Clive Cussler Justin Scott Szpieg Przekład: Maciej Pintara Tytuł oryginału: The Spy Cykl: Isaac Bell - Tom 3 Dla Amber CZĘŚĆ I CÓRKA KANONIERA Rozdzia...
9 downloads
19 Views
2MB Size
Clive Cussler Justin Scott
Szpieg Przekład: Maciej Pintara Tytuł oryginału: The Spy Cykl: Isaac Bell - Tom 3
Dla Amber
CZĘŚĆ I CÓRKA KANONIERA
Rozdział 1 17 marca 1908, Waszyngton Waszyngtońska Stocznia Marynarki Wojennej pogrążona była we śnie. Wyglądała jak antyczne miasto strzeżone przez grube mury i rzekę. Starzy mężczyźni pełnili straż, stąpając ciężko między elektrycznymi zegarami kontrolnymi rejestrującymi obchody terenu: fabryk, magazynów, warsztatów i koszar. Za ogrodzeniem wznosiło się wzgórze zwieńczone kopułą Kapitolu i Pomnikiem Waszyngtona, które lśniły w blasku księżyca w pełni niczym lód polarny. Na zboczach wznosiły się ciemne domy robotników. Rozległ się gwizdek. Nadjeżdżał pociąg, wypuszczając parę i dźwięcząc dzwonem. Wartownicy z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych otworzyli północną bramę kolejową. Nikt nie zobaczył Yamamoto Kenty ukrytego pod platformą kolei Baltimore and Ohio. Parowóz wepchnął wagon do stoczni, koła platformy zgrzytały pod ciężarem trzydziestopięciocentymetrowych płyt pancernych z Bethlehem w Pensylwanii. Hamulcowi odczepili wagon na bocznicy i parowóz się wycofał. Yamamoto opuścił się na drewniane podkłady kolejowe i tłuczeń między szynami. Leżał nieruchomo, dopóki się nie upewnił, że jest sam. Wtedy wstał i ruszył po torach do skupiska trzypiętrowych budynków z cegły i żelaza, gdzie mieściła się fabryka dział. Blask księżyca wpadał przez wysokie okna i czerwony żar ustawionych w rzędach pieców oświetlał ogromną halę. Suwnice spoczywały w cieniach na górze. Wielkie pięćdziesięciotonowe działa do pancerników zwanych drednotami zapełniały podłogę. Wyglądało to, jakby huragan zrównał z ziemią stalowy las. Yamamoto, Japończyk w średnim wieku z siwymi pasemkami w lśniących czarnych włosach, pełen godności i pewny siebie, lawirował między wyznaczonymi trasami strażników, oglądając dokładnie tokarki do dział, maszyny do gwintowania luf i piece. Szczególną uwagę zwracał na głębokie studnie w podłodze, wyłożone cegłami szyby skurczowe, gdzie działa składano metodą zaciskania stalowych otulin wokół piętnastometrowych rur. Miał bystre
oko i doświadczenie po podobnych potajemnych wycieczkach do Vickersa i Kruppa - brytyjskich i niemieckich fabryk dział okrętowych - oraz zakładów zbrojeniowych cara w Petersburgu. Stary zamek Yale zabezpieczał drzwi do magazynu laboratorium, gdzie leżały materiały niezbędne inżynierom i naukowcom. Yamamoto otworzył go szybko. Wszedł i poszukał w szafkach jodu. Wsypał sto siedemdziesiąt gramów połyskliwych niebieskoczarnych kryształków do koperty. Potem nagryzmolił nazwę substancji i jej ilość na formularzu zamówienia i podpisał: „A.L.” inicjałami legendarnego głównego konstruktora fabryki dział, Arthura Langnera. W odległym skrzydle rozległego budynku zlokalizował komorę próbną dla okrętów, gdzie specjaliści od opancerzenia symulowali ataki torpedowe, by zmierzyć zwielokrotnioną siłę eksplozji pod wodą. Przeszukał tamtejszy magazyn. Potęgi morskie prowadziły międzynarodowy wyścig w dziedzinie budowy nowoczesnych drednotów i eksperymentowały gorączkowo z uzbrajaniem torped w TNT, ale Yamamoto zauważył, że Amerykanie nadal testują materiały wybuchowe na bazie nitrocelulozy. Ukradł jedwabny woreczek kordytu MD. Kiedy otworzył schowek sprzątacza, żeby podwędzić butelkę wody amoniakalnej, usłyszał nadchodzącego strażnika. Ukrył się w schowku i zaczekał, aż starszy mężczyzna go minie, szurając nogami, i zniknie wśród dział. Szybko i cicho Yamamoto wspiął się po schodach. Pracownia kreślarska Arthura Langnera na poddaszu okazała się otwarta. Była miejscem pracy ekscentryka, którego geniusz obejmował wojnę i sztukę. Plany zamków śrubowych i wizjonerskie szkice pocisków o nieznanej dotąd niszczycielskiej sile dzieliły przestrzeń ze sztalugą, zbiorem powieści, kontrabasem i fortepianem. Yamamoto zostawił kordyt, jod i wodę amoniakalną na fortepianie i spędził godzinę na studiowaniu rysunków na stołach kreślarskich. „Bądźcie oczami Japonii”, uczył w szkole szpiegów Stowarzyszenia Mrocznego Oceanu przy rzadkich okazjach, kiedy obowiązki pozwalały mu przebywać w kraju. „Wykorzystujcie każdą sposobność do obserwacji, bez względu na to, czy waszym głównym zadaniem jest oszustwo, sabotaż czy zabójstwo”. To, co zobaczył, przeraziło go. Trzystupięciomilimetrowe działa leżące na podłodze fabryki mogły wystrzelić na odległość siedmiu mil morskich pociski przebijające najnowszy dwudziestopięciocentymetrowy pancerz burtowy z
utwardzonej stali. Ale tutaj, w tej pracowni kreślarskiej na poddaszu, gdzie rodziły się nowe pomysły, Amerykanie mieli wstępne szkice trzystuosiemdziesięciojedno-, a nawet czterystusześciomilimetrowych dział. Te monstra, o długości ponad dwudziestu jeden metrów, mogłyby wyrzucić tonę materiałów wybuchowych poza krzywiznę Ziemi. Nikt jeszcze nie wiedział, jak celować z takiej broni - odległości były zbyt duże, żeby oceniać zasięg na podstawie rozbryzgów wody po chybionych strzałach. Ale Yamamoto dostrzegł w szkicach śmiałą wyobraźnię. I wiedział, że wynalezienie nowatorskiego systemu kierowania ogniem przez amerykańską Nową Marynarkę Wojenną jest tylko kwestią czasu. Japończyk wepchnął plik pieniędzy do biurka konstruktora; pięćdziesiąt dwudziestodolarowych banknotów ze złotym certyfikatem - znacznie więcej niż utalentowany pracownik arsenału zarabiał przez rok. Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych ustępowała już tylko brytyjskiej i niemieckiej. Jej Flota Północnoatlantycka - przechrzczona bezwstydnie na Wielką Białą Flotę - odbywała butnie rejs dookoła świata. Ale Wielka Brytania, Niemcy, Rosja i Francja nie były wrogami Ameryki. Prawdziwym celem Wielkiej Białej Floty było zastraszenie Cesarstwa Japonii. Ameryka chciała rządzić na Pacyfiku od San Francisco do Tokio. Japonia na to nie pozwoli, pomyślał Yamamoto z pełnym dumy uśmiechem. Minęły zaledwie trzy lata, odkąd krwawa wojna rosyjsko-japońska spłodziła nowego władcę zachodniego Pacyfiku. Potężna Rosja próbowała sterroryzować Japonię. Teraz Cesarstwo Japonii okupowało Port Arthur. A Flota Bałtycka Rosji leżała pod dziewięćdziesięcioma metrami wody na dnie Cieśniny Cuszimskiej co w wielkim stopniu było zasługą japońskich szpiegów w rosyjskiej marynarce wojennej. Kiedy Yamamoto zamykał szufladę z pieniędzmi, doznał upiornego wrażenia, że jest obserwowany. Podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie pięknej kobiety, której portretowa fotografia w srebrnej ramce stała na biurku. Rozpoznał ciemnowłosą córkę Langnera i nie mógł wyjść z podziwu, jak wiernie zdjęcie przedstawia jej zniewalające oczy. Zamaszyście podpisała swoją podobiznę: „Dla ojca, nieustraszonego Kanoniera”. Japończyk skupił uwagę na półkach z książkami. Oprawione tomy zgłoszeń patentowych rywalizowały o miejsce z powieściami. Ostatnio złożone zgłoszenia napisano na maszynie. Yamamoto wyciągał tom za tomem, aż doszedł do
ostatniego roku, w którym Langner pisał zgłoszenia odręcznie. Rozłożył księgę na biurku konstruktora, po czym wyjął z bocznej szuflady kartkę i pióro wieczne marki Waterman ze złotą stalówką. Wzorując się na próbce pisma, sfałszował nieskładny list zakończony słowami „Wybaczcie mi” i nagryzmolonym podpisem Arthura Langnera. Zaniósł jod i wodę amoniakalną do łazienki konstruktora. Rękojeścią kieszonkowego pistoletu Nambu roztarł kryształki jodu na marmurowej umywalce i zmiótł powstały proszek do miseczki do golenia. Wytarł broń do czysta ręcznikiem, pozostawiając na nim fioletowawą smugę. Potem wlał wodę amoniakalną do proszku i mieszał szczoteczką do zębów Langnera, dopóki nie powstała gęsta pasta trijodku azotu. Otworzył wieko fortepianu, sięgnął do wąskiego końca najdalej od klawiatury i rozsmarował pastę na biegnących blisko siebie strunach. Wiedział, że po wyschnięciu wybuchowa mieszanka stanie się niestabilna i wyjątkowo wrażliwa na uderzenie. Lekka wibracja wywoła głośny huk i błysk. Sama eksplozja zniszczy niewiele więcej niż fortepian. Ale jako detonator będzie zabójcza. Umieścił jedwabny woreczek na żeliwnej ramie tuż nad strunami. Woreczek zawierał dość kordytu MD, by wystrzelić pięcioipółkilogramowy pocisk na odległość trzech kilometrów. *** Yamamoto Kenta opuścił fabrykę dział tą samą drogą, którą wszedł. Oczy wciąż go piekły od amoniaku. I wtedy sprawy przybrały zły obrót. Północna brama kolejowa została zablokowana, zaczęli się przy niej krzątać robotnicy. Lokomotywy przetokowe przemieszczały platformy w otoczeniu chmary hamulcowych. Yamamoto wycofał się w głąb arsenału, minął prochownię i zapuścił w labirynt dróg między budynkami. Orientując się po kominach prochowni i dwóch eksperymentalnych masztach antenowych widocznych na tle oświetlonego blaskiem księżyca nieba, przeciął park i ogrody przy ładnych ceglanych domach, gdzie spały rodziny komendanta stoczni i jego oficerów. Teren zaczął się wznosić. Na północnym zachodzie Kapitol górował nad miastem. Yamamoto postrzegał go jako jeszcze jeden symbol przerażającej potęgi Ameryki. Jaki inny kraj mógłby zbudować największą na świecie żeliwną
kopułę podczas krwawej wojny domowej? Japończyk już prawie dotarł do bocznej bramy, gdy nagle zauważył strażnika na wąskiej ścieżce. Zdążył się jeszcze cofnąć i ukryć w cieniu pod żywopłotem. Gdyby go schwytano, skompromitowałoby to Japonię. Oficjalnie przyjechał do Waszyngtonu, żeby pomóc skatalogować dar w postaci Kolekcji Sztuki Azjatyckiej Freera dla Instytutu Smithsona. Przykrywka pozwalała mu przebywać w towarzystwie członków korpusu dyplomatycznego i polityków dzięki ich żonom, które uważały się za artystki i chłonęły każde słowo Yamamoto dotyczące japońskiej sztuki. Prawdziwi eksperci w Instytucie zbili go z pantałyku już dwa razy. Zwalił winę za luki w swojej pospiesznie zdobytej wiedzy na słabą znajomość angielskiego. Jak dotąd przyjmowano to usprawiedliwienie. Ale absolutnie nie dałoby się wytłumaczyć obecności japońskiego kuratora wystawy sztuki azjatyckiej w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej, gdyby przyłapano go tu w nocy. Strażnik szedł ścieżką, żwir chrzęścił pod jego butami. Yamamoto przylgnął do krzewów i wyciągnął pistolet. To była jego ostatnia deska ratunku. Strzał obudziłby marines w koszarach przy głównej bramie. Yamamoto zagłębiał się coraz bardziej między krzewy i szukał po omacku luki między gałęziami, która prowadziłaby na drugą stronę. Robiący obchód mężczyzna nie miał powodu przyglądać się żywopłotowi. Ale Yamamoto wciąż napierał tyłem na gałęzie i jedna się złamała. Strażnik przystanął. Zwrócił się w stronę, skąd dobiegł trzask. W tym momencie blask księżyca oświetlił twarze ich obu. Japoński szpieg zobaczył wyraźnie mężczyznę - marynarza w stanie spoczynku, starego wilka morskiego, nocami dorabiającego sobie do nędznej emerytury pracą strażnika. Twarz miał pomarszczoną, oczy wyblakłe od tropikalnego słońca, plecy zgarbione. Wyprostował się na widok szczupłej postaci ukrytej w żywopłocie. Zelektryzowany, rencista w ułamku sekundy przeistoczył się ze starego człowieka - który powinien wezwać pomoc - w barczystego osiłka o długich kończynach, jakim był w przeszłości. – Co, do pioruna, tam robisz? - spytał ostro mocnym głosem, docierającym kiedyś do szczytów masztów. Yamamoto przedostał się przez żywopłot i uciekł. Strażnik ruszył w pościg, ale zaplątał się w gałęzie i ryknął jak byk. Japończyk usłyszał dalekie okrzyki w odpowiedzi. Zmienił kierunek i pobiegł wzdłuż wysokiego muru. Podwyższono
go, jak się dowiedział podczas przygotowań do tej wycieczki, po tym, jak szabrownicy splądrowali stocznię, kiedy zalał ją Potomac. Ogrodzenie było za wysokie, żeby je pokonać. Kroki chrzęściły na żwirze. Starzy mężczyźni krzyczeli. Latarki rzucały jasne kręgi światła. Yamamoto zobaczył nagle ocalenie, drzewo rosnące przy murze. Przyciskając kauczukowe podeszwy butów do kory, wspiął się po pniu do najniższej gałęzi, wdrapał się wyżej i przedostał się na mur. Usłyszał krzyki za sobą. Ulica poniżej była pusta. Skoczył i zamortyzował twarde lądowanie ugięciem kolan. *** W Buzzard Point, blisko końca Pierwszej ulicy, Yamamoto wsiadł do pięcioipółmetrowej motorówki napędzanej dwukonnym silnikiem. Sternik popłynął z prądem w dół rzeki Potomac. Mgła na powierzchni wody otoczyła w końcu łódź i Yamamoto odetchnął z ulgą. Skulony z zimna w forpiku, przeanalizował swoją ucieczkę i doszedł do wniosku, że nic się nie stało. Ogrodowa ścieżka, gdzie nocny strażnik o mało go nie złapał, biegła co najmniej kilometr od fabryki dział. Nie miało też znaczenia, że stary człowiek widział jego twarz. Amerykanie pogardzali Azjatami. Bardzo niewielu potrafiło odróżnić japońskie rysy od chińskich. Ponieważ imigrantów z Chin jest dużo więcej niż z Japonii, strażnik powinien zameldować o obecności chińskiego intruza - nałogowego palacza opium, pomyślał Yamamoto z uśmiechem ulgi. Albo - zachichotał cicho - białego niewolnika polującego na córki komendanta. Osiem kilometrów dalej w dół rzeki wysiadł w Alexandrii w Wirginii. Zaczekał, aż łódź odbije od drewnianego pomostu. Potem pomaszerował szybko wzdłuż brzegu i wszedł do ciemnego magazynu zagraconego przestarzałym sprzętem marynarskim, pełnego kurzu i pajęczyn. Młodszy mężczyzna, którego pogardliwie nazywał „Szpiegiem”, czekał na niego w słabo oświetlonym pomieszczeniu na zapleczu służącym za biuro. Miał dwadzieścia lat mniej niż Yamamoto i wyglądał tak zwyczajnie, że aż nijako. Jego biuro też wypełniały przestarzałe sprzęty z dawnych wojen: skrzyżowane kordelasy na ścianach, żeliwne odprzodowe działo Dahlgrena z okresu wojny secesyjnej, pod którym uginała się podłoga, i stary, pochodzący z pancernika,
węglowy szperacz łukowy o średnicy sześćdziesięciu centymetrów podparty za biurkiem. Yamamoto zobaczył odbicie swojej twarzy w zakurzonej szybie reflektora. Zameldował, że wykonał zadanie. Potem, kiedy Szpieg robił notatki, opisał szczegółowo wszystko, co widział w fabryce dział. – Wiele z tego - zakończył - wygląda na zużyte. – Żadna niespodzianka. Przeciążona nadmiarem pracy i niedofinansowana fabryka dział produkowała wszystko, od wind amunicyjnych do wyrzutni torpedowych, by wyposażyć Wielką Białą Flotę wyekspediowaną teraz w morze. Gdy okręty wyruszyły już w rejs, wysyłano pociągami części zamienne, celowniki, iglice, zamki i podstawy dział do San Francisco. Za miesiąc flota miała tam zawinąć po przebyciu czternastu tysięcy mil morskich wokół południowoamerykańskiego przylądka Horn. Potem w Stoczni Marynarki Wojennej Mare Island rozpoczną się przygotowania do przepłynięcia Pacyfiku. – Nie lekceważyłbym ich - odparł ponuro Yamamoto. - Zużyte maszyny można wymienić. – Jeśli ma się odwagę. – Z tego, co widziałem, oni ją mają. I wyobraźnię. Po prostu łapią oddech. Mężczyzna za biurkiem uważał, że Yamamoto Kenta jest opętany - jeśli nie stuknięty - przez swój strach przed amerykańską marynarką wojenną. Słyszał już to gadanie i wiedział, jak zmienić temat. Wystarczyło wygłosić pochwałę pod adresem Japońca. – Nigdy nie wątpiłem w pańską spostrzegawczość. I jestem pod wrażeniem pańskiej dogłębnej znajomości chemii i inżynierii. Za jednym zamachem przeszkadza pan w rozwoju amerykańskiej artylerii i wysyła Kongresowi wiadomość, że marynarka wojenna jest skorumpowana. Obserwował, jak Yamamoto się puszy. Wiedział, że nawet najlepszy agent ma swoją piętę achillesową. W wypadku Japończyka była nią próżność. – Prowadzę tę grę od dawna - zgodził się Yamamoto z fałszywą skromnością. A tak naprawdę, pomyślał mężczyzna za biurkiem, prosty wzór chemiczny detonatora z trijodku azotu można znaleźć w Młodzieżowej Encyklopedii Gier i Sportów. Co nie umniejsza innych zdolności Yamamoto ani jego rozległej wiedzy na temat wojny morskiej.
Zmiękczywszy Japońca, przygotował się do poddania go próbie. – W zeszłym tygodniu na pokładzie „Lusitanii” - powiedział - wpadłem na brytyjskiego attaché. Zna pan ten typ ludzi. Uważa się za „szpiega dżentelmena”. - Miał zdumiewający talent do naśladowania akcentów i bezbłędnie zaczął naśladować wymowę angielskich arystokratów. - „Japończyków”, oznajmił ten Anglik, „cechują wrodzone predyspozycje do szpiegostwa, przebiegłość i samokontrola niespotykane na Zachodzie”. Yamamoto się roześmiał. – To brzmi jak słowa komandora Abbingtona-Westlake’a z Sekcji Zagranicznej Wydziału Wywiadu Morskiego Admiralicji, którego zauważono ubiegłego lata malującego akwarelami zatokę Long Island Sound. Przypadkowo stał tam zakotwiczony najnowszy amerykański okręt podwodny typu Viper. Sądzi pan, że ten gaduła powiedział to jako komplement? – Francuska marynarka wojenna, w której szeregi z takim powodzeniem przeniknął w zeszłym miesiącu, raczej nie nazwałaby go gadułą. Zatrzymał pan pieniądze? – Słucham? – Pieniądze, które miał pan włożyć do biurka Arthura Langnera. Zatrzymał je pan dla siebie? Japoniec zesztywniał. – Oczywiście, że nie. Włożyłem je do jego biurka. – Przeciwnicy Marynarki Wojennej w Kongresie muszą być przekonani, że jej czołowy konstruktor, tak zwany Kanonier, jest winny przyjęcia łapówki. Te pieniądze były niezbędne, żeby skłonić Kongres do zastanowienia się, kto jeszcze może być skorumpowany w Marynarce Wojennej. Zatrzymał je pan? – Nie powinienem być zaskoczony, że zadaje pan takie obraźliwe pytanie lojalnemu wspólnikowi. Mając duszę złodzieja, zakłada pan, że każdy jest złodziejem. – Zatrzymał pan pieniądze? - powtórzył Szpieg. Nawyk trwania w całkowitym bezruchu sprawiał, że jego krępa postać wydawała się niegroźna. – Mówię po raz ostatni, że nie zatrzymałem pieniędzy. Miałby pan większą pewność, gdybym przysiągł na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca?
– Niech pan to zrobi! Yamamoto popatrzył mu w oczy z nieskrywaną nienawiścią. – Przysięgam na pamięć mojego starego przyjaciela, pańskiego ojca. – Chyba panu wierzę. – Pański ojciec był patriotą - odparł zimno Yamamoto. - Pan jest najemnikiem. – A pan jest na mojej liście płac - padła lodowata odpowiedź. - I kiedy przekaże pan swojemu rządowi cenne informacje zdobyte w fabryce dział Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej podczas pracy dla mnie, pański rząd zapłaci panu jeszcze raz. – Nie szpieguję dla pieniędzy, tylko dla Cesarstwa Japonii. – I dla mnie. *** – Poranne niedzielne dzień dobry wszystkim, którzy wolą muzykę od kazań powitał Arthur Langner przyjaciół w fabryce dział. W pogniecionym workowatym garniturze, z potarganą gęstą czupryną, wodząc wokół dociekliwym spojrzeniem błyszczących oczu, czołowy konstruktor Biura Artylerii Okrętowej uśmiechał się szeroko. Jak człowiek, który interesuje się wszystkim, co widzi, i najbardziej lubi dziwne rzeczy. Kanonier był wegetarianinem, zdeklarowanym agnostykiem i wyznawcą teorii podświadomości przedstawionej przez wiedeńskiego neurologa Sigmunda Freuda. Opatentował wynalazek nazwany przez siebie elektryczną próżniową maszyną czyszczącą. Wymyślił go, zaprzęgając do tego swoją płodną wyobraźnię w głębokim przekonaniu, że naukowo skonstruowane sprzęty gospodarstwa domowego mogą uwolnić kobiety od sprzątania. Uważał też, że kobiety powinny mieć prawo do głosowania i pracy poza domem, a nawet do stosowania antykoncepcji. Krążyły plotki, że pierwsza skorzystałaby z tego jego piękna córka, która obracała się w kręgach waszyngtońskiej i nowojorskiej socjety. – Oszołom - poskarżył się komendant stoczni.
Ale szef Biura Artylerii Okrętowej po obejrzeniu testu strzeleckiego najnowszego trzystupięciomilimetrowego działa Langnera na Atlantyckim Poligonie Morskim Sandy Hook odparł: – Dzięki Bogu, że pracuje dla nas, a nie dla nieprzyjaciela. Niedzielni muzycy kameralni, rozwydrzona zbieranina pracowników fabryki dział, roześmiali się z uznaniem, kiedy Langner zażartował. – Żeby uspokoić wszystkich podsłuchujących świętoszków, że nie jesteśmy zupełnymi poganami, zacznijmy od Cudownej bożej łaski. W tonacji G. Usiadł przy swoim fortepianie. – Czy może być najpierw A? - zapytał wiolonczelista, specjalista od bojowych głowic przeciwpancernych. Langner postukał lekko w środkowe A, żeby muzycy mogli dostroić instrumenty do tej nuty. Przewrócił oczami z udawanym zniecierpliwieniem, gdy bawili się kołkami strojącymi. – Wymyślacie, panowie, jedną z tych nowych skal atonalnych? – Jeszcze raz A, gdybyś był tak uprzejmy, Arthurze. Trochę głośniej, dobrze? Langner postukał mocniej w środkowe A, potem znowu. W końcu muzycy byli zadowoleni. Wiolonczelista zaczął grać Cudowną bożą laskę. Przy dziesiątym takcie skrzypkowie - spec od napędu torped i krzepki monter instalacji parowych - podjęli fragment „kiedyś byłem zgubiony”. Przeszli przez to i zaczęli powtarzać. Langner uniósł swoje duże dłonie nad klawisze, nacisnął prawy pedał i zawtórował do „nieszczęśnika jak ja” na strunie G. W środku fortepianu pasta Yamamoto Kenty z trijodku azotu stwardniała na lotną suchą skorupę. Kiedy Langner uderzył w klawisze, filcowe młotki opadły na struny G, B i D, powodując ich wibracje. Na górze i dole skali sześć oktaw więcej na strunach G, B i D zawibrowało współczująco i wstrząsnęło tri jodkiem azotu. Substancja eksplodowała z ostrym trzaskiem, fioletowy obłok wydostał się z pudła i zdetonował kordyt w woreczku. Wybuch rozerwał fortepian na tysiąc odłamków drewna, metalu i kości słoniowej, które posiekały głowę i pierś Langnera i zabiły go na miejscu.
Rozdział 2 W 1908 roku Agencja Detektywistyczna Van Dorna utrzymywała placówki we wszystkich ważniejszych miastach amerykańskich, a jej biura odzwierciedlały charakter lokalizacji. Kwatera główna w Chicago zajmowała apartament w okazałym Palmer House. Natomiast w zakurzonym Ogden w Utah, węźle kolejowym, wystarczył wynajęty pokój ozdobiony listami gończymi. Nowojorska siedziba mieściła się w urządzonym z przepychem hotelu Knickerbocker na Czterdziestej Drugiej ulicy. A w Waszyngtonie, w wygodnym pobliżu Departamentu Sprawiedliwości - głównego zleceniodawcy - detektywi Van Dorna operowali z pierwszego piętra najlepszego w stołecznym mieście nowego hotelu Willard na Pennsylvania Avenue, dwie przecznice od Białego Domu. Sam Joseph Van Dorn miał tam gabinet, wyłożony orzechową boazerią pokój z najnowocześniejszymi urządzeniami, za pomocą których kierował firmą i filiami na całym kontynencie. Oprócz prywatnego telegrafu agencji, były tam trzy telefony lichtarzowe do rozmów międzymiastowych nawet z położonym daleko na zachodzie Chicago, dyktafon DeVeau, dalekopis i elektryczny interkom Kellogg. Judasz umożliwiał wzrokową ocenę klientów i informatorów w recepcji. Narożne okna wychodziły na frontowe i boczne wejścia do budynku. Przez te okna, tydzień po tragicznej śmierci Arthura Langnera w fabryce dział okrętowych, Van Dorn przyglądał się z niepokojem, jak dwie kobiety wysiadają z tramwaju, przecinają szybko zatłoczony chodnik i znikają w hotelu. Zadźwięczał interkom. – Przyszła panna Langner - zameldował detektyw hotelowy, pracownik Van Dorna. – Widziałem. - Van Dorn nie cieszył się na tę wizytę. Założyciel agencji detektywistycznej był zwalistym łysym mężczyzną po czterdziestce. Miał orli nos, rude bokobrody i przyjazny sposób bycia prawnika lub biznesmena, który wcześnie zrobił majątek i cieszy się z tego. Opadające powieki ukrywały nieprzeciętną inteligencję błyszczącą w oczach. W krajowych więzieniach siedziało wielu przestępców, którzy zostali wystrychnięci przez
niego na dudka i pozwolili mu zbliżyć się do siebie na tyle, że zatrzasnął kajdanki na ich nadgarstkach. Na dole dwie kobiety przykuwały uwagę mężczyzn, gdy szły przez pełny marmurów i złoceń hol Willarda. Młodsza z nich, drobna ruda osiemnasto- lub dziewiętnastolatka, była modnie ubrana i miała żywe błyszczące oczy. Towarzyszyła jej wysoka piękność o kruczoczarnych włosach, ponura w ciemnym żałobnym stroju, kapeluszu przybranym piórami czarnej rybitwy i woalce. Ruda trzymała ją za łokieć jakby dla dodania jej odwagi. Ale po przejściu przez hol Dorothy Langner przejęła inicjatywę i kazała towarzyszce usiąść na pluszowej kanapie u stóp schodów. – Na pewno nie chcesz, żebym poszła z tobą? – Na pewno, dziękuję ci, Katherine. Dalej poradzę sobie sama. Dorothy Langner zebrała długie spódnice i weszła po schodach. Katherine Dee wyciągnęła szyję i zobaczyła, jak Dorothy przystaje na podeście, unosi woalkę i przyciska czoło do chłodnego lśniącego marmurowego filara. Potem się wyprostowała, wzięła w garść, pomaszerowała korytarzem do Agencji Detektywistycznej Van Dorna i zniknęła Katherine z widoku. Joseph Van Dorn rzucił okiem przez wizjer. Jego recepcjonista był opanowanym człowiekiem - inaczej nie pełniłby tej funkcji - ale wyglądał jak rażony piorunem, gdy piękność wręczała mu wizytówkę. Detektyw pomyślał posępnie, że Dzika Banda mogłaby wtargnąć do środka i wynieść meble, a facet by tego nie zauważył. – Dorothy Langner - przedstawiła się silnym, melodyjnym głosem. - Jestem umówiona z panem Josephem Van Dornem. Van Dorn wypadł z gabinetu i przywitał ją z troską. – Panno Langner - powiedział z leciutkim irlandzkim zaśpiewem, który łagodził twardszy chicagowski akcent. - Czy mogę złożyć wyrazy mojego najgłębszego współczucia? – Dziękuję, panie Van Dorn. Doceniam, że znalazł pan dla mnie czas. Wprowadził ją do swojego sanktuarium. Dorothy Langner odmówiła herbaty, nie chciała też wody. Przeszła od razu do rzeczy. – Marynarka wojenna rozgłasza, że mój ojciec popełnił samobójstwo. Chcę wynająć pańską agencję detektywistyczną do oczyszczenia jego imienia.
Van Dorn przygotował się najlepiej jak mógł do tego trudnego spotkania. Były powody, by wątpić w zdrowie psychiczne jej ojca. Ale jego przyszła żona znała Dorothy ze Smith College, więc był zobowiązany wysłuchać biedną kobietę. – Jestem oczywiście do pani usług, ale... – Marynarka wojenna twierdzi, że wywołał eksplozję, która go zabiła, ale nie chcą mi zdradzić, skąd to wiedzą. – Nie wyciągałbym z tego zbyt daleko idących wniosków - odrzekł Van Dorn. - Marynarka wojenna ma zwyczaj być tajemnicza. Jestem zaskoczony tym, co się stało, bo z reguły pilnują swoich. – Mój ojciec celowo zorganizował fabrykę dział bardziej na wzór cywilny niż wojskowy - odparła Dorothy Langner. - To coś w rodzaju firmy. – A jednak - zaryzykował ostrożnie Van Dorn - o ile się orientuję, cywilne fabryki przejęły ostatnio wiele jej obowiązków. – Ależ skąd! Być może produkcję cztero- i sześciocalówek. Ale nie dział do drednotów. – Jestem ciekaw, czy ta zmiana niepokoiła pani ojca. – Był przyzwyczajony do podobnych sytuacji - odpowiedziała oschle i dodała z lekkim uśmiechem: - Ująłby to tak: „Proce i strzały moich niepowodzeń są holownikami i linami Kongresu i lokalnych interesów”. Miał poczucie humoru, panie Van Dorn. Potrafił się śmiać. Tacy ludzie nie odbierają sobie życia. – Oczywiście - zgodził się ponuro Van Dorn. Kellogg znów zadźwięczał. Uratowany przez Bella, pomyślał Van Dorn. Podszedł do ściany, gdzie był zamontowany aparat, podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. – Niech wejdzie. Odwrócił się do Dorothy Langner. – Poprosiłem lsaaca Bella, mojego najlepszego człowieka, żeby zostawił ważną sprawę napadów na banki i zbadał okoliczności śmierci pani ojca. Właśnie przyszedł zdać raport. Drzwi się otworzyły. Mężczyzna w białym garniturze wszedł do pokoju Wykonywał oszczędne ruchy, zaskakujące u tak wysokiego człowieka. Mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, był szczupły - ważył nie więcej niż osiemdziesiąt kilogramów - i wyglądał na jakieś trzydzieści lat. Miał złociste
wąsy i starannie ostrzyżone gęste blond włosy. Jego zdrowa cera wskazywała, że często przebywa na świeżym powietrzu, nie unikając słońca i wiatru. Duże ręce trzymał nieruchomo wzdłuż boków. Miał długie, bardzo zadbane palce, choć obserwator uważniejszy niż pogrążona w smutku Dorothy Langner mógłby dostrzec, że knykcie jego prawej ręki są zaczerwienione i spuchnięte. – Panno Langner, przedstawiam pani mojego głównego śledczego Isaaca Bella. Isaac Bell obrzucił młodą piękną kobietę szybkim taksującym spojrzeniem. Około dwudziestu pięciu lat, ocenił jej wiek. Inteligentna i opanowana. Przygnębiona, a jednak niezwykle atrakcyjna. Odwróciła się do niego błagalnie. Ostre spojrzenie niebieskich oczu Bella natychmiast złagodniało. Tęczówki przybrały fioletowy odcień, wyraz dociekliwości przesłoniła delikatność. Z szacunkiem zdjął kapelusz z szerokim rondem. – Bardzo mi przykro z powodu pani straty, panno Langner. - Starł kroplę krwi z ręki białą chusteczką tak zgrabnym, że prawie niewidocznym ruchem. – Panie Bell - zapytała - czy dowiedział się pan czegoś, co oczyści imię mojego ojca? Bel! odpowiedział głosem pełnym współczucia Był uprzejmy, ale bezpośredni. – Proszę mi wybaczyć, ale potwierdziłem, że pani ojciec istotnie pobrał pewną ilość jodu z magazynu laboratorium. – Był inżynierem - odparowała. - Naukowcem. Co dzień pobierał chemikalia z laboratorium. – Sproszkowany jod stanowił podstawowy składnik materiału wybuchowego, który zdetonował ładunek bezdymnego prochu w jego fortepianie. Drugim była woda amoniakalna. Sprzątacz zauważył brak butelki w schowku ze środkami czyszczącymi. – Każdy mógł ją wziąć. – Tak, oczywiście. Ale są ślady wskazujące, że zmieszał chemikalia w swojej łazience. Plamy na ręczniku, lotny proszek na jego szczoteczce do zębów, pozostałości w jego miseczce do golenia.
– Skąd pan wie to wszystko? - spytała, powstrzymując łzy. - Marynarka wojenna nie dopuściła mnie w pobliże jego biura. Odprawili mojego adwokata. Nawet policji zakazali wstępu do fabryki dział. – Ja się tam dostałem - odparł Bell. Sekretarz w kamizelce, muszce i zarękawkach, z samopowtarzalny coltem w kaburze pod pachą, wszedł szybko do gabinetu. – Przepraszam, panie Van Dorn. Dzwoni komendant Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Dostał szału. – Każ telefonistce przełączyć rozmowę na ten aparat. Przepraszam, panno Langner... Tu Van Dorn. Dzień dobry, komendancie Dillon. Jak się pan miewa? Co pan powie? Van Dorn słuchał i uśmiechał się uspokajająco do panny Langner. – No cóż, proszę mi wybaczyć, ale tak ogólny rysopis pasuje do połowy wysokich mężczyzn w Waszyngtonie... Nawet do pewnego dżentelmena, który akurat jest teraz u mnie. Ale zapewniam pana, że nie wygląda on tak, jakby się bil na pięści z marines. Chyba że w Korpusie nie służą teraz takie wielkie chłopy jak za moich czasów. Isaac Bell włożył rękę do kieszeni. Kiedy Joseph Van Dorn udzielił rozmówcy następnej odpowiedzi, zrobił to z dobrodusznym chichotem, choć gdyby komendant zobaczył chłód w jego oczach, pewnie wycofałby się pospiesznie. – Nie, panie komendancie. Nie przedstawię mojego pracownika do konfrontacji na podstawie twierdzenia pańskich strażników, że złapali prywatnego detektywa na gorącym uczynku. To oczywiste, że człowiek w moim biurze nie został złapany, skoro stoi przede mną... Powtórzę pańską skargę sekretarzowi marynarki wojennej, kiedy będę jadł z nim jutro lunch w Cosmos Club. Proszę przekazać wyrazy mojego najgłębszego szacunku pani Dillon. Van Dorn odwiesił słuchawkę. – Podobno jakiś wysoki wąsaty blondyn znokautował strażników w stoczni marynarki wojennej, którzy usiłowali go zatrzymać. Bell wyszczerzył równe białe zęby. – Wyobrażam sobie, że spokojnie by się poddał, gdyby nie próbowali go pobić. - Odwrócił się z powrotem do Dorothy Langner z łagodnym wyrazem twarzy. - A teraz, panno Langner, muszę pani coś pokazać.
Wyjął świeżo wywołane, jeszcze wilgotne zdjęcie. Było powiększeniem pożegnalnego listu Langnera. Sfotografował kartkę aparatem Kodak Folding Pocket 3A, który dostał od swojej narzeczonej, reżyserki filmowej. Zasłonił dłonią większość zdjęcia, żeby oszczędzić pannie Langner widoku obłąkańczych bredni. – Czy to jest charakter pisma pani ojca? Zawahała się, przyjrzała bliżej i niechętnie przytaknęła. – Wygląda jak jego. Bell obserwował ją uważnie. – Wydaje się pani niepewna. – To po prostu wygląda trochę... Sama nie wiem! Tak, to jego pismo. – Rozumiem, że pani ojciec pracował w wielkim napięciu, żeby przyspieszyć produkcję. Koledzy, którzy bardzo go podziwiali, przyznają, że żył w dużym stresie, być może przekraczającym jego wytrzymałość. – Bzdura! - wypaliła. - Mój ojciec nie odlewał dzwonów kościelnych. Kierował fabryką dział. To on wywierał presję na innych. I gdyby miał dosyć tego wszystkiego, powiedziałby mi. Byliśmy bardzo zżyci ze sobą od śmierci mojej matki. – Ale tragedia samobójstwa - wtrącił się Van Dorn - polega na tym, że ofiara nie widzi innego wyjścia z sytuacji nie do zniesienia. To najsamotniejsza śmierć. – On by się nie zabił w ten sposób. – Dlaczego? - zapytał Beli. Dorothy Langner nie odpowiedziała od razu, zauważywszy mimo smutku, że wysoki detektyw jest niezwykle przystojny, elegancki i jednocześnie silny. Takich cech szukała u mężczyzn, ale rzadko je znajdowała. – To ja kupiłam mu tamten fortepian, żeby znów mógł grać. Dla odprężenia. Za bardzo mnie kochał, żeby użyć mojego prezentu jako narzędzia własnej śmierci. - Isaac Bell przyglądał się jej zniewalającym niebieskim oczom, kiedy mówiła dalej. - Ojciec był zbyt szczęśliwy w swojej pracy, żeby odebrać sobie życie. Dwadzieścia lat temu zaczął od kopiowania czterocalowych brytyjskich dział. Dziś jego fabryka produkuje najlepsze dwunastki na świecie. Niech pan sobie wyobrazi naukę budowy dział okrętowych strzelających celnie na odległość osiemnastu tysięcy metrów. Dziesięciu mil morskich, panie Bell!
Bell nastawił ucha, by złowić ewentualną zmianę tonu, która mogłaby wyrażać wątpliwość. Szukał na jej twarzy oznak niepewności w wygłaszanym przez nią z przejęciem opisie pracy nieboszczyka. – Im większe działo, tym gwałtowniejszą siłę musi okiełznać. Nie ma miejsca na błąd. Trzeba przewiercić rurę prosto jak promień światła. Jej średnica nie może się różnić nawet o tysięczną część centymetra. Gwintowanie wymaga mistrzostwa Michała Anioła, zaciskanie otuliny zegarmistrzowskiej precyzji. Mój ojciec kochał swoje działa. Wszyscy wielcy budowniczowie drednotów uwielbiają swoją pracę. Tak wybitny specjalista od napędu parowego jak Alasdair MacDonald kocha swoje turbiny. Ronie Wheeler, który pracuje w Newport, kocha swoje torpedy. Farley Kent swoje zapewniające coraz większą szybkość kadłuby. To radość poświęcać się konstruowaniu tego wszystkiego, panie Bell. Tacy ludzie nie popełniają samobójstw. Joseph Van Dorn znów się wtrącił. – Mogę panią zapewnić, że śledztwo Isaaca Bella było tak dokładne jak... – Ale - przerwał mu Bell. - Co, jeśli panna Langner ma rację? Szef spojrzał na niego, zaskoczony. – Za pozwoleniem pana Van Dorna będę nadal badał tę sprawę. Na pięknej twarzy Dorothy Langner pojawił się wyraz nadziei. Odwróciła się do założyciela agencji detektywistycznej. Van Dorn rozłożył szeroko ręce. – Oczywiście. Pan Bell zaraz się tym zajmie z pełnym wsparciem agencji. Jej podziękowanie zabrzmiało bardziej jak wyzwanie. – Tylko o to mogę prosić, panie Bell... panie Van Dorn. O kompetentną ocenę wszystkich faktów. - Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz jak promień słońca, wskazując, jaką beztroską i pełną życia kobietą była przed tragedią. - Zdaje się, że przynajmniej tego mogę oczekiwać od agencji detektywistycznej, której mottem jest: „Nigdy się nie poddajemy. Nigdy!” Bell odwzajemnił uśmiech. – Najwyraźniej pani też nas sprawdziła. Van Dom odprowadził ją do recepcji, powtarzając kondolencje. Isaac Bell podszedł do okna z widokiem na Pennsylvania Avenue. Patrzył, jak Dorothy Langner wyłania się z hotelu w towarzystwie szczupłej rudej dziewczyny, którą widział wcześniej w holu. U boku każdej innej kobiety tę rudowłosą uznano by za piękność, ale przy córce Kanoniera była tylko ładna.
Van Dorn wrócił. – Co wpłynęło na zmianę twojego zdania, Isaac? Jej miłość do ojca? – Nie. Jej miłość do jego pracy. Przyglądał się, jak dwie kobiety biegną na przystanek, gdzie zatrzymał się tramwaj. Zebrały długie spódnice i wsiadły. Dorothy Langner nie obejrzała się za siebie. Ruda zerknęła w górę na okna gabinetu Van Dorna, jakby wiedziała, gdzie spojrzeć. Van Dorn oglądał uważnie zdjęcie. – Nigdy nie widziałem takiego wyraźnego obrazu z kliszy. Jest prawie taki ostry jak na płycie fotograficznej. – Marion dała mi Kodaka 3A. Mieści się w kieszeni mojego płaszcza. Powinieneś je włączyć do standardowego wyposażenia. – Nie po siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę - sprzeciwił się skąpy Van Dorn. - Mogą używać aparatów Brownie za dolca. O czym myślisz, Isaac? Wyglądasz na strapionego. – Obawiam się, że będziesz musiał zlecić chłopcom z księgowości zbadanie spraw finansowych jej ojca. – O co chodzi? – Znaleziono plik banknotów w jego biurku. Wystarczająco gruby, żeby udusić krowę. – Łapówka?! - wybuchnął Van Dorn. - Łapówka? Nic dziwnego, że marynarka wojenna nie odkrywa kart. Langner był pracownikiem rządowym upoważnionym do wyboru dostawcy stali. - Pokręcił głową z niesmakiem. Kongres nie zapomniał wrzawy sprzed trzech lat, kiedy trust stalowy ustalił ceny płyt pancerzy. To tłumaczy, dlaczego córka musiała kupić fortepian, żeby odprężyć tatusia. – Wygląda na to - przyznał Isaac Bell - że zdolny człowiek zrobił coś głupiego, nie mógł znieść myśli, że go złapią, i odebrał sobie życie. – Jestem zaskoczony, że zgodziłeś się nadal prowadzić to śledztwo. – To gorąca młoda dama. Van Dorn popatrzył na niego dziwnie. – Jesteś zaręczony, Isaac.
Isaac Bell spojrzał na szefa z prostodusznym uśmiechem. Jak na człowieka na tyle obytego w świecie, na ile musiał być, żeby łapać przestępców, Joe Van Dorn był niezwykle pruderyjny. – To, że jestem zakochany w Marion Morgan, nie czyni mnie ślepym na piękno. Ani odpornym na uczucia. Niemniej jednak chodzi mi o to, że szalenie atrakcyjna panna Langner bezgranicznie wierzy w swojego ojca. – Większość matek - zauważył uszczypliwie Van Dorn - i wszystkie córki wyrażają niedowierzanie, kiedy ich synowie lub ojcowie są zamieszani w przestępstwo. – Coś w tej próbce jego pisma dziwnie ją uderzyło. – Jak znalazłeś ten list pożegnalny? – Marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować. Więc zostawili na miejscu wszystko z wyjątkiem zwłok i zamknęli drzwi na kłódkę, żeby gliny nie weszły. – Jak się tam dostałeś? – To był stary polhem. Van Dorn skinął głową. Bell umiał forsować zamki. – Nie jestem zaskoczony, że marynarka wojenna nie miała pojęcia, jak postępować. Wyobrażam sobie, że wręcz sparaliżował ich strach. Mogą mieć po swojej stronie prezydenta Roosevelta zdecydowanego zbudować czterdzieści osiem nowych pancerników, ale duża część Kongresu spiskuje, żeby ich ograniczyć. – Niechętnie zostawię Johna Scully’ego na lodzie - stwierdził Bell. - Ale czy możesz mnie zwolnić z zajmowania się sprawą braci Frye na czas, kiedy będę badał tę? – Detektyw Scully lubi pracować sam - warknął Van Dorn. - Jest zbyt niezależny jak na mój gust. – A jednak to śledczy z darem jasnowidzenia - wstawił się za kolegą Bell. Scully, znany z niechęci do regularnego składania meldunków, tropił trzech brutalnych rabusiów bankowych na granicy Ohio i Pensylwanii. Słynęli z tego, że zostawiali napisane krwią ofiar groźby: „Drżyjcie przed braćmi Frye”. Pierwszy bank obrobili rok temu w New Jersey, uciekli na zachód, obrabowali kilka następnych i przyczaili się na zimę. Teraz grasowali na wschód od Illinois, gdzie dokonywali krwawych napadów na banki w małych miastach. Równie
nowocześni co bezwzględni, przekraczali granice stanów kradzionymi samochodami, zostawiając lokalnych szeryfów w tyle i okrywając ich tumanami kurzu. – Nadal będziesz kierował sprawą braci Frye - oznajmił stanowczo Van Dorn. - Dopóki Kongres nie zacznie finansować jakiegoś narodowego biura śledczego, Departament Sprawiedliwości dalej będzie nam dobrze płacił za łapanie przestępców, którzy przekraczają granice stanów. I nie zamierzam dopuścić, żeby taki indywidualista jak Scully rozczarował urzędasów. – Jak sobie życzysz - odrzekł sztywno Bell. - Ale obiecałeś pannie Langner pełne wsparcie agencji. – W porządku! Przydzielę Scully’emu paru ludzi. Na krótko. Ale ty nadal kierujesz sprawą. Zresztą potwierdzenie autentyczności pożegnalnego listu Langnera nie powinno ci zająć dużo czasu. – Czy twój znajomy sekretarz marynarki wojennej będzie mógł mi dać przepustkę do stoczni? Chciałbym pogadać z marines. Szef się uśmiechnął. – Po co? Rewanż? Bell wyszczerzył zęby, ale szybko spoważniał. – Jeśli pan Langner nie popełnił samobójstwa, to ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby go zabić i oczernić. Marines pilnują bram stoczni marynarki wojennej. Musieli widzieć, jak ktoś ją opuszcza noc wcześniej.
Rozdział 3 Więcej wapienia! - zawołał Chad Gordon. Patrząc chciwie, jak strumień roztopionego żelaza ścieka niczym ciekły ogień z otworu spustowego do kadzi, metalurg z Biura Artylerii Okrętowej mruknął triumfalnie: - Kadłub Czterdzieści Cztery, proszę bardzo! „Sam brezent i żadnego kadłuba” - w taki sposób krytykowano regularnie Chada Gordona za to, że stale przeprowadzał ryzykowne eksperymenty z roztopionym metalem o temperaturze tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza, czego nie robiłby żaden człowiek przy zdrowych zmysłach.
Ale nikt nie przeczył, że ten błyskotliwy mężczyzna zasługuje na własny wielki piec w odległym kącie stalowni w Bethlehem w Pensylwanii, gdzie przez osiemnaście godzin na dobę próbował stworzyć niskowęglową surówkę do produkcji odpornego na torpedy pancerza. Firma musiała mu przydzielić dwie oddzielne ekipy robotników, gdyż nawet dotknięci biedą imigranci przyzwyczajeni do harówki nie wytrzymywali tempa jego pracy. W ten śnieżny marcowy wieczór jego druga zmiana składała się z amerykańskiego brygadzisty Boba Halla i grona ludzi, które Hall uważał za zwykłą grupę cudzoziemców - czterech Węgrów i ponurego Niemca zastępującego brakującego Węgra. O ile Bob Hall mógł zrozumieć ich paplaninę, nieobecny kumpel wpadł do studni albo został przejechany przez lokomotywę, do wyboru. Niemiec miał na imię Hans. Twierdził, że pracował w Krupp Werke w Zagłębiu Ruhry. To wystarczyło brygadziście Hallowi. Hans był silny, wydawał się znać na rzeczy i rozumiał po angielsku więcej niż wszyscy czterej Węgrzy razem wzięci. Poza tym, pana Gordona nie obchodziło, skąd pochodzi Niemiec - nawet jeśli przybył prosto z piekła - dopóki ciężko pracował. Siedem godzin po rozpoczęciu zmiany blisko szczytu pieca powstał zwis z częściowo stwardniałego metalu. Groziło to zablokowaniem przewodu kominowego, przez który wydostawały się spaliny. Hall chciał go usunąć, zanim się powiększy, ale Chad Gordon posłał brygadzistę do diabła. – Powiedziałem, więcej wapienia. Niemiec czekał na taką okazję. Wspiął się szybko po drabinach na szczyt pieca, gdzie z boku stały taczki ze świeżym ładunkiem. W każdej było pięćdziesiąt pięć kilogramów rudy żelaza lub koksu albo wapienia dolomitowego o niezwykle dużej zawartości magnezji - w której ambitny Chad Gordon pokładał wielkie nadzieje, że wzmocni uzyskany metal. Niemiec chwycił taczkę z wapieniem i dotoczył ją do wylotu pieca. – Zaczekaj na wrzenie! - ryknął brygadzista z dołu od podstawy pieca, gdzie roztopione nieczystości wypadały z otworu spustowego żużla. Roztopione żelazo i żużel na dnie pieca huczały w temperaturze tysiąca sześciuset pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Ale ruda i koks na szczycie ledwo osiągnęły trzysta siedemdziesiąt.
Hans wydawał się go nie słyszeć. Zrzucił wapień do pieca i szybko zszedł po drabinach. – Zwariowałeś?! - krzyknął brygadzista. - To nie było wystarczająco gorące! Zablokowałeś przewód kominowy! Hans przepchnął się obok niego. – Nie przejmuj się zwisem - zawołał Chad Gordon, nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć w górę. - Spadnie. Brygadzista wiedział swoje. Zwis zatrzymywał wybuchowe gazy w środku pieca. Hans pogorszył sytuację. I to bardzo. – Wejdźcie na górę i oczyśćcie przewód kominowy! - krzyknął do Węgrów. Węgrzy się zawahali. Nawet jeśli słabo znali angielski, zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stwarzało gromadzenie się palnych gazów powyżej leja zasypowego. Zaciśnięta pięść i gniewne gesty Halla w kierunku drabiny sprawiły, że wdrapali się na szczyt pieca z drągami i kilofami. Ale gdy tylko zaczęli rozbijać zwis, spadł sam w jednym kawałku. Tak jak przewidział Gordon. Tyle że wapień zrzucony z taczki na chłodną powierzchnię też zablokował przewód kominowy. A kiedy zwis spadł, nagły strumień powietrza z zewnątrz do pieca w połączeniu z gorącem poniżej spowodowały zapłon uwięzionych spalin. Gazy eksplodowały z hukiem. Wybuch uniósł dach budynku i posłał go na konwertor Bessemera pięćdziesiąt metrów dalej. Podmuch zerwał Węgrom buty i ubrania. Ich ciała stanęły w płomieniach. Tony płonących szczątków spłynęły w dół boków pieca. Niczym ognisty wodospad, zalały brygadzistę i Chada Gordona. Niemiec uciekał, krztusząc się od odoru pieczonego mięsa. Oczy miał wytrzeszczone ze zgrozy. Zrozumiał, co zrobił. Bał się, że wrzący metal dosięgnie również jego. Nikt nie zwracał uwagi na jednego biegnącego mężczyznę, bo nagle wszyscy w ogromnej hucie gdzieś biegli. Robotnicy zostawili inne wielkie piece i pędzili na miejsce wypadku z platformami i wózkami jako prowizorycznymi ambulansami do transportu rannych. Nawet oprychy zatrudnione przez firmę do pilnowania wrót ignorowały Hansa, bo gapiły się na zamieszanie. Niemiec obejrzał się za siebie. Płomienie strzelały pod nocne niebo. Budynki wokół strefy wybuchu były zniszczone. Ściany się zawaliły, dachy pospadały na ziemię i wszędzie widział ogień. Zaklął głośno, zdumiony rozmiarem szkód, które spowodował.
*** Następnego ranka, przebrany z roboczego stroju w czarny garnitur i wyczerpany po bezsennej nocy wypełnionej rozmyślaniami o tym, ilu ludzi zginęło, Hans wysiadł z pociągu na waszyngtońskim dworcu kolejowym National Mail Station. Przesunął wzrokiem po stoiskach z gazetami w poszukiwaniu nagłówków informujących o wypadku. Nie zauważył żadnych. Praca w stalowniach była niebezpieczna. Robotnicy ginęli codziennie. Tylko lokalna prasa w hutniczych miastach drukowała nazwiska ofiar. Zresztą często były to jedynie nazwiska brygadzistów. Hans dopłynął promem do Alexandrii w Wirginii i poszedł szybko wzdłuż wody w kierunku magazynów. Szpieg, który wysłał go do stalowni, czekał w swojej dziwnej kryjówce wśród przestarzałej broni. Wysłuchał uważnie raportu Hansa. Zadał dociekliwe pytania o używane przez Chada Gordona domieszki do żelaza. Zorientowany w temacie i wnikliwy, wyciągnął z Hansa szczegóły, które Niemiec ledwo dostrzegł. Szpieg nie szczędził Hansowi pochwał i zapłacił mu w gotówce tyle, ile obiecał. – To nie dla pieniędzy - powiedział Niemiec, wpychając je do kieszeni. – Oczywiście, że nie. – To dlatego, że jak wybuchnie wojna, Amerykanie staną po stronie Brytyjczyków. – Nie ulega wątpliwości. Demokracje gardzą Niemcami. – Ale ja nie lubię zabijania - zaprotestował Hans. Spojrzał ponuro w soczewkę szperacza ze starego pancernika za biurkiem Szpiega i zobaczył odbicie swojej twarzy. Przypominało gnijącą czaszkę. Szpieg zaskoczył go, gdy odpowiedział po niemiecku z północnym akcentem. Hans przypuszczał, że ten mężczyzna jest Amerykaninem, bo doskonale znał angielski. Tymczasem mówił jak rodak. – Nie miałeś wyboru, mein Freund. Pancerze Chada Gordona dałyby flocie wroga nieuczciwą przewagę. Amerykanie będą wkrótce wodować drednoty. Chciałbyś, żeby ich pancerniki zatapiały niemieckie okręty? Zabijały niemieckich marynarzy? Ostrzeliwały niemieckie porty?
– Ma pan rację, mein Herr - odrzekł Hans. - Oczywiście. Szpieg się uśmiechał, jakby rozumiał skrupuły Hansa. Ale w duchu się śmiał. Niech Bóg błogosławi prostych Niemców, pomyślał. Bez względu na to, jaki potężny jest ich przemysł, jaka silna jest ich armia, jaka nowoczesna jest ich marynarka wojenna i jak głośno ich Kaiser się przechwala: Mein Feld ist die Welt, oni zawsze się boją, że są słabi. Ciągły strach, że zajmują drugą pozycję, czyni ich łatwymi do kierowania. Pańskie pole to świat, Herr Kaiser? Akurat. Pańskie pole jest pełne owiec.
Rozdział 4 To był Chińczyk - powiedział starszy szeregowy marines nazwiskiem Black, wypuszczając dym z cygara za dwa dolary. – Jeśli wierzyć patrolowi dziadków - zastrzegł szeregowiec Little. – On ma na myśli nocnych strażników. Isaac Bell dał znak, że wie, o kogo chodzi. „Patrolami dziadków” nazywano emerytów zatrudnionych w charakterze nocnych strażników, którzy pilnowali terenu stoczni marynarki wojennej wewnątrz, podczas gdy marines pełnili warty przy bramach. On i młodzi krzepcy żołnierze piechoty morskiej siedzieli przy okrągłym stoliku w O’Leary’s Saloon na E Street. Wspaniałomyślnie pożartowali z ich poprzedniego spotkania, okazali Bellowi niechętny szacunek z powodu jego umiejętności walki i wybaczyli mu podbite oczy i obluzowane zęby już po pierwszej kolejce drinków. Za namową Bella wsunęli lunch złożony ze steków, ziemniaków i szarlotki. Teraz, ze szklankami whisky pod ręką i dymiącymi hawanami Bella, byli rozmowni. Dowiedział się od nich, że komendant zażądał listy wszystkich, którzy przekroczyli bramy w noc poprzedzającą śmierć Arthura Langnera. Żadne nazwisko nie wzbudziło podejrzeń. Bell zamierzał nakłonić Joego Van Dorna, żeby wycyganił tę listę i rzucił na nią okiem dla potwierdzenia oceny komendanta. Nocny strażnik zameldował o intruzie. Meldunek nawet nie dotarł do komendanta, tylko zakończył drogę służbową u sierżanta wartowników, który uznał go za bzdurę.
– Jeśli patrol dziadków się nie myli, to po co waszym zdaniem jakiś Chińczyk mógłby się włamać do stoczni? - zapytał Bell. – Żeby coś ukraść. – Albo na dziewczyny. – Jakie dziewczyny? – Córki oficerów. Te, co mieszkają w stoczni. Szeregowiec Little rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie słucha. Jedyny klient w zasięgu głosu leżał skulony na posypanej trocinami podłodze i chrapał. – Komendant ma dwie ślicznotki, które chętnie poznałbym bliżej. Bell stłumił uśmiech. – Rozumiem. Sugestia, że kochliwy Chińczyk przeniknął do bazy amerykańskiej marynarki wojennej - pokonując trzymetrowy mur ogradzający teren pilnowany przez nocnych strażników w środku i wartowników przy bramach, tylko po to, żeby spotkać się z córkami komendanta - nie wydawała się trafiona. Ani nie posuwała śledztwa we właściwym kierunku. Ale, przypomniał sobie Bell, choć detektyw zawsze musi być sceptyczny, mądry sceptyk nie wyklucza żadnej możliwości bez jej wcześniejszego rozważenia. – Który z nocnych strażników zameldował o zdarzeniu? - zapytał. – Nie nam. Sierżantowi. – Nazywa się Eddison - poinformował Black. – Duży John Eddison - dodał Little. – Ile ma lat? – Wygląda na sto. – Wielki chłop. Prawie taki wysoki jak pan, panie Bell. – Gdzie go znajdę? – Jest taki dom z umeblowanymi pokojami do wynajęcia, gdzie mieszkają stare wilki morskie. Bell zlokalizował wspomniany dom na F Street po krótkim spacerze ze stoczni marynarki wojennej. Na ganku od frontu stało pełno bujanych foteli, wolnych w to zimne popołudnie. Wszedł i przedstawił się gospodyni, która
nakrywała długi stół do kolacji. Miała wyraźny południowy akcent i wciąż ładną twarz mimo zmarszczek po latach ciężkiej pracy. – Pan Eddison? - zapytała. - To porządny starszy człowiek. Nie sprawia żadnych kłopotów jak część jego kolegów, których mogłabym wymienić po nazwisku. – Zastałem go? – Pan Eddison sypia do późna, jako że pracuje w nocy. – Pozwoli pani, że zaczekam? - spytał Bell z uśmiechem, w którym błysnęły jego równe zęby i rozświetliły się niebieskie oczy. Gospodyni odgarnęła kosmyk siwych włosów z policzka i odwzajemniła uśmiech. – Przyniosę panu filiżankę kawy. – Proszę nie robić sobie kłopotu. – To żaden kłopot, panie Bell. Jest pan teraz na Południu. Moja matka przewróciłaby się w grobie, gdyby usłyszała, że pozwoliłam dżentelmenowi siedzieć w moim salonie bez filiżanki kawy. Piętnaście minut później Bell mógł oznajmić bez zbytniej przesady: – To najlepsza kawa, jaką piłem, odkąd moja matka zabrała mnie do pewnej cukierni w Wiedniu w Austrii, kiedy ledwo odrosłem od ziemi. – Wie pan, co zrobię? Zaparzę świeży dzbanek i zapytam pana Eddisona, czy miałby ochotę wypić z panem filiżankę. Detektyw zauważył, że John Eddison byłby nawet wyższy od niego, gdyby się nie garbił ze starości. Miał duże ręce i długie ramiona, z pewnością silne w swoim czasie, siwą czuprynę, jasne wilgotne oczy, ogromny nos, częsty u starych mężczyzn, wyraźnie zarysowane usta i obwisłe policzki. Bell wyciągnął rękę. – Isaac Bell, śledczy Van Dorna. – Co pan powie. - Eddison uśmiechnął się szeroko i Bell dostrzegł, że za starczą powolnością ruchów kryje się dziarskość. - Ja tego nie robiłem. Choć mógłbym, kiedy byłem młodszy. Jak mogę panu pomóc, synu? – Rozmawiałem ze starszym szeregowym Blackiem i szeregowcem Little’em z marines i...
– Wie pan, co mówiliśmy w marynarce wojennej o marines? - przerwał mu Eddison. – Nie. – Marynarz musi przypadkowo walnąć głową ze cztery razy w niską belkę, żeby pokazać, że się kwalifikuje do służby w marines. Bell się roześmiał. – Podobno złożył pan meldunek, że zaskoczył pan intruza w stoczni marynarki wojennej. – A tak. Ale uciekł. Nie uwierzyli mi. – Chińczyk? – Nie. – Nie? Ciekawe, skąd Black i Little wzięli ten pomysł, że intruz był Chińczykiem. Eddison zachichotał. – Ostrzegłem pana przed marines. A pan się śmiał. – Na kogo wyglądał intruz? – Na Japońca. – Na Japończyka? – Mówiłem sierżantowi tamtych durniów. Wygląda na to, że jemu tylko Chińczycy w głowie. Ale jak wspomniałem, chyba nie uwierzył, że widziałem kogokolwiek: Chińczyka, Japońca, nie uwierzył mi i koniec. Uznał, że jestem głupim staruchem, który ma przywidzenia. Zapytał mnie, czy piłem. Nie miałem alkoholu w ustach od czterdziestu lat, cholera! Bell ostrożnie sformułował następne pytanie. Spotkał bardzo niewielu Amerykanów, którzy potrafili odróżnić Japończyka od Chińczyka. – Dobrze mu się pan przyjrzał? – Owszem. – Myślałem, że było ciemno. – Księżyc świecił mu prosto w twarz. – Jak blisko niego pan stał? Eddison uniósł dużą pomarszczoną rękę. – Jeszcze kawałek i zacisnąłbym mu te palce na gardle.
– Co wskazywało, że to Japończyk? – Jego oczy, usta, nos, wargi, włosy - odpalił stary człowiek. Bell znów ostrożnie wyraził swój sceptycyzm. – Niektórzy ludzie mówią, że mają trudności z odróżnieniem tych dwóch nacji od siebie. – Ci, co nie byli w Japonii. – A pan był? Eddison wyprostował się w fotelu. – Wpłynąłem do zatoki Uraga z komodorem Matthew Perrym, kiedy zmusił Japonię do handlu z Amerykanami. – To było sześćdziesiąt lat temu! - Jeśli stary marynarz nie zmyślał, to nie wyglądał na swój wiek. – Pięćdziesiąt siedem. Byłem głównym obserwatorem na bocianim gnieździe jego fregaty parowej „Susquehanna”. I machałem wiosłem w szalupie Perry’ego. Dostarczyłem komodora do Yokosuki. Mieliśmy Japońców na pęczki. Bell się uśmiechnął. – Wychodzi na to, że potrafi pan odróżnić Japończyka od Chińczyka. – Jak mówiłem. – Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie pan złapał tamtego intruza? – Prawie go złapałem. – Przypomina pan sobie, jak daleko to było od fabryki dział? Eddison wzruszył ramionami. – Jakieś tysiąc metrów. Bell się zadumał. – Kilometr. – Pół mili morskiej - przeliczył Eddison. – Nawet więcej. – Synu, założę się, że pan się zastanawia, czy tamten Japoniec miał coś wspólnego z eksplozją w pracowni projektowej pana Langnera. – Myśli pan, że miał? – Nie sposób powiedzieć. Jak wspomniałem, tamten Japoniec był pełne tysiąc metrów od fabryki dział.
– Jaki obszar zajmuje stocznia? - spytał Bell. Stary marynarz podrapał się w brodę i zapatrzył w dal. – Między murami i rzeką musi mieć ze czterdzieści hektarów. – Czterdzieści hektarów. - Prawie tyle, ile gospodarstwo mleczne na północnym wschodzie. – Pełno tam fabryk, odlewni i placów apelowych, oraz - dodał strażnik, patrząc znacząco - rezydencji i ogrodów, gdzie go nakryłem. – Co tam robił, jak pan sądzi? John Eddison się uśmiechnął. – Ja nie sądzę, ja wiem. – Więc co pan wie? – Był bardzo blisko domów oficerów. Córki komendanta to urodziwe młode damy. A Japońce takie lubią.
Rozdział 5 Bywały dni, kiedy nawet taki młody geniusz jak Grover Lakewood cieszył się, że ma wolne i może spędzić czas poza laboratorium, żeby odpocząć od zawiłości celowania z działa z płynącego okrętu do ruchomego obiektu. Specjalista od systemów kierowania ogniem przez większość dni i wiele nocy dokonywał mnóstwa obliczeń, aby móc przeciwdziałać skutkom przechyłów bocznych, kołysania wzdłużnego, zbaczania z kursu i zakrzywiania trajektorii. Praca była fascynująca, tym bardziej intensywna, że musiał wymyślać sposoby wykorzystywania swoich kalkulacji przez zwykłych ludzi w środku bitwy, gdy grzmiały działa, morze się rozstępowało i odłamki przelatywały z wyciem przez dym. W wolnym czasie snuł futurystyczne wizje sprostania takim wyzwaniom jak toczenie poprzeczne. Wyobrażał sobie okręty strzelające przed siebie, a nie z burty, i starał się uwzględniać wciąż rosnący zasięg wielkich dział i coraz bardziej płaski tor lotu pocisków o dużej prędkości. Czasem musiał się odwracać do góry nogami jak solniczka, żeby oczyścić umysł. Wspinaczka stwarzała taką możliwość.
Lakewood rozpoczął dzień od podróży pociągiem do Ridgefield w Connecticut, potem przekroczył granicę stanu Nowy Jork wypożyczonym fordem i dojechał do parku Johnsona w majątku ziemskim Westchester, następnie doszedł do odległego o trzy kilometry wzgórza nazywanego Agar Mountain i po wolnej, trudnej wspinaczce po skalnej ścianie dotarł na szczyt urwiska. Podczas dwugodzinnej podróży pociągiem tylko wyglądał przez okno i obserwował, jak miejski krajobraz ustępuje miejsca wiejskiemu. Jazda samochodem porytą koleinami drogą wymagała jego pełnej uwagi. Piesza wędrówka napełniała mu płuca świeżym powietrzem i poprawiała krążenie krwi. W czasie wspinaczki musiał być całkowicie skoncentrowany, żeby nie spaść z urwiska i nie wylądować daleko w dole. Ten nietypowo ciepły wczesnowiosenny weekend zwabił spacerowiczów do parku. Maszerując w swojej tweedowej marynarce, pumpach i butach z cholewką, Lakewood minął starszą panią na „przechadzce dla zdrowia”, wymienił donośne „dzień dobry!” z kilkoma wędrowcami i popatrzył tęsknie na trzymającą się za ręce parę. Lakewood był całkiem przystojny, dobrze zbudowany i wesoły, ale praca sześć, siedem dni w tygodniu - często kończąca się noclegiem na łóżku polowym w laboratorium - nie ułatwiała mu kontaktów towarzyskich. I jakoś kuzynki ani córki przyprowadzane przez żony starszych inżynierów na spotkania z nim go nie pociągały. Zwykle nie przejmował się tym. Był zbyt zajęty, by czuć się samotny, ale kiedy od czasu do czasu widział młodą parę, myślał: Pewnego dnia mnie też dopisze szczęście. Zapuścił się w głąb parku i znalazł na wąskiej ścieżce w gęstym lesie. Gdy dostrzegł ruch przed sobą, doznał uczucia zawodu, bo miał nadzieję na samotną wspinaczkę na urwisko w ciszy i spokoju. Osoba przed nim przystanęła i usiadła na leżącej kłodzie. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że to dziewczyna - w dodatku drobna i bardzo ładna - ubrana do wspinaczki, w spodniach i sznurowanych butach z cholewką, takich jak jego. Rude włosy wylewały się spod jej kapelusza z szerokim rondem. Gdy odwróciła gwałtownie głowę w jego stronę, jej włosy zabłysły w słońcu, jasno niczym wybuch pocisku. Z białą jak papier skórą, małym zadartym noskiem, zawadiackim uśmiechem i błyszczącymi niebieskimi oczami wyglądała na Irlandkę i nagle przypomniał sobie, że już ją spotkał... Ubiegłego lata... Jak ona się nazywa? Gdzie się poznali...
Tak! Na pikniku u kapitana Lowella Falconera, bohatera wojny amerykańsko-hiszpańskiej, któremu Lakewood składał raporty z postępów swojej pracy nad dalmierzem. Jak ona się nazywa? Był już wystarczająco blisko, by pomachać i się przywitać. Obserwowała go z tym swoim zawadiackim uśmiechem i błyskiem w oczach, który wskazywał, że go poznała. Choć sprawiała wrażenie tak zaskoczonej, jak on się czuł. – Pan tutaj? - zawołała niepewnie. – Witam - odrzekł Lakewood. – Ostatnim razem widzieliśmy się na plaży? – Na Fire Island - przytaknął Lakewood. - Na pikniku u kapitana Falconera. – Oczywiście - powiedziała z ulgą. - Wiedziałam, że skądś pana znam. Lakewood poszukał w pamięci, mobilizując się. Lakewood! Skoro umiesz trafić trzystupięciomilimetrowym, dwustudwudziestosiedmiokilogramowym pociskiem w płynącego z prędkością szesnastu węzłów drednota z kołyszącego się na trzymetrowych falach okrętu, to powinieneś pamiętać, jak się nazywa ta piękna dziewczyna, która się uśmiecha do ciebie! Strzelił palcami. – Panna Dee. Katherine Dee. - A potem, ponieważ matka dobrze go wychowała, zdjął kapelusz i wyciągnął rękę. - Grover Lakewood. Jakże miło znów panią widzieć. Kiedy uśmiechnęła się szeroko z zachwytem, blask słońca zdał się przewędrować z jej lśniących włosów do oczu. Lakewood pomyślał, że chyba umarł i trafił do nieba. – Co za cudowny zbieg okoliczności! - wykrzyknęła. - Co pan tu robi? – Wspinam się - odparł Lakewood. - Na skały. Zrobiła niedowierzającą minę. – To dopiero zbieg okoliczności. – Jak to? – Bo ja też. Ta ścieżka prowadzi do urwiska, na które zamierzam się wspiąć. Uniosła brew, tak bladą, że prawie niewidoczną. - Przyszedł pan tu za mną? – Co? - Lakewood się zaczerwienił i zaczął jąkać. - Nie, ja... Katherine Dee roześmiała się.
– Drażnię się z panem. Nie miałam na myśli tego, że pan mnie śledził. Skąd by pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? Nie, to czysty przypadek. - Przechyliła głowę. Ale tak naprawdę to nie... Pamięta pan, jak rozmawialiśmy na pikniku? Lakewood potwierdził. Nie rozmawiali tyle, ile by sobie życzył. Wydawała się znać wszystkich na jachcie kapitana, przechodziła od jednej osoby do drugiej i gawędziła. Ale pamiętał. – Okazało się, że oboje lubimy przebywać na świeżym powietrzu. – Mimo że muszę nosić kapelusz dla ochrony przed słońcem, bo mam bardzo bladą skórę. Więcej bladej skóry było widać tamtego letniego dnia. Lakewood pamiętał krągłe, mocne ramiona, nagie niemal do barków, jej kształtną szyję, jej kostki. – No to co? - zapytała. – Słucham? – Wspinamy się? – Tak! Tak, tak, chodźmy. Ruszyli ścieżką, dotykając się ramionami, gdy się zwężała. Ilekroć ocierali się o siebie, Lakewood czuł porażenie prądem, i był całkowicie zadurzony, kiedy zapytała: – Nadal pan pracuje dla kapitana? – O tak. – Przypominam sobie, że mówił mi pan coś o armatach. – W marynarce wojennej nazywają je działami, nie armatami. – Naprawdę? Nie wiedziałam, że jest różnica. Powiedział pan „nazywają”. Pan nie jest w marynarce? – Nie, mam cywilne stanowisko. Ale składam raporty kapitanowi Falconerowi. – Wydaje się bardzo miły. Lakewood się uśmiechnął. – „Miły” to nie jest pierwsze słowo, które przychodziło na myśl w jego wypadku. Raczej z determinacją dążący do celu, wymagający i onieśmielający... – Słyszałam od kogoś, że jest porywający. – To się zgadza.
– Usiłuję sobie przypomnieć, od kogo to słyszałam. To był ktoś bardzo przystojny i chyba starszy od pana. Lakewood poczuł ukłucie zazdrości. Katherine Dee mówiła o Ronie Wheelerze, gwiazdorze stacji torpedowej marynarki wojennej w Newport, dla którego wszystkie dziewczyny traciły głowy. – Większość z nich jest starsza ode mnie - odpowiedział w nadziei na zakończenie tematu przystojnego Wheelera. Katherine obdarzyła go podnoszącym na duchu uśmiechem. – W każdym razie, ktokolwiek to był, nazywał pana „młodym geniuszem”. Lakewood się roześmiał. – Dlaczego pan się śmieje? Kapitan Falconer też to mówił, a jest bohaterem wojny amerykańsko-hiszpańskiej. Jest pan młodym geniuszem? – Nie! Po prostu wcześnie zacząłem, to wszystko. To zupełnie nowa dziedzina. Siedzę w tym od początku. – Jak działa mogą być czymś nowym? Istniały zawsze. Lakewood przystanął i spojrzał na nią. – To bardzo interesujące. Ale nie, działa nie istniały zawsze. Nie takie jak są teraz. Gwintowane lufy umożliwiają wystrzeliwanie pocisków na odległości, jakich kiedyś nikt sobie nie wyobrażał. Dopiero co byłem na pokładzie pancernika w pobliżu Sandy Hook i... – Był pan na pancerniku? – Oczywiście. Wypływam na nich w morze cały czas. – Naprawdę? – Na Atlantycki Poligon Morski. Zaledwie w zeszłym tygodniu oficer artylerii powiedział do mnie: „Nowe drednoty mogłyby stąd trafić w Yonkers”. Piękne oczy Katherine zrobiły się okrągłe. – W Yonkers? Nie wiedziałam. To znaczy, kiedy ostatnio wpływałam do Nowego Jorku na „Lusitanii”, był piękny dzień, ale nie widziałam Yonkers z oceanu. Na „Lusitanii”? - pomyślał Lakewood. Jest nie tylko ładna, lecz także bogata. – Yonkers trudno zobaczyć, ale na morzu można zauważyć okręt w takiej odległości. Sztuka polega na tym, żeby go trafić. - Poszli dalej, uderzając się ramionami na wąskiej ścieżce.
Opowiadał jej, jak wynalezienie prochu bezdymnego zwiększyło możliwości obserwatorów artyleryjskich, bo okręt spowija mniej dymu po wystrzałach z dział. – Obserwatorzy artyleryjscy określają zasięg ognia na podstawie rozbryzgów wody. Oceniają, czy pociski padają za blisko, czy za daleko. Pewnie czytała pani w gazecie, że właśnie z tego powodu pancerniki uzbraja się w same duże działa jednego kalibru. - Wydawała się dużo bardziej zainteresowana, niż spodziewałby się po pięknej dziewczynie, słuchała z szeroko otwartymi oczami, przystawała co jakiś czas i patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Lakewood ciągnął dalej. Żadna tajemnica, mówił sobie. Nic o najnowszych stabilizowanych żyroskopowo dalmierzach, które zapewniają „ciągłe celowanie”, by „wykorzystać kołysanie”. Nic o kierowaniu ogniem, czego nie mogłaby przeczytać w prasie. Pochwalił się, że zainteresowała go wspinaczka, kiedy wdrapywał się na trzydziestometrowy maszt kratowy skonstruowany przez marynarkę wojenną, żeby można było dostrzec z większej odległości rozbryzgi wody po wystrzałach. Ale nie zdradził, że budowniczowie masztu eksperymentują z hiperboloidą z rur z lekkiej stali, by uodpornić go na trafienia. Nie ujawnił też, że maszty kratowe mają służyć za platformy dla najnowszych dalmierzy. Nie wspomniał również o sprzężonych z żyroskopami silnikach hydraulicznych do zmiany elewacji dział w wieżach. I nie pisnął ani słowa o Kadłubie 44. – Jestem zdezorientowana - wyznała z ciepłym uśmiechem. - Może pan pomoże mi to zrozumieć. Ktoś mi powiedział, że liniowce oceaniczne są dużo większe niż drednoty. Podobno „Lusitania” i „Mauritania” to czterdziestoczterotysięczniki, a „Michigan” marynarki wojennej będzie zaledwie szesnastotysięcznikiem. – Liniowce pasażerskie to pływające hotele - odrzekł lekceważąco Lakewood. - Drednoty są fortecami. – Ale „Lusitania” i „Mauritania” są szybsze od drednotów. Nazywają je „chartami”. – No cóż, jeśli uzna pani „Lusitanię” i „Mauritanię” za charty, to niech pani wyobrazi sobie drednota jako wilka. Roześmiała się. – Teraz rozumiem. A pańskie zadanie to dać mu kły.
– Moim zadaniem - sprostował dumnie Lakewood - jest wyostrzenie mu kłów. Znów się roześmiała. I dotknęła jego ramienia. – To jakie zadanie ma kapitan Falconer? Grover Lakewood starannie rozważył odpowiedź. Każdy mógł przeczytać oficjalną notkę. Artykuły prasowe co dzień poświęcano wszelkim aspektom wyścigu w dziedzinie budowy drednotów, od kosztów przez narodową dumę i uroczyste wodowania do niezdarnych zagranicznych szpiegów, którzy węszyli wokół Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej, podając się za dziennikarzy. – Kapitan Falconer jest specjalnym inspektorem marynarki wojennej do spraw ćwiczeń strzeleckich. Stał się ekspertem artyleryjskim po bitwie pod Santiago. Mimo że zatopiliśmy wszystkie hiszpańskie okręty na Kubie, nasze działa miały tylko dwa procent trafień. Kapitan Falconer przysiągł poprawić to. Strome zbocze Agar Mountain wyłoniło się na wprost. – O, niech pan zobaczy - odezwała się Katherine. - Jesteśmy tu sami. Nikogo tutaj nie ma poza nami. - Zatrzymali się u stóp urwiska. - Czy tamten szalony człowiek, który odebrał sobie życie, wysadzając w powietrze swój fortepian, nie zajmował się budową pancerników? – Skąd pani o tym wie? - zapytał Lakewood. Marynarka wojenna nie podała prasie żadnych szczegółów tragedii, przyznała jedynie, że była eksplozja w fabryce dział. – Wszyscy w Waszyngtonie o tym mówią - odrzekła Katherine. – Tam pani mieszka? – Odwiedzałam przyjaciółkę. Znał go pan? – Owszem, wspaniały człowiek - przytaknął Lakewood, patrząc w górę na trasę wspinaczki. - Uczestniczył w pikniku na jachcie kapitana. – Chyba go nie poznałam. – Bardzo smutna sprawa... Straszna strata. Katherine Dee okazała się świetną alpinistką. Lakewood ledwo mógł dotrzymać jej kroku. Dopiero zaczynał uprawiać ten sport i zauważył, że Katherine potrafi się podciągnąć jedną ręką, tak silne ma palce. Kiedy to zrobiła, mogła rozhuśtać całe ciało, by sięgnąć wyżej. – Wspina się pani jak małpa.
– To niezbyt miły komplement. - Udała, że się dąsa, gdy czekała, aż ją dogoni. - Kto chce wyglądać jak małpa? Lakewood uznał, że lepiej nie zdzierać sobie gardła. Kiedy byli dwadzieścia pięć metrów od ziemi i wierzchołki drzew wyglądały jak pióra daleko w dole, Katherine nagle wysunęła się dalej naprzód. – Gdzie pani się nauczyła tak wspinać? – Zakonnice w mojej szkole klasztornej zabierały nas na wspinaczki na Matterhorn. W tym momencie Grover Lakewood miał szeroko rozpostarte ręce, trzymał się szczelin po obu stronach i szukał po omacku następnego stopnia. Katherine Dee dotarła do miejsca pięć metrów dokładnie nad nim. Uśmiechnęła się. – Panie Lakewood? Wyciągnął szyję, żeby ją zobaczyć. Wyglądało na to, że Katherine trzyma wielkiego żółwia w swoich silnych białych dłoniach. tyle że to nie mógł być żółw o tak wczesnej porze roku. To był kawał skały. – Ostrożnie z tym - zawołał Lakewood. Za późno. Kamień wysunął się jej z rąk… Nie! Ona rozwarła dłonie.
Rozdział 6 Pożegnalny list Langnera nie dawał spokoju Isaacowi Bellowi Wykorzystał przepustkę od sekretarza marynarki wojennej, by wrócić do fabryki dział, znów otworzył kłódkę Polhem na drzwiach pracowni projektowej i przeszukał biurko Langnera. Zapas ręcznie robionego papieru prążkowanego, który Langner najwyraźniej zarezerwował dla ważnej korespondencji, był taki sam jak kartka z listem pożegnalnym. Obok leżało pióro wieczne Waterman. Bell schował je do kieszeni i wstąpił do laboratorium aptekarza, gdzie Van Dorn miał kredyt. Potem pojechał tramwajem do parku Lincolna na Wzgórzu Kapitolińskim, dzielnicy kwitnącej dzięki temu, że waszyngtończycy przenosili się tam z przeludnionych bagnistych okolic rzeki Potomac, gdzie cuchnęło w letnim upale.
Bell znalazł dom Langnera dokładnie na wprost parku po przeciwnej stronie ulicy. Piętrowy ceglany szeregowiec miał zielone okiennice i ogrodzenie z kutego żelaza wokół podwórka od frontu. Audytor Van Dorna, który badał sprawy finansowe Langnera, nie odkrył żadnych własnych dochodów. Langner musiał kupić ten nowy dom za pensję w fabryce dział, równą zarobkom menedżerów najwyższego szczebla w sektorze prywatnym, jak zauważył audytor. Dom z wysokimi oknami wyglądał na niedawno wzniesiony - jak wszystkie, poza niewieloma starymi drewnianymi budynkami w bocznych ulicach. Ściany były zwyczajowo ozdobione aż po wymyślne gzymsy. Ale w środku Bellowi wystarczył rzut okiem, by stwierdzić, że wnętrze nie jest typowe. Zostało urządzone w prostym, nowoczesnym stylu: wbudowane szafki i półki na książki, elektryczne lampy i wentylatory sufitowe. Meble też były współczesne i bardzo drogie - lekkie, lecz mocne, wykonane przez Charlesa Renniego Mackintosha. Skąd, zadał sobie pytanie Bell, Langner wziął pieniądze na meble Mackintosha? Dorothy nie była już w czerni, lecz w srebrzystoszarym stroju, który podkreślał kolor jej oczu i włosów. Jakiś mężczyzna przyszedł za nią do przedpokoju. – Mój przyjaciel Ted Whitmark - przedstawiła go. Bell zaszufladkował Whitmarka jako bardzo wylewnego komiwojażera. Przystojny mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka sukcesu, uśmiechał się szeroko, nosił drogi garnitur i szkarłatny krawat z godłem Harvard College. – Powiedziałbym, że więcej niż przyjaciel - zagrzmiał Whitmark, gdy ściskał serdecznie dłoń Bella - Bardziej narzeczony, jeśli pan kapuje, o co mi chodzi dodał, wzmacniając zdecydowanie chwyt. Bell odwzajemnił się tym samym. – Gratulacje. Whitmark puścił jego rękę i zażartował: – To się nazywa uścisk Co pan robi w wolnym czasie, podkuwa konie? – Wybaczy nam pan na chwilę, panie Whitmark? - zapytał Bell. - Panno Langner, pan Van Dorn prosił mnie, żebym zamienił z panią słowo. – Tu nie mamy żadnych sekretów - odparł Whitmark. - A przynajmniej takich, które są sprawą detektywa. Dorothy położyła mu rękę na ramieniu z uprzejmym uśmiechem.
– W porządku, Ted. W kuchni jest dżin. Może zrobisz nam drinki, kiedy pan Bell będzie składał mi raport? Ted Whitmark nie wyglądał na zachwyconego, ale nie miał wyboru i wyszedł. – Niech pan jej nie trzyma za długo, Bell - rzucił po drodze poważnym tonem. - Biedna dziewczyna jeszcze się nie otrząsnęła z szoku po śmierci ojca. – To zajmie tylko chwilę - uspokoił go Bell. Dorothy zasunęła drzwi kieszeniowe. – Dziękuję. Ted staje się pochlebczo zazdrosny. – Wyobrażam sobie - odrzekł Bell - że ma wiele dobrych cech, skoro zdobył pani rękę. Spojrzała mu prosto w oczy. – Nie spieszę się do niczego - oświadczyła, co wysoki detektyw mógł zinterpretować tylko jako wyraz szczerego i pozytywnego zainteresowania ze strony bardzo pociągającej kobiety. – Z jakiej branży jest Ted? - spytał Bell, aby dyplomatycznie zmienić temat. – Sprzedaje żywność marynarce wojennej. Niedługo wyjeżdża do San Francisco, żeby przygotować się do aprowizacji Wielkiej Białej Floty, kiedy jej okręty tam przypłyną. Jest pan żonaty, panie Bell? – Zaręczony. Zagadkowy uśmiech przemknął przez jej piękne wargi. – Szkoda. – Mówiąc całkiem szczerze, wcale nie - sprostował Bell. - Mam wielkie szczęście. – Całkowita szczerość to wspaniała cecha u mężczyzny. Składa mi pan dzisiaj wizytę z ważniejszego powodu niż nieflirtowanie ze mną? Bell wyjął wieczne pióro. – Poznaje pani to? Spochmurniała. – Oczywiście. To pióro mojego ojca. Dałam mu je na urodziny. Bell wręczył jej watermana. – Więc może pani je zatrzymać. Wziąłem je z jego biurka. – Po co?
– Żeby potwierdzić, że napisał nim list. – Ten tak zwany list pożegnalny? Każdy mógł go napisać. – Niezupełnie. Albo pani ojciec, albo dobry fałszerz. – Zna pan moje zdanie. To niemożliwe, żeby popełnił samobójstwo. – Będę to badał dalej. – A co z papierem, na którym został napisany list? – Był jego. – Rozumiem... A atrament? - zapytała z nagłym ożywieniem. - Skąd możemy wiedzieć, że list został napisany takim samym atramentem jak w jego piórze? Może nie użyto tego pióra. Kupiłam je w sklepie papierniczym. Firma Waterman musi ich sprzedawać tysiące. – Oddałem już próbki atramentu z tego pióra i z listu do laboratorium chemicznego, żeby sprawdzić, czy atrament się różni. Zmarkotniała. – Dziękuję. To mało prawdopodobne, czyż nie? – Obawiam się, że tak, Dorothy. – Ale nawet jeśli atrament jest jego, to jeszcze nie dowód, że to on napisał tamten list. – Bez wątpienia - zgodził się Bell. - Ale muszę panią lojalnie uprzedzić, że choć te wszystkie fakty trzeba dokładnie przeanalizować, nie dadzą nam one definitywnej odpowiedzi. – A co mogłoby ją dać? - spytała. Wydała się nagle zdumiona. Łzy zalśniły w jej oczach. Isaaca Bella poruszyło jej cierpienie i dezorientacja. Ujął jej dłonie w swoje. – Cokolwiek to jest, jeśli istnieje, znajdziemy to - przyrzekł. – Ludzie Van Dorna nigdy się nie poddadzą? - zapytała z dzielnym uśmiechem. – Nigdy - zapewnił Bell, choć w głębi duszy miał coraz mniejszą nadzieję, że zdoła położyć kres jej bólowi. Przytrzymała jego ręce. Kiedy w końcu je puściła, podeszła bliżej i pocałowała go w policzek. – Dziękuję. Tylko o to mogę prosić. – Będę w kontakcie - obiecał.
– Zostanie pan na koktajl? – Niestety nie mogę, dziękuję. Czekają na mnie w Nowym Jorku. - Kiedy odprowadzała go do drzwi, zerknął do jadalni. - Wspaniały stół. Mackintosh? – Naturalnie - odparła z dumą. - Ojciec mawiał, że gdyby kupno dzieła sztuki, na które go nie stać, oznaczało jedzenie fasoli na kolację, to jadłby ją. Bell byt ciekaw, czy Langner miał dosyć fasoli i przyjął łapówkę od jakiejś stalowni. Gdy wyszedł przez furtkę, obejrzał się za siebie. Dorothy stała na stopniu i wyglądała jak bajkowa księżniczka uwięziona w wieży. *** Royal Limited kolei B&O był najszybszym i najbardziej luksusowym pociągiem z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Gdy za oknami ze szkła ołowiowego panowała nocna ciemność, Isaac Bell wykorzystywał spokojną podróż do analizy poszukiwań braci Frye. Przekraczający granice stanów rabusie bankowi, których detektywi Van Dorna tropili w Illinois, Indianie i Ohio, zniknęli gdzieś w Pensylwanii. Podobnie jak detektyw John Scully. Kolację w Royalu - taką jak w Delmonico lub w nowym hotelu Plaza - podano w wyłożonym mahoniową boazerią wagonie restauracyjnym. Bell wziął marylandzką skorpenę i pół butelki mumma i rozmyślał o tym, jak bardzo Dorothy Langner przypomina jego narzeczoną. Najwyraźniej, gdyby Dorothy nie opłakiwała ojca, byłaby błyskotliwą, interesującą kobietą tak jak Marion Morgan. Obie miały podobną przeszłość - straciły matki w młodym wieku i były bardziej wykształcone niż większość kobiet, dzięki kochającym ojcom, ludziom sukcesu, którzy chcieli, by ich córki rozwijały swoje talenty. Fizycznie Marion i Dorothy nie mogłyby się bardziej różnić. Dorothy miała lśniące czarne włosy, a Marion błyszczące jasnoblond, Dorothy urzekające niebieskoszare oczy, a Marion zniewalające zielone. Obie były wysokie, szczupłe i gibkie. I obie, pomyślał z uśmiechem Bell, mogły zatrzymać ruch samym wyjściem na ulicę. Spojrzał na złoty zegarek kieszonkowy, kiedy Royal wjechał na dworzec w Jersey City. Dziewiąta. Za późno, żeby odwiedzić Marion w jej hotelu w Fort Lee, jeśli jutro ma zdjęcia. Śmiać mu się zachciało. Marion reżyserowała film o fikcyjnych rabusiach bankowych, gdy on ścigał prawdziwych. Ale jej praca, o
czym już się przekonał, obserwując ją na planie, wymagała równie dużego zaangażowania. Dlatego dziewczyna musiała być wyspana. Popatrzył na stoiska z prasą i gazety sprzedawane przez chłopców, kiedy wysiadł z pociągu. Nagłówki przykuwały uwagę. Połowa straszyła japońskimi groźbami pod adresem Wielkiej Białej Floty, jeśli - jak chodziły słuchy prezydent Roosevelt rozkaże jej zbliżyć się do Wysp Japońskich. Druga połowa obarczała winą za zabójstwo pewnego nowojorskiego nauczyciela chińskich białych niewolników. Ale Bell szukał wiadomości o pogodzie w nadziei na złą prognozę. – Doskonale! - wykrzyknął. Zapowiadano chmury i deszcz. Marion nie będzie musiała wstać o świcie, żeby wykorzystać każdy promień słońca. Wybiegł z dworca. Przejechanie tramwajem dwudziestu pięciu kilometrów do Fort Lee zajęłoby co najmniej godzinę, ale mógł być lepszy sposób. Policja w Jersey City eksperymentowała ze zmotoryzowanymi patrolami, podobnie jak nowojorska po drugiej stronie rzeki, i - tak jak się spodziewał - jeden z ich sześciocylindrowych fordów stał przed dworcem z sierżantem i posterunkowym w środku, służącymi wcześniej w oddziale konnym. – Agencja Van Dorna - zwrócił się Bell do sierżanta, który wydawał się trochę zagubiony bez swojego konia. - Dwadzieścia dolarów za dostarczenie mnie do hotelu Celia’s Park w Fort Lee. Wystarczyłoby dziesięć. Za dwadzieścia sierżant włączył syrenę. *** Deszcz zaczął padać, kiedy pędzący policyjny ford wspiął się na Palisades. Rozchlapując błoto, pomknął główną ulicą Fort Lee, złapał poślizg na szynach tramwajowych i minął studio filmowe, którego szklane ściany zalśniły w świetle jego słabych reflektorów. Za miasteczkiem zatrzymali się przed hotelem Celia’s Park, dużym białym piętrowym budynkiem o drewnianej konstrukcji, stojącym na terenach piknikowych. Bell przeciął frontowy ganek z szerokim uśmiechem na twarzy. Jadalnia, zamieniana na bar nocą, była jeszcze otwarta i pełna hałaśliwych aktorów, reżyserów i kamerzystów, którzy uznali, że bez słońca do kręcenia filmu jutro
będzie stracony dzień. Grupka osób ze słuchem absolutnym otaczała pianino i śpiewała: Możesz pojechać ze mną jak daleko chcesz Moim wesołym oldsmobile’em. Bell zauważył Marion przy stoliku w rogu i serce niemal mu zamarło. Śmiała się, pogrążona w rozmowie z dwiema innymi, znanymi mu reżyserkami: Christiną Bialobrzesky - która twierdziła, że jest polską hrabiną, ale jej akcent brzmiał w uszach Bella jak nowoorleański - i ciemnowłosą, ciemnooką Mademoiselle Duvall z Pathe Freres. Marion podniosła wzrok. Zobaczyła go w drzwiach i zerwała się z miejsca z promiennym uśmiechem. Bell ruszył przez salę. Spotkali się w pół drogi, wziął ją w ramiona i pocałował. – Co za cudowna niespodzianka! - wykrzyknęła. Wciąż miała na sobie swój roboczy strój - szmizjerkę, długą spódnicę i obcisły żakiet. Upięte wysoko z tyłu blond włosy odsłaniały jej długą zgrabną szyję. – Pięknie wyglądasz. – Kłamca! Jestem na nogach od piątej rano. – Wiesz, że ja nigdy nie kłamię. Wyglądasz wspaniale. – Ty też. Jadłeś już kolację? – W pociągu. – Chodź. Przyłącz się do nas. Czy wolałbyś, żebyśmy usiedli sami? – Najpierw się przywitam. Właściciel hotelu podszedł, rozpromieniony. Dobrze wspominał ostatnią wizytę Bella i zacierał ręce. – Szampan, panie Bell? – Oczywiście. – Dla całego stolika? – Dla całej sali! – Isaac! - upomniała go Marion. - Tu jest pięćdziesiąt osób.
– W testamencie mojego dziadka Isaiaha nie ma zapisu, że nie mogę wydać części jego pięciu milionów na toast za urodę panny Marion Morgan. Poza tym dziadek podobno lubił damy. – Więc pięć milionów to nie wszystko, co odziedziczyłeś. – I kiedy towarzystwo się upije, nie zauważą, jak się wymykamy na górę do twojego pokoju. Poprowadziła go za rękę. Christina i Mademoiselle Duvall też były jeszcze w swoich roboczych strojach, choć ekstrawagancka Francuzka jak zwykle miała na sobie spodnie do konnej jazdy. Ucałowała Bella w policzki i wymówiła jego imię „Eizak”. – W tym tygodniu my wszystkie trzy kręcimy o bankowych rabusiach, Eizak. Musisz mi dać wskazówki inspektora. – Ona chce czegoś więcej - szepnęła Marion z szerokim uśmiechem. – Czy bankowi rabusie nie są symbolem Americain wolność? - zapytała Mademoiselle Duvall. Bell uśmiechnął się smutno. – Bankowi rabusie są symbolami terroru i śmierci. Trójka, którą teraz ścigam, rutynowo strzela do wszystkich w budynku. – Bo się boją, że zostaną rozpoznani - odrzekła francuska reżyserka. - Moi bankowi rabusie nie będą strzelać do nikogo, bo będą spośród biednych i znani przez biednych. Christina przewróciła oczami. – Jak Robin Hoodowie? - spytała zgryźliwie. – Po prostu, żeby widownia wiedziała, kto jest kto - zasugerowała Marion lepiej niech noszą maski. – Maska może zamaskować tylko obcego - odparła Mademoiselle Duvall Jak włożę maskę... - Zademonstrowała to, zasłaniając jedwabną apaszką zmysłowe usta i galijski nos aż po oczy - Eizak i tak mnie rozpozna po spojrzeniu. Marion się roześmiała. – Tylko dlatego, że wlepiasz w niego wzrok. Wyraz twarzy Isaaca Bella zmienił się nagle. – To nie moja wina! Eizak jest zbyt przystojny, bym mogła się powstrzymać. Musiałabym mydlić sobie oczy.
Zauważyły, że jego rysy twardnieją. Wydawał się nieobecny i zimny. Mademoiselle Duvall wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. – Cheri. Jesteś zbyt poważny. Wybacz mi moje zachowanie, jeśli byłam inapproprie. Przepraszam. – Nie ma za co. - Bell poklepał ją po ręku z roztargnieniem, ściskając mocno dłoń Marion pod stolikiem. - Ale podsunęłaś mi dziwny pomysł. Coś do przemyślenia. – Koniec myślenia na dziś - oświadczyła Marion. Bell wstał. – Przepraszam. Muszę wysłać telegram. Zadzwonił z telefonu hotelowego do biura w Nowym Jorku i podyktował telegram dla Johna Scully’ego do wszystkich placówek Van Dorna w rejonie, skąd detektyw ostatnio się odzywał. BRACIA FRYE ZMIENILI NAZWISKO I UDALI SIĘ DO DOMU BLISKO MIEJSCA PIERWSZEGO NAPADU W NEW JERSEY. Marion uśmiechała się w holu obok schodów. Życzyłam ci dobrej nocy.
Rozdział 7 Skocz do Greenwich Village i sprowadź doktora Crusona - polecił Isaac Bell praktykantowi, kiedy wpadł do biura Van Dorna w hotelu Knickerbocker następnego dnia rano. - Wolno ci wziąć taksówkę w obie strony. Migiem! Doktor Daniel Cruson był specjalistą grafologiem. Praktykant wybiegł. Bell przeczytał telegramy. Laboratorium w Waszyngtonie potwierdziło, że atrament na liście Arthura Langnera i w jego piórze był taki sam. Bella to nie zaskoczyło. Depesza z Pensylwanii ujawniła wady samotnego prowadzenia śledztwa przez Johna Scully’ego. Agenci przydzieleni do niego przez Joego Van Dorna na czas, kiedy Bell będzie badał sprawę śmierci Arthura Langnera, odpisali: NIE MOŻEMY ZNALEŹĆ SCULLY’EGO. WCIĄŻ SZUKAMY.
KONTAKT: WESTERN UNION SCRANTON I FILADELFIA Bell zaklął pod nosem. Rozdzielili się, żeby mieć większe szanse na znalezienie Scully’ego. Jeśli do południa im się nie uda, będzie musiał poinformować szefa, że detektywi przydzieleni Scully’emu do pomocy w poszukiwaniach braci Frye szukają jego, zamiast złoczyńców. Bell wezwał pracownika, którego wcześniej wprowadził w sprawę. Wielki jak niedźwiedź grizzly Grady Forrer odznaczał się ogromną klatką piersiową i brzuchem. Wyglądał na takiego faceta, jakiego chciałoby się mieć po swojej stronie podczas rozróby w barze. Ale jego największą siłę stanowiła żelazna determinacja, żeby ustalić najdrobniejsze szczegóły, i fenomenalna pamięć. – Dowiedziałeś się, skąd pochodzą te chore na wściekliznę skunksy? - spytał Bell. - Gdzie dorastali? Pracownik pokręcił głową. – Dawałem z siebie wszystko, Isaac. Nie udało mi się znaleźć żadnej trójki braci Frye w New Jersey Sprawdziłem kuzynów. Też nic. – Mam pewien pomysł - powiedział Bell. - Może zmienili nazwisko w czasie pierwszego rabunku? Zaczęło się w środku stanu, o ile sobie przypominam. Napadli na Rolniczą Spółdzielczą Kasę Oszczędnościową w East Brunswick. – Na bank w prowincjonalnym mieście w połowie drogi do Princeton. – Zawsze przypisywaliśmy zabicie kasjera i klientów ich brutalności. Ale może ta trójka była taka głupia, że obrobiła bank najbliżej domu? Grady Forrer się wyprostował. – Może zamordowali świadków, bo zostali rozpoznani, mimo masek. Może świadkowie wiedzieli, że to miejscowe chłopaki. Mały Johnny z sąsiedztwa dorósł i zdobył broń. Pamiętasz ich pierwszą groźbę napisaną krwią? „Drżyjcie przed braćmi Frye”. – Więc może jednak nie byli tacy głupi - odrzekł Grady. - Od tamtej pory wszyscy nazywają ich braćmi Frye. – My też, tak jak chcieli. Poszukaj rodziny w pobliżu banku w East Brunswick z trzema braćmi lub kuzynami, którzy nagle zniknęli. Nawet z dwoma braćmi i najbliższym sąsiadem. Bell zatelegrafował do agentów przydzielonych Scully’emu i do niego samego. Polecił im udać się do East Brunswick.
Merci, Mademoiselle Duvall! Kto jeszcze kieruje moimi myślami? Wrócił do zdjęcia listu pożegnalnego Arthura Langnera. Położył je obok fotografii jednego z jego napisanych ręcznie zgłoszeń patentowych, którą zrobił wczoraj rano. Przyjrzał się im przez szkło powiększające w poszukiwaniu różnic, które mogłyby sugerować fałszerstwo. Nie zauważył żadnej. Ale nie był ekspertem, dlatego wezwał specjalistę od charakteru pisma z Greenwich Village. Doktor Daniel Cruson wolał szumnie brzmiący tytuł „grafolog”. Jego siwa broda i krzaczaste brwi pasowały do człowieka wygłaszającego wzniosłe słowa na temat europejskiej kuracji doktorów Freuda i Junga. Lubił też stwierdzenia w rodzaju: „kompleks pozbawia ego światła i pożywienia”, dlatego Bell unikał go jak mógł. Ale Cruson miał dobre oko do fałszerstw. Tak dobre, że Bell podejrzewał, iż Doktor Grafolog wiąże koniec z końcem dzięki temu, że od czasu do czasu podrabia czeki bankowe. Cruson przyjrzał się zdjęciu listu pożegnalnego przez szkło powiększające, potem włożył lupę jubilerską do oka i powtórzył czynność. W końcu usiadł wygodnie w fotelu i pokręcił głową. – Widzi pan w tym piśmie coś, co może sugerować fałszerstwo? - spytał Bell. – Pan jest detektywem - odparł Cruson. – To pan wie - powiedział szorstko Bell, żeby uniknąć górnolotnej przemowy. – Zna pan osiągnięcia sir Williama Herschela? – Identyfikację daktyloskopijną. – Ale sir William uważa również, że pismo ujawnia charakter. – Charakter mniej mnie interesuje niż fałszerstwo. Cruson jakby nie usłyszał. – Na podstawie tej próbki mogę orzec, że autor tego listu był wysoce uzdolnionym artystycznie ekscentrykiem i dramatyczną postacią ze skłonnościami do wielkich gestów. Człowiekiem bardzo wrażliwym i pełnym silnych uczuć, które mogły nim zawładnąć... – Innymi słowy - przerwał Bell z ponurą świadomością, że będzie musiał przekazać Dorothy Langner najgorsze - kimś ulegającym emocjom i zdolnym do popełnienia samobójstwa. – To tragedia odebrać sobie życie w tak młodym wieku.
– Langner nie był młody. – Z czasem, za pomocą analizy psychologicznej, mógłby zbadać źródła swoich smutków i nauczyć się panować nad swymi samodestrukcyjnymi impulsami. – Langner nie był młody - powtórzył Bell. – Był bardzo młody. – Miał sześćdziesiąt lat. – Niemożliwe! Niech pan spojrzy na te zamaszyste, swobodne pociągnięcia piórem. Pismo starszego człowieka jest ścisłe, litery stają się mniejsze i niewyraźne, gdy ręce sztywnieją z wiekiem. Nie ma żadnych wątpliwości, że to charakter pisma dwudziestoparolatka. – Dwudziestoparolatka? - powtórzył jak echo Bell, nagle zelektryzowany. – Najwyżej trzydziestolatka, gwarantuję to panu. Bell miał fotograficzną pamięć. Natychmiast przypomniał sobie wygląd biura Arthura Langnera. Zobaczył w wyobraźni półki na książki, wypełnione oprawionymi zgłoszeniami patentowymi Langnera. Musiał otworzyć kilka, żeby znaleźć próbkę do sfotografowania. Te sprzed 1885 roku były napisane ręcznie, a późniejsze na maszynie. – Arthur Langner grał na fortepianie. Powinien mieć bardziej giętkie palce niż przeciętny człowiek w jego wieku. Cruson wzruszył ramionami. – Nie jestem ani muzykiem, ani fizjologiem. – Ale jeśli nie miał bardziej giętkich palców, to ten list może być sfałszowany. Cruson się naburmuszył. – Chyba nie ściągnął mnie pan tutaj, żebym przeanalizował osobowość fałszerza! Im lepsze fałszerstwo, tym mniej mi powie o jego osobowości. – Nie ściągnąłem pana tutaj, żeby pan przeanalizował jego osobowość, tylko żeby pan stwierdził, czy to jest fałszerstwo. Teraz mówi mi pan, że fałszerz popełnił błąd. Skopiował pismo Langnera z wczesnej próbki jego odręcznego pisma. Dziękuję panu, doktorze Cruson. Wskazał pan nową możliwość w tej sprawie. Jeśli jego gra na fortepianie nie sprawiała, że miał charakter pisma młodego człowieka, to list został sfałszowany, a Arthur Langner zamordowany.
Sekretarz Van Dorna wpadł do pokoju, wymachując kartką żółtego papieru. – Scully! Telegram od samotnika Johna Scully’ego, który wcisnął Bellowi do ręki, był jak zwykle zwięzły. DOSTAŁEM TWOJĄ DEPESZĘ. POMYŚLAŁEM TO SAMO. TAK ZWANI BRACIA FRYE OTOCZENI NA ZACHÓD OD EAST BRUNSWICK. LOKALNA POLICJA ICH KUZYNOSTWEM. ZECHCESZ POMÓC? – Otoczeni? - spytał Bell. - Mike i Eddie dołączyli do niego? – Nie. Jest sam, jak zwykle. Wyglądało na to, że Scully ustalił prawdziwe nazwiska „braci Frye” i wytropił ich kryjówkę tylko po to, by odkryć, że bankowi rabusie są spokrewnieni ze skorumpowanym szeryfem, który pomoże im uciec. W takim wypadku nawet wielki Scully porwał się z motyką na słońce. Bell przebiegł wzrokiem resztę telegramu w poszukiwaniu wskazówek. FARMA WILLIARDÓW. DROGĄ CRANBURY TURNPIKE SZESNAŚCIE KILOMETRÓW NA ZACHÓD OD KAMIENNEGO KOŚCIOŁA. ODJAZD W LEWO NA KAMIENNE PŁYTY. CIĘŻARÓWKA DO MLEKA PÓŁTORA KILOMETRA. Środek wiejskiego pustkowia w Jersey. Dotarcie tam lokalnymi pociągami zajęłoby cały dzień. – Zatelefonuj do garażu w Weehawken po moje auto! Bell złapał ciężki worek golfowy, zbiegł po schodach hotelu Knickerbocker i wypadł na Broadway. Wskoczył do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się na nabrzeże na końcu Czterdziestej Drugiej ulicy. Tam wsiadł na prom z Weehawken do New Jersey, gdzie zaparkował swojego locomobile’a.
Rozdział 8 Saloon Tommy’ego Komodora na Trzydziestej Dziewiątej Zachodniej ulicy kulił się na parterze i w piwnicy niszczejącej ceglanej czynszówki pół kilometra od nabrzeża, gdzie prom Isaaca Bella rzucił cumy. Drzwi miał wąskie, okna zakratowane. Niczym połączenie Kongresu, Białego Domu i Departamentu Wojny, rządził w dzielnicy nędzy na West Endzie nazywanej przez nowojorczyków Hell’s Kitchen. Żaden glina nie zaglądał do środka od lat. Tommy „Komodor” Thompson, jajogłowy i gruboszyjny właściciel saloonu, był szefem gangu Goferów. Pobierał haracze od przestępców handlujących narkotykami, prostytutek, szulerów, kieszonkowców i włamywaczy, część przeznaczał na łapówki dla policji i kupował głosy Partii Demokratycznej. Zdominował również lukratywny proceder okradania wagonów towarowych kolei New York Central, a jego przezwisko świadczyło o sukcesach na tym polu, dorównującym osiągnięciom potentata kolejowego komodora Comeliusa Vanderbilta w jego branży. Ale Tommy Komodor podejrzewał, że ten interes skończy się wkrótce krwawo, gdy tylko kolej zorganizuje prywatną armię, by przepędzić jego rabusiów pociągów z Nowego Jorku. Więc planował z wyprzedzeniem. Właśnie dlatego, gdy prom Isaaca Bella przecinał rzekę Hudson, Komodor Thompson dla przypieczętowania nowej umowy ściskał dłonie dwóm „bezogonowcom” zamerykanizowanym Chińczykom, którzy obcięli sobie długie warkocze noszone przez imigrantów z ich kraju. Harry Wing i Louis Loh pełnili funkcje facetów od brudnej roboty w nieźle się zapowiadającym tongu Hip Sing. Mówili dobrze po angielsku, nosili szykowne garnitury i - co Thompson uważał za pewnik - byli niebezpieczni mimo łagodnych min na starannie wypucowanych gębach. Rozpoznał w nich bratnie dusze, gdy tylko się z nim skontaktowali. Podobnie jak Goferzy, Hip Sing czerpał zyski z kontroli nad grupami przestępczymi, stosując przemoc, przekupstwo i dyscyplinę. I jak Goferzy Tommy’ego, Hip Sing pozbywał się konkurencji i rósł w siłę. Zaproponowany mu przez nich układ był pokusą nie do odparcia. Goferzy Tommy’ego Thompsona pozwolą chińskim gangsterom otworzyć palarnie opium
na manhattańskim West Endzie. Za połowę utargu Komodor będzie ochraniał spelunki, dostarczał dziewczyny i opłacał gliny. Harry Wing i Louis Loh będą zdobywać dla tongu Hip Sing białych klientów z klasy średniej z pieniędzmi do wydania - sporadycznych opiumistów, obawiających się zapuszczać w zaułki Chinatown. Uczciwy ład, jak powiedziałby prezydent Teddy Roosevelt. „Uczciwie załatwione”, zaśpiewałaby Sophie Tucker. *** W Newark w New Jersey patrolowy packard próbował złapać Isaaca Bella. Jego benzynowy samochód wyścigowy locomobile rocznik 1906 był pomalowany na czerwono jak wóz strażacki. Zamówił taki kolor w fabryce, żeby dać wolniejszym kierowcom większą szansę zobaczenia go w porę i usunięcia się z drogi. Ale czerwień karoserii i ryk z wydechu locomobile’a zwracały też uwagę policji. Zanim dotarł do East Orange, zostawił gliniarzy z tyłu w tumanie kurzu. W Elizabeth ruszyli za nim na motocyklu. Bell stracił ich z oczu daleko przed Roselle. I teraz miał przed sobą otwartą przestrzeń. Locomobile został skonstruowany do zawodów i pobił wiele rekordów. Dodanie błotników i reflektorów do jazdy po ulicach wcale go nie okiełznało. W rękach człowieka o stalowych nerwach, miłośnika prędkości o kocim refleksie, duża maszyna z szesnastolitrowym silnikiem pędziła w fantastycznym tempie po wiejskich drogach New Jersey i śmigała przez senne miasteczka jak meteor. Ubrany od butów po szyję w długi lniany prochowiec, w goglach i z gołą głową, żeby słyszeć każdy ton ryku czterocylindrowca, Bell używał jednocześnie dźwigni zmiany biegów, sprzęgła i sygnału dźwiękowego, przyspieszał na prostych, pokonywał ślizgiem zakręty i ostrzegał farmerów, zwierzęta hodowlane i wolniejsze pojazdy, że się zbliża. Bawiłby się doskonale, gdyby się tak nie martwił o Johna Scully’ego. Zostawił detektywa samotnika na lodzie. Fakt, że Scully lubił działać w pojedynkę, niczego nie zmieniał. Bell szefował tej sprawie i odpowiadał za swoich ludzi. Trzymał szprychową kierownicę nisko w swych dużych dłoniach. Kiedy musiał zwalniać w miastach, potrzebował obu rąk do skręcania potężną bestią. Ale gdy się rozpędzał na wiejskich drogach, stawała się cudownie posłuszna.
Jedna ręka wystarczała, gdy stale sięgał do pompy paliwa, by zwiększyć jego ciśnienie, i trąbił. Rzadko dotykał hamulców. Nie miało to większego sensu. Ludzie w Bridgeport w Connecticut, którzy budowali locomobile'a, zastosowali układ ściskający wały łańcuchów napędowych do zatrzymywania samochodu. Dawało to niewiele lepszy skutek, niż gdyby w ogóle nie wyposażyli maszyny w hamulce. Isaac Bell nie dbał o to. Gdy wyjechał z rykiem z Woodbridge, studwudziestokonny mercedes GP roadster chciał się z nim pościgać. Bell nacisnął pedał gazu do podłogi i został sam na drodze.
Rozdział 9 O co chodzi? - zapytał Tommy „Komodor" Thompson. – Mówi, że ma dla pana propozycję. Dwóch wykidajłów Tommy’ego, byłych bokserów ze złamanymi nosami, którzy przez lata wymordowali jego licznych konkurentów, stało po obu stronach wytwornego dżentelmena wprowadzonego przez nich do biura na zapleczu. W lodowatej ciszy Tommy Thompson otaksował gościa o wyglądzie autentycznego eleganta z Piątej Alei. Mężczyzna średniej budowy był mniej więcej w jego wieku, około trzydziestki. Średni wzrost, droga laska ze złotą gałką, drogi długi czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, kosztowna futrzana czapka, giemzowe rękawiczki. Żar bił z węglowego pieca, więc mężczyzna spokojnie je zdjął, odsłaniając ciężki, wysadzany klejnotami sygnet. Rozpiął płaszcz Pod jego wierzchnim okryciem szef gangu Goferów zobaczył szczerozłotą dewizkę, wystarczająco grubą, by utrzymać browarnego konia, i granatowe ubranie z sukna. Tommy mógłby przez tydzień zabawiać trzy tancerki rewiowe w Atlantic City za to, co ten elegant zapłacił za swoje buty z cholewką. Elegant milczał. Stał całkowicie nieruchomo po zdjęciu rękawiczek i rozpięciu płaszcza, uniósł tylko rękę, by przygładzić koniec cienkiego wąsika kciukiem, który potem wetknął do kieszonki kamizelki. Twardziel, ocenił Tommy Komodor. Uznał też, że gdyby wszyscy nowojorscy gliniarze się zrzucili, nie stać by ich było na przebranie detektywa w taki strój. A nawet gdyby zdołali zebrać forsę, to żaden glina w mieście nie potrafiłby paradować z taką miną na gębie.
– Czego pan chce? - zapytał. – Czy mogę przyjąć - spytał elegant - że istotnie jest pan przywódcą gangu Goferów? Tommy Komodor znów stał się czujny. Elegant nie był całkiem obcy w Hell’s Kitchen. Nie zrobił z Goferów „gofrów” tak jak gazety dla swoich czytelników z Piątej Alei. Gdzie on się nauczył mówić „Goferów”? – Zapytałem, czego pan chce. – Chcę zapłacić panu pięć tysięcy dolarów za usługi trzech zabójców. Tommy Thompson usiadł prosto. Pięć tysięcy dolarów to była kupa forsy. Taka duża, że zapomniał o Goferach, gofrach i ostrożności. – Kogo trzeba zabić? – Pewnego Szkota nazwiskiem Alasdair MacDonald w Cambridge w New Jersey. Zabójcy muszą umieć doskonale władać nożami. – Muszą? – Mam pieniądze przy sobie - powiedział elegant. - Zapłacę panu z góry i zaufam. Tommy Thompson odwrócił się do swoich wykidajłów. Osiłki szczerzyły zęby. Elegant właśnie popełnił fatalny błąd, przyznając się, że ma forsę przy sobie. – Zabierzcie mu te pięć tysięcy dolarów - rozkazał Tommy. - I zegarek. Sygnet też. Laskę, płaszcz, czapkę, garnitur, buty... i wrzućcie sukinsyna do rzeki. Ruszyli jednocześnie, zadziwiająco żwawo, jak na takich wielkich mężczyzn. Pod płaszczem i garniturem na zamówienie kryła się potężna postura eleganta. Jego spokój nie pozwalał się domyślić, że jest szybki jak błyskawica. W przeciągu uderzenia serca jeden wykidajło leżał na podłodze, ogłuszony i zakrwawiony. Drugi błagał o litość cienkim głosem. Elegant opasał mu szyję ramieniem i przycisnął kciuk do oka. Tommy Komodor gapił się z rozdziawionymi ustami, zaskoczony tym, co sobie uświadomił. Na paznokciu kciuka eleganta lśniło ostre jak brzytwa dłuto. Szpic przywierał do kącika oka wykidajły i było jasne dla błagającego o litość gangstera - jak
również dla Tommy’ego Komodora - że elegant może jednym ruchem dużego palca wyłuskać oko z głowy mężczyzny niczym winogrono. – Jezu, Jezu, Jezu... - wydyszał Tommy. - Ty jesteś Brian O’Shay. Na dźwięk tego nazwiska wykidajło, który był o włos od utraty oka, zaczął łkać. Drugi, wciąż łapiąc oddech na podłodze, wysapał: – To niemożliwe. Oko O’Shay nie żyje. – Jeśli był na tamtym świecie - odparł Tommy Komodor - to stamtąd wrócił. Szef gangu Goferów wytrzeszczał oczy. Brian „Oko” O’Shay przepadł bez śladu piętnaście lat temu. Nic dziwnego, że nie przekręcił nazwy Goferów. Gdyby nie zniknął, wciąż by walczyli ze sobą o przywództwo w Hell’s Kitchen. Ledwo dorósł, Oko opanował sztukę władania różnymi rodzajami broni gangu - procą, ołowianą rurką, kastetem i ostrzami toporków w cholewkach swoich butów - a nawet położył łapy na policyjnym rewolwerze. Ale największy postrach budził tym, że wyłupywał swoim przeciwnikom oczy specjalnie zrobionym miedzianym paznokciem kciuka. – Poszedłeś w górę w szerokim świecie - stwierdził Tommy, kiedy się otrząsnął z szoku. - To dłuto wygląda na czyste srebro. – To stal nierdzewna - odrzekł O’Shay. - Nie tępi się i nie koroduje. – Zatem wróciłeś. I to taki bogaty, że stać cię na płacenie ludziom za to, żeby zabijali za ciebie. – Nie ponowię oferty. – Wezmę tę robotę. Oko O’Shay wykonał szybki ruch i przeciął wykidajle policzek, kiedy go puszczał. Mężczyzna wrzasnął. Złapał się za twarz. Zamrugał, opuścił ręce i popatrzył na krew. Potem znów zamrugał i uśmiechnął się z wdzięcznością. Krew płynęła z rany, która biegła przez kość policzkową do szczęki, ale oko pozostało nietknięte. – Wstawać! - rozkazał Tommy Komodor. - Obaj. Idźcie po Sopla. Niech przyprowadzi Kelly’ego i Butlera. Wyszli szybko i zostawili Tommy’ego Thompsona sam na sam z O’Shayem. – To powinno położyć kres plotkom, że cię zabiłem - odezwał się Tommy. – Nie dałbyś rady, Tommy. Szef gangu Goferów poczuł się urażony i zlekceważony.
– Po co to mówisz? Byliśmy wspólnikami. – Czasami. Stali w milczeniu, dawni rywale, i mierzyli się wzrokiem. – Wróciłeś - mruknął Tommy. - Jezu Chryste, skąd? O’Shay nie odpowiedział. Minęło pięć minut. Dziesięć. Kelly i Butler weszli do biura Komodora, Sopel Weeks za nimi. Brian O’Shay przyjrzał się im. Typowe nowe pokolenie Goferów, pomyślał. Niżsi, krępi. Czy postęp to nie wspaniała rzecz? Tommy to relikt przeszłości, kiedy liczyło się cielsko i mięśnie. Teraz pałki i ołowiane rurki ustępują miejsca broni palnej. Kelly, Butler i Weeks byli podobnej budowy co O’Shay, ale wyelegantowani według najnowszej gangsterskiej mody - obcisłe garnitury, jasne kamizelki, krawaty w kwiaty. Kelly i Butler mieli na nogach lśniące żółte buty i lawendowe skarpetki. Weeks, Sopel, wyróżniał się na ich tle w błękitnych. Należał do tych spokojnych, trzymających się z tylu, którzy pozwalali gorącym głowom wykorzystać okazję, a potem sami rzucali się na zdobycz. W jego marzeniach Komodor ginął szybką śmiercią i on, Sopel Weeks, stawał na czele Goferów. O’Shay wyjął z kieszeni płaszcza trzy noże motylkowe i wręczył każdemu jeden. Były niemieckie, doskonale wyważone, ostre jak brzytwy i szybko się otwierały. Kelly, Butler i Weeks zważyli je w dłoniach z podziwem. – Zostawcie je w ciele po robocie - poinstruował O’Shay i zerknął na Komodora, który poparł polecenie groźbą: – Jak jeszcze kiedyś zobaczę was z nimi, to połamię wam karki. O’Shay otworzył wypchany portfel i wyciągnął trzy bilety do Camden w New Jersey i z powrotem. – MacDonald będzie w sali tanecznej Del Rossiego krótko po zmroku. Znajdziecie ją w dzielnicy Gloucester. – Jak wygląda? - zapytał Weeks. – Jak lawina - odrzekł O’Shay. - Nie sposób go przeoczyć. – Ruszajcie! - rozkazał Tommy Komodor. - I nie wracajcie, dopóki gość nie będzie trupem. – Kiedy dostaniemy zapłatę? - spytał Weeks.
– Kiedy będzie martwy. Zabójcy udali się na przystań promu kolejowego. O’Shay wyjął grubą kopertę z kieszeni płaszcza i odliczył pięćdziesiąt studolarowych banknotów na drewnianym biurku Tommy’ego Thompsona. Komodor przeliczył pieniądze jeszcze raz i wepchnął je do kieszeni spodni. – Przyjemnie robić z tobą interesy. – Będę miał też zajęcie dla tamtych facetów od brudnej roboty z tongu oznajmił O’Shay. Tommy Komodor spojrzał na niego twardo. – O kim mówisz? – O tamtych dwóch członkach chińskiego tajnego stowarzyszenia Hip Sing. – Skąd, na Boga, o nich wiesz? – Niech cię nie zmylą te wymyślne łachy, Tommy. Stale jestem przed tobą i zawsze będę. O’Shay odwrócił się na pięcie i wyszedł z saloonu. Tommy Thompson strzelił palcami. Chłopiec nazywany Paddym Szczurem pojawił się w bocznych drzwiach. Był chudy i bezbarwny. Na ulicy nie rzucał się w oczy jak szkodnik, od którego pochodziło jego przezwisko. – Idź za O’Shayem. Dowiedz się, gdzie mieszka, i za kogo się podaje. Paddy Szczur podążył za O’Shayem na wschód w poprzek Trzydziestej Dziewiątej. Elegancki płaszcz i futrzana czapka mężczyzny zdawały się świecić, gdy torował sobie drogę między nędznie ubranymi biedakami, tłoczącymi się na tłustym bruku. Przeciął Dziesiątą Aleję i Dziewiątą, gdzie zgrabnie ominął pijaka, który wytoczył się prosto na niego z cienia estakady miejskiej kolei nadziemnej. Tuż za Siódmą przystanął przed wypożyczalnią aut i zajrzał przez szybę okienną do środka. Paddy podkradł się blisko do zaprzężonej w konie platformy. Zasłonięty przez zwierzęta, głaskał je uspokajająco i wytężał umysł. Jak będzie śledził O’Shaya, jeśli ten wypożyczy automobil? O’Shay odwrócił się gwałtownie od szyby i poszedł dalej. Paddy poczuł się nieswojo w obcej dzielnicy. Nowe budynki rosły, wysokie biurowce i hotele. Wspaniały gmach Metropolitan Opera wyglądał jak pałac.
Gdyby gliniarze go zobaczyli, przymknęliby go za łazikowanie po części miasta dla wyższych sfer. O’Shay zbliżał się do Broadwayu. Nagle przepadł. Paddy Szczur zerwał się do desperackiego biegu. Nie mógł wrócić do Hell’s Kitchen bez adresu O’Shaya. Tam! Z westchnieniem ulgi skręcił w uliczkę obok teatru w budowie. Na końcu zaułka zobaczył znikającą za rogiem połę długiego czarnego płaszcza. Popędził za nią, wypadł zza węgła i nadział się prosto na pięść, która posłała go w błoto. O’Shay pochylił się nad nim. Paddy Szczur zobaczył błysk stali. Ból przeszył mu prawe oko. Wiedział natychmiast, co O’Shay mu zrobił, i krzyknął z rozpaczy. – Otwórz dłoń! - rozkazał O’Shay. Kiedy Paddy nie posłuchał, stal ukłuła go w drugie oko. – To też stracisz, jeśli nie otworzysz dłoni. Paddy Szczur otworzył dłoń. Zadrżał, gdy poczuł, jak O’Shay wciska mu coś okrągłego i obrzydliwego do ręki i zamyka ją niemal delikatnie. – Daj to Tommy’emu. *** O’Shay zostawił jęczącego chłopca w zaułku i wrócił do Trzydziestej Dziewiątej ulicy. Stał w cieniu nieruchomo jak posąg, dopóki się nie upewnił, że mała gnida śledziła go w pojedynkę. Potem znów powędrował na wschód pod estakadą kolei nadziemnej nad Szóstą Aleją, obejrzał się za siebie, doszedł do Piątej Alei i skręcił w kierunku śródmieścia, stale przyglądając się odbiciom w szybach okiennych. Kierujący ruchem wąsaty irlandzki gliniarz zatrzymał okrzykiem wóz towarowy, żeby dobrze ubrany dżentelmen mógł przeciąć Trzydziestą Czwartą ulicę. Odźwierni w niebiesko-złocistych uniformach, które wbiłyby w dumę kapitana drednota, wyprężyli się na jego widok. O’Shay odwzajemnił ich energiczne saluty i wmaszerował do hotelu Waldorf-Astoria.
Rozdział 10 Isaac Bell zauważył czerwoną chustkę do nosa Johna Scully'ego przywiązaną do żywopłotu. Skręcił locomobile’em w oznaczoną nią wąską drogę, zmniejszył nacisk na pedał gazu po raz pierwszy od wyjazdu z Weehawken i przymknął wylot spalin, co ściszyło ryk wydechu do głuchego pomruku. Skierował się na strome wzgórze i pokonał półtora kilometra wśród leżących odłogiem pól uprawnych, które czekały na wiosenny zasiew. Zaradny Scully skombinował skądś ciężarówkę do przewozu baniek mleka, dokładnie taki pojazd, jaki nie zwracał na siebie uwagi na wiejskich drogach New Jersey. Bell zaparkował cicho wzdłuż niej, żeby locomobile nie był widoczny z drogi. Potem wziął worek z siedzenia pasażera i zaniósł go na szczyt wzgórza, gdzie detektyw Van Dorna leżał płasko na brązowej trawie. Lakoniczny, niski, zażywny samotnik o księżycowej twarzy mógł uchodzić za zaufanego kolegę kaznodziejów, sklepikarzy, kasiarzy lub morderców. Czternaście kilogramów tłuszczu maskowało stalowe mięśnie, a jego nieśmiały uśmiech skrywał umysł szybszy niż pułapka na niedźwiedzia. Scully obserwował przez połową lornetkę dom w dole wzgórza. Dym się unosił z kuchennego komina. Duży turystyczny samochód marki Marmon stał na zewnątrz, potężną maszynę pokrywało błoto i kurz. – Co jest w worku? - powitał Bella Scully. – Para żelaznych piątek - odrzekł z szerokim uśmiechem Bell i wyjął dwie strzelby Browning Auto-5 kaliber 12. - Ilu jest w domu? – Wszyscy trzej. – Ktoś tam mieszka? – Nie było dymu przed ich przyjazdem. Bell skinął głową, zadowolony, że nikt niewinny nie dostanie się w krzyżowy ogień. Scully podał mu lornetkę. Bell przyjrzał się domowi i samochodowi. – To ten marmon, który ukradli w Ohio? – Może być inny. Oni mają słabość do marmonów. – Jak ich wytropiłeś?
– Wykorzystałem twoje przeczucie co do ich pierwszej roboty. Naprawdę nazywają się Williard, i gdybyśmy obaj byli w połowie tacy sprytni, za jakich się uważamy, wpadlibyśmy na to miesiąc temu. – Trudno się z tym nie zgodzić - przyznał Bell. - Może zaczniemy od wyłączenia ich auta z akcji? – Nie trafimy w nie stąd z tych strzelb. Bell wyciągnął z worka golfowego stary karabin myśliwski Sharps kaliber 12,7 mm do polowań na bawoły. Oczy Johna Scully’ego zalśniły jak łożyska kulkowe. – Skąd wziąłeś tę armatę? – Nasz detektyw hotelowy z Knickerbockera zabrał ją kowbojowi, który występował w przedstawieniu Pawnee Billa o Dzikim Zachodzie i upił się na Times Square. Bell załadował ciężką broń nabojem z czarnym prochem i wycelował ją w marmona. – Tylko postaraj się go nie zapalić - ostrzegł Scully. - Jest w nim pełno ich łupów. – Po prostu go unieruchomię. – Zaczekaj, ktoś nadjeżdża. Sześciocylindrowy ford K podskakiwał na wyboistym wąskim trakcie, który prowadził do wiejskiego domu. Miał szperacz zamontowany na chłodnicy. – Niech to piekło pochłonie - zaklął Scully. - To ten kuzyn posterunkowy. Dwaj mężczyźni z gwiazdami szeryfów na kurtkach wysiedli z forda. Trzymali koszyki. Scully przyjrzał się im przez lornetkę. – Przywieźli im kolację. Dwóch więcej to razem pięciu. – Masz miejsce w swojej ciężarówce do mleka? – Jakoś ich zmieścimy. – Co ty na to, żebyśmy dali im czas na zajęcie się jedzeniem? – To jest plan - pochwalił Scully, nadal obserwując dom. Bell patrzył na wąski trakt i stale się odwracał, żeby mieć pewność, że więcej krewnych nie przyjedzie tą samą drogą z tyłu, co on.
Zastanawiał się, skąd Dorothy Langner wzięła pieniądze na kupno fortepianu dla ojca, kiedy sobie przypomniał, że dała mu go dopiero niedawno. Scully stał się wyjątkowo rozmowny, jak na niego. – Wiesz, Isaac - powiedział, wskazując wiejski dom poniżej i dwa samochody - do takich akcji jak ta ktoś mógłby wynaleźć na tyle lekki karabin maszynowy, żeby można go było nosić ze sobą. – Samoczynną broń ręczną? – Właśnie. Tylko jak byś taszczył tę całą wodę do chłodzenia jej lufy? – Nie musiałbyś, gdyby strzelała amunicją pistoletową. Scully skinął głową w zamyśleniu. – Z bębnowym magazynkiem miałaby niedużą wielkość. – Zaczynamy przedstawienie? - zapytał Bell i uniósł sharpsa. Obaj detektywi zerknęli na las w pobliżu domu, dokąd bracia Frye mogli uciec po unieruchomieniu ich aut przez Bella. – Najpierw zajdę ich z flanki - odrzekł Scully. Wprowadził słowa w czyn i zszedł kaczym chodem ze wzgórza. Bell pomyślał, że wygląda jak spieszący do pracy murarz. Pomachał, gdy dotarł na miejsce. Bell oparł łokcie na ziemi, odwiódł całkowicie kurek sharpsa i wziął na muszkę osłonę silnika mannona. Ściągnął delikatnie spust. Ciężki pocisk zakołysał marmonem. Wystrzał karabinowy rozniósł się echem jak huk artylerii, obłok czarnego dymu wydobył się z lufy i spłynął w dół wzgórza. Bell załadował broń i znów wypalił. Marmon ponownie podskoczył i przednia opona siadła. Bell przeniósł uwagę na wóz policyjny. Posterunkowi wypadli z domu z wytrzeszczonymi oczami, wymachując pistoletami. Rabusie bankowi zostali w środku. Lufy karabinów pojawiły się w oknie. Pociski z winchestera z zamkiem dźwigniowym przeszyły chmurę czarnego dymu z sharpsa Isaaca Bella. Bell zlekceważył przelatujący obok jego głowy ołów, załadował jednostrzałowego sharpsa i przedziurawił osłonę silnika forda. Para buchnęła z gorącej chłodnicy. Teraz ich ofiary były pieszo. Wszyscy trzej rabusie bankowi wyskoczyli z domu, prowadząc ogień. Bell ładował i strzelał, ładował i strzelał. Długa broń palna poszybowała w powietrze, mężczyzna się zatoczył i złapał za ramię. Drugi się odwrócił i pobiegł w kierunku lasu. Szybki ogień z automatycznej dwunastki Scully’ego zmusił go
do zmiany planu. Zatrzymał się z poślizgiem, rozejrzał rozpaczliwie, rzucił broń i podniósł ręce do góry. Posterunkowi z pistoletami zamarli. Bell wstał i wymierzył do nich z sharpsa przez czarny dym. Scully wyłonił się z lasu z wycelowaną strzelbą. – Ja mam w rękach automatyczną dwunastkę - zawołał tonem towarzyskiej rozmowy - a facet na wzgórzu karabin Sharps. Czas zmądrzeć, chłopcy. Posterunkowi rzucili pistolety. Trzeci z braci Frye wprowadził nabój do komory winchestera i wycelował starannie. Bell znalazł go wzrokiem i wziął na muszkę, ale Scully pierwszy dał ognia z uniesioną lufą, żeby zwiększyć zasięg strzelby. Rozrzut był duży z tej odległości. Większość kulek chybiła, ale dwie trafiły bankowego rabusia w ramię. *** Żaden z postrzelonych mężczyzn nie był ciężko ranny. Bell się upewnił, że nie wykrwawią się na śmierć i skuł ich kajdankami z pozostałymi w mlekowozie Scully’ego. Ruszyli w dół wzgórza, Scully prowadził ciężarówkę, Bell w swoim locomobile’u zamykał tyły. Kiedy dotarli do drogi Cranbury Turnpike, Mike i Eddie, agenci Van Dorna przydzieleni Scully’emu do pomocy, pojawili się w oldsmobile’u i konwój skierował się do Trenton, by przekazać bankowych rabusiów i skorumpowanych gliniarzy prokuratorowi stanowemu. Dwie godziny później, w pobliżu Trenton, Bell zobaczył znak drogowy, który uruchomił jego fotograficzną pamięć. Na tablicy widniały nazwy miast i dróg wymalowane na białych strzałkach wskazujących na południe: Hamilton Turnpike, Bordentown Road, Burlington Pike i Westfield Turnpike. Ta ostatnia droga prowadziła do Camden. Arthur Langner zapisywał spotkania na kalendarzu ściennym. Dwa dni przed śmiercią widział się z Alasdairem MacDonaldem, specjalistą od napędu turbinowego na kontrakcie z Biurem Inżynierii Parowej Marynarki Wojennej. Fabryka MacDonalda mieściła się w Camden. Dorothy Langner twierdziła, że jej ojciec kochał swoje działa. Tak jak Farley Kent swoje kadłuby. A Alasdair MacDonald swoje turbiny. Nazwała MacDonalda czarodziejem, mając na myśli to, że dorównuje on jej ojcu. Bell był ciekaw, co jeszcze ci dwaj mężczyźni mieli ze sobą wspólnego.
Ścisnął gruszkę sygnału dźwiękowego locomobile’a. Oldsmobile i mlekowóz zatrzymały się z poślizgiem w tumanach kurzu. – Muszę się zobaczyć z pewnym facetem w Camden - oznajmił Scully’emu Bell. – Potrzebujesz pomocy? – Tak! Jak tylko odstawisz tę bandę, wybierz się do Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej, dobra? Pracuje tam konstruktor okrętowy nazwiskiem Farley Kent. Zobacz, czy nic nie kombinuje. Bell skręcił locomobile’em na południe. CAMDEN ŚWIAT ZAOPATRUJE W TO, CO SIĘ KUPUJE Taki billboard powitał Isaaca Bella, gdy detektyw wjechał do przemysłowego miasta na wschodnim brzegu rzeki Delaware naprzeciwko Filadelfii. Mijał fabryki produkujące wszystko - od cygar, poprzez leki, linoleum i terakotę, do zup. Ale dominowała stocznia. Zakład firmy o dziwacznej nazwie Nowojorskie Przedsiębiorstwo Budowy Okrętów ciągnął się wzdłuż rzek Delaware i Newton Creek. Miał nowoczesne kryte ciągi komunikacyjne i wyrastające pod zadymione niebo ogromne suwnice bramowe. Po drugiej stronie rzeki leżała stocznia Cramp Ship Builders i Filadelfijska Stocznia Marynarki Wojennej. Wieczór zapadał, zanim Bell znalazł Wytwórnię Okrętowych Turbin Parowych MacDonalda w głębi lądu od rzeki, wśród mniejszych fabryk, które dostarczały stoczni specjalistyczne urządzenia. Zaparkował locomobile’a przy bramie i poprosił o skontaktowanie go z Alasdairem MacDonaldem. Nie zastał go. – Znajdzie pan Profesora w Gloucester City, zaledwie kilka przecznic stąd powiedział uprzejmy urzędnik. – Dlaczego Profesora? – Bo jest taki mądry. Praktykował u Charlesa Parsonsa, wynalazcy turbiny okrętowej, która zrewolucjonizowała napęd szybkich statków. Zanim Profesor wyemigrował do Ameryki, wiedział więcej o turbinach niż sam Parsons. – Gdzie w Gloucester City?
– W sali tanecznej Del Rossiego. Nie, żeby tańczył. To bardziej saloon niż sala taneczna, jeśli wie pan, o co mi chodzi. – Widziałem podobne lokale na zachodzie - odrzekł drwiąco Bell. – Niech pan się kieruje do King Street. Nie sposób przeoczyć tego przybytku. Gloucester City leżało w dół rzeki od Camden, dwa miasta stapiały się w jedno. King Street biegła blisko wody. Saloony, podłe knajpy i pensjonaty gościły robotników z okolicznych stoczni i ruchliwego portu rzecznego. Lokalu Del Rossiego nie sposób było przeoczyć, tak jak powiedział pracownik MacDonalda: fronton tworzyła makieta łuku proscenium teatru na Broadwayu. W środku panował harmider. Dźwiękom najgłośniejszego pianina, jakie Bell kiedykolwiek słyszał, wtórowały kobiece wrzaski i śmiechy, spoceni barmani odłamywali szyjki butelek, żeby szybciej nalewać, wykończone wykidajły padały z nóg, marynarze i stoczniowcy wypełniający salę od ściany do ściany - co najmniej pięciuset mężczyzn - pili na wyścigi. Bell zlustrował wnętrze saloonu ponad morzem czerwonych twarzy pod kłębami niebieskiego dymu. Nie w samej koszuli byli tylko on, w swoim białym garniturze, przystojny srebrzystowłosy dżentelmen w czerwonym surducie - właściciel lokalu, jak się domyślał Bell - i trzej dandysowaci gangsterzy w brązowych melonikach, fioletowych koszulach, jasnych kamizelkach i pasiastych krawatach. Bell nie widział ich butów, ale przypuszczał, że są żółte. Przepchnął się między szerokimi ramionami do surduta. – Panie Del Rossi! - krzyknął przez hałas i wyciągnął rękę. – Dobry wieczór panu. Proszę mi mówić Angelo. – Isaac. Uścisnęli sobie dłonie. Del Rossiego była miękka, ale z dawno zagojonymi oparzeniami i skaleczeniami od pracy w stoczni za młodu. – Duży ruch. – Niech Bóg błogosławi naszą Nową Marynarkę Wojenną. Jest tak co wieczór. Nowojorskie Przedsiębiorstwo Budowy Okrętów zwoduje „Michigana” w przyszłym miesiącu i właśnie położyło stępkę pod rozwijający dwadzieścia osiem węzłów niszczyciel. Po drugiej stronie rzeki Filadelfijska Stocznia Marynarki Wojennej buduje nowy suchy dok, Cramp zwoduje „South Caroline” przyszłego lata i zawarli już kontrakt na budowę sześciu siedmiusettonowych niszczycieli. Sześciu, wyobraża pan sobie? Sześciu. Czym mogę służyć?
– Szukam gościa nazwiskiem Alasdair MacDonald. Del Rossi zmarszczył brwi. – Profesora? Niech pan idzie za odgłosem pięści łamiących szczęki. Wskazał głową róg sali najdalej od drzwi. – Przepraszam. Lepiej tam pójdę, zanim ktoś powali go na ziemię. – To nieprawdopodobne - odparł Del Rossi. - On był mistrzem wagi ciężkiej Królewskiej Marynarki Wojennej. Bell przyglądał się MacDonaldowi, kiedy torował sobie drogę przez salę, i od razu polubił wielkiego Szkota. Wyglądał na czterdzieści parę lat, był wysoki i miał szczerą twarz. Mięśnie marszczyły jego przesiąkniętą potem koszulę. Kilka bokserskich blizn widniało nad jego brwiami, ale nigdzie na reszcie twarzy. Bell zwrócił uwagę na jego ogromne ręce z szeroko rozstawionymi knykciami. Szklankę trzymał w jednej, butelkę whisky w drugiej. Gdy Bell się zbliżył, Szkot napełnił szklankę i odstawił butelkę na bar za sobą ze wzrokiem utkwionym w tłumie. Ludzie nagle się rozstąpili, gwałtownie roztrąceni, i około stuczterdziestokilowy osiłek wytoczył się na MacDonalda z żądzą mordu w oczach. Szkot obserwował go z kpiarskim uśmiechem, jakby obaj uważali to za dobry żart. Pociągnął łyk ze szklanki, a potem, bez wyraźnego pospiechu, zwinął wolną rękę w ogromną pięść i zadał cios z taką szybkością, że Bell ledwo to uchwycił wzrokiem. Osiłek runął na posypaną trocinami podłogę. MacDonald spojrzał na niego z góry, przyjaźnie. Mówił z wyraźnym szkockim akcentem. – Jake, mój przyjacielu, fajny z ciebie chłop, dopóki się nie upijesz. - Zwrócił się do grupy wokół niego: - Czy ktoś odprowadzi Jake’a do domu? Koledzy wynieśli Jake’a. Bell przedstawił się Alasdairowi MacDonaldowi. Podejrzewał, że Szkot jest bardziej pijany, niż wygląda. – Czy ja cię znam, chłopie? – Isaac Bell - powtórzył detektyw. - Wiem od Dorothy Langner, że pan się przyjaźnił z jej ojcem. – Zgadza się. Biedny Artie. Tacy jak Kanonier już się nie rodzą. Napij się! Zawołał o szklankę, napełnił ją po brzegi i podał Bellowi ze szkockim toastem: – Slanj.
– Slanj-uh va - odparł Bell i wychylił mocny trunek tak samo jak MacDonald. – Jak ona się trzyma? – Dorothy żyje nadzieją, że jej ojciec nie popełnił samobójstwa i nie wziął łapówki. – Nic nie wiem na temat samobójstwa. Jak to mówią: góry ocieniają ciemne wąwozy. Ale wiem jedno. Kanonier prędzej by włożył rękę pod prasę przebijakową, niż sięgnął po łapówkę. – Współpracowaliście blisko? – Powiedzmy po prostu, że podziwialiśmy się nawzajem. – Wyobrażam sobie, że mieliście podobne cele. – Obaj kochaliśmy drednoty, jeśli o to ci chodzi. Czy się je kocha, czy się ich nienawidzi, drednoty to cud naszej epoki. Bell zauważył, że MacDonald - pijany czy nie - po mistrzowsku unika odpowiedzi na jego pytania. Zaczął inaczej: – Wyobrażam sobie, że śledził pan rozwój Wielkiej Białej Floty z dużym zainteresowaniem. Alasdair parsknął drwiąco. – Zwycięstwo na morzu zapewniają uzbrojenie, opancerzenie i prędkość. Trzeba strzelać dalej niż nieprzyjaciel, wytrzymywać więcej trafień i szybciej płynąć. Pod tymi względami Wielka Biała Flota jest beznadziejnie przestarzała. Nalał Bellowi i sobie. – Angielski HMS „Dreadnought” i jego niemieckie kopie mają większy zasięg, mocniejszy pancerz i oszałamiającą prędkość. Nasza „flota”, czyli po prostu odpicowana dawna Eskadra Atlantycka, to grupa przeddrednotów. – Na czym polega różnica? – Przeddrednot jest jak bokser wagi średniej, który nauczył się walczyć w college’u. Nie ma szans na ringu z zawodowcom wagi ciężkiej Jackiem Johnsonem. - MacDonald uśmiechnął się wyzywająco do Bella Ważył dwadzieścia kilogramów więcej niż on. – Chyba że ukończył wyższe studia na West Side w Chicago - odparował Bell. – I przybyło mu kilka kilogramów mięśni - przyznał z aprobatą MacDonald.
Choć wydawało się to niemożliwe, pianino nagle zaczęło grać jeszcze głośniej. Ktoś walnął w bęben. Tłum zrobił przejście, żeby Angelo Del Rossi mógł się wspiąć na niską estradę na wprost baru. Wyciągnął batutę z surduta. Kelnerzy i wykidajły odstawili tace i pałki i wzięli bandża, gitary i akordeony. Kelnerki wskoczyły na estradę, zrzuciły fartuchy i odsłoniły tak krótkie spódniczki, że policja w każdym mieście z więcej niż jednym kościołem zrobiłaby nalot na taką knajpę. Del Rossi uniósł batutę. Muzycy zagrali Come On Down George’a M. Cohana i panie zatańczyły coś, co wydało się Bellowi doskonałą imitacją paryskiego kankana. – Co pan mówił? - krzyknął. – Ja? – Tak. O drednotach, które pan i Kanonier... – Weźmy „Michigana”. Kiedy nasz najnowszy pancernik wejdzie wreszcie do służby, będzie miał najlepszą artylerię na świecie, wszystkie główne działa w zachodzących na siebie wieżach. Ale cienki jak bibułka pancerz i rozklekotany silnik tłokowy skaże go na bycie co najwyżej semidrednotem, ruchomym celem do ćwiczeń strzeleckich dla niemieckich i angielskich drednotów. MacDonald opróżnił swoją szklankę. – Tym bardziej straszne jest to, że Biuro Artylerii straciło wspaniałego konstruktora dział w osobie Artiego Langnera. Biura techniczne nie cierpią zmian. Artie wymuszał zmiany... A, szkoda gadać, chłopie. To był tragiczny miesiąc dla amerykańskiej marynarki wojennej. – Poza śmiercią Artiego Langnera stało się jeszcze coś? - zapytał prowokująco Bell. – Zgon Kanoniera to był dopiero początek. Tydzień później straciliśmy Chada Gordona, naszego czołowego speca od opancerzenia ze stalowni w Bethlehem. Potworny wypadek. Sześciu ludzi upieczonych żywcem: Chad i wszyscy jego pomocnicy. A w zeszłym tygodniu ten cholerny dureń Grover Lakewood spadł z urwiska. Najbystrzejszy ekspert od kierowania ogniem w branży. I diabelnie fajny chłopak. Jaką przyszłość by nam stworzył! A zginął w głupim, wypadku podczas wspinaczki. – Zaraz! - powiedział Bell. - Mówi pan, że aż trzech inżynierów specjalizujących się w konstruowaniu drednotów straciło życie w ubiegłym miesiącu?
– Jakby jakieś fatum, no nie? - MacDonald wykonał wielką ręką znak krzyża na piersi. - Nigdy bym nie pomyślał, że nasze drednoty są przeklęte. Ale mam cholerną nadzieję, że dla dobra Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Farley Kent i Ron Wheeler nie będą następni. – Kadłuby w Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej - rzekł Bell. - I torpedy w Newport. MacDonald spojrzał na niego ostro. – Zorientowany jesteś. – Dorothy Langner wspomniała o Kencie i Wheelerze. Domyśliłem się, że są odpowiednikami Langnera. MacDonald się roześmiał. – Odpowiednikami? To dowcip na temat wyścigu w budowie drednotów, nie rozumiesz? – Nie. Co pan ma na myśli? – To jak gra w trzy kubki z wypełnionym dynamitem ziarnkiem grochu pod każdym z nich. Farley Kent projektuje wodoszczelne przedziały, żeby ochronić swoje kadłuby przed torpedami. Ale w Newport Ron Wheeler ulepsza torpedy, zwiększa ich zasięg i ładunki wybuchowe, może nawet kombinuje, jak je uzbroić w TNT. Więc Artie musi, musiał, zwiększać zasięg dział, żeby okręt mógł strzelać z dalszej odległości, a Chad Gordon musiał odlewać mocniejsze pancerze, żeby wytrzymywały trafienia. Wystarczy, żeby człowiek zaczął pić... MacDonald znów napełnił ich szklanki. - Bóg jeden wie, jak sobie poradzimy bez tych chłopaków. – Ale prędkość też jest bardzo ważna według pana. Co z panem w Biurze Inżynierii Parowej? - spytał Bell. - Mówią, że pan jest czarodziejem w dziedzinie turbin. Czy strata Alasdaira MacDonalda nie byłaby równie druzgocąca dla programu budowy drednotów? MacDonald się roześmiał. – Ja jestem niezniszczalny. Następna bójka na pięści wybuchła w sali. – Przepraszam, Isaac - powiedział wesoło MacDonald i dołączył do walczących. Bell przepchnął się za nim. Krzykliwie ubrani gangsterzy, których zauważył, kiedy wszedł, kręcili się wokół zorganizowanego na poczekaniu przez
wiwatujących mężczyzn ringu. MacDonald wymieniał ciosy z młodym siłaczem o ramionach kowala, który imponował pracą nóg. Szkot wydawał się wolniejszy od młodszego mężczyzny. Ale Bell dostrzegł, że Alasdair MacDonald pozwala przeciwnikowi zadawać ciosy tak, żeby ocenić, na co go stać. Robił to na tyle umiejętnie, że żadne trafienie nie było groźne. Wtem Alasdair jakby uznał, że już wie wszystko. Nagle stał się szybki i niebezpieczny, stosując kombinacje bokserskie. Bell musiał przyznać, że przewyższają o klasę najlepsze, jakie on stosował w czasach, gdy boksował w Yale, i przypomniał sobie z uśmiechem wdzięczności, jak Joe Van Dorn posłał go na „wyższe studia” do chicagowskich saloonów. Kowal się chwiał. MacDonald zwalił go z nóg hakiem, nie wkładając w uderzenie więcej siły, niż musiał, żeby zakończyć walkę, potem pomógł mu wstać, poklepał go po plecach i ryknął na całą salę: – Dobry jesteś, chłopie. Po prostu miałem szczęście... Isaacu, zauważyłeś pracę nóg tego faceta? Nie sądzisz, że ma przed sobą przyszłość na ringu? – Posłałby na deski „Dżentelmena Jima” Corbetta u szczytu jego kariery. Kowal przyjął komplement z szerokim uśmiechem i szklistym wzrokiem. MacDonald wciąż niespokojnie lustrował tłum i zobaczył idących w jego kierunku gangsterów. – O następny zawodnik, nawet dwóch. Ani chwili wytchnienia. Dobra, chłopaki, jesteście chuchra, ale za to we dwóch. Do roboty. Nie wyglądali na chuchra, choć MacDonald górował nad nimi wagą, poruszali się pewnie i dobrze trzymali ręce. I kiedy zaatakowali, stało się jasne, że nie pierwszy raz walczą razem. Utalentowani uliczni wojownicy, ocenił ich Bell, młodzi twardziele z dzielnicy biedy, którzy siłą utorowali sobie drogę na wyższe szczeble gangu. Teraz jego pełnoprawni członkowie, na nocnym wypadzie do miasta dla wywołania rozróby. Bell przysunął się bliżej, na wypadek gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Miotając obelżywe przekleństwa na Alasdaira MacDonalda, nacierali na niego jednocześnie z obu stron. Brutalność ich wspólnego ataku najwyraźniej rozgniewała Szkota. Czerwony na twarzy, zamarkował odwrót, co przyciągnęło ich ku niemu w zasięg potężnego lewego ciosu i miażdżącego prawego. Jeden gangster zatoczył się do tyłu, krew trysnęła mu z nosa. Drugi się skulił i złapał za ucho. Bell zobaczył błysk stali za plecami Alasdaira MacDonalda.
Rozdział 11 Isaac Bell błyskawicznie wyciągnął dwulufowego, dwustrzałowego derringera ze swojego kapelusza i wypalił do trzeciego gangstera, który rzucił się z tyłu na Alasdaira MacDonalda z nożem. Odległość była mała, prawie bezpośrednia. Ciężki pocisk kaliber 11 mm zatrzymał napastnika w miejscu i broń wypadła mu z ręki. Ale w momencie, gdy huk pistoletu wywołał panikę w lokalu, dandys z krwawiącym nosem dźgnął Szkota w brzuch innym nożem. MacDonald się zatchnął, jakby zdumiony, że przyjacielska bijatyka stała się nagle śmiertelna. Isaac Bell uświadomił sobie, że jest świadkiem próby zabójstwa z premedytacją. Uciekający gość zasłonił mu widok. Bell odepchnął go z drogi i znów nacisnął spust. Czerwona dziura pojawiła się między oczami nożownika. Jego broń upadła pod nogi Alasdaira MacDonalda. Derringer Bella był pusty. Pozostały zabójca, ten powalony na ziemię, podniósł się za MacDonaldem płynnym ruchem, jakby cios w ucho nie wyrządził mu żadnej krzywdy ani go nie spowolnił. Nóż z długim ostrzem otworzył się w jego dłoni. Bell już wyciągał spod marynarki swój pistolet numer dwa, samopowtarzalny browning. Zabójca wbił nóż w plecy MacDonalda. Przyciskając pistolet do ciała, żeby go zasłonić przed uciekającymi ludźmi, Bell strzelił. Wiedział, że zabiłby bandytę, gdyby wpakował mu kulę w głowę. Ale ktoś wpadł na niego w momencie, gdy naciskał spust. Niewiele chybił. Pocisk przebił prawe ramię dandysa. Ale doskonałą celność browninga osiągnięto kosztem mocy obalającej, a bandyta był leworęczny. Choć się zatoczył od trafienia pociskiem kaliber 9 mm, zdołał z rozmachu zatopić ostrze w szerokich plecach Alasdaira MacDonalda. MacDonald wciąż wyglądał na zdumionego. Jego spojrzenie spotkało się z Bella w chwili, kiedy detektyw złapał go w ramiona. – Próbowali mnie zabić - powiedział z niedowierzaniem. Bell z trudem położył go na trocinach i przyklęknął obok niego. – Wezwijcie lekarza - krzyknął. - Sprowadźcie ambulans. – Chłopie!
– Niech pan nic nie mówi - polecił Bell. Krew rozlewała się tak szybko, że trociny pływały w niej, zamiast ją wchłaniać. – Daj mi rękę, Isaac. Bell wziął wielką dłoń w swoją. – Proszę, daj mi rękę. – Trzymam cię, Alasdair. Wezwijcie lekarza! Angelo Del Rossi przyklęknął obok nich. – Lekarz już idzie. Jest dobry. Wyjdziesz z tego, Profesorze. Prawda, Bell? – Oczywiście - skłamał Bell. MacDonald ścisnął konwulsyjnie rękę Bella i wyszeptał coś, czego detektyw nie zrozumiał. Przysunął się bliżej. – Co powiedziałeś, Alasdair? – Posłuchaj. – Nie słyszę cię. Ale wielki Szkot milczał. – Szukali cię, Alasdair. Dlaczego? - szepnął mu do ucha Bell. MacDonald otworzył oczy. Nagle zrobiły się okrągłe, jakby coś pojął. – Kadłub Czterdzieści Cztery - szepnął. – Co? MacDonald zamknął oczy, jakby zasnął. – Jestem lekarzem. Z drogi. Bell się odsunął na bok. Lekarz - młody, energiczny i sprawiający wrażenie kompetentnego - zmierzył MacDonaldowi tętno. – Serce bije jak zegar dworcowy. Ambulans już jedzie. Niech paru z was, panowie, pomoże mi go przenieść. – Ja to zrobię - zaofiarował się Bell. – On waży dziewięćdziesiąt kilogramów. – Przejście. Isaac Bell wziął leżącego boksera na ręce, wstał i wyniósł go z lokalu na chodnik, gdzie go trzymał w oczekiwaniu na ambulans. Lokalni gliniarze odsuwali tłum. Policyjny śledczy zażądał nazwiska Bella.
– Isaac Bell. Agent Van Dorna. – Dobrze pan strzela, panie Bell. – Rozpoznał pan zabitych? – Nigdy ich nie widziałem. – Nietutejsi? Z Filadelfii? – Mieli w kieszeniach bilety na pociąg do Nowego Jorku. Zechce mi pan wyjaśnić, jak pan się w to uwikłał? – Powiem panu wszystko, co wiem. Ale jest tego niewiele. Najpierw jednak odstawię tego faceta do szpitala. – Będę czekał na pana na posterunku. Niech pan powie sierżantowi dyżurnemu, że chce się pan widzieć z Barneyem George’em. Ambulans na podwoziu nowego forda T zatrzymał się przed salą taneczną. Kiedy Bell włożył MacDonalda do środka, bokser znów chwycił go za rękę. Bell wsiadł z nim, obok lekarza, i pojechał do szpitala. Gdy chirurg operował Szkota, Bell zatelefonował do Nowego Jorku z instrukcjami. Kazał ostrzec Johna Scully’ego, który obserwował konstruktora kadłubów Farleya Kenta, i wysłać agentów do Stacji Torpedowej Marynarki Wojennej w Newport, żeby strzegli życia Rona Wheelera. Trzy centralne postacie amerykańskiego programu budowy drednotów nie żyły, czwarta była o krok od śmierci. Ale gdyby Bell nie widział ataku na Alasdaira MacDonalda, uznano by to za prawdopodobne zdarzenie w życiu knajpianego awanturnika, zamiast za usiłowanie zabójstwa. Istniała już ewentualność, że Langnera zamordowano. A jeśli eksplozja w odlewni w Bethlehem, o której wspomniał MacDonald, to nie był wypadek? Czy śmierć podczas wspinaczki w Westchester też nie? Bell siedział przy łóżku Szkota całą noc i rano. Nagle, w południe, Alasdair MacDonald nabrał spazmatycznie powietrza do potężnych płuc i wypuścił je wolno. Bell zawołał lekarza. Ale wiedział, że to na nic. Przygnębiony i zły, poszedł na posterunek policji w Camden i zrelacjonował śledczemu George’owi przebieg swojej nieudanej próby powstrzymania ataku. – Macie któryś z ich noży? - zapytał, kiedy skończył. – Wszystkie trzy. - George pokazał je Bellowi. Krew Alasdaira MacDonalda zakrzepła na ostrzu, którym go zabito. - Dziwnie wyglądają, prawda?
Bell wziął do ręki jeden z dwóch niepoplamionych noży i obejrzał go dokładnie. – To butterflymesser. – Co? – Niemiecki składany nóż wzorowany na nożu motylkowym o nazwie Balisong. Rzadko spotykany poza wyspami filipińskimi. – Coś podobnego. Nigdy takiego nie widziałem. Niemiecki, mówi pan? Bell pokazał mu nazwę producenta wyrytą na trzpieniu ostrza. – Bontgen i Sabin, Solingen. Ciekawe, skąd oni je wzięli... ? - Spojrzał lokalnemu śledczemu prosto w oczy - Ile pieniędzy znaleźliście w ich kieszeniach? Śledczy George uciekł wzrokiem w bok. Potem ostentacyjnie przerzucił kartki ze swoimi odręcznie napisanymi notatkami ze sprawy. – A, tak, wszystko jest tutaj... niecałe dziesięć dolców u każdego. Z lodowatym wyrazem w oczach Bell oznajmił ponurym tonem: – Nie interesuje mnie odzyskanie tego, co mogło się zawieruszyć, zanim nie zostało zabezpieczone jako materiał dowodowy. Ale prawdziwa suma, rzeczywista ilość gotówki w ich kieszeniach, wskaże, czy dostali zapłatę za dokonanie zabójstwa. Ta kwota, mówiąc tylko między nami, będzie ważną wskazówką w moim śledztwie. Camdeński gliniarz udał, że jeszcze raz czyta swoje notatki. – Jeden miał osiem dolarów i dwa moniaki. Drugi siedem dolców, dziesięcioi pięciocentówkę. Isaac Bell popatrzył posępnie na butterflymesser, który trzymał. Zgrabnym ruchem nadgarstka otworzył ostrze. Zalśniło jak lód. Przyglądał się nożowi, jakby się zastanawiał, do czego go użyć. Śledczy George, mimo że w głębi budynku własnego komisariatu, oblizał nerwowo wargi. – Robotnik zarabia około pięciuset dolarów rocznie - rzekł Bell. - Roczny zarobek za zabicie człowieka może się wydawać odpowiednią zapłatą dla kogoś, kto popełniłby taką zbrodnię dla pieniędzy. Dlatego pomogłaby mi wiedza, czy tamci dwaj zabójcy, którzy nie uciekli, mieli przy sobie taką dużą sumę. Śledczy George odetchnął z ulgą. – Zapewniam, że żaden nie miał tyle gotówki.
Bell spojrzał na niego. Śledczy George wyglądał na zadowolonego, że nie skłamał. – Mogę zatrzymać jeden z tych noży? - zapytał Bell. – Będę musiał pana poprosić o pokwitowanie. Ale nie oddam tego, którym go zabili. Będzie nam potrzebny w sądzie, jeśli kiedykolwiek złapiemy sukinsyna. Co nie jest prawdopodobne, jeśli nie wróci do Camden. Wróci - przysiągł Isaac Bell. - W kajdanach.
Rozdział 12 – Dave „Ikra” Kelly, ten, któremu zrobiłeś dziurę w głowie, i Dick „Rzeźnik” Butler dostawali rozkazy od mózgu ich akcji, niejakiego Irva Weeksa o przezwisku „Sopel”, bo ma oczy zimne i niebieskie jak lód, i taką samą duszę i serce. Wiedząc, że Weeks jest sprytniejszy od Kelly’ego i Butlera, i wysłuchawszy twojego opisu, jak się trzymał z tyłu i czekał na okazję dla siebie, obstawiam, że to on uciekł. – Z moją kulą w ramieniu. – Sopel to twardziel. Jeśli go nie zabiła, to możesz być pewien, że wskoczył do pociągu towarowego do Nowego Jorku i zapłacił jakiejś akuszerce, żeby ją wyjęła. Harry Warren, nowojorski specjalista Van Dorna od gangów, przyjechał pociągiem w odpowiedzi na telefon Bella i udał się prosto do kostnicy miejskiej w Camden, gdzie zidentyfikował zastrzelonych przez Bella morderców jako członków gangu Goferów z Hell’s Kitchen. Warren złapał Bella na posterunku policji. Dwaj detektywi Van Dorna rozmawiali w rogu sali śledczych. – Harry, kto mógł wysłać tych diabłów wcielonych z Bowery aż do Camden? – Tommy Thompson, „Komodor”, szefuje Goferom. – Zajmuje się zabójstwami na zlecenie? – Tommy zajmuje się wszystkim. Ale na pewno nic nie stało na przeszkodzie, żeby ci faceci przyjęli zlecenie na własną rękę, pod warunkiem że odpalili Tommy’emu jego działkę. Czy camdeńscy gliniarze znaleźli duże pieniądze przy ciałach? A może powinienem zapytać, czy się przyznali do tego?
– Twierdzą, że nie - odrzekł Bell. - Dałem jasno do zrozumienia, że ścigamy grubsze ryby niż kradnących gliniarzy, i z odpowiedzi, którą usłyszałem, wnioskuję, że suma rzeczywiście była mała. Być może mieli dostać zapłatę po robocie. Albo ich szef trzymał większość należności. – Jedno i drugie - powiedział Harry. Zamyślił się. - Ale to dziwne, Isaac. Te chłopaki z gangów zwykle nie oddalają się zbytnio od domu. Jak wspomniałem, Tommy zrobiłby wszystko dla forsy, ale Goferzy i im podobni raczej się nie wypuszczają poza własne dzielnice. Połowa z nich nie potrafiłaby znaleźć Brooklynu, a tym bardziej przekroczyć granicy stanu. – Dowiedz się, dlaczego tym razem stało się inaczej. – Spróbuję i zgarnę Weeksa, jak tylko ustalę, gdzie się kuruje i... – Nie zgarniaj go. Poślij po mnie. – Okej, Isaac. Ale nie licz na wiele. Nikt nie rejestruje takich umów jak ta. O ile wiemy, to mogła być sprawa osobista. Być może MacDonald dał w dziób jednemu facetowi za dużo. – Słyszałeś kiedyś, żeby jakiś nowojorski gangster używał butterflymessera? – Masz na myśli filipiński składany nóż? Bell pokazał mu butterflymesser. – Owszem, był taki jeden, co się zaciągnął do wojska, żeby uciec glinom, i walczył w powstaniu na Filipinach. Przywiózł taki nóż i zabił nim hazardzistę, który wisiał mu pieniądze. Przynajmniej tak mówili, ale dam głowę, że zadziałała kokaina. Wiesz, jakich paranoików robi z nich proszek. – Innymi słowy, butterflymesser nie jest popularny w Nowym Jorku. – Tamten przypadek był jedynym, o jakim kiedykolwiek słyszałem. *** Bell pojechał do Nowego Jorku. Wynajął kierowcę i mechanika do odprowadzenia z powrotem jego locomobile’a, a sam wsiadł do pociągu. Policyjna motorówka załatwiona przez śledczego George’a, który był zachwycony, że może mu pomóc opuścić Camden, przewiozła go przez rzekę Delaware do Filadelfii, gdzie złapał ekspres kolei Pennsylvania Railroad. Kiedy przybył do hotelu Knickerbocker, popołudniowe
słońce jeszcze się odbijało w zielonym miedzianym dachu, ale bliżej ulicy czerwona ceglana fasada w stylu francuskiego renesansu już ciemniała. Zatelefonował do Waszyngtonu do Josepha Van Dorna. – Doskonała robota z braćmi Frye - powitał go Van Dorn. - Właśnie zjadłem lunch z prokuratorem generalnym i jest wniebowzięty. – Podziękuj Johnowi Scully’emu. Ja tylko mu pomogłem. – Kiedy zamkniesz sprawę samobójstwa Langnera? – To coś większego - odrzekł Bell i opowiedział Van Dornowi, co wyszło na jaw. – Cztery zabójstwa? - zapytał z niedowierzaniem Van Dorn. – Jedno pewne, to, którego byłem świadkiem. Jedno prawdopodobne, morderstwo Langnera. – Zależnie od tego, na ile ufasz temu zwariowanemu Crusonowi. – A dwa następne musimy zbadać. – Wszystkie związane z pancernikami? - spytał Van Dorn, wciąż niedowierzającym tonem. – Każda z ofiar uczestniczyła w programie budowy drednotów. – Jeśli to były ofiary, to kto za tym stał? – Nie wiem. – Przypuszczam, że nie wiesz też dlaczego. – Jeszcze nie. Van Dorn westchnął. – Czego potrzebujesz, Isaac? – Ludzi z naszej ochrony do pilnowania Farleya i Wheelera. – Kogo mam obciążyć za te usługi? – Niech to będzie na krechę, dopóki nie ustalimy, kto jest klientem - odparł drwiąco Bell. – Bardzo zabawne. Co jeszcze jest ci potrzebne? ***
Bell wydał instrukcje agentom oddanym mu do dyspozycji przez Van Dorna czasowo, jak ustalili z szefem przez telefon. Potem pojechał metrem do śródmieścia i tramwajem przez most Brooklyński. John Scully czekał na niego w jadłodajni na Sand Street, rzut kamieniem od przypominającej fortecę bramy Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Tania restauracja zaczęła się zapełniać, gdy dzienna zmiana skończyła pracę w stoczni i okolicznych fabrykach, i kotlarze, operatorzy młotów spadowych, kontrolerzy jakości, ślusarze, modelarze, maszyniści, kowale, odlewnicy i hydraulicy spieszyli na kolację. – Czego zdołałem się dowiedzieć, to tego, że Kent jest uczciwy - powiedział Scully. - Nic, tylko pracuje i pracuje. Oddany temu jak misjonarz. Podobno prawie nie odchodzi od stołu kreślarskiego. Ma sypialnię przy pracowni, gdzie zostaje na większość nocy. – A gdzie spędza resztę nocy? – W hotelu St. George, ilekroć pewna dama z Waszyngtonu przyjeżdża do miasta. – Co to za jedna? – To zabawne. Córka twojego fortepianowego samobójcy. – Dorothy Langner? – Co o tym myślisz? – Że Farley Kent to szczęściarz. *** Brooklyńska Stocznia Marynarki Wojennej otaczała dużą zatokę East River między mostem Brooklyńskim a kolejnym, prowadzącym do dzielnicy Williamsburg. Określana jako „stocznia pancerników”, i oficjalnie nazywana Nowojorską Stocznią Marynarki Wojennej, zatrudniała sześć tysięcy ludzi w swoich fabrykach, odlewniach, suchych dokach i na pochylniach. Wysokie ceglane mury z żelaznymi bramami ogradzały teren dwukrotnie większy od Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Isaac Bell pokazał swoją przepustkę Marynarki Wojennej przy bramie od strony Sand Street z posągami orłów po bokach.
Znalazł pracownię kreślarską Farleya Kenta na poddaszu budynku, nad którym górowały ogromne hangary stoczniowe i suwnice bramowe. Noc zapadła za wysokimi oknami i kreślarze pracowali przy lampach elektrycznych. Kent był młody, tuż po dwudziestce, i głęboko wstrząśnięty zabójstwem Alasdaira MacDonalda. Obawiał się, że śmierć MacDonalda sparaliżuje rozwój amerykańskich okrętów z napędem turbinowym. – Minie dużo czasu, zanim Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych będzie mogła wyposażać nasze drednoty w nowoczesne turbiny. – Co to jest Kadłub Czterdzieści Cztery? - spytał Bell. Kent odwrócił wzrok. – Kadłub Czterdzieści Cztery? – Alasdair MacDonald dał mi do zrozumienia, że to ważne. – Niestety nie wiem, o czym pan mówi. – Rozmawiał ze mną chętnie o Arthurze Langnerze, Roniem Wheelerze i Chadzie Gordonie. I o panu, panie Kent. Najwyraźniej cała wasza piątka współpracowała blisko ze sobą. Na pewno pan wie, co to jest Kadłub Czterdzieści Cztery. – Już panu powiedziałem. Nie wiem, o czym pan mówi. Bell popatrzył na niego lodowato. Kent odwrócił wzrok na widok jego surowej miny. – „Kadłub Czterdzieści Cztery” - powiedział detektyw - to były ostatnie słowa pańskiego konającego przyjaciela. Wytłumaczyłby mi, co to znaczy, gdyby nie umarł. Teraz pana kolej. – Nie mogę... nie wiem. Rysy Bella stwardniały tak, że wyglądały jak wyciosane z kamienia. – Ten potężny mężczyzna trzymał mnie za rękę jak dziecko i usiłował mi wyjaśnić, dlaczego został zamordowany. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Pan może. Słucham! Kent wypadł na korytarz i zawołał głośno strażników. Sześciu marines wyprowadziło Bella za bramę, ich sierżant zachował się uprzejmie, ale przepustka Bella nie zrobiła na nim wrażenia. – Proponuję, żeby pan się umówił telefonicznie na spotkanie z komendantem stoczni.
Scully czekał w jadłodajni. – Weź sobie coś na kolację. Mają tu dobre żarcie. Będę wypatrywał Kenta. – Zluzuję cię za piętnaście minut. Bell już nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Brał kanapkę z talerza, gdy Scully wpadł z powrotem i przywołał go gestem do drzwi. – Kent wyrwał z bramy jak faworyt gonitwy Kentucky Derby. Zasuwa Sand na wschód. Jest w wysokim czarnym meloniku i jasnobrązowym palcie. – Widzę go. – W tamtym kierunku jest hotel St. George. Wygląda na to, że jego pani wróciła do miasta. Skoczę na skróty do St. George na Nassau, na wypadek gdybyś go zgubił. - Nie czekając na odpowiedź Bella, niezależny Scully zniknął za rogiem. Bell poszedł za Kentem. Trzymał się pół kwartału z tyłu, zasłonięty przez tłumy wchodzące i wychodzące z saloonów i restauracji, i przez pasażerów wskakujących i wyskakujących z tramwajów. Wysoki melonik konstruktora okrętowego rzucał się w oczy w okolicy, gdzie większość mężczyzn nosiła kaszkiety. Jego jasnobrązowe palto wyróżniało się na tle ciemnych płaszczy i marynarskich kurtek. Sand Street biegła przez dzielnicę fabryk i magazynów między stocznią marynarki wojennej i mostem Brooklyńskim. W wilgotnym i chłodnym wieczornym powietrzu unosił się zapach czekolady, palonej kawy, węglowego dymu, morskiej soli i ostra, gryząca woń zwarć elektrycznych, gdy iskry sypały się z drutów tramwajowych. Bell widział tyle saloonów i domów gry, że ta część miasta mogłaby rywalizować z Barbary Coast w San Francisco. Kent zaskoczył go przy ogromnej Sand Street Station, gdzie szyny tramwajowe, tory miejskiej kolei nadziemnej i linia tramwajowa w budowie zbiegały się na moście Brooklyńskim. Zamiast przejść pod stacją i iść dalej do Heights i hotelu St. George, konstruktor okrętowy śmignął nagle przez otwór w kamiennej podporze wjazdu na most Brooklyński i wbiegł po schodach. Bell zrobił unik przed tramwajem i puścił się za Kentem. Tłumy ludzi schodziły po stopniach i zasłaniały mu widok. Przepchnął się na górę. Tam dostrzegł Farleya Kenta idącego drewnianą promenadą na środku mostu w kierunku Manhattanu. To tyle, jeśli chodzi o damę w hotelu St. George, pomyślał.
Po obu stronach drewnianego chodnika biegły tory kolei nadziemnej i szyny tramwajowe. Promenada była zatłoczona mężczyznami wracającymi wieczorem z pracy na Manhattanie. Pociągi i tramwaje przejeżdżały obok, pełne ludzi. Bell przez wiele lat tropił konno bandytów na otwartych przestrzeniach Zachodu, więc rozumiał tych, którzy woleli iść pieszo mimo zimna i ciągłego zgrzytu i dudnienia kół wagonów. Kent obejrzał się przez ramię. Bell zdjął swój rzucający się w oczy biały kapelusz z szerokim rondem i zaczął skręcać to w jedną, to w drugą stronę, żeby być zasłonięty przez tłum. Jego ofiara podążała szybko pod prąd ze spuszczoną głową, patrząc na deski i ignorując wspaniałą panoramę, którą tworzyły światła w nowojorskich drapaczach chmur i migoczące czerwone, zielone i białe lampy holowników, szkunerów, parowców i promów na East River sześćdziesiąt metrów pod mostem. Schody na Manhattanie prowadziły w dół do dzielnicy z ratuszem. Gdy tylko Kent zszedł na chodnik, odwrócił się na pięcie i zawrócił ku rzece, którą właśnie przeciął. Bell poszedł za nim, zastanawiając się, co on kombinuje, gdy zbliżali się do wody. Wzdłuż South Street, przechodzącej pod mostem równolegle do East River, ciągnął się las masztów i bukszprytów. Wrzynające się w rzekę nabrzeża i magazyny tworzyły baseny portowe, gdzie cumowały trzymasztowe żaglowce, parowce z wysokimi kominami i barki kolejowe. Kent skręcił w stronę śródmieścia i oddalił się od mostu Brooklyńskiego. Przeciął szybko kilka przecznic, nie oglądając się za siebie. Kiedy dotarł do basenu portowego Catherine Slip. skręcił ku wodzie. Bell zobaczył stojące obok siebie statki handlowce. Żurawie pokładowe przenosiły palety z ładunkami na brzeg. Dokerzy transportowali je do magazynów. Kent minął statki i skierował się w stronę długiego i niezwykle wąskiego jachtu parowego, który był niewidoczny z South Street. Bell obserwował to od rogu magazynu. Wąski jacht miał pełne trzydzieści metrów długości, smukły biały stalowy kadłub, wysoką sterówkę w śródokręciu i wysoki komin za nią. Choć wyglądał na użytkową jednostkę pływającą, był luksusowo wykończony mosiężnymi okuciami i polakierowanym mahoniem. Bell stwierdził, że zacumowany dziwnie wśród brudnych statków handlowych, jacht jest dobrze ukryty. Farley Kent wbiegł po trapie. Światło się paliło w bulajach niskiej kabiny. Załomotał w drzwi. Otworzyły się, zalewając go blaskiem z wnętrza. Zniknął w
środku i zatrzasnął je za sobą. Bell natychmiast ruszył jego śladem. Włożył kapelusz na głowę i szybko przeciął nabrzeże długimi krokami. Marynarz na jednym ze statków handlowych zaczął mu się przyglądać. Bell spojrzał na niego ponuro i zbył go lekceważącym skinieniem głowy. Mężczyzna odwrócił wzrok. Bell się upewnił, że pokłady jachtu nadal są puste, wszedł cicho po trapie i przywarł plecami do ściany kabiny. Znów zdjął kapelusz i zajrzał przez uchylony dla wentylacji bulaj. Kabina była mała, ale luksusowa. Mosiężne lampy okrętowe rzucały ciepły blask na mahoniową boazerię. Bell zobaczył kredens z kryształowymi szklankami i karafkami w uchwytach, stół jadalniany w podkowie, którą tworzyła pokryta zieloną skórą ława, i rurę głosową do komunikowania się z całym jachtem. Nad stołem wisiał obraz olejny Henry’ego Reuterdahla przedstawiający Wielką Białą Flotę. Kent zrzucał palto. Przyglądał mu się niski, krępy, atletycznie wyglądający oficer marynarki wojennej, prosty jak struna, z wypiętą do przodu piersią i dystynkcjami kapitana na naramiennikach. Bell nie widział jego twarzy, ale usłyszał krzyk Kenta: – Przeklęty detektyw. Wiedział dokładnie, o co zapytać. – Co mu powiedziałeś? - spytał spokojnie kapitan. – Nic. Kazałem go wyrzucić ze stoczni. Wścibski impertynent. – Przyszło ci do głowy, że jego wizyta ma związek ze śmiercią Alasdaira MacDonalda? – Nie wiedziałem, co myśleć, do diabła. Zdenerwował mnie. Kapitan wziął butelkę z kredensu i nalał solidną porcję do szklanki. Kiedy ją podawał Kentowi, Bell wreszcie zobaczył jego twarz - młodzieńcze, tryskające energią oblicze, którego podobiznę dziesięć lat temu z czcią zamieszczały wszystkie gazety i magazyny ilustrowane w kraju. Jego bohaterstwo podczas wojny amerykańsko-hiszpańskiej dorównywało męstwu Surowych Jeźdźców Teddy’ego Roosevelta. – A niech mnie... - mruknął głośno Bell. Otworzył pchnięciem drzwi kabiny i wkroczył do środka. Farley Kent aż podskoczył. Kapitan marynarki wojennej spojrzał tylko wyczekująco na wysokiego detektywa.
– Witam na pokładzie, panie Bell. Odkąd usłyszałem o tej strasznej tragedii w Camden, miałem nadzieję, że pan tu trafi. – Co to jest Kadłub Czterdzieści Cztery? – Lepiej zapytać, dlaczego Kadłub Czterdzieści Cztery - odrzekł kapitan Lowell Falconer, bohater spod Santiago. Wyciągnął rękę bez dwóch palców, które stracił na skutek trafień odłamkami pocisku. Bell uścisnął mu dłoń. – To zaszczyt, poznać pana. Kapitan Falconer wydał rozkaz przez rurę głosową: Odbijamy.
Rozdział 13 Kroki zadudniły na pokładzie. Porucznik pojawił się w drzwiach i Falconer wdał się z nim w pospieszną rozmowę. – Farley - zawołał. - Możesz z powodzeniem wracać do swojej pracowni. Konstruktor okrętowy wyszedł bez słowa. – Proszę tu zaczekać, Bell - polecił Falconer. - Zaraz będę z powrotem. Zniknął z porucznikiem. Bell widział obraz Reuterdahla przedstawiający Wielką Białą Flotę na okładce magazynu „Collier’s” w styczniu. Okręty stały na kotwicach w porcie w Rio de Janeiro. Miejscowa łódź wiosłowa zbliżała się do białego kadłuba flagowca „Connecticut”, jej załoga machała transparentem z napisem: 97 AMERYKAŃSKIE NAPOJE. UCZCIWY ŁAD U J.S. GUVIDORA Dym i cień w ciemnym rogu sceny w słonecznym porcie zasłaniały smukły szary kadłub niemieckiego krążownika. Bell poczuł ruch pokładu pod stopami. Jacht zaczął się cofać z basenu portowego w nurt East River. Kiedy śruby popchnęły go naprzód i wysterował w dół rzeki, Bell stwierdził, że nie ma nawet najsłabszych drgań silników. Kapitan Falconer wrócił do kabiny i Bell spojrzał na swojego gospodarza z zaciekawieniem.
– Nigdy nie byłem na tak gładko płynącym jachcie parowym. Falconer uśmiechnął się dumnie. – Trzy turbiny połączone z dziewięcioma śrubami napędowymi. Wskazał inny obraz, którego Bell nie widział przez bulaj. Płótno przedstawiało „Turbinię”, słynną eksperymentalną jednostkę pływającą z napędem turbinowym. Mentor Alasdaira MacDonalda zademonstrował jej szybkość na międzynarodowym spotkaniu flot morskich w Spitshead w Anglii. – Charles Parsons nie pozostawiał niczego przypadkowi. Na wypadek gdyby coś się stało z „Turbinią”, zbudował dwie. Tę drugą nazwał „Dyname”. Pamięta pan grekę? – To wynik wspólnego działania sił. – Bardzo dobrze! „Dyname” to właściwie większa siostra „Turbinii”, nieco szersza, wzorowana na torpedowcach z lat dziewięćdziesiątych. Kazałem ją wyposażyć jak jacht i przerobić jej kotły na ropę, co stworzyło mnóstwo przestrzeni w dawnych zasobniach węgla. Biedny Alasdair używał jej do testów i zmodyfikował turbiny. Dzięki niemu, mimo że jest szersza od „Turbinii”, zużywa mniej paliwa i osiąga wyższą prędkość. – Jaką? Falconer położył czule rękę na polakierowanym mahoniu „Dyname” i uśmiechnął się szeroko. – Nie uwierzyłby mi pan na słowo. Wysoki detektyw odwzajemnił szeroki uśmiech. – Chętnie bym ją wypróbował. – Niech pan zaczeka, aż opuścimy zatłoczone wody. Nie ośmielam się dawać pełnej mocy w porcie. Jacht wpłynął East River do Upper Bay i przyspieszył. – Nieźle - pochwalił Bell. Falconer zachichotał. – Rozpędzimy się dopiero na pełnym morzu. Światła Manhattanu zniknęły za rufą. Steward przyniósł przykryte potrawy i postawił je na stole. Kapitan Falconer poprosił Bella, żeby usiadł naprzeciwko niego. Bell nie ruszył się z miejsca.
– Co to jest Kadłub Czterdzieści Cztery? - zapytał. – Proszę zjeść ze mną kolację, to w drodze na morze zdradzę panu tajemnicę, dlaczego nazywamy go Kadłubem Czterdzieści Cztery. Falconer zaczął od powtórzenia narzekań Alasdaira MacDonalda. – Mija dziesięć lat, odkąd Niemcy zaczęły budować nowoczesną flotę wojenną. W tym samym roku zdobyliśmy wyspy filipińskie i zaanektowaliśmy Królestwo Hawajów. Dziś Niemcy mają drednoty. Brytyjczycy też. Japończycy je budują i kupują. Więc kiedy Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych wyruszy bronić nowych odległych terytoriów amerykańskich na Pacyfiku, zostaniemy zdeklasowani przez Niemców, Brytyjczyków i Japończyków, którzy będą mieli przewagę ogniową nad nami. Kapitan Falconer mówił tak żarliwie, że nie tknął befsztyka. Wyjaśnił Isaacowi Bellowi, jakie marzenie kryje się pod hasłem „Kadłub 44”. – Wyścig w dziedzinie budowy drednotów uczy, że zmiany zawsze poprzedza ogólne przekonanie, iż nie ma nic nowego pod słońcem. Zanim Brytyjczycy zwodowali HMS „Dreadnought”, dwa fakty dotyczące pancerników były wyryte w kamieniu. Ich budowa trwa wiele lat i muszą być uzbrojone w bardzo różnorodną artylerię, żeby się bronić. HMS „Dreadnought” ma same duże działa i został zbudowany w ciągu roku, co na zawsze zmieniło świat. - Kadłub Czterdzieści Cztery to moja odpowiedź. Odpowiedź Ameryki. - Zwerbowałem najtęższe umysły w branży projektowania okrętów wojennych. Powiedziałem im, żeby dali z siebie wszystko! Pozyskałem takich ludzi jak Artie Langner, Kanonier i Alasdair, którego pan poznał. – I widziałem, jak umiera - wtrącił ponuro Bell. – Artyści, każdy z nich. Ale jak wszyscy artyści: odmieńcy. Członkowie bohemy, ekscentrycy, jeśli nie kompletni pomyleńcy. Nie do służby w zwykłej marynarce wojennej. Ale dzięki nowym pomysłom moich genialnych odmieńców i dopracowaniu przez nich starych koncepcji, Kadłub Czterdzieści Cztery będzie drednotem jak żaden inny pływający po morzach, cudem amerykańskiej inżynierii, który zostawi w pobitym polu brytyjskiego „Dreadnoughta”, niemieckie „Nassau” i „Posen”, i najgroźniejsze, co Japonia może mu przeciwstawić... Dlaczego pan kręci głową, panie Bell? – To zbyt duża sprawa, żeby ją utrzymać w tajemnicy. Jest pan oczywiście zamożnym człowiekiem, ale nikt nie jest aż tak bogaty, żeby zwodować własnego
drednota. Skąd pan czerpie fundusze na Kadłub Czterdzieści Cztery? Przecież ktoś wysoko postawiony musi coś wiedzieć. – Jedenaście lat temu miałem zaszczyt doradzać zastępcy sekretarza marynarki wojennej - odrzekł niejasno kapitan Falconer. Bell uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Owocne! To tłumaczyło niezależność Lowella Falconera. Dziś tamten zastępca sekretarza marynarki wojennej był najgorętszym orędownikiem silnej marynarki wojennej w kraju. Nazywał się Theodore Roosevelt i piastował urząd prezydenta. – Prezydent uważa, że nasza marynarka wojenna nie powinna być niczym skrępowana. Niech wojska lądowe bronią portów i baz morskich, zbudujemy im nawet działa. Ale marynarka musi walczyć na morzu. – Jak znam marynarkę - odparł Bell - najpierw będzie pan musiał walczyć z nią. I żeby zwyciężyć, będzie pan musiał być sprytny jak Machiavelli. Falconer się uśmiechnął. – Ależ jestem. Choć wolę określenie „przebiegły”. – Nadal jest pan w służbie czynnej? – Oficjalnie jestem specjalnym inspektorem do spraw ćwiczeń strzeleckich. – Niezwykle mglisty tytuł - zauważył Bell. – Wiem, jak przechytrzyć biurokratów - odpalił Falconer. - Umiem sobie radzić z Kongresem. - Uśmiechnął się cynicznie i uniósł okaleczoną rękę, żeby Bell ją zobaczył. - Który polityk odmówi czegokolwiek bohaterowi wojennemu? Potem wyjaśnił szczegółowo, jak umieścił kadrę podobnie myślących młodszych oficerów w kluczowych biurach, artylerii i konstrukcyjnym, by razem z nimi zrestrukturyzować cały system budowy drednotów. – Jesteśmy tak daleko z tyłu, jak twierdził Alasdair MacDonald? – Owszem. W przyszłym miesiącu zwodujemy „Michigana”, ale to mało. „Delaware”, „North Dakota”, „Utah”, „Florida”, „Arkansas” i „Wyoming”, drednoty pierwszej klasy, utknęły na deskach kreślarskich. Ale to wcale nie jest takie złe. Rozwój okrętów wojennych następuje tak szybko, że im później zwodujemy nasze pancerniki, tym nowocześniejsze one będą. Już znamy wady Wielkiej Białej Floty, na długo przed jej dotarciem do San Francisco. Pierwszą
rzeczą, jaką naprawimy po jej powrocie, będzie przemalowanie okrętów na szaro, żeby nieprzyjacielscy obserwatorzy nie mogli ich zauważyć tak łatwo. – To nie będzie trudne. Ale zanim będziemy mogli wykorzystać naszą nową wiedzę w praktyce, musimy przekonać do tego Komisję Marynarki Wojennej do spraw Konstrukcji i Kongres. Komisja nie cierpi zmian, a Kongres wydatków. Falconer wskazał głową płótno Reuterdahla. – Mój przyjaciel Henry jest w tarapatach. Marynarka zaprosiła go do udziału w rejsie, żeby namalował obrazy przedstawiające Wielką Białą Flotę. Nie spodziewali się, że napisze też artykuły dla „McClure’s Magazine”, informujące świat o jej wadach. Henry będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wrócić do domu jakimś parowym trampem. Ale Henry i ja mamy rację: jest okej uczyć się na doświadczeniach, nawet na niepowodzeniach. Ale nie jest okej niczego nie ulepszać. Dlatego buduję w tajemnicy. – Powiedział mi pan dlaczego, ale nie powiedział mi pan co. – Cierpliwości, panie Bell. – Zamordowano człowieka - odparł ponuro Bell. - Nie jestem cierpliwy, kiedy morduje się ludzi. – Ludzi? - Kapitan Falconer przestał się przekomarzać i zapytał ostro: Sugeruje pan, że Langnera też zamordowano? – Uważam to za coraz bardziej prawdopodobne. – A Grovera Lakewooda? – Agenci Van Dorna w Westchester prowadzą śledztwo w sprawie jego śmierci. A w Bethlehem w Pensylwanii badamy wypadek, w którym zginął Chad Gordon. Opowie mi pan teraz o Kadłubie Czterdzieści Cztery? – Chodźmy na górę. Zobaczy pan, co mam na myśli. „Dyname” wciąż nabierała prędkości. Silniki nadal nie emitowały żadnych drgań mimo potężnego szumu morza i wiatru. Steward i marynarz pojawili się z gumiakami i sztormiakami. – Niech pan to włoży. Ten jacht zamienia się w torpedowiec, jak się rozpędzi. – W żaden torpedowiec - mruknął marynarz. - W okręt podwodny. Falconer wręczył Bellowi gogle z dymnymi szkłami, tak ciemnymi, że wydawały się nieprzezroczyste. Sam włożył drugie przez głowę. – Po co to?
– Ucieszy się pan, że je ma, kiedy będą potrzebne - odrzekł zagadkowo kapitan. - Wszystko gotowe? Wejdźmy na mostek, dopóki możemy. Marynarz i steward otworzyli z trudem drzwi i wypuścili ich na pokład. Pęd powietrza był jak cios w twarz. Bell zaczął się posuwać naprzód wąskim bocznym pokładem niecałe półtora metra nad szumiącą wodą. – Musimy rozwijać jakieś trzydzieści węzłów. – Jeszcze się wleczemy! - odkrzyknął kapitan przez ryk. - Rozpędzimy się, jak miniemy Sandy Hook. Bell się obejrzał. Ogień migotał w wylocie komina, kilwater był tak spieniony, że się żarzył w ciemności. Wspięli się na odkryty mostek, gdzie grube szyby osłaniały sternika, który trzymał kurczowo małe szprychowe koło. Kapitan Falconer odsunął go na bok. W ciemności przed nimi białe światło błyskało co piętnaście sekund. – Latarniowiec Sandy Hook - powiedział kapitan Falconer. - Widzimy go tu ostatni rok. Przemieszczą go do wskazywania nowego farwateru Ambrose Channel. „Dyname” pruła prosto na statek. W poświacie z tyłu Bell dostrzegł biały napis „Sandy Hook” i „Nr 51” na burcie czarnego latarniowca, który szybko został za nimi. – Niech pan się trzyma! - zawołał kapitan Falconer. Położył rękę bez dwóch palców na wysokiej dźwigni. - Połączenie cięgnem Bowdena bezpośrednio z turbinami. Takie samo jak linka hamulcowa w rowerze. Mogę dać stąd więcej pary bez dzwonienia do maszynowni. Jak przepustnica w pańskim aucie. – Pomysł Alasdaira? - zapytał Bell. – Nie, mój. Alasdaira zaraz pan poczuje.
Rozdział 14 Bell zacisnął dłoń na uchwycie, kiedy dziób „Dyname” uniósł się z wody. Szum morza i wiatru przybrał gwałtownie na sile. Rozbryzgi ochlapały szklaną osłonę. Kapitan Falconer włączył szperacz z przodu i powód zbudowania wąskiego jak ostrze noża kadłuba natychmiast stał się jasny. Reflektor oświetlił dwuipółmetrowe fale przetaczające się pod nimi z prędkością pięćdziesięciu węzłów. – Prowadził pan kiedyś coś tak szybkiego? - krzyknął Falconer. – Tylko mojego locomobile’a. – Chce pan ją wypróbować? - zapytał niedbale Falconer. Isaac Bell chwycił koło sterowe. – Niech pan omija większe fale - polecił Falconer. - Jak pan zanurzy dziób, te dziewięć śrub popchnie nas prosto na dno. Ster jest niezwykle czuły, pomyślał Bell. Mógł skręcać trzydziestometrowym jachtem w lewo i w prawo lekkimi ruchami szprych. Unikał dużych fal, sprawdzając, jak „Dyname” się prowadzi. Po półgodzinie byli ponad dwadzieścia pięć mil morskich od lądu. Bell zobaczył migotanie światła w oddali. Głębokie dudnienie zaczęło rozbrzmiewać w ciemności. – Działa? Falconer przytaknął. – Dwunastki. Widzi pan błyski? Pomarańczowo-czerwone płomienie pląsały na wprost. – Te wyższe dźwięki wydają szóstki i ósemki. Jesteśmy wewnątrz Atlantyckiego Poligonu Morskiego Sandy Hook. – Wewnątrz? Kiedy strzelają? – Kiedy kota nie ma, myszy harcują. Starsi oficerowie okrążają świat z Flotą. Moi chłopcy są tutaj i uczą się swojego rzemiosła. Snopy silnego światła omiotły horyzont. – Ćwiczenia ze szperaczami - wyjaśnił Falconer. - Pancerniki polują na niszczyciele i odwrotnie.
Snopy światła skupiły się nagłe na niewidocznym wcześniej w ciemności pancerniku i w jasnym jak południe blasku ukazał się niski biały kadłub. – Niech pan patrzy! Właśnie o tym panu mówiłem. To „New Hampshire”. Nie wszedł jeszcze do służby, kiedy Flota odpływała. Dopiero co zakończył próbny rejs. Niech pan zobaczy, co się dzieje z jego pokładem dziobowym. W świetle szperaczy fale przetaczały się przez dziób pancernika i zalewały jego działa dziobowe. – Pokłady zalane na lekko rozfalowanym morzu! Działa pod wodą! Powiedziałem panu, że przemalowanie okrętów będzie łatwe. One muszą mieć wyższą wolną burtę i rozszerzający się dziób. Nasz najnowszy pancernik ma dziób taranowy, na litość boską, jak byśmy mieli walczyć z Fenicjanami! Bell zobaczył, jak fala uderza w poduszkę kotwiczną i rozpryskuje się oślepiająco. – Niech pan obserwuje jego przechyły. Widzi pan, jak pancerz burtowy się unosi? O, a teraz znika, kiedy okręt przechyla się z powrotem i go zanurza. Jeśli nie powiększymy pancerzy, żeby chronić dna okrętów, kiedy się przechylają, to nieprzyjaciel zwerbuje małych chłopców do zatapiania ich ziarnkami grochu wystrzeliwanymi z rurek. Snop światła szperacza sunął w ich stronę, badając ciemność jak biały palec. – Gogle! Bell zasłonił oczy czarnymi szkłami w samą porę. Moment później blask, który padł na „Dyname”, oślepiłby go. Przez zaczernione okulary widział wyraźnie jak w dzień. – Szperacze są tak potężne jak wielkie działa! - krzyknął Falconer. - Mogą kompletnie zdezorientować każdego na mostku i oślepić obserwatorów. – Dlaczego są skierowane na nas? – To gra, którą prowadzimy. Próbują mnie złapać. Dobre ćwiczenie. Choć kiedy określą pańską odległość, nie sposób się im wymknąć. – Czyżby? Niech pan się trzyma, kapitanie! Bell szarpnął przepustnicę w tył. „Dyname” się zatrzymała, jakby uderzyła w mur. Snop światła wystrzelił naprzód w kierunku, w którym płynęli. Bell obrócił koło sterowe obiema rękami. Światło wracało. Przesunął dźwignię przepustnicy, gdy skręcał jachtem w prawo, zaczekał, aż śruby wgryzą się w wodę, i dał pełną moc.
Ogień buchnął z komina. „Dyname” wystartowała niczym rakieta w Święto Niepodległości i snop światła omiótł morze w złym kierunku. – Okej, kapitanie. Powiedział mi pan dlaczego i pokazał mi pan to. Ale nie pokazał mi pan jeszcze co. – Wyznaczę kurs na Brooklyńską Stocznię Marynarki Wojennej. *** Nowy dzień rozjaśniał szczyty wież mostu Brooklyńskiego, gdy „Dyname” wpłynęła w nurt East River. Bell nadal był za sterem, przeprowadził jacht pod mostem i skręcił w prawo ku stoczni marynarki wojennej. Z wody widział liczne okręty w budowie na pochylniach i w suchych dokach. Falconer wskazał najdalej na północ wysuniętą pochylnię, odizolowaną od innych. Zawołał przez rurę głosową w dół do maszynowni, żeby odłączyć śruby. Był lekki przypływ. „Dyname" dodryfowała rozpędem do stóp pochylni, gdzie szyny schodziły do wody. Powyżej wznosił się ogromny szkielet okrętu pokryty częściowo stalowymi płytami. – Kadłub Czterdzieści Cztery, panie Bell. Isaac Bell chłonął wspaniały widok. Nawet bez kompletnego pancerza na wręgach okrętu jego rozszerzający się dziób wyglądał majestatycznie, jak gdyby rwał się do wody i obiecywał nieuwolnioną jeszcze moc. – Niech pan pamięta, że oficjalnie on nawet jeszcze nie istnieje. – Jak się panu udaje ukrywać stuosiemdziesięciometrowy okręt? – Kadłub przypomina wersję zaakceptowaną przez Kongres - odrzekł kapitan Falconer, ledwo dostrzegalnie puszczając oko do Bella. - Ale w rzeczywistości ten okręt będzie od kila do szczytu masztu kratowego naszpikowany zupełnie nowymi rozwiązaniami. Będzie wyposażony we wszystko, co jest najnowszego w dziedzinie napędu turbinowego, uzbrojenia, ochrony przed torpedami i kierowania ogniem. Ale co najważniejsze, został zaprojektowany z myślą o stałym wprowadzaniu innowacji. Kadłub Czterdzieści Cztery to dużo więcej niż jeden okręt. To model do stworzenia całych klas jednostek pływających i natchnienie do budowania coraz nowocześniejszych, coraz potężniejszych superdrednotów. - Falconer urwał dramatycznie. Potem dodał twardym, ponurym
tonem: - I dlatego Kadłub Czterdzieści Cztery jest celem zagranicznych szpiegów. Isaac Bell przeszył kapitana Falconera lodowatym spojrzeniem. – Jest pan zaskoczony? - zapytał szorstko. Miał dosyć kołowania go przez Falconera. Widok wielkiego okrętu wywarł na nim wrażenie i z przyjemnością prowadził rozwijający pięćdziesiąt węzłów jacht wyścigowy, ale wolałby spędzić noc w Hell’s Kitchen na poszukiwaniach zabójcy Alasdaira MacDonalda. Falconer wycofał się po lodowatej ripoście Bella. – Oczywiście każdy szpieguje - przyznał. - Każdy kraj, który ma stocznię marynarki wojennej lub środki na opłacenie szpiegów mogących zdobyć informacje o okrętach wojennych. O tym, jak daleko z przodu są nasi przyjaciele i wrogowie, jeśli chodzi o działa, pancerz i napęd? Jaki nowy wynalazek sprawi, że nasz drednot stanie się bezbronny? Czyje działa mają większy zasięg? Czyje torpedy docierają dalej? Czyje silniki zapewniają wyższą prędkość, czyj pancerz jest mocniejszy? – Ważne pytania - zgodził się Bell. - I jest to normalne, że nawet podczas pokoju szuka się odpowiedzi. – Ale nie jest normalne to, co się teraz dzieje - odpalił Falconer. - To nie w porządku, żeby podczas pokoju posuwać się do sabotażu. – Zaraz, zaraz! Do sabotażu? Te zabójstwa nie wskazują na sabotaż. Nie doszło do żadnych zniszczeń, z wyjątkiem wypadku w odlewni w Bethlehem. – O, są zniszczenia. Straszliwe zniszczenia. Powiedziałem sabotaż i miałem na myśli sabotaż. – Po co szpieg miałby zabijać, skoro zabójstwo z pewnością ściągnęłoby uwagę na jego szpiegostwo? – Mnie też wywiedli w pole - odparł kapitan Falconer. - Obawiałem się, że Artie Langner przyjmował łapówki i popełnił samobójstwo w poczuciu winy. Potem pomyślałem: Co za straszne nieszczęście, że biedny młody Grover Lakewood spadł ze skały. Ale kiedy zabili Alasdaira MacDonalda, wiedziałem, że to musi być sabotaż. A on nie? Nie wyszeptał przed śmiercią słów „Kadłub Czterdzieści Cztery”? Bell przytaknął. – Jak mówiłem.
– Nie rozumie pan, Bell? Sabotują budowę Kadłuba Czterdzieści Cztery w ten sposób, że mordują umysły. Atakują umysły, które sobie wyobrażają kluczowe elementy tego okrętu: działa, pancerz, napęd. Niech pan przejrzy przez stal i pancerz. Kadłub Czterdzieści Cztery to nic więcej niż myśli ludzi, którzy nadal nad nim pracują, i tych, co zginęli. Kiedy sabotażyści zabijają nasze umysły, zabijają nienarodzone myśli i nowe koncepcje. Kiedy zabijają nasze umysły, sabotują budowę naszych okrętów. Bell w zamyśleniu pokiwał głową. – Rozumiem. Sabotują konstruowanie naszych niezwodowanych jeszcze okrętów. – Albo nawet ich projektowanie! – Którego wroga pan podejrzewa? – Cesarstwo Japonii. Bell przypomniał sobie natychmiast słowa starego Johna Eddisona, że widział japońskiego intruza w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Mimo to zapytał: – Dlaczego Japończyków? – Znam Japońców - odrzekł Falconer. - Znam ich dobrze. Służyłem jako oficjalny obserwator na okręcie flagowym admirała Togo „Mikasa”, kiedy niszczył rosyjską flotę pod Cuszimą podczas najbardziej decydującej bitwy morskiej, odkąd Nelson pokonał Francuzów pod Trafalgarem. Miał okręty tip-top i załogi wyszkolone jak maszyny. Lubię Japońców i podziwiam ich. Ale są ambitni. Będziemy walczyć z nimi o Pacyfik, zobaczy pan. – Mordercy, którzy zaatakowali Alasdaira MacDonalda, byli uzbrojeni w niemieckie butterflymessery wyprodukowane przez firmę Bontgen i Sabin z Solingen - powiedział Bell. - Czy Niemcy nie są czołowym uczestnikiem wyścigu w budowie drednotów? – Niemcy się boją Królewskiej Marynarki Wojennej. Będą walczyli jak lwy o Morze Północne, ale Brytyjczycy nigdy im nie pozwolą zbliżyć się do Atlantyku. Pacyfik to nasz ocean. Japończycy też go chcą. Konstruują okręty do służby daleko na Pacyfiku, tak jak my. Przyjdzie dzień, kiedy będziemy z nimi walczyć od Kalifornii do Tokio. O ile wiemy, Japońcy zaatakują tego lata, gdy Wielka Biała Flota zbliży się do ich wysp. Bell uśmiechnął się drwiąco.
– Widziałem nagłówki. W tych samych gazetach, których publikacje zaogniały konflikt zbrojny z Hiszpanią. – Tamta wojna była dziecinnie łatwa! - zaripostował Falconer. - Hiszpania to relikt przeszłości. Japonia jest nowoczesna, jak my. Już zwodowała największego drednota na świecie, „Satsumę”. Buduje własne turbiny Brown-Curtis. Kupuje najnowsze okręty podwodne Holland od Electric Boat. – Mimo to we wczesnej fazie śledztwa opłaci się mieć otwartą głowę. Sabotażyści mogą służyć każdemu państwu uczestniczącemu w wyścigu w dziedzinie budowy drednotów. – Śledztwo to nie moja działka, panie Bell. Wiem tyle, że Kadłub Czterdzieści Cztery musi być chroniony przez kogoś, kto ma łeb na karku. – Marynarka wojenna chyba bada... Falconer przerwał sarkastycznym parsknięciem. – Marynarka wciąż bada raporty o zatonięciu pancernika „Maine” w hawańskim porcie w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku. – W takim razie Tajna Służba... – Tajna Służba ma pełne ręce roboty. Chroni walutę i prezydenta Roosevelta przed takimi maniakami jak tamten, co zastrzelił McKinleya. A Departament Sprawiedliwości jeszcze przez lata będzie tworzył jakikolwiek rodzaj krajowego biura śledczego. Nasz okręt nie może czekać! Do diabła, Bell, Kadłub Czterdzieści Cztery musi być jak najszybciej ukończony i wyjść w morze. Bell już wiedział, że specjalny inspektor do spraw ćwiczeń strzeleckich jest manipulantem, jeśli nie krętaczem, do czego sam się przyznał. Ale naprawdę wierzył w to, co robi. – Jako ewangelista, bohater spod Santiago byłby pan trudnym przeciwnikiem dla Billy’ego Sundaya - stwierdził Bell. – Ma pan rację - przyznał Falconer z wystudiowanym uśmiechem. - Myśli pan, że Joe Van Dorn pozwoliłby panu wziąć tę robotę? Isaac Bell utkwił wzrok w szkielecie Kadłuba 44 na pochylni. Gwizdek w stoczni oznajmił początek dnia pracy. Żurawie parowe ożyły. Na okręcie w budowie zaroiło się od setek, a potem tysięcy ludzi. Po kilku minutach rozgrzane do czerwoności nity szybowały niczym świetliki między robotnikami i wkrótce wokół rozbrzmiewał hałas młotków. Te widoki i dźwięki sprawiły, że Bell wrócił
pamięcią do Alasdaira MacDonalda opłakującego swojego nieżyjącego przyjaciela, Chada Gordona. „Straszne. Sześciu ludzi upieczonych żywcem - Chad i wszyscy ci, co z nim pracowali” - biadolił wtedy. Jakby spadająca gwiazda zmiotła ostatnie pasma ciemności z porannego nieba, Isaac Bell zobaczył potężnego drednota w przyszłości - urzeczywistnienie wizji żyjących i pomnik ku czci tych, co odeszli. – Byłbym zdumiony, gdyby Joe Van Dorn nie kazał mi wziąć tej roboty. A jeśli nie wyda mi takiego polecenia, zrobię to sam.
CZĘŚĆ II PANCERNE TRUMNY
Rozdział 15 21 kwietnia 1908, Nowy Jork Szpieg wezwał Niemca Hansa do Nowego Jorku i spotkał się z nim w piwnicy pod Biergarten - ogródkiem piwnym - u zbiegu Drugiej Alei i Pięćdziesiątej ulicy. Beczki reńskiego wina były do połowy zanurzone w zimnym podziemnym strumieniu, który przepływał przez piwnicę. Melodyjny plusk wody odbijał się echem od kamiennych ścian. Siedzieli naprzeciwko siebie przy okrągłym drewnianym stoliku oświetlonym pojedynczą żarówką. – Planujemy przyszłość obok pogrzebanych resztek Manhattanu - zauważył Szpieg, obserwując reakcję Hansa.
sielankowego
Wyglądało na to, że Niemiec uszczuplił zapasy reńskiego wina. Wydawał się markotniejszy niż zwykle. Szpieg zadawał sobie pytanie, czy wino i wyrzuty sumienia nie uczynią Hansa bezużytecznym? Utkwił w nim władcze spojrzenie. – Mein Freund! Czy będziesz nadał służył ojczyźnie? Niemiec wyprostował się wyraźnie. – Oczywiście! Szpieg ukrył uśmiech ulgi. Niemal usłyszał, jak Hans stuka obcasami niczym marionetka, – Zdaje się, że wśród twoich wielu doświadczeń jest też praca w stoczni? – W Neptun Schiffswerft und Maschinenfabrik - odparł dumnie Hans, najwyraźniej mile połechtany, że Szpieg to pamięta. - W Rostocku. W najnowocześniejszej stoczni. – Najnowocześniejsza stocznia amerykańska jest w Camden w stanie New Jersey. Uważam, że powinieneś wybrać się do Camden i szybko urządzić w tamtym mieście. Otrzymasz ode mnie wszystko, czego będziesz potrzebował: fundusz operacyjny, materiały wybuchowe, fałszywy dowód tożsamości i podrobione przepustki do stoczni. – W jakim celu, mein Her?
– W celu wysłania wiadomości Kongresowi Stanów Zjednoczonych. Żeby zaczęli się zastanawiać, czy ich marynarka wojenna jest kompetentna. – Nie rozumiem, – Amerykanie wkrótce zwodują swój pierwszy pancernik z samymi dużymi działami. – Tak, „Michigan”. Czytałem w gazetach. – Z twoim doświadczeniem wiesz, że udane zsunięcie kadłuba szesnastotysięcznika z lądu do wody wymaga zrównoważenia trzech potężnych sił: grawitacji, oporu na pochylni i wyporu hydrostatycznego rufy. Zgadza się? – Tak, mein Herr. – Przez kilka pełnych napięcia sekund na początku wodowania, kiedy ostatnie bloki stępkowe i obłowe są usuwane i podpory odpadają, kadłub podtrzymuje tylko kołyska. – Zgadza się. – Zapytam cię, czy strategicznie rozmieszczone laski dynamitu, zdetonowane dokładnie w momencie, gdy okręt zacznie się zsuwać w dół pochylni, mogłyby wykoleić kołyskę i przewrócić okręt na ląd, żeby nie trafił do rzeki? Hansowi zabłysły oczy, jakby widział taką możliwość. Szpieg pozwolił Niemcowi wyobrazić sobie, jak stalowy szesnastotysięcznik upada na burtę. – Widok leżącego na ziemi drednota o długości stu pięćdziesięciu metrów ośmieszyłby Nową Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych, i na pewno całkowicie zepsułby jej opinię w Kongresie, który już jest niechętny wydawaniu pieniędzy na budowę większej liczby okrętów. – Tak, mein Herr. – Więc zrób to. *** Tommy „Komodor” Thompson słuchał planu Briana „Oka” O’Shaya. Mieli wysłać jego wspólników z Hip Singu do San Francisco. Kalkulował, czy mu się to opłaca, gdy do jego saloonu na Trzydziestej Dziewiątej ulicy wbiegł z kartką chłopiec od „Sopla” Weeksa.
Komodor przeczytał wiadomość. – Proponuje, że zabije tamtego agenta Van Dorna. – Napisał jak? – Pewnie się jeszcze nad tym zastanawia. - Tommy się roześmiał i wręczył kartkę Oku. Pomyślał, że w dziwny sposób odnowili dawne partnerstwo. Nie, żeby Oko wpadał regularnie. Dopiero trzeci raz składał mu wizytę od czasu, kiedy przyniósł pięć tysięcy dolarów. Oko nie chciał też udziału w zyskach, co było dużym zaskoczeniem. Wręcz odwrotnie, pożyczył mu pieniądze na otwarcie nowego domu gry pod estakadą miejskiej kolei nadziemnej na Pięćdziesiątej Trzeciej, który już przynosił dochody. Dodawszy do tego umowę z Hip Singiem, Tommy znajdował się w komfortowej sytuacji. Co jeszcze dziwniejsze, kiedy on i Oko rozmawiali, Tommy stwierdził, że mu ufa. Nie powierzyłby mu swojego życia, uchowaj Boże. Nawet swojej forsy. Ale wierzył w zdrowy rozsądek Oka, tak jak w dzieciństwie. – Co o tym myślisz? - zapytał. - Powinniśmy skorzystać z jego propozycji? O’Shay przygładził koniuszek cienkiego wąsika. Włożył kciuk do kieszonki kamizelki. Potem znieruchomiał w pozycji siedzącej jak posąg, nogi trzymał wyciągnięte, obcasy w trocinach. Gdy wreszcie przemówił, patrzył na własne stopy, jakby się zwracał do swoich eleganckich butów. – Weeks ma dosyć ukrywania się. Chce wrócić do domu stamtąd, gdzie jest, czyli zapewne z Brooklynu. Ale się boi, że go zabijesz. – Boi się, że go zabiję na twoje polecenie - poprawił kwaśno Tommy. - Że ty mi to zlecisz. – Właśnie to robię - odparł Oko O’Shay. - Twój tak zwany Sopel... – Mój tak zwany Sopel?! - wybuchnął Tommy Komodor tonem pełnego gniewu oburzenia. – Twój tak zwany Sopel, którego wysłałeś do Camden, kiedy ci zapłaciłem pięć tysięcy dolarów, pozwolił jedynemu wiarygodnemu świadkowi w tamtej sali tanecznej, detektywowi z Agencji Van Dorna, na litość boską, być obecnym przy tym, jak dokonuje zabójstwa. Kiedy agenci Van Dorna go złapią, a wiemy, że tak będzie, albo gliny go przyskrzynią za jakieś wykroczenie, ludzie Van Dorna zapytają: „Kto ci zlecił zabójstwo?” A Weeks odpowie: „Tommy Thompson i
jego dawny kumpel Oko O’Shay, którego uważaliśmy za martwego, ale który okazał się żywy”. O’Shay oderwał wzrok od butów, popatrzył w górę, unikając spojrzenia Tommy’ego. – Mówiąc szczerze, gdybym nie nalegał, wymigiwałbyś się od zabicia go dodał. - Masz więcej powodów do obaw niż ja. Mogę zniknąć tak jak przedtem. Ty tkwisz tutaj. Wszyscy wiedzą, gdzie znaleźć Komodora: w jego saloonie na Trzydziestej Dziewiątej, i wkrótce rozejdzie się wieść o twojej nowej knajpie na Pięćdziesiątej Trzeciej. Nie zapominaj, że ludzie Van Dorna nie są tacy jak gliniarze. Nie zapłacisz im, żeby przymykali oczy na to, co robisz, kiedy cię wezmą na muszkę. – Więc co myślisz o propozycji Weeksa, że zabije świadka? Oko O’Shay udał, że się zastanawia. – Moim zdaniem Weeks jest odważny. Sensowny. Praktyczny. Może ma coś w zanadrzu. Jeśli nie, to cierpi na manię wielkości. Szef gangu Goferów zamrugał. – Co to znaczy? – Mania wielkości? To znaczy, że Weeksowi potrzebne jest cholerne szczęście, żeby mu się to udało. Ale jeśli zabije agenta Van Dorna, twoje kłopoty się skończą. – Sopel to twardziel - rzucił z nadzieją Tommy. - I spryciarz. O’Shay wzruszył ramionami. – Przy odrobinie szczęścia, kto wie? – Przy odrobinie szczęścia śledczy Van Dorna zabije jego i tyle będzie, jeśli chodzi o świadków. – Tak czy owak, co możesz stracić? Każ mu działać. Thompson nabazgrał tajemniczą odpowiedź na odwrocie wiadomości od Weeksa. – Chodź no tu, gówniarzu! - zawołał chłopca. - Zanieść to tam, gdzie się ukrywa ta kanalia. Brian O’Shay nie mógł się nadziwić bezdennej głupocie Tommy’ego. Gdyby Weeks zdołał zabić człowieka Van Dorna - który nie był pierwszym lepszym detektywem w jego agencji, tylko słynnym niebezpiecznym głównym śledczym o
nazwisku Isaac Bell - to zostałby bohaterem Hell’s Kitchen, co uczyniłoby z niego pierwszego kandydata na szefa Goferów. Tommy dopiero byłby zaskoczony, kiedy Sopel wbiłby mu majcher pod żebra. Głupota Tommy’ego przypominała O’Shayowi carską marynarkę wojenną podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Ciemnotę Floty Bałtyckiej, gdy staromodne okręty i myślenie zderzyły się z nowoczesnością w postaci japońskich sił morskich. Ahoj, dno Cieśniny Cuszimskiej, oto przybywamy! – Możemy wrócić do sprawy, Tommy? Do podróży twoich Chińczyków do San Francisco? – To niezupełnie moi Chińczycy. Są z Hip Singu. – Dowiedz się, ile pieniędzy chciałby ich gang za to, żeby stali się twoimi Chińczykami. – Skąd ta myśl, że zechcą pojechać do San Francisco? - zapytał Tommy. Szef Goferów nie mógł się połapać, co O’Shay kombinuje. – Są Chińczykami - odrzekł O’Shay. - Zrobią wszystko dla pieniędzy. – Mogę spytać, na ile cię stać? – Stać mnie na wszystko. Ale jeśli kiedykolwiek poprosisz mnie o więcej, niż coś jest warte, uznam to za wypowiedzenie wojny. Tommy Komodor zmienił temat. – Ciekaw jestem, co Sopel ma w zanadrzu. ŚMIERTELNIE NIEBEZPIECZNY WĄŻ SUROWICA PRZYDATNA PRZY OBŁĘDZIE Jad lancetogłowa zabija wołu w ciągu pięciu minut Lachesis muta nazywany „nagłą śmiercią” przez rdzennych mieszkańców Brazylii. Wiatr porwał gazetę z głównej trybuny w parku Waszyngtona w momencie, gdy przyszła kolej na uderzenie Brooklynu w ósmym inningu. Sopel Weeks obserwował, jak papier szybuje nad wewnętrzną częścią boiska, mija Wiltse’a na wzniesieniu na mecie miotacza, potem Seymoura na środku, i kieruje się prosto do miejsca, gdzie się zaszył - w burej flanelowej koszuli bez mankietów i kołnierzyka, przebrany za żałośnie wyglądającego pomocnika hydraulika - na trawie za środkową częścią boiska, gdzie się nie obawiał, że wpadnie na jakichś nowojorskich kibiców.
Jeśli Sopel był zdolny kochać cokolwiek, to tylko bejsbol. Ale nie mógł ryzykować, że ktoś go zobaczy na jutrzejszym otwarciu sezonu na nowojorskim stadionie Polo Grounds, więc się zadowalał pobytem na brooklyńskim odludziu, gdzie nikt go nie znał. Jego ulubieni Giantsi dawali lanie żałosnym Superbasom. Giantsi grali ostro i zimny wiatr niosący popiół, kapelusze i gazety nie miał wpływu na rzuty Hooksa Wiltse’a. Jego leworęczne podkręcenia piłki oszałamiały brooklyńskich odbijających przez cały mecz i pod koniec ósmego inningu Nowy Jork prowadził cztery do jednego. Spojrzenie zimnych niebieskich oczu Weeksa spoczęło na nagłówku w przelatującej nad nim gazecie. „Jad lancetogłowa zabija wołu w ciągu pięciu minut”. Zerwał się z trawy i złapał gazetę obiema rękami. Zapomniał o meczu i zaczął czytać z zapałem, wodząc brudnym palcem po każdym słowie. To, że w ogóle umiał czytać, stawiało go kilometry przed większością gangu Goferów. W codziennych gazetach nowojorskich roiło się od okazji. Kroniki towarzyskie podawały, kiedy bogaci ludzie wybierają się do Newport lub Europy i zostawiają swoje rezydencje puste. Wiadomości spedycyjne informowały o ładunkach do zagrabienia z doków lub bocznic przy Jedenastej Alei. Aktualności teatralne służyły za przewodniki dla kieszonkowców, a nekrologi obiecywały puste mieszkania. Przeczytał cały artykuł o wężu, zelektryzowany nadzieją, a potem zaczął od początku. Szczęście uśmiechnęło się do niego. Wąż wynagrodzi mu straty, jakie poniósł z powodu tego, że detektyw Van Dorna Isaac Bell zjawił się w Camden tamtej nocy, kiedy zabili Szkota. Żmija lancetogłowa z Brazylii, najbardziej zabójczy ze wszystkich znanych gadów, będzie wystawiona jutro wieczorem przed Akademią Patologii z okazji comiesięcznego spotkania jej członków w hotelu Cumberland u zbiegu Pięćdziesiątej Czwartej ulicy i Broadwayu. W gazecie napisano, że chirurgów interesuje wąż, bo surowica otrzymywana z jadu lancetogłowa jest używana do leczenia nerwic i chorób mózgu. Sopel znał Cumberland.
Dwunastopiętrowy hotel pierwszej klasy reklamowano jako kwaterę główną akademików. To plus dwa i pół dolara za pokój na jedną dobę miało trzymać na dystans hołotę. Ale Weeks był całkiem pewien, że potrafi się ubrać jak akademik, dzięki swojej drugiej przewadze nad zwykłymi gangsterami. Był pół-Amerykaninem. W przeciwieństwie do Goferów, w których żyłach płynęła wyłącznie irlandzka krew, miał tylko matkę Irlandkę. Kiedy poznał swojego ojca, dowiedział się od niego, że Weeksowie byli Anglikami i przybyli do Ameryki przed „Mayflower". W odpowiednich łachach dlaczego nie mógłby wmaszerować do holu hotelu Cumberland jak swój? Pomyślał, że jakiś portier mógłby odwrócić od niego uwagę detektywów hotelowych. Miał jednego na myśli, Jimmy’ego Clarka, który na boku sprzedawał kokainę pewnemu aptekarzowi z Czterdziestej Dziewiątej, co stało się bardziej ryzykownym procederem, odkąd według nowego prawa proszek musiał być przepisany przez lekarza. Człowiek żyje tylko minutę lub dwie po dostaniu się trucizny do organizmu, jad węża zdaje się zatrzymywać akcję serca, ofiara sztywnieje i sinieje. Coś już zdziałał. Nie ukrywał się bezczynnie. Gdy tylko się dowiedział, gdzie Isaac Bell nocuje, kiedy przyjeżdża do miasta, wciągnął do współpracy znajomą praczkę z nowojorskiego Yale Club, która obiecała przemycić go do pokoju detektywa. Jenny Sullivan dopiero co przypłynęła z Irlandii i mocno się zapożyczyła na bilet. Weeks kupił jej dług z zamiarem zaprzęgnięcia jej do pracy na prześcieradłach, zamiast ich prasowania. Ale po Camden przekonał winnych mu przysługę ludzi, że Jenny trzeba załatwić posadę w klubie Bella. To wtedy napisał do Tommy'ego Komodora kartkę z propozycją, że zabije detektywa. Ale jeszcze się nie zebrał na odwagę, żeby się schować z pistoletem pod łóżkiem Bella i stanąć z nim oko w oko. Weeks był na tyle twardy, że sam wydłubał sobie z ramienia kulę z broni Bella nożem do trybowania mięsa, zamiast pozwolić, żeby jakiś pijany lekarz lub akuszerka dali Tommy’emu Thompsonowi cynk, gdzie się ukrywa. Na tyle twardy, że wlał do rany spirytus zbożowy, żeby zapobiec infekcji. Ale widział już
Bella w akcji. Bell okazał się twardszy - większy, szybszy i lepiej uzbrojony - a tylko frajer staje do z góry przegranej walki. Lepiej wystawić ,Nagłą Śmierć” jako przeciwnika Bella. Gazeta informowała, że kurator ekspozycji gadów w zoo w Bronksie dostarczy węża w skrzyni z grubego szkła. Zapewnił zaproszonych na pokaz lekarzy z Towarzystwa Patologów, że lancetogłów nie ucieknie. Weeks uznał, że z raną po pocisku w ramieniu nie udźwignie w pojedynkę skrzyni z grubego szkła o wielkości odpowiedniej dla ponadmetrowego jadowitego węża. I jeśli ją upuści, próbując ją nieść pod pachą, to szkło się rozpryśnie i ranne ramię będzie najmniejszym z jego problemów. Potrzebował pomocy. Ale jego dwaj kompani, którym mógłby zaufać, nie żyli - zastrzeleni przez szybkiego jak błyskawica agenta Van Dorna. Gdyby spróbował zwerbować kogoś do niesienia szklanej skrzyni. Tommy Thompson natychmiast by się dowiedział, że Sopel Weeks wrócił do miasta. Równie dobrze mógłby związać sobie ręce za plecami i skoczyć do rzeki. Oszczędzić Tommy’emu kłopotu. Bo nie musiałeś być mózgowcem, żeby dojść do tego, że Oko O’Shay każe Komodorowi zabić człowieka, którego detektyw Van Dorna widział podczas dokonywania zabójstwa za pieniądze od Oka. Weeks mógłby przysięgać do upadłego, że nikogo nie zakabluje. O’Shay i Tommy i tak by go zabili. Na wszelki wypadek. Tommy przynajmniej odpisał, że zgadza się na jego propozycję zabicia Bella. Oczywiście nie zaoferował pomocy. I było jasne, że gdyby Tommy i Oko mieli okazję zabić go wcześniej, nie zaczekaliby, aż załatwi Bella. Wiltse uderzył lekko w dziewiątej rundzie i Bridwell zdobył drugą bazę. Kiedy inning się skończył, Nowy Jork zaliczył jeszcze dwa runy, Brooklyn nie, a Weeks spieszył w kierunku estakady miejskiej kolei nadziemnej na Piątej Alei z pomysłem, jak przetransportować węża do Yale Club. Potrzebował akademickich ciuchów, kufra podróżnego, tafli szkła, portiera z wózkiem bagażowym i wskazówek, jak trafić do skrzynki bezpiecznikowej.
Rozdział 16 Co to za oficer? - zapytał ostro Isaac Bell agenta ich Służby Ochrony przydzielonego do pilnowania pracowni kreślarskiej Farleya Kenta w Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. – Nie wiem, panie Bell. – Jak tu wszedł? – Znał hasło. Ochrona Van Dorna przydzieliła hasła wszystkim strzeżonym przez nią uczestnikom projektu „Kadłub 44”. Po minięciu posterunków marines przy bramach gość musiał jeszcze dowieść, że jest oczekiwany przez tego, do kogo idzie. – Gdzie jest pan Kent? – Wszyscy są w komorze testowej i zajmują się modelem masztu kratowego odrzekł agent ochrony, wskazując przez pracownię kreślarską zamknięte drzwi do laboratorium. - Coś jest nie tak, panie Bell? – Trzy rzeczy - odpowiedział krótko Bell. - Farleya Kenta tu nie ma, więc chyba nie spodziewał się gościa. Ten oficer studiuje rysunek na desce kreślarskiej Kenta, odkąd tu wszedłem. I na wypadek gdybyś nie zauważył, jest w mundurze carskiej marynarki wojennej. – Te granatowe mundury wszystkie wyglądają tak samo - odrzekł agent, co przypomniało Bellowi, że bardzo niewielu chłopaków z SO ma dość szarych komórek i odwagi, by awansować na pełnoprawnych detektywów. - Poza tym niósł zrolowane rysunki jak oni wszyscy. Mam go przepytać, panie Bell? – Ja to zrobię. I jak następnym razem przyjdzie ktoś nieoczekiwany, zakładaj, że to intruz, dopóki nie okaże się inaczej. Bell przeciął dużą pracownię z rzędami stanowisk kreślarskich, które zwykle zajmowali konstruktorzy okrętowi, testujący teraz maszt kratowy. Mężczyzna w mundurze rosyjskiego oficera był tak pochłonięty oglądaniem rysunku Farleya Kenta, że aż podskoczył i upuścił trzymane pod pachą zwoje, kiedy Bell go przywitał. – Dzień dobry panu.
– Och! Nie słyszałem, jak pan nadchodzi - wytłumaczył z wyraźnym rosyjskim akcentem i schylił się, żeby podnieść rulony. – Mogę prosić o pańskie nazwisko? – Podporucznik Władimir Iwanowicz Jurkiewicz z Imperialnej Rosyjskiej Marynarki Wojennej Jego Wysokości Cara Mikołaja. A z kim mam przyjemność... – Jest pan tu z kimś umówiony, poruczniku Jurkiewicz? Rosjanin, który wyglądał na zbyt młodego, żeby się golić, spuścił głowę. – Niestety nie. Mam nadzieję spotkać pana Farleya Kenta. – Czy pan Kent zna pana? – Jeszcze nie. – To jak pan tu wszedł? Jurkiewicz uśmiechnął się rozbrajająco. – Dzięki właściwej postawie, nieskazitelnemu mundurowi i energicznemu salutowi. Isaac Bell nie odwzajemnił uśmiechu. – To mogło wystarczyć marines pilnującym bramy. Ale skąd pan znał hasło wstępu do pracowni Kenta? – W barze za bramą poznałem oficera marines. On mi podał hasło. Bell przywołał gestem agenta ochrony. – Porucznik Jurkiewicz ma siedzieć na tamtym stołku, z daleka od tej deski kreślarskiej, dopóki nie wrócę. - Odwrócił się do Rosjanina. - Ten dżentelmen jest w stanie powalić pana na podłogę. Niech pan robi, co on każe. Potem przeciął pracownię i pchnął drzwi do komory testowej. Tuzin członków personelu Kenta otaczało trzymetrowy model eksperymentalnego kratowego masztu pancernika. Młodzi inżynierowie okrętowi trzymali szczypce do cięcia drutu, mikrometry, suwaki logarytmiczne, notesy i taśmy miernicze. Okrągła, wolno stojąca konstrukcja umieszczona na wózku była zrobiona ze sztywnych drutów, które biegły spiralnie od jej podstawy do szczytu przeciwnie do kierunku ruchu wskazówek zegara, połączonych w pewnych odstępach poziomymi kręgami. Przedstawiała w miniaturze maszt o wysokości trzydziestu sześciu metrów zbudowany z lekkich rur i miała wszystkie jego elementy, łącznie z siatkowymi platformami wewnątrz niektórych kręgów,
przewodami elektrycznymi i rurami głosowymi poprowadzonymi od stanowiska obserwatorów na szczycie do wieży kierowania ogniem, i maleńkimi drabinkami w środku. Dwaj inżynierowie Kenta trzymali liny przywiązane do przeciwnych stron okrągłej podstawy. Obok szczytu przechodziła rozciągnięta między ścianami taśma miernicza. Inżynier na drabinie obserwował ją uważnie. – Salwa z lewej burty - polecił Kent. - Ognia! Inżynier po lewej stronie szarpnął linę i mężczyzna na drabinie odczytał z taśmy wynik wychylenia masztu. – Piętnaście centymetrów! - zawołał z góry. – Dwanaście do jednego to metr osiemdziesiąt! - powiedział Kent. - Lepiej, żeby obserwatorzy na szczycie mocno się trzymali, kiedy okręt wystrzeli ze swoich głównych wież. Z drugiej strony, maszt trójnożny będzie ważył sto ton, podczas gdy nasza konstrukcja z niewykorzystanych elementów tylko niecałe dwadzieścia. To duża oszczędność. Okej, zmierzmy wychylenia po trafieniach kilkoma pociskami. Wymachując szczypcami, przeciął na chybił trafił dwie pionowe spirale i jeden krąg. – Gotowe! – Moment! - Jakiś inżynier wskoczył na drabinę i poprawił marynarzyka z czerwonymi policzkami i w słomkowym kapeluszu na bocianim gnieździe. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Kent najgłośniej. – Salwa z prawej burty. Ognia! Lina została szarpnięta, szczyt masztu przechylił się mocno i marynarzyk poszybował przez pomieszczenie. Bell go złapał. – Panie Kent, mogę prosić na chwilę? – O co chodzi? - zapytał Kent, kiedy przeciął następny pionowy drut i jego asystenci zaczęli uważnie obserwować maszt. – Być może złapaliśmy naszego pierwszego szpiega - wyjaśnił półgłosem Bell. - Mógłby pan pójść ze mną? Porucznik Jurkiewicz zeskoczył ze stołka, zanim agent ochrony Van Dorna zdążył go zatrzymać, i chwycił rękę Kenta.
– To zaszczyt, poznać pana, wielki zaszczyt. – Kim pan jest? – Jurkiewicz. Z Sankt Petersburga. – Kwatera Główna Sztabu Marynarki Wojennej? – Oczywiście. Stocznia Bałtycka. – Czy to prawda - spytał Kent - że Rosja buduje pięć pancerników większych niż HMS „Dreadnought”? Jurkiewicz wzruszył ramionami. – Jest nadzieja na superdrednoty, ale Duma pewnie się nie zgodzi. Za drogie. – Co pan tu robi? – Chciałem poznać legendarnego Farleya Kenta. – Przebył pan taki kawał drogi tylko po to, żeby mnie poznać? – I żeby coś pokazać. Widzi pan? - Jurkiewicz rozwinął swoje plany i rozpostarł je na stole Kenta. - Co pan o tym myśli? Poprawia formę ciała okrętu? Kiedy Farley Kent studiował rysunki Jurkiewicza, Bell wziął rosyjskiego oficera na stronę. – Niech pan opisze oficera marines, który podał panu hasło. – Średniego wzrostu, w ciemnym garniturze. W pana wieku, około trzydziestki. Bardzo schludny, bardzo zadbany. Cienki wąsik. Bardzo... jak to się mówi... precyzyjny! – Ciemny garnitur. Nie mundur? – Po cywilnemu. – To skąd pan wie, że to oficer marines? – Tak się przedstawił. Poważny wyraz twarzy Bella stał się ponury. – Gdzie i kiedy ma pan złożyć mu meldunek? - zapytał lodowato. – Nie rozumiem. – Musiał pan się zgodzić zameldować mu, co pan tu widział. – Nie. Nie znam go. Jak bym go znalazł? – Poruczniku Jurkiewicz, trudno mi uwierzyć w pańską opowieść. I nie przypuszczam, żeby zrobił pan karierę w carskiej marynarce wojennej, jeśli przekażę pana naszej jako szpiega.
– Szpiega? - wyjąkał Jurkiewicz. - Nie. – Niech pan przestanie prowadzić grę ze mną i powie, skąd pan znał hasło. – Szpiega? - powtórzył Rosjanin. - Nie jestem szpiegiem. Zanim Bell zdążył się odezwać, Farley Kent się wtrącił. – On nie potrzebuje nas szpiegować. – Co to znaczy? – To znaczy, że my powinniśmy szpiegować jego. – O czym pan mówi, panie Kent? – Poprawienie formy ciała okrętu przez porucznika Jurkiewicza jest o niebo lepsze, niż się wydaje. - Kent wskazał kilka elementów na starannie wykonanym rysunku. - Na pierwszy rzut oka śródokręcie wygląda na grube, nawet opasłe, a dziób i rufa na dziwnie chude. Całość przypomina krowę. Ale w rzeczywistości to kapitalne. Umożliwi drednotowi wzmocnienie jego obrony torpedowej wokół maszynowi i magazynów oraz zwiększenie ilości uzbrojenia i ładunku węgla przy jednoczesnym podniesieniu prędkości i obniżeniu zużycia paliwa. Potrząsnął dłonią Jurkiewicza. – Kapitalne. Ukradłbym to, ale nigdy nie uzyskałbym na to aprobaty dinozaurów z Komisji do spraw Konstrukcji. To wyprzedza swoją epokę o dwadzieścia lat. – Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Usłyszeć coś takiego od Farleya Kenta to wielki zaszczyt. – I powiem panu coś jeszcze - dodał Kent - choć przypuszczam, że pan już o tym pomyślał. Pański kadłub nadawałby się doskonale do pasażerskiego liniowca: północnoatlantyckiego „charta”, który będzie miał przewagę nad „Lusitanią” i „Mauritanią”. Jurkiewicz się uśmiechnął. – Pewnego dnia. Kiedy nie będzie wojny. Kent zaprosił Jurkiewicza na lunch z jego personelem, po czym wdali się w rozmowę o właśnie ogłoszonej budowie dwóch statków linii żeglugowej White Star - „Olympica” i „Titanica”. – Dwieście pięćdziesiąt sześć metrów! - powiedział z podziwem Kent, na co Rosjanin odparł: – Mam pomysł na tysiąc.
Bell wierzył, że poważny rosyjski inżynier okrętowy chciał tylko poznać sławnego Farleya Kenta. Nie wierzył, że podający się za oficera osobnik, który zaczepił Jurkiewicza w barze na Sand Street, służy w marines. Dlaczego podał Rosjaninowi hasło, nie żądając raportu o rysunkach Kenta? Skąd w ogóle wiedział, kogo zagadnąć? Odpowiedź mroziła krew w żyłach. Szpieg - „sabotażysta umysłów”, jak go nazwał Falconer - orientował się, kogo z uczestników wyścigu w dziedzinie budowy drednotów wziąć na celownik. *** – Ta sprawa zagranicznych szpiegów to dla nas nowość - powiedział Joseph Van Dorn. Szef ze wzburzeniem wypalał szybkie polunchowe cygaro w głównym holu Klubu Kolejowego na dwudziestym drugim piętrze Hudson Tunnels Terminal przed złapaniem pociągu do Waszyngtonu. – Ścigamy morderców - odparł ponurym tonem Isaac Bell. - Bez względu na motywy ich działania, są przede wszystkim przestępcami. – Mimo to będziemy podejmować decyzje na bieżąco. – Kazałem chłopcom z działu badań zrobić listę zagranicznych dyplomatów, attaché wojskowych i dziennikarzy, którzy mogą być angielskimi, niemieckimi, francuskimi, włoskimi, rosyjskimi, japońskimi i chińskimi szpiegami poinformował Bell. – Sekretarz marynarki wojennej właśnie przysłał mi listę cudzoziemców podejrzewanych przez marynarkę o szpiegostwo. – Dołączę ją do mojej - odrzekł Bell. - Ale potrzebuję eksperta, który przyjrzy się nazwiskom i oszczędzi nam straty czasu. Chyba masz jeszcze w marines tego dawnego kumpla, który używa swoich wpływów w Departamencie Stanu? – Delikatnie mówiąc. Canning to oficer organizujący pułki ekspedycyjne Korpusu Marines do szturmowania wybrzeży na żądanie Departamentu. – To ktoś dla nas, związany z naszymi zamorskimi attaché. Jak tylko przejrzy nasze listy cudzoziemców, każę ich obserwować w Waszyngtonie, Nowym Jorku i wokół stoczni marynarki wojennej. – To będzie wymagało drogiej grupy detektywów - zauważył Van Dorn. Bell miał gotową odpowiedź.
– Koszty można zapisać jako inwestycję w przyjaźnie zawarte w Waszyngtonie. Nie zaszkodzi pokazać rządowi, że może liczyć na Agencję Van Dorna jako na ogólnokrajową organizację ze sprawnie działającymi biurami terenowymi na całym kontynencie. Van Dorn uśmiechnął się z zadowoleniem, jego rude bokobrody rozwichrzyły się szeroko i jasno niczym pożar lasu na tę przyjemną myśl. – Poza tym - naciskał Bell - proponuję, żeby nasi specjaliści nasłuchiwali w różnych zamieszkanych przez imigrantów dzielnicach miast ze stoczniami marynarki wojennej: niemieckich, irlandzkich, włoskich, chińskich, rozmów o szpiegostwie, pogłosek o płaceniu przez zagraniczne rządy za informacje, i o sabotażu. Wyścig w dziedzinie budowy drednotów jest międzynarodowy. Van Dorn rozważył to z głuchym chichotem. – Może się okazać, że szukamy więcej niż jednego szpiega. Mówiłem ci, że to nie jest dla nas chleb powszedni. – Jeśli nie my - zaripostował Isaac Bell - to kto?
Rozdział 17 Dwukrotnie tamtego popołudnia Sopel Weeks porachował komuś żebra. Jak zwykle, oba pobicia były brutalne i nie pozostawiły śladów na odsłoniętych częściach ciała ofiar. Znał się na rzeczy, nabierał wprawy od lat, wyduszając pieniądze z ulicznych handlarzy i ściągając długi dla lichwiarzy. W porównaniu z dokerami i woźnicami chudy portier i drobna przerażona praczka nie stanowili żadnego wyzwania. Ból narastał wraz z upływem dnia. Strach też. Jimmy Clark, portier z hotelu Cumberland, zainkasował pierwszą, wydającą się nie mieć końca serię ciosów w zaułku za apteką, gdzie przyszedł wymienić wczorajszy utarg na dzisiejszą porcję kokainy. Weeks zaznaczył, że jego problemy będą niczym w porównaniu z problemami Jimmy’ego, jeśli portier nie zrobi dokładnie tego, co mu zostało powiedziane. A jakikolwiek podstęp skończy się tym, że obecne zdarzenie będzie miłym wspomnieniem. Jenny Sullivan, początkująca praczka z Yale Club, dostała wycisk w zaułku pół kwartału od kościoła Wniebowzięcia, gdzie poszła się pomodlić o umorzenie jej długu.
Weeks zostawił ją wymiotującą w bólach. Ale miała odegrać tak ważną rolę w jego planie, że kiedy przestał ją bić, obiecał spłacić cały jej dług, anulować go w całości, jeśli dziewczyna zrobi, co jej kazał. Kiedy wlokła się, obolała, do pracy, ból i strach niespodziewanie zmieszał się z nadzieją. Musiała tylko stanąć na czujce przy wejściu służbowym do klubu o późnej porze, gdy nikogo nie będzie wokół, i wykraść klucz do sypialni na trzecim piętrze.
Rozdział 18 Isaac Bell i Marion Morgan spotkali się na kolacji w restauracji U Rectora. Serwujący homary lokal słynął tak z lustrzanego zielono-złotego wnętrza, wykwintnych nakryć, sreber i obrotowych drzwi - pierwszych w Nowym Jorku oraz wytwornej klienteli, jak z podawanych skorupiaków. Mieścił się na Broadwayu dwa kwartały od biura Bella w hotelu Knickerbocker. Bell czekał na zewnątrz pod ogromnym, skąpanym w blasku elektrycznego światła posągiem gryfa i powitał Marion pocałunkiem w usta. – Przepraszam za spóźnienie. Musiałam się przebrać. – Ja też się spóźniłem. Właśnie się rozstałem z Van Dornem. – Muszę przynajmniej spróbować dorównać aktorkom z Broadwayu, które tu jadają. – Kiedy cię zobaczą w tej kreacji, pobiegną z powrotem do swoich garderób i strzelą sobie w głowy - zapewnił Bell. Pchnęli obrotowe drzwi i weszli do olśniewającej sali z setką stolików. Charles Rector zamachał gorączkowo do orkiestry i pospieszył powitać Marion. Muzycy zaczęli grać Gorącą noc w Old Town, melodię z pierwszego filmu Marion o dziewczynie detektywa, która powstrzymała złoczyńcę przed spaleniem miasta. Wszystkie połyskujące brylantami kobiety i wszyscy ubrani jak spod igły mężczyźni podnieśli wzrok na Marion. Bell się uśmiechnął, gdy pełen zachwytu gwar przebiegł przez salę. – Panna Morgan - krzyknął Rector i ujął jej dłonie w swoje. - Kiedy ostatnio zaszczyciła nas pani swoją obecnością, kręciła pani kroniki filmowe. Teraz wszyscy mówią o pani filmie fabularnym. – Dziękuję, panie Rector. Myślałam, że muzyczny akompaniament jest zarezerwowany dla pięknych aktorek.
– Pięknych aktorek jest w bród na Broadwayu. Piękna reżyserka to taka rzadkość jak ostrygi w sierpniu. – To jest pan Bell, mój narzeczony. Restaurator uścisnął Bellowi dłoń i potrząsnął nią mocno. – Moje gratulacje. Nie wyobrażam sobie spotkania szczęśliwszego dżentelmena na Wielkiej Białej Drodze. Życzy pani sobie stolik na uboczu, panno Morgan, czy tam, gdzie wszyscy będą panią widzieli? – Na uboczu - odparła zdecydowanie Marion. Kiedy już siedzieli i mumm został zamówiony, zwróciła się do Bella: - Jestem zdumiona, że on mnie pamięta. – Może czytał wczorajszego „New York Timesa” - odrzekł z uśmiechem Bell. Marion była bardzo zadowolona z powitania i miała urocze kolorki na twarzy. – „Timesa”? Co masz na myśli? – W ostatnią niedzielę wysłali kogoś z działu mody na Paradę Wielkanocną. Wyjął wycinek prasowy z portfela i przeczytał głośno: - „Pewna młoda kobieta, która szła po herbacie z Times Square na paradę na Piątej Alei, wzbudzała sensację. Była w lawendowej atlasowej sukni i czarnym, ozdobionym piórami kapeluszu takiej wielkości, że mężczyźni usuwali się na bok, żeby zrobić jej miejsce. Ta olśniewająca istota doszła do hotelu St. Regis, a potem odjechała na północ czerwonym locomobile’em”. A skoro mowa o czerwieni, to twoje uszy są takie. – Jestem zażenowana. To brzmi tak, jakbym spacerowała po Piątej Alei, usiłując zwrócić na siebie uwagę. Wszystkie kobiety tam były ubrane odświętnie. Włożyłam kapelusz tylko dlatego, że Mademoiselle Duvall i Christina założyły się ze mną o dziesięć dolarów, że się nie odważę. – W gazecie źle to przedstawili. Zwracałaś na siebie uwagę. Gdybyś usiłowała, nie zwiałabyś tamtym czerwonym locomobile’em, tylko przechadzała się aleją tam i z powrotem do zmroku. Marion sięgnęła przez stolik. – Widziałeś ten dziwny artykuł na drugiej stronie? Bell odwrócił wycinek. – O Lachesis muta? Tak. Niezwykły okaz węża. Ociekający zabójczym jadem i groźny jak sędzia skazujący na szubienicę. Wiesz co, do hotelu Cumberland jest stąd tylko dziesięć przecznic w głąb Broadwayu. Założę się, że uda mi się wkręcić
na spotkanie Towarzystwa Patologów z piękną dziewczyną pod rękę, jeśli chcesz go zobaczyć. Marion się wzdrygnęła. Kiedy podano szampana, Bell uniósł swój kieliszek w jej kierunku. – Obawiam się, że nie potrafię ująć tego lepiej niż pan Rector. Dziękuję ci za to, że czynisz mnie najszczęśliwszym mężczyzną na Wielkiej Białej Drodze. – Och, Isaacu, tak dobrze jest cię widzieć. Sączyli mumma i wybierali wspólnie potrawy. Marion zamówiła egipską przepiórkę, zastrzegając, że nigdy nie słyszała o takim ptaku, a Bell wziął homara. Postanowili zacząć od ostryg. – Lynnhaveny z Marylandu - zapewnił ich kelner. - Duże, przysłane specjalnie dla pana Jima „Brylanta” Brady’ego. Jeśli mogę coś polecić, panie Bell, to pan Brady zwykle po homarach wybiera kaczkę i stek. Bell nie skorzystał. Marion wzięła go za rękę przez stolik. – Opowiedz mi o swojej pracy. Zostaniesz w Nowym Jorku? – Mamy sprawę szpiegowską - odrzekł Bell półgłosem, żeby nikt tego nie usłyszał przez śmiechy i muzykę. - Związaną z międzynarodowym wyścigiem w dziedzinie budowy drednotów. Marion była przyzwyczajona do tego, że Bell ujawnia jej szczegóły śledztw, żeby poukładać sobie fakty w głowie. – To raczej co innego niż napady na banki - odparła równie cicho. – Powiedziałem Joemu Van Dornowi, że nie jest ważne, czy to sprawa międzynarodowa, czy nie, jeśli zabijają ludzi, to są przede wszystkim mordercami. W każdym razie Joe będzie działał w Waszyngtonie, zostawił mi nowojorskie biuro i dał wolną rękę w rozmieszczeniu naszych agentów w całym kraju. – Przypuszczam, że to ma coś wspólnego z tym konstruktorem dział okrętowych, którego fortepian wyleciał w powietrze. – Coraz bardziej wygląda na to, że on nie odebrał sobie życia, tylko ktoś go zabił i upozorował jego samobójstwo. I to w taki sposób, żeby zdyskredytować biednego człowieka i cały opracowany przez niego system uzbrojenia. Oczywiście podejrzenie przekupstwa kładzie się cieniem na wszystkim, co stworzył.
Bell przedstawił jej swoje wątpliwości co do autentyczności pożegnalnego listu Langnera i wyraził przekonanie, że intruz widziany w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej przez starego Johna Eddisona istotnie był Japończykiem. Wyjaśnił, że zgony specjalisty od opancerzenia i specjalisty od kierowania ogniem uznano początkowo za wypadki. – Czy ktoś widział jakiegoś Japończyka w stalowni w Bethlehem? - zapytała Marion. – Ludzie, których tam wysłałem, zameldowali, że widziano kogoś uciekającego. Ale to był wielki facet. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Blady. Jasnowłosy. Uważany za Niemca. – Dlaczego za Niemca? – Bo słyszano, jak w biegu mamrotał: Gott im Himmel! Marion sceptycznie uniosła kształtną brew. Bell skinął głową. – Wiem, to słaba poszlaka. – Czy ktoś widział jakiegoś Japończyka albo bladego, jasnowłosego Niemca z Groverem Lakewoodem, który spadł z urwiska? – Koroner hrabstwa Westchester poinformował mojego człowieka, że nie było żadnego świadka śmierci Lakewooda. Lakewood powiedział przyjaciołom, że spędzi weekend na wspinaczce, i obrażenia jego głowy wyglądały na powstałe na skutek wypadku alpinisty. Biedak spadł z wysokości trzydziestu metrów. Pochowali go w zamkniętej trumnie. – Wspinał się sam? – Jakaś starsza pani zeznała, że widziała go niedługo przed wypadkiem w towarzystwie ładnej dziewczyny. – Ani Niemki, ani Japonki? - spytała z uśmiechem Marion. Bell odwzajemnił uśmiech. – Rudej. Przypuszczalnie Irlandki. – Dlaczego Irlandki? Bell pokręcił głową. – Jej rysy przypominały tamtej starszej pani jej irlandzką służącą. To też słaba poszlaka.
– Troje różnych podejrzanych - stwierdziła Marion. - Trzech różnych narodowości... Oczywiście, co może być bardziej międzynarodowego niż wyścig w dziedzinie budowy drednotów? – Kapitan Falconer jest skłonny obarczyć winą Japonię. – A ty? – Nie ulega wątpliwości, że Japończycy mają wprawę w szpiegowaniu. Dowiedziałem się, że przed wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej ich szpiedzy udający mandżurskich służących i robotników dokładnie rozpracowali rosyjską Flotę Dalekowschodnią. Kiedy doszło do walki, Japończycy wiedzieli więcej o taktyce rosyjskiej marynarki wojennej niż sami Rosjanie. Ale nie wykluczam żadnej ewentualności. To mógł być ktokolwiek z nich. Marion przytaknęła. – Pewien wysoki, przystojny detektyw pochwalił mi się kiedyś, że sceptyzm jest jego najcenniejszą zaletą. – To duża sprawa, która staje się coraz większa. A ponieważ program budowy drednotów jest tak szeroki, tak rozległy, ze zasięg tej sprawy, jej skala, mogłaby pozostać niezauważona przez dłuższy czas, gdyby córka Langnera nie obstawała przy tym, że jej ojciec nie popełnił samobójstwa. Mimo to, gdyby nie udało jej się dotrzeć do Joego Van Dorna przez swoją dawną koleżankę szkolną, nie byłbym naocznym świadkiem zabójstwa biednego Alasdaira. Jego śmierć uznano by za wynik bójki w saloonie, i kto wie, ilu jeszcze ludzi mogłoby zginąć, zanim ktoś by się zorientował, w czym rzecz. Bell pokręcił głową. – Koniec rozmowy. Są ostrygi i oboje musimy jutro wcześnie wstać. – Zobacz, jakie wielkie! - Marion wpuściła ogromną ostrygę z muszli do ust, pozwoliła jej spłynąć w dół przełyku i zapytała z uśmiechem: - Czy panna Langner jest taka śliczna jak mówią? – Kto mówi? – Mademoiselle Duvall spotkała ją w Waszyngtonie. Podobno na Wschodnim Wybrzeżu nie ma mężczyzny, który by się w niej nie kochał. – Jest śliczna - przyznał Bell. - Ma niezwykłe oczy. I wyobrażam sobie, że gdyby nie była pogrążona w smutku, wyglądałaby jeszcze piękniej. – Tylko mi nie mów, że ty też się w niej kochasz. Bell uśmiechnął się szeroko.
– To już nie te czasy. – Tęsknisz za nimi? – Gdyby miłość była grawitacją, trwałbym w swobodnym opadaniu. Co Mademoiselle Duvall robi w Waszyngtonie? – Uwodzi zastępcę sekretarza marynarki wojennej. Próbuje go namówić, żeby ją zatrudnił do sfilmowania Wielkiej Białej Floty wpływającej pod Golden Gate do San Francisco. W taki sam sposób dostała zlecenie na sfilmowanie wypłynięcia floty z Hampton Roads zeszłej zimy, więc przypuszczam, że teraz stosuje podobną taktykę. Dlaczego pytasz? – Wyłącznie między nami - zaznaczył poważnie Bell. - Mademoiselle Duvall miała długi romans z pewnym kapitanem francuskiej marynarki wojennej. – A oczywiście! Czasami, kiedy udaje bardzo tajemniczą, napomyka o Mon Capitaine. – Mon Capitaine specjalizuje się w badaniach nad drednotami, czyli jest po prostu francuskim szpiegiem, a ona prawdopodobnie pracuje dla niego. – Ona szpiegiem? Taka trzpiotka? – Sekretarz marynarki wojennej dał Joemu Van Dornowi listę dwudziestu cudzoziemców: Francuzów, Anglików, Niemców, Włochów i Rosjan, którzy myszkują w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Większość sprawia wrażenie trzpiotów, ale musimy sprawdzić ich wszystkich. – Żadnych Japończyków? – Wielu. Dwóch z ich ambasady: oficer marynarki wojennej i attaché wojskowy oraz importer herbaty z San Francisco. – Ale co Mademoiselle Duvall mogłaby sfilmować dla francuskiej marynarki wojennej, czego nie mogłaby utrwalić na taśmie reszta z nas? – Filmowanie mogłoby być pretekstem do bliższego poznania oficerów naszej marynarki wojennej skłonnych za dużo powiedzieć atrakcyjnej kobiecie. Co rozumiesz przez resztę z nas? Ty też filmujesz Flotę? – Preston Whiteway właśnie się odezwał. Bell zmrużył lekko oczy. Bogaty Whiteway odziedziczył kilka kalifornijskich gazet. Stworzył z nich potężne imperium prasowe wydające brukowce i założył wytwórnię kronik filmowych, gdzie zaczynała Marion, zanim przyjechała na wschód kręcić filmy fabularne.
– Preston poprosił mnie o zrobienie zdjęć Floty wpływającej do San Francisco dla „Picture World”. – Gazety Prestona przepowiadają wojnę z Japonią za tydzień. – On wydrukuje wszystko, byle sprzedać gazetę. – To jednorazowe zlecenie? – Nie podjęłabym u niego stałej pracy, możesz być pewien. Tylko jako dobrze płatny usługodawca. Mogłabym to wcisnąć między filmy, które kręcę tutaj. Co o tym myślisz? – Muszę oddać Whitewayowi, że jest wytrwały. – Nie sądzę, żeby jeszcze patrzył na mnie w taki sposób... Dlaczego się śmiejesz? – Bo jednak jest mężczyzną i ma oczy. – Preston wie, że jestem zajęta. Bell przytaknął. – Do tej pory powinien się już z tym pogodzić. O ile pamiętam, kiedy ostatni raz był w naszym towarzystwie, zagroziłaś mu, że go zastrzelisz. Kiedy wyjeżdżasz? – Po pierwszym maja. – To dobrze. W przyszłym tygodniu wodują „Michigana”. Kapitan Falconer wydaje wielkie przyjęcie. Miałem nadzieję, że będziesz mogła pójść ze mną. – Z przyjemnością. – Będę miał okazję poobserwować zagranicznych trzpiotów w sali pełnej Amerykanów, którzy mogą za dużo mówić. Zapewnisz mi przykrywkę i drugą parę oczu i uszu. – Co panie wkładają na uroczystość wodowania pancernika? Bell uśmiechnął się szeroko. – Może tamten kapelusz, przed którym mężczyźni usuwali się z drogi? Albo zapytaj Mademoiselle Duvall. Założę się, że ona też tam będzie. – Nie podoba mi się, że ona wie, iż jesteś detektywem. Przez to możesz się znaleźć w niebezpieczeństwie, jeśli rzeczywiście szpieguje dla kogoś. ***
Dziesięć przecznic w głąb Broadwayu sprawy układały się doskonale dla Sopla Weeksa. Najpierw udało mu się przejść cztery przecznice od metra do hotelu Cumberland, nie spotkawszy nikogo, kto mógłby dać o nim cynk Tommy’emu Thompsonowi. Przeciął Broadway tuż pod nosem Daleya i Boyle’a - tajniaków z wydziału do walki z kieszonkowcami, którzy spieszyli się na swoje stałe stanowisko przy Metropolitan Opera - i nawet go nie zauważyli w workowatym garniturze ukradzionym przez niego ze schodów przeciwpożarowych w Brooklynie, gdzie się wietrzył. Potem w holu hotelu Cumberland detektywi hotelowi właśnie się zmieniali i żaden nie zwrócił uwagi na jego łachy. Nawet jeśli jego buty różniły się od lśniących pantofli akademików, lekarze z Towarzystwa Patologów udający się na swoje spotkanie nie patrzyli na jego stopy. Jimmy Clark, ubrany jak małpa kataryniarza w swój fioletowy uniform portiera, dobrze się spisał. Traktował go jak powietrze i zachowywał się tak, jakby wcześniej nie mieli „rozmowy”. – Portier! Jimmy podbiegł i spuścił głowę, żeby ukryć strach i nienawiść w oczach. – Słucham szanownego pana. Weeks wręczył mu kwit bagażowy na stary sfatygowany kufer podróżny, który wcześniej kazał dostarczyć do hotelu, i dał mu pięć centów napiwku. – Weź mój kufer na wózek i czekaj na mnie przy bocznych drzwiach sali, w której jest spotkanie członków Akademii Patologii. Muszę zdążyć na statek i nie chcę im przeszkadzać, kiedy będę wcześniej wychodził. – Tak jest, proszę pana. Weeks miał więcej szczęścia, niż myślał. Hol hotelowy był zbyt zatłoczony zamiejscowymi gośćmi, którzy wybierali się wieczorem na Wielką Białą Drogę, i lekarzami z Towarzystwa Patologów, którzy tłumnie przybywali zobaczyć żmiję lancetogłową, żeby ktoś zwrócił uwagę na jego dziwny akcent. Choć ubrany jak akademik, Weeks mówił językiem rodowitego mieszkańca Hell’s Kitchen, i każdego słuchającego zaintrygowałaby jego wymowa. Miał też szczęście pod innym względem, ale o tym wiedział. Skrzynka z bezpiecznikami znajdowała się w piwnicy u stóp tych samych schodów, które prowadziły do bocznych drzwi mieszczącej się na poziomie holu sali, gdzie
patolodzy mieli zobaczyć węża podczas swojego spotkania. Weeks położył kapelusz na krześle najbliżej drzwi, żeby nikt mu nie zajął tego miejsca, i pokręcił się trochę, żeby nie musieć z nikim rozmawiać przed spotkaniem. Kiedy się zaczęło, usiadł i po raz ostatni rzucił okiem na oklejony nalepkami kufer podróżny na wózku Jimmy’ego, zanim drzwi się zamknęły. Słuchał niecierpliwie, jak mówca wita zebranych i ględzi o rezygnacji z odczytania protokołu z ostatniego spotkania. Potem główny lekarz opowiedział, jak pobiorą zabójczy jad od węża i zrobią z niego surowicę do leczenia umysłowo chorych. Okazało się, że ten gatunek ma o wiele więcej jadu niż inne. Bóg jeden wiedział, ilu pomyleńcom to pomoże, ale dla Isaaca Bella znaczyło to, że nawet jeśli wąż chybi za pierwszym razem, to ukąsi go skutecznie za kolejnym. Dozorcy z zoo weszli z wężem. W sali zapadła cisza. Weeks zobaczył, że szklana skrzynia zmieści się do kufra. Odetchnął z ulgą. Nie miał się jak upewnić wcześniej. Skrzynię niosło dwóch ludzi i postawili ją na stole z przodu. Nawet z połowy długości sali wąż wyglądał groźnie. Ruszał się, zwijał i rozwijał, jego zaskakująco grube, pokryte wzorami rombów ciało lśniło w świetle lamp. Wydawał się pływać w skrzyni jak jeden długi, potężny mięsień, wysuwał rozdwojony język i badał spojenia na styku szklanych boków ze szklanym wierzchem. Interesował się zwłaszcza punktami mocowania zawiasów. Weeks się domyślił, że dostaje się tamtędy trochę powietrza i wąż wyczuwa ruch. Lekarze mamrotali, ale nikt jakoś się nie kwapił do bliższych oględzin. – Bez obaw, panowie - zawołał medyk prowadzący pokaz. - To szkło jest mocne. - Odprawił dozorców z zoo. Weeks był zadowolony, bo mogli sprawić więcej kłopotu niż lekarze. - Panu też dziękujemy - zwrócił się do kuratora, który również wyszedł. Coraz lepiej, pomyślał Weeks. Tylko ja, wąż i banda cykorów. Spojrzał na drzwi. Jimmy Clark uchylił je kawałek. Weeks skinął głową. Teraz. Nie trwało to długo. Gdy tylko pierwszy rząd wstał i zbliżył się ostrożnie do szklanej skrzyni, światło zgasło i nagle ciemność zapadła w sali. Pięćdziesięciu mężczyzn krzyknęło jednocześnie. Weeks podskoczył do drzwi, otworzył je i wymacał na ślepo kufer. Usłyszał, jak Jimmy wbiega po schodach, trzymając się poręczy. Weeks uniósł wieko kufra, znalazł po omacku taflę szkła, wepchnął ją pod pachę i wrócił do sali, gdzie rozbrzmiewały głośne krzyki. – Nie traćcie głowy! – Zachowajcie zimną krew!
Paru przytomnych zapaliło zapałki, dziwaczne cienie pląsały w ich blasku. Weeks nie miał chwili do stracenia. Pospieszył naprzód wzdłuż boku sali tuż przy ścianie i skręcił na środek. Kiedy był dwa metry od węża, krzyknął na całe gardło: – Uważajcie! Jezu Chryste, nie upuśćcie tego! - Potem rzucił swoją szybę okienną na drewnianą podłogę. Krzyki przerodziły się we wrzaski, po czym natychmiast zadudniły kroki wszystkich zebranych. Zanim Weeks zdążył zawołać: „Uwolnił się. Wydostał. Uciekajcie! Uciekajcie! Uciekajcie!”- mnóstwo spanikowanych głosów zrobiło to za niego. Jimmy Clark zasłużył na miejsce w niebie za to, jak szybko wiózł kufer. – Ostrożnie - mruknął Weeks. - Nie upuść go. Poruszając się po omacku, dźwignęli szklaną skrzynię, włożyli ją do kufra, zamknęli jego wieko, umieścili go z powrotem na wózku i wywieźli z sali bocznymi drzwiami. Dotarli prawie do zaułka, gdy rozbłysły światła. – Detektyw hotelowy! - wysyczał ostrzegawczo Clark. – Nie zatrzymuj się - polecił spokojnie Weeks. - Zajmę się nim. – Hej! Dokąd to? Ubrany jak akademik, Weeks zablokował drogę, żeby Jimmy mógł wytoczyć wózek za drzwi. – Spieszę się na statek - odpowiedział. Detektyw usłyszał jego wymowę i wyciągnął pistolet. Weeks zdążył już wcisnąć mocno palce w swój mosiężny kastet. Błyskawicznie powalił większego od siebie mężczyznę potężnym ciosem między oczy. Złapał pistolet, który upadł, schował go do kieszeni i odszukał Jimmy’ego w zaułku. Portier wyglądał na śmiertelnie przerażonego. – Nie wkurzaj mnie teraz - ostrzegł Weeks. - Musimy jeszcze przejść przez miasto.
Rozdział 19 Wyglądało na to, że na Broadwayu panuje jakieś zamieszanie. Isaac Bell i Marion Morgan wyszli właśnie z restauracji U Rectora. Usłyszeli dzwony strażackie i gwizdki policyjne, zobaczyli tłumy ludzi przemieszczające się bezładnie we wszystkich kierunkach i uznali, że najlepiej będzie dojechać do promu Marion metrem. Po dwudziestominutowej podróży z centrum poszli na nabrzeże, trzymając się za ręce. Bell wprowadził Marion na pokład i został na trapie. Rozległ się gwizdek. – Dziękuję za kolację, kochanie. Cudownie było cię zobaczyć. – Popłynąć z tobą? – Muszę wcześnie wstać. Ty też. Pocałuj mnie. – Wystarczy tego dobrego, zakochani. Kto nie jest pasażerem, na brzeg! ryknął po chwili członek załogi. Bell zszedł z trapu. – Podobno może lać w piątek! - zawołał, kiedy prom zaczął się oddalać od nabrzeża. – Wykonam taniec deszczu. Bell wróci! metrem do śródmieścia i wstąpił do hotelu Knickerbocker, żeby się zameldować nocnemu dyżurnemu Van Dorna. – Słyszał pan o wężu? - zapytał tamten. – Lachesis muta. – Uciekł. – Z Cumberland? – Uważają, że do ścieków. – Ukąsił kogoś? – Jeszcze nie - odrzekł nocny dyżurny. – Jak się wydostał? – Słyszałem już czternaście wersji, odkąd objąłem służbę. Najlepsza jest taka, że upuścili skrzynię, w której go trzymali. Była ze szkła. - Dyżurny pokręcił głową ze śmiechem. - To się mogło zdarzyć tylko w Nowym Jorku.
– Jest coś, o czym powinienem wiedzieć jeszcze dziś? Nocny dyżurny wręczył Bellowi plik wiadomości. Na wierzchu był kablogram od najlepszego przyjaciela Bella, detektywa Archiego Abbotta, który w zamian za przedłużony urlop w Europie, gdzie spędzał miesiąc miodowy, nawiązywał kontakty w Londynie, Paryżu i Berlinie, żeby założyć za oceanem biura terenowe Van Dorna. Znany w kręgach towarzyskich i ożeniony z najbogatszą amerykańską spadkobierczynią, błękitnokrwisty Archibald Angell Abbott IV był mile widziany w każdej ambasadzie i wiejskiej posiadłości w Europie. Bell przetelegrafował mu już instrukcje, żeby wykorzystał swoje wejścia do zebrania informacji o międzynarodowym wyścigu w dziedzinie budowy drednotów. Teraz Archie wracał do domu. Pytał Bella, czy ma wsiąść na „Lusitanię”, czy na niemieckiego „Kaisera Wilhelma der Grosse”. – Na „Kiwającego się Billy’ego” - oddepeszował Bell, używając popularnej nazwy okazałego, lecz ociężałego niemieckiego liniowca. Archie i jego piękna żona spędzaliby podróż przez Atlantyk w salonach pierwszej klasy i wykorzystywali swój urok osobisty, by nakłonić wysokich rangą oficerów, dyplomatów i przemysłowców do swobodnego mówienia na temat wojny, szpiegostwa i wyścigu zbrojeń morskich. Ani najsztywniejszy pruski oficer, ani najbardziej światowy dworzanin Kaisera nie mieliby szans z trzepoczącą rzęsami Lillian. A Archie, zatwardziały kawaler, dopóki nie zakochał się po uszy w Lillian, radził sobie całkiem nieźle z oczarowywaniem żon. John Scully zostawił enigmatyczną notkę. „Chłopcy z SO niańczą Kenta. Wpadłem na pomysł, żeby powęszyć w Chinatown.” Bell wyrzucił kartkę do kosza na śmieci. Innymi słowy, Scully się odezwie, kiedy uzna za stosowne. Raporty agentów Van Dorna w Westchester i Bethlehem nie zawierały niczego nowego na temat wypadku podczas wspinaczki i eksplozji w stalowni. Nie mówiły też nic o ewentualnych podejrzanych, „irlandzkiej” dziewczynie i „niemieckim” hutniku. Ale agent w Bethlehem przestrzegał przed wyciąganiem pochopnych wniosków. Wyglądało na to, że nikogo, kto znał Chada Gordona, nie zaskoczył wypadek. Ofiarą padł niecierpliwy, ambitny człowiek, znany z lekceważenia zasad bezpieczeństwa i podejmowania dużego ryzyka. Niepokojąca była wiadomość z Newport w Rhode Island. Agent ochrony przydzielony Wheelerowi do Stacji Torpedowej Marynarki Wojennej donosił, że przepędził, ale nie złapał dwóch mężczyzn, którzy próbowali się włamać do
domku specjalisty od torped. Bell wysłał tam dodatkowych łudzi z SO w obawie, że nie była to zwykła próba włamania. Przetelegrafował też kapitanowi Falconerowi zalecenie, żeby poinstruował Wheelera, że ma nocować w dobrze strzeżonych koszarach na terenie stacji torpedowej, zamiast u siebie. Środkowy telefon, z różowym - niczym suknia tancerki rewiowej oznaczeniem zadzwonił. Odebrał nocny dyżurny. – Tak, panie Van Dorn!... Tak się składa, że akurat jest tutaj. - Wręczył aparat Bellowi i wymówił bezgłośnie: „Międzymiastowa, Waszyngton”. Bell przycisnął słuchawkę do ucha i zbliżył mikrofon do ust. – Pracujesz do późna. – Daję przykład - warknął Van Dorn. - Jest coś, o czym powinienem wiedzieć, zanim pójdę spać? – Archie wraca do domu. – Nareszcie. Najdłuższy miesiąc miodowy, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Bell wprowadził go w resztę. – Jak ci poszło z twoim kumplem z Departamentu Stanu? - zapytał na końcu. -- Właśnie dlatego telefonuję - odrzekł Van Dom. - Canning wykreślił większość cudzoziemców z naszej listy i dodał paru swoich podejrzanych. Moją uwagę zwrócił pewien znawca sztuki wizytujący Instytut Smithsona. Nazywa się Yamamoto Kenta. Japończyk. Tak jak mówi Falconer, warto by go sprawdzić. – Masz kogo wysłać do Smithsona? Van Dom odpowiedział twierdząco i się rozłączył. Bell stłumił ziewanie, kiedy wkładał płaszcz. Dawno minęła północ. – Niech pan uważa przy ściekach - doradził nocny dyżurny. – Przypuszczam, że Pan Wąż pływa już w rzece Hudson. *** Męskie kluby na Czterdziestej Czwartej Zachodniej ulicy dzieliły kwartał między alejami Szóstą i Piątą ze stajniami i garażami, i Isaac Bell był zbyt zajęty omijaniem łajna i uskakiwaniem przed samochodami, żeby się przejmować wężami. Ale kiedy dotarł do zbudowanej z wapienia i cegły jedenastopiętrowej siedziby Yale Club of New York City, zastał wejście zablokowane przez trzech
rumianych mężczyzn w średnim wieku, wyraźnie pijanych po nocy na mieście i chwiejących się pod rękę na frontowych stopniach. Ubrani w marynarki z odznaką uniwersytecką i szaliki uczestników zjazdu rocznika osiemdziesiątego trzeciego, Niebiescy śpiewali na całe gardło Bright College Years. Isaac Bell wspomógł chór sennym barytonem i spróbował ich okrążyć. – Jesteśmy wyżsi niż Harvard Club - krzyknęli, wskazując drwiąco przysadzisty budynek klubu po drugiej stronie ulicy. – Chodź z nami na dach! – Będziemy z góry obrzucać Szkarłatnych wiązankami. Portier wyszedł i zrobił przejście dla wysokiego detektywa. – Przyjezdni członkowie - wyjaśnił. – Dzięki za pomoc, Matthew. Bez ciebie nie dostałbym się do środka. – Dobrej nocy, panie Bell. Ktoś jeszcze śpiewał nieoficjalny hymn Uniwersytetu Yale w Sali Grillowej z tyłu, choć nie tak głośno jak hulaki przed budynkiem. Bell wspiął się po schodach, zamiast wjechać windą. Okazały, dwupiętrowy hol był jak zwykle pusty o tak późnej porze. Bell mieszkał na trzecim piętrze, gdzie mieściło się dwanaście spartańsko urządzonych pokoi kawalerskich, sześć po każdej stronie korytarza z łazienką na końcu. Kufer podróżny stał przed jego drzwiami i blokował częściowo wejście. Najwyraźniej jakiś członek dopiero co zszedł ze statku z Europy. Bell ziewnął sennie, okrążył kufer i odepchnął go z drogi. Zaskoczyło go, że jest lekki - już pusty. Personel zwykle usuwał kufry natychmiast po rozpakowaniu. Bell przyjrzał się bliżej staremu sfatygowanemu kufrowi z wyblakłymi nalepkami hotelu Ritz w Barcelonie, londyńskiego Browna i liniowca Cunarda „Servia”. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział tę nazwę. Statek prawdopodobnie nie pływał już od przełomu wieku. Wśród wyblakłych nalepek jedna nowa zwróciła jego uwagę: „Hotel Cumberland, Nowy Jork”. Zabawny zbieg okoliczności, ostatnie znane miejsce pobytu Pana Węża. Ciekawe, dlaczego członek Nowojorskiego Klubu Absolwentów Uniwersytetu Yale mieszkał w hotelu Cumberland, zanim się przeniósł do prywatnej, ale
skromnej kawalerskiej kwatery. Najprawdopodobniej zamierzał zostać dłużej w Nowym Jorku, a ceny w klubie były znacznie niższe mimo kosztu składek. Bell odryglował swoje drzwi i dał krok do pokoju. Dziwny odór podrażnił jego nozdrza, tak słaby, że ledwo wyczuwalny. Przystanął z wyciągniętą ręką, szukając po omacku włącznika górnego światła na ścianie. Próbował zidentyfikować zapaszek, który przypominał woń przepoconego stroju szermierczego ze świńskiej skóry. Ale jego wisiał w szafce w Klubie Szermierczym za rogiem na Czterdziestej Piątej ulicy wraz z floretami i szablą. Blask z korytarza wpadał ponad jego ramieniem. Coś lśniło na łóżku. Isaac Bell nagle przestał być senny. Przesunął się w bok do pokoju, żeby jego sylwetka nie odcinała się na tle otwartych drzwi. Przywarł do ściany, czujny, wyciągnął browning z kabury pod pachą i zapalił światło. Na wąskim łóżku stała szklana skrzynia, tak ciężka, że wgniatała głęboko szenilową narzutę. Miała kształt sześcianu o sześćdziesięciocentymetrowych bokach. Wieko, również szklane, było otwarte. Wisiało na zawiasach sprężynowych, jakby ktoś puścił w pośpiechu ciężką płytę, która opadła i je wygięła, i uciekł. Bell poczuł, jak włos mu się jeży na głowie. Obrzucił szybkim spojrzeniem mały pokój. Na toaletce stało tylko pudełko z jego spinkami do mankietów. Na nocnym stoliku z lampką do czytania leżały Kieszonkowy przewodnik po Nowym Jorku, Wpływ potęgi morskiej na historię Mahana i Nawigacja podwodna Burgoyne’a. Drzwi do ubikacji były zamknięte, a mały sejf w rogu, gdzie trzymał broń, zaryglowany. Wciąż przywierając plecami do ściany, Bell znów zerknął na szklaną skrzynię. Większość wnętrza zasłaniały odbicia światła na szkle. Odwrócił wolno głowę, żeby spojrzeć pod innym kątem. Skrzynia była pusta. Bell stał spokojnie jak myśliwy. Wąż mógł się ukrywać tylko pod łóżkiem w ciemnej przestrzeni za zwisającą narzutą Nagle zobaczył ruch. Długi, rozdwojony język wyłonił się spod narzuty i zaczął badać powietrze w poszukiwaniu celu ataku. Przyciśnięty do ściany, Bell przesuwał się po centymetrze w kierunku drzwi, żeby się wydostać z pokoju i zamknąć gada w środku. Chloroform wylany pod drzwi wyłączyłby go z akcji. Ale zanim przebył piętnaście centymetrów, język żmii zaczął się poruszać szybciej, jakby za moment miała zaatakować. Bell przygotował się do
opuszczenia pokoju jednym skokiem. Już miał dać susa za próg, gdy usłyszał, jak drzwi windy się otwierają. Niebiescy wytoczyli się na korytarz, rycząc: Gdziekolwiek po morzu życia żeglujemy: Za Boga, za Ojczyznę i... Isaac Bell wiedział, że nie ma wyboru. Gdyby krzyknął do absolwentów, żeby uciekali, nie zrozumieliby w pijanym widzie, nawet gdyby go usłyszeli. Jednocześnie, wystraszone jego ostrzeżeniem, stworzenie albo by go zaatakowało, albo wypełzło z pokoju prosto na nich. Sięgnął w bok lufą pistoletu i zatrzasnął nią drzwi. Ruch powietrza pobudził żmiję lancetogłową. W mgnieniu oka zmieniła pozycję pod łóżkiem i rzuciła się ku jego nodze. Bell jeszcze nigdy nie zareagował tak szybko Wymierzył kopniaka zbliżającej się spiczastej głowie. Wąż uderzył w jego kostkę ze zdumiewającą siłą i poplamił mu mankiet spodni żółtym jadem. Tylko zwierzęcy refleks i cholewka buta uratowały Bellowi życie. W ciągu jednego oddechu żmija zwinęła się ciasno i znów zaatakowała. W tym momencie Bell już szybował w powietrzu. Dał nura na łóżko, złapał poduszkę i rzucił nią w węża. Trafiony, obryzgał ją na żółto i zostawił dwie głębokie dziury w materiale. Bell zerwał narzutę z łóżka, zakręcił nią jak toreador i nakrył węża, żeby go uwięzić. Wąż wypełzł spod narzuty, znów się zwinął i utkwił w Bellu złowrogie spojrzenie. Bell uniósł pistolet, wycelował starannie w jego głowę i nacisnął spust. Wąż zaatakował w tym samym momencie, kiedy broń wypaliła, rozwijając się tak szybko, że pocisk chybił i roztrzaskał lustro toaletki. Gdy szkło się rozpryskiwało, ostre jak igły zęby jadowe węża uderzyły Bella w pierś tuż nad sercem.
Rozdział 20 Bell wypuścił broń z ręki i zacisnął dłoń na szyi węża. Żmija była zaskakująco silna. Każdy centymetr jej ponadmetrowego muskularnego ciała skręcał się spazmatycznie, gdy się wiła, żeby się wyrwać z uścisku i znów zaatakować. Jej zęby jadowe tkwiły w głowie o kształcie strzały. Żółta wydzielina kapała spomiędzy jej szeroko rozwartych szczęk. Bell miał wrażenie, że widzi błysk triumfu w jej oczach, jakby była pewna, że jej zabójcza
trucizna już wygrała walkę i ofiara umrze w ciągu kilku minut. Z trudem łapiąc oddech, Bell sięgnął wolną ręką po nóż w bucie. – Przykro mi, że cię rozczaruję, Panie Wężu, ale popełniłeś błąd, zatapiając zęby jadowe w kaburze pod moją pachą. Jeden z Niebieskich otworzył gwałtownie drzwi. – Kto tu strzelał? Na widok węża bez głowy, jeszcze drgającego w dłoni Bella, zbladł i przycisnął obie ręce do ust. Bell wykonał władczo wskazujący gest zakrwawionym nożem. – Jeśli zamierzasz wymiotować, to łazienka jest w głębi korytarza. Portier Matthew zajrzał do pokoju. – Nic się panu... – Skąd się wziął tamten kufer podróżny? - zapytał ostro Bell. – Nie wiem. Musiał już tu być, kiedy przyszedłem. – Wezwij kierownika! Kierownik klubu zjawił się po kilku minutach w nocnej bieliźnie. Wytrzeszczył oczy na widok stłuczonego lustra, drgającego na podłodze węża bez głowy, która leżała na toaletce, i Isaaca Bella wycierającego nóż w zniszczoną poszewkę na poduszkę. – Niech pan zbierze swój personel - polecił Bell. - Albo ten Lachesis muta tutaj nie został wykluczony z klubu przez Komitet Członkowski, albo ktoś z pańskich ludzi pomógł mu się dostać do mojego pokoju. *** Sopel Weeks zasuwał na piechotę przez miasto po tym, jak obserwował Isaaca Bella ze stajni, dopóki detektyw nie wszedł do Yale Club, a później czekał, żeby mieć pewność, że nie wyszedł z powrotem. Na Ósmej Alei przeciął kilka przecznic, przeszedł pod połączeniem estakad kolei nadziemnej biegnących Dziewiątą Aleją i Szóstą, po czym zapukał do nieoznakowanych drzwi domu na początku Pięćdziesiątej Trzeciej ulicy, gdzie Tommy Thompson otworzył salon gry na pierwszym piętrze. – Co ty tu, do cholery, robisz? - zapytał pilnujący wejścia Gofer.
– Powiedz Tommy’emu, że mam dla niego dobrą wiadomość. – Sam mu powiedz. Jest na drugim piętrze. – Tak myślałem. Weeks wspiął się po schodach, minął salon gry strzeżony przez następnego faceta, który wyglądał na zaskoczonego jego widokiem, i skierował się na drugie piętro. Jeden ze stopni ugiął się lekko pod jego stopą i Weeks się domyślił, że pod spodem jest ściemniacz elektrycznego światła w pokoju Tommy’ego nad salonem gry, żeby go ostrzegać, że ktoś idzie. Weeks czekał, przestępując z nogi na nogę, kiedy go obserwowali przez judasz. Sam Tommy otworzył drzwi. – Chyba ci się udało - powiedział. - Inaczej byś nie przyszedł. – Teraz jesteśmy kwita? – Wejdź. Napij się. Tommy raczył się szkocką z wodą sodową. Weeks był tak podniecony, że alkohol poszedł mu prosto do głowy. – Chcesz posłuchać, jak to zrobiłem? – Jasne. Tylko zaczekaj, aż tu skończymy. Zgaś to światło. Wykidajło Tommy’ego sięgnął do wyłącznika i prawie zupełna ciemność zapadła w pokoju. Uniósł klapę na zawiasach i Weeks zobaczył, że wycięli kwadratowy otwór w podłodze i suficie poniżej i wstawili tam przydymioną szybę. Tommy zachichotał. – Ostatni krzyk mody. Lustro weneckie. My widzimy dół. Oni widzą na suficie tylko własne gęby. Weeks spojrzał w dół na salon gry, gdzie sześciu mężczyzn siedziało wokół stołu do pokera na wysokie stawki. Weeks rozpoznał w jednym z nich najlepszego szulera w Nowym Jorku. Inny, Willy Kat, specjalizował się w zbieraniu graczy do oskubania. – Kto jest celem? – Elegant w czerwonym krawacie. – Bogaty? – Oko O’Shay mówi, że czerwony krawat oznacza harvardczyka. – W jakiej on jest branży?
– Sprzedaje żywność marynarce wojennej. Sprzedawanie żywności marynarce wojennej zabrzmiało w uszach Sopla Weeksa jak sposób na wzbogacenie się. Marynarka wojenna dynamicznie się rozwijała. To, że Tommy Komodor zaangażował się w pozbawienie pieniędzy takiego ustawionego gościa, organizując grę w pokera na wysokie stawki, oznaczało, że poszedł parę szczebli wyżej niż okradanie wagonów towarowych. – Na ile orzynasz tego harvardczyka? - spytał niedbale. – Oko powiedział, żeby go oskubać ze wszystkiego, co ma, i pożyczyć mu forsę, żeby stracił jeszcze więcej. – Wygląda na to, że Oko chce mieć coś na niego. – To nie będzie trudne. Ted Whitmark to głupi gracz. – Co będziesz z tego miał? - zapytał Weeks, nalewając sobie następną whisky z wodą sodową. – To część naszej umowy - odrzekł Tommy. - Oko jest bardzo hojny. Jeśli chce, żeby pan Whitmark przegrał swoją forsę w pokera i się zadłużył, żeby stracić więcej, to z przyjemnością mu pomogę. Kiedy Weeks nalewał sobie trzeciego drinka, przyszła mu do głowy myśl, że Tommy „Komodor” Thompson jest zwykle mniej gadatliwy. Zastanawiał się, dlaczego nagle jest taki rozmowny. Jezu! Zaprasza go do współrządzenia Goferami? – Chcesz posłuchać, jak załatwiłem Bella? Tommy zamknął klapę w podłodze i pokazał swojemu wykidajle, żeby zapalił światło. – Widzisz, co tam stoi na stole? Widzisz, co to jest? – Telefon - odrzekł Weeks. Aparat wyglądał na nowiutki, cały lśnił, był typu lichtarzowego, jaki widywało się w najlepszych knajpach. - Stajesz się nowoczesny, Tommy. Nie wiedziałem, że masz coś takiego. Tommy Thompson złapał Weeksa za klapy, bez wysiłku uniósł mniejszego mężczyznę z podłogi i rzucił nim mocno o ścianę. Weeks osunął się na dywan, w głowie mu huczało, nic nie rozumiał. – Co jest? Tommy kopnął go w twarz.
– Nie zabiłeś Bella! - ryknął. - Dowiedziałem się przez ten telefon, że Bell właśnie magluje wszystkich pracowników tamtego klubu. – Co?! – Dowiedziałem się przez telefon, że ten agent Van Dorna żyje. Nie zabiłeś go! Sopel Weeks wyciągnął pistolet, który zabrał detektywowi hotelowemu w hotelu Cumberland. Wykidajło Tommy’ego nadepnął mu na rękę i go rozbroił. *** Kierownik Yale Club obudził swoich podwładnych i zebrał ich w dużej kuchni na ostatnim piętrze. Znali Isaaca Bella jako stałego gościa, który pamięta ich nazwiska i jest hojny, kiedy zakaz przyjmowania napiwków nie obowiązuje w okresie świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy - kierownik, gospodyni, barman, pokojówki, portierzy i recepcjonista - wyraźnie chcieli być pomocni. – Skąd się wziął tamten kufer przed moimi drzwiami na trzecim piętrze? zapytał Bell. Nikt nie potrafił odpowiedzieć. Nie było go, kiedy dzienna zmiana kończyła pracę o szóstej. Nocny kelner zauważył go, gdy szedł z zamówieniem do jednego z pokoi o ósmej. Operator dźwigu towarowego nie widział go, ale przyznał się, że długo jadł kolację między szóstą a ósmą. Potem Matthew, który został przy drzwiach frontowych po przesłuchaniu go oddzielnie przez Bella, zjawił się nagle. – Panie Bell, znalazłem naszą nową praczkę płaczącą po drugiej stronie ulicy oznajmił. Bell zwrócił się do gospodyni: – Pani Pierce, kto to jest? – Nowa dziewczyna, Jenny Sullivan. Jeszcze nie mieszka tutaj. – Matthew, mógłbyś ją przyprowadzić? Jenny Sullivan była drobna, ciemnowłosa i trzęsła się ze strachu. – Niech panienka usiądzie - zachęcił Bell. Stanęła sztywno obok krzesła. – Nie chciałam zrobić nic złego. – Proszę się nie bać, nie... - Wyciągnął rękę i dotknął delikatnie jej ramienia, żeby ją uspokoić. Jenny krzyknęła z bólu i się skuliła.
– Co się stało? - zapytał Beli. - Przepraszam, nie chciałem... Pani Pierce, mogłaby pani zaopiekować się Jenny? Życzliwa gospodyni wyprowadziła dziewczynę, przemawiając do niej łagodnie. – Myślę, że wszyscy mogą wrócić do łóżek - powiedział Bell. - Dobrej nocy. Dziękuję za pomoc. Pani Pierce wróciła ze łzami w oczach. – Ta dziewczyna została ciężko pobita. Jest posiniaczona od ramion do kolan. – Powiedziała, kto to zrobił? – Mężczyzna nazwiskiem Weeks. – Dziękuję, pani Pierce. Niech pani ją zabierze do szpitala, nie w jej dzielnicy, tylko do najlepszego w mieście. Pokryję wszystkie koszty. Proszę na niczym nie oszczędzać. Tu są pieniądze na najpilniejsze potrzeby. - Bell wcisnął gotówkę do ręki gospodyni i wyszedł prędko z kuchni. Szybko, metodycznie, oczyścił swój browning i uzupełnił brakujący nabój. Zastanawiając się ponownie, czy pocisk z cięższej broni zatrzymałby Weeksa, zanim zdążyłby dźgnąć Alasdaira MacDonalda, wyjął colta .45 z sejfu. Sprawdził, czy derringer jest naładowany i włożył kapelusz. Wepchnął colta i zapasową amunicję do obu pistoletów do kieszeni płaszcza i zbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz. Matthew się cofnął na widok jego miny. – Wszystko w porządku, panie Bell? – Nie, żebyś bywał w tej knajpie, Matthew, ale znasz adres saloonu Tommy’ego Komodora? – Zdaje się, że to gdzieś daleko na Trzydziestej Dziewiątej Zachodniej, prawie przy rzece. Ale gdybym bywał w tej knajpie - dodał otwarcie - to nie chodziłbym tam sam.
Rozdział 21 Isaac Bell wypadł z Yale Club. Na jego widok mężczyźni usuwali się na bok Przeciął Szóstą Aleję i Siódmą, ignorując klaksony samochodów, i skręcił w kierunku śródmieścia na Ósmej. Na prawie pustym chodniku przyspieszył kroku, a jednak nie mógł pozostawić w tyle narastającego w nim gniewu. Na Trzydziestej Dziewiątej Zachodniej ulicy zaczął biec. Policjant na jego drodze, wielki mężczyzna na patrolu uzbrojony w sześćdziesięciosześciocentymetrową pałkę i rewolwer, przyjrzał mu się i przeszedł cicho przez jezdnię. Na Dziewiątej Alei grupy mężczyzn i trochę kobiet, w większości starszych, nędznie ubranych, ze zdesperowanymi minami bezdomnych, zgromadziły się na szynach tramwajowych pod estakadą miejskiej kolei nadziemnej. Patrzyli w górę na konstrukcję z kolumn o wiatrakowych szczytach podpierającą tory kolejowe nad ich głowami. Bell przepchnął się przez nich i stanął jak wryty. Mężczyzna w workowatym garniturze wisiał na linie zapętlonej na jego szyi i przywiązanej do poprzecznego dźwigara. Pociąg ekspresowy przejechał po środkowym torze w górze. Kiedy się oddalił, zapadła cisza. – Wygląda na to, że Goferzy chcieli, żeby Sopel umierał powoli - mruknął ktoś. Bell zrozumiał, o co mu chodzi. Nie związali rąk martwemu mężczyźnie. Palce miał przyciśnięte stryczkiem, jakby wciąż próbował go rozluźnić. Oczy wychodziły mu z orbit, usta wykrzywiał okropny grymas. Ale mimo maski śmierci na twarzy był bez żadnych wątpliwości tym człowiekiem, który zabił Alasdaira MacDonalda w Camden. Jakiś pijany zadrwił. – Może Sopel popełnił samobójstwo. – Jasne - odrzekł jego towarzysz. - I może papież wpada do Tommy’ego Komodora na piwo. Roześmiali się. Bezzębna kobieta odwróciła się do nich. – Kpicie ze zmarłego? – Zasłużył na swój los. Podły bandzior.
– Żaden Gofer nigdy nie zabił drugiego za to, że był podły, głupie sukinsyny. Załatwili Sopla, bo miał wygórowane mniemanie o sobie - warknął stary człowiek w miękkim kapeluszu. Isaac Bell przepchnął się obok i poszedł dalej na zachód. Obaj się mylili. Goferzy zabili Weeksa, żeby zlikwidować ogniwo łączące jego szefa z morderstwem w Camden. Swego rodzaju sprawiedliwość, brutalna sprawiedliwość. Ale nie zrobiono tego, żeby ją wymierzyć, lecz żeby się zabezpieczyć. Jakie ogniwo pozostało między zabójstwem Alasdaira i szpiegiem, który je zlecił? Bell czuł już zimne tchnienie rzeki, słyszał syreny statków i sygnały holowników. Śmierć Weeksa nie przybliżyła go do szpiega knującego unicestwienie umysłów, w których rodził się Kadłub 44. Przyspieszył kroku. Potem nagle przystanął pod szyldem nad parterem niszczejącej kamienicy z czerwonej cegły, tak starej, że nie miała schodów pożarowych. Wyblakłe białe litery na szarym tle tworzyły napis: „Saloon Tommy’ego Komodora”. Budynek wyglądał bardziej jak fort niż knajpa. Przyćmiony blask przeświecał przez zakratowane okna. Bell słyszał głosy w środku. Ale kiedy próbował otworzyć drzwi wejściowe, okazały się zaryglowane. Wyszarpnął czterdziestkępiątkę z kieszeni płaszcza, strzelił cztery razy wokół klamki i otworzył kopnięciem drzwi. Przestąpił szybko próg, dał krok w bok do słabo oświetlonej sali barowej i oparł się mocno plecami o ścianę. Tuzin Goferów rozpierzchł się, ustawili stoliki blatami w pionie i przykucnęli za nimi. – Zastrzelę pierwszego z bronią - ostrzegł Isaac Bell. Rozdziawili gęby, patrząc na niego. Zerknęli na drzwi, z powrotem na niego i znów na drzwi. Wymienili zaskoczone spojrzenie, gdy się zorientowali, że Bell jest sam, i podnieśli się groźnie. Bell przełożył czterdziestkępiątkę do lewej ręki i wyciągnął browning prawą. – Trzymać łapy tak, żebym je widział. Już! Na widok wściekłego detektywa stojącego pod ścianą i omiatającego salę lufami dwóch pistoletów, większość gangsterów rzuciła broń i pokazała puste ręce. Bell wycelował w dwóch, którzy tego nie zrobili. – Już! - powtórzył. - Bo inaczej wyczyszczę to miejsce.
W górę powędrował wiekowy pistolet kawaleryjski z ziejącym wylotem lufy. Bell wystrzelił go z ręki gangstera. Mężczyzna wrzasnął z bólu i zdumienia. Drugi zdecydował się użyć ciężkiego obrzyna, dwururki dużego kalibru do ochrony dyliżansu, z której pociski mogły przeciąć człowieka na pół. Bell rzucił się w bok i znów nacisnął spust browninga. Gruby śrut posiekał powietrze tam, skąd Bell czmychnął. Zabłąkana kula drasnęła go w ramię z siłą kopnięcia mula i jej impet o mało nie wytrącił mu czterdziestkipiątki z ręki. Bell przetoczył się po podłodze i zerwał na nogi z bronią gotową do strzału, ale gangster, który wypalił z obrzyna, leżał rozciągnięty na plecach i ściskał swój bark. – Który z was, skunksy, to Tommy Thompson? – Nie ma go tu. Bell miał mglistą świadomość, że wzbudzająca w nich strach wściekłość na jego twarzy może mu jednocześnie uniemożliwiać trzeźwe myślenie. Nie dbał o to. – A gdzie jest?! - krzyknął. – W jednej ze swoich nowych knajp. – Gdzie? Jeden wewnętrzny głos ostrzegał Isaaca Bella, że zginie. Ale drugi, wojowniczy, zawsze lepiej słyszalny, odpowiadał, że nikt w tym słabo oświetlonym barze nie zdoła go zabić. Bell błyskawicznie ocenił tę sprzeczność wojownik dostrzegł coś, czego nie zauważył zaniepokojony. Za łatwo to poszło. Dwunastu Goferów i tylko dwóch sięgnęło po broń. Reszta gangu powinna zasypać go gradem ołowiu. A tymczasem gapili się na niego z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. – Gdzie? – Nie wiemy. – W jednej z nowych knajp. Strach i konsternacja gangsterów kazały Bellowi przyjrzeć się bliżej. Teraz zobaczył, że rzucona przez nich broń to mosiężne kastety, małe pałki i noże. Żadnych spluw. Wtedy pojął, że to w większości starsi mężczyźni, szczerbaci, zgarbieni, wystraszeni - zmęczeni kloszardzi, mieszkańcy dzielnicy biedy Hell’s Kitchen, gdzie czterdziestolatek jest stary, a pięćdziesięciolatek zgrzybiały. Nowe knajpy. Otóż to. Tommy „Komodor” Thompson poszedł w górę i zostawił ich. Ci żałośni biedacy zostali porzuceni przez swojego szefa i
śmiertelnie przestraszeni przez rozwścieczonego detektywa, który otworzył kopniakiem drzwi i postrzelił jedynych dwóch z jajami, zdolnych do walki. Chłodny spokój spłynął na Bella i przyniósł jasność umysłu. Goferzy z Hell’s Kitchen się zmieniali i Bell czul, że wie, co to powoduje. Starzy mężczyźni zauważyli, że jego mina łagodnieje. – Moglibyśmy opuścić ręce? - zapytał jeden. Wysokiemu detektywowi gniew jeszcze nie minął na tyle, żeby się uśmiechnąć, ale prawie. – Nie - odparł. - Trzymajcie je tak, żebym je widział. Klakson taksówki zabrzmiał na ulicy. Bell zerknął przez drzwi. Samochód hamował z poślizgiem. Pięciu ponurych weteranów Van Dorna i dobrze się zapowiadający młody facet wysiedli z bronią w rękach. W ślad za nimi podążał pieszy oddział nowojorskich gliniarzy. Harry Warren, specjalista od gangów, prowadził vandornowcow. Miał obrzyna przy nodze i rewolwer za paskiem. Wręczył młodziakowi plik gotówki, pokazał mu gestem, żeby zajął się glinami, i ocenił front knajpy Tommy’ego Komodora z zamiarem szturmu. Bell wyszedł przed saloon. – Dobry wieczór, chłopcy. – Isaac! Wszystko okej? – Tip-top. Co tu robicie? – Twój portier z Yale Club zatelefonował do Knickerbockera i powiedział, że potrzebujesz pomocy. Miał naprawdę zaniepokojony głos. – Stary Matthew jest jak kwoka. – Co, do diabła, tu robisz? – Jestem na spacerze. – Na spacerze? - Spojrzeli w obie strony ciemnej i brudnej ulicy - Na spacerze? - Popatrzyli na Isaaca Bella. - I pewnie komar zrobił ci tę dziurę w rękawie płaszcza? - zauważył jeden detektyw. – Ten sam, co przestrzelił zamek w tych drzwiach? - zapytał drugi. – I kazał tamtym Goferom w środku trzymać ręce w górze? - dorzucił trzeci. Harry Warren przywołał gestem chłopaka, który właśnie wrócił. – Eddie, idź i powiedz glinom, żeby wezwali ambulans.
Isaac Bell uśmiechnął się szeroko. – Równie dobrze możemy to zakończyć, chłopcy. Dzięki za przyjazd. Harry, odprowadź mnie do domu, mam pytania do ciebie. Harry wręczył strzelbę chłopcu, schował rewolwer do kieszeni płaszcza i podał Bellowi chusteczkę do nosa. – Krwawisz. Bell wepchnął ją w górę rękawa. Poszli do Dziewiątej Alei. Gliniarze otoczyli kordonem miejsce pod estakadą kolei nadziemnej, gdzie wisiał Weeks. Strażacy trzymali drabiny pracownikom kostnicy, którzy usiłowali odciąć ciało. – To tyle, jeśli chodzi o powiązania Sopla z Tommym i twoim zagranicznym szpiegiem - powiedział Harry. – Właśnie o tych powiązaniach chciałem z tobą porozmawiać - odrzekł Isaac Bell. - Wygląda mi na to, że Tommy Thompson pnie się w górę. Harry przytaknął. – Owszem, słyszę w dzielnicach, że Goferzy się panoszą. – Chciałbym, żebyś się dowiedział, kim są jego nowi przyjaciele. Założę się, że oni będą tymi powiązaniami. – Mogłeś być na jakimś tropie. Zaraz się tym zajmę. A, prawda, dali mi to, kiedy wyruszaliśmy. - Harry pogrzebał w kieszeniach. - Telegram do ciebie z naszego biura w Filadelfii. Dotarli do rogu Czterdziestej Drugiej ulicy. Bell przystanął pod latarnią, żeby przeczytać depeszę. – Zła wiadomość? – Wiedzą coś o jakimś Niemcu kręcącym się po Camden. – Czy w Bethlehem to nie była robota Niemca? – Możliwe. – Co jest w Camden? Wodują tam pancernik „Michigan”.
Rozdział 22 Szpieg wezwał swojego niemieckiego agenta. Zostawił mu tajną wiadomość w jego wynajętym pokoju w Camden. Spotkali się w Filadelfii w budce stróża na barce przycumowanej do zachodniego brzegu ruchliwej rzeki Delaware naprzeciwko stoczni. Przez ruchomą zasłonę holowników, latarniowców, statków, promów i węglowego dymu widzieli rufę „Michigana” i jego śruby, wystające z hangaru osłaniającego pochylnię. Rzeka miała tylko osiemset metrów szerokości i słyszeli miarowy stuk młotków, którymi cieśle wbijali kliny. Stoczniowcy zbudowali ogromną drewnianą kołyskę do spuszczenia szesnastotysięcznika po nasmarowanych szynach do wody. Teraz podnosili kołyskę do okrętu, wbijając kliny pod nią. Po mocnym przyciśnięciu jej klinami do kadłuba mieli wbijać je dalej, dopóki kołyska nie uniesie okrętu z bloków. Niemiec był ponury. – Skup się - polecił Szpieg. - Co słyszysz? – Wbijają kliny. Szpieg przepłynął wcześniej parową motorówką blisko pochylni, żeby się przyjrzeć scenie pod kadłubem pomalowanym na czerwono matową farbą podkładową. Młotki okazały się bijakami, długimi drągami z ciężkimi głowicami na końcach. – Kliny są cienkie - powiedział. - O ile podnosi kołyskę każde uderzenie? – Potrzebowałby pan mikrometru, żeby to zmierzyć. – Ile jest klinów? – Gott im Himmel, kto to wie. Setki. – Tysiąc? – Może. – Czy jeden klin mógłby podnieść kołyskę pod okrętem? – Niemożliwe. – Czy jeden klin mógłby unieść kołyskę i okręt z bloków? – Niemożliwe. – Każdy Niemiec musi wykonać swoje zadanie, Hans. Jeśli jeden zawiedzie, wszyscy zawiedziemy.
Hans popatrzył na Szpiega z dziwnie obojętną miną. – Nie jestem głupkiem, mein Herr. Rozumiem zasadę. Nie wykonanie mnie niepokoi, tylko konsekwencje. – Wiem, że nie jesteś głupkiem - odrzekł Szpieg. - Po prostu staram się pomóc. – Dziękuję, mein Herr. – Detektywi cię przerażają? - zapytał Szpieg, choć w to wątpił. – Nie. Zdołam ich unikać do ostatniej chwili. Przepustka, którą pan mi załatwił, zapewni mi spokój. Zanim któryś się zorientuje, co zamierzam, będzie za późno, żeby mnie powstrzymać. – Boisz się, że nie ujdziesz z życiem? – Zdumiałbym się, gdybym uszedł. Na szczęście już się pogodziłem z tą myślą. Nie to mnie niepokoi. – Więc wracamy do podstawowego pytania, Hans. Chciałbyś, żeby amerykańskie okręty wojenne zatapiały niemieckie? – Może to czekanie mnie dobija. Gdziekolwiek jestem, słyszę, jak wbijają kliny. Jak tykanie zegara. Tik-tak. Tik-tak. Tykanie dla niewinnych ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, że zginą. To mnie doprowadza do szału... Co to? Szpieg wpychał mu pieniądze do ręki. Hans spróbował się cofnąć. – Nie chcę pieniędzy. Szpieg chwycił go za nadgarstek ze zdumiewającą siłą. – Odpręż się. Znajdź dziewczynę. Noc szybciej mnie. - Wstał gwałtownie. – Wychodzi pan? - Hans nagle zrobił przerażoną minę. Bał się zostać sam ze swoim sumieniem. Zostanę w pobliżu. Będę wszystko obserwował. - Szpieg uśmiechnął się uspokajająco i poklepał go po ramieniu. - Idź poszukać dziewczyny. Zabaw się. Zanim się obejrzysz, będzie rano.
Rozdział 23 Kelnerzy w czerwono-biało-niebieskich muszkach roznosili kanapki z rzeżuchą i mrożone wino w pawilonie dygnitarzy. Barmani z opaskami w barwach narodowych na rękawach wtaczali beczki z piwem i wózki z jajkami na twardo do namiotów robotników stoczniowych na brzegu rzeki. Ciepła bryza wiała w osłaniającym pochylnię ogromnym hangarze, słońce przenikało na dół przez szyby w dachu i wydawało się, że połowa mieszkańców Camden w New Jersey przybyła na uroczystość wodowania pancernika „Michigan”, którego szesnaście tysięcy ton spoczywało na uniesionych na jednym końcu, opadających do rzeki, nasmarowanych szynach. W hangarze wciąż rozbrzmiewały odgłosy stali uderzającej w drewno, ale tempo pracy spadło. Kliny uniosły pancernik prawie ze wszystkich bloków. Gdyby nie kilka ostatnich pod stępką i obłami, okręt spoczywałby na kołysce, na której miał się zsunąć w dół pochylni. Otaczającą stalowy dziób okrętu platformę dla głównych postaci uroczystości zdobiła czerwono-biało-niebieska draperia. Butelka szampana, umieszczona w szydełkowej siatce, żeby szkło się nie rozprysło, i przystrojona wstążkami w kolorach flagi państwowej, czekała w misce z różami. Matka chrzestna pancernika, piękna ciemnowłosa dziewczyna, stała obok w pasiastej flanelowej sukni spacerowej i kapeluszu z szerokim rondem w stylu Wesołej wdówki przybranym jedwabnymi peoniami. Ignorowała gorączkowe instrukcje zastępcy sekretarza marynarki wojennej - jej ojca - który ostrzegał, żeby się nie powstrzymywała w decydującym momencie, lecz walnęła z całej siły, gdy tylko okręt ruszy, bo inaczej będzie za późno. Wzrok miała utkwiony w wysokim złotowłosym detektywie w białym garniturze, który patrzył wszędzie, tylko nie na nią. Isaac Bell nie spał w łóżku, odkąd przybył do Camden dwa dni wcześniej. Początkowo zamierzał przyjechać z Marion wieczorem w przeddzień uroczystości i zjeść kolację w Filadelfii. Ale zmienił plany po pilnej depeszy filadelfijskiego biura do Nowego Jorku. Zaczęły krążyć niepokojące plotki, że jakiś tajemniczy Niemiec chce przeszkodzić w wodowaniu. Detektywi przydzieleni do społeczności niemieckich imigrantów słyszeli o nowo
przybyłym, podającym się za bremeńczyka, ale mówiącym z rostockim akcentem. Stale wypytywał o możliwość znalezienia pracy w Nowojorskim Przedsiębiorstwie Budowy Okrętów, ale nigdy się nie zgłosił do tej firmy. Kilku jej pracowników w niewytłumaczalny sposób straciło swoje przepustki do stoczni. Tego ranka, o świcie, Angelo Del Rossi, noszący surdut właściciel sali tanecznej na King Street, gdzie Alasdair MacDonald został zamordowany, odszukał Bella. Zawiadomił, że pewna kobieta przyszła do niego, przerażona i roztrzęsiona. Niemiec odpowiadający rysopisowi mężczyzny z Rostocku wysoki, jasnowłosy, o niespokojnych oczach - wyznał jej coś, co przekazała Del Rossiemu. – To dziewczyna pracująca na niepełnym etacie, Isaacu, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Słyszałem o czymś takim - zapewnił go Bell. - Co dokładnie powiedziała? – Ten Niemiec, z którym była, nagle wyrzucił z siebie coś, z czego wynikało, że niewinni nie powinni ginąć. Zapytała, o co mu chodzi. Pili. Zamilkł, potem znów się rozgadał, jak to pijani. Mówił, że sprawa jest słuszna, tylko metody złe. Znów go zapytała, o co mu chodzi. A on się załamał, zaczął płakać i wyjaśnił, powtarzam to, co podobno dokładnie zacytowała: „że drednot się przewróci i ludzie zginą”. – Wierzysz jej? – Nie miała nic do zyskania, przychodząc do mnie, poza czystym sumieniem. Zna stoczniowców. Nie chce, żeby coś im się stało. Wykazała się odwagą, zwierzając mi się. – Muszę z nią porozmawiać - oświadczył Bell. – Nic z tego nie wyjdzie. Ona nie widzi żadnej różnicy między prywatnymi detektywami i gliniarzami, a tych drugich nie lubi. Bell wyjął złotą monetę z wnętrza swojego pasa i wręczył ją właścicielowi saloonu. – Żaden gliniarz nigdy jej nie zapłacił dwudziestu dolarów za informację. Daj jej to. Przekaż jej. że podziwiam jej odwagę i nie zrobię nic, żeby jej zaszkodzić. Spojrzał surowo na Del Rossiego. - Chyba mi wierzysz, Angelo? – A dlaczego przyszedłem do ciebie, jak myślisz? - spytał Del Rossi. Zobaczę, co da się zrobić.
– To wystarczająco dużo pieniędzy? – Więcej niż zarabia przez tydzień. Bell rzucił mu więcej złota. – Tu jest za następny tydzień. To niezmiernie ważne, Angelo. Dziękuję ci. *** Na imię miała Rose. Tylko tak się przedstawiła, kiedy Del Rossi zorganizował im spotkanie na zapleczu swojej sali tanecznej, i Bell nie zapytał jej o nazwisko. Śmiała i opanowana, powtórzyła wszystko, co powiedziała Del Rossiemu. Bell pozwolił jej mówić, sondując ją delikatnie, i w końcu dodała, że pożegnalne słowa Niemca, gdy się wytoczył z prywatnego boksu, który wynajęli w barze nad wodą, brzmiały: „To zostanie zrobione”. – Rozpoznałabyś go, gdybyś go znów zobaczyła? – Powinnam. – Co ty na to, żeby zostać Detektywistycznej Van Dorna?
tymczasową
pracowniczką
Agencji
*** Teraz krążyła po stoczni w letniej białej sukience i kapeluszu z kwiatami, udając młodszą siostrę dwóch krzepkich agentów Van Dorna przebranych za świętujących monterów instalacji parowej. Tuzin innych detektywów chodziło po stoczni i sprawdzało tożsamość wszystkich pracujących w pobliżu „Michigana”. zwłaszcza cieślów wbijających kliny bezpośrednio pod kadłub. Mężczyźni musieli nosić przy sobie specjalne czerwone przepustki wystawione przez Van Dorna - zamiast firmowych - na wypadek gdyby szpiedzy przeniknęli do biur przedsiębiorstwa budowy okrętów. Gońcy, którzy meldowali się Bellowi na platformie, zostali wybrani ze względu na swój młody wygląd. Bell kazał im włożyć niewinne stroje studentów - słomkowe kapelusze, letnie garnitury, koszule z zaokrąglonymi kołnierzykami i krawaty - żeby niepotrzebnie nie straszyli tłumu przybyłego na powitanie nowego okrętu.
Nalegał na przełożenie uroczystości, ale nie było mowy o jej odwołaniu. Kapitan Falconer wyjaśnił, że zbyt wiele zależy od wodowania i wszyscy w to zaangażowani zaprotestowaliby. Nowojorskie Przedsiębiorstwo Budowy Okrętów szczyciło się tym, że spuści „Michigana” na wodę kilka tygodni wcześniej niż stocznia Crampa „South Caroline”. Marynarka wojenna chciała mieć kadłub natychmiast poza pochylnią, żeby dokończyć wyposażanie go. I nikt w rządzie nie odważyłby się poinformować prezydenta Roosevelta o jakimkolwiek opóźnieniu. Uroczystość miała się rozpocząć punktualnie o jedenastej. Kapitan Falconer uprzedził Bella, że wodowanie nastąpi o czasie. Za niecałą godzinę albo drednot zsunie się bez przygód po szynach, albo niemiecki sabotażysta dokona zamachu i spowoduje śmierć mnóstwa niewinnych ludzi. Orkiestra dęta marines zaczęła grać składankę marszów Sousy i na stanowisku do wodowania zaroiło się od setek specjalnych gości zaproszonych do stania tak blisko okrętu, żeby widzieli, jak butelka szampana rozbija się o dziób. Bell zauważył sekretarza zasobów wewnętrznych, trzech senatorów, gubernatora Michigan i kilku członków energicznego Tenisowego Gabinetu prezydenta Roosevelta. Szefowie stoczni weszli po stopniach w towarzystwie admirała Cappsa, głównego konstruktora marynarki wojennej. Capps wydawał się mniej zainteresowany rozmową z budowniczymi okrętu niż z lady Fioną Abbington-Westlake, żoną brytyjskiego attaché morskiego, piękną kobietą o lśniących kasztanowych włosach. Isaac Bell obserwował ją dyskretnie. Badacze Van Dorna przydzieleni do sprawy Kadłuba 44 zameldowali, że lady Fiona wydaje więcej, niż zarabia jej mąż. Co gorsza, płaci szantażującemu ją Francuzowi nazwiskiem Raymond Colbert. Nikt nie wiedział, co Colbert ma na nią ani czy dotyczy to wykradania przez jej męża tajemnic francuskiej marynarki wojennej. Niemieckiego cesarza, Wilhelma II, reprezentował attaché wojskowy z bliznami po szabli, porucznik Julian von Stroem, świeżo po powrocie z Niemieckiej Afryki Wschodniej, ożeniony z amerykańską przyjaciółką Dorothy Langner. Nagle Dorothy we własnej osobie rozdzieliła tłum. Była w czarnym stroju żałobnym i towarzystwie jasnookiej rudej dziewczyny, którą Bell widział w hotelu Willard. Katherine Dee, jak zameldował dział badań, to córka irlandzkiego imigranta, który wrócił do ojczyzny, kiedy zbił majątek na
budowaniu katolickich szkół w Baltimore. Osierocona wkrótce potem, Katherine uzyskała wykształcenie w żeńskim klasztorze w Szwajcarii. Przystojny Ted Whitmark szedł za nimi, rozdawał uściski dłoni i klepnięcia w plecy i oznajmiał donośnie, że „Michigan” będzie jedną z najlepszych bojowych jednostek pływających Wuja Sama. Dział badań dał jasno do zrozumienia, że choć Whitmark czasami udaje głupiego w życiu prywatnym, pije i uprawia hazard, a przynajmniej robił to, zanim poznał Dorothy, to jest prawdziwym mistrzem w zdobywaniu zamówień rządowych. Typowo dla kumoterskich stosunków w środowisku przemysłowców, polityków i dyplomatów kręcących się wokół Nowej Marynarki Wojennej, on i Dorothy poznali się na przyjęciu, gdzie funkcję gospodarza pełnił kapitan Falconer. Grady Forrer z działu badań Van Dorna stwierdził cynicznie, że łatwo ustalić, kto jest z kim w łóżku, ale trudno się zorientować dlaczego, widząc, że gama „dlaczego” rozciąga się od zysku, przez awans, do szpiegostwa i zwykłego awanturnictwa. Bell zobaczył, że Dorothy uśmiecha się lekko. Zerknął tam, gdzie patrzyła. Inżynier okrętowy Farley Kent skinął jej głową. Potem otoczył ramieniem swojego gościa - porucznika Jurkiewicza, konstruktora carskich drednotów - i zagłębił się w tłum, jakby chciał zejść z drogi Tedowi i Dorothy. Nieświadomy tego, Ted uścisnął dłoń jakiemuś starszawemu admirałowi. – To wielki dzień dla marynarki wojennej, panie admirale. Wielki dzień! ryknął. Dorothy powiodła wzrokiem w kierunku Bella i ich spojrzenia się spotkały. Bell przyglądał się jej taksująco. Nie widział jej od wizyty u niej w Waszyngtonie, choć za namową Van Dorna zawiadomił ją telefonicznie, że jest duża nadzieja na oczyszczenie wkrótce imienia jej ojca. Podziękowała mu serdecznie i wyraziła nadzieję, że się zobaczą w Camden na uroczystym lunchu po wodowaniu. Bellowi przyszła do głowy myśl, że ani Ted Whitmark, ani Farley Kent nie byliby zadowoleni, gdyby zobaczyli, jak ona patrzy teraz na niego. Poczuł gorący oddech na uchu i usłyszał szept. – Uśmiech niczego sobie, jak na damę w żałobnej czerni. Marion Morgan wyłoniła się zza niego i ruszyła prosto w kierunku kapitana Falconera. Pomyślała, że prezentuje się wspaniale, wyprostowany w białym mundurze galowym z wysokim kołnierzem, medalami na szerokiej piersi i kordzikiem przy szczupłym pasie.
*** – Dzień dobry, panno Morgan - powitał ją serdecznie Lowell Falconer. - Jak się pani bawi? Ona i Isaac jedli kolację na pokładzie jachtu Falconera poprzedniego wieczoru. Kiedy Bell obiecał mu, że Arthur Langner będzie całkowicie oczyszczony z zarzutu przyjmowania łapówek, jej duma z narzeczonego mówiła wszystko o jej miłości do niego. Mimo to Falconer przyznał z żalem, że nie jest zmartwiony, gdy Bell musiał się pożegnać wcześniej, żeby nadzorować kolejną inspekcję pochylni pod kadłubem. Kiedy zostali sami, ich rozmowa zeszła gładko z projektowania drednotów na filmy, wojnę morską, obrazy Henry’ego Reutendahla, politykę Waszyngtonu i karierę Falconera. Uświadomił sobie po czasie, że opowiedział jej o sobie więcej, niż zamierzał. Bohater spod Santiago znal siebie wystarczająco dobrze, by przyznać, że na wpół zakochał się w niej. Ale nie miał pojęcia, że piękna panna Morgan wykorzystuje go jako przykrywkę, kiedy śledzi przejście przez tłum kłaniającego się i uchylającego kapelusza, elegancko ubranego Japończyka. – Dlaczego - zapytała Falconera dla wypełnienia czasu - to przedsiębiorstwo budowy okrętów nazywa się nowojorskie, skoro jest w Camden w New Jersey? – To dezorientuje wszystkich - wytłumaczył Falconer ze swoim najcieplejszym uśmiechem i diabelskim błyskiem w oku. - Pan Morse początkowo zamierzał zbudować swoją stocznię na Staten Island, ale Camden oferowało lepszą infrastrukturę kolejową i kontakt z doświadczonymi filadelfijskimi stoczniowcami. Dlaczego pani się tak uśmiecha, panno Morgan? – Bo widząc, jak pan na mnie patrzy - odrzekła - cieszę się, że Isaac jest w pobliżu i ma przy sobie broń. – Tak powinno być - stwierdził szorstko Falconer. - W każdym razie, Camden w New Jersey ma najnowocześniejszą stocznię na świecie. Jeśli chodzi o budowę drednotów, ustępuje ona tylko naszemu najważniejszemu zakładowi w Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. – Dlaczego tak jest, kapitanie? - Jej ofiara się zbliżała.
– Przyjęli na wskroś nowoczesny system. Główne części są prefabrykowane. Żurawie w górze transportują je po całej stoczni tak łatwo jak pani przenosi składniki do upieczenia ciasta. Te hangary osłaniają pochylnie, więc kiepska pogoda nie opóźnia produkcji. – Przypominają mi szklane studia używane przez nas do filmowania pod dachem, choć nasze są dużo mniejsze. – Wyposażenie montowane kiedyś po wodowaniu jest teraz instalowane od razu. „Michigan” zostanie spuszczony na wodę już z działami na swoich miejscach. – Fascynujące. - Obserwowany przez nią mężczyzna przystanął, by spojrzeć przez otwór w rusztowaniu na długi pancerny pas okrętu. - Kapitanie, ilu ludzi będzie liczyła załoga „Michigana”? – Pięćdziesięciu oficerów i ośmiuset pięćdziesięciu podoficerów i marynarzy. Na myśl o tym spochmurniała. – To strasznie dużo w jednej małej przestrzeni, gdyby stało się najgorsze i okręt tonął. – Współczesne okręty wojenne to pancerne trumny - odparł Falconer dużo bardziej szczerze, niż odpowiedziałby jakiemuś cywilowi, ale ich rozmowa ostatniego wieczoru zrodziła zaufanie między nimi i przekonała go o jej wysokiej inteligencji. - Widziałem, jak Rosjanie tonęli tysiącami podczas walki z Japońcami w Cieśninie Cuszimskiej. Pancerniki szły na dno w ciągu minut. Wszyscy poza obserwatorami w bocianich gniazdach i niewieloma ludźmi na mostkach byli uwięzieni pod podkładami. – Dobrze przypuszczam, że naszym celem jest budowanie okrętów wojennych, które będą tonąć wolno i dawać załodze czas na ewakuację? – Zadaniem pancerników jest kontynuowanie walki. To oznacza ochronę ludzi, maszyn i dział w opancerzonych wieżach, podczas utrzymywania okrętu na wodzie. Marynarze, którzy zwyciężą, przeżyją. – Zatem dziś jest radosny dzień wodowania takiego nowoczesnego okrętu. Kapitan Falconer spojrzał gniewnie na Marion spod krzaczastych brwi. – Mówiąc między nami, z powodu ograniczenia przez Kongres wielkości „Michigana” do szesnastotysięcznika, ten okręt ma o prawie dwa i pół metra mniejszą wolną burtę na rufie niż stary „Connecticut”. Będzie bardziej mokry niż
wieloryb. I jeśli kiedykolwiek rozwinie osiemnaście węzłów na wzburzonym morzu, to zjem moją czapkę. – Przestarzały, zanim został zwodowany? – Skazany na eskortowanie powolnych konwojów. Ale jeśli kiedykolwiek zmierzy się z prawdziwym drednotem, niech to lepiej będzie na spokojnym morzu. Do diabla! - parsknął. - Powinniśmy go zakotwiczyć w zatoce San Francisco do witania Japończyków. Drobna dziewczyna w bardzo drogim kapeluszu przypiętym do jej rudych włosów szpilką „Billy Opos”, czyli „Taft na prezydenta” podeszła do nich. – Przepraszam, kapitanie Falconer, pan na pewno mnie nie pamięta, ale świetnie się bawiłam na pikniku na pańskim jachcie. Falconer ujął jej rękę, którą niepewnie mu podała, i uśmiechnął się szeroko. – Ależ pamiętam panią, panno Dee. Gdyby wtedy nie świeciło słońce, pani uśmiech by je zastąpił. Marion, ta młoda dama to panna Katherine Dee. Katherine, przedstawiam ci moją bardzo dobrą przyjaciółkę Marion Morgan. Duże niebieskie oczy Katherine Dee zrobiły się jeszcze większe. – Pani jest tą reżyserką filmową? - zapytała bez tchu. – Tak. – Uwielbiam Gorącą noc w Old Town\ Widziałam to już cztery razy. – No cóż, bardzo pani dziękuj ę. – Czy kiedykolwiek grywa pani w swoich filmach? Marion się roześmiała. – Wielki Boże, nie! – Dlaczego? - wtrącił się kapitan Falconer. - Jest pani piękną kobietą. – Dziękuję, kapitanie - odrzekła Marion i posłała szybki uśmiech Katherine Dee. - Ale urodę niekoniecznie widać na taśmie filmowej. Kamera ma własne standardy. Preferuje pewien rodzaj rysów. Takich jak Katherine Dee, pomyślała. Z jakiejś magicznej przyczyny soczewka i światło wolą typ urody Katherine - drobną postać z dużą głową i wielkimi oczami. – Chciałabym móc zobaczyć, jak się robi film - wyznała Katherine, jakby czytała w jej myślach.
Marion Morgan przyjrzała się bliżej dziewczynie. Wydawała się silna fizycznie, jak na tak drobną posturę. Dziwne. Pod jej zachowaniem pełnej uniesienia małej dziewczynki Marion wyczuwała coś osobliwego. Ale czyż kamera często nie wydobywa osobliwości, które oczarowują potem kinową widownię? Kusiło ją, żeby sprawdzić, czy ta dziewczyna rzeczywiście ma przymioty, które zachwyciłyby kamerę. Miała zaproszenie na końcu języka. Ale coś w niej sprawiało, że Marion czuła się nieswojo. Poczuła, jak obok niej Lowell Falconer znów się poprawia, jak zawsze na widok ładnej dziewczyny. Tym razem nadchodziła wysoka brunetka, która wcześniej robiła oczy do Isaaca. Lowell wystąpił naprzód i wyciągnął rękę. Marion stwierdziła, że Dorothy Langner jest jeszcze bardziej uderzająco piękna, niż słyszała. Przyszło jej na myśl określenie jej dawno owdowiałego ojca, który teraz w końcu zaczął się z kimś spotykać w zaawansowanym średnim wieku: „Ślicznotka”. – Dorothy, tak się cieszę, że przyszłaś - powiedział Falconer. - Twój ojciec byłby bardzo dumny, widząc cię tutaj. – Ja jestem dumna, widząc jego działa. Już zamontowane. To wspaniała stocznia. Pamięta pan Teda Whitmarka? – Oczywiście - odrzekł Falconer, potrząsając dłonią Whitmarka. Wyobrażam sobie, że będzie pan bardzo zajętym facetem, kiedy flota zawinie do San Francisco. Dorothy, przedstawiam ci pannę Marion Morgan. Marion zdawała sobie sprawę, że jest dokładnie oceniana, gdy się witały. – I oczywiście znacie Katherine - zakończył prezentację Falconer. – Z pociągu - przytaknął Whitmark. - Wynająłem prywatny wagon. – Przepraszam, kapitanie Falconer - odezwała się Marion - widzę dżentelmena, z którym mam się spotkać na prośbę Isaaca. Było mi miło, panno Langner, panie Whitmark, panno Dee. Odgłosy wbijania klinów nagle ucichły. Okręt spoczął na kołysce. Isaac Bell skierował się do schodów, by ostatni raz spojrzeć poniżej. Dorothy Langner dołączyła do niego na szczycie schodów. – Panie Bell, miałam nadzieję pana zobaczyć. Wyciągnęła dłoń w rękawiczce i Bell uprzejmie ujął jej rękę. – Jak się pani miewa, panno Langner?
– Dużo lepiej od czasu naszej rozmowy. Rehabilitacja mojego ojca nie przywróci mu życia, ale jest pocieszeniem, i jestem panu bardzo wdzięczna. – Liczę na to, że wkrótce będziemy mieć ostateczny dowód, ale, jak wspomniałem, osobiście nie mam żadnych wątpliwości, że pani ojciec został zamordowany, i postawimy jego zabójcę przed sądem. – Kogo pan podejrzewa? – Nikogo, o kim jestem przygotowany rozmawiać. Pan Van Dorn będzie panią informował na bieżąco. – Isaac... możemy mówić sobie po imieniu? – Proszę bardzo, jeśli chcesz. – Kiedyś coś ci powiedziałam. Chciałabym, żeby to było jasne. Bell się uśmiechnął. – Jeśli to dotyczy pana Whitmarka, to uważaj, bo idzie tutaj. – Powtórzę to - ciągnęła. - Do niczego się nie spieszę. A on wyjeżdża do San Francisco. Bella uderzyło, że zasadniczą różnicą między Marion i Dorothy jest to, jak traktują mężczyzn. Dorothy się zastanawiała, czy uda jej się dopisać kolejnego do listy podbojów. Tymczasem Marion Morgan nie miała wątpliwości, że może ich dokonywać, i dlatego o nie nie dbała. Pokazywały to ich uśmiechy. Uśmiech Marion przypominał czułe objęcie. Dorothy rzucał wyzwanie. Ale Bell nie mógł ignorować jej rozpaczliwej słabości mimo śmiałego zachowania. Było niemal tak, jakby występowała naprzód i prosiła, żeby ją uratować od bólu po stracie ojca. A Bell nie wierzył, żeby Ted Whitmark potrafił to zrobić. – Bell, zgadza się? - zawołał głośno Whitmark, kiedy podszedł. – Isaac Bell. Zobaczył, jak holowniki gromadzą się na rzece, żeby przejąć kadłub, gdy dotrze do wody. – Przepraszam, czekają na mnie na pochylni. ***
Yamamoto Kenta przestudiował zdjęcia z wodowań amerykańskich okrętów wojennych, żeby wybrać strój dla siebie. Nie mógł ukryć tego, że jest Japończykiem. Ale im mniej obcy ubiór, tym dalej będzie mógł się zapuścić w głąb stoczni i tym bliżej będzie mógł podejść do wybitnych gości. Kiedy obserwował swoich towarzyszy podróży w pociągu z Waszyngtonu, czuł dumę, bo widział, że ubrał się idealnie na uroczystość, wkładając jasnoniebieski garnitur z bawełny seersucker w białe paski i groszkowy krawat w kolorze wstążki na słomkowym kapeluszu. W stoczni w Camden stale uchylał uprzejmie kanotiera, gdy mijał damy, ważne osobistości i starszych dżentelmenów. Pierwszą osobą, na którą wpadł po przyjeździe do niezwykle nowoczesnej stoczni w Camden, był kapitan Lowell Falconer, bohater spod Santiago. Rozmawiali długo ostatniej jesieni na odsłonięciu brązowej tablicy pamiątkowej ku czci komodora Thomasa Tingeya, pierwszego komendanta Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Yamamoto wywołał u Falconera wrażenie, że odszedł z japońskiej marynarki wojennej w stopniu porucznika, by powrócić do swojej pierwszej miłości, sztuki japońskiej. Kapitan Falconer oprowadził go pobieżnie po arsenale, z wyjątkiem fabryki dział. Tego ranka, gdy Yamamoto pogratulował Falconerowi awansem zwodowania pierwszego amerykańskiego drednota, kapitan poprawił cierpko „prawie drednota”, w przekonaniu, że obaj są wilkami morskimi, i były oficer japońskiej marynarki wojennej rozpozna wady okrętu. Yamamoto znów dotknął ronda kapelusza, tym razem na widok wysokiej, uderzająco pięknej blondynki. W przeciwieństwie do innych przechodzących amerykańskich dam, które tylko chłodnym skinieniem głowy zaszczycały „tego mizernego Azjatę”, jak mruknęła jedna z nich do córki, blondynka zaskoczyła go ciepłym uśmiechem i uwagą, że pogoda zrobiła się cudowna na wodowanie. – I na rozkwitanie kwiatów - dodał japoński szpieg, bo w rzeczywistości czuł się swobodnie w towarzystwie Amerykanek. Romansował potajemnie z żonami kilku wysoko postawionych waszyngtończyków, które przekonywały siebie, że wizytujący kurator wystawy sztuki azjatyckiej musi być uzdolniony artystycznie i azjatycko egzotyczny. Spodziewał się, że po jego zalotnej uwadze blondynka albo się oddali, albo podejdzie bliżej. Poczuł się mile połechtany, kiedy wybrała to drugie.
Jej oczy miały barwę zieleni korala morskiego. Zachowywała się bezpośrednio. – Żadne z nas nie jest w mundurze oficera marynarki wojennej. Co pana tu sprowadza? – Mam dzień wolny tam, gdzie pracuję w Instytucie Smithsona - odrzekł Yamamoto. Nie widział kształtu obrączki ślubnej pod jej bawełnianą rękawiczką. Prawdopodobnie córka jakiegoś ważnego oficjela. - Kolega z Wydziału Sztuki odstąpił mi swój bilet i dał list polecający, który czyni ze mnie dużo ważniejszego, niż jestem. A panią? – Sztuki? Jest pan artystą? – Zaledwie kuratorem wystawy. Duża kolekcja została przekazana instytutowi. Poproszono mnie o skatalogowanie jej niewielkiej części, bardzo niewielkiej części - dodał z autoironicznym uśmiechem. – Mówi pan o kolekcji Freera? – Tak! Zna ją pani? – Mój ojciec zabrał mnie do domu pana Freera w Detroit, kiedy byłam mała. Yamamoto nie był zaskoczony, że odwiedziła bajecznie bogatego producenta wagonów kolejowych. Kręcąca się wokół amerykańskiej Nowej Marynarki Wojennej śmietanka towarzyska składała się z uprzywilejowanych, ustosunkowanych i nowobogackich. Ta młoda dama zdawała się należeć do tych pierwszych. Jej swobodne zachowanie i gust odróżniały ją od często hałaśliwych nuworyszów. – Co pani sobie przypomina z tamtej wizyty? Oczy jej zabłysły. – Pozostały mi w pamięci kolory drzeworytów Ashiyukiego Utamaro. – Scen teatralnych? – Tak! Barwy są takie żywe, a jednak tak subtelnie stonowane. Czynią jego zwoje jeszcze bardziej niezwykłymi. – Jego zwoje? – Prosta czerń na bieli jego kaligrafii jest taka... taka, jak to się mówi, wyrazista, jakby zasugerowała, że kolor jest właściwie zbędny. – Ale Ashiyuki Utamaro nie tworzył zwojów. Przestała się uśmiechać.
– Coś pomyliłam? - Roześmiała się z niepokojącym dźwiękiem, który zaalarmował Yamamoto Kentę, że nie jest dobrze. - Miałam wtedy zaledwie dziesięć lat - wytłumaczyła szybko. - Ale jestem pewna, że pamiętam... Nie, chyba się mylę. Ależ mi głupio. Jestem strasznie zakłopotana. Muszę być w pana oczach kompletną idiotką. – Wcale nie - zaprzeczył gładko Yamamoto, rozglądając się ukradkiem, żeby zobaczyć, kto na zatłoczonej platformie ich obserwuje. Nie zauważył nikogo takiego. Myślał gorączkowo. Próbowała podstępem obnażyć luki w jego pospiesznie nabytej znajomości sztuki? Czy też naprawdę się pomyliła? Na szczęście wiedział, że Ashiyuki Utamaro prowadził dużą drukarnię, a nie był klasztornym artystą, który mozolił się samotnie z kilkoma pędzelkami, tuszem i papierem ryżowym. Rozglądała się, jakby desperacko szukała pretekstu do odejścia. – Niestety muszę już iść. Mam się z kimś spotkać. Yamamoto uchylił kanotiera. Ale znów go zaskoczyła. Zamiast natychmiast uciec, wyciągnęła długą, szczupłą dłoń w bawełnianej rękawiczce. – Nie przedstawiliśmy się sobie. Miło mi się rozmawiało z panem. Nazywam się Marion Morgan. Yamamoto się ukłonił, zdezorientowany jej otwartością. Może popadał w paranoję. Podał jej rękę. – Yamamoto Kenta, do usług, panno Morgan. Jeśli kiedykolwiek będzie pani w Instytucie Smithsona, proszę zapytać o mnie. – Naturalnie - odrzekła i odeszła. Zaintrygowany japoński szpieg patrzył, jak Marion Morgan płynie gładko niczym smukła łódź motorowa przez morze kłębiących się ukwieconych kapeluszy. Jej kurs zbiegł się z trasą kobiety w szkarłatnym kapeluszu z jedwabnymi różami. Ich ronda odchyliły się w lewo i prawo, tworząc łuk, pod którym dotknęły się policzkami. Yamamocie opadła szczęka. W towarzyszce Marion Morgan rozpoznał kochankę podstępnego kapitana francuskiej marynarki wojennej, który sprzedałby własną matkę za możliwość zerknięcia na plany hydraulicznego silnika żyroskopowego. Japończyk miał wielką ochotę zdjąć kanotier i podrapać się w głowę. Czy to przypadek, że Marion Morgan zna Dominique Duvall? A może piękna Amerykanka szpieguje dla perfidnego Francuza?
Zanim zdążył podumać dalej, musiał uchylić kapelusza przed piękną damą w czerni od stóp do głów. – Czy mogę złożyć kondolencje? - zapytał Dorothy Langner, którą poznał na odsłonięciu tablicy pamiątkowej w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej krótko przed zamordowaniem jej ojca. *** Mistrz ciesielski w kombinezonie w niebieskie pasy służył Isaacowi Bellowi za przewodnika, gdy detektyw dokonywał ostatniej inspekcji pod kadłubem. Przeszli całą jego długość dwa razy, w górę po jednej stronie, w dół po drugiej. Ostatnie drewniane podpory okrętu zostały usunięte - jak również trzymające dziób i rufę długie belki. Gęsty las tarcicy zniknął i odsłonił widok wzdłuż kołyski. Pozostały tylko tymczasowe podpory okrętu - ciężkie belki, które miały odpaść, gdy kadłub zacznie się zsuwać po płaskich, grubo posmarowanych żółtymi łojem szynach. Prawie wszystkie kilbloki utrzymujące ciężar pancernika usunięto. Ostatnie bloki były zmontowane z czterech trójkątów przyśrubowanych do pojedynczych drewnianych sześcianów. Cieśle je rozmontowali, odkręcając łączące je w całość śruby. Kiedy trójkąty się rozpadły, kadłub osiadł mocniej na kołysce. Cieśle prędko odkręcili ostatnie trzymające go bloki obłowe i teraz cały ciężar „Michigana” spoczął na kołysce z wyraźnie słyszalnym zgrzytem przemieszczających się minimalnie płyt poszycia i nitów. – Teraz trzymają go już tylko spusty - powiedział cieśla do Bella. - Wystarczy je szarpnąć i ruszy. – Widzi pan coś nie tak? - zapytał detektyw. Cieśla wetknął kciuki w kieszenie kombinezonu i rozejrzał się uważnie. Brygadziści zabierali robotników z pochylni i hangaru. Gdy odgłos wbijania klinów wreszcie umilkł, panowała upiorna cisza. Bell słyszał sygnały holowników na rzece i szmer głosów czekającego na platformie nad nim tłumu. – Wszystko wygląda w porządku, panie Bell. – Na pewno? – Teraz muszą tylko rozbić tamtą butelkę.
– Kim jest tamten człowiek z bijakiem do klinów? - Bell wskazał mężczyznę z długim drągiem na ramieniu, który nagle się pojawił. – To bardzo odważny facet do stuknięcia za dodatkową zapłatę w spust, gdyby się zaciął. – Zna go pan? – Nazywa się Bill Strong. Jest bratankiem mojej żony. Gwizdek parowy wydał przeciągły donośny dźwięk. – Musimy się stąd wynieść, panie Bell. Tony rupieci będą odpadały od kadłuba, kiedy ruszy. Gdyby coś w nas trafiło, ludzie by mówili, że to pechowy okręt, „zwodowany we krwi”. Poszli z powrotem w kierunku schodów na platformę w górze. Kiedy się rozstawali w punkcie, skąd cieśla miał się udać do swoich kolegów na brzegu rzeki, a Bell wspiąć wyżej, wysoki detektyw po raz ostatni obrzucił spojrzeniem pochylnię, kołyskę i matowy czerwony kadłub. Na dole pochylni, gdzie szyny znikały w wodzie, grube żelazne łańcuchy tworzyły pętle w kształcie podków. Przymocowane do okrętu linami holowniczymi, miały spowolnić tempo jego zsuwania się do rzeki. – Co robi tamten człowiek z taczką? – Dowozi więcej łoju do posmarowania szyn. – Zna go pan? – Nie mogę potwierdzić. Ale właśnie podchodzi do niego jeden z pańskich ludzi. Bell obserwował, jak agent Van Dorna zatrzymuje robotnika. Mężczyzna z taczką pokazał jaskrawoczerwoną przepustkę wymaganą do pracy pod okrętem. Gdy detektyw usunął się na bok, żeby przepuścić mężczyznę, ktoś zagwizdał, i detektyw pobiegł w tamtą stronę. Mężczyzna uniósł rączki taczki i potoczył ją w kierunku szyn. – Prawdziwy patriota - stwierdził cieśla. – Co pan ma na myśli? – Nosi czerwono-biało-niebieską muszkę. Prawdziwy Amerykanin. Do zobaczenia, panie Bell. Niech pan wpadnie do namiotu robotników. Postawię panu piwo. - Oddalił się, chichocząc. – Muszę się postarać o taką muszkę dla siebie na Święto Niepodległości. Kelnerzy w namiocie szefa je noszą.
Bell został i przyglądał się uważnie pchającemu taczkę ku rufie okrętu mężczyźnie. Wysoki, chudy, blady, włosy ukryte pod czapką. Oprócz niego, tylko Bill Strong był na pochylni, przykucnięty ze swoim bijakiem kilkadziesiąt metrów dalej przy dziobie. Czy to przypadek, że nosi kelnerską muszkę? Wszedł przez bramę, udając kelnera, i czekał, aż pochylnia opustoszeje, żeby bez przeszkód wykonać swój ruch? Tyle że jego przepustka przekonała detektywa. Nawet z tej odległości Bell widział, że miała właściwy kolor. Mężczyzna zaczął wyrzucać łopatą kule łoju z taczki na płaskie szyny. Bell zauważył, że zbyt pospiesznie, jakby bardziej zależało mu na opróżnieniu taczki niż rozprowadzeniu smaru. Isaac Bell rzucił się w dół po schodach. Pobiegł wzdłuż okrętu, wyciągając browninga. – Ręce do góry! - krzyknął. Mężczyzna się odwrócił. Miał wytrzeszczone oczy. przerażonego.
Wyglądał na
– Rzuć łopatę. Ręce do góry. – O co chodzi? Pokazałem przepustkę. - Mówił z niemieckim akcentem. – Rzuć łopatę! Trzymał ją tak mocno, że ścięgna mu nabrzmiały na rękach. Wiwaty rozległy się na górze. Niemiec podniósł wzrok, Okręt drżał. Nagle ruszył. Bell też podniósł wzrok, czując podmuch powyżej. Kątem oka dostrzegł, jak belka grubości podkładu kolejowego odpada od kadłuba i przewraca się na niego. Odskoczył do tyłu. Runęła tam, gdzie przed momentem stał, strąciła mu z głowy kapelusz i zawadziła o jego ramię z siłą uciekającego konia. Zanim Bell odzyskał równowagę, Niemiec zamachnął się łopatą z zaciśniętymi zębami niczym pałkarz zdeterminowany wykonać uderzenie, które pozwoli biegaczowi zaliczyć wszystkie bazy i zdobyć punkt.
Rozdział 24 Platforma zaczęła się trząść. Tłum zamilkł. Nagle wydało się, jakby po trzech latach budowy, nabieraniu wagi z każdym dniem, gdy tony stali przyśrubowywano i przynitowywano do ton stali, pancernik „Michigan” nie chciał czekać ani chwili dłużej. Nikt nie dotknął elektrycznego przycisku do uruchamiania tłoków zwalniających spusty. Ale okręt i tak ruszył. Przebył centymetr. Potem następny. – Teraz! - krzyknął przeraźliwie zastępca sekretarza marynarki wojennej do swojej córki. Dziewczyna, bardziej czujna niż on, już brała zamach butelką. Szkło się rozbiło. Szampan trysnął przez szydełkową siatkę i dziewczyna zawołała: – Nadaję ci imię „Michigan”! Setki widzów na platformie zaczęły wiwatować. Tysiące na brzegu, zbyt daleko, żeby widzieć, jak butelka się rozbija i okręt powoli rusza, usłyszały głosy tych na platformie i też zaczęły wiwatować. Holowniki i parowce na rzece włączyły syreny. Na torach kolejowych za hangarem maszynista parowozu pociągnął w dół linkę gwizdka. I wolno, bardzo wolno, pancernik zaczął nabierać prędkości. *** Łopata Niemca wytrąciła Bellowi pistolet z ręki i trafiła go w bark. Bell był już pozbawiony równowagi przez upadającą belkę. Cios łopatą obrócił nim. Niemiec podskoczył z powrotem do taczki i zanurzył ręce w żelatynowym ładunku, potwierdzając to, co Bell widział ze schodów. Niemiec tak szybko wyrzucał łopatą łój na szyny nie tylko po to, żeby sprawiać wrażenie niewinnie wykonującego swoją pracę, lecz by odsłonić to, co ukrył pod łojem. Z okrzykiem radości wyciągnął mocno związaną paczkę lasek dynamitu.
Bell zerwał się na nogi. Nie zauważył lontu do zapalenia i zdetonowania materiału wybuchowego, co oznaczało, że Niemiec musiał przygotować spłonkę, żeby ładunek eksplodował przy kontakcie z kołyską - kiedy sabotażysta walnie nim w nią. Na twarzy Niemca malował się obłąkańczy wyraz triumfu, gdy biegł do kołyski, trzymając dynamit wysoko, i Isaac Bell rozpoznał brak lęku pozbawionego emocji fanatyka, który chce zginąć, by zdetonować swoją bombę. Po usunięciu wszystkich podpór i bloków „Michigan” znajdował się w chwiejnej równowadze, kiedy ruszył w dół pochylni. Eksplozja wykoleiłaby kołyskę i przewróciła szesnastotysięcznik na burtę. Kadłub zmiażdżyłby platformę wraz z setkami stojących na niej gości. Bell chwycił Niemca. Powalił go. Ale szaleństwo, które popychało sabotażystę do stawienia czoła śmierci bez strachu, dawało mu taką siłę, że wyrwał się detektywowi. Sunący wolno okręt jeszcze nie opuścił hangaru ani nie dotarł do wody. Niemiec się podniósł i popędził ku kołysce. Bell nie miał pojęcia, gdzie upadł jego browning. Kapelusz zniknął, a z nim derringer. Wyciągnął nóż z buta, przyklęknął na jedno kolano i rzucił nim znad głowy płynnym ruchem. Ostra jak brzytwa stal utkwiła w karku Niemca. Zatrzymał się i sięgnął za siebie, jakby chciał odpędzić muchę. Kolana ugięły się pod nim. Mimo że ciężko ranny, zatoczył się jeszcze w kierunku okrętu z uniesioną bombą. Ale trafienie nożem kosztowało go więcej niż kilka cennych sekund. Przystanąwszy na moment, pozostał na drodze następnej upadającej belki. Runęła na niego i zmiażdżyła mu głowę. Dynamit wypadł z jego wyprostowanej dłoni. Isaac Bell już dawał nura po bombę. Złapał ją obiema rękami, zanim spłonka dotknęła ziemi, i przyciągnął delikatnie do piersi, gdy obok przesuwał się długi czerwony kadłub. Ziemia drżała. Łańcuchy hamujące hałasowały. Kołyska dymiła. „Michigan” przyspieszył i ześliznął się po pochylni z hangaru do oświetlonej słońcem rzeki, ciągnąc za sobą drażniącą woń płonącego łoju, który się zapalił od tarcia, i wzbijając fontanny wody, na których zalśniły tęcze. Kiedy wzrok wszystkich w Camden spoczywał na zwodowanym okręcie, Isaac Bell dźwignął martwego Niemca i władował go do taczki. Detektyw, który wcześniej sprawdził przepustkę sabotażysty, podbiegł w towarzystwie innych. – Zabierzcie tego człowieka do tylnych drzwi kostnicy, zanim ktoś go zobaczy - polecił Bell. - Stoczniowcy są przesądni. Nie wypada psuć im przyjęcia.
Gdy przykrywali ciało kawałkami drewna, Bell znalazł swój pistolet i włożył kapelusz na głowę. Jeden z detektywów wręczył mu jego nóż, który schował do buta. – Mam iść z moją dziewczyną na uroczysty lunch. Jak wyglądam? – Jakby ktoś wyprasował ci garnitur łopatą. Wyjęli chusteczki do nosa i oczyścili mu marynarkę i spodnie. – Rozważałeś kiedyś wkładanie jakiegoś ciemniejszego ubrania w takie dni jak ten? Marion spojrzała na Bella, kiedy wszedł do pawilonu, i zapytała półgłosem: – Wszystko w porządku? – Tip-top. – Ominęło cię wodowanie. – Nie całkiem - odrzekł Bell. - Jak ci poszło z Yamamoto Kentą? Pan Yamamoto - powiedziała Marion Morgan - jest oszustem.
Rozdział 25 Zastawiłam pułapkę i wpadł w nią, Isaacu! Nie słyszał o Wygnańczych Zwojach Ashiyukiego Utamaro. – Ja też nie. Co to takiego? – Ashiyuki Utamaro był słynnym japońskim drzeworytnikiem i malarzem w późnym okresie epoki Edo. Drzeworytnicy prowadzili duże, kompleksowe zakłady, gdzie członkowie personelu i akolici wykonywali wiele prac: kalkowali, rzeźbili i nanosili tusz po narysowaniu przez mistrza obrazu. Nie kaligrafowali na zwojach. – Dlaczego jest ważne, że pan Yamamoto nie słyszał o czymś, co nie istnieje? – Bo Wygnańcze Zwoje Ashiyukiego Utamaro istnieją. Ale powstały w tajemnicy, więc tylko prawdziwi uczeni o nich wiedzą. – I ty! Nic dziwnego, że jesteś pierwszą kobietą, która uzyskała dyplom prawnika na Uniwersytecie Stanforda. – Ja też bym nie wiedziała, gdyby mój ojciec okazyjnie nie kupił pewnego japońskiego zwoju. I zapamiętałam dziwną historię, którą mi opowiedział.
Zadepeszowałam do niego do San Francisco po szczegóły. Przysłał mi bardzo drogi telegram. – Ashiyuki Utamaro był u szczytu swojej kariery artystycznej, gdy naraził się cesarzowi, podobno za to, że robił oczy, albo więcej, do ulubionej gejszy władcy. Tylko to, że cesarz uwielbiał drzeworyty Ashiyukiego Utamary, uratowało mu życie. – Zamiast odciąć mu głowę, czy cokolwiek się robi japońskim rozpustnikom, wygnał go na najdalej wysunięty na północ kraniec najdalej wysuniętej na północ japońskiej wyspy, Hokkaido. Dla artysty, który potrzebował swojego warsztatu pracy i personelu, to było gorsze niż więzienie. Potem jego kochanka przemyciła tam papier, tusz i pędzelek. I dopóki nie umarł samotnie w swojej maleńkiej chatce, kaligrafował na zwojach. Ale nikt nie mógł ujawnić, że one istnieją. Jego kochanka i wszyscy pomagający jej go odwiedzać zostaliby straceni. Nie można było ich wystawiać. Nie można było ich sprzedawać. W jakiś sposób trafiły do marszanda w San Francisco, który sprzedał jeden mojemu ojcu. – Wybacz mi mój sceptyzm, ale to brzmi jak opowieść jakiegoś handlarza dziełami sztuki - powiedział Bell. – Tyle że to prawda. Yamamoto Kenta nie wie o istnieniu Wygnańczych Zwojów. Toteż nie jest uczonym i znawcą japońskiej sztuki. – Co czyni go szpiegiem - stwierdził ponuro Bell. - I mordercą. Dobra robota, kochanie. Powiesimy go za to. *** Przemówienia towarzyszące toastom podczas uroczystego lunchu trwały na szczęście krótko i błyskotliwe wystąpienie kapitana Lowella Falconera, specjalnego inspektora do spraw ćwiczeń strzeleckich, Ted Whitmark określił jako „prawdziwie porywające”. Barwnym językiem i wymownymi gestami bohater spod Santiago pochwalił nowoczesną stocznię w Camden, podkreślił zasługi jej robotników, podziękował Kongresowi, wyraził uznanie głównemu konstruktorowi i pogratulował inżynierowi specjaliście od budowy okrętów. W czasie jednej z burz oklasków Bell szepnął do Marion: – Jedyna rzecz, jakiej nie chwali, to „Michigan”.
– Szkoda, że nie słyszałeś, co prywatnie o nim mówił - odszepnęła. Porównał go do wieloryba. I nie sądzę, żeby to był komplement. – Wspomniał, że „Michigan” ma wielkość zaledwie połowy Kadłuba Czterdzieści Cztery. Kapitan Falconer skłonił się uprzejmie w kierunku Dorothy i podsumował swoją przemowę poruszającymi do głębi słowami uznania dla Arthura Langnera. – Bohater, który zbudował działa „Michigana”. Najlepsze dziś dwunastki na świecie. I zwiastuny jeszcze lepszych. Wszystkim w marynarce wojennej będzie go brakowało. Bell zerknął na Dorothy. Jej mina wyrażała radość, że nawet taki nieszablonowy oficer jak Falconer publicznie nazwał jej ojca bohaterem. – Niech Arthur Langner spoczywa w spokoju - zakończył kapitan - wiedząc, że jego kraj śpi spokojnie, strzeżony przez jego potężne działa. Ostatnim punktem programu było wręczenie przez prezesa Nowojorskiego Przedsiębiorstwa Budowy Okrętów wysadzanego klejnotami naszyjnika szybkiej córce zastępcy sekretarza marynarki wojennej, która rozbiła butelkę szampana o dziób „Michigana”, zanim okręt zsunął się do wody. W drodze na podium łebski przemysłowiec uścisnął serdecznie dłoń mężczyźnie w eleganckim europejskim surducie, który wręczył mu naszyjnik. I zanim włożył go na szyj ę młodej damy, wykorzystał okazję do zareklamowania rozwijającej się dynamicznie branży jubilerskiej w siostrzanym mieście Camden - Newark. *** Spodziewając się tłoku do Nowego Jorku, Bell przekupił camdeńskiego detektywa Barneya George’a, żeby załatwił policyjną motorówkę do przewiezienia jego i Marion przez rzekę do Filadelfii, gdzie policyjny samochód zawiózł ich na dworzec Broad Street Station. Wsiedli do ekspresu do Nowego Jorku i usadowili się w wagonie restauracyjnym z butelką szampana, żeby uczcić bezpieczne wodowanie, unieszkodliwienie sabotażysty i rychłe aresztowanie japońskiego szpiega. Bell wiedział, że za bardzo rzucał się dziś w oczy, żeby ryzykować śledzenie Yamamoto do Waszyngtonu. Zamiast tego zlecił ścisłą obserwację Japończyka
najlepszym cieniom, jakich Van Dorn mógł do tego natychmiast przydzielić, a byli oni naprawdę dobrzy. – Co myślisz o Falconerze? - zapytał Bell Marion. – Lowell to fascynujący człowiek - odrzekła i dodała enigmatycznie: - Jest rozdarty między tym, czego chce, czego się obawia i co widzi. – Brzmi tajemniczo. Czego chce? – Mieć drednoty. – To oczywiste. Czego się obawia? – Japonii. – Żadna niespodzianka. Co widzi? – Przyszłość. Torpedy i okręty podwodne, które wyłączą jego drednoty z akcji. – Jak na rozdartego człowieka, jest bardzo pewny siebie. – Nie tak bardzo. Rozgadał się o swoich drednotach. Potem nagle wyraz jego twarzy całkiem się zmienił i powiedział: „W epoce kawalerii przyszedł czas, gdy zbroje stały się takie ciężkie, że rycerzy musiano podnosić na konie żurawiami. Mniej więcej wtedy pojawiły się kusze przebijające strzałami zbroje. Prostego wieśniaka można było nauczyć w jedno popołudnie, jak zabić rycerza. I tym”, zakończył, klepiąc mnie w kolano dla podkreślenia swoich słów, „mogą być w naszych czasach torpedy czy okręty podwodne”. – Wspomniał o lotach aeroplanów w Kitty Hawk? – O tak. Śledzi je bardzo uważnie. Marynarka wojenna widzi ich potencjał zwiadowczy. Zapytałam, co by było, gdyby zamiast pasażera aeroplan transportował torpedę. Lowell zbladł. – Jego przemówienie nie wypadło blado. Widziałaś, jak senatorowie promienieli? – Poznałam twoją pannę Langner. Bell odwzajemnił jej nagle intensywne spojrzenie. – Co o niej pomyślałaś? – Zastawia sidła na ciebie. – Podziwiam jej dobry gust, jeśli chodzi o mężczyzn. Co jeszcze pomyślałaś o niej? – Jest słaba pod tą całą urodą i potrzebuje ratunku.
– To zadanie Teda Whitmarka. Jeśli się nadaje do tego. *** Dwa wagony z przodu tym samym ekspresem kolei Pennsylvania Railroad Szpieg jechał do Nowego Jorku. To, co ktoś nazwałby zemstą, on uważał za konieczny kontratak. Do dziś Agencja Detektywistyczna Van Dorna była bardziej irytująca niż niebezpieczna. Do dziś wystarczyło mu monitorowanie jej. Ale dzisiejsze fiasko starannie ułożonego planu zniszczenia „Michigana” oznaczało, że trzeba się z nią rozprawić. Nie mógł pozwolić, żeby coś mu przeszkodziło w ataku na Wielką Białą Flotę. Kiedy pociąg dojechał do Jersey City, Szpieg wyszedł za Bellem i jego narzeczoną z budynku Exchange Place Terminal i przyglądał się, jak odjeżdżają czerwonym locomobile’em, który czekający na nich pracownik garażu trzymał na silniku. Szpieg wrócił do terminalu, pospieszył na przystań promową, dopłynął należącym do Pennsylvania Railroad „St. Louis” do Cortlandt Street po drugiej stronie rzeki, doszedł do Greenwich i wsiadł do miejskiej kolei nadziemnej na Dziewiątej Alei. Wysiadł w Hell’s Kitchen i udał się do saloonu Tommy’ego Komodora, gdzie Tommy na ogół przesiadywał, zamiast spędzać czas w swoich nowych modnych lokalach w śródmieściu. – Brian O’Shay! - przywitał go wylewnie szef gangu. - Whisky z wodą sodową? – Jakie masz informacje o vandornowcach? – Ta gnida Harry Warren i jego chłopaki węszą tak jak przepowiadałem. – Czas, żebyś rozwalił komuś głowę. – Moment. Sprawy vandornowcami?
idą
świetnie.
Komu jest
potrzebna
wojna
z
– Świetnie? - zapytał sarkastycznie O’Shay. - Jak świetnie? Tak nazywasz czekanie, aż koleje wywalą cię z Jedenastej Alei? – Przewidziałem to - zaripostował Tommy i wetknął kciuki za kamizelkę. Wyglądał jak dumny sklepikarz. - Dlatego się spiknąłem z Hip Singiem. Brian O’Shay ukrył uśmiech. Tommy Thompson myśli, że kto ich przysłał do niego?
– Nie przypominam sobie, żeby Hip Sing słynął z miłości do detektywów. Jak długo twoi Chińczycy będą tolerować takie zachowanie vandornowców, jakby twoje terytorium należało do nich? – Dlaczego musisz to robić, Brian? – Wysyłam wiadomość. – Wyślij telegram - odparował Tommy. Roześmiał się. - To mi się udało. „Wyślij telegram”. Podoba mi się to. O’Shay wyjął swoje dłuto do wyłupiania oczu z kieszeni kamizelki. Śmiech zamarł Tommy’emu na ustach. – Rolą wiadomości, Tommy, jest danie komuś do myślenia, co możesz mu zrobić. - O’Shay uniósł dłuto do światła, przyjrzał się, jak lśnią ostre krawędzie i wsunął je na kciuk. Zerknął na Tommy’ego. Szef gangu odwrócił wzrok. Myślenie, co możesz zrobić, zmusza go do zastanowienia. Zastanawianie się spowalnia go, Tommy, i jesteś górą. – W porządku, w porządku. Rozwalimy komuś głowę, ale nie zabiję żadnego detektywa. Nie chcę wojny. – Kto jeszcze myszkuje, oprócz chłopaków Harry’ego Warrena? – Hip Sing zauważył jakiegoś nowego vandornowca kręcącego się po Chinatown. – Nowego? Co to znaczy, nowego? Młodego? – Nie, nie, to nie dzieciak. Zamiejscowy. – Nowy w Nowym Jorku? Po co mieliby sprowadzać jakiegoś zamiejscowego faceta do miasta? To bez sensu. – To kumpel tego sukinsyna Bella. – Skąd to wiesz? – Jeden z chłopaków widział ich pracujących razem w Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. On nie jest z Nowego Jorku. Wygląda na to, że Bell ściągnął go specjalnie. – To będzie ten. Tommy, trzeba go bardzo uważnie obserwować. – Po co? – Zamierzam wysłać Bellowi wiadomość. Dać mu do myślenia. – Nie każę moim Goferom zabić żadnego vandornowca - odparł uparcie Tommy.
– Pozwoliłeś Weeksowi spróbować wykończyć Bella - przypomniał O’Shay. – To było co innego. Vandornowcy uznaliby to za osobiste porachunki między Soplem i Bellem. Brian Oko O’Shay popatrzył na Tommy’ego Thompsona z pogardą. – Bez obaw, zostawię na ciele kartkę „Nie wińcie Tommy’ego Thompsona”. – Daj spokój, Brian. – Proszę cię, żebyście go śledzili. Tommy Thompson pociągnął następny łyk ze szklanki. Zerknął na dłuto na kciuku O’Shaya i szybko odwrócił wzrok. – Pewnie nie mam wyboru - odrzekł z rozdrażnieniem. – Obserwujcie go. Tylko się nie zdradźcie. – Dobra. Jeśli tego chcesz, masz to załatwione. Przydzielę to najlepszym cieniom, jakich mam. Dzieciakom i gliniarzom. Nikt nie zwraca uwagi na dzieciaki i gliniarzy. Są stałym tłem, jak puste beczki po piwie na chodnikach. – I każ swoim dzieciakom i gliniarzom mieć oko również na Bella. *** John Scully przebył Bowery i zapuścił się w wąskie, kręte uliczki Chinatown. Wlepiał wzrok w długie warkocze mężczyzn, gapił się w górę na gąszcz schodów pożarowych i sznurów do bielizny i przyglądał szyldom chińskich restauracji i herbaciarni, przebrany za buraka - przyjezdnego prostaka wędrującego po wielkim mieście w poszukiwaniu rozrywki. Właśnie ją znalazł w ramionach chudej prostytutki, która też zaryzykowała wypad z Bowery, gdy dwóch stojących na rogu obiboków, również na wycieczce z tamtej dzielnicy, machnęło zardzewiałym nożem i pokrytą skórą metalową pałką i zażądało jego pieniędzy. Scully wywrócił kieszenie. Zwitek banknotów upadł na chodnik. Porwali go i uciekli, nieświadomi, jakie mieli szczęście, że zimnokrwisty detektyw nie poczuł się na tyle zagrożony, żeby się zdemaskować, otwierając ogień z browninga vest pocket wetkniętego z tyłu za pasek spodni. Jego towarzyszka, która widziała rabunek, powiedziała: – Z pustymi kieszeniami nie spodziewaj się niczego ode mnie.
Scully rozpruł szwy podszewki marynarki, wyciągnął kopertę i zajrzał do niej. – Zerknij tutaj - zachęcił. - Zostało dość, żebyśmy się oboje zabawili. Rozpromieniła się na widok forsy. – Co ty na to, żebyśmy się najpierw napili? - zapytał Scully z uprzejmością, do jakiej nie była przyzwyczajona. Kiedy siedzieli w boksie w głębi knajpy Mike’a Callahana, spelunki za rogiem na Chatham Square, i dziewczyna piła drugą kolejkę whisky, zagadnął niedbale: – Jak myślisz, tamci faceci to były Gofry? – Co? Jakie gofry, do cholery? – Goście, co mnie okradli. Gofry? Gangsterzy. – Gofry? A, Goferzy! - Roześmiała się. - Matko Boska, skąd ty jesteś? – Byli? – Możliwe - odrzekła. - Napływają tu z Hell’s Kitchen już od paru miesięcy. Scully słyszał pogłoski o tym dziwnym zjawisku. – Co to znaczy, od paru miesięcy? To coś nowego? – Dawniej Fivepointerzy porozwalaliby im głowy. Albo Hip Sing by ich posiekał. Teraz chodzą tutaj jak u siebie. Co to jest Hip Sing? - spytał niewinnie Scully.
Rozdział 26 Isaacu - zaprotestował z rozdrażnieniem Joseph Van Dom. - Tak nie można. Masz Japońców i Niemców przyłapanych na gorącym uczynku, Francuza szpiegującego Wielką Białą Flotę i Rosjanina praktycznie mieszkającego w pracowni projektowej Farleya Kenta. Dlaczego przypuszczasz frontalny atak na Imperium Brytyjskie? Stąd, gdzie siedzę, oni wydają się jedynymi niewinnymi w tej całej splątanej pajęczej sieci. – To pozory - zaripostował Isaac Bell. Kiedy pracownicy operacyjni Agencji Detektywistycznej Van Dorna śledzili w Waszyngtonie Yamamoto Kentę, żeby ustalić wielkość organizacji szpiegowskiej, a chłopcy Harry’ego Warrena przemierzali Hell’s Kitchen w
poszukiwaniu informacji o nowych powiązaniach pnącego się w górę Tommy’ego Komodora Thompsona, Bell uznał, że czas zetrzeć się z Królewską Marynarką Wojenną. – Brytyjczycy nie zbudowaliby najpotężniejszej floty wojennej na świecie, gdyby się nie przyglądali bacznie swoim rywalom. Biorąc pod uwagę sukcesy Abbingtona-Westlake’a w szpiegowaniu Francuzów, założę się, że są w tym całkiem dobrzy. – Ale masz Japońca złapanego za rękę. Rozważałeś zgarnięcie Yamamoto? – Zanim ucieknie albo narobi więcej szkód? Oczywiście! Ale jak wtedy ustalimy jego kontakty? – Wspólników? – Może wspólników. Może podwładnych. Może jakiegoś szefa. - Bell pokręcił głową. - Niepokoi mnie to, czego nie wiemy. Załóżmy, że Yamamoto jest szpiegiem, tak jak myślimy. Jak nakłonił tamtego Niemca do zamachu na „Michigana”? Jak namówił jego lub innego Niemca do sabotażu w stalowni w Bethlehem? Według Instytutu Smithsona był w Waszyngtonie w dniu, kiedy tamten biedny chłopak spadł z urwiska. Komu Yamamoto kazał go zepchnąć? Kogo wysłał do Newport, żeby załatwił Wheelera w jego domku, co prawie się udało? – Wheeler nocuje teraz bezpiecznie w koszarach torpedowni, jak mniemam? – Niechętnie. A jego dziewczyny dostają szału. Lista jest bardzo długa, Joe. Musimy znaleźć powiązania. Jak Yamamoto zwąchał się z gangsterem pokroju Weeksa w Hell’s Kitchen? – Wypożyczył go od Tommy’ego Komodora Thompsona. – Jeśli tak, to jak japoński szpieg spiknął się z szefem Goferów? Nie wiemy. – Widocznie wiedziałeś dość, skoro zrobiłeś nalot na jego saloon - zauważył Van Dorn. – Zostałem sprowokowany - odparł beznamiętnie Bell. - Ale rozumiesz, o co mi chodzi. O kim jeszcze nawet nie wiemy? – Rozumiem. Nie podoba mi się to. Ale rozumiem. - Van Dorn pokręcił swoją dużą głową, podrapał się w rude bokobrody i potarł rzymski nos. W końcu założyciel agencji uśmiechnął się lekko do swojego głównego śledczego. - Więc teraz chcesz się dobrać do Imperium Brytyjskiego? Bell wyszczerzył zęby.
– Nie do całego. Zacznę od Królewskiej Marynarki Wojennej. – Czego szukasz? – Przewagi. Nagły błysk zainteresowania pojawił się w oczach Josepha Van Dorna pod zapadniętymi powiekami. – Nacisku? – Yamamoto i jego banda mogą siebie nazywać szpiegami, Joe. Ale działają jak przestępcy. A my wiemy, jak takich przygwoździć. – Dobra. Bierz się do tego! Isaac Bell poszedł prosto do mostu Brooklyńskiego i dołączył do Scuddera Smitha na chodniku. Był jasny, słoneczny poranek. Smith wybrał na swoje stanowisko obserwacyjne stosunkowo ciemne miejsce w cieniu mostowego filara po stronie Manhattanu. Smith należał do najlepszych nowojorskich cieni Van Dorna. Były dziennikarz, wyrzucony - zależnie od tego, kto opowiadał tę historię - albo za napisanie prawdy, albo za zbytnie jej ubarwienie, lub za upicie się przed południem, znał dokładnie każdą dzielnicę miasta. Wręczył Bellowi swoją lornetkę połową. – Przechodzą przez most tam i z powrotem, udając zbzikowanych na punkcie fotografowania turystów. Ale jakoś ich kodaki brownie są zawsze wycelowane w stocznię marynarki wojennej. I podejrzewam, że to nie są prawdziwe brownie, tylko ukryte w ich obudowach aparaty ze specjalnymi obiektywami. Ten wielki, okrągły facet to Abbington-Westlake. Ta wspaniale wyglądająca kobieta to jego żona, lady Fiona. – Widziałem ją. A ten niski gość? – To Peter Sutherland, emerytowany major armii brytyjskiej. Twierdzi, że jest w podróży do Kanady, gdzie ma obejrzeć pola naftowe. Dziwnie zimna wiosna utrzymywała się w maju i chłodny wiatr dął wysoko nad East River. Cała trójka była w paltach. Kobieta miała sobolowy kołnierz i taką samą czapkę, którą chroniła jedną ręką przed podmuchami. – Po co? – Wczoraj wieczorem przy kolacji stwierdził, że ropa to paliwo przyszłości dla transportu wodnego. Ponieważ Abbington-Westlake jest attaché morskim, założę się, że transport wodny oznacza drednoty. – Jak ci się udało to podsłuchać?
– Myśleli, że jestem kelnerem. – Zastąpię cię, zanim zamówią więcej bażantów. – Chcesz lornetkę? – Nie, zamierzam wykonać mój ruch. Scudder Smith zniknął wśród przechodniów kierujących się na Manhattan. Bell ruszył w stronę fałszywych turystów. Zbliżając się do połowy przęsła, miał dobry widok na Brooklyńską Stocznię Marynarki Wojennej na północ od mostu. Widział wszystkie pochylnie, nawet część tej najdalej wysuniętej na północ, gdzie stał zaczęty Kadłub 44. Wszystkie były odkryte, nieosłonięte hangarami tak jak w stoczni Nowojorskiego Przedsiębiorstwa Budowy Okrętów w Camden. Suwnice bramowe jeździły po podwyższonych szynach, co pozwalało im przystawać dokładnie nad okrętami w budowie. Lokomotywy przetokowe przetaczały wagony towarowe wypełnione stalowymi płytami. Z dala od części produkcyjnej wozy konne i ciężarówki dowoziły dzienne racje żywnościowe dla załóg okrętów wojennych zacumowanych w rzecznych basenach portowych. Długie rzędy marynarzy w bieli wnosiły worki po trapach. Bell zobaczył suchy dok o długości prawie dwustu pięćdziesięciu i szerokości ponad trzydziestu metrów. Na środku zatoki znajdowała się sztuczna wyspa z basenami portowymi i pochylniami. Prom kursował między nią i stałym lądem, kutry rybackie i parowe latarniowce przepływały wolno w obu kierunkach zatłoczonym farwaterem, który biegł między sztuczną wyspą i targiem na brzegu. Cała trójka wciąż pstrykała zdjęcia, kiedy Bell zrównał się z nimi. Wyłonił się nagle z potoku zdążających do Brooklynu pieszych, zamachał swoim składanym kieszonkowym kodakiem 3A. – Chcecie, żebym was sfotografował wszystkich razem? - zawołał przyjaźnie. – Nie ma potrzeby, stary - odrzekł Abbington-Westlake afektowanym arystokratycznym tonem. - A poza tym, jak byśmy dostali film? Bell i tak zrobił im zdjęcie. – Mam użyć jednego z waszych aparatów? Macie ich dużo - zauważył życzliwie. Atrakcyjne rysy Fiony Abbington-Westlake stwardniały podejrzliwie.
– Słowo daję! - wykrzyknęła z akcentem, który zabrzmiał krótko i zarazem przeciągle. - Już pana gdzieś widziałam. Całkiem niedawno. Nigdy nie zapominam twarzy. – I w podobnej scenerii - odparł Isaac Bell. - W zeszłym tygodniu w stoczni Nowojorskiego Przedsiębiorstwa Budowy Okrętów w Camden w New Jersey. Lady Fiona i jej mąż wymienili spojrzenia. Major stał się czujny. – A dziś „obserwujemy” Nowojorską Stocznię Marynarki Wojennej w Brooklynie - ciągnął Bell. - Te nazwy muszą być dezorientujące dla turystów. Znów uniósł swój aparat. - Spróbuję zrobić wam wszystkim zdjęcie na tle stoczni marynarki wojennej, tak jak wy ją fotografowaliście. Teraz Abbington-Westlake wypalił: – Słowo daję! - Po czym dodał arogancko: - Za kogo pan się uważa, do czorta? Niech pan idzie dalej. Niech pan idzie! Bell popatrzył surowo na „emerytowanego majora” Sutherlanda. – Poszukiwania ropy w Brooklynie? - zapytał. Sutherland pozwolił sobie na uśmiech zmieszania jak człowiek przyłapany. Ale nie Abbington-Westlake. Attaché morski wypadł przed swych towarzyszy i natarł na Bella. – Niech pan idzie dalej, dla własnego dobra, bo inaczej wezwę policjanta. – Policjant to ostatnia osoba, jaką chciałby pan tu widzieć w tej chwili, komandorze - odpowiedział spokojnie Bell. - Spotkajmy się w barze w podziemiach hotelu Knickerbocker o szóstej. Niech pan wejdzie z metra. Skołowany tym, że Bell wymienił jego stopień wojskowy, Abbington-Westlake przeistoczył się z aroganckiego szlachetnie urodzonego oficera marynarki wojennej w typa, jakich Bell znał w college u - młodego człowieka, który bardzo chce się zachowywać jak stary, i za wcześnie jest wyniosły. – Niestety nie jeżdżę metrem, stary. To raczej środek lokomocji dla plebsu, nie sądzi pan? – Wchodząc z metra, spotka się pan ze mną na koktajlu, niezauważony przez nikogo z wyższych sfer. Punkt szósta. Niech pan zostawi żonę i Sutherlanda i przyjdzie sam. Abbington-Westlake się nabzdyczył. – A jeśli się nie zjawię?
– Poszukam pana w ambasadzie brytyjskiej. Attaché morski zbladł. Dział badań zapewnił Bella, że tak będzie, bo Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, wywiad wojskowy i wywiad marynarki wojennej są bardzo nieufne wobec siebie. – Moment! - szepnął. - Tak się tego nie rozgrywa. Nie wpada się do ambasady przeciwnika, wykrzykując tajemnice. – Nie wiedziałem, że są jakieś zasady. – Dżentelmeńskie - odrzekł Abbington-Westlake z wystudiowanym przyjaznym mrugnięciem. - Wie pan, o co chodzi. Rób, o co prosimy. Ale dawaj dobry przykład służącym i nie strasz koni. Isaac Bell wręczył mu swoją wizytówkę. – Nie postępuję według zasad szpiegów. Jestem prywatnym detektywem. – Detektywem? - powtórzył pogardliwie Abbington-Westlake. – Mamy własne zasady. Łapiemy przestępców i przekazujemy ich policji. – Co, do czorta, robi... – Czasami dajemy przestępcom spokój, ale tylko wtedy, kiedy nam pomagają łapać innych przestępców, o wiele, groźniejszych niż oni sami. O szóstej. I niech pan nie zapomni przynieść mi czegoś. – Czego? – Nazwiska szpiega groźniejszego niż pan. - Isaac Bell uśmiechnął się lodowato. - O wiele groźniejszego. Odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem w kierunku Manhattanu, pewny, że Abbington-Westlake stawi się o szóstej, tak jak mu kazał. Schodząc po schodach z mostu Brooklyńskiego, nie zwrócił uwagi na jednookiego obszarpanego ulicznika przebranego za gazeciarza sprzedającego popołudniowy „Herald”. Bell był przy schodach do metra, gdy szósty zmysł ostrzegł go, że jest śledzony. Minął zejście do metra, przeciął Broadway i skręcił w arterię zatłoczoną dostawczymi ciężarówkami i wozami, autobusami i tramwajami. Zatrzymywał się regularnie, przyglądał odbiciom w szybach wystawowych, dawał nura za pojazdy w ruchu i wstępował do sklepów. Czy Abbington-Westlake ma pomocników, którzy idą jego tropem? A może to tak zwany major? Nie byłoby w tym nic dziwnego. Sutherland wyglądał na kompetentnego jak uczestnik wojen. I
warto pamiętać, że bombastyczne, trochę głupie zachowanie Abbingtona-Westlake’a nie powinno przesłaniać jego szpiegowskich sukcesów. Bell wskoczył do tramwaju na ruchliwej Fulton Street i obejrzał się za siebie. Nikogo. Dojechał do rzeki, wysiadł i skierował się do promu, ale nagle zmienił kurs i wsiadł do tramwaju na zachód. Szybko wyskoczył i skręcił w Gold Street. Nie zobaczył nikogo. Ale wciąż odnosił wrażenie, że ma ogon. Wszedł do zatłoczonej ostrygami i wcisnął kelnerowi dolara, żeby go wypuścił kuchennymi drzwiami na zaułek, którym dotarł do Platt Street. Nadal nie widząc cienia, ale go czując, zapuścił się głęboko w stare uliczki dolnego Manhattanu - Pearl, Fletcher, Pine i Nassau. Starał się jak mógł, ale nie wypatrzył żadnego ogona. Przyglądał się odbiciom w szybie salonu wystawowego producenta wag probierczych tuż po wejściu przodem i wyjściu tyłem z Nassau Cafe, gdy zdał sobie sprawę, że jest na Maiden Lane - ulicy nowojorskich jubilerów. Górne kondygnacje cztero- i pięciopiętrowych budynków z żeliwnymi frontonami, które zasłaniały niebo, zajmowali szlifierze diamentów, importerzy, jubilerzy, złotnicy i zegarmistrzowie. Poniżej ich warsztatów pracy sklepy jubilerskie ciągnęły się wzdłuż chodnika, ich witryny błyszczały niczym kufry piratów. Kiedy Bell obrzucił uważnym spojrzeniem wąską ulicę na prawo i lewo od siebie, jego groźna mina złagodniała i zagadkowy uśmiech zaczął błądzić na jego ustach. Większość mężczyzn na zatłoczonym chodniku była mniej więcej w jego wieku, elegancko ubrana w palta i meloniki, ale przygarbiona i zdumiona, gdy wchodzili i wychodzili ze sklepów jubilerskich. Kawalerowie zamierzający się oświadczyć, wywnioskował Bell, którzy starają się przypieczętować doniosłą decyzję kupnem cennego klejnotu z obawą, że nic o nim nie wiedzą. Bell uśmiechnął się szerzej. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. Może wcale nikt go nie śledzi. Może jakaś Wyższa Istota z poczuciem humoru przechytrzyła jego zwykle godny zaufania szósty zmysł i skierowała go na dolny Manhattan specjalnie po to, żeby kupił pierścionek zaręczynowy swojej ślicznej narzeczonej. Uśmiech Isaaca Bella nieco przygasł, kiedy dołączył do parady mężczyzn przechadzających się po chodniku i medytujących przed tuzinami okien wystawowych, które mieniły się mnóstwem możliwości i nieskończonością wyboru. Wreszcie wysoki detektyw chwycił byka za rogi. Wyprostował ramiona i wkroczył do sklepu, który wyglądał na najdroższy.
Dziecko obserwujące, jak Isaac Bell wchodzi do jubilera - chłopiec na tyle czysty, by go nie przepędzono z tej ulicy, i ze skrzynką czyścibuta na plecach jako przebraniem - czekało, żeby się upewnić, że vandornowiec nie dał nura na zaplecze, aby znów się im wymknąć. Chłopiec jako czwarty śledził ich ofiarę na jej okrężnej wycieczce. Przyglądając się przez okno niewyraźnym sylwetkom Bella i jubilera, przywołał gestem kolegę i przekazał mu skrzynkę. – Zastąp mnie. Muszę złożyć meldunek. Przebiegł kilka krótkich kwartałów na zachód do dzielnicy kamienic i magazynów nad North River, wpadł do Hudson Saloon przy nabrzeżu i zabrał się do robienia sobie darmowego lunchu. – Wynocha stąd! - ryknął barman. – Komodor! - odszczeknął chłopiec, wpychając bez lęku pasztetówkę między kromki czerstwego chleba. - Pospiesz się! – Przepraszam, mały. Nie poznałem cię. Tędy. - Barman zaprowadził go do prywatnego biura właściciela saloonu, gdzie był jedyny telefon w okolicy. Właściciel przyglądał się chłopcu nieufnie. – Wyjdź - rozkazał malec. - To nie twój interes. Właściciel zamknął biurko na klucz i wyszedł, kręcąc głową. Kiedyś Gofer, który zaryzykowałby wypad do tej dzielnicy, zawisnąłby na latarni. Ale te czasy szybko się skończyły. Chłopiec zatelefonował do saloonu Tommy’ego Komodora. Powiedzieli mu, że Tommy’ego nie ma, ale zaraz oddzwoni do niego. Dziwne, pomyślał chłopiec. Szef zawsze jest w swoim saloonie. Ludzie mówili, że Tommy nie wychodzi na dwór za dnia od lat. Chłopiec poszedł po następną kanapkę i kiedy wrócił, telefon dzwonił. Tommy Komodor był wściekły jak diabli, że musiał czekać. Gdy przestał wrzeszczeć, chłopiec poinformował go, że Isaac Bell zaczął wędrówkę po mieście od połowy mostu Brooklyńskiego. – Gdzie jest teraz? – Na Maiden Lane.
Rozdział 27 Isaac Bell wycofał się kompletnie zdezorientowany z czwartego sklepu jubilerskiego, do którego wszedł w ciągu godziny. Miał czas na wizytę w jeszcze jednym lub dwóch przed powrotem do hotelu Knickerbocker, żeby przycisnąć Abbingtona-Westlake’a. – Wyczyścić buty szanownemu panu? – Niezły pomysł. Oparł się plecami o ścianę i powierzył swój lewy but poplamionym pastą palcom chudego dzieciaka z drewnianą skrzynką. Miał mętlik w głowie. Został jednocześnie poinformowany, że brylant osadzony w platynie to jedyny odpowiedni klejnot, żeby dziewczyna poczuła się naprawdę zaręczona, i że duży kamień półszlachetny oprawiony w złoto jest uważny za najmodniejszy. Zwłaszcza w porównaniu z małym brylantem. Choć nawet mały brylant jest mile widzianym symbolem zaręczyn. – Drugą nogę poproszę. Bell wyjął zza cholewki nóż do rzucania, schował go w dłoni i pozwolił dzieciakowi wypolerować mu prawy but. – Tu zawsze taki ruch? – Maj i czerwiec to miesiące ślubów - odrzekł dzieciak, nie odrywając wzroku od ściereczki, którą machał tak szybko, że tworzyła niewyraźną plamę. – Ile? - zapytał Bell, kiedy chłopiec skończył, i jego buty lśniły jak lustra. – Pięć centów. – Tu jest dolar. – Nie mam reszty z dolca. – Zatrzymaj go. Dobrze się spisałeś. Dzieciak popatrzył na niego. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć. – Co jest? - spytał Bell. - Wszystko w porządku, synu? Chłopiec otworzył usta. Rozejrzał się, chwycił gwałtownie swoją skrzynkę i uciekł, omijając kupujących. Skręcił za róg i zniknął. Bell wzruszył ramionami i wszedł do następnego jubilera, Solomona Barlowe’a, mniejszego sklepu na parterze pięciopiętrowego budynku we włoskim stylu z żeliwną fasadą. Barlowe
zmierzył go świdrującymi brązowymi oczami o przenikliwym spojrzeniu sędziego pokoju. – Chcę kupić pierścionek zaręczynowy. Chyba powinien być z brylantem. – Z pojedynczym kamieniem czy z wieloma? – A jaki by pan polecił? – Jeśli cena gra rolę, to oczywiście... – Przyjmijmy, że nie - warknął Bell. – A! Widzę, że ma pan gust. Obejrzyjmy coś dla pana. - Jubiler otworzył gablotkę i postawił czarną aksamitną tackę do biżuterii na ladzie między nimi. Bell gwizdnął ze zdumienia. – Widziałem kulki do gry mniejsze od tych okazów. – Nasz własny import. Mamy szczęście do dostawcy. Normalnie miałbym panu więcej do pokazania, ale miesiące ślubów tuż-tuż i klejnoty zostały już rozchwytane. – Innymi słowy, trzeba kupić teraz, zanim będzie za późno? – Tylko jeśli potrzebuje pan czegoś natychmiast. Żeni się pan niebawem? – Nie sądzę - odrzekł Bell. - Żadne z nas nie jest dzieckiem i oboje jesteśmy dość zajęci. Z drugiej strony, chciałbym postawić kropkę nad i. – Duży pojedynczy brylant o niezwykłej barwie załatwi sprawę. Ten, na przykład... Drzwi się otworzyły i dobrze ubrany dżentelmen mniej więcej w wieku Bella wszedł do sklepu Barlowe’a, wymachując laską ze złotą gałką wysadzaną drogimi kamieniami. Wyglądał jakby znajomo, ale detektyw nie mógł sobie przypomnieć, gdzie już go widział. Pamięć do twarzy rzadko go zawodziła i przypuszczał, że to musiał być zupełny przypadek, na przykład spotkali się w jakimś saloonie w Wyoming lub siedzieli obok siebie na meczu bokserskim w Chicago. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia zdesperowanego kawalera. Nie zachowywał się jak nieśmiały klient, lecz uśmiechał z pewnością siebie. – Pan Riker! - wykrzyknął Barlowe. - Co za miła niespodzianka. - Zwrócił się do Bella: - Przeproszę pana na chwilkę. – Nie, nie - zaprotestował Riker. - Nie chcę przeszkadzać w transakcji. – Ale właśnie rozmawiałem o panu z moim klientem - odparł Barlowe. - Ten pan szuka czegoś wyjątkowego i ma czas na to.
– To jest właśnie ten dżentelmen, o którym panu wspomniałem - wyjaśnił Bellowi - nasz dostawca klejnotów, pan Erhard Riker z firmy Riker i Riker. Mamy szczęście. Jeśli pan Riker nie znajdzie dla pana kamienia, to znaczy, że taki nie istnieje. To czołowy dostawca najwspanialszych kamieni jubilerskich na świecie. Riker się roześmiał. – Wielki Boże, Barlowe, cóż za wielkoduszność. Pański klient pomyśli, że jestem cudotwórcą, a nie zwykłym kupcem. Riker mówił z angielskim akcentem wyższych sfer, podobnie jak Abbington-Westlake, ale kolor jego płaszcza sugerował, że jest Niemcem. Nosił chesterfielda z tradycyjnym czarnym aksamitnym kołnierzem. Chesterfield Anglika lub Amerykanina byłby granatowy albo antracytowy. Riker miał na sobie ciemnozielony lodenowy płaszcz. Riker zdjął rękawiczki, przełożył laskę do lewej dłoni i wyciągnął prawą. – Dzień dobry panu. Jak pan właśnie usłyszał, nazywam się Erhard Riker. – Isaac Bell. Podali sobie ręce. Riker miał mocny, pewny uścisk dłoni. – Jeśli pan pozwoli, poszukam odpowiedniego klejnotu dla pańskiej narzeczonej. Jaki kolor oczu ma ta dama? – Zielony. – A włosów? – Jest jasną blondynką. – W uśmiechu na pańskiej twarzy widzę jej urodę. – Niech pan ją pomnoży przez dziesięć. Riker skłonił się po europejsku. – W takim razie znajdę dla pana klejnot, który prawie jej dorówna. – Dziękuję - powiedział Bell. - Jest pan bardzo uprzejmy. Nie spotkaliśmy się już? Wygląda pan znajomo. – Nie zostaliśmy sobie przedstawieni - uściślił Riker. - Ale ja też pana poznaję. Widzieliśmy się w Camden w New Jersey na początku tego tygodnia. – Na wodowaniu „Michigana”! Oczywiście. Teraz sobie przypominam. Dał pan właścicielowi stoczni prezent, który on wręczył młodej damie będącej matką chrzestną pancernika.
– Zastępowałem jednego z moich klientów z Newark, który ozdobił naszyjnik moimi kamieniami jubilerskimi. – Czy to nie cudowny zbieg okoliczności? - wykrzyknął Solomon Barlowe. – Dwa - poprawił go Isaac Bell. - Pierwszy, że pan Riker się zjawił, kiedy szukałem jakiegoś wyjątkowego brylantu. Drugi, że jak się okazało, obaj uczestniczyliśmy w wodowaniu tego samego okrętu w Camden w poniedziałek. – Jakby to było zapisane w gwiazdach! - Riker się roześmiał. - Albo może raczej w brylantach? Bo czym są brylanty, jeśli nie gwiazdami odpowiednimi do wielkości człowieka? Natychmiast zaczynam poszukiwania! Niech pan się nie waha kontaktować ze mną, panie Bell. W Nowym Jorku mieszkam w Waldorf-Astorii. Hotel przekazuje mi moją pocztę, kiedy podróżuję. – Znajdzie mnie pan w Yale Club - odrzekł Bell i wymienili się wizytówkami. *** Każdego vandornowca, od praktykanta do głównego śledczego. uczono od pierwszego dnia jego pracy, że zbiegi okoliczności są uznawane za winne, dopóki nie okażą się niewinne. Bell poprosił dział badań o zebranie informacji na temat importującej kamienie szlachetne firmy Riker & Riker. Zostawił swój aparat fotograficzny, polecił wywołać zdjęcia i natychmiast mu je dostarczyć, po czym zszedł do podziemnego holu hotelowego, z którym sąsiadował zaciszny, słabo oświetlony bar. Abbington-Westlake już na niego czekał, co świadczyło o tym, że porządnie się przestraszył jego groźby złożenia wizyty w ambasadzie brytyjskiej. Bell uznał, że teraz więcej z niego wyciągnie łagodniejszym podejściem i powiedział: – Dziękuję za przyjście. Natychmiast się zorientował, że popełnił błąd. Abbington-Westlake spiorunował go władczym spojrzeniem. – Nie przypominam sobie, żeby miał wybór w tej kwestii - warknął. – Pański wybór obiektu do fotografowania - odparował Bell - skończyłby się aresztowaniem pana, gdybym był agentem rządowym. – Nikt nie może mnie aresztować. Chroni mnie immunitet dyplomatyczny.
– I ochroni on pana przed kłopotami z pańskimi przełożonymi w Londynie? Abbington-Westlake zacisnął wargi. – Oczywiście, że nie - odrzekł za niego Beli. - Nie jestem agentem rządowym, ale wiem, gdzie takiego znaleźć. A ostatnią rzeczą, jakiej pan chce, jest to, żeby pańscy rywale w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dowiedzieli się, że miał pan wpadkę. – Spokojnie, stary, nie bądźmy w gorącej wodzie kąpani. – Co pan mi przyniósł? – Słucham? - Abbington-Westlake zagrał na zwłokę. – Czyje nazwisko pan mi przyniósł? Niech pan je poda. Kto jest zagranicznym szpiegiem, którego mogę kazać aresztować zamiast pana? – Stary, grubo mnie pan przecenia. Nie znam nikogo takiego. – A pan grubo przecenia moją cierpliwość. - Bell się rozejrzał. Pary piły przy tonących w mroku stolikach. Kilku samotnych mężczyzn stało przy barze. Widzi pan tamtego dżentelmena na prawo? Tego w meloniku? – A co? – Jest z Tajnej Służby. Mam go poprosić, żeby się przyłączył do nas? Anglik oblizał wargi. – Dobrze, Bell. Powiem panu, co wiem. Ale uprzedzam, że jest tego bardzo mało. – Ruszymy z miejsca - odparł lodowato Bell. - Potem pójdziemy dalej. – Dobrze. Dobrze. - Anglik znów oblizał wargi i się rozejrzał. Bell podejrzewał, że będzie kłamał. Postanowił mu nie przerywać. Jak się zaplącze, łatwiej będzie go przycisnąć. – Jest pewien Francuz nazwiskiem Colbert - zaczął Abbington-Westlake. – Handluje bronią. – Colbert, mówi pan? - Boże, błogosław chłopaków z działu badań Van Dorna. – Raymond Colbert. I choć handel bronią to niezbyt chlubne przedsięwzięcie, jest ono w rzeczywistości zasłoną dla jego niecnych poczynań... Słyszał pan o okrętach podwodnych Holland? Bell przytaknął. Poprosił Falconera, żeby go wprowadził w temat i pożyczył mu książkę.
Gdy attaché morski snuł swoją opowieść, Isaac Bell podziwiał - czego nie okazywał - jego zimną krew. Abbington-Westlake zmienił zagrożenie zdemaskowaniem w sposobność do zniszczenia człowieka, który szantażował jego żonę. Trajkotał przez jakiś czas o wykradzionych rysunkach technicznych i specjalnym żyrokompasie do utrzymywania okrętu na kursie pod wodą. Bell go słuchał, dopóki drzwi się nie otworzyły i praktykant Van Dorna nie wszedł z dużą szarą kopertą. Bell zauważył z uznaniem, że chłopak zaczekał, aż detektyw skinie mu głową, i dopiero wtedy podszedł, by wręczyć mu kopertę, po czym wycofał się cicho. – W tej chwili, stary, Colbert płynie statkiem pocztowym Compagnie Generale Transatlantique do Nowego Jorku. Może pan go zgarnąć natychmiast po przybiciu statku do nabrzeża numer czterdzieści dwa. Nie rozumie pan? Bell otworzył kopertę i przerzucił odbitki. – Nudzę pana, Bell? - zapytał kwaśno Abbington-Westlake. – Ależ skąd, komandorze. Nie przypominam sobie bardziej ekscytującej bajki. – Bajki? Zaraz, zaraz... Bell podał mu odbitkę przez stolik. – Oto zdjęcie pana, lady Fiony i Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej, ostrożnie, papier jest jeszcze wilgotny. Anglik westchnął ciężko. – Daje pan jasno do zrozumienia, że jestem zdany na pańską łaskę. – Kto to jest Yamamoto Kenta? Bell stawiał na to, że podobnie jak rabusie bankowi i oszuści, szpiedzy zajmujący się międzynarodowym wyścigiem zbrojeń morskich znają swoich rywali i kolegów po fachu. Nie pomylił się. Mimo słabego światła oczy Abbingtona-Westlake’a zabłysły, jakby nagle zobaczył wyjście z tarapatów, w których się znalazł. – Ostrożnie! - ostrzegł Bell. - Jak tylko usłyszę coś zmyślonego, ta fotografia trafi do tamtego dżentelmena z Tajnej Służby, a odbitki do ambasady brytyjskiej i Wywiadu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Rozumiemy się? – Tak. – Co pan wie o nim?
– Yamamoto Kenta to wysoko odznaczony japoński szpieg. Tkwi w tym od dawna. I jest numerem jeden w Stowarzyszeniu Mrocznego Oceanu, które działa poza granicami Japonii w jej interesie. Był pomysłodawcą przeniknięcia Japońców do rosyjskiej Floty Azjatyckiej i dzięki niemu Japońcy okupują teraz Port Arthur. Od wojny operuje w Europie i wystawia na pośmiewisko brytyjskie i niemieckie próby utrzymania w tajemnicy szczegółów dotyczących ich okrętów wojennych. Wie więcej o Kruppie niż sam Kaiser i więcej o HMS „Dreadnought” niż kapitan tego okrętu. – Co robi tutaj? – Nie wiem. – Komandorze - ostrzegł Bell. – Nie wiem. Przysięgam. Ale powiem jedno. – Lepiej, żeby to było coś interesującego. – To jest interesujące - odparował Abbington-Westlake pewnym siebie tonem. – Jest bardzo interesujące, bo nie ma żadnego sensu, żeby japoński szpieg kalibru Yamamoto działał w Stanach Zjednoczonych. – Dlaczego? – Japońcy nie chcą walczyć z wami. Nie teraz. Nie są gotowi. Chociaż wiedzą, że wy, Amerykanie, nie jesteście gotowi. Nie trzeba być geniuszem w sprawach morskich, żeby ocenić Wielką Białą Flotę jako żart. Ale oni dobrze wiedzą, że ich flota też nie jest gotowa i nie będzie jeszcze przez wiele, wiele lat. – Więc po co Yamamoto tu przyjechał? – Podejrzewam, że prowadzi jakąś podwójną grę. Bell spojrzał na Anglika. Wyraz konsternacji na jego twarzy wyglądał prawdziwie. – Co pan ma na myśli? – Yamamoto pracuje dla kogoś innego. – Innego niż Stowarzyszenie Mrocznego Oceanu? – Właśnie. – Dla kogo? – Nie mam zielonego pojęcia. Ale nie dla Japonii. – Jeśli pan nie wie, dla kogo on pracuje, to dlaczego pan uważa, że dla kogoś innego niż Japończycy?
– Bo Yamamoto chciał kupić ode mnie informacje. – Jakie? – Przypuszczał, że mam informacje dotyczące nowego francuskiego drednota. Oferował niezłą sumkę. Cena widocznie nie grała roli. – Miał pan takie informacje? – To nie ma nic do rzeczy - odparł wymijająco Abbington-Westlake. - Chodzi o to, że Japońców guzik obchodzą żabojady, stary. Francuska flota wojenna nie jest w stanie walczyć na Pacyfiku. Ledwo są w stanie bronić Zatoki Biskajskiej. – Więc po co potrzebował informacji? – Otóż to. Właśnie o tym mówię. Yamamoto zamierzał sprzedać je komuś, kogo obchodzą Francuzi. – Komu? – To chyba jasne? Niemcom. Bell przyglądał się uważnie twarzy Anglika przez pełną minutę. Potem przysunął się bliżej. – Komandorze, jest dla mnie oczywiste, że za fasadą uprzejmego bełkotania ukrywa pan wyjątkowo rozległą wiedzę na temat pańskich kolegów szpiegów. Podejrzewam, że wie pan więcej o nich niż o okrętach, o których ma pan zbierać tajne informacje. – Witam w świecie szpiegostwa, panie Bell - odrzekł cynicznie Anglik. Niech mnie pierwszemu będzie wolno pogratulować panu przybycia. – Jakim Niemcom? - zapytał ostro Bell. – Nie potrafię panu powiedzieć dokładnie, ale... – Przecież pan nie wierzy w to, że Niemcy płacą Yamamoto Kencie za szpiegowanie dla nich - przerwał mu Bell. - Kogo pan naprawdę podejrzewa? Abbington-Westlake pokręcił głową, wyraźnie skonsternowany. – Nikogo, o kim słyszałem - nikogo, na kogo regularnie się wpada... To tak, jakby Czarny Rycerz wygalopował z eteru i rzucił rękawicę na Okrągły Stół króla Artura. – Jakiś wolny strzelec - domyślił się Bell.
Rozdział 28 Jakiś wolny strzelec, istotnie, panie Bell. Trafił pan w sedno. Ale taka ewentualność nasuwa ważniejsze pytanie. Okrągłą twarz Abbingtona-Westlake’a rozjaśnił wyraz ulgi, że tak zaintrygował Bella, iż wysoki detektyw puści go wolno. – Komu służy ten wolny strzelec? Czy korzystanie z usług wolnych strzelców jest powszechne w grze szpiegowskiej? – Wykorzystuje się wszystkie dostępne zasoby ludzkie. – Pracował pan kiedykolwiek jako wolny strzelec? Abbington-Westlake uśmiechnął się pogardliwie. – Królewska Marynarka Wojenna wynajmuje wolnych strzelców. Nie pracujemy za nich. – Mam na myśli pana osobiście, jeśli potrzebował pan pieniędzy. – Pracuję dla Marynarki Wojennej Jego Wysokości. Nie jestem jakimś najemnikiem. - Wstał. - A teraz, panie Bell, jeśli pan wybaczy, chyba już zapłaciłem panu za fotografię tyle, ile jest warta. Zgadzamy się co do tego? Bell przytaknął. – Zgadzamy. – Miłej reszty dnia. – Jeszcze jedno, komandorze. – O co chodzi? – Załatwiłem z panem sprawę jako prywatny detektyw. Ale jako Amerykanin ostrzegam pana, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczę lub usłyszę, że fotografuje pan Brooklyńską Stocznię Marynarki Wojennej albo jakąkolwiek inną w moim kraju, to zrzucę pański aparat z mostu, a pana za nim. *** Isaac Bell wbiegł po schodach do biura Van Dorna. Duża sprawa stawała się coraz większa. Jeśli Abbington-Westlake mówił prawdę - a Bell mógł się założyć,
że tak - to Yamamoto Kenta nie był szefem siatki szpiegowskiej, która atakowała Kadłub 44, tylko jednym z jej wielu agentów. Tak jak Niemiec, wynajęty zabójca Weeks i ktoś, kto zrzucił młodego specjalistę od kierowania ogniem z urwiska. Kto jest wolnym strzelcem? I komu on służy? Bell wiedział, że jest na rozstaju dróg. Musiał zdecydować, czy aresztować Yamamoto i wycisnąć z niego tyle informacji, ile zdołają, czy dalej śledzić Japończyka w nadziei, że doprowadzi ich do kogoś wyżej w hierarchii organizacji. Po jakim czasie taki doświadczony zawodowiec jak Yamamoto zorientuje się, że jest pod obserwacją, i zapadnie pod ziemię? Kiedy Bell wkroczył do pokoju z tyłu, mężczyzna przy telefonie powiedział: – Akurat jest tutaj, właśnie wszedł. - Wręczył mu środkowy aparat. - Szef. – Skąd dzwoni? – Z Waszyngtonu. – Yamamoto właśnie wskoczył do pociągu do Nowego Jorku - oznajmił bez wstępów Van Dorn. - Jedzie do ciebie. – Sam? – Jeśli nie liczyć trzech z naszych ludzi w tym samym wagonie. I innych na wszystkich stacjach, na których staje Congressional Limited. – Będę obserwował prom kolejowy. Zobaczę, z kim Yamamoto się spotka. *** Yamamoto Kenta miał do wyboru trzy różne promy Pennsylvania Railroad, żeby dopłynąć przez rzekę z węzła przesiadkowego Jersey City Exchange Place Terminal do wyspy Manhattan. Po wyjściu z pociągu Congressional Limited w ogromnej hali peronowej ze szklanym dachem mógł dotrzeć jednym statkiem do Dwudziestej Trzeciej ulicy, drugim do Desbrosses Street blisko Greenwich Village lub trzecim do Cortlandt Street w śródmieściu. Był nawet prom do Brooklynu, a jeszcze inny kursował East River do Bronksu. Który wybierze, miało zależeć od działań śledzących go vandornowcow. Zauważył dwóch detektywów w swoim wagonie. I podejrzewał, że starszy mężczyzna w stroju anglikańskiego duchownego chodził za nim kilka dni wcześniej w przebraniu konduktora waszyngtońskiego tramwaju. Zastanawiał się, czy nie wyskoczyć z pociągu w Filadelfii i nie wymknąć się obserwującym
peron vandornowcom. Ale tyle możliwości czekało go w Nowym Jorku, że nie widział potrzeby niewygodnego przerywania podróży. Minęła północ i niewielki tłum wychodził z hali peronowej, więc nie bardzo mógł się ukryć w tłoku. Mimo to miał przewagę. Detektywi nie zdawali sobie sprawy, że wie, iż go śledzą od tygodnia. Uśmiechnął się lekko. Wrodzone predyspozycje do szpiegostwa? Czy po prostu doświadczenie? Bral udział w tej grze, zanim wielu z jego cieni przyszło na świat. Jak zawsze podróżował tylko z małym sakwojażem. Stowarzyszenie Mrocznego Oceanu miało nieograniczone rezerwy gotówki; mógł kupić dodatkowe ubranie, gdyby potrzebował, zamiast nosić je ze sobą, kiedy sytuacja taka jak ta wymagała, żeby się szybko poruszał. Był w brązowym gabardynowym płaszczu przeciwdeszczowym, tak jasnym, że prawie białym, i kapeluszu panama o podobnej charakterystycznej barwie z ciemną wstążką. W przejściu z hali peronowej do holu dla przyjeżdżających zobaczył, jak anglikański duchowny przepycha się do przodu i daje znak wysokiemu mężczyźnie, którego Yamamoto widział ostatnio w Camden w New Jersey. Gorączkowe badania jeszcze w Waszyngtonie - spowodowane odkryciem, że jest śledzony - pozwoliły mu sądzić, że ten vandornowiec to legendarny Isaac Bell. Bell był w białym garniturze i kapeluszu z szerokim rondem na wodowaniu „Michigana". Dziś występował w przebraniu marynarza - obcisłym swetrze i wełnianej czapce, która zakrywała jego rzucające się w oczy złociste włosy. Yamamoto uśmiechnął się pod nosem. Gra dla dwóch. Niesiony przez potok pasażerów i toczących kufry bagażowych, Yamamoto skierował się według znaków informacyjnych z holu dla przyjeżdżających do budynku przystani promowej. Rząd promów czekał w basenach portowych wspaniałe, dymiące, dwupoziomowe kolosy w kolorze czerwieni toskańskiej z furtami dziobowymi i rufowymi, ogromne jak drednoty i noszące nazwy wielkich miast amerykańskich: „Cincinnati”, „St. Louis”, „Pittsburgh”, „Chicago”. Z silnikami „naprzód” i śrubami dopychającymi je mocno do pirsów dawały japońskiemu szpiegowi dodatkowy wybór pokładu do odbycia rejsu. Ze stukotem podków, zaprzęgi konne wciągały wozy na dolne pokłady dla pojazdów, rozległe odkryte przestrzenie, które dzieliły z autami i ciężarówkami. Piesi pasażerowie mogli podróżować obok nich, oddzieleni przegrodami kabin usytuowanych przy obu burtach statku wzdłuż całej jego długości. Główne kabiny mieściły się na górze. Jako pasażer pierwszej klasy Yamamoto mógł się
cieszyć krótką przeprawą przez rzekę w prywatnej kabinie. Jedna była dla panów, druga dla pań. Albo mógł stać na powietrzu, gdzie słony wiatr będzie rozwiewał dym i żar. Wybrał prom nie pod kątem punktu docelowego, lecz dlatego, że załoga już zamykała nożycową kratę i nie wpuszczała więcej pasażerów na pokład. – Nie tak szybko, Chinolu! - krzyknął mu w twarz krzepki marynarz. Yarnamoto miał już dziesięć dolarów w ręku. Mężczyzna wybałuszył oczy, nie wierząc w swoje szczęście, potem sięgnął po pieniądze. – No to żwawo, szanowny panie. No to żwawo! - zawołał. Yamamoto go minął i poszedł prędko w głąb statku ku schodom na górny pokład. Gwizdek wydał ostry tenorowy dźwięk. Pokład przestał drżeć, gdy utrzymujące prom w miejscu śruby znieruchomiały. Potem ogromny statek zatrząsł się od dziobu do rufy, kiedy śruby zaczęły się obracać w odwrotnym kierunku, by wyprowadzić go z basenu portowego. Yamamoto dotarł do ozdobnie rzeźbionych drewnianych schodów, które skręcały w górę. Po raz pierwszy obejrzał się za siebie, zerkając szybko przez ramię. Isaac Beli pędził do brzegu basenu. Na jego krawędzi detektyw wybił się w powietrze, by długim skokiem pokonać szybko rosnącą odległość. Japoński szpieg zaczekał, żeby się upewnić, że Bell wpadnie do spienionej wody. Isaac Bell wylądował zgrabnie jak mewa, podszedł do nożycowej kraty i wdał się w rozmowy z załogą. Yamamoto wbiegł po schodach. Pokazał swój bilet kolejowy, żeby wejść do salonu pierwszej klasy dla panów, skierował się do męskiej toalety i zamknął w kabinie. Wywrócił swój jasnobrązowy płaszcz na drugą stronę, czarną podszewką na wierzch. Wstążka wokół jego kapelusza składała się z wielu warstw mocno zwiniętego jedwabiu. Rozwinął ją w długi szalik, którym po opuszczeniu w dół ronda panamy przywiązał kapelusz do głowy. Ostatni retusz miał w sakwojażu. Potem musiał tylko zaczekać, aż prom dobije do brzegu i wszyscy mężczyźni wyjdą z kabiny pierwszej klasy. Właśnie otworzył sakwojaż, gdy dudnienie śrub pod jego stopami nagle ustało. Prom zwolnił tak raptownie, że Yamamoto musiał się przytrzymać ściany. Trzy krótkie gwizdki się rozległy. Śruby znów zawirowały i pokład się zatrząsł.
Ku niedowierzaniu i przerażeniu Yamamoto olbrzymi statek cofnął się z rzeki z powrotem do basenu portowego, skąd przed chwilą wypłynął. *** Najgłośniejszym z setek niezadowolonych pasażerów promu Pennsylvania Railroad był pewien amerykański senator. – Co tu się, do stu piorunów, dzieje? Podróżuję cały dzień z Waszyngtonu i jestem spóźniony na spotkanie w Nowym Jorku - ryknął jak rozjuszony lew do kapitana statku. Nikt nie śmiał zapylać podróżującego bez żony senatora, z kim się spotyka o północy. Nawet kapitan promu, weteran żeglugi po North River, nie miał odwagi wytłumaczyć, że ubrany jak marynarz detektyw Van Dorna wtargnął do sterówki i wyciągnął z portfela legitymację kolejową, jakiej jeszcze nie widział. Dokument zobowiązywał wszystkich pracowników linii do przyznania okazicielowi większych przywilej ów niż senatorowi głosującemu za wprowadzeniem korzystnych dla kolei przepisów. Ręcznie wypisany, podpisany i ostemplowany przez prezesa linii w obecności sędziego federalnego, nadawał mu szersze uprawnienia niż wszystkim dyspozytorom. Ich zakres ograniczał tylko zdrowy rozsądek i zasady bezpieczeństwa. – Co pan zrobił, żeby dostać taką legitymację? - zapytał kapitan, kiedy pospiesznie dał maszynowni sygnał zatrzymania silników. – Prezes był mi winien przysługę - odrzekł detektyw. - I zawsze mu mówię, jak uprzejmie jestem traktowany przez jego podwładnych. Więc kapitan wyjaśnił ustawodawcy: – Awaria, panie senatorze. – Jak długo będziemy tu czekać, do diabła? – Wszyscy się przesiadają na następny prom, panie senatorze. Wezmę pański bagaż. - Kapitan podniósł sakwojaż polityka i poprowadził go na główny pokład, a potem w dół trapu, gdzie detektywi z chłodnymi minami obserwowali każdego schodzącego na ląd pasażera. Isaac Bell stał za plecami swoich kolegów i przyglądał się nad ich głowami każdej twarzy. Sposób, w jaki Yamamoto chciał uciec - wskakując na pokład w
ostatniej chwili - świadczył o tym, że cienie się zdemaskowały i japoński szpieg wiedział, że jest śledzony. Teraz był ścigany. Trzystu osiemdziesięciu pasażerów - mężczyzn, kobiet i sennych dzieci przeszło obok. Dzięki Bogu, że to środek nocy, pomyślał Bell. Promy przewoziły tysiące w godzinach szczytu. – To ostatni z nich. – Okej. Teraz przeszukamy wszystkie zakamarki na statku. On się gdzieś ukrywa. *** Drobna starsza kobieta w długiej czarnej sukni, ciepłym szalu i słomkowym czepku przywiązanym do głowy ciemną chustą wsiadła do tramwaju przed Jersey City Exchange Place Terminal. Jazda do miasta Hoboken była powolna i z przystankami. Tramwaj okrążył plac u zbiegu ulic Ferry i River, i teraz podróż odbywała się szybko, gdy trasa prowadziła do pierwszej ukończonej z budowanych przez McAdoo linii metra. Za pięć centów staruszka wsiadła do ośmiowagonowego pociągu elektrycznego, tak nowego, że jeszcze pachniał farbą. Przejechała nim pod rzeką Hudson. Dziesięć minut po wejściu do pociągu wysiadła z niego na pierwszej stacji w Nowym Jorku. Konduktorzy obsługujący drzwi pneumatyczne wymienili spojrzenia. Na ulicach Christopher i Greenwich powyżej pięknie oświetlonej linii metra ze sklepionymi sufitami było o wiele mniej przyjemnie niż na podziemnej stacji, zwłaszcza o tak późnej porze. Zanim zdążyli wykrzyknąć ostrzeżenie, kobieta minęła szybko kwiaciarnię u stóp schodów - już zamkniętą, ale ze światłami wciąż skierowanymi na kwiaty - i zniknęła. Na poziomie ulicy zastała ciemny plac wybrukowany brudnymi kocimi łbami. Magazyny górowały nad eleganckimi niegdyś rezydencjami, dawno podzielonymi na pokoje do wynajęcia. Ściągnęła na siebie uwagę jakiegoś oprycha, który ruszył za nią i zbliżył się do niej przed zaułkiem. Odwróciła się gwałtownie, przystawiła mu mały pistolet do czoła i powiedziała cichym męskim głosem z lekkim akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszał:
– Mogę ci dobrze zapłacić za to, że mnie zaprowadzisz do jakiegoś czystego pokoju, gdzie będę mogła spędzić noc. Albo mogę nacisnąć spust. Wybór zostawiam tobie.
Rozdział 29 Mam robotę dla Harry’ego Winga i Louisa Loh - oznajmił Oko O’Shay. – Dla kogo? - zapytał Tommy Thompson. Zaczynał uważać, że widuje Oko częściej, niżby sobie życzył. – Dla twoich egzekutorów z Hip Singu - odparł niecierpliwie O’Shay. - Tych Chińczyków, członków wysokiej klasy tongu, z którymi się spiknąłeś tego samego dnia, kiedy zmartwychwstałem. Przestań udawać głupiego. Już rozmawialiśmy o tym. – Mówiłem ci, że oni nie są moi. Zawarłem z nimi tylko umowę, że otworzymy kilka knajp. – Mam robotę dla nich. – Do czego jestem ci potrzebny? – Nie chcę się spotykać z nimi. Chcę, żebyś ty to z nimi załatwił za mnie. Rozumiesz? – Nie chcesz, żeby zobaczyli twoją gębę. – Ani usłyszeli o mnie. Ani słowa, Tommy. Chyba że chcesz spędzić resztę życia jako ślepiec. Tommy Thompson miał dość. Wyciągnął się na krześle, odchylił je do tyłu na dwóch nogach i odparł lodowato: – Myślę, że czas wziąć spluwę i wpakować ci kulę w łeb, O’Shay. Brian O’Shay zerwał się błyskawicznie z miejsca. Kopnął jedną z nóg krzesła i roztrzaskał ją w drzazgi. Szef gangu runął na podłogę. Na odgłosy, od których zatrząsł się budynek, wykidajły Tommy’ego wpadły do pokoju. Nagle przystanęli. O’Shay opasywał ramieniem szyję Tommy’ego, trzymał jego głowę na jednym kolanie twarzą do góry i przyciskał mu swoje dłuto do lewego oka. – Zajmij się twoimi kierownikami pięter. – Wynocha stąd - rozkazał Tommy zduszonym głosem.
Wykidajły wycofały się z pokoju. O’Shay puścił go tak nagle, że większy mężczyzna upadł na plecy, podniósł się i otrzepał spodnie z trocin. – Oto, czego chcę - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy. - Chcę, żebyś wysłał Harry’ego Winga i Louisa Loh do San Francisco. – Co tam jest? - spytał ponuro Tommy, wstał i wyjął butelkę z biurka. – Stocznia Marynarki Wojennej Mare Island. – Co to takiego, do cholery? – Przecież mówię. Stocznia marynarki wojennej. Dokładnie taka jak brooklyńska. Okręty Wielkiej Białej Floty zostaną tam zaprowiantowane i pomalowane od spodu przed rejsem do Honolulu, Auckland i Japonii. – Oko, co ty znów kombinujesz, do cholery? – W stoczni Mare Island jest skład amunicji. Chcę, żeby Harry Wing i Louis Loh wysadzili go w powietrze. – Wysadzili w powietrze stocznię marynarki wojennej? - Thompson upuścił butelkę i skoczył na równe nogi. - Oszalałeś? – Nie. Tommy rozejrzał się gorączkowo, jakby gliniarze nagle przyłożyli uszy do ścian jego dobrze strzeżonej kwatery głównej. – Po co mi to mówisz? – Bo jak magazyn na półwyspie Mare Island wyleci w powietrze, zarobisz więcej forsy, niż widziałeś kiedykolwiek w życiu. – Ile? Oko mu powiedział i Tommy Komodor usiadł, uśmiechnięty. *** Detektyw Van Dorna John Scully kontynuował rozpoznanie w Chinatown w różnych przebraniach. Jednego dnia był ulicznym handlarzem, w następnych szmaciarzem, pijakiem śpiącym na dworze jako żołnierz w „armii parkowych ławek” i urzędnikiem z miejskiego wydziału zdrowia, który bierze wystarczające łapówki, by utrzymywać wydatki na niskim poziomie. Wciąż zbierał informacje o napływie Goferów do śródmieścia. Prostytutki mówiły tęsknie o eleganckim salonie gry i palarni opium, gdzie są bardzo wybredni, jeśli chodzi o zatrudniane
dziewczyny. Ale przyjaciółka szefa Hip Singu osobiście prowadzi lokal i traktuje cię na poziomie. – Chinki? - zapytał z wybałuszonymi oczami Scully, wywołując śmiech kobiet, którym stawiał drinki na Canal Street. – W Chinatown nie ma Chinek. – Nie ma Chinek? – Nie wolno im sprowadzać ich do kraju. – Skąd biorą dziewczyny? – Irlandki. A co myślisz? – Przyjaciółka tego Chińczyka jest Irlandką? - spytał Scully, jakby nie mógł sobie wyobrazić takiej kombinacji. Jedna z kobiet rozejrzała się ukradkiem. – Słyszałam, że ona jest Goferką - szepnęła. Tym razem zachowujący się jak kmiotek Scully nie musiał udawać zdumienia. To było tak niezwykłe, że albo niemożliwe, albo dowodziło zawarcia dziwnego i niebezpiecznego nowego sojuszu między Hell’s Kitchen i Chinatown. Scully wiedział, że powinien zameldować centrali nawet o aluzji co do istnienia koalicji tong-Gofer. Albo przynajmniej zawiadomić Isaaca Bella. Ale przeczucie i wieloletnie doświadczenie mówiły mu, że jest o krok od przełomu, który doprowadzi do wyjaśnienia sprawy Kadłuba 44. Czuł, że jest tak bliski poznania całej historii, że postanowił wstrzymać się z meldunkiem dzień lub dwa. Czy Goferzy zaoferowali dziewczynę jako nagrodę za przypieczętowanie umowy? A może ona to zainicjowała? Według Harry’ego Warrena kobiety należące do gangu Goferów były często groźniejszymi przestępcami niż mężczyźni - sprytniejszymi na dłuższą metę i bardziej przebiegłymi. Bez względu na to, jak wyglądały te powiązania, detektyw John Scully postawił sobie za punkt honoru powrót do Knickerbockera z pełną wiedzą na ten temat, zamiast z nędznym strzępem płotki. Kilka dni później trafił na żyłę złota. Znów byt przebrany za buraka. Kiepsko skrojony workowaty garnitur wisiał luźno na jego cielsku. Mankiety spodni ledwo zasłaniały szczyty cholewek niemodnych butów. Ale ocieniający jego okrągłą twarz nowy drogi słomkowy kapelusz kupiony u braci Brooks na Broadwayu i lśniąca na wybrzuszeniu
kamizelki dewizka złotego zegarka sygnalizowały, że jest zamożnym kandydatem do obrobienia. Wszedł do chińskiej opery na Doyers Street, krótkiej, zakrzywionej ulicy nazywanej ostatnio przez gazety Krwawym Zakrętem z powodu jej złej sławy jako pola bitwy między tongami Hip Sing i On Leong. Słyszał, że gdzieś na Doyers jest lokal Hip Singu z pięknymi dziewczynami, najczystszym opium i ruletką obsługiwaną przez znającego się na rzeczy krupiera. Detektyw miał dość doświadczeń z opium i ruletką, by trzymać się z dala od stołu z kołem. Nie miał nic przeciwko pięknym dziewczynom i z jakiejś przyczyny nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego często przypada im do gustu. A kiedy tak się działo, z opium było jeszcze przyjemniej. Kiedy wyszedł z powrotem na ulicę po obejrzeniu części przedstawienia, jakiś autentyczny burak gapił się na amerykańską flagę na tyczce wystającej z mansardowego okna na trzecim piętrze budynku opery. – Chińska opera? - zapytał Scully’ego. - Co to takiego? – Nigdy takiej nie słyszałem - odrzekł Scully. - Piszczą, jakby trzeba im było nasmarować osie. Ale kostiumy i szminka aktorska to co innego. Oczy wyjdą panu na wierzch. – Są dziewczyny? – Trudno powiedzieć. Burak wyciągnął rękę. – Tim Holian. Wyroby Mosiężne Waterbury. – Jasper Smith. Tekstylia Schenectady - odparł Scully i usłyszał koszmar każdego detektywa. – Schenectady? To musi pan znać mojego kuzyna Eda Kellehera. Jest prezesem Klubu Rotariańskiego w Schenectady. – Już nie, odkąd uciekł z siostrzenicą mojej żony. – Co? Nie, to jakaś pomyłka. Ed jest żonaty. – Na samą myśl o tym krew się we mnie burzy. Biedna dziewczyna ma dopiero piętnaście lat. Holian wycofał się, porażony, w kierunku Mott Street. Scully nadal się kręcił między wejściem do opery i wykuszowym oknem osłoniętym drucianą siatką. Nie czekał długo, żeby zainteresował się nim naganiacz.
– Hej, bracie, szukasz rozrywki? Scully zmierzył go wzrokiem. W średnim wieku, bardzo niewiele zębów, złachane ubranie, kiedyś chłopak z Bowery, teraz już niegroźny typ, ale koniecznie chcący go przyprowadzić takim, jeśli utkwione w jego dewizce spojrzenie było jakąś wskazówką. – Co masz na myśli? – Chcesz poznać dziewczyny? Scully wskazał w kierunku Mott Street. – Tamten facet w słomkowym kapeluszu, co tu stał przed chwilą, szuka dziewczyn. – A ty? Chcesz zobaczyć obłąkanych nałogowców w palarni opium? – Spływaj. Naganiacz wziął jego minę za poważne ostrzeżenie i ruszył za mężczyzną z Waterbury. Scully nadal się włóczył. Ale jak dotąd bez skutku. Nie dowiedział się niczego więcej, odkąd zajął stanowisko przed operą. Żadnych wchodzących i wychodzących klientów. Może za wcześnie. Ale w takich miejscach zasłony były zaciągnięte i gra trwała na okrągło. Powałęsał się jeszcze godzinę bez uczucia, że jest blisko. Naganiacze tacy jak tamten, którego się pozbył, nigdy by go nie zabrali do takiej wysokiej klasy lokalu. Więc ich spławiał i wypatrywał nadchodzących klientów. Niezwykły widok zwrócił jego uwagę. Zobaczył niosącą chińskie dziecko młodą jasnoskórą Irlandkę, która szła szybko i zerkała niespokojnie przez ramię na idącego za nią gliniarza. Miała mocną budowę murarza i figlarny uśmiech w oczach, co podobało się Scully’emu. Uchylił kapelusza i zrobił jej miejsce na wąskim chodniku, gdy go mijała w drodze ku Mott. Z bliska dziecko nie wyglądało na całkiem chińskie, bo było blond. Gliniarz przepchnął się obok Scully'ego i dogonił dziewczynę na zakręcie Doyers. Zajrzał podejrzliwie pod jej kocyk. Scully podszedł, domyślając się, co będzie dalej. – Jesteś aresztowana - oznajmił gliniarz. – Za co, do cholery? - zapytała matka. – Dla twojego własnego bezpieczeństwa. Każda biała żona Chińczyka musi dowieść, że nie została porwana i nie jest więziona.
– Porwana? Nie zostałam porwana. Idę na zakupy, żeby przynieść do domu kolację dla mojego męża. – Będziesz mi musiała pokazać akt ślubu, żebym w to uwierzył. – Nie noszę go ze sobą, na litość boską. Pan wie, że jestem mężatką. Po prostu czepia się mnie pan. Chce pan dostać pieniądze ode mnie. Gliniarz poczerwieniał z gniewu. – Idziemy - powiedział i wziął ją za ramię. John Scully wkroczył do akcji. – Panie władzo, moglibyśmy porozmawiać na osobności? – Kim pan jest? Proszę stąd odejść. – Tam, skąd pochodzę, pieniądze mają siłę przekonywania - odrzekł Scully i wręczył gliniarzowi banknoty, które trzymał w dłoni. Gliniarz odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem w stronę Bowery. – Po co pan to zrobił? - zapytała ze łzami gniewu w oczach. – Wydało mi się to dobrym pomysłem - odparł Scully. - Często panią niepokoją? – Robią to wszystkim żonom Chińczyków. Jakby dziewczyna nie miała nic do powiedzenia, za kogo chce wyjść. Nie mogą znieść tego, że biała kobieta bierze ślub z Chińczykiem, więc twierdzą, że robimy to, bo jesteśmy uzależnione od opium. Co jest złego w małżeństwie z Chińczykiem? Mój mąż ciężko pracuje. Wraca do domu w nocy. Nie pije. Nie bije mnie. Oczywiście powaliłabym go, gdyby spróbował. Jest drobnym facetem. – Nie pije? - powtórzył Scully. - Pali opium? – Wraca do domu na kolację - odrzekła z uśmiechem. - Ja jestem jego opium. Scully wziął głęboki oddech i rozejrzał się wstydliwie. – A jeśli ktoś chce spróbować trochę wypalić, żeby po prostu się przekonać, jak to jest? - szepnął. – To igra z ogniem. – A jeśli chce zaryzykować? Nie jestem stąd. Jest tu jakieś bezpieczne miejsce, gdzie można spróbować? Kobieta wzięła się pod boki i spojrzała mu prosto w oczy. – Widziałam, że dał pan tamtemu gliniarzowi o wiele za dużo. Ma pan całe mnóstwo pieniędzy?
– Owszem. Bardzo dobrze mi się wiedzie, ale przyszedł czas, żeby się oderwać od tego. Naprawdę chcę spróbować czegoś nowego. – To pański pogrzeb. – Wiem. Tak to widzę. Ale zapłacę ekstra, żeby pójść w miejsce, gdzie nie dostanę w głowę. – Stoi pan dokładnie przed nim. - Wskazała głową operę. Scully spojrzał w górę na wysokie okna na drugim piętrze. – Tam? Właśnie tam byłem i słuchałem opery. – Na górze jest miejsce dla rozrzutników, gdzie może pan spróbować opium. I innych rzeczy. – Właśnie tutaj? - Scully podrapał się w głowę i udał, że się gapi. Praca detektywa doprowadziła go całkiem blisko. Ale gdyby nie ta dziewczyna, szukałby przez tydzień. Dobre uczynki są wynagradzane. – Wejdzie pan na balkon, jakby pan chciał posłuchać opery, stamtąd na samą górę i zobaczy pan małe drzwi. Zapuka pan i wpuszczą pana. – Tak po prostu? – Dla Chińczyków są tylko dwa rodzaje ludzi. Obcy na zewnątrz, rodzina i przyjaciele wewnątrz. – Ale ja jestem obcy. – Powie im pan, że Sadie pana przysłała, i przestanie pan być obcy. Scully się uśmiechnął. – Więc pani igrała z ogniem? – Nie. - Roześmiała się i klepnęła go w ramię. - Dobre sobie. Ale znam niektóre dziewczyny. Scully kupił następny bilet, wszedł na balkon, odwrócił się plecami do pisków na scenie, wspiął na górę i zapukał do drzwi, o których mu mówiła. Usłyszał, jak judasz się odsłania, i wyszczerzył zęby w niepewnym uśmiechu człowieka daleko poza swoim terenem. Drzwi się uchyliły, zabezpieczone solidnym łańcuchem. – Czego pan chce? - zapytał potężnie zbudowany Chińczyk. Scully dostrzegł trzonek siekiery wystający spod jego tuniki. – Sadie mnie przysłała.
– Aha. - Strażnik odczepił łańcuch, otworzył drzwi i powiedział uroczystym tonem: - Tędy. - Wskazał wyłożone dywanem schody i John Scully wspiął się w powietrze gęste od słodko pachnącego dymu. Detektyw Van Dorna nie musiał udawać typowego dla kmiotków zdumienia na widok wielkiego pomieszczenia skąpanego w złocistym blasku. Miało sklepienie z czerwonego materiału, każdy centymetr ścian zakrywały zasłony, wiszące kilimy i jedwabie z namalowanymi smokami, górami i tańczącymi dziewczynami. Wnętrze z wymyślnie rzeźbionymi drewnianymi meblami oświetlały kolorowe latarnie. Scully tak sobie wyobrażał salę tronową w jakimś pekińskim pałacu. Brakowało tylko eunuchów. Groźnie wyglądający egzekutorzy Hip Singu w ciemnych garniturach biznesmenów stali przy stołach do faro i fantana, piękne dziewczyny przynosiły fajki do opium klientom rozwalonym na kanapach. Dziewczyny w obcisłych, rozciętych do kolan sukienkach były białe, choć te z ciemnymi włosami miały makijaż upodobniający je do Chinek. Tak jak mówiły mu prostytutki, prawdziwych Chinek próżno by szukać w Chinatown. Półprzytomni klienci w kłębach dymu stanowili mieszankę żółtych i białych mężczyzn. Scully zobaczył sprawiających wrażenie zamożnych chińskich kupców, niektórych w tradycyjnych mandaryńskich strojach, innych w workowatych garniturach i melonikach lub kanotierach. Grupa białych składała się z elegantów z Piątej Alei i bogatych studentów, co to spłacają hazardowe długi dzięki książeczkom czekowym swoich ojców. Najbardziej interesujący ze wszystkich byli dwaj szkaradni gangsterzy w obcisłych garniturach i krzykliwych krawatach. Scully założyłby się o miesięczną pensję, że to Goferzy z Hell’s Kitchen. Jak długo oni wszyscy tu są? Stał kilka godzin na zewnątrz i nie widział, żeby ktoś z nich wchodził. Lokal ma najwyraźniej drugie wejście z innej ulicy niż Doyers. Czekał z tyłu, a oni wchodzili od frontu. Jakiś biały usiadł prosto na kanapie, wcisnął melonik na głowę i niepewnie postawił nogi na podłodze. Kiedy się podniósł, ich spojrzenia się spotkały. Scully’emu omal szczęka nie opadła. Co tu, do diabła, robi Harry Warren? Obaj detektywi odwrócili szybko wzrok. Czyżby Harry słyszał te same pogłoski co on? Nie, wykalkulował Scully. Harry Warren śledził Goferów. Oto, jak tu trafił. Specjalista od gangów nie wie jeszcze o sojuszu Hip Sing-Goferzy. Szedł po prostu za jakimś Goferem i znalazł
się w środku. Nie skojarzył faktów. Scully pomyślał z dumą, że wyprzedza o kilometry Harry’ego i jego tak zwanych ekspertów. Pobije na głowę nowojorskich vandornowcow na ich własnym podwórku. Dwie dziewczyny szły w jego stronę. Jedna była zgrabną ciemnowłosą Irlandką ucharakteryzowaną na Chinkę. Druga, drobna rudowłosa ślicznotka, miała niebieskie, tak błyszczące oczy, że lśniły w słabym blasku latarń. Przypominała Scully’emu Lillian Russell, zanim nabrała ciała. Choć taki efekt mógł wywoływać jej wielki kapelusz z wywiniętym do góry rondem lub naturalna reakcja na odurzające kłęby gryzącego dymu albo gruba jak u aktorki warstwa makijażu na twarzy, która nie potrzebowała żadnych kosmetyków. Ruda odprawiła ciemnowłosą krótkim ruchem głowy. Scully’emu tętno skoczyło. Choć młoda, zachowywała się tak, że mogła być szefową tego interesu. Przyjaciółką szefa Hip Singu, której szukał. – Witam w naszych niskich progach - powiedziała, co przywiodło Scully’emu na myśl chińską księżniczkę w wodewilu. Tyle że mówiła z czystym akcentem mieszkanki Hell’s Kitchen. - Jak pan trafił do nas? – Sadie mnie przysłała. – Sadie czyni nam wielki zaszczyt. Na co ma pan ochotę? Scully rozdziawił usta jak przytłoczony możliwościami burak. W rzeczywistości tak się czuł. Zadała mu takie pytanie jak każda burdelmama warta tego określenia, ale patrzyła mu w oczy, jakby oferowała siebie. A siebie, musiał przyznać oszołomiony Scully, znacznie przewyższało zwykłą stawkę. – Co sprawi panu przyjemność? – Zawsze chciałem spróbować trochę opium. Wyglądała na zawiedzioną. – Mógł pan poprosić o to swojego aptekarza. Skąd pan jest? – Z Schenectady. – Czy człowiek z pańskimi środkami nie może dostać opium w aptece? – Trochę się boję u siebie, jeśli pani wie, co mam ma myśli. – Oczywiście. Rozumiem. No cóż, niech będzie opium. Proszę ze mną.
Wzięła go za rękę - miała małą, silną i ciepłą dłoń. Zaprowadziła go na kanapę na wpół ukrytą za zasłonami i pomogła mu usadowić się wygodnie z głową na miękkich poduszkach. Jedna z umalowanych „Chinek” przyniosła fajkę. Miłych wrażeń - powiedziała ruda. - Przyjdę później.
Rozdział 30 Goferzy skatowali jednego z moich chłopaków - zawiadomił Isaaca Bella przez telefon Harry Warren. – Kogo? – Małego Eddiego Tobina, młodziaka. Bell popędził z Knickerbockera do Szpitala Roosevelta u zbiegu Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy i Dziewiątej Alei. Harry czekał na korytarzu. – Umieściłem go w pojedynce. Jeśli szef nie zapłaci, ja to zrobię. – Jeśli szef nie zapłaci, ja to zrobię - odparł Bell. - Co z nim? – Skopali go po twarzy butami z ostrzami siekier w środku, rozwalili mu czaszkę ołowianą rurką, złamali prawą rękę i obie nogi. – Wyjdzie z tego? – Tobinowie to barkarze ze Staten Island: ostrygi, holowniki, przemyt, więc z niego jest twardy chłopak. Albo raczej był. Trudno powiedzieć, co będzie z człowiekiem po takim pobiciu. O ile wiem, było ich czterech. Nie miał szans. Bell wszedł do sali i stanął z zaciśniętymi pięściami nad nieprzytomnym detektywem. Tobin miał całą głowę owiniętą grubymi, białymi bandażami nasiąkającymi krwią. Lekarz przesuwał stopniowo stetoskop po jego piersi. Pielęgniarka w wykrochmalonym stroju stała obok. – Nie szczędźcie kosztów - powiedział Bell. - Chcę, żeby pielęgniarka czuwała przy nim dzień i noc. Wrócił na korytarz do Harry’ego Warrena. – To twoje miasto, Harry, co z tym zrobimy? Specjalista od gangów się zawahał, najwyraźniej niezadowolony z tego, co musi odpowiedzieć.
– Jeden na jednego Goferzy nie zadzierają z vandornowcami. Ale mają dużą przewagę liczebną nad nami i jeśli dojdzie do wojny, będą wałczyć na własnym terenie. – Już doszło do wojny - poprawił go Isaac Bell. – Gliniarze nam nie pomogą. Miasto jest podzielone na strefy wpływów polityków, budowlańców, Kościoła, glin i gangsterów. Dopóki nikt nie zrobi się taki chciwy, że reformatorzy przejmą władzę, nie będą wchodzić sobie w drogę z powodu pobicia prywatnego detektywa. Więc jesteśmy zdani na siebie. Posłuchaj, Isaacu, to dziwne. To nie w stylu Tommy’ego Thompsona, żeby zadawać sobie trud, kiedy nie musi. Wysyła nam wiadomość, żebyśmy się wycofali? Tak się grozi konkurencyjnemu gangowi, Dusterom albo Fivepointerom. On wie, że tego się nie robi vandornowcom. To przyznanie się, że dostaje rozkazy od Szpiega. – Chcę, żebyś wysłał mu odpowiedź. – Mogę przekazać ją ludziom, którzy mu ją powtórzą, jeśli o to ci chodzi. – Powiedz im, że Isaac Bell telegrafuje do swojego starego przyjaciela Jethro Watta, szefa policji kolei Southern Pacific, żeby przysłał do Nowego Jorku dwustu gliniarzy do ochrony bocznic towarowych przy Jedenastej Alei. – Możesz to zrobić? – Jethro zawsze rwie się do walki i wiem na pewno, że koleje zaczynają mieć dosyć okradania ich pociągów towarowych. Tommy Thompson zastanowi się dwa razy, zanim znów zaatakuje jakiegoś vandornowca. Detektywi kolejowi SP mogą być szumowinami, ale są twardzi jak stal i nie boją się nikogo poza Jethro. Dopóki się tu nie zjawią, żaden z naszych chłopaków nie chodzi sam. Dwóch vandornowcow lub więcej wykonuje każde zadanie i uważają na siebie po służbie. – Skoro mowa o „sam”, to natknąłem się na twojego kumpla Johna Scully’ego. – Gdzie? Nie odzywa się od tygodni. – Poszedłem za jednym porucznikiem Goferów do Chinatown. Ślepy zaułek. Spędził dzień na paleniu opium. Scully przywędrował do speluny, wystrojony jak turysta. – Co robił? – Ostatnie, co widziałem, to jak zapalał fajkę.
– Z tytoniem? - zapytał Bell, choć wątpił w to. – Obawiam się, że nie. Bell spojrzał na Harry’ego Warrena. – No cóż, jeśli ty zdołałeś to przeżyć, Scully’emu też się uda. *** Transatlantycki parowiec „Kaiser Wilhelm der Grosse II” wbijał cztery czarne wysokie kominy i dwa jeszcze wyższe maszty w zadymione niebo na granicy Greenwich Village. Jego prosty dziób górował nad holownikami, pirsem, dorożkami i taksówkami. – Tutaj jest w sam raz, Dave - powiedział Isaac Bell do telefonu tubowego w ciemnozielonej limuzynie Packard ojca żony Archiego Abbotta, Lillian. Potentat kolejowy nie mógł odebrać ukochanej córki ze statku, bo podróżował przez kontynent swoim prywatnym pociągiem - tropem, jak przypuszczał Bell, jakiejś niezależnej kolei, by ją włączyć do swego imperium. Bell musiał pilnie porozmawiać z Archiem, więc zaproponował, że go zastąpi. – Przyjedź po mnie na Jane Street, jak się załadują. Wysiadł na bruk i obserwował trap. Jak należało się spodziewać, nowożeńcy pierwsi zeszli z pokładu, sprowadzeni na brzeg przez troskliwych pomocników głównego stewarda i otoczeni przez reporterów, którzy wsiedli na statek na Sandy Hook, by powitać najbardziej zachwycającą nowojorską młodą parę. Więcej reporterów czekało na pirsie. Niektórzy mieli aparaty fotograficzne. Innym towarzyszyli rysownicy. Bell wolał, żeby jego podobizna nie pojawiła się w gazetach, kiedy prowadzi śledztwo w przebraniu, więc wycofał się z pirsu i czekał na ulicy z niskimi domami i stajniami. Piętnaście minut później limuzyna zwolniła i wskoczył do niej zwinnie. – Przepraszam za to całe zamieszanie - powitał go Archibald Angell Abbott IV, ściskając mu dłoń. Przyjaźnili się blisko od czasów, gdy reprezentowali w boksie rywalizujące ze sobą wyższe uczelnie. - Cały Nowy Jork nie może się doczekać widoku mojej rumieniącej się żony.
– Nie jestem zaskoczony - odrzekł Bell, ucałował serdecznie piękną młodą Lillian w policzki i usadowił się na składanym siedzeniu naprzeciwko małżeństwa. - Lillian, wyglądasz olśniewająco. – To wina mojego męża - odparła ze śmiechem i przeczesała palcami gęste rude włosy Archiego. Kiedy przyjechali do zbudowanej z wapienia rezydencji Hennessy’ego na Park Avenue, Bell i Archie poszli porozmawiać do biblioteki. – Ona olśniewa - powiedział Bell. - Ty wyglądasz na wykończonego. Archie uniósł szklankę drżącą ręką. – Hulanki całą noc, przyjęcia w wiejskich posiadłościach cały dzień, i znów hulanki. Zapomina się, ile się miało energii w wieku dziewiętnastu lat. – Czego się dowiedziałeś na statku? – Wszyscy Europejczycy spodziewają się wojny - odparł ponuro Archie. Każdy kraj się obawia, że ten drugi uderzy pierwszy. Brytyjczycy są przekonani, że będą walczyć z Niemcami. Wiedzą, że niemiecka armia jest potężna i niemieccy wojskowi mają wpływ na Kaisera. Wpływ, cholera, Kaiser jest całym sercem z armią i marynarką wojenną, udziela im błogosławieństwa! – Niemcy są przekonani, że będą walczyć z Anglikami, bo Anglia nie będzie tolerować powiększania niemieckiego imperium. Brytyjczycy wiedzą, że pokonanie niemieckiej marynarki wojennej nie zagwarantuje im zwycięstwa, natomiast pokonanie brytyjskiej marynarki wojennej oznaczałoby koniec zamorskiego Imperium Brytyjskiego. Jakby to nie wystarczyło, Niemcy podejrzewają, że Rosja ich zaatakuje, żeby zapobiec rewolucji, wcielając swoich chłopów do wojska. Niemcy się boją, że jeśli do tego dojdzie. Wielka Brytania stanie po stronie Rosji, bo Francja jest sojusznikiem Rosji. Więc Niemcy zmuszą Austrię i Turcję do sprzymierzenia się z nimi. Ale nikt z tych idiotów nie rozumie, że ich sojusze doprowadzą do wojny, jakiej jeszcze nie było. – Aż tak? – Szczęśliwie dla nas nikt z nich nie chce mieć wroga w Stanach Zjednoczonych. – Dlatego się zastanawiam - powiedział Bell - czy Anglia i Niemcy nie próbują pokazać Stanom Zjednoczonym, że ten drugi jest ich wrogiem. – Dokładnie to samo słyszałem na statku - odrzekł Archie. - Masz perfidny sposób myślenia.
– Obracam się ostatnio w złym towarzystwie. – Myślałem, że to wina wykształcenia w Yale - odparł Archie, absolwent Princeton. – Zabiegając o to, żeby Stany Zjednoczone stały się ich sojusznikiem, Anglia i Niemcy mogłyby potajemnie starać się wywołać wrażenie, że ich wróg jest naszym wrogiem. – A co z Japończykami? – Kapitan Falconer twierdzi, że cokolwiek osłabi Europejczyków na Pacyfiku, rozzuchwali Japończyków. Zachowają neutralność, dokąd będą mogli, a potem sprzymierzą się ze zwycięzcą. Szczerze mówiąc, on się wydaje opętany strachem przed Japończykami. Widział ich z bliska w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, więc uważa, że zna ich lepiej niż ktokolwiek. Upiera się, że są znakomitymi szpiegami. W każdym razie mieliśmy jednego Japońca pod obserwacją przez tydzień. Niestety wymknął się nam. Archie pokręcił głową z udawanym niepokojem. – Wybieram się w krótką podróż poślubną i całą robotę tutaj diabli biorą. Gdzie on jest, jak przypuszczasz? – Ostatni raz widzieliśmy go na promie kolejowym do Nowego Jorku. Przeczesujemy miasto. Jest główną postacią w sprawie. Muszę go znaleźć. *** – Dostałem raport o firmie Riker i Riker - oznajmił Grady Forrer, kiedy Bell wrócił do centrali. - Jest na twoim biurku. Erhard Riker był synem założyciela Riker & Riker, firmy importującej drogie kamienie i metale szlachetne dla jubilerów w Nowym Jorku i Newark. Riker junior rozbudował ją, gdy został szefem siedem lat temu po śmierci jego ojca w krzyżowym ogniu podczas wojny burskiej w Afryce Południowej. Kursował regularnie między Stanami Zjednoczonymi i Europą luksusowymi transatlantykami, preferując niemieckiego „Wilhelma der Grosse” i brytyjską „Lusitanię”, w przeciwieństwie do swego ojca, który wolał starsze, bardziej tradycyjne parowce, takie jak „Umbria” linii Cunard i „Havel” Norddeutscher Lloyd. Jeden szczegół zwrócił uwagę Bella: Riker & Riker miała swoją własną
prywatną służbę ochrony do pilnowania transportów klejnotów i eskortowania samego Rikera, kiedy osobiście przewoził kosztowności. Bell odszukał szefa działu badań. – Czy prywatne służby ochrony to częsta rzecz w branży handlu drogimi kamieniami? – Na to wygląda, jeśli chodzi o Europejczyków, którzy muszą odbywać dalekie podróże - odrzekł Grady Forrer. – Kogo on zatrudnia? – Umięśnionych gogusiów. Takich, których można wystroić w wymyślne łachy. Recepcjonista zajrzał do pokoju. – Telefon do pana, panie Bell. Gość się nie przedstawił. Mówi z angielskim akcentem. Bell rozpoznał afektowany głos komandora Abbingtona-Westlake’a. – Umówimy się znów na koktajl, stary? Może nawet go wypijemy tym razem. – Po co? – Mam dla pana bardzo interesującą niespodziankę.
Rozdział 31 – Policja! Policja! Nie ruszać się! Drzwi z balkonu opery, którymi John Scully wszedł do palarni opium Hip Singu, otworzyły się gwałtownie z głośnym hałasem i przygwoździły pilnującego ich chińskiego osiłka do ściany. Pierwszy wpadł przez próg sierżant w hełmie, wielki jak koń pociągowy. Chińczycy przy stole do fantana byli przyzwyczajeni do policyjnych nalotów. Zareagowali błyskawicznie. Karty, żetony i banknoty poleciały w powietrze, gdy rzucili się za kotarę zasłaniającą ukryte drzwi. Wykidajły Hip Singu zgarnęły pieniądze ze stołu do faro i uciekły. Biali gracze też, ale za innymi kotarami znaleźli tylko lite ściany. Dziewczyny narobiły wrzasku. Palacze opium podnieśli wzrok. Ruda burdelmama podbiegła do kanapy Scully’ego.
– Chodź! Pociągnęła go za jeszcze inną kotarę, kiedy gliniarze wtargnęli do środka, wymachując pałkami i wykrzykując groźby. Scully nie zauważył żadnych drzwi w prawie całkowitej ciemności, ale gdy kobieta naparła na ścianę, wąski panel się otworzył na zawiasach. Zamknęła go, kiedy się przedostali na drugą stronę, i zablokowała ciężkimi ryglami na górze i dole. – Szybko! Poprowadziła Scully’ego w dół po stromych stopniach tak wąską klatką schodową, że ledwo się przez nią przeciskał. Na każdym podeście były wąskie drzwi, które otwierała, zamykała za nimi i ryglowała. – Dokąd idziemy? - spytał Scully. – Do tunelu. Otworzyła drzwi kluczem. Ukazał się tunel - niski, wąski i wilgotny. Ciągnął się w ciemność. Wyjęła latarkę na baterie z dziury w ścianie i w blasku snopa światła poprowadziła ich pod ziemią. Scully oceniał, że przeszli długość dwóch kwartałów domów. Po zakosach, skrętach i wyłomach w murze domyślał się, że jest to po prostu specjalnie zrobione przejście przez połączone prywatne piwnice. Odryglowała kolejne drzwi, znów wzięła go za rękę i poprowadziła w górę po dwóch kondygnacjach schodów do konwencjonalnie umeblowanego salonu w mieszkaniu z wysokimi oknami, skąd rozciągał się widok na skąpaną w słońcu stację miejskiej kolei nadziemnej na Chatham Square. Scully tak długo przebywał w ciemności, iż trudno mu było uwierzyć, że światło dzienne nadal istnieje. – Dziękuję za uratowanie mnie. – Mam na imię Katy. Usiądź, odpręż się. – Jasper - przedstawił się Scully. - Jasper Smith. Katy rzuciła torebkę, sięgnęła w górę i zaczęła usuwać szpilki do kapelusza. Scully się przyglądał. Była jeszcze ładniejsza w dziennym świetle. Roześmiał się. – Gdybym nosił taki długi nóż jak twoje szpilki do kapelusza, policja aresztowałaby mnie jako niebezpiecznego typa. Wydęła wdzięcznie wargi. – Dziewczyna nie może mieć przekrzywionego chapeau na głowie.
– Wydaje się bez znaczenia, czy dziewczyna nosi na głowie koło od wozu, czy coś dużo mniejszego, bo i tak zawsze to przygważdża szpilkami długości jej ramienia. Widzę, że jesteś republikanką tak jak ja. – Skąd ten pomysł? Scully sięgnął po dwudziestopięciocentymetrową stalową szpilkę, którą usuwała, i uniósł ją do światła. Ozdobny łebek z brązu przedstawiał oposa z kijem golfowym. – Billy Opos. Tak nazywamy Williama Howarda Tafta. – Próbują upodobnić oposa do pluszowego misia, maskotki wyborczej Roosevelta. Ale wszyscy wiedzą, że Taft to nie Roosevelt. Wbiła wszystkie cztery szpilki w poduszkę kanapy i rzuciła kapelusz obok nich. Potem oparła silne ręce na wąskich biodrach. – Opium to jedyna przyjemność, jakiej nie mogę ci zaproponować tutaj. Zadowolisz się szkocką z wodą sodową? Scully wyszczerzył zęby. – Między innymi. Obserwował, jak Katy miesza drinki w wysokich szklankach. Potem stuknął się z nią, wypił łyk i przysunął bliżej, żeby pocałować ją w usta. – Pozwól, że się przebiorę w coś wygodniejszego. Chodzę w tym stroju cały dzień. Scully zaczął myszkować po pokoju - szybko, dokładnie i cicho. Szukał rachunku za czynsz lub gaz, żeby się zorientować, czyje to mieszkanie. Musiał przerwać, kiedy miejska kolej nadziemna zadudniła, bo nie usłyszałby, jak Katy wraca z łazienki. Pociąg przejechał i Scully podjął poszukiwania. – Jak ci idzie? - zawołał. – Cierpliwości. Scully szukał dalej. Nic. Szuflady i szafki były puste jak w pokoju hotelowym. Zerknął do przedpokoju i otworzył torebkę Katy. Akurat w momencie, gdy usłyszał, jak drzwi się otwierają, wygrał los na loterii. Dwa bilety kolejowe z dopłatą na jutrzejszy 20th Century Limited o trzeciej trzydzieści po południu jadący osiemnaście godzin do Chicago ekspres z przesiadką do San Francisco. Bilety dla Katy i kogo? Szefa? Przyjaciela z Hip Singu?
*** Kiedy znalazła mały, ważący zaledwie trzysta siedemdziesiąt gramów pistolet kaliber 6,35 mm w kaburze u dołu jego pleców, chciała wiedzieć, po co mu broń. – Obrabowano mnie raz, kiedy niosłem wypłatę dla moich urzędników. Nie chcę, żeby to się powtórzyło. Wyglądało na to, że mu uwierzyła. Przynajmniej nie przeszkadzało to w rozwoju wypadków. Dopóki nie zobaczył, jak Katy dodaje mu krople nasenne do drugiego drinka. Poczuł się nagle stary i przygnębiony. Była w tym taka dobra. Miała cierpliwość zaczekać do drugiej kolejki, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że Scully wyczuje gorzki smaku wodzianu chloralu. Ukryła fiolkę z wprawą między kantem dłoni i mięsistą częścią kciuka. Skrzyżowała nogi, kiedy to robiła, żeby go rozproszył widok jej śnieżnobiałych ud. Nie udało jej się tylko z powodu własnej młodości. Scully był za stary, żeby dać się oszukać dzieciakowi. Uśmiechnęła się. – Do dna. – Do dna - odszepnął Scully. - Wiesz, jeszcze nie spotkałem takiej dziewczyny jak ty. Patrząc z uczuciem w jej piękne niebieskie oczy, sięgnął po omacku po szklankę i strącił ją ze stolika. Isaac Bell wszedł do baru w podziemiach hotelu Knickerbocker dziesięć minut za wcześnie. W słoneczne popołudnie lokal świecił pustkami i Bell od razu zobaczył, że Abbingtona-Westlake’a jeszcze nie ma. Jeden mężczyzna siedział przy barze, dwie pary przy stolikach i samotna drobna postać na ławie za małym stolikiem w najciemniejszym kącie sali, gdzie Bell i brytyjski attaché morski siedzieli poprzednio. Nienagannie ubrany w staromodny surdut, koszulę z wysokim stojącym kołnierzykiem i krawat, zaprosił do siebie Bella, na wpół wstając i skłaniając głowę. Bell podszedł, nie wierząc własnym oczom. - Yamamoto Kenta, jak mniemam?
Rozdział 32 – Panie Bell, zna pan nambu typ B? – Niskiej jakości pistolet samopowtarzalny kaliber siedem milimetrów odparł krótko Bell. - Większość japońskich oficerów kupuje sobie browningi. – Jestem sentymentalnym patriotą - powiedział Yamamoto. - A ta broń jest niezwykle skuteczna na taką odległość jak szerokość małego stolika. Niech pan trzyma ręce tak, żebym je widział. Bell usiadł, położył swoje duże dłonie na blacie, jedną wierzchem do góry, drugą odwrotnie, i przyjrzał się twarzy, której wyraz nic nie zdradzał. – Myśli pan, że jak daleko ucieknie po zastrzeleniu mnie w zatłoczonym hotelu? – Zważywszy, jak daleko uciekłem tuzinowi zawodowych detektywów w ciągu ostatnich dwóch tygodni, pościg zwykłych obywateli, którzy piją w barze hotelowym, niezbyt mnie przeraża. Ale na pewno pan się domyśla, że nie zwabiłem tu pana po to, żeby pana zastrzelić, co mogłem zrobić wczorajszej nocy, kiedy wracał pan z tego hotelu do swojego klubu Czterdziestą Czwartą ulicą. Bell uśmiechnął się ponuro. – Gratuluję Stowarzyszeniu Mrocznego Oceanu uczenia swoich szpiegów sztuki niewidzialności. Yamamoto odwzajemnił uśmiech. – Przyjmuję komplement. W imieniu Cesarstwa Japonii. – Dlaczego japoński patriota zostaje instrumentem zemsty angielskiego szpiega? – Niech pan się nie denerwuje na Abbingtona-Westlake’a. Uraził pan jego dumę, a to niebezpieczne zrobić coś takiego Anglikowi. – Jak go zobaczę następnym razem, nie urażę jego dumy. Yamamoto znów się uśmiechnął. – To sprawa między panem i nim. Pamiętajmy, że pan i ja nie jesteśmy wrogami.
– Zamordował pan Arthura Langnera w fabryce dział - odparował lodowato Bell. - To czyni z nas wrogów. – Nie zabiłem go. Ktoś inny to zrobił. Nadgorliwy podwładny. Wyciągnąłem konsekwencje wobec niego. Bell skinął głową. Nie widział pożytku w zaprzeczaniu temu kłamstwu, dopóki nie pozna zamiarów Yamamoto. – W takim razie, jeśli nie zamordował pan Langnera i nie jesteśmy wrogami, to dlaczego celuje mi pan w brzuch z pistoletu pod stolikiem? – Żeby pan wysłuchał moich wyjaśnień, co się dzieje i co mogę zrobić, żeby panu pomóc. – Dlaczego miałby pan chcieć mi pomóc? – Bo pan może pomóc mnie. – Proponuje pan umowę. – Wymianę. – Jaką? – Szpiega, który zorganizował zabójstwo Langnera, zabójstwo Lakewooda, specjalisty od kierowania ogniem, zabójstwo eksperta od turbin, MacDonalda, zabójstwo Gordona, specjalisty od pancerzy, w Bethlehem, i próbę sabotażu podczas wodowania „Michigana”, którą pan tak zręcznie udaremnił. – Za co? – Za danie mi czasu na zniknięcie. Isaac Bell pokręcił energicznie głową. – To nie ma sensu. Pokazał pan, że już mógł zniknąć. – To bardziej skomplikowane niż zwykłe zniknięcie. Mam swoje obowiązki, obowiązki wobec mojego kraju, co nie ma nic wspólnego z panem, bo nie jesteśmy wrogami. Muszę wyjść z tego czysty i nie mogę zostawić żadnego tropu prowadzącego do mnie lub mojego kraju. Bell się zastanowił. Yamamoto potwierdzał jego podejrzenia, że szpieg inny niż on jest mózgiem, i zwerbował nie tylko japońskiego zabójcę, lecz również niemieckiego sabotażystę i kto wie, ilu jeszcze innych. – Dyskrecja to przetrwanie - powiedział szybko Yamamoto. - Porażki i zwycięstwa powinno się oceniać cicho, po fakcie, z dystansu.
Aby ratować własną skórę - i kto wie, z jakich jeszcze powodów - Yamamoto zdradzi mózg. Jak podstępny Abbington-Westlake powiedział cynicznie przy tym samym stoliku, „Witam w świecie szpiegostwa, panie Bell”. – Dlaczego mam panu ufać? – Z dwóch powodów. Po pierwsze, dotąd pana nie zabiłem, chociaż mógłbym. Zgoda? – Mógłby pan spróbować. – Po drugie, oto mój pistolet. Podaję go panu pod stolikiem. Niech pan zrobi, co pan chce. Wręczył Bellowi swoją broń, chwytem do przodu. – Jest zabezpieczony? - spytał Bell. – Teraz tak, bo celuje we mnie - odparł Yamamoto. - Teraz wstanę. Za pańskim pozwoleniem. Bell skinął głową. Yamamoto wstał. – Będę ufał panu bardziej - powiedział Bell - kiedy odda mi pan też tamten drugi pistolet schowany w pańskiej bocznej kieszeni. Yamamoto uśmiechnął się lekko. – Bystre oko, panie Bell. Ale może być mi potrzebny do dostarczenia towaru. – W takim razie - odrzekł Bell - niech pan zatrzyma również ten. – Dziękuję. – Udanych łowów. *** Tej samej nocy Yamamoto Kenta spotkał się ze Szpiegiem w jego magazynie na nabrzeżu w Alexandrii w Wirginii. – Planowany przez pana atak na Wielką Białą Flotę w Mare Island - zaczął oficjalnym tonem, używając wyważonych zwrotów dyplomaty - nie leży w interesie mojego rządu. Padało od dwóch dni, rzeka Potomac przybierała i zalewała rozległy wododział, który osuszał tysiące kilometrów kwadratowych Marylandu, Wirginii, Wirginii Zachodniej, Pensylwanii i Dystryktu Kolumbii. Silny prąd
powodował drżenie podłogi. Deszcz bębnił w stary dach. Woda kapała do odwróconego do góry nogami hełmu na biurku Szpiega, ochlapywała stary szperacz za nim i spływała po soczewce reflektora. Szpieg nie potrafił ukryć zdumienia. – Jak pan się dowiedział? Yamamoto uśmiechnął się lekko. – Może dzięki moim „wrodzonym predyspozycjom do szpiegostwa, przebiegłości i samokontroli niespotykanym na Zachodzie”. - Zacisnął usta tak mocno, że Szpieg zobaczył zarys jego zębów. - Nie pozwolę na to - ciągnął Japończyk. - Wbije pan klin między Japonię i Stany Zjednoczone w najmniej odpowiednim momencie. – Ten klin jest już w ruchu - odrzekł łagodnie Szpieg. – Co dobrego wyjdzie z tego? – To zależy od punktu widzenia. Z punktu widzenia Niemców konflikt między Japonią i Stanami Zjednoczonymi otworzy pewne możliwości na Pacyfiku. Wielka Brytania też nie będzie płakać, jeśli Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych zostanie zmuszona do koncentracji swoich pancerników na Zachodnim Wybrzeżu. To mogłoby nawet stworzyć możliwość ponownego zajęcia Indii Zachodnich. – Japonii nic to nie da. – Moi niemieccy i brytyjscy przyjaciele chcą mi zapłacić za stworzenie im nowych możliwości. – Jest pan jeszcze gorszy, niż myślałem. Szpieg się roześmiał. – Nie rozumie pan? Międzynarodowy wyścig w dziedzinie budowy drednotów stwarza przewyborne okazje człowiekowi, który ma siłę przebicia, żeby je wykorzystać. Rywalizujące ze sobą kraje zapłacą każdą cenę za powstrzymanie siebie nawzajem. Jestem akwizytorem na rynku sprzedawcy. – Napuszcza pan na siebie przeciwne strony dla swoich osobistych korzyści. Szpieg roześmiał się jeszcze głośniej. – Nie docenia mnie pan, Yamamoto. Napuszczam na siebie wszystkich dla moich osobistych korzyści. Robię majątek. Ile będzie mnie kosztować wyłączenie pana z gry?
– Nie jestem najemnikiem. – A, zapomniałem. Jest pan patriotą. - Szpieg zdjął leniwie gruby czarny ręcznik z poręczy swojego krzesła. - Szpiegiem dżentelmenem o wysokiej moralności. Ale szpieg dżentelmen jest jak pistolet strzelający ślepakami: dobry do rozpoczęcia wyścigu kolarskiego, lecz niewiele więcej. Yamamoto nie stracił lodowatej pewności siebie. – Nie jestem szpiegiem dżentelmenem. Jestem patriotą jak pański ojciec, który służył Kaiserowi, tak jak ja służę mojemu cesarzowi. Żaden z nas nie sprzedałby swojego kraju. – Może pan zostawić mojego biednego nieżyjącego ojca w spokoju? - spytał ze znużeniem Szpieg. – Pański ojciec rozumiałby, dlaczego muszę pana powstrzymać - odrzekł Yamamoto. Wyciągnął z kieszeni płaszcza swój samopowtarzalny pistolet nambu, odbezpieczył go zręcznie i wycelował krótką lufę w głowę Szpiega. Szpieg spojrzał na niego z lekkim uśmiechem. – Żartujesz, Kenta? Co zamierzasz? Przekazać mnie Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych? Oni mogą mieć pytania również do ciebie. – Na pewno by mieli. Dlatego przekażę cię Agencji Detektywistycznej Van Dorna. – Po co? – Vandornowcy zatrzymają cię, dopóki nie opuszczę bezpiecznie kraju. Potem oni przekażą cię Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Szpieg zamknął oczy. – Zapominasz o jednym. Ja nie mam ojczyzny. – Ale wiem, skąd pochodzisz, Oko O’Shay. Panie Brianie „Oko” O’Shay. Szpieg otworzył oczy. Popatrzył na ręcznik, który unosił do twarzy. Leżał w jego rękach jak ofiara. – Zaskoczony? - zapytał triumfalnie Yamamoto. – Kompletnie - przyznał Szpieg. - Nie nazywam się Brian O’Shay od bardzo dawna. – Mówiłem ci, że prowadziłem tę grę, zanim się urodziłeś. Trzymaj ręce tak, żebym je widział, bo inaczej przekażę vandornowcom twojego trupa. Szpieg znów zamknął oczy.
– Przerażasz mnie, Kenta. Chcę po prostu wytrzeć twarz z potu. - Osuszył czoło, potem przycisnął czarny ręcznik do oczu tak mocno, jak mógł. Ukryty u jego stóp, leżał gruby kabel. Biegł od komunalnej sieci elektrycznej do łącznika nożowego w pozycji otwartej. Dźwignia z izolowaną rączką znajdowała się tuż nad nieruchomym stykiem szczękowym. Szpieg nadepnął na nią i zamknął obwód. Wielka niebieska iskra strzeliła jak pistolet. Zza jego pleców szperacz o światłości dwustu milionów kandeli, zdolny wyławiać z ciemności nieprzyjacielskie okręty oddalone o sześć mil morskich, wysłał snop światła jak biały ogień prosto w oczy Yamamoto. Blask był tak jasny, że Szpieg zobaczył kości swoich rąk przez powieki, gruby ręcznik, skórę i ciało. Światło wypaliło siatkówki oczu Japończyka i oślepiło go. Yamamoto upadł do tyłu z krzykiem. Szpieg otworzył kopnięciem łącznik i zaczekał, aż blask zgaśnie. Rzucił ręcznik i wstał, mrugając, bo różowe kręgi wirowały mu przed oczami. – Wiem od kapitanów marynarki wojennej, że szperacze odpierają ataki niszczycieli lepiej niż działa - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy. - Mogę zameldować, że równie skuteczne są przeciwko zdrajcom. Wyjął z szuflady biurka zwinięty w rulon „Washington Post” i wyciągnął z niego ołowianą rurkę o długości trzydziestu centymetrów. Okrążył biurko i przewrócone krzesło. Był tylko o kilka centymetrów wyższy od drobnego Yamamoto, który wił się na podłodze. Ale miał siłę trzech mężczyzn i poruszał się jak zdążająca do celu torpeda. Uniósł wysoko rurkę i walnął nią w czaszkę Japończyka. Jeden cios wystarczył aż nadto. Pogrzebał w kieszeniach Yamamoto w poszukiwaniu dowodu tożsamości i natrafił w jego portfelu na list polecający do Instytutu Smithsona z jakiegoś japońskiego muzeum. Doskonale. Poszperał w magazynie i znalazł korkową kamizelkę ratunkową. Upewnił się, że płótno jest jeszcze mocne, potem włożył ją Japończykowi i związał ciasno. Zawlókł ciało do części magazynu od strony wody, gdzie budynek wystawał nad Potomac. Sięgająca mu do ramion pionowa drewniana dźwignia zwalniała klapę w podłodze. Opadła z głośnym hałasem. Ciało wydało plusk. W taką deszczową noc jak ta rzeka powinna je nieść przez kilometry. Skończył tutaj. Nadszedł czas, by opuścić Waszyngton. Obszedł zakurzony magazyn, przewracając po drodze lampy naftowe, które porozstawiał na swój wyjazd. Zrobił drugą rundę, zapalając zapałki i rzucając je na rozlaną naftę. Kiedy wszystko ogarnęły jasnopomarańczowe płomienie, wyszedł drzwiami na deszcz.
Rozdział 33 Bell czekał cały następny dzień na wiadomość od Yamamoto. Ilekroć telefon zadzwonił lub telegraf zastukał, zrywał się zza biurka tylko po to, by usiąść z powrotem, rozczarowany. Coś musiało pójść źle. Nie miało sensu, żeby japoński szpieg go zdradził. Zjawił się z własnej woli. Zaproponował wymianę. Popołudnie mijało, a telefony dzwoniły i dzwoniły. Nagle odbierający je agent zasygnalizował, że coś ma, i Bell przebiegł przez pokój. – Telefonistka właśnie dzwoniła. Wiadomość od Scully’ego. – Jaka? – Przekazał tylko: „Grand Central, trzecia trzydzieści po południu”. Bell chwycił swój kapelusz. Enigmatyczna nawet jak na Scully’ego informacja oznaczała, że albo Scully odkrył coś ważnego, albo jest w niebezpieczeństwie. – Czekaj dalej na wiadomość od Yamamoto. Zatelefonuję z Grand Central, jeśli będę mógł. Ale gdyby Yamamoto się odezwał, natychmiast wyślij gońca, żeby mnie odszukał. *** John Scully uznał, że czas wezwać Isaaca Bella. Wiedział, że właściwie jest już po czasie, kiedy szukał płatnego telefonu publicznego na Grand Central. Nie mógł znaleźć cholerstwa. Stary dworzec kolejowy burzono i zastępowano rozległym nowym terminalem, więc stale przenoszono telefony. Tam, gdzie były, kiedy ostatnio z nich korzystał, widniała teraz ziejąca dziura z widokiem na tory, które wchodziły osiemnaście metrów w ziemię. Gdy w końcu znalazł telefony, tracąc na to dziesięć minut, powiedział do telefonistki: – Agencja Detektywistyczna Van Dorna. Knickerbocker. Umundurowany pracownik zaprowadził go do jednej z wyłożonych boazerią kabin.
– Dzień dobry - rozległ się słodki szczebiot telefonistki wybranej ze względu na jej piękny głos i jasną głowę. - Połączył się pan z Agencją Detektywistyczną Van Dorna. Z kim życzy pan sobie rozmawiać? – Wiadomość dla Isaaca Bella. Niech pani mu przekaże, że Scully zostawił informację: „Grand Central, trzecia trzydzieści po południu”. Zrozumiała pani? „Grand Central, trzecia trzydzieści po południu”. – Tak, panie Scully. Zapłacił pracownikowi i pospieszył w kierunku toru przeznaczonego dla 20th Century Limited. Na dworcu panował chaos Robotnicy na rusztowaniach walili młotkami w kamień, stal i marmur. Inni pchali wózki i taczki. Ale w tymczasowym przejściu do Limited z ustawioną obok czarną tablicą „Chicago” personel linii sprawdzał z szacunkiem bilety i jej słynny czerwony dywan leżał już na swoim miejscu, wyznaczając drogę na peron. Stwarzało to wrażenie, że kiedy pasażer podejdzie tak blisko do legendarnego ekspresu do Chicago, jego kłopoty się skończą. – Jasper! Jasper Smith! Mała Panna Krople Nasenne z palarni opium w operze biegła ku niemu w eleganckim stroju podróżnym i kapeluszu z szerokim rondem w stylu Wesołej wdówki. – Co za cudowny przypadek. Dzięki Bogu, znalazłam cię! – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – Nie wiedziałam. Po prostu cię zobaczyłam. Och, Jasper, nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę. Wyszedłeś w takim pośpiechu ostatniej nocy. Coś się nie zgadzało. Scully się rozejrzał. Gdzie jest jej przyjaciel z Hip Singu? Już w pociągu? Wtem zobaczył, jak pchany przez jakiegoś Chińczyka wózek dostawcy cygar przeciska się przez tłum spieszących się pasażerów. A irlandzcy robotnicy ciągnęli trzy pełne wozy gruzu. Wózek i wozy otaczały ich, jakby chciały utworzyć krąg do obrony przed Indianami. – Co tu robisz? - zapytał Scully. – Mam pociąg. Tkwiłem przed tamtą operą jak kaczka na strzelnicy, pomyślał Scully. Wystarczająco długo, żeby Hip Sing mnie rozpracował. Ciągnący wozy Irlandczycy patrzyli na niego.
Goferzy? A może przyglądają się ładnej dziewczynie, która uśmiecha się do mnie? Czy dostali cynk, że ja i Harry Warren rozpoznaliśmy się nawzajem w środku? Chińczyk z cygarami spojrzał obojętnie w jego kierunku. Egzekutor tongu? Bilet kolejowy! Pozwoliła mi znaleźć bilet kolejowy. Zwabiła mnie tutaj. Scully sięgnął za plecy po pistolet. Nawet policyjny nalot był sfingowany Zapłacili gliniarzom za wtargnięcie, żeby mógł uciec z dziewczyną. Coś walnęło go w głowę. Piłka futbolowa odbiła się u jego stóp i wielki, szeroko uśmiechnięty student w marynarce i krawacie podskoczył długimi susami. – Przepraszamy pana bardzo, nie chcieliśmy, wygłupiamy się po prostu. Uratowany! Uratowany dzięki uśmiechowi losu, na który nie zasłużył. Sześciu rosłych, uprzywilejowanych młodych ludzi bawiących się piłką w biegu do pociągu, żeby im nie uciekł, spłoszyło członka tongu i Goferów. Otoczyli go, przepraszając i chcąc uścisnąć mu dłoń, i nagłe wokół niego i Katy zrobił się tłok. Ale dopiero kiedy trzej ze studentów przytrzymali go za ramiona i mała Katy wyciągnęła dwudziestopięciocentymetrową stalową szpilkę do kapelusza ze swojej Wesołej wdówki, Scully zdał sobie sprawę, że mała Panna Krople Nasenne całkowicie go przechytrzyła. *** Isaac Bell biegi przez zatłoczony plac budowy. Zauważył tłum wokół przejścia do 20th Century Limited. Gliniarz krzyczał, żeby się cofnąć i wezwać lekarza. Ze złym przeczuciem, że się spóźnił, Bell przepchnął się do środka kręgu gapiów. Gliniarz spróbował go zatrzymać. – Agencja Van Dorna! - krzyknął Bell. - To jeden z moich ludzi? – Niech pan sprawdzi. John Scully leżał na plecach z szeroko otwartymi oczami i rękami splecionymi na piersi.
– Wygląda na atak serca - powiedział gliniarz. - Pański człowiek? Bell przyklęknął obok Scully’ego. – Tak. – Przykro mi. Przynajmniej odszedł w pokoju. Pewnie nawet nie wiedział, co go trafiło. Isaac Bell przesunął dłonią po twarzy Scully’ego i delikatnie zamknął mu oczy. – Śpij mocno, przyjacielu. Rozległ się gwizdek. – Wszyscy wsiadać! - krzyknęli konduktorzy. - Twentieth Century Limited do Chicago. Wszyscyyy wsiadaaać! Kapelusz spadł Scully’emu pod głowę. Bell sięgnął po niego, żeby przykryć mu twarz. Lepka ciepła krew została mu na ręku. – Matko Boska - wydyszał gliniarz, pochylając się nad jego ramieniem. Bell odwrócił głowę Scully’ego i zobaczył lśniący mosiężny łebek szpilki do kapelusza wystający z miękkiego ciała w jego karku. – Wszyscy wsiadać! Wszyscy wsiadać Twentieth Century Limited do Chicago. Wszyscyyy wsiadaaać! Bell przeszukał kieszenie Scully’ego. Wewnątrz marynarki tkwiła koperta z jego nazwiskiem. Wstał i rozerwał ją. W środku była napisana drukowanymi literami kartka od zabójcy: OKO ZA OKO, BELL. ZASŁUŻYŁEŚ NA WEEKSA, WIĘC NIE BĘDZIEMY GO LICZYĆ. ALE JESTEŚ MI WINIEN ZA NIEMCA. – Panie Bell! Panie Bell! - Praktykant Van Dorna podbiegł bez tchu. Telegram od pana Van Dorna. Bell przeczytał szybko treść. CIAŁO YAMAMOTO KENTY WYŁOWIONO Z POTOMAKU.
Wszystko przepadło. Wysoki detektyw znów przyklęknął obok martwego przyjaciela i wrócił do przeszukiwania jego kieszeni. W kamizelce znalazł bilet kolejowy na 20th Century Limited z przesiadką do San Francisco. – Wsiadaaać! Wszyscy wsia... Ostatnie wezwanie konduktora zagłuszyły dwa przeciągłe gwizdki maszynisty sygnalizujące odjazd. Isaac Bell podniósł się, myśląc gorączkowo. John Scully musiał śledzić podejrzanego szpiega lub sabotażystę w drodze do San Francisco, gdzie Wielka Biała Flota miała uzupełnić zaopatrzenie przed rejsem przez Pacyfik. Zwrócił się ostrym tonem do praktykanta Van Dorna wpatrzonego wytrzeszczonymi oczami w leżącego detektywa. – Spójrz na mnie, synu. Chłopak oderwał wzrok od Scully’ego. – Jest mnóstwo do zrobienia, a ty jesteś tu jedynym vandornowcem, który może to zrobić. Zbierz wszystkich świadków. Tamtych robotników, tamtych Chińczyków z wózkiem i tych gapiów. Ktoś coś widział. Ten policjant ci pomoże, prawda? – Zrobię, co będę mógł - obiecał z powątpiewaniem gliniarz. Bell wcisnął mu pieniądze do ręki. – Niech pan ich tu zatrzyma, kiedy ten miody dżentelmen będzie telefonował do centrali Van Dorna po wszystkich dostępnych agentów. Migiem, synu! Potem wróć prosto tutaj i weź się do roboty. Pamiętaj, ludzie chętnie mówią, jeśli da się im szansę. Podłoga zadrżała. 20th Century Limited zaczął się toczyć w kierunku Chicago. Isaac Bell popędził na peron, przebiegł całą długość czerwonego dywanu ekspresu i skoczył.
CZĘŚĆ III FLOTA
Rozdział 34 1 maja 1861, w drodze na zachód ekspresem 20tk Contury Limited Trzeba to uczcić - powiedział Szpieg. Jakimś wyjątkowym koktajlem dla uhonorowania Isaaca Bella. Tuż przed odłączeniem linii telefonicznej, kiedy 20th Century Limited opuszczał Grand Central, Katherine Dee zameldowała, że John Scully trafił do części królestwa niebieskiego przeznaczonej dla detektywów Van Dorna. Odłożył słuchawkę i przywołał gestem stewarda w wagonie widokowym. – Czy wasz barman wie, jak przyrządzić koktajl yale? – Z pewnością, proszę pana. – A ma creme Yvette? - zapytał z powagą Szpieg. – Oczywiście, proszę pana. – To niech pan mi przyniesie... a, i tym dżentelmenom to, na co będą mieli ochotę - wskazał dwóch chicagowskich biznesmenów z obwisłymi różowymi policzkami, którzy patrzyli spode łba. - Przepraszam, panowie. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w wykonaniu jakichś ważnych telefonów w ostatniej chwili. Perspektywa wypicia darmowych drinków udobruchała ich i jeden przyznał: – Chciałem tylko zadzwonić do biura, że jestem w pociągu. – Chyba się tego domyślają - odrzekł jego towarzysz - skoro nie wracasz z narzekaniami, że ci uciekł. Pasażerowie w zasięgu głosu roześmiali się i powtórzyli to tym, którzy tego nie słyszeli. – Patrz! Tamten facet ledwo zdążył. – Musiał wskoczyć! – Albo wefrunął! Szpieg zerknął w kierunku końca wagonu. Wysoki mężczyzna w białym garniturze wchodzi! do środka z przedsionka. – Może nie ma biletu i chce jechać na gapę. – Idzie konduktor, zaraz się nim zajmie.
– Przypilnujcie mojego koktajlu - poprosił Szpieg. - Właśnie sobie przypomniałem, że muszę podyktować list. 20th Century Limited oferował bezpłatne usługi stenograficzne. Szpieg ruszył szybko do przenośnego biurka mężczyzny z przodu wagonu widokowego, postawił kołnierz, opuścił nisko kapelusz i usiadł tyłem do detektywa. – Kiedy nadany przeze mnie list zostanie wysłany? – Za czterdzieści minut. Z Harmon, gdzie będziemy zamieniać lokomotywę elektryczną na parowóz. - Mężczyzna sięgnął po kopertę z nadrukiem „Via 20th Century”. - Do kogo mam zaadresować list? – K.C. Dee, hotel Plaża, Nowy Jork. – Dojdzie dziś wieczorem. - Stenograf zaadresował kopertę, wyjął papier listowy 20th Century i przygotował pióro. Pociąg przyspieszał na skrócie, który biegł na północ z miasta Kamienne ściany rzucały cienie, za oknami pociemniało, w szybach odbijało się wnętrze zatłoczonego wagonu. Szpieg obserwował jasne odbicie mijającego go z tyłu Isaaca Bella. Konduktor troskliwie podążał za nim i było widać, że z biletem czy bez, Bell jest mile widzianym pasażerem. – Jestem gotowy - oznajmił stenograf. Szpieg zaczekał, aż Bell i konduktor przejdą do następnego wagonu. – „Moja droga K.C. Dee” - zaczął. Pomylił się co do reakcji Bella na zabójstwo kolegi detektywa i nie docenił szybkości działania vandornowcow w takich sytuacjach. Na szczęście w pełni przygotował Katherine Dee do przyspieszenia biegu wypadków. To była po prostu kwestia spuszczenia jej zawczasu ze smyczy. – Tak, proszę pana? – „Okazuje się, że nasz klient nie otrzymał naszej ostatniej dostawy” podyktował. - Od nowego wiersza. „Musisz koniecznie udać się do Newport na Rhode Island jeszcze dziś wieczorem i uporządkować sprawy”. *** Isaac Bell pokazał bilet Scully’ego na górną kuszetkę numer 5 w wagonie pulmanowskim 6 i poprosił o prywatny przedział za dopłatą. Poinformowany, że wszystkie są zajęte, wyjął legitymację kolejową. Była podpisana przez prezesa
konkurencyjnej linii, ale rywalizujący ze sobą potentaci szli sobie wzajemnie na rękę. – Oczywiście, panie Bell. Na szczęście mamy wolny apartament firmowy. W zaciszu wyłożonego różaną boazerią przedziału Bell dał konduktorowi duży napiwek. – Z tą specjalną legitymacją nie musi pan dawać napiwków za dobrą obsługę, panie Bell - powiedział konduktor William Dilber, ale zacisnął dłoń jak pułapkę na szczury wokół złotych monet. Isaac Bell nie potrzebował obsługi. Potrzebował chętnego do współpracy pomocnika. Miał niecałe osiemnaście godzin podróży do Chicago na ustalenie, kto zabił Scully’ego. Wiedział, że żadni nowi pasażerowie nie wsiądą między Nowym Jorkiem i Chicago. Oprócz detektywów Van Dorna. – Panie Dilber, ilu pasażerów jest w pociągu? – Stu dwudziestu siedmiu. – Jeden z nich jest mordercą. – Mordercą - powtórzył spokojnie konduktor. Bella to nie zaskoczyło. Jako kierownik luksusowego ekspresu William Dilber musiał być niewzruszony w obliczu wykolejenia składu, niezadowolenia ważnych osób i unieruchomienia pulmanów z powodu śniegu. – Na pewno chce pan zobaczyć listę pasażerów, panie Bell. Mam ją przy sobie. Wyjął ją z kieszeni nieskazitelnej niebieskiej bluzy mundurowej ze stójką. – Zna pan wielu pasażerów? – Większość. Mamy mnóstwo stałych. Głównie z Chicago. Biznesmenów podróżujących do Nowego Jorku i z powrotem. – To nam pomoże. Mógłby pan wskazać tych, których pan nie zna? Konduktor powiódł po nazwiskach wymanikiurowanym paznokciem. Rzeczywiście znał większość osób, bo 20th Century Limited przypominał prywatny klub. Z ekspresu z wysokimi dopłatami do biletów korzystała niewielka grupa bardzo zamożnych podróżnych, pociąg kursował między Nowym Jorkiem i Chicago pełny i rzadko zabierał pasażerów na stacjach po drodze. Bell zobaczył dobrze znane nazwiska biznesmenów, polityków, przemysłowców i niektórych sławnych aktorów na tournée. – Interesują mnie zwłaszcza obcokrajowcy.
– Mamy garstkę, jak zwykle. To jest Anglik. – Arnold Bennett. Pisarz? – Zdaje się, że ma cykl wykładów. Podróżuje z tymi dwoma Chińczykami. Haroldem Wingiem i Louisem Loh. Są na studiach misjonarskich w jakimś angielskim seminarium, jak mi się zdaje. Pan Bennett zaznaczył, że będzie ich bronił, gdyby ktoś przysparzał im kłopotów. Odpowiedziałem mu, że nie mam nic przeciwko nim, jeśli zapłacili za przejazd. – Wyjaśnił, przed czym będzie ich bronił? – Pamięta pan tamto morderstwo w Filadelfii w zeszłym miesiącu? Tamtą dziewczynę i tę całą prasową dyskusję o białym niewolnictwie? Policja śledzi Chińczyków. Konduktor Dilber wrócił do listy. – Nie znam tego niemieckiego dżentelmena. zarezerwowała mu niemiecka ambasada.
Herr
Shafera.
Bilet
Bell to zanotował. – Ja znam tego - powiedział. - Rosania... jeśli podróżuje pod własnym nazwiskiem. Ale on nie może... Elegant koło czterdziestki? – Zgadza się. Ubrany jak z żurnala. – Co wieziecie w wagonie ekspresowym? – Akcje i banknoty, jak zwykle. Dlaczego pan pyta? – Ten facet to spec od nitrogliceryny. – Rabuś kolejowy? - zapytał konduktor mniej spokojnie. Bell pokręcił głową. – W zasadzie nie. Rosania generalnie woli rezydencje, gdzie może się wprosić i wysadzić w powietrze sejf z biżuterią, kiedy wszyscy pójdą spać. Mistrz w swoim fachu. Potrafi spowodować w bibliotece eksplozję, której nie słychać na górze. Ale o ile wiem, siedział ostatnio w Więzieniu Stanowym Sing Sing. Bez obaw, porozmawiam z nim i dowiem się, co kombinuje. – Byłbym panu wdzięczny. Idźmy dalej. Ten Australijczyk. Coś mi mówi, że mogą być z nim kłopoty. Nie, żeby coś zrobił, ale podsłuchałem, jak rozmawiał o sprzedaży kopalni złota i wychwyciłem ton oszusta w jego gadaninie. Będę go
uważnie obserwował w wagonie klubowym, jeśli się przyłączy do jakiejkolwiek gry w karty. – Następny, którego znam - powiedział Bell. - Zabawne. - Wskazał kolejne nazwisko. – Herr Riker. A, tak. – Zna go pan? – Handluje diamentami. Stały pasażer, podróżuje co parę miesięcy. Pański przyjaciel? – Spotkaliśmy się niedawno. Dwa razy. – Zdaje się, że ma obstawę. Tak, tego gościa tutaj. Plimptona. Osiłka w pulmanie z kuszetkami. Riker wziął swój stały przedział. Wiezie coś w wagonie ekspresowym. - Przebiegł listę w dół. - Nie widzę jego podopiecznej. – Jakiej podopiecznej? – Pięknej młodej damy. Ale nie, nie jedzie z nim tym razem. Szkoda. – Co pan ma na myśli? – Nic. Chodzi mi po prostu o to, że to jedna z takich dziewczyn, na które miło popatrzeć. – Riker wydaje się za młody, żeby mieć podopieczną. – To po prostu studentka... A, rozumiem, co pan ma na myśli. Niech pan w to nie wątpi. Widuję w tym pociągu wszystkie rodzaje par, jakie można sobie wyobrazić. Riker i jego podopieczna są całkowicie godni szacunku. Zawsze oddzielne przedziały. – Połączone? - spytał Bell, bo sam też zawsze rezerwował dwa przedziały, kiedy podróżował z Marion. – Ale nie jest tak, jak pan myśli. W tym pociągu ma się wyczucie, panie Bell. Oni nie są parą takiego rodzaju. Bell postanowił to sprawdzić. Dział badań nie wspominał o żadnej podopiecznej. – Jak ona się nazywa? – Znam ją tylko jako pannę Riker. Może on ją adoptował. Pociąg pędził z prędkością prawie stu kilometrów na godzinę i słupki milowe migały za oknami. Ale akurat, kiedy Bell i konduktor kończyli przeglądać listę
pasażerów czterdzieści minut po wyjeździe z Nowego Jorku, lokomotywa zaczęła zwalniać. – Harmon - wyjaśnił konduktor i sprawdził godzinę na swoim zegarku Waltham. - Zamienimy lokomotywę elektryczną na parowóz i będziemy śmigać ponad sześć kilometrów w trzy minuty. – Porozmawiam z moim starym znajomym. Dowiem się, jakie ma plany wobec waszego wagonu ekspresowego. Kiedy zamieniano lokomotywy, Bell zatelegrafował do centrali z zapytaniem o Niemca, Australijczyka, Chińczyków podróżujących z Arnoldem Bennettem i podopieczną Herr Rikera. Wysłał też depeszę do kapitana Falconera: POINFORMOWAĆ CÓRKĘ KANONIERA MORDERCA MARTWY. Jeden przebłysk sprawiedliwości w ponury dzień. Śmierć Yamamoto mogła pocieszyć Dorothy Langner, ale raczej nie była zwycięstwem. Śledztwo, już zdezorganizowane przez zabójstwo Scully’ego, zostało całkowicie rozłożone na łopatki przez śmierć japońskiego szpiega, który był o krok od przekazania Bellowi prawdziwego ściganego. Bell wsiadł z powrotem do 20th Century. Parowóz Atlantic 4-4-2 na wysokich kołach szybko nabrał prędkości i mknął na północ wzdłuż brzegów rzeki Hudson. Bell przeszedł do przodu pociągu. Wagon klubowy miał wygodne fotele wypoczynkowe. Mężczyźni palili, pili koktajle i czekali na swoją kolejkę u fryzjera i manikiurzysty. – Larry Rosania! Ty tutaj? Złodziej biżuterii podniósł wzrok znad gazety z krzykliwym nagłówkiem, że Wielka Biała Flota zbliża się do San Francisco. Popatrzył nad okularami do czytania w złotych oprawkach i udał, że nie poznaje wysokiego, jasnowłosego detektywa w białym garniturze. – Czy my się znamy? - zapytał uprzejmie tonem kulturalnego człowieka. Bell usiadł bez zaproszenia. – Jak ostatnio słyszałem, moi starzy kumple Wally Kisley i Mack Fulton wynajęli dla ciebie na długo kwaterę w Sing Sing. Na wzmiankę o przyjaciołach Bella Rosania przestał grać komedię.
– Bardzo mnie zasmuciła wiadomość o ich śmierci, Isaac. Byli interesującymi postaciami i uczciwymi detektywami w świecie, gdzie brakuje takich. – Doceniam to, że tak uważasz. Jak wyszedłeś? Zrobiłeś dziurę w murze więziennym? – Nie słyszałeś? Gubernator mnie ułaskawił. Chcesz zobaczyć papier? – Chętnie rzucę okiem - odrzekł Isaac Bell. Układny kasiarz wyjął elegancki portfel z kieszeni marynarki. Wyciągnął z niego kopertę ozdobioną złotym liściem, a z niej welin z pieczęcią gubernatora stanu Nowy Jork na górze i swoim nazwiskiem, wykaligrafowanym jak przez mnichów. – Zakładając na chwilę, że to nie jest sfałszowane, pozwolę sobie zapytać, czym na to zasłużyłeś? – Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział. – Spróbuj. – Kiedy miałem dwanaście lat, pomogłem pewnej drobnej staruszce przejść przez ulicę. Okazało się, że to matka gubernatora, zanim nim został. Nigdy nie zapomniała mojej uprzejmości. Wiedziałem, że mi nie uwierzysz. – Dokąd jedziesz, Larry? – Na pewno dokładnie przejrzałeś listę pasażerów. Doskonale wiesz, że do San Francisco. – Co zamierzasz tam wysadzić w powietrze? – Wróciłem na uczciwą drogę, Isaac. Nie pruję już sejfów. – Cokolwiek robisz, dobrze ci to wychodzi - zauważył Bell. - Ten pociąg nie jest tani. – Wyznam ci prawdę - odparł Rosania. - W to też nie uwierzysz, ale poznałem wdowę, która uważa, że na mnie zaczyna się i kończy jej świat. A ponieważ odziedziczyła więcej pieniędzy, niż zdołałbym ukraść przez całe życie, nie wyprowadzam jej z błędu. – Mogę poinformować konduktora, że wagon ekspresowy jest bezpieczny? – Całkowicie. Przestępstwo nie popłaca. A co u ciebie, Isaac? Jedziesz do kwatery głównej w Chicago? – Właściwie szukam kogoś - wyjawił Bell. - I założę się, że nawet nawróceni złodzieje biżuterii są dobrymi obserwatorami współpasażerów w luksusowych
pociągach. Zauważyłeś interesować?
jakichś
cudzoziemców,
którzy
mogliby
mnie
– Kilku. Jeden jest w tym wagonie. Rosania wskazał głową tył wagonu klubowego i zniżył głos. – Tam jest Niemiec udający akwizytora. Jeśli nim jest, to w życiu nie widziałem bardziej antypatycznego komiwojażera. – Sztywniak o wyglądzie pruskiego oficera? - Bell zauważył Shafera w drodze do wagonu klubowego. Niemiec miał około trzydziestki, drogie ubranie i nieprzyjemnie chłodny sposób bycia. – Kupiłbyś coś od niego? – Nic, czego bym nie potrzebował. Ktoś jeszcze? – Uważaj na australijskiego krętacza, który sprzedaje kopalnię złota. – Konduktor też zwrócił uwagę na niego. – Nikt nie nabierze dobrego konduktora. – O tobie nie dał cynku. – Mówiłem ci, że żyję uczciwie. Bell uśmiechnął się szeroko. – Zapomniałem. Znasz importera drogich kamieni nazwiskiem Erhard Riker? – Herr Riker. Z nim nigdy nie zadarłem. – Dlaczego? – Z tego samego powodu, dla którego nie przyszłoby mi do głowy, żeby wysadzić w powietrze sejf Joego Van Dorna. Riker ma swoją prywatną służbę ochrony. – Co jeszcze wiesz o nim? – Z mojego poprzedniego punktu widzenia tyle mi wystarczyło. Bell wstał. – Interesująco się z tobą rozmawiało, Larry. Rosania nagle zrobił zakłopotaną minę. – Właściwie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to jestem teraz Laurence. Wdowa lubi tak się zwracać do mnie. Mówi, że tak jest bardziej wytwornie. – Ile ona ma lat? – Dwadzieścia osiem - odrzekł Rosania, zadowolony z siebie.
– Gratuluję. Bell się odwrócił, a Rosania zawołał: – Zaczekaj chwilę. - Znów zniżył głos. - Widziałeś Chińczyków? Jest ich dwóch w pociągu. – A co z nimi? – Nie ufałbym im. – Podobno są studentami teologii - odparł Bell. Laurence Rosania pokiwał głową. – Kaznodzieja to „niewidzialny człowiek”. Kiedy udawałem studenta teologii i starsze panie zapraszały mnie do domów, żebym poznał ich bratanice i wnuczki, właściciele rezydencji patrzyli na mnie jak na mebel. – Dzięki za pomoc - powiedział Bell. Podczas zamiany parowozów w Albany zamierzał zatelegrafować do naczelnika Sing Sing, żeby policzył więźniów. Poszedł z powrotem przez wagon klubowy, przyglądając się Niemcowi. Umiejętnie skrojony europejski garnitur w większości maskował potężną muskulaturę. Mężczyzna siedział wyprostowany jak oficer kawalerii. Bell skinął mu głową. – Dzień dobry. Herr Shafer w milczeniu posłał mu lodowate spojrzenie i Beli przypomniał sobie, jak Archie mówił mu, że w Niemczech poddani Kaisera Wilhelma, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, są obowiązani odstępować swoje miejsca siedzące w pociągach oficerom wojska. Spróbuj tego tutaj, pomyślał Bell, to zarobisz w dziób. Od mężczyzny lub kobiety. Poszedł dalej w kierunku końca pociągu przez sześć pulmanów i wagonów z przedziałami i dotarł do wagonu obserwacyjnego, gdzie pasażerowie pili koktajle, gdy zachodzące słońce różowiło niebo nad rzeką Hudson. Chińscy studenci teologii byli ubrani w identyczne źle dopasowane czarne garnitury z wybrzuszeniami, które wskazywały, że mają Biblie na sercach. Siedzieli z brodatym Anglikiem w tweedowym garniturze. Bell się domyślił, że to ich opiekun, dziennikarz i powieściopisarz Arnold Bennett. Bennett miał surową męską urodę i mocną budowę. Okazał się trochę młodszy, niż Bell sobie wyobrażał na podstawie artykułów w „Harper’s Weekly”. Grupa chicagowskich biznesmenów słuchała jak urzeczona jego przemowy na
temat uroków podróży po Stanach Zjednoczonych, i kiedy Bell go posłuchał, odniósł wrażenie, że pisarz ćwiczy zdania do swojego następnego artykułu. – Czy człowiek może być z czegoś bardziej dumny niż z tego, że ma przedział w tym pociągu nad pociągami? Jakiś akwizytor o tak donośnym głosie, jak Ted Whitmark Dorothy Langner, zagrzmiał: – Najwspanialszym pociągu na świecie, bez wyjątku. – Broadway Limited też nie jest do pogardzenia - zauważył jego towarzysz. – Starzy ludzie jeżdżą tamtym - zadrwił akwizytor. - Ten jest dla odnoszących sukcesy biznesmenów. Dlatego faceci z Chicago tak go lubią. Arnold Bennett znów przejął inicjatywę z wypraktykowaną łatwością, – Wasze amerykańskie wygody nie przestają mnie zadziwiać. Wiecie, że mogę ustawić wentylator elektryczny w mojej sypialni na trzy różne prędkości? Spodziewam się, że to mi zapewni rozrywkę na miarę wodewilu przez całą noc. Biznesmeni się roześmiali, klepnęli w uda i krzyknęli do stewarda, żeby przyniósł następną kolejkę drinków. Chińczycy uśmiechnęli się niepewnie. Isaac Bell był ciekaw, jak dobrze znają angielski. Czy drobni młodzi ludzie są wystraszeni w obecności wielkich i hałaśliwych Amerykanów, czy po prostu nieśmiali? Kiedy Bennett wyjął papierosa ze złotej papierośnicy, jeden student zapalił zapałkę, a drugi przysunął popielniczkę. Wyglądało na to, że Harold Wing i Louis Loh występują w podwójnych rolach: podopiecznych dziennikarza i jego służących. Zbliżając się do Albany, pociąg przejechał przez wysoki most estakadowy na rzece Hudson, gdzie przepływały jasno oświetlone parowce. Zatrzymał się w depo. Gdy kolejarze New York Central zamieniali lokomotywy i przyczepiali wagon restauracyjny na wieczorny posiłek, Isaac Bell wysłał i odebrał telegramy. Nowy parowóz, Atlantic 4-4-2, na jeszcze wyższych napędzanych kołach niż poprzedni, już się toczył, kiedy Bell wskoczył z powrotem do pociągu i zamknął się w swoim przedziale. Przez krótki czas, odkąd zadepeszował z Harmon, dział badań nie dowiedział się niczego o Niemcu, Australijczyku, Chińczykach podróżujących z Arnoldem Bennettem ani o podopiecznej Herr Rikera. Ale vandornowcy, którzy popędzili na dworzec Grand Central, zaczęli składać w jedną całość relacje świadków
zabójstwa Johna Scully’ego. Nie znaleźli nikogo, kto widział, jak szpilka do kapelusza zagłębia się w jego mózg. Ale okazało się, że zamach skoordynowano z wojskową precyzją. Bell wiedział teraz tyle: chiński dostawca cygar do odjeżdżających pociągów zgłosił, że widział, jak Scully spieszy na peron 20th Century Limited. Wydawał się szukać kogoś. Irlandzcy robotnicy uprzątający gruz zeznali, że Scully rozmawiał z jakąś rudą pięknością. Stali bardzo blisko siebie, jakby dobrze się znali. Policjant podszedł dopiero wtedy, gdy zebrał się tłum. Ale jakiś podróżny z północy stanu Nowy Jork widział grupkę studentów wokół Scully’ego i rudej. Jakby był w środku szyku klinowego. Potem pobiegli dalej, a Scully został na podłodze. Dokąd się skierowali? We wszystkie możliwe strony, jak topniejący lód. Jak wyglądali? Jak chłopcy z college’u. „Ładnie go załatwili - napisał Harry Warren w telegramie do Bella. - Został kompletnie zaskoczony”. Bell, w żałobie po swoim przyjacielu, wątpił w to. Oczywiście, nawet najlepszego można przechytrzyć, ale Scully był nie lada cwaniakiem. John Scully musiał się zorientować, że został wykołowany. Niestety, za późno, by się uratować. Ale Bell mógł się założyć, że wiedział. Połapał się, nawet jeśli dopiero w chwili, gdy wydawał ostatnie tchnienie. Harry Warren snuł spekulacje, czy widziana ze Scullym ruda dziewczyna była tą, którą on widział w palarni opium Hip Singu, gdzie detektywi przypadkowo wpadli na siebie. Świadkowie na Grand Central podali zbyt ogólne, zbyt mało mówiące rysopisy. Piękna rudowłosa dziewczyna, jedna z tysiąca w Nowym Jorku. Z pięciu tysięcy. Dziesięciu. Ale opisy jej ubioru nie pasowały do stroju dziewczyny, którą Harry widział w domu gry i palami opium w Chinatown. Nie miała też grubej warstwy makijażu. Bell wyjął z kieszeni szyderczą wiadomość od Szpiega i przeczytał ją jeszcze raz.
OKO ZA OKO, BELL. ZASŁUŻYŁEŚ NA WEEKSA, WIĘC NIE BĘDZIEMY GO LICZYĆ. ALE JESTEŚ MI WINIEN ZA NIEMCA. Szpieg się przechwalał, że Weeks i Niemiec pracowali dla niego. Co uderzyło Bella jako lekkomyślność w branży, gdzie dyskrecja to przetrwanie i zwycięstwa powinno się świętować jak najciszej. Nie wyobrażał sobie, żeby opanowany Yamamoto lub nawet wyniosły Abbington-Westlake napisał coś takiego. Szpieg wydawał się też naiwny. Naprawdę wierzył, że Isaac Bell i cała agencja Van Dorna zignorują jego atak? Praktycznie prosił się o kontruderzenie. Bell poszedł do wagonu restauracyjnego. Stoliki były dwu - i czteroosobowe i każdy siadał tam, gdzie zobaczył wolne miejsce. Bell wypatrzył puste krzesło przy czteroosobowym stoliku Bennetta i jego Chińczyków. Tak jak wcześniej w wagonie obserwacyjnym, dowcipny pisarz zabawiał sąsiadów przy pobliskich stolikach, a jego poważni podopieczni siedzieli cicho. Sztywny Niemiec, Shafer, jadł w milczeniu naprzeciwko amerykańskiego komiwojażera, który go bezskutecznie zagadywał. Australijczyk przy innym dwuosobowym stoliku konwersował ze swoim towarzyszem ubranym tak, jakby mógł sobie pozwolić na kupno kopalni złota. Przy następnej dwójce Laurence Rosania był zatopiony w rozmowie z młodszym mężczyzną w garniturze. Bell wcisnął pieniądze kierownikowi jadalni. – Chciałbym dostać tamto wolne miejsce przy stoliku pana Bennetta. Ale kiedy kierownik poprowadził go do stolika pisarza, Bell usłyszał, jak inny pasażer woła od stolika, który właśnie minął. – Bell! Isaac Bell. Myślałem, że to pan. Handlarz klejnotami Erhard Riker wstał od swojego stolika, wytarł usta serwetką i wyciągnął rękę. – Znowu zbieg okoliczności? Wydają się powtarzać. Jest pan sam? Zechce pan przyłączyć się do mnie? Chińczycy mogli zaczekać. Z listy pasażerów wynikało, że jadą do San Francisco, natomiast Riker przesiadał się rano do pociągu California Limited do Atchison, Topeki i Santa Fe.
Uścisnęli sobie dłonie. Riker wskazał wolne krzesło na wprost siebie. Bell usiadł. – Jak idą poszukiwania naszego brylantu? – Znalazłem szmaragd godny królowej. Albo nawet bogini. Powinien czekać na nas po moim powrocie do Nowego Jorku. Możemy się tylko modlić, żeby się podobał damie - dodał z uśmiechem. – Dokąd pan jedzie? Riker się rozejrzał, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. – Do San Diego - szepnął. - A pan? – Do San Francisco. Co jest w San Diego? Riker znów się rozejrzał. – Różowy turmalin. - Uśmiechnął się przepraszająco. - Proszę mi wybaczyć małomówność. Wróg ma szpiegów wszędzie. – Wróg? Jaki wróg? – Tiffany i Spółka próbują przejąć zapas turmalinu w San Diego, bo cesarzowa Chin Cixi, ekscentryczna despotka, która ma do swojej dyspozycji całe bogactwo Chin, uwielbia różowy turmalin z San Diego. Robi z niego rzeźby, guziki, i tak dalej. Kiedy zakochała się w różowym turmalinie, stworzyła całkiem nowy rynek. Tiffany usiłuje go zmonopolizować. - Zniżył głos jeszcze bardziej. Bell przysunął się bliżej, żeby go słyszeć. - To niebywała okazja dla niezależnego kupca klejnotów, który jest w stanie zdobyć najlepsze próbki, zanim oni to zrobią. W tej branży toczy się bezpardonowa walka, panie Bell. - Mrugnął z uśmiechem i Bell nie wiedział, czy mówi poważnie. – Nie znam się na tym interesie. – Detektyw na pewno ma do czynienia z drogimi kamieniami, choćby skradzionymi. Bell spojrzał na niego ostro. – Skąd pan wie, że jestem detektywem? Riker wzruszył ramionami. – Kiedy zgadzam się poszukać jakiegoś niezwykłego klejnotu, najpierw sprawdzam, czy klienta stać na niego, czy też po prostu tylko by chciał, żeby tak było. – Detektywi nie są bogaci.
– Ci, co dziedziczą fortuny bostońskich bankierów, są, panie Bell. Proszę mi wybaczyć, jeśli naruszyłem pańską prywatność, ale chyba pan rozumie, że zbieranie informacji o moich klientach to dla mnie konieczność. Prowadzę małą firmę. Nie mogę sobie pozwolić na wielotygodniowe poszukiwania kamieni dla klienta o większym apetycie niż możliwościach. – Rozumiem - odrzekł Bell. - I przypuszczam, że pan rozumie, dlaczego się tym nie chwalę. – Oczywiście. Pańskie sekrety są u mnie bezpieczne. Choć kiedy odkryłem, kim pan jest, zastanawiałem się, jak odnoszącemu sukcesy detektywowi udaje się trzymać w cieniu. – Unikam fotografów i portrecistów. – Ale wydawałoby się, że im więcej przestępców pan schwyta, tym sławniejszy pan będzie. – Mam nadzieję - odparł Bell - że tylko wśród przestępców za kratkami. Riker się roześmiał. – Dobrze powiedziane. Ale ja tu gadam, a kelner czeka. Musimy zamówić kolację. Bell usłyszał za sobą, jak Arnold Bennett oznajmia: – Pierwszy raz jadłem a la carte w pociągu. Wyśmienita kolacja, bardzo dobrze podana. Baranina była bez zarzutu. – Jest aprobata - powiedział Riker. - Może powinien pan wziąć baraninę. – Jeszcze nie spotkałem Anglika, który wiedziałby cokolwiek o dobrym jedzeniu - odparł Bell i zapytał kelnera: - Sezon na alozę jeszcze trwa? – O tak! Jak ma być przyrządzona? – Z grilla. I mógłbym zamówić ikrę na śniadanie? – Rano będzie inny kelner. Wsiądzie w Elkhart. Ale zostawię porcję na lodzie u konduktora pulmana. – Niech będą dwie - wtrącił się Riker. - Aloza dziś wieczorem, ikra alozy jutro rano. Co pan na to, Bell, żebyśmy wypili butelkę reńskiego wina? – Zna pan doskonale angielski. Jakby mówił pan w tym języku całe życie zauważył Bell, kiedy kelner odszedł. Riker się roześmiał.
– Wbito mi angielski do głowy w Eton. Ojciec wysłał mnie do Anglii do prywatnego liceum. Uważał, że pomoże mi to w interesach, jeśli będę umiał się porozumieć nie tylko z naszymi niemieckimi rodakami. Ale skoro mowa o ojcach, to jak się panu udało wyłączyć z rodzinnego biznesu bankowego? Bell wiedział z raportów vandornowców, że ojciec Rikera zginął podczas wojny burskiej, więc odpowiedział wymijająco, żeby wyciągnąć coś z niego. – Mój ojciec go prowadził i nadał to robi. Popatrzył pytająco na Rikera. – Zazdroszczę panu - wyznał Niemiec. - Ja nie miałem takiego wyboru. Mój ojciec zginął w Afryce, kiedy kończyłem studia na uniwersytecie. Gdybym nie wkroczył, firma by upadła. – Ze słów tamtego jubilera wywnioskowałem, że pan nieźle rozkręcił interes. – Ojciec nauczył mnie wszystkich znanych sztuczek. I dodatkowo tych, które sam wymyślił. Poza tym był bardzo lubiany w fabrykach i warsztatach. Jego nazwisko nadal otwiera drzwi, zwłaszcza tu w Ameryce, w Newark i Nowym Jorku. Nie zdziwiłbym się, gdybym wpadł na któregoś z jego dawnych towarzyszy w San Diego. - Znów puścił oko. - W takim wypadku kupcy Tiffany’ego mieliby szczęście, gdyby zdołali się wynieść z Kalifornii nadal ze złotymi plombami w zębach. *** Szpieg już się całkowicie otrząsnął z początkowego szoku na widok Bella wskakującego do 20th Century Limited na Grand Central. Katherine Dee będzie wkrótce robiła swoje sztuczki w Newport, a on wykorzysta niespodziewaną obecność detektywa w pociągu. Był przyzwyczajony do starć z agentami rządowymi - brytyjskimi, francuskimi, rosyjskimi, japońskimi - jak również z oficerami wywiadu różnych marynarek wojennych, łącznie z Amerykanami, i nisko oceniał ich umiejętności. Ale prywatny detektyw stanowił nową trudność, wymagającą - jak sobie poniewczasie uświadomił - uważnej obserwacji przed wykonaniem jakiegoś ruchu. Był zadowolony, że kazał zabić detektywa Johna Scully’ego. Isaac Bell musiał doznać wstrząsu, choć dobrze to ukrywał, chodząc po pociągu jak jego właściciel. Czy Bella też powinien zabić? Wydawało się to konieczne. Nasuwało
się pytanie, kto by go zastąpił? Przyjaciel Bella, Abbott, wrócił z Europy. Również agresywny przeciwnik, z tego, co zdołał się dowiedzieć, choć nie tak groźny jak Bell. Czy sam potężny Joseph Van Dom wkroczyłby do akcji? Czy stałby z boku? Jest właścicielem ogólnokrajowej agencji i zatrudnia wielu ludzi. Bóg wie, kogo mają przyczajonego w cieniu. Ale z drugiej strony, pomyślał z uśmiechem, nawet Bóg nie może znać wszystkich, których ja mam przyczajonych w cieniu.
Rozdział 35 – Wciąż sprawdzamy Chińczyków podróżujących z Arnoldem Bennettem. Ale to trochę potrwa. To samo z Shaferem, tym Niemcem. Dział badań nie może nic znaleźć o nim, ale jak pan zauważył, panie Bell, wydaje się dziwne, że ambasada zarezerwowała bilety dla akwizytora. Agent Van Dorna składał pospiesznie raport w zaciszu przedziału Bella, kiedy pociąg stał w Syracuse, gdzie zamieniano parowozy i odczepiano wagon restauracyjny. – Sing Sing potwierdził historię Rosanii. Rosania nie zwiał, lecz został zwolniony, tak jak powiedział, przez gubernatora. Samozwańczy australijski wydobywacz złota okazał się kanadyjskim oszustem, który zwykle grasował na zachodnich trasach kolejowych, gdzie mógł pokazywać bezwartościowe akty własności kopalni złota „zahartowane” przy rozwalaniu skalnych ścian złotym śrutem ze strzelby. Gwizdek parowozu zasygnalizował odjazd. – Muszę lecieć! – Zorganizuj mi połączenie telefoniczne z panem Van Dornem na naszym następnym postoju w East Buffalo - polecił Bell. Dwie godziny później, gdy zatrzymali się na zamianę lokomotyw w jasno oświetlonym i hałaśliwym depo w East Buffalo, detektyw Van Dorna czekał na Bella i zabrał go do biura zawiadowcy stacji rozrządowej. Bell wypytywał go o najnowsze wiadomości, kiedy telefonistki łączyły rozmowę międzymiastową. – Z tego, czego udało nam się dowiedzieć od wszystkich świadków, wynika, że Scully rozmawiał z dobrze ubraną rudą. Piłka futbolowa poszybowała w powietrzu i trafiła go w ramię. Wygłupiający się studenci podbiegli do niego,
otoczyli go i przepraszali. Ktoś zwołał, że ich pociąg odjeżdża, i polecieli. Scully leżał na podłodze, jakby dostał ataku serca. Ludzie stłoczyli się wokół, żeby pomóc. Gliniarz przyszedł i krzyczał, żeby wezwać lekarza. Potem pan się zjawił. Później chłopak z naszego nowojorskiego biura. Kiedy pan popędził za Limited, jakaś kobieta zobaczyła krew i narobiła wrzasku. Gliniarz kazał wszystkim zostać na miejscu. I wkrótce zaroiło się od naszych ludzi z notesami. – Gdzie się podziała ruda? – Nikt nie wie. – Dobrze ubrana, mówisz? – Modnie. – Kto tak ocenił? Gliniarz? – Pewna dama, która jest kierowniczką u Lorda i Taylora, a to bardzo elegancki nowojorski sklep odzieżowy. – Nie wyglądała na zdzirę? – Elegancko. W momencie, kiedy Bell pomyślał, że będzie musiał biec, żeby dogonić swój pociąg, telefon w końcu zadzwonił. Połączenie było kiepskie, hałas panował na linii. – Tu Van Dorn. To ty, Isaac? Co masz? – Mamy jeden meldunek o rudej w makijażu, stroju i kapeluszu pasujących do palarni opium, a drugi o rudej ubranej jak dama, i obie widziano ze Scullym. – Scully gustował w rudych? – Nie wiem - odrzekł Bell. - Zawsze rozmawialiśmy tylko o przestępcach i broni palnej. Znaleźli jakiś pistolet? – Browninga vest pocket w kaburze. Bell pokręcił głową. Nie mógł uwierzyć, że Scully dał się tak podejść. – Co? - krzyknął Van Dorn. - Nie słyszę cię. – Wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, jak ktoś uśpił czujność Scully’ego. – Oto, co wychodzi z pracy w pojedynkę. – Tak czy owak... – Co? – Tak czy owak, sprawcą jest Szpieg.
– Jedzie z tobą pociągiem? – Jeszcze nie wiem. – Co? – Powiedz im, żeby przechowali dla mnie broń Johna Scully’ego -- poprosił Bell. Joseph Van Dorn usłyszał to wyraźnie. Dobrze znał swoich detektywów. Od czasu do czasu uważał nawet, że wie, co nimi powoduje. – Będzie czekała na ciebie, jak wrócisz do Nowego Jorku - obiecał. – Odezwę się z Chicago. Kiedy 20th Century Limited wyruszył z East Buffalo w prawie osiemsetczterdziestokilometrową podróż do Chicago, by przybyć tam nad ranem, Bell poszedł do wagonu klubowego. Zastał w nim tylko pokerzystów. Kanadyjski oszust udający australijskiego wydobywacza złota grał z kilkoma starszymi biznesmenami. Nie wyglądał na zadowolonego, że konduktor Dilber obserwuje go uważnie. Bell wrócił na koniec pędzącego pociągu. Choć minęła północ, wagon obserwacyjny był zatłoczony mężczyznami, którzy rozmawiali i pili. Arnold Berinett w towarzystwie swoich poważnych Chińczyków zabawiał tłum. Niemiecki akwizytor Shafer konwersował z Erhardem Rikerem. Bell wziął drinka i nie rzucał się w oczy, dopóki Riker go nie zobaczył i nie przywołał gestem. Przedstawił Niemca jako Herr Shafera i zwrócił się do Bella. – Mówił pan, że z jakiej pan jest branży, panie Bell? – Ubezpieczeniowej - odrzekł Bell i skinął Rikerowi głową w podzięce, że nie ujawnił jego profesji. Usiadł tam, skąd widział również Chińczyków Bennetta. – Oczywiście - przytaknął Riker, zgrabnie kontynuując mistyfikację. - Jak mogłem zapomnieć? Zatem wszyscy jesteśmy komiwojażerami lub przedstawicielami handlowymi, jak nazywają nas Anglicy. Wszyscy sprzedajemy. Ja dostarczam drogie kamienie amerykańskim jubilerom. A obecny tu pan Shafer reprezentuje producenta organów z Lipska. Mam rację? – Zgadza się! - warknął Shafer. - Najpierw je sprzedaję. Potem firma wysyła niemieckiego fachowca z organami w częściach, żeby je złożył. Oni najlepiej wiedzą, jak zmontować najlepsze ograny. – Kościelne? - spytał Bell.
– Kościelne, koncertowe, stadionowe, dla uniwersytetów. Niemieckie organy, rozumie pan, są najlepsze na świecie. Ponieważ niemiecka muzyka jest najlepsza na świecie. Rozumie pan. – Gra pan na organach? – Nie, nie, nie, nie. Jestem tylko sprzedawcą. – Jak - zapytał Isaac Bell - oficer kawalerii został sprzedawcą? – Co? Jaki oficer kawalerii? - Shafer zerknął na Rikera, potem znów na Bella, rysy mu stwardniały. - O czym pan mówi? – Zauważyłem, że ma pan ręce zrogowaciałe od cugli - odpowiedział łagodnie Bell. - I stoi pan jak żołnierz. Prawda, Riker? – Siedzi też. – Aha. - Shafer zaczerwienił się. - Ja. Oczywiście. Tak, byłem kiedyś żołnierzem, wiele lat temu. - Urwał i popatrzył na swoje silne dłonie. - Tak, oczywiście, nadal jeżdżę konno, kiedy tylko moje nowe obowiązki zawodowe pozwalają mi na to. Przepraszam, zaraz wrócę. - Oddalił się szybko kawałek, zatrzymał i zreflektował. - Mam poprosić stewarda o następną kolejkę drinków? – Owszem - przytaknął Riker, ukrywając uśmiech, dopóki Shafer nie wszedł do toalety. – Z perspektywy czasu - powiedział, uśmiechając się szerzej - mój ojciec zaczyna się wydawać coraz mądrzejszym człowiekiem, jak napisał o swoim wasz Mark Twain. Ojciec miał rację, że wykształcił mnie w Anglii. My, Niemcy, czujemy się nieswojo w obecności innych narodowości. Przechwalamy się, nie biorąc pod uwagę skutków. – Czy w Niemczech oficerowie armii często przechodzą do branży handlowej? – spytał Bell. – Nie. Ale kto wie, dlaczego on odszedł ze służby? Jest o wiele za młody, żeby być w stanie spoczynku, nawet za połowę pensji. Może musiał z czegoś żyć. – Może - zgodził się Bell. Riker się uśmiechnął. – Nie wygląda na to, że jest pan na wakacjach. Detektywi zawsze prowadzą jakieś śledztwo? – Śledztwa mają to do siebie, że się zazębiają - odparł Bell, ciekaw, czy stwierdzenie Rikera było wyzwaniem, czy zwykłym spostrzeżeniem towarzysza podróży. - Na przykład - ciągnął, obserwując uważnie reakcję Rikera - w trakcie
obecnego dochodzenia dowiedziałem się po wejściu do pociągu, że pan często podróżuje z pewną młodą damą uważaną za pańską podopieczną. – Istotnie - przyznał Riker. - Dowiedział się pan prawdy. – Jest pan młody, jak na czyjegoś opiekuna. – Fakt. Ale podobnie, jak nie mogłem uniknąć wzięcia na siebie odpowiedzialności za firmę ojca, nie mogłem się uchylić od obowiązku zaopiekowania się sierotą, gdy tragedia spotkała jej rodzinę. Takie rzeczy spadają nawet na najbardziej niezależnego mężczyznę, panie Bell... kiedy się ich najmniej spodziewa. Ale powiem panu, że to, czego nie planujemy, czasem okazuje się najlepsze z tego, co nam się kiedykolwiek przydarzyło. Ta dziewczyna stała się światłem w mroku mojego życia. – Gdzie ona teraz jest? – W szkole. Ukończy ją w czerwcu. - Wycelował w Bella palec ponad stolikiem. - Mam nadzieję, że pan ją pozna. Tego lata pożegluje ze mną do Nowego Jorku. Ponieważ wychowywała się w klasztorze, staram się poszerzyć jej horyzonty. Poznanie prywatnego detektywa z pewnością pomogłoby w tym. Bell skinął głową. – Nie mogę się tego doczekać. Jak ona się nazywa? Riker jakby nie usłyszał pytania. A jeśli usłyszał, to postanowił pozostawić je bez odpowiedzi. – Równie korzystna będzie dla niej okazja poznania kobiety, która robi filmy. Panie Bell, dlaczego ma pan zaskoczoną minę? Oczywiście wiem, że pańska narzeczona kręci filmy. Już panu mówiłem, że nie angażuję się w interesy na ślepo. Wiem, że stać pana na to, co najlepsze, i wiem, że ona trzeźwo oceni to, co mam najlepszego do zaoferowania. Razem stanowicie nie lada wyzwanie. Mam tylko nadzieję, że mu sprostam. Shafer wrócił. Zmoczył wodą twarz. Ochlapał sobie krawat. Ale się uśmiechał. – Jest pan bardzo spostrzegawczy, panie Bell. Myślałem, że kiedy zdejmę mundur, pozbędę się mojej przeszłości. Czy agent ubezpieczeniowy odruchowo zauważa takie rozbieżności? – Kiedy sprzedaję panu ubezpieczenie, ryzykuję - odparł Bell. - Więc pewnie zawsze jestem ostrożny. – Czy Herr Shafer to osoba godna zaufania? - spytał Riker.
– Ludzie o stałych przyzwyczajeniach są zawsze godni zaufania. Herr Shafer, przepraszam, jeśli byłem wścibski. – Nie mam nic do ukrycia! – Skoro mowa o ukrywaniu - wtrącił się Riker - to steward wydaje się to robić. Jak tu można dostać drinka, do diabła? Bell skinął głową. Steward podbiegł i przyjął zamówienie. Arnold Bennett zwrócił się do swoich chińskich towarzyszy. – Panowie, wyglądacie na sennych. – Nie. Bardzo nam dobrze. – Nie spodziewajcie się długiego snu w pociągu. Luksusów tu nie brakuje: krawiec, biblioteka, manikiurzysta, nawet kąpiele w słodkiej i słonej wodzie. Ale w przeciwieństwie do Europy, gdzie najlepsze pociągi ruszają tak, jakby się skradały, w Ameryce nigdy nie przespałem pełnej godziny w żadnym slipingu przy tych gwałtownych zatrzymaniach, nagłych odjazdach, gwizdach i szybkim pokonywaniu ostrych zakrętów. Śmiejący się biznesmeni skontrowali, że taka jest cena prędkości i warto ją płacić. Isaac Bell zagadnął swoich niemieckich współpasażerów - Erharda Rikera, który wydawał się taki angielski, nawet amerykański, i Herr Shafera, który był tak teutoński jak wagnerowska opera. – W towarzystwie nie jednego, lecz dwóch poddanych Kaisera, muszę zapytać, co się mówi w Europie o wojnie? – Niemcy i Anglia są rywalami, nie wrogami - odrzekł Riker. – Między naszymi krajami jest równowaga - dodał szybko Shafer. - Anglia ma więcej pancerników. My mamy o wiele liczniejszą armię, najnowocześniejszą i najsilniejszą na świecie. – Tylko w tych częściach świata, do których wasza armia może wmaszerować - zawołał Arnold Bennett od sąsiedniego stolika. – Co to ma znaczyć? – Rodak naszych amerykańskich gospodarzy, admirał Mahan, ujął to najtrafniej: „Państwo, które panuje na morzach, rządzi światem”. Wasza armia nie jest warta splunięcia, jeśli nie może dotrzeć tam, gdzie toczy się walka.
Shafer spurpurowiał. Żyły nabrzmiały mu na czole. Riker ostrzegł go gestem. – Nie ma żadnej walki. Rozmowy o wojnie to tylko rozmowy - odparł. – To po co budujecie coraz więcej okrętów wojennych? - odparował angielski pisarz. – A po co Anglia to robi? - zaripostował łagodnie Riker. Biznesmeni i chińscy studenci seminarium przenosili wzrok z Niemców na Anglika i z powrotem jak widzowie na meczu tenisowym. Ku zaskoczeniu Isaaca Bella jeden z milczących Chińczyków ubiegł pisarza. – Anglia jest wyspą. Anglicy nie widzą wyjścia. – Dziękuję ci, Louis - powiedział Arnold Bennett. - Sam bym tego lepiej nie ujął. Ciemne skośne oczy Louisa zrobiły się okrągłe i spojrzał w dół, jakby zakłopotany, że się odezwał. – Rozumując w ten sposób - odrzekł Riker - Niemcy też nie mają wyjścia. Rozwój niemieckiego przemysłu i handlu wymaga dużej floty statków handlowych do transportu naszych towarów za morze. Musimy ochraniać naszą flotę. Ale szczerze mówiąc, nie wierzę, żeby rozsądni biznesmeni kiedykolwiek wszczęli wojnę. – Mój rodak jest naiwny - zadrwił Herr Shafer. - Biznesmeni nie będą mieli nic do gadania. Wielka Brytania i Rosja spiskują, by przeszkodzić w rozwoju Niemiec. Francja też stanie po stronie Anglii. Gott sei Dank za Cesarską Armię Niemiecką i naszych pruskich oficerów. – Za Prusaków? - wykrzyknął jakiś biznesmen. - Przez pruskich oficerów mój dziadek musiał wyemigrować do Ameryki. – Mój też - zawołał inny, czerwony na twarzy. - Gott sei Dank, zabrali nas z tamtego piekła. – Socjaliści - skomentował to Shafer. – Socjaliści? Ja ci pokażę socjalistę. Przyjaciele biznesmena powstrzymali go. Shafer nie zwrócił na to uwagi. – Jesteśmy oblężeni przez Anglików i ich sługusów.
Arnold Bennett zerwał się z miejsca i stanął na szeroko rozstawionych nogach. – Nie podoba mi się pański ton. Połowa wagonu obserwacyjnego już stała, gestykulowała i krzyczała. Isaac Bell zerknął na Rikera, który posłał mu rozbawione spojrzenie. – Chyba ma pan odpowiedź na swoje pytanie, panie Bell. Dobranoc, idę do łóżka, zanim zacznie się burda. Nie zdążył wstać z krzesła, gdy Shafer krzyknął: – Oblężeni na zewnątrz i podkopywani wewnątrz przez socjalistów i Żydów! Isaac Bell popatrzył lodowato na Shafera. Niemiec się odsunął i wymamrotał. – Niech pan poczeka. Jak wykończą nas, wezmą się do was. Isaac Bell wziął głęboki oddech, przypomniał sobie, dlaczego jest w tym pociągu, – Po tym, jak admirał Mahan zademonstrował, że potęgi morskie rządzą światem, skierował do pewnego bigota słowa, które zawsze podziwiam: „Jezus Chrystus był Żydem. I to mi wystarczy, gdy o nich chodzi” - oznajmił głośno. Krzyki umilkły. Ktoś się roześmiał. Ktoś inny stwierdził: – Dobre. „To mi wystarczy”. - Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Shafer stuknął obcasami. – Dobranoc, panowie. Riker obserwował, jak kawalerzysta podchodzi do najbliższego stewarda i żąda sznapsa. – Przez chwilę myślałem - powiedział cicho - że pan powali na ziemię Herr Shafera. Bell spojrzał na kupca klejnotów. – Niewiele panu umyka, panie Riker. – Mówiłem panu. Ojciec nauczył mnie wszystkich znanych sztuczek. Co pana tak rozsierdziło? – Nie znoszę nienawiści. Riker wzruszył ramionami. – Odpowiem szczerze na pańskie pytanie: Europa chce wojny. Monarchiści, demokraci, kupcy, żołnierze i marynarze żyli zbyt długo w pokoju, żeby wiedzieć, od czego dzieli ich tylko krok.
– To zbyt cyniczne na mój gust - odrzekł Isaac Bell. Riker się uśmiechnął. – Nie jestem cynikiem. Jestem realistą. – A co z tymi rozsądnymi biznesmenami, o których pan wspomniał? – Część z nich dostrzeże zysk w wojnie. Reszta zostanie zignorowana. *** Szpieg się przyglądał, jak Isaac Bell obserwuje swoich „podejrzanych”. Detektyw. nie może wiedzieć, czy jestem akurat w tym wagonie. Albo, czy już śpię w moim łóżku. Ani nawet, czy w ogóle jadę tym pociągiem. Nie może też wiedzieć, kto w tym pociągu jest moim człowiekiem. Niech pan się prześpi, panie Bell. Przyda się to panu. Rano czeka pana zła wiadomość.
Rozdział 36 Pańska ikra alozy i jajecznica, panie Bel! - oznajmił steward z szerokim uśmiechem, który zniknął, gdy mężczyzna zobaczył, jak wyraz przyjemnego wyczekiwania na twarzy Bella zmienia się we wściekłą minę. Dwie godziny od celu podróży 20th Century Limited zabrał chicagowskie poranne gazety pozostawione przez jadący na wschód ekspres. Świeży złożony egzemplarz przy każdym nakryciu witał pasażerów na śniadaniu. EKSPLOZJA W STACJI TORPEDOWEJ MARYNARKI WOJENNEJ STANÓW ZJEDNOCZONYCH W NEWPORT DWÓCH OFICERÓW ROZERWANYCH NA KAWAŁKI
Newport, Rhode Island, 15 maja. Eksplozja, która spowodowała zgony i straty materialne, nastąpiła w Stacji Torpedowej Marynarki Wojennej w Newport. Śmierć poniosło dwóch oficerów, zniszczeniu uległa linia produkcyjna. Isaac Bell był zaszokowany. Wybrał się w złym kierunku? – Dzień dobry, Bell! Nie tknął pan swojej ikry. Zepsuła się? – Witam, Riker. Nie, pachnie wspaniale. Zła wiadomość w gazecie. Riker otworzył swoją, gdy usiadł. – Dobry Boże. Jak to się stało? – Nie podają. Przepraszam - Bell wrócił do swojego przedziału. Jeśli to nie był wypadek, lecz sabotaż, to zasięg działania Szpiega dorównywał jego brutalności W ciągu jednego dnia jego siatka dokonała egzekucji zdrajcy, zamordowała depczącego mu po piętach detektywa w Nowym Jorku i wysadziła w powietrze silnie strzeżoną bazę morską na wybrzeżu Rhode Island. *** Isaac Bell zorganizował tymczasową kwaterę główną w głębi bagażowni na dworcu LaSalle kilka minut po przyjeździe 20th Century do Chicago. Detektywi Van Dorna z centrali w Paliner House już obstawili stację kolejową. Ruszali za wychodzącymi podejrzanymi Bella. Larry Rosania natychmiast zniknął. Wytrawny chicagowski detektyw meldował o tym z zakłopotaniem, gdy inny wpadł do środka. – Isaac! Masz zadzwonić do starego z gabinetu zawiadowcy stacji. I upewnić się, że jesteś sam. Bell to zrobił. – Jesteś sam? - zapytał Van Dorn. – Tak. Czy któryś z zabitych oficerów to Ron Wheeler? – Nie. Bell odetchnął z wielką ulgą. – Wheeler się wymknął i spędził noc z kobietą. Gdyby nie to, też by nie żył.
Zginęli jego ludzie. – Dzięki Bogu, że nie on. Kapitan Falconer twierdzi, że on jest nie do zastąpienia. – Coś innego jest nie do zastąpienia - warknął Van Dorn. Prawie tysiąc kilometrów miedzianego drutu telefonicznego między Chicago i Waszyngtonem nie osłabiło gniewnego brzmienia jego głosu. - Nie ma tego w gazetach i nigdy nie będzie... nadał jesteś tam sam, Isaac? – Tak. – Posłuchaj. Marynarka wojenna poniosła dotkliwą stratę. Eksplozja wywołała pożar. Ogień zniszczył cały ich arsenał eksperymentalnych elektrycznych torped importowanych z Anglii. Ludzie Wheelera znacznie zwiększyli ich zasięg i celność. Co ważniejsze, dużo ważniejsze, wymyślili sposób na uzbrajanie głowic dynamitem. Sekretarz marynarki wojennej powiedział mi dziś rano. Jest załamany. Grozi złożeniem rezygnacji na ręce prezydenta. Podobno użycie TNT zwiększyłoby dziesięciokrotnie siłę rażenia amerykańskich torped pod wodą. – Możemy przyjąć, że to nie był wypadek? – Musimy - odparł beznamiętnie Van Dorn. - I choć teoretycznie marynarka wojenna jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo własnych obiektów, są bardzo rozczarowani naszą ochroną. Isaac Bell milczał. – Nie muszę wyjaśniać, jakie są konsekwencje uznania kogoś za winnego przez organ rządowy, słusznie lub nie - ciągnął Van Dorn. - I nie bardzo wiem, co robiłeś w Chicago, kiedy Szpieg dokonał zamachu w Newport. To wymagało odpowiedzi. – Wielka Biała Flota zawinie wkrótce do San Francisco. Scully podążał tropem Szpiega, lub jego agentów, do tego miasta. Dzięki niemu najprawdopodobniej mam go na celowniku - odrzekł Beli. – Co on zamierza twoim zdaniem? – Jeszcze nie wiem. Ale musi chodzić o flotę, i chcę go zatrzymać, zanim coś zrobi. Van Dorn nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Bell też milczał. W końcu szef powiedział: – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Isaac.
– On nie spakuje manatków i nie wróci do domu po Newport. Zaatakuje flotę. – W porządku - odparł Van Dorn. - Zaalarmuję Bronsona w San Francisco. – Już to zrobiłem. Bell wrócił do bagażowni. Vandornowcy zameldowali, że Herr Shafer i towarzyszący Arnoldowi Bennettowi Chińczycy przesiedli się do Overland Limited do San Francisco, tak jak wskazywały ich bilety. – Ich pociąg zaraz odjeżdża, Isaac. Jeśli chcesz do niego wsiąść, to musisz już iść. – Idę. *** Dwa silne konie ciągnęły wóz do transportu lodu wyposażony w sprężynowe zawieszenie i pneumatyczne opony, zamiast twardych gumowych masywów na kołach, co sprawiało, że toczył się niezwykle miękko po nierównym bruku ulic, które opadały ku portowi w Newport. W słabym świetle nielicznych latarń gazowych nikt nie zwracał uwagi na to, że ściskający kurczowo hamulec ręczny woźnica ma zbyt drobną chłopięcą budowę, by dźwigać czterdziestopięciokilogramowe bloki lodu na nabrzeże rybackie. A jeśli ktoś uważał za dziwne, że postać na koźle śpiewa swoim koniom: „Nie możesz pamiętać tego, czego zapomnieć nie mogę ja”, cichym sopranem, to zachowywał swoją opinię dla siebie. Marynarze z Newport przemycali rum, tytoń, niewolników i opium od trzystu lat. Jeśli dziewczyna chciała zabawiać swoje konie podczas przewozu lodu na łódź po ciemku, to była jej sprawa. Wytrzymały, szeroki dziewięciometrowy ket miał niewysoki maszt przed dachem niskiej kabiny, prawie kwadratowy gaflowy żagiel i miecz, zamiast stałego kila, pływał szybciej, niż wyglądał i spisywał się równie dobrze w płytkich zatokach, jak i daleko od brzegu. Grupka mężczyzn w błyszczących płaszczach przeciwdeszczowych i wełnianych czapkach wyszła z kabiny. Kiedy dziewczyna stanęła na straży z rękami w kieszeniach, mężczyźni ściągnęli brezent z ładunku na wozie, oparli o niego pochylnię z desek i delikatnie zsunęli na nabrzeże cztery pięciometrowe metalowe rury w kształcie cygar, jedną po drugiej. Przestawili pochylnię, zsunęli wszystkie cztery do lodzi i przywiązali je mocno do wyściółki z żagli.
Kiedy skończyli, szeroki drewniany kadłub osiadł nisko w wodzie. Wszyscy, poza jednym, wspięli się na wóz i odjechali. Mężczyzna, który został, postawił żagiel i odcumował łódź. Dziewczyna ujęła rumpel i umiejętnie wyprowadziła keta z portu w noc. *** Tej samej nocy - dla pasażerów zdążającego na zachód Overland Limited pierwszej za Chicago - raporty czekały na Bella w Rock Island w Illinois. Potwierdzały, że kupiec klejnotów Riker istotnie wsiadł do California Limited do San Diego. Wciąż nie lubiąc zbiegów okoliczności, Bell wysłał do Horace’a Bronsona, szefa biura w San Francisco, telegram z prośbą, żeby przydzielił Jamesa Dashwooda, młodego agenta, który wykazał się podczas poprzedniego śledztwa, do przechwycenia California Limited w Los Angeles. Dashwood miał sprawdzić, czy Riker rzeczywiście pojedzie dalej do San Diego, żeby nabyć różowe turmaliny, czy przesiądzie się do pociągu do San Francisco. W obu wypadkach młody detektyw miał śledzić Rikera i obserwować jego poczynania. Bell ostrzegł Bronsona, że Riker podróżuje z ochroniarzem nazwiskiem Plimpton. Potem zadepeszował do działu badań w Nowym Jorku z prośbą o więcej danych na temat śmierci ojca Rikera w Afryce Południowej i przynaglił Grady’ego Forrera, żeby przyspieszył poszukiwania informacji o jego podopiecznej. Zniknięcie Laurence’a Rosanii po przyjeździe spowodowało gorączkową obławę. Ale kiedy Bell dotarł do Des Moines w Iowie, czekała na niego wiadomość, że emerytowany złodziej - po wymknięciu się śledzącym go vandornowcom z przyzwyczajenia lub dumy zawodowej - zaanonsował w „Chicago Tribune”, że się żeni i jedzie w podróż poślubną do San Francisco samochodem panny młodej. To tyle, jeśli chodzi o upominanie młodzieży, że przestępstwo nie popłaca, zauważyła centrala Van Dorna w Chicago. Herr Shafer, Arnold Bennett i jego chińscy towarzysze przesiedli się do Overland Limited do San Francisco i właśnie z nimi Bell kontynuował podróż na zachód w nadziei, że dostanie dodatkowe informacje z działu badań na którejś stacji po drodze i sam coś wykryje w ich obecności.
Nowy Jork zadepeszował, że Shafer zdecydowanie jest niemieckim szpiegiem. Okazało się, że „Herr Shafer” jest kawalerzystą w czynnej służbie i ma stopień majora w niemieckiej armii. Naprawdę nazywa się Cornelius von Nyren i jest specjalistą od taktyki wojsk lądowych oraz wykorzystania kolei wąskotorowej na szybko kładzionych szynach do zaopatrywania oddziałów na linii frontu. Cokolwiek szpiegował w Ameryce, nie miało to nic wspólnego z Kadłubem 44. „Ekspert w dziedzinie działań na lądzie - napisał Archie. - Ale nie odróżniłby drednota od kanu z kory brzozowej ”.
Rozdział 37 – Chińczycy na koniec kolejki! To był drugi poranek za Chicago, Overland Limited zbliżał się do Cheyenne w Wyoming i coś nie grało w wagonie restauracyjnym. W korytarzu pulmana za nim głodni ludzie stali w ogonku, żeby zjeść spóźnione już o godzinę śniadanie. – Słyszeliście! Chinole, Mongoły i Azjaci na koniec! – Nie ruszajcie się stąd - zwrócił się Isaac Bell do studentów teologii. Arnold Bennett szykował się do wystąpienia w ich obronie. Bell go powstrzymał. – Ja się tym zajmę. - Nareszcie szansa na poznanie podopiecznych Arnolda Bennetta, Harolda i Louisa. Odwrócił się twarzą do dogmatyka, który krzyknął. Na widok gniewu w niebieskich oczach Bella i wyraźnych oznak, że ledwo go hamuje, mężczyzna się cofnął. – Nie przejmujcie się nim - powiedział wysoki detektyw do studentów teologii. - Ludzie stają się drażliwi, kiedy są głodni. Jak się nazywasz, młody człowieku? - zapytał i wyciągnął rękę. - Isaac Bell. – Harold, panie Bell. Dziękujemy. – Harold jaki? – Harold Wing. – A ty? – Louis Loh. – L-e-w Lewis czy L-o-u Louis?
– L-o-u. – Miło mi was poznać. – Nic dziwnego, że tamten nieprzyjemny gość jest głodny - warknął Arnold Bennett, który stał pierwszy w kolejce. - Przestrzeń jadalna w tym konkretnym pociągu Overland Limited nie została zaprojektowana w tej samej skali, co przestrzeń sypialna. Isaac Bell mrugnął do Louisa i Harolda, zdumionych zawiłym wyjaśnieniem Bennetta. – Panu Arnoldowi chodzi o to, że w pulmanach jest więcej kuszetek niż w wagonie restauracyjnym krzeseł. Studenci skinęli głowami z lekkimi uśmiechami. – Niech lepiej otworzą ten wagon restauracyjny - mruknął Bennett - zanim zostanie splądrowany przez żarłoczne hordy. – Dobrze spaliście? - zapytał Bell Harolda i Louisa. - Przyzwyczajacie się do ruchu? – Bardzo dobrze - odrzekł Louis. – Wbrew moim ostrzeżeniom, że pociągi szarpią - wtrącił się Bennett. Wagon restauracyjny wreszcie otworzono i Bell usiadł z nimi. Chińczycy milczeli jak sfinksy bez względu na to, co mówił Bell, żeby wciągnąć ich do rozmowy, natomiast pisarz nie przestawał opowiadać o wszystkim, co widział, czytał, lub podsłuchał. Wing wyjął małą Biblię i zatopił się w cichej lekturze. Loh patrzył przez okno na zieleniejące z wiosną łąki, gdzie pasło się bydło. Isaac Bell zaczaił się na Louisa Loh w korytarzu przy przedziałach Arnolda Bennetta. Na zachód od Rawlins w Wyoming Overland Limited przyspieszał na wysokim płaskowyżu. Palacz w parowozie dorzucał węgla i przy prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę pociąg kołysał się mocno. Kiedy Bell zobaczył nadchodzącego chińskiego studenta teologii, pozwolił, by gwałtowny ruch wagonu rzucił go na mniejszego mężczyznę. – Przepraszam! Przytrzymał się klapy marynarki Loh. – Seminarium wyposażyło cię w pistolet? – Co?
– To wybrzuszenie to nie Biblia. Chiński student skulił się z zakłopotania. – Nie, nie. Ma pan rację To broń. Dlatego że po prostu się boję. Na Zachodzie jest wiele nienawiści do Chińczyków. Widział pan to w wagonie restauracyjnym. Myślą, że wszyscy jesteśmy nałogowymi opiumistami lub gangsterami z tongów, – Umiesz się z tym obchodzić? Stali centymetry od siebie. Bell przysunął się bliżej, wciąż trzymając Chińczyka za klapę, i młodzieniec nie mógł się cofnąć. Louis spuścił wzrok. – Nie, Domyślam się, że po prostu trzeba wycelować i nacisnąć spust, ale najważniejsze jest to, żeby kogoś przestraszyć. Nigdy bym nie strzelił do nikogo. – Możesz mi to pokazać? - zapytał Bell i wyciągnął otwartą dłoń. Louis się rozejrzał, upewnił, że nadal są sami, i ostrożnie wyjął pistolet z kieszeni. Bell go wziął. – Broń najwyższej jakości - stwierdził, zaskoczony, że student znalazł sobie colta pocket hammerless, który wyglądał jak prosto z pudełka - Skąd ją masz? – Kupiłem w Nowym Jorku. – Dobrze wybrałeś. Gdzie w Nowym Jorku? – W sklepie niedaleko komendy policji. W śródmieściu. Bell się upewnił, że broń jest zabezpieczona, i zwrócił ją. – Możesz zrobić sobie krzywdę, wymachując pistoletem, z którym nie umiesz się obchodzić. Możesz się przypadkowo postrzelić. Albo ktoś ci go odbierze i użyje przeciwko tobie niby w obronie własnej. Byłbym spokojniejszy, gdybyś mi obiecał, że schowasz to do walizki i zostawisz tam. – Dobrze, panie Bell. – Gdyby ktoś w pociągu sprawiał ci kłopot, po prostu przyjdź do mnie. – Proszę nic nie mówić panu Bennettowi. Nie zrozumiałby. – Dlaczego? – To dobry człowiek. Nie ma pojęcia, jacy ludzie są okrutni. – Włóż to do walizki, to nie pisnę mu słowa. Louis wziął rękę Bella w obie dłonie. – Dziękuję panu. Dziękuję za zrozumienie. Bell zachował kamienną twarz.
– Idź schować to do walizki - powtórzył. Chińczyk pospieszył korytarzem do przedsionka i następnego wagonu, gdzie Bennett zajmował dwa połączone przedziały. Louis się odwrócił i znów podziękował gestem. Bell skinął mu głową, jakby myślał: Co za pobożny młody człowiek. W rzeczywistości przypuszczał, że studenci seminarium o chłopięcym wyglądzie mogą być gangsterami z tongu. Jeśli tak, to należało podziwiać jasnowidztwo Johna Scully’ego. Żaden inny detektyw z agencji Van Dorna nie zapuściłby się sam do Chinatown, by dwa tygodnie później powiązać dwóch gangsterów z tongu z siatką szpiegowską zajmującą się Kadłubem 44, Bella kusiło, żeby skuć kajdankami Louisa Loh i Harolda Winga i zamknąć ich w wagonie bagażowym Ale wątpił, żeby Louis i Harold stali na czele siatki, jeśli w ogóle są gangsterami a jeśli są pachołkami, to mogą go doprowadzić do swojego szefa. To, że Szpieg zwerbował Chińczyków z tongu, było dla niego typowe, bo miał międzynarodową siatkę agentów. Bell nie potrafił sobie wyobrazić, żeby przyszło to do głowy komuś takiemu jak Abbington-Westlake. A to, że Szpieg wmanewrował znanego angielskiego powieściopisarza w rolę przykrywki dla jego ludzi, świadczyło o diabolicznej pomysłowości. *** – Czekamy, Whitmark. Jaka decyzja? Ted Whitmark dobrze wiedział, że nigdy nie powinien zostawać z siedmioma kartami na ręku, próbując skompletować strita. Szanse były śmiesznie małe. Potrzebował czwórki. Tylko cztery czwórki są w talii - jedna kierowa, jedna karowa, jedna pikowa, jedna treflowa. A czwórka trefl już trafiła z rozdania do gracza po drugiej stronie stołu i tamten mężczyzna podbił, kiedy zeszła, co sugerowało, że ma drugą schowaną w swoich zakrytych kartach. Cztery czwórki w talii, jednej najwyraźniej brakuje, drugiej prawdopodobnie. Szanse były mniej niż śmiesznie małe - były żadne. Ale wrzucił już masę pieniędzy do puli i czuł, że szczęście lada chwila mu dopisze. Musi. Jego zła passa zaczęła się tygodnie temu w Nowym Jorku i rujnowała go. Stracił więcej w pociągu do San Francisco i od chwili przyjazdu
przegrywał prawie co noc. Jedna czwórka zeszła. Jedna lub nawet dwie prawdopodobnie. Czasami trzeba wziąć byka za rogi i być odważnym. – Czekamy, Whitmark. Jaka decyzja? Już nie „panie” Whitmark, zauważył Ted. „Pan” się skończył, kiedy pożyczył trzecie pięć tysięcy wcześniej tego wieczoru. Czasami trzeba być odważnym. – Wchodzę. – Osiem tysięcy. Whitmark popchnął swoje żetony do puli. – Tutaj są trzy. A tu jest mój znacznik. – Na pewno? – Proszę rozdać karty. Rozdający spojrzał ponad stołem nie na Teda Whitmarka, lecz na oszpeconego na twarzy właściciela kasyna na Barbary Coast, który akceptował pożyczki. Właściciel zmarszczył brwi. Whitmark przez chwilę czuł się uratowany. Nie mógłby zagrać, gdyby nie miał pieniędzy. Wycofałby się. Wróciłby do swojego hotelu, poszedł spać, a jutro opracowałby harmonogram spłacenia długów pieniędzmi, które marynarka wojenna będzie mu winna, kiedy dostarczy produkty Wielkiej Białej Flocie. Czternaście tysięcy marynarzy pochłaniało mnóstwo jedzenia. Właściciel kasyna skinął głową. – Rozdaj karty. Facetowi z czwórką trafiła się następna. Whitmark dostał dziewiątkę trefl, najbardziej paskudną kartę, jaką kiedykolwiek widział. Ktoś podbił. Ktoś postawił. Czwórki podwyższyły pulę. Ted Whitmark się wycofał. – Mógłby mi pan pokazać swoją ostatnią kartę po partii? - zapytał sąsiada na lewo od siebie. Kiedy się skończyła i trzy czwórki po drugiej stronie stołu wygrały, mężczyzna na lewo od niego z kartą, którą Ted by dostał, gdyby się nie wycofał, powiedział: – To była czwórka. Założę się, że pasowałaby panu. Miałby pan cztery. – Owszem, pasowałaby mi - odrzekł Ted i powlókł się do baru. Zanim zdążył unieść szklankę, właściciel kasyna podszedł do niego. – Mam dla pana wiadomość z Nowego Jorku od Tommy’ego Thompsona.
Ted się skulił pod lodowatym spojrzeniem mężczyzny. – Bez obaw - wymamrotał. - Najpierw zapłacę panu, jak tylko będę mógł. – Tommy mi zapłaci. Kupiłem pański znacznik. – Oprócz tego, co jestem panu winien? Cholernie pan ryzykuje. – Zapłaci pan. W ten czy inny sposób. – Zarabiam mnóstwo pieniędzy. Dostarczę je panu niedługo. – Nie potrzebuję pieniędzy, panie Whitmark. Potrzebuję niewielkiej pomocy i pan mi jej udzieli. *** „Gdybyśmy obaj byli w połowie tacy sprytni, za jakich się uważamy, wpadlibyśmy na to miesiąc temu”. Słowa Johna Scully’ego dudniły we śnie o braciach Frye. Isaac Bell obudził się gwałtownie po pierwszej całej przespanej nocy, odkąd opuścił Nowy Jork. Kuszetka była pochylona do przodu, więc nie musiał wyglądać przez okno swojego przedziału, żeby wiedzieć, że pokonali góry Sierra Nevada i zaczynają zjeżdżać do doliny Sacramento. Pięć godzin do San Francisco. Wstał i ubrał się szybko. Przegrał zakład? – Dni temu - mruknął pod nosem. Ani razu nie zakwestionował roli powieściopisarza Arnolda Bennetta jako opiekuna Harolda i Louisa. A jeśli jest odwrotnie? Jeśli pisarz jest też brytyjskim szpiegiem? Jak Abbington-Westlake, który maskuje to wielkopańskimi manierami i dowcipem? Pociąg przybył do Sacramento. Bell pobiegł do urzędu telegraficznego i zadepeszował do Nowego Jorku. Czy to Bennett zwerbował egzekutorów tongu i przebrał ich za studentów teologii? Przykład ukrywania się na widoku. Bell uświadomił sobie, że Arnold Bennett sam jest szpiegiem, szefem siatki. *** Katherine Dee zaklęła głośno.
Jak marynarz, pomyślała ze śmiechem, otumaniona brakiem snu i mnóstwem proszku. Kląć jak marynarz. Wiatr i rozbryzgi wody przeszkadzały jej we wciąganiu nosem kokainy z flakonika z kości słoniowej. Robiła to, żeby nie zasnąć w ostatnią noc rejsu z Newport. Nie widziała wybrzeża, ale grzmot przyboju mówił jej, że podpłynęła za blisko. Żeglowała mocno obciążonym ketem wzdłuż południowego wybrzeża Long Island, utrzymując takie tempo od cypla Montauk, by dotrzeć do przesmyku Fire Island o świcie. Widziana tylko przez nielicznych rybaków, skierowała się za wyspę barierową. Odgrodzona od fal oceanu, popłynęła oznaczonym palikami farwaterem, wypatrując punktu orientacyjnego na brzegu Long Island osiem kilometrów w głąb zatoki. Kiedy go dostrzegła, wzięła kurs przez wzburzone wody Great South Bay na białą rezydencję z czerwonym dachem. Paliki wskazywały wejście do niedawno pogłębionej zatoczki o brzegach wzmocnionych zaimpregnowanym kreozotem drewnem. Ket przeciął gładką zatoczkę. Hangar łodziowy pokryto nowym cedrowym gontem. Dach spoczywał wystarczająco wysoko, by zmieścił się pod nim niski maszt. Katherine Dee opuściła żagiel i pozwoliła łodzi dryfować. Dobrze wyliczyła odległość. Ket zatrzymał się wystarczająco blisko, by mogła zarzucić pętlę cumy na pal. Ciągnąc linę, wprowadziła załadowaną łódź w cień pod dachem, rufą do przodu. Mężczyzna wyszedł z tylnych drzwi od strony lądu. – Gdzie jest Jake? – Próbował mnie pocałować - odrzekła chłodnym tonem. – Tak? - zapytał mężczyzna, jakby mówił: Jesteś dziewczyną, czego się spodziewałaś sama na łodzi pośrodku oceanu? - Więc gdzie on jest? Spojrzała mu prosto w oczy. – Rekin wskoczył do łodzi i pożarł go. Popatrzył na układ jej ust w uśmiechu i lodowaty wyraz jej oczu. Pomyślał o jej znajomych, uznał, że Jake dostał to, na co zasłużył, i całkowicie stracił zainteresowanie tym, jak to się stało. Uniósł wiklinowy koszyk. – Przyniosłem ci kolację. – Dziękuję. – Przyniosłem dość dla dwojga. Nie wiedziałem, że... – I dobrze. Umieram z głodu.
Zjadła sama. Potem rozłożyła śpiwór na brezencie zabezpieczającym jej ładunek i zasnęła z myślą, że Brian O’Shay będzie dumny z niej. Eksplozja w bazie morskiej w Newport zamaskowała kradzież czterech eksperymentalnych elektrycznych torped, które sprowadzono z Anglii do badań. Uzbrojone w TNT przez błyskotliwego Rona Wheelera, miały dziesięciokrotnie większą silę rażenia niż angielskie oryginały. I nikt w stacji torpedowej w Newport nie zorientował się, że nie zostały rozerwane na kawałki.
Rozdział 38 – Jest pan, Bell! Świetnie! Nie rozstaniemy się bez pożegnania. Bell był zaskoczony, kiedy wrócił w Sacramento do pociągu, by pokonać ostatni, stuczterdziestopięciokilometrowy etap podróży do San Francisco, że Arnold Bennett i Chińczycy z biletami do końca trasy wystawili spakowane bagaże na korytarz. – Myślałem, że jedziecie do San Francisco. – Zmieniliśmy zdanie na widok tych wszystkich sadów i krzewów owocowych. - Pociąg mijał pola truskawkowe, gdzie roiło się od zbieraczy w słomkowych kapeluszach. - Wyskoczymy wcześniej, w Suisun City. Postanowiliśmy złapać pociąg do Napa Junction. Mój kolega szkolny ma farmę przy drodze do St. Helena, właściwie założył winnicę, depcze winogrona, i tak dalej. Odpoczniemy w sielankowej atmosferze po trudach naszych skądinąd przyjemnych podróży i ruszymy do San Francisco. Chodzi mi po głowie artykuł dla „Harpera” na ten temat, a chłopcy porozkoszują się trochę świeżym powietrzem na wsi, zanim zaniosą Słowo Boże do ojczystych Chin. Bell myślał szybko. Widział w wyobraźni rozległe zatoki San Francisco odgrodzone od Pacyfiku półwyspami San Francisco i Marin. Z Suisun City główna linia kolejowa biegła dalej na południowy zachód do oddalonej o dwadzieścia siedem kilometrów przystani promowej w Benicia, skąd prom przewoził pociąg przez wąską cieśninę Carquinez do Port Costa. Stamtąd ostatni pięćdziesięciokilometrowy odcinek trasy prowadził obok zatoki San Pablo do nabrzeża Oakland Mole, gdzie prom pasażerski zabierał podróżnych na drugą stronę zatoki San Francisco do miasta.
Trzydzieści dwa kilometry na północ od miasta, w głębi zatoki San Francisco i na przeciwległym brzegu zatoki San Pablo, była Stocznia Marynarki Wojennej Mare Island, odpowiednik Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych na amerykańskim Zachodnim Wybrzeżu. Od dawna budowano tam, remontowano i wyposażano na nowo okręty nawodne i podwodne. Napa Junction, połączone z Suisun City lokalnym odgałęzieniem linii kolejowej na zachodzie, leżało tylko osiem kilometrów na północ od stoczni. Bennetta i Chińczyków dzieliłaby krótka jazda pociągiem lub elektrycznym tramwajem od Mare Island, gdzie Wielka Biała Flota miała zawinąć po rejsie, żeby jej okręty poddano remontom, zaprowiantowano i zaopatrzono w świeży zapas amunicji z magazynów. – Czy to nie zbieg okoliczności? - zapytał Bell. – Co pan ma na myśli? – Przesiadam się do tego samego pociągu. – A gdzie są pańskie bagaże? – Podróżuję bez niczego. Overland Limited wjechał do Suisun City z dziesięciominutowym opóźnieniem. Pociąg do Napa Junction już gwizdał. Bell złapał plik depesz, które czekały na niego w urzędzie telegraficznym, i szybko wsiadł. Skład miał dwa wagony z zadaszeniem w kolorowe pasy nad tylną platformą. Pół tuzina pasażerów zajmowało drugi wagon, Arnold Bennett był wśród nich i zaczynał jakąś opowieść. Przerwał, by wskazać wolne miejsce. – Niech pan się da namówić na deptanie z nami winogron w St. Helena. Bell pomachał telegramami i przeszedł na tylną platformę, żeby je przeczytać w samotności. – Zaraz dołączę do was. Rozkazy z dyrekcji. Bennett się roześmiał dobrodusznie i zawołał przez ramię: – Ale pan już wie, że oni tylko każą panu sprzedać więcej ubezpieczeń. Pociąg przecinał słone bagna i chłodny, mokry wiatr wpadający pod zadaszenie pachniał morzem. Podmuchy poruszały rytmicznie uchwytem hamulca awaryjnego na krótkiej lince, który uderzał w ścianę, i szarpały cienkim żółtym papierem telegraficznym.
Dział badań nie dostał jeszcze z Niemiec żadnej informacji o tożsamości uczącej się podopiecznej Rikera - fakt, że trwa to tak długo, dowodził słuszności zakładania biur terenowych w Europie przez Joego Van Dorna. Wygrzebali dodatkowe szczegóły na temat śmierci ojca Erharda Rikera w Afryce Południowej w 1902 roku podczas wojny burskiej. Smuts, transwalski przywódca, przeprowadził nagły atak na kolej kopalni miedzi z Port Nolloth, gdzie Riker senior szukał na podstawie pogłosek aluwialnego złoża diamentów. Ukrywał się w bunkrze brytyjskiej kolei, kiedy Burowie rzucili ręczne bomby dynamitowe. Trzecią depeszę przysłał James Dashwood. RIKER PRZYBYŁ DO LA. TERAZ W DRODZE DO SAN DIEGO. OCHRONIARZ PLIMPTON PODEJRZANY. JD WZIĘTY POMYŁKOWO ZA AGENTA FIRMY TIFFANY. OCHRONIARZ PRZEKONANY PROPAGATOR ABSTYNENCJI.
JD
WĘDROWNY
Bell uśmiechnął się szeroko. Dash miał zadatki na aktora. Uśmiech zniknął nagle z jego twarzy. Ostatni telegram zaczynał się od ostrzegawczego skrótu TMW - to musisz wiedzieć. Archie Abbott napisał, że jeśli Bell nie jest jeszcze zorientowany, to powinien być. TMW. ARNOLD BENNETT W DOMU W PARYŻU. – Co? - wykrzyknął Bell. Zerknął przez szybę w drzwiach, zobaczył mężczyznę w tweedzie, który twierdził, że jest Arnoldem Bennettem, i spojrzał z powrotem na telegram.
PISARZ NIE - POWTARZAM NIE - W OVERLAND LIMITED. AGENCI VD Z SF BĘDĄ CZEKAĆ NA POCIĄG PRZY PROMIE W BENICIA. BĄDŹ CZUJNY. Wiadomość była oszałamiająca i Isaac Bell się ucieszył. Nareszcie wiedział na pewno, kogo ściga. Mężczyzna podający się za Arnolda Bennetta miał konszachty z Chińczykami, prawdopodobnie z ich szefem, który zapewne kazał rudej zabić Scully’ego, gdy detektyw wpadł na trop w Chinatown. Bell w końcu uzyskał przewagę. Nie wiedzieli, że on wie. – Panie Bell? Bell podniósł wzrok znad depesz i zobaczył lufę pistoletu.
Rozdział 39 Louis, chyba uzgodniliśmy, że będziesz to trzymał w walizce. Harold stanął za Louisem i wyciągnął broń z kieszeni marynarki. – Ty też mnie bardzo rozczarowałeś, Harold. To nie Biblia. Nawet nie tradycyjny topór tongu, tylko broń palna, którą każdy szanujący się nowoczesny amerykański przestępca nosiłby z dumą. Angielski Louisa stracił nagle akcent, jego zachowanie stało się wyniosłe. – Niech pan podejdzie do krawędzi platformy, panie Bell, i odwróci się tyłem do nas. Niech pan nie wyciąga swojego pistoletu ukrytego w kaburze pod pachą. Niech pan nie próbuje wyjąć derringera z kapelusza. Niech panu nie przyjdzie do głowy sięgnąć po nóż w bucie. Bell zerknął przez szybę w drzwiach przedsionka za nimi. Z przodu wagonu fałszywy Arnold Bennett rozprawiał o czymś, wykonując szerokie gesty, co skutecznie przykuwało uwagę jego nielicznych współpasażerów. Koła stukały za głośno, żeby Bell mógł słyszeć ich śmiech. – Jesteś niezwykle spostrzegawczy, jeśli chodzi o broń, jak na studenta teologii, Louis. Ale czy pomyślałeś o tym, że świadkowie usłyszą strzał?
– Zastrzelimy pana, jeśli pan nas do tego zmusi. Potem zabijemy świadków. Na pewno pan wie, że my, Azjaci i Mongołowie, nie szanujemy ludzkiego życia. Odwrócić się! Bell się obejrzał przez ramię. Barierka była niska. Podtorze znikało za pociągiem z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, stalowe szyny, żelazne gwoździe, kamienna podsypka i drewniane podkłady zamazywały się w pędzie. Kiedy się odwróci, rozwalą mu czaszkę lufą pistoletu lub zatopią nóż w plecach i wyrzucą go za barierkę. Rozwarł dłoń. Porwane przez wiatr, telegramy zawirowały w powietrzu i pofrunęły prosto w twarz Louisa jak obłąkane ptaki. Bell wyrzucił ramiona do góry, złapał się krawędzi zadaszenia, zgiął kolana i kopnął Harolda w głowę. Harold odskoczył w lewo, tak jak Bell chciał, i odsłonił czerwony drewniany uchwyt hamulca awaryjnego. Wszelkie wątpliwości, czy Chińczycy są studentami teologii, zniknęły, gdy ręka Bella była centymetr od hamulca awaryjnego. Louis walnął go pistoletem w nadgarstek i uniemożliwił mu pociągnięcie uchwytu. Nie mogąc zatrzymać gwałtownie pociągu, Bell zignorował piekący ból w prawej ręce i zadał cios lewą. Trafił Louisa w czoło tak mocno, że kolana ugięły się pod Chińczykiem. Ale Harold doszedł już do siebie. Niski, żylasty Chińczyk skoncentrował siłę i ciężar ciała niczym dobrze wytrenowany bokser i zamachnął się pistoletem jak stalową pałką. Lufa opadła na kapelusz Bella. Grube pilśniowe denko i sprężynująca stalowa taśma w środku tylko częściowo zamortyzowały impet uderzenia. Bell zobaczył, jak zadaszenie w górze się obraca, potem niebo, przechylił się przez boczną barierkę i zaczął spadać na tory. Wszystko zdawało się dziać w zwolnionym tempie. Zobaczył podkłady, koła, wózek i schodki platformy. Złapał się górnego stopnia obiema rękami i uderzył butami w podkłady. Przez ułamek sekundy próbował biec w tył z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Trzymał się mocno stalowego stopnia, wiedząc, że jeśli dłonie mu się zsuną, będzie po nim. Podciągnął się jak na drążku i postawił stopy na dolnym stopniu. Pistolet Harolda śmignął w powietrzu. Przez moment wydawał się przesłaniać niebo. Bell sięgnął obok broni, żeby chwycić Harolda za nadgarstek, i szarpnął z całej siły. Chiński gangster przeleciał nad nim, poszybował w przestrzeń i
trzasnął w słup telegraficzny. Jego ciało wygięło się do tyłu wokół drewna niczym podkowa. Trzymając się kurczowo stopni, Bell sięgnął po swój pistolet. Zanim zdążył go wyciągnąć, poczuł, jak Louis przyciska mu lufę do głowy. - Twoja kolej!
Rozdział 40 Bell przygotował się do skoku i błyskawicznie zerknął na uciekającą w tył ziemię. Ze swojego niebezpiecznego miejsca na stopniach widział dalej do przodu niż Louis. Obok pociągu biegł stromy nasyp, niekończący się rząd słupów telegraficznych i kępa grubych drzew, tak zabójczych jak słupy. Ale daleko z przodu rozpościerało się pole, gdzie pasły się owce. Ogrodzenie z drutu kolczastego ciągnęło się wzdłuż torów, żeby zwierzęta nie wchodziły na szyny. Bell nie mógł wpaść na ogrodzenie, jeśli miał przeżyć skok. Ale najpierw potrzebował pięciu sekund wytchnienia, żeby dotrzeć do pola. – Wytropię cię, Louis - krzyknął przez szum wiatru i stukot kół. – Jeśli przeżyjesz, będę nasłuchiwał odgłosu kul inwalidzkich. – Nigdy nie zrezygnuję - oświadczył Bell, żeby zyskać kolejną sekundę. Już prawie trawiaste pole. Zbocze okazało się bardziej strome, niż wyglądało z daleka. – Ostatnia szansa, Bell. Skacz! Bell znów zagrał na zwłokę. – Nigdy! Wybił się desperacko, żeby dać nura nad ogrodzeniem. Za nisko. Minął słup telegraficzny o pół metra i palik ogrodzenia o centymetry. Ale górny drut kolczasty zbliżał się do jego twarzy. Strumień powietrza za pędzącym pociągiem uderzył w niego. Podmuch przeniósł jego lecące ciało nad drutem. Wylądował na brzuchu na trawie jak biegacz zdobywający drugą bazę podczas meczu bejsbolowego i spróbował zwinąć się w kłębek. Potoczył się, nie mogąc ominąć żadnego kamienia lub głazu na swojej drodze. Coś wyrosło nagle przed nim i walnął w to. Wstrząs poczuł w każdym włóknie ciała. Przeszył go ból i otoczyła ciemność. Ledwo zdawał sobie sprawę, że ręce i nogi ma rozpostarte niczym strach na wróble, gdy toczył się dalej po trawie. Brakowało mu sił, żeby coś z tym zrobić.
Ciemność gęstniała. Po jakimś czasie odniósł niejasne wrażenie, że się zatrzymał. Słyszał bicie w bęben. Ziemia drżała pod nim. Ciemność zamknęła się całkowicie wokół niego i znieruchomiał. W pewnej chwili bębny ucichły. W następnej zorientował się, że ciemność zniknęła. Oczy miał otwarte i patrzył na zamglone niebo. W wyobraźni widział wirujące pole pełne owiec. Głowa go bolała. Słońce przesunęło się o godzinę na zachód. Kiedy usiadł i się rozejrzał, naprawdę zobaczył stado pasących się spokojnie owiec. Wszystkie były w odległości około stu metrów, z wyjątkiem jednej, która usiłowała się podnieść. Bell pomasował głowę i sprawdził, czy nic sobie nie złamał. Nie. Wstał niepewnie i podszedł do owcy, żeby zobaczyć, czy zrobił jej taką krzywdę, że będzie musiał ją zastrzelić, by skrócić jej cierpienie. Ale, jakby zainspirowana jego sukcesem, zdołała stanąć na czterech nogach i pokuśtykała z trudem w kierunku stada. – Przepraszam, koleżanko - powiedział Bell. - Nie chciałem wpaść na ciebie, ale cieszę się, że to zrobiłem. Poszedł poszukać swojego kapelusza. Kiedy usłyszał, że nadjeżdża pociąg, wspiął się na nasyp i stanął pośrodku torów. Kołysał się na stopach, dopóki lokomotywa nie zatrzymała się ze szpicem zgarniacza wciśniętym między jego kolana. Czerwony na twarzy maszynista przyszedł na czoło składu i krzyknął: – Coś pan za jeden, do cholery? – Agent Van Dorna - odparł Bell. - W drodze do Napa Junction. – I myślisz pan, że z tego powodu kolej jest pańska? Bell rozpiął wewnętrzną kieszeń na piersi ubrudzonego trawą płaszcza i pokazał najważniejszą z kilku legitymacji kolejowych, które nosił. – W pewnym sensie tak. - Podszedł chwiejnie do drabinki prowadzącej do kabiny i wdrapał się do środka. W Napa Junction zawiadowca stacji zameldował: – Angielski duchowny i chiński misjonarz wsiedli do pociągu na północ do St. Helena. – Kiedy odchodzi wasz pociąg do St. Helena? – W kierunku północnym o trzeciej trzy.
– Zaraz. - Bell przytrzymał się lady. - Co pan powiedział? - Następne pełne owiec pole zawirowało mu w głowie. - Duchowny? – Wielebny J.L. Skelton. – Nie pisarz? Dziennikarz? – Kiedy ostatnio widział pan kogoś z prasy w koloratce? – I pojechał na północ? - Nie do Mare Island. – Tak. – Zabrał chińskiego studenta ze sobą? – Już mówiłem. Kupił dwa bilety do Mount Helen. – Widział pan, jak obaj wsiadają? – Owszem. I widziałem, jak pociąg odjeżdża. I mogę zameldować, że nie wrócił. – Kiedy jest wasz następny pociąg na południe? – Do Vallejo właśnie odszedł. Bell się rozejrzał dookoła. – Co to za tory? - Przewody trakcyjne biegły nad nimi. - Międzymiastowe? – Kolei Napa-Vallejo and Benicia Railroad - odrzekł zawiadowca i parsknął pogardliwie. - Tramwajowe. – Kiedy odjeżdża następny tramwaj do Vallejo? – Nie mam pojęcia. Nie rozmawiam z konkurencją. Bell dal zawiadowcy swoją wizytówkę i dziesięć dolarów. – Jeśli tamten duchowny znów się tu pojawi, niech pan zatelegrafuje do mnie na adres komendanta Mare Island. Zawiadowca schował do kieszeni połowę tygodniowej pensji. – I pewnie nigdy pana nie widziałem, jeśli wielebny zapyta? Bell dołożył mu drugie dziesięć dolarów. – Z ust mi pan to wyjął. Czekał z zawrotami głowy na torach międzymiastowych, gdy czerwony, czteroosobowy Stanley steamer na żółtych kołach przejechał cicho obok. Wyglądał na fabrycznie nowy, tylko mosiężne reflektory miał ochlapane biotem. – Hej!
Bell pobiegł za samochodem. Kierowca się zatrzymał. Kiedy uniósł gogle, ukazała się twarz chłopca w wieku szkolnym, zapewne na wagarach. Bell się domyślił, że auto zostało „pożyczone” od ojca. – Założę się z tobą o dwadzieścia dolców, że to coś nie wyciągnie stu kilometrów na godzinę. – Przegra pan. – Do Vallejo jest dziesięć kilometrów. Stawiam dwadzieścia dolców, że nie dojedziesz tam w sześć minut. Bell przegrywał zakład, dopóki trzy kilometry przed Vallejo nie wypadli z piskiem opon zza zakrętu i kierowca nie nacisnął hamulca. Drogę blokowała grupa mężczyzn, która wykopała rów w poprzek niej, żeby ułożyć rurę przepustową. – Hej! - krzyknął kierowca. - Jak, do diabła, mamy się dostać do Vallejo? Siedzący w cieniu brygadzista wskazał skrót, który minęli. – Przez wzgórze. Kierowca spojrzał na Bella. – To nie fair. Nie rozwinę setki przez wzgórze. – Wymyślimy jakiś handicap - odrzekł Bell. - Chyba wygrasz ten wyścig. Kierowca dał parę i Stanley pokonał szybko kilkusetmetrowy podjazd. Przecięli krótki płaskowyż i wspięli się następne trzydzieści metrów. Na szczycie Bell zobaczył zapierający dech widok. Miasto Vallejo leżało w dole, siatka ulic z domami i sklepami dochodziła do błękitnych wód zatoki San Pablo. Na prawo wysokie stalowe maszty radiowe, takie jakie Bell widział w Waszyngtońskiej Stoczni Marynarki Wojennej, wskazywały lokalizację Mare Island. Okręty stały wzdłuż wyspy. W oddali słupy czarnego dymu unosiły się za półwyspem San Pablo, który rozdzielał zatoki San Francisco i San Pablo. – Zatrzymaj samochód - polecił Bell. – Stracę czas. Bell wręczył mu dwadzieścia dolarów. – Już wygrałeś. Rząd białych pancerników okrążył cypel i pojawił się w polu widzenia. Bell znał ich sylwetki z obrazów Henry’ego Reutendahla reprodukowanych od miesięcy w „Collierze”. Okręt flagowy, trzykominowy „Connecticut”, prowadził
eskadrę, za nim podążała „Alabama”, z dwoma kominami obok siebie, dalej mniejszy „Kersage”, z dwoma wysokimi kominami jeden za drugim i ustawionymi schodkowo dziobowymi wieżami artyleryjskimi, „Virginia” zamykała tyły. – O rany! - wykrzyknął chłopak za kierownicą. - Dokąd one płyną? Powinny zakotwiczyć w mieście. – Tam - odrzekł Bell. - Do Mare Island na konserwację i po zaopatrzenie. *** Chłopak wysadził go na ulicy z zakładami krawieckimi, które zaspokajały potrzeby oficerów marynarki wojennej. – Ile za zmianę ubrania? – To sporo kosztuje. Pięćdziesiąt dolarów, jeśli panu się spieszy. – Sto - odparł Bell - jeśli cały pański personel zostawi wszystko i zrobi to dla mnie w dwie godziny. – Załatwione! I wyczyścimy panu kapelusz gratis. – Chciałbym skorzystać z waszej łazienki. A potem usiąść gdzieś na krześle i zamknąć oczy. W lustrze nad umywalką zobaczył, że ma trochę rozszerzone źrenice, co świadczyło o tym, że mógł doznać lekkiego wstrząśnienia mózgu. Jeśli tylko tego. – Dziękuję, Pani Owco. Umył twarz, usiadł na krześle i zasnął. Godzinę później obudziło go dudnienie pozornie niekończącej się kolumny wozów i ciężarówek w drodze na pirs Mare Island Pier. Co czwarta ciężarówka miała na boku napis „T. Whitmark”. Ted dobrze wychodził na karmieniu marynarzy. Krawiec dotrzymał słowa. Dwie godziny po przyjeździe do Vallejo Isaac Bell zszedł z promu „Pinafore” do Stoczni Marynarki Wojennej Mare Island. Marines przy bramie wyprężyli się na baczność. Bell pokazał przepustkę, którą Joseph Van Dorn dostał od sekretarza marynarki wojennej. – Do komendanta. Komendant miał dla Bella wiadomość ze stacji kolejowej w Napa Junction.
*** – Moi gospodarze zwykle urządzają przyjęcie po wygłoszonym przeze mnie kazaniu - oznajmił wizytujący brytyjski duchowny, wielebny J.L. Skelton. – Tu jest inaczej - odrzekł komendant Mare Island. - Tędy, proszę. Wziął duchownego za ramię, przeprowadził go przez kaplicę z pięknymi witrażowymi oknami i otworzył z rozmachem drzwi do pokoju kapelana marynarki wojennej. Za mocnym biurkiem wstał i wyprostował się Isaac Bell, cały w nieskazitelnej bieli. Skelton zbladł. – Zaraz, zaczekajcie, panowie, to nie tak, jak sobie wyobrażacie. – W pociągu udawał pan pisarza - powiedział Bell. - Teraz udaje pan kaznodzieję. – Nie, naprawdę jestem duchownym. Zostałem... Suspendowany, wie pan. Nieporozumienie, fundusze kościelne... pewna młoda dama... Może pan sobie wyobrazić. – Dlaczego pan się podszył pod Arnolda Bennetta? – Nadarzyła się okazja, której nie mogłem przepuścić. – Okazja? Skelton przytaknął energicznie. – Miałem stryczek na szyi. Pewne osoby z Anglii znalazły mnie w Nowym Jorku. Musiałem uciekać z miasta. Robota była stworzona dla mnie. – Kto panu ją dał? - spytał Bell. – Louis Loh, oczywiście. I biedny Harold, którego, jak rozumiem, nie ma już między nami. – Gdzie jest Louis Loh? – Nie jestem całkiem pewien. – To niech pan lepiej będzie! - ryknął komendant. - Bo inaczej każę to wydusić z pana. – To nie będzie konieczne - wtrącił się Bell. - Na pewno...
– Niech pan się zamknie! - przerwał mu komendant, tak jak uzgodnili zawczasu. - To moja stocznia. Będę traktował przestępców jak mi się podoba. Gdzie jest tamten Chińczyk? Szybko, zanim wezwę bosmana. – Pan Bell ma rację. To nie będzie konieczne. To wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem i... – Gdzie jest Chińczyk? – Kiedy widziałem go ostatni raz, był przebrany za japońskiego zbieracza owoców. – Zbieracza owoców? Co pan ma na myśli? – Wyglądał jak zbieracze owoców, których widzieliśmy z pociągu w Vaca. Widział ich pan, Bell. Duże społeczności japońskie są zatrudniane do zbierania owoców. Truskawek i... Beli zerknął na komendanta, który skinął głową na znak, że to prawda. – Co miał na sobie? - zapytał Bell. – Słomkowy kapelusz, kraciastą koszulę i ogrodniczki. – Jakie ogrodniczki? Z karczkiem? – Tak. Dokładnie takie, jakie noszą Japońcy zbierający owoce. Bell wymienił spojrzenia z komendantem. – Macie drzewa owocowe na Mare Island? – Oczywiście, że nie. To stocznia. No dobra, a teraz, niech pan lepiej nie kręci, bo... – Wielebny - przerwał Bell - ma pan jedyną okazję, żeby nie spędzić reszty życia w więzieniu. Niech pan mi odpowie bardzo dokładnie. Gdzie pan widział Louisa Loh w stroju zbieracza owoców? – W kolejce. – W jakiej kolejce? – W kolejce wozów czekających na prom towarowy. – Był na wozie? – Prowadził jeden. Bell ruszył do drzwi. – Jest przebrany za japońskiego farmera dostarczającego owoce? – Właśnie to staram się powiedzieć.
– Jakie owoce? – Truskawki. *** – Przepustka! Ty wszawy Mongole - krzyknął żołnierz piechoty morskiej pilnujący wjazdu na krótką drogę, która biegła przez Mare Island od przystani promowej do pirsów, gdzie marynarze wnosili po trapach zaopatrzenie na okręty. - Pokaż przepustkę! – Proszę - odrzekł Louis Loh ze spuszczonym wzrokiem i wręczył dokument wartownikowi. - Już ją pokazywałem na promie. – To pokażesz ją jeszcze raz tutaj. I gdyby to zależało ode mnie, Japońcy nie mieliby wstępu na Mare Island, ani z przepustkami, ani bez. – Tak jest. Wartownik popatrzył spode łba na papier. – Azjaci prowadzący ciężarówki. Farmerzy muszą cienko prząść. - Obszedł wolno wóz dookoła. Wziął truskawkę z jednej ze skrzynek i włożył ją do ust. Sierżant podszedł. – Co to za zastój, do cholery? – Sprawdzam tylko tego Japońca. – Sto wozów czeka w kolejce. Niech rusza. – Słyszałeś, głupi Mongole. Odjeżdżaj stąd. - Uderzył wielką dłonią muła, zwierzę wyrwało do przodu i Louis Loh o mało nie spadł z wozu. Przy wybrukowanej kocimi łbami drodze stały składy i warsztaty, przecinały ją tory kolejowe. Na jej rozwidleniu Louis Loh szarpnął lejce. Podążający za innymi wozami muł skręcił niechętnie. Serce Loh zaczęło walić. Mapa, którą dostał, wskazywała, że magazyn jest na końcu drogi nad wodą. Okrążył fabrykę i pół kilometra przed sobą zobaczył kryty ceramiczną dachówką kamienny budynek z małymi zakratowanymi oknami. Dachówka i błękitna zatoka San Pablo przypominały mu jego rodzinne miasto Kanton na południowym wybrzeżu Chin. Do strachu dołączyła nagle silna tęsknota za domem i osłabiła jego determinację. Jest tyle pięknych rzeczy, których nie zobaczy już nigdy.
Wozy wyjeżdżały z magazynu na długi pirs. Przy jego krańcu stał lśniący biały „Connecticut”, okręt flagowy Wielkiej Białej Floty. Loh był już blisko. Na wprost zobaczył ostatni posterunek marines. Sięgnął pod siedzenie wozu i pociągnął za sznurek. W wyobraźni słyszał tykanie budzika pod truskawkami, ale w rzeczywistości dźwięk całkowicie tłumiły beczki z materiałami wybuchowymi pod owocami. Był już blisko. Nie wiedział tylko, na jaką odległość zdoła dotrzeć, zanim go zatrzymają. Usłyszał za sobą warkot ciężkiego silnika i zgrzyt napędu łańcuchowego. Jechała za nim ciężarówka załadowana wysoko czerwono-białymi beczkami z syropem coca-cola. Podąża jego śladem przez pomyłkę poza trasą zaopatrzeniową? Bez względu na przyczynę, w jej obecności jego samotny wóz wyglądał mniej podejrzanie. Ciężarówka zatrąbiła i wyprzedziła go. Po chwili zahamowała gwałtownie z piskiem twardych opon z pełnej gumy na bruku. Zatrzymała się z poślizgiem w poprzek drogi z rowami po obu stronach i zablokowała ją. Loh nie mógł jej ominąć, a już uruchomił zapalnik czasowy do zdetonowania materiałów wybuchowych. – Przepraszam, czy mógłby pan przestawić swój samochód? - zawołał Louis. Robię dostawę. Isaac Bell wyskoczył z kabiny, złapał za wędzidło muła i powiedział: – Cześć, Louis. Strach i tęsknota za domem opuściły Louisa Loh. Zastąpiła je chłodna jasność umysłu. Sięgnął pod siedzenie i pociągnął za drugi sznurek. Ten biegł do przodu wzdłuż dyszla i pod postronkami uprzęży muła, i spowodował detonację rzędu petard, które eksplodowały szybko jedna po drugiej. Przerażone zwierzę stanęło dęba, powaliło Bella na ziemię i rzuciło się na ślepo do rowu. Wóz się przewrócił, truskawki i materiały wybuchowe wysypały. Oszalały muł uwolnił się i uciekł, ale Louis Loh, widząc, że wszystko stracone, zdążył wskoczyć mu na grzbiet. Zwierzę wierzgało, żeby się pozbyć jeźdźca, ale zwinny młody Chińczyk trzymał się mocno i popędzał je w kierunku wody. Isaac Bell puścił się w pogoń. Pędził co sił w nogach przez pole dochodzące do wąskiej cieśniny, która oddzielała Mare Island od Vallejo. Zobaczył, jak muł nagle staje. Louis Loh poszybował jak wystrzelony z katapulty nad karkiem zwierzęcia. Chińczyk potoczył się po trawie, poderwał i pobiegł dalej. Bell za nim. Wtem potężny wybuch zatrząsł ziemią. Bell się obejrzał. Beczki coca-coli fruwały w powietrzu. Wóz zniknął, a ciężarówka płonęła. Marines z posterunku
kontrolnego i mężczyźni z pirsu amunicyjnego pobiegli do pożaru. „Connecticut” i kamienny magazyn nie ucierpiały. Bell ścigał Louisa Loh, który uciekał w kierunku pirsu. Była do niego przycumowana motorówka. Marynarz wygramolił się z niej i spróbował zatrzymać Chińczyka. Louis Loh odepchnął go i dał nura do wody. Kiedy Bell wpadł na pirs, Loh płynął w stronę Vallejo. Bell podbiegł do łodzi. – Pod parą? Ogłuszony marynarz na pirsie potwierdził. – Tak jest. Bell zrzucił cumę dziobową i rufową z pachołków. – Hej, co pan robi? - Marynarz wgramolił się na motorówkę i sięgnął w kierunku Bella. – Stać! – Umiesz pływać? – Jasne. – To żegnaj. Bell złapał go za rękę i wyrzucił za burtę. Odpływ wyciągał łódź z portu. Bell włączył pędnik i ominął marynarza. – Po co pan to zrobił? - wykrztusił z oburzeniem mężczyzna. - Pomogę panu. Ostatnią rzeczą, jakiej Bell potrzebował, była pomoc marynarki wojennej. Marynarka aresztowałaby Louisa i wsadziła za kratki. – To mój więzień - odparł. - I moje śledztwo. Odpływ niósł Louisa z prądem. Bell podążał łodzią blisko za nim, gotów uratować go przed utonięciem. Ale Chińczyk dobrze pływał, przecinał wodę nowoczesnym kraulem. Gdy pokonywał ostatnie sto metrów, Bell doprowadził motorówkę do brzegu obok pirsu. Czekał na lądzie, machając kajdankami, kiedy Louis wyszedł chwiejnie z wody. Chińczyk przystanął. Dysząc ciężko, patrzył z niedowierzaniem na wysokiego detektywa. – Dawaj ręce - rozkazał Bell. Louis wyciągnął nóż i zaatakował z zaskakującą szybkością jak na przemoczonego człowieka, który właśnie przepłynął rwący nurt w poprzek. Bell
odbił ostrze kajdankami i zadał mocny cios. Louis upadł wystarczająco ogłuszony, by Bell mógł mu skuć ręce za plecami. Postawił go na nogi, zaskoczony tym, jaki lekki jest Chińczyk. Nie mógł ważyć więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Bell poprowadził go w kierunku pirsu, gdzie przycumował łódź. Tylko około siedmiu kilometrów było cieśniną Carquinez z Vallejo do Benicia, gdzie Bell miał nadzieję wsiąść do pociągu, zanim marynarka wojenna się połapie. Ale zanim dotarł do pirsu, prom z Mare Island przybił i wysadził tłum stoczniowców. – Jest! – Brać go! Robotnicy usłyszeli eksplozję, zobaczyli fruwające beczki i skojarzyli fakty. Kiedy biegli w kierunku Bella i Louisa Loh, druga grupa, która naprawiała bocznicę tramwajową, nadbiegła z młotami i łomami i dołączyła do pierwszej. Stali się zbitą ludzką masą i odgrodzili detektywa Van Dorna i jego więźnia od motorówki. Ktoś z ekipy naprawczej zapalił palnik acetylenowo-tlenowy. – Spalić Japońca. Do diabła z sądem. – Nie możecie go spalić, chłopcy - powiedział Isaac Bell do żądnego linczu tłumu. – Czyżby? A czemuż to? – Bo to nie Japoniec, tylko Chińczyk. – Oni wszyscy to Mongoły, azjatyckie kulisy, wszyscy tacy sami. – Mimo to nie możecie go spalić. On jest mój. – Twój? - wykrzyknął chór gniewnych głosów. – A kim ty jesteś, do cholery? – Ty jesteś jeden, a nas stu! – Stu? - Bell wyciągnął derringer z kapelusza i browning spod płaszcza i omiótł tłum lufami. - Moje dwa strzały z lewej ręki, siedem z prawej, i nie będzie was stu, tylko dziewięćdziesięciu jeden. Niektórzy z przodu cofnęli się między kolegów z tyłu, ale inni ich zastąpili. Nowy pierwszy rząd wystąpił naprzód, wymieniając spojrzenia w poszukiwaniu
przywódcy. Bell z kamienną twarzą popatrzył mężczyznom w oczy lodowatym wzrokiem. Potrzebowali tylko jednego odważnego. – Kto pierwszy? Może wy z przodu? – Brać go! - krzyknął wysoki mężczyzna w drugim rzędzie. Bell wypalił z browninga. Mężczyzna wrzasnął i opadł na kolana, przyciskając obie dłonie do zakrwawionego ucha.
Rozdział 41 Dziewięćdziesięciu dziewięciu - powiedział Isaac Bell. Tłum się cofnął, mamrocząc ponuro. Tramwaj nadjechał, dzwoniąc, żeby przepędzić mężczyzn z torów. Bell wciągnął Louisa Loh do wagonu. – Nie możecie tu zostać - zaprotestował motorniczy. - Ten Japoniec jest cały mokry! Bell przystawił mu wyloty dwóch luf derringera do twarzy. – Nie zatrzymuj się. Jedź prosto do Benicia. Mijając w pędzie czekających na wielu przystankach po drodze pasażerów, dojechali do przystani promowej Southern Pacific w dziesięć minut. Po drugiej stronie szerokiej na półtora kilometra cieśniny w Port Costa Bell zobaczył „Solano”, największy prom kolejowy na świecie, który właśnie zabierał na pokład jadący na wschód parowóz i skład pulmanów Overland Limited. Zawlókł Louisa Loh do biura zawiadowcy stacji, przedstawił się, kupił dwa bilety na podróż przez kontynent w przedziale i wysłał telegramy. Prom przeciął cieśninę w dziewięć minut, zacumował i został połączony z torami. Parowóz wciągnął przednią połowę pociągu na ląd. Lokomotywa przetokowa zepchnęła cztery tylne wagony ze statku. Po dziesięciu minutach skład był znów w komplecie i wyjechał z terminalu w Benicia. Bell znalazł swój przedział i przykuł Louisa do rury. Kiedy transkontynentalny pociąg pędził przez dolinę rzeki Sacramento, Louis Loh wreszcie przemówił. – Dokąd mnie zabierasz?
– Louis, do jakiego tongu należysz? – Do żadnego. – Dlaczego próbowałeś upozorować, że to Japończycy wysadzili w powietrze magazyn? – Nie będę z tobą rozmawiał. – Ależ będziesz. Powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć: co miałeś zrobić, dlaczego i kto ci to zlecił. – Nie rozumiesz takiego człowieka jak ja. Nie będę mówił. Nawet, gdybyś mnie torturował. – „To nie w moim stylu” - zacytował Bell zdanie z popularnego wiersza. – „Pierwsze chybienie, sędzia rzekł” - odparował zadowolony z siebie Louis Loh. - Czytałem waszego Caseya na pałce. – Już mi coś powiedziałeś - odparł Bell. - Tylko nie wiesz o tym. – Co? Wysoki detektyw zamilkł. Louis Loh potwierdził jego podejrzenie, że jest bardziej skomplikowany niż przeciętny gangster z tongu. Bell nie wierzył, że Chińczyk to Szpieg we własnej osobie, ale w Loh było coś więcej, niż ujawnił dzisiejszy zamach na Mare Island. – Dajesz mi dużą przewagę - oznajmił Loh. – Jak to? – Przyznajesz, że nie masz w sobie dość z mężczyzny, żeby mnie torturować. – Tak definiuje mężczyznę Hip Sing? – Co to jest Hip Sing? – Ty mi wyjaśnij. – Kiedy sytuacja się odwróci - powiedział Louis Loh - kiedy ty staniesz się moim więźniem, ja będę cię torturował. Bell wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Głowa go bolała i owce wciąż fikały koziołki. – Najpierw użyję tasaka - ciągnął Loh. - Rzeźniczego. Ostrego jak brzytwa. Zacznę od twojego nosa... - Opisywał straszliwe cierpienia, jakie zada Bellowi, dopóki detektyw nie zachrapał.
Bell otworzył oczy, gdy pociąg zatrzymał się w Sacramento. Ktoś zapukał do drzwi przedziału. Bell wpuścił dwóch krzepkich agentów ochrony z biura w Sacramento. – Zabierzcie go do wagonu bagażowego i przykujcie mu do czegoś rękę i nogę. Jeden z was ma być z nim cały czas. Drugi może wtedy spać. Jest dla was kuszetka w pulmanie. Nie spuszczajcie go z oka. Nie rozpraszajcie się rozmowami z personelem pociągu. Jeśli zobaczę na jego ciele skaleczenie lub siniaka, odpowiecie mi za to. Będę do was regularnie zaglądał. Musimy być szczególnie czujni, ilekroć pociąg stanie. – Przez całą drogę do Nowego Jorku? – Przesiadamy się w Chicago. – Myśli pan, że jego kumple spróbują go odbić? Bell obserwował reakcję Loh, ale nie dostrzegł żadnej. – Wzięliście ze sobą strzelby? – Samopowtarzalne, tak jak pan kazał. I jedną dla pana. – Niech spróbują. Dobra, Louis. Wychodzisz. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze czuł w roli bagażu przez najbliższe pięć dni. – Nigdy nie zmusicie mnie do mówienia. – Znajdziemy sposób - zapewnił Bell. *** Bilety na luksusowy pociąg, tweedowy garnitur „bogatego angielskiego pisarza”, złoty zegarek kieszonkowy, drogi bagaż i sto dolarów - tyle kosztowało Szpiega wynajęcie suspendowanego J.L. Skeltona do odegrania roli Arnolda Bennetta. Tak zameldował Horace Bronson, szef biura w San Francisco, w telegramie czekającym na Isaaca Bella w Ogden. Ale choć groźba długiego pobytu w więzieniu przeraziła Skeltona tak, że rozwiązała mu język, nie miał on pojęcia, dlaczego został wynajęty do towarzyszenia tak zwanym studentom misjonarzom. – Przysiągł na stos Biblii - zaznaczył cierpko Bronson - że nie wie, dlaczego dostał potem drugie sto dolarów za powrót do roli duchownego i odprawienie mszy w kaplicy Mare Island. I zaprzeczył, jakoby wiedział, dlaczego Harold
Wing i Louis Loh mieli upozorować japoński zamach na magazyn Mare Island, żeby unieruchomić okręty Wielkiej Białej Floty. Horace Bronson uwierzył mu. Isaac Bell też. Szpieg był specjalistą od wyręczania się innymi. Podobnie jak wielkie działa Arthura Langnera, znajdował się daleko od eksplozji. Źródło pochodzenia przepustki, dzięki której Loh wprowadził swój wóz na pokład promu do stoczni marynarki wojennej, byłoby wskazówką. Ale dokument spłonął w pożarze, tak jak wóz i ciężarówka. Nawet muł nie pomógł. Został ukradziony w Vaca dzień wcześniej. Wartownicy którzy wpuścili setki ciężarówek i wozów na wyspę, nie potrafili podać żadnych przydatnych informacji o przepustkach ani o transporcie truskawek. Dwa dni później, kiedy pociąg jechał przez Illinois, Bell zaniósł Louisowi Loh chicagowską gazetę. Gangster z tongu leżał na składanym łóżku w ciemnym, pozbawionym okien wagonie bagażowym z nadgarstkiem i kostką przykutymi kajdankami do metalowej ramy. Pilnujący go agent SO drzemał na stołku. – Idź na kawę - polecił Bell, i gdy zostali sami, pokazał Louisowi gazetę. Prosto spod prasy. Wiadomość z Tokio. – Co mnie obchodzi Tokio? – Cesarz Japonii zaprosił amerykańską Wielką Białą Flotę do złożenia oficjalnej wizyty po przepłynięciu Pacyfiku. Na zawsze kamiennej twarzy Louisa Loh coś drgnęło, Bell dostrzegł minimalne opuszczenie ramion Chińczyka, co wskazywało na brak nadziei, że jego nieudany atak mimo wszystko jakoś doprowadzi do konfliktu między Japonią i Stanami Zjednoczonymi. Bell nie rozumiał tego. Dlaczego Louis przejął się tym? Został już złapany Groziło mu więzienie, jeśli nie stryczek, i stracił szanse na pieniądze za wykonane zadanie, bo zawiódł. Co go to obchodzi? Chyba że nie zrobił tego dla pieniędzy. – Możemy przyjąć, Louis, że Jego Cesarska Mość nie zaprosiłby floty, gdyby udało ci się wysadzić w powietrze Stocznię Marynarki Wojennej Mare Island w jego imieniu. – Co mnie obchodzi cesarz Japonii? – To moje pytanie. Dlaczego egzekutor chińskiego tongu miałby próbować wywołać antagonizm amerykańsko-japoński? – Idź do diabła.
– I w czyim interesie? Dla kogo to zrobiłeś, Louis? Louis Loh uśmiechnął się drwiąco. – Nie zdzieraj sobie gardła. Poddaj mnie torturom. Nic nie zmusi mnie do mówienia. – Znajdziemy sposób - zapewnił Bell - W Nowym Jorku. Uzbrojeni po zęby chicagowscy vandornowcy, wspierani przez policję kolejową, przeprowadzili Louisa Loli z Overland Limited przez stację LaSalle do 20th Century Limited. Nikt nie spróbował odbić Louisa ani go uśmiercić, czego Bell trochę się spodziewał. Postanowił zostawić więźnia służbie ochrony, dopóki 20th Century nie dojedzie do Nowego Jorku. I nadal nie pokazał się Louisowi na Grand Central, gdzie inny oddział vandornowcow wsadził Loh do ciężarówki i zawiózł do Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Lowell Falconer był pod ręką, żeby ułatwić Louisowi Loh spędzenie pierwszej nocy w areszcie marynarki. Bell czekał na kapitana na jego jachcie turbinowym. „Dyname" stał przy pirsie stoczni marynarki wojennej, między pochylnią z Kadłubem 44 i wielką drewnianą barką obsługiwaną przez pełnomorski holownik. Inżynierowie wznosili na niej maszt kratowy. Był pełnowymiarową wersją modelu w skali jeden do dwunastu, który Bell widział w pracowni projektowej Farleya Kenta. Wysoko w górze rufa Kadłuba 44 przesłaniała błękitne niebo. Poszycie pokrywało wyżej jego szkielet i coraz bardziej nabierał on kształtu okrętu. Bell pomyślał, że jeśli powstanie z tego choćby w połowie tak szybki i zabójczy okręt wojenny, jak wyobraża sobie Falconer i jak starali się Alasdair MacDonald i Arthur Langner, to tego widoku jego rufy nieprzyjaciel nigdy nie zobaczy, dopóki jego własne okręty nie będą dryfować w płomieniach. Falconer wszedł na pokład po umieszczeniu więźnia w areszcie. Powtórzył ostatnie słowa Louisa przed zamknięciem drzwi: – Powiedzcie Bellowi, że nie będę mówił. – Będzie. – Nie liczyłbym na to - ostrzegł Falconer. - Kiedy byłem na Dalekim Wschodzie, Japońcy i Chińczycy praktycznie patroszyli złapanych szpiegów. Bez skutku. Detektyw Van Dorna i kapitan marynarki wojennej stali na pokładzie dziobowym, gdy „Dyname” cofał się w nurt East River. Jego dziewięć śrub wirowało tak równo, że Bell wciąż uważał to za niesamowite.
– W Louisie Loh coś jest - odrzekł w zamyśleniu. - Jeszcze nie wiem, co sprawia, że jest inny. – Odnoszę wrażenie, że jest dość nisko w hierarchii. – Nie sądzę - odparł Bell. - Zachowuje się dumnie jak człowiek, który ma misję. *** – Nowojorskie gangi przeżywają wzloty i upadki - powiedział Harry Warren i grupka detektywów Van Dorna, która je śledziła, przytaknęła z powagą. Jednego dnia są na szczycie, następnego na dnie. Na zapleczu kwatery głównej w hotelu Knickerbocker było szaro od dymu z cygar i papierosów. Butelka whisky kupiona przez Isaaca Bella krążyła w pokoju. – Kto jest teraz na dnie? - zapytał. – Hudson Dusters, Marginals i Pearl Buttons. Eastmans są w tarapatach, a ich sytuację pogarsza to, że Monk Eastman jest w Sing Sing, i wciąż mają zatargi z Five Pointers. – Którejś nocy urządzili niezłą strzelaninę pod estakadą kolei nadziemnej na Trzeciej Alei - wtrącił jeden z detektywów. - Niestety, nikt nie zginął. – W Chinatown - ciągnął Harry - Hip Sing wysuwa się przed On Leong. Na West Side Goferzy Tommy’ego Thompsona odnoszą sukcesy. A raczej odnosili. Sukinsyny mają pełne ręce roboty, odkąd napuściłeś na nich policję kolejową za pobicie małego Eddiego Tobina. Nastąpiły entuzjastyczne skinienia głowami i ktoś zauważył z powściągliwym podziwem: – Ci gliniarze kolejowi z zachodu to chyba najgorsze skurwiele, jakich kiedykolwiek widziałem. – Wprawili Goferów w takie osłupienie, że tong Hip Sing otworzył nową palarnię opium w samym środku terytorium gangu Komodora. – Nie tak szybko - ostrzegł Harry Warren. - Widziałem Goferów w lokalu Hip Singu w śródmieściu. Gdzie Scully był, Isaac? Miałem wrażenie, że Hip Sing zwąchał się z Goferami. Może Scully też miał. Pomruki potakiwania. Słyszeli pogłoski.
– Ale nikt z was nie potrafi mi nic powiedzieć o Louisie Loh? – To niewiele znaczy, Isaac. Przestępcy z Chinatown są po prostu bardziej skryci. – I lepiej zorganizowani. Nie wspominając o tym, że sprytniejsi. – I skumani z ziomkami w chińskich dzielnicach w całych Stanach Zjednoczonych i Azji. – Powiązania międzynarodowe są intrygujące w tej sprawie Szpiega przyznał Bell. - Tylko po co wysyłać dwóch ludzi z Nowego Jorku na drugi koniec kontynentu, kiedy można wykorzystać miejscowych z Chinatown w San Francisco, którzy znają teren? Nikt nie odpowiedział. Detektywi siedzieli w krępującym milczeniu. Ciszę przerwał tylko brzęk szklanki i trzask zapałki. Bell popatrzy! na zespół weteranów Harry’ego. Brakowało mu Johna Scully’ego. Scully byt niezastąpiony podczas burzy mózgów. – Po co ta cała komedia w pociągu? - zapytał ostro. - To bez sensu. Milczenie trwało dalej. – Co z małym Eddiem? - spytał Bell. – Wciąż na dwoje babka wróżyła. – Przekażcie mu, że wpadnę do niego, jak tylko będę mógł. – Wątpię, żeby się zorientował, że jesteś w sali. – Tego też nie rozumiem - powiedział Harry Warren. - Po co Goferzy mieliby stawiać wszystko na jedną kartę, żeby nastawić nas przeciwko nim? – Są głupi - odrzekł jeden z detektywów i wszyscy się roześmiali. – Ale nie aż tak głupi. To tak jak z podróżą Louisa Loh przez cały kontynent, o czym wspomniał Isaac. Pobicie chłopaka nie miało sensu. Gangi walczą tylko między sobą. – Uznałeś za dziwne to, że Sopel pojechał do Camden - przypomniał Isaac Bell. Harry przytaknął energicznie. – Goferzy nie ruszają się z domu. – Mówiłeś też, że nie wysyłają ostrzeżeń i nie dokonują aktów zemsty, które wywołują gniew ludzi z zewnątrz. Czy jest możliwe, że Szpieg zapłacił im za to, żeby się zemścili, tak jak zapłacił zabójcom za wyprawę do Camden?
– A kto, do cholery, wie, jak rozumują szpiedzy? – Znam kogoś takiego - odparł Bell. *** Komandor Abbington-Westlake wyszedł z Harvard Club, gdzie wykłócił się o darmowe honorowe członkostwo, i przywołał taksówkę płynnym ruchem. Czerwony benzynowy darracq minął machającego przed Nowojorskim Jachtklubem mężczyznę i zatrzymał się przy zażywnym Angliku. – Hej, to moja taksówka! – Jak widać, nie - odparł Abbington-Westlake i wsiadł do auta. - Teraz z życiem, panie kierowco, żeby tamten niezadowolony żeglarz nas nie dogonił. Taksówka ruszyła szybko. Abbington-Westlake podał adres na Piątej Alei i usadowił się wygodnie. Na Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy samochód skręcił nagle do Central Parku. Komandor zastukał laską w szybę. – Nie, nie, nie, nie jestem jakimś turystą, żeby mnie obwozić po parku. Gdybym chciał zboczyć z mojej trasy do parku, to kazałbym panu tak pojechać. Niech pan natychmiast wróci do Piątej Alei! Kierowca nacisnął gwałtownie hamulec i Abbington-Westlake spadł z siedzenia. Kiedy się pozbierał, zobaczył przed sobą zimne oczy i groźne oblicze Isaaca Bella. – Ostrzegam cię, Bell, że mam przyjaciół, którzy przyjdą mi z pomocą. – Nie wymierzę ci zasłużonego ciosu w nos za wydanie mnie Yamamoto Kencie, jeśli odpowiesz na pytanie. – To ty zabiłeś Yamamoto? - zapytał z przestrachem angielski szpieg. – On zginął w Waszyngtonie. Ja byłem w Nowym Jorku. – Kazałeś go zlikwidować? – Nie jestem jednym z was - odrzekł Bell. – Jakie masz pytanie? – Kimkolwiek jest ten niezależny szpieg, moim zdaniem dziwnie się zachowuje. Zobacz. Pokazał komandorowi kartkę. – Zostawił to na zwłokach mojego detektywa. Po co miałby robić coś takiego?
Anglik przeczytał szybko treść. – Wygląda na to, że przesyła ci wiadomość. – Ty byś tak zrobił? – Nie pozwala się sobie na dziecinadę. – Zabiłbyś mojego człowieka z zemsty? – Nie pozwala się sobie na luksus dokonania zemsty. – Posunąłbyś się do takiego ostrzeżenia? Uważając, że to mnie powstrzyma? – On powinien był zabić ciebie, to by położyło temu kres. – Ty byś tak zrobił? Abbington-Westlake uśmiechnął się. – Dobrzy szpiedzy to niewidoczni szpiedzy. Idealnie jest skopiować jakiś tajny plan, zamiast go wykraść, bo wtedy wróg nie wie, że ktoś poznał jego tajemnicę. Podobnie, jeśli wróg musi zginąć, powinno to wyglądać na wypadek. Spadające szczątki na stanowisku pracy mogą zabić człowieka bez wzbudzania podejrzeń. Szpilka do kapelusza w czyimś mózgu to czerwona flaga. – O szpilce do kapelusza nie było nic w gazetach - zauważył lodowato Bell. – Czyta się między wierszami - zaripostował Anglik. - Jak ci powiedziałem w Knickerbockerze, witaj w świecie szpiegostwa, Bell. Wiele się już nauczyłeś. Czujesz, że ten niezależny szpieg nie jest przede wszystkim szpiegiem. – Nie rozumuje jak szpieg - odrzekł Bell - tylko jak gangster. – Więc kto prędzej złapie gangstera niż detektyw? Miłego dnia. Życzę udanych łowów. – Wysiadł z taksówki i poszedł w kierunku Piątej Alei. Bell wrócił szybko do hotelu Knickerbocker i złapał Archiego Abbotta. – Jedź do fabryki torped w Newport. – Chłopcy z Bostonu już... – Chcę ciebie. Mam dziwne przeczucie co do tamtego zamachu. – Jakie? – A jeśli to nie był sabotaż? A jeśli to była kradzież? Zostań tam, dopóki nie ustalisz, co zginęło. Odprowadził Archiego na dworzec kolejowy Grand Central i wrócił do biura, zamyślony. Abbington-Westlake potwierdził jego podejrzenia. Szpieg był przede
wszystkim gangsterem. Ale to nie mógł być Tommy Komodor. Szef Goferów mieszkał i walczył na ograniczonym terenie Hell’s Kitchen przez całe swoje życie. Odpowiedź musiał znać Louis Loh. Mógł być członkiem tongu. Mógł być nawet szpiegiem. Być może na tym polegała różnica, którą dostrzegł w Loh: działał, jakby miał jakiś cel. Nadszedł czas, by go o to zapytać. Bell zabrał Louisa Loh z aresztu w Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej późną nocą i skuł mu kajdankami nadgarstki za piecami. Loh był zaskoczony, kiedy zamiast wsadzić go do ciężarówki lub auta osobowego, Bell poprowadził go ku rzece. Czekali nad wodą. Kadłub 44 wyrastał za nimi. Wiatr przynosił odgłosy silników okrętowych, trzepotu żagli, gwizdków i syren. Zaciemniony, z wyjątkiem świateł pozycyjnych, turbinowy jacht Lowella Falconera „Dyname” zbliżył się w prawie zupełnej ciszy. Członkowie załogi wprowadzili Bella i jego więźnia na pokład bez słowa. Jacht cofnął się w nurt rzeki i ruszył z prądem. Przepłynął pod mostem Brooklyńskim, minął Battery i nabrał prędkości w zatoce. – Jeśli zamierzasz wyrzucić mnie za burtę - odezwał się Louis Loh - to pamiętaj, że umiem pływać. – W kajdankach? – Przypuszczam, że zdjąłbyś mi je, bo jesteś przeciwny torturom. Sternik przyspieszył do trzydziestu węzłów Bell zabrał Loh do ciemnej kabiny i siedzieli w milczeniu, chronieni przed wiatrem i rozbryzgami wody. „Dyname” przeciął Lower Bay. Bell zobaczył blask latarniowca przez bulaj. – Dokąd mnie zabierasz? - zapytał Louis Loh, kiedy dziób „Dyname” uniósł się na pierwszym atlantyckim grzywaczu. – Na morze. – Jak daleko? – Jakieś pięćdziesiąt mil. – To zajmie całą noc, – Nie tym statkiem. Sternik dał pełną moc. Minęła godzina. Obroty turbin spadły i jacht osiadł w wodzie. Nagle uderzył w coś mocno i stanął. Bell wziął Louisa za ramię, sprawdził, czy nie udało mu się otworzyć kajdanków, i wyprowadził go na pokład. Milczący członkowie załogi pomogli im przejść na drewnianą barkę.
„Dyname” zawrócił i odpłynął szybko. Po kilku minutach widać było tylko żar z jego komina i wkrótce zniknął w ciemności nocy, – Co teraz? - spytał Louis Loh. Białe grzywy fał lśniły w blasku gwiazd. Barka kołysała się z ruchem morza. – Teraz się wdrapiemy. – Wdrapiemy? Na co? – Na to. Bell wskazał Louisowi maszt kratowy. Ażurowa konstrukcja wznosiła się tak wysoko, że jej kołyszący się szczyt zdawał się ocierać o gwiazdy. – Co to jest? Gdzie my jesteśmy? – Na barce do ćwiczeń strzeleckich zakotwiczonej na Atlantyckim Poligonie Morskim Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Inżynierowie ustawili na niej ten trzydziestoośmiometrowy maszt kratowy, ostatnie osiągnięcie w dziedzinie masztów obserwacyjnych drednotów. Bell wszedł na drugi szczebel, otworzył prawą połowę kajdanków Louisa i zatrzasnął ją wokół swojej kostki. – Gotowy? Idziemy. – Dokąd? – Na górę po tych drabinkach. Kiedy podniosę nogę, ty podnieś ramię. – Po co? – O świcie jest zaplanowany test tego masztu, żeby sprawdzić, jak się spisze w warunkach bojowych ostrzeliwany z trzystupięciomilimetrowych dział. Każdy szpieg z prawdziwego zdarzenia dałby wszystko, żeby to zobaczyć. Chodźmy. Wspinaczka na szczyt była długa, ale żaden z mężczyzn nie dyszał ciężko, kiedy dotarli na platformę obserwacyjną. – Jesteś w świetnej formie, Louis. Bell zdjął prawą połowę kajdanek z kostki i założył ją na jedną z rur, które tworzyły maszt. – Co dalej? – Zaczekamy na świt. Zaczęło wiać. Maszt się kołysał, gdy zimny wiatr świstał wokół rurowej konstrukcji. O brzasku sylwetka pancernika ukazała się na horyzoncie.
– „New Hampshire” - powiedział Bell. - Na pewno go poznajesz po trzech kominach i staromodnym dziobie jak taran. Przypomnisz sobie, że jest uzbrojony w stusiedemdziesięcioośmio- i dwustutrzymilimetrowe działa oprócz czterech trzystupięciomilimetrowych. Lada chwila. Na pancerniku pojawił się czerwony błysk. Dwustudwudziestosiedmiokilogramowy pocisk przeleciał obok z hałasem pociągu towarowego. Louis się schylił. – Co? - wrzasnął. - Co? Huk działa skierował się w ich stronę. Następny błysk. Drugi pocisk przeleciał bliżej. – Niedługo będą mieli zasięg! - zawołał Bell do Louisa. Trzystupięciomilimetrowe działo błysnęło czerwonym ogniem. Pocisk uderzył w snopie iskier piętnaście metrów poniżej. Maszt się zatrząsł. – Jesteś szalony - krzyknął Louis Loh. – Ta helisowa konstrukcja jest podobno bardzo mocna - odparł Bell. Nadleciało więcej pocisków. Kiedy drugi trafił, Louis zasłonił twarz. Wkrótce rozwidniło się na tyle, że Bell mógł zobaczyć, która jest godzina na swoim złotym zegarku. – Jeszcze kilka pojedynczych strzałów. Potem mają walić salwami. A na koniec dać ognia z całej burty parę razy. – Dobra. Dobra. Przyznaję, że jestem członkiem tongu. – Jesteś kimś więcej - odrzekł lodowato Isaac Bell. Wyraz zaskoczenia odmalował się na zwykle kamiennej twarzy Louisa. – Co masz na myśli? – Sun Zi, Sztuka wojenna: „Bądź niezwykle tajemniczy, aż staniesz się niezgłębiony”, jeśli mogę zacytować twojego rodaka. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Powiedziałeś do mnie w pociągu: „Myślą, że wszyscy jesteśmy nałogowymi opiumistami lub gangsterami z tongów”. To brzmiało jak słowa człowieka o szerszym punkcie widzenia. Kim naprawdę jesteś? Zagrzmiała salwa. Dwa pociski przebiły konstrukcję. Nadal stała, ale przechylała się z boku na bok. – Nie jestem członkiem tongu.
– Przed chwilą mówiłeś co innego. Więc jak jest? – Nie jestem gangsterem. – Przestań mi mówić, kim nie jesteś, i zacznij mówić, kim jesteś. – Jestem członkiem Tongmenghui. – Co to takiego? – Liga Związkowa. Tajna chińska rewolucyjna organizacja republikańska. Ruch oporu. Ślubujemy oddać życie, by doprowadzić do odnowy społecznej w Chinach. – Wytłumacz to - zażądał Isaac Bell. Louis Loh wyznał, że jest zagorzałym chińskim nacjonalistą spiskującym w celu obalenia skorumpowanej cesarzowej. – Ona dusi Chiny. Anglia, Niemcy, cała Europa, a nawet Stany Zjednoczone żywią się konającym ciałem Chin. – Skoro jesteś rewolucjonistą, to co robisz w Ameryce? – Chodzi o drednoty. Chiny muszą zbudować nowoczesną flotę, żeby odeprzeć kolonialnych najeźdźców. – Wysadzając w powietrze okręty Wielkiej Białej Floty w San Francisco? – To nie było dla Chin! To było dla niego. – Dla kogo? O kim mówisz? Loh zerknął bojaźliwie na „New Hampshire”. – Jest pewien człowiek, szpieg, który płaci. Nie pieniędzmi, ale cennymi informacjami o drednotach innych krajów. My, Harold Wing i ja, przekazujemy je chińskim konstruktorom okrętów. – I odwdzięczacie mu się, wykonując jego polecenia. – Zgadza się. Możemy już zejść na dół? Bell wiedział, że to przełom w śledztwie. To był wolny strzelec, którego Yamamoto próbował zdradzić w zamian za umożliwienie mu ucieczki. Louis znów przybliżył go do celu. – Służysz trzem panom. Chińskiej Marynarce Wojennej. Twojemu ruchowi oporu Tongmenghui. I szpiegowi, który ci zapłacił za dokonanie zamachu na magazyn na Mare Island. Kto to jest? Kolejny pocisk przeleciał z hałasem pociągu towarowego. Maszt zadrżał. – Nie znam go.
– Kto jest twoim pośrednikiem? Jak dostajesz rozkazy i informacje? – Pocztą. On wysyła informacje, rozkazy i pieniądze na pokrycie kosztów pocztą. - Louis się schylił przed następnym pociskiem. - Zejdźmy już na dół, dobrze? W oddali, lśniąc w pierwszych promieniach słońca, wszystkie działa „New Hampshire” skierowały się na maszt kratowy. – Salwa z całej burty - oznajmił Bell. – Musisz mi uwierzyć. – Darzę cię pewną sympatią, Louis - powiedział Bell. - Nie strzeliłeś do mnie, dopóki nie wyskoczyłem z pociągu. Louis Loh popatrzył na pancernik. – Nie darowałem ci życia. Nie mogłem się zdobyć na ściągnięcie spustu. – Kusi mnie, żeby pozwolić ci zejść na dół, Louis. Ale nie wyjawiłeś mi wszystkiego, co wiesz. Nie wierzę, że wszystko przychodzi pocztą. Louis Loh znów spojrzał bojaźliwie na biały pancernik i kompletnie się załamał. – To Tommy Komodor Thompson kazał nam dokonać zamachu na magazyn na Mare Island. – Jak się spiknąłeś z gangiem Goferów? – Szpieg przekupił Hip Sing, żeby pozwolili nam skontaktować się z Tommym Komodorem Thompsonem w ich imieniu. Udawaliśmy członków tongu. Bell wręczył Louisowi Loh śnieżnobiałą chusteczkę do nosa. – Pomachaj tym. Sprowadził Loh z masztu. Kiedy dotarli na dół, wściekli oficerowie poligonowi podpłynęli łodzią do barki. – Jak... – Myśleliśmy, że nigdy nie przestaniecie strzelać. Zgłodnieliśmy na górze. *** – Nie wierzę, że Tommy Komodor jest Szpiegiem - powiedział Isaac Bell do Josepha Van Dorna. - Ale założę się, że dobrze wie, kto nim jest.
– Lepiej, żeby tak było - odparł Van Dorn. - Nalot na jego terytorium kosztuje masę pieniędzy dla gliniarzy i kilka bardzo drogich przysług dla Tammany Hall, żeby nie protestowali. - Wysoki detektyw i jego barczysty szef nadzorowali przygotowania do nalotu z marmona zaparkowanego naprzeciwko saloonu Tommy’ego Komodora na Trzydziestej Dziewiątej Zachodniej ulicy. – Ale koleje będą nas uwielbiać - zauważył Bell i szef przyznał, że paru potentatów kolejowych już mu podziękowało osobiście za uniemożliwienie gangowi Goferów dokonania dużych kradzieży. - Patrząc optymistycznie, po tej akcji siatka Szpiega znacznie się zmniejszy. – Nie liczę na to - odrzekł Bell, pomny, że dowiedział się o eksplozji w fabryce torped w Newport w pociągu do San Francisco. Tuzin gliniarzy kolejowych przeprowadziło atak. Wyważyli drzwi do saloonu, połamali meble, potłukli butelki i podziurawili beczki z piwem. Strzały rozległy się w środku. Chłopcy Harry’ego Warrena, którzy czekali w pogotowiu z kajdankami, władowali tuzin Goferów do policyjnej suki. – Tommy zaszył się w piwnicy z dziurą po pocisku w ramieniu - zameldował Harry Bellowi i Van Dornowi. - Jest sam. Może posłucha głosu rozsądku. Bell pierwszy zszedł po drewnianych stopniach do wilgotnej piwnicy. Tommy siedział rozparty na krześle jak góra zwalona przez trzęsienie ziemi. Miał pistolet w ręku. Otworzył zaczerwienione oczy, spojrzał w górę na broń Bella wycelowaną w jego głowę i upuścił pistolet na klepisko. – Nazywam się Isaac Bell. – Co z wami jest, vandornowcy? - wypalił z oburzeniem Tommy. - Zawsze obowiązywała zasada „żyj i pozwól żyć”. Płać glinom i nie wchodź nikomu w drogę. Mieliśmy tu opracowany cały system, a banda prywatnych szpicli go spieprzyła. – To dlatego posłałeś jednego z moich chłopców do szpitala? - spytał lodowato Bell. – To nie był mój pomysł! - zaprotestował Tommy. – Nie twój? - zaripostował Bell. - A kto przewodzi Goferom? – To nie był mój pomysł - powtórzył ponuro Tommy. – Mam uwierzyć, że sławny Tommy Komodor Thompson, który zlikwidował wszystkich rywali, żeby zostać szefem gangu największych nowojorskich twardzieli, przyjmuje rozkazy od kogoś innego?
Uraza odmalowała się na twarzy Tommy’ego Thompsona. Bell to wykorzystał i się roześmiał. – Może mówisz prawdę. Może jesteś tylko właścicielem saloonu. – Do jasnej cholery! - wybuchnął Tommy. Spróbował wstać z krzesła. Wysoki detektyw powstrzymał go ostrzegawczym gestem. - Tommy Komodor nie przyjmuje rozkazów od nikogo. Bell zawołał. Harry Warren i dwaj z jego ludzi zbiegli na dół po schodach. – Tommy mówi, że to nie był jego pomysł, żeby pobić małego Eddiego Tobina. Jakiś facet mu kazał. – Jakiś facet? - powtórzył drwiąco Harry. - Czy ten „jakiś facet”, który kazał ci pobić jednego z naszych, to przypadkiem nie ten sam facet, który kazał ci wysłać Louisa Loh i Harolda Winga na Mare Island, żeby wysadzili w powietrze magazyn? – On mi nie kazał. On mi zapłacił. To różnica. – Kto? - zapytał ostro Bell. – Skurwiel zostawił mnie tutaj, żebym wypił to piwo, którego on nawarzył. – Kto? – Cholerny Oko O’Shay. Oto kto. – Oko O’Shay? - powtórzył z niedowierzaniem Harry Warren. - Masz nas za durniów? Oko O’Shay nie żyje od piętnastu lat. – Żyje. – Harry - warknął Bell. - Kto to jest Oko O’Shay? – Lata temu, jeszcze jako dzieciak, należał do Goferów. Wredny typ. Piął się w górę, dopóki nie zniknął. – Słyszałem gadkę, że wrócił - mruknął jeden z detektywów Harry’ ego. - Nie dałem temu wiary. – Ja nadal nie daję. – A ja tak - powiedział Bell. - Szpieg od początku działa jak gangster.
CZĘŚĆ IV BOSKI PIERWIASTEK Rozdział 42 1 czerwca 1908, Nowy Jork Dlaczego nazwali go Oko? - zapytał Isaac Bell. – Bo gdybyś z nim zadarł, wyłupiłby ci oko - odparł Tommy Komodor Thompson, - Nakładał miedziany szpic na paznokieć kciuka. Teraz ma z nierdzewnej stali. – Wyobrażam sobie - powiedział Bell - że nie miał wielu starć. – Nie, odkąd rozeszła się wieść o tym - zgodził się Tommy. – A oprócz tego, jaki on jest? – Jak mam tu siedzieć i kłapać dziobem, to chcę się napić - odrzekł Tommy Thompson. Bell skinął lekko głową. Vandornowcy wyjęli piersiówki. Tommy pociągnął długie łyki z paru i otarł usta zakrwawionym rękawem. – Jaki jest Brian O’Shay, oprócz tego, że wyłupuje oczy? Taki, jaki zawsze był. To facet, który umie przewidywać. – Nazwałbyś go urodzonym przywódcą? – Kim? – Przywódcą. Takim jak ty. Stoisz na czele gangu. Czy on jest człowiekiem tego rodzaju? – Wiem tyle, że on cały czas myśli. Zawsze jest przed tobą. Oko potrafi przejrzeć ludzi. – Jeśli mówisz prawdę, że O’Shay żyje, Tommy, to gdzie on jest? Szef gangu przysiągł, że nie wie. – Jakiego nazwiska używa? – Nie powiedział mi.
– Jak wygląda? – Jak każdy. Sprzedawca w sklepie, właściciel banku, barman. Ledwo go poznałem. Ubrany jak elegant z Piątej Alei. – Duży mężczyzna? – Nie. Mały facet. – W porównaniu z tobą, Tommy, większość facetów jest mała. Ile on ma wzrostu? – Metr siedemdziesiąt trzy. Zbudowany jak hydrant przeciwpożarowy. Najsilniejszy mały facet, jakiego kiedykolwiek widziałem. – Nie potrzebowałby swojego dłuta, żeby wygrać walkę, prawda? - zagadnął Bell tonem towarzyskiej rozmowy. – Prawda - przytaknął Tommy i napił się whisky. - Po prostu lubi wyłupiać oczy. – Na pewno po tym, jak się pojawił znikąd i zapłacił ci te wszystkie pieniądze, kazałeś go śledzić. – Wysłałem za nim Paddy’ego Szczura. Mały skurwiel wrócił bez jednego oka. Bell spojrzał na jednego z detektywów który kiwał głową. – Zgadza się, widziałem Paddy’ego z opatrunkiem. – Zniknął jak w czasach, kiedy byliśmy dzieciakami. Wtedy też rozpłynął się w powietrzu. Nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze go zobaczymy. Myślałem, że został wrzucony do rzeki. – Przez kogo? Szef gangu wzruszył ramionami. – Mnóstwo ludzi myślało, że to ty wrzuciłeś go do rzeki, Tommy - wtrącił się Harry Warren. – To mnóstwo ludzi źle myślało. Ja myślałem, że Billy Collins to zrobił. Dopóki Oko nie wrócił. Bell zerknął na Harry'ego Warrena. – Narkoman - wyjaśnił Harry. - Nie słyszałem jego nazwiska od lat. Billy Collins kumplował się z Okiem i Tommym. Tworzyli niezłe trio. Pamiętasz, Tommy? Obrabianie pijanych, okradanie straganów, sprzedaż narkotyków, bicie każdego, kto stanął im na drodze, O’Shay był najgorszy, gorszy niż obecny tu
Komodor, gorszy nawet od Billy’ego Collinsa. Tommy to było niewiniątko przy tamtych dwóch. Nikt się nie spodziewał, że Tommy stanie na czele Goferów. Ale miałeś szczęście, prawda, Tommy? Oko zniknął, a Billy wpadł w nałóg. – Tommy, dlaczego myślałeś, że Billy Collins wrzucił Oko do rzeki? - spytał Isaac Bell. – Bo tamtej nocy, kiedy ostatni raz widziałem Oko, pili razem. – I dziś nie masz pojęcia, gdzie jest O’Shay? – Jak zawsze. Rozpłynął się w powietrzu. – A gdzie jest Billy Collins? Ranny szef gangu wzruszył ramionami, skrzywił się i znów pociągnął z flaszki. – A gdzie trafiają ćpuny? Do rynsztoka.
Rozdział 43 Dziesięć mil morskich od Fire Island, wyspy barierowej między Long Island i Atlantykiem, pięćdziesiąt mil morskich od Nowego Jorku, trzy jednostki pływające się spotkały. Światło dnia gasło za horyzontem na zachodzie i gwiazdy pojawiły się na wschodzie. Fale Atlantyku rosły na płytkim szelfie kontynentalnym. Żadnemu z kapitanów większych statków - parowego czterotysięcznika towarowego z wysokim kominem i dwiema kolumnami bomów ładunkowych oraz pełnomorskiego holownika z trzytorową barką kolejową za rufą - nie uśmiechała się perspektywa tak bliskiego podejścia, żeby przejąć ładunek na wzburzonym morzu, zwłaszcza w porywach wiatru od morza ku lądowi. Kiedy zobaczyli, że trzecia jednostka pływająca to mały szeroki ket z drobną rudą dziewczyną przy rumplu, zaczęli warczeć na swoich sterników. Wyglądało na to, że spotkanie się skończy, zanim się zacznie. Potem dziewczyna wykorzystała podmuch wiatru, by zrobić zwrot swoim żaglowcem z taką wprawą, że oficer parowca stwierdził: – Marynarz z niej. – Nie trać zimnej krwi - powiedział Oko O’Shay do kapitana holownika. Zawsze możemy wyrzucić cię za burtę i sami poprowadzić tę łajbę. Zauważył, że Rafe Engels macha ze skrzydła mostka parowca.
Rafe Engels był przemytnikiem broni poszukiwanym przez brytyjski policyjny wydział specjalny do spraw Irlandii za uzbrajanie rebeliantów z Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego i przez carską tajną policję za zaopatrywanie rosyjskich rewolucjonistów. O’Shay spotkał go pierwszy raz na pokładzie liniowca „Wilhelm der Grosse”, a potem znów na „Lusitanii”. Obchodzili się ostrożnie nawzajem i próbowali wybadać, bo każdy z nich wyczuwał bratnią duszę pod wymyślnym przebraniem drugiego. Różnili się od siebie: przemytnik broni, zawsze po stronie rebeliantów, był idealistą, a Szpieg nie. Ale na przestrzeni lat sfinalizowali kilka transakcji. Ta wymiana torped na okręt podwodny miała być największą. – Gdzie jest holland? - zawołał O’Shay przez wodę. – Pod tobą! O’Shay wpatrzył się w fale. Morze zaczęło bulgotać jak wrzątek w dzbanku. Coś ciemnego nabrało kształtu pod pęcherzami powietrza. Okrągła wieżyczka z pancernej stali wyłoniła się z białej piany. A potem, całkiem nagle, lśniący kadłub hollanda przebił powierzchnię. Miał trzydzieści metrów długości i wyglądał groźnie jak rafa. Pokrywa na zawiasach otworzyła się na szczycie wieżyczki. Brodaty mężczyzna wystawił głowę i ramiona na powietrze, rozejrzał się i wyszedł na zewnątrz. Nazywał się Hunt Hatch i pracował kiedyś w firmie Holland jako główny tester, a teraz uciekał przed brytyjskim wydziałem specjalnym. Jego załoga dołączała do niego na pokładzie, jeden marynarz za drugim, aż w końcu pięciu bojowników Bractwa Republikańskiego, którzy przysięgli oddać życie, by wywalczyć autonomię dla Irlandii, stało obok swojego kapitana, mrugało w świetle i oddychało głęboko. – Traktuj ich dobrze - zażądał Engels, gdy pieczętowali umowę uściskiem dłoni. - To odważni ludzie. – Jak moją własną rodzinę - obiecał O’Shay. Wszyscy służyli w siłach podwodnych Królewskiej Marynarki Wojennej. Wszyscy skończyli w brytyjskich więzieniach. Wszyscy nienawidzili Anglii. O’Shay wiedział, o czym marzą: kiedy Amerykanie odkryją, że okręt podwodny i jego elektryczne torpedy były angielskie, uznają, że Anglia przeprowadziła atak, żeby sparaliżować produkcję amerykańskich pancerników, więc gdy wojna ogarnie Europę, wściekli Amerykanie nie staną po stronie Anglii, Niemcy pokonają Anglię i Irlandia będzie wolna.
Wspaniałe marzenie, pomyślał Szpieg. Gdyby się ziściło, nikomu nie byłoby to bardziej na rękę niż Brianowi O’Shay. – Oto twój podwodny torpedowiec - zawołał Engels przez okręt. - A gdzie moje torpedy Wheelera? Oko O’Shay wskazał żaglowiec. Engels się skłonił. – Widzę piękną Katherine. Cześć, ślicznotko - krzyknął, osłaniając usta rękami. - Nie poznałem cię bez twoich wspaniałych strojów. Ale nie widzę żadnych torped. – Są pod nią - wyjaśnił O’Shay. - Cztery wheelery mark czternaście. Dwa dla ciebie, dwa dla mnie. Engels dał znak. Załoga parowca obróciła bom ładunkowy. – Podejdź do mojej burty, Katherine. Wezmę dwie torpedy, i może ciebie, jak nikt nie będzie patrzył. Kiedy Katherine wykonała trudny manewr i marynarze Engelsa wyłuskali torpedy z keta, usłyszeli dudnienie przypominające odległy grzmot. O’Shay obserwował, jak podwodnicy spokojnie oceniają, co to za hałas, i odległość, z jakiej dochodzi. – To na Poligonie Morskim Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Sandy Hook - zawołał do nich. - Bez obaw, to daleko stąd. – Trzydzieści mil morskich - odkrzyknął Hunt Hatch. - Dziesięciocalówki i kilka dwunastek. O’Shay przytaknął z zadowoleniem. Irlandzcy rebelianci, którzy mieli stanowić załogę jego okrętu podwodnego, znali się na rzeczy. Mogło to nie wyglądać na uczciwą transakcję, bo okręt podwodny był sześć czy siedem razy dłuższy od torped i mógł działać samodzielnie. Ale holland, choć znacznie wydłużony i zmodyfikowany przez Anglików w stosunku do jego oryginalnej konstrukcji, miał pełne pięć lat i był już przestarzały z powodu szybkiego rozwoju broni podwodnej. Torpedy Mark 14 Rona Wheelera były ostatnim osiągnięciem w tej dziedzinie. Każdy dostał to, czego chciał. Engels odpływał z dwiema z najnowocześniejszych torped na świecie, żeby je sprzedać temu, kto najwięcej zapłaci. A holland i dwie pozostałe torpedy, które załogi holownika i barki przenosiły z żaglowca na okręt podwodny, stanowiły zabójcze połączenie. Brooklyńska Stocznia Marynarki Wojennej zostanie kompletnie zaskoczona.
Rozdział 44 Surowy wujek Jimmy’ego Richardsa i Marva Gordona, Donald Darbee, przewiózł ich dziesięć kilometrów przez zatokę swoją łodzią do połowu ostryg, płaskodenną żaglówką z kwadratowym dziobem i potężnym pomocniczym silnikiem benzynowym, którego używał tylko wtedy, gdy coś gonił lub przed czymś uciekał. Jimmy i Marv znali każdy wodny centymetr nowojorskiego portu, ale żaden z tych wielkich młodych mężczyzn nigdy nie postawił stopy na wyspie Manhattan, mimo wielu nocy spędzonych na myszkowaniu wokół manhattańskich pirsów w poszukiwaniu rzeczy, które stamtąd spadły. Wujek Donny pamiętał, jak wyszedł na brzeg w 1890 roku, żeby uratować kumpla ze Staten Island przed gliniarzami. Kiedy się zbliżyli do Battery, policjant portowy na przycumowanej do pirsu A wezwał swojego szefa na pokład.
motorówce
– Wygląda na to, że mamy inwazję. Dowódca patrolu nazwiskiem O’Riordan spojrzał złym okiem na mężczyzn ze Staten Island. – Obserwuj ich uważnie - rozkazał z nadzieją, że nic nie kombinują. Aresztowanie trzech muskularnych poławiaczy ostryg kosztowałoby obie strony złamane ręce i wybite zęby. – Jak się dostaniemy do Szpitala Roosevelta na Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy? - zawołał kudłaty staruszek przy sterze. – Jeśli macie po pięć centów, pojedźcie miejską koleją nadziemną z Dziewiątej Alei. – Mamy. Jimmy Richards i Marv Gordon zapłacili po pięć centów i dojechali do Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy, gapiąc się na wysokie budynki i niewiarygodne tłumy ludzi, z których wielu też patrzyło na nich. Wędrując przez rozległe oddziały szpitalne, zapytali w końcu o drogę ładną irlandzką pielęgniarkę i trafili do jednoosobowej sali. Pacjent w łóżku był cały w bandażach i nie rozpoznaliby kuzyna Eddiego Tobina, gdyby nie wiszący na stojącym wieszaku na ubrania szykowny garnitur, który sprawili mu vandornowcy, kiedy go przyjęli na praktykę ostatniej zimy.
Wysoki, szczupły, jasnowłosy facet pochylał się nad nim i trzymał szklankę, żeby Eddie mógł się napić przez słomkę. Kiedy zobaczył ich w drzwiach, jego oczy poszarzały jak niebo podczas sztormu i wielka ręka sięgnęła pod marynarkę, gdzie mógł mieć pistolet, jeśli go nosił, a wyglądał na takiego. – Czym mogę służyć, panowie? Jimmy i Marv instynktownie podnieśli ręce do góry. – Czy to jest mały Eddie Tobin? Jesteśmy jego kuzynami i przyszliśmy go odwiedzić. – Eddie? Znasz tych gości? Obandażowana głowa już się wyciągała z trudem w ich kierunku. Wykonała potakujący ruch i usłyszeli, jak mały Eddie wychrypiał: – Rodzina. Niebieskoszare oczy przybrały cieplejszy odcień. – Wejdźcie, chłopcy. – Elegancki pokój - stwierdził Jimmy. - Szukaliśmy cię na oddziale, ale skierowali nas tutaj. – Pan Bell zapłacił za to. Isaac Bell wyciągnął rękę i uścisnął im stwardniałe graby. – Każdy się dorzucił. Vandornowcy dbają o swoich. Isaac Bell jestem. – Jimmy Richards. A to Marv Gordon. – Zostawię was z kuzynem, chłopcy. Do zobaczenia wkrótce, Eddie. Richards wyszedł za nim na korytarz. – Jaki jest jego stan, panie Bell? – Lepszy niż mieliśmy nadzieję. To twardy chłopak. Trochę to potrwa, ale lekarze mówią, że wyjdzie z tego w całkiem dobrej formie. Tylko muszę was uprzedzić, że konkursu piękności nie wygra. – Kto go pobił? Zrobimy z nimi porządek. – My już robimy - odrzekł Bell. - To sprawa vandornowcow, a wasz kuzyn jest jednym z nas. Richardsowi nie spodobało się to. – Nikt z nas nie był zadowolony, kiedy Eddie dołączył do władzy. Isaac Bell uśmiechnął się.
– Władza nie lubi, jak jej nazwą określa się prywatnych detektywów. – Wszystko jedno. Doceniamy to, co pan robi dla niego. Gdyby kiedyś potrzebował pan spalić jakiś kościół albo kogoś utopić, to Eddie wie, jak nas znaleźć. Isaac Bell studiował południowe raporty zespołów szukających Billy’ego Collinsa, gdy Archie Abbott zatelefonował z Grand Central. – Właśnie wysiadłem z pociągu. Coś zginęło z fabryki torped w Newport. – Co? – Stary jest jeszcze w mieście? – U siebie. – Spotkajmy się na dole. „Na dole” oznaczało zacisze baru w podziemiach hotelu Knickerbocker, Dziesięć minut później pochylali się nad ciemnym stolikiem. Archie przywołał gestem kelnera. – Drink chyba dobrze ci zrobi, zanim pójdziemy do szefa. Mnie na pewno. – Co zginęło? – Cztery elektryczne torpedy sprowadzone z Anglii. Kelner podszedł. Bell go odprawił. – Myślałem, że wszystko spłonęło w pożarze. – Marynarka wojenna też, Załadowali wszystkie szczątki na barkę, żeby je wrzucić do morza. Powiedziałem do tego całego Wheelera: „Policzmy torpedy”. Krótko mówiąc, przeczesaliśmy dokładnie śmiecie i doliczyliśmy się czterech brakujących torped. Bell popatrzył na swojego starego przyjaciela. – Przypadkiem nie tych uzbrojonych w TNT? – Wheeler jest pewien, że zginęły te z głowicami wypełnionymi TNT. – Zgadzasz się z tym? – Miał numery seryjne. Znaleźliśmy je na resztkach osłon. Były wszystkie, oprócz tamtych czterech - odłożono je na bok do wystrzelenia z torpedowca na poligonie morskim. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności, gdyby tylko one zostały rozerwane na drobne kawałki. – I jesteś pewien, że eksplozja nie nastąpiła przez przypadek?
– Rozmawiałem z marynarką wojenną, znalazłem gościa z Annapolis, mojego kolegę szkolnego. Nasz specjalista potwierdził. Rilke z Bostonu, znasz go. Nie ma żadnych wątpliwości. – One są świętym Graalem wśród torped - orzekł ponuro Beli. - Szybkie, dalekiego zasięgu, ciche i o dużo większej sile rażenia. – Szpieg zdobył najlepsze, jedyna dobra wiadomość jest taka, że Wheeler może zrobić ich więcej. Anglicy są wściekli. Nie sprzedadzą nam następnych, ale dowiedziałem się, że Ron Wheeler i jego chłopcy już zaczęli robić nieautoryzowane kopie dla naszej marynarki wojennej. Tymczasem Szpieg ma najnowszy brytyjski napęd uzbrojony w najnowsze amerykańskie głowice, bezcenne tajemnice do sprzedania temu, kto da najwięcej. – Albo zabójczą broń do ataku. – Ataku? Jak by je odpalił? - zapytał Archie. - Nawet taki przebiegły szpieg, jak ten, nie może położyć rąk na pancerniku. – Wcale bym się nie zdziwił - odparł Isaac Bell - gdyby skombinował mały torpedowiec. Spojrzenia starych przyjaciół się spotkały. Zielone oczy Archiego straciły wesoły blask, niebieskie Bella pociemniały jak kamień. On i Joseph Van Dorn wzięli już czołowych inżynierów kapitana Falconera pod ochronę. A agenci Van Dorna infiltrowali siłę roboczą Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Ale obaj wiedzieli, że ani aresztowanie chińskiego szpiega, ani uwięzienie szefa gangu Goferów nie powstrzyma Oka O’Shaya. Szpieg łatwo odbuduje swoją organizację. I nie mogąc dosięgnąć Wielkiej Białej Floty na morzu, będzie ponawiał ataki na przyszłe amerykańskie pancerniki. – Lepiej porozmawiajmy z szefem. – Co mu powiesz? – Że potrzebujemy ludzi, żeby odnaleźć tamte torpedy. Musi przekonać marynarkę wojenną, Straż Przybrzeżną i policję portową w każdym mieście, gdzie jest stocznia budująca pancerniki: Camden, Filadelfia; Quincy Fore River, Massachusetts; Bath Iron Works, Maine; Brooklyn, że zagrożenie jest śmiertelne. Potem powtórzę to, co mówię mu od początku. To jest przede wszystkim śledztwo w sprawie zabójstw. Powieszenie Oka O’Shaya będzie wymagało pracy detektywistycznej w starym stylu. Zaczniemy od Billy’ego Collinsa.
*** Isaac Bell opuścił hotel Knickerbocker kuchennymi drzwiami. Zanurzył palce w kadzi z zużytym tłuszczem wołowym do zabrania przez przetwórnię i wtarł go we włosy. W zaułku mający złą passę mężczyźni czekali na minimum socjalne. Zaskoczył jednego, który rozpaczliwie zbierał pięć centów, żeby spędzić tę chłodną i grożącą deszczem noc pod dachem, ofertą pięciu dolarów za jego sfatygowany miękki kapelusz. Za taką samą kwotę jakiś mężczyzna prawie wzrostu detektywa rozstał się chętnie ze swoim złachanym płaszczem. Bell sięgnął do kieszeni spodni po zardzewiały rewolwer z trzema nabojami w bębenku i przełożył go dyskretnie do płaszcza. Naciągnął kapelusz nisko na czoło, by ukryć pod nim swoje złociste włosy, i zapiął płaszcz pod szyję. Wepchnął ręce do kieszeni, spuścił głowę i wyszedł z zaułka na Broadway. Gliniarz kazał mu przejść dalej. Po raz piąty w ciągu pięciu dni wędrował przez Hell’s Kitchen. Uczył się rytmu tej dzielnicy, gdzie i kiedy w slumsach panuje ruch, na ulicach rozlega się dudnienie wozów i ciężarówek, chodniki są zatłoczone, gdy mężczyźni walą do saloonów, kobiety idą do kościołów, a dzieci się wałęsają, ignorując krzyki matek z okien czynszówek. Poprzednio doszedł od Dziewiątej Alei do rzeki i od Pennsylvania Railroad Station w budowie na Trzydziestej Trzeciej do depo na Sześćdziesiątej ulicy. Ale nie znalazł „ćpuna”, Billy’ego Collinsa, który mógłby go doprowadzić do Oka O’Shaya. Więc dzisiaj Isaac Bell wybrał inną trasę. Utykał celowo, powłócząc lekko lewą nogą, żeby zmatowić swoje lśniące buty, kiedy pokonywał krawężniki i przecinał tory tramwajowe. Ciężarówka z węglem cofała się do piwnicznego zsypu i blokowała chodnik. Bell przeciągnął palcami po jej brudnym boku i przyczernił sobie wąsy. Powtórzył to, gdy mijał pojemnik z popiołem, jeszcze ciepły, i przyciemnił sobie włosy wystające spod miękkiego kapelusza. Przyjrzał się swojemu odbiciu w oknie. Oczy błyszczały mu za bardzo na zmęczonej twarzy. Zerknął w dół, schylił się, wyjął garść słomy z rynsztoka i potarł nią rękawy, żeby wyglądało na to, że spał w płaszczu. Scully uczył praktykantów, że ludzie nigdy nie patrzą brudnemu człowiekowi w twarz. Sprawdzał swój wizerunek w oknach, coraz mniejszych i brudniejszych, w miarę jak zbliżał się do rzeki. Przyklęknął obok pustej beczki stojącej w kałuży przed saloonem, udał, że zawiązuje but, i ruszył dalej, mając spodnie
przesiąknięte zapachem zwietrzałego piwa. Im głębiej zapuszczał się w dzielnicę nędzy, tym wolniej szedł i tym bardziej się garbił - zmęczony, zagubiony w tłumie mężczyzna, idący bez celu. Młody twardziel w obcisłym garniturze i czerwonym meloniku zastąpił mu drogę. – Co masz dla mnie, dziadek? Dawaj! Już. Isaac Bell stłumił odruch, żeby powalić go na ziemię, pogrzebał w kieszeni i rozstał się z pięciocentówką. Twardziel odszedł. – Zaczekaj! - zawołał Bell. – Co? - Twardziel się odwrócił. - Co? Czego chcesz? – Znasz gościa nazwiskiem Billy Collins? Twardziel zrobił tępą minę. – Kogo? - Bell zdał sobie sprawę, że to jeszcze dzieciak, nastolatek. Musiał być niemowlakiem, kiedy Tommy Thompson i Billy Collins kumplowali się z Okiem O’Shayem. – Billy’ego Collinsa. Wysoki, chudy gość. Rude włosy. Może siwiejące. – Pierwsze słyszę. – Skóra i kości - dodał Bell. Powtarzał spekulacje Harry’ego Warrena i jego chłopców na temat wyglądu nałogowego opiumisty i morfinisty po latach. Wiedzieli, że on żyje, a przynajmniej żył jeszcze przed tygodniem. - Pewnie brakuje mu zębów. – Skąd jesteś, dziadek? – Z Chicago. – No wiesz, tutaj jest mnóstwo facetów bez zębów. Ty będziesz następny. Uniósł kościstą pięść. - Jazda stąd! Wynocha, stary. Wynocha. – Billy Collins kumplował się z Tommym Thompsonem i Okiem O’Shayem, kiedy byli dzieciakami - dorzucił Bell. Bandzior cofnął się o krok. – Ty z Goferów? – Po prostu szukam Billy’ego Collinsa. – Nie ty jeden. - Oddalił się szybko i krzyknął przez ramię: - Wszyscy o niego pytają.
Tak być powinno, pomyślał Bell. Biorąc pod uwagę, ile to kosztuje agencję. Oprócz chłopców Harry’ego Warrena i jego informatorów, dwustu gliniarzy kolejowych zadawało to samo pytanie, ilekroć załatwiali porachunki z Goferami, którzy próbowali okradać wagony towarowe. Bell stale zadawał sobie pytania: „Gdzie się ukrywa narkoman? Gdzie sypia? Gdzie jada? Gdzie się zaopatruje w towar? Jak to możliwe, że nikt go nie widział w dzielnicy, gdzie wszyscy się znają?” Były sygnały, że zauważono Collinsa w pobliżu którejś z jego znanych melin, kilkakrotnie przy składach węgla zaopatrujących tendry lokomotyw w parowozowniach na Trzydziestej Ósmej ulicy i dwa razy w okolicy opuszczonego wagonu mieszkalnego na Sześćdziesiątej. Bell sam miał wrażenie, że go dostrzegł przez wirujący na wietrze dym z lokomotywy - chudą jak szczapa postać przemykającą między wagonami towarowymi - i puścił się pędem w pogoń, by zastać tylko dym. Od tamtej pory jedyny człowiek, który mógł wiedzieć, gdzie O’Shay zniknął piętnaście lat temu, nie pokazał się w żadnej z melin. Na pocieszenie mieli dość meldunków, by wiedzieć, że on żyje, a było nieprawdopodobne, żeby się wyniósł z Hell’s Kitchen. Miejsce pobytu Oka O’Shaya to była inna historia. Każdy powyżej trzydziestki znał to nazwisko. Nikt go nie widział od piętnastu lat. Niektórzy słyszeli, że wrócił. Nikt go jeszcze nie spotkał. Ale Bell wiedział, że człowiek opisany przez Tommy’ego Thompsona słowami „ubrany jak elegant z Piątej Alei” może sypiać i jadać, gdzie mu się podoba.
Rozdział 45 Taksówka dla pana? - zapytał portier wychodzącego z Waldorf-Astorii gościa hotelowego w cylindrze i zielonym lodenowym surducie. – Przejdę się - odrzekł Oko O’Shay. Wymachując laską z wysadzaną klejnotami gałką, poszedł spacerkiem Piątą Aleją. Przystawał jak turysta, podziwiał rezydencje i oglądał wystawy sklepowe. Kiedy się upewnił, że nie jest śledzony, wszedł do katedry Świętego Patryka pod wielkim gotyckim lukiem od frontu.
W głównej nawie przyklęknął swobodnie, jakby robił to co dzień, wrzucił monety do skrzynki na datki dla biednych i zapalił świece. Potem zadarł głowę i popatrzył w zamyśleniu na witrażową szybę w rozetowym oknie z fałszywie dumną miną parafianina, który szczodrze zasilił fundusz instalacyjny. Odkąd Isaac Bell przygwoździł Tommy’ego Thompsona, musiał zakładać, że każdy vandornowiec w mieście oraz dwustu policjantów kolejowych i czort wie ilu płatnych informatorów poszukuje go lub wkrótce będzie. Wyszedł z katedry tylnymi drzwiami i po chodnikach z desek wśród rusztowań, gdzie murarze wznosili kaplicę Matki Boskiej, wydostał się na Madison Avenue. Skierował się w głąb Madison, wciąż zerkając za siebie, skręcił w Pięćdziesiątą Piątą ulicę i wstąpił do hotelu St. Regis. Wypił drinka w barze, pogawędził z barmanem, któremu zawsze zostawiał duży napiwek, poobserwował hol i dał pieniądze portierowi, żeby go wypuścił wejściem służbowym. Chwilę później wszedł do hotelu Plaża. Zrobił postój w Palm Court pośrodku parteru. Wokół małych stolików siedziały przy popołudniowej herbacie matki z dziećmi, ciotki z siostrzenicami i gdzieniegdzie starsi dżentelmeni z córkami. Kierownik skłonił się nisko. – Pański stały stolik, Herr Riker? – Dziękuję. Z miejsca przy swoim stałym stoliku Herr Riker mógł obserwować hol w dwóch kierunkach, zasłonięty przez gąszcz palm doniczkowych, przy których przystanąłby doktor Livingstone i Henry Stanley. – Czy pańska podopieczna dołączy do pana? – Mam nadzieję - odparł z uprzejmym uśmiechem. - Niech pan powie kelnerowi, że weźmiemy same słodycze. Nic z tamtych małych kanapek. Tylko ciastka i kremy. – Oczywiście, Herr Riker. Jak zawsze. Katherine się spóźniała, jak zwykle. W oczekiwaniu na nią powtórzył sobie w pamięci czekającą go trudną rozmowę. Czuł się przygotowany na tyle, na ile mógł, kiedy wyszła z windy. Miała na sobie popołudniową suknię z niebieskiego jedwabiu, która pasowała do jej oczu i podkreślała kolor włosów. O’Shay wstał, gdy podeszła do jego stolika, i ujął jej dłonie w swoje. – Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, panno Dee.
– Dziękuję, Herr Riker. Katherine Dee uśmiechnęła się z dołeczkami, ale kiedy usiadła, spojrzała mu prosto w oczy. – Masz bardzo poważną minę, śmiertelnie poważną. Co ty kombinujesz, Brian? – Samonamaszczeni „dobrzy żołnierze”, którzy toczą „dobre wojny”, oskarżają mnie z głęboką pogardą o to, że jestem najemnikiem. Biorę to za uznanie dla mojej inteligencji. Ponieważ dla najemnika wojna jest skończona, kiedy on tak mówi. Wycofuje się jako zwycięzca. – Mam nadzieję, że zamówiłeś whisky, zamiast herbaty - odrzekła. O’Shay się uśmiechnął. – Wiem, że leję wodę. Próbuję ci wyjaśnić, że to koniec gry, najdroższa. – Co masz na myśli? – Czas zniknąć. Odejdziemy i położymy podwaliny pod naszą przyszłość, z hukiem, jakiego nigdy nie zapomną. – Dokąd? – Tam, gdzie będą nas traktować jak złoto. – Tylko nie do Niemiec! – Oczywiście, że do Niemiec, jaka demokracja by nas przyjęła? – Nie moglibyśmy pojechać do Rosji? – Rosja to beczka prochu, która czeka na zapałkę. Nie zabiorę cię z deszczu pod rynnę, czyli w wir rewolucji. – Och, Brian. – Będziemy żyć jak król i królowa. Będziemy bardzo bogaci i wydamy cię za mąż za członka rodziny królewskiej... Co się stało? Dlaczego płaczesz? – Nie płaczę - zaprzeczyła z oczami pełnymi łez. – O co chodzi? – Nie chcę wychodzić za księcia. – Zadowoli cię pruski arystokrata z tysiącletnim zamkiem? – Przestań!
– Mam jednego na oku. Przystojny, niezwykle bystry, pamiętający o swoim rodowodzie i zaskakująco delikatny. Jego matka mogłaby się okazać męcząca, ale jest stajnia pełna arabów i piękna letnia posiadłość nad Bałtykiem, gdzie dziewczyna mogłaby żeglować do woli. Nawet trenować do regat jachtowych na olimpiadzie... Dlaczego płaczesz? Katherine Dee położyła małe dłonie na stole. – Chcę wyjść za ciebie - oznajmiła wyraźnym, spokojnym głosem. – Moja droga Katherine. To byłoby jak małżeństwo z własnym bratem. – Nie obchodzi mnie to. Poza tym, nie jesteś moim bratem, Tylko tak się zachowujesz. – Jestem twoim opiekunem. Przysięgałem, że nikt cię nigdy nie skrzywdzi. – A co robisz teraz, jak myślisz? – Dosyć tych głupot o małżeństwie ze mną. Wiesz, że ja też cię kocham. Ale nie w taki sposób. Łzy wisiały na jej rzęsach niczym brylanty. Podał jej chusteczkę. – Wytrzyj oczy. Mamy robotę. Osuszyła je, pozostawiając łzy na materiale. – Myślałam, że wyjeżdżamy. – Wyjazd z hukiem wymaga pracy. – Co mam robić? - zapytała ponuro. – Nie mogę pozwolić, żeby lsaac Bell wszedł mi w drogę tym razem. – Może go zabiję? O’Shay pokiwał głową w zamyśleniu. Katherine była niebezpieczna, działała jak doskonale wyregulowana maszyna wolna od litości i wyrzutów sumienia. Ale każda maszyna ma fizyczne ograniczenia. – Tylko byś ucierpiała. Bell jest za bardzo podobny do mnie, niełatwo go zabić. Nie, nie chcę, żebyś ryzykowała. Ale trzeba odwrócić jego uwagę. – Mam go uwieść? - spytała Katherine. Wzdrygnęła się na widok furii na twarzy O’Shaya. – Czy kiedykolwiek prosiłem cię o coś takiego? – Nie.
– Czy kiedykolwiek bym poprosił? – Nie. – Dobija mnie, że mogłaś zaproponować coś takiego. – Przepraszam, Brian. Nie pomyślałam. - Sięgnęła do jego ręki. Odsunął się, twarz, normalnie bez wyrazu, miał czerwoną, usta zaciśnięte, spojrzenie zimne. Brian, nie jestem uczennicą, – Wszelkie uwiedzenia, na jakie sobie pozwalasz, są twoją sprawą - odparł lodowato. - Postarałem się, żebyś miała odpowiednie maniery i środki na dogadzanie sobie tak, jak mogą to robić tylko uprzywilejowane kobiety. Socjeta nigdy ci nie powie, co możesz, a czego nie możesz robić. Ale stawiam sprawę jasno: nigdy bym cię nie wykorzystał w taki sposób, – W jaki? Jako uwodzicielki? Czy żeby sobie dogodzić? – Młoda damo, zaczynasz mnie irytować. Katherine Dee zignorowała bardzo groźny ton jego głosu, bo wiedziała, że jest zbyt ostrożny, żeby połamać meble w Palm Court. – Przestań mnie tak nazywać. Jesteś tylko dziesięć lat starszy ode mnie. – Dwanaście. I miałem ciężkie życie, bo poruszałem niebo i ziemię, żebyś ty miała lekkie. Kelnerzy się zjawili, Podopieczna i opiekun siedzieli w milczeniu, dopóki nie podano ciastek i nie nalano herbaty. – Jak mam odwrócić jego uwagę? - Kiedy zaczynał mówić w taki sposób, nie było innego wyjścia niż się zgodzić. - Narzeczona jest kluczem. – Jest podejrzliwa wobec mnie. – Jak to? - zapytał ostro O’Shay. – Na wodowaniu „Michigana”, kiedy spróbowałam podejść blisko, cofnęła się. Wyczuwa we mnie coś, co ją przeraża. – Może jest medium - powiedział O’Shay - i czyta w twoich myślach. Mina równie smutna jak mądra przekształciła piękną twarz Katherine Dee w martwą maskę z wiekowego marmuru. – Ona czyta w moim sercu.
Rozdział 46 – Pańska narzeczona dzwoni, panie Bell. Wysoki detektyw Van Dorna stał przy swoim biurku w Knickerbockerze i przeglądał niecierpliwie raporty w nadziei na jakąś konkretną informację o miejscu pobytu Oka O’Shaya lub skradzionych torped przed kolejnym wyjściem do miasta na poszukiwania Billy’ego Collinsa. – Miła niespodzianka. – Jestem po drugiej stronie ulicy w teatrze Victoria Hammersteina powiedziała Marion Morgan. – Wszystko w porządku? - Jej zduszony głos nie wskazywał na to. Brzmiało w nim napięcie. – Mógłbyś tu wpaść, jak będziesz miał chwilę? – Zaraz będę. – Wpuszczą cię wejściem dla aktorów. Bell zbiegł po schodach hotelowych, przeskakując po trzy stopnie naraz, i spowodował kakofonię klaksonów, dzwonków i gniewnych krzyków, gdy się przebijał przez ruchomą ścianę aut, tramwajów i wozów konnych na Broadwayu. Minutę po telefonie załomotał w drzwi Victorii dla aktorów. – Panna Morgan czeka na pana na widowni, panie Bell. Tędy. Tylko proszę zachować ciszę. Próba trwa. Szybkie, rytmiczne stuki dochodziły ze sceny, i kiedy otworzył drzwi, zobaczył z zaskoczeniem, że wydają je buty na drewnianych podeszwach tańczącej pary - małego chłopca i wysokiej dziewczynki. Odetchnął z ulgą na widok Marion, która siedziała sama, cała i zdrowa, w ósmym rzędzie zaciemnionej częściowo pustej widowni. Przyłożyła palec do ust. Bell przemknął środkowym przejściem i usiadł obok niej. Wzięła go za rękę i szepnęła: – Och, kochanie, tak się cieszę, że jesteś. – Co się stało? – Powiem ci za chwilę. Już kończą. Czekająca cicho orkiestra zagrała crescendo i dzieci przestały tańczyć. Natychmiast otoczyli je reżyser, inspicjent, kostiumolodzy i ich matka.
– Czyż nie są cudowne? Znalazłam je w Orpheum Circuit w San Francisco. To czołowa sieć teatrów wodewilowych. Namówiłam ich matkę, żeby im pozwoliła wystąpić w moim nowym filmie. – A co z twoim filmem o rabusiach bankowych? – Dziewczyna detektywa ich złapała. – Tak przypuszczałem. Co się wydarzyło? Nie jesteś sobą. Co się stało? – Sama nie wiem. Może jestem głupia, ale telefon do ciebie wydawał mi się sensowny. Spotkałeś kiedykolwiek Katherine Dee? – Jest przyjaciółką Dorothy Langner. Widziałem ją z daleka. Nie poznałem jej osobiście. – Lowell przedstawił mi ją na wodowaniu „Michigana”. Napomknęła, że chciałaby przyjść do studia filmowego. Miałam na końcu języka zaproszenie jej. Wygląda na fotogeniczną, wiesz, mówiłam ci, na czym to polega: duża głowa, delikatne rysy, szczupła figura. Jak ten chłopiec, który właśnie skończył tańczyć. Bell zerknął na scenę. – On przypomina modliszkę. – Owszem, wąska głowa i duże błyszczące oczy. Zaczekaj, aż zobaczysz, jak się uśmiecha. – Rozumiem, że nie zaprosiłaś Katherine Dee. Dlaczego się rozmyśliłaś? – Ona jest bardzo dziwna. – Jak to? – Nazwij to, jak chcesz. Intuicją, instynktem. Jest w niej coś nieprawdziwego. – Nigdy nie lekceważ przeczuć - odrzekł Bell. - Zawsze możesz zmienić zdanie później. – Dziękuję ci, kochanie. Czuję się trochę głupio, a jednak... kiedy byłam w San Francisco, przyszła zobaczyć się ze mną w Fort Lee. Bez zaproszenia. Po prostu się zjawiła. I dziś rano znowu. – Co powiedziała? – Nic, nie dałam jej szansy. Spieszyłam się na prom, żeby zdążyć na spotkanie z tymi dziećmi i ich matką, która jest jednocześnie im menedżerką i bardzo ambitną osobą. Tylko pomachałam i nie zatrzymałam się. Zawołała coś w rodzaju, że mnie podwiezie. Chyba miała samochód. Poszłam dalej i wskoczyłam na prom. Isaacu, na pewno jestem głupia. Chodzi mi o to, że Lowell Falconer ją
zna. On nie wydaje się uważać, że ona jest dziwna. Z drugiej strony, wątpię, czy ktokolwiek w spódnicy byłby dla niego dziwny. – Od kogo wiesz, że się zjawiła, kiedy byłaś w San Francisco? – Od Mademoiselle Duvall. – Co ona myśli o Katherine? – Chyba wyczuwa to co ja, choć nie tak wyraźnie. Dziwni ludzie często przychodzą do studia. Filmy ich przyciągają. Wyobrażają sobie fantastyczną przyszłość dla siebie. Ale Katherine Dee jest inna. Jest wyraźnie dobrze sytuowana i dobrze urodzona. – Jest sierotą. – O mój Boże! Nie wiedziałam. Może potrzebuje pracy. – Ojciec zostawił jej fortunę. – Skąd wiesz? – Sprawdziliśmy wszystkich w kręgu Kadłuba Czterdzieści Cztery. – Więc pewnie coś sobie imaginuję. – Lepiej być bezpiecznym niż żałować. Każę działowi badań pogrzebać głębiej. – Chodź, poznasz dzieci... Fred, przywitaj się z moim narzeczonym, panem Bellem. – Dzień dobry, panie Bell - wymamrotał Fred, patrząc na swoje buty. Był nieśmiałym facecikiem w wieku siedmiu czy ośmiu lat. – Cześć, Fred. Kiedy wszedłem, tańczyłeś tak szybko, jakbym słyszał karabin maszynowy. – Tak? - Fred podniósł wzrok i przyjrzał się Bellowi z ciepłym uśmiechem. – Jak panna Morgan cię traktuje? – O, jest bardzo miła. – Zgadzam się. – A to jest Adele - powiedziała Marion. Dziewczynka była pełna życia, kilka lat starsza, i nie potrzebowała żadnego ośmielenia. – Naprawdę jest pan narzeczonym panny Morgan? – Mam szczęście. – Żeby pan wiedział!
– Jesteś bardzo mądra. O czym jest film? Adele wyglądała na zaskoczoną, kiedy mały Fred ją ubiegł. – O dziecięcych tancerzach złapanych przez Indian. – Jaki ma tytuł? – Lekcja. Dzieci uczą Indian nowego tańca i zostają przez nich uwolnione. – Brzmi pokrzepiająco. Nie mogę się doczekać premiery. Miło było cię poznać, Fred. - Jeszcze raz uścisnął dłoń chłopcu. - I ciebie, Adele. - Jej też podał rękę. – Do zobaczenia rano - pożegnała dzieci Marion i zawołała do ich matki: - O ósmej, pani Astaire. Zostali sami na widowni. – Jak wrócisz do Fort Lee jutro rano, zastaniesz tam kogoś znajomego w przebraniu Indianina - uprzedził Bell. - Daj mu taką rolę, żeby był blisko ciebie cały czas. – Archiego Abbotta? – Tylko jemu, poza Joem Van Dornem, powierzyłbym twoje życie. Ale nikt by nie uwierzył, że pan Van Dorn w stroju Indianina stara się zagrać w twoim filmie. Natomiast Archie byłby aktorem, gdyby matka mu nie zabroniła. Dopóki się nie upewnimy, że Katherine Dee nie jest niebezpieczna, Archie będzie czuwał nad tobą w pracy w ciągu dnia. A noce chcę, żebyś spędzała w Knickerbockerze. – Niezamężna dama sama w renomowanym hotelu? Co powie detektyw hotelowy? – Jeśli wie, co dla niego dobre, to powie: „Dobrej nocy, panie Bell. Spokojnego snu”. *** Isaac Bell wrócił na ulice. Czuł, że jest blisko, tak blisko, że miał kanapki w kieszeniach płaszcza, bo przypuszczał, że człowiek żyjący tak na krawędzi, jak Billy Collins, chętnie coś zje. Znów widziano go dwa razy. W obu przypadkach na Dziewiątej Alei blisko miejsca, gdzie kończyła się nagle przy Trzydziestej Trzeciej ulicy wielką dziurą w ziemi wykopywaną pod depo Pennsylvania Terminal. Nędznie ubrany, doszedł do placu budowy i zaczął wypatrywać wysokiej, chudej sylwetki, którą widział w składzie węgla. Cała dzielnica miasta - prawie
dwa i pół hektara domów, mieszkań, sklepów i kościołów - zniknęła. Dziewiąta Aleja przecinała gigantyczny wykop na podobnych do pali podporach i dźwigarach tymczasowej obudowy górniczej podtrzymującej dwie linie tramwajowe, koryto drogi i kładkę dla pieszych. Wysoko w górze pociągi lokalne i ekspresowe wciąż kursowały po estakadzie kolei nadziemnej na Dziewiątej Alei, dudniąc w ziejącej dziurze niczym ogromne aeroplany z żelaza i stali. Gwizdek oznajmił fajrant. Tysiąc robotników wyszło z dołu i pospieszyło do domów w mieście. Kiedy zniknęli, Bell zszedł do wykopu po drabinach i tymczasowych drewnianych schodach obok uciętych końców przewodów gazowych, żeliwnych rur wodociągowych, kabli elektrycznych i ceglanych kanałów ściekowych. Siedem metrów poniżej poziomu gruntu natrafił na częściowo ukończony wiadukt - podstawę, jak mu powiedziano, Dziewiątej Alei i budynków wokół niej. Opuścił się przez konstrukcję w ciemność z punktami światła elektrycznych lamp roboczych. Osiemnaście metrów pod powierzchnią dotarł na dno dołu. Walał się tam pokruszony dynamitem granit, krzyżowały wąskie tory wagoników do wywożenia gruzu i przywożenia materiałów i wyrastał las szerokich filarów wiaduktu. Przez jego szkielet widać było niebieskie iskry elektryczne, gdy pociągi kolei nadziemnej przejeżdżały pod niebem. Bell eksplorował przez godzinę, uważając na nocnych stróżów. Potykał się regularnie na nierównym gruncie. Gdy upadł trzeci raz, poczuł słodki zapach i zobaczył ogryzek jabłka. Rozejrzał się i dostrzegł ludzkie legowisko pognieciony koc, więcej ogryzków jabłek i kości kurczaka. Usiadł na ziemi i czekał jak skamieniały, poruszając się tylko wtedy, gdy musiał rozprostować nogi, żeby pozostać zwinnym, i jedynie wówczas, gdy hałasujące w górze pociągi zagłuszały odgłosy jego ruchów. Nie był sam. Szczury biegały, pies szczekał i z odległości kilkudziesięciu metrów słyszał w ciemności kłótnię dwóch kloszardów zakończoną głuchym uderzeniem i jękiem, który utonął w dudnieniu przejeżdżającego estakadą pociągu. Zrobiło się ciszej wraz z upływem nocy, kiedy kolej nadziemna kursowała rzadziej. Ktoś rozpalił ognisko na krańcu dziury przy Trzydziestej Trzeciej ulicy i w migotliwym blasku płomieni cienie pląsały na filarach, dźwigarach i ścianach z grubo ciosanego kamienia. Czyjś głos szepnął Bellowi do ucha: – Tu jest jak w kościele.
Rozdział 47 Isaac Bell poruszył tylko oczami. W migotliwym blasku ognia zobaczył pociągłą, kościstą twarz bez uśmiechu. Mężczyzna był obdarty. Ręce miał puste, oczy zapuchnięte, jakby się właśnie obudził, i Bell się domyślił, że cały czas bezdźwięcznie spał w pobliżu. Teraz patrzył z podziwem na stalowy szkielet wiaduktu i Bell zrozumiał, dlaczego wspomniał o kościele. Łączące się dźwigary, usiane gwiazdami ciemne niebo i blask ognia tworzyły obraz średniowiecznej katedry w świetle świec. – Cześć, Billy. – Co? – Jesteś Billy Collins? – Tak. Skąd wiedziałeś? – Kumplowałeś się z Okiem O’Shayem. – Tak... Biedny Oko... Skąd wiedziałeś? – Tommy mi powiedział. – Gruby skurwiel. Jesteś jego przyjacielem? – Nie. – Ja też nie. Choć był mniej więcej w wieku Bella, Billy Collins wyglądał staro. Posiwiał, z nosa mu ciekło i teraz zapuchnięte oczy zaczęły mu łzawić. – Jesteś przyjacielem Tommy’ego? - zapytał znów, gniewnie. – Co Tommy zrobił Oku? - spytał Bell. – Tommy Oku? Żartujesz? Ten gruby skurwiel? Nie dorównywał Oku w swoich najlepszych czasach. Jesteś przyjacielem Tommy’ego? – Nie Co się stało z Okiem? – Nie wiem. – Podobno byłeś z nim. – Owszem. I co z tego"' – Więc co się stało? Billy zamknął oczy i wymamrotał:
– Na dniach wrócę do obrabiania pociągów. – Co masz na myśli, Billy? - zapytał Bell. – Obrabianie pociągów to dobry pieniądz, można trafić na chodliwy towar. Byłem bogaty, jak obrabiałem pociągi. Potem zabrali moją małą dziewczynkę i nagle nie mogłem robić tego dłużej. - Spojrzał na Bella, blask ognia nadawał jego oczom tak obłąkańczy wyraz, jak brzmienie jego głosu. - Miałem kiedyś posady. Wiesz o tym? – Nie, nie wiedziałem o tym, Billy. Jakie posady? – Miałem posady. Maszynisty teatralnego. Kiedy indziej byłem stajennym. Pracowałem nawet jako fortpoczta. – Jako co? – Sygnalista kolejowy. Na Jedenastej Alei. Jeździłem konno przed pociągiem. Taki jest przepis w Nowym Jorku. Nie możesz prowadzić pociągu na Jedenastej Alei bez faceta na koniu. Jedyny raz, kiedy władza dała mi robotę. Nie utrzymałem jej. Zaczął kaszleć. Suchoty, pomyślał Bell. Człowiek umiera. – Jesteś głodny, Billy? – Nie. Nie chce mi się jeść. – Spróbuj tego. - Bell wręczył mu kanapkę. Billy Collins pociągnął nosem, uniósł ją do ust i zapytał: - Jesteś przyjacielem Tommy’ego? – Co Tommy zrobił Oku? – Nic. Mówiłem ci. Tommy nie dorównywał Oku. Nikt nie dorównywał Oku. Z wyjątkiem tamtego starego. – Starego? – Starego twardziela. – Masz na myśli jego ojca? – Ojca? Oko nie miał ojca. Starego. On nas załatwił. Na cacy. – Co za stary? – Na Clarkson. – Clarkson Street? - spytał Bell. - W śródmieściu? – „Umbria” odpływała do Liverpoolu. Liniowiec Cunarda. Jeden ze starych.
– Kiedy? – Tamtej nocy. – Kiedy zniknął Oko? – Kiedy byliśmy dzieciakami - odrzekł Billy z rozmarzeniem. Położył się na plecach i wpatrzył w szkielet wiaduktu. – „Umbria”? - drążył Bell. - Parowiec? Liniowiec Cunarda? – Zobaczyliśmy tego starego. Spieszył się na pirs czterdziesty, jakby był spóźniony. Nawet nie patrzył, dokąd idzie. Nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście. Szukaliśmy na Clarkson Street pijanych marynarzy do oskubania. Zamiast tego zjawia się stary gość w drogim zielonym płaszczu i z błyszczącymi sygnetami na palcach, który mógł zapłacić sto pięćdziesiąt dolarów za bilet na parowiec. Było ciemno i lal deszcz, ani żywej duszy na Clarkson. Oko włożył swoje dłuto na kciuk, na wypadek gdyby tamten się stawiał. Rzuciliśmy się jak koty na naszego bogatego szczura. Brian zabrał się do ściągania mu sygnetów z palców. Ja wyobrażałem sobie, że znajdę portfel wypchany pieniędzmi w jego eleganckim płaszczu... – Co się stało? – Wyciągnął sztylet z laski. Billy Collins przeniósł wzrok na Bella, oczy miał wytrzeszczone ze zdumienia. – Sztylet. Byliśmy tak pijani, że nie mogliśmy uciec. Stary wywija sztyletem. Zrobiłem unik. Powalił mnie na ziemię laską. Stary twardziel, znał się na rzeczy. Urządził mnie. Wpadłem prosto na jego laskę. Usłyszałem hałas, jakby dynamit wybuchł mi w głowie. Potem straciłem przytomność. Billy Collins znów powąchał kanapkę i popatrzył na nią. – Co się stało potem? - spytał Bell. – Ocknąłem się w rynsztoku, przemoczony i przemarznięty. – A Oko? – Brian O’Shay zniknął i więcej go nie widziałem. – Tamten stary zabił Oko O’Shaya? – Nie widziałem żadnej krwi. – Deszcz mógłby ją zmyć? Collins zaczął łkać.
– Rozpłynął się w powietrzu. Tak jak moja mała dziewczynka. Tylko że ona nie robiła nikomu krzywdy. Ale Oko i ja staraliśmy się jak cholera. – A gdybym ci powiedział, że Oko wrócił? – Wolałbym, żebyś mi powiedział, że moja mała dziewczynka wróciła. – Skąd? – Nie wiem. Maleństwo. – Twoje dziecko? – Dziecko? Nie mam dzieci... Oko wrócił, jak słyszałem. – Owszem. Tommy się z nim widział. – Nie przyszedł zobaczyć się ze mną... Ale kto by chciał, do cholery? Zamknął oczy i zachrapał. Kanapka wypadła mu z ręki. – Billy. - Isaac Bell potrząsnął nim i go obudził. - Kim był tamten stary? – Starym bogatym facetem w zielonym płaszczu. - Znów zaczął zasypiać. – Billy! – Zostaw mnie. – Kim była twoja mała dziewczynka? Billy Collins zacisnął powieki. – Nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Z wyjątkiem księdza. – Jakiego księdza? – Ojca Jacka. – Z którego kościoła? – Świętego Michała. *** Kiedy Bell go zostawił, Billy’emu Collinsowi przyśniło się, że pies złapał go zębami za stopę. Kopnął zwierzę wolną nogą. Psu wyrosła druga głowa i ugryzł go także w tę nogę. Obudził się, przerażony. Ktoś pochylał się nad jego stopami i rozwiązywał mu sznurowadła. Jakiś cholerny kloszard, który nie śmiałby go tknąć w dawnych czasach, kradł mu buty. – Hej!
Kloszard pociągnął mocniej. Billy usiadł i spróbował uderzyć go w głowę. Kloszard upuścił jego but, podniósł złamaną deskę i walnął go. Billy zobaczył gwiazdy. Ogłuszony, dostrzegł niewyraźnie, jak facet bierze zamach do następnego ciosu deską. Wiedział, że facet przyłoży mu z całej siły, ale nie mógł się ruszyć. Stal błysnęła. Nóż pojawił się jakby znikąd. Kloszard wrzasnął i upadł na plecy, trzymając się za twarz. Nóż znów błysnął. Następny krzyk, kloszard oddalił się szybko na czworakach, wstał i uciekł. Billy opadł do tyłu. Co za sen. Wszystko było dziwne. Teraz czuł perfumy. Uśmiechnął się. Otworzył oczy. Kobieta klęczała nad nim, jej włosy muskały jego twarz. Jak anioł. Wydawało mu się, że umarł. Przysunęła się bardzo blisko, tak blisko, że czuł jej gorący oddech, i szepnęła: – Co powiedziałeś detektywowi, Billy?
Rozdział 48 – Pani domu nie jest wróżką - zapewnił Oko O’Shay zaniepokojonego kapitana swojego podwodnego torpedowca holland. Hunt Hatch nie poczuł się uspokojony. – W całym domu są oznaki, że Madame Nettie wróży. Jej klienci będą tu przychodzili i wychodzili stąd przez cały dzień i noc. Narażasz nas na niebezpieczeństwo, trzymając nas tutaj, O’Shay. Nie zgadzam się na to. – Wróżenie to przykrywka. Ona nie wróży. – Po co ta przykrywka? – Dla gangu fałszerzy. – Fałszerzy? Oszalałeś, człowieku? – To ostatni ludzie w Bayonne, którzy poskarżyliby się glinom. Dlatego was tu umieściłem. A kobieta, która wam gotuje, uciekła z więzienia stanowego. Ona też nikomu nie powie. Poza tym nie zobaczą waszego okrętu z domów. Barka go zasłania. Skoszony trawnik ciągnął się od zajmowanego przez fałszerzy domu o drewnianej konstrukcji u stóp Lord Street do Kill Van Kull, wąskiej, głębokiej
cieśniny między Staten Island i miastem Bayonne. Barka stała zacumowana przy brzegu. Holland tkwił pod nią. Do jego wieżyczki wchodziło się przez wewnętrzny szyb. Było stąd niecałe sześć i pół kilometra do Upper Bay, a stamtąd osiem do Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. Hunt Hatch nie ustępował. – Nawet jeśli oni nie zobaczą, to w Kill roi się od poławiaczy ostryg. Widzę ich łodzie. Podpływają do barki. – To mieszkańcy Staten Island - odrzekł cierpliwie O’Shay. - Nie szukają was. Szukają czegoś, co można by ukraść. Wskazał wzgórza w odległości trzystu metrów po drugiej stronie wąskiej cieśniny. – Staten Island stała się częścią Nowego Jorku dziesięć lat temu. Ale barkarze ze Staten Island jakby nie słyszeli o tym. Nadal są takimi samymi złodziejami węgla, piratami i przemytnikami, jak kiedyś. Zapewniam cię, że oni też nie rozmawiają z glinami. – Zaatakujmy teraz i miejmy to za sobą. – Zaatakujemy - odparł cicho O’Shay - kiedy powiem. – Nie zaryzykuję życia i wolności dla twojego widzimisię. Jestem kapitanem tego okrętu i mówię, żebyśmy zaatakowali teraz, zanim ktoś się natknie na kryjówkę tego cholerstwa. O’Shay podszedł bliżej. Uniósł rękę, jakby chciał uderzyć kapitana. Hatch szybko uniósł obie, jedną do gardy, drugą do ciosu. Odsłonił brzuch. Przez ten czas O’Shay zdążył otworzyć butterflymesser drugą ręką. Wbił długi nóż pod mostek Hatcha aż po rękojeść, szarpnął ostrze w dół z całej siły i odsunął się prędko, żeby wylewające się wnętrzności nie ubrudziły mu ubrania. Kapitan chwycił je i zatchnął się z przerażenia. Kolana ugięły się pod nim. Upadł na dywan. – Ale kto poprowadzi hollanda? - wyszeptał. – Właśnie awansowałem twojego pierwszego oficera. ***
– To najnowszy budynek kościelny, w jakim kiedykolwiek byłem powiedział Isaac Bell do księdza Jacka Malroneya. Kościół Świętego Michała pachniał farbą, szelakiem i cementem. Szyby w oknach lśniły, świeżego kamienia nie pokrywała sadza. – Dopiero co się wprowadziliśmy - odrzekł ojciec Jack. - Parafianie się szczypią, bo nie mogą uwierzyć, że to prawda. Ale faktem jest, że jedynym sposobem na to, żeby kolej Pennsylvania Railroad Company mogła nas usunąć z Trzydziestej Pierwszej ulicy i zbudować tam swój terminal bez ściągania na siebie gniewu Boga, nie wspominając o Tammany Hall i Jego Eminencji Księdza Kardynała, było zbudowanie nam całkiem nowego kościoła, plebanii, klasztoru i szkoły. – Jestem prywatnym detektywem z Agencji Van Dorna - wyjaśnił Bell. Chciałbym zapytać o ludzi, którzy mieszkali w parafii księdza. – Jeśli chce pan porozmawiać, musi pan pójść ze mną. Wybieram się na obchód. Zobaczy pan, że nasi parafianie mieszkają w mniej wspaniałych miejscach niż ich kościół. Chodźmy. - Ruszył zaskakująco sprężystym krokiem, jak na mężczyznę w jego wieku, skręcił za róg i zagłębił się w dzielnicę, która w niczym nie przypominała jego nowiutkiego kościoła. – Długo ksiądz tu służy? – Od rozruchów przeciw poborowi. – To było czterdzieści pięć lat temu. – Niektóre rzeczy tutaj się zmieniły, ale większość nie. Nadal jesteśmy biedni. Ksiądz wszedł do czynszówki z wymyślnie rzeźbionym kamiennym portalem i zaczął się wspinać po stromych rozchwianych schodach. Dyszał ciężko, zanim dotarł na drugie piętro. Na piątym przystanął dla złapania tchu, i kiedy przestał świszcząco sapać, zapukał do drzwi i zawołał: – Dzień dobry! Ojciec Jack. Dziewczyna z dzieckiem na rękach otworzyła drzwi. – Dziękuję, że ksiądz przyszedł. – Jak się miewa twoja matka? – Niedobrze z nią, ojcze. Bardzo źle. Zostawił Bella we frontowym pokoju. Przez pojedyncze okno podwórze, gdzie krzyżowały się sznury do bielizny, dolatywał odór z poniżej. Bell złożył
plik banknotów w dłoni i wsunął go dziewczynie Na dole schodów ojciec Jack znów złapał oddech. – O kogo panu chodzi? – O Briana O’Shaya i Billy’ego Collinsa. – Brian dawno stąd zniknął. – Piętnaście lat temu, jak słyszałem. – Jeśli Bóg kiedykolwiek błogosławił tę dzielnicę, to w dniu, kiedy O’Shay gdzieś przepadł. Niełatwo mi to mówić, ale Brian O’Shay był prawą ręką szatana. – Podobno wrócił. – Słyszałem takie pogłoski - odrzekł ponuro ksiądz i poprowadził Bella z powrotem na ulicę. – Widziałem się z Billym Collinsem ubiegłej nocy. Ojciec Jack się zatrzymał i spojrzał na wysokiego detektywa z nagłym szacunkiem. – Naprawdę? W dole? – Ksiądz wie, że on tam jest? – Billy, można by rzec, sięgnął dna. Gdzie miałby się podziać? – Kim jest jego mała dziewczynka? – Jego mała dziewczynka? – Stale wspominał o niej. Ale twierdził, że nie ma dzieci. – To wątpliwe, zważywszy, jakie życie wiódł za młodu. W tamtych latach rzadko było tak, że chrzciłem rude niemowlę i nie zastanawiałem się, czy Billy jest ojcem. – Byłem ciekaw, czy miał rude włosy. Większość wydawała się siwa w słabym świetle. – Choć przypuszczalnie - dodał ksiądz Jack z lekkim uśmiechem - Billy może nie być świadomy, że ma dzieci. Tylko niezwykle odważna dziewczyna wskazałaby go jako ojca. Ale rozumiem go. Zadając się z dziwkami i pijąc od dwunastego roku życia, co on może pamiętać? – Twierdził stanowczo, że nie ma dzieci. – W takim razie ta mała dziewczynka to jego siostra. – Oczywiście. Płacze za nią.
– Na pewno. – Co się z nią stało? - zapytał Bell. – Niech pan zaczeka tu na mnie - poprosił ksiądz. - Zaraz wrócę. - Wszedł do jakiegoś budynku i wkrótce wyszedł. Kiedy poszli dalej, powiedział: - Źli ludzie żyją w tej społeczności. Okradają biednych i nieświadomych. Zabierają im pieniądze, a jeśli nie mają pieniędzy, zabierają im alkohol. Jeśli nie mają alkoholu, zabierają im dzieci. Wszystko, co ci niegodziwcy mogą sprzedać lub wykorzystać dla siebie. Tamto dziecko zostało porwane. – Siostra Billy’ego? – Uprowadzono ją z ulicy. Miała wtedy nie więcej niż pięć lat. Przepadła bez śladu. Billy na pewno myśli o niej, kiedy wstrzyknie sobie morfinę. Gdzie on był, kiedy ją zabierano? Gdzie był, ilekroć ta biedna mała go potrzebowała? Patrzy teraz wstecz i kocha jej wizerunek. Bardziej niż kiedykolwiek kochał ją samą. Stary ksiądz pokręcił głową z gniewem i odrazą. – Przypominam sobie te noce, kiedy modliłem się za nią... za wszystkie takie dzieci jak ona. Bell czekał. Wyczuwał wrodzoną żywiołowość ukrytą w starym człowieku. Dala po chwili znać o sobie. Ksiądz się rozpromienił. – Po prawdzie, Brian O’Shay opiekował się tamtą małą dziewczynką. – Oko O’Shay? – Zajmował się nią, kiedy Billy i jego gnuśni rodzice byli pijani. - Ksiądz Jack zniżył głos. - O’Shay podobno pobił jej ojca na śmierć za grzechy przeciwko niej, które tylko szatan mógłby sobie wyobrazić. Brian O’Shay nigdy nie kochał nikogo poza nią. To błogosławieństwo, że nie wiedział, co się z nią stało. – Czy Brian O’Shay mógł ją porwać? – Nigdy w życiu! Nawet jeśli nie trafił dawno do piekła. – Ale jeśli nie zginął, kiedy zniknął? Jeśli wrócił? Mógł ją porwać? – Nigdy by jej nie skrzywdził - odparł ksiądz. – Źli ludzie czynią zło, ojcze. Ksiądz sam mi powiedział, jaki on był. – Nawet najbardziej niegodziwy człowiek ma w sobie boski pierwiastek. Ksiądz wziął Bella za ramię. - Jeśli pan to zapamięta, będzie pan lepszym detektywem. I lepszym człowiekiem. Tamto małe dziecko było boskim pierwiastkiem Briana O’Shaya.
– Czy ona miała na imię Katherine? Ojciec Jack popatrzył na niego z zaciekawieniem. – Dlaczego? – Sam nie wiem. Ale pytam, czy tak? Ojciec Jack zaczął odpowiadać. Strzał pistoletowy padł z dachu czynszówki. Ksiądz osunął się na chodnik. Drugi pocisk przeszył powietrze tam, gdzie Bell stał moment wcześniej. Teraz przetaczał się po ziemi. Wyciągnął browning, przyklęknął i uniósł broń, by otworzyć ogień. Ale zobaczył tylko kobiety i dzieci krzyczące z okien, że zamordowano ich księdza. *** – Chcę mieć natychmiast bezpośrednie połączenie telefoniczne z szefem biura w Baltimore! - krzyknął Isaac Bell po wejściu do kwatery głównej Van Dorna. Niech wyjmie swoje akta Katherine Dee. Baltimore oddzwoniło po godzinie. – Bell? Przepraszam, że to trwało tak długo. Tu znów leje jak cholera, pół miasta jest pod wodą. Wy też dostaniecie swoją porcję, nadciąga następny północno-wschodni sztorm. – Chcę dokładnie wiedzieć, kim jest Katherine Dee, i to już. – Jak raportowaliśmy, jej ojciec wrócił do Irlandii z kupą forsy, którą zarobił na budowaniu szkół dla diecezji, i zabrał ją ze sobą. – To już wiem. A kiedy umarł, ona poszła do szkoły klasztornej w Szwajcarii. Do jakiej szkoły? – Pozwól, że sprawdzę. Mam to przed sobą. Chłopcy to uaktualnili po wysłaniu przez nas ostatniego raportu do Nowego Jorku. . Dużo czasu zajmuje skontaktowanie się z Dublinem... Zobaczmy.. A niech mnie. Nie, to niemożliwe. – Co? – Jakiś cholerny dureń coś pokręcił. Twierdzi, że córka też umarła. To niemożliwe. Mamy jej papiery ze szkoły. Odezwę się. – Tylko szybko - polecił Bell i się rozłączył.
Archie wszedł, jeszcze z czerwonymi śladami indiańskich barw wojennych na twarzy. – Wyglądasz jak śmierć, Isaac. – Gdzie jest Marion? – Na górze. - Bell wynajął apartament na czas jej pobytu w Nowym Jorku. Znów przerwaliśmy z powodu deszczu. Wszystko okej? Co się stało? – Ksiądz został zastrzelony na moich oczach. Za to, że rozmawiał ze mną. – Szpieg? – A kto? Roiło się tam od glin, ale uciekł. Praktykant podszedł ostrożnie do detektywów z ponurymi minami. – Posłaniec zostawił to w recepcji, panie Bell. Bell rozerwał kopertę. Na papierze listowym Waldorf-Astorii Erhard Riker napisał: ZNALAZŁEM TO! IDEAŁ DLA IDEALNEJ NARZECZONEJ! Będę w sklepie jubilerskim Solomona Barlowe’a około trzeciej ze wspaniałym szmaragdem, jeśli ta wiadomość zastanie pana w Nowym Jorku. Wszystkiego najlepszego, Erhard Riker.
Rozdział 49 Ben rzucił list od Rikera na biurko. Archie wziął kartkę i przeczytał. – Pierścionek dla pięknej Marion? – Może zaczekać. – Idź. – Baltimore ma się odezwać. – To ci zajmie godzinę - odrzekł Archie. - Ochłoń. Ja pogadam z Baltimore, jeśli zadzwonią przed twoim powrotem. Weź Marion ze sobą. Ona dostaje szału
przez ten deszcz. Mówi o wyjeździe do Kalifornii, żeby kręcić filmy w słońcu. Tylko nie wyjaśnia, skąd by wzięła aktorów. Leć! Odpręż się trochę. Znalazłeś Collinsa. Dwustu naszych ludzi szuka O’Shaya. A marynarka wojenna i policja portowa torped. Zastąpię cię. Bell wstał. – Godzina. Niedługo wrócę. – Jeśli jej się spodoba, urwij dodatkowe dziesięć minut, żeby jej postawić kieliszek szampana. *** Pojechali metrem do śródmieścia i doszli zalewanymi deszczem ulicami do Maiden Lane. Witryna sklepu Barlowe’a rzucała ciepły blask w ponure popołudnie. – Na pewno chcesz to zrobić? - zapytała Marion, gdy się zbliżyli do drzwi. – Co masz na myśli? – Kiedy włoży się dziewczynie pierścionek na palec, dość trudno się z tego wykaraskać. Trzymali się za ręce. Bell przyciągnął ją do siebie. Wesołość błyszczała w jej oczach. Deszcz i lekka mgiełka złociły wystające spod jej kapelusza kosmyki włosów. – Houdini nie mógłby się z tego wykaraskać - powiedział i pocałował ją w usta. - Nie, żeby chciał. Weszli do sklepu. Erhard Riker i Solomon Barlowe pochylali się nad ladą, każdy z lupą jubilerską w oku. Riker podniósł wzrok i się uśmiechnął. Wyciągnął rękę do Bella i zwrócił się do Marion: – Obawiam się, że wystawiła pani na próbę dar obserwacji swojego narzeczonego. Mimo usilnych starań, a zapewniam panią, że bardzo się starał, miał trudności z opisaniem pełni pani urody. – Pan wystawia na próbę mój dar wymowy - odrzekła Marion. - Dziękuję. Riker pocałował ją w rękę, cofnął się, przygładził wąsik i włożył kciuk do kieszonki kamizelki.
– To bardzo niezwykłe - szepnął do Bella Barlowe - żeby dżentelmen pokazywał pierścionek swojej narzeczonej, zanim go kupi. – Panna Morgan jest bardzo niezwykłą narzeczoną. Coś stuknęło w okno. Na chodniku, ignorując deszcz, roześmiani młodzi ludzie w czarnych melonikach odbijali lotkę do badmintona rękami. – Powinien pan wezwać posterunkowego, zanim wybiją szybę - doradził Riker. Solomon Barlowe wzruszył ramionami. – Studenci. Tego lata poznają dziewczyny. Przyszłej wiosny będą kupować pierścionki zaręczynowe. – To jest dla pani, panno Morgan - oznajmił Riker. Wyciągnął z kieszeni wąskie skórzane puzderko, otworzył je i wyjął złożony biały papier. Rozwinął go i na pulpit demonstracyjny z białego aksamitu wypadł szmaragd - bez skazy, ognisty i pełen życia. Jubiler Solomon Barlowe zrobił gwałtowny wdech. Isaac Bell pomyślał, że kamień migocze jak zielony płomień. – Bardzo jaskrawy - zauważyła Marion Morgan. – Pan Barlowe proponuje osadzić go w prostym pierścionku w stylu art nouveau - poinformował Erhard Riker. – Przygotowałem rysunki - dodał Barlowe. Isaac Bell obserwował, jak Marion ogląda uważnie szmaragd. – Mam wrażenie, że nie jesteś zachwycona - powiedział. – Mój drogi, będę nosić wszystko, co tobie się podoba. – Ale wolałabyś coś innego. – Jest bardzo piękny. Ale skoro pytasz, wolałabym łagodniejszą zieleń, intensywną, lecz spokojniejszą, taką jak lodenowy płaszcz pana Rikera. Jest taki klejnot, panie Riker? – W Brazylii występuje turmalin o niebieskoszarym odcieniu. Bardzo rzadki. I wyjątkowo trudny do oszlifowania. Marion uśmiechnęła się szeroko do Bella. – Byłoby taniej kupić mi taki ładny lodenowy płaszcz, jak pana Rikera... Urwała. Już miała zapytać: „Isaacu, co się stało?”, ale zamiast tego instynktownie przysunęła się bliżej do niego.
Bell patrzył na płaszcz Rikera. – Drogi zielony płaszcz - odezwał się cicho. - Starszy mężczyzna w drogim zielonym płaszczu i z sygnetami na palcach. - Utkwił zimny wzrok w wysadzanej drogimi kamieniami lasce Rikera. - Zawsze podziwiałem tę pańską laskę, Herr Riker. – Dostałem ją od ojca. – Mogę ją zobaczyć? Riker rzucił ją Bellowi. Bell zważył ją w rękach, żeby sprawdzić jej wyważenie i ciężar. Zacisnął dłoń na wysadzanej klejnotami złotej gałce, obrócił ją gwałtownym ruchem nadgarstków i wyciągnął lśniący sztylet. Erhard Riker wzruszył ramionami. – Ostrożności nigdy nie za wiele w mojej branży. Bell uniósł sztylet do światła. Był tak wyostrzony, że żaden blask nie lśnił na krawędzi. Podrzucił w ręku laskę, która służyła za pochwę. – Ciężka. Nawet nie potrzeba sztyletu. Można tym powalić człowieka na ziemię. Obserwował, jak Riker przygląda mu się nieufnie, jakby się zastanawiał, czy dobrze usłyszał, lub po prostu go oceniał i zadawał sobie pytanie: „Muszę walczyć?” – Dwóch ludzi - poprawił w końcu Riker - jeśli ktoś jest szybszy, niż wygląda. – I jeśli ci ludzie są pijani - dodał Bell i zasłonił prędko Marion. Nagle stało się jasne dla obu mężczyzn, że rozmawiają o tamtej nocy, kiedy Oko O’Shay i Billy Collins próbowali obrabować Rikera seniora. – Ocknąłem się w kabinie pierwszej klasy na wzburzonym morzu - wyjaśnił Riker tonem towarzyskiej rozmowy, choć wpatrywał się w Bella tak intensywnie, jak Bell w niego. - Stary był twardy jak stal. Ale dobry dla mnie. Miałem wszystko, o co poprosiłem. Jedzenie na tamtym statku było takie, jakie jadał Jim „Brylant” Brady, z tego, co słyszałem. Befsztyki, ostrygi, pieczone kaczki, wino w kryształowych kieliszkach. Czułem się jak w niebie. Oczywiście zastanawiałem się, co będzie chciał w zamian za to wszystko. Ale poprosił tylko, żebym poszedł do szkoły i nauczył się być dżentelmenem. Posłał mnie do prywatnej szkoły w Anglii i na najlepsze uniwersytety w Niemczech. – Dlaczego pan Riker nie zostawił cię w rynsztoku z Billym Collinsem? – Rozmawiałeś z Billym? Oczywiście. Jak on się miewa?
– Nadal jest w rynsztoku. Dlaczego Riker nie zostawił cię tam? – Opłakiwał syna, który umarł na grypę. Chciał mieć następnego. – I ty się nawinąłeś. – Ja byłem śmieciem. Ledwo umiałem czytać. Ale dostrzegł we mnie coś, czego nie widział nikt inny. – I odpłaciłeś mu się, zostając mordercą i szpiegiem. Riker wyprostował ramiona i uniósł głowę. – Odwdzięczyłem mu się. – Jesteś dumny z tego, że mordujesz i szpiegujesz? - zapytał pogardliwie Isaac Bell. – Byłeś uprzywilejowanym dzieckiem, Isaacu Bell. Są rzeczy, których nigdy nie będziesz wiedział. Odwdzięczyłem mu się. Mówię to z dumą. – A ja mówię z taką samą dumą, że aresztuję cię za zabójstwo, Brianie O’Shay. Katherine Dee wypadła zza zasłony oddzielającej zaplecze, opasała ramieniem szyję Marion i przycisnęła jej kciuk do oka.
Rozdział 50 – Brian nauczył mnie tej sztuczki na moje dwunaste urodziny. Dal mi nawet to dłuto. Jest ze szczerego złota. Widzisz? - Zaostrzony metal pasował do jej kciuka jak pazur. – Nie ruszaj się - pouczył Marion Bell. - Nie walcz. O’Shay ma przewagę. – Słuchaj swojego narzeczonego - doradziła Katherine Dee. – Odpowiadając na twoje pytanie, Bell - powiedział Oko O’Shay - jednym ze sposobów, w jakie odwdzięczyłem się staremu za jego dobroć, było to, że uratowałem Katherine, tak jak on uratował mnie. Katherine jest starannie wykształcona, obyta i wolna. Nikt nie może jej skrzywdzić. – Starannie wykształcona, obyta, wolna i niebezpieczna - uzupełnił Bell. Katherine wyciągnęła pistolet drugą ręką. – Następny prezent urodzinowy?
– Oddaj Brianowi jego sztylet, Bell, zanim oślepię twoją narzeczoną i zastrzelę ciebie. Bell machnął rękojeścią sztyletu w kierunku O’Shaya. Tak jak się spodziewał, Szpieg był za sprytny, żeby się nabrać na tę sztuczkę. Chwycił broń spokojnie, nie odrywając wzroku od Bella. Ale kiedy zaczął wsuwać ją do laski, zerknął w dół, żeby trafić w otwór i nie przebić sobie ręki. Bell czekał na ten moment jego nieuwagi. Kopnął z szybkością błyskawicy. Ostry czubek jego buta trafił Katherine Dee w nerw łokciowy zgiętej ręki. Krzyknęła z bólu i nie mogła powstrzymać konwulsyjnego rozwarcia dłoni. Jej kciuk oddalił się od oka Marion. Ale dłuto pozostało na nim. Marion spróbowała odepchnąć drobniejszą kobietę. Katherine znów przystawiła jej dłuto do twarzy. Bell miał już derringera w ręku i naciskał spust. – Nie! - wrzasnął rozdzierająco O’Shay i walnął Bella laską w ramię. Huk wystrzału był ogłuszający w zamkniętym pomieszczeniu. Solomon Barlowe dał nura na podłogę. Marion krzyknęła i Bell myślał, że ją postrzelił. Ale to Katherine Dee upadła. O’Shay złapał dziewczynę pod pachę i otworzył gwałtownie drzwi. Bell rzucił się za nimi i potknął o Solomona Barlowe’a. Zanim wypadł za próg, zobaczył, jak O’Shay wpycha Katherine do packarda z szoferem w uniformie za kierownicą. Mężczyźni w czarnych melonikach wyłonili się zza samochodu i z wejść do budynków i unieśli pistolety. – Marion, na ziemię! - ryknął Bell. Zabijaki z prywatnej agencji ochrony firmy Riker & Riker otworzyły ogień. Rykoszety roztrzaskały szybę, pył poszedł ze ścian i brylantów na wystawie. Przechodnie padli na chodnik. Bell strzelał tak szybko, jak mógł naciskać spust. Usłyszał, jak packard odjeżdża. Wypalił jeszcze raz i opróżnił magazynek browninga. Duży samochód skręcił z piskiem opon za róg i uderzył w coś. Ale kiedy ołów przestał nadlatywać i Bell popędził za autem, dymiło na latarni, a O’Shay, Katherine Dee i ich ludzie zniknęli. Bell pobiegł z powrotem do sklepu jubilerskiego z sercem w gardle. Solomon Barlowe jęczał i trzymał się za nogę. Marion była na podłodze za ladą i oczy miała szeroko otwarte. Żywa! Przyklęknął obok niej.
– Dostałaś? Przesunęła dłonią po trupio bladej twarzy. – Chyba nie - odrzekła cicho. – Nic ci się nie stało? – Gdzie oni są? – Uciekli. Bez obaw. Nie dotrą daleko. Trzymała coś w mocno zaciśniętej ręce i przycisnęła ją do piersi. – Co to jest? Wolno, z wysiłkiem, rozwarła palce. W jej dłoni spoczywał szmaragd zielony i tajemniczy jak oko kota. – Myślałem, że ci się nie podoba - powiedział Bell. Marion powiodła spojrzeniem pięknych oczu po potłuczonym szkle i podziurawionych pociskami ścianach. – Nie mam nawet zadrapania. Ty też nie. To nasz talizman przynoszący szczęście. *** – Cała miejscowa branża jubilerska jest w szoku - powiedział Morris Weintraub, krępy, siwy, szlachetnie urodzony właściciel największej w Newark w New Jersey fabryki klamer do pasków. - Kupuję kamienie szlachetne od firmy Riker i Riker od wojny domowej. Od czasów, kiedy był tylko jeden Riker. – Wiedział pan, że Erhard Riker został adoptowany? – Coś takiego. Nie, nie wiedziałem. - Weintraub powiódł wzrokiem po pełnej stołów warsztatowych hali, gdzie jubilerzy pracowali w czystym północnym świetle wpadającym przez wysokie okna. Uśmiechnął się w zadumie i podrapał w podbródek. - To wiele wyjaśnia. – Co pan ma na myśli? - zapytał Bell. – Był takim miłym człowiekiem. – Ojciec? – Nie! Jego ojciec był zimnym draniem. Bell wymienił niedowierzające spojrzenia z Archiem Abbottem.
Właściciel fabryki zauważył to. – Jestem Żydem - wyjaśnił. - Wiem, kiedy ktoś mnie nie lubi z tego powodu. Ojciec ukrywał nienawiść, żeby prowadzić interesy, ale nie potrafił ukryć jej całkowicie. Syn nie czuł nienawiści do mnie. Nie był tak europejski jak stary Riker. Beli i Archie znów wymienili spojrzenia. – To znaczy, zachowywał się jak porządny człowiek - wytłumaczył Weintraub. - Był dżentelmenem w interesach i uprzejmy prywatnie. Jest jednym z bardzo niewielu moich kontrahentów, których zaprosiłbym do domu. Nie człowiekiem, który strzelałby w sklepie jubilerskim na Maiden Lane. Nie bigotem, jak jego ojciec, – Więc pewnie nie zmartwiła pana zbytnio śmierć jego ojca w Afryce Południowej - powiedział Archie. – Ani nie zaskoczyła, – Słucham? - zapytał Archie, a Isaac Bell dodał ostro: – Co pan przez to rozumie? – Mawiałem żartem do żony, że Herr Riker to niemiecki agent. – Dlaczego? – Nie mógł się powstrzymać od chwalenia mi się swoimi podróżami. Ale na przestrzeni wielu lat zauważyłem, że jakoś zawsze trafiał tam, gdzie Niemcy sprawiały kłopoty. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku akurat przebywał w Alzacji-Lotaryngii, gdy wybuchła wojna francusko-pruska. Był na wyspie Samoa w osiemdziesiątym pierwszym, kiedy Stany Zjednoczone, Anglia i Niemcy wspomagały strony walczące w tamtejszej wojnie domowej. Był na Zanzibarze, kiedy Niemcy opanowywały tak zwany Protektorat Afryki Wschodniej. Był w Chinach, gdy Niemcy zajmowały Tsingtao, i w Południowej Afryce, kiedy Kaiser zagrzewał Burów do walki z Anglikami. – Gdzie zginął - napomknął Archie. – Podczas natarcia prowadzonego przez samego generała Smutsa - dodał Isaac Bell. - Jeśli nie był niemieckim szpiegiem, to mistrzem w tworzeniu zbiegów okoliczności. Dziękujemy, panie Weintraub. Bardzo nam pan pomógł. W drodze powrotnej do Nowego Jorku Bell zwrócił się do Archiego: – Kiedy zarzuciłem O’Shayowi, że odpłacił się człowiekowi, który go adoptował, stając się mordercą i szpiegiem, odparł, że odwdzięczył mu się
między innymi uratowaniem Katherine z Hell’s Kitchen. Powiedział: „Mówię to z dumą”. Teraz sobie uświadamiam, że się chełpił pójściem w ślady swojego przybranego ojca. – Jeśli człowiek, który go adoptował, był szpiegiem, to czy to oznacza, że Riker-O’Shay szpieguje dla Niemiec? Urodził się w Ameryce. Adoptował go Niemiec. Uczęszczał do prywatnej szkoły w Anglii i na uniwersytet w Niemczech. Wobec kogo jest lojalny? – Wobec nikogo - odparł Bell. - To gangster. – Dokąd może się teraz wybrać, kiedy został zdemaskowany? – Wszędzie tam, gdzie go przyjmą. Ale nie wcześniej niż popełni ostatnią zbrodnię z korzyścią dla kraju, który będzie go chromi. – Przy użyciu tamtych torped - stwierdził Archie. – Ale do czego? - zapytał Bell. *** Ted Whitmark czekał w pomieszczeniu recepcyjnym Van Dorna, kiedy Bell wrócił do Knickerbockera. Trzymał kapelusz na kolanach i unikał wzroku Bella, gdy zapytał: – Możemy porozmawiać gdzieś na osobności, panie Bell? – Wejdźmy - odrzekł Bell. Zauważył, że Whitmark ma przekrzywiony swój harvardzki krawat, zdarte na wierzchu buty i niewyprasowane spodnie. Zaprowadził go do swojego biurka i przysunął krzesło obok, żeby mogli siedzieć blisko siebie i nie być podsłuchiwani. Whitmark usiadł, wyłamując sobie palce i przygryzając wargę. - Jak się miewa Dorothy? - spytał, żeby Whitmark poczuł się swobodnie. – Właśnie o niej, między innymi, chciałem porozmawiać. Ale zacznę od głównej sprawy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. – Proszę bardzo. – Widzi pan, ja... eee... gram w karty. Często... – Hazardowo.
– Tak. Hazardowo. I czasami za wysoko. Mam złą passę i zanim się zorientuję, jestem w tarapatach. Próbuję się tylko odegrać, przynajmniej częściowo, ale czasami jest jeszcze znacznie gorzej. – Ma pan złą passę teraz? - zapytał Bell. – Na to wygląda. Tak, można tak powiedzieć. - Znów zamilkł. – Mogę przyjąć, że Dorothy to się nie podoba? – Tak, ale to najmniejszy problem. Byłem głupi. Zrobiłem kilka naprawdę durnych rzeczy. Chyba dostałem nauczkę w San Francisco. – Co tam się stało? – Uniknąłem odpowiedzialności, dzięki panu. – Co pan ma na myśli? - spytał Bell, uświadomiwszy sobie nagle, że sytuacja jest poważniejsza, niż przypuszczał. – Chodzi mi o to, że kiedy zatrzymał pan tamten wóz z materiałami wybuchowymi do wysadzenia w powietrze magazynu na Mare Island, uratował mi pan życie. Zginęłoby mnóstwo niewinnych ludzi i miałbym ich na sumieniu. – Niech pan to wyjaśni - zażądał Bell. – To ja dałem im przepustkę do Stoczni Marynarki Wojennej Mare Island i potrzebne papiery. – Dlaczego? – Byłem im winien zbyt dużo pieniędzy. Chcieli mnie zabić. – Kto? – Najpierw Tommy Komodor Thompson. Tu, w Nowym Jorku. Potem sprzedał mój dług facetowi, który ma kasyno na Barbary Coast, gdzie przegrałem jeszcze więcej, i chciał mnie zabić. Powiedział, że zrobią to powoli. Ale żeby się wykaraskać, musiałem tylko dać mu przepustkę na jeden z moich wozów i faktury mojej firmy, i pokazać im co i jak. Wiem, uważa pan, że wpuściłem sabotażystę do bazy, ale nie zdawałem sobie sprawy, co planują. Myślałem, że chodzi im o załapanie jakiegoś dużego kontraktu, że robią to dla pieniędzy. – Miał pan nadzieję, że robią to dla pieniędzy - zaripostował lodowato Isaac Bell. Ted Whitmark spuścił głowę. Kiedy w końcu znów ją podniósł, miał łzy w oczach.
– Liczyłem na to i tym razem. Ale boję się, że tak nie jest, i coś mi mówi, że tym razem będzie gorzej. Telefon wewnętrzny na biurku Bella zadzwonił. Odebrał. – Co jest? – Jest tu pewna dama, która chce się zobaczyć z panem i pańskim gościem. Panna Dorothy Langner. Mam ją wpuścić? – Nie. Przekaż jej, że zaraz tam przyjdę. - Rozłączył się. - Niech pan mówi dalej, Ted. Co się dzieje tym razem? – Chcą, żebym im udostępnił jedną z moich ciężarówek jeżdżących do Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej. – Kto? – Ten gładki facet nazwiskiem O’Shay. Słyszałem, jak ktoś nazwał go Okiem. To pewnie jego przezwisko. Wie pan, o kim mówię? – Kiedy chcą mieć ciężarówkę? – Jutro. Kiedy „New Hampshire” będzie ładował prowiant i amunicję. Właśnie skończył próbny rejs i zabierze pułk ekspedycyjny marines do Panamy, żeby zapewnić spokój podczas wyborów w strefie kanału. Moja nowojorska firma dostała kontrakt na zaopatrzenie. – Jakiej wielkości ciężarówkę? – Największą. – Taka wystarczy do transportu paru torped? Whitmark przygryzł wargę. – O Boże. To do tego jest im potrzebna? Drzwi się otworzyły i Harry Warren wszedł z pomieszczenia recepcyjnego. Bell odwracał się z powrotem do Teda Whitmarka, gdy nagły ruch przy drzwiach zwrócił jego uwagę, i zobaczył, jak Dorothy Langner w czarnej sukni futerałowej i czarnym kapeluszu z piórami wślizguje się do pokoju tuż za Warrenem. – Czym mogę pani służyć? - zapytał Harry. – Szukam Isaaca Bella - odrzekła swoim czystym, melodyjnym głosem. - A, jest, widzę go. - Pospieszyła do biurka Bella, sięgając do torebki. Whitmark zerwał się z miejsca. – Cześć, Dorothy. Mówiłem ci, że wybieram się do Bella. To nas pogodzi, prawda?
Dorothy Langner popatrzyła na niego. Potem spojrzała na Bella. – Cześć, Isaac. Mogłabym tu gdzieś porozmawiać z Tedem na osobności przez chwilę? - Jej piękne błyszczące oczy były bez wyrazu i Bellowi przyszła do głowy upiorna myśl, że Dorothy oślepła. Ale nie mogła być niewidoma, bo wmaszerowała tutaj o własnych silach. – Chyba gabinet pana Van Dorna jest pusty. Na pewno nie miałby nic przeciwko temu. Zaprowadził ich tam, zamknął drzwi i stanął blisko wejścia, nasłuchując. Usłyszał, jak Whitmark powtórzył: – To nas pogodzi, prawda? – Nic nas nie pogodzi. – Dorothy, co ty robisz? - zapytał Ted. W odpowiedzi rozległ się strzał. Bell otworzył gwałtownie drzwi. Ted Whitmark leżał na plecach, krew wypływała mu z głowy. Dorothy Langner wypuściła z ręki niklowany pistolet, który trzymała przy piersi Whitmarka, i odwróciła się do Isaaca Bella. – On zabił mojego ojca. – Yamamoto Kenta zabił twojego ojca. – Ted nie podłożył bomby, ale przekazywał informacje o pracy ojca nad Kadłubem Czterdzieści Cztery. – Wiesz to od Teda? – Próbował się uwolnić od winy, spowiadając mi się. Harry Warren wpadł do pokoju z wyciągniętą bronią i przyklęknął obok ciała. Potem chwycił telefon Van Dorna. – Chybiła - powiedział do Bella i kazał telefonistce wezwać lekarza. – Jak ciężko jest ranny? - spytał Bell. – Pocisk tylko go drasnął. Skóra głowy tak mocno krwawi. – Nie umrze? – Nie od tego. Chyba zaczyna odzyskiwać przytomność. – To nie ona strzeliła do niego - stwierdził Bell. – Co? – Ted Whitmark próbował popełnić samobójstwo. Ona złapała za pistolet. Uratowała mu życie.
Harry Warren miał mądre, stare oczy. – Wyjaśnij mi, dlaczego chciał się zabić, Isaac. – Jest zdrajcą. Właśnie mi się przyznał, że przekazywał informacje Szpiegowi. Harry Warren spojrzał Bellowi prosto w twarz. – Wygląda na to, że panna Langner uratowała życie gnidzie. Lekarz hotelowy wbiegł ze swoją torbą, a w ślad za nim dwaj portierzy z noszami. – Niech wszyscy się cofną. Proszę się cofnąć. Bell zabrał Dorothy do swojego biurka. – Usiądź. - Przywołał gestem praktykanta. - Proszę przynieść pani szklankę wody. – Dlaczego to zrobiłeś? - szepnęła Dorothy. – Nie zrobiłbym, gdyby ci się udało go zabić. Ale ponieważ ci się nie udało, pomyślałem, że przeżywasz wystarczająco ciężki okres bez oskarżeń policji o zabójstwo. – Policja uwierzy w to? – Jeśli Ted to potwierdzi. A wyobrażam sobie, że tak. Powtórz mi wszystko, co ci wyjawił. – Przegrał w karty mnóstwo pieniędzy zeszłej jesieni w Waszyngtonie. Ktoś przy stole zaoferował mu pożyczkę. W zamian on porozmawiał z Yamamoto. Pokręciła głową z gniewem i goryczą. - On wciąż nie zdaje sobie sprawy, że tamten człowiek, musiał go wrobić w przegraną. – Powiedział mi, że to był pech - odrzekł Bell. - Mów dalej. – To samo stało się tej wiosny w Nowym Jorku, a potem w San Francisco. Teraz to się znów powtórzyło. Tym razem w końcu sobie uświadomił potworność tego, co robił. A przynajmniej tak twierdził. Myślę, że chciał mnie odzyskać. Zerwałam z nim. Dowiedział się, że mam kogoś. – Farleya Kenta. – Oczywiście wiesz - powiedziała ze znużeniem. - Vandornowcy nigdy się nie poddają. Kiedy Ted dowiedział się o Farleyu, chyba zdał sobie sprawę, że nic w całym jego życiu nie było szczere. Stał się bigotem. Pewnie miał nadzieję, że będę
czekała na niego, kiedy wyjdzie z więzienia. Albo płakała, kiedy go powieszą za zdradę. – Strzał do niego musiał go pozbawić tych złudzeń - zauważył Bell. Uśmiechnęła się. – Sama nie wiem, co teraz czuję z powodu tego, że go nie zabiłam. Chciałam. Nie mogę uwierzyć, że chybiłam. Tak mało brakowało. – Wiem z doświadczenia - odparł Bell - że ludzie, którzy pudłują w takiej sytuacji, chcą chybić. Większości morderstwo nie przychodzi łatwo. – Żałuję, że go nie zabiłam. – Powiesiliby cię. – Nie przejęłabym się tym. – A co byłoby z Farleyem Kentem? – Farley... - zaczęła i nagle urwała. Bell uśmiechnął się łagodnie. – Zamierzałaś powiedzieć, że Farley by zrozumiał, ale uświadomiłaś sobie, że nie. Spuściła głowę. – Farley byłby zdruzgotany. – Widziałem Farleya przy pracy. Sprawia na mnie wrażenie człowieka twojego pokroju. Uwielbia swoje zajęcie. Kochasz go? – Tak. – Mogę ci przydzielić eskortę do Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej? Wstała. – Dziękuję. Znam drogę. Bell odprowadził ją do drzwi. – Ty rozpoczęłaś tę sprawę, Dorothy, kiedy przysięgłaś oczyścić imię twojego ojca. Nikt nie zrobił więcej, by ocalić jego i Farleya prace nad Kadłubem Czterdzieści Cztery. Dzięki tobie wykryliśmy Szpiega i możesz być pewna, że go złapiemy. – Czy Ted ujawnił ci coś pomocnego? Bell starannie dobrał słowa. – On uważa, że tak. Jak Ted dowiedział się o Farleyu Kencie?
– Dostał list od jakiegoś intryganta podpisany „Przyjaciel” Dlaczego się uśmiechasz, Isaac? – Szpieg jest zdesperowany. - Bell nie powiedział nic więcej, ale czuł, że O’Shay podstępem nakłonił Teda Whitmarka do przekazania mu fałszywej informacji. Szpieg chciał, żeby Bell uwierzył, że zaatakuje z lądu, podczas gdy w rzeczywistości zamierzał zrobić to jakoś z wody. Dorothy pocałowała go w policzek i zbiegła po schodach. – Panie Bell - odezwał się recepcjonista - detektyw hotelowy prosi pana do telefonu.
Rozdział 51 Mam jakichś podejrzanych osobników przy drzwiach frontowych, panie Bell - zameldował detektyw hotelowy Knickerbockera, - Mówią, że chcą z panem porozmawiać. – Jak się nazywają? – Zarośnięty starowina twierdzi, że nie ma nazwiska. Młodzi podają się za Jimmy’ego Richardsa i Marva Gordona. – Niech pan ich przyśle na górę. – Mają taki wygląd, że wolałbym ich nie wpuszczać do holu, jeśli pan wie, o co mi chodzi. – Rozumiem. Ale to kuzyni małego Eddiego Tobina, więc wejdą od frontu. Powie pan kierownikowi, że ja pozwoliłem. Niech pan im towarzyszy, żeby nie wystraszyli pań. – Okej, panie Bell - odrzekł detektyw hotelowy z powątpiewaniem. Barkarze ze Staten Island, Richards i Gordon, przedstawili swojego starszego kompana z prostymi siwymi włosami i zmarszczkami od przebywania przez całe życie na wodzie słowami: – To wujek Donny Darbee, który nas przywiózł łodzią. – Co jest, chłopcy? – Nadal szuka pan torped? – Gdzie to słyszeliście?
– Marynarki wojennej, Straży Przybrzeżnej i policji portowej jest pełno jak komarów - odparł Richards. – Przeszukują wszystkie pirsy - dodał Gordon. – Utrudniają robienie interesów - mruknął wujek Donny. – Widzieliście torpedy? - zapytał Bell. – Nie. – Co o nich wiecie? – Nic - odrzekł Richards. – Tylko tyle, że pan ich szuka - uściślił Gordon. – Zupełnie nic? To po co chcieliście się zobaczyć ze mną? – Zastanawialiśmy się, czy zainteresowałby pana holland. – Jaki holland? – Największy, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. – Okręt podwodny typu Holland? – Tak - potwierdzili chórem barkarze ze Staten Island. – Gdzie? – W Kill Van Kull. – Po stronie Bayonne. – Zaraz, chłopcy. Jeśli widzieliście okręt podwodny na otwartej przestrzeni, to musiał on należeć do marynarki wojennej. – Jest schowany. Pod barką kolejową. – Wujek Donny odkrył go zeszłej nocy, jak uciekał przed glinami. – Obserwowałem tamtą barkę przez wiele dni - dorzucił wujek Donny Darbee. Isaac Bell przesłuchał ich ostrym tonem. Gliniarze portowi szukający złodziei węgla zauważyli wujka Donny’ego i jego dwóch kumpli, którzy podążali za barką z węglem w łodzi do połowu ostryg. Wujek Donny nie zgodził się, żeby policja przeprowadziła inspekcję na jej pokładzie. Doszło do wymiany ognia. Gliniarze i tak dokonali abordażu. Wujek Donny i jego towarzysze wskoczyli do cieśniny i popłynęli wpław do brzegu. Kumpli Donny’ego złapano, ale on dotarł do barki kolejowej, którą obserwował od kilku dni, bo była przycumowana samotnie, niepilnowana, i miała
na pokładzie dwa wagony towarowe, gdzie mógł być ładunek. Zmęczony w zimnej wodzie, stary zaczął tonąć, gdy się ukrywał w cieniu dziobu, ale natrafił nogą na coś twardego, za głęboko, żeby na tym stanąć. Kiedy gliniarze zrezygnowali z obławy, Jimmy i Marv, którzy śledzili to z brzegu Staten Island, uratowali wujka inną łodzią do połowu ostryg. Potem przyjrzeli się bliżej barce. Pod nią zobaczyli zarys okrętu podwodnego. – Jest większy niż holland marynarki wojennej. Takiego samego typu, ale wygląda, jakby go wydłużyli na obu końcach. – Wujek Donny wie, co to jest holland - wyjaśnił Jimmy Richards. - Zabrał nas na testy marynarki wojennej w okolicach Brooklynu. Kiedy to było? – W tysiąc dziewięćset trzecim. Rozwijał piętnaście węzłów z wieżyczką nad wodą. A sześć w zanurzeniu. Bell sięgnął po telefon. – Więc macie uzasadniony powód, by uważać, że widzieliście okręt podwodny. – Chce pan go zobaczyć? - zapytał Marv Gordon. – Owszem. – Mówiłem ci - powiedział wujek Donny. Isaac Bell zatelefonował do wydziału ochrony portu nowojorskiej policji, wezwał Archiego Abbotta i Harry’ego Warrena i chwycił worek golfowy. Ekspres miejskiej kolei nadziemnej dowiózł vandornowców i barkarzy z Dziewiątej Alei do Battery na południowym krańcu Manhattanu w dziesięć minut. Dwunastometrowa motorówka patrolu portowego czekała przy pirsie A. – Niczego nie dotykajcie - ostrzegł kapitan swoich pasażerów ze Staten Island, gdy weszli nieufnie na pokład. Nie chciał wziąć na hol przycumowanej w pobliżu łodzi Donalda Darbee, ale Bell nalegał i wcisnął mu dwadzieścia dolarów „dla załogi”. – Nigdy nie myślałem, że będę na jednej z tych motorówek - wymamrotał stary Darbee, kiedy odbili od pirsu. – Chyba że w kajdankach - mruknął jeden z gliniarzy wodnych. – Jeśli w Kill Van Kull nie ma żadnego okrętu podwodnego - zwrócił się Bell do Archiego i Harry’ego - to będziemy w trudnej sytuacji. – Naprawdę myślisz, że jakiś znajdziemy Isaac?
– Oni twierdzą, że widzieli okręt podwodny. A okręt podwodny uzbrojony w tamte torpedy byłby o wiele niebezpieczniejszy niż nawodny torpedowiec. Ale uwierzę w istnienie okrętu podwodnego, jak go zobaczę. Motorówka policji portowej przecinała szybko zatokę Upper Bay wśród promów, holowników, barek, szkunerów pełnomorskich i parowców. Głośna syrena okrętowa oznajmiała przybycie do Nowego Jorku liniowca atlantyckiego, który pokonywał cieśninę Verrazano. Zdążające mu na spotkanie holowniki odpowiadały swoimi. Kursujące nieprzerwanie promy kolejowe przewoziły pociągi towarowe między New Jersey, Manhattanem, Brooklynem i East River. Wpłynęli do cieśniny między Staten Island i New Jersey znanej jako Kill Van Kull. Bell oceniał jej szerokość na trzysta metrów, podobnie jak wąskiego odcinka cieśniny Carquinez, gdzie złapał uciekającego wpław z Mare Island Louisa Loh. Na lewo wyrastały wzgórza Staten Island. Miasto Bayonne leżało na prawo. Doki, magazyny, przystanie łodziowe i rezydencje ciągnęły się wzdłuż brzegów. Sześć i pół kilometra w głąb farwateru Richards i Gordon powiedzieli: – Jest! Stara barka kolei New Jersey Central stała samotnie, przycumowana do brzegu obok płaskiego zielonego trawnika na tyłach domu o drewnianej konstrukcji w dzielnicy z podobnymi budynkami. Krótka i szeroka, miała trzy tory. Jeden zewnętrzny zajmowała wysoka węglarka, drugi zakryty wagon towarowy. Środkowy tor wyglądał na pusty, choć mężczyźni w policyjnej motorówce nie widzieli przestrzeni między dwoma wagonami. – Gdzie jest okręt podwodny? - zapytał kapitan policji portowej. – Pod barką - warknął Donald Darbee. - Wycięli w jej środku szyb dla jego wieżyczki. – Widzieliście to? – Nie. Ale jak inaczej mogliby wchodzić i wychodzić? Kapitan motorówki spojrzał gniewnie na Isaaca Bella. – Panie Bell, przewiduję, że mój szef porozmawia z pańskim, i żaden z nas nie będzie z tego zadowolony. – Podejdźmy bliżej - poprosił Bell. – Tam jest za płytko dla okrętu podwodnego Holland. – Jest bardzo głęboko - zaripostował cicho Donald Darbee. - Przypływ podmywa brzeg po tej stronie.
Sternik zarządził małą naprzód i podpłynął na odległość piętnastu metrów. Vandornowcy, barkarze i policjanci portowi wpatrzyli się w ciemną wodę. Motorówka dodryfowała bliżej do barki. – Mnóstwo mułu się uniosło - mruknął zmartwiony Darbee. – Nasza śruba go podrywa - odrzekł kapitan. - Mówiłem, że tu jest za płytko. Do sternika warknął: - Cofnij się, zanim osiądziemy na mieliźnie. – Tu jest z dziesięć metrów głębokości - powiedział Darbee. – To skąd tyle mułu? – Właśnie nad tym się zastanawiam. Ja też - dodał Isaac Bell, wpatrując się w wodę. Pęcherze powietrza wydobywały się z mętnej toni na powierzchnię.
Rozdział 52 Cofnijmy się! - krzyknął Isaac Bell. - Cofnijmy się! Cała wstecz! Sternik i mechanik mieli dobry refleks. Natychmiast zmienili kierunek obrotu śruby. Za rufą powstała kipiel. Dym i para buchnęły z krótkiego komina. Motorówka stanęła. Ale zanim zdążyła ruszyć do tyłu, szary kształt uniósł się szybko pod nią. – Trzymajcie się! Bell zobaczył, jak jakaś rura wyłania się tuż przed łodzią - peryskop, tuba z ustawionymi pod kątem lustrami, oko okrętu podwodnego. Przysadzista okrągła wieżyczka przebiła powierzchnię, kiosk otoczony barierką. Potem coś mocno uderzyło od dołu w dno policyjnej motorówki i wypchnęło jej dwunastometrowy kadłub z wody. Drewniany kil pękł z głośnym trzaskiem i łódź nadal wędrowała do góry, unoszona przez potężny stalowy kadłub, który się wynurzył jak rozjuszony wieloryb. Motorówka przewróciła się na bok, vandornowcy, gliniarze i barkarze wpadli do Kill. Bell wskoczył na stalowy kadłub i dobrnął przez wodę po pas do kiosku. Chwycił się relingu wokół włazu na szczycie i sięgnął do koła ryglującego pokrywę. – Uważaj, Isaac! - zawołał Archie Abbott. - Zanurza się!
Bell zignorował ostrzeżenie Archiego i fakt, że woda podeszła mu nagle do piersi, i rzucił się całym ciężarem na koło ryglujące. Przez moment ani drgnęło. Potem wydało mu się, że poczuł ruch. Słona woda zalała mu ramiona, usta, nos, oczy Wtem okręt podwodny wystartował naprzód. Bell nie puszczał koła, dopóki mógł, i nadal starał się je obrócić, ale siła pędzącej wody wyrwała mu je z rąk. Kadłub przemknął pod nim i Bell za późno sobie uświadomił, że śruba napędowa posieka go zaraz na kawałki. Odbił się rozpaczliwie obiema nogami i popłynął najszybciej jak mógł. Woda pędząca wzdłuż kadłuba wsysała go wstecz. Poczuł, jak kadłub przesuwa się pod nim. Coś go walnęło mocno, odrzuciło na bok i popchnęło w dół. Potężna turbulencja wciągnęła go głębiej. Miotany w kilwaterze okrętu podwodnego, uzmysłowił sobie, że został uderzony przez osłonę śruby, która go ochroniła przed wirującymi łopatami. Wynurzył się, zobaczył oddalający się szybko w głąb Kill Van Kull kiosk i popłynął za nim. Za jego plecami Archie pomagał Harry’emu Warrenowi wspiąć się na błotnisty brzeg, Richards, Gordon i mechanik trzymali się zwisających z barki lin, a kapitan policji przywierał do przewróconej motorówki. – Zatelefonujcie po pomoc! - krzyknął oficer i dwaj gliniarze skierowali się chwiejnie do domu o drewnianej konstrukcji. Donald Darbee wdrapywał się na swoją łódź do połowu ostryg, która się odczepiła od tonącej motorówki. – Wujku Donny! - zawołał Bell przez ramię, gdy płynął za okrętem podwodnym. - Zabierz mnie. Benzynowy silnik Donalda Darbee ożył, wypuszczając niebieski dym. Okręt podwodny nadal się zanurzał. Już tylko peryskop i szczyt kiosku były nad powierzchnią. Reling wokół niego, peryskop i koło ryglujące właz, które Bell próbował obrócić, pozostawiały ślad na farwaterze, rozpryskując wodę niczym ruchoma fontanna. Łódź Danny’ego zrównała się z Bellem, detektyw podciągnął się na nią i przetoczył przez niską górną część nadburcia na płaski pokład. – Za nim! Darbee pchnął przepustnicę. Silnik zawarczał głośniej, drewniana łódź zadrżała i stary człowiek wymamrotał: – Co z nim zrobimy, jak go dogonimy?
Bell usłyszał strzały za sobą. Gliniarze biegnący do domu o drewnianej konstrukcji, żeby zatelefonować po pomoc, dali nura za zarośla. Nadlatujące ze wszystkich okien pociski pistoletowe ryły trawnik. – Fałszerze tam mieszkają - wyjaśnił wujek Darbee. – Szybciej! - polecił Bell. Przeskoczył na kwadratowy pokład dziobowy. – Podejdź z boku do wieżyczki. Prawie całkowicie zanurzony, holland kierował się do zatoki z prędkością sześciu węzłów. Darbee pomajstrował przy silniku. Warkot przeszedł w natarczywy ryk i łódź do połowu ostryg zwiększyła dwukrotnie szybkość. Zmniejszyła o połowę odległość do rozpryskującego wodę relingu, potem znów, i minęła kilwater za wielką śrubą okrętu podwodnego. Bell przygotował się do przeskoku na kiosk. Drewniana łódź zrównała się z wieżyczką. Bell bardziej wyczuwał, niż widział stalowy kadłub pod powierzchnią. Już miał skoczyć i złapać się peryskopu w nadziei, że cienka tuba jest wystarczająco mocna, by utrzymać jego ciężar, zanim chwyci się relingu, gdy holland zniknął. W jednym momencie kiosk był tuż przed Bellem. W następnym ukrył się głęboko w wodzie. Bell widział pęcherze powietrza i drobne fale od obrotów śruby, ale nie miał już na co przeskoczyć - na powierzchni nie pozostała ani wieżyczka, ani reling, ani peryskop. – Zwolnij - zwołał do Darbee. - Płyń jego śladem. Darbee cofnął przepustnicę, żeby dostosować prędkość do sześciu węzłów okrętu podwodnego. Bell stał na pokładzie dziobowym, obserwował rytmiczne zawirowania wody za śrubą hollanda i sygnalizował staremu, kiedy ma przesunąć rumpel w lewo lub w prawo. Tajemnica, jak okręt podwodny utrzymuje kurs, wyjaśniła się po kilometrze. Krótko przed dotarciem hollanda do następnego zakrętu na farwaterze jego peryskop wyłonił się nagle z wody i okręt zmienił kierunek. Szpieg wyznaczył trasę wyjścia z Kill Van Kull w ten sposób, że zanotował, ile czasu zajmuje pokonanie odległości między kolejnymi zakrętami. Bell sygnalizował to samo i łódź do połowu ostryg powtarzała manewry hollanda. Peryskop pozostawał nad powierzchnią. Wtem obrócił się tak, że jego szklane oko wycelowało w Bella. – Zatrzymaj silnik! - krzyknął Bell.
Łódź do połowu ostryg zwolniła, gdy dryfowała rozpędem. Bell szukał wzrokiem oznak, że holland zamierza się cofnąć lub nawet zawrócić, żeby ich staranować. Ale utrzymywał swój kurs i oddalał się od łodzi, wciąż z wynurzonym peryskopem. – Darbee, czy tamten holland, którego testy widziałeś, miał rufową wyrzutnię torped? – Nie - zaprzeczył Darbee ku uldze Bella, ale zaraz dodał: - Słyszałem, że mogli dodać taką. – Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby zmarnował całą torpedę na nas. – Chyba nie. – Przyspiesz. Zbliż się do niego. Przed nimi Kill ostro skręcała. Peryskop obrócił się dookoła i niewidoczny sternik wykonał manewr. Bell dał znak Darbee, żeby zwiększył prędkość. Podeszli na dwadzieścia metrów do krótkiej tuby i kipieli za wirującą śrubą. Ale woda z przodu burzyła się za wejściem z Kill do Upper Bay. Staten Island i Bayonne zostały z tyłu. Chłodna bryza przenikała przez mokre ubranie Bella i fale zaczęły zalewać peryskop. Wielkie pęcherze powietrza pojawiły się na powierzchni i Bell się zorientował, że holland wpuszcza wodę do zbiorników balastowych, żeby zejść głębiej. Peryskop zniknął z widoku. Smagane wiatrem fale Upper Bay zatarły spieniony kilwater. – Przepadł - powiedział Darbee. Bell bezskutecznie szukał wzrokiem okrętu podwodnego. W odległości pięciu kilometrów ciągnęły się stocznie Brooklynu, a za nimi niskie zielone wzgórza. Na lewo, jakieś siedem, osiem kilometrów na północny zachód Bell widział wysokie budynki dolnego Manhattanu i elegancko udrapowane liny mostu Brooklyńskiego spinającego brzegi East River. – Wiesz, gdzie jest Catherine Slip? Darbee przesunął rumpel. – A co pan tam chce? – „Dyname” - odparł Bell. Najszybszy statek w Nowym Jorku, wyposażony w telefon i radiotelegraf, i dowodzony przez wysokiej rangi oficera marynarki wojennej, bohatera narodowego, który mógł prędko zmobilizować siły morskie
przeciwko okrętowi podwodnemu Szpiega i zawiadomić przez radio „New Hampshire”, że ma ustawić sieci przeciwtorpedowe, zanim wejdzie do portu. Darbee dal Bellowi płócienną dwurzędową kurtkę marynarską, która pachniała pleśnią. Bell zdjął mokrą marynarkę i koszulę, osuszył browninga i wylał wodę z butów. Dysponująca nadmiarem mocy łódź do połowu ostryg przebyła osiem kilometrów do mostu Brooklyńskiego w dwadzieścia minut. Ale kiedy przepływali pod mostem, Bell upadł na duchu. Pancernik „New Hampshire” przybił już do brzegu. Stał przycumowany do pirsu najbliżej pochylni z Kadłubem 44. Jeśli O’Shay zamierzał zaatakować 44, to oba stanowiły łatwy cel. Eksplozje na pływającym okręcie spowodowałyby pożar całej stoczni marynarki wojennej. *** Ku uldze Isaaca Bella, „Dyname” stał w basenie portowym Catherine Slip. Bell przeskoczył z łodzi do połowu ostryg na najbliższą drabinkę, wspiął się na pirs, przeszedł po trapie i przepchnął się przez drzwi do głównej kabiny jachtu. Kapitan Falconer siedział na zielonej skórzanej ławie z dwoma członkami swojej załogi. – Falconer, oni mają okręt podwodny. – Powiedzieli mi - odrzekł bohater spod Santiago i wskazał ponuro głową trzech ochroniarzy z firmy Riker & Riker uzbrojonych w pistolet, rewolwer i obrzyn. Bell rozpoznał goryla nazwiskiem Plimpton, który towarzyszył Herr Rikerowi w 20th Century Limited. – Jest pan cały mokry, panie Bell - odezwał się Plimpton - i zgubił pan kapelusz.
Rozdział 53 – Cześć. Plimpton. – Ręce do góry. – Gdzie jest O’Shay? – Ręce! – Przekaż swojemu szefowi, że jestem mu dłużny za wspaniały szmaragd i nie mogę się doczekać, żeby mu zapłacić osobiście. – Już! – Zrób to, Bell - doradził Falconer. - Zastrzelili już mojego porucznika i mechanika. Isaac Bell podniósł ręce. Zwlekał z tym wystarczająco długo, by zdążyć ocenić siły przeciwnika. Plimpton dzierżył samopowtarzalnego lugera niemieckiej marynarki wojennej, jakby znał się na rzeczy. Ale dwóch oprychów po jego obu stronach nie miało szans. Starszy, trzymający ostrożnie remingtona kaliber 20 z odpiłowaną lufą, mógłby uchodzić za małomiasteczkowego strażnika bankowego. Młodszy ściskał w ręku rewolwer jak wykidajło w klubie YMCA. Bell przypuszczał, że znaleźli się na jachcie Falconera bez dobrze przemyślanego planu. Coś poszło nie tak. Co ich przyciągnęło w ostatniej chwili do „Dyname”? Możliwość ucieczki najszybszym statkiem w porcie po wystrzeleniu torped przez O’Shaya? Ale „Dyname” nie miał takiego zasięgu, żeby przepłynąć Atlantyk. O’Shay z pewnością zamierzał wsiąść na liniowiec do Europy, żeby odbyć podróż z Katherine Dee pod przybranymi nazwiskami, lub załatwił dla obojga potajemny rejs na frachtowcu. Z nią poszło nie tak, uzmysłowił sobie Bell. Katherine została ranna. – Dziewczyna jest na pokładzie? - zapytał Falconera. – Ona potrzebuje lekarza! - wyrzucił z siebie chłopak ze strzelbą. – Zamknij się, Bruce! - ryknął Plimpton. – Jestem na pokładzie - odezwała się Katherine Dee. Weszła chwiejnie po zejściówce z prywatnej kajuty Falconera. Potargana, blada, rozpalona, wyglądała
jak dziecko wyrwane z głębokiego snu. Tyle że wyraz nienawiści malował się na jej twarzy. - Dzięki tobie - zwróciła się z goryczą do Bella. - Wszystko psujesz. Nie wypuściła z dłoni pistoletu, kiedy ją postrzelił w sklepie jubilerskim Barlowe’a. Teraz uniosła broń drżącą ręką i wzięła go na muszkę. – Panno Dee! - wtrącił się Bruce. - Nie powinna pani wstawać. – Ona potrzebuje lekarza - stwierdził Bell. – Mówiłem. Panie Plimpton, lekarz musi się nią zająć. – Zamknij się, Bruce - powtórzył Plimpton. - Załatwimy to, jak tylko wykaraskamy się z tego. Z rękami w górze, zablokowany przez uzbrojonych bandytów O’Shaya, wysoki detektyw popatrzył jej w oczy w poszukiwaniu jakiejś przewagi, gdy przygotowywał się na trafienie pociskiem. Nie zobaczył litości ani wahania, tylko głębokie znużenie śmiertelnie rannej osoby. Ale zamierzała go zabić, zanim umrze. Tak jak zabiła Grovera Lakewooda, księdza Jacka i kto wie, ilu jeszcze dla O’Shaya. Kiedy ona straci przytomność? Gdzie, zastanawiał się Bell, jest jej „boski pierwiastek”? – Wiedziałaś - zapytał - że ojciec Jack modlił się za ciebie? – Dużo dały te jego modlitwy. To Brian O’Shay mnie uratował. – Po co Brian cię uratował? Żebyś pozbawiła życia Grovera Lakewooda? Żebyś postrzeliła śmiertelnie księdza? – Tak jak ty postrzeliłeś mnie. – Nie - zaprzeczył Bell. - Ja strzeliłem do ciebie, żeby uratować kobietę, którą kocham. – A ja kocham Briana. Zrobię dla niego wszystko. Bell przypomniał sobie słowa konduktora Dilbera w pociągu 20th Century Limited: „Riker i jego podopieczna są całkowicie godni szacunku. Zawsze oddzielne przedziały”. A sam O’Shay, mówiąc jako Riker, powiedział: „Ta dziewczyna stała się światłem w mroku mojego życia”. – I kim Brian będzie dla ciebie? – Uratował mnie. – Piętnaście lat temu! Co będzie robił dla ciebie przez resztę twojego życia, Katherine? Dbał, żebyś była niepokalana?
Jej ręka zatrzęsła się gwałtownie. – Ty... - Zaczęła oddychać chrapliwie. – Zabijasz, żeby go zadowolić, a on dba, żebyś była niepokalana? Tak to wygląda? Ojciec Jack miał rację, że się modlił za ciebie. – Dlaczego? - spytała. – Bo wiedział w głębi serca, w głębi duszy, że Brian O’Shay nie mógł cię uratować. – A Bóg mógł? – Ksiądz w to wierzył. Całym sercem. Katherine opuściła broń. Przewróciła oczami. Pistolet wypadł jej z ręki i osunęła się na pokład jak marionetka z odciętymi sznurkami. – Plimpton, niech cię szlag! - krzyknął Bruce. - Ona umrze bez lekarza. Wykonał dla emfazy gest swoim rewolwerem. Jak żmija atakująca instynktownie źródło ruchu, Plimpton wpakował Bruce’owi kulę między oczy i odwrócił się błyskawicznie z powrotem do niewyraźnej plamy, jaką stał się Isaac Bell. Goryl popełnił fatalny błąd. Bell strzelił z browninga dwa razy. Najpierw do Plimptona, potem do drugiego ochroniarza. Kiedy bandyta z obrzynem poleciał do przodu, strzelba wypaliła, jej huk był ogłuszający w zamkniętej przestrzeni kabiny jachtu. Śrut trafił w nogi Lowella Falconera i członków jego załogi siedzących na ławie. Bell zakładał Falconerowi opaskę uciskową powyżej kolana, gdy Donald Darbee zajrzał ostrożnie do kabiny. Pomyślałem, że chciałby pan to wiedzieć, panie Bell: holland przepływa pod mostem Brooklyńskim.
Rozdział 54 Wynurzenie! - krzyknął Dick Condon, pierwszy oficer, któremu Oko O’Shay powierzył dowodzenie swoim okrętem podwodnym holland po tym, jak zamordował kapitana Hatcha. – Nie! - odwołał rozkaz O’Shay. - Zostajemy pod wodą. Zobaczą nas. – Odpływ jest za silny - odkrzyknął przerażony irlandzki rebeliant. - Prąd ma prędkość czterech węzłów. My robimy tylko sześć na napędzie elektrycznym! Musimy się wynurzyć, żeby użyć silnika spalinowego. O’Shay chwycił Condona za ramię. Panika w głosie mężczyzny zatrważała ludzi obsługujących zbiorniki trymujące i balastowe i przygotowujących do wystrzelenia torpedę, a właśnie do tego był mu potrzebny okręt podwodny. Ktoś musiał zachować spokój. – Sześć? Cztery? Kogo to obchodzi? Jesteśmy o dwa węzły szybsi. – Nie, panie O’Shay. Tylko prosto pod prąd. Kiedy ustawię się burtą do niego, żeby wycelować torpedę, porwie nas. – Spróbuj! - zażądał O’Shay. - Zaryzykuj. Dick Condon przełączył ster kierunku z trybu pneumatycznego na precyzyjniejszy ręczny i przestawił go ostrożnie. Pokład się przechylił pod ich stopami. Potem East River zaatakowała trzydziestometrowy okręt podwodny z taką furią, z jaką rekin rzuca się na słabego pływaka. Mężczyźni w małej ciemnej przestrzeni powpadali na rury, przewody, zawory i węże powietrzne, gdy holland się przewrócił. – Wynurzenie! - wrzasnął Condon. – Nie. – Muszę wystawić kiosk na powietrze - powiedział błagalnie. - Nic się nie stanie, panie O’Shay. Lepszy strzał oddamy z powierzchni. Pierwsza torpeda jest już załadowana. Możemy ją odpalić, zanurzyć się, pozwolić, żeby prąd nas zniósł, kiedy będziemy ponownie ładować, i wrócić na powierzchnię. Dostanie pan to, co chce. A jeśli ktoś nas zobaczy, rozpozna brytyjski okręt. Tak jak chcemy. Proszę, żeby pan posłuchał głosu rozsądku, bo inaczej wszystko będzie stracone. O’Shay odepchnął go od peryskopu i sam spojrzał.
Powierzchnia rzeki była rozszalałym żywiołem, ruchomą przewalających się wściekle fal. Rozbryzgi ochlapywały szkło.
masą
Gdy tylko widoczność się poprawiała, kolejna fala przesłaniała wszystko. Okręt kołysał się gwałtownie. Nagle peryskop znalazł się ponad wzburzoną wodą i O’Shay zobaczył, że są prawie na wprost stoczni marynarki wojennej. „New Hampshire” stał dokładnie tam, gdzie on chciał. Sam nie mógłby lepiej ulokować długiego białego kadłuba. Ale okręt podwodny się cofał, mimo że śruba wirowała, a silnik elektryczny rozsiewał swąd, jakby się palił. – Okej - zgodził się O’Shay. - Zaatakujmy z powierzchni. – Zmniejszyć prędkość o połowę! - rozkazał Condon. Obroty silnika spadły i holland przestał się trząść. Irlandczyk patrzył przez peryskop i kontrolował dryf umiejętnymi wychyłami sterów głębokości i kierunku. - Przygotować się do wynurzenia. – Co to za hałas? Weterani z Królewskiej Marynarki Wojennej wymienili zdziwione spojrzenia. – Coś jest nie tak z silnikiem? - zapytał O’Shay. – Nie, nie, nie. To w wodzie. Załoga stała bez ruchu i wytężała słuch. Przeraźliwe wycie narastało z każdą sekundą. – Jakiś statek? Condon obrócił peryskop i przeszukał rzekę. Mechanik wyraził słowami to, o czym myśleli jego koledzy. – To nie brzmi jak żaden statek, jaki kiedykolwiek słyszałem. – W dół! - krzyknął Gordon. - Wracamy w dół. *** – Gdzie on się podział? - wysapał Lowell Falconer. Ku zdumieniu Isaaca Bella, zakrwawiony kapitan marynarki wojennej wdrapał się na górę, kiedy Bell prowadził „Dyname” w kierunku mostu Brooklyńskiego z prędkością trzydziestu węzłów.
– Jest na wprost - odrzekł Isaac Bell. Jedną rękę trzymał na dźwigni przepustnicy pary, drugą na sterze. - Opaska uciskowa spełnia swoje zadanie? zapytał, nie odrywając wzroku od rzeki. – Już bym nie żył, gdyby nie spełniała - warknął Falconer przez zaciśnięte zęby. Był blady od upływu krwi i Bell przypuszczał, że wkrótce straci przytomność. Wspinaczka po kilku stopniach na mostek musiała być herkulesowym wysiłkiem. - Kto jest w maszynowni? – Wujek Darbee twierdzi, że pracował jako palacz na promie ze Staten Island i zastępował mechanika, kiedy facet się upił. – „Dyname” jest na ropę. – Zorientował się, kiedy nie mógł znaleźć szufli. Mamy mnóstwo pary. – Nie widzę hollanda. – Pojawia się i znika. Widziałem peryskop przed momentem. Tam! Przysadzisty kiosk przebił powierzchnię. Kadłub wyłonił się na krótko i wrócił pod wodę. – Zmaga się z prądem - mruknął Falconer. - Jest odpływ przy pełni księżyca. – To dobrze - powiedział Bell. - Potrzebujemy wszelkiej możliwej pomocy. „Dyname” przebył obszar zmąconej wody. Holland gdzieś przepadł. Falconer pociągnął Bella za rękaw i wyszeptał gorączkowo: – To jakiegoś rodzaju holland klasy A Królewskiej Marynarki Wojennej, o trzykrotnie większym tonażu od naszego. Uważaj, jeśli się wynurzy. Będzie szybszy na silniku głównym. Po tym ostrzeżeniu kapitan osunął się na pokład, nieprzytomny. Bell cofnął przepustnicę pędzącego jachtu i zawrócił. Był teraz kilkaset metrów za mostem Brooklyńskim i lustrował rzekę w gasnącym świetle dnia. Jakiś prom odbił nagle od pirsu przy Pine Street, odciął zdążający do Bronksu duży prom kolejowy Pennsylvania Railroad i skierował się w górę East River. Ich kilwatery się połączyły i utworzyły rozległe pasy zbyt zaburzonej wody, żeby Bell mógł odróżnić peryskop od kipieli. Wpłynął w nią i zatoczył krąg. Nagle go zobaczył daleko z przodu. Holland trzymał się za promami, zasłonięty przez nie, i zbliżał do stoczni marynarki wojennej. Wynurzył się, odsłaniając swój kiosk i całe trzydzieści metrów kadłuba. Niebieski dym buchnął. Bell się zorientował, że to spaliny z potężnego silnika
głównego. Na powierzchni okręt podwodny stał się torpedowcem, szybkim i zwrotnym. Ale bezbronnym. Bell pchnął dźwignię przepustnicy pary, żeby wykorzystać szansę na staranowanie go. Ale kiedy stalowy jacht nabierał prędkości, długi holland wykonał ciasny nawrót i wycelował prosto w „Dyname”. Jego dziób się uniósł. Bell zobaczył ciemną czeluść otwartej dziobowej wyrzutni. Wystrzeliła z niej torpeda Mark 14 Wheeler.
Rozdział 55 Torpeda się zanurzyła. Isaac Bell mógł tylko zgadywać, czy ma sterować w lewo, czy w prawo. Nie widział torpedy sunącej ku niemu pod wodą. Ani tego, czy kieruje się ona w lewo, czy w prawo. Jej kilwater ginął wśród spienionych fal. „Dyname” miał trzydzieści metrów długości i trzy szerokości. Gdyby skręcił, stanowiłby większy cel, zwrócony burtą do torpedy. Gdyby Bell wykonał manewr w złą stronę, eksplozja wypełnionej TNT głowicy bojowej rozerwałaby jacht na kawałki. O’Shay zanurzyłby się, żeby załadować bez pośpiechu drugą torpedę, i kontynuowałby atak. Bell popłynął prosto. Załoga hollanda zobaczyła, że się zbliża. Okręt podwodny zaczął się zanurzać. Ale zbyt wolno, żeby uciec przed ostrym jak nóż stalowym kilem, który walił na niego z prędkością prawie czterdziestu węzłów. Holland skręcił nagle w prawo, na lewo od Isaaca Bella. Detektyw nadal nie widział kilwateru torpedy ani pęcherzy powietrza. – Trzymaj się, wujku Danny! - krzyknął w dół przez rurę głosową i wykonał zwrot w lewo, żeby staranować okręt podwodny. Błysk i eksplozja z tyłu potwierdziły, że wybrał dobry kierunek. Gdyby nie skontrował, torpeda zatopiłaby jacht. Zamiast tego trafiła w kamienny filar mostu Brooklyńskiego i Bell znalazł się tak blisko hollanda, że zobaczył jego nity. Przygotował się do kolizji, przywierając mocno do steru moment przed uderzeniem w okręt podwodny tuż za kioskiem. Spodziewał się, że przy prędkości, z jaką płynie „Dyname”, przetnie hollanda na pół. Ale się przeliczył. Z uniesionym z wody wąskim dziobem i wirującymi dziewięcioma śrubami, jacht
wspiął się na kadłub okrętu i zsunął z niego wśród zgrzytu rozdzieranej stali i ścinanych nitów. Śruby „Dyname” nadal się obracały i jacht oddalił się kilkaset metrów od miejsca kolizji, zanim Bell zdążył je zastopować. Holland zniknął. Czy się zanurzył, czy zatonął, tego Bell nie wiedział. Wujek Donny wystawił głowę z maszynowni. – Mamy przeciek - zameldował. – Możesz dać mi parę? – Nie na długo - odrzekł stary człowiek. Bell okrążył miejsce kolizji. Czuł, jak woda obciąża kadłub „Dyname”. Siedem minut po tym, jak holland się zanurzył, pojawił się z powrotem kawałek dalej. Bell wziął kurs na niego, żeby powtórzyć atak. Jacht stawiał opór sterowi. Bell ledwo zdołał skręcić. Nagle właz na szczycie kiosku hollanda się otworzył. Czterech mężczyzn wydostało się na zewnątrz i skoczyło do rzeki. Prąd zniósł ich pod most. Żaden z nich nie był Okiem O’Shayem, a holland wykonywał zwrot i wolno, ale nieubłaganie nakierowywał się na stutrzydziestosiedmiometrowy kadłub „New Hampshire”. Z odległości około trzystu sześćdziesięciu metrów Szpieg nie mógł chybić. Bell pozmagał się ze sterem i udało mu się naprowadzić uszkodzony jacht na kurs do staranowania hollanda. Pchnął dźwignię przepustnicy pary do oporu. Żadnej reakcji. – Daj mi całą moc, jaka jest - zawołał przez rurę głosową - i ewakuuj się, zanim „Dyname” pójdzie na dno! Cokolwiek stary człowiek zrobił w maszynowni, sprawiło, że jacht popłynął zrywami naprzód. Bell wziął na cel hollanda, który się zatrzymał i osiadł tak nisko w wodzie, że fale East River sięgały krawędzi otwartego włazu. Wirująca śruba utrzymywała go na pozycji. Jego dziób kończył zataczanie kręgu i wyrzutnia torpedowa ustawiała się w jednej linii z „New Hampshire”. Bell uderzył „Dyname” w okręt podwodny. Dwie jednostki pływające zwarły się niczym zakrwawieni, walczący na gołe pięści zawodowi bokserzy u kresu sił w ostatniej rundzie. Jacht zepchnął cięższego hollanda nieco z kursu i otarł się o jego burtę. Kiedy skutek impetu kolizji minął i okręt podwodny powrócił do wycelowywania torpedy, Bell dostrzegł przez otwarty właz ręce Oka O’Shaya obracające kołami sterowymi. Skoczył z mostka nad relingiem „Dyname” w otwór włazu hollanda.
Rozdział 56 Detektyw opadł przez właz jak kafar i walnął butami w barki O’Shaya. Szpieg puścił stery. Zrzucony poniżej kiosku, rozciągnął się jak długi na pokładzie. Bell wylądował na nogach. Odór wybielacza - trującego chloru powstałego z mieszaniny przeciekającej słonej wody i kwasu akumulatorowego - poraził mu nozdrza i oczy. Na wpół oślepiony, dostrzegł niewyraźnie ciasną przestrzeń, ułamek ringu bokserskiego, z łukowym użebrowaniem w górze, tak nisko, że musiał przykucnąć, i grodzie zapełnione rurami, zaworami i wskaźnikami. O’Shay się poderwał i zaatakował. Isaac Bell wyprowadził na spotkanie szpiega mocny prawy. O’Shay zablokował cios i zdzielił wysokiego detektywa pięścią. Bell poleciał w bok, wpadł na przegrodę, oparzył sobie ramię o rozgrzaną do białości rurę, odbił się od ostrego obrzeża wskaźnika wychylenia steru kierunku, rozciął skórę na głowie o wystający z sufitu kompas i znów uderzył prawym. Szpieg okazał się równie silny, jak szybki. Znów go zablokował lewą ręką i odpowiedział mocniejszym ciosem niż pierwszy. Bell został trafiony w żebra i posłany z powrotem na gorące rury. Poślizgnął się i upadł. Chlor śmierdział dużo intensywniej na dole, bo gaz był cięższy od powietrza, i gdy Bell zrobił wdech, poczuł piekący ból w gardle i doznał wrażenia, że się dusi. Usłyszał, jak O’Shay stęka z wysiłku. Szpieg szykował się do kopnięcia go w głowę. Bell zrobił unik, ale obcas przeorał mu skroń. Przetoczył się i wstał. Wciągając gwałtownie do płuc minimalnie czyściejsze powietrze, okrążał Szpiega. Byli równiejszymi przeciwnikami, niż Bell przypuszczał. On miał dłuższe ręce, ale O’Shay nie ustępował mu ani siłą, ani szybkością. Większy wzrost Bella przeszkadzał mu w ograniczonej przestrzeni. Zamarkował cios prawą i gdy O’Shay zablokował go błyskawicznie i wyprowadził kontrę, wysoki detektyw trafił Szpiega potężnym lewym, który odrzucił mu głowę do tyłu. – Udało ci się - zadrwił O’Shay.
– Kontry to wszystko, czego się nauczyłeś w Hell’s Kitchen? - odgryzł się Bell. – Nie - zaprzeczył O’Shay. Wsunął kciuk do kieszonki kamizelki i wyjął palec uzbrojony w ostre jak brzytwa dłuto z nierdzewnej stali do wyłupiania oczu. Bell natarł na niego, zadając kombinacje ciosów. Większość dosięgła celu, ale przypominało to walenie w worek bokserski. O’Shay ani razu się nie zatoczył, tylko przyjmował na siebie potężne uderzenia i czekał na swoją szansę. Kiedy się pojawiła, wykorzystał ją. Bell dostał tak mocno w brzuch, że zgiął się wpół. Zanim zdążył się cofnąć, O’Shay błyskawicznie znalazł się przy nim i opasał mu szyję potężnym prawym ramieniem. Isaac Bell został unieruchomiony. Jego lewa ręka uwięzła między ich ciałami. Prawą spróbował dosięgnąć noża w bucie. Ale dłuto na kciuku O’Shaya zbliżało się do jego oka. Bell porzucił wszelkie myśli o wydobyciu noża i złapał O’Shaya za nadgarstek. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie walczył z silniejszym człowiekiem. Choć trzymał nadgarstek Szpiega z całej siły, O’Shay coraz bardziej przybliżał dłuto do jego twarzy, aż w końcu ostrze przebiło skórę i zaczęło się przesuwać w kierunku oka, żłobiąc cienką czerwoną bruzdę w policzku. Przez cały czas prawe ramię O’Shaya zaciskało się coraz mocniej wokół szyi Bella, odcinając dopływ powietrza do jego bolących płuc i krwi do mózgu. Słyszał głośny szum w uszach. Białe plamy latały mu przed oczami. Przestawał widzieć i coraz słabiej trzymał nadgarstek O’Shaya. Spróbował oswobodzić lewą rękę. O’Shay przemieścił się trochę, żeby mu to uniemożliwić. Schylony nisko z uwięzioną głową, Bell zobaczył nagle, że jest teraz częściowo za O’Shayem. Walnął kolanem w tył kolana O’Shaya. Zgięło się. O’Shay poleciał do przodu. Bell wbił bark pod niego i podniósł się jak tłok. Dźwignął O’Shaya, szarpnął się w dół i rzucił go na pokład. Szpieg nie puścił jego głowy, zaczerpnął powietrza i pociągnął go ze sobą w dół, gdzie było większe stężenie duszącego gazu. Ale Bell miał już wolną lewą rękę. Wyrżnął O’Shaya łokciem w nos i złamał mu kość. O’Shay nadal go dusił z dłutem wycelowanym w jego oko. Nagle kaskada zimnej wody spadła na walczących mężczyzn i nowe obłoki chloru uniosły się z masywnego akumulatora pod pokładem. Okręt podwodny się
przechylał, rzeka wlewała się przez właz. Bell poszukał swoimi długimi nogami oparcia dla stóp, znalazł je i przycisnął głowę O’Shaya do gorących rur na grodzi. O’Shay usiłował się wyrwać. Bell trzymał mocno. Silniejszy od smrodu chloru stał się swąd przypalanych włosów i O’Shay wreszcie rozluźnił chwyt. Bell się oswobodził, zrobił unik przed cięciem dłutem i zadał serię ciosów wśród wdzierających się do środka fal. Wstał z trudem, uwolnił się kopnięciami od chwytających go rąk O’Shaya i wydostał się przez właz z hollanda. Zobaczył światła. Motorówki wypływały z Brooklyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej i spuszczano szalupy z „New Hampshire”. Okręt podwodny tonął, jego silnik nadal ryczał, śruba wciąż zmagała się z prądem. Fala przetoczyła się nad włazem i zmiotła Bella na rufę. Odbił się stopami od osłony śruby, ledwo omijając łopaty, i został odrzucony do tyłu przez kilwater. O’Shay wygramolił się z włazu, wymiotując od chloru. Dał nura za Bellem z wyrazem nienawiści na twarzy. – Zabiję cię. Śruba hollanda wciągnęła go między swoje wirujące łopaty. Nurt rzeki poniósł jego tułów obok Bella. Głowa gangstera przepłynęła za nim, martwe oczy gapiły się wściekle na detektywa, dopóki nie zniknęła pod powierzchnią. Okręt podwodny przewrócił się nagle na burtę i poszedł na dno. Isaac Bell pomyślał, że będzie następny. Starał się utrzymać na wodzie, ale zimno pozbawiało go sił, a trujący gaz tchu. Fala przewaliła się nad nim i nagle ogarnęły go wspomnienia dnia, kiedy poznał Marion i podłoga zatrzęsła się pod jego stopami. Miał omamy wzrokowe. Jej gęste, lśniące włosy były upięte wysoko na głowie. Jeden długi, wąski kosmyk opadał prawie do jej talii. Jej filigranowa postać wyglądała na mocną jak wierzba. Sięgała po niego. Chwyciła go za rękę. Zacisnął dłoń i podciągnął się na powierzchnię. Spojrzał w górę i zobaczył uśmiechniętego szeroko, brodatego marynarza. ***
Następne, co Isaac Bell pamiętał, to to, że był rozciągnięty na wznak na dnie drewnianej łodzi. Kapitan Lowell Falconer leżał obok niego. Bohater spod Santiago wyglądał tak kiepsko, jak Bell się czuł, ale oczy mu błyszczały. – Nic ci nie będzie, Bell. Zabierają nas do izby chorych. Mówienie sprawiało ból, oddychanie przychodziło z trudem. Gardło go piekło. – Lepiej ostrzeż ratowników, że holland wciąż jeszcze ma torpedę w wyrzutni. – Wciąż jeszcze w wyrzutni, dzięki tobie. Szalupa uderzyła w nabrzeże. – Co to za światła? - zapytał Bell. Niebo było białe od ich blasku. – Druga zmiana pracuje przy Kadłubie Czterdzieści Cztery. – To dobrze. – To dobrze? - powtórzył Lowell Falconer. - Tylko tyle masz do powiedzenia? Isaac Bell zastanowił się i uśmiechnął szeroko. – Przykro mi z powodu twojego jachtu.
CZĘŚĆ V NA ODLEGŁEJ PLACÓWCE
Dziesięć lat później Merze Północne, wybrzeże Niemiec Mgła przesłaniała wszystko amerykańskiego szpiega.
niemieckim
żołnierzom
szukającym
Unosiła się z torfowisk Fryzji w poranne powietrze, kłębiła pod drzewami i zasnuwała płaski teren. Powinna się utrzymywać, dopóki nie wyparuje w przedpołudniowym słońcu. Ale rozrzedziła się wcześniej, gdy słony wiatr znad Morza Północnego zaczął wiać na wybrzeżu. Isaac Bell patrzył, jak w przenikającym przez nią świetle dziennym ukazują się poprzecinane rowami pola, drzewa wzdłuż płotów i hangar łodziowy nad kanałem w oddali. Teraz przydałaby się łódź. Bell zobaczył swoją twarz na liście gończym przybitym do hangaru łodziowego. Musiał oddać wywiadowi wojskowemu Kaisera, że szybko zadziałali: trzy dni po tym, jak wyszedł na brzeg, niemiecka armia poprzyklejała jego podobiznę na każdym drzewie i stodole między Berlinem i wybrzeżem. Tysiąc marek nagrody, pięć i pół tysiąca dolarów, majątek po obu stronach Atlantyku. Ścigany o ponurym obliczu, którego przedstawiał Steckbrief, ogólnie go przypominał. Choć nie mieli żadnej fotografii, tylko rysopis podany przez wartownika z bazy U-Bootów w Wilhelmshaven, twórca portretu pamięciowego uchwycił stanowczość w ułożeniu jego podbródka i warg, oraz wygląd szczupłego, umięśnionego twardziela. Na szczęście opis blond włosów, wąsów i niebieskich oczu pasował do większości mężczyzn w Saksonii. Choć niewielu było równie wysokich. Teraz, podczas wojny światowej, kiedy Stany Zjednoczone walczyły z Niemcami, jego ubranie - zbieranina części munduru - i kula inwalidzka, na której się wspierał jako ranny weteran, gwarantowały, że go zastrzelą jako szpiega, jeśli go złapią. Nie mógł się też spodziewać, że wybaczą mu posiadanie narysowanego przez niego planu nowej bazy U-Bootów obsługującej najnowsze okręty podwodne - o wiele potężniejsze niż stary holland i lepiej uzbrojone - które nagle
i nieoczekiwanie wygrywały wojnę dla Niemiec. Plan bazy był bezużyteczny, dopóki nie miała go amerykańska Szósta Eskadra Bojowa na morzu. Po obu stronach wąskiego kanału rosło sitowie. Chroniło brzegi przed kilwaterami, ale również zatrzymywało mgłę. Bell przewiosłował trzy kilometry do Wilhelmshaven, porzucił łódź, żeby ominąć posterunki wokół bazy morskiej, i ukradł drugą. Mgła nadal mu pomagała w porcie - wprawdzie rozrzedzała się chwilami, ale potem gęstniała za sprawą kłębów dymu węglowego z setki okrętów wojennych. Trwał odpływ. Wejście do portu było płytkie i w Wilhelmshaven roiło się od kominów i masztów krążowników, krążowników opancerzonych i drednotów Hochseeflotte czekających na wysoką wodę. Ale mające niewielkie zanurzenie torpedowce mogły wyjść w morze, co oznaczało, że Bell musi uciec na tyle małą jednostką pływającą, by móc ją samemu obsłużyć, i jednocześnie bardzo szybką, a to wykluczało holowniki, latarniowce, szalupy i kutry rybackie. Informacja dostarczona przez vandornowca, który zszedł do podziemia po zamknięciu berlińskiego biura z powodu wojny, wskazywała dokładną lokalizację zdobycznej piętnastometrowej uzbrojonej motorówki MAS włoskiej produkcji. Bell zauważył ją w drodze tutaj, i nadal stała w ponurym cieniu drednota. Modlił się o więcej mgły i jego prośba została spełniona tak szybko, że ledwo zdążył wziąć namiar kompasowy na MAS-a, zanim wszystkie jednostki pływające w porcie zniknęły z widoku. Wiosłował, spoglądając stale na kompas na siedzeniu obok siebie, i próbował ocenić siłę prądu. Ale trafienie w piętnastometrowy cel oddalony o prawie pół kilometra było niemożliwe i pierwszy raz się dowiedział, jak dalece chybił, gdy uderzył w opancerzoną burtę drednota. Niewyraźny zarys trzystupięciomilimetrowych dział w górze świadczył o tym, że jest blisko dziobu. Powiosłował cicho wzdłuż okrętu i znalazł motorówkę. Wszedł na jej pokład, upewnił się, że nikogo na niej nie ma, i odwiązał wszystkie cumy, z wyjątkiem jednej. Potem obejrzał silniki, dwa motory benzynowe o bardzo zwartej budowie, jakich się spodziewał po Włochach. Zorientował się, jak je uruchomić, zalał pompy paliwowe i zwolnił ostatnią cumę. Używając jednego z wioseł, oddalił się wolno od drednota i zaczekał, aż mgła zacznie wyparowywać w słońcu. Gdy tylko mógł widzieć i być widoczny, odpalił silniki, każdy tak głośny, jak jego stary locomobile.
Zanim dotarł do wąskiego wyjścia z portu, Niemcy się połapali, że coś się dzieje, nawet jeśli dokładnie nie wiedzieli co. Dzięki zamieszaniu i wciąż ciemnej mgle zyskał kilka cennych chwil i kiedy otworzono do niego ogień z karabinów, gnał już motorówką z prędkością prawie trzydziestu węzłów. Minął parę czujek na łodziach i ściągnął na siebie ostrzał, częściowo celny. Cztery mile morskie za boją obejrzał się przez ramię. Mgła się rozrzedzała i zobaczył przez nią słupy dymu - ścigały go trzy czy cztery torpedowce ze stumilimetrowymi działami na dziobach. Im bardziej się oddalał od wybrzeża, tym bardziej wzburzone było morze, co go spowalniało. Torpedowce zaczęły go doganiać. Otworzyły ogień z odległości trzech mil morskich i ratowało go tylko to, że MAS stanowił mały cel. Kiedy dzielący go od pościgu dystans zmalał do dwóch mil morskich, pociski zaczęły padać niebezpiecznie blisko i zaczął zygzakować, co utrudniało trafienie w motorówkę, ale spowalniało jego ucieczkę, i wkrótce torpedowce znalazły się tak blisko, że widział obsługę ich dział dziobowych. Spojrzał przed siebie i wytężył wzrok, by wypatrzyć dym lub wysoki maszt kratowy. Stumilimetrowy pocisk przeciął powietrze z ogłuszającym gwizdem i wzbił fontannę wody przed motorówką. Mgła już się rozwiała. Plamy błękitu widniały na niebie. Bell widział wyraźnie torpedowiec na czele pościgu i dwa za nim. Następny pocisk przeleciał bardzo blisko. Trafił w morze obok motorówki i odbił się jak puszczona kamieniem kaczka. Niebo na wprost zrobiło się błękitne i nagle słup dymu podzielił je pionowo niczym uniesiony ciemny miecz. Bell usłyszał huk strzelających szybko studwudziestosiedmiomilimetrowych dział. Pociski poszybowały nad nim. Rozbryzgi wykwitły po obu stronach pierwszego torpedowca i wszystkie trzy zawróciły w kierunku wybrzeża. Bell zobaczył płynącego ku niemu swojego wybawcę. Przy własnej i jego prędkości wystarczyły minuty, by rozpoznał znajome maszty kratowe, anteny radiowe i trzystupięćdziesięciopięciomilimetrowe działa pancernika USS „New York” o wyporności dwudziestu siedmiu tysięcy ton. W ciągu minut Bell został wciągnięty na jego główny pokład. Marynarze zaprowadzili go do podstawy masztu kratowego. Pokazał swój plan dowódcy Szóstej Eskadry, uśmiechniętemu szeroko kontradmirałowi Lowellowi
Falconerowi, który wziął rysunek okaleczoną ręką, przyjrzał mu się szybko i wydał rozkazy. – Przydam się obserwatorom do zlokalizowania punktów orientacyjnych – powiedział Bell. O połowę młodszy od niego marynarz zaproponował, że mu pomoże wspiąć się na maszt. – Dzięki - odrzekł Bell. - Wchodziłem już na taki. Trzystu pięćdziesięciopięciomilimetrowe działa pancernika, zaprojektowane przez Arthura Langnera, były zamontowane w specjalnych wieżach udoskonalonych przez jego pomocników. Mogły być podnoszone pod niezwykłym kątem, co znacznie zwiększało ich zasięg. Pionierski system kierowania ogniem opracowany przez zespół Grovera Lakewooda obliczył odległość do bazy U-Bootów. Salwy zagrzmiały. Pociski o dużej sile rażenia poszybowały ku odległemu wybrzeżu. Przypływ się zaczął. Niemieckie krążowniki opancerzone wyszły z portu. Były szybkie i uzbrojone w ciężkie działa, ale ich opancerzenie nie mogło się równać z tym, jakie miał „New York”, i trzymały się na dystans, dopóki niemieckie drednoty nie pojawiły się jako następne na horyzoncie. Marynarze towarzyszący Bellowi w bocianim gnieździe wymienili zaniepokojone spojrzenia. Niemieckie drednoty podeszły bliżej. Amerykański nadal ostrzeliwał swój cel. W końcu kłęby dymu zasygnalizowały zniszczenie bazy U-Bootów. Falconer zarządził „rozważne wycofanie się”, jak to przedstawił Bellowi. Niemieckie okręty za późno otworzyły ogień. Miały działa o dużym zasięgu, ale pociski padały za blisko. Dzięki zastąpieniu jego oryginalnych silników tłokowych najnowszym modelem turbin MacDonalda, „New York” zostawił je w swoim kilwaterze. Kiedy amerykański drednot zdążał do bazy morskiej w Scapa Flow pomiędzy wyspami Orkadów na północ od Szkocji, admirał Falconer zaprosił Isaaca Bella do swojej prywatnej kabiny tuż pod mostkiem. Na okrętach Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych obowiązywał zakaz picia alkoholu, ale Bell przyniósł piersiówkę i wznieśli toast za zwycięstwo.
– Ta eskapada nie znajdzie się w książkach historycznych - powiedział Falconer do Bella i dodał ze śmiechem, że zazdrośni brytyjscy admirałowie będą chcieli zastrzelić Bella za to, że ich przyćmił. – Uspokój ich - odrzekł z uśmiechem Bell - że prywatni detektywi służą prywatnie. Cieśla okrętowy zapukał do drzwi i wszedł z drewnianym młotkiem i stalowymi dłutami. Falconer wskazał tabliczkę producenta z napisem: USS „NEW YORK” Brooklyńska Stocznia Marynarki Wojennej – Obluzuj to. – Tak jest, panie admirale! Cieśla zabrał się do pracy, i kiedy obluzował tabliczkę na tyle, że można było ją podważyć, Falcone odprawił go. Gdy został sam z Bellem, oderwał ją od przegrody. Pod spodem przyspawane wypukłe litery i cyfry tworzyły napis: KADŁUB 44 Tydzień później Isaac Bell wysiadł z pociągu ze Szkocji i wyszedł z dworca Euston Station na londyńskie ulice, gdzie widać było zmęczenie długą wojną. Wysoki detektyw odwrócił się od kamery kroniki filmowej i zrobił szybki unik przed pędzącym konnym furgonem pocztowym. Przystanął, by popatrzeć z podziwem na czerwoną limuzynę Rolls-Royce Lawton 1911. Jej elegancką linię szpecił zbiornik gazu węglowego na dachu. Samochód przerobiono na to paliwo z powodu niedoboru ropy, bo U-Booty zatapiały tankowce. Rolls-royce zatrzymał się przed nim. Szofer, za stary, by walczyć w okopach, opuścił swoje miejsce za kierownicą, zasalutował Isaacowi Bellowi i otworzył drzwi. Piękna zielonooka blondynka o figurze klepsydry zwróciła się do niego głosem pełnym radości i ulgi. – Co za szczęście, że zdołałeś wrócić. Poklepała siedzenie obok siebie. Szmaragd zalśnił na jej serdecznym palcu, tajemniczy jak kocie oko. KONIEC