! Ten wieczór mijał stanowczo za szybko! Odprowadziłem Dee Dee z powrotem na kanapę i pomogłem jej wygodnie usiąść. Przez salon przewijały się różne twarze; jedni żegnali się z Dee Dee, inni obiecywali odwie-
dzać ją w szpitalu. Gwar głosów stopniowo cichł, a świece przygasały. Nadeszła pora najdłuższego pożegnania w naszym dotychczasowym życiu. Zostawiliśmy Dee Dee i Skauta samych w salonie, aż po jakimś czasie chłopak wyszedł stamtąd z wyrazem spokojnej rezygnacji na twarzy. Wiedziałem, że nie na zawsze tak pozostanie. Nadejdą jeszcze nie przespane noce, dni, kiedy w szkole nie da rady skupić się na lekcjach, i chwile samotności, kiedy nade wszystko będzie mu brakować matki. Jako jego przybrany ojciec muszę pomóc mu przebrnąć przez ten ciężki okres, a przy okazji - przejść przez to samemu. Tymczasem Vickie i Ross indywidualnie pożegnali się z Dee Dee i zabrali Skauta ze sobą do jego nowego domu, którym miało stać się od teraz piętro nad lecznicą dla zwierząt w północnym Maine. Dopiero na wiosnę przeprowadzimy się do innego domu, na Gagnon Road, który wypełnimy nowymi wspomnieniami. Nalałem sobie jeszcze jedną szklankę wina, podczas gdy Lidia pomogła Dee Dee dobrze umyć się gąbką i przebrać w długą, flanelową koszulę nocną. Dee Dee chciała ją włożyć, gdyż odziedziczyła ją po matce. Wprawdzie dochodziła dopiero dziesiąta, ale po przeżyciach tego cudownego wieczoru była zmęczona. Usiłowałem czytać najnowsze „Bangor Daily News", ale tylko machinalnie przewracałem kartki, aby zająć ręce. Tymczasem Lidia pojawiła się w drzwiach salonu łagodnie uśmiechnięta. Zacząłem już przypuszczać, że wszyscy w tym domu poza mną są naznaczeni jakimś kosmicznym charyzmatem, który daje pogodę ducha. Lidia zdjęła z wieszaka swój błękitny skafander. — Idę się przejść — oświadczyła. — Świeże powietrze dobrze mi zrobi. Na pewno chciałbyś trochę pobyć sam z Dee Dee.
Odprowadzając ją wzrokiem, pomyślałem już po raz drugi w tym tygodniu - jakie musiałem mieć szczęście, żeby spośród pięciu miliardów mieszkańców Ziemi natrafić na taką Lidię Newhart! Kiedy wróciłem do salonu, zauważyłem na stole zapaloną tę samą świecę, którą Skaut dziś rano zrobił dla matki. - Widzę, że ci już ją dał! — Z uśmiechem wskazałem na świecę. Dee Dee przytaknęła. Siedziała w głębokim fotelu przy oknie, z nogami na podnóżku, ubrana we flanelową, nocną koszulę po matce. - Wytłumaczył mi dokładnie, że to ma być mój anioł stróż, który zaprowadzi mnie dp nieba dodała. Słowa te w jej ustach zabrzmiały jak stwierdzenie oczywistego faktu, nie podbarwione smutkiem ani uczuciem żalu. Podszedłem do okna akurat w dobrym momencie, by dostrzec jeszcze sylwetkę Lidii znikającej za rogiem. - Powiedz mi prawdę - wypaliłem bez ogródek. -Czy ty na serio wierzysz w te historyjki o świecach, które stają się aniołami i tak dalej? Czy możesz uwierzyć w coś, czego nie widzisz? Dee Dee odchyliła głowę do tyłu, opierając się o zagłówek. Z tej pozycji spojrzała na mnie, jakby musiała głęboko zastanowić się nad odpowiedzią, choć chyba wyczuła, że ją podpuszczam. - Owszem, wierzę na przykład w wiosnę — odpowiedziała w końcu. - Teraz oczywiście mamy zimę i nie mogę zobaczyć pączków dzikiej wiśni, łąk pełnych młodej koniczyny ani pokrzewek wijących gniazda. Nie widzę więc wiosny, ale wierzę w to, że nadejdzie, Samie. - Dobra odpowiedź! - przyznałem. Ze zdziwieniem przyłapałem się na tym, że wypowiedziałem te słowa bez ironii, jak zamierzałem. Przez dłuższy czas wpatrywałem się w twarz Dee Dee, jakby znów wypiękniałą przy świede świec. Taka była ich
czarodziejska moc. Ze spojrzenia Dee Dee wywnioskowałem, że teraz na mnie przypada kolej, by coś powiedzieć. Odchrząknąłem więc. — Czy to znaczy, że już nigdy nie prześpię się z tobą? — zażartowałem. Roześmiała się dawnym, perlistym śmiechem. Na tym polegała moja przewaga w kontaktach z Dee Dee Michaud. Zawsze potrafiłem ją rozśmieszyć, co nie udawało się ani Bobby'emu Langfordowi, ani Lidii, ani Rossowi, ani nikomu innemu. — Przecież kochałam cię, Samie! — wyznała. Usiadłem na podłodze przy jej fotelu, a wtedy dotknęła wychudłą ręką moich włosów. Powoli zaczęła nawijać sobie pojedyncze pasemka na palce takim samym czułym gestem, jak nieraz pieściła swego synka. — Byłeś mi zawsze przyjacielem i bratem - dodała. -Dlatego nikomu poza tobą nie powierzyłabym mojego syna. Ująłem jej małą rączynę w swoją. — A ty byłaś moją pierwszą miłością — oświadczyłem. Przytaknęła z uśmiechem. — Wiem o tym. — Wiedziałaś? - Nie mogłem uwierzyć. — Oczywiście. Dziewczęta wyczuwają takie rzeczy. — No, może akurat ty mnie wyczułaś — sprostowałem. - Nie wierzę w żadną specjalną, babską intuicję. Skaut nie lubi nawet o tym słuchać. — Przyzwyczai się — ucięła krótko Dee Dee, co z kolei mnie sprowokowało do uśmiechu. — I o czym jeszcze wiesz? — sondowałem. — A na przykład to, że w dniu zakończenia szkoły, kiedy siedzieliśmy w twoim samochodzie, zanim zdążyłam pokazać ci pierścionek zaręczynowy... Aż za dobrze pamiętałem ten dzień! Głośno natomiast spytałem:
- To co wtedy? - Chciałeś zaproponować mi chodzenie! - dokończyła triumfalnie. Rzeczywiście, nie mogła mnie bardziej zaskoczyć! W tamtych czasach przecież nie tylko nie okazywałem jej swych uczuć, ale przeciwnie - obrzucałem ją epitetami dalekimi od czułości, wyzywałem od idiotek, małp i głuptasów. - I o tym też wiedziałaś? - wykrztusiłem, co rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Podobnie Lidia świetnie się bawiła, demaskując moje młodzieńcze zadurzenie w Dee Dee. Wtedy też dowiedziałem się o istnieniu jakiegoś łobuza Freddy'ego Stolinskiego. . - Czy nie wydaje ci się, Samie — zauważyła — że nasza przyjaźń miała zupełnie wyjątkowy charakter? Przetrwała tyle lat, dłużej niż moje małżeństwo z Bobbym, niż małżeństwo Rossa, i będzie trwać wiecznie. A gdybyśmy zostali kochankami, pewnie do tej pory już byśmy się nie znali! Opadła na oparcie fotela, odpoczęła nieco i ciągnęła dalej: - Byliśmy jak Scarlett i Rhett, jak Bogart i Bacall i dobrze nam z tym. Lepiej już być nie może. Sięgnąłem do kieszeni koszuli, gdyż miałem tam coś, co pragnąłem jej dać. Zanim to znalazłem — przez dwa dni przeszukiwałem wszystkie pudła na strychu. Był to mój pamiątkowy sygnet z zielonym oczkiem, w którym odbiło się światło świec, gdy wyjąłem go z kieszeni. Wygrawerowany na nim napis głosił: Municypalna Sokola Średnia w Fort Kent, rocznik 1982. Dee Dee rozpromieniła się na ten widok. - Dee Dee Michaud, czy chcesz zostać moją dziewczyną? - wyrecytowałem, biorąc ją za rękę. Dostrzegłem błysk w jej oczach. - A myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz! -wyszeptała.
Nałożyłem więc delikatnie sygnet na jej serdeczny palec. Dee Dee wyciągnęła rękę przed siebie, aby lepiej widzieć kamień. - Pocałuj mnie, Samie! - poprosiła. Przypomniałem sobie wtedy, jak o to samo prosiła mnie nad rzeką jako dwunastolatka. Tego dnia uświadomiłem sobie, że ją kocham i będę kochał na wieki. Teraz zaś pochyliłem się ku niej i ostrożnie pocałowałem w usta. - No, to twoje zdrowie, mała! - wzniosłem żartobliwy toast. Poczułem przy tym jakby przypływ ciepła i spokoju. Może sprawił to jej głos, wątły, lecz dźwięczny, na de ciszy panującej w całym domu, a może światło świec, ciepłe i złote jak tamte dni minionego lata? Cokolwiek by to było podziałało ożywczo na każdą komórkę mego ciała. Przypomniała mi się tamta pamiętna noc w Quebec City, kiedy obserwowaliśmy wschód słońca nad Rzeką Świętego Wawrzyńca. Tylko Dee Dee i ja nie spaliśmy wtedy i wydawało się nam, że wszystkie tkanki naszego ciała przeszywa pulsujący prąd. Teraz też odczuwałem to samo. Wciąż jeszcze trzymaliśmy się za ręce, kiedy wróciła Lidia. - Pościelę łóżko - zaproponowała. Rozłożyliśmy kanapę, po czym Lidia przyniosła czystą pościel i nawlekła ją. Pomogłem Dee Dee przejść z fotela na łóżko i razem z Lidią ułożyliśmy ją najwygodniej, jak się dało. Dziwne, ale wciąż jeszcze miałem nadzieję, że coś się stanie - tak jak przed egzekucją czeka się na telefon z wiadomością, że gubernator skorzystał z prawa łaski! Nie doszło jednak do tego, bo Dee Dee nie zmieniła zdania. Gdy poprawiałem jej poduszkę - zaczęła kaszleć tak rozdzierająco, że już zwątpiłem, czy kiedykolwiek przestanie. W końcu jednak atak minął, a wtedy spojrzała na mnie z determinacją.
- Już czas, Samie - stwierdziła. Przytaknąłem, bo przecież nie mogłem teraz jej zawieść. Lidia wyszła do kuchni, a kiedy wróciła - przyniosła filiżankę herbaty i grzankę, aby Dee Dee zjadła cokolwiek na pusty żołądek. Połamałem grzankę na kawałki takiej wielkości, żeby starczyły na jeden kęs. Żuła je powoli, popijając małymi łykami herbaty, a kiedy zjadła - zażyła dramaninę, aby zapobiec mdłościom. Spojrzałem na zegarek, bo za godzinę powinna była zażyć pigułki, jeśli zdecydowałaby się ostatecznie na ten krok. Czułem, jak żołądek podchodzi mi pod gardło, a z poprzedniego pogodnego nastroju nic nie zostało. „Musisz być silny", powtarzałem sobie, „przynajmniej teraz nie pękaj". Tymczasem Lidia przyniosła butelkę wina i nalała po szklaneczce sobie i mnie. Popijaliśmy wino wśród migocących świec, aż Dee Dee odezwała się pierwsza: - Martin będzie miał dyktando w przyszłym tygodniu - poinformowała nas głosem tak słabym, jak ze zdartej płyty. - Dobrze byłoby jeszcze przećwiczyć z nim pisownię. - Nie martw się, popracuję z nim i na pewno dostanie piątkę - zapewniłem. - Ma po mnie antytalent do ortografii - wyszeptała Dee Dee. Na jej czole perliły się gęste kropelki potu. Lidia przyniosła wilgotną ściereczkę i otarła jej czoło. - Jesteś zmęczona - stwierdziła. - To stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden dzień. - Tak, ale warto było. Przynajmniej wiem, że dostałam się na sufit u Bee Jaya! - Coraz bardziej słabnącym głosem dodała: — Czy już czas? Lidia spojrzała na zegarek i okazało się, że istotnie upłynęła już prawie godzina. Jak szybko minął ten czas! To nauczka, żeby szanować każdą sekundę życia. - Słuchaj, Samie - Dee Dee zaczęła z innej beczki. -Kiedy Martin dorośnie, powiedz mu całą prawdę. O tym,
co stało się dziś wieczorem, i o Bobbym... Dzieci chcą znać prawdę. - Zrozum, Dee Dee - przerwałem. - Wybacz, ale muszę to powiedzieć. Pamiętaj, że jeśli zmieniłaś zdanie — możesz się wycofać. Jeszcze nie jest za późno. - Wiem, Samie — przytaknęła. - Ale czas już, żebym odeszła. Lidia przyniosła pięć tabletek morfiny w całości, a dalszych dziewięć już utłukła na proszek i zmieszała w miseczce z jogurtem. Nalałem Dee Dee szklankę wina. Czy na naszych dawnych imprezach przypuszczałem, że kiedyś będę nalewał jej wina tylko po to, aby spotęgować działanie morfiny? Pomogłem Dee Dee usiąść na łóżku, a ona wyciągnęła wątłą dłoń po szklankę. Kiedy jej ją podałem - rzuciła okiem w stronę Lidii. - Zażyję te pigułki sama, jak się umówiliśmy — oświadczyła. - Nie! - zaprotestowałem, zdumiony brzmieniem własnego głosu. — Nie zostawię cię samej! Usiadłem na krawędzi łóżka, a wtedy poczułem, że i Lidia usiadła przy mnie. Jakże ją w tym momencie kochałem! To mi dopiero żona, prawdziwa towarzyszka życia na dobre i na złe, nawet w takiej chwili nie odstąpiła mego boku. Dee Dee popatrzyła na nas i zrozumiała, że myślę to, co mówię. - Lideczko, może niech tylko Sam zostanie, dobrze? -zaproponowała. Przez chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia, ale ta chwila wystarczyła za milion słów. Lidia przyklękła przy łóżku i podniosła do ust rękę Dee Dee. - Żegnaj, najdroższa - wymówiła. - Przyjaźń z tobą wiele mi dała. - Byłaś mi bratnią duszą - dodała Dee Dee, co Lidia potwierdziła skinieniem głowy. Potem wstała, dotknęła
mego ramienia, jakby chcąc dodać mi sił, i wyszła z pokoju. Ja zaś znów się zadziwiłem, czym też taki przeciętny weterynarz, ani specjalnie wysoki, ani przystojny, zasłużył sobie na takie dwie kobiety jak Lidia i Dee Dee? - Dobrze, że nie powiedziałaś jej, że chodzimy na poważnie - próbowałem żartować. Zobaczyłem wtedy w jej oczach dawny ogień. To było coś więcej niż odbicie płonących świec. Tym, co widziałem, musiała być szlachetna dusza Dee Dee, cokolwiek by to miało oznaczać. Co w przyszłości będę mógł powiedzieć Skautowi, gdy zapyta o wydarzenia dzisiejszej nocy? Chyba tylko to, że Dee Dee do końca nie poddała się chorobie. Nie odczuwała lęku, bo we wszystkim, co robiła, szła na całość. Pozostała do końca taką Dee Dee Michaud, jaką zawsze znałem. Tymczasem Dee Dee skinęła na mnie, abym podał jej pigułki. Połknęła je, obficie popijając winem, a potem sięgnęła po miseczkę z jogurtem. Oboje wiedzieliśmy, że musi zjeść go najszybciej, jak tylko się da. - Zaśpiewasz mi coś, Samie? - poprosiła z bladym uśmiechem. - Czy to musi być kawałek z repertuaru ABBY? - siliłem się na dowcip. - Nie, ale pamiętaj, że obiecałeś powiesić ich plakat u siebie w lecznicy - przypomniała. Obserwowałem, jak jadła jogurt, bo wiedziałem, że miała już trudności z przełykaniem. Jakoś jednak dała sobie z tym radę i przyjęła także sproszkowane pigułki. Popiła je winem, aby spłukać gorzki smak. Potem opadła na poduszkę, a ja położyłem się przy niej, trzymając ją za rękę. Lidia na prośbę Dee Dee zapaliła uprzednio wszystkie świece w salonie, toteż cały pokój jarzył się blaskiem świec w kształcie gruszek, kwiatów, muszli, pływających i aromatyzowanych wanilią. Dee Dee śledziła wzrokiem tańczące płomyki.
- Nie wiem, czy nawet w niebie jest taka jasność -wyszeptała. - Będzie większa, kiedy tam wejdziesz - zapewniłem, przytulając jej małą rączkę do swego policzka. Wiedziałem, że tabletki zadziałają szybko, gdy tylko chora zdąży je strawić. - Zaśpiewaj mi, Samie - poprosiła znów Dee Dee. Tak więc, wśród migoczących płomyków świec, śpiewałem dla Dee Dee Michaud, pierwszej dziewczyny, którą pokochałem. „Za oknem czarne chmury, chłód i deszcz, i mgła -Lecz dla mnie świeci słońce, dla mnie wieczny maj. Spytacie pewnie, czemu tak mi w sercu gra? Bo myślę o dziewczynie, która jest naj-naj!" - Bobby... - szepnęła nagle Dee Dee. Podparła się na łokciach i wbiła wzrok w świecę w kształcie gwiazdy, którą syn odlał specjalnie dla niej. Wpatrywała się tak uporczywie w jeden punkt, jakby rzeczywiście kogoś tam widziała. - Bobby, czy to ty? Oczywiście tam, gdzie patrzyła, nie było żywej duszy, tylko świeca na de okna przesłoniętego tiulową firanką. Dee Dee jednak uśmiechała się do tego, czego ani nie widziałem, ani nie potrafiłem sobie wyobrazić, przynajmniej na razie. Teraz natomiast miałem pewność, że Dee Dee była gotowa do drogi w zaświaty. Nawet mi odpowiadało, że jej przewodnikiem na tej drodze będzie przystojny ojciec Skauta, specjalista od Największych Kłębków Sznurka i od Największych Butów Kowbojskich na świecie. Dee Dee odprężyła się i opadła na poduszkę, ale z otwartymi oczami, wciąż utkwionymi w jeden punkt. „Za oknem czarne chmury, chłód i deszcz, i mgła, -śpiewałem znów od początku, choć ze łzami w oczach.
Lecz dla mnie świeci słońce, dla mnie wieczny maj. / Spytacie pewnie, czemu tak mi w sercu gra? / Bo myślę o dziewczynie, która jest naj-naj!" Wtedy poczułem, że Dee Dee odeszła. Byłem tego pewien, bo z jej ręki, którą trzymałem, przeniknął do mojej tak silny impuls elektryczny, że aż palce mi ścierpły. A kiedy spojrzałem w jej oczy, wciąż szeroko otwarte, nie znalazłem już w nich poprzedniego ognia. Najwidoczniej była to jej dusza, która uleciała, pozostawiając na ziemi bezużyteczne już, schorowane ciało. Wzniosła się nad miriady gorejących świec i wzleciała nie wiadomo dokąd - może na swoje miejsce u stóp Oriona? W każdym razie wyciągnąłem rękę i delikatnym ruchem zamknąłem jej oczy. - Lidio! - zawołałem. Usłyszała mnie, więc przyszła aż z drugiego końca korytarza. Nie odezwała się ani słowem, tylko położyła się na drugim boku łóżka, oparła głowę na piersi Dee Dee i sięgnęła po jej drugą rękę. Leżeliśmy tak oboje z żoną, trzymając między sobą zmarłą Dee Dee, dopóki świece się nie wypaliły. Wracaliśmy do domu późną nocą. Zaczął padać śnieg dużymi, puszystymi płatkami. Przystanąłem na chwilę i obejrzałem się w stronę domu Dee Dee, gdzie nie świeciło się już w oknach. Kiedyś ten dom będzie należał do Skauta - Dee Dee już o to zadbała. Może z czasem pokocha to miasto i zawsze będzie do niego wracał, choćby wyjechał na drugi koniec świata. Może, gdy dorośnie, zechce założyć rodzinę właśnie w tym domu, jeżeli, tak jak ja, nie będzie chciał oddalać się od swych korzeni. Może i on odczuje na sobie tę dziwną siłę przyciągania ziemi północnego Maine.
Jedynym dźwiękiem, jaki o tej porze dał się słyszeć w Fort Kent oprócz skrzypienia śniegu pod naszymi stopami, był zgrzyt "zmienianych biegów ciężarówki wjeżdżającej na Charette Hill. Wziąłem Lidię za rękę. W mroźnym powietrzu unosiły się obłoczki naszych oddechów, jak małe orbity wyznaczające naszą przyszłą drogę życiową. Po stronie kanadyjskiej światła uliczne lśniły jak rozsypane brylanciki. Brakowało jeszcze godziny do świtu. Wenus już odznaczała się ponad linią horyzontu jak błyszcząca ozdoba choinkowa. Przystanąłem na chwilę, aby odszukać na niebie gwiazdozbiór Oriona, wielkiego łowcy. Wyraźnie rysował się kontur jego wzniesionego miecza, lśniły gwiazdy tworzące jego pas. U jego stóp zaś błyszczała najjaśniejsza i najczystsza gwiazda - Rigel. Nasunęło mi to pewien pomysł. - Opiszę to wszystko - powiedziałem do Lidii. - Spiszę całą historię Dee Dee. Będzie jak znalazł dla Skauta. Po tych słowach poszliśmy dalej, aby przeżyć nasze życie do końca.