Thomas Berger urodził się w 1924 roku i uważany jest za „najdowcipniejszego i najbardziej eleganckiego” pisarza amerykań...
10 downloads
20 Views
661KB Size
Thomas Berger urodził się w 1924 roku i uważany jest za „najdowcipniejszego i najbardziej eleganckiego” pisarza amerykańskiego. Jego najgłośniejsze powieści to: Mały wielki człowiek oraz tetralogia, której bohaterem jest Carlo Reinhar —jeden z najgłośniejszych cykli o antybohaterze bezbronnym wobec zła i agresywności współczesnego świata. Rzadko który pisarz jest ceniony jednocześnie przez krytyków literackich i przez czytelników. Tym pisarzem jest Thomas Berger. Czym Mały wielki człowiek był wobec westernu, tym jest Czyli nigdzie wobec klasycznego dreszczowca szpiegowskiego. Russel Wren jest wielce obiecującym samo-zwańczym dramaturgiem (gdyby tylko potrafił skończyć ten kłopotliwy trzeci akt!), jak również detektywem. Lecz życie Wrena zupełnie nie przygotowało go na absurdalny horror, który go czeka: zostanie zwerbowany przez Firmę… Jego misja? Zebrać informacje na temat Frontu Wyzwolenia Sebastianu, ugrupowania terrorystycznego z San Sebastian. Ze swymi satyrycznymi docinkami pod adresem współczesnej obyczajowości i burleskową fabułą (wymarzone role dla braci Mara), Czyli nigdzie to ni mniej, ni więcej tylko klasyczny Berger. Thomas Berger CZYLI NIGDZIE TlumaczyJ Tomasz Bieroń ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Tytuł oryginału NOWHERE Copyright © 1985 by Thomas Berger Copyright © 1995 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna TalejkoKwiatkowska Fotografia na okładce Piotr Chojnacki Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Adela Skrentni Wydanie I ISBN 83-86530-29-4 Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751 Dla Guy Davenporta Jestem Russel Wren. Od urodzenia. Od pewnego czasu jestem też prywatnym detektywem. Ostatnio dostaję coraz mniej rozwodów. W kręgach społecznych, które stać na wynajęcie małżeńskiego szpicla, zrobiły swoje rozmaite trendy przyzwalające na nowatorskie zachowania seksualne: cudzołóstwo stało się zbyt trywialne i pospolite, by się nań powoływać w rozprawach sądowych, a ja mam swoje zasady i nekrofilii podglądać nie będę (nad urolagnią również bym się mocno zastanawiał). Jednakże, na moje szczęście (choć bez wątpienia ku ubolewaniu maluczkich — co jeszcze raz dowodzi naturalnej sprzeczności interesów w funkcjonowaniu tego świata), z upływem lat znacznie nasiliły się przypadki kradzieży w placówkach handlowych, także ze strony pracowników. W handlu detalicznym do rzadkości należał sklep, któremu nie zagrażało ogołocenie, i to do cna, wspólnymi siłami klientów i ekspedientów, którym towar lepił się do ręki. Pozując na aroganckiego pijaczka, który to gatunek grasuje po Nowym Jorku zupełnie bezkarnie, podobnie jak toczący pianę obłąkaniec pośród Beduinów, walnąłem się na podłogę w kącie delikatesów Bena Roth-mana i przez sześć godzin, podglądając przez dziurę w moim zdezelowanym kapeluszu (pod którym udawałem, że chrapię), widziałem, jak jeden spośród pracowników w białych kitlach uparcie wystukuje: TRANSAKCJA ANULOWANA, jednocześnie wymieniając artykuły żywnościowe na pieniądze. — Taki bykowaty gość? — spytał Ben, wysłuchawszy mego raportu. — Piaskowe włosy? Wąsacz? Mój rodzony syn! Nie ma problema. Inaczej bym mu musiał podnieść pensję. Zaobserwowałem także mnóstwo przypadków kradzieży przez klientów. Rothman, podobnie jak większość białych kupców, ignorował wszelką grabież w wykonaniu osób o smagłej cerze (podejrzewam, że niejeden opalony przedstawiciel rasy kaukaskiej skorzystał z okazji), lecz i białych złodziei (płci obojga) była mnogość, wszyscy wcale porządnie ubrani. Za pomocą z góry ustalonego sygnału wskazałem sprawców Rothmanowi, który stał na swym posterunku za ladą stoiska mięsnego. Nie zareagował, lecz po zamknięciu sklepu powiedział mi, że wszyscy są jego regularnymi klientami i w większości uprawiają wolne zawody; znalazł się między nimi na przykład prywatny oftalmolog Rothmana. Ponieważ moje starania nie przyniosły żadnych wymiernych efektów, obawiałem się, że Ben może się wykręcać od obowiązku zapłaty, lecz byłem w błędzie. Zaproponował bowiem, abym skasował równowartość należności, po cenach detalicznych, w towarach z jego półek — chyłkiem.
— Nie chce pan chyba powiedzieć, że mam kraść? — spytałem. — Zrób mi pan tę przysługę — powiedział Rothman. — Doliczę to sobie do strat przy ubezpieczeniu. Jednocześnie przerobiliśmy cały repertuar manhat-tańskiego języka znaków — zmarszczenie brwi i zrezygnowane wzruszenie ramion — po czym ze stoickim spokojem zacząłem napełniać sobie kieszenie puszkami pasztetu z indyka, słoikami orzeszków pistacjowych i mrożonym jogurtem „Dobry Humor”. W tej ostatniej pozycji zagustowałem pod wpływem mojej byłej sekretarki i przejściowo współlokatorki, Peggy Tumulty, która przez tydzień wspólnego życia karmiła się prawie wyłącznie tym specyfikiem, poprzedzonym bądź to zupą jajeczną wyprodukowaną metodą taśmową w chińskiej knajpce na wynos, bądź to paczkowanymi smażonymi skórkami boczku. Spłukiwała to wszystko niskokalory-czną colą pozbawioną cukru, kofeiny i smaku: przekonujące reklamy telewizyjne czasowo odebrały podniebieniu Peggy apetyt na jakiekolwiek inne płyny. Nasz związek dobiegł swego naturalnego kresu mniej więcej w momencie, gdy na horyzoncie wspólnego życia pojawiło się nowe hobby gastronomiczne Peggy. Miałem przyjaciółki i przed nią, i po niej, lecz z natury jestem samotnikiem, z czego zresztą słynę. Nie zgodziłem sobie nikogo w miejsce Peggy. Wymagały tego nie tylko względy oszczędnościowe (Rothmanów latoś nie obrodziło), lecz i elementarne zasady dobrego smaku. Trzeba mi bowiem wyznać, że w okresie, o którym piszę, mieszkałem w moim nowym biurze. Mógłbym to określić dosadniej, zważywszy na rozmiary przybytku: jeden pokój. Moje poprzednie apartamenta mieściły się w budynku, który został zburzony dwa lata wcześniej i zastąpiony automatycznym garażem (który, nawiasem mówiąc, był również przeznaczony do rozbiórki. Gdy ostatni raz tamtędy przechodziłem, szyld kazał przechodniom wyczekiwać nowej siedziby jakiejś instytucji stanowej, której celem było wyplenienie z życia społecznego zawiści, w związku z czym oferowała darmowe leczenie psychiatryczne każdemu obywatelowi, który jeszcze nie dorobił się miliona dolarów). Moje nowe biuro, połączone z tymczasowym miejscem zamieszkania, znajdowało się niedaleko starego: jak wszystkie dzikie zwierzęta (a także większość ludzi, którzy się sprzedają, by zarobić na życie), jestem niewidzialnymi sznurkami przywiązany do mego terytorium. O ile powodem nie jest tu po prostu brak ciekawości świata, można powiedzieć, że jestem człowiekiem zakorzenionym. Tak czy inaczej, jestem do tego rewiru biologicznie przystosowany. Jego wyziewy nie drażnią mych nozdrzy (podczas gdy na plaży — kicham); nawet tutejsi wykolejeńcy mają swój udział w podtrzymywaniu mojej równowagi duchowej i jeżeli któregoś brakuje, zaczynają dręczyć mnie wątpliwości, czy nawet Bóg jest na swoim miejscu.
Wróćmy do naszego czerwcowego wieczoru. Nim ja tutaj nastałem, Rothman (tak mi powiedział) miał czynne całą noc. Kiedy zamieszkałem w okolicy w połowie lat siedemdziesiątych, zaczął zamykać interes o północy. Z każdym rokiem czas otwarcia delikatesów skracał się o godzinę. Osoby, które teraz znajdują się w wieku szczenięcym, w kwiecie wieku zjedzą tu być może tylko śniadanie. Posuwałem się Dwudziestą Trzecią Ulicą w przebraniu pijaczka. Skutkiem czego nikt mnie nie zaczepiał. Że nie istnieje skuteczna forma obrony przeciwko wykolejeńcowi, jest niezbywalną prawdą życia miejskiego. Jednakże gdy mijałem pocztę, pozdrowiło mnie kilka postaci, które umościły sobie gniazdka we wnękach drzwi frontowych. (Rozwiązanie elewacji poczty jest przykładem jasnowidzenia, z jakim architekci czasów wielkiego kryzysu przewidzieli potrzeby przyszłych pokoleń.) Nie umiem wyjaśnić, dlaczego czułem się zobowiązany odpowiedzieć, no chyba że pragnąłem poddać moje przebranie sprawdzianowi ze strony zawodowców. — Kupisz moje prawa obywatelskie za pintę piweń-ka? Pytanie to postawił człowiek, którego twarzy nie potrafiłem rozpoznać, zważywszy na cień zaległy we wnęce, bokobrody i czapkę z pończochy, którą naj-8 wyraźniej naciągnął aż po obojczyki. Potem zdałem sobie sprawę, że nie ma na sobie żadnej czapki: to, co wziąłem za szorstką materię, było w istocie jego twarzą. Przejrzał mnie. Nie widziałem innego sposobu na naprawienie sytuacji, jak tylko za pomocą oficjalnego środka płatniczego (ostatnie zdanie zawiera dosłowny cytat z wypowiedzi tego człowieka). Wyświechtane zwroty z jakiegoś powodu nabierają dla mnie blasku, jeśli wypowie je nędzarz. Skręciłem w dolną Lexington. Opodal znajdowało się moje biuro, na pierwszym piętrze, nad zakładem, który co kilka tygodni od mojego wprowadzenia się zmieniał właściciela i charakter, od tabaki, przez stoisko z szaszłykami, po dom księgarski z obscenicznymi wydawnictwami. Wszystkie te przedsięwzięcia dość szybko upadły, a niebawem zjawiło się dwóch bliźniaków o nie zidentyfikowanych akcentach, którzy otworzyli restaurację o nazwie, sic, „La Table Francais”. Już podczas mojej pierwszej wizyty na obiedzie odkryłem jednak, że ich pate z zająca zawiera solidną domieszkę innych gatunków zwierząt, a poularde a la reine en croute przypomina raczej hot-doga z kurczakiem z rosołu (mieli też czelność podać „pulardę” na talerzu z blachy aluminiowej, na którym się piekła). Danie wyceniono na 39,95 $, a zęby mojego widelca powleczone były jajeczną błoną — którą wezwany do reklamacji kelner radośnie zdrapał kciukiem z żałobą pod paznokciem, po czym wytarł sztuciec w wyświecone na pośladku spodnie i włożył mi z powrotem do ręki. Lokal ten odniósł jednak oszałamiający sukces, może dzięki entuzjastycznym recenzjom wszystkich lokalnych krytyków
gastronomicznych, z których jeden przyznał restauracji najwyższą cenzurkę — pięć łopatek do naleśników. Widok, jaki ukazał się obecnie moim oczom, a mianowicie zamożni klienci pokornie czekający na stolik w kolejce sięgającej chodnika, nie był niczym wyjątkowym. Pasiasta markiza, która ciągnęła się od wejścia po stojące na krawężniku maszty, dawała niejaką ochronę przed deszczem, lecz żadnej przed żywiołem ludzkim, który bywał w okolicy wyjątkowo niszczycielski. Odkąd dostrzeżono pod pocztą, że się podszywam, i przyszło mi za to zapłacić, zapomniałem o swym przebraniu, gdy mijałem restaurację w drodze do sąsiednich drzwi mojego biura. Ostatni klient w kolejce, człowiek szlachetnej postury, ze strzępiastymi bokobrodami o konsystencji waty, w trwożnym przekonaniu, że zaraz go ugryzę bądź zwymiotuję mu na buty (nawiasem mówiąc, z bordowej patentowej skóry, ozdobione mosiężnym konikiem na języku), wręczył mi zmiętoszony banknot jednodolaro-wy. Wyznaję, że przyjąłem, dotknąłem ronda kapelusza, nazwałem go „szefem”, zatoczyłem się kilka kroków do mego własnego wejścia i czym prędzej wpadłem do środka. Wzięty w kleszcze przez lumpenproletariat i bogate klasy dużo pracujące (między jedną a drugą ekstremą zawiera się społeczność Nowego Jorku) wyszedłem siedemdziesiąt pięć centów do przodu! Uśmiechałem się na myśl o tym bezprecedensowym zysku człowiekaz-sza-rego-tłumu-pośrodku, gdy po omacku szedłem przez nie oświetlony korytarz, cuchnący nieczystościami z rzędu ssaczych (może nawet naczelnych). Znalazłem potem klucz do wewnętrznych drzwi i otworzyłem je. W mętnym świetle żarówki najniższej mocy zacząłem wchodzić na schody, z których obłaziła farba, lecz moje poczucie dobrobytu zdążyło się ulotnić już w momencie, gdy dotarłem na półpiętro — co świadczy tylko o tym, że było tego dnia wyjątkowo trwałe. Jednakże, w przeciwieństwie do wielu innych współuczestników wielkomiejskiej nędzy, nigdy nie postawiłem sobie pytania, co ja właściwie robię w Nowym Jorku. Bo widzicie, od lat pisałem sztukę, a na całym świecie jest tylko jeden Broadway. Może to sentymen-10 talne, ale do dziś ściska mnie w gardle, kiedy mam gwiazdy w oczach… Co za trafna metafora masochizmu! Na górze schodów zostałem brutalnie napadnięty. Byłoby upokarzające przyznać, że napastnikami okazały się dzieci, bodaj nie starsze niż osiem, dziewięć lat, gdyby nie fakt, że było ich ze trzy tuziny, a pod względem zajadłości jeden rekin nie różni się zapewne od pięćdziesięciu piranii. Nic nie stoi chyba na przeszkodzie, bym dodał, że były to same dziewczynki. Wkrótce miałem się przekonać, że, bez wątpienia na skutek mojego humanistycznego wykształcenia, nie potrafię się bronić przed gromadką nieletnich szkrabów płci słabej. (Incydent mógłby pójść zupełnie innym torem, gdyby mnie napadła zgraja pełnoletnich drabów płci osiłkowatej!) Osóbki te powtórzyły mi wielekroć, a wulgarność ich języka wcale nie umniejszała jego
komunikatywności, że ich zasoby dobrej woli nie są niewyczerpane, toteż byłoby z mojej strony najrozsąd-niej nie tylko oddać pieniądze, lecz także łaskawie otworzyć drzwi do biura, aby nie musiały ich wyłamywać. Moje przebranie wykolej eńca ponownie nie zdołało zamydlić ludziom oczu. Korciło mnie, aby wdać się z tymi miodkami w dyskusję, lecz niektóre z nich na poparcie swych argumentów wymachiwały ostrymi narzędziami. Wyjąłem zatem portfel, który został natychmiast rozszarpany i chyba zjedzony. Sądzę, że miałem w nim wszystkiego osiemnaście, dwadzieścia dolarów. Przezornie zaprzestałem swego czasu noszenia przy sobie jakichkolwiek dokumentów tożsamości: z ich braku nie mogła wyniknąć żadna nieprzyjemność (w Nowym Jorku próżno dowodzić swego istnienia), łatwo natomiast mogły paść ofiarą kieszonkowców bądź napastników, przed którymi teraz stanąłem. Te małe dziewczynki nie były jednak niezdyscyplinowaną bandą amatorów. Moje pieniądze potraktowali ły z pogardą. Pragnęły kart kredytowych, prawa jazdy, legitymacji ubezpieczeniowej, et cetera, na które to dokumenty istnieje lukratywny rynek zbytu. Znalazłszy tylko kilka nędznych banknotów i zapas moich wizytówek (których na dodatek nie umiały odczytać), skłaniały się do wydania werdyktu, że jestem człowiekiem do niczego im nie potrzebnym — werdykt złowieszczy, jeśli wydany wobec tak bezsilnego przeciwnika. Prawdopodobnie nie spisywałbym teraz tej relacji, gdyby nie przepaliła się w owym momencie żarówka na półpiętrze. Zdołałem się w mroku oprzeć o ścianę, wymacać drogę do drzwi i zlokalizować na dotyk wszystkie zamki, lecz na samo dopasowanie do każdego z nich klucza bez pomocy wzroku strwoniłem wiele chwil… Tak naprawdę uniknąłem ponownego schwytania tylko dlatego, że dziewczynki uznały, iż w mieście znów wyłączono prąd, toteż pospieszyły dokonać grabieży najbliższego sklepu spożywczego. Usłyszawszy zbieganie po schodach i ciszę, jaka później nastąpiła, powoli odliczyłem do pięćdziesięciu, w imię rozsądku, po czym jeszcze raz do pięćdziesięciu, by uczynić zadość strachliwości mego charakteru. Potem otworzyłem wszystkie zamki, wiedziony codziennym nawykiem, po czym nacisnąłem kontakt, choć ja również sądziłem, że nastąpiła przerwa w zasilaniu. Żarówka rozbłysła jednak pełnym blaskiem, a przynajmniej tak to odebrały moje oczy, znękane niedawnymi przejściami w mroku. Uchwyciłem ją czule za szyję (ta moja akrobatka zwisa z sufitu głową w dół), po czym włożyłem do wspólnego gniazdka wtyczkę kabla, który podgrzewa moją kuchenkę. Z plastikowego galonu wlałem do czajnika pintę wody źródlanej „Jackrab-bit”, wiedząc, że już za godzinę mogę liczyć na szklankę gorącej herbaty. Do słoika po dżemie z promocyjnego kartonu z rabatem nalałem sobie do pełna różowego wina „Wujek
12 Tito”. Moje biurko pełniło zarazem funkcję stołu jadalnego. Z najniższej szuflady wyjąłem złożoną w prostokąt ostrygowatą ceratę i rozłożyłem na blacie. Na należnym miejscu postawiłem plastikowy talerz od Lamstona i obłożyłem miniaturowymi sztućcami, które niegdyś latały liniami lotniczymi United. Scenografii dopełniła papierowa serwetka z zapasów, które uzupełniałem przy okazji każdej wizyty w barze mlecznym. Opróżniłem kieszenie z honorarium za fuchę u Roth-mana i postawiłem przed sobą puszki, słoiki, butelki i paczki. Tabliczki mrożonego jogurtu zaczęły mi się, niestety, roztapiać w kieszeni. Błędny wybór: nie miałem na stanie lodówki. Przyszła mi do głowy złośliwa myśl: mógłbym otworzyć okno od frontu i rzucić tą mamałygą w bezwolne osoby czekające na chodniku w kolejce do restauracji. Tego rodzaju odwetowe marzenia są w Nowym Jorku powszechne i zazwyczaj dotyczą Bogu ducha winnych ludzi, którzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za cierpienia mściciela. Oparłem się temu impulsowi (czego nie mogłoby o sobie powiedzieć to bydlę, które dwa tygodnie wcześniej w Dzielnicy Odzieżowej poczęstowało mnie z czwartego piętra zawartością kontenera z kapustą), opróżniłem kieszenie do kosza na śmieci i przebrałem się w parę sztruksowych dżinsów. Za pomocą noża i przycisku do papieru zdołałem wtargnąć do rozmaitych puszek z mojej kolekcji. Wieczerza składała się z duńskiego camem-berta, korków z anchois z kaparami, krakersów, klop-sików koktailowych, konserwy rybnej i piure z kasztanów, by wymienić tylko kilka potraw. Gdy nareszcie zadymił czajnik, w moim jedynym kubku z cieniutką jak włos rysą zaparzyłem sobie, ze sproszkowanej mieszanki, coś w rodzaju kawy aromatyzowanej syntetycznym ananasem i melasą. O ile zaufać etykietce, był to niegdyś ulubiony napój starowiedeńskiego dworu Habsburgów. 13 Posiliwszy się, przepłukałem gardło resztką różowego wina, zebrałem pojemniki i okruszki do plastikowej torby z zapasu, który zwędziłem onegdaj z rolki koło stoiska warzywnego w supermarkecie, otworzyłem okno z tyłu i pocztą lotniczą przesłałem śmieci do wądołu pomiędzy moim blokiem a budynkiem wychodzącym na Madison Sąuare. Muszę przyznać, że ani razu od przeprowadzki nie zdobyłem się na to, żeby tam zaglądnąć. Spieszę dodać, że tę metodę usuwania odpadków podpowiedział mi — ba, wymógł na mnie — administrator tego sypiącego się gmachu, który zjawiał się u nas ledwie raz na dwa tygodnie, no chyba że coś się stało (wtedy w ogóle nie można go było znaleźć), jak również w Wigilię (kiedy z kolei ja chowałem się przed nim, a z mego ukrycia nie mogło mnie wykurzyć nawet zapalone cygaro, które z furią wrzucał do mojego mieszkania przez lufcik).
Włożyłem obrus na powrót do szuflady, a z sąsiedniej wyjąłem tekst mojej sztuki. Być może właśnie tej nocy uda mi się pokonać problem trzeciego aktu, zawsze zdradliwego dla dramaturga, zwłaszcza jeśli, podobnie jak ja, upstrzył poprzednie dwa nierozwiązywalnymi zagadnieniami, poruszając, dajmy na to, temat księdza, który odkrywa swój lęk przed kobietami dopiero, gdy porzuca Kościół, aby poślubić Żydówkę o bliskiej jego sercu ideologii socjopolitycznej. Żydówka reprezentuje swego rodzaju radykalny burżuazjonizm, wedle którego wszyscy obywatele są prawnie zobowiązani dać państwu po jednym potomku każdej płci i przemierzyć każdego lata odpowiedni dystans wozem kempingowym, pod karą ciężkich robót w regionalnym obozie pracy. Nie ukrywam, że chciałem tutaj przemycić pewne własne zapatrywania, lecz zarazem pragnąłem uniknąć przejaskrawień, aby nie urazić uczuć przyszłej widowni teatralnej. Zastanawiałem się nad tym, czy kobieta nie powinna być czarna — a może raczej ksiądz. Lecz z księdza może 14 lepiej zrobić rabina, czarnego rabina. Nie, duchownego episkopalnego, a raczej duchowną episkopalną, która jest ponadto lesbijką, a jej partnerka jest rasy czarnej… Nie, to już zakrawało na sentymentalizm. Muszę zacząć od samego początku. Mój bohater będzie uczciwym, krzepkim farmerem szwedzkiego pochodzenia; przyjeżdża do wielkiego miasta; poznaje sympatyczną aktorecz-kę kabaretową; postanawia… W tym momencie, gdzieś pod skłębioną pościelą na kanapie, zadzwonił telefon. Prawdę rzekłszy, odczułem ulgę, aczkolwiek (zapewne aby zrobić wrażenie na samym sobie, pod nieobecność innych istot ludzkich) cisnąłem jednorazówką o blat biurka, zakląłem i przybrałem wyraz twarzy artysty, którego wytrącono z twórczego transu. Nie będąc jednak człowiekiem wystarczająco zamożnym, aby narzucać się światu z tym stanem ducha, zawołałem uprzejmie „Halo?” Basowy i, rzekłbym, całkowicie pozbawiony humoru głos powiedział do mnie: — Zbaduwa z dego domu, serdeńko, albo goniec z dobą. Wyznam, że zmieszał mnie akcent, który zdawał się zawierać elementy wielu niezbyt blisko ze sobą spokrewnionych języków. Uznałem, że to dowcip: w mojej profesji takie rzeczy są na porządku dziennym. Wielu kawalarzy cieszy, jeśli, jak to się mówi, „zrobią w bambuko” prywatnego detektywa. Może to poszukiwanie dreszczyka w monotonnym mieszczańskim życiu? Lecz istnieją ludzie, którzy najwyraźniej doznają przyjemności, gdy zadzwonią do zupełnie obcej osoby i niewiarygodnie sztucznym falsetem złożą jej plugawą propozycję. Zwykle bez słowa odkładam słuchawkę, lecz tego wieczoru byłem wkurzony. — Idź się powieś, zboczeńcu — warknąłem, zapożyczając taksówkarski zwrot, niezwykle
pożyteczny, kiedy ktoś czuje taki przypływ poetyckiej weny, że mógłby nie zostać zrozumiany. 15 — Ty mi tu nie olewaj, faczet, oszczegam. Bąki już tam są! Prychnąłem. — Mój drogi, jeżeli ma pan na myśli te urocze stworzenia, które parę godzin temu raczyły złożyć mi wizytę, zapewniam pana, że nic mi z ich strony nie grozi. Wyznam, że w dużej mierze blefowałem, bowiem perspektywa ponownego zmierzenia się z tą watahą wcale nie była mi miła. — Nie bądź kutas — powiedział głos. Już poprzednio dało się zauważyć, że artykulacja przedniojęzyko-wo-zębowych jest u niego trochę cofnięta. — Jedno ci powiem: bąki wybuchną za dziesięć minut. Nie czkaj, bo umrzesz. Mimo sutej kolacji wcale nie czkałem, toteż zrozumienie jego intencji przyszło mi bez trudu. Z jakiegoś dziwnego powodu nie zaczął mnie jednak ogarniać niepokój. — A — powiedziałem cierpliwie — ma pan na myśli bombki, prawda? Te zabawki, które robią tyle huku? Aha. Niech mi pan powie, czy czułby się pan dotknięty, gdybym zapytał… — Interesowało mnie, jaki jest jego rodzimy język, ale ponieważ tego rodzaju indagacje mogą budzić urazę, postanowiłem złagodzić sprawę pochlebstwem: — Wcale nie sugeruję, że źle pan mówi po angielsku. — Ty bobierdoleńcu! — krzyknął. — Zabieraj dubę w drogi, bo ci urwie! Nic już nie gadaj, tylko zwiewaj! — Potem dodał, jak się wydawało, zupełnie bez związku: — Front Wyzwolenia Sebastianu. — Po czym rzucił słuchawką. Mody przychodzą i odchodzą we wszystkich epokach, ale rzekłbym, że tylko w naszej stają się coraz bardziej paskudne: w ostatnich latach do dobrego tonu należy podkładanie ładunków wybuchowych w miejscach publicznych w imię jakiejś zazwyczaj enigmatycznej spra-16 wy. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że najpierw jest żądza zniszczenia, a dopiero potem osoba trawiona tą żądzą poszukuje hasła, które deklamuje, wysadzając w powietrze budynki i ludzi, sądząc, że jatka staje się przez to najzupełniej uzasadniona. Akurat w tym momencie szczegółowa znajomość celów telefonującego ugrupowania była mi zbędna: już i tak zmarnowałem zbyt wiele czasu. Wypuściłem słuchawkę z dłoni i błyskawicznie, jak mi się zdaje, znalazłem się w drzwiach, jeszcze zanim słuchawka spadła na blat biurka. Schody pokonałem dwoma susami, za trzecim byłem już na ulicy. Niska, rudowłosa rusałka, która regularnie pracowała w tym rewirze, właśnie spacerowała
koło budynku. — Cześć, Rus! — zagadnęła. (Czasem wdawałem się z tymi paniami w pogawędkę.) — Nie obraź się, ale widywałam cię mniej rozmamłanego. Przyznam, że nie bez dumy relacjonuję mój rycerski odruch bezwarunkowy, który kazał mi ściąć tę (na szczęście drobnej postury) ladacznicę z nóg i przenieść pod pachą, niczym przerośnięty bochen chleba, niemal pod blok na południe od mojego, gdy nastąpiła eksplozja, która zniszczyła nie tylko mój budynek, ale i sąsiednią restaurację, sklep monopolowy po drugiej stronie ulicy i portal Hotel de passę, którego moja mikroskopijna Dama Kameliowa była niestrudzoną klientką, o ile tylko narodowi dopisywała ochota. Podmuch powietrza wybił, rzecz jasna, wszystkie okna w promieniu ćwierć mili. Ponieważ znajdowaliśmy się pod bardzo ostrym kątem w stosunku do fali uderzeniowej, jak również przecznicę dalej, poturbowaliśmy się tylko odrobinę, i to wówczas, gdy padłem na ziemię pod wpływem gwałtu, jaki zadano mym uszom. Za co Robbie, tak bowiem miała na imię, miała czelność robić mi wymówki! — Jezusie, Rus — zasepleniła oburzona, skoczywszy na nogi i otrzepawszy wytartą pupę artystycznie potar17 ganych dżinsów, które, nawiasem mówiąc, nosiła znacznie skromniej, aniżeli większość ówczesnych kobiet, które nie pobierały opłat. — Ależ nie musisz mi dziękować, że uratowałem ci życie! — powiedziałem. Nadal siedziałem na środku chodnika, patrząc w stronę Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Nie myślałem wtedy jeszcze o sporządzeniu listy ofiar w budynkach. Na parę chwil ogarnęła mnie bowiem dziwna błogość, która zawsze o włos poprzedza u mnie całkowite załamanie. Pomyślałem z wdzięcznością, że o ile podłożenie bomby było czystej wody świństwem, nie mogę żywić do Frontu Wyzwolenia Czegośtam nienawiści, bowiem nie tylko, że mnie ostrzegli, ale wręcz zażądali, abym opuścił budynek. Zakładałem, że jeśli w restauracji znajdowali się jeszcze jacyś klienci, to i tam telefonowano, jak również do innych budynków w sąsiedztwie. Nadal ciężko dysząc z wysiłku, choć, o ile mogłem to ocenić, pod każdym innym względem znajdowałem się w przeciętnej kondycji, czyli w wieku lat trzydziestu pięciu, nieco sflaczały przy lekkiej niedowa-dze, włosy, zęby i oczy w normie — ale może starczy tej dygresji, w którą wdałem się dlatego, że fascynuje mnie dyletanctwo, z jaką rzeczywistość odmierza czas wydarzeń. Gdy tak rozmyślałem, w stronę epicentrum wybuchu przybiegło sporo osób, z jednej lub drugiej strony alei Lexington, jak również z numerowanych przecznic. Bobbie była wystarczająco., chętna do interesów (co zawdzięcza zapewne tresurze ze strony swego
wymagającego sutenera), aby zaproponować swe usługi kilku mężczyznom w gromadzącym się tłumie. Ostatecznie usidliła siwowąsego jegomościa w ciemnych okularach, który zaprowadził ją do zaparkowanego w miejscu niedozwolonym chryslera imperiał z tablicami rejestracyjnymi wydanymi przez stan New Jersey. 18 Wreszcie, choć w istocie upłynęło nie więcej niż dwadzieścia sekund, wstałem na nogi, z nadzieją, że nie upadłem w psie kupy (które znów się rozpleniły, gdy ludność zaczęła sobie bagatelizować przepisy antyod-chodowe). Analiza dotykowa odzieży nic jednak nie wykazała. Następnie zbliżyłem się do mego dawnego biuro-mieszkania, którego w znacznej części należało bez wątpienia szukać w gruzach, które zasypały ulicę. Znacznie więcej jednak, faktycznie prawie wszystko, runęło w dolne partie budynku, pociągając za sobą dach wraz z jego wyposażeniem: wiatrowskazami, wywietrznikami i wielkimi płatami „Smolnej Plaży”. Pierścień wyszczerzonych murów pierwszych trzech kondygnacji zawierał w sobie wszystko, co niegdyś było ponad nimi, tworząc coś w rodzaju gigantycznego pudła gruzu bez wieczka. Gdzieś pośród tych zwalisk znajdował się maszynopis mojej sztuki, nad którą pracowałem w pocie czoła przez wiele dni, nie zadbawszy jednak o zabezpieczenie kopii. Z drugiej strony, mogłem niewątpliwie uznać to doświadczenie za szansę na nowy początek, bowiem, prawdę powiedziawszy, nikt się nie zachwycał tą zakopaną teraz na wieki sztuką, nawet jako pomysłem, nawet gdy siedział pijany na sąsiednim stołku barowym (wydostawszy się tam za moje pieniądze) w mojej lokalnej knajpie przy Trzeciej Alei, przybytku uczęszczanym przez ludzi, którzy mają się za inteligencję, gdyż pamiętają nazwiska odtwórców głównych ról w wielu przedwojennych filmach, śledzą rozgrywki zawodowej ligi piłkarskiej i spożywają mniej stężonych alkoholi niż jakiekolwiek poprzednie pokolenie. Zaczęły się zjeżdżać samochody policyjne, zewsząd wyły też syreny nowocześnie wyposażonych wozów strażackich różnych firm. Zanim zdążyłem odzyskać zdolność racjonalnego myślenia (rzecz jasna, silnie nad-19 werężoną), zebrał się taki tłum amatorów katastrof, że trudno było zyskać dostęp do jakichś oficjalnych czynników. — Przepuści mnie pan? — spytałem mięsistego, nalanego człowieka, który najwyraźniej przyszedł z irlandzkiego baru o parę przecznic na północ, nadal bowiem dzierżył w dłoni kufel piwa. — Nie — odparł uprzejmie. — Kto pierwszy ten lepszy, koleś. — Ale ja tam mieszkałem! — zaprotestowałem. — Pan to nazywa mieszkaniem? — Stał dalej, jakby zapuścił korzenie.
Właśnie gdy postanowiłem uciąć tę bezowocną wymianę poglądów, z tłumu opodal wyszedł gliniarz. — Panie władzo! — zawołałem. — To był mój dom, tam, gdzie wybuchła bomba! Lecz i on nie okazał zainteresowania, odepchnął mnie tylko na bok z wymuszoną i, jak podejrzewam, drwiącą uprzejmością nowojorskiego funkcjonariusza policji. — Przeeepraszam. Co jest? Idzie się. Miejsce. No gdzie leziesz? Jasne. A bo co? Choć zdawały się skrojone na wszelkie możliwe sytuacje, nawoływania te nie były, o ile mnie słuch nie mylił, reakcją na słowa kogoś innego. Zaczepiłem jeszcze paru gliniarzy, z nie lepszym skutkiem, po czym, zobaczywszy, że przyjechali reporterzy z telewizji i wychodzą z furgonetki ze swymi ręcznymi kamerami i lampami, postanowiłem zgłosić się do tej instancji. Lawirując przez tłum, stanąłem wreszcie twarzą w twarz z Jackie Johansen, pocieszycielką strapionych z lokalnej stacji, osobą łatwą do rozpoznania, lecz w bezpośrednim kontakcie ujawniającą szorstką fakturę lica i martwotę tlenionych włosów, na małym ekranie utajoną. — Jackie! — rzekłem do niej. — To ja jestem osobą, której szukasz. To mój dom wysadzili. Masz u mnie wywiad na wyłączność! Zerknęła na mnie przelotnie swymi bladymi oczami, po czym odwróciła się do jednego z mężczyzn ze swej świty, niskiego, bardzo kosmatego osobnika z notatnikiem w dłoni, ubranego w drelichową koszulę i adidasy, i spytała: — Co to, kurwa, za jeden? — Bo ja wiem, jakiś dupek — odparł, wciskając się w tłum, aby utorować drogę Jackie i gibkiemu konusowi z kamerą. Zniknęli. — O, ludzkości! — westchnął ktoś po mej prawej. Odwróciłem się i ujrzałem wykolejeńca, którego przebarwiona skóra i sine zęby coś mi niejasno przypominały: leżał z innymi na stopniach urzędu pocztowego, gdy wracałem do domu, no ileż to mogło być, zaledwie dwie godziny wcześniej? Teraz nie miałem już domu. Choć wyglądał paskudnie, ogarnęło mnie pragnienie, by złożyć głowę na tej niezbyt miodowonnej piersi i wypłakać sobie oczy — impuls ten był jednak krótkotrwały. Skrzywiłem się i udałem w przeciwną stronę od tłumu. Lecz ten kłopotliwy znajomek nie dawał za wygraną! Deptał mi po piętach, jak na pijaczka poruszając się zaskakująco zwinnie, i wykrzykiwał różne przebrzmiałe frazesy z księgi cytatów, które z jakichś powodów irytowały mnie bardziej, niż gdybym usłyszał wulgaryzmy: — Człowiek jest zwierzęciem politycznym. — Władza demoralizuje. — Od czasu do czasu nie zaszkodzi odrobina buntu. Niestety, jedynym hasłem, jakie w tej chwili przyszło mi do głowy, było do cna wyświechtane: — Niech jedzą ciastka. Pognałem ku Trzeciej Alei, nie zmierzając w żadne konkretne miejsce, lecz wkrótce
zatrzymało mnie dobiegające do moich uszu szyderstwo. — W oryginale to brzmi „Qu’ils mangent de la brio-che”, nie gdteau — zawołał nędzarz. — A autorką nie jest Maria Antonina. 21 Ukłuła mnie ta zaczepka. Odwróciłem się powoli, panicznie poszukując w umyśle czegoś, czegokolwiek, co mogłoby posłużyć jako riposta. Nim jednak zdołałem wydać z siebie dźwięk, mój dręczyciel zbliżył się na niewielką odległość i powiedział, głosem spokojnym lecz autorytatywnym, bez wy-kolejeńczej pompatyczności: — Pójdź za mną. Jam jest z Nich. Nie wiem dlaczego, ale zaufałem mu, prawdopodobnie po prostu mi zaimponowała jego erudycja, znacznie wykraczająca poza horyzont myślowy przeciętnego wy-kolejeńca. Przecisnął się obok mnie jak w pijanym widzie, nie rezygnując ze swego incognito, i ruszył zygzakiem w stronę rogu Trzeciej Alei. Ja szedłem z tyłu. Aleja była opustoszała, jako że cała lokalna ludzkość przeniosła się na miejsce eksplozji na Lexing-ton. Mój przewodnik zatoczył się w stronę krawężnika i zstąpił do rynsztoka pomiędzy zaparkowanym volks-wagenem garbusem a zdezelowaną szarą furgonetką, gdzie, z rękami w kroku, zdawał się czynić przygotowania do oddania moczu, lecz w rzeczywistości sprawdzał, jaka jest widoczność na morzu. Uznawszy, że satysfakcjonująca, zaskrobał do drzwi furgonetki. Wkrótce się odsunęły, mój przewodnik wstąpił do środka, a ja poszedłem w jego ślady. Przez pierwszych kilka chwil po zasunięciu drzwi wewnątrz panował mrok, toteż nie widziałem nawet, kto nas wpuścił — dopiero wtedy zastanowiła mnie dwuznaczność sformułowania „z Nich”. „Oni” mogli się równie dobrze okazać ludźmi, którzy wysadzili w powietrze mój dom. Lecz potem zapaliły się światła, a ja natychmiast zrozumiałem, dlaczego były wcześniej wyłączone: wnętrze pojazdu okazało się istnym laboratorium elektronicznym, z tarczami zegarowymi, przełącznikami i urządzeniami pomiarowymi na ścianach oraz plątaniną kabli 22 na podłodze. Tę ograniczoną przestrzeń dzielił ze mną i „wykolej eńcem” skwaszony mężczyzna w nieskazitelnym kombinezonie i słuchawkach na uszach. Zadałem konieczne pytanie. — Coście za jedni, panowie? Mój nędzarz — który, nawiasem mówiąc, nawet w pełnym zbliżeniu zdawał się mieć autentycznie niezdrową cerę i napuchłe oczy, chyba że był to majstersztyk charakteryzacji — powiedział:
— Chyba pan wie, że tego rodzaju spraw nigdy się do końca nie dopowiada, to raczej kwestia smaku czy stylu, a nie jakiejś wielkiej konspiracji. W końcu wszyscy wiedzą, że jeśli jakaś organizacja działa bez nazwy, to muszą być właśnie „Oni”, a nie na przykład Ministerstwo Rolnictwa. Muszę powiedzieć, że poczułem ulgę. — A, więc jesteście… — Firma — powiedział szybko. — Czasami szajka, a nawet brygada. Rzadziej ferajna, lecz niekiedy, żartobliwie, gang. Prócz tego… Człowiek w słuchawkach zrzędliwie wpadł mu w słowo: — Powinienem już mieć przerwę, Rasmussen. — Dobrze, ty idź już więc — odparł Rasmussen, stosując frazeologię, którą w Nowym Jorku podchwytują wszyscy przyjezdni, nawet tajni agenci. Wziął od drugiego mężczyzny słuchawki i założył sobie na głowę. Potem usiadł na stołeczku przed tablicą, która była prawdziwą elektroniczną feerią i wyłączył światła w środku, podczas gdy drugi mężczyzna wysiadał tylnymi drzwiami. Kiedy światła znów się zapaliły, Rasmussen powiedział: — Teraz chętnie bym usłyszał, co pan ma do powiedzenia. — Jeżeli pan mi powie, po co te słuchawki. 23 Spojrzał na mnie krzywym okiem. — Muszę pana ostrzec, Wren: w pracy podziemia nie obowiązuje zasada coś za coś. — Wie pan, jak się nazywam? Spojrzał na mnie, jakby zamierzał spiec raka, lecz jego cera była już zbyt zróżnicowana, aby wyodrębnić jakieś dodatkowe odcienie. — No więc dobrze, dopuściłem się wścibstwa. Sądzę, że i tak by się pan niedługo dowiedział. Żyjemy w czasach, kiedy dotrzymywanie tajemnic jest niemodne; dotyczy to szczególnie pracowników tajnych służb. Weźmy Wilcoxa, który właśnie wyszedł na kawę i eklera: skądinąd wiem, że sprzedaje wszystko, co usłyszy, Syl-vesterowi Swanowi, interwencyjnemu publicyście. — To nie ma nic do rzeczy — odparłem. — Na podstawie ustawy o swobodnym dostępie do informacji, żądam, aby mi pan powiedział wszystko, co pan wie, na temat wysadzenia w powietrze mojego domu, jak również kim naprawdę jest osobnik, który zadzwonił do mnie i przedstawił się jako Front Wyzwolenia Sebas-tianu, jak również dlaczego otrzymałem ostrzeżenie i uniknąłem śmierci, jak również dlaczego gliniarze i telewizja
zignorowali moje propozycje, że im zrelacjonuję, co się wydarzyło. Rasmussen patrzył na mnie z szelmowskim uśmieszkiem. — Wren, mój drogi przyjacielu, musi się pan jeszcze wiele nauczyć. Pewnie nie zdaje pan sobie sprawy, że właśnie się pan nieroztropnie wyzbył wszystkich swoich atutów. Nie zachował pan nic, czego mógłby pan użyć jako elementu przetargowego. Przypuśćmy, że znalazłby się pan teraz w rękach wroga. Byłby pan ugotowany na miękko! — Niech pan przestanie, Rasmussen, to nie jest zabawa. — Ależ to znakomita zabawa, mój kochany, zaraz widać, że pan nie czyta bestsellerowych powieści sen-24 sacyjnych. W życiu nie mieliśmy takiej uciechy. Poza tym… Chwileczkę! Poprawił słuchawki i pokręcił kilkoma gałkami. Jego uśmiech robił się coraz szerszy i bardziej obleśny. — Bardzo pikantne — szepnął. — Jego narzeczony właśnie wrócił z baletu, trzy godziny spóźniony. Są teraz w łóżku i zaczyna się niezła awanturka. Zaraz poleją się łzy i ktoś będzie się musiał pokajać. Wzdrygnąłem się. — Jaki jest pożytek z tego typu podsłuchiwania, Ras-mussen? No dobrze, więc jakiś rosyjski dyplomata jest homoerotyczny: czy to aż taki skandal w dzisiejszych czasach? — Rosyjski? — zaśmiał się szyderczo. — To jest… — Podane przez niego nazwisko, które muszę oczywiście zachować do własnej wiadomości, należało do czołowego amerykańskiego męża stanu. — Jezusie malusieńki, to jeszcze gorsze! Jak może pan twierdzić, że coś takiego jest usprawiedliwione obronnością kraju, czy jak tam wy to uzasadniacie? Rasmussen nachmurzył się. — Nie odgrywaj mi tu pan świętoszka, Wren. Chce pan, żeby pańska ojczyzna była administrowana jak pedalska łaźnia? — Lecz na jego twarz wkrótce powrócił sprośny uśmieszek, w reakcji na to, co słyszał. — Nie mogę się doczekać kaset wideo. — Macie tam zainstalowaną kamerę? — Nad łóżkiem — pysznił się. — W atrapie wylotu klimatyzacji. A w łóżku z tą starą ciotą jest oczywiście nasz chłopiec. — Czy wasze zbydlęcenie nie ma granic? — spytałem z niedowierzaniem. — Nie jestem nawet pewien, czy aprobuję przynęty, jakie zastosowano w aferze Abscam, a przecież tam odwoływano się do tak naturalnego ludzkiego instynktu, jakim jest chciwość. Ale seks! Spojrzał na mnie podejrzliwie. 25
— Jest pan czysty w tym temacie, mam nadzieję. — Jak pan śmie wątpić! Ale co to ma wspólnego z… — Wren — powiedział Rasmussen, zdejmując słuchawki — niech pan tu usiądzie. Wskazał na przymocowany do połogi zwój kabla. Skorzystałem z jego sugestii, nie mając nic lepszego do roboty. Znalazł gdzieś fajkę i nabił ją z kapciucha, po czym zapalił z namaszczeniem. — Mieliśmy pana na oku od jakiegoś czasu — powiedział wreszcie, wypuszczając kłąb dymu w moją stronę. — Z przyjemnością mogę panu powiedzieć, że przeszedł pan pozytywnie wszystkie testy. Testy? Na jego twarzy pojawił się ten pełen wyższości, dobrotliwy uśmiech człowieka, który dla twojego własnego dobra wyrządził ci coś przykrego — lekarza, wychowawcy szkolnego, policjanta. — W tej fazie już nie zaszkodzi ujawnić, że Ben Rothman pracuje dla nas. — W swoich delikatesach? Sprzedając wędzoną i peklowaną wołowinę? Rasmussen odjął fajkę od ust i dmuchnął snopem gęstego dymu. — Podobnie jak człowiek, który dał panu dolara przed restauracją francuską. — No nie, w jakim celu? — Niech pan rzuci okiem na banknot. Wyjąłem dolara z kieszeni, gdzie jak u Pana Boga za piecem przetrwał atak dziewczynek. Rozprasowałem banknot i obejrzałem dokładnie awers, spodziewając się znaleźć w miejscu Jerzego Waszyngtona głowę kocz-kodana albo coś w tym rodzaju. Nie zauważyłem jednak niczego szczególnego. — Niech pan odwróci — powiedział Rasmussen, kierując ku mnie kolejny strumień dymu. — Niech pan spojrzy na rewers Wielkiej Pieczęci. . .J^ Jest to okrąg po lewej, wewnątrz którego ukazana jest ścięta piramida zwieńczona okiem w trójkącie, nad którą, już na samym banknocie, wypisany jest łukowato łaciński zwrot Annuit Coeptis. Poniżej piramidy, na falistym zwoju papirusu, normalnie widnieją słowa No-vus Ordo Seculorum. Na posiadanym przeze mnie banknocie nad piramidą zawisły słowa Omne Animal, zaś pod spodem można było przeczytać Post Coitum Triste. — Bardzo śmieszne — powiedziałem ponuro. — No dobrze,
dowiedliście, że potraficie nawiązać ze mną kontakt w sposób tak subtelny, że nawet ja sam o tym nie wiem. Ale w jakim celu? Gdy osłabiłem nieco czujność, capnął za dolara, aby móc się z niego rozliczyć w firmie. Zaciągając się fajką, która furczała obrzydliwie, schował banknot do kieszeni, a potem podjął swą opowieść. — W chwili największego niebezpieczeństwa, a mianowicie tuż przed wybuchem bomby, nie tylko ocalił pan siebie, lecz zachował wystarczającą przytomność umysłu, by wynieść tę małą dziwkę poza obszar zagrożenia. — Nie powie mi pan chyba, że Bobbie również dla was pracuje? Potrząsnął głową, ziejąc dymem. — Tu pana zaskoczę: nie. O ile wiemy, jest zwyczajną kurwą, chyba że pracuje dla konkurencji. Mam nadzieję, że nie, bo zdarzało mi się korzystać z jej usług, a nie zniósłbym myśli, że w porywach erotycznego uniesienia mogłem ujawnić jakieś ściśle tajne informacje. — Rozumiem, że kiedyś usłyszę wytłumaczenie, dlaczego postawiliście mnie przed tymi wszystkimi wyzwaniami. Szczerze mówiąc, wolałbym móc w nie uwierzyć. Tył furgonetki, szczelnie odizolowany od kabiny kierowcy przegrodą bez szyby, wypełniał się dymem, choć 27 ja, usadowiony na podłodze, najgorsze miałem dopiero przed sobą. Rasmussen spytał: — Czy mówi coś panu nazwa San Sebastian? — Czy osoba o tym imieniu, o ile w ogóle istniała, nie została tak podziurawiona przez wrogów strzałami z łuku, że została świętym patronem producentów szpilek? Rasmussen żachnął się. — San Sebastian, o którym ja mówię, to niewielkie państewko… — A! Front Wyzwolenia Sebastianu! Cierpiętniczo zamknął oczy. — Obawiam się, że do niczego nie dojdziemy, jeśli będzie mi pan nieustannie przerywał. — Ale tak właśnie powiedział głos przez telefon. Jedyny powód, dla którego wydostałem się z budynku, zanim został wysadzony w powietrze, to że na minutę przed eksplozją zadzwonił telefon: mężczyzna z wyraźnym akcentem, chyba słowiańskim, lecz także elementami niemieckiego i Bóg wie czego jeszcze. Chociaż, z drugiej strony, akcent mógł być podrobiony. Przygwoździłem Rasmussena spojrzeniem: on i jego kolesie z pewnością byliby do tego zdolni.
— Nie jest to dla nas żadną nowiną — powiedział lekceważąco. — Ma się rozumieć, założyliśmy panu podsłuch. Telefonował do pana członek podziemnej organizacji pod nazwą Front Wyzwolenia San Sebastian. Ci ludzie są teraz w Stanach Zjednoczonych, organizują kampanię, której celem jest zdobycie funduszy i poparcia dla ich sprawy. — Rzeczywiście, metody, jakie sobie obrali, chwycą wszystkich za serce — powiedziałem, obnażając zęby. — Jak śmią przyjeżdżać tutaj, podkładać bomby i jeszcze prosić o pomoc! Czy nie mamy wystarczającej ilości rodzimych szumowin do takich przedsięwzięć? Rasmussen oparł się o ścianę furgonetki i poczęstował mnie odrobinę szyderczym uśmiechem. 28 1 — Czy przypadkiem nie robi się pan co nieco stet-ryczały, Wren? Czy to nie nasz własny rodak Tom Jefferson powiedział, że drzewo wolności trzeba podlewać krwią tyranów? — Ale kto ma prawo ustalać, kto jest tyranem? No, iluż tyranów można znaleźć w domach irlandzkiej klasy robotniczej, londyńskich domach towarowych, izraelskich przedszkolach i na skrzyżowaniu autostrad koło Nyack w stanie Nowy Jork? Dopuszczono się tam wszędzie niewypowiedzianych okrucieństw! Rozumiem, że dla sprawy, w której służbę oddały się te terrorystyczne hieny, znalazłoby się być może jakieś usprawiedliwienie, lecz mordować w jej imię obcych ludzi? Rasmussen wzruszył ramionami. — Dla zawodowca to chleb powszedni, Wren. Jakby się człowiek roztkliwiał nad każdą byle masakrą, nigdy by do niczego nie doszedł. — Uchwycił za główkę fajki i wycelował we mnie cybuchem. — Pozwoli pan, że uzupełnię luki w pańskim wykształceniu i opowiem panu o San Sebastian. To niewielkie księstwo, wciśnięte w coś w rodzaju bocznej kieszeni pomiędzy Austrią, Niemcami i Czechosłowacją. — Nigdy nie słyszałem, żeby w tym miejscu było jakieś państwo. Jest, oczywiście, Liechtenstein, ale to chyba raczej koło Szwajcarii? I San Marino we Włoszech… — Zamknij pan jadaczkę, Wren! — powiedział szorstko Rasmussen. — W tajnych służbach odzywamy się tylko, gdy mamy do przekazania jakąś informację, a nie w celach towarzyskich. Wracając do tematu. Państwem rządzi książę Sebastian XXIII, anachronizm, dinozaur, absolutysta z gatunku, jakiego nie znajdziesz dziś nigdzie, ni dudu. — Bez ostrzeżenia uderzył w swojską nutę: może są ludzie, którzy uważają to za urocze. — Upiekło mu się może dlatego, że nikogo nie obchodzi maleńki kraj o powierzchni może siedemdziesięciu mil
29 kwadratowych, wszystkiego jakieś trzydzieści tysięcy dusz, żadnych surowców mineralnych o strategicznym znaczeniu, prócz tego nie leżący przy żadnej głównej drodze, otoczony wysokimi górami. Znaczy się, jest to miejsce zapomniane przez czas, panie dobrodzieju. Wzdrygnąłem się na tę bezsensowną poufałość, lecz jednocześnie uświadomiłem sobie, że użyte przez niego sformułowanie stosowałem niekiedy ja sam, w odniesieniu do mej rodzinnej miejscowości, sennej wioski nad górnym Hudsonem, gdzie urzędnicy w sołtystwie pewnie do dziś noszą o cal za krótkie portki. Rasmussen kontynuował swą opowieść, dmuchnąwszy w moją stronę chmurą dymu tak toksycznego, że mógłby pochodzić z rury wydechowej miejskiego autobusu. — Ten książę ma ponoć trochę poprzestawiane w głowie, sądząc z opinii uzyskanych od kilku informatorów, jakich udało nam się znaleźć, garstki turystów, którzy odwiedzili San Sebastian, i pewnego starego reportera, nazwiskiem Clyde McCoy, który pracuje dla jakiejś agencji prasowej. McCoy mieszka tam, zdaje się, od wielu lat, ze względu na niskie koszty utrzymania i duży spust do alkoholu, który w San Sebastian jest tani. Nie należy on, jak rozumiem, do zawadiaków w trenczach, nie mówiąc już o tym, że nie miało tam miejsca zbyt wiele godnych odnotowania zdarzeń. — Ja osobiście w ogóle pierwsze słyszę, że istnieje takie państwo — powtórzyłem, choć miałem pełną świadomość, że może to być dla Rasmussena irytujące. Przez krótką chwilę lornetował mnie wzrokiem, rozchylając nieco wargi, lecz nie wyjmując fajki z ust, przy czym obnażył dwa rzędy dość szpiczastych zębów: należał zapewne do gatunku ludzi, którzy ostatecznie wygryzają dziurę w ustniku z twardej gumy. W moim instynktownym braku zaufania do fajczarzy zdaję się odróżniać ich od reszty rodzaju ludzkiego. 30 — Z drugiej strony, czy tak dużo słyszymy o San Marino i Andorze? — skierował pytanie w sufit furgonetki (w którym, nawiasem mówiąc, nie dostrzegałem coraz bardziej niezbędnego wywietrznika). — I wreszcie, w ubiegłym miesiącu, w pewnych miastach amerykańskich rozpoczęły się zamachy bombowe. Mam na myśli tylko te, do których przyznaje się Front Wyzwolenia Sebastianu, a nie zamachy będące samozwań-czym dziełem różnych innych ugrupowań terrorystycznych. Co do paru eksplozji istnieją jednak wątpliwości, gdyż przypisują je sobie dwie organizacje, na pierwszy rzut oka nie mające ze sobą nic wspólnego. Na przykład gdy seria małych ładunków rozsadziła genitalia rzeźbiarskich aktów męskich w Galerii Narodowej, publicznie przypisała sobie tę akcję zarówno Armia Amazonek, której motywacja jest oczywista, jak i Stowarzyszenie Miłośników Testosteronu, sojusz wojowniczych mężczyzn o wysokim poziomie libido, którzy, jak twierdzą, dokonali masakry marmuru,
aby poddać pod powszechną rozwagę codzienne odrąbywanie prawdziwych gonad przez społeczeństwo. Rasmussen wykazał się zupełnym brakiem dobrego smaku i uśmiechnął się w tym miejscu. Podejrzewałem, że ostatni przykład jest li tylko facecją, nieudolnym popisem dowcipu. Żachnąłem się, a on wrócił do tematu. — Może się pan obruszać na akcje terrorystyczne podejmowane w imię jakiegoś uczniowskiego hasła o możliwości udoskonalenia natury ludzkiej, lecz prawda jest taka, że przemoc stanowi bodaj jedyny środek, który potrafi wyrwać ludzi z odrętwienia. Sam pan wie, jak bardzo wszyscy zamykamy się dziś w sobie, widząc dokoła tyle narkomanii, wagarowania i psów bez kagańców, bojąc się podać rękę naszemu młodszemu bratu, aby nie dostać AIDS, niemal codziennie będąc świadkami powstania jakiejś nowej choroby społecznej, jak… — Wydał z siebie bolesne westchnienie; współczesność 31 najwyraźniej wzbudzała w nim równie silne zatroskanie, co w każdym z nas. — Do licha, człowieku, inaczej jak bombą nie rozwalisz tego całego szamba! Znów zadałem sobie pytanie, które nurtowało mnie już od dawna: czy nasi najlepsi ludzie biorą w swe jęce ster rządów w kraju, czy też wolą bardziej lukratywną dziedzinę pornograficznych kaset wideo. — Rasmussen — spytałem — czy mógłby pan otworzyć drzwi albo włączyć jakiś wentylator? — Kaszlnąłem i zatrzepotałem dłońmi. — Dym z pańskiej fajki jest zabójczy. — Aha, ujawnił pan swój słaby punkt. — Tak. No właśnie. Oddycham powietrzem. Westchnął i oparł fajkę o tablicę ze wskaźnikami i wyłącznikami. — Do czego zmierzam: jeżeli ugrupowanie Front Wyzwolenia Sebastianu uważa, że rzecz jest warta zachodu i należało tłuc się aż tutaj i wysadzić w powietrze ruderę, w której miał pan to swoje obskurne mieszkanie, być może powinniśmy się im odwzajemnić i dobrze się zastanowić, przeciwko czemu oni właściwie protestują. A potem opowiemy się po stronie, która rokuje większe nadzieje na zwycięstwo, zamiast grzęznąć w ideologiach, co jest zabawą dla frajerów. Ja mówię tak: przyjrzyjmy się temu gościowi z bliska, temu księciu Sebastianowi. Co go rusza? Może, jeśli Sebastian okaże się czysty, przywrócimy władzę królewską z Bożego nadania. Światu przydałoby się jakieś nowe spojrzenie na ten cały polityczny mętlik i powtórka ze staromodnego despotyzmu oświeconego jest być może rozwiązaniem, którego wszyscy szukamy. Z drugiej strony, może korzystniej będzie finansować tę zgraję Wyzwoleńców, co może wywrzeć korzystne wrażenie na fanatycznych potentatach naftowych z Bliskiego Wschodu. — Rasmussen
złapał za fajkę i zaciągał się zachłannie. — Dobra, Wren — wyartykułował wokół cybucha — będzie pan miał okazję poszukać odpowiedzi na te pytania. 32 — Ja? — Postanowiliśmy pana tam posłać. Czy węszenie nie jest pana zawodem? Skoro zdołał pan przeżyć w Nowym Jorku, musi pan umieć kłamać, oszukiwać i podszywać się. Szpiegostwo powinno być dla pana chlebem powszednim. Przez chwilę roztrząsałem tę niezwykłą ofertę, po czym odparłem: — Niech pan nie myśli, że pańska propozycja mi nie pochlebia, Rasmussen, lecz w tej chwili naprawdę nie mogę opuszczać miasta. Muszę znaleźć nowe mieszkanie, a potem zrekonstruować moją sztukę. To prawda, że mam pewne doświadczenia jako detektyw, lecz od tego jeszcze bardzo daleko do szpiegostwa, jeśli się pan zastanowi. Podstawowa różnica polega na tym, że jeśli prywatny detektyw spartaczy robotę, nie ma reguły, że go powieszą. Nie poddał się logice mojego wywodu. — Oto pański glejt: jest pan amerykańskim dramato-pisarzem, który pojechał do San Sebastian, ponieważ jest to sympatyczne, zaciszne miejsce, gdzie można się zaszyć i pokonać problemy drugiego aktu. Muszę powiedzieć, że jego informacje na temat moich trudności dramaturgicznych były niezwykle ścisłe. Nie miałem pojęcia, jak je zdobył. A może mówiłem przez sen w moim okablowanym pokoju? — Dobrze, przemyślę sprawę, skoro tak to pan ujmuje. Prawda jest taka, że skoro fucha u Rothmana była spalona, nie miałem perspektyw na jakiekolwiek zatrudnienie. Zresztą trudno byłoby mi wskazać okres, kiedy byłem zasypywany propozycjami. — Nie chcę być przyziemny — powiedziałem — ale nie jest chyba z mojej strony naiwnością sądzić, że płacicie wolnym strzelcom jakieś honorarium? Rasmussen nagle wstał ze swego krzesła turystycznego i rzucił się ku tylnym drzwiom. Poszedłem w jego 33 ślady, ale otworzył prawy segment, wyskoczył na zewnątrz i trzasnął mi drzwiami przed nosem. Co więcej, zamknął je na klucz. Najpierw zacząłem dobijać się do drzwi, być może trochę desperacko, a potem przypuściłem szturm na pozbawioną okien metalową ścianę, która oddzielała tył furgonetki od kabiny. Silnik zastar-tował z warkotem i auto ruszyło z dzikim piskiem opon. Upadłem do tyłu, uderzając głową o coś twardego.
Zbudziły mnie wstrząsy pojazdu; odnosiłem wrażenie, że jadę po wertepach, którymi upstrzone są ulice Manhattanu… tyle że nie byłem w furgonetce ani w ogóle na ulicy, lecz w samolocie, w górze, a wstrząsy były spowodowane turbulencjami powietrza! Był to samolot liniowy, a zbliżająca się stewardesa, solidnej budowy blondynka, miała na sobie krótką wełnianą sukienkę w kolorze zielonym. Przyniosła mi tackę, na której był kubek cafe au lait i pulchny rogalik. — Dzień dobhry — powiedziała. — Witamy w Sebas-tiańskich Khrólewskich Liniach Lotniczych, panie Whren! Gdy pochyliła się z tacką, dekolt sukienki też się odchylił. Próbowałem pozbierać myśli, a tymczasem zapuściłem żurawia, oceniając jej bujne kształty. — Chciałby pan pomacać piehrsi? — spytała. Rzekłbym, że jej uśmiech był w tym momencie raczej uprzejmy aniżeli zmysłowy. — Och, nie, dziękuję pani — odparłem, a ponieważ miałem hopla na punkcie uprzejmości, nawet poza granicami kraju, uznałem za stosowne dodać: — Może innym razem. Wyglądają wspaniale. — O tak — odrzekła z wigorem. — Moje ciało jest piękne. 34 Trudno to wytłumaczyć, lecz jej stwierdzenie wcale nie brzmiało jak przechwałka. Mój wrodzony gust skłania mnie raczej ku blondynkom szczuplejszego typu, muszę jednak powiedzieć, że w towarzystwie tej posągowej osoby czułem się swobodnie, a w każdym razie znacznie swobodniej niż za jej nieobecności. — Proszę pani, niech mnie pani nie weźmie za wariata, ale muszę spytać, gdzie my właściwie jesteśmy? Gdzie ja jestem? Powiedziała pani „Sebastiańskie Królewskie Linie Lotnicze”? Czy nie mylę się sądząc, że chodzi o niewielkie księstwo San Sebastian? Uśmiechnęła się majestatycznie rozległymi różanymi ustami, ukazując rząd mocnych, białych zębów. Była istnym okazem zdrowia. — Zahraz tam wylądujemy. Wypiłem łyk kawy, która okazała się gorąca i pyszna, co dodało mi otuchy. — Może mi pani nie uwierzy, ale nie mam pojęcia, jak się tu dostałem. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to że znajdowałem się w samochodzie na ulicy Nowego Jorku. Pokiwała współczująco głową.
— Myślę, że throchę pan wypił, zanim pana znajomi przyphrowadzili pana na pokład. Poszedł pan spać i do-piehro tehraz się pan obudził. Co mnie zaskakuje, phro-szę pana, to że wytrzymał pan do hrana z pełnym pęcherzem. — Słucham…? Zmarszczyła brwi. — Nie chce się panu siusiu? Nie byłem przygotowany na jej szczerość, która, jak zacząłem podejrzewać, stanowiła u niej nawyk. Potrząsnąłem przecząco głową. Nic nie piłem od czasu taniego sikacza (wcale nie nomen omen) do owej nieszczęsnej kolacji. Wydawało się jak najbardziej oczywiste, że ten bydlak Rasmussen uśpił mnie jakimiś prochami, postanowiłem więc dać wyraz mojemu oburzeniu, gdy 35 tylko samolot wyląduje. Tymczasem nie pozostawało mi nic innego, jak zjeść śniadanie. Zarówno kawa, jak i rogalik były wyśmienite. Stewardesa powiedziała, że ma na imię Olga. Wydawało się, że pracuje sama. Spytałem, czy są na pokładzie jacyś inni pasażerowie. — Już nie. Pana znajomi wysiedli w Wiedniu. — Czy jeden z nich miał brzydką cerę? — Był taki — odparła Olga i energicznym ruchem usiadła na fotelu przy przejściu. Sukienkę miała tak kusą, że kolumnowe uda były teraz zupełnie nagie. — Nie spodobał mi się, pan wybaczy! — Mnie też — przyznałem ochoczo. Podniosła dzielącą nas podpórkę pod łokieć, oparła się o mnie i zajrzała mi w twarz. Oczy miała bardzo niebieskie. — Cudzoziemcy czasem nie hrozumieją naszych obyczajów. Nie mamy obowiązku dać się wyhruchać w każdych okolicznościach. I tak na przykład niegrzeczne zachowanie może być przyczyną odmowy. Dalej: rozpięcie spodni, wulgahrny język, bhrutalne obłapianie! Wszystko to może być przyczyną odmowy i wszystko to zhrobił ten pana znajomy, pan wybaczy. — Pozwoli pani, że przeproszę za niego — powiedziałem. — Dzięki Bogu nie jest on typowym przedstawicielem mego narodu. — Sposobność wyrażenia patriotycznych uczuć poprawiła mi samopoczucie. — Przeciętny Jankes, którego być może nie miała pani szczęścia poznać, to pracowity domator. Zadowalają go proste przyjemności w rodzaju pieczenia mięsa na węglu drzewnym. Z całą pewnością nie jest kryptofaszystowskim fanatykiem religijnym i podżegaczem wojennym, chociaż nie jest także pracoholikiem w stylu japońskim. W kontekście przemysłowym można nawet powiedzieć, że ma w sobie coś z bumelanta, lecz… — Pan oczywiście może mnie wyhruchać — powiedziała Olga. Chwyciła za brzeg swej
śladowej spódniczki 36 i podciągnęła do góry, unosząc pupę nad siedzenie. Zdaje się, że nie miała nic pod spodem. Pobudliwość cielesna nigdy wcześniej nie sprawiła mi zawodu, lecz w tym stanie rzeczy organizm nie był dla mnie łaskawy. — Powiem pani — odparłem jej, instynktownie wyczuwając, że nie zostanie mi to poczytane jako odrzucenie — że w tej chwili wolałbym wypić jeszcze jedną kawę i zjeść drugiego rogalika. Miałem słuszność: zerwała się — spódniczka opadła po długiej i wcale przyjemnej chwili — i, jak zawsze, ze słodkim uśmiechem na ustach poszła spełnić moją prośbę. Tym razem rogalikowi towarzyszył puszysty, jasny kłębuszek (a nie, jak zazwyczaj, jaskrawo-żółte maź-nięcie) niesolonego masła i miśnieński słoiczek niezwykle aromatycznego miodu. Dostarczywszy repetę, Olga ponownie usiadła obok mnie. Ona również roztaczała wokół siebie miodowonny bukiet. Gdy zwróciłem jej na to uwagę, odrzekła, że zarówno miód, jak i pachnidło mają swój początek w dzikim kwiecie, który rośnie tylko na górskich halach w jej kraju. Muszę powiedzieć, że skojarzenia, jakie budziła we mnie nazwa San Sebastian, były teraz znacznie przyjemniejsze aniżeli poprzedniego wieczoru. Nie mogłem wybaczyć Rasmussenowi, że mnie tak sponiewierał, lecz kończąc śniadanie przypomniałem sobie fuchę, do której zostałem wynajęty. — Pani Olgo — zagadnąłem, wymachując połową rogalika — niech mi pani opowie o swoim księciu. — Co pana intehresuje? Przełknąłem następny kęs. — Czy cieszy się miłością swego ludu? — Dlaczegóż by nie? — Zaśmiała się ha, ha, ha! — Mhm. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć: czy jest naprawdę lubiany, podziwiany i tak dalej, czy też po prostu utrzymuje się przy władzy brutalną siłą? 37 — A — westchnęła. — Ja tego nie mogę wiedzieć. Wie pan, ja jestem stewahrdesą, a nie socjologiem. Przyszło mi do głowy, żeby zapytać: — Czy w ogóle macie wybory? — Boże, nie, i na całe szczęście! — Entuzjazm, z jakim zaprzeczyła, wydawał się szczery. Przełknąłem resztkę rogalika z masłem i miodem oraz dopiłem kawę. Zdało mi się teraz, że zaczyna to na mnie wywierać usypiające działanie. Ledwo starczyło mi energii, by zadać następne pytanie. — Jest pani chyba świadoma istnienia opozycji, organizacji
przeciwksiążęcej? W istocie, ugrupowania terrorystycznego, które wysadza w powietrze nowojorskie budynki, aby zwrócić uwagę świata na swój program? Frontu Wyzwolenia Sebastianu? Olga cały czas uśmiechała się do mnie uroczo, uśmiechem charakterystycznym dla ankietowanych, których bawią jakieś osobiste refleksje dotyczące ankietera, natomiast nie zwracają większej uwagi na merytoryczną zawartość pytań. Zastanawiałem się, czy jest nimfomanką, czy tylko słodką idiotką: spotkałem się z oboma typami, czasem nawet w połączeniu, lecz nigdy nie wywarły na mnie tak cudownie uzdrawiającego wpływu. Wyznaję, że mój stosunek do Olgi był w tym momencie nieco dziwny: wolałbym zostać jej trenerem sportowym, niż wziąć ją do łóżka. Pomachałem jej dłonią przed oczyma. — Słyszy mnie pani? Nabrała powietrza w swe ogromne płuca, po czym wypuściła z radosnym westchnieniem. — Jestem zbyt piękna do takich rzeczy. Zostałam wybhrana do tej phracy, gdy tylko zaczęły mi hrosnąć piehrsi. Rozległ się przyjemny dla ucha sygnał, który towarzyszy napisowi „Zapiąć pasy”. Olga poinformowała mnie, że samolot zaraz wyląduje. Podeszła do chowanego 38 w ścianie stołeczka koło drzwi kabiny pilota, znów uraczywszy mnie widokiem zbieżnych linii swych wspaniałych ud. Niechętnie odwróciłem wzrok, aby spojrzeć przez okno. Zobaczyłem w dole regularną szachownicę pól uprawnych, w różnych ziemistych odcieniach, po czym wkrótce znaleźliśmy się nad zbitymi w gromady zabudowaniami mieszkalnymi, krętymi uliczkami i uwolnionymi od wszelkich geometrycznych rygorów kształtami zieleni, z których kilka otaczało akweny wodne odbijające modre niebo, a na sporym wzniesieniu znajdowała się chyba blankowana kamienna twierdza. Samolot pochylił się, zatoczył potężny łuk, gładko opadł na pas lądowania o czarnej nawierzchni i zatrzymał się w znacznej odległości od budynku terminalu, który zresztą wyglądał na zbyt mały, aby mógł być wyposażony w dostawiane rękawy. Olga otworzyła drzwi, a ja podszedłem do niej, aby wyjrzeć na zewnątrz. Musiałem wychylić się obok niej — wspaniałego okazu młodej kobiecości — gdyż co najmniej dorównywała mi wzrostem. Za lotniskiem rozpoczynały się pola uprawne leżące w tej części osiedla, a w oddali zobaczyłem pasmo
sinych gór. Geografia tej części świata była mi znana nie lepiej niż język, stosunki polityczne, historia czy kultura. Dlaczego Rasmussen uznał za stosowne wysłać mnie tutaj bezzwłocznie, nie zostawiwszy mi czasu na przygotowania i badania naukowe? Nie miało to najmniejszego sensu, chyba że uznać go za wrednego biurokratę, który chciał się mnie szybko pozbyć. Jasnowłosy funkcjonariusz naziemny zaczął w tym momencie przetaczać pod drzwi samolotu schody na kółkach. — Do widzenia panu — powiedziała Olga. — Mam nadzieję, że mimo wszystko przyjemnie się panu leciało. — Do widzenia, Olgo. Miła z pani dziewczyna. — Odruchowo dodałem: — Żałuję, że nie byłem dziś rano w nastroju do tych rzeczy. Może innym razem. 39 — Kiedy pan zechce! — odparła z temperamentem, wykonując drobny dyg. Po metalowych schodach zszedłem na płytę lotniska. Człowiek, który podtaczał schody, zniknął. Tak więc Olga pozostawała jedyną osobą, którą widziałem od ubiegłego wieczoru. W polu widzenia nie było nikogo. Z miejsca, w którym stałem, do terminalu zostało dobre pół mili. Właśnie gdy uznałem, że trzeba będzie pokonać ten odcinek na piechotę, usłyszałem odległy warkot hałaśliwego silnika, po czym na płytę lotniska wjechał jakiś pojazd i szybko zbliżał się ku mnie. Wkrótce rozpoznałem samochód kombi produkcji amerykańskiej, stary model z karoserią z autentycznego drewna. Właściciel wyraźnie nie dbał o jego utrzymanie: z rury wydechowej buchał czarny dym, a drewniane płyty były w większości w żałosnym stanie, spróchniałe lub odłupane. Przednia szyba była popękana, opony łyse, przedni zderzak z jednej strony urwany. W bocznym oknie od strony kierowcy zamiast szyby była rozpięta folia, tak brudna i mętna, że nie potrafiłem rozpoznać osoby za kierownicą, póki nie zatrzymała samochodu i nie zawołała głosem, który zdawał się dobywać z gardła mężczyzny trawionego śmiertelną chorobą: — Pan jesteś Wren? Choć nie widziałem rozmówcy, potwierdziłem. — Właź pan! Drzwi pasażera otworzyły się. Gdy obszedłem stare kombi od tyłu — z oknami pozatykanymi tekturą pokrytą zaciekami — stwierdziłem, że drzwi zostały otwarte tak gwałtownie, iż nadwerężone zawiasy puściły i teraz drzwi leżały na pasie startowym. Pochyliłem się i spojrzałem na kierowcę. Przesunął się na siedzeniu w moją stronę, wyciągając dłoń na powitanie. — Clyde McCoy. Miło widzieć krajana. Był to, rzecz jasna, człowiek, o którym wspominał Rasmussen.
40 Wsadziłem rękę do środka i przywitałem się. — Co mam zrobić z drzwiami? McCoy usadowił się na swoim miejscu. Był to chudy, żylasty osobnik w ciemnoszarym garniturze. Garnitur, jak podejrzewałem, był kiedyś jasnoszary. Koszulę miał w kolorze mocznika, choć i ta kiedyś na półkach sklepowych z pewnością była biała. Barwę krawata można było określić jako tłustozieloną. Wysiadł z samochodu i obszedł maskę, aby podejść do odpadniętych drzwi. Reprezentował ten typ człowieka, którego wiek — dzięki drobnej posturze i nijakim włosom — trudno określić. Czerpiąc siły, jak się zdaje, z nagłego przypływu furii, podniósł drzwi i umieścił z powrotem w zawiasach. Zamknął je ostrożnie. Potem sięgnął przez okno, znalazł przymocowany do sufitu wieszak z drutu i okręcił nim pionowy wspornik drzwi. Zajęło mu to dobrych kilka chwil wytężonej pracy, podczas której chuchał na mnie, toteż kiedy dopiął swego, czułem się trochę pijany. Kiedy wrócił, by usadowić się za kółkiem, spytałem zaniepokojony: — Nie chciałby pan, żebym ja prowadził? Zerknął na mnie przez maleńką szparkę pod powiekami. — To zrozumiałe, że pan podejrzewa mnie o nadmierne spożycie. Cierpię na chorobę, która tak dokładnie przypomina stan upojenia, że nawet mój oddech zdaje się wionąć alkoholem. Dlatego w ogóle przyjechałem do tego kraju. W San Sebastian mieszkał jedyny wówczas lekarz na świecie, który umiał leczyć tę dolegliwość. Wie pan, co mi przepisał? Schnapsa. W dużych ilościach. Gdybym teraz wypił parę kolejek, to zauważyłby pan niechybnie, że byłbym trzeźwy, zupełnie jak ręką odjął. — Zapewne pan wie, że przysłał mnie Rasmussen — powiedziałem. — Może pan jednak nie wiedzieć, że nie miałem czasu, aby się przygotować do tego zlecenia. Nie mam nawet pieniędzy ani paszportu. Jakim tu się mówi 41 językiem? Chciałbym dostać jakiś słownik albo samo-uczek. — O nic się pan nie martw — odparł McCoy. — Zaraz wrócę do normy. — Widać było, że biorą go dreszcze, w końcu jednak pociągnął za dźwignię rozrusznika i silnik z ogłuszającym rykiem zbudził się do życia. Samochód szarpnął do przodu i popędził w stronę budynku terminalu. Zachowałem wystarczającą przytomność umysłu, żeby spytać: — Czy będę musiał przejść przez odprawę paszportową względnie celną? Pytanie szczęśliwie pojawiło się akurat na czas, by powstrzymać powolne osuwanie się głowy McCoya na kierownicę. Uniósł ją i odparł:
— Eee. Gdybyśmy utrzymali obrany kierunek, przejechalibyśmy na wskroś budynku terminalu. Nakłoniłem McCoya, by skręcił, co uczynił dość gwałtownie, odrywając dwa koła od jezdni. — Ale… — nagabywałem, gdy samochód odzyskał równowagę i opuścił lotnisko nie utwardzoną, zrytą koleinami drogą wyjazdową — czy mój pobyt nie będzie nielegalny? Skoro zwykłą niegrzeczność każe się tutaj tak surowo, co dopiero to? Odwróciłem się, aby zobaczyć, czy ktoś nas nie ściga, lecz stanęła mi na przeszkodzie tektura w tylnym oknie. McCoy nastroszył brwi. Patrząc na mnie, zapomniał o drodze. Przechyliłem się, uchwyciłem obiema rękami za kierownicę i trzymałem mocno. Byłem zmartwiony. — Czy nie byłoby lepiej zamienić się miejscami? McCoy otrząsnął się i ponownie zagarnął kierownicę. — Czuję się świetnie. A kiedy wypiję coś na wzmocnienie, poczuję się jeszcze lepiej. Wjeżdżaliśmy do miasta, telepiąc się wąską, brukowa42 ną ulicą, która biegła obok gromadki kamiennych budynków, a niekiedy przekraczała mosty, także z kamienia. Przecięliśmy więcej niż jeden ryneczek w stylu retro, przy którym stała piekarnia, kawiarnia, epicerie, czasem kościół ze szpiczastą wieżą. Lecz ludzi nie było widać. Nareszcie McCoy zatrzymał się przy wysokim krawężniku, ocierając się o niego ze straszliwym zgrzytem, nie tylko oponami, ale i felgami. — Muszę tak stawać — wyjaśnił. — Hamulce już ledwo zipią, a oprócz warsztatów królewskich, mechaników tu jak na lekarstwo. Wyjąwszy cudzoziemców, no i oczywiście księcia, samochody są w San Sebastian zakazane. Lepiej się pan wyśliźnij z tej strony, to nie będę musiał znowu rozbierać tamtych drzwi. Przesunąłem się bokiem po siedzeniu i postawiłem stopy na kamieniach pierwszej ulicy, od czasu gdy nogi moje dotykały asfaltu Trzeciej Alei w Nowym Jorku. Znajdowaliśmy się przed skromną, pięcio- lub sześcio-piętrową konstrukcją, nad której prostym portalem widniał szyld „Hotel Bristol”. Kiedy McCoy podniósł się na nogi, jakimś magicznym sposobem otrzeźwiał trochę i dosłownie pocwałował do hotelu. Wszedłem za nim i znalazłem się w niewielkiej recepcji z wysokim kontuarem, za którym wisiały na ścianie przegródki na listy wielkości klatek dla ptaków i tablica z monstrualnymi kluczami z matowego mosiądzu. Pieczę nad całym tym mieniem sprawował tęgi osobnik z podkręconymi wąsami. Miał na sobie nie pierwszej już młodości frak, który przy bliższych oględzinach okazałby się zapewne
wytarty niemal na wylot. Kołnierzyk koszuli nie grzeszył czystością, a różyczka w butonierce zrudziała. Ściągnął brwi i obdarzył mnie krótkim spojrzeniem, a następnie szerokim uśmiechem, który miał koniec końców sięgnąć złotych czwórek po lewej. 43 — Szanowny pan nazywa się Wren? — Okręcił się na pięcie, jak na grubasa przerażająco szybko, i złapał za jeden z kluczy. Położył klucz na kontuarze i uderzył w czaszę niewielkiego dzwonka. Jak spod ziemi wyrósł nastolatek w zielonym uniformie z mosiężnymi guzikami. Zasalutował dwoma palcami i już miał wziąć do ręki klucz, gdy ja, przypomniawszy sobie, że nie mam grosza przy duszy, potrząsnąłem głową. Może mam miękkie serce, ale nie potrafiłbym wykorzystywać klas pracujących. — Nie, nie — powiedziałem. — Sam trafię. Nie mam bagażu. Portier oparł się łokciami o kontuar i, zniżywszy głowę, mrugnął filozoficznie okiem. — Chłopiec umie nie tylko nosić walizki, proszę szanownego pana. Przez chwilę nie załapałem, o co mu chodzi, chcąc czym prędzej pójść w ślady McCoya, który jakby o mnie zapomniał i przesuwał już kratę w najmniejszej windzie, jaką w życiu widziałem. — W takim razie — upierał się mój oślizły rozmówca — czy mam posłać na górę osobę pozostałej płci? — Żadnej — prychnąłem, a ponieważ rozpoczynał już następną kwestię, która, jak się obawiałem, mogła wejść na inne obszary świata zwierzęcego, porwałem klucz i ruszyłem ku windzie. Spóźniłem się jednak. Nieodpowiedzialny McCoy sunął już do góry w maleńkiej klatce; przez mosiężną kratę w drzwiach mignęły mi przed nosem jego rozdeptane buty. Minęła cała wieczność, zanim winda wróciła, a ja musiałem ścierpieć dalsze naprzykrzanie się portiera, którego śpiewny, służalczy głos był bardziej odrażający niż to, co mi proponował. Winda nareszcie zjechała, a ja, sugerując się numerem na kluczu, nacisnąłem guzik czwartego piętra. Gdy znalazłem swój pokój, drzwi były otwarte, a w środku, 44 koło rozłażącego się ni to stołu, ni to biurka, stał McCoy i sączył ostatnie kilka kropel z płaskiej półlitrowej butelki. Dolną wargę miał wydętą jak cyrkowy szympans, który nauczył się pić colę z gwinta. Zauważył mnie dopiero, gdy opuścił swoją ciężką łepetynę. — No dobra — powiedział z goryczą — więc od czasu do czasu łyknę sobie kusztyczek, postaw mnie pan za to przed plutonem egzekucyjnym.
Inni zabijają, torturują, kaleczą, i nigdy nie słyszą ani słowa krytyki, lecz niech no ja się trochę napiję, od razu jestem kryminalistą. Pochylił się niezwykle ostrożnym ruchem pijanego i złożył pustą butelkę w małym koszu na śmieci pod biurkiem. Potem podszedł do otwartej walizki, która leżała na łóżku, i zaczął grzebać w ubraniach. — Złodzieje! — syknął z rosnącą rozpaczą, by wreszcie wyrzucić całą zawartość walizki na narzutę. — Zabrał pan tylko jedną butelkę? — Nie pozwolono mi nawet wziąć ubrania na zmianę — odparłem z oburzeniem, przypomniawszy sobie moje cierpienia. — Zrozumiałem, że mogę wziąć pieniądze na zaopatrzenie z pańskiego konta. — To jest pana bagaż — rzekł z obrzydzeniem. — Wyprzedził nas w drodze z lotniska. — Mój? Posiadałem przecież tylko to, co miałem na sobie, to jest brązowe sztruksy i koszulę z dzianiny w kolorze ciemnozielonym, a moją garderobę, o ile to nie nazbyt szumne słowo, postradałem podczas eksplozji. To, że Rasmussen miał czas zgromadzić zawartość walizki, sugerowało, że rozpoczął przygotowania do mojej misji jeszcze na długo, zanim mnie o niej poinformował. Świadomość tego nie wpłynęła dodatnio na mój coraz bardziej skwaszony humor. — Proszę się łaskawie odsunąć od moich rzeczy — powiedziałem do McCoya. — Wnioskuję, że właśnie opróż45 nił pan butelkę, którą firma przeznaczyła dla mnie do celów leczniczych. McCoy przysiadł ciężko na skraju łóżka. — Umrę, jeśli nie dostanę czegoś do picia. A przecież właśnie skończył pint napoju wyskokowego! — Powiem ci, czego ci potrzeba, mój przyjacielu — rzekłem mu. — Potrzeba ci większej wstrzemięźliwości. Nie wiem, czy w San Sebastian jest jakiś oddział naszego poczciwego AA, lecz musisz podjąć wszelkie kroki zmierzające zdecydowanie ku całkowitej abstynencji. Nie jestem zbyt apodyktyczny w kwestii alkoholu, lecz… Zaczął gwałtownie dygotać. — Ty du-du-du-rniu jebany — wymamrotał. — Umieram. Opasawszy się ciasno ramionami, rzucił się na dywan, poskręcał w konwulsjach, po czym znieruchomiał. Ucieszyłem się, że stracił przytomność: opieka nad osobami w stanie delirium nie jest moją mocną stroną. Przejrzałem dostarczone mi ubrania. Niestety Ras-mussen, o ile to on je wybierał, gust miał skandaliczny. Marynarka uszyta była z madrasu, który nigdy nie widział Indii na oczy, i to w okropną niebiesko-zieloną kratę, która nie miała nic wspólnego ze Szkocją.
Spodnie z poliestru stanowiły pean na cześć kiczowatych kolorów: pistacjowego, turkusowego i lilaróż. Mokasyny ze sztucznej skóry ozdobione były kutasikami. Od lat nie podróżowałem, lecz nie byłem pewien, czy wizerunek typowego amerykańskiego turysty, jaki wytworzyła na swój użytek firma, był nadal na czasie w epoce, kiedy nawet na głuchej prowincji można było dostać ąuiche i pasta primavera. Spuściłem wzrok na McCoya. Czyżby był autentycznie chory? Po raz pierwszy naprawdę sobie uświadomiłem, że, dobry Boże, obalił butelkę whisky, zanim ja zdążyłem wjechać windą na górę! Wyjąłem z kosza na śmieci pustą butelkę. 46 Według etykiety dokazująca w trzewiach McCoya zawartość nie należała do kategorii artykułów spożywczych: do butelki zgrabnie naśladującej pint szkockiej nalano płynu po goleniu. Przyłożyłem nos do szyjki: woń była bez wątpienia zabójcza. Ukląkłem i w różnych miejscach poszukałem tętna na ciele McCoya. Nie znalazłem, a gdy wstałem, nie znalazłem również telefonu, a gdy wypadłem na korytarz, by pobiec do windy, uporczywe naciskanie guzika nie spotkało się z żadną reakcją. Za nie oznakowanymi drzwiami na końcu korytarza znalazłem schody, którymi popędziłem na parter, po dwa stopnie naraz. Gdy dotarłem na parter, jakimś cudem boskim nie połamawszy sobie kości, wtargnąłem do recepcji. Korpulentny hotelarz za kontuarem spojrzał na mnie z obleśnym wyrazem twarzy. — Aha, wiedziałem, że zmieni pan zdanie i przekona się jednak do chłopca! — Szybko lekarza! — zawołałem. — McCoy został otruty. — To niemożliwe. Dopiero co wszedł do swojego pokoju. — Niech się pan ze mną nie spiera! Umiera od trucizny, mówię panu. Proszę wezwać lekarza! Portier sięgnął pod kontuar i wyjął jeden z tych ozdobnych, starych telefonów z mosiądzu, których imitacje sprzedaje się teraz w tanich sklepach w Ameryce. Szczeknął do słuchawki: — Z posterunkiem! — Kiedy go połączono, powiedział: — „Hotel Bristol”. Jeden turysta otruł drugiego… Tak. Gdy odłożył słuchawkę, wygrzebał z biurka automatyczny pistolet i zaczął mierzyć we mnie. Podniosłem ręce do góry, lecz stanowczo protestowałem, wołając: 47 — Nie jestem zabójcą i niechże pan, na miłość boską, wezwie pogotowie! Portier postawił oczy w słup, a jego górna warga opadła. — Nasz hotel nie jest schroniskiem dla gangsterów — powiedział i od lewej dłoni
odłączył palec wskazujący, którym pogroził mi przed nosem. Policjanci przyjechali niezwłocznie, we dwójkę, na rowerach, które wtoczyli do recepcji. Stróże porządku wyglądali, jakby zeszli z desek operetki: mieli na sobie mundurki z galonami, wysokie, wyglansowane do połysku buty, czapki w kształcie rondli i malutkie pistoleciki w kaburach. W rękach trzymali pałki. Policjant idący na przedzie miał nozdrza niczym świnia; był mniej więcej mojego wzrostu, lecz znacznie szerszy. Bez słowa wyjął kajdanki z dodatkowymi klamrami przeznaczonymi na kostki u nóg. Kajdanki połączone były tak krótkim łańcuchem, że kiedy drugi stójkowy skuł mnie dolnymi okowami, po tym, jak pierwszy spętał mi nadgarstki, z konieczności zostałem garbusem. Choć byłem pokrzywiony, to jednak nie w sensie psychicznym, więc nie odebrało mi mowy. — Nie wolno wam się w ten sposób obchodzić z obywatelem Stanów Zjednoczonych — wypaliłem, mając nadzieję, że nie rzucą mi w twarz niedawnych wydarzeń w Iranie. — Żądam widzenia z moim konsulem. Większy policjant uderzył mnie zręcznie w sam koniuszek łokcia prawego ramienia, które zostało na kilka minut sparaliżowane. — Nie ma pan paszportu — powiedział, dokonawszy pobieżnej rewizji. — Nie ma pan żadnych innych dokumentów ani pieniędzy. Jest pan włóczęgą, bezpaństwowcem, jak również mordercą. Na podstawie pierwszego zarzutu jest pan skazany na chłostę. Na podstawie drugiego — najprawdopodobniej na śmierć. Byłoby to chyba w złym tonie przewidywać inny rezultat polowania. 48 Musiałem spowolnić wirowanie w mojej głowie i zdecydować się, od czego zacząć. — Nie jestem mordercą, na miłość boską. Chłosta? Najprawdopodobniej śmierć? — Od prób patrzenia na niego rozbolała mnie już szyja. — Co to jest polowanie? Teraz po raz pierwszy przemówił młodszy stójkowy. Miał ciastowatą, krągłą twarz za okularami i wyglądał jak wiejski nauczyciel, ale to samo można powiedzieć o Heinrichu Himmlerze. — Nie znajdzie pan u nas brutalności stosowanej w innych krajach — powiedział. — Nie skazujemy morderców na więzienie, nie wykonujemy też tak zwanych egzekucji. Urządzamy polowanie. Skazanemu zabójcy udostępniamy rewolwer. Byłem całkowicie sparaliżowany, nie mogąc uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. — Błagam was, zacznijmy od początku — powiedziałem. — Mój rodak, pan Clyde McCoy, przez pomyłkę wypił cały pint płynu po goleniu.
Ponieważ w pokoju nie ma telefonu, zbiegłem na dół, aby wezwać lekarza… — Polowanie — powiedział policjant ze świńskimi nozdrzami — polega na tym, że wypuszczamy pana z rewolwerem i ruszamy pana tropem, by pana zastrzelić. — Jedną chwileczkę. Wy policjanci możecie mnie tylko oskarżyć o dokonanie przestępstwa. Nie możecie jednocześnie odgrywać roli sędziego i ławy przysięgłych. Świński Ryj podsunął mi pałkę pod sam nos, po czym zamierzył się, aby upodobnić moją twarz do swojej. — Niech pan nie zapomina, że jesteśmy w San Sebastian, nie w USA. My uważamy, że tylko policjant jest zdolny do wydania wyroku, bo przecież tylko on ma do czynienia z przestępcą i prowadzi śledztwo. Gdzie jest sędzia przez cały ten czas? W łóżku z kochanką! A członkowie ławy przysięgłych w poczuciu bezpieczeństwa i wygody zajmują się swoimi małymi, burżuazyjnymi sprawami. Dlaczego ci ludzie mieliby się lepiej znać na problemach przestępczości niż funkcjonariusz prawa i porządku publicznego? I dlaczego Sebastiańczycy mieliby traktować poważnie tak zwane prawa tych, których zawodem jest czynienie szkody praworządnym obywatelom? Przeszkodą w tej dyskusji (o ile można to nazwać dyskusją) był dla mnie fakt, że mniej więcej się z nim zgadzałem, po wielu latach stacjonowania w Nowym Jorku, gdzie, ogólnie rzecz biorąc, jedynym obywatelem, którego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, jest pozbawiony skrupułów kryminalista. Na tej samej zasadzie, tj. jako nowojorczyk, byłem predestynowany, aby wprowadzić do naszej polemiki słowo „faszystowski”, które ściśle rzecz biorąc jest pozbawione znaczenia, jeśli wyrwać je z kontekstu Włoch Mussoliniego, lecz na Manhattanie jest regularnie stosowane w stosunku do wszelkich przewidywanych niedogodności. Sebastiańscy gliniarze żachnęli się bagatelizująco, a mniejszy powiedział: — Co nas może obchodzić, jaką ktoś nada nazwę naszym praktykom? Rzecz w tym, że przestępstwa i przestępcy występują zarówno u nas, jak i na całym świecie, gdyż zbrodnia jest dla ludzkości czymś naturalnym, lecz nie istnieją przestępcy z nawyku. — Nasze poglądy na ten temat byłyby z pewnością w dużej mierze zbieżne — powiedziałem — gdybym to nie ja został niesłusznie oskarżony, zatrzymany i skuty kajdankami. Oto mankament waszej praktyki! — A oto pański mankament — odparł niższy policjant i uderzył mnie pałką po nerkach. — Jest pan bezsilny. W ten bolesny sposób dowiódł swego, a ja czułem, że bardziej
dyplomatycznie będzie zachować milczenie, lecz nie mogłem zaakceptować tej jawnej niesprawiedliwości. 50 1 — Moglibyście przynajmniej sprowadzić pomoc lekarską dla mojego przyjaciela McCoya? Może jest jeszcze jakaś nadzieja, że przeżyje. — Aha — powiedział większy. — Należy pan do gatunku zboczeńców, którym sprawia rozkosz doprowadzić kogoś do agonii, a potem go reanimować, żeby mógł pan powtórzyć cały manewr jeszcze raz? Sprawa wydawała się beznadziejna. Już mieli mnie zabrać (a ściślej, zawlec w kajdankach między rowerami, jak sądziłem) na posterunek, gdzie otrzymałbym obiecany pistolet i został wysłany do lasu jako łowna zwierzyna, kiedy na parter zjechała maleńka winda i wyszedł z niej nie kto inny jak McCoy, nie powiem, że jak nowo narodzony, bo zapewne nie wyglądał tak nawet jako niemowlę, lecz bez wątpienia w lepszym stanie, niż gdy go zostawiłem na górze. Przyskoczył do moich ciemiężycieli i spytał: — Co wy, łachudry, robicie z moim przyjacielem? Zdejmijcie z niego te bransolety, bo wam przejadę tymi kijaszkami po waszych tłustych zadach. Obaj funkcjonariusze pobledli ze strachu i zaczęli na wyścigi spełniać polecenie. Dwadzieścia palców błądziło po moim ciele i gorliwie uwalniało mnie z pęt. — Czemuś im na to pozwolił, Wren? — zapytał McCoy. — Są uzbrojeni, na miłość Boga. — Coś ty, to nic nie znaczy. Patrz! — zawołał i kopnął roślejszego funkcjonariusza w tyłek. Ofiara przybrała teraz jeszcze żałośniejszy wyraz twarzy. Pałkę przypiął wcześniej do kabury, a teraz nie ruszył nawet dłonią, by sięgnąć po swoje uzbrojenie. — Ale oni są przedstawicielami prawa — przypomniałem McCoyowi. Zwrócił na mnie swój mętny wzrok. Cuchnęło mu z ust płynem po goleniu. — Tylko wówczas, jeśli im na to pozwolisz. — Chcesz powiedzieć, że w San Sebastian podlega 51 dyskusji, co jest, a co nie jest zgodne z prawem? Więc jeślibym naprawdę cię zamordował, mógłbym prawomocnie nie pozwolić się aresztować? — Zamordował mnie? — Myślałem, że umierasz po wypiciu tego świństwa. Chciałem
sprowadzić lekarza. McCoy żachnął się. — To ta choroba, o której ci mówiłem. Za późno dorwałem się do gorzały, więc urwał mi się film. Ale zaraz oprzytomniałem, gdy alkohol rozszedł się po ciele. Aha, tak nawiasem mówiąc, ktoś nakleił złą etykietę na butelkę. To nie była szkocka, tylko żytniówka, i to niezgorsza. Tutaj trudno dostać przyzwoitą gorzałę, chyba że na wizycie u księcia. Tutejsza woda ognista to schnaps. Czy rzeczywiście istnieje taka dolegliwość? Może jednak mylnie go osądziłem. Poza tym nie da się jednak zaprzeczyć, że system gastroenterologiczny miał ze stali nierdzewnej. Bolały mnie plecy. Korciło mnie, żeby dokopać policjantowi, lecz nadal daleki byłem od jasności, jakie obowiązują w tej sytuacji reguły. Wyzbycie się zahamowań przeciwko fizycznym napaściom na funkcjonariuszy uzbrojonych w pistolety i pałki zajęłoby mi dłuższą chwilę, mimo że w kraju był to chleb powszedni. Lecz złożenie zażalenia kierownikowi lokalu, w którym się obecnie przebywa, jest zawsze dozwolone, jeśli nie wręcz obowiązkowe. Podszedłem do otyłego osobnika za biurkiem. Nim zdążyłem się odezwać, zaświergolił: — A, teraz chce pan chłopca. Straciłem resztki cierpliwości, jakie dotąd udało mi się zachować. — Nie, ty alfonsie pederasty! Jak śmiałeś oskarżać mnie o morderstwo i wystawiać na takie upokorzenie? Przez chwilę przyglądał mi się bacznie, zapewne aby stwierdzić, czy mówię poważnie, po czym na powrót 52 w wezwał policjantów, którzy właśnie wytaczali rowery przez drzwi. Moje tętno utraciło regularny rytm. Czy znów mnie aresztują, mimo obecności McCoya? Lecz kiedy zbliżyli się do biurka, grubas wyszedł ze swej fortecy i wyciągnął ku nim dłonie. — Niestety, należy mi się pręgierz. Szanowny pan oskarża mnie o nadmierne grubiaństwo. Posterunkowi na powrót przybrali srogie miny i przystąpili do operacji skuwania więźnia w układzie, z którego ja dopiero co zostałem wyswobodzony. Nie miałem poczucia triumfu. W istocie, chciałem tylko, by mój protest został odnotowany; pragnąłem jedynie przeprosin oraz, co ważniejsze, potwierdzenia uświęconej zasady, że osoba wnosząca
oskarżenie powinna dysponować wiarygodnymi dowodami. Miałem już poprosić policjantów, by uwolnili portiera, lecz McCoy powstrzymał mnie. — Nie wtrącaj się — powiedział. — Takie mają zwyczaje. Ja się nigdy do niczego nie mieszam, chyba że to mojej krowie krzywda się dzieje. Poza tym należy mu się kara. Tak się nie prowadzi hotelu. Policjanci wyprowadzili grubasa, po czym wzięli go między siebie na rowerach, pedałując wcale żwawo jeszcze na terenie hotelu, toteż zmuszony był truchtać szybkim krokiem, co u osoby tak pokaźnej tuszy nie wyglądało zbyt dostojnie. Powiedziałem do McCoya: — Po co oni wprowadzili rowery do środka? W Nowym Jorku to by miało sens, ale sądziłem, że tutaj ludzie nie kradną. — Jeszcze nie do końca wszystko złapałeś — odparł. — Trochę się tu kradnie. Różnica polega na tym, że nikt nie może zrobić z tego sposobu na życie, skoro z każdym wyrokiem traci jedną rękę. Wziąłem nadliczbowy wdech. Słyszałem, że ta kara, za którą Ksenofont pochwalił Cyrusa Młodszego, jest nadal 53 stosowana w odległych regionach Arabii, lecz w samym środku Europy pod koniec dwudziestego wieku? Ksiąs-tewko zaczynało odsłaniać swe przerażające oblicze. — Lecz nadal istnieją Sebastiańczycy, którzy zaryzykowaliby utratę ręki za rower, co więcej, za rower, który przy takiej małej powierzchni i liczbie ludności można tak łatwo odnaleźć? — Chyba nie jest dla ciebie nowiną, że człowiek robi rzeczy, za które może go spotkać kara — powiedział McCoy, odpowiednio cynicznie podciągając kącik ust. — Może właśnie dlatego je robi. — Zmarszczył brwi. — Tak sobie myślę, czy potrzebuję jeszcze drinka, żeby dotrwać do pałacu. — Pałacu? — Mhm — odparł niedbale. — Książę zaprosił nas na obiad. — Hegemon San Sebastian? To niewiarygodne. — Nie pochlebiaj sobie — powiedział cierpko McCoy. — Nie przyjeżdża tu znowu tak wielu turystów. Zagraniczni dyplomaci wyjechali wiele lat temu, a książę się boi, że jego poddani mogliby zrobić na niego zamach, więc często czuje się samotny. Ruszył do drzwi. Odkąd portier został aresztowany, w recepcji hotelu nie było nikogo, lecz nie miałem powodu się tym przejmować. Wsiedliśmy do samochodu i McCoy pognał, jak zwykle nie trzymając się ściśle określonego toru jazdy, brukowaną ulicą i nieomalże skasował księdza w sukmanie i kapeluszu z szerokim rondem, który jechał na rozklekotanym
rowerze. W odpowiedzi duchowny przekazał nam znak wojny — wzniesioną pięść. Był dotychczas jedyną osobą, jaką widziałem na zewnątrz. Wkrótce rozpoczęliśmy wspinaczkę na strome wzniesienie, które byłoby wyzwaniem nawet dla nowego pojazdu z mocnym silnikiem. Obcasy butów miałem niekiedy wyżej podbródka, a sędziwy samochód z każ54 dym metrem przebytej drogi rzęził coraz bardziej rozdzierająco i dygotał coraz chorobliwiej. Wreszcie dotarliśmy jednak na górę i potoczyliśmy się bulwarem tak rozległym, że mógłby posłużyć za plac parad. Pałac, do którego się zbliżaliśmy, był bez wątpienia tą samą za-mczystą konstrukcją, którą widziałem z powietrza. Ogromna budowla miała ziarnistą kamienną fakturę, wąskie szparki zamiast okien i krenelażowe zwieńczenie: w istocie bardziej przypominała twierdzę niż pałac, jeżeli przyjąć, że ten drugi typ gmachów charakteryzuje się przede wszystkim majestatycznością. Krzepka rezydencja sebastiańskich panów robiła wrażenie, że potrafi dać odpór każdej armii — rzecz jasna, nie wyposażonej w broń jądrową czy nawet haubice, lecz miecze, maczugi i topory wojenne, a bodaj nawet samopały nie stanowiłyby żadnego zagrożenia dla schronionej za murami załogi. Zajechaliśmy pod wielką bramę wejściową, lecz nie mogliśmy z niej skorzystać, dopóki nie spuszczono potężnej platformy przez fosę, której, być może dlatego, że wzrok miałem wzniesiony do góry, wcześniej nie zauważyłem. McCoy zatrzymał samochód najeżdżając na przyporę. Zatrąbił i zanim umilkło echo, olbrzymia drewniana platforma, ujęta i naszpikowana żelazem, zaczęła opadać ze zgrzytem. Gdy już leżała poziomo, z rozczarowaniem stwierdziłem, że nie widać dziedzińca, gdyż na przeszkodzie stała kolejna wielka brama. Przekroczyliśmy most zwodzony, znaleźliśmy kręcone schody w wieży po lewej, po których weszliśmy na samą górę, by znaleźć się w pozbawionej okien sali. Dotychczas nie słyszeliśmy ani nie widzieliśmy żadnej żywej istoty, lecz teraz przez jedne z kilku drzwi w przeciwległej ścianie weszło dwóch mężczyzn w jeszcze bardziej kiczowatych i operetkowych mundurach aniżeli policjanci. Byli to atletyczni młodzieńcy o rumianych licach. Gdyby nie oczy (odpowiednio łasicy i brytana) 55 oraz nosy (orli i zadarty), można by ich wziąć za bliźniaków. — Uszanowanie, panie McCoy — powiedział ten na przedzie. — Zapewne wyjaśnił pan panu Wrenowi, jaki obowiązuje protokół. — Mniej więcej — odparł mój towarzysz. Zwrócił się w moją stronę. — Robią ci rewizję, a potem wkładasz kimono.
Zajął się mną drugi funkcjonariusz, ten z paciorkowa-tymi oczyma i dużym nosem. — Kłaniam się, panie Wren — powiedział, stukając obcasami. — Jestem porucznik Blok. Proszę łaskawie za mną do przebieralni. Poprowadził mnie do jednych z drzwi. McCoy, który podreptał za drugim funkcjonariuszem, skrzywił się w moją stronę. Przebieralnia okazała się niewielką komnatą wyposażoną w krzesło i prosty stół, na którym leżało coś, co przypominało stos granatowych ręczników. Przez jakiś czas stałem bezczynnie, nie wiedząc, jaki jest plan gry, a prócz tego nie chciałem wyjść na człowieka, który zbyt ochoczo się rozbiera przy innym mężczyźnie. Jakby czytając w moich myślach, Blok po chwili spytał uprzejmie: ‘ — Czy wolałby pan strażniczkę? To dziwne, lecz propozycja ta wcale nie pochlebiła mojemu poczuciu męskości. — Ależ skąd — odparłem, po czym w okamgnieniu zostałem w samych gatkach w dość kiczowate paski, które nabyłem za bezcen z kartonowego pudełka chodnikowego sprzedawcy przy Czternastej Ulicy; skąd miałem wiedzieć, wkładając je dwa dni wcześniej, że nie ujrzą światła dziennego, póki nie znajdę się w zamku na obcej ziemi, tuż przed spotkaniem z monarchą absolutnym? 56 Całą odzież, a było jej niewiele, przekazałem w ręce porucznika Bloka, który poddawał ją szczegółowym oględzinom. Teraz otrzymał moje skarpetki, które po dwóch dniach miały prawo utracić neutralny zapach. — Proszę zrozumieć… — powiedziałem do nieskazitelnego funkcjonariusza w wyglansowanych butach — wsadzono mnie… — Przypomniałem sobie nagle, że jako tajny agent zapewne nie powinienem udzielać takich informacji, choć Rasmussen, zapewne z zaniedbania, które charakteryzowało całe to zlecenie, nie udzielił mi w tej mierze żadnych instrukcji. — Jestem podróżnikiem spontanicznym — powiedziałem. — Wskoczyłem do samolotu, zanim zdążyłem wziąć prysznic. Blok nic nie odpowiedział, tylko kontynuował skrupulatną inspekcję skarpetek — tak jakby dało się tam ukryć śmiercionośną broń, mimo nielichej dziury na każdym z dużych palców. Z przykrością informuję, że ostatecznie oddałem także do rewizji pasiaste gatki, a później byłem zmuszony się pochylić i rozewrzeć pośladki, dla sprawdzenia, czy nie ukrywam fiolki z materiałem wybuchowym. Kiedy Blok zakończył inspekcję, ukłonił się i wyszedł z pomieszczenia. Natychmiast zjawił się niewysoki funkcjonariusz we wspaniałych galonach i z przypasanym u boku mieczem. Zastukał obcasami.
— Panie Wren, jestem generał Anton Popescu, dowódca Gwardii Przybocznej. Wziął ze stołu coś, co okazało się po rozłożeniu dość ładnym szlafrokiem, sięgającym kostek, z grubego, puszystego materiału, rodzaju matowego weluru, w odcieniu niebieskim, który już teraz nie wydawał mi się tak ciemny, żeby zasługiwał na miano granatowego. Ze 57 sporą ulgą włożyłem na siebie tę szatę, po czym otrzymałem parę sandałów z miękkiej, czarnej skóry cielęcej, na gumowych podeszwach. Kiedy byłem ubrany, mały generał, nad którego górną wargą widniał cieniutki wąsik, a upomadowane włosy uczesane były z przedziałkiem na środku czoła, otworzył drzwi, przez które wszedł, skłonił się i szerokim gestem zaprosił mnie dalej. Znalazłem się w korytarzu z marmurową posadzką, którego ściany zdobiły przepiękne arrasy. Czekał tam McCoy, w szacie podobnej do mojej. Powiedział z przekąsem: — Widzę, że nie miałeś w dwunastnicy granatu. Zwróciłem się do generała. — Te arrasy są wyśmienite. — W istocie — odparł. — Kiedy usłyszał o nich Leon X, zlecU Rafaelowi, by wykonał podobne wzory dla Watykanu. — Chce pan powiedzieć… — Ależ oczywiście — powiedział Popescu. — Za tamte mistrz otrzymał dziesięć tysięcy dukatów. Za te nagrodą była mu łaska Stworzyciela i wdzięczność Sebastiana XV. — Historia kraju sięga tak odległych czasów? — Matko Przenajświętsza — powiedział Popescu, pociągając palcem po jednej połowie wąsa. — W epoce renesansu nasz kraj miał już godzien pozazdroszczenia rodowód. Znajdzie pan Sebastiańczyków pośród rycerstwa, które wyprawiło się na pierwszą krucjatę pod Walterem Bez Grosza, choć oczywiście niewielu przeżyło podróż przez Bułgarię. Wie pan, mieli zwyczaj grabić mijane ziemie, których mieszkańcy niekiedy decydowali się na przeciwdziałania. Sebastian III sam wyruszył na czwartą wyprawę krzyżową: w zbiorach pałacowych znajdują się jego bizantyńskie pamiątki. Jak sobie mętnie przypominałem, czwarta krucjata miała dość groteskowy przebieg: w czasie wyprawy na 58 rzeź niewiernych, zachodni Europejczycy zrobili sobie przerwę, by napaść swych braci chrześcijan w Bizancjum i splądrować wielkie miasto. Byłoby jednak mało rozsądne
przypominać o tym w tej chwili. Wskazałem więc zamiast tego na najbliższy arras: przedstawiał klęczącą postać w aureoli, której za chwilę miał rozłupać czaszkę wielki kamień trzymany wysoko nad głową przez osobę z tyłu. — Co to za nieborak? — Święty Szczepan, kamienowany — powiedział generał. — Ach ci dawni męczennicy! McCoy był albo znudzony zbyt częstym oglądaniem arrasów, albo, co bardziej prawdopodobne, nie gustował w sztukach pięknych. Zagryzł wargę i patrzył tęsknie w głąb korytarza, zapewne ku spodziewanemu źródłu kolejnej porcji alkoholu: już od dobrych dwudziestu minut nic nie pił. Weszliśmy przez portal do wielkiej komnaty o ścianach wyłożonych ciemnoczerwonym jedwabiem, na którego tle wisiały oleje w zdobnych ramach, wszystkie natychmiast rozpoznawalne. Spytałem Popescu: — Czy to nie kopia „Arystotelesa kontemplującego popiersie Homera”? — Oryginał, jak wiadomo, należy do najbardziej hołubionych eksponatów nowojorskiego Metropolitan. — W istocie — powiedział mały generał, poruszając śmiesznie wąsatą górną wargą — to jest oryginał, który Rembrandt wykonał dla swego mecenasa księcia Sebastiana XIX. Jeżeli widział pan gdzieś w świecie wersję tego obrazu, jest to z pewnością naśladownictwo. — Rembrandt był tutaj? — Ba, mój przyjacielu — westchnął Popescu. — Był tylko jednym z licznych malarzy podejmowanych na dworze San Sebastian. Patrzyłem na inne ściany, rozpoznając „Narodziny Wenus” Botticellego, a następnie jeden z najwspanial-59 szych spośród licznych portretów Filipa IV, namalowanych przez wielkiego mistrza, którego trzymał u siebie na hiszpańskim dworze. — Był wśród nich Velasquez, prawda? — Oczywiście — powiedział generał, wskazując na wypolerowaną mosiężną tabliczkę na ramie obrazu. Pochyliłem głowę i przeczytałem: „Portret Sebastiana XV, Diego Rodriguez de Silva y Velasquez, 1599—1660”. — To niezwykłe — zauważyłem z udawanym podziwem. — Czy ma pan świadomość, że to samo oblicze, wielekroć portretowane, na całym świecie uchodzi bezspornie za twarz monarchy hiszpańskiego Filipa IV? Generał rozłożył dłonie.
— Wcale mnie to nie zaskakuje. W ciągu wieków doszło do wielu tego rodzaju pomyłek. Oczywiście wielce to dla nas pochlebne, że świat tak bardzo nam zazdrości. Skinąłem głową na „Botticellego” po drugiej stronie sali. — Z kolei to genialne płótno gdzie indziej nosi nazwę „Narodziny Wenus”, a niekiedy, żartobliwie, „Wenus na porcelanowym półmisku”. — Popescu nie okazał rozbawienia. — Zdaje się, że w Uffizi mają znakomitą wersję tego obrazu, którą w swej naiwności, bądź też obłudzie, nazywają oryginałem spod pędzla boskiego Sandro. Generał wzdrygnął się. — A widzi pan? I niech pan nigdy nie podejrzewa tych perfidnych florentczyków o naiwność, mój drogi kolego! Chociaż to prawda, że Sebastian XIV nie raz zrobił durnia z Wawrzyńca, który, między nami mówiąc, wcale nie był taki Wspaniały… Jak wszyscy wiedzą, do obrazu pozowała królowa Sebastiana III, w okresie, gdy Bot-ticelli był jej nadwornym malarzem i być może czymś więcej. — Znacząco uniósł jedną brew. — Niezwykłe! Panująca księżniczka ukazana nago? 60 Generał Popescu uśmiechnął się z dumą. — Nasi władcy często słynęli z braku pruderii. — Wszyscy zwali się Sebastian bądź Sebastiana? — Nie — powiedział Popescu. — Mieliśmy też Maksymilianów, Ferdynandów i co najmniej jednego Igora. — A pośród imion księżniczek z pewnością znalazłaby się Izabella i Charlotta? — W istocie — odparł generał. — Widzę, że jest pan osobą o dużym wyrobieniu historycznym. Zwiedziliśmy jeszcze dwie sale zawieszone skarbami malarstwa renesansu. McCoy dawno zniknął. Popescu powiedział wreszcie: — Pan wybaczy, lecz już czas zabrać pana do księcia. Nie lubi czekać z jedzeniem! Zaprowadził mnie do drzwi i odstąpił na bok. Gdy wszedłem, przywitał mnie lokaj o końskiej twarzy, ubrany w zielony frak, bufiaste pumpy, białe pończochy i pantofle ze sprzączkami. Dzierżył długie berło, które, gdy przekraczałem próg, uniósł, by zastukać nim w podłogę. Zawołał:
— Imć Russel Wren! Jezusie malusieńki, byłem w sali tronowej! Tam oto, na drugim końcu karmazynowego chodnika, na trzystopniowym podium, siedział książę Sebastian XXIII, a przynajmniej uznałem, że odległa postać nie może być nikim innym: żeby się upewnić, musiałbym przejść jedną ósmą mili między szpalerem trębaczy, którzy, ledwo wybrzmiało echo gromkiej zapowiedzi mojego imienia, wznieśli swe złote instrumenty do ust i zagrali ogłuszającą fanfarę. Gdy muzycy nareszcie skończyli, moja głowa — przez całą drogę dywanem wysłaną — była jak cymbał brzmiący, a książę stanowił coraz większy, lecz rozedrgany obraz, tak rozpalone miałem oczy. Na głowie miał złotą koronę, a ubrany był w lamowany gronostajowym futrem płaszcz. 61 Gdy pozostały mi już tylko trzy metry czerwonego chodnika, pomyślałem, że muszę wykonać tradycyjny gest poddaństwa, którego oczekuje się od wszystkich, nawet od amerykańskiego demokraty, gdy znajdzie się przed tronem. Nadal trzęsący się od fanfary i zupełnie nie przygotowany na tę chwilę — ten drań Rasmussen, żeby mnie wysłać bez odpowiedniego przeszkolenia! — zrobiłem jednak z siebie głupca: nie pamiętałem, co to ukłon, jako że ostatni wykonałem, z upudrowanymi włosami, w licealnym spektaklu poświęconym kapitulacji Cornwallisa w Yorktown, i miast tego oburącz podciągnąłem wyimaginowaną spódniczkę do połowy uda i zgiąłem jedno kolano. Jednym słowem, dygnąłem. Scenkę tę powitał wybuch śmiechu z tronu. — Miło pana poznać, panie Wren — powiedział książę, nadal trzęsąc się z rozbawienia. — Serdecznie witam w moim kraju. — Dziękuję, Najjaśniejszy Panie. Jego zażywna twarz należała do gatunku tych, które w wieku szczenięcym mogły być niemal piękne. Nadal miał różane lica i ciemne oczy ocienione długimi rzęsami. Przytrzymawszy dłonią chybotliwą koronę, wstał. Wyglądał na człowieka średniego wzrostu. Długi czerwony płaszcz skrywał detale jego ciała, lecz nie mogło być żadnych wątpliwości, że jest bardzo korpulentny. — Zechce pan pójść na obiad — powiedział, zawieszając lekko głos i sugerując tym samym znak zapytania na końcu zdania. Uniósłszy nieco płaszcz, aby się nie potknąć, zstąpił ze schodów. Kiedy stanął obok mnie, ujrzałem, że jest znacznie niższy, niż sądziłem, patrząc na niego od dołu: majestat i długi płaszcz stworzyły iluzję. W rzeczywistości był, dużo niższy ode mnie. Co jednak wcale nie oznacza, że brakowało mu tego tajemniczego przymiotu zwanego królewskością. Lokaj w liberii powiódł nas do sali jadalnej, która nie była aż tak odległa od tronowej, jak sądziłem, biorąc pod 62 Gdy pozostały mi już tylko trzy metry czerwonego chodnika, pomyślałem, że muszę
wykonać tradycyjny gest poddaństwa, którego oczekuje się od wszystkich, nawet od amerykańskiego demokraty, gdy znajdzie się przed tronem. Nadal trzęsący się od fanfary i zupełnie nie przygotowany na tę chwilę — ten drań Rasmussen, żeby mnie wysłać bez odpowiedniego przeszkolenia! — zrobiłem jednak z siebie głupca: nie pamiętałem, co to ukłon, jako że ostatni wykonałem, z upudrowanymi włosami, w licealnym spektaklu poświęconym kapitulacji Cornwallisa w Yorktown, i miast tego oburącz podciągnąłem wyimaginowaną spódniczkę do połowy uda i zgiąłem jedno kolano. Jednym słowem, dygnąłem. Scenkę tę powitał wybuch śmiechu z tronu. — Miło pana poznać, panie Wren — powiedział książę, nadal trzęsąc się z rozbawienia. — Serdecznie witam w moim kraju. — Dziękuję, Najjaśniejszy Panie. Jego zażywna twarz należała do gatunku tych, które w wieku szczenięcym mogły być niemal piękne. Nadal miał różane lica i ciemne oczy ocienione długimi rzęsami. Przytrzymawszy dłonią chybotliwą koronę, wstał. Wyglądał na człowieka średniego wzrostu. Długi czerwony płaszcz skrywał detale jego ciała, lecz nie mogło być żadnych wątpliwości, że jest bardzo korpulentny. — Zechce pan pójść na obiad — powiedział, zawieszając lekko głos i sugerując tym samym znak zapytania na końcu zdania. Uniósłszy nieco płaszcz, aby się nie potknąć, zstąpił ze schodów. Kiedy stanął obok mnie, ujrzałem, że jest znacznie niższy, niż sądziłem, patrząc na niego od dołu: majestat i długi płaszcz stworzyły iluzję. W rzeczywistości był, dużo niższy ode mnie. Co jednak wcale nie oznacza, że brakowało mu tego tajemniczego przymiotu zwanego królewskością. Lokaj w liberii powiódł nas do sali jadalnej, która nie była aż tak odległa od tronowej, jak sądziłem, biorąc pod uwagę ogrom pałacu. Sama sala jadalna była jednak olbrzymia, ze stołem tak długim, że mogły się przy nim naraz pożywić tuziny zgłodniałych. Mała armia jednolicie umundurowanych sług stała w regularnych niemych szeregach. Człowiek w podeszłym wieku, obwieszony łańcuchami i kluczami na tasiemkach, szurając nogami wyszedł na spotkanie swemu władcy. Miał jednak dla niego słowa wymówki. — Jak możesz przychodzić tu w koronie, panie! To nie jest odpowiednie nakrycie głowy do stołu. — Ty stary głupcze! — powiedział Sebastian. — To moja korona i będę ją nosił, kiedy mi się spodoba. Nie wtrącaj się, bo każę cię obedrzeć ze skóry. — Groźnym słowom sprzeciwiała się intonacja, niepewna, a nawet nieco lękliwa. Starzec postąpił parę kroków do przodu, po czym, sięgnąwszy drżącymi dłońmi, zdjął koronę z głowy księcia.
— Teraz grzecznie usiądziesz i zjesz obiadek, a my nie będziemy już o tym mówić. Skinął na jednego ze sług, młodego człowieka z dużymi uszami, i wręczył mu koronę, która była złota, wysadzana jaskrawymi klejnotami. Była to pierwsza korona, jaką widziałem w użyciu, i muszę szczerze powiedzieć, że wyglądała odrobinę odpustowo: klejnoty robiły wrażenie sztucznych. Sebastian nie stawiał oporu, lecz gdy już został z gołą głową, tupnął. — Tak bardzo chciałem choć raz mieć ją na sobie przy jedzeniu. Jesteś stetryczałym starcem, zdurniałym ramo-lem. — Na jego ciemnych włosach widniał odcisk korony. Nieczuły na obelgi starzec pokuśtykał do czoła stołu, odsunął zabytkowe krzesło i powiedział: — Lepiej siadaj i zabieraj się do lodów, młody człowieku. Dość już tych wybryków. Ze zdumieniem ujrzałem, że książę posłusznie wykonuje polecenie, choć nadal mruczał coś z rozdrażnieniem. Powiedział do mnie: — Pewnie się pan zastanawia, czemu znoszę arogancję tego wrednego staruszka. Od dzieciństwa był moim osobistym paziem. Widzi pan, jest jedyną osobą, której mogę zaufać. Nie powiedziano mi, gdzie mam usiąść, a nie chcąc zwracać na siebie uwagi — to dziwne, ale w obecności monarchów to, co w zwyczajnych okolicznościach byłoby najnormalniejsze w świecie, staje się przykładem złego smaku — nieśmiało odciągnąłem krzesło po prawej stronie Sebastiana i usiadłem. Książę złapał za dużą chochlę i zaczął nią tłuc w blat stołu. Tego rodzaju infantylne, demonstracyjne zachowanie było mi znane z odwiedzin u mej zamężnej siostry, której córka, moja siostrzenica, była wyjątkowo nieprzyjemnym niemowlęciem, a później jednym z naj-brzydszych dzieci, jakie kiedykolwiek widziałem, kubek w kubek podobnym do mego kłapouchego szwagra z cofniętą szczęką. — Lody! — wrzeszczał Sebastian. — Ja chcę lody! — Narzekania te trwały przez jakiś czas, niewątpliwie dlatego, że Rupert był taki powolny. Nareszcie jednak stary dworzanin przytoczył do stołu wózek ze zbiornikiem kruszonego lodu, w którym tkwił kontener z lodami waniliowymi o pojemności bodaj kilku galonów. Pośród łańcuchów, którymi był obwieszony, Rupert znalazł złotą łyżkę. Zanurzył sztuciec w pojemniku i starannie napełnił nabierak lodami. Uniósł łyżkę, lecz nie skosztował zawartości, zanim nie wciągnął do płuc aromatu przez rozedrgane nozdrza. Nareszcie wziął brzemię łyżki w swe spierzchłe usta, pomlaskał chwilę, kręcąc kaprawymi oczami, po czym wyjął zza pleców,
w lewej dłoni, płytkie srebrne naczynie. Odwróciwszy 64 się od księcia, a za to w moją stronę, głośno wypluł roztopione lody. Nie był to obrazek pobudzający apetyt. Książę zarechotał złośliwie. — Z utęsknieniem czekam dnia, kiedy ktoś rzeczywiście je zatruje, ty stary bydlaku, padniesz na podłogę i umrzesz, tocząc pianę i skręcając się w męczarniach. Podobne do wyschniętego jabłka oblicze Ruperta pozostało niewzruszone, gdy za pomocą dwóch łyżek, w pojemnej złotej misce, wzniósł himalajski wierzchołek lodów. Sebastian przyglądał się procesowi budowlanemu z wszelkimi objawami hipnozy. Kiedy góra została nareszcie urzeźbiona zgodnie z upodobaniem Ruperta, starzec uniósł na wysokość ramienia złotą sosjerę i oblał waniliowy Everest strumieniem czekoladowego syropu. Z innych złotych naczyń kolejno nakładał bitą śmietanę, skruszone orzechy, wiórki czekoladowe, jadalne srebrne paciorki i, wreszcie, krwistoczerwoną wiśnię maras-kino. Kiedy Sebastian zobaczył, że kompozycja jest ukończona, jego natarczywe okrzyki stały się bardziej chrapliwe, a kiedy stary dworzanin nareszcie podstawił mu misę, przypadł do niej z taką zaciekłością, że określenie „rzucił się żarłocznie” byłoby eufemizmem. Wziął się do dzieła z taką prędkością, że przez chwilę sądziłem, iż nie używa żadnego narzędzia, tylko wpycha w siebie lody gołymi rękami. Jednak gdy moje oczy przestroiły się na ruchomy obraz, prócz łyżki w prawej dłoni rozpoznałem także widelec w lewej. Mimo że jadł tak raptownie, posługiwał się tymi przyrządami ze zręcznością chirurga. Ostatnia łyżka lodów ledwie znikła z miski, gdy zabrał ją jeden z podstolich, a stary Rupert podał swemu władcy serwetkę wielkości plażowego ręcznika. Sebastian skwapliwie skorzystał z tej lnianej płachty, lecz faktycznie nie zauważyłem, aby się choć odrobinę upap-rał, gdy wściekle pochłaniał całą górę wykwintnie ugar-nirowanych lodów. 65 się od księcia, a za to w moją stronę, głośno wypluł roztopione lody. Nie był to obrazek pobudzający apetyt. Książę zarechotał złośliwie. — Z utęsknieniem czekam dnia, kiedy ktoś rzeczywiście je zatruje, ty stary bydlaku, padniesz na podłogę i umrzesz, tocząc pianę i skręcając się w męczarniach. Podobne do wyschniętego jabłka oblicze Ruperta pozostało niewzruszone, gdy za pomocą dwóch łyżek, w pojemnej złotej misce, wzniósł himalajski wierzchołek lodów. Sebastian przyglądał się procesowi budowlanemu z wszelkimi objawami hipnozy. Kiedy góra została nareszcie urzeźbiona zgodnie z upodobaniem Ruperta, starzec uniósł na wysokość ramienia złotą sosjerę i oblał
waniliowy Everest strumieniem czekoladowego syropu. Z innych złotych naczyń kolejno nakładał bitą śmietanę, skruszone orzechy, wiórki czekoladowe, jadalne srebrne paciorki i, wreszcie, krwistoczerwoną wiśnię maras^ kino. Kiedy Sebastian zobaczył, że kompozycja jest ukończona, jego natarczywe okrzyki stały się bardziej chrapliwe, a kiedy stary dworzanin nareszcie podstawił mu misę, przypadł do niej z taką zaciekłością, że określenie „rzucił się żarłocznie” byłoby eufemizmem. Wziął się do dzieła z taką prędkością, że przez chwilę sądziłem, iż nie używa żadnego narzędzia, tylko wpycha w siebie lody gołymi rękami. Jednak gdy moje oczy przestroiły się na ruchomy obraz, prócz łyżki w prawej dłoni rozpoznałem także widelec w lewej. Mimo że jadł tak raptownie, posługiwał się tymi przyrządami ze zręcznością chirurga. Ostatnia łyżka lodów ledwie znikła z miski, gdy zabrał ją jeden z podstolich, a stary Rupert podał swemu władcy serwetkę wielkości plażowego ręcznika. Sebastian skwapliwie skorzystał z tej lnianej płachty, lecz faktycznie nie zauważyłem, aby się choć odrobinę upap-rał, gdy wściekle pochłaniał całą górę wykwintnie ugar-nirowanych lodów. 65 Gdy pustą miskę skonfiskowano, Sebastian siedział przez kilka chwil z zamkniętymi oczyma i przelotnym wyrazem błogiego smętku na twarzy, sugerującym powszechnie znany stan postkoitalny. Potem rozwarł szeroko powieki i spojrzał na mnie po raz pierwszy, odkąd usiadłem do stołu. — Przypuszczalnie trudno byłoby panu zinterpretować minioną scenę nie jako obżarstwo, lecz heroiczny wysiłek, by żarłoczności stawić czoło. — Niełatwo. — Jedząc deser na przystawkę, niszczy się w zarodku znaczną część apetytu — powiedział książę, z powagą kładąc wszystkie podbródki na torsie. — To amerykańska technika. — Na to mi wygląda. — Nie mogłem się powstrzymać od uszczypliwego tonu: odegrawszy „heroiczną” scenę, utracił w mych oczach wiele ze swego budzącego bojaźń majestatu. — Z kolei infantylność służy celom emocjonalnym — ciągnął. — Być królem, to być pozbawionym cieplejszych ludzkich uczuć. Zapewne nie ma pan tej świadomości, panie Wren. Karmiła mnie piersią nie królowa, moja matka, lecz zupełnie mi obca chłopska mamka, a wychowały mnie opiekunki i służące. Jednym słowem, ów kopczyk lodu zwieńczony wiśnią w occie może z powodzeniem symbolizować królewskie wymię, którego mi odmówiono. W Ameryce znajomość podstaw freudyzmu stała się już przywilejem parobczaka z młyna i ekspedientki sklepowej: było dla mnie pouczające usłyszeć tego rodzaju banały od monarchy absolutnego. — A dlaczego nie pierś mamki? — postanowiłem się podroczyć.
Sebastian zamyślił się. — Nie, bita śmietana i bakalie sugerowałyby wyższe urodzenie. — Zatrzepotał długimi rzęsami: miał naprawdę ładne oczy. — W każdym razie jest to teoria, która wywodzi się z badań pewnego profesora, który był niedoceniany na uniwersytecie w Wiedniu, lecz mój pradziadek poznał się na jego możliwościach i sprowadził go tutaj. Froelich? — A może Freud, Wasza Królewska Wysokość? > Sebastian wzruszył ramionami. — Może. — Dziś jest dość sławny. — Dzięki swej teorii zastępczej piersi? — Książę uśmiechnął się z politowaniem. — Czy to nie jest niezwykłe, że takie frywolne pomysły potrafią odnieść sukces poza granicami San Sebastian? Zainteresowanie mojego dziadka osobą profesora brało się ze wspólnej pasji do kolekcjonowania zabytków starożytności i żydowskich dowcipów. W tym momencie Rupert przytoczył do stołu wózek, a ja z radością zauważyłem, że podstoli dyskretnie nakłada dla mnie do stołu: talerz ze złotą koroną w reliefie, ciężkie złote sztućce i serwetę z lnu znacznie gładszego niż ten, który miałem na sobie. Na serwecie korona była wyszywana, na sztućcach ujęta w maleńkie medaliony. Na wózku Ruperta stało kilka naczyń na nóżkach, których czary przykrywały złocistobrązowe kopuły z ciasta. Łyżką wyszukaną pośród swego rynsztunku stary dworzanin przebił jedną z kopuł i skosztował tego, co było pod spodem, po czym postawił czarę przed Sebastianem. Książę spojrzał na niego krzywo. — Ty stary zboczeńcu, patrz, jak to teraz wygląda, a poza tym popsułeś mi niespodziankę. — Wielka szkoda — powiedział niezłomny Rupert. — Trudno by mi było jednak skosztować, nie naruszywszy skórki. Książę złapał za łyżkę i rozbił resztę ciasta, wrzucając okruchy do zawartości czary, która wyglądała na bulion. 67 Potem zaczął wiosłować łyżką z niemal równym zapamiętaniem, z jakim pochłonął lody. Opróżnił czarę, zanim podstoli postawił przede mną moją, a zanim przebiłem się przez skórkę, puste naczynie Sebastiana zostało zabrane i Rupert podał następną porcję. Kiedy wniknąłem pod filigranową kopułę z francuskiego ciasta, owiał mnie niebiański aromat, którego nie potrafiłem rozpoznać, póki w pierwszej łyżce bursztynowego rosołu nie ujrzałem czarnych kąsków, które nie mogły być niczym innym, jak tylko drogocennymi truflami.
Czara zawierała ich mniej więcej tyle, ile jest ślimaczków makaronu w zupie, w którą się zazwyczaj zaopatruję: Liptonie Błyskawicznym. Mam nadzieję, że nie będzie mi to poczytane za prostactwo, ale przyszło mi do głowy pytanie, ile jedna taka porcja kosztowałaby w Nowym Jorku. Sebastian wlał sobie w gardziel cztery lub pięć porcji. Wyczynu tego dokonał w milczeniu, a ledwie skończył, Rupert powrócił z wózkiem dźwigającym największego wędzonego łososia, jakiego kiedykolwiek widziałem, oraz sos, w którym figurowało około funta kawioru z bieługi. Właśnie konsumując owo danie rybne, przypomniałem sobie, że nie ma z nami McCoya. Wydawało się jednak niewskazane pytać o niego — a właściwie o cokolwiek, gdy bowiem w ustach księcia zniknął ostatni kęs łososia, gorączkowo przypadł wzrokiem do następnego dania przyniesionego przez Ruperta na ogromnej tacy: spoczywało na niej dziesiątki maleńkich ortolanów, czyli ptaków o rozmiarach, brr, strzyżyka1… Pod względem moralnym zjedzenie strzyżyka niczym nie różniło się od pieczonego kurczaka, a z punktu widzenia panteistycz-nego budziło nie większą litość niż ugotowany na śmierć strączek fasoli. A jednak widok ten był dla mnie silnie naznaczony patosem, toteż do reszty straciłem apetyt. strzyżyk — w j. ang. wren Tymczasem Sebastian dopiero zaczynał łapać rytm konsumpcji ptaszków, chwytając każdego za szczudeł-kowate nóżki i wpychając sobie dzióbkiem do ust, odgryzając biedne stworzenia, by tak rzec, przy kolankach i odkładając nóżki jednego przed złapaniem za następnego: przy jego talerzu uzbierała się tych kończyn spora sterta. Kości i dziobki najwyraźniej nie nastręczały problemów jego fizjologii. Kiedy podstoli zbliżył się do mnie z podobnym daniem, machnąłem ręką, by zabrał to ode mnie, zacząłem natomiast sączyć szampana, nalanego wcześniej przez innego sługę. Być może miniaturowe rozmiary tego, co jadł, przypomniały Sebastianowi jego dzieciństwo. W każdym razie, po drugim tuzinie ortolanów, nagle spojrzał na mnie zamglonymi oczyma i powiedział: — Jak dawni dziedzice tronu francuskiego, byłem w dzieciństwie wyjątkowo nieludzko traktowany. Guwernerzy chłostali mnie do krwi, bony biły mnie i szczypały bezlitośnie, a najokrutniejszy z całej zgrai był ten odrażający stary szakal, który stoi w tej chwili za mną. Moje chłopięctwo, Wren, było piekłem za życia. Taki był oczywiście zamysł. Jest to jedyny rodzaj wychowania, który wytwarza bezwzględne, mściwe cechy charakteru, konieczne u władcy. — Lecz teraz Wasza Królewska Wysokość może robić, co zechce — powiedziałem. — Jakże się pan myli! Gmin nigdy nie rozumie tych spraw — powiedział
książę z głębokim westchnieniem. — W rzeczywistości jestem bezsilnym więźniem tradycji! — Z posępną miną pozbawił ostatnie dwa ptasie przysmaki ich martwych odnóży, lecz potem szybko poweselał, gdy nadeszły następne dania. Przeczytać więcej o tym posiłku byłoby bez wątpienia równie nużące, jak przesiedzieć go bez apetytu. Nie dotrzymałbym Sebastianowi kroku nawet w najbardziej nienażartych chwilach mej morzonej głodem nastolet-niości. Nie zagustowałem w żadnym z kolejnych dań, które przybyły na wózku: dziczyzna (zając); pieczyste; warzywa w osobnych porcjach, tak wykwintne jak: patisony, kozibród, młodziutkie karczoszki nie większe od śliwki; mnogość sałatek; omlety z serem, grzybami leśnymi, pieczarkami; wreszcie kremy deserowe, ciasta, świeże owoce i orzeźwiający sorbet, który wjeżdżał po dwóch lub trzech daniach. Na koniec podano wielki plater friandises: pomadek, ptiberów, kandyzowanych kasztanów i tym podobnych. Książę już się więcej nie odezwał, bodaj zapomniawszy o mnie i o wszystkim innym, folgując uniesieniom, które można określić tylko mianem orgii. Znów jednak, podobnie jak z lodami na wstępie, nic mu nie spadło ani nie skapnęło ze sztućców, nie zauważyłem też ani lśnienia tłuszczu na jego ustach, dość wąskich jak na taką zażywną twarz. Gdy znajdował się, by tak rzec, w ogniu walki, oddychał tylko świszcząco i chrapliwie, a oczy, o ile nie kręciły się błędnie, miał zamknięte. Nie potrafię powiedzieć, jak długo trwał ten spektakl, choć bowiem nic już nie jadłem, nadal piłem szampana, którego zasoby stale odnawiał mój osobisty podstoli. Z nie wyjaśnionych powodów nie spłynął na mnie jednak spokój ducha, a i inne reakcje na alkohol wystąpiły w nikłym stopniu. Choć już się trochę przyjrzałem kulinarnym obyczajom dworu, było dla mnie zupełnym zaskoczeniem, gdy zjadłszy finalny krem czekoladowy, Sebastian zniżył podbródek i wydał z siebie ogłuszające czknienie, po czym, uniósłszy się nieco na zbielałych kłykciach, jeszcze donośniej wypuścił wiatry. Usiłowałem wcisnąć nos do kieliszka z szampanem, lecz niestety był to małośrednicowy typ zwany tuleją. Interesująca może być jednak w tym miejscu uwaga, że książęce popuszczenia, o ile mogę uogólniać z mych 70 ograniczonych doświadczeń, były niemalże bezwonne: jakże to inaczej wytłumaczyć, aniżeli przyjmując, że jelita miał równie królewskie jak krew. Gdy echa powyższych zdarzeń jeszcze wybrzmiewały w wysokich sklepieniach sali, Sebastian spojrzał na mnie i powiedział: — Od pewnego czasu jestem znudzony sprawami państwowymi, od których monarcha nie może się uwolnić inaczej aniżeli poprzez abdykację. Nie ma jednak nikogo, komu mógłbym przekazać koronę. Jestem jedynakiem. Nie ożeniłem się jeszcze. Współczesna tradycja stanowi, że suweren może
poślubić tylko kogoś z sebas-tiańskiego gminu. Do czasów późnego renesansu braliśmy sobie żony lub mężów z innych rodów panujących Europy, lecz zazwyczaj oznaczało to, że małżonek pochodził z kraju znacznie większego i potężniejszego aniżeli nasze małe państewko; zbyt często ślub był tylko przygrywką do usiłowań przyłączenia naszych ziem do większego kraju. Oparliśmy się wszystkim tym zakusom, lecz okupiliśmy to straszliwą liczbą ofiar. Sebastian XI był naszym Henrykiem VIII, albowiem ściął cztery kolejne żony, karząc je za jedną i tę samą zbrodnię: spisek przeciwko swej przybranej ojczyźnie na rzecz niemieckiego, czeskiego czy rumuńskiego królestwa, z którego pochodziły. Książę dał znak Rupertowi i stary dworzanin przyniósł kolejną szklankę wody mineralnej. Książę wypił jednym długim haustem, po czym zmienił pozycję na krześle i ponownie pierdnął, tym razem wytwarzając szczególną wibrację, która wprawiła w drgania kryształową zastawę. — Wiem, że powinienem poślubić jakąś tęgiego zdrowia chłopkę — podjął temat — i zapłodnić ją szereg razy z rzędu. Moi rodzice zachowali się nieodpowiedzialnie, że poczęli tylko mnie. Właśnie dlatego muszę podejmować takie środki ostrożności: jestem ostatnim potom-71 kiem rodu. Jeżeli nie spłodzę dziedzica, ten wspaniały kraik rozdrapie motłoch. Jestem do szpiku kości demokratą i jeśli sam złorzeczę na to paskudne bydło, a przynajmniej tę wersję, która aż nadto rzuca się w oczy w Nowym Jorku, moje obiekcje nie mają nic wspólnego z hierarchią klas społecznych, w której nie figuruję zbyt wysoko. A jednak muszę przyznać, że siedząc u książęcego stołu, a co ważniejsze, pijąc książęcego szampana, skłonny byłem uznać, że problem dziedzica tronu rzeczywiście jest tak palący, jak to przedstawiał Sebastian. — Wielkie nieba. W takim razie Najjaśniejszy Pan musi za wszelką cenę i z jak największym pośpiechem znaleźć sobie wybrankę, gdyż miałem osobiste doświadczenia z Jego wrogami. Zacząłem mu opowiadać o zamachu bombowym przeprowadzonym przez Front Wyzwolenia, lecz monarchowie (a przynajmniej ten konkretny egzemplarz) nie mają cierpliwości do bajęd gminu, toteż Sebastian zachowywał się, jakby mnie w ogóle nie słyszał. — Na szczęście — mówiłem — potraktowałem poważnie głos w telefonie i wybiegłem z budynku, bo inaczej… — Trudność polega na tym — mówił Sebastian — że nie mogę znieść dłuższego towarzystwa kobiet. Niestety, tradycja wymaga, aby książę przeszedł przez rozbudowany system ceremonii ślubnych, a później stwarzał przynajmniej pozory dzielenia życia z księżniczką przy okazji oficjalnych uroczystości.
— Aha — odparłem z braku lepszych pomysłów. Książęcy immunitet najwyraźniej chronił go przed oskarżeniami o seksizm, które w Nowym Jorku tak łacno wnosiły megiery, z którymi chodziłem, choćby cała moja zbrodnia polegała na tym, że wolałem zwyczajny bajgiel od wersji z miodem, daktylami i orzechami. — Obawiam się, że sztuczne zapłodnienie nie jest możliwe, jako że precedens nakłada wiele ograniczeń na 72 dysponowanie królewskim nasieniem — powiedział książę. — Ikra hegemona jest uważana praktycznie za świętą. Na przykład, jeśli mam w łóżku nocną polucję, pali się pościel. Wypiłem pół tulei szampana. Sebastian nastroszył w zadumie brwi. — Sądzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać się do roboty, choćby życie miało być mi wstrętne, dopóki nie urodzi się tyle dzieci, że wymarcie dynastii stanie się mało prawdopodobne. Księżniczkę można będzie potem usunąć. Zakrztusiłem się kolejnym łykiem szampana. — Zostanie uśmiercona? Naśmiawszy się do syta, Sebastian powiedział: — Nie, takich rzeczy się już od wielu lat nie praktykuje. Nawet posłanie jej do klasztoru byłoby dziś przestarzałe. Nie, dostanie piękną willę na wsi i przyzwoitą służbę. Będzie żyć bez zbytniego przepychu, ale też i nie ubogo. Moja własna matka przez wiele lat w ten sposób kwaterowała. Odczułem taką ulgę, że biedaczka, która go poślubi, nie zostanie skrócona o głowę, spełniwszy swe zadanie, że mogłem niemal z pogodą zareagować na niedolę rodzicielki księcia. — To bardzo miło. — Zaiste do rzadkości należą wielcy ludzie, którzy nie znajdowaliby chłopięcego ciała znacznie słodszym od kobiecego. Sokrates, Cezar, Fryderyk Wielki: jest kilka wyjątków. Prócz nich jednak wszyscy, którzy twierdzili co innego, z pewnością byli hipokrytami. Zakrawałoby na obrazę majestatu, gdybym w zaistniałym kontekście próbował powoływać się na to, co rozmaite grupy żądające akceptacji swych szczególnych upodobań nazywają w swym ezopowym żargonie „wolnością wyboru”. Książę nie potrzebował mojej zgody na deprawowanie efebów z kraju, którym władał tak ab73 solutnie, nie wspominając już o tym, że nie błądził, znajdując wielu osławionych sodomitów wśród plejady wybitnych ludzi. Zupełnie
absurdalne było jednak przypuszczenie, że ludzie pokroju Napoleona, Marka Twaina i generała MacArthura fingowali swój heteroseksua-lizm. Moim zadaniem nie było jednak zgłębienie dziedziny sebastiańskiej erotyki. Zaczerpnąłem z mej skarbnicy ciekawostek. — Można również wymienić angielskiego Edwarda II, bawarskiego Ludwika Szalonego. — Książę zmarszczył pytająco brwi. Wyjaśniłem: — Dwie dodatkowe osoby do listy Najjaśniejszego Pana: gdzie spojrzeć, człowiek znajduje potwierdzenie Jego teorii. Sebastian wzruszył ramionami. — Ja mam zawsze rację. Być może to szkoda. Czasem wychodzę na mury pałacu i patrzę na mych poddanych w mieście. Myślę sobie, jacy są szczęśliwi, że się mylą w większości swych opinii i sądów. Jakież to wygodne życie, podczas gdy ja, póki nie skonam, muszę dźwigać brzemię wiedzy doskonałej. Potarł o siebie dłonie: dopiero wtedy zauważyłem, jakie są pulchne. Palce miał tak spęczniałe, że wyglądały na nadmuchiwane. Nie nosił żadnych pierścieni. Uśmiechnął się do mnie i powiedział: — Lecz pan sam nie gustuje w chłopcach. — Tak, to prawda, Wasza Królewska Wysokość. Nie wiem, czym to wytłumaczyć, ale najwyraźniej wolę kobiety. Tacy jak ja pewnie też muszą być na świecie. — Puściłem do niego perskie oko. — Nie zechciałby mi Wasza Wysokość powiedzieć, skąd wiedział? — Nie jest pan wielkim człowiekiem — zawołał książę i zbierał się do rechotu. — Ponieważ pederasta ma wyśmienite poczucie humoru, ba! musi je mieć, zważywszy figiel, jaki płata naturze, odgrywa rolę zabawianego, a nie zabawiającego. — Dał teraz upust swej wesołości, co przypominało bulgot wrzącej wody. 74 — Aha. Dopóki osoba krwi królewskiej nie pokaże nam, gdzie jest nasze miejsce, człowiek nie zazna tego doświadczenia w jego skrajnym wymiarze: różnica rangi jest bowiem tak ogromna, że przyjmujemy bez urazy, gdy się nam o niej przypomni. Pucybut zazdrości swemu obrotniejszemu koledze na sąsiedniej skrzynce, a nie potentatowi przemysłowemu, w którego recepcji pracuje. Analogia ta jednak szwankuje, gdyż istnieje szansa, że czyściciel butów zostanie prezesem zarządu, podczas gdy krew nigdy nie stanie się błękitna z nadania czy wysiłkiem woli. Do tej pory nie zauważyłem u Sebastiana ani śladu jakiegoś godnego podziwu lub choćby przyzwoitego przymiotu, a przecież był panującym księciem: w nie tak jeszcze odległej historii ludzkości uważano, że tego rodzaju postać została osobiście wybrana przez Boga i jednym dotknięciem dłoni potrafi uleczyć skrofuły.
Z drugiej jednak strony, pojono mnie darmowym szampanem, toteż czułem się zobowiązany do towarzyskiego zachowania. — Skoro już Wasza Wysokość weźmie na siebie tę smutną powinność poślubienia osoby płci przeciwnej, jakie byłyby kryteria wyboru przyszłej żony? — Uśmiechnąłem się uprzejmie. — Pytam na wypadek, gdyby nadarzyła mi się odpowiednia kandydatka, na przykład u mnie w kraju. — Miałem kilka eks-narzeczonych, które bym z miłą chęcią oddał w jego łapy. — Amerykanki? Wielkie nieba, nie! — zakrzyknął. — Nie znoszę ich. Kiedy są młode, mówią rebusami, a kiedy stare — homiliami. Z mej nieudanej próby zrozumienia tej wypowiedzi wywnioskowałem, że prawdopodobnie nie byłem taki nieodporny na działanie szampana, jak sądziłem. — Tak, no cóż, może mi Wasza Wysokość powie, jaka kobieta byłaby dla Niej najmniej odrażająca: blondynka 75 czy brunetka, wysoka czy niska, silnej budowy czy smukła, i tak dalej? Na początku mojej listy szeroko otworzył oczy. — Najwidoczniej nie zdaje sobie pan sprawy, że blondynki są w moim kraju przedmiotem pogardy. Odchylił się do tyłu i strzelił z palców. Sygnał ten sprowadził do stołu Ruperta. Przyszło mi do głowy, że uczta ciągnie się już od wielu godzin, za długo dla starego człowieka, by stale utrzymywać się na nogach. Sebastian sapnął tylko w jego stronę, na co Rupert wyjął z rękawa jedwabną chusteczkę i przyłożył do książęcego nosa, po czym Sebastian gruchnął tak potężnym siąk-nięciem, że gdyby nie ów tłumik, efekt byłby równie piorunujący, jak wcześniej przy wiatrach. Kiedy ten epizod dobiegł końca, sędziwy dworzanin starannie poskładał płótno i wyniósł z jadalni. Książę pochylił się ku mnie konfidencjonalnie. — Chciałem się go pozbyć na chwilę. Musi iść spalić chusteczkę zbroczoną królewskim śpikiem… Problem w tym, że Rupert nie jest już taki młody. Szczerze mówiąc, partaczy robotę. Potrzebuję młodszego i bardziej energicznego człowieka. Nie mogę zaufać żadnemu z moich obecnych poddanych. — Plasnął dłonią w blat stołu. — Wren, zostałby pan moim naczelnym przybocznym sługą? Udawałem, że dogłębnie rozważam propozycję, podczas gdy serce biło mi panicznie. — Naturalnie — ciągnął Sebastian — nie oczekiwałbym od pana wypełniania wszystkich obowiązków, które od tylu lat wykonuje Rupert. Nie musiałby mi pan towarzyszyć przy oddawaniu stolca, podcierać mi pupy, nie licząc nagłych wypadków, nocnych alarmów, tego rodzaju rzeczy.
— Wasza Wysokość jest dla mnie zbyt dobry. Dobrodusznie wzruszył ramionami. - Zdaję sobie sprawę, że czasy się zmieniły i ciepła, 76 osobista troskliwość, jaką służba okazywała swemu władcy, uchodzi dziś za nad wyraz staroświecką. Rzekłbym, że zaginęło coś bardzo cennego, lecz może jestem beznadziejnym romantykiem. W każdym razie zawsze znajdzie się lokaj do zadań, które uzna pan za niegodne siebie. — Wasza Wysokość, ja… — Nie musi się pan natychmiast decydować —- powiedział książę. — Wyobrażam sobie, jaki pan musi być odurzony niezwykłym zaszczytem, jaki na pana spada. No bo przyjeżdża pan tutaj jako pierwszy lepszy turysta, historyczne zero, i ni stąd, ni zowąd zyskuje okazję najbliższego z możliwych obcowania z królewską osobą, nie licząc partnera seksualnego, lecz tej roli nie mógłby pan odegrać, ze względu na swój podeszły wiek. Zmagałem się z uczuciem rozczarowania, że oferta jest tak ograniczona. — Rzeczywiście, Najjaśniejszy Panie, jestem oszołomiony. Lecz czy mógłbym spytać o wcześniejszą wzmiankę Waszej Wysokości na temat ludzi o jasnych włosach? Czy w San Sebastian są otoczeni pogardą? — Doświadczenie nauczyło mnie, że najlepszym lekarstwem na wszelkiego rodzaju nastręczanie się jest postawienie pytania. Strategia sprawdziła się. — Istotnie — powiedział. — Ofiarą typowego sebastiań-skiego dowcipu są osoby jasnowłose. Mają wydzielone rewiry w miejscach publicznych, a do kawiarń i restauracji obowiązuje je zakaz wstępu, nie licząc lokali przeznaczonych wyłącznie dla nich. Mogą wykonywać każdy zawód, lecz zazwyczaj z własnej woli ograniczają się do profesji powszechnie uważanych za niższego rzędu, na przykład praktyki prawniczej. — Adwokaci mają jasne włosy? Sebastian skinął głową. — Trzeba panu wiedzieć, że prawowanie się nie jest u nas dobrze widziane, a przestępcy nie mają obrońcy. 77 Sebastiański prawnik nie ma zatem praktycznie nic do roboty. Przede wszystkim spełnia rolę osoby, którą mogą pogardzać ludzie wykonujący pożyteczne zawody. — Tak się składa, że pierwszym obywatelem Sebas-tianu, jakiego spotkałem, była młoda blondynka, stewardesa linii lotniczych. — A widzi pan — powiedział książę, unosząc do góry swą tłustą dłoń. — Polityka jest tu oczywiście sprzeczna z prawem, podobnie jak jej siostrzana profesja, dziennikarstwo, w przeciwnym razie stanowiłyby znakomite zajęcia dla blondwłosych, którzy, nawiasem mówiąc, kilka lat temu wnieśli do mnie skuteczną petycję, aby tak ich
właśnie określać i zakazać użycia słów o wydźwięku pejoratywnym, na przykład „blondyna” czy „blondas”. Było to podczas ich kampanii Jasne Włosy Dobre. Tymczasem powrócił Rupert. Książę spojrzał na niego szyderczo i powiedział: — Ty wstrętny staruchu. Właśnie zaproponowałem twoją posadę panu Wrenowi. I co ty na to? Czcigodny dworzanin pozostał niewzruszony. — Ja na to, że już czas na twoją drzemkę. Każ tej osobie wyjść. — Sebastian zaśmiał się ironicznie. — A nie mówiłem, Wren? Obawiam się, że rytuał nawet z książąt czyni niewolników. Nie paliłem się do tego, żeby zostać dłużej. Odstawiłem kieliszek z szampanem i wstałem. — Dziękuję za wszystko, Najjaśniejszy Panie. Wasza Wysokość może być pewien, że na zawsze zachowam w mym sercu to wspomnienie. Tym razem pamiętałem, by się ukłonić. Przypominałem sobie też niejasno, że do monarchy nie wolno się nigdy odwracać plecami, że wychodzący musi cały czas pozostać twarzą do osoby królewskiej rangi i cały czas się kłaniać, idąc tyłem do drzwi. Miałem wątpliwości, czy temu podołam na długiej trasie, jaka dzieliła moje 78 miejsce przy stole od drzwi, którymi wszedłem do tej olbrzymiej sali jadalnej. Wreszcie zebrałem się na odwagę i przedstawiłem problem pod rozwagę księciu. Zastanowiwszy się chwilę, odparł: — Może przejdziesz tyłem z dziesięć, piętnaście kroków, aż wydostaniesz się z naszego bezpośredniego sąsiedztwa, po czym odwrócisz się dyskretnie i udasz w dalszą drogę, nie sprawiając wrażenia, że uchybiasz suwerenowi. — Spojrzał na Ruperta. — Nie sądzisz, że to wystarczy? — W żadnym razie! — warknął sędziwy dworzanin, który stał za książęcym krzesłem. Jeszcze ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do mnie. Sebastian zarechotał. — Mogłem przewidzieć jego reakcję. Służba uwielbia ceremoniał, ponieważ ma wtedy coś do roboty. Prócz tego sprawia im wielką radość, że władca też musi być posłuszny nakazom obyczaju i tradycji. Ponieważ Ru-pert całe życie nie robił nic innego prócz płaszczenia się przed królami, musi wierzyć, że rytuały są rzeczą najwyższej wagi, bo w przeciwnym razie życie byłoby zmarnowane. Czyż nie tak, Rupert? Kamienne oblicze starca ani drgnęło. Zdecydowałem się na kompromis i przeszedłem tyłem niemal połowę drogi do drzwi,
stawiając kroki bardzo powoli, żeby się nie potknąć. W antyszambrze napotkałem generała Popescu, który najwidoczniej czekał tam cały ten czas, siedząc na robiącym dość drakońskie wrażenie krześle z prostym oparciem. Po drodze do bramy spytałem go, czy nie wie, co się stało z McCoyem. — Jestem pewien, że zrobił to, co zawsze robi, gdy zjawia się w pałacu — powiedział mały generał. — Udaje się do piwnic, wyszukuje sobie parę butelek wina i opróżnia je. 79 — Książę toleruje takie zachowanie? Wąs generała poruszył się. — Musi. Każdego gościa chronią nienaruszalne prawa gościnności. McCoy był w przebieralni, na pierwszy rzut oka w lepszym stanie niż po przyjeździe. Wskoczyliśmy w nasze własne ubrania, odebraliśmy samochód i pomknęliśmy w dół do miasta. Silnik pracował zbyt głośno, żeby rozmawiać, a McCoy należał do kierowców, którzy jeżdżą tak szybko, jak tylko mogą obracać się koła, nie tracąc styczności z nawierzchnią. Niedaleko od hotelu minęliśmy plac, pośrodku którego stał pręgierz. Mój niegdysiejszy wróg, portier, przypięty był do słupa za nadgarstki i kostki. Na szyi miał drewnianą tabliczkę, na której wypalono następujące objaśnienie: ZACHOWAŁEM SIĘ PO GRUBIAŃSKU Grupa urwisów, pierwszych dzieci, jakie zauważyłem w tym kraju, wykonywała coś, co, mimo braku podkładu dźwiękowego, rozpoznałem jako obrzucanie szyderstwami i inwektywami. McCoy nie zwracał uwagi na ten obrazek. Gdy znaleźliśmy się koło hotelu, zgrzytliwie zatrzymał samochód na swą zwykłą modłę i wysiadł. Zamiast jednak wejść do środka, chwiejnym krokiem przeszedł kilka numerów w dół ulicy i wszedł do budynku, w którym, sądząc z napisu na witrynie, było biuro dalekopisu. Puściłem się w jego ślady. Z wewnętrznej kieszeni swej przedpotopowej marynarki wyjął plik kartek i podał urzędnikowi, łysiejącemu mężczyźnie w binoklach. 80 Człowiek ten przyjął rękopis z niechęcią i głośnym westchnieniem. — Panie McCoy — powiedział. — Obawiam się… — Musi pan ściągnąć należność z Nowego Jorku — wtrącił pospiesznie McCoy. — Ja jestem tylko wyrobnikiem u imperialistów.
Rozłożył bezradnie ręce, ujawniając olbrzymie plamy potu, po czym szparko wyszedł szczególnym krokiem, który robił wrażenie przygotowawczego do wywrotki, co jednak zawsze okazywało się zwodnicze. Zanim zdążyłem wyjść za nim, urzędnik oparł się na ladzie w pozie, która miała chyba uchodzić za błagalną, i powiedział: — Apeluję do pańskich uczuć, jako rodaka pana Cly-de’a McCoya! Muszę z przykrością powiedzieć, że jest mi winien znaczną sumę pieniędzy. Kilka razy w miesiącu przesyła do Ameryki długie depesze, lecz nigdy mi nie płaci za ich nadawanie. Upiera się, że powinienem wystawić rachunek odnośnym publikacjom, lecz kiedy to robię, moja korespondencja jest ignorowana. Zapadam się ze wstydu pod ziemię, kiedy Amerykanie naciągają cudzoziemców (podczas gdy, zgodnie z mymi cywilizowanymi zasadami, bagatelizuję szwindel, gdy rzecz się ma, jak w większości przypadków, odwrotnie). — Nie jestem autorytetem w tej dziedzinie — powiedziałem mu — lecz najprawdopodobniej McCoy ma rację. Myślę, że „Times”, Associated Press czy dla kogo on tam pracuje, to szacowne firmy i powinny spłacać swoje długi. Może gdzieś jest jakiś administracyjny kruczek? Urzędnik zmarszczył brwi. — Te nazwy nie są mi znane. — Rzucił okiem na najświeższy rękopis McCoya. — To idzie do pisma „Roz-krocze: Międzynarodowy Tygodnik Seksualny”. Czy to drukuje szacowna firma? — Nie powiem, żebym o niej słyszał — wyznałem. Dodałem jednak szybko: — Co w żadnym razie nie 81 oznacza, że nie cieszy się w swej dziedzinie wysoką renomą. — Dryfowałem ku drzwiom: nie miałem ochoty ugrząźć w problemach McCoya. — Może byłby pan łaskaw użyć swych wpływów i dopomóc mi w tej sprawie — powiedział urzędnik. — Może pan być pewien, że jeśli wyrządzi mi pan tę przysługę, pańskie własne depesze zawsze będą wysłane na czas. Gdybym stał na mocniejszym gruncie, zapewne bym go zwymyślał od bezczelnych drani za tę próbę szantażu, lecz ani na chwilę nie zapomniałem, że Rasmussen nie zaopatrzył mnie w żadne pieniądze. Uniosłem zatem palec ku skroni, jakbym wyrażał zgodę na tę transakcję, i miałem już przekroczyć próg, gdy dodał:
— Przedstawię panu także kilku ślicznych chłopców. Zatrzymałem się i odwróciłem. — Nie, dziękuję panu, ale może mógłby mi pan powiedzieć, skąd się bierze w waszym kraju ta jednomyślność, że każdy przyjezdny jest pederastą? Urzędnik skinął ze zrozumieniem głową. — Widzi pan, blondwłose są wszędzie do wzięcia w San Sebastian. Mają obowiązek udostępnić swe ciało. W takich warunkach zatraca się wszelka romantycz-ność! Natomiast posiąść chłopca to pogwałcić prawa natury, zakosztować zakazanego. To dopiero jest ekscytujące! — Czy to sprzeczne z prawem? — Oczywiście — odparł z oburzeniem. — Jakiż kraj byłby tak zdegenerowany, żeby nie potępić plugawej zbrodni sodomii? — A co z brunetkami? — Zwykle są zamężne. — A cudzołóstwo bez wątpienia uchodzi za ohydną zbrodnię… - Chyba że z blondwłosymi, ma się rozumieć. Poszedłem do hotelu, gdzie za biurkiem stał nowy portier. Pod każdym względem wydawał się lustrzanym odbiciem swego poprzednika (którego dopiero co widziałem pod pręgierzem), aż po szare kamasze, które wyzierały przez prześwit w dole. Kiedy dotarłem do mojego pokoju, McCoy siedział na skraju łóżka. Gdy kazałem mu wyjść, dowiedziałem się, że jest to również jego pokój. Spytałem z niedowierzaniem: — Chcesz powiedzieć, że mamy tu razem mieszkać? Jego odpowiedź była pełna goryczy. — Wciąż narzekasz? To jest mój dom. Rozejrzałem się wokół siebie. Zauważyłem szafę ubraniową i parawan, za którym stał bidet i taboret z miednicą, lecz nie było widać nic, co by mogło uchodzić za jego osobiste rzeczy. Przydzielona mi walizka leżała na podłodze. — Nie mamy nawet podwójnego łóżka. McCoy okazał się bardziej gruboskórny, niż sądziłem. — Sam też nie jesteś taki znów aromatyczny — odparł. — Sugerowałbym, żebyś wziął długą kąpiel? — O niczym innym nie marzę — odszczeknąłem. — Ale gdzie jest łazienka? — W końcu korytarza, na prawo. WC jest po drugiej stronie. — Nie masz własnej łazienki?
— Jak Boga kocham, Wren, czy ty myślisz, że pracujesz dla rentownej dziedziny gospodarki? Dzisiaj hasłem przewodnim jest oszczędność. Ja sam z trudem wiążę koniec z końcem, marnie mi płacą — o ile w ogóle mi płacą, bo od miesięcy nie dostałem ani centa. — I ciągle się starają o dalsze cięcia w wydatkach — dodałem znacząco. — Mało teraz zarabiają. Przynajmniej tak się tłumaczą. — Z czego to wynika? Z malwersacji czy okupu dla mafii? 83 McCoy zmarszczył brwi. — To wynika z tego, że spada nakład, a co za tym idzie, dochody z reklam. W każdym razie oni tak mówią. Ja kiszę się tutaj, więc nie wiem, czy to prawda. Przyszło mi do głowy, że zupełnie się rozmijamy w tej rozmowie. — Aha — mruknąłem. — Masz na myśli tego pornosa, który służy za fasadę. Ja mam na myśli firmę. McCoy szarpnął z oburzeniem głową. — Dobra, czyli posyłają mnie na zieloną trawkę dla takiego gołowąsa jak ty, ale nie musisz się od razu tak sakramencko nadymać! Jeszcze cię na świecie nie było, chłoptysiu, gdy ja siedziałem w Paryżu. Znaliśmy się jak łyse konie z całą tą bandą: Oziem Poundem, Gertą, Erniem Hemem. Z Jimmym Joycem obaliliśmy niejedną butelkę jego ulubionego urine d’archiduchesse: tak nazywał jedno szwajcarskie białe. Uniosłem brew. — Myślałem, że twoje czasy to druga wojna. Wymieniasz paryską śmietankę z lat dwudziestych. — Zatoczył oczyma, lecz nie z zażenowania. — Nie przyszedłem na twoje miejsce — ciągnąłem. — Na co dzień jestem prywatnym detektywem z Nowego Jorku. Jestem tu na czasowe zlecenie — zresztą bez mojej zgody. Rasmussen postawił mnie przed faktem dokonanym. — Nie znam gościa — powiedział McCoy. — To nowy wydawca? Nie posuwaliśmy się naprzód. — Zapomnij o gołych dziwach! — powiedziałem błagalnie. — Jestem jednym z was. Jestem agentem. — Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. Dostałem dziś rano depeszę od Mortiego Riversa, wice-naczelnego „Rozkrocza”, z prośbą, żebym wyjechał po ciebie na lotnisko i przenocował cię przez kilka dni. Chyba nie muszę dodawać, że nie przysłał żadnych funduszy, nawet tego, co mi są winni, więc nic lepszego 84
nie mogę zrobić. Myślę, że to bardzo niemiłe z twojej strony, że tak sarkasz. Wzruszył mnie jego lament. — Wybacz mi — powiedziałem kornie. — Nie chciałem umniejszać twojej gościnności. Zachowałeś się bardzo szlachetnie. Zastanawiam się, czy ten „Rivers” to nie kolejna maska Rasmussena? — Nadal okazywał zdziwienie, więc nie pozostało mi nic innego, jak powiedzieć: — Wiem, że to w złym guście i równie nieprofesjonalne, jakby gangster, w odniesieniu do swych własnych struktur, stosował nazwę wynalezioną przez sen-satów ze środków masowego przekazu, jak „Mafia” czy „Cosa Nostra”, ale nie widzę innej możliwości, jak powiedzieć CIA. — Kto? — Przecież dla nich pracujemy, ty i ja, nie? — Nie wiedziałem, że coś takiego naprawdę istnieje — odparł McCoy, a ja nie miałem pewności, czy mówi szczerze. — Zawsze sądziłem, że tę nazwę wymyślili byli naziści, kiedy przekształcili się w lewicowców. Autentyczna jednostka nazywała się OSS. Nigdy dla niej nie pracowałem, ale z tego, co wiem, nieźle dali w tyłek Szkopom. — To było podczas drugiej wojny światowej — powiedziałem. Zaczynałem podejrzewać, że lata ochlaj-stwa wywołały u niego nieodwracalne uszkodzenia mózgu. Był jednak moim jedynym lokalnym kontaktem, czy chciał się do tego przyznać czy nie. — Pomyślałem sobie, że powinniśmy porównać nasze notatki na temat księcia. — Po co? — spytał weteran dziennikarstwa. — Jak Boga kocham, przecież jest tu szefem, no nie? McCoy potrząsnął przecząco głową. — Nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Od lat nie wychylił nosa z pałacu. — Deleguje władzę? 85 — E tam. On nie ma żadnej realnej władzy. — W takim razie kto ma? — Nikt — powiedział McCoy. — Albo raczej każdy, kto wysunie takie roszczenie — oczywiście dopóki ktoś się nie sprzeciwi, tak jak ja to zrobiłem z gliniarzami. Władza jest zazwyczaj tylko ideą, nie licząc tych krajów, które utrzymują duże stałe armie w celu utrzymania w ryzach swoich obywateli. Nie przekonał mnie. — Ale w takim razie każdy mógłby wziąć prawo w swoje własne ręce. — Może. Ale komu by się chciało? Zastanowiłem się chwilę. — Ludziom ambitnym.
— Tutaj nie ma żadnych ambitnych ludzi — odparł McCoy. — W San Sebastian nie używa się pieniędzy. Wszystko odbywa się na kredyt. — Zaraz, zaraz. Dopiero co urzędnik z dalekopisu poskarżył mi się na twoje nie zapłacone rachunki. — To dlatego, że depesze idą za granicę, a cudzoziemcy chcą pieniędzy za swoje usługi. — Na chwilę pogrążył się w myślach, po czym powiedział: — Aaa, może dlatego Mortie od dłuższego czasu nie przysyła mi żadnych pieniędzy. Ten skurwielek nie wysyła mu moich tekstów! Pożycz mi trochę szmalu, co, Wren? — Bardzo dowcipne — odparłem. — Ale powiedz mi: mówisz poważnie? Tu się za nic nie płaci, tylko dopisują ci do rachunku? — Dlatego tu przyjechałem podczas wojny — powiedział McCoy. — No i, rzecz jasna, darmowe chędożenie, o ile ktoś lubi blondynki. Kiedyś tu mieszkało sporo dawnych poborowych. Cała reszta zajebała się na śmierć. Weźmy choćby mnie: od kilku dziesięcioleci nie tknąłem panienki i uważam, że wychodzi mi to na zdrowie. — Wstał i niepewnie wsparł się dłonią o kant stolika. - - Właśnie posłałem plon miesięcznej pracy, 86 Wren. Zamierzam chwilę odpocząć, przepłukać gdzieś w spokoju gardło. Tuszę, że weźmiesz kąpiel przed pójściem do łóżka. Mam wyczulony zmysł powonienia. Puściłem tę obelgę mimo uszu, aby zadać mu jeszcze kilka pytań. Między innymi chciałem wiedzieć, po co domaga się zapłaty za pracę dla „Rozkrocza”, skoro pieniędzy może użyć tylko do płacenia za depesze? — Sprowadzam sobie jakieś przyzwoite trunki, kiedy mnie na to stać. Tutejszy schnaps to kocia szczyna. — Jeszcze jedno. Wszyscy świetnie tutaj mówią po angielsku, natomiast rzekomy rzecznik Frontu Wyzwolenia, który zadzwonił do mnie w Nowym Jorku, żeby ostrzec mnie przed bombą, miał silny akcent, który brzmiał po słowiańsku. Stewardesa w samolocie mówiła po angielsku jak Niemka. Czy istnieje język sebastiański? — Skąd mam wiedzieć? — odburknął niecierpliwie McCoy. — Jesteś tutaj od drugiej wojny światowej i nie potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? — Zadałbym je tylko wtedy, gdybym nie rozumiał, co do mnie mówią — odparł i wytoczył się z pokoju. Co za intelektualna degrengolada! No, chyba że to należało do jego kamuflażu, który utrzymywał nawet sam na sam ze mną. Postanowiłem udać się na poszukiwanie dalszych informacji o kraju, doprowadziwszy się wpierw do ładu. W walizce, w którą mnie zaopatrzono, bezskutecznie szukałem szlafroka, potem zajrzałem
do wysokiej, ciemnej szafy pod ścianą vis-a-vis łóżka, gdzie McCoy trzymał swą garderobę. Tam również nie znalazłem szlafroka, za to mój ziomek posiadał (bez wątpienia na pamiątkę wcześniejszych, ambitniejszych czasów dziennikarskich) wiekowy, poplamiony trencz. Rozebrałem się do rosołu i włożyłem na siebie to okrycie. Następnie rozpocząłem poszukiwania pantofli, chodaków czy bamboszy, czegokolwiek, co chroniłoby me stopy podczas 87 wyprawy do łazienki, lecz nie znalazłem nic odpowiedniego. McCoy był właścicielem kilku par rozdeptanych butów, wszystkich z rzepami i w kolorze, który można by określić jako żółcień ropny, ale były na mnie za małe. Wreszcie włożyłem parę kaloszy, które służyły do noszenia na buty, toteż z nawiązką mieściły moje stopy. Za ustawionym w harmonijkę parawanem, który zasłaniał bidet i stojak na miednicę, znalazłem jedyny ręcznik w polu widzenia i kawałek twardego szarego mydła. Tak odziany i zaopatrzony, poszedłem korytarzem w kierunku przeciwnym do tego, który by mnie zawiódł do windy. Kalosze były zapinane na sprzączkę, a pasek trencza zawiązałem wzorem bohaterów starych filmów. Łazienka znajdowała się na szarym końcu korytarza, by tak rzec, zakamuflowana za komórką z miotłami i wiadrami. Zza jej zamkniętych drzwi dobywał się niezwykły głos wezbrany pieśnią. Moje początkowe rozdrażnienie, że muszę czekać Bóg wie jak długo w brudnym trenczu i luźnych kaloszach, aż się ktoś wymoczy, wkrótce złagodziły następujące po sobie wykonania wszystkich słynnych arii z repertuaru tenora wielkiej opery włoskiej: „Celeste Aida”, „La donna e mobile”, „Vesti la giubba” i tak dalej. Ta śródziemnomorska uczta duchowa trwała bodaj z godzinę, gdy stałem oparty o postawione na ukos miotły i szczotki do podłogi, zasłuchany w złocisty głos. W takich chwilach nie liczy się jednak minut. Drzwi łazienki nareszcie się otworzyły i wyłonił się, zawinięty w szlafrok z karmazynowego materiału, którego starczyłoby na pokrowiec samochodu małolitrażowego, ogromny mężczyzna. W zastawionym miotłami antyszambrze nie było miejsca dla nas obu, toteż wycofałem się na korytarz. Byłem jednak tak oczarowany jego wspaniałym głosem, że nie żałowałem tej wymuszonej grzeczności. 88 Wychodząc tyłem na korytarz, skłoniłem się mu. — Szanowny panie — powiedziałem. — Był to naj-niezwyklejszy dźwięk, jaki słyszały te uszy. Z pewnością nie jest pan zwyczajnym łazienkowym wokalistą. Wzruszył ramionami na klasyczną italianizującą modłę. Wokół szyi miał zawiązany puszysty biały ręcznik, a w ręce niósł pasiastą kosmetyczkę. Na głowie miał
czepek kąpielowy z różowej gumy. Na dolną część jego twarzy składały się wyłącznie czarne wąsy i broda. Jego milczenie sugerowało, że nie zna angielskiego. Zrobiłem zatem użytek z dwóch najważniejszych terminów z mojego ograniczonego słownictwa włoskiego (można daleko zajść, posługując się wyłącznie nimi). — Maestro, complimenti! — rzekłem. Uśmiechnął się promiennie i wyrzucił do góry tłustą dłoń pod zawadiackim kątem. Wyszedł z komórki na korytarz i potoczył się jak na kółkach cyrkowej platformy. Wszedłem do łazienki przepojonej subtelnym aromatem pary wodnej i śmielszymi woniami mydła i wody kolońskiej. Wanna, wsparta na wysokich, pozłacanych nogach, miała gargantuiczne wymiary — czego należało się spodziewać, zważywszy na to, kto dopiero co brał w niej kąpiel. Zdjąwszy trencz, rozejrzałem się za wieszakiem, lecz czy to w Europie, czy w Ameryce, do rzadkości należy sanitariat, który spełnia każdą prostą potrzebę: tako rzecze Prawo Wrena. Ostatecznie złożyłem płaszcz w kostkę i umieściłem na marmurowym blacie toaletki. Zauważyłem tam rzecz, która uprzednio uszła mojej uwagi, a mianowicie magnetofon. Na kasecie, którą wyjąłem z kieszeni magnetofonu, widniał napis: „Największe przeboje Enrico Caruso”. Kiedy wróciłem po kąpieli do pokoju, znalazłem zardzewiałą brzytwę, zapleśniały pędzel i kubek zawierający kostkę mydła do golenia o burdelowym zapachu. Puściłem ten sędziwy sprzęt w ruch, aby za pomocą lodowatej wody zdrapać całodzienny zarost do miednicy za parawanem. Uczesałem ściemniałe po myciu włosy (normalnie są jasnobrązowe) i wdziałem ostry zestaw syntetyków: seledynową koszulę, szafirowe spodnie zapięte na biały plastikowy pasek z wielką mosiężną sprzączką z wygrawerowanym znakiem towarowym piwa Coors, madrasową marynarkę o fakturze bibułki i liliowe mokasyny ze sztucznej skóry koźlęcia. Wyszedłem na korytarz i wezwałem windę. Jednak kiedy kabina nareszcie przyjechała, wypełniał ją w całości ogromny mężczyzna, który słuchał do kąpieli Caru-sa. Wymieniliśmy bezradne, lecz życzliwe wzruszenia ramionami, a ja skorzystałem ze schodów. Nie wiedziałem, który z bliźniaków stoi za kontuarem recepcji, lecz uznałem, że nic mnie to nie obchodzi. On jednak sam mi powiedział. — Zostałem zrehabilitowany, proszę szanownego pana! — To nie był mój pomysł, żeby pana postawić pod pręgierzem. — Bardzo mi to dobrze zrobiło — odparł. — Instytucja ta wychodzi także naprzeciw potrzebom nastolatków, którzy nie mając od czasu do czasu do dyspozyji złoczyńcy, na którego mogą miotać obelgi i oszczerstwa, być może znęcaliby się nad zwierzętami lub wzajemnie maltretowali. Zaś dzięki pręgierzowi mamy w San Sebastian bardzo mało
chuligaństwa. — Zaiste, jest to niezwykły kraj — powiedziałem. — Chciałem pana spytać, gdzie mogę się o nim dowiedzieć czegoś więcej, z kim przeprowadzić wywiad… Spuścił na jedno z oczu powiekę, pochylił się ku mnie przez biurko i powiedział chrapliwym szeptem: — W bibliotece publicznej. W tym momencie winda wreszcie dotarła na parter: wbrew logice, z cięższym ładunkiem jechała wolniej. Olbrzymi mężczyzna ewakuował się. Nie zdążyłem wcześniej wspomnieć, że miał na sobie strój do tenisa: biały sweter z dekoltem w szpic, białe płócienne szorty, 90 białe getry i lśniąco białe tenisówki. Znów wymieniliśmy pozdrowienia: tym razem lekki ukłon z mojej strony i skinienie głową plus wypoziomowane przedramię z jego strony. Ponownie odwróciłem się do portiera. — W bibliotece publicznej? Przyłożył do ust tłusty palec i prawie że krzyknął w kierunku olbrzyma, który wychodził drzwiami z pudełkiem piłek tenisowych w tylnej kieszeni, ginącym w fałdach pośladków: — Męski burdel? Już szanownego pana informuję! — Co pan wyprawia? — zawołałem. Za potężną postacią miłośnika Carusa zamknęły się drzwi. Portier powrócił do swego ochrypłego szeptu. — Musimy być dyskretni. — W kwestii publicznej biblioteki? Przyjrzał mi się badawczo, po czym rozłożył tłuste ręce. — No cóż, skoro szanownemu panu nie zależy na reputacji, to co ja się będę przejmował? — Żebyśmy mieli jasność: czy coś jest nie w porządku z chodzeniem do biblioteki? Zatoczył pożyłkowanymi białkami oczu. — Ani bym śmiał się wypowiadać na temat upodobań szanownego pana, ale nie jest pan reprezentatywnym turystą. Nie wykazuje pan zainteresowania seksem, nie jest pan nigdy pijany, krzykliwy czy obelżywy, miał pan tylko jedną drobną kolizję z prawem, która, spieszę dodać, w całości wynikła z mojego błędnego rozeznania co do osoby szanownego pana. — Chce pan powiedzieć, że większość zagranicznych podróżnych źle się sprawuje?
Poczęstował mnie swoim najbardziej służalczym uśmiechem. — A czemuż by nie? Przecież od tego jesteśmy. Zmarszczyłem brwi. 91 — Niezależnie od wszystkiego, proszę mi powiedzieć, jak się idzie do biblioteki publicznej. — Numer 4, ulica Słów. Chłopiec przed hotelem zna drogę. Chociaż nie wiedziałem, kogo ma na myśli, wyszedłem na ulicę. Przy krawężniku stało coś w rodzaju rykszy, z krzepkim jasnowłosym młodzieńcem pomiędzy dyszlami. Miał na sobie trampki i błękitny sportowy bezrękawnik ze złotą lamówką. — Phroszę mi powie pan szanowny, jak jechamy. Podałem mu adres i spytałem, czy ma siostrę. — Dużo, i bhratów też. —Jego szczera, szeroka twarz promieniowała życzliwością. — Panu trzeba do seksu? — Nie, dziękuję. Czy któraś z twoich sióstr ma na imię Olga? — Pewnie, że tak. — A nie pracuje czasem dla sebastiańskich linii lotniczych? — Pewnie, że tak. Zastanawiając się, czy przypadkiem nie potwierdza wszystkiego, o co go spytać, zająłem miejsce w rykszy. Podniósł bliźniacze dyszle i, zawróciwszy pojazd, ruszył pod górę żwawym truchtem, który wkrótce przeszedł w kłus: miał większą moc niż przedpotopowy minx, którym jeździłem jako ubogi nauczyciel angielskiego w szkole stanowej. Zdobywszy szczyt, pomknęliśmy w dół z większą prędkością od tej, którą w podobnych warunkach osiągnąłby wycofany z produkcji volkswagen garbus, na którego zamieniłem minxa. Tak pokonaliśmy kilka stromych wzniesień. Nareszcie mój młodzieniec, który nie był nawet bardzo zdyszany, skręcił w wąską uliczkę, zabudowaną szpalerem stareńkich domków. Niektóre stały nieco krzywo, zaś wszystkie były ozdobione środkowoeuropejskimi piernikami, do górnych pięter miały tu i ówdzie przytwierdzone miniaturowe balkony na jedną osobę, a maleńkie okiennice przypominały drzwiczki zegara z kukułką. Młodzieniec zajechał przed czwarty dom i opuścił dyszle, ustawiając siedzenie pod pochyłym kątem, dzięki czemu łatwo było zsunąć się na bruk. Mimo osiąganych z góry prędkości, czułem się w jego rękach bezpieczny, a przejażdżka była zupełnie komfortowa. W takich chwilach San Sebastian wydawało się pociągającą propozycją weteranowi komunikacyjnych bolączek, jakie nękały Nowy Jork.
Podszedłem do trochę niewymiarowych drzwi domu i zastukałem. Po chwili otworzył je drobny, niski mężczyzna o bardzo ciemnych i żarliwych, wszak dobrotliwych oczach. — Przepraszam za kłopot — powiedziałem. — Ale czy to nie jest przypadkiem biblioteka publiczna? — W samej rzeczy. — Ukłonił się i zaprosił mnie gestem do środka. Była to jednak dziwna biblioteka, sądząc po przedpokoju, a następnie frontowym salonie domu, który był urządzony w nieco szmirowatym, staroświeckim stylu mieszczańskim, ze zdobnymi we frędzle abażurami lamp, stołami o wygiętych nogach i pokrowcami na ciężkich krzesłach o pękatej tapicerce. Jedyne książki w zasięgu wzroku zajmowały cztery półki dość wąskiej szafy ze szklanymi drzwiami. Wszystkie tomy w szafie oprawne były w identyczny ciemnozielony materiał. Pochyliłem się i przeczytałem bladozłote tłoczenie na grzbiecie pierwszej: Encyclopae-dia Sebastiana, tom I, A—Austria. Spytałem bibliotekarza: — Mogę? — Oczywiście. Otworzyłem najwyższe ze szklanych drzwi i wyjąłem tom I. Otworzyłem księgę na chybił trafił, zauważyłem nagłówek „Aeroplan” i zacząłem czytać. AEROPLAN najszybszy środek do pokonywania wielkich odległości w najkrótszym czasie. Oprócz prędkości jego wy-93 ższość nad autobusem, pociągiem oraz rozmaitymi prywatnymi środkami transportu polega na małym skażeniu środowiska, dostępie do toalet, jak również, choć może się to wydawać dziwne, bezpieczeństwie (tak mówi statystyka). Należy jednak pamiętać, że przeciętny pasażer nigdy nie czuje się w samolocie naprawdę bezpieczny. Większość z nas ma serce w gardle od startu do lądowania, choć bowiem wypadki mogą być, statystycznie rzecz biorąc, rzadkie, kiedy się już jednak jakiś zdarzy, jest straszny, często pociąga za sobą setki ofiar śmiertelnych… Zwróciłem się do bibliotekarza. — Wie pan może, kto opracował hasła do tej encyklopedii? — Oczywiście. Pierwotna edycja była dziełem sebas-tiańskich uczonych z przełomu stuleci, lecz Encyclopae-dia jest nieustannie przeredagowywana. — Przez współczesnych uczonych? Uśmiech bibliotekarza stał się chełpliwy. — Najlepszych. Może chciałby pan przyjrzeć się im przy pracy? Są tutaj, na górze. Z dużym zapałem powiedziałem, że chętnie. Poprowadził mnie wąskimi schodami na następne piętro. Spodziewałem się, że przynajmniej tutaj zobaczę zbiór książek na półkach, który można by uczciwie nazwać biblioteką, ale w pomieszczeniu, do którego zawiódł mnie mój przewodnik, nie było żadnych pozycji książkowych.
Na środku komnaty wychodzącej na ulicę stał duży stół, wokół którego siedziało kilkunastu mężczyzn i każdy pogrążony był w lekturze oprawnego na zielono tomu z rodzaju tych, które stały w szafie na dole. — Nasz gość chciałby się dowiedzieć, jak jest redagowana nasza encyklopedia. Najbliższy uczony uśmiechnął się do mnie. — Bardzo prosto. Codziennie rano każdy z nas bierze jeden tom i czyta, dopóki nie natrafi na fragment, z którym się nie zgadza. Czerwonym długopisem przerabia ów fragment między wierszami bądź na marginesie, po czym wyrywa odpowiednie strony i podaje je na górę do maszynistek, które przygotowują czytelną kopię dla drukarza. — Czy słusznie zakładam — spytałem — że zmiany wprowadzane są w przypadku fragmentów, które stały się przestarzałe? Co, rzecz jasna, musi się dziać cały czas z przedmiotami naukowymi. Na przykład z hasłami dotyczącymi podboju przestrzeni kosmicznej. Inny uczony stłumił w sobie śmiech. Miał włosy koloru piaskowego i binokle na ozdobnym łańcuszku. — Tak się składa, że nie mamy hasła na ten temat, jako że nie znalazł się jeszcze między nami nikt, kto by cokolwiek o tym wiedział. Odezwał się teraz siwowłosy mężczyzna siedzący przy dalszej części stołu. — Może pan chciałby opracować takie hasło? — Ja? — Może pan wybrać dowolny fragment, jeżeli nie chce pan zaczynać od zera, co bywa dość męczące. Porywałem się na to jako młody człowiek, ale wkrótce zrezygnowałem. Nie było praktycznie nic, co by mnie na tyle interesowało, aby uzasadnić napisanie na ten temat oryginalnego artykułu. Jednakże redagowanie tego, co już zostało napisane, często bywa bardzo przyjemne. — Tak — mruknąłem. — Macie interesujące i, o ile wiem, jedyne w swoim rodzaju kryteria prowadzenia tego rodzaju działalności. W świecie zewnętrznym, jeżeli wolno mi użyć tego określenia, badania naukowe powinny być obiektywne, a przynajmniej stawiać sobie taki cel. Wasze badania zdają się w dużym stopniu uwarunkowane osobowością, charakterem osoby, która je przeprowadza. Mam nadzieję, że nie ująłem sprawy krzywdząco? — W żadnym razie — odparł siwowłosy mężczyzna. — Po co jednak się pan przejmuje, czy nie ujął pan sprawy krzywdząco? Zdusiłem w sobie śmiech. 95 — Ma pan słuszność. Rzeczywiście, po co? Nie znam nikogo z was, a wszyscy
wyglądacie na zupełnie niezdolnych, by zrobić mi coś złego bądź dobrego. Wszyscy zanieśli się życzliwym śmiechem, a jeden z nich powiedział: — Może pan być przekonany, że to, co robimy, jest absolutnie bezprzedmiotowe, bezwartościowe i pozbawione jakichkolwiek konsekwencji. Drukuje się tylko dwa egzemplarze każdego tomu: jeden wędruje na półkę na dole, drugi jest przeznaczony do czytania na górze. Co więcej, nikt nigdy nie zagląda do zbioru na dole. — Nikt? — Wie pan, jak się zastanowić, po co mieliby to robić? Encyclopaedia zawiera jedynie arbitralne sądy pewnej liczby jednostek. Na każdy temat równie dobre byłyby opinie kogokolwiek innego. — W takim razie — powiedziałem — narzuca się pytanie: po co ta encyklopedia? — Odpowiedź brzmi — odparł siwowłosy mężczyzna pogodnie — że jesteśmy sebastiańskimi uczonymi. Cóż innego mielibyśmy robić? Potrząsnąłem głową. — To nie jest tak przekonująca odpowiedź, jak pan zdaje się sądzić. Moglibyście na poważnie uprawiać poszukiwanie faktów, prawdy, z różnych obszarów ludzkiego życia, a następnie notować te fakty tak starannie i obiektywnie, jak to tylko możliwe. — Szczerze mówiąc, nie bardzo by mi się uśmiechało tyle roboty — powiedział człowiek o piaskowych włosach. Wodnistooki uczony z drugiego końca stołu zawołał: — To świetna zabawa być zupełnie nieodpowiedzialnym, podczas gdy dbałość o prawdę to męczący sposób na życie. — Pochylił się nad książką, którą miał przed sobą. — To znacznie żywszy styl, niż gdyby upchać tu całą masę faktów. — Zaczął czytać na głos. — Najwyż96 szym budynkiem świata jest Woolworth w Nowym Jorku. Jest naprawdę wysoki, o wiele większy niż jakakolwiek konstrukcja w San Sebastian. Duże budynki są w porządku, jeśli lubisz być hen w górze, ale mógłbyś się zdenerwować, gdybyś mieszkał obok i przez całą zimę taki kolos zasłaniałby ci słońce. Lecz latem, a, to już zupełnie inna historia. Cień, który rzuca drapacz chmur może być bardzo mile widziany. Potrząsnąłem głową. — Od przynajmniej półwiecza Woolworth nie jest najwyższym budynkiem na świecie. Osoba, która napisała to hasło, najwyraźniej nie była świadoma
istnienia Empire State Building, nie mówiąc już o World Trade Center, żeby nie wspomnieć o konstrukcji w Chicago, która jest jeszcze wyższa. Pozostałe uwagi, choć być może zgodne z prawdą, są dość oczywiste i banalne, czyż nie? Czy rzeczywiście warto poświęcać im miejsce w ogólnokrajowej encyklopedii? Siwowłosy mężczyzna spojrzał na mnie z łagodnym wyrzutem. — Szanowny pan ma bardzo zdecydowane poglądy. Muszę jednak zwrócić szanownemu panu uwagę, że i on nie jest wolny od uprzedzeń, skoro nie potrafi nazwać najwyższego budynku tylko dlatego, że jest w Chicago, a nie Nowym Jorku. Ale w każdym razie obstawałby pan przy opinii, że nasza encyklopedia nie jest doskonała? — Z całym szacunkiem, takie jest moje zdanie. — A czy ma pan jakieś sugestie, jak moglibyśmy tę niedoskonałość usunąć? Westchnąłem. Czekałby ich kawał roboty. — Możecie zajrzeć do Britanniki, Larousse’a, Brock-hausa i tak dalej. Nie sądzę, żeby Wielka Encyklopedia Radziecka stanowiła, ogólnie biorąc, jakiś postęp w stosunku do waszej, ale większość ważniejszych kultur mą dość dobre wersje. — I one już istnieją? 97 — Oczywiście. — W takim razie, w jakim celu mielibyśmy je powielać? — spytał. Zastanowiłem się przez chwilę i musiałem przyznać, że mimo wszystko nie potrafię znaleźć celu. — Przepraszam — powiedziałem. — To, co robicie, służy spełnieniu waszej jedynej potrzeby życiowej, a jeżeli jakakolwiek działalność osiąga taki cel, należy ją uznać za udaną. …Po namyśle muszę powiedzieć, że chętnie przyjąłbym waszą zaszczytną propozycję, aby mieć swój przyczynek do waszego bezcennego dzieła… — Jak najbardziej, szanowny panie! — powiedział starszy uczony, a pozostali zawołali: — Brawo! — Myślałbym raczej o oryginalnym haśle. — Rozległy się dalsze okrzyki zachęty. Bibliotekarz zabrał mnie do mniejszej, sąsiedniej sali, posadził za biurkiem i zaopatrzył w plik wysokiej jakości papieru kancelaryjnego i staroświeckie wieczne pióro, jakiego nie widziałem od dzieciństwa. Stalówka sunęła po gładkim, kredowym papierze niczym tnące ostrze łyżwy po czarnym lodzie. Napisałem, co następuje. WREN, RUSSEL urodzony jeszcze nie tak dawno, by nie mógł uchodzić za młodego człowieka, winien być powszechnie uznany za najwybitniejszego dramaturga amerykańskiego ostatniej ćwierci
dwudziestego stulecia, lecz w rzeczywistości został haniebnie przeoczony przez samozwańczych wielkich krytyków, którzy jednak o tyle mogliby się bronić przed zarzutem braku obiektywizmu, że żadna z jego sztuk nie została jeszcze wystawiona. Kiedy powróciłem do sali pełnej uczonych i przedstawiłem krótki akapit mężczyźnie o siwych włosach, przeczytał go z zapałem, po czym, z miną wskazującą na całkowitą aprobatę, podał sąsiadowi. Kiedy dobiegło końca to drugie czytanie, skinęli do siebie głowami. — Znakomite! — powiedział starszy mężczyzna. — Jesteśmy zachwyceni. Muszę jednak zwrócić pańską 98 uwagę na to, że jest to tylko nowa redakcja już ist-jiiejącego hasła. — Jak to? Pochylił się nad leżącym przed nim tomem, kartkował strony, dopóki nie natrafił na właściwą, i podał mi książkę. — Niech pan sam zobaczy. Hasło znajdowało się w połowie strony po prawej, pod literą „W”, pomiędzy Christopherem Wrenem a Wroną: WREN, RUSSEL marny prywatny detektyw z Nowego Jorku, który pozuje na dramaturga, aby wciągnąć kobiety do łóżka, a mężczyznom zamydlić oczy. — Jak pan zatem widzi — powiedział starszy wiekiem uczony — dokonał pan bardzo potrzebnej korekty. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, kto jest autorem tego hasła? — spytałem, stukając w książkę oburzonym palcem wskazującym. Rozejrzał się po sali. — Ktoś z kolegów wie? — Wszyscy jednak potrząsnęli przecząco głowami. Kościsty mężczyzna z wydatnym pryszczem na nosie popadł w zadumę i po jakimś czasie powiedział: — Czy to przypadkiem nie McCoy? — Być może — odparł siwowłosy mężczyzna. — Napisał większość haseł amerykańskich, z oczywistych przyczyn. — Wielkie nieba! — zawołałem. — Nieświadomie naraziliście się na olbrzymie ryzyko. Pewnie nie wiedzieliście, że McCoy ma AIDS? Moja zemsta spełzła jednak na niczym. Mimo dużego lokalnego nasilenia sodomii, nigdy nie słyszeli o tej chorobie. Drobny, niski bibliotekarz zaprowadził mnie następnie na trzecie piętro, gdzie zespół typistów sporządzał przeznaczone dla drukarni teksty opracowanych na nowo haseł z
encyklopedii. Mój przewodnik powiedział mi, że sam je regularnie zanosi do królewskich zakładów poligraficznych. Podszedł teraz do metalowej kasetki na stole blisko drzwi, pomalowanej na jasnoczerwono, odpiął zaczep i zajrzał do środka. — Pełna. Możemy tam teraz pójść, jeśli zechce mi pan towarzyszyć. Drukarnia okazała się budynkiem gospodarczym, pierwotnie była niewątpliwie stajnią, znajdowała się z tyłu domu na końcu ulicy. Lwią część pomieszczenia zajmowała ręcznie obsługiwana prasa drukarska, a podłoga wysypana była trocinami. Krępy mężczyzna w splamionym farbą fartuchu i ręcznie wykonanym papierowym kapeluszu składał tekst w ołowiu: robił to z niebywałą prędkością, wyjmując odpowiednie czcionki z położonego poziomo pudełka z przegródkami. — Miło to widzieć — powiedziałem mojemu przewodnikowi. — Kiedy byłem chłopcem, mieliśmy jeszcze w miasteczku człowieka, który robił fuchy na ręcznej prasie, w czasie wolnym od składania na linotypie pisma tygodniowego. Przy okazji, czy macie w San Sebastian gazetę? — Biuletyny — powiedział. — Jeśli jest jakaś szczególna okazja, ale nie według jakiegoś regularnego harmonogramu. Czy to prawda, że gdzie indziej na świecie gazety są publikowane codziennie dokładnie o tej samej porze, niezależnie od tego, czy jest o czym pisać, czy nie? — Mamy także wiadomości telewizyjne i serwisy radiowe — odparłem. — Wszystko idzie jak w zegarku. Także magazyny cotygodniowe, choć oczywiście byłoby zaskakujące, gdyby przez tydzień nic się nie wydarzyło. Wzruszył ramionami. — Bez wątpienia często stosowanym rozwiązaniem problemu jest inwencja. — To się niekiedy zdarza, ale jeśli kogoś na tym złapią, trzeba zapłacić diabelnie wysoką cenę. — Ujrzałem, jak marszczy brwi, więc dodałem: — Czyżby praktyka ta była w San Sebastian czymś powszechnym? 100 — Z pewnością byłaby powszechna, lecz my nie zaprzątamy sobie głowy wiadomościami. Jego poczucie wyższości zirytowało mnie. — Ale zaprzątacie sobie głowę encyklopedią? — Nie zaprzątamy głowy zbyt wielu osobom, skoro tylko jeden egzemplarz jest
udostępniony do czytania, no i oczywiście robimy, co w naszej mocy, aby zbytnio nie nagłaśniać istnienia biblioteki publicznej. Drukarz właśnie zamykał matrycę, w której ułożone było wiele czcionek składających się na jedną stronę. Obyczajem rzemieślników na całym świecie ignorowanie laików przychodziło mu bez trudu. — Rzeczywiście — powiedziałem — i przyznam, że nie rozumiem dlaczego, chyba że chodzi po prostu o utrzymanie ludności w stanie niewiedzy. A w takim razie pomysł instytucji zwanej biblioteką publiczną jest w ogóle pozbawiony sensu. — Pomysł jest taki, aby uwolnienie się od stanu niewiedzy wymagało pewnego wysiłku — powiedział mi. — Nie chcemy na siłę wpychać informacji opornym. Byłby w tym jakiś sens, gdyby na końcu toru przeszkód znajdowała się biblioteka z prawdziwego zdarzenia, albo przynajmniej jakaś przyzwoita encyklopedia, a nie ta farsa, którą klecili uczeni z San Sebastian, lecz jako gość w tym kraju nie poczyniłem tych uwag na głos. Drukarz odwrócił się nareszcie. Na widok czerwonej kasetki wzdrygnął się. — Znów pan ma tam pełno? Bibliotekarz skulił się w sobie i powiedział przepraszająco: — Przecież na tym polega nasza praca, prawda? — Mów pan za siebie — warknął drukarz. Potem spojrzał na mnie i spytał gburowato: — A ten to kto? — Jestem z Nowego Jorku — odpowiedziałem, wybierając spośród różnych cech identyfikacyjnych (narodowość, zawód, denominacja religijna itd.) tę, która, jak 101 , sądziłem, wywrze największe wrażenie na obywatelu maleńkiego państewka. Natychmiast rozwiał moje złudzenia. Spytał: — Gdzie to jest? — Nowy Jork? No jak to, w Ameryce. Słyszał pan chyba o Ameryce. — Nie bądź pan taki hop do przodu — odparł drukarz. — Co w nim jest nowego? Gdzie jest Stary Jork? — W Anglii. Ale Stary jest o wiele mniej znany niż Nowy. — Nie lubię żadnych nowych rzeczy — powiedział. — Co byś pan nie powiedział, nigdy nie można na nich naprawdę polegać. Czy uważa pan, że na tym nowym mieście można bardziej polegać niż na starym?
— Absolutnie nie. Ale czy to rozsądne kryterium? Drukarz odchrząknął gniewnie. — Znasz pan lepsze? Jeśli nieodpowiedzialnie nazywacie różne rzeczy „Nowymi”, musicie być przygotowani, że prędzej czy później trzeba będzie to jakoś uzasadnić. Mówi pan, że Nowy Jork jest znany. Z czego? W jakiś niewytłumaczalny sposób znalazłem się w defensywie, a gdy jestem przyparty do muru, jak większość ludzi uciekam się do dolarów i centów. — Z pieniędzy! Jak rozumiem, wy ich w San Sebastian nie używacie, ale proszę mi wierzyć, że gdzie indziej pieniądze popychają świat do przodu, z wyjątkiem państw totalitarno-kolektywistycznych, gdzie katalizatorem zdaje się być brutalna siła, użyta bądź potencjalna. Drukarz zmienił położenie papierowego kapelusza na swej głowie. — Ma pan dużo pieniędzy? — Tak się składa, że bardzo niewiele. — Dlaczego, skoro mieszka pan w ich stolicy? — Ha — powiedziałem. — Jest to cokolwiek nieuprzejme, lecz nie bezzasadne pytanie. Zawsze się spodzie-102 wam, że w przyszłości mi się poszczęści. Napisana przeze mnie sztuka może odnieść wielki sukces i z dnia na dzień zrobić ze mnie bogacza. Przez chwilę się nad tym zastanawiał. — A życie bogacza by panu odpowiadało? — Zapewniam pana, że tak, choć nie dlatego, że jestem zachłanny. Być może posiadałbym nawet mniej niż teraz czy może — zanim zburzono mój dom. Nawiasem mówiąc, zrobili to ekstremiści z San Sebastian, czyli jednak nie wszyscy uważają, że ten kraj jest rajem. — Przejście do ofensywy poprawiło mi humor. Po prostu zignorował drugą część mojej wypowiedzi i skupił się na pierwszej. — Co bogactwo by zmieniło w pana życiu? Z radością powitałem możliwość uporządkowania mych przekonań, rozwijając temat. — Służba! Można by wynająć ludzi, żeby zanosili ubrania do czyszczenia i czekali, aż zwolnią się pralki w pralni automatycznej. …Ale zaraz: gdyby się miało dość pieniędzy, można by nosić ubrania, dopóki się nie zabrudzą, a potem je po prostu wyrzucać i posyłać umyślnego po nowe. Limuzyna z szoferem to oczywiście podstawa, ale co z odcinkiem pomiędzy mieszkaniem a samochodem? Ten codzienny szlak najeżony jest w Nowym Jorku niebezpieczeństwami. Mając pieniądze, można by wynająć drużynę osiłków, żeby człowieka zanosili na sam krawężnik! Ci sami ludzie, najlepiej odstręcza-jące, zakazane gęby, towarzyszyliby człowiekowi wszędzie i samą swą powierzchownością zapobiegaliby doku-czliwościom, które stały się powszednią cechą
miejskiego życia: chamskim reakcjom taksówkarzy na wyimaginowane przekroczenia; natarczywym łokciom chodnikowych chuliganów; groźbom tych, którzy uważają cię, jeśli jesteś nie uzbrojony i bezsilny, za naczelną przyczynę ich społecznego wyobcowania; nawet zrzęd-liwości dostatnio odzianych matron, które nie mogą ci 103 wybaczyć, że się nadziałeś na szpic ich parasolki. W restauracjach te oprychy zwracałyby na siebie uwagę ślepego i głuchego kelnera, którego specjalnie zatrudniają po kolei wszystkie knajpy, gdzie zechcesz tego dnia się posilić, aby ci podał zimny stek i ciepłe lody, przyniósł bułgarskie bordo i policzył za Mouton, a tłusty widelec zamienił na oblepiony podeschłym sosem krewetkowym. Drukarz spoglądał na mnie z uniesioną brwią. — Żeby nie brzmieć zbyt jednostronnie — ciągnąłem — są też darmowi psychiatrzy radiowi, jedzenie w muzeach stało się ostatnimi laty znacznie bardziej wyrafinowane; w niektórych instytucjach publicznych można podpatrzyć znakomitości wymieniające plotki lub razy, a osoba zafascynowana świeżo ugotowanym spaghetti lub pikietujący przeciwko przywilejom społecznym dla wybranych nigdy nie będą się uskarżać na samotność. Drukarz potrząsnął głową. — Jest oczywiste, że cierpi pan na chorobliwą zazdrość. Pożąda pan rzeczy, których nie może pan mieć, a zazdrość stłumiła siły życiowe, jakie mógł pan pierwotnie posiadać. Moja rada brzmi, by pan osiadł w San Sebastian i wyuczył się jakiegoś rzemiosła: może być na przykład drukarstwo — zawsze mi się przyda dodatkowy czeladnik. Albo ciesiołki, szewstwa, murarstwa, kucharstwa lub piekarstwa, gorzelnictwa, piwowarst-wa. Roboty jest w bród, a żadnej nie cechuje to ohydne, wyniszczające współzawodnictwo, które, według pana relacji, jest typowe dla pańskiego księstwa. Zrezygnowałem z okazji przytoczenia legendarnego bon motu pracownika cyrku, który robił słoniom lewatywy: „Co, i porzucić estradę?” Powiedziałem mu tylko, że się nad tym zastanowię, podziękowałem i wyszedłem. Bibliotekarz, który, jak teraz uznałem, do złudzenia przypominał autora In der Strafkolonie, wziął ze sterty koło drzwi egzemplarz jednoarkuszowej gazety. 104 — To jest biuletyn? — spytałem. — Tak, w istocie — powiedział i podał mi gazetę. Skromnych rozmiarów nagłówek brzmiał: „Argument przeciwko uczeniu ptaków mówienia”. Przeczytałem to na głos i spytałem: — Czy to jest u was bieżący problem? — Przynajmniej jedna osoba tak uważa — odparł mój towarzysz — bo w przeciwnym razie by tego nie napisała.
— Czy temat jest typowy dla biuletynów? — Raczej tak. Ulubioną dziedziną jest przyrodoznaw-stwo. W zeszłym tygodniu rozważano kwestię, co by się stało, gdyby myszy były takie duże jak świnie. Opuściłem biuletyn. — Słyszał pan kiedyś o noweli zatytułowanej Die Verwandlung? — Nie. — Czytał pan kiedyś I Promessi Sposi, Thesmophoria-zusae, Gammer Gurton’s Needle, Wilhelm Meisters Wan-derjahre, gazale Galiba albo, żeby zmienić nieco klimat, pikantne humoreski świętej pamięci Thorne’a Smitha: Życie nocne bogów czy też Podróże pierwszorzędnego pawiana? — Nigdy. — Tak myślałem. W San Sebastian jest niewątpliwie wskazane, aby bibliotekarz — wybaczy pan szczerość, której celem nie jest obelga, lecz naukowa ścisłość — aby bibliotekarz był, mówiąc krótko, niezbyt oczytany. — Jestem zupełnym analfabetą — powiedział z uśmiechem, który nazwałbym chełpliwym. Skinął głową ku gazecie w mej dłoni. — Nie potrafię z tego przeczytać ani słowa. — Mhm. Nie sądzi pan, że to dziwne, zważywszy pańską posadę? — Wcale nie. Widzi pan, jestem dzięki temu pozbawiony jakichkolwiek uprzedzeń. Między jedną książką a drugą nie ma dla mnie żadnej różnicy. 105 — Nie można powiedzieć, żebyście mieli w bibliotece zbyt wiele książek. — Już nie. — To znaczy, że kiedyś były jakieś inne, oprócz Encyclopaedia Sebastiana? — Bardzo wiele — powiedział bibliotekarz. — Rozdałem jewszystkie. Przy krawężniku czekał rykszarz. Głowę miał spuszczoną i zdawał się drzemać, jak uczyniłby na jego miejscu koń. — Komu je pan podarował? — Dałem każdej osobie po jednej, chyba że mi powiedziano, że kilka stanowi jedną całość, wtedy dawałem wszystkie jednej osobie, polegając na jej uczciwości, gdyż oczywiście nie byłem w stanie rozpoznać tytułów inaczej niż na słuch. — To nadzwyczajne — odparłem. — A mogę spytać, z jakiego powodu zlikwidował pan zbiory publicznej biblioteki w San Sebastian? — Wydawało mi się niedorzeczne, aby wszystkie książki trzymał człowiek, który nie umie czytać, skoro mogły zostać spożytkowane przez innych.
— Owszem, ale ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie czytają w kółko tego samego tomu, chyba że to pismo religijne, a oni są dewotami — powiedziałem mu. — Większość czytelników kończy jedną książkę i zaczyna następną. Kręcił przecząco głową. — Nie w tym kraju. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że sebastiański czytelnik nie wychodzi poza jedną książkę? — Proszę się nie obrazić, jeżeli w pańskim kraju panują inne zwyczaje, ale moi piśmienni rodacy uważają, że przechodząc od jednej książki do drugiej, czytelnik może sobie wyrobić jedynie bardzo powierzchowne zdanie na temat tego, co autor z takim mozołem starał się przekazać. 106 Wywód ten nie wydawał mi się zupełnie chybiony, jako że sam w mojej fazie pedagogicznej nauczałem „Wprowadzenia do literatury światowej”, oczywiście w szkole stanowej, gdzie uczniowie zmuszeni byli udawać, że w przeciągu bez mała ośmiu miesięcy przeczytali najwybitniejsze dzieła z okresu dwudziestu stuleci (wyznaję, że pan profesor również w kilku przypadkach ograniczał się do bryków). — Za pańskim argumentem wiele przemawia, o ile dane książki są arcydziełami — zauważyłem. — Ale każdy tom z biblioteki? Czy nie znalazły się tam tytuły o znikomej wartości: kłamliwe wspomnienia gwiazd filmowych, wykręty mężów stanu, niegdyś sensacyjne, demaskatorskie reportaże, dziś zupełnie nieistotne, podręczniki pierwszej pomocy w przypadku zaburzeń osobowości, które dziś wyszły z mody, czy też beletrystyka, którą nasi przodkowie uważali za odważną, lecz dziś natychmiast by uśpiła zakonnicę w nowicjacie? — Dla sebastianskich czytelników takie rozróżnienia nie istnieją — odparł bibliotekarz. — Jeżeli książka jest wydrukowana i oprawiona, to wystarczy za wszelką rekomendację. Przyszło mi do głowy pytanie: — Czy dzieła, o których mówimy, wyszły spod pióra autorów sebastianskich? — W istocie — odparł. — Czy byłoby możliwe, żebym poznał któregoś spośród waszych pisarzy? Żyją jeszcze jacyś? — Oczywiście. Ten różowy dom, o tam, to ich siedziba. — Wskazał na budynek obok biblioteki. — Kiedy pan mówi „siedziba”, ma pan na myśli, że mieszkają tam w czymś w rodzaju komuny? — Oczywiście. Takie jest prawo.
— Kiedy pan mówi „prawo”, ma pan na myśli, że są do tego zobowiązani? — Tylko jeśli pragną uprawiać ten zawód — powiedział bibliotekarz. — Nikogo nie można zmusić, żeby 107 został pisarzem, lecz jeśli ktoś się na to decyduje, musi mieszkać tutaj, a nie pośród ludności. — Jaki jest cel tego przepisu? Dla czyjego dobra został ustanowiony? Ludności czy pisarzy? — Dla dobra i jednych, i drugich, jak sądzę — odparł mały bibliotekarz. — Dzięki temu wzajemnie się nie zatruwają. — Nie jestem pewien, czy pana rozumiem. Kiedy pan mówi „zatruty”, ma pan na myśli… — Jestem pewien, że to tylko wydumane określenie na „znudzony”, wie pan. Ale oto jesteśmy. — Dotarliśmy pod próg dwupiętrowego budynku z różowego stiu-ku. — Autorzy jedzą teraz… niech pomyślę, jaki to byłby teraz posiłek? Śniadanie, przedobiad, obiad, podwieczorek, tak, bez wątpienia jedzą teraz przedpodwieczorek. Jestem pewien, że będzie pan mile widziany w jadalni. Weszliśmy do różowego domu i poszliśmy na górę do jadalni, która zajmowała większość drugiego piętra. Naczelnym elementem wyposażenia był duży okrągły stół, przy którym siedziało kilkunastu mężczyzn, paru młodych, paru starych, ale większość w wieku średnim, i pili sherry, sądząc po kolorze trunku i kształcie kieliszków. — Szanowni panowie — powiedział mój opiekun. — Macie gościa z Nowego Jorku. Jestem pewien, że z radością go powitacie. Jeden z pisarzy, obwisłolicy osobnik o melancholijnych oczach brytana, uniósł palec wskazujący. — Tam jest miejsce, koło Spanga — zawołał. Przyjąłem, że Spang to ziemisty mężczyzna o długich ustach, przesunął się bowiem trochę, abym mógł się wśliznąć na krzesło obok niego. Lecz kiedy powiedzia-108 łem: — Dzień dobry, panie Spang, jestem Russel Wren — on odparł głośnym tenorem: — Och, ja nie jestem Spang, jestem Hinkle. — Od kiedy to nie jesteś Spang — spytał smutnooki mężczyzna, który pierwszy się do mnie zwrócił. — Nigdy nie byłem Spang. On umarł.
— Jeśli tak, to czemu nigdy wcześniej o tym nie wspomniałeś? — Nigdy nie było okazji — odparł Hinkle. — Jeszcze nigdy nie nazwałeś mnie Spang. — Ale zawsze myślałem, że jesteś Spang. Nie potrafisz sobie tego wbić do swojej zakutej pały? To, że nigdy wcześniej nie musiałem używać twojego nazwiska, nie oznacza, że nie byłem pewien, jak ono brzmi. — Co chcesz, żebym zrobił, do jasnej cholery? — spytał Hinkle. — Mam zmienić nazwisko na Spang, żeby uprawomocnić twój uzus? Na twarzy obwisłolicego wykwitł złośliwy uśmieszek. — No, no, aleśmy się zrobili przemądrzali! Spojrzałem na mego sąsiada po lewej, ale nie odwzajemnił zaczepki. Należał do typu ludzi z krzaczastymi brwiami i agresywnym podbródkiem. Wbił gniewny wzrok w swoje sherry. Nikt nie zajął się kieliszkiem dla mnie. Bibliotekarz wymknął się bez pożegnania. — Widzicie panowie, ja sam piszę dla teat… — zacząłem, lecz przerwał mi autor o kręconych włosach, siedzący po drugiej stronie stołu, jeden z młodszych mężczyzn. — Co za banda kretynów, z byle gówna potraficie zrobić aferę! Kogo to obchodzi, czy Spang jest Spang czy nie Spang?
Hinkle powiedział: — Ty też nie byłbyś zadowolony, gdyby ktoś pomylił twoje nazwisko, Kupacki. — Miałbym to gdzieś! — Dobra, przekonamy się. Od tej pory będę na ciebie mówił Szprotka. 109 Mężczyzna o kręconych włosach nastroszył brwi. — Zaraz, zaraz, chwilunia. To już jest obraźliwe. Na takie rzeczy nie pozwolę. — Ty hipokryto — powiedział wzgardliwie Hinkle. — To po prostu nazwisko, które wziąłem z sufitu. Co w nim obraźliwego? — To nazwa puszkowanej ryby, dobrze o tym wiesz! Niektórzy z pozostałych zaczynali chichotać. Za wózkiem z miskami zupy pojawiła się dobrze skonstruowana młoda blondwłosa kelnerka. Zaczęła rozlewać zupę, najpierw mnie, potem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara w stronę Hinkle’a. — Jesteś nadwrażliwy, Kupacki — powiedział mężczyzna, którego włosy były przylizane na płask do czaszki i rozdzielone pośrodku. — Nazywam się Niesromski i nigdy się tego nie wstydziłem. Skoro pasowało mojemu poczciwemu tacie, to i mnie pasuje. — Nazwisko to pochodzi oczywiście od bardzo starego słowa — powiedział mężczyzna, który jako jedyny się dotąd do mnie odezwał, a przedtem wskazał mi miejsce. — Czułbyś się inaczej, gdyby ktoś mówił na ciebie Niecip-ski. Myślę, że w tym, co mówi Kupacki, coś jest. — No pewnie — powiedział Niesromski. — Gdyby poszperać w etymologii, nazywałby się Gówieński. Ze zdziwieniem ujrzałem, że wielkonosy autor obok Hinkle’a wsunął lewą dłoń pod spódnicę kelnerki, gdy pochyliła się, żeby postawić przed nim zupę, i najwyraźniej masował jej pośladek. Oprócz mnie nikt, łącznie z samą kelnerką, nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Gdy ponownie spojrzałem na Kupackiego, brał do ręki bułkę. Następnym jego posunięciem było cisnąć nią w Niesromskiego. Niesromski ze zdumiewającą szybkością wzniósł dłoń jak tarczę, toteż bułka odbiła się i poszybowała do zupy, którą kelnerka postawiła przed wielkonosym, gdy ten pieścił jej tyłek. Ofiara przyciągnęła nabliższy koszyk z bułkami i za110 częła nimi miotać w Kupackiego, który kilkakroc zdołał się uchylić, ale niektóre pociski trafiły do celu. Gdy ostrzał dobiegł końca, Kupacki poprosił sąsiada, aby podał mu salaterkę w kształcie łodzi, w której znajdowały się oliwki, czarne i zielone, jak również całe selery. Autor o obwisłych licach zaprotestował: — Tylko bez takich numerów, Kupacki. Bardzo lubię oliwki i nie mam zamiaru jeść ich z
podłogi. Kupacki podszedł do niego z salaterką i opróżnił mu ją na głowę. — Masz, najedz się, Brzęczykowski. Kelnerka zdążyła już dotrzeć do człowieka po mojej lewej, lecz wózek był pusty. Przygotowano akurat tyle talerzy, aby starczyło dla stałych bywalców. Moja obecność popsuła rachunek. Pomagając sobie palcem, policzyła wszystkie podane na stół talerze, pokręciła głową i zalała się łzami. Brzęczykowski z furią zbierał oliwki i selery, które stoczyły się bądź odbiły od jego głowy i bez wątpienia zamierzał obrzucić nimi Kupackiego, który wrócił na swoje miejsce. Na razie jednak uwaga wszystkich skupiła się na szlochającej dziewczynie. Pierwszy przemówił Hinkle. — Ty idiotko — wrzasnął na nią, po czym zaczął kręcić głową w stronę kilku ze swoich kolegów, a nawet w moją. — To po prostu skandal: prawie codziennie nasz posiłek zakłóca jakieś kretyństwo ze strony blondw-łosej. — Znów zwrócił się do niej. — Ty debilko! Płakała w dłonie, po czym wyściubiła oboje niebieskich oczu. — Przyniesła dwanaście jak zawsze. Niesromski zawołał: — Policz, ty durna! Kiedy zastosowała się do tego polecenia, większość pisarzy także wskazywała palcami na talerze i chórem wygłaszała kolejne liczby. Doszli do dwunastu. 111 — Nie rozumiem — powiedział Hinkle. — Jest tyle talerzy, ile powinno. — Powtórzyli całą procedurę, tym razem bez kelnerki, która stała milcząca i korna obok swego wózka. — Pozwolą panowie, że wyjaśnię? — powiedziałem w końcu. — Widzicie, to ja jestem dodat… — W tym momencie Brzęczykowski cisnął we mnie dwiema garściami oliwek, a Niesromski zaczął mnie obrzucać bułkami. Posypały się na mnie również rozmaite dziwne nazwiska, zamierzone jako obelgi. — Cyrulik! — Dentysta! — Księgowy! — I tak dalej. Przez chwilę byłem zupełnie zaszokowany tego rodzaju potraktowaniem, zważywszy, że byłem ich gościem, toteż skrzyżowałem ręce przed głową i zsunąłem się pod stół, poza zasięg ognia. Lecz potem, ponieważ ciosy okazały się niegroźne, oburzenie wzięło górę nad innymi emocjami. Natychmiast stanąłem do walki. Podniosłem swój talerz i przez stół chlusnąłem zupą w twarz Kupac-kiego. Podniosłem z podłogi kilka bułek i wycelowałem nimi w Hinkle’a, Niesromskiego i Brzęczykowskiego.
Złapałem za oliwki i selery, którymi cisnąłem w twarz mężczyźnie z kapryśną miną po mojej lewej, chociaż, prawdę mówiąc, nie zaliczał się do agresywnych. — Wy skurwiele! — krzyknąłem. — Uważacie się za pisarzy? — Być może nie miało to zbyt wiele wspólnego z bieżącym przedmiotem sporu, ale słowa wypowiedziane w ferworze walki z pewnością nie potrzebują usprawiedliwienia. Wreszcie uderzyło mnie, że od chwili, gdy przeszedłem do ofensywy, autorzy uspokoili się, a od czasu gdy dokonałem przeciwko kilku z nich aktów agresji, ich twarze zdążyły przybrać wyraz niekłamanego podziwu, jeśli nie wręcz cielęcego uwielbienia. Na przykład mężczyzna po mojej lewej wytarł twarz serwetką, wstał i podszedł do mnie pokornie zgarbiony. - Szanowny panie — powiedział. — Proszę przyjąć 112 moje przeprosiny za tę jawną napaść, aczkolwiek niezamierzoną, dokonaną wręcz, o ile mnie pamięć nie myli, w zupełnej niewiedzy o pańskiej wśród nas obecności — chyba że, ma się rozumieć, właśnie za ową ignorancję spuściłeś na mnie tę z pewnością zasłużoną karę, a w każdym razie należną mi według zasady sformułowanej przez Barda, videlicet, któż z nas uniknąłby stryczka, gdyby karać każde sprawiedliwości zaniedbanie, nie tylko naruszenie? — Podał mi dłoń. — Uniżony sługa szanownego pana. Jestem Pustułka. — Wren — przedstawiłem się. Przełożyłem bułkę do lewej ręki i uścisnąłem mu dłoń: jego uścisk był niewa-żki, lecz lepki, z rodzaju tych, po których człowiek na poły się spodziewa, iż trzeba będzie dokonać separacji metodą chirurgiczną. — Witamy w naszej małej konfraterni — powiedział. Brzuch wylewał mu się zza paska. Dopiero teraz zauważyłem, że wszyscy pisarze mieli na sobie identyczne granatowe garnitury z kamizelką, w większości wymięte, poplamione i obsypane łupieżem na ramionach, a nawet na wyłogach kołnierzy. Pustułka należał do tych, którzy mieli rozpięte guziki kamizelki, aby zapewnić choć odrobinę swobody naddatkom ciała. Następnym, który wystąpił z powitaniem, był Hinkle. Pozostali stołownicy uśmiechali się promiennie i wtórowali mu: — Słusznie prawi. W końcu odłożyłem bułkę na blat stołu. Nie byłem jeszcze nastawiony wyjątkowo przychylnie, lecz zdobyłem się na to, by powiedzieć zrzędliwie: — No dobra, niech wam będzie, chyba mogę przyjąć przeprosiny. Ale jeżeli znów stanę się celem agresji, natychmiast przejdę do kontrataku. Zdaję sobie sprawę, że jestem nieproszonym gościem, ale mogliście po prostu kazać mi wyjść. — Pozwoli pan, że się wtrącę, panie Wren — powiedział Hinkle. - -
Widzi pan, według naszych prawideł 113 byłoby z naszej strony grubiaństwęm kazać panu wyjść. A tak dowiedliśmy, że jest pan mile widziany, traktując pana równie źle, jak traktujemy siebie nawzajem! Wokół stołu znów rozległo się: „Słusznie prawi”. — No dobra — powiedziałem. — Jestem gotów przejść nad tym nieporozumieniem, o ile to było rzeczywiście nieporozumienie, do porządku dziennego. A teraz, czy mógłbym prosić, żebyście powrócili do swych normalnych zajęć? Jak sądzę, te obiady są zwykle okazją do dyskusji nad waszą obecną twórczością? — Usiadłem, a za moim przykładem poszli ci spośród pisarzy, którzy wcześniej skoczyli na nogi. — Faktycznie tak się składa — powiedział Kupacki z drugiej strony stołu, gdy krzesła przestały skrzypieć — że rozmawiamy prawie wyłącznie o sprawach trywialnych. Nigdy nie wspominamy naszym kolegom, nad czym obecnie pracujemy, aby ktoś nie skradł nam pomysłu i nie ukończył dzieła przed tego pomysłu pierwotnym autorem. — Czyli nie ufacie sobie wzajemnie? — Oczywiście że nie! — żachnął się Brzęczykowski. — Pisarze są najbardziej pozbawionymi skrupułów ludźmi w całym kraju. Słyniemy z tego. Kradniemy nie tylko cudze pomysły. Mieszamy się z tłumem na rynku, bawimy się w złodziejów sklepowych i kieszonkowców. Jeśli ktoś jest jeszcze na tyle naiwny, by zaprosić nas na kolację, zgarniamy co możemy: srebrną zastawę, herbowe pamiątki, o ile mieszczą się w kieszeni, brudną bieliznę z kosza w łazience… — Męską czy damską? — Wszystko jedno — powiedział Kupacki. — Pod warunkiem, że ktoś ją niedawno miał na sobie. Niezależnie od tego, czy miałem go potraktować poważnie, czy też nie, uznałem, że są to najbardziej niesympatyczni ludzie, jakich dotychczas spotkałem w San Sebastian. W istocie, ogólnie rzecz biorąc, najmilsze były 114 blondwłose, choć nie grzeszyły rozumem. Kiedy przeszedłem do natarcia, kelnerka wymknęła się z sali. Teraz zoczyłem ją podpatrującą zza drzwi wahadłowych, które bez wątpienia prowadziły do kuchni. Po raz pierwszy ujrzałem ją en face: była zadziwiająco podobna do Olgi i Hełmu ta. Kiedy uznała, że pierwsze danie zostało, by tak rzec, skonsumowane, choć większość zupy była porozlewana na stole, powróciła do jadalni, dźwigając w uniesionych do góry dłoniach dużą tacę z pełnymi talerzami. Dla świętego spokoju — ponieważ mimo deklaracji przyjaźni nie ufałem tej zgrai — pokazałem jej gestem, żeby nie stawiała przede mną talerza. — Nie lubi pan gronostaja z rusztu? — spytał Hinkle. — W takim razie może przyrządzą
coś panu naprędce: może zostało coś jeszcze z wczorajszego borsuka. — Dziękuję, ledwie godzinę temu skończyłem jeść — odparłem. — Nie powinienem był brać zupy. Ale nie przeszkadzajcie sobie. Jestem tutaj jako obserwator. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Może jest to niesprawiedliwy zarzut, bo sam powiedziałem im, żeby zajęli się sobą, lecz przypadli do talerzy z zapałem, a nawet drapieżnością, która mnie zdumiała. Błyskały noże, zęby zgrzytały, sos skapywał z podbródków, z rozbieganych widelców spadały drobiny jedzenia. Kupacki pracował nożem tak zawzięcie, że zranił się w palec wskazujący, a krew ciurkała na stół wraz z innymi płynami, które plamiły obrus. Zamknąwszy oczy, słyszało się stado hien rozdrapujących padlinę. Zanim zdążyłem ogarnąć wzrokiem całe towarzystwo, ci, którym podano jako pierwszym, mieli już puste talerze. Zwróciłem się do Hinkle’a, który już dawno pożarł ostatni kęs ze swej porcji. — Macie panowie całkiem niezły spust. Czy to pisanie tak rozbudza apetyt? Poklepał się po swym wydatnym brzuchu. 115 — Nigdy nie rozgryzłem zagadki jajka i kury: być może ten zawód w naturalny sposób przyciąga obżartuchów. Jeśli tak, ni w ząb nie rozumiem, co jedno z drugim ma wspólnego. Kelnerka chodziła teraz wokół stołu z czerwonym winem. Co cztery osoby otwierała nową butelkę, bo szklaneczki były duże, a ona nalewała po brzegi. Spytałem: — Dużo pijecie? — W dni powszednie nie pijemy, chyba że po jedenastej rano — odparł Hinkle, unosząc swój puchar i opróżniając jednym długim haustem. Kiedy odstawił szklaneczkę, rozejrzał się za kelnerką. Była zajęta. Między jej nogami spoczywała dłoń Pustułki. — A seks? — Tak — powiedział — ze wszystkim, co się rusza. — Wskazał szklaneczką na kelnerkę. — Tak nawiasem, nie macie w San Sebastian kobiet pisarek? — Jeśli tak je można nazwać, bo nie piszą nic oprócz pornografii. — Chyba pan żartuje? — Czy to takie zaskakujące, biorąc pod uwagę, jaką obleśną wyobraźnię ma typowa kobieta? — Hinkle coraz bardziej się niecierpliwił, że jego puchar nadal stoi pusty, lecz Pustułka gmerał coraz zapalczywiej pod jej spódnicą, co ona zdawała się przyjmować
całkowicie obojętnie, zaś on dyszał hałaśliwie. Widok ten raził me poczucie estetyki, lecz koledzy Pustułki zdawali się niczego nie dostrzegać. Nie chciałem wszczynać kolejnej awantury, więc zwróciłem się uprzejmie do Hinkle’a. — To nie jej wina. Może poprosi pan Pustułkę, żeby ją wyswobodził? Hinkle wzruszył ramionami. — W takich sytuacjach nigdy nie wygłaszamy krytycznych uwag. 116 — Dopiero co obrzucaliście się bułkami i wyzwiskami! — Tam chodziło tylko o sprawy osobiste — powiedział. — Tu sprawa dotyczy zasady. Nie widzi pan tego? Blondwłosa to blondwłosa! Obróciłem się na krześle, żeby nie widzieć Pustułki kątem oka. — Zapewne to nie mój interes, ale proszę mi powiedzieć, co pan pisze? — Książeczki dla dzieci. Każdy z nas ma osobną specjalizację. Na przykład Kupacki pisze książki i artykuły wyjaśniające, jak się odbywają różne rzeczy w przyrodzie: w jaki sposób jeżozwierz strzela z igieł, w jaki sposób bazyliszek paraliżuje ofiarę utkwionym w niej spojrzeniem, i tak dalej. Najnowsza praca Brzęczykowskiego to portrety trzech wielkich ludzi, którzy cierpieli na chroniczną biegunkę: Mahometa, Moliera i Marksa. Zmarszczyłem brwi. — Zaraz, zaraz. Czy to w ogale prawda? Skąd on wie… , Hinkle uśmiechnął się z wyższością. — Czysta spekulacja. Inaczej nic byśmy nie mogli powiedzieć, zdaniem Brzęczykowskiego. Na przykład Molier był strasznie cwany w tej kwestii, nie zostawił najważniejszego dowodu. — Podobnie jak pozostali dwaj, podejrzewam. Prócz tego pamiętam ze skautowskich czasów, że jeżozwierz na pewno nie strzela z igieł, a to, że bazyliszek potrafi sparaliżować spojrzeniem, to dziwaczny średniowieczny wymysł, o ile sobie przypominam przypisy do szkolnego wydania Szekspira. W tym momencie Pustułka nareszcie zwrócił kelnerce wolność. Podeszła do Hinkle’a z butelką wina. Spytałem jej, jak ma na imię. — Inga. — Nie jesteś przypadkiem spokrewniona z Olgą i Hel-mutem? 117 Jej odpowiedź nie zaskoczyła mnie. — Pewnie, że tak. Hinkle nie poczuł się urażony moimi negatywnymi uwagami. Z uśmiechem, pełen dumy ciągnął dalej: — Hozenblatt, ten oto, jest historykiem
współczesności. Jego najbardziej znane dzieło to studium obozów koncentracyjnych, w których Żydzi dokonali eksterminacji niemieckich i austriackich gojów w latach 1938— 45. Obecnie pracuje nad książką o zbliżonej tematyce. Tym razem dotyczy ona syberyjskich obozów pracy, w których fanatyczni anty komuniści zamykają Bogu ducha winnych tajnych policjantów. Wziąłem jeden z przewróconych kieliszków do sherry i poprosiłem Ingę, aby napełniła go winem stołowym. — Dziękuję — powiedziałem, po czym dodałem sotto voce: — Jestem twoim przyjacielem. Zaokrągliła swe niebieskie oczy tak że nieledwie przypominały spodeczki i spytała na głos: — Chce mnie pan wyhruchać? Nikt jednak, łącznie z mym sąsiadem Hinkle’em, nie okazał, że cokolwiek usłyszał. Nadal nie przywykłem do atmosfery całkowitego bezwstydu seksualnego, jaka panowała w San Sebastian. — Nie, dziękuję — powiedziałem Indze, po czym znów zwróciłem się do autora książek dziecięcych. — Proszę mi powiedzieć, Hinkle, co pan pisze dla dzieci? Pytanie ucieszyło go. — Wszelkie tematy dydaktyczne, począwszy od teorii ekonomicznej po antykoncepcję. Zajmuję się także rozrywką, piszę przewodniki o życiu nocnym na całym świecie, o paryskich caves, zakazanych knajpach nowojorskich, barach dla transwestytów w Stambule i tak dalej. — Czy dzieci rozumieją ten materiał? — No, oczywiście nikt nie rozumie ekonomii — odparł Hinkle — ale sądzę, że z reszty mają jakiś pożytek. A nawet jeśli nie mają, to co z tego? To tylko dzieci. 118 — Niektórzy z was mają nazwiska o brytyjskim brzmieniu, prócz tego wszyscy w tym kraju płynnie mówią po angielsku, choć, o ile mi wiadomo, jesteście od Wielkiej Brytanii znacznie oddaleni. Oczy Hinkle’a zwęziły się. *— Nie szydzi pan sobie z nas? — Ależ skąd! — Ponieważ wiele osób to robi, wiedząc, że jesteśmy pisarzami. I oczywiście właśnie dlatego wszyscy używamy pseudonimów, pośród których jest kilka brytyjskich. Co się zaś tyczy znajomości języka angielskiego w całym kraju, związków przyczynowo-skutkowych musiałby pan poszukać w Encyclopaedia Sebastiana. Mogę panu jednak powiedzieć, co ja z tego zrozumiałem. Gdzieś na początku ubiegłego stulecia panujący wówczas książę
postanowił uprościć sprawę języka, którego wybór w rozmowie stał się arbitralną kwestią mody. Stało się szczytem wyrafinowania, zwłaszcza pośród co wykwint-niejszych dam, by zwracać się do drugiej osoby w jakimś egzotycznym języku. Ta oczywiście usiłowała przebić rozmówczynię, odpowiadając jej w jeszcze mniej znanym języku. Rozwiązaniem wydawało się powszechne użycie angielskiego, gdyż język ten jest niczym innym jak zbitką wielu innych: rozpoczął jako niemiecki, zapożyczył się w słowa łacińskie od Romanów, francuskie od Normanów i tak dalej, biorąc nawet tak egzotyczne słowa jak pajama z perskiego poprzez hindustański i goober z bantu. Słuchając powyższych uwag, opróżniłem kieliszek. Teraz wstałem i ruszyłem wokół stołu za Ingą. Gdy nalewała mi wina, zwrócił się do mnie siedzący w pobliżu Hozenblatt. — Wren, co pan na to, żeby pan rozstrzygnął nasz spór ze Smerdem? Ja twierdzę, że Montenegro to wierzchołek niedaleko Kilimandżaro w Afryce, a on się upiera, że to bardzo ciemne wino z Jury. Który z nas ma rację? 119 — Żaden. Montenegro to był latynoski piosenkarz z epoki bossa novy, dziś niemal zapomniany. Smerd był krzepkim, potężnym mężczyzną, z którego twarzy zdawała się nigdy nie znikać zaczepka. Spytałem Hinkle’a, co Smerd pisze. — To nasz człowiek od wywlekania brudów. Obnaża ludzi, czasem dosłownie, na przykład gdy bada odsetek ludności z brudnymi stopami. Potrafi człowieka znokautować, zdjąć mu buty i skarpetki i rozewrzeć palce w poszukiwaniu zastałego brudu. Ponownie zerknąłem na rzeczonego autora, lecz mój wzrok przykuł mężczyzna po jego lewej ręce, pokaźny, tłusty, jowialny pisarz o hożej karnacji i wodnistych oczach. Zabrał Indze butelkę, dopiero co otwartą, i włożywszy sobie szyjkę do ust, uniósł denko do góry. Spytałem Hinkle’a, kto to jest. — Riesling — odparł Hinkle. — Nasz krytyk literacki. Gdy ponownie spojrzałem na Rieslinga, łapał na wysunięty do przodu czerwony jęzor ostatnie krople z butelki, którą uniósł bodaj trzydzieści centymetrów nad głowę. Następnie bez ostrzeżenia rzucił butelką w Niesromskiego, który jednak bez trudu ją złapał. Riesling ryczał i płakał ze śmiechu. — Niewątpliwie, mimo rubasznej powierzchowności ma jadowite pióro? — Wcale nie — odparł Hinkle. — Pisze tylko pochwały. — Co krok to niespodzianka — powiedziałem. — Jakiego rodzaju literaturę omawia? — Jego wielką namiętnością jest poezja.
— Wielu macie w San Sebastian poetów? — Ani jednego — odparł Hinkle. — Jak to? — Riesling pisze eseje, a nawet całe książki, o wielkiej poezji, która nigdy nie została napisana. — Nikt nigdy nie próbował pisać poezji? 120 A — Musieliby utrzymywać to w tajemnicy — powiedział Hinkle z uczuciem. — Riesling poprzysiągł zamordować każdego, kto ośmieli się pisać wiersze. Nawet Smerd, choć twardziel i brutal, w tej materii boi się Rieslinga. Zdążyłem wypić drugą szklaneczkę wina. Kiwnąłem palcem na Ingę, a kiedy przyszła z nowo otwartą butelką, wziąłem ją od niej i usiłowałem powtórzyć wyczyn Rieslinga. Za nic w świecie nie potrafiłem jednak jednym cięgiem wchłonąć więcej niż trzecią część zawartości. Krytyk rzeczywiście odznaczał się nieprzeciętnym talentem. Tymczasem Hinkle przedstawił mi pozostałych autorów, z podaniem uprawianych przez nich gatunków. Okazało się, że tylko blondwłosi piszą powieści, według Hinkle’a same nieprzyzwoite. — Seks genitalny bez osłonek, co? Żachnął się z oburzeniem. — Nie ma tam ani krzty normalnej, zdrowej pracy krocza. To autentyczne pluga-stwo. Rosły, przystojny, bogaty szlachcic ratuje bohaterce życie, po czym prosi ją o rękę. Czytałem jedno takie bezeceństwo i myślałem, że się porzygam. Mówię panu, nie chciałbym, żeby coś takiego dostało się w ręce mojej córki. Kiedy skończył swą tyradę, spytałem: — Czy wielu Sebastiańczyków czyta książki? A jeśli tak, skąd je biorą? Bo wiem, że nie z biblioteki. — Z różnych miejsc — odparł Hinkle — dostosowanych do tematu poszczególnych książek. Na przykład moje są rozprowadzane wszędzie tam, gdzie gromadzą się dzieci: na placach zabaw, na przyjęciach urodzinowych i tak dalej. Tomy Hozenblatta, ze względu na swoją wagę, leżą w stertach na siłowniach. Żeńskie pornosy udostępnia się w salonach fryzjerskich. — A krytyka Rieslinga? — Ogromny, jowialny mężczyzna fascynował mnie. Wyglądał na człowieka, który chwyta życie żelazną ręką, aż jęczy. 121 Hinkle wzruszył ramionami. — Fakt jest taki, że to nigdy nie zostało wydrukowane. —
Przysunął ku mnie głowę. — Niektórzy mówią, że nigdy nie zostało napisane. W każdym razie wiem na pewno, że żaden z nas tego nie widział. — Niezwykłe! Ale wydaje się zadowolony z życia, prawda? Czy to o czymś nie świadczy? — Łyknąłem jeszcze wina. — A czy ktoś zajmuje się dramatopisarst-wem, które zwykłem po łobuzersku nazywać swoją działką? — Nikt — odparł Hinkle. — A zatem ta dziedzina byłaby kolejnym dobrym tematem dla Rieslinga! — powiedziałem z przejęciem. Wino zaczynało mi szumieć w głowie. Spojrzałem przez stół na krytyka. Polecił Indze, by przyniosła mu ogromny talerz zjedzeniem, które kopiastymi łyżkami wrzucał sobie do otwartych ust. W ekstazie zamknął oczy. — Hej, Riesling! — zawołałem. Otworzył wodniste oczy, lecz nie przestał się opychać. — Łap! — cisnąłem w niego butelką. Ze zgrozą ujrzałem, że nie robfnic, by ją złapać lub sparować. Uderzyła go prosto w czoło i odbiła się, jakby była z gumy (bądź też jego czaszka). Nie przerywając jedzenia, ponownie zamknął oczy. Jeszcze raz zawołałem go po nazwisku, po czym wyrecytowałem: Czy mam przyrównać cię do dnia letniego? Jesteś piękniejszy i bardziej łagodny.1 Krytyk natychmiast spuścił obciążoną łyżkę, sięgnął za pazuchę i wyjął duży pistolet automatyczny. Pierwszy strzał rozbił kieliszek trochę na prawo przede mną; kula z przeraźliwym świstem śmignęła mi koło ramienia. Nie czekałem na następną. Rzuciłem się na podłogę i na czworakach wybiegłem z sali. Pognałem schodami Przekład Maciej Słomczyński 122 w dół, wypadłem z różowego budynku, wskoczyłem do zaparkowanej rykszy i przykazałem Helmutowi, by ruszał z kopyta. Gdy obejrzałem się do tyłu, ujrzałem jednak, że nie jestem ścigany. Życie sebastiańskich literatów, choć pod dachem tak przepojone namiętnościami, nigdy nie przekraczało progu, aby wejść w zażyłość ze światem. Bez wątpienia było to dla kraju błogosławieństwem. Kiedy wydostaliśmy się z ulicy Słów, poleciłem Helmutowi, by zatrzymał się przy krawężniku. Napaść Rieslinga otrzeźwiła mnie. Zdałem sobie sprawę, że powinienem usiąść gdzieś spokojnie i spróbować zebrać w jakąś całość to, co widziałem i
słyszałem od przybycia do San Sebastian. Mógłbym wykorzystać Helmuta do weryfikacji moich hipotez. Był tak głupi, że mogłem mu podsunąć nawet największą bzdurę, sam nie wychodząc na durnia. Poza tym mogłem liczyć na jego obiektywizm, bo nie był w nic osobiście zaangażowany. Znajdowaliśmy się przy ulicy zabudowanej niskimi drewnianymi szopami, stojącymi w pewnej odległości od siebie. W zasięgu wzroku i słuchu nie było żadnych ludzi. — Wszystko wygląda mi następująco… — powiedziałem w stronę Helmuta, ale tak naprawdę do siebie. — Książę jest zboczeńcem, dziwakiem i tak dalej, ale jak na panującego wcale nie jest taki zły, bo nie ma żadnego wpływu na to, co się dzieje w kraju. — Szanowny pan popatrzy… — Błagam cię, Helmut, usiłuję się skupić. Nie sądzę, żebyś zrozumiał, ale zostałem przysłany z mojego kraju, żeby się dowiedzieć, co się dzieje w twoim. Jeżeli spodoba nam się to, co zobaczymy, damy wam pieniądze. — O, tam, ciekawe — powiedział Helmut, wskazując na baraki. Podniósł dyszle. — Pan popatrzy. — Co to jest? — spytałem. — Przypomina fabrykę petard, która stała na skraju mojego miasteczka, gdy byłem mały. 123 — Tak — powiedział Helmut, ciągnąc mnie w żwirowaną alejkę, która biegła pomiędzy szachulcowymi budyneczkami. — Chcesz powiedzieć, że to rzeczywiście jest fabryka petard? Zakład, który pamiętałem z dzieciństwa, okolony był wysokim płotem, którego wierzchem biegł wieniec z drutu kolczastego, wszędzie widniały też tablice ostrzegające o wybuchowej naturze tego, co się wewnątrz produkuje, i o zagrożeniu pożarowym. Tutaj nie było nic, co by powstrzymało osobę postronną (wliczając do tej kategorii dzieci) przed przypadkowym wejściem na teren zakładu, nawet czysto informacyjnej tablicy. Helmut zatrzymał się przed jednym z baraków, który niczym się nie różnił od pozostałych, opuścił dyszle i podszedł do drzwi z wysłużonego drewna, mówiąc: „Pan wejdzie, phroszę”. Tak też uczyniłem. Wewnątrz, wzdłuż trzech z czterech ścian, stały warsztaty pracy i za każdym z nich siedziała kobieta w średnim wieku. Pracownica najbliżej mnie, z szaroblond włosami upiętymi w kok, do rurki z czerwonej tektury sypała przez lejek coś, co wyglądało na proch strzelniczy. Robiła to dość niedbale, gdyż blat stołu pokrywała warstwa czarnego pyłu.
— Bardzo ciekawe — powiedziałem do Helmuta i odwróciłem się nerwowo. — Muszę już wracać do hotelu. Zignorowawszy mnie, przeszedł na środek pomieszczenia, po czym odsunął szorstką matę, która tam leżała, ujawniając klapę w podłodze. Pochylił się, uchwycił za kółko na zawiasach i uniósł klapę. Ujrzałem drewnianą drabinę, która prowadziła do jakiegoś pomieszczenia przestrzeni w dole. Pokazał mi ręką, bym udał się za nim, i zszedł pierwszy. Ciekawość przemogła we mnie niepokój. U spodu drabiny czuć było ziemisty zapach i przez chwilę nie świeciło się żadne światło; potem Helmut wydobył skądś latarkę. Poprowadził mnie nis-124 kim, wąskim tunelem, którego sufit i ściany podparte były deskami. Właśnie gdy zaczynałem się martwić, że się uduszę z braku powietrza, pokonaliśmy zakręt i przez obskurne drzwi, które przypominały wieko dużej skrzyni ładownej, weszliśmy do komnaty oświetlonej kilkoma lampami naftowymi stojącymi na nie heblowanym blacie stołu i wentylowanej, jak z ulgą zauważyłem, pionową rurą, która wychodziła na powierzchnię. Nie był to jednak rodzaj schronienia, który poleciłbym osobom cierpiącym na klaustrofobię. Wokół stołu ustawione były krzesła turystyczne. Hel-mut, tonem niespodziewanie apodyktycznym i z nowym akcentem, przykazał mi wybrać któreś z nich i zająć miejsce. — Za moment przyjdzie Olga — powiedział. — Wraz z resztą Rady Rewolucyjnej. Do tej pory nie mogliśmy się z panem spotkać, ponieważ każde z nas ma ciężką i oczywiście upokarzającą pracę, którą musi wykonywać przynajmniej dziesięć godzin w ciągu dnia lub nocy. Nie jest, jak sądzę, powszechnie wiadome, że jednym z największych problemów w przeprowadzeniu rewolucji jest ustalenie harmonogramu konspiracyjnych zebrań — jeżeli dane osoby są w swym społeczeństwie popychadłami. Chwilowo osłupiały przeobrażeniem Helmuta zapadłem w jedno z krzeseł i gapiłem się w twardo ubitą ziemię pod stopami. Po chwili podniosłem wzrok. — Chcesz mi powiedzieć, że ty i twoja siostra jesteście przywódcami sebastiańskiego ruchu wyzwoleńczego? Helmut zrobił szyderczą minę. — Przekonanie, że wszyscy wyglądamy tak samo, jest tylko kolejnym świadectwem uprzedzenia do nas. Jesteśmy rodzeństwem tylko w sensie ideowym, nie biologicznym. Była to często spotykana skarga prześladowanych mniejszości, w mojej opinii z reguły w miarę uzasadniona. Z drugiej strony, ci ludzie wysadzili w powietrze 125
mój dom! Przypomniałem Helmutowi o tej niegodziwo-ści. Poruszył swym kanciastym podbródkiem i rzekł: — Człowiek podający się za agenta właściciela budynku zapewnił nas, że dom jest nie tylko nie zamieszkany, ale także przeznaczony do rozbiórki. — Rzeczoną osobą był bez wątpienia ten bydlak administrator — powiedziałem. Helmutowi zadrgały nozdrza. — W San Sebastian byłby blondwłosym. — Niewątpliwie — odparłem. — Możesz być jednak pewien, że tego rodzaju facet jest w Nowym Jorku społecznym pariasem wyłącznie z powodu własnej osobowości, a nie ugruntowanych uprzedzeń. Rzadko mi się zdarzyło spotkać czarnego administratora w białym budynku. A za ostateczny argument niech posłuży to, że mój afroamerykański znajomy z Harlemu, którego administrator zaliczał się do tej samej rasy, co on, miał zażalenia identyczne z moimi. Jak również jedno nieprzeciętne: jego dozorca wchodził mu pod jego nieobecność do mieszkania i wykradał wszystkie świeże owoce. Helmut wzruszył ramionami. — O ile pan pamięta, miał pan telefon z ostrzeżeniem, jak tylko odkryto, że znajduje się pan na terenie budynku. Nie mieliśmy żadnej motywacji, żeby zrobić panu krzywdę. Nie usłyszałem jednak z jego strony żadnej propozycji, która by mi wynagrodziła poniesione straty materialne. Wykazał się faryzejskim przekonaniem o całkowitej słuszności własnego postępowania, które odstręcza mnie od ideologów, nawet jeśli w ogólnym zarysie popieram cele ich działania. W tym momencie z tunelu wyszła kobieta. Była wysoka i krągła, miała na sobie wymięte ciemne spodnie i bezkształtny szary płaszcz. Włosy zebrała pod beret, a na nosie miała okulary. 126 Przyjąłem, że to nieznana mi jeszcze członkini Rady Rewolucyjnej — dopóki nie chwyciła mnie za dłoń, szarpnęła nią do góry, zepchnęła w dół i powiedziała: — Dzień dobry, bracie Wren. Spotykamy się w innych okolicznościach niż wczoraj. Pochyliłem się do przodu i zmrużyłem oczy. — Pani Olga? Czy to możliwe? Zaśmiała się chłodno. — Czy to nie paskudna rola, którą muszę odgrywać? — Potem weszło jeszcze wiele osób obojga płci, wszystkie o jasnych włosach. Usiedli na krzesłach turystycznych, lecz Olga trwała w pozycji stojącej. — To nie potrwa długo — powiedziała. — Rudy, Margit i kilka innych osób powinno być teraz w pracy. Na szczęście w takich sytuacjach pomaga nam ogólne przekonanie, że wszyscy wyglądamy tak samo. Oni nigdy nie wiedzą, kto jest kto. — Ta ostatnia uwaga
była skierowana do mnie. Nadal usiłowałem się oswoić z nową Olgą, która była jeszcze bardziej niezwykła niż nowy Helmut. Ciągnęła dalej: — Brat Wren, jak niektórzy z nas już wiedzą, został przysłany przez rząd amerykański, aby ustalić, w jaki sposób najlepiej pomóc naszemu ruchowi. Na tyle przyszedłem już do siebie, aby w tym momencie zaprotestować. — Przepraszam bardzo — powiedziałem — ale to nie jest do końca ścisłe. — Wszyscy blondwłosi cisnęli we mnie bezlitosne spojrzenia. W skromnym blasku lamp naftowych ich oczy były ciemniejsze niż zwyczajne błękitne niebo. Wszyscy byli dość rozrośnięci. Szybko przeredagowałem moje stwierdzenie. — To jest, takie przedstawienie sprawy może okazać się przedwczesne. Prócz tego, jestem tylko od zbierania informacji, a nie od podejmowania decyzji politycznych. Olga podjęła wątek, jakbym się w ogóle nie odzywał. 127 — Chcemy lekkiej i przenośnej broni: karabinów maszynowych i pistoletów automatycznych. Nie potrzebujemy samolotów. San Sebastian nie posiada lotnictwa wojennego ani wojsk pancernych, więc nie potrzeba nam również czołgów. Przypuszczam, że gdybyśmy mieli artylerię, moglibyśmy ostrzelać pałac, lecz później musielibyśmy ponieść koszty jego odbudowy, gdyż chcemy zachować budzący szacunek gmach na siedzibę przyszłego demokratycznego rządu. Pałac leży w najwyższym punkcie miasta i zajmuje zbyt istotne miejsce w naszej narodowej symbolice władzy, abyśmy się go pozbywali. Choć ubrana była byle jak, wyglądała niezwykle szlachetnie, gdy tak stała przed nami. Nie należę do osób, które instynktownie dyszą z podziwu na widok surowszego gatunku kobiet (które zawsze, poczynając od mojej wuefistki z podstawówki, kolubryny o żelaznych szczękach, miały dla mnie mało cierpliwości), lecz musiałem przyznać, że Olga była teraz moralnie bardziej przekonująca, niż gdy udawała powietrzną wietrznicę. Ciągnęła dalej: — Annaliese, Hans i ja, jako Podkomisja Zbrojeniowa, sporządziliśmy listę uzbrojenia, jakie potrzebujemy od Ameryki. — Skinęła głową ku jednej z kobiet, okularniczce odzianej równie skromnie, lecz pod spodem wyczuwało się kolejną Walkirię, tylko odrobinę mniej urodziwą od przywódczyni. —Daj, proszę, tę listę bratu Wrenowi. Annaliese rozpięła bluzkę, sięgnęła pod spód i wyjęła plik kartek, które mi podała. Były ciepłe od jej ciała, które, sądząc z rozstawu ramion, było obfite. — Przejrzę je — powiedziałem, kładąc kartki na stole. — Muszę wam jednak znów przypomnieć, że decyzję o ewentualnej pomocy, militarnej czy też innej, podejmie osoba o większym zakresie władzy.
— Oczywiście potrzeba nam będzie znacznie więcej niż tylko broni — powiedziała Olga, jak poprzednio 128 nie biorąc pod uwagę moich zastrzeżeń. — Przede wszystkim będziemy potrzebować stu milionów dolarów. Nie będziemy marnować waszego czasu i sporządzać szczegółowego kosztorysu: bez problemu poradzimy sobie z rozdysponowaniem pieniędzy. Jeżeli musicie uzasadnić ten wydatek wobec swego narodu, powiedzcie mu, że największa kwota pójdzie na łapówki dla ludzi z otoczenia Sebastiana. Jego doradcy i ministrowie są tacy skorumpowani, że być może uda nam się go obalić bez przelewu krwi: to się powinno Amerykanom spodobać. — W takim razie nie potrzebowalibyście broni — zauważyłem. Jasne oblicze Olgi pociemniało. — Obawiam się, że wręcz przeciwnie, broń musi zawsze, choć to godne pożałowania, mieć największy priorytet. Jest bowiem prawdopodobne, że gdy usuniemy Sebastiana, nasi sąsiedzi uznają, że jesteśmy pogrążeni w politycznym chaosie i mogą na nas z powodzeniem uderzyć. Pozostali blondwłosi poparli ten wywód zapalczywymi pomrukami, a Annaliese rąbnęła pięścią w stół. Nadal przeżywałem napady zdziwienia wobec przemiany, jaka zaszła w Oldze. Powiedziałem: — Jak pani z pewnością wiadomo, zostałem przetransportowany do San Sebastian bez przytomności, a wcześniej nie otrzymałem odpowiedniego przygotowania informacyjnego. Nie jestem pewien, czy pamiętam, jakie są kraje ościenne. Austria? Czechosłowacja, oba państwa niemieckie czy tylko jedno? Olga wymieniła nazwy, które mogę odtworzyć tylko w przybliżeniu, jako że nigdy ich wcześniej nie słyszałem ani nie widziałem na piśmie: „Gezieferland od północy i Swatina od południowego wschodu”. — Moja wiedza na temat tych krajów równa się zeru. Jak sądzę, są równie małe, co San Sebastian. Jaki tam panuje ustrój? 129 — Tyrania — powiedziała. - Jednym rządzi król, a drugim wielki książę, dwóch łajdaków, którzy są w istocie kuzynami Sebastiana. — Dlaczego mieliby napadać na wasz kraj? — Nie mają własnych blondwłosych — powiedziała Olga. — Chcieliby wziąć was w niewolę do swych własnych celów?
— Jeszcze pan pyta? — Wykonała gest zniecierpliwienia. — Już czas, by nasi ludzie wrócili do pracy, zanim ktoś zauważy ich nieobecność. A pan bez wątpienia chce się jak najprędzej dostać do biura dalekopisu, żeby przekazać swym zwierzchnikom nasze żądania. Drgnąłem ze zdziwienia. — Czy dobrze słyszę? Mówi pani teraz o żądaniach, czy się pani przejęzyczyła? Olga odparła zimno: — Wcale nie, bracie Wren. Obawiam się, że pozostanie pan naszym zakładnikiem, dopóki nie uzyskamy pozytywnej odpowiedzi od pańskiego rządu. 6 Nie ulegało kwestii, że zostałbym z łatwością obezwładniony przez rosłych blondwłosych, nie próbowałem więc stawiać oporu. Odważyłem się jednak powiedzieć: — Stwierdzam, że wasza taktyka pozostawia wiele do życzenia. Pamiętajcie, że najpierw jestem człowiekiem, któremu zniszczyliście dom wraz z tekstem sztuki, która mogła kiedyś zostać wystawiona na Broadwayu, przynosząc mi pieniądze i sławę. Potem zostaję dosłownie porwany przez organ rządu USA, otumaniony środkami farmakologicznymi i przysłany tutaj. Jakby tego było mało, informujecie mnie teraz, że mam zostać wykorzy-130 stany jako pionek w waszej grze. Nie da się ukryć, że macie szczególne metody pozyskiwania sobie zwolenników. Nieczuli na me uwagi, blond włosi wstali od stołu. Helmut pozostał przy drzwiach; pozostali wyszli. — Niech pan tego nie bierze do siebie — powiedziała Olga. — Nie powinien pan czuć się urażony. W takiej działalności jak nasza nie można zwracać uwagi na jednostki, bo w przeciwnym razie nic byśmy nie osiągnęli. Nasz kraj już jest ogromnie zacofany. Czy jakikolwiek inny kraj na świecie jest rządzony przez takiego degenerata, jak Sebastian? — Myślę, że znalazłoby się paru rywali pośród najmłodszych państw tak zwanego Trzeciego Świata — odparłem. — Ale nawet gdybym się zgodził, że wy blond-włosi zajmujecie niesprawiedliwie podrzędną pozycję i że w ostateczności może być konieczna brutalna siła, aby obalić księcia, dlaczego musicie stosować przemoc wobec cudzoziemców, obcych, którzy nie mają z waszą sprawą nic wspólnego? Pełne usta Olgi wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. — Czy sądzi pan, że ktokolwiek by o nas usłyszał, ba, zwrócił na nas uwagę, gdybyśmy stosowali pokojowe środki? Właśnie pan przyznał, że znalazł się pan tutaj tylko z powodu wysadzenia w powietrze pańskiego domu. Czyli osiągnęliśmy cel! Dlaczego mielibyśmy
się przejmować pańską niewygodą czy nawet cierpieniem? Czy pan bolał nad naszym cierpieniem? — Prychnęła ze złością. — Wren, miejsce na humanitarne frazesy jest w podręcznikach szkolnych. W realnym świecie nie mają one żadnego znaczenia. Argument ten, jak wszystkie skuteczne argumenty, z jakimi się w życiu spotkałem, nie był oryginalny, lecz nie licząc geniuszy, nowatorstwo rzadko okazuje się czymś więcej niż poszukiwaniem łatwego dreszczyku 131 emocji. Tak czy inaczej, na razie praktycznie wyczerpałem moje możliwości prowadzenia sporu na ten temat. Cokolwiek by o tym sądził Arystoteles, nie jestem w żadnej mierze zwierzęciem politycznym: pragnę tylko, żeby ludzie byli wobec siebie mili i sprawiedliwi oraz żeby nie było żadnych zamieszek, rewolucji i wojen. Mam świadomość, że nadzieja ta świadczy o prostocie umysłu, lecz nie tracę przekonania, że jest ona zjawiskiem powszechnym pośród szeregowych członków wszystkich narodów, wyznań i ras. Helmut został z nami w pomieszczeniu. Bez wątpienia przydzielono mu rolę mojego osobistego strażnika, a że był z niego tęgi chłop, nie miałem złudzeń, że nawet bez broni aż nadto da sobie ze mną radę. Gdyby był taki głupi, jak pierwotnie sądziłem, mógłbym założyć, że potrafię go przechytrzyć. A tak, najwyraźniej byłem więźniem. Wyobraźcie sobie zatem moje przyjemne zdziwienie, gdy Olga przemówiła do swego towarzysza w nie znanym mi języku, a on skinął głową (odniosłem wrażenie, że dość posępnie) i zniknął w tunelu. Oddaję jej słowa tak wiernie, jak tylko umiem — nigdy nie widziałem pisanego sebastiańskiego. — Helmut, alley yets. Idge lee manazhay. Zamierzałem dać mu czas, aby wyszedł na powierzchnię, a następnie obezwładnić Olgę jak najszybszymi środkami, stosując tyle siły, ile będzie konieczne: na przekór panującej obecnie modzie nie lubię wprawdzie stosować przemocy wobec kobiet, lecz nie była to chwila na rycerską powściągliwość, jaką okazują bohaterowie filmów o drugiej wojnie światowej, niezdolni znokautować nawet nazistki. Dla zabicia czasu spytałem ją o lokalny język: kto się nim posługuje, kiedy i w jakim celu? — To, co pani właśnie powiedziała do Helmuta, było dla mnie na granicy zrozumiałości. Wydawało mi się kombinacją kilku współczesnych języków europejskich. 132 Olga wpatrywała się we mnie, a za belferskimi soczewkami dostrzegłem nowe uczucie. Powiedziała: — Nie jest pan wcale taki szpetny. — Och, dziękuję pani, Olgo. Pani również. W istocie jest pani piękna, nawet w tym stroju,
który, jak podejrzewam, ma za zadanie studzić zapały. — Nie ma pan którejś z tych nowojorskich chorób? — Słucham? — Opryszczki czy też tej szczególnie agresywnej nowej odmiany trypra? — Wielkie nieba, nie! — W takim razie chcę się pieprzyć. — Zaczęła zdejmować ubranie. — Nie jest to być może wzorcowy przykład czynu rewolucyjnego, bo naprawdę musi pan niezwłocznie przesłać tę depeszę, ale posiadam normalny popęd seksualny, a kto wie, kiedy następny raz nadarzy się odpowiednia okazja? — Jej długa spódnica wisiała już na oparciu krzesła. Zauważyłem, z wszystkimi tego konsekwencjami, że niezależnie od rodzaju odzieży wierzchniej, czy był to obfity strój rewolucjonistki, czy też kusy uniform stewardesy, Olga nie znała czegoś takiego jak bielizna. Właśnie miałem zaprotestować w imię mej wrodzonej pruderii, gdy przyszło mi do głowy, że jest to wymarzony moment na realizację mego zamiaru ucieczki. Jeszcze chwila, a Olga będzie nagusieńka, podczas gdy ja nie zacząłem nawet udawać, że się rozbieram — w swym egocentryzmie nie zauważyła tego braku gotowości bojowej z mojej strony. W istocie jednak, gdy Olga ukazała się bez żadnych osłonek, z jej towarzystwa trudniej było zrezygnować, niż pierwotnie oczekiwałem. Za całej mej niebagatelnej kariery erotycznej nie widziałem nic, co mogłoby się równać z jej ciałem, któremu nie oddałby sprawiedliwości przymiotnik „boskie”. Zacząłem, nieomal bezwolnie, zdejmować swe własne ubranie… Ponieważ nie mam 133 zamiaru przysłużyć się tym, którzy lubią trzymać książkę w jednej ręce, pomijam dalsze szczegóły. Wspomnę tylko, że w działaniu Olga prześcignęła nawet swą urodę: posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że jej poczynania postawiły pod znakiem zapytania wartość wszystkiego, czego uprzednio doświadczyłem na tej niwie. Nie byłem świadom, jak wiele mnie to przeżycie kosztowało, dopóki nie usłyszałem strzelania z palców i niecierpliwego nawoływania: — No już, Wren. Rewolucja nie może czekać, aż pan się wyśpi. — Otworzyłem oczy i ujrzałem, że Olga jest już ubrana i zapięta pod szyję, podczas gdy ja nadal leżałem na blacie, czując się jak na poły roztopiona kostka masła. Z bólem serca przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno zamierzałem ją porzucić, gdy ja byłem ubrany a ona naga!
Koślawo zwlokłem się ze stołu i pozbierałem z podłogi ubranie, które wcześniej porozrzucałem. Przy zginaniu pleców przechodziłem katusze. — Idziemy — ponaglała mnie. — Jesteś silniejsza niż myślisz — mruknąłem aluzyjnie, zapinając pasek o jedną dziurkę dalej niż poprzednio. Jednakże gdy byłem już odziany, pomyślałem, że znajduję się teraz na twardym gruncie, a nie w sytuacji horyzontalnej, w której ona miała naturalną przewagę (proszę bez feministycznych protestów: ktokolwiek mieści w sobie drugiego, jest siłą rzeczy górą!) Ona była duża i silna, lecz ja byłem umięśniony i wziąłem co najmniej cztery lekcje sztuki walki u pewnego Azjaty, który dzielił drugie piętro zdezelowanego budynku w Dzielnicy Odzieżowej z łaźnią obsługiwaną przez jego rodaczki, ze swej strony adeptki w sztuce masażu punktowego zwanego sziatsu, który nie jest nieprzyzwoity (powiedzmy raczej, nie musi być nieprzyzwoity). Na potwierdzenie swoich umiejętności miałem nawet kro-piasty pas. 134 Przyjąłem (nie bez bólu) pozycję bojową, której nauczył mnie mój skośnooki sensei, i powiedziałem: — Nie będę pani więźniem, Olgo, lecz obiecam pani, że zbiorę jeszcze tylko trochę informacji — bo szczerze mówiąc, tęsknię już za krajem — i powrócę do USA, aby złożyć moim zwierzchnikom szczegółowy raport na temat San Sebastian. Może pani być pewna, że wasze stanowisko nie zostanie przeze mnie wypaczone, o ile tylko zechce pani odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze, skoro wy blondwłosi jesteście tacy cwani, kiedy już zdejmiecie maski poddaństwa, dlaczego dopiero teraz zabraliście się do rzeczy? Z tego co widzę, książę nie podejmuje starań, by narzucić ludności swą wolę. Całą władzę, jaką posiada, zdaje się wykorzystywać wyłącznie do własnej ochrony. Nie spotkałem żadnych żołnierzy ani policjantów, tylko dwóch burleskowych stójkowych. Kto zatem stoi na straży tyranii, na którą się skarżycie? Twarz Olgi odzwierciedlała poczucie wyższości, charakterystyczne dla niektórych świadomych swej urody blondynek. — Co jeszcze chciałby pan wiedzieć? — Zachodzę też w głowę, dlaczego dotąd nie spotkałem żadnych przedstawicieli sebastianskiej klasy średniej. W Ameryce, nawet w Nowym Jorku, większość ludzi, jakich się widzi o dowolnym czasie, chyba że stale się obcuje z lumpenproletariatem bądź też uczęszcza do uzdrowisk plutokratów, to klasy średnie: za dnia są zajęci jakąś pracą, a wieczorem wracają do domu; zazwyczaj żyją w związkach małżeńskich i z reguły posiadają potomstwo; to oni decydują o rezultacie wyborów prezydenckich, toteż kandydaci z mozołem ubiegają się o ich przychylność. Dla klas średnich drukuje się (lub nadaje) wiadomości. Większość rozrywek jest skrojona na ich miarę. Samochody, pralki i komputery osobiste tak są projektowane, by spełnić ich istniejące potrzeby
135 i wytworzyć nowe. Z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że San Sebastian świeci w tej dziedzinie pustkami. Widziałem kilku rozbisurmanionych urwisów; stadko uczonych, gromadkę pisarzy; nieco personelu hotelowego et consortes, a w najświeższej przeszłości grupę rewolucjonistów. Gdzie są jednak zwykli ludzie, swojacy, przeciętniacy, ciżba, tłum, przez stulecia narastającego oświecenia w krajach Zachodu wynoszony do coraz większej godności, od „ciemnego mot-łochu” Horacego po „lud” reformatorów społecznych i wreszcie, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, podniesiony do rangi istot ludzkich, które wypełniają trybuny stadionu Super Bowl z okazji finału ligi baseballowej — latając tak często do Stanów z pewnością pani wie, że jest to w moim kraju jedno z najważniejszych wydarzeń publicznych roku. Wyczerpany tak długą przemową w pozycji karate, z udami pod kątem prostym do podudzi i pięściami w gotowości, wyprostowałem się w oczekiwaniu na odpowiedź Olgi. Lecz kiedy tylko spuściłem gardę, potraktowała mnie kolanem w brzuch, a gdy zgiąłem się w kabłąk, dołożyła mi prawego prostego, który powaliłby na deski każdego z obecnych pretendentów, nie tylko mnie. Postawiła mnie na nogi, oparła o drabinę i nie przestała bić po twarzy już długo po tym, gdy stało się oczywiste, że odzyskałem przytomność. — Proszę natychmiast przestać! — zawołałem, opędzając się od jej dłoni. — I niech pani mnie więcej nie atakuje! Jestem wyznawcą staroświeckiego kodeksu moralnego, który zabrania mężczyźnie uderzyć kobietę. Powiem pani, że świat był lepszy, gdy wszyscy się do tego stosowali. — Oszołomiony i obolały, wszedłem po drabinie do pomieszczenia, gdzie kobiety wytwarzały ogromne sztuczne ognie. Bez wątpienia z tego źródła pochodziła też bomba, która zniszczyła mój dom. Wyłoniła się Olga i spuściła za sobą klapę. 136 I ^^r — Czy to nie było nieostrożne zostawić klapę cały czas otwartą? — spytałem. — Nie. Nigdy by tu nie przyszli. Boją się prochu strzelniczego. — Wzięła mnie pod ramię. — Idziemy do biura dalekopisu. Jeśli nie uśmiecha się panu trwałe kalectwo, proszę nie próbować uciekać. Rozebrana, była jak zwierzę. Ja nadal czułem się pół żywy. Razem wziąwszy, nie miałem ochoty iść z nią znów w zawody. Powodował mną jednak jeszcze jeden czynnik: ścisła eskorta ze strony takiej kobiety nie była wcale czymś niemiłym. Jej prawa pierś z każdym krokiem ocierała się o mój biceps, niekiedy czułem też muśnięcia jej klasycznie wysklepionego biodra. Dysponowała najbujniej rozkwitłym ciałem, z jakim kiedykolwiek
dane mi było wejść w zażyłość. Pomyślałem, że to wielka szkoda, iż jest tak obsesyjnie rozpolitykowana. Szliśmy przez miasto. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego trasa była mniej więcej płaska, skoro przejażdżka ryk-szą przypominała przeprawę tratwą przez wzburzony ocean, chyba że Helmut zdecydował się na okrężną, falistą podróż, aby mu mięśnie nie sflaczały. Spróbowałem znów wdać się z Olgą w rozmowę. — Byłbym pani wdzięczny za jakieś wyjaśnienie, w jaki sposób wy blondwłosi znaleźliście się w obecnej sytuacji. Pod względem fizycznym wszyscy przynosicie ludzkości chlubę, a podejrzewam, że członkowie Rady Rewolucyjnej nie są jedynymi inteligentnymi przedstawicielami waszego gatunku. Jak to się zatem stało, że jesteście sługami zamiast panami? Macie świadomość, że zaledwie pół wieku temu pewien dyktator nazwiskiem Hitler, w niedalekim kraju, podniósł wasz typ do godności ideału? Nareszcie powiedziałem coś, co sprowokowało ją do odpowiedzi. — A czy Hitler sam nie miał ciemnych włosów, ziemistej cery, wąskich ramion i pękatego brzuszka? A czy 137 którykolwiek z jego bliskich współpracowników był blondynem czy choćby człowiekiem sprawnym fizycznie? — Czy sugeruje pani, że pociągające, zdrowe osoby o jasnych włosach są w Europie, a wręcz na całym świecie, naturalnie upośledzone? Nie sądzę, by blondynki krzywdowały sobie w Skandynawii czy w amerykańskim przemyśle rozrywkowym. Lecz Olga znów obrała taktykę milczenia. Może należała do kobiet czynu, których nudzą rozumowe spekulacje. Przyznaję, że mimo mej pracy (którą zawsze traktuję jako przejściową), ja z kolei lubię ujmować każde zjawisko w jakiś teoretyczny schemat. Stanowiliśmy nietypową, lecz uzupełniającą się parę. Gdyby nie ostre tempo, jakie narzuciła, spacer byłby wcale przyjemny, jako że minęliśmy kilka kolorowych targowisk pod gołym niebem. Na największym z nich sprzedawano wszelkiego rodzaju artykuły spożywcze: wielkie krążki złocistego sera w czerwonej skórce, pyza-te karczochy, wysmukłe oberżyny, pasiaste melony, pąsowe gruszki, otulone wikliną gąsiory purpurowego wina, garnce pienistego cydru, wypatroszone bażanty, bekasy, zające zawieszone na hakach z przodu kramów. Kramiarki miały opasłe, krzepkie, czerwone ramiona i tęgie, chrapliwe głosy, którymi lżyły się wzajemnie i zachwalały pod niebiosa swe towary, pośród których nie brakowało owoców morza (chociaż, o ile wiem, San Sebastian posiada jedynie akweny słodkowodne): kubłów plisowanych zielonych ostryg, granatowych małży, niewielkich morskich kolczatek zwanych jeżowcami, żywych langust i raków, wielkich płatów tuńczyka, maleńkich krewetek, mackowatych kałamarnic… Na przyległym placu znajdował się pstry, wielobarwny targ kwiatowy. Tutaj sprzedawczyniami były hoże dziewczyny w wieku pokwitania, o twarzach tak
różanych, jak kwiecie, którym handlowały. Potem weszliś138 my w ulicę na całej długości zastawioną klatkami na ptaki, przy których strażowali niscy czarnowłosi mężczyźni pogodnego usposobienia, którzy za pomocą pogwizdywań, treli i skrzeków wymieniali poglądy ze stanowiącym ich towar ptactwem: z mikroskopijnymi ziębami, wielkogrzebieniastymi kakadu, chmurnookimi papugami, gderliwymi srokami i ćwierkającymi kanarkami. Wszelako targi te różniła od wszystkich innych na świecie jedna uderzająca cecha: nigdzie nie było widać klientów! — Właśnie o to chciałem zapytać — powiedziałem do Olgi. — Kto kupuje towary wystawiane na sprzedaż przez tych przekupniów? Gdzie jest ludność? — pytam po raz drugi. Skręcaliśmy już w znajomą ulicę, przy której mieścił się „Hotel Bristol”. Podczas dwudziestominutowego marszu nie napotkaliśmy żadnych przechodniów, nie widzieliśmy ani jednego samochodu. Reakcją Olgi było skinienie głową w stronę hotelu i szarpnięcie mnie za ramię. — Będzie dość czasu na wysłanie depeszy. Znów czuję pożądanie. Nie jest pan taki seksualnie bezproduktywny, jak podejrzewałam, choć przypuszczalnie pociąga mnie w panu częściowo to, że jest pan ciemnowłosym konusem. Zdumiony jej nieposkromionymi apetytami, puściłem tę obelgę mimo uszu. Może właśnie obnażyła słabość, którą można będzie wykorzystać. Po wycisku, jaki mi dała w podziemnym pomieszczeniu, nawet tacy legendarni satyrowie jak Wiktor Hugo i John Paul Jones potrzebowaliby czasu na rekonwalescencję, toteż miałem nadzieję, że jeszcze nieprędko jej powab zdoła mnie odwieść od zamiaru ucieczki. Odegrałem więc scenę fałszywego entuzjazmu, mocniej przycisnąłem jej ramię do swego boku (od uścisku 139 jej stalowych ud nadal bolały mnie żebra) i na tyle, na ile było to z Olgą możliwe, udałem, że przejmuję inicjatywę przy zdecydowanym wmarszu do hotelu. Na widok Olgi twarz portiera wykrzywiła się z obrzydzenia, po czym powiedział do mnie: —Blondwłosi mają wstęp do hotelu tylko w roli służących. Zupełnie nie przewidziałem takiego obrotu sprawy, lecz Olga powiedziała natychmiast: — Ja jest pielęgniarka. — Sięgnęła do jednej z przepastnych kieszeni płaszcza i wyjęła niewielką saszetkę, w której z kolei krył się laminowany dokument. — Tu licencja. — Pokazała dokument portierowi, który zerknął nań z niesmakiem i pokazał gestem, że ją
wpuszcza. Oldze to jednak nie wystarczyło. — Będzie lewatywa — powiedziała. — U pana turystyczne zatwardzenie. — Bez wątpienia mogłem się domyślić, że najpowszechniejsza dolegliwość podróżnych w innych krajach zostanie w San Sebastian odwrócona. Ledwie zdążyły się za nami zamknąć drzwi windy, gdy Olga złapała za sprzączkę mojego paska, rozpięła ją i ściągnęła mi spodnie do kostek. Broniłem mych gatek, lecz uchwyciwszy zwinnymi dłońmi za gumę z tyłu, szybko obnażyła wszystkie cztery litery. Rzeczone zostały przyciśnięte do tylnej ściany kabiny, a że tak czy tak nie stanowiły odpowiedzi na jej potrzeby, wkrótce zakończyła tę fazę napaści i zajęła się mą pachwiną. Stosując to finezję, to brutalną siłę, i tutaj dokonała odsłonięcia akurat gdy dojechaliśmy do celu, na czwarte piętro, a drzwi otworzyły się na Clyde’a McCoya. — Widzę, że migiem przesiąkłeś zgnilizną społeczeństwa przyzwalającego — powiedział z obleśnym uśmieszkiem. Olga wywlokła mnie z windy, a w korytarzu nadal mnie rozbierała, jakbyśmy byli sami za zamkniętymi drzwiami. Nie miała za grosz wstydu. Sądzę, że to obecność mego krajana alkoholika dała mi siłę, aby 140 przez kilka chwil stawić jej opór, a potem, gdy szala znów zaczęła się przechylać na jej stronę, aby ją znokautować ciosem w szczękę, wskutek którego niemalże zmiażdżyłem sobie kłykcie. . McCoy został na górze, by przyjrzeć się tej knajpianej burdzie, a gdy Olga zeszła do parteru, nagrodził mnie oklaskami. Doprowadziłem do porządku ubranie, po czym natychmiast poczułem skruchę: ukląkłem i zacząłem szukać uszkodzeń na ciele przeciwniczki. Nie znalazłem. Oddychała regularnie. — Nie przejmuj się, każda blondwłosa posiada żelazną szczękę i granitowy czerep — zakpił McCoy. — Powinienem się domyślić, że należysz do maniaków seksualnych. — Zatkaj paszczę, McCoy, i pomóż mi. Czy jest jakiś sposób na to, żeby ta kobieta przestała mnie molestować, oprócz aresztowania i fizycznego unieszkodliwienia? Potrząsnął ironicznie głową. — Jak kazać komuś zrobić coś, czego nienawidzi, ale żeby cię dalej kochał. Typowo jankeskie myślenie. Tutaj takie cackanie się nie przejdzie. Chcesz, żeby ktoś przestał ci włazić do dupy, musisz dać mu kopa. — Przestań, bądź poważny. Naprawdę mam problem. — Mimo że Olga bezwzględnie mnie wykorzystała do swych własnych celów, seksualnych i politycznych, moja sympatia nadal w gruncie rzeczy ciążyła ku jej sprawie. — Toteż ci mówię. Jeżeli blondwłosa ci w czymś przeszkadza, możesz z nią zrobić, co
chcesz. Możesz ją wyrzucić przez okno. — Obawiam się, że nie wyznaję sebastiańskiego kodeksu postępowania i z przerażeniem się dowiaduję, że ty się pod nim podpisujesz. Mieszkasz tu wprawdzie od wielu lat, ale przecież nadal uważasz się za Amerykanina. 141 — Skończ z tymi pierdułkami — warknął McCoy. — Prosiłeś mnie o pomoc czy nie? — Żałuję tego — odparłem lodowatym tonem. Olga jęknęła. Wracała jej przytomność. Miałem do wyboru znów ją zamroczyć lub uciec. Nienawidzę bić kobiet, zwłaszcza jeśli niedawno wspólnie unosiliśmy się na skrzydłach ekstazy — ale właściwie, kiedy się nad tym zastanowię, czy w przypadku zupełnie obcej osoby byłoby to bardziej usprawiedliwione? Uciekłem. Pobiegłem korytarzem, skręciłem za róg i natrafiłem na istny mur w postaci wielkiego ciała mężczyzny, który słuchał w kąpieli nagranego głosu Enrico Caruso. Właśnie zamierzał wejść do pokoju, zapewne jego własnego. — Per favore, signore — powiedziałem błagalnie, wyczerpując mój podręczny zasób włoskich słów. — Czy mógłby pan dać mi schronienie? Zaraz wszystko wytłumaczę. Wykonał proporcjonalne do swej tuszy wzruszenie ramion i rozpościerając dłoń zaprosił mnie do środka. Potem wtoczył się za mną i zamknął drzwi, zanim Olga dotarła w tę część korytarza, choć już słyszałem jej szybkobieżne stąpnięcia. Zbliżonym do poprzedniego gestem pokazał, że powinienem zająć miejsce na sofie wyściełanej kwiecistym brokatem, która robiła wrażenie solidnego mebla. Znajdowaliśmy się w komfortowym salonie. Mój śródziemnomorski przyjaciel najwyraźniej miał dla siebie apartament. Któreś z kilku drzwi bez wątpienia prowadziły do sypialni, a inne, harmonijkowe, otworzył teraz i mym oczom ukazała się schludnie urządzona maleńka kuchnia podobna do tej, z której korzystałem na Manhattanie (o ile można nazwać kuchnią wczasowisko dla karaluchów połączone z sanatorium dla myszy, w którym lodówka niezależnie od ustawienia pokrętła zawsze rozmraża, a w miniaturowej kuchence działa tylko pół palnika). 142 Olbrzym wyjął z jakiegoś miejsca poza zasięgiem mego wzroku, który skupiony był najpierw na jego ogromnej włochatej twarzy, a teraz na masywnym tułowiu, siatkę z artykułami spożywczymi. Umieścił ją teraz w niewielkim zlewie i zaczął opróżniać. Było tam kilka wydłużonych pudełek o rozmiarach przypominających opakowania spaghetti, garstka zieleniny, wielki klin sera i kilka innych pozycji, bez wątpienia jadalnych. Następnie przyniósł mi kubek czerwonego wina, trzymając w drugiej ręce otoczone rafią naczynie o pojemności galona. Po przyjacielsku obnażając bielutkie zęby, odegrał pantomimę pod tytułem „Do dna”, po czym wrócił
do kuchni, którą niemal w całości sobą zasłaniał. Pomyślałem, że powinienem chwilę odczekać, zanim zacznę mówić, bo Olga mogła podsłuchiwać pod drzwiami, toteż piłem wino w milczeniu. Duży jegomość bez pytania dolewał mi od czasu do czasu, lecz jego działania skoncentrowane były na czym innym: gotował spaghetti w gigantycznym rondlu oraz ucierał tłuczkiem czosnek, którego aromat rozniósł się po całym pokoju, a następnie bazylię, której bukiet rozpoznałem dzięki wyczulonemu zmysłowi powonienia. (Zmysł ów znacznie mi się wyostrzył dzięki romansowi, kilka lat wcześniej, z pewną mężatką, która wolała dla mnie gotować, niż chodzić ze mną do łóżka: pod względem seksualnym nie miała swemu mężowi nic do zarzucenia, lecz w kwestiach kulinarnych był mało wyrobiony, a tymczasem, jak mówiła, ,,w całym kraju rozgorzała rewolucja żywieniowa”.) Kiedy mój przyjaciel podał pesto genovese, na bocznym stoliku, który dzięki podniesieniu dwóch dodatkowych blatów zyskał restauracyjne rozmiary, ja byłem już na lekkim rauszu, wlawszy wino w żołądek świeżo pobudzony namiętną konfrontacją z Olgą. Nałożył każdemu z nas kopczyk nakrapianego na zielono spaghetti, który sięgał od blatu stołu do poziomu oczu. Ledwie 143 zdążyłem drżącą ręką uchwycić za widelec, on już umniejszył swój kopczyk o połowę: pochylił się i podsuwał sobie wiązki spaghetti pod usta, jednocześnie wytwarzając efekt ssący, którego mógłby mu pozazdrościć odkurzacz Hoovera. Wreszcie nawinąłem kilka nitek na widelec i skosztowałem: bardzo smaczne. Pociągnąłem kolejny łyk czerwonego wina. —- Jestem tu od niedawna — powiedziałem — ale już zdążyłem zaobserwować cały szereg sebastiańskich zjawisk, które zdają się pod każdym względem wzajemnie wykluczać. Książę w teorii jest tyranem z zamierzchłej epoki, lecz w praktyce wydaje się nieszkodliwy. Nic nie robi, tylko je wystawne posiłki. Jego skłonności seksualne są homoerotyczne. Żaden z jego poddanych nie cierpi niedostatku, ponieważ wszyscy mają nieograniczony kredyt. — Może to i prawda, że blondwłosi są obywatelami drugiej kategorii, skazanymi na pracę fizyczną, kelners-two, rykszarstwo i tak dalej, lecz książę twierdzi, że wolno im także praktykować prawo i uprawiać inne zawody, które w innych krajach cieszą się wielkim prestiżem społecznym. Kobiety zobowiązane są odbyć stosunek seksualny z każdym, kto tego zażąda, lecz jedyna blondwłosa, z którą zawarłem bliższą znajomość, praktycznie mnie zgwałciła. Rodzi się zatem wątpliwość, czy rzeczywiście jest to dla nich obciążenie aż tak nienawistne, zważywszy, że byłem dla niej właściwie kimś obcym. Należy również zauważyć, że blondwłosi znakomicie się prezentują pod względem fizycznym, są wysocy, zdrowi i
urodziwi, w przeciwieństwie do wszystkich innych prześladowanych narodów znanych z historii. Słuchając mych wynurzeń, olbrzym często kiwał głową, lecz nie przestawał jeść łapczywie, co jakiś czas biorąc dokładkę i patrząc z wyrzutem na mój talerz, 144 nadal obłożony pierwszą porcją. Aby nie wydać się nieuprzejmym, zjadłem kilka nitek i spłukałem kolejnym łykiem wina, które etykieta określała jako markowy, lokalny trunek o nazwie Valpolifella (sic): wszystko co mogę powiedzieć, to że miało kolor czerwony i dało się pić. Podjąłem mój wywód. — Sebastiańscy uczeni to leniwi kabotyni, a pisarze płci męskiej to bez wyjątku świnie. Nawiasem mówiąc, pornografię rzekomo piszą tylko blondwłose kobiety, lecz osobiście tego nie sprawdziłem, a prawdę rzekłszy, nie miałem nadmiernego zaufania do niepotwierdzonych wypowiedzi któregokolwiek spośród spotkanych przeze mnie gryzipiórków. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, żeby działalność tych darmozjadów była nazbyt szkodliwa, gdyż niewielu ludzi umie czytać, a naczelny bibliotekarz, sam analfabeta, utrzymuje, że wszyscy w kółko czytają jedną książkę. — Procedury prawa kryminalnego są idiotyczne — ciągnąłem dalej. — Ludzi spotykają surowe kary za gru-biaństwo, a z drugiej strony każdy może oskarżyć każdego o dowolne przestępstwo i policja ślepo mu wierzy. Mój gospodarz uniósł pełen kubek wina i wlał sobie do gardła z odgłosem, który przypominał spłukiwanie muszli klozetowej. Oblizawszy wargi, wstał i podszedł z pustym talerzem do garnka ze spaghetti na kuchence, zajrzał do środka, a nic nie znalazłszy, westchnął donośnie. Podszedł do szafy ubraniowej, po czym zdjął marynarkę i kamizelkę garnituru z czarnej serży, który miał na sobie, zostawił jednak białą koszulę i ciemny krawat. Włożył cisawego koloru jedwabny szlafrok i zawiązał pas z frędzlami wokół swego masywnego tułowia. Ukłoniwszy mi się szarmancko, poluzował kołnierzyk, nałożył sobie na oczy przepaskę z czarnego woalu, którą wyjął z kieszeni szlafroka i położył się na łóżku, które zapadło się prawie do samej podłogi. 145 Najwyraźniej przyszedł czas, by zakończyć mój zewnętrzny monolog. Sporządzenie ustnej specyfikacji szczegółów dotyczących kraju, w którym się znalazłem, przyniosło mi pewien pożytek. Uzyskałem potwierdzenie mojego przeczucia, że San Sebastian jest państwem, na którego temat wyjątkowo trudno jest sformułować jakieś uogólnienia.
Dotyczy to z pewnością każdego społeczeństwa: dajmy na to, jak scharakteryzować miasto, w którym mieszka jednocześnie ćpun z Południowego Bronxu, opływający w bogactwa najemca mieszkania w Trump Tower, gliniarz z Queens i broadwayowski reporter-demaskator? W San Sebastian nie dostrzegłem jednak, aby dowolne dwa środowiska wchodziły ze sobą w jakiekolwiek znaczące relacje, włączając w to dwór i blondwłosych, najwyraźniej istniejących dla siebie jedynie w wymiarze .teoretycznym. Ze szkolnych zajęć z historii przypominałem sobie mgliście, że rewolucji nigdy nie przeprowadzają ludzie uciskani, lecz klasa znajdująca się pomiędzy panującymi a tymi na dnie: czyli właśnie ta klasa, której istnienia dotąd w San Sebastian nie uświadczyłem… z drugiej jednak strony, żaden rodzaj istot ludzkich nie był tu zbyt licznie reprezentowany, zwłaszcza w zderzeniu z hałaśliwą manhattańską tłuszczą, pośród której normalnie rozgrywał się mój los. W czasie pierwszego dnia mego pobytu w stolicy widziałem, summa summarum, mniej śmiertelników, niż spotkałbym podczas popołudniowej przechadzki od mojego starego strychu do delikatesów Roth-mana. Delikatesy Rothmana! Kiedy były pod ręką, nawet nie marzyłem, że pewnego dnia w odległej krainie mentalne odniesienie do nich wzbudzi we mnie nostalgię. Biorąc pod uwagę różnicę czasu, na starych śmieciach było teraz rano, klienci przychodzili po świeże bajgle, mlecz-nosiną kawę w kościanobiałych kubkach i skąpane w złocistym tłuszczu duńskie pączki o smaku suszonych 146 śliwek. Uliczny element starł już posokę z brzeszczotów noży sprężynowych, bezpiecznie ukrył trofea z sobotniej nocy i wśliznął się chyłkiem, a raczej wparadował dumnym pawiem do swych zbójnickich gniazd na dobrze zasłużony odpoczynek. Panie lekkich obyczajów nareszcie złożyły do snu znużone głowy, a wykolejency jeszcze wygniatali framugi drzwi. Tu i ówdzie pies na smyczy z rozkoszą oddawał poranny stolec; kilka robiło to nawet zgodnie z przepisami, nie na chodnik. Ruch uliczny dopiero zaczynał gęstnieć, by rosnąć i zbliżać się ku morderczemu szaleństwu południa. Może jakiś taksiarz zapowiadał już, spazmatycznymi gestami i nieumotywo-wanym trąbieniem, histerię, jaka całkowicie weźmie go we władanie o późniejszej porze, lecz o poranku postronni widzowie z pewnością uznali to za nieszkodliwy, a może nawet czarujący upust fantazji. O tej godzinie Bogu ducha winny przechodzień najmniej ryzykował, że zostanie nazwany „skurwysynem” przez inną istotę ludzką, której nigdy wcześniej nie miał przyjemności poznać. Krótko mówiąc, ze zdziwieniem odkryłem, że tęsknię za Nowym Jorkiem, może nie w takim stopniu, by zaintonować tę kretyńską piosenkę, którą na zlecenie biura turystycznego wykonywały znakomitości przemysłu rozrywkowego, pałające tak żarliwą miłością do Brooklynu, że
zamieszkały w Kalifornii; z pewnością jednak odkryłem, że brakuje mi codziennego życia Manhattanu, tak innego od wszystkiego, co spotkałem w tym kraju, gdzie wszystko było obce. Czyżbym zamieniał się w typ człowieka, którego, jako osoba kulturalna, przez całe moje dorosłe życie miałem w pogardzie, a mianowicie w prowincjonalnego ksenofoba? Odepchnąłem od siebie zimne już pesto, podszedłem do drzwi, odrobinę uchyliłem i dokonałem wizji lokalnej. Uznałem, że byłoby większym grubiaństwem zakłócić olbrzymowi drzemkę, aniżeli wyjść po cichu bez 147 podziękowania. Postanowiłem udać się do biura dalekopisu, o ile po drodze nie wpadnę w ręce Oldze, i przesłać Rasmussenowi żądanie, by wycofał mnie z kraju, przed którego kapryśnymi obywatelami nie zapewnił mi żadnej ochrony… Nie, tego rodzaju negatywna motywacja nie przypadłaby memu sadystycznemu zwierzchnikowi do gustu. Wymyśliłem coś lepszego: zastosuję strategię, którą niejeden spec od czarnego humoru proponował podczas wojny wietnamskiej: ogłoszę się zwycięzcą i wyjadę. Zapewnię Rasmussena, że widziałem wystarczająco dużo, żeby sporządzić całościowy raport na temat San Sebastian i zasugerować, jaka powinna być polityka amerykańska wobec maleńkiego księstwa: bierność, i to raczej obojętna niż życzliwa. — A! — powiedział portier, gdy przechodziłem koło recepcji. — Mam nadzieję, że oddaje pan już stolec bezboleśnie i nie będzie więcej potrzebował usług blond-włosej specjalistki od udrożniania dwunastnicy. — Nawiasem mówiąc — odparłem — widział pan, czy wychodziła? — Nie widziałem — powiedział. — Jestem jednak pewien, że opuściła hotel, skoro nie jest z panem. Bez wątpienia wie, jakie czekałyby ją konsekwencje, gdyby ją znaleziono na terenie hotelu bez pozwolenia. — Mógłby mi pan powiedzieć, jakie by ją czekały konsekwencje? Nastroszył brwi, po czym powiedział: — Właściwie to nie mam najmniejszego pojęcia. To tylko taki utarty zwrot. — Sebastiańskie życie w dużej części opiera się na takich stwierdzeniach, prawda? Ciągle mówicie o róż148 nych okropnościach, ale z tego, co widzę, rzeczywistość jest dużo spokojniejsza. Robił wrażenie przygnębionego. Szybko więc dodałem: — Niech pan tego nie bierze za krytykę! To znacznie lepsze od stanu rzeczy, w którym przemoc jest czymś powszednim, jak w mieście, z którego przyjechałem, a gdzie w pewnych kręgach do dobrego tonu należy udawanie, że wszystko jest tak, jak powinno być. — Tęsknota za Nowym Jorkiem już trochę we mnie zelżała. — Kiedyś mieszkałem w kamienicy, której każdy najemca został w korytarzu okradziony przez bandę
uzbrojonych w broń palną lokalnych chuliganów, biorących udział w miejskim konkursie rabunkowym. Kiedy nasi chuligani przegrali z drużyną z Kip’s Bay, ofiary były tak oburzone werdyktem, że wydały dla przestępców bal i przyznały im nagrodę pocieszenia. — No tak — powiedział z goryczą — w Nowym Jorku wszystko jest zawsze barwniejsze, prawda? Chyba posunąłem się za daleko i zraniłem jego uczucia. — Nie wiem, czy dobrze pan zrozumiał moje intencje — rzekłem. — Poprzez ten kontrast pragnę złożyć hołd pańskiej ojczyźnie. Na jego twarzy natychmiast wykwitł oleisty uśmiech. — Rozumiem doskonale. Czy teraz życzy pan sobie chłopca? — Nie, dziękuję, i uprzejmie pana proszę, by mi pan nigdy więcej nie zadawał tego pytania. Mógłby mi pan jednak wyjaśnić, dlaczego gdziekolwiek pójdę, widuję w San Sebastian tak mało ludzi? A większość z tych, których zdarzy mi się spotkać, wykonuje jakąś pracę dla ludności, lecz ludności nigdzie nie uświadczysz. — Wymieniłem w szczególności targi pod gołym niebem. Na chwilę wpadł w zadumę, przyłożywszy opuszek palca do wydętych warg. Po czym zawołał: — Mam! Ci, 149 którzy sprzedają owoce, kupują kanarki od ptaszników, którzy z kolei nabywają ser… i tak dalej. Zachowałem dla siebie wątpliwości, jakie budziła we mnie jego teoria, aby nie wytrącać go z samouwielbienia, jakie rozlało mu się po twarzy. Opuściłem hotel. O ile Olga nie szukała mnie nadal w korytarzach na górze, z pewnością wyszła nie zauważona przez portiera i być może zaczaiła się gdzieś na mnie. Krótką drogę do biura dalekopisu pokonałem przyklejony do ścian budynków, lecz nie zauważyłem ani jej, ani nikogo innego. Gdy wszedłem do środka, za biurkiem siedział znajomy urzędnik w okularach. Podał mi formularz depeszy, jak również kikut ołówka, który nosił na sobie ślady czyichś zębów. Nieroztropny Rasmussen nie zaopatrzył mnie w kod, za pomocą którego mógłbym się z nim porozumiewać. To prawda, że nikt by się nie zabijał o informacje, które miałem do przekazania, ale przesłanie nieszyfrowanej depeszy mogłoby się w tym kontekście wydać nieprofesjonalne, a gdyby rzecz wyszła na jaw, krytycy firmy mieliby w Kongresie pretekst do zredukowania jej budżetu. Wiadomość sformułowałem w zamierzchłym slangu z lat trzydziestych i czterdziestych,‘który jednak w okamgnieniu zrozumiałby każdy Jankes w dowolnym przedziale wiekowym, dzięki projekcjom „klasyki srebrnego ekranu”, lecz z pewnością stanowiłby bełkot dla każdego, kto uczył się angielskiego w szkole.
WSZĘDZIE BAŁAGAN NA STRYCHU, ZAJĄCE PUANE, FAJANSE EKSPEDIOWAĆ HADKO. FRANIO CZUJE PRZEKSZTAŁT W KOBYŁĘ I PRYCHA. Podałem formularz urzędnikowi, mówiąc: — Proszę to wysłać tak jak jest, dosłownie, litera po literze. Proszę 150 się nie przejmować, jeśli tekst wyda się panu niezrozumiały, mimo że pana zdaniem włada pan biegle angielskim. Wziął formularz i podniósł oburącz do góry. Kiedy skończył studiować tekst, skrzywił się i pokręcił głową. — Kto jak kto, ale firma mogłaby wymyślić lepszy kod. — Co pan może o tym wiedzieć? — spytałem napastliwie. — Skoro twierdzę, że depesza jest nie do odszyfrowania, to chyba wiem, co mówię. — Obawiam się, że byłby pan w tej opinii odosobniony — powiedział. — To żałośnie klarowne. Uważa pan ich wszystkich za ograniczonych umysłowo dziwaków i odradza pan wspomaganie ich środkami finansowymi. Czuje się pan wystrychnięty na dudka i chce wracać do domu. Spojrzałem na niego chmurnie. — Jest pan kolejnym poborowym, który się tutaj zaszył, gdy skończyła się wojna? — Jestem na to za młody. Widziałem dużo waszej produkcji filmowej, łącznie z wyśmienitym serialem „Murzyn z Bostonu”, z Chesterem Morrisem w roli głównej. Także obrazy Mary Beth Hughes, Jane Frazee, Very Hrubej Ralston… — Chwileczkę — powiedziałem, mrużąc groźnie oczy. — Za kogo mnie pan bierze? Zmyśla pan te nazwiska. Jestem rdzennym amerykańskim kinomanem, a nigdy nie słyszałem o tych ludziach. — Tym gorzej dla pana — odparł urzędnik. — Proponowałbym panu, żeby pan wykorzystał pobyt w San Sebastian na chodzenie do kina i uzupełnienie luk w znajomości własnej kinematografii. Mamy najświeższe dzieła. Obecnie wyświetlany jest najnowszy odcinek serii o Rosie Spawaczce, western z Johnny Mack Brow-nem, filmy z Charlesem Starrettem, Bobem Steele’em… Nazwiska te nic mi nie mówiły (a przecież, podobnie jak wszyscy nowojorczycy o pewnym wyrobieniu kul-isi turalnym, uważam się za znawcę filmów Bogiego, Bette, Coopa, Hitcha, et consortes), spytałem więc: — Czy posługuje się pan jakimś kodem? Westchnął. — Cóż mogę powiedzieć, jeżeli najwybitniejsi artyści z pańskiego własnego
kraju nie są panu znani, prócz tego, że jestem doprawdy wstrząśnięty. Zapewniam pana, że w San Sebastian nazwiska te należą do elementarnej wiedzy o świecie. Każde dziecko potrafi je wyrecytować. — Ale czy w tym kraju są jakieś dzieci? — spytałem urażony. — Nie widziałem ich zbyt wiele. — Oczywiście, że pan nie widział — odparł urzędnik. — Cały dzień siedzą w kinie. Nabrałem pewności, że kpi sobie ze mnie. — A sale kinowe są oczywiście wszędzie, choć nie zdarzyło mi się jeszcze zauważyć ani jednej gabloty z fotosami? — W rzeczy samej — powiedział. — Tyle że nie mają gablot z fotosami. Wszelkiego rodzaju publiczna reklama, wykraczająca poza czysto opisowy szyld, jest w San Sebastian zakazana. Wszyscy wiedzą, gdzie mieszczą się sale kinowe. Są w pobliżu każdego miejsca zamieszkania, z reguły przy tej samej ulicy, a tygodniowy program jest wysyłany do każdego domu, jak również, oczywiście, wywieszony w holu kina. — Uśmiechnął się. — O tak, sale kinowe mieszczą się w budynkach, które niegdyś pełniły rolę kościołów i szkół. — Aha. — Nadal daleki byłem od pewności, czy ze mnie nie kpi. — To dlatego tak mało widzi się ludzi na ulicach? Wszyscy oglądają filmy? — Nie licząc tych, którym się w życiu nie poszczęściło — odparł, robiąc markotną minę. — Ja mogę iść dopiero po godzinach pracy. Oparłem się o kontuar. — Chce pan powiedzieć, że większość mieszkańców tego kraju, dorosłych i dzieci, spędza większość czasu w kinie? 152 — Jak bum cyk cyk, szefie! — powiedział energicznie-. — Każden jeden, od takiego gnoja po starego zgreda. Bez dwóch zdań. Z dużymi oporami zacząłem mu jednak wierzyć. Zostało w każdym razie ustalone, że swobodnie poruszał się w żargonie, który ja często znałem tylko biernie. Czułem się zażenowany i przez chwilę zastanawiałem się, czy dla odzyskania twarzy nie wykonać mojej parodii Cagneya, ale zaraz uznałem, że byłoby to zbyt banalne nawet wśród rodzonych Amerykanów, którzy nie dysponują aż tak wnikliwą wiedzą filmową. Muszę wykazać się większą inwencją, jeśli chcę rywalizować z tym człowiekiem. Uznałem, że nie ma wyboru, jak tylko wymyślić, wyssać z palca jakiegoś nie istniejącego aktora i odegrać go przed urzędnikiem depeszowym. — Niech mi pan powie, kto to jest. — Wykrzywiłem się, spuściłem jedną powiekę do połowy oka i powiedziałem jednostajnym głosem: — Jeśli se myślicie, chamy jedne, że mnie zrobicie w buca, to macie narypane w głowie. Urzędnik zmrużył oczy. — Zaraz, zaraz… To nie będzie Barton MacLane?
Nie, niech pomyślę… Jack LaRue? Nie… Charles Bickford? — Może pan zgadywać do rana — powiedziałem triumfalnym tonem. — Widzi pan… — Nie, nie, proszę mi dać jeszcze jedną szansę! Czy nie trąciło z lekka obcym akcentem? Eduardo Cianelli? — Proszę mi wierzyć, darmo się pan trudzi — powiedziałem szybko. — To aktor, który wystąpił tylko w paru filmach o groszowym budżecie. Ee, nazywał się, ee, Ben Spinoza. — Typ latynoski? — Można tak powiedzieć. Urzędnik strzelił z palców. — Tak, jasne! Występuje w filmie, który właśnie grają przy ulicy Lipowej: Kawaler i panna. — Nachmurzył się. — Jeszcze go nie widziałem z powodu tej cholernej roboty. 153 Zaczynałem już mówić: — To niemoż… — ale uznałem, że kontynuowanie tej farsy jest poniżej mojej godności. — Powiedziałem więc chłodno: — Proszę jak najszybciej wysłać tę depeszę. — Do firmy? Nie zdążyłem jeszcze wspomnieć o adresacie. Znów zadałem sobie pytanie, czy ten mędrek nie jest kimś więcej niż tylko urzędnikiem depeszowym. Postanowiłem go jednak o to nie pytać, bo uznałem, że obojętnie czy jest, czy nie jest, jest pewne, że udawałby, że jest — jeżeli ta konstrukcja się nie zawali. Być może nabył manier z tych starych filmów amerykańskich, których bohaterowie mówią krótko i węzłowato, kroczą sprężyście, kapelusz mają zawadiacko nasunięty na jedno oko, a ich początkowo rezolutne dziewczyny w końcu się rozkrochmalają („Uch, mój ty byku”, et cetera). Miałem jednak na uwadze główny nurt kinematografii: Bóg jeden wie, co się działo w trzeciorzędnych filmach, które cieszyły się w San Sebastian taką popularnością. — Tak, do firmy, Waszyngton, DC. — A nie Langley, VA? Znów na chwilę ogarnęła mnie podejrzliwość, lecz po namyśle uznałem, że McCoy prawdopodobnie korzystał z tego samego kanału komunikacyjnego z główną kwaterą, wstrząsająco prymitywnego jak na służby wywiadowcze supermocarstwa, lecz bez wątpienia o to właśnie chodziło: wróg nigdy by się nie spodziewał takiej prostoty, wobec której zawiodłyby na całej linii ich skomputeryzowane dekodery. Taką w każdym razie miałem teorię. Westchnąłem i potwierdziłem. — Aha, a skoro już tu jestem, to jakie jest pańskie
stanowisko w sprawie blondwłosych? — Osobiście jestem osobą tolerancyjną. Uważam, że jednostka o jasnych włosach nie jest gorsza od innych. Może nie chciałbym nikogo takiego za przyjaciela… 154 — Przepraszam, że przerywam: nie chciałby pan? — Czyż człowiek nie ma prawa dobierać sobie kumpli wedle swego upodobania? Nie żywię najmniejszego zainteresowania kulturą blond włosy ch. Dlaczego miałbym być zmuszony do wchodzenia w zażyłość z kimś, kto gra w szachy, grę, której nigdy nie potrafiłem zrozumieć; kto je warzywa, których nie znoszę; kto nigdy się nie przeziębią, podczas gdy przeziębienie, na które mnie się w tej chwili zbiera, ustąpi po kilku miesiącach? — Czy to są typowe zamiłowania i cechy blondwło-sych? Skrzywił się. — To naprawdę stado pawianów. Mówię to oczywiście bez uprzedzenia. Nie mam nic przeciwko temu, żeby korzystali ze wszystkich przywilejów, jakie uda im się wycisnąć z przyzwoitych ludzi. — Czy stworzyli jakiś ruch oporu? Zaśmiał się i użył kolejnego wyrażenia, które musiał zaczerpnąć ze starego filmu hollywoodzkiego rozgrywającego się wśród ludzi niewykształconych. — Ożesz ty w mordę, nie widzę najmniejszego powodu. To najszczęśliwsi ludzie pod słońcem. Co chyba zrozumiałe: nie pracują. — Wylegują się i grają na banjo? Zmarszczył brwi. — Nie. Na wiolonczeli i puzonie. Strasznie ponura muzyka, zupełnie bez życia. To bardzo nudni ludzie i zbyt leniwi, żeby starać się zmienić układ społeczny, który bardzo im odpowiada, mniej nam pozostałym. — Spojrzał na formularz depeszy. — Skoro zamierza pan wkrótce nas opuścić, powinien pan jak najlepiej wykorzystać resztę pobytu. — Co by pan proponował? Wziął do ręki ołówek, który odłożyłem wcześniej na kontuar i wsadził sobie do ust, co wyjaśniało ślady po zębach. 155 — Lido, jeśli lubi pan pływać — rzekł. — Longchamp, jeżeli gra pan na wyścigach kucyków. Prater może być zabawny, jeżeli sprawiają panu uciechę karuzele. Wycieczka gondolą po kanałach to przyjemny sposób na spędzenie popołudnia. Piknik w Bois może być rozkoszny, podobnie jak przejażdżka za miasto do pobliskiego Pałacu Letniego, greckiego amfiteatru lub wielkiego meczetu wybudowanego za okupacji tureckiej, gdzie mieści się teraz Muzeum Kołder. Ewentualnie sugerowałbym wizytę w Bourse. W trzeciej piwnicy pod parkietem transakcyjnym można
znaleźć rzymskie termy, z zachowanymi w doskonałym stanie zbiornikami i duktami, jak również znakomitymi mozaikami. Powiedziałem z nieskrywaną ironią: — A zatem San Sebastian jest mikrokosmosem Europy? Z pewnością macie także swój własny Wersal, Bramę Brandenburską i Erechtejon z krużgankiem kariatyd? Z satysfakcją wzruszył ramionami. — Rzeczywiście, trzeba przyznać, że jesteśmy szczególnie uprzywilejowani. Z tego powodu Sebastiańczycy nie są zawołanymi 1 turystami. — Prócz tego, wyjeżdżając z kraju należałoby zrównoważyć stan konta i spłacić kredyty, prawda? — Faktycznie to byłoby sprzeczne z prawem. — Wyjechać z kraju? Potrząsnął głową. — Nie, nie: uregulować długi in toto. — Widzę, że pan sobie ze mnie żartuje. Urzędnik przemówił z wielką powagą: — Byłoby to wotum nieufności wobec rodaków. Nie istnieje cięższa zbrodnia. Każdy Sebastiańczyk posiada dane od Boga prawo bycia wierzycielem innych. Tylko w ten sposób zyskuje moralny pretekst, aby samemu zaciągnąć olbrzymie długi. W przeciwnym razie gospodarka by upadła. Ekonomia nigdy nie była moją mocną stroną. Ilekroć usiłuję zrozumieć, jakim sposobem, w tym samym świe-156 cie, zamieszkanym przez tych samych ludzi, kupujących i sprzedających te same towary, mogą zaistnieć regularne okresy wielkiego dostatku, po których natychmiast następują recesje, mój mózg dostaje kręćka (tylko wtedy byłoby to sensowne, gdyby pomyślne czasy przychodziły w następstwie zakupu ziemskich towarów przez gości z Marsa, którzy potem zabierają się z interesami na Jowisza). — Skoro pan tak twierdzi — odparłem z przekąsem. — Ale proszę mi powiedzieć: kto wymyśla te strategie polityczne, kto ustanawia prawa? Chyba nie książę? — Dejże pan se spokój — odparł urzędnik, jak zwykle bez ostrzeżenia uciekając się do frazeologii z przedwojennych filmów. — Sądzę, że większość z nich została przejęta z dawnych czasów. Istnieje ciało ustawodawcze, które zapewne coś robi, ale proszę mnie nie pytać co. Aha, jest też paru ministrów. Jeżeli interesują pana tego rodzaju sprawy, powinien pan zajrzeć na plac Rządowy, zaraz za rogiem. — Dobrze, zajrzę. — W normalnych okolicznościach nadłożyłbym parę kilometrów drogi, byle tylko ominąć tak zwane nauki społeczne lub tych, którzy je uprawiają, lecz przecież do chwili oficjalnego odwołania przebywałem tu z misją wywiadowczą. Prócz tego nie miałem nadmiernej ochoty oglądać wyżej wymienionych wtórnych zabytków
(które zbyt silnie mi przypominały o tych wyskalowanych modelach Tadż Mahal, Sfinksa, Wieży Eiffla i tak dalej, konstruowanych dla zwabienia turystów w pozbawione jakichkolwiek atrakcji turystycznych regiony Ameryki). — Niech mi pan jeszcze powie dwie rzeczy. Skoro kościoły zostały przerobione na kina, co się stało z klerem? Wczoraj widziałem człowieka w księżej sukni, jadącego na rowerze. — Są teraz operatorami — powiedział z entuzjazmem. — Sądzę, że purpuraci, biskupi i tak dalej, są krytykami filmowymi. — Mówiłem już tylko półżartem. 157 — Absolutnie nie. W San Sebastian to jest nielegalne! Jeżeli ktokolwiek powiedziałby coś więcej ponad to, że jakiś film mu się podobał lub nie, zostałby aresztowany i wychłostany. Uniosłem brew. Miejscami obyczaje tego kraju okazywały się zupełnie niegłupie. — Moje ostatnie pytanie dotyczy języka, który zdarzyło mi się usłyszeć u niektórych ludzi. Faktycznie byli to blondwłosi. Co to za język? — To jakiś slang, którego używają tylko blondwłosi. Nazywamy go sebastard. — Wywodzi się z prasebastiańskiego? — Iii — urzędnik popatrzył na mnie z politowaniem. — Wymyślili go, żebyśmy ich nie rozumieli, gdy rozmawiają między sobą przy nas. Tylko że kogo obchodzi, co blondwłosy ma do powiedzenia? Gdy dał mi wskazówki, jak dotrzeć na plac Rządowy, wyszedłem z biura dalekopisu. Okazało się, że to ten sam plac, na którym postawiono pod pręgierzem portiera mojego hotelu (jechaliśmy tamtędy z McCoyem do pałacu i z powrotem). Dziś karę odbywała inna osoba: ku memu zaskoczeniu był to chłopiec, który nie wyglądał na więcej niż dziewięć, dziesięć lat. Zatrzymałem się i odezwałem do niego współczująco: — Biedne dziecko. Cóż takiego zrobiłeś, żeby sobie na to zasłużyć? — Poszedłem na fajfy — powiedział niezmutowanym głosikiem. — Ale rzygam już filmami z Kenem Maynar-dem, a poza tym nie chciało mi się siedzieć cały dzień w szkole przy tej pogodzie. Chciałem iść nad rzekę i pobumelować, połowić ryby albo coś. — Nos przecinał mu pas piegów. — Ja w twoim wieku łapałem kijanki. Zdegenerowa-łem się od tego czasu. Chcesz, żebym cię wypuścił? — Kajdany pręgierza były zabezpieczone skoblami, które wyglądały na łatwe do wyciągnięcia. 158 Potrząsnął głową ostrzyżoną znacznie powyżej uszu. — Sam się mogę wydostać, kiedy
chcę, te dziury są takie duże. — Zademonstrował mi ten fakt kręcąc dłońmi i stopami. — Ale znów by mnie złapali, a następnym razem kara byłaby gorsza. Wie pan jaka? Trzeba jeść pesto! — Zrobił straszliwy grymas. Poszedłem przez płytę placu do budynku, który w Nowym Jorku pełniłby funkcję niewielkiego bloku mieszkalnego. Przy swych sześciu piętrach był to największy gmach w okolicy. Na drzwiach frontowych widniała jakaś tablica. Jeżeli przy placu miała się znajdować siedziba rządu, to chyba właśnie tutaj. Tablica okazała się kawałkiem tektury, na którym wypisano mazakiem: W.C. — III P. OD FRONTU SALA LEGISLACYJNA — ni P. OD FRONTU MINISTERSTWA — PODDASZE SĄD POWSZECHNY — SUTERENA Opodal, na ścianie budynku, wisiała mosiężna tabliczka, która dyskretnie powiadamiała, że ten sam budynek zajmują także: Dr C. Moritz, pediatra; Mellenkamp i S-ka, nowalijki; Szkoła Brzuchomówstwa Metodą Bro-ckdena i Salon Odzieżowy. Z parteru, zajmowanego przez najemców rządowych, najłatwiej było dotrzeć do Sądu. Kabina windy z tyłu niewielkiego holu zdawała się obojętna na moje przyciskanie guzika, toteż poszukałem schodów i po chwili znalazłem się w zagrzybionym korytarzu w suterenie, nędznie oświetlonym niskowatową żarówką bez klosza, która zwisała z sufitu na sznurze o łuszczącej się izolacji. Ruszyłem korytarzem, niekiedy brnąc przez kałuże stojącej wody, i od czasu do czasu słyszałem tupot, który mógł pochodzić jedynie od pokaźnych rozmiarów gryzoni. 159 Zacząłem podejrzewać, że jestem w niewłaściwej suterenie, bądź też że ręcznie pisany szyld na zewnątrz był dziełem jakiegoś dowcipnisia o niezgłębionych motywach. Już miałem zawrócić, gdy w pomroce tuż przede mną otworzyły się drzwi i wyczłapał z nich sędziwy mężczyzna z pomarszczoną łysiną, otoczoną niesfornymi kosmykami siwych włosów. Jego prawnicza toga była cała podarta. Zdumiało mnie, że mnie spostrzegł, biorąc pod uwagę jego kaprawe oczy i skąpość oświetlenia. — Ale sobie pan wybrał porę — powiedział zrzędliwie. — Akurat jak się muszę odlać. Będzie pan musiał zaczekać, kiedy ja pójdę do ubikacji, co oznacza gramolenie się po schodach, bo winda znowu się zepsuła, a potem w moim wieku trzeba po prostu stać i czekać, aż gruczoł prostaty się zdecyduje, trzymając tego zwiędłego knota, który do niczego innego już się nie nadaje. — Chciałem się tylko przyjrzeć pracy sądu — odparłem. — Proszę się nie spieszyć z
mojego powodu. Wejdę do środka i usiądę. Czy jest tam jeszcze ktoś inny? — Ale skąd — powiedział. — Szybko wymierzamy sprawiedliwość i nie pozwalamy nikomu się szwendac po Sądzie. — W takim razie pójdę z panem na górę i przyjrzę się innym instytucjom rządowym, póki pan nie wyjdzie z ubikacji. Wykonał obojętny gest. Wchodzenie po schodach u jego boku wymagało więcej cierpliwości, niż się spodziewałem, tak powolny i chybotliwy był jego krok. Wszakże kiedy chciałem podać mu ramię, jego odmowa, zakomunikowana kościstym łokciem, na nowo rozpaliła ból żebra, które Olga wzięła w imadło swych żelaznych ud. Aby wykorzystać wspólnie spędzony czas, spytałem go, czy sąd zajmuje się sprawami cywilnymi czy karnymi? Odburknął niesympatycznie: — Co za durne pytanie. Dla przestępców nie ma miejsca w sądzie! Zajmuje się nimi policja. 160 — Ale czy nie może się czasem zdarzyć, że policja ukarze nie tego człowieka, co trzeba? — Jest równie możliwe, że w kogoś trafi piorun lub spotka go inne zrządzenie losu, że zarazi się śmiertelną chorobą i tak dalej, lecz nie są to powody, by odwoływać się do wymiaru sprawiedliwości. — Czym więc się wasz sąd zajmuje? Pozwami cywilnymi? Zdążyliśmy już ujść bodaj cztery stopnie. Stary jurysta pokonał je niezwykle niebezpieczną techniką, bez końca balansując na metalowej listwie i powstrzymując upadek do tyłu rozpaczliwym chwytem za poręcz, do którego uciekał się w ostatniej chwili. Gdy jednak kilka razy z rzędu zaobserwowałem tę procedurę, serce przestało podchodzić mi do gardła: groźba upadku nie istniała. — Nie znam tego określenia — odparł. — Ja rozsądzam prywatne różnice zdań pomiędzy jednostkami. Na przykład mężczyzna dokonał nowego nabytku, powiedzmy scyzoryka, i z dumą pokazuje znajomemu. Znajomy wyraża się o zakupie lekceważąco, więc właściciel scyzoryka ciągnie go do sądu pod zarzutem zawiści. Oskarżony usiłuje udowodnić, że jego krytyka noża wynikała wyłącznie z obiektywnych kryteriów jakości: wykonawstwo jest tandetne w porównaniu z innymi nożami sprzedawanymi za tę samą sumę pieniędzy. — Powiedzmy, że orzekłby pan na korzyść powoda? — Jeżeli decyzja byłaby niekorzystna dla pozwanego, musiałby przez określony czas nosić na plecach tabliczkę oznajmiającą światu, że jest osobą zawistną. — Czyli kara podobna do tej, jaką musi ponieść osoba aresztowana za grubiaństwo.
— Nic z tych rzeczy. Grubiaństwo jest przestępstwem przeciwko państwu — powiedział stary sędzia. — Zawiść jest sprawą osobistą. Człowieka zawistnego nie stawia się pod pręgierzem. Nie potrafiłem dostrzec różnicy, wobec czego zadałem 161 mu inne pytanie: — Czy w San Sebastian macie firmy ubezpieczeniowe? — Nie — odparł. — To sprzeczne z prawem kramarzyć cudzym nieszczęściem. — Co się zatem dzieje z człowiekiem, na którego prywatnym terenie jakiś przechodzień się pośliźnie, złamie sobie obojczyk, a następnie pozwie do sądu właściciela nieruchomości, co w Stanach jest zjawiskiem powszechnym? Coś w tym rodzaju zdarzyło się emerytowanemu listonoszowi, który mieszkał obok znajomego szwagra, zięcia mojego wujka: nieubezpieczony były poczciarz był pozwanym; ofiara twierdziła, że uszkodził jej kręgosłup; nigdy się nie dowiedziałem, jaki był wynik rozprawy. — Tak — powiedział starzec, mozolnie pokonując trzy ostatnie schody na parter. — Właściciel nieruchomości z pewnością pozwałby ofiarę. — Czy dobrze pana usłyszałem? Ofiara zostałaby pozwana? Nie odwrotnie? Jego wzrok wskazywał na takie rozdrażnienie, że martwiłem się, by nie wypuścił poręczy ze starczej dłoni i nie runął ze schodów. — Podpuszcza mnie pan? — Bardzo pana przepraszam. Naprawdę staram się zrozumieć mechanizmy waszego systemu prawnego, tak różnego od naszego. W Ameryce, zresztą sądzę, że także w wielu innych krajach, powodem jest strona, która poniosła szkodę. — U nas też — odparł starzec, a gniew w nim zelżał, czy też raczej obrócił się w pogardę. — W epizodzie, który pan opisał, właściciel nieruchomości doznałby upokorzenia, że ktoś zrobił sobie krzywdę na jego chodniku. Miałby pełne prawo pozwać faceta, który byłby za to odpowiedzialny, czyli człowieka, który potłukł sobie plecy. 162 — Ale co z ofiarą? Najpierw uszkodził sobie kręgosłup i być może został dożywotnim inwalidą, a teraz jeszcze zostaje pozwany. Czy to sprawiedliwe?
Brew sędziego osunęła się na oko. — Tak — odparł. — Osoba, o której pan mówi, najwyraźniej należy do gatunku fajtłap, których specjalnością jest uprzykrzanie życia wszystkim dokoła. Gdyby tego rodzaju skandaliczny incydent się powtórzył, moglibyśmy ją zaliczyć do rzędu wichrzycieli, których mamy zwyczaj usuwać poza margines społeczeństwa. — Usuwać? — powtórzyłem. Problem z wymyślnymi systemami sprawiedliwości polega na tym, że zawsze posiadają jakiś niestrawny aspekt. — Często jest to jedyne rozwiązanie — powiedział. Nareszcie dotarliśmy do holu, gdzie stanął chmurny i spozierał na drzwi nieczynnej windy. — A w Geziefer-landzie, czy pan uwierzy czy nie, pasjami lubią takich ludzi: ciągle nas nagabują, żebyśmy im przysłali więcej nieudaczników. Czasami nawet grożą nam wojną. Zamysł jest taki, żebyśmy ich pobili z kretesem, a wtedy cała ich ludność znów cierpiałaby męki, które są racją ich istnienia. Jak sobie przypominałem z uwag Olgi, Gezieferland był jednym z niewielkich krajów ościennych na północ od San Sebastian. — Chce pan powiedzieć, że zsyłacie tych tak zwanych nieudaczników do kraju północnych sąsiadów? Skinął głową, po czym zaczął opowiadać o południowych sąsiadach, wspomnianych przez Olgę. — Swatina zdejmuje z nas brzemię wszystkich ludzi, którzy stanowią publiczne zagrożenie, na przykład jeśli ktoś idzie ulicą i przemawia brutalnie do niewidzialnego towarzysza lub też obnaża część ciała, która może wprawić innych w zgorszenie, powiedzmy pryszczate plecy czy ogromny brzuch. Istnieje swołocz, płci męskiej i żeńskiej, która potrafi popełnić tę zbrodnię na plaży, jedno-163 cześnie puszczając przenośny gramofon, jedząc żarłocz nie i ociekając potem. Swatina leży na południe od nas, toteż posiada cieplejszy klimat, a co za tym idzie, dłuższy sezon plażowy. W istocie, podróżny, który udaje się do tego wstrętnego kraju, nie widzi nic prócz pasiastych parasoli i obrzydliwych nagich ciał. Wskutek fizycznego zniecierpliwienia zaczynałem się czuć nieswojo. Wiedziałem, że nie zniosę dalszego pełzania po schodach jeszcze przez dwa piętra. Podziękowawszy mu zatem za pomoc w uzyskaniu nowego spojrzenia na San Sebastian, pognałem ku wąskim schodom prowadzącym na piętro, które Amerykanie nazwaliby drugim, lecz, na modłę europejską, oznaczone było jedynką. Oznaczało to, że starego sędziego czekała jeszcze dłuższa wspinaczka do toalety, niż początkowo sądziłem. Umieszczenie agend rządowych na górnych piętrach wydawało się nonsensowne, skoro interes odzieżowy, szkoła brzuchomówstwa i nowalijki Mellenkampa zajmowały łatwiej dostępne biura. Pomyślałem sobie, że po drodze na górę zatrzymam się w którejś z tych instytucji i porozmawiam z pracownikami,
lecz na każdym podeście były zamknięte drzwi pomiędzy klatką schodową a korytarzami, jak również tablica z zakazem wstępu i ostrzeżeniem, że osoby nie upoważnione zostaną poszczute psami, które patrolują budynek przez całą dobę. Na trzecim (po naszemu czwartym) piętrze drzwi były otwarte, a ściślej mówiąc, zdjęte z zawiasów i gdzieś wyniesione. Poszedłem korytarzem, mijając ubikacje (które również nie miały drzwi, a zatem również tabliczek z trójkątem i kółeczkiem). Dotarłem do drzwi oznaczonych napisem SALA LEGISLACYJNA. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Mym oczom ukazało się spore pomieszczenie pełne składanych płóciennych łóżek typu wojskowego, a na :. 164 każdym z nich spoczywał horyzontalny kształt wyraźnie zmizerowanego człowieka. Wewnątrz unosił się bardzo niemiły zapaszek. Gdy tak stałem, dokonując oględzin pomieszczenia, poczułem, że jakaś ręka targa mnie za spodnie na wysokości kolana. Był to człowiek na najbliższym łóżku polowym. — Hej, facet — powiedział, nadal mnie szarpiąc — ko-psnij jakieś prochy. — Wydawał się niewiele starszy ode mnie, lecz był w rozpaczliwym stanie fizycznym i chyba od niepamiętnych czasów nie mył twarzy: brud wrósł w skórę. — Nie mam — odparłem i wyrwałem nogę z uścisku. — A coś na gardło? — Kiedy potrząsnąłem głową, spytał: — Masz pan przynajmniej papierosa? — Przepraszam pana, ale nie palę. — No to co pan masz dla swojego ustawodawcy? — spytał. — Uciesz pan moje oczy, bo rączka rączki nie umyje. — Jestem zwiedzającym, obcokrajowcem. Czy pan naprawdę jest ustawodawcą? — Jeżeli nie jesteś pan jednym z moich wyborców, to spierdalaj pan stąd — powiedział, spuszczając bezwładnie głowę na niewiarygodnie zaświnioną poduszkę. Nie poczułem się urażony, a zaciekawiony pytałem dalej: — Nie zależy panu na utrzymywaniu dobrych stosunków z innymi krajami? Odpowiedział, nie zadając sobie trudu, by podnieść głowę. — Zależy albo nie zależy, jak mi się w danej chwili spodoba, ale bycie dla pana miłym nie robi tu żadnej różnicy.
— Dlatego, że pochodzę z kraju, który już dawno zapisał się w historii jako wynagradzający tych, którzy mu ubliżają? — Nie wiem i nie obchodzi mnie, skąd pan jesteś — powiedział ustawodawca. — Moja wypowiedź miała 165 zakres uniwersalny. Dlatego mnie zmęczyła. — Zamknął oczy i prawie natychmiast zaczął chrapać, nie dając mi szansy na ostatnie pytanie. Postawiłem je zatem człowiekowi na następnym łóżku polowym, osobie równie brudnej jak poprzednik i równie niesympatycznej. — Gub się pan. Słyszałem, coś pan powiedział Filts-chmidtowi — powiedział szyderczym tonem. — Chciałem tylko zapytać, dlaczego nie obawiacie się aresztowania za grubiaństwo. — Bo jesteśmy ustawodawcami, kretynie. Po co mielibyśmy stwarzać prawo, któremu sami podlegamy. Poczułem, że mimo wszystko zaczynam wychodzić z nerwów. , — Zgodnie z posiadanymi przeze mnie informacjami — ja również pozwoliłem sobie na uszczypliwość — nie macie żadnej władzy. Zasłonił oczy i zaszlochał, łzy wyciekały mu obficie spod rąk i kapały na brudną, nie obleczoną poduszkę, jakby wyciskał wodę z ukrytej gąbki. Kiedy nareszcie przemówił, słowa przeplatały się z łkaniem. — Jeszcze nikt nigdy nie odezwał się do mnie tak okrutnie. — Popłakał sobie trochę. — Och, jakże pan mógł? Miałem dość. — Przestań się mazgaić, maminsynku. Zastrzegłeś sobie prawo, żeby odnosić się paskudnie do innych, a sam nie potrafisz tego wytrzymać. — Ale to jest jedyny sposób! — zaskowyczał. — Karze mnie pan za moją ludzką naturę, a to niesprawiedliwe! — Gdybyś był trochę bardziej rozgarnięty, to byś zrozumiał, że moja kara jest również czymś ludzkim i że nie jest z twojej strony sprawiedliwe oskarżać mnie o niesprawiedliwość. Nareszcie przestał płakać. Teraz wyglądał na otumanionego. Uznałem, że dalsza wymiana poglądów z ustawodawcami będzie bezowocna, toteż opuściłem cuch-166 nące dormitorium, odszukałem schody i wszedłem na poddasze. Sądząc po liczbie odcinków schodów, poddasze znajdowało się trzy lub cztery kondygnacje nad salą ustawodawczą, lecz po drodze nie było żadnych drzwi na pośrednie piętra, o ile w ogóle
istniały. Na szczycie schodów ujrzałem drzwi z górną częścią z mlecznego szkła. Taśmą klejącą przylepiona była do nich informacja wystukana na maszynie: ZA TYMI DRZWIAMI URZĘDUJĄ KRÓLEWSCY MINISTROWIE. NINIEJSZYM OSTRZEGA SIĘ STRONY, ŻE KAŻDA OSOBA MOŻE ZOSTAĆ W DOWOLNYM MOMENCIE POBITA WEDLE KAPRYSU MINISTRÓW, KTÓRZY BYNAJMNIEJ NIE GRZESZĄ DOBRĄ WOLĄ. Wiadomość ta nie dodała mi otuchy, ale skoro już wydatkowałem tyle energii, nie chciałem się teraz wycofywać. Otworzyłem drzwi i poszedłem jasno oświetlonym korytarzem, którego ściany pomalowane były na pogodny jabłkowozielony kolor. Był to jak na razie najładniejszy lokal, jaki znalazłem na terenie budynku, a gdyby nie tabliczka na dole, sądziłbym, że trafiłem nie do biura rządowego, lecz do którejś z instytucji zamykających podwoje przed obcymi. Pierwsze drzwi po mojej prawej ręce, zrobione z litego drewna i pomalowane na raźny błękit paryski, oznaczone były napisem: MINISTERSTWO IRONII. Postanowiłem przejść korytarzem aż do końca i sprawdzić, jak nazywają się pozostałe ministerstwa, zanim się zdecyduję, od którego zacząć. Następne, po lewej, z drzwiami w kolorze jasnopomarańczowym, było Ministerstwo Zniechęcenia. Dalej, po prawej, Ministerstwo Mięczaków. Znów po lewej — Ministerstwo Alergii. Drzwi pomalowane były, odpowiednio, na kolor niebieskozie-lony i ceglastoczerwony. Wreszcie, na końcu korytarza, 167 ani po lewej ani po prawej, lecz na wprost petenta, widniały pasiaste czarno-białe drzwi oznaczone: MINISTERSTWO GŁUPICH KAWAŁÓW. Wyznaję, że nie mogłem się powstrzymać, by nie rozpocząć od tego ostatniego. Wynagrodził mi to widok młodej kobiety o rudych włosach, która siedziała za biurkiem recepcji w poczekalni wyposażonej w fotele i olbrzymią sofę. Tu i ówdzie na ścianach wisiały iluz-jonistyczne martwe natury, tak sprawnie wykonane, że patrząc z pewnej odległości można było sobie dać uciąć głowę, iż są prawdziwe: martwy bażant, obok torby myśliwskiej i śrutówki, rzeczywiście zdawał się rozkładać. — Dzień dobry pani — powiedziałem do recepcjonistki. — Jestem gościem w tym kraju. Czy byłaby pani łaskawa opowiedzieć mi coś o tym ministerstwie? Czy jestem na dobrej drodze, sądząc, że wasza praca przypomina
działalność brygad policyjnych, które w Ameryce nazywamy „antynumeranckimi”? Czy zajmujecie się tego rodzaju kawałami, których celem jest wyprowadzenie w pole uczciwych obywateli? Uśmiechnęła się do mnie. — My nie ścigamy głupich kawałów, my je uprawiamy. Na przykład pieniądze przyznane nam na określony cel wydajemy na coś zupełnie innego. Stwarzamy pozory, że jesteśmy ogromnym biurem z setkami pracowników, lecz w rzeczywistości jestem tutaj tylko ja i Albert. — Albert jest ministrem? — Nie, wykidajłą. — Po chwili, niewątpliwie na widok mojej zdumionej miny, wyjaśniła: — Niektórzy ludzie, choć w żadnym razie nie wszyscy, mają żal, gdy odkryją, że zostali okpieni. Jeżeli przychodzą tu na skargę, Albert się nimi zajmuje. — Rozumiem. — Znów przemoc. — No cóż, dziękuję pani za… — Zdałem sobie sprawę, że zaczynam czuć 168 przyprawiający o mdłości smród… No jasne! Ten bażant na iluzjonistycznym obrazie był żywy i w stanie rozkładu! Jakimż nieprzyjemnym miejscem okazało się Ministerstwo Głupich Kawałów. Męska duma nie pozwoliła mi jednakże dać się wykurzyć bronią zapachową na oczach rudowłosej recepcjonistki. Wziąłem teatralnie głęboki wdech i mrugnąłem okiem w stronę obrazu. — Ja dziękuję, to takie zmyślne, że można by przysiąc, że to fałszywka. — Bo to jest fałszywka — odparła. — Proszę podejść bliżej. Zastosowałem się do jej wskazówki i stwierdziłem, że mimo wszystko to tylko malowany ptak. — Obraz jest taki wiarygodny — wyznałem — że byłem pewien, iż czuję jego zapach. — Czuł pan — odparła, a w jej głosie coraz wyraźniej-sza była nieznośna nuta samozadowolenia. — Fetor pompuje się przez wentylator. — Jaki jest cel tej całej historii? Wysunęła połyskującą dolną wargę. — Proszę pana, robienie ludzi w balona jest naszym zadaniem. Jeżeli ma pan jakieś zażalenia, proszę porozmawiać z Albertem. — Zanim zdążyłem ją powstrzymać, przycisnęła dzwonek zainstalowany na skraju jej biurka, po czym natychmiast otworzyły się drzwi za jej plecami i z wewnętrznego pomieszczenia wyszedł jakiś mężczyzna. Ku mej uldze ujrzałem, że to drobny, zabiedzony człowieczek, wyglądający na dobre kilkanaście lat starszego ode mnie. Uśmiechał się dobrotliwie.
Zrozumiałem, na czym polega kawał: petenta straszy się „wykidajłą”, po czym pojawia się nieszkodliwy Albert i omawia problem w rozsądny, a nawet życzliwy sposób, zupełnie inaczej niż jakikolwiek pracownik sektora publicznego w Ameryce, począwszy od listonosza, który, odkąd nie dość hojną ręką potraktowałem go na Gwiazdkę, zwyczajowo zostawiał moje przesyłki w kącie w sieni, gdzie pijaczki oddawały mocz. ś 169 — Serdecznie witam szanownego pana — pozdrowił mnie Albert. — Czy ma pan jakieś zażalenie? — Właściwie to mógłbym — odparłem. — Czy rząd, każdy rząd, nie wykonuje w toku swej zwyczajnej działalności tylu głupich kawałów, że powoływanie w tym celu specjalnego ministerstwa jest pozbawione sensu? Jego uśmiech stał się jeszcze cieplejszy. — Ale czy nie widzi pan, jakie pożyteczne jest istnienie instytucji rządowej, która szczerze przyznaje, wręcz się tym chełpi, że jej jedyną rolą jest ogłupianie obywateli? Uprawiamy głupie kawały wyłącznie dla głupich kawałów, nie mamy żadnych ukrytych motywów. Nie udajemy, że się zajmujemy, dajmy na to, siecią dróg publicznych, skarbem państwa, rolnictwem bądź Bóg wie czym jeszcze, aby w istocie całymi dniami grać w karty, pić piwo i czytać dreszczowce, tak jak to robią w Gezieferlandzie. Nie, nasze słowa nie kłamią naszym czynom, i jesteśmy z tego dumni. Ktokolwiek ma z nami do czynienia, zostaje wykiwany i dobrze wie dlaczego. Proszę porozmawiać z jakimkolwiek Sebastiańczykiem, a stwierdzi pan, że nasze ministerstwo darzone jest przez ludność największym zaufaniem. Podobnie jak w przypadku wielu innych zjawisk, które napotkałem w tym kraju, to, co z początku wydawało się zupełnie niedorzeczne, przy bliższych oględzinach okazywało się zawierać parę miligramów sensu, lecz rzadko, jeżeli w ogóle, wystarczająco dużo, by uznać to zjawisko za choćby odrobinę pożądane. — Doskonale — powiedziałem — wszystko mi pan wytłumaczył. Jego uśmiech stał się zimnym. — Ale nie jest pan przekonany, prawda? — Och, tego bym nie powiedział… W tym momencie Albert poczęstował mnie potężnym ciosem w żołądek. Gdy zwinąłem się w kłębek, aby 170 złagodzić ból, nogi się pode mną ugięły i osunąłem się na dywan. Nie straciłem przytomności, ale jak przystało na petenta tego ministerstwa, symulowałem omdlenie, aby nie zechciał zapoznać mnie bliżej ze swymi butami, które z tej perspektywy zdawały się zbrojone metalem.
Gdy wrócił do biura z tyłu, mozolnie zebrałem się na nogi i pokuśtykałem do drzwi wyjściowych. — Dziękujemy za wizytę w naszym ministerstwie — powiedziała rudowłosa do moich pleców. — Jesteśmy zawsze do pańskich usług. Postanowiłem pominąć zarówno ministerstwo zajmujące się ironią, jak i to, którego domeną było zniechęcenie, gdyż sądziłem, że drogą dedukcji z mych doświadczeń w Głupich Kawałach potrafię sobie wyobrazić, co tam knują. Muszę jednak powiedzieć, że zaintrygowały mnie ministerstwa Mięczaków i Alergii, choćby ze względu na to, że nazwy robiły wrażenie zupełnie oderwanych od rzeczywistości. Biuro okazało się identyczne z tym, które właśnie opuściłem, tyle że recepcjonistą był młody mężczyzna z podkręcanymi do góry wąsami. — Dzień dobry — powiedział. — Czym mogę panu służyć? Przedstawiwszy się, spytałem, jaka jest dokładna funkcja jego ministerstwa. — Rozumiem, że połów mięczaków jest ważną dziedziną gospodarki waszego kraju. Nie byłem w ogóle świadom, że macie dostęp do oceanu, a wielka różnorodność oferty na targu owoców morza prawdziwie mnie zdumiała. — Jesteśmy krajem śródlądowym — odparł. — Jedyna woda w San Sebastian to rzeka, w której oczywiście nie ma mięczaków. Pstrągi, węgorze, kiełbie i kilka innych gatunków ryb słodkowodnych łowią w rzece osoby prywatne, do własnego użytku, i nie prowadzi się nimi handlu. Towary na targu to atrapa: owoce morza zrobione są z plastiku. 171 Po chwili skinąłem głową. — Mhm, to by wyjaśniało brak jakiegokolwiek zapachu… A więc tak: w San Sebastian nie macie mięczaków. — Słusznie — odparł. — I dlatego mamy ministerstwo. — Przyznam, że ani trochę nie rozumiem. — Aha — powiedział, trącając lewy koniuszek wąsa, jakby odganiał muchę. — Nie ma nic prostszego i skuteczniejszego jako narzędzie władzy niż ministerstwo mięczaków. Posiada ono tylko jedną funkcję: jest biurem ostatniej instancji, któremu przekazuje się wszystkie nierozwiązywalne problemy, przesyła wszystkie zażalenia, na które nie ma odpowiedzi. Jeżeli z czymś nie da się nic zrobić, na przykład zdarzy się inwazja szarańczy w okresie, gdy z niewytłumaczonych powodów nie ma ptaków, które żywią się dużymi owadami, a warunki atmosferyczne nie pozwalają na użycie środków owadobójczych. Jeżeli nastąpi klęska nieurodzaju, rolnicy mogą tylko kląć na los, lecz dla zachowania równowagi
psychicznej potrzebują zrzucić winę na jakiś czynnik ludzki. Temu właśnie celowi służy Ministerstwo Mięczaków. Naszym zadaniem jest przyjmowanie donosów. Proszę spojrzeć. Wstał zza biurka i otworzył drzwi do wewnętrznego gabinetu. Stanąłem na progu i zajrzałem do środka. Spore pomieszczenie w całości wypełniały rzędy metalowych kartotek, z przejściami szerokimi akurat na tyle, aby dało się wysunąć szuflady. — Te kartoteki — powiedział wąsaty recepcjonista — zawierają zażalenia nadesłane przez ostatnich trzydzieści dni. Pierwszego dnia następnego miesiąca zostaną opróżnione na przyjęcie następnej porcji. — Wasza sprawność działania jest godna podziwu — powiedziałem. — W jaki sposób radzicie sobie z takim ogromem materiału w ciągu jednego miesiąca? — Nie robimy nic prócz katalogowania zażaleń! — powiedział. — Czy to nie piękne? 172 — A osoby składające zażalenia są zadowolone? Zmarszczył brwi. — Nie, do takiego stwierdzenia bym się nie posunął, ponieważ człowiek ma to do siebie, że w żadnej sytuacji nie jest zadowolony. Próba zaradzenia temu byłaby stratą energii, a może nawet drwiną z kondycji ludzkiej. Czy kiedykolwiek słyszał pan o jakimś problemie społecznym, który został naprawdę rozwiązany? — Niech pomyślę. Oczywiście: zatrudnianie dzieci, które przynosiło hańbę rewolucji przemysłowej w jej wczesnej fazie. Humanitarne ustawodawstwo położyło temu kres. — A skutkiem tego było powstanie wśród dzieci olbrzymiej rzeszy niepiśmiennych narkomanów żyjących na koszt państwa. — No, chyba trochę pan przesadza. Z powagą skinął głową. — Ma pan słuszność. Te, które zostały kryminalistami, dorobiły się znacznego majątku. — Życie w Nowym Jorku zrobiło ze mnie odrażającego cynika — powiedziałem — lecz z pewnością posuwa się pan za daleko. — Nie mówię o pańskim kraju — odparł młody człowiek — lecz raczej o moim, tak jak się przedstawiał w Średniowieczu, przed Oświeceniem, które doprowadziło między innymi do powołania Ministerstwa Mięczaków. — Czy słusznie podejrzewam, że wasze tak zwane Oświecenie miało miejsce w niezbyt odległej przeszłości?
— Jak najsłuszniej — odparł. — Z jakiegoś powodu modnie jest określać tym mianem lata sześćdziesiąte, choć praktycznie wszystkie istotne reformy zostały przeprowadzone w latach siedemdziesiątych. — Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim książę? — Absolutnie żadną — odparł młody człowiek. — Wątpię, czy w ogóle wie o istnieniu naszego ministerstwa. 173 — Niezwykłe! — wykrzyknąłem. — Czy otrzymują państwo wiele zażaleń dotyczących księcia? — Żadnych. Skarżenie się na księcia jest niemożliwe. On stoi ponad tym wszystkim, tak jak flaga narodowa. Powiedziałem mu, że jeszcze nigdy nie widziałem flagi San Sebastian. — Słusznie, i prawdopodobnie nigdy pan nie zobaczy. Ja sam nigdy jej nie widziałem, chociaż jestem tu urodzony i pracuję dla rządu. Sądzę, że jest przechowywana w jakimś ściśle tajnym miejscu wraz z Konstytucją. Nigdy nie słyszałem, kto ma do nich dostęp. Może nawet nie istnieją! — Jak poezja, o której pisze wasz czołowy krytyk — zasugerowałem. — Czy to nie zabawne? — spytał, obnażając w uśmiechu garnitur końskich zębów. — Jeszcze tylko dwa pytania, jeśli pan pozwoli. Dlaczego wybraliście słowo „mięczaki”? — Jeżeli w nazwie ministerstwa pojawiłaby się sugestia jego prawdziwej funkcji, budziłoby to negatywne odczucia. Mogliśmy oczywiście wymyślić coś innego, dajmy na to „Ministerstwo Oberżyn”, lecz to brzmi zbyt frywolnie. Z kolei nazwa „Ministerstwo Rdzy” brzmi nieprzyjemnie dla ucha. Tak, uważamy, że słowo „Mięczaki” uderza we właściwą nutę. Przede wszystkim z oczywistych względów nie budzimy w obywatelach strachu. Bardzo nam odpowiada podwójna konotacja „macicy perłowej” u ostryg: z jednej strony bezpieczeństwo matczynego łona, z drugiej zapowiedź bogactwa. Nie przeszkadzają nam narzucające się skojarzenia ze „ślimaczym tempem”, no bo wiadomo — biurokracja. Na szczęście większości Sebastiańczyków nie znane są pewne wulgarne zwroty znajdujące się w tym samym polu semantycznym, na przykład „zrobić coś miękkim ch…”, o ile oczywiście nie zostali wtajemniczeni przez pana McCoya. 174 Zażenowany, powiedziałem szybko: — Tak, pan McCoy specjalizuje się w slangowych obscenach, które dawno wyszły już z użycia. W istocie, przygotowuje teraz wyczerpujący leksykon nieprzyzwoitych słów i zwrotów dla jednego z naszych czołowych wydawnictw uniwersyteckich.
Moje drugie pytanie dotyczy waszego targu sztucznych ryb. Po co wam coś takiego? — Ponieważ to takie barwne — powiedział. — Ponieważ targi rybne należą do tradycji, a nie ma powodu, byśmy mieli sobie odmawiać ich posiadania tylko dlatego, że leżymy daleko od morza oraz pragniemy być samowystarczalni i żywić się tylko tym, co możemy hodować i uprawiać w naszym kraju. Przede wszystkim zaś chcemy mieć rybiarki. — Rybiarki? — Któż potrafi głośniej się wydzierać lub zademonstrować bardziej autorytatywne użycie inwektywy? Istnienie instytucji rybiarki wywiera uzdrawiający wpływ na społeczeństwo. Podziękowałem młodemu człowiekowi za kompetentny wykład zagadnienia i zapytałem: — Czy mógłby pan dać mi jakieś ogólne wyobrażenie, na czym polega funkcja Ministerstwa Alergii? Nie jestem pewien, czy starczy mi czasu, by się tam udać. Skrzywił się. — Na pańskim miejscu trzymałbym się od nich z daleka — rzekł. — Za nic w świecie bym tam nie pracował, chociaż zdaję sobie sprawę, że to niezbędne ministerstwo, ponieważ nawet w higienicznym San Sebastian niektórzy ludzie chorują, niektórzy nawet umierają, choć oczywiście wszystko, co dotyczy śmierci, jest przemilczane. — Mógłby pan to wyjaśnić? — Jeżeli jakaś osoba przez parę dni nigdzie się nie pokazuje, nie pozostawiwszy jakiejś informacji co do miejsca pobytu, zakłada się, że nie żyje. 175 — Lecz najbliższa rodzina oczywiście wie, jak jest naprawdę? — Ależ skąd — odparł młody wąsacz. — No, chyba że byli obecni przy jego śmierci, której przyczyną mogło być w końcu porażenie piorunem czy upadek podczas wspinaczki górskiej. Może pan być jednak pewien, że trzymaliby usta na kłódkę, gdyż niczego nie karze się surowiej niż rozpowiadania o takich sprawach. — Ale przecież powodem większości zgonów są choroby, a nie wypadki. — Powodem są alergie, które w gruncie rzeczy wszystkie sprowadzają się do jednej: alergii na życie. — Wszystkie sprawy dotyczące chorób pozostają w gestii Ministerstwa Alergii? — Tak. — Śmierć także? Potrząsnął głową. — Nie. Śmiercią zajmuje się osobny departament: Ministerstwo Ironii. Jak zwykle dałem się wywieść w pole. Przyjąłem zbyt proste założenie, że w Ministerstwie Ironii biurokraci obrzucają się cynicznymi odżywkami. Moje ostatnie pytanie dotyczyło Ministerstwa Zniechęcenia. Młody człowiek nabożnie wzniósł oczy ku sufitowi. — Obowiązkowo musi pan tam
zajrzeć. — Naprawdę? Dobrze, dziękuję za radę. — Pożegnałem się i wyszedłem. Przeszedłem korytarzem pod pomarańczowe drzwi. Właśnie miałem dotknąć klamki, gdy cofnęła się trochę, a w wąskiej szczelinie pojawiła się skwaszona twarz mniej więcej pięćdziesięcioletniej kobiety, która powiedziała z nieco melancholijnym rozdrażnieniem: — Pan czego? Nikogo nie wpuszczamy. — Nie jestem komiwojażerem, proszę pani. Jestem gościem z zagranicy. — Kiedy nam nie trzeba gości — powiedziała. — Do czego mógłby nam pan być potrzebny? 176 Było to wyzwanie. — Zapomniałem nadmienić, że jestem Amerykaninem. Mój kraj rozważa, czy nie przyznać waszemu pieniędzy. — Na co nam pieniądze? — spytała, potrząsając ciasno spiętym kokiem stalowoszarych włosów. — Tylko byśmy je wydali. — Sądziłem, że do tego właśnie służą pieniądze. — Jeślibyśmy je wydali, mielibyśmy je bardzo krótko, więc po co je w ogóle brać? Gdyby to był jednorazowy dar, choćby nie wiem jak duży, zaraz by się rozszedł, a brak pieniędzy, gdy się w nich zasmakowało, byłby demoralizujący. Z drugiej strony, gdybyście nadal dostarczali nam pieniędzy, w okamgnieniu zostalibyśmy waszymi nałogowymi pasożytami. — Dobrze zatem — powiedziałem z całą dobrą wolą, na jaką potrafiłem się zdobyć. — Zapomnijmy o pieniądzach. Chcę się tylko z wami zaprzyjaźnić. Zmarszczyła brwi, jakby w zamyśleniu, po czym powiedziała, zatrzaskując drzwi: — Nie widzę w tym żadnego pożytku. 8 Po drodze na dół napotkałem wiekowego sędziego, który łapał oddech na podeście koło wejścia na korytarz trzeciego piętra. Wizytę w ubikacji najwyraźniej miał jeszcze przed sobą, gdyż stał twarzą do drzwi. Spojrzał na mnie z dezaprobatą, nie dając po sobie poznać, że się już spotkaliśmy, wobec czego nie próbowałem wszczynać z nim rozmowy. Gdy szedłem ulicą, dotarłem do budynku, w którym, zgodnie z napisem na tabliczce z lśniącego mosiądzu koło bramy wejściowej, mieściła się szkoła przy ulicy Lipowej. O instytucji tej wspomniał wcześniej urzędnik 177
z dalekopisu. Ciekawość zawiodła mnie do wewnątrz, gdzie ujrzałem hol ozdobiony kolorowymi plakatami nadchodzących atrakcji filmowych. — Wchodzić, wchodzić! — powiedział niecierpliwy głos. — Film już się zaczyna. Polecenie to skierowała do mnie kobieta ubrana jak zakonnica, która stała przy przesłoniętych kotarą drzwiach. Gdy się zbliżyłem, odsunęła kotarę, zapaliła latarkę i poszła przede mną między rzędami krzeseł. Nigdy dotąd nie spotkałem się w kinie z tego rodzaju obsługą, lecz widziałem coś takiego na starych filmach, gdzie bohater, chcąc przeczekać niepomyślne wiatry, szukał schronienia w kinie, podobnie jak w rzeczywistym życiu uczynił nasz ostatni skuteczny zabójca prezydenta. Chciałem jak zwykle usiąść na zwyczajowym miejscu, w związku z niewielką krótkowzrocznością trochę bliżej ekranu, niż lubiłby przeciętny widz, lecz surowa siostra zmusiła mnie do zajęcia bocznego miejsca nie dalej niż w połowie sali, przypominając mi, że mam „obowiązki do wykonania”. Nie zrozumiałem, o co jej chodzi, dopóki nie usiadłem. Natychmiast zostałem poproszony o pozwolenie pójścia do toalety. Ponieważ moje oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności, nie rozpoznałem ani płci, ani wieku osoby na sąsiednim miejscu, lecz głos należał do dziecka. — Czemu mnie pytasz? — Bo pan jest opiekunem! — powiedziała owa osoba i zaczęła przełazić przez moje nogi, zanim zacząłem wstawać. Uprzytomniłem sobie, że przez cały ten czas z ekranu dobywały się obrazy i dźwięki. Zwróciłem na nie teraz uwagę i stwierdziłem, że czarno-białe zapowiedzi przyszłego programu kończą się gigantycznymi napisami po przekątnej, z wielkimi wykrzyknikami. W najbliższej przyszłości wszystkie filmy wyświetlane w tym kinie miały być WSTRZĄSAJĄCE!!! 178 Potem pojawiły się wstępne napisy filmu i z niedowierzaniem ujrzałem, gdy pojawiła się i zniknęła nazwa i logo studia (dla zainteresowanych: „Puma Produc-tions” i kuguar, który szczerzył kły do kamery), że Ben Spinoza, aktor, którego zmyśliłem, próbując się bronić w rozmowie z urzędnikiem z dalekopisu, wystąpi w filmie Kawaler i panna! Wzrok zaczynał mi się przejaśniać, toteż gdy zakonnica przyprowadziła za ucho moją sąsiadkę, która wyszła za potrzebą, ujrzałem, że jest w wieku około ośmiu lat, ma krótką fryzurę pomocnika rzeźnika i ubrana jest w rodzaj chałatu, jakie noszą uczniowie we Francji. Kiedy dziewczynka wróciła na miejsce, zakonnica udzieliła mi reprymendy, że wypuściłem dziecko z rzędu. — To nie do wiary, żeby w pańskim wieku dać się nabrać na ten stary wybieg —
powiedziała siostra. — Nikomu nie wolno wstawać z miejsca do końca filmu! Gdy wyszła, dziewczynka powiedziała: — Przepraszam. Nie chciałam wpędzać pana w kłopoty. Ale ja naprawdę nie znoszę filmów gangsterskich. Byłem wzruszony tym świadectwem przyzwoitości u tak młodej osoby — a po dłuższej chwili, tak po nowojorsku, pomyślałem sobie, że jeżeli się tego nie znajdzie u dziecka, to już chyba u nikogo. — A jakie filmy lubisz? — Te, gdzie panie są bogate, mają dużo służby i noszą piękne ubrania, a panowie każą sobie czesać włosy, noszą te marynarki z długim tyłem jak u pingwina i frymuśne koszule, pomagają paniom wsiadać do powozów, a potem panowie i panie stają do tańca w dwóch rzędach ze świecami w dłoniach. Jakże w jej wieku nienawidziłem siedzieć na filmach kostiumowych dla ckliwych dziewuszek z takimi scenami, które tak okropnie się dłużą, że zanim dojdzie do pojedynków na szpady, człowiekowi przechodzi cała ochota do oglądania. 179 — Różne są gusta — powiedziałem jej. Film Kawaler i panna okazał się trochę lepszy, niż się spodziewałem. Wydźwięk moralny odznaczał się zbytnią jednoznacznością, lecz ulgą dla mnie było po tych wszystkich latach ujrzenie przestępców ukazanych jako godne pogardy kreatury, podczas gdy stróże porządku byli odważni, honorowi, a nawet dworni (chociaż nieodmiennie nosili pod dachem swe kapelusze z szerokim rondem, uchylali je odrobinę, gdy do pomieszczenia wchodziła kobieta). Dialog posłużyłby za wodę na lingwistyczny młyn urzędnika z dalekopisu: samochód zawsze był „gablotą”, mieszkanie „chatą”, kobieta „lalą”, twarz „facjatą”, a ubranie „szmatkami”. Spinoza należał do osobników średniego wzrostu, z tych szczuplejszych, lecz z wysuniętą do przodu szczęką. W pewnym momencie walczył na pięści z dwoma zbirami, którzy (nie dość, że olbrzymi) posiłkowali się jako bronią białą serią rozmaitych objects-trouvees, takich jak krzesła, rury kanalizacyjne i siekiera, lecz korzystając tylko ze swych rąk, Ben ostatecznie „zlikwidował im konta”, aby zacytować wypowiedź jego partnera, kolejnego bohatera pozytywnego, który zostaje później postrzelony w plecy przez niegodziwego szubrawca z twarzą ropuchy, lecz przed końcem filmu na tyle powraca do sił, że jest w stanie przyjąć w szpitalu wizytę swej pociągającej siostry, która zadurzyła się w Spinozie, lecz zgodnie z ówczesną konwencją do tej pory zachowywała się wobec niego opryskliwie, jednak gdy teraz wszedł na salę szpitalną z bombonierką dla inwalidy i chłopięcym uśmiechem dla niej, powiedziała: — Założę się, że wiem, z kogo będzie genialny drużba! — uśmiechając się sztucznie do swego brata, którego brwi idą do góry w dobrodusznym zdziwieniu, które z pewnością także jest udawane.
Ledwie na ekranie pojawił się napis koniec, gdy zostałem potraktowany jak przedmiot nieożywiony nie 180 tylko przez dziewczynkę z sąsiedniego miejsca, ale przez wszystkie dzieci z mego rzędu, które przełaziły, przeskakiwały, przeciskały się obok mnie i wraz z pozostałymi dziećmi, jak również dorosłymi z miejsc bardziej oddalonych od ekranu, zbiły się w gęstą ciżbę. Zatrzymałem, wbrew jego woli, ostatnie dziecko, które chciało opuścić mój rząd, i w odpowiedzi na moje pytanie uzyskałem informację, że jest to przerwa na wyjście do ubikacji, a nie koniec zajęć szkolnych. — Będzie więcej filmów? Jego usta i nos ułożyły się w wyraz obrzydzenia. — Gdzie się pan taki uchował? Musimy tu siedzieć do piątej. Mamy jeszcze do oglądnięcia odcinek serialu z Timem McCoyem, komedię z Edgarem Kennedym i jakiś durny dziewczyński film ze śpiewaniem i tańczeniem! Nim zdążyłem go dokładniej wypytać, wyrwał mi się i włączył w nurt widzów w przejściu. Zaczekałem, aż tłum się nieco przerzedzi, po czym wstałem z siedzenia. Nim jednak zdążyłem wyjść na ulicę, zatrzymała mnie zakonnica o srogim obliczu, która wcześniej mnie zbeształa. — Ze względu na wzrost zapadalności na alergie brakuje nam opiekunów na zajęcia wieczorne, więc będzie pan musiał zostać. — Słucham? — Myślę, że wyrażam się wystarczająco jasno — powiedziała, wydłużając zmarszczki, które biegły od nasady nosa do ust. Należała do tego rodzaju osób, przy których niezależnie od wieku człowiek czuje się sztubakiem. — Czekają na pana obowiązki. — Tak się składa, siostro, że jestem amerykańskim turystą, który przez przypadek zaglądnął do szkoły. Informacja ta bynajmniej nie nastawiła jej do mnie bardziej przychylnie. — W takim razie niech mi pan powie, czemu wasze filmy są tak marnej jakości. Są 181 okropnie porysowane, wiele pęka podczas projekcji, toteż ojciec musi zatrzymać maszynę i skleić błonę. W takich chwilach zupełnie rozprzęga się dyscyplina pośród dzieci. Nawet dorośli ze studiów wieczorowych nie zawsze potrafią zachować spokój. — Nie jestem związany z amerykańskim przemysłem filmowym, a od strony technicznej moja wiedza filmowa jest znikoma, ale zastanawiam się, czy wasze problemy nie wynikają z wieku kopii. Z tego, co rozumiem, filmy, które wyświetlacie, liczą sobie już prawie pół wieku. Na przykład Kawaler i panna z pewnością pochodzi sprzed drugiej wojny światowej.
Spojrzała na mnie podejrzliwym zezem. — Czy to możliwe? — O, tak. Zapewniam panią, że jeżeli jeszcze żyje, Ben Spinoza jest człowiekiem w bardzo podeszłym wieku. Te pudełkowate samochody widuje się już tylko na wystawach organizowanych przez kolekcjonerów, a strojów noszonych zarówno przez przestępców, jak i stróżów porządku dziś nie można w ogóle uświadczyć, chyba że na ludziach o alternatywnych orientacjach seksualnych, którzy chodzą na przyjęcia wydawane przez słynnych projektantów mody. Zakonnica spojrzała na mnie jeszcze bardziej ponuro. — Nie jestem pewna, czy ojciec wie o tym wszystkim. Proszę za mną. Nie miałem chyba obowiązku okazywać jej posłuszeństwa, ale, jak powiadam, jej nie znoszący sprzeciwu sposób bycia był nacechowany takim autentyzmem, że trudno jej było się oprzeć. Poszedłem za jej czarnym habitem i białym kornetem przez niewielkie drzwi, a następnie schodami do góry, do sali projekcyjnej, gdzie znajdowały się dwa identyczne projektory, inny sprzęt kinowy i łysiejący mężczyzna w koloratce. Ten ostatni siedział za stołem, na którym była przeglądarka do filmów: dwie rolki oddzielone szklanym ekranem. Przy-182 pomniałem sobie mgliście, że widziałem mniejszą wersję tego gadżetu w „dziupli” u wujka, który cieszył się w rodzinie złą sławą filmowca-amatora: swą natrętną kamerą opóźniał wakacyjne posiłki, aż jedzenie całkiem wystygło, nie przepuścił też żadnego marginalnego incydentu, który wszedł w zasięg jego uwieczniającej soczewki, całkowicie zaś ignorując lokalne wydarzenia wielkiej wagi (tornada, kawalkady pojazdów prezydenckich, parady cyrkowców z dokazującymi misiami). Zakonnica przemówiła. — Przepraszam, że przeszkadzam, ojcze, ale ten Amerykanin opowiada przedziwne historie. Ksiądz nie przestawał wpatrywać się w milczeniu w szklane okno maszyny, którą miał przez sobą, jednocześnie obracając prawą rolką za pomocą korbki. Nie podobała mi się sugestia, że należałoby wątpić w to, co miałem do powiedzenia, i żachnąłem się, kiedy siostra jeszcze tę sugestię wzmocniła. — Nie uwierzy w to ojciec — powiedziała — ale myślę, że powinien ojciec posłuchać. — Po czym spojrzała na mnie chłodno i dodała: — Proszę mówić. — Obawiam się, że nie jest to żadna rewelacja, ale amerykańskie filmy, które wyświetlacie, pochodzą z wcześniejszej epoki i nie odzwierciedlają obyczajów panujących obecnie w moim kraju. Nie podnosząc wzroku od swego urządzenia, ksiądz powiedział: — Jestem tego doskonale świadom. Spojrzałem na zakonnicę. Powiedziała:— Ja pierwszy raz o tym słyszę. —
Wyszła bez słowa. — Pracownica z obsługi kina nie musi o tym wiedzieć — mruknął wielebny, potrząsając głową na widok czegoś, co ujrzał na ekranie. — Tyle sklejeń jednej kopii. — Nareszcie podniósł głowę. — To nasz jedyny problem, stan fizyczny wielu z tych filmów. Przydałyby się nam nowe kopie. A może mógłby pan po powrocie do kraju rozejrzeć się za kimś, kto zrobiłby kopie tych wspania-183 łych filmów? My nie posiadamy odpowiedniego sprzętu, żeby podjąć się tego zadania. Zapewne znalazłby się gdzieś w Europie, ale my Sebastiańczycy nie lubimy przyznawać się do naszych słabości bliskim sąsiadom. — Sądzę, że mógłbym się tym zająć — odparłem. — Ale czy mógłby mi ksiądz powiedzieć, skąd bierzecie te filmy? — Aha. — Zza okularów w drucianej oprawie błyszczały przenikliwe oczy; tuż nad skroniami włosy były wyraźnie przerzedzone. — Wasi wojskowi nam je zostawili, gdy wracali do domu po drugiej wojnie światowej. Gdyby nie te filmy, nie wiem, czy cokolwiek by wynikło z naszego Oświecenia. — Wyznaję, że jestem zdziwiony, iż kler toleruje zamianę szkół i kościołów na kina. Ksiądz zaśmiał się radośnie. — „Toleruje” to za łagodne słowo, drogi człowieku! Możliwość tę przyjęliśmy z prawdziwym zachwytem. Po raz pierwszy od stulecia mieliśmy taką frekwencję! — Filmy są także substytutem szkoły? Zmarszczył brwi. — Nie jest to odpowiednie słowo. Filmy nie są substytutami! Jeśli w ogóle, to właśnie kościół i szkoła były substytutami, nędznymi imitacjami życia. Teraz możemy obejrzeć prawdziwą rzeczywistość. — Stare filmy amerykańskie to prawdziwa rzeczywistość? — Ależ oczywiście — powiedział ksiądz z przekonaniem. — Cnota zawsze zwycięża, złoczyńców nieodmiennie czeka czarny koniec, a ogólna filozofia, którą przesiąknięty jest każdy film, mówi, że istnieje jedno dobro, które każdy rozpoznaje — łącznie z występnymi, którzy oczywiście sprzeciwiają się dobru, lecz wiedzą, czym ono jest. Być może trudno w to panu uwierzyć, ale przed Oświeceniem społeczeństwo Sebastianu nie znało takich norm i przekonań. Kościół miał zupełnie odmien184 ne cele niż szkoła, a kodeks postępowania, którego każdy się uczył w tych instytuacjach, upadał w gruzy w konfrontacji z prawdziwym życiem. Rząd nie cieszył się niczyim szacunkiem, co oczywiście dalej jest prawdą, lecz teraz celowo rządy uprawia się jako farsę, co jest całkiem skuteczne.
— A konkretnie, rząd nie robi nic. Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny. — Właśnie! Czy ma pan świadomość, jakie to wielkie osiągnięcie? Bez precedensu w historii! Nawet Austro— Węgry nie były tego w stanie bez reszty dokonać. — Wszystko funkcjonuje na kredyt. — To jeden z najbłyskotliwszych systemów gospodarczych, jakie kiedykolwiek wymyślono! — powiedział. — A jeśli się zastanowić, wcale nie tak różny od starej metody wymieniania się kartkami papieru. Banknot nie posiada wartości immanentnej, podobnie jak czek. A ile to już czasu, odkąd monety przestały mieć wartość choćby równą cenie metalu, z którego śą zrobione! Wszystkie metody płatności, które wymieniłem, w istocie są niczym więcej, jak formą kredytu, czyż nie? Dotychczas, ze względu na moją szczególną sytuację, nie pomyślałem o narzucającym się pytaniu. Teraz dopiero zapytałem: — Kto decyduje o sumie kredytu dla poszczególnych obywateli? Ksiądz, który tymczasem powrócił do swej przeglądarki, podniósł na mnie zdziwione oczy. — Kredyt jest dla wszystkich nieograniczony — odparł. — Czyli wszyscy są bogaci? — W żadnym razie — odparł. — Mamy mniej bogatych ludzi niż poprzednio, no i oczywiście znacznie mniej biednych. Ale niektórzy z tych naprawdę bogatych są bogatsi niż poprzednio, a biednych jeszcze trochę zostało. — Mógłby mi to ojciec wytłumaczyć? — Może się wydawać absurdalne, że zwracałem się w ten sposób do 185 operatora, ale fakt jest taki, że podobnie jak zakonnica, ksiądz nic a nic nie stracił na autorytecie. — Decyduje osobisty gust — powiedział. — Pomiędzy ludźmi naprawdę istnieje ogromna różnorodność. Jeden realizuje swą próżność na zupełnie inny sposób niż jego bliźni: jeden przez gromadzenie dóbr, drugi przez odmawianie ich sobie. Oczywiście większość Sebastiań-czyków mieści się gdzieś pośrodku, co ogranicza zawiść. — A zatem Oświecenie nie wykorzeniło próżności i zawiści? Ksiądz skrzywił się. — Jest pan naprawdę taki naiwny, czy też mam potraktować to pytanie jako szyderstwo? Przyznałem, że sam nie wiem. Twarz mu pojaśniała. Przyjął moją odpowiedź z humorem, może dlatego, że zrozumiał, iż mniej więcej odpowiada prawdzie (chyba że oceniam go sentymentalnie, jak to często robią w stosunku do bezżennego kleru osoby wychowane na liberalnych protestantów). — Wycofuję pytanie i stawiam inne — powiedziałem. — Co ojciec sądzi o
blondwłosych? — Wszyscy są dziećmi Bożymi. — Miałem na myśli ich pozycję społeczną. Wzruszył ramionami. — Nie mam nic do powiedzenia prócz: Jest jaka jest”. — Czy nie są społecznie upośledzeni przez sam fakt, że urodzili się tacy a nie inni? Czy człowiek odpowiada za kolor włosów, z jakim się urodził? Ksiądz spojrzał na mnie zdumiony. — Nie, oczywiście że nie, ale z pewnością odpowiada za kolor włosów, jaki zachowuje w wieku dorosłym. — Nie rozumiem. — Większość z nas rodzi się z jasnymi włosami — powiedział z niechęcią w głosie. — Nasi rodzice farbują je przez całe dzieciństwo, a kiedy osiągamy dorosłość, sami kontynuujemy ten proceder, jeżeli posiadamy choć krztynę godności własnej. W przeciwnym razie ogarnia 186 nas zgnilizna i pozwalamy, by kolor włosów powrócił do pierwotnego, co osobie słabej moralnie daje dodatkową wymówkę, aby nic ze sobą nie robić. Widzi pan, od blondwłosych niczego się nie oczekuje. Jest to coś w rodzaju samonapędzającego się mechanizmu. Jeżeli to była prawda, argumentacja Olgi i innych bojowników o wolność została doszczętnie skompromitowana, lecz teraz doszła do głosu negatywna strona mojego ogólnego wizerunku księży: czyż nie są to zawodowi obrońcy dowolnego status quo, pod warunkiem, że zajmują w nim poczesne miejsce? — A zatem blondwłosi dostają to, na co zasługują? — Ująłbym to nieco inaczej — powiedział. — Dostają to, czego wedle wszelkich danych zdają się chcieć. — Dziękuję, ojcze. Nasza rozmowa była dla mnie bardzo pożyteczna. A tak przy okazji, czy obecna praca ojca obejmuje słuchanie spowiedzi? — Oczywiście. Dziś ludzie spowiadają się przez telefon, co im pozwala lepiej ukryć swą tożsamość, a nam umożliwia nadawanie ich uwag przez radio. — Nie chce chyba ojciec powiedzieć, że spowiedzi są transmitowane? — Właśnie że są, i program ten stale cieszy się najwyższą słuchalnością. Ludzie z przejęciem oczekują, co przyniesie następna audycja. Nikt tego nie jest w stanie przewidzieć. Nic nie przemontowujemy ani nie cenzurujemy, wszystko idzie bezpośrednio w eter. Zdarza się dwadzieścia i więcej
zupełnie niewinnych albo nie wykraczających poza nieczyste myśli spowiedzi, zanim trafi się jakaś naprawdę plugawa historia. Nigdy nic nie wiadomo. — Mówiąc „plugawa”, ma ojciec na myśli…? — Sądzi pan, że powtórzyłbym na głos takie bezeceństwa? — spytał oburzony. — Odkąd tu przyjechałem, nikt nie wspomniał ani słowem o telewizji — powiedziałem. 187 — Inżynierowie radiowi nad tym pracują — odparł ksiądz. — Ale upłynie jeszcze wiele czasu, zanim będzie to coś więcej niż tylko ciekawostka. Podziękowałem mu ponownie i wyszedłem. Na parterze znów spotkałem zakonnicę. Kierowała ruchem dzieci i dorosłych z powrotem do sali kinowej, lecz na chwilę przerwała, by mnie poprosić, choć byłem cudzoziemcem, abym znów odegrał rolę opiekuna na czas następnego filmu, w którym miał występować niejaki John Boles. Odmówiłem jednak z żalem i wyszedłem z budynku. Ledwie znalazłem się na ulicy, gdy z dwóch stron zbliżyło się do mnie dwóch mężczyzn i wziąwszy mnie w kleszcze, zawlekli na krawężnik, pod który zupełnie znikąd nagle zajechał długi czarny automobil, który mógł być starym mercedesem. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i zostałem wepchnięty do środka. Jeden z mężczyzn wsiadł za mną, drugi podszedł do drzwi po drugiej stronie. Moi uprowadziciele byli równego wzrostu i wagi oraz nosili identyczne czarne garnitury. Zdarzenia te potoczyły się zbyt szybko, abym zdążył zareagować, zwłaszcza że w chwili porwania zatopiony byłem w rozważaniach na temat sebastiańskiego systemu szkolnictwa, lecz gdy samochód ruszył, byłem już psychicznie gotowy do kontrataku. — Jak śmiecie? — zagadnąłem jednego z mężczyzn, po czym odwróciłem się i powtórzyłem pytanie drugiemu. Ich identyczny ubiór był dla mnie uciążliwy: musiałem stale wystrzegać się skłonności do powtarzania każdej kwestii dwukrotnie, choć dzieliła ich od siebie tylko moja szczupła osoba. Tylko przez narzucenie sobie surowej samodyscypliny byłem w stanie stworzyć styl komunikacji, w którym z pierwszą częścią wypowiedzi zwracałem się do człowieka po mej lewej, a z drugą do człowieka po mej prawej stronie. Wdrożyłem ten system już przy kolejnych pytaniach. 188 — Kim jesteście? — Obrót. — Dokąd mnie zabieracie? Reakcją na moje pytania było podwójne milczenie. Samochód prowadził barczysty mężczyzna o szyi równie szerokiej, jak ta część głowy,
która wyzierała spod kapelusza. Samochód jechał zbyt szybko, abym mógł ryzykować ucieczkę podczas jazdy. Podjąłem zatem moje usiłowania, aby nawiązać rozmowę, tym razem w tonie trochę bardziej towarzyskim. — Wie pan — obrót — że jest to jedyny samochód, który widziałem na ulicach — obrót — oprócz gruchota, którego właścicielem jest pan McCoy, amerykański dziennikarz na emigracji — obrót — którego być może — obrót — znacie, zważywszy — obrót — że to niewielki kraj. Kidnaperzy w żaden sposób nie ustosunkowali się do powyższego, a wkrótce samochód wjechał na podwórze i stanął przed ponurym kamiennym budynkiem o warownej konstrukcji, gdzie nieliczne okna były wąskie i zakratowane. Dwóch mężczyzn zaholowało mnie do mrocznego wnętrza, po czym przeszliśmy kilkoma nis-kosklepionymi korytarzami, coraz bardziej ponurymi i coraz mroczniejszymi, aż dotarliśmy do pomieszczenia, które było z tego wszystkiego najbardziej ponure i naj-mroczniejsze, na razie oświetlone tylko przez skąpe światło, które zdołało się przecisnąć przez szczelinę okna wysoko nad podłogą, choć na suficie, dokładnie nad jedynym meblem w pomieszczeniu, ascetycznym krzesłem o prostym oparciu, wisiała lampa z blaszanym kloszem i drucianą osłoną. Zostałem brutalnie popchnięty w stronę krzesła, na którym kazano mi usiąść. Włączono światło w górze. Żarówka była mocniejsza, niż oczekiwałem; siedziałem w stożku intensywnego światła, a bijące od żarówki ciepło dodawało mi otuchy, gdyż mężczyźni wkrótce wyszli i zostałem sam. Nie potrafię powiedzieć, jak długo tak siedziałem, lecz nareszcie drzwi otworzyły się i we-189 szła osoba, którą ledwo dostrzegałem: znajdowała się w cieniu poza kręgiem światła. Nagle męski głos powiedział szorstko: — Wszedł pan w zażyłość z blondwłosą. — Jestem turystą. — Jest pan amerykańskim agentem. — Czy mogę spytać, kim wy jesteście? — Państwowa Służba Bezpieczeństwa San Sebastian. Uznałem, że najlepszym posunięciem będzie mówić prawdę, do pewnego punktu. — Przypadkiem spotkałem stewardesę samolotu, którym tutaj przyleciałem. „Zażyłość” to zupełnie niewłaściwe słowo na oddanie mej zdawkowej i przelotnej znajomości z nią. — Nie zerżnął pan jej? Blondwłose są nimfomankami. — Podszedł bliżej, lecz nadal widziałem tylko zarys postaci. — Rżnąłeś ją, rżnąłeś — powiedział — albo vice versa. Zdobyłem się na odwagę i powiedziałem: — Nie będę rozmawiał z osobą, której nie
widzę. Po jakiejś chwili powoli wszedł w krąg światła i ujrzałem, że to rykszarz Helmut, tyle że włosy miał teraz ciemne, a akcent zniknął. — Czy to nie pan zabrał mnie do fabryki środków wybuchowych? — Chciałem dać panu okazję — powiedział. — Widzi pan, od samego początku byłem przekonany, że przyjechał pan do naszego kraju z pozytywnym nastawieniem wobec blondwłosych. Poddałem pana próbie i, oczywiście, nie zdał pan — a raczej powinienem powiedzieć, że znakomicie potwierdził pan moją teorię. — Dlaczego miałbym mieć do nich życzliwy stosunek, skoro to oni wysadzili w powietrze rnój dom w Nowym Jorku? Uśmiechnął się sardonicznie. — Ponieważ wykształceni Amerykanie uwielbiają tych, którzy ich wykorzystują w imię sprawy, którą umieją sprzedać jako słuszną. 190 — Zapewniam pana, że nadal z rozkoszą nurzam się w bagnie Pokolenia Egoistów — zawołałem z fałszywym entuzjazmem. — Jestem samolubnym potworem i jako taki zostałem potępiony przez cały szereg kobiet samarytanek, gdyż pociągają mnie działaczki społeczne, o ile mają długie nogi i ładne piersi. — Siliłem się na dowcip, lecz bez zbytniego przekonania, że odniosę sukces. Mój brak wiary został odpowiednio nagrodzony: Helmut zagroził, że podłączy elektrody do mych jąder i puści przez nie prąd pod wysokim napięciem. — Chyba pan nie rozumie — powiedział. — Jest pan w rękach budzącej powszechną grozę służby bezpieczeństwa. Znajdując się tutaj, jest pan martwy dla świata zewnętrznego, i vice versa. Możemy wyprać panu mózg jak chusteczkę, wypłukać pańskie wspomnienia, nadzieje, ideały i… Szukał jakiegoś słowa, a nie znajdując go, powtarzał pod nosem „ideały”. Aha! pomyślałem, tu leży jego słabość, którą mogę wykorzystać: kiepska znajomość pojęć. Szybko jednak rozwiał moje oczekiwania, dodając: — …i zasady, wartości, przekonania, a jeśli pominąłem cokolwiek z domeny superego, może pan być pewien, że i tak zostanie wyprane na równi ze wszystkim innym. — I sądzi pan, że przez cały ten czas mój rząd będzie siedział z założonymi rękami? — Oczywiście, że nie — odparł. — Wystrzelą w nas rakiety nuklearne. — Jego uśmiech nie był zabawny. — Mój biedny żuczku! — powiedział, udając więcej współczucia, niż w rzeczywistości odczuwał.
Postanowiłem przejść do kontrataku, choć oczywiście w niezwykle subtelny sposób. — Myślę, że z jasnymi włosami było panu bardziej do twarzy. Skrzywił się. — Co mnie obchodzi, co pan myśli? — Właśnie odkryłem, że wszyscy Sebastiańczycy rodzą się z jasnymi włosami. 191 Jego twarz przybrała wyraz, który można by określić mianem zakłopotania. — To każdy wie. Na początku wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Ci, którym to odpowiada, zasługują na to, żeby się rozbić. W końcu tak niewiele potrzeba: tylko odrobinę lakieru do włosów, ale widzi pan, oni nawet na to są za leniwi. — Nie każdy nadaje się do tego, żeby być całe życie blondynem — powiedziałem, sprytnie odwracając jego argumentację — ale sądzę, że pan ma do tego warunki. — Szlag mnie trafi — odparł Helmut. — Chodzi o kształt pańskiej szczęki. — Palcami dłoni wykreśliłem w powietrzu kształt kwadratu. Dopiekłem mu do żywego! Na moment zwiesił głowę. — Może ma pan słuszność, ale widzi pan, to polityczna sprawa. Grdyby chodziło tylko o kwestie estetyczne… — Zrobił kwaśną minę. — Oczywiście — kontynuowałem — blond włosy na głowie dorosłego człowieka tracą na swej jasności. Tak zwani blondyni zwykle mają czuprynę w kolorze brudnego brązu, jeśli nie w odcieniu zieleni. Uniósł podbródek wyżej niż potrzeba. — To, co pan widział przy rykszy, to był naturalny kolor. — Wskazał na swą czaszkę. — A to jest farbowane. — W takim razie istotnie ma pan piękne włosy. Wpatrywał się we mnie przez wąskie szparki oczu. — Jednak jest pan sodomitą? Zaciekawiło mnie to .jednak”. — W żadnym razie. Spodziewam się, że to portier wpoił w pana to przekonanie. Pracuje dla pana? — Naturalnie — powiedział Helmut. — Portierzy na mocy tradycji zawsze pracują dla tajnych służb. Wymaga tego aura tajemniczości, która ich spowija. Niech pan posłucha, to miło, że podobają się panu moje włosy, ale to nie zmienia faktu, że musimy wydusić z pana zeznanie. Obawiam się, że środki, za pomocą których zostanie to osiągnięte, są skrajnie okrutne. Mówię „oba-192 wiam się” ze zwykłej uprzejmości. W istocie jest to faza mojej pracy, która sprawia mi największą radość. Należę do tych stosunkowo nieliczych osób, które uprawnione są do
realizacji w codziennej pracy swych najbardziej wyszukanych fantazji. — Robi pan to dla utrzymania status quo? — Nie — odparł Helmut. — Robię to dlatego, że cieszy mnie posiadanie władzy, by odebrać komuś wolność i sprawić mu ból. — Ale nie chciałby pan, żeby książę został obalony? Wzruszył ramionami. — Nic mnie to nie obchodzi. Mam za zadanie śledzić opozycję i krzyżować jej szyki. Środki, jakie stosuję, stanowią moją własną interpretację tego zadania. Infiltrowałem ruch wyzwolenia i znam wszystkich jego przywódców. W każdej chwili mógłbym wszystkich aresztować i przyprowadzić tutaj. Ale widzi pan, fakt jest taki, że tu w kraju to tylko zgraja nieszkodliwych, pozbawionych znaczenia błaznów. Ich bomby wybuchają tylko w Ameryce. Marzę o tym, by ich torturować, z moim zamiłowaniem do sprawiania bólu, ale niestety! jakże mam to zrobić, skoro już znam wszystkie ich tajemnice? — Ze mną też nie może pan tego zrobić — powiedziałem wstając z krzesła. — Ponieważ zanim zacznie mnie pan torturować, przyznam się do wszystkiego! — Nie, nie przyzna się pan! — krzyknął. — Nie może pan. — Ale widzi pan, ja już się przyznałem. Jeżeli teraz poddałby mnie pan jakimkolwiek torturom, byłoby to wbrew międzynarodowym normom prowadzenia przesłuchania. Okazałby się pan samolubnym sadystą, a nie sumiennym oficerem śledczym. Pańska wiarygodność ległaby w gruzach! Helmut podniósł dłonie. — Już dobrze, już dobrze, postawił pan na swoim. Ale możemy przynajmniej porozmawiać? 193 Zapędziłem go w kozi róg. — Może, jeśli pan przeprosi mnie za narażenie na te wszystkie przejścia. Mówił niecierpliwie. — Załatwione. Ale pańskie obowiązki na tym się nie kończą. Do czego się pan przyznaje? — Do tego, że jestem amerykańskim agentem. — Dobra. Teraz proszę się przyznać, jakich posunięć destabilizacyjnych zamierzał pan dokonać w tej roli. — Absolutnie żadnych. Jestem tu z misją wywiadowczą. Ale zaraz: przecież Olga o tym wiedziała. Czemu do pana to nie dotarło, skoro infiltrował pan ruch wyzwoleńczy? Zrobił cielęcą minę. — Niech panu będzie, że paru rzeczy nie wiem.
Jestem przemęczony, pracuję jak wół ciągnąc rykszę, więc przyznaję, że przy każdej nadarzającej się okazji staram się zdrzemnąć. Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie to nudne słuchać rewolucyjnej retoryki. Kolejna rzecz, która ogranicza skuteczność tej instytucji, to brak nazwy, którą można by się łatwo i z wdziękiem posługiwać, jak Gestapo czy KGB. Trudno wymówić literę „S” pięć razy z rzędu, a określenie Pięć S, do użycia którego nakłaniałem ludzi przez ostatnie kilka lat, po prostu nie brzmi poważnie. Nadal stałem w kręgu światła. — To pański problem — powiedziałem. — Ponieważ dotrzymałem mojej części umowy, wychodzę. Chwycił mnie za ramię i powiedział błagalnym tonem: — Ależ stary, nie mógłby pan zostać ze mną chwilkę? Naprawdę potrzebuję towarzystwa. Żeby mieć do kogo otworzyć gębę. To bardzo samotna praca. Napijemy się piwa, zagramy w karty. Zabiorę pana do domu na najpyszniejszy gulasz, jaki pan w życiu jadł. Potem posłuchamy, jak mój szwagier gra na concertinie. I, tego, moja żona ma jeszcze jedną siostrę, która jest niezamężna. Spodoba się panu. Jest… — Zasugerował, składając razem dłonie, parę ogromnych piersi, do których udźwi-194 gnięcia potrzebny byłby równie monstrualny tułów. Miał podjąć temat, gdy otworzyły się drzwi i wszedł jeden z tych, który nosił czarny garnitur. — Zaczęła się rewolucja, proszę pana — powiedział. — Oczywiście, że się zaczęła — odparł szyderczo Helmut. — Bez wątpienia pod przewodem tej kretynki Olgi. — Tak, w istocie. v — Nie wiem, dlaczego wybrałeś sobie akurat tę chwilę na swój żarcik, Stanislaus — powiedział Helmut. — Mieliśmy wszyscy ciężki dzień. Idziemy teraz z panem Wrenem do domu na dobrą kolację. — To nie żart, proszę pana. Blondwłosi zdobyli pałac i pojmali księcia. Inni zmierzają ku budynkom rządowym. Lada chwila tam będą. Co zrobimy, proszę pana? Poddamy się czy będziemy walczyć? — Powstrzymajcie ich, dopóki nie zmyję lakieru z włosów! — zawołał Helmut i pognał ku drzwiom. Nie napotkałem żywej duszy podczas mej niepewnej wędrówki ponurymi, mrocznymi korytarzami budynku SSSSS (nazwę tę łatwiej zapisać, niż wymówić). Kiedy wreszcie wyszedłem na zewnątrz, nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. Gdy jednak wyszedłem za róg, ujrzałem kawałek dalej szkołę przy ulicy Lipowej. A zatem przebywałem tylko przecznicę dalej od miejsca, z którego zabrała mnie służba bezpieczeństwa, a do hotelu też było stąd bardzo blisko. Mijając szkołę zajrzałem do środka przez szklane drzwi frontowe i zobaczyłem, że ludzie znów wchodzą na salę kinową. Wydawało się, że jeszcze do nich nie dotarły wieści o rewolucji, bądź też nie wywarły na nich żadnego wrażenia.
195 Pewne zmiany zdążono już jednak poczynić w hotelu. Przede wszystkim nazwa, zgodnie z nowymi mosiężnymi tabliczkami po obu stronach wejścia, brzmiała teraz „Blond Włos”. Stanąłem twarzą w twarz z portierem, który miał na głowie burzę gęstych żółtych loków, a frak zamienił na wspaniałą, obszytą galonami tunikę, z wyhaftowanym na lewej piersi napisem: znów hotel „Blond Włos”. Uznałem, że nie tylko był klasycznym portierem, który służy jako klawisz, lecz że uosabiał również typowego szpicla policyjnego i występował w roli podwójnego agenta. — Halt! — zawołał zza kontuaru. — Dokumenty! — Daj pan spokój. Spąsowiał i wyjął spod biurka lugera, którym już mi kiedyś groził, po czym wolną ręką uderzył kilkakroć w dzwonek. Chwilę później pojawił się chłopiec hotelowy, ten sam, którego ciałem portier przy różnych okazjach usiłował kupczyć. Portier nakazał chłopcu, by mnie zrewidował, a ten, choć przypuszczalnie był biernym homoseksualistą, operował dłońmi, dość powściągliwie. Miał na sobie starą liberię z wyhaftowaną na piersi nową nazwą. Następnie portier podniósł słuchawkę telefonu i próbował się połączyć z policją, lecz bez powodzenia. Odłożywszy słuchawkę, powiedział do mnie, jakby licząc na wyrozumiałość: — No cóż, musimy być cierpliwi. Restrukturyzacja nie dobiegła jeszcze końca. Spytałem kwaśno: — O co tym razem mnie pan oskarża? — O odmowę okazania dokumentów funkcjonariuszowi. — Pan jest funkcjonariuszem? — Nie widzi pan mojego munduru? — To strój hotelowego lokaja! — zawołałem. — Bierze mnie pan za idiotę? 196 — Obawiam się, że tylko pan pogarsza sprawę — powiedział z fałszywym współczuciem. — Każdy, kto nosi dowolnego rodzaju umundurowanie, jest automatycznie funkcjonariuszem Rewolucji. Obraza któregoś z nas to poważne wykroczenie. — Chwileczkę. Czy listonosz jest funkcjonariuszem? — Oczywiście. Podobnie jak pielęgniarka. — Poruszał swą ciężką głową z boku na bok. Podejrzewałem, że choć zdążył przygotować odpowiednie stroje i tabliczki z nazwami, Rewolucja nie zostawiła mu wystarczająco dużo czasu, by utlenić swe ufarbowane na
ciemno włosy i że jego czaszkę wieńczy peruka. — Ten chłopiec hotelowy jest umundurowany! — zwróciłem mu uwagę. — I jest funkcjonariuszem! — wrzasnął portier. — Czy przyznaje pan, że kiedy ostatni raz pana widziałem, zaledwie parę godzin temu, reprezentował pan zupełnie odmienną postawę wobec blondwłosych? Zwrócił się do wyrostka, który odsunął się ode mnie na kilka kroków. — Poruczniku, jaki był mój nieugięty stosunek do blondwłosych w czasach, gdy byli pogardzaną i prześladowaną mniejszością? Chłopiec zastukał obcasami. — Zawsze pan ich podziwiał, co sprowadzało na pana ogromne ryzyko. — A widzi pan? — powiedział buńczucznie portier. Skrzywiłem się. — Pańska bezczelność jest zdumiewająca. A co się tyczy obywatela „porucznika”, kiedyż to ostatni raz był przedmiotem pańskiego stręczyciel-stwa? — Ho-ho-ho! — Zwalisty portier aż jęknął z rozkoszy. — Nie chciałbym być w pańskiej skórze, kiedy dostanę połączenie z policją! Homoerotyzm jest oczywiście kontrrewolucyjny, podobnie jak wykorzystywanie seksualne nieletnich. Pan porucznik ma dopiero siedemnaście lat. Pańskie próby molestowania go stanowią najohydniejszą ze zbrodni. W istocie, jest pan tak od-197 rażającym przestępcą, że jako pułkownik Rewolucyjnej Armii Blondwłosej jestem uprawomocniony skazać pana na śmierć. — Uniósł lugera, by wymierzyć w moją głowę. Podobnie jak wiele innych rzeczy w San Sebastian, mógł to być blef, ale nie miałem ochoty tego sprawdzać. Na szczęście nie doszło do takiej konieczności, gdyż w tej samej chwili do hotelu wtoczył się Clyde McCoy, pochylił się przez kontuar, rozbroił portiera i powiedział do mnie: — Mam cię nareszcie. Wszędzie cię szukałem, serce. Pomyślałem sobie, że pewnie namierzyłeś już jakieś źródło wody ognistej. — Nie słyszałeś o rewolucji? — Hę? A, to. To ich sprawa. — Jak myślisz, co się stanie z księciem? McCoy wzruszył ramionami. — Pewnie go ukatrupią. — Wyjął z lugera magazynek i zwrócił broń portierowi, który uśmiechnął się służalczo i podziękował. Chłopiec hotelowy zniknął już wcześniej. — Jesteś dziwnie nieporuszony — powiedziałem weteranowi reporterki. — Nie spodziewasz się, że twój własny status może się zmienić? McCoy obdarzył mnie swym mętnym spojrzeniem. — Już wiele lat temu poszedłem za
radą poety i zrezygnowałem z nadmiernych oczekiwań względem czegokolwiek. Dzięki tej filozofii żadne okoliczości zewnętrzne mnie nie dotyczą. — Ale z całym szacunkiem, McCoy, czy to jest sposób na życie? — Nie przypominaj mi o życiu! Od godziny nic nie piłem! — jęknął. — Blondwłosi zamknęli winiarnie i tawerny? Zamrugał oczami. — Myślisz, że o to chodzi? Sądzę, że raczej skończył im się towar, co się z reguły zdarza. Gorzelnia nawala. — Odwrócił się i ruszył wężykiem ku drzwiom. — Chodź. 198 Prawdę rzekłszy, nie miałem nic lepszego do roboty, nie wspominając już o tym, że w takiej chwili czułem się bezpieczniej w obecności McCoya, pijaka, który w większości kultur cieszy się pozycją świętego idioty, a w każdym razie kogoś, komu na wiele się pozwala (nie licząc obrazoburczych trotuarów Nowego Jorku, gdzie może zostać puszczony z dymem). Poszedłem za McCoyem do jego samochodu i miałem właśnie zaryzykować eksperyment z drzwiami od strony pasażera, gdy pokazał mi, bym skorzystał z okna. Co uczyniłem, wpełzając przez otwór głową do przodu, po czym spadłem na siedzenie. Tymczasem on wcisnął się za kierownicę i wkrótce pruliśmy z rykiem i klekotem w stronę pałacu. Kiedy zauważyłem, jaki obraliśmy kierunek, spytałem: — Myślisz, że to dobry moment na wizytę w pałacu? — Czemu nie? — spytał McCoy, po czym wyszczerzył zęby. — Nie puszczę im płazem tych pierdołów z prohibicją. — Jesteś w stanie coś zmienić? Wlepił mordercze spojrzenie w przednią szybę. —Jestem Amerykaninem, na rany Chrystusa. Dziwnie brzmiało to sformułowanie użyte w takim kontekście — choć w filmach wyświetlanych przez księdza bez wątpienia nie schodziło bohaterom z ust. Osiągnęliśmy wierzchołek i niebawem zatrzymaliśmy się na murze przy fosie. Wyszliśmy z samochodu i po kręconych schodach wspięliśmy się na wieżę. Stary dziennikarz poruszał się z imponującą żwawością. Bez wątpienia dodawała mu energii wizja piwnic obalonego monarchy. Kiedy dotarliśmy do korytarzy, którymi prowadził mnie generał Popescu w czasie mojej poprzedniej wizyty w pałacu, ujrzałem, że ściany zostały ogołocone z obrazów „Starych Mistrzów”.
Jak dotąd nie spotkaliśmy żadnego blondwłosego, jak również zresztą nikogo z ancien regime’u, lecz kiedy 199 nareszcie doszliśmy do pierwszego z antyszambrów sali tronowej, ongiś urządzonego z wielkim przepychem, a teraz wyposażonego jedynie w biurko z szarego metalu oraz kilka akcesoriów w rodzaju centralki, kosza na śmieci i telefonu, spotkaliśmy tam młodą kobietę o jasnych włosach. Miała na sobie kostium z jakiegoś lekko nabłyszczonego, szarego materiału, białą bluzkę i czarną muszkę. Włosy miała spięte w ciasny kok. Była bez makijażu i biżuterii. Sądziłem, że McCoy podtrzyma, a nawet wzmoże w sobie agresję, z jaką powitał moją sugestię, że nowi przywódcy są abstynentami. Tymczasem jednak uruchomił swój staroświecki urok. — Słoneczko — zaświergolił, wyginając tułów w pałąk, aby ich głowy znalazły się na jednym poziomie. — Byłaby pani tak łaskawa i zaanonsowała mnie szefowi? Zdawkowo skinęła głową i pochyliła się nad tabelką, którą miała przed sobą. Gumką nie zaostrzonego ołówka dźgnęła jakieś puste miejsce. — Może być siedemnasta zero pięć w środę dwudziestego czwartego. — Złotko — rzekł McCoy. — To jest w przyszłym tygodniu. — W przyszłym miesiącu. — Kochanie moje — powiedział zaprawiony w bojach reporter — jestem Clyde McCoy, korespondent szeregu ważnych amerykańskich agencji prasowych, stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych. Jestem pewien, że chcielibyście wypaść w korzystnym świetle w relacjach, które przesyłam do Stanów. — Chwileczkę, proszę pana — odparła recepcjonistka. Wcisnęła guzik na centralce i powiedziała coś do mikrofonu tak szybko, że nie zrozumiałem ani słowa. Odpowiedziało jej burknięcie. Skinęła głową. — Proszę dalej. — Dziękuję, kotku — powiedział McCoy, po czym otworzyliśmy drzwi za plecami recepcjonistki i weszliś200 my do następnego pomieszczenia. Była to kolejna komnata niegdyś obwieszona królewskimi zbiorami podróbek. Podobnie jak poprzednia, była teraz wyposażona tylko w metalowe biurko. Siedział za nim młody mężczyzna ubrany w garnitur z tego samego materiału, co kostium recepcjonistki, białą koszulę i czarną muszkę. Był to eks-porucznik Blok, z dawnej gwardii pałacowej, oficer, który rankiem tego dnia kazał mi się rozebrać do naga, by poddać mnie rewizji. Miał teraz jasne włosy.
Zapytał pogodnie, z nutką arogancji w głosie: — Czym mogę panom służyć? Tym razem McCoy zastosował inny styl. — Kto wie, stary druhu, kto wie, może i możesz. Chcę się widzieć z szeryfem. — A któż by to… McCoy przerwał mu jednak, unosząc palec do góry. — Lepiej mnie zaanonsuj, szczylu, bo doniosę, że masz koło rozporka plamy po fiucie. — Mrugnął, wstał i nie czekał nawet, aż Blok wypełni polecenie; ten ostatni z niepokojem dokonywał oględzin swych spodni. W trzecim pomieszczeniu, ostatnim z antyszambrów, znajdował się nieprzeciętnie rosły i krzepki mężczyzna, którego jasne włosy przycięte były tuż przy nieproporcjonalnie dużej czaszce. Zdawał się czuć nieswojo w szarym garniturze i muszce, jak również nie na swoim miejscu za biurkiem. Zapytał, zabarwionym wrogością, choć technicznie rzecz biorąc neutralnym głosem zawodowca w fachu przyprowadzania ludzi do porządku: — Czego tu szukacie? Wszechstronny McCoy poczynił kolejną zmianę tonu czy też śpiewki. Warknął: — To ma być ochrona? Średnica oczu olbrzyma zmniejszyła się o połowę. — A pana zdaniem co to niby jest? — Ser szwajcarski — powiedział dziennikarz. Z wewnętrznej kieszeni swej pamiętającej lepsze czasy ma-201 rynarki wyjął długopis i wycelował nim w rosłego blond-włosego. — Gdyby to był pistolet, już by było po panu. — Może, ale pan by się dalej nie dostał, chyba żebym przycisnął ten guzik — powiedział olbrzym, sięgając pod blat biurka. McCoy znalazł w kieszeni na piersi kartkę papieru i rozłożył ją. — Dobra. To się znajdzie w moim raporcie. — Raporcie? — Robimy inspekcję ochrony — powiedział McCoy, ze skinieniem głowy ku mnie. — Nie zdejmiemy pana, ale jeszcze mogę zmienić zdanie. — Położył kartkę na biurku i zaczął pisać. — A teraz niech pan naciska ten guzik. Olbrzym uczynił, co mu nakazano. Otworzyły się jedne z podwójnych drzwi i przeszliśmy do dawnej sali tronowej Sebastiana XXIII. Długą komnatę właśnie dzielono, jak współczesne pomieszczenia biurowe, za pomocą przegród z falistego plastiku. Zajęciem tym trudniła się liczna armia stolarzy. Cała olbrzymia przestrzeń sali była już zastawiona według regularnego schematu biurkami, za którymi siedzieli blondwłosi
funkcjonariusze w szarych garniturach. Każdy funkcjonariusz, na którego patrzyłem, rozmawiał przez telefon, być może ze współpracownikiem z tej samej sali, bo kiedy jeden odłożył słuchawkę, reszta zrobiła to samo. Tron zniknął, podobnie jak podest, na którym stał. Cały korpus szarych garniturów spinał teraz zszywaczem kartki papieru. Zatrzymałem się przy jednym z biurek i spytałem: — Gdzie jest Olga? — Jaka Olga? — Młoda kobieta nie wypuściła z ręki zszywacza. — W takim razie kto rządzi? — Którym działem? — Całym krajem. — Przykro mi, proszę pana — odparła. — To nie należy do moich kompetencji. Miałem już odejść, lecz zreflektowałem się i spytałem: — A co należy do pani kompetencji? Przyłożyła palec do policzka. — Jeszcze mi nie powiedziano. Właśnie zostałam zatrudniona. — Pod wieczór? — spytałem. — Bez zapowiedzi? Oglądam film, a kiedy wychodzę, jest już po rewolucji? Obdarzyła mnie współczującym, smutnym uśmiechem. — Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jak mawiała moja stara nauczycielka, siostra Theres: „W kinie traci się poczucie czasu”. Zrezygnowałem z jej towarzystwa. Właśnie wtedy zauważyłem, że nigdzie w pobliżu nie ma McCoya. Zlustrowałem okolicę, ale zobaczyłem tylko szare garnitury i robociarzy dźwigających przegrody z falistego plastiku. Opuściłem salę tronową i przeszedłem dalszymi ogołoconymi korytarzami, zaglądnąłem do dalszych komnat i ujrzałem dalsze szare biurka i ludzi dopasowanych do nich pod względem kolorystycznym (nie licząc włosów), nie napotkałem jednak nikogo z przywódczego ugrupowania blondwłosych, których miałem przyjemność spotkać w podziemiach fabryki środków wybuchowych. Postronny obserwator mógł odnieść wrażenie, że rewolucja zdołała jedynie przekształcić pałac w oddział IBM. Nareszcie, w jednym z marmurowych korytarzy ujrzałem jakąś znajomą twarz: generała Popescu, ewidentnie zdegradowanego, gdyż ubrany był w drelichowy fartuch i popychał przed sobą miotłę na długim kiju. Nie chciałem wprawiać go w zakłopotanie, ale rozpaczliwie chciałem się dowiedzieć, co się wydarzyło. — Generale — powiedziałem. — Czy… Z oczu trysnęły mu łzy. Upuścił miotłę i objął mnie za szyję. — Pamiętał
pan! Jaki pan kochany! — Przecież to było dopiero dziś rano — powiedziałem. Cofnąłem się: cuchnął potem. — Długo trwała walka? Broniliście się? Czy książę nie żyje? 203 Popescu wzruszył ramionami. — Wszystko stało się zdumiewająco szybko, po obiedzie, gdy wszyscy odbywaliśmy sjestę. — A gwardia pałacowa? — Bez wątpienia doszłoby do rozlewu krwi, gdyby zostali zaatakowani konwencjonalną bronią, ale może sobie pan wyobrazić ich przerażenie w obliczu inwazji robociarzy z metalowym wyposażeniem biurowym i sprzętem komputerowym, których wspierała falanga za falangą urzędników w nieestetycznych garniturach z syntetycznego materiału i czarnych muszkach. — Książę został pojmany? — Tak należałoby sądzić — powiedział były generał. — Człowiek boi się zadawać zbyt wiele pytań. Ufam, że nie stanie mi się krzywda, jeżeli dobrze się wywiążę z moich obowiązków. — Pomachał miotłą i zdobył się nawet na uśmiech. — Czy zna pan dużego wzrostu blondwłosą imieniem Olga? Potrząsnął głową. — Była przywódczynią ruchu wyzwolenia. — Obawiam się, że nigdy nie słyszałem o kimś takim. Z pewnym zniecierpliwieniem powiedziałem: — To ludzie, którzy przeprowadzili rewolucję. Wie pan, blondwłosi. — Pan wybaczy, ale tej rewolucji nie przeprowadzili blondwłosi. — Przecież wszyscy ludzie, którzy tu pracują, mają jasne włosy. — W istocie. Jak wszyscy wiedzą, blondwłosi stanowią najlepszy materiał na biurokratów. Odznaczają się potulnym temperamentem, który jest wprost idealny do tej pracy, a szczególnie dobrze nadają się do takich rutynowych czynności, jak korzystanie z telefonu, teleksu i terminalu komputera. — W takim razie kto przejął władzę? Kto teraz rządzi? 204 — Gregor.
— A któż to taki? — To nasz przywódca — odparł zdawkowo Popescu i zaczął zamiatać dzielący nas odcinek podłogi. — Raczej nie zwróci uwagi na tak skromną osobę, jak ja: w każdym razie modlę się o to. — Pożegnał mnie lękliwym grymasem i poszedł dalej. — Ale ja jestem Amerykaninem! — zawołałem za nim. — Gdzie mogę go znaleźć? Powiedział mi, gdzie trzeba skręcać, po czym wrócił do zamiatania podłogi, którą przed chwilą zadeptał swymi wyglansowanymi oficerkami. Poszedłem za jego wskazówkami i nareszcie dotarłem do apartamentu, do połączonych ze sobą pomieszczeń. Ściany i podłoga ostatniego z nich, jak również ogromna wanna na środku, zrobione były z białego marmuru żyłkowanego na niebiesko. Gdy wchodziłem, w wannie zanurzało się otyłe ciało. Najwidoczniej natrafiłem na komnaty królewskie, a książę miał się zupełnie dobrze, choć nie towarzyszyła mu już dawna świta ani nikt inny. — Wasza Królewska Wysokość! — zabrałem się do przeprosin za wtargnięcie. Widok od tyłu okazał się jednak zwodniczy. Kiedy potężny zad zniknął pod powierzchnią wody, pociągając za sobą połowę masywnej bryły ciała, która składała się na plecy — nieproporcjonalnie wielka wanna musiała być co najmniej na metr głęboka — głowa przekręciła się, a profil, który ujrzałem, należał nie do księcia Sebastiana, lecz do mego znajomego z „Hotelu Bristol”, ogromnego i milczącego, lecz czarującego miłośnika Carusa i pesto! Po raz pierwszy, odkąd go spotkałem, przemówił. — Pan Ran, proszę, pan siądzie. — Wskazał na kamienną ławę, trochę w stylu rzymskim, pod najbliższą marmurową ścianą. Nie mówił z włoskim akcentem. 205 Usiadłem i spytałem: — Czy to pan jest Gregor? Jego ciało poruszyło się, co wywołało krótkotrwałe falowanie wody. — A pan — spytał — jest z firmy? Ani nie potwierdziłem, ani nie zaprzeczyłem, gdy on znalazł we wgłębieniach ponad linią wodną gąbkę i kostkę mydła, po czym zaczął trzeć nimi o siebie. Zagadnąłem natomiast: — Powiedziano mi, że pan tym wszystkim trzęsie. Zrobił kwaśną minę. — Pomagam masom lodowym Sebastianu. — Blondwłosym?
— Blondwłosym, wszystkim. — Wyprodukował wystarczającą ilość piany, by ukryć dłonie. — Ale sam nie jest pan Sebastiańczykiem. — Ani pan — odparł. — To prawda, ale ja nie przeprowadziłem rewolucji. Zaczął mydlić sobie ramiona i włochaty tors pienistą gąbką. — Nie rewolucję, tylko zwiększoną wydajność. — Co zrobiliście z księciem? — Odszedł. — Gdzie go zabrano? Gregor zaczął wcierać mydło w gęste czarne włosy na głowie. — Gdzie będzie chciał. — Kim pan jest? — Jestem Gregor — odparł. Zostawił swój namydlony czerep, odnalazł unoszącą się na wodzie gąbkę i popchnął ją w moją stronę. — Proszę mi umyć płacy. Gwałtownie zerwałem się na nogi, lecz nie po to, by wykonać jego polecenie, lecz aby okazać oburzenie. — Kiedy ruch wyzwoleńczy uprawiał swoją naiwną zabawę, pan po prostu wkroczył i przejął cały kraj, czy nie tak? Ale jednego chciałbym się dowiedzieć: po co? Z pewnością pan sam rozumie, że San Sebastian nie odgrywa zbyt wielkiej roli na arenie wszechświata? Uśmiechnął się szeroko, ujawniając złote zęby na obu krańcach swej dentystycznej galerii. — A po co pan 206 chciał? — Znacząco potrząsnął gąbką. — Wyszurować mi płacy! — Zrobił pan sobie samemu kawał — powiedziałem. — Właśnie miałem sporządzić mój końcowy raport, że kraj jest bezużyteczny. Sprawił pan sobie kosztowny prezent, który nie jest nic wart. Nie wie pan, że tu nikt nie pracuje? Większość ludności spędza całe dnie w kinie, a gospodarka funkcjonuje na kredyt. Kraj jest zbyt mały, aby odgrywać jakąkolwiek rolę strategiczną i nie posiada żadnych wartościowych surowców mineralnych. Do czego może się panu przydać? — Przykład demokracji w działaniu — odparł. Wpatrywał się we mnie przez dłuższy czas, potem zagwizdał i jak spod ziemi wyrosło trzech mężczyzn o twarzach oprychów. Stali, świdrując mnie wzrokiem. Nie byli blondwłosymi. Robili znacznie groźniejsze wrażenie niż dawna służba bezpieczeństwa Helmuta. Podszedłem do wanny, kucnąłem na marmurowej posadzce, wziąłem do ręki gąbkę, która w mej udręczonej wyobraźni nasączona była całą obleśnością Gregora, po czym zastosowałem się do polecenia. Łopatki miał porosłe całkiem obfitym owłosieniem. — Czy to wystarczy? — spytałem, poszorowawszy
chwilę. — Jasne, że tak — odparł Gregor. Oddałem mu gąbkę i wstałem na nogi. — Widzi pan — powiedział, uśmiechając się do mnie promiennie — nie taki ze mnie stroszny diabeł! Przynajmniej nie kazałem panu umyć sobie jaj! — Zatrząsł się tak rzęsistym śmiechem, że nieomal zanurzył głowę w pienistej wodzie. Kiedy odzyskał dech, dodał: — Może pan odejść w pokoju, Ran. Sebastiańskie Linie Lutnicze mają kurs za godzinę. A zatem buzi i do zobaczenia. — Jestem wydalony z kraju? — Nie wydaje mi się, żeby pan tu kiedykolwiek był — odparł Gregor, nawet dość miło. Można powiedzieć, że robił tylko, co do niego należało. 207 — No cóż, ewidentnie pan wygrał — powiedziałem. — Chociaż nie jestem pewien co i w jaki sposób. Zamierza pan uśmiercić dużo ludzi jako kontrrewolucjonistów? Uśmiechnął się po szelmowsku. — Ma pan wariackie pomysły. Nikogo nie będziemy zabujali. Zapędzimy wszystkich do robót publicznych! Żeby uczynić lepszym życie mas lodowych. — Jakiego rodzaju robót publicznych? — Gospodarstwa rolne. — Ha. — Uśmiechnąłem się autoironicznie. Nigdy o tym nie pomyślałem, jak przystało na typowego nowojorczyka, ale rzeczywiście musieli mieć jakieś krajowe źródła żywności, bo mówiono mi, że niewiele importują. — Śliczne gospodarstwa za lutniskiem — powiedział Gregor. — Aż po same góry. Rolnicy ciężko procują, nie siedzą cały dzień w kinie. Zrobimy więcej rolników. Zaczynało się to robić sensowne. — A jeśli będziecie mieli nadwyżkę żywności, przeznaczycie ją na eksport? Gregor wyszedł z wanny, ociekając wodą. Miał nieprzeciętne ciało, tłuste, lecz jędrne; być może za młodu należał do ciężarowców wagi superciężkiej, z której słynie jego kultura. Na poły oczekiwałem, że będę musiał go wycierać, ale byłem w błędzie. Ten człowiek znał proporcję: nie potrzebował mi już więcej dowodzić, że potrafi mnie upokorzyć. Odpowiedział na moje pytanie. — Mają za dużo żywności. Będą hodować kwiatki. — A niech mnie licho! Chyba nie popada pan w pięk-noduchostwo, Gregor? — Maki — powiedział z powolnym, zadowolonym z siebie uśmiechem. Wzięło mnie jeszcze większe licho, ale nie zdradziłem się z tym. Zarechotałem tylko smętnie. — Nie wiedziałem, że w ten sposób
korzystacie z dobrodziejstw natury. — My nie — powiedział Gregor. — Ale wy skorzystacie, jak jasna cholera! — Jego śmiech był teraz tak 208 gwałtowny, że wprawił jego ciało w potężne drgawki. Patrzenie na niego było jak oczekiwanie na erupcję góry Świętej Heleny. Gdy przestał, marmurowa sala jeszcze przez dłuższy czas rozbrzmiewała echem jego rozbawienia. Osiłki nie były skore do dzielenia jego radości, zapewne ze względu na mierną znajomość angielskiego, lecz jeden z nich przyniósł Gregorowi ręcznik. Niestety nie znalazłem żadnej riposty, gdyż sam byłem zdania, że cywilizacja zachodnia zaćpa się na śmierć, zanim zdoła sprowadzić na siebie zagładę ekologiczną. Zmieniłem temat. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się stało z sebastiańskimi zbiorami sztuki? — Skonfiskowana — odparł Gregor. — Jeden człowiek nie może mieć wszystkich drogich rzeczy. Da się masom lodowym. — Szeroko rozstawił swe słupowate nogi i przez potężny występ brzucha sięgnął do krocza, energicznie potrząsając w ręczniku swymi genitaliami. — Ale którym masom ludowym? — Jezusie, Maryjo — powiedział. — Wszyscy jesteśmy masami lodowymi, no nie? Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że dzieła sztuki są falsyfikatami. Była to dla mnie dość żałosna satysfakcja, że w tym względzie mam nad nim przewagę, a na dodatek nie mogłem się z tym ujawnić, lecz moment wydawał mi się odpowiedni, żeby się pożegnać. — Do widzenia panu, Gregor. Nie mogę powiedzieć, że miło było pana poznać, chociaż uprzejmość nakazuje chyba, bym panu podziękował za pesto. Gdzie pan poznał przepis? — Dużo podróżuję — odparł, wspierając swą wypowiedź gestami. — Jajku, jak ja się lubię sępić na innych kulturach. Żarcie! Opera! — Szorował sobie pupę ręcznikiem. — Do zobaczenia w następnym kraju, Ran. — O ile światem nie rządzą czarodziejskie wróżki, nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali — odparłem. — Nie zajmuję się tym zawodowo, Gregor. Wiem, że poczuje 209 pan do mnie jeszcze większą pogardę, gdy pan to usłyszy, ale ja jestem przede wszystkim dramaturgiem. Wycierał się pod pachami. — Hej! — zawołał. — Mógłby pan tu zostać i napisać jakieś sztuki. Nareszcie nadeszła moja godzina! Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby nie
dodał: — Ładne sztuki, które by mówiły masom lodowym, jak się mają zachowywać. — Przykro mi, ale ja piszę dekadenckie rzeczy, które wywarłyby wręcz przeciwny skutek: manhattański koloryt lokalny, postacie, które wydają dwie trzecie dochodów na obskurne mieszkanie, a pozostałą część na psychiatrę, które porzucają rodziców, małżonków, bliskich przyjaciół, aby znaleźć kogoś, kto potrafiłby ich naprawdę kochać. Włożył rożek ręcznika do jednej z małżowin usznych. — Nadadzą się na czarne charaktery. — Wątpię. Widzi pan, u mnie one budzą ciepłe uczucia. Obawiam się, że byłbym elementem wywrotowym. Spiorunował mnie wzrokiem. — Ze wszystkich ludzi na świecie tylko Amerykanin mógłby się czymś takim chełpić. — W takim razie może została dla nas jeszcze jakaś nadzieja. Szybko wyszedłem, aby nie zdążył zmienić zdania. 10 W pośpiechu, myśląc jedynie o tym, aby jak najszybciej opuścić pałac, zupełnie wypadł mi z głowy McCoy. Przypomniałem sobie o nim dopiero, gdy zobaczyłem jego samochód zaraz za mostem zwodzonym. Siedział za kierownicą i pił z gwinta z niedużego gąsiorka. Gdy wpełzłem przez okno do środka, zrobił kwaśną minę. — To wszystko, co zostało. Wylali już większość 210 starej brandy i innych stężonych alkoholi. Pracują nad tym całe brygady, przy ściekach w pralni królewskiej. Pieprzeni barbarzyńcy! — Kazano mi opuścić kraj najbliższym samolotem — powiedziałem mu. — Lepiej zabierz się ze mną. Wlał sobie do gardła jeszcze trochę wina, po czym skrzywił się niemiłosiernie. Podał mi butelkę. — Czy to nie jest czasem zepsute? Skosztuj. Skosztowałem, po czym spojrzałem na etykietę: było to legendarne Romanee Conti, najwyśmienitsze z czerwonych, zbyt drogie dla każdego prócz panujących monarchów, aktorów z oper mydlanych i adwokatów uciskanych mas. — Po prostu jest dla ciebie za dobre, McCoy. To co z wyjazdem z San Sebastian? Upomniał się o butelkę. — Rany, nie wiem. Zostawić wszystko, co przez lata zbudowałem? — Czyli co? Wystawny pokój hotelowy?
— Cholera, na razie się jeszcze boję wracać na łono ojczyzny. — Wojna się skończyła czterdzieści lat temu! Łyknął jeszcze wina. — Ciekawe, czy „Time” albo Associated Press nie zechciałyby regularnego korespondenta pornograficznego z kontynentu? — Zawsze możesz zapytać — powiedziałem. — Ale jedźmy już. Mój samolot odlatuje w ciągu godziny. — Opowiedziałem mu o Gregorze. — Jedna rzecz, której będzie mi brakować, to ten stary gruchot. Podobno teraz robią kombi całe z metalu…? — Tak, chyba mnie jeszcze nie było na świecie, jak zaczęli. Na pewno stwierdzisz, że wszystko się zmieniło, odkąd wyjechałeś, ale tak jest przypuszczalnie wszędzie. Słyszałem, że Paryż i Londyn naszpikowali szklanymi wieżowcami, odkąd kilkanaście lat temu spędziłem tam wakacje, za pośrednictwem Islandzkich linii Lotniczych. — Obecność McCoya wprawiła mnie w nastrój nostalgii. 211 — Jezusie — powiedział. — Jeśli wrócę do domu, może mnie gdzieś wypatrzyć moja stara albo któreś z dzieciaków. — Masz rodzinę? Twoje dzieci muszą być starsze ode mnie! Wziął butelkę do ust i głośno zagulgotał. — Wiesz, jak to jest. Nie powodziło im się źle. Forsa od wojska. , — Ale przecież to się już na pewno skończyło wiele lat temu. — Jestem pewien, że dostali ubezpieczenie. Widzisz, zanim myknąłem tu przez góry z Niemiec, znalazłem nazistę moich rozmiarów, powiesiłem mu na szyi worek z dokumentami i ubrałem go w swój mundur. Familia powinna była dostać dziesięć patyków. W tych czasach to była fura pieniędzy. — Mógłbyś trzymać się innych regionów kraju. Tak czy inaczej, myślę, że pod żadnym pozorem nie wolno ci tu zostawać. Gregor i spółka to nie są ludzie w twoim stylu, McCoy. Sam wiesz, co zrobili z trunkownią księcia, nie myślę też, żeby patrzyli łaskawym okiem na pisarstwo, które uprawiasz. Walmy prosto na lotnisko. — Muszę wpaść do hotelu i zabrać swoje rzeczy — powiedział, wyrzucając przez okno pusty już gąsiorek i zapalając zakatarzony silnik. Pognaliśmy w dół. Kiedy znaleźliśmy się u podnóża góry, zaczęliśmy mijać większość miejsc, z którymi zdążyłem się zaznajomić podczas mojego krótkiego pobytu w San Sebastian. Już prezentowały się zupełnie inaczej, bądź też właśnie poddawane były zmianom. Z targowiska żywnościowego pozostał tylko stragan z ziemniakami. Zniknęły ptaki, wraz ze sztucznymi
rybami i rybiarkami. Na placu nie było już pręgierza, a kilku robotników stawiało podest, który robił złowrogie wrażenie, jakby mógł przerodzić się w szubienicę. Ślepa uliczka, która w wysokim stopniu przypominała ulicę Słów, została przemianowana na Zaułek Prawdy. 212 Przed różowym budynkiem pisarzy kilka osób namyd-lonymi szczotkami szorowało chodnik, na czworakach. Wydawało mi się, że rozpoznaję niektórych spośród autorów, Spanga, Kupackiego i biednego sybarytę Ries-linga — poczułem wyrzuty sumienia, że go wtedy sprowokowałem. Kiedy dotarliśmy do hotelu, za biurkiem znajdował się blondwłosy funkcjonariusz w szarym garniturze i czarnym krawacie. — Pan Wren — powitał mnie, a następnie podał kopertę wyjętą z przegródki z tyłu. Był to kablogram z Langley, VA. NIKOGO NAZWISKIEM RASMUSSEN POD TYM ADRESEM I NIC O NAZWIE FIRMA. PRZYPOMINAMY, ŻE PODSZYWANIE SIĘ POD PRACOWNIKA ORGANU FEDERALNEGO JEST KARALNE. KOMPANIA Był to dowcip w stylu Rasmussena. Kątem oka spojrzałem na człowieka za biurkiem. — Czyżby pan Helmut? — Były pan Helmut. Dokonałem udanej zmiany skóry. Oczywiście wolałbym pracować w służbie bezpieczeństwa nowego reżimu, lecz oblałem egzamin wstępny. — Trudny sprawdzian? — Tak. Miałem za zadanie gołymi rękami udusić jednego z moich dawnych kolegów z pracy. Z drżeniem w głosie zmieniłem temat. — Doskonale zmył pan lakier z włosów, chyba że to peruka. Co przypomina mi dawnego portiera: co się z nim stało? — Transfer. A zatem pomimo rozpaczliwych wysiłków, by przyłączyć się do rewolucyjnego pochodu, tłusty oportunista nie potrafił się uratować. 213
— Jest pan teraz kierownikiem hotelu? — Nie, proszę pana. Po prostu tu pracuję. Zwierzchnikiem jest jeden ze współpracowników pana Gregora. Chce się pan z nim zobaczyć? Helmut szybkim ruchem sięgnął pod biurko i wyjął kartkę papieru. — Pański rachunek. Tę akurat płatność mogłem potraktować z lekkim sercem. — Ha-ha! Policzyliście mi dwieście dolarów za dobę. Gdybym faktycznie miał zapłacić rachunek, musiałbym zaprotestować, ponieważ byłem tylko współlokatorem w pokoju, który na stałe zajmuje pan McCoy, a nie ma tam nawet podwójnego łóżka ani łazienki. Nie mówiąc już o tym, że wcale nie spędziłem tam nocy. No i, ha-ha, przecież u was nie płaci się w walucie amerykańskiej! Helmut pozostał niewzruszony. — Ale pan wyjeżdża z kraju. Obawiam się, że może pan skorzystać z kredytu tylko, dopóki przebywa pan u nas, a my nie posiadamy własnej waluty. — A ja nie posiadam dwustu dolarów. Helmut uśmiechnął się smutno. — Jeżeli zechce pan dokładniej rzucić okiem na rachunek, okaże się trochę wyższy. Poprzednio spojrzałem tylko szybko na pierwszą linijkę rachunku. Teraz wziąłem go do ręki dla dokładniejszego przestudiowania i zobaczyłem następujące wyszczególnienie: Ca/ć complet, Sebastiańskie Linie Lotnicze $ 15.00 Obiad w Pałacu (prix fixe) 65.00 szampan 110.00 Przedpodwieczorek, Dom Pisarzy (stawka dla gości) 45.00 Pesto i karafka wina 35.00 Film 7.50 suma cząstkowa 277.50 obsługa 41.63 podatek od wartości dodanej 27.75 podatek handlowy NYC 23.59 214 razem zakwaterowanie i wyżywienie dodatek rewolucyjny razem 570.47
57.05 $ 627.52 — Nie wiem, od czego zacząć — powiedziałem z przemożnym uczuciem klęski, które zawsze mnie ogarnia, gdy czyjaś bezczelność przekracza pewne granice (co na wielkomiejskich ulicach jest oczywiście zjawiskiem codziennym). — Może od opłaty, która należy do najmniej uciążliwych w sensie finansowym, lecz do najpodlej-szych w sensie moralnym, a mianowicie podatek handlowy miasta Nowy Jork. Jestem tutaj, a nie tam. Helmut powiedział cierpliwie: — Lecz jest pan stamtąd. — Niech pan posłucha. Gregor kazał mi opuścić kraj. W połączeniu z faktem, że nie mam żadnych pieniędzy, powinno to wystarczyć, by zamknąć dyskusję. — Bardzo mi przykro — powiedział Helmut — ale to właśnie Gregor niedawno do mnie zadzwonił, abym nie zapomniał pobrać od pana opłaty, zanim pan wyjedzie. Będę musiał wezwać kierownika. Nacisnął nowy przycisk dzwonka, który został zainstalowany na skraju biurka, po czym momentalnie wszedł przez drzwi z tyłu barczysty mężczyzna z krzaczastymi brwiami i czołem, które zaczynało się o cal wyżej. Spojrzał na mnie groźnie, ale na szczęście w tej samej chwili wrócił McCoy, wychodząc z windy ze spłowiałą płócienną torbą w jednej ręce i moją walizką w drugiej. — Twoje bambetle też przyniosłem — powiedział. — Och, nie musiał… — W porę ugryzłem się w język, po czym, wziąwszy od niego walizkę, zwróciłem się do nowego kierownika „Hotelu Bristol”. — Nie mam pieniędzy na zapłacenie rachunku — powiedziałem — ale człowiek tak światowy jak pan z pewnością wie, że w takich przypadkach do zwyczaju należy konfiskata bagażu klienta. — Położyłem walizkę na blacie biurka i otworzyłem ją. Szybko usunąwszy dzierganą koszulę i stare sztruksy, o których McCoy był tak miły pamiętać, powiedziałem: — Jest tu cała garderoba podróżna, 215 w najmodniejszych amerykańskich kolorach, z syntetycznych materiałów, które dają gwarancję, że po każdym praniu odzież będzie wyglądać jak nowa. — Zacząłem się rozbierać i dokładać do kolekcji to, co miałem na sobie, po czym wskoczyłem w ubranie, które miałem na sobie podczas porwania. Nareszcie zdołałem kogoś właściwie ocenić. Na małpich rysach kierownika odmalował się wyraz rozkoszy, gdy oglądał kiczowate stroje: madrasową
marynarkę, plastikowe buty, fosforyzujące skarpetki itd. Pomrukami zadowolenia przypieczętował transakcję, wobec czego wyszliśmy z McCoyem z hotelu. Weteran dziennikarstwa był osowiały i w drodze na lotnisko prowadził bez typowej dla niego fantazji. W jaskrawym kontraście do braku formalności przy lądowaniu, stała tym razem zmasowana kontrola przeprowadzona przez blondwłosych funkcjonariuszy, której towarzyszyły spojrzenia oprychów Gregora. Czekała na mnie wiza wyjazdowa, lecz musiał ją obejrzeć i ostemplować jeden urzędnik za drugim, a kiedy procedura ta nareszcie dobiegła końca, zostałem zabrany do toalety i musiałem przejść upokarzającą rewizję z rozbieraniem i rozsuwaniem pośladków, staranniejszą od przeprowadzonej w pałacu przez Bloka: tą zajął się gregorianin w gumowych rękawiczkach. McCoy, dla którego nie było zezwolenia na wyjazd, został ode mnie oddzielony i zabrany do innej części terminalu. Za starego reżimu nie musiałby przechodzić tej biurokratycznej gehenny, lecz okazywał nowo nabytą potulność. Kiedy nie pojawił się do czasu, gdy ja nareszcie byłem gotów wsiąść na pokład samolotu, zaprotestowałem. Szare garnitury zwróciły się, chyba zgodnie z ustaloną hierarchią, do najbliższego z ludzi Gregora. Nieprzerwana linia brwi tego ostatniego opadła na małe oczka, gdy wyjął z tylnej kieszeni drapieżny nahaj i zamierzył się na mnie. 216 Znów jednak wybawił mnie z opresji McCoy, który wyłonił się z pobliskich drzwi i, w swym dawnym, nie znoszącym sprzeciwu stylu, wrzasnął na tajnego policjanta. Człowiek ów był zdziwiony, ale dosłuchawszy się nuty autentycznej władzy, wykonał polecenie. Do mnie wytrawny reporter powiedział: — Słuchaj, Wren, właśnie miałem rozmowę telefoniczną z Grego-rem. Tak się składa, że ma zapotrzebowanie na moje umiejętności fachowe. Zaproponował mi posadę Ministra Informacji. Będę pisał o osiągnięciach rewolucji. Moje myśli musiały znaleźć swe odzwierciedlenie w moim wyrazie twarzy. — Nie obchodzi mnie, czy ci się to podoba czy nie — powiedział McCoy przechodząc do obrony. — Jestem za stary, żeby wracać do Stanów. To dobra posada. Okazuje się, że chociaż prohibicja będzie obowiązywać większość obywateli — z wyjątkiem świąt upamiętniających poszczególne stadia rewolucji — aparat może pić, ile chce. — Zdajesz sobie sprawę, co będziesz musiał pisać? Zademonstrował opad szczęki, zapewne jako wyraz dezynwoltury. — Dla mnie to jak splunąć.
Nagle mnie oświeciło. — To był twój pomysł, prawda? W jaki sposób zdołałeś namówić Gregora? — Do diabła, człowieku, jestem stary wyga! Zapewniłem go, że w przesyłanych światu informacjach naturalnie pominę wszelkie okrucieństwa popełniane przez jego bandę, zarazem uwypuklając, czy też wręcz wymyślając, bestialstwa dysydentów, o ile jacyś będą: jeżeli nie, ich też wymyślę. Jeżeli konieczne okazałyby się masowe eksterminacje, ukażę te wydarzenia jako kontr-uderzenia przeciwko siłom znacznie przywyzszającym liczebnie jego niewielki oddział rycerskich bojowników o wolność. Zapewniłem go również, że można na mnie liczyć, jeżeli chodzi o przestrzeganie zasady rewolucyjnego umiaru i potępianie kultu jednostki: będę opiewał 217 tylko tych członków elity władzy, którzy będą na fali, a wymazywał z ludzkiej pamięci nazwiska tych, którzy, mimo swego wkładu w dzieło rewolucji, zostali wymanewrowani przez swych towarzyszy. Uprzytomniłem sobie, że nie doceniałem staruszka, ale zastanowiło mnie, dlaczego zmarnotrawił tyle lat na reportażu seksualnym, i to nie z gatunku cenionego przez ludzi kulturalnych. — Niech ci będzie, McCoy. Mimo dzielącej nas różnicy wieku, jestem o wiele za stary na wybuchy moralnego oburzenia. — Ja też cię pierdolę, Wren — odparł, ale raczej życzliwie, bez urazy. Dwa szare garnitury wyprowadziły mnie na pole startowe, gdzie czekał już samolot, kukuruźnik podobny do starych maszyn islandzkich. Wszedłem po schodach na pokład i ujrzałem kilka znajomych twarzy. Powitałem stewardesę, która wróciła do swego skrótowego uniformu. — Widzę, że znów na posterunku, pani Olgo. Uraczyła mnie zawodowym, syntetycznym uśmiechem i rytualnym „witamy-na-pokładzie”, a następnie poszła do kabiny z tacą, na której stał dzbanek z kawą i filiżanki. Przemieściłem się na moje ulubione „śródokręcie” i powiedziałem dzień dobry do siedzących opodal pasażerów: byłego portiera „Hotelu Bristol” i chłopca hotelowego, biernego homoseksualisty, któremu portier raił klientów. Obaj mieli na sobie stonowane ubrania cywilne. Nie spodziewałem się po byłym portierze zakłopotania i nie pomyliłem się. — No, panie Wren — powiedział — niedługo wszyscy będziemy robić fortunę w Nowym Jorku.
— Szczerze mówiąc — odparłem nie bez nutki goryczy — spodziewam się, że natychmiast poczuje się pan tam w swoim żywiole. 218 — Tak — powiedział, a w kącikach ust błąkał mu się uśmieszek zadowolenia z siebie. — Zaproponowano mi posadę maitre d’hótel w „Les Cinq Lettres”. — Była to jedna z najdroższych, a co za tym idzie najbardziej rozreklamowanych knajp na Manhattanie, gdzie przynajmniej raz do roku jadał reporter z działu ciekawostek każdej stacji telewizyjnej, który zamawiał danie ostentacyjnie nouvelle — powiedzmy, szkarłupnie z tartymi karczochami w sosie borówkowo-winegretowym — i po-kpiwał sobie z astronomicznej ceny. — A on? — wskazałem na byłego chłopca hotelowego. — Mój syn — powiedział portier — został zatrudniony przez pana Rasmussena w jego teatrze męskiej burleski. — Pański syn… Rasmussen… — Moje zdumienie rosło z każdą chwilą, bowiem oto rzeczony Rasmussen, we własnej osobie, wyłonił się z jednej z toalet na przedzie. Po chamsku odłożył zasunięcie rozporka na później, aby uczynić to na oczach pozostałych pasażerów. — Rasmussen! — zawołałem, ruszając w jego stronę. — Ty… Podniósł oczy od swego krocza. — Wren! Właśnie mi ciebie potrzeba. Dopiero co przyleciałem, a teraz odlatuję z grupą tych sebastiańskich uchodźców. — Cerę miał tak niezdrową, jak zapamiętałem. — Jesteś czy nie jesteś z CIA? — Nigdy tego nie powiedziałem. Zawsze była mowa o firmie, nie kompanii. — W takim razie co to jest firma? — Prywatna inicjatywa, dziubku. — Nie mów do mnie dziubku. Wykorzystałeś mnie, wyzyskałeś moje patriotyczne uczucia. — Określenie, którego szukasz, brzmi, jak sądzę, „wycyckałem” — powiedział z szerokim uśmiechem. — Gdybyś faktycznie był patriotą, wynosiłbyś mnie pod niebiosa. — Za co? 219 — Jak to za co, pacanie? Za sprowadzenie San Sebastian na łono obozu państw demokratycznych.
— Gregor jest totalitarnym tyranem! — Nie chodzi mi o te polityczne pierdoły — powiedział Rasmussen, strzepując trochę łupieżu ze swych piaskowych włosów. — Sprzedaję im mnóstwo wybrakowanego sprzętu elektronicznego, nadwyżkowe konserwy, wycofane modele niektórych samochodów, aha, to już nie do pobicia: całą dostawę marynarek w stylu Nehru, które od piętnastu lat leżały w magazynach w Jersey. Ty też się do tego przyczyniłeś. Powinieneś być choć trochę dumny. — Powinienem być dumny? I będę, kiedy ujawnię twoje machlojki, Rasmussen. Są reporterzy, którzy za posiadany przeze mnie materiał poderżnęliby sobie nawzajem gardła. Zaśmiał się obojętnie. — Jak najbardziej możesz spróbować, ale sądzę, że większość mediów mam w kieszeni. Widzisz, największy gwiazdor jest nasz. Książę Sebastian podpisał z nami kontrakt na wyłączność. — Sebastian XXIII? — Oczywiście. Już mu załatwiłem napięty harmonogram przyjęć dobroczynnych, spotkań z organizacjami obrony praw kobiet i grupami samorealizacji na terenie całego kraju. — Czyli pozwolono mu wyjechać z kraju? — To należy do umowy wiązanej z Gregorem i kompanią. — Jesteście agencją od łowienia talentów? — Między innymi. Jesteśmy konglomeratem, dziubku. Bez wątpienia konglomerat publikował również „Rozkrocze”, gazetę, której zagranicznym korespondentem był McCoy. Nie spytałem. Nadal się we mnie gotowało. Nie mogłem jednak w żaden sposób zaspokoić mojej żądzy zemsty przed powrotem do domu, a i potem sprawa przedstawiała się bardzo problematycznie, ponieważ Rasmussen ewidentnie miał ściślejsze powiązania z bezlitosnym trzonem nowojorskiej elity, niż ja mogłem nawet marzyć. Mógł sobie nawet pozwolić na jedzenie w takich restauracjach, jak ta, której kierownikiem miał zostać portier. Był na równej stopie z Gre-gorem i jemu podobnymi. Ludzie, którzy umieją sobie w życiu radzić, zdają się być do siebie podobni, niezależnie od ideologii. — Podobno to ty załatwiłeś mu — wskazałem na byłego portiera — nową pracę. W takim razie czy… Rasmussen przerwał mi. — Czy to nie idealny materiał na kierownika restauracji? Usłużny wobec kliki wtajemniczonych, a jednak bezwględny i okrutny wobec maluczkiego, który zabłąka się na salę w mylnym przekonaniu, że dają tam jeść.
— Chciałem powiedzieć, że jeśli wyrządziłeś taką przysługę cudzoziemcowi, może zrobiłbyś coś także dla swego krajana, którego życie wytrąciłeś z orbit w interesie wątpliwego moralnie przedsięwzięcia handlowego. Nie sądzę, by któryś z twoich interesów miał coś wspólnego z teatrem. — Ależ oczywiście! — powiedział. — Mamy wiele produkcji na Broadwayu. — Na Broadwayu? Poważnie? — Wielkie szansę życiowe pojawiają się w najdziwniejszych okolicznościach. Jakież straszne doświadczenia musiałem przejść, aby nareszcie poznać jakiegoś producenta! — Nie wiem, czy już kiedyś o tym wspominałem, ale jestem przede wszystkim dramaturgiem. Rasmussen pochylił się ku mnie bardzo blisko i szturchnął mnie w tors sztywnym palcem wskazującym. — Powiem ci coś, Wren: nie należysz w tym do wyjątków. Przed chwilą niemal płaszczyłem się przed nim, lecz teraz odzyskałem panowanie nad sobą. — Ty skurwielu, ty! Jesteś mi coś winien. Cofnął się o krok, jeszcze szerzej otwierając mętne 221 oczy. — Skąd nagle w tobie tyle ikry? Podoba mi się to, Wren. Dalej na tym zajdziesz niż na tym swoim zgorzknieniu. Poczytaj sobie Nietzschego, a dowiesz się, że wszystkie bolączki tego świata zrodzone są z resentymentów. — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął prostokątny kartonik. — Po powrocie przynieś to, co masz, do biura. Nie mogę ci obiecać więcej niż recenzji wewnętrznej, ale jedno ci powiem: przeczyta to ktoś, kto biegle zna angielski. Wręczył mi wizytówkę, jak się okazało, przedsiębiorstwa o nazwie American Cousin Productions z adresem przy Shubert Alley. Nie chcąc siedzieć zbyt blisko portiera, zająłem miejsce z przodu. Po chwili z kabiny pilota wyszła Olga z tacą. Kiedy dotarła do mojego rzędu, zatrzymała się i powiedziała chłodno: — Przykro mi, ale tu jest pierwsza klasa. — Zostałem wyrzucony z pani kraju — powiedziałem. — Z pani kraju, gdzie właśnie odbyła się rewolucja, w której pani, przywódca ruchu wyzwolenia, ewidentnie nie odegrała żadnej roli. I która ani trochę nie zmieniła pani sytuacji. — Przynajmniej nie muszę już udawać kretynki — odparła. I muszę przyznać, że uczyniła to z pewną dozą godności. — A teraz, jeśli nie jest pan w stanie okazać biletu pierwszej klasy, musi pan wrócić do sekcji turystycznej. — Ja w ogóle nie mam biletu. — Ale gdyby pan miał — powiedziała uparcie — byłby to bilet turystyczny. Z posępną miną wstałem, a ona poszła w swoją stronę. W dalszej części samolotu zauważyłem kolejną znajomą twarz: urzędnika dalekopisu.
— Tak — powiedział, zanim zdążyłem się odezwać — sam skazuję się na wygnanie, póki to jeszcze możliwe. Zmierzam do Hollywood. Chcę objechać domy gwiazdorów, zobaczyć, jak mieszkają niektórzy z moich ulu-bieńców: Ginny Simms, Gloria Jean, Bob Burns: strasznie bym chciał posłuchać, jak gra na bazooce. — Dalekosiężny plan — odparłem. — Ale, ale, czy wie pan, że dawny suweren wkrótce zostanie popularnym wykładowcą w Ameryce? — Ten cielęciczny bolo kuma bazę! — powiedział mi entuzjastycznie. — Wcale mu nie bije na dekiel, skoro odstawił taki bajer. Jak pan myśli, kto powozi tym dyliżansem? Zajęło mi dłuższą chwilę, nim zdołałem wyłowić jakiś sens z tego melanżu przestarzałego żargonu. Potem: — Chce pan powiedzieć, że książę jest naszym pilotem? — Dobrze się panu szczęka składa. Pułap zero, widzialność zero, kanaliza, że Panie Boże nie pomoże. Kiedy mówił, dotarło do mnie, że samolot zaczął się poruszać: już wcześniej miałem instynktowną świadomość, że silniki są włączone. Przyszła Olga i nakazała mi, bym zajął miejsce i zapiął pasy, po czym obsztor-cowała mnie za położenie walizki na półce nad głową. — To nie moja walizka! — Dla kogo te bajeczki? — spytała retorycznie, po czym zażądała, bym włożył bagaż pod siedzenie przede mną. Gdyby się okazało, że się nie mieści, wstrzymano by odlot do czasu usunięcia walizki z pokładu. — To pana, prawda? — ze złością spytałem urzędnika dalekopisu, który siedział po drugej stronie. — Dajesz pan teksty — odparł. Wskazał głową na byłego portiera. — To tego fafika. Zrobiłem zatem, co mi kazano. Walizka musiała zawierać skradzione z hotelu metalowe przedmioty, gdyż była ciężka i coś dźwięczało w środku. Zdany na własne siły, z najwyższym trudem zdjąłem ją z półki, ale zmieściła się jednak pod siedzeniem. — A teraz — powiedziała Olga, łypiąc na mnie gniewnym okiem — proszę zgasić cygaro, papierosa, fajkę. — Jak pani widzi — powiedziałem szyderczo — nie palę. 223 Z kieszeni kostiumu wyjęła paczkę papierosów. — Proszę wziąć jednego i zapalić. — Podała mi papierosa i pudełko zapałek, po czym autentycznie mnie zmusiła, żebym się parę razy zaciągnął, pod groźbą zatrzymania samolotu, jeżeli się nie zastosuję. Zaciągnąłem się, ale zażądałem wyjaśnienia.
— To jeden z nowych przepisów obowiązujących w samolotach Ludowych Linii Lotniczych — powiedziała. — Gregor ostrzegł nas, że w przypadku nie wyegzekwowania jakiegokolwiek przepisu czekają nas surowe kary. Ponieważ nikt na pokładzie nie palił, zastosowanie się do przepisu było niemożliwe. Nie muszę panu chyba tłumaczyć, dlaczego wybór padł na pana. A teraz proszę zgasić papierosa, abyśmy zdążyli wystartować zgodnie z planem. Start, który wkrótce nastąpił, zrobił na mnie wrażenie dość profesjonalnego. Kiedy wyrównaliśmy lot, dały się słyszeć trzaski głośników, po czym ktoś, zapewne książę Sebastian, przemówił przez dźwiękową mgłę, ale podobnie jak podczas wszystkich innych lotów, jakie w życiu odbyłem, dało się zrozumieć tylko pojedyncze słowa. Zdaje się, że podano wysokość w tysiącach stóp, a zwrot „po lewej” miał chyba skłonić pasażerów, by wyglądnęli przez okna na coś ciekawego w dole. Fakt, że były hegemon siedział za sterami samolotu liniowego, nie był już dla mnie tak niezwykły, za jaki uznałbym go jeszcze dzień wcześniej, gdyż jednym (a może jedynym) z rezultatów mojej wizyty w San Sebastian był niemal całkowity zanik mej zdolności do zdziwienia, już przedtem osłabionej dziesiątkami lat dorosłego życia w świecie znanym z tradycyjnej geografii, zanim w ogóle usłyszałem o tym niewielkim kraju, który łatwo było nazwać niedorzecznym. Może zbyt łatwo. Czy gdzie indziej świat był bardziej logiczny? Czy też, bądźmy sprawiedliwi, mniej logiczny? To prawda, że tam, skąd pochodzę, można dostać mniej więcej świeże ryby (uwzględniwszy fakt, że większość dowozi się ciężarówkami z Bostonu w nieustannym korku), a nie plastikowe. Z drugiej strony, ani Nowy Jork, ani, o ile mi wiadomo, żaden okręg sądowy w Ameryce nie posiada departamentu głupich kawałów, chociaż większość istniejących instytucji sądowniczych można by zasadnie tak nazwać. To samo dotyczy departamentu ironii, a skoro już podjąłem ten temat, czyż nie istnieje paląca potrzeba stworzenia organu rządowego, który wzniósłby się nad przyziemność ku wspanialszej, szlachetniejszej wizji, a mianowicie wizji ludzkich problemów jako alergii? O ile dawne San Sebastian było pomylone, nie było całkowicie nieludzkie. Trzeba jednak położyć akcent na przedostatnie słowo, gdyż niedostatki tego kraju były niezaprzeczalne i rzeczywiście wolno postawić pytanie, czy był to sposób na życie godny człowieka (choć zabrzmiałoby ono fałszywą nutą w ustach osoby, która kiedykolwiek miała okazję podróżować siecią autobusów podmiejskich w Nowym Jorku). Wytrącając mnie z tego toku myślenia, być może w sam czas, pojawiła się Olga z tacą szklanek z płynem w kolorze cynobrowym, który robił wrażenie, jakby mógł fosforyzować w ciemnościach. — Mam nadzieję, że posiada pani coś w zamian dla pijących — burknąłem. — Proszę wypić — nakazała. — Recepturę sporządzono dla sebastiańskiego programu lotów kosmicznych. — Opuściła stoliczek na oparciu siedzenia
przede mną i postawiła na nim szklankę. — Chyba pani żartuje. — Projekt nie posunął się wprawdzie dalej, ale napój pomarańczowy zawsze stanowił jakiś początek. — Nie żartuje pani. Czyżbym wyczuwał nutkę nostalgii? Czy już zaczyna pani patrzeć na stary reżim z pewną sympatią? Nastroszyła brwi i ruszyła dalej. 225 Odstawiłem szklankę na stoliczek, wysunąłem się z fotela i znów poszedłem do przodu, mijając Rasmus-sena, który zajął miejsce w pierwszej klasie i, niezwykła rzecz, czytał broszurowe wydanie Rękopisów Asperna. Może było to z mojej strony naiwne, ale nie mogłem się powstrzymać, by nie wrócić i nie skomentować tego zjawiska. — To obrzydliwe — powiedział, przykładając palec do okładki. — Wydawcy nie znają już nawet ortografii. — Przyznaję, że do tej pory nie zdecydowałem, czy mówił serio, czy się wygłupiał. Nie zatrzymywany przez nikogo wszedłem do kabiny pilota, przez nie zamknięte na klucz drzwi. Pierwszą osobą, jaką ujrzałem, był Rupert, ochmistrz książęcy. Siedział w fotelu drugiego pilota i miał na głowie skórzany hełm w stylu Iindbergha z lat 20. Nauszniki miał zapięte pod steranym wiekiem podbródkiem, a okulary zsunięte na czoło. Odwrócił się i spojrzał na mnie szyderczo. W fotel pilota wepchnięta była tęga postać księcia Sebastiana XXIII. Miał na sobie zielony mundur szamerowany złotem. Na czapkę z daszkiem, tym razem w stylu z drugiej wojny światowej, nałożone miał słuchawki. Choć hałas silników był tu znaczny, doskonale słyszałem głos Ruperta, mimo że zdawał się mówić normalnie. — Proszę wyjść — powiedział. — Jego Królewska Wysokość jest zajęty. Na co książę odwrócił się. — Wren, stary druhu! Witamy na pokładzie. Obawiam się, że będziemy musieli jakoś przetrzymać bez żarcia do Nowego Jorku, chociaż zdołałem zabrać kilka butelek Bollingera, parę kilo sterleta, bażanta na zimno i trochę innych rzeczy, które moi kucharze zapakowali mi do koszyka, zanim ich przekwalifikowano na inżynierów chłodnictwa. Miałem dziwne uczucie, że tracę równowagę. — Panie — powiedział Rupert. 226 — Nie widzisz, że rozmawiam z Wrenem? — odpowiedział rozgniewany Sebastian. — Panie, tracimy wysokość. — W takim razie wyciągnij nas do góry, ty stary durniu.
— Ale gdzie jest drążek, Panie? Sebastian potrząsnął ku mnie głową. — Ten przedpotopowy bucefał ostatni raz siedział w samolocie podczas wojny w dziewięćset osiemnastym. — Po której stronie? — Wkrótce miałem pożałować tego pytania, gdyż samolot dalej opadał, pod coraz ostrzejszym kątem, lecz książę postanowił udzielić mu szczegółowego wyjaśnienia. — Obawiam się, że po stronie państw centralnych. Ale widzi pan, byliśmy przez nich otoczeni, a Węgrzy, którzy nie daliby rady nikomu innemu, z wielką chęcią by nas ukarali, gdybyśmy się z nimi nie sprzymierzyli. Mój dziadek podjął konieczną decyzję, za którą oczywiście przyszło mu zapłacić w Wersalu: nasze tak zwane imperium zostało rozwiązane. Z drugiej strony, była to tylko formalność, gdyż nasza jedyna posiadłość zamorska, zdobyta dla korony przez sebastiańskiego podróżnika Giovanniego Dori w 1611 roku, bezludna wyspa bardzo blisko północnego bieguna magnetycznego, już dawno okazała się tylko płaską górą lodową i, przy błogiej nieświadomości geografów, stopiła się pewnej wyjątkowo ciepłej zimy. Na szczęście zignorowały nas wszystkie walczące państwa podczas drugiej wojny światowej, chociaż w pewnym momencie cudem nam się upiekło, gdy marszałek Góring wysłał grupę emisariuszy, aby dokonała inspekcji zbiorów królewskich. Szczęśliwie dla nas Niemcy nie znają się na sztuce: wkrótce odjechali i zostawiono nas w spokoju. — Panie — powiedział znów Rupert, tym samym tonem łagodnego zniecierpliwienia, choć ja miałem już ochotę krzyczeć. 227 — W ogóle się nie przyglądałeś, co robię, ty głupcze? — spytał Sebastian. — Po prostu pociąga się koło do siebie! Westchnąłem, gdy stary dworzanin chwycił za urządzenie sterowe. Wkrótce dało się odczuć, że wyrównujemy lot. — Z tego, co wiem, nigdy nie błyszczał jako pilot: podczas lotu w pojedynkę rozbił ponoć nasz jedyny samolot. Nie zdążono go naprawić przed końcem wojny. — A jak Najjaśniejszy nauczył się latać? — Robiłem takie rzeczy, gdy byłem młodszy — odparł. — Jeździłem samochodami wyścigowymi, pływałem żaglówkami regatowymi i potrafiłem pilotować dowolny samolot. Wszystko to mieści się w królewskiej tradycji Sebastianu, podobnie jak sodomia. — Słucham? — Zostałem zdetronizowany — powiedział książę, rechocząc. — Nie muszę już być pedałem. — Przyznałem, że nie rozumiem. Wyjaśnił: —
Nie muszę już pilnować się przed płodzeniem bastardów. — I nie muszę się już żenić! — dodał. — Po raz pierwszy w życiu jestem wolnym człowiekiem. — Czy to prawda, że Najjaśniejszy odbędzie serię publicznych wystąpień w Ameryce? Skinął głową. — Konieczność zarabiania na życie jest dla mnie czymś nieznanym. Miałem zamiar posłać Ru-perta do pracy, ale jak bym sobie wtedy dawał radę? Niech pan mi powie, czy Rasmussen jest dobrym agentem? — To dość szczwany facet — odparłem. — Ale niech mi Najjaśniejszy powie, czemu Gregor pozwolił Mu opuścić kraj? — Podczas gdy gospodarka wewnętrzna od dłuższego czasu funkcjonowała na kredyt, czasami musieliśmy oczywiście posługiwać się pieniędzmi za granicą — choćby na wikt dla mnie. Nie mogłem strawić tych świństw, którymi żywili się moi poddani. A za nieliczne 228 towary przemysłowe — na przykład ten samolot — zawsze płaciłem gotówką, pobieraną z moich kont szwajcarskich. Gregor chciałby dostać te pieniądze. Zgodziłem się mu je udostępnić, o ile pozwoli mi opuścić bezpiecznie kraj. Samolot podskoczył na powietrznym wyboju i gdybym nie złapał za oparcie fotela Ruperta, pewnie bym się wywrócił. Odzyskawszy równowagę, powiedziałem: — Ale Najjaśniejszy, dlaczego Gregor miałby uwierzyć na słowo? Kiedy już Najjaśniejszy znajdzie się w Ameryce, może bez żadnego ryzyka wystawić go do wiatru. Sebastian spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Mój drogi Wren, jestem księciem z królewskiej linii Sebas-tianu. Nie mógłbym złamać danego słowa. A co z moimi biednymi poddanymi? Taki łajdak jak on zemściłby się na nich. Jeżeli wysoko urodzonym nie można by zaufać, zaiste byłby to koniec świata. Ze zdumieniem się dowiedziałem, że z bycia pasożytem wcale nie wynika, iż człowiek nie posiada żadnych zasad. Nurtowała mnie kwestia, czy zasady te wytrzymają nowe emploi księcia w przemyśle rozrywkowym. Właśnie miałem coś powiedzieć, zapewne jakiś banał z rodzaju tych, które podsuwa nam los, gdy bezwiednie znajdujemy się na krawędzi katastrofy, gdy gdzieś w ogonie nastąpiła eksplozja. Być może Gregor zmienił zdanie, znalazłszy inny sposób na dotarcie do kont w bankach szwajcarskich, a może istniała jeszcze jedna grupa niezadowolonych, która wypowiadała się za pomocą środków wybuchowych. Zostałem rzucony na podłogę, gdy dziób samolotu uniósł się gwałtownie, po czym ciśnięty o sufit, gdy szala przechyliła się na drugą stronę. Potem poczułem na sobie coś lub kogoś ciężkiego. Ludzie wydawali z siebie gorszące dźwięki, a ja ze wszystkich najgłośniejsze. Wszystko wirowało, przed oczyma miałem najpierw mrok, później oślepiającą jasność, później koła i fale, później poziome prążki…
Wystarczy tego: rozbiliśmy się. Uznałem to za niezwykłe, że po drodze w dół ani na chwilę nie straciłem świadomości, co zawsze uważałem za obowiązek pasażera rozbitego samolotu, pozostałem też zupełnie przytomny, gdy uderzyliśmy o ziemię. Najwyraźniej też — choć miałem się o tym przekonać dopiero nazajutrz, gdyż siniaki wychodzą mi chętnie, acz powoli — nie doznałem też żadnych obrażeń. To prawda, że spadłem tylko kilka stóp. Niewątpliwie stało się tak, bo spuściłem głowę — taki mam zwyczaj — aby położyć ją na ramionach skrzyżowanych na blacie biurka i pogrążyć się w rozmyślaniach nad możliwymi rozwiązaniami nieustępliwego problemu z drugim aktem mojej sztuki. W pewnym momencie, znużony całodziennym szpiegowaniem w delikatesach Rothmana, obolały wskutek późniejszego lania, jakie spuścił mi gang małych chuliganek, zdrzemnąłem się, krzesło powoli odsunęło się od biurka i spadłem… San Sebastian, ze wszystkimi przyległościami, był tylko snem, o ile nie koszmarem. Mój dom, jaki był, taki był, ale nie został wysadzony w powietrze: właśnie siedziałem w nim na podłodze. Wstałem. Tak, sterta kartek z oślimi uszami, którą nazywałem swoją sztuką teatralną, nadal leżała na biurku. Po raz pierwszy mogłem się wobec siebie samego przyznać, że tekst jest marny, podczas gdy, sądząc ze snu, w mojej podświadomości kryły się nie wykorzystane skarby. Teraz, gdy praca u Rothmana dobiegła kresu i odzyskałem swobodę, miałem aż nadto czasu, by zacząć nową sztukę — o Utopii, w której wszystko, co dobre, było chyba, jak w życiu, dziełem przypadku, lecz która, jak większość zjawisk, zdawała się lepsza, gdy odchodziła coraz dalej w przeszłość. Tymczasem jednak poznałem, po mętnym świetle, które przenikało przez szyby okien od frontu, że nad 230 Manhattanem wstaje świt: zawsze najlepsza pora dnia, jeśli człowiek nie śpi i może ją podziwiać, a to z tego prostego powodu, że jest w tak nielicznym towarzystwie. Podszedłem do okna chwiejnym krokiem przypominającym wyimaginowanego McCoya (dziwne, w jaki sposób zachowujemy pewne elementy ze snów), podciągnąłem je do góry i ze zbutwiałej framugi wypadła szyba, rozpryskując się na kawałki na chodniku w dole, na szczęście pustym, w przeciwnym razie dostarczyłbym kolejnej pozycji na lokalnej liście zgonów wskutek uderzenia spadającym przedmiotem: zimą urywają się betonowe gzymsy, a z nadejściem lata jak deszcz spadają wentylatory. Jeśli nie liczyć odłamków szyby, chodnik był tego ranka stosunkowo czysty, a niewiele mu ustępował nawet rynsztok: w istocie, ujrzałem wiciowa-ty ogon Imć Szczura, który wziął nogi za pas z ostatnim okruchem jadalnych nieczystości. Na krawędzi dachu budynku naprzeciw ujrzałem stado szpaków, które robiły wrażenie dość posępnych. Zasalutowałem im i zawołałem: — Hej tam, śpiochy! Nie łaska wstawać z Wre-nem1, jak Pan Bóg przykazał? — Okazało się, że jestem w
wyjątkowo dobrym nastroju, bez żadnego powodu, jakbym reagował na sugestię posthipnotyczną. Jejku, jakie sympatyczne byłyby ulice Nowego Jorku, gdyby większość ludzi spędzić na cały dzień do kina! Ale gdy poszedłem sobie zaparzyć zaranną filiżankę kawy, ową opokę, na której wznosi się każdy nowy dzień, mój nastrój zmienił się nagle. Kuchenka elektryczna była nadal włączona do wiszącego z sufitu gniazdka, lecz spirale okazały się całkiem zimne, co oznacza, że się spaliły bądź też wysadziły bezpiecznik. Stopki wszystkich faz w tym przeklętym budynku znajdowały się w piwnicy, do której drzwi były zamknięte, aby, jak ang. wren — strzyżyk 231 powiedział administrator, z pewnością podciągając pod tę kategorię również i mnie, „nie właziły tam różne palanty”. Mogłem je bez trudu sforsować za pomocą wielofunkcyjnego wytrycha, który zakupiłem w sklepie żelaznym Krachlicha przy Trzeciej Alei (gdzie można dostać pełen zakres wyposażenia włamywacza), lecz skrzynka ze stopkami była zamknięta w sposób trochę bardziej skomplikowany. Nie wspominając już o tym, że uwił tam sobie gniazdko Imć Szczur ze swą tęgą małżonką i licznym potomstwem, którzy, jakby to powiedział McCoy swym staroświeckim, lecz barwnym narzeczem, lada chwila mieli zabrać się za papu… Zabawne, jak można się przywiązać do fikcyjnej postaci, ale jestem w życiu samotny. Szkoda, że na razie nie mogę sobie pozwolić, aby znów mieć regularną dziewczynę: nieustanne użeranie się z kimś zwiększa żywotność. Prawie codziennie gdzieś piszą, że statystyczna długowieczność kawalerów jest alarmująco niska. Nie potrafię rano funkcjonować bez zastrzyku kofeiny i nie obchodzi mnie, co na ten temat mówią wieszczący apokalipsę propagatorzy zdrowej żywności. Stanąłem przed następującym wyborem: zalać kawę rozpuszczalną letnią wodą z kranu w łazience albo zjeść śniadanie na mieście. Przeszukałem kieszenie, ale od razu sobie przypomniałem, że pieniędzy tam nie ma: znalazłem tylko pogiętą wizytówkę, którą zniechęcony rzuciłem na biurko. Przeszukałem także zapasowe ubrania, które przechowywałem ułożone w stertę na kanapie, a następnie stroje, które wisiały na gwoździach powbijanych tu i ówdzie w boazerię. Nie zlokalizowałem jednak choćby jednego płaskorzeźbionego w miedzi oblicza Szlachetnego Abrahama. Merdel Wróciłem do biurka i podniosłem wizytówkę, aby zmiąć ją w kulkę i ciepnąć nią z przekleństwem na ustach o ścianę, z czego, jak większość z nas, czerpię pewną mizerną satysfakcję. Spojrzałem na wizytówkę i — Jezusie Malusieńki! — oto co przeczytałem: Our American Cousin Productions, 1 Shubert Alley, NYC, numer telefonu i Norman Rasmussen, Prezes.
Zanim podjąłem próbę pogodzenia rzeczywistości ze snem, zadzwonił telefon. Znużonym głosem powiedziałem „halo” i tym razem usłyszałem głos w rejestrze tenoru z lokalnym akcentem. — W pana budynku podobno jest bomba. Niech pan lepiej wyjdzie. Żachnąłem się. — Albo i dwie. — Co jest, będziesz się pan kłócił? Już tam leci brygada bombowa. Wychodź pan zaraz. — Kim pan jest? — Wypieprzaj pan stamtąd, a potem możesz se pan spisać mój numer. — Jest pan gliną? — Nie potrzebowałem jednak pytać: charakterystyczny irlandzki timbr głosu nowojorskiej policji, nawet gdy sam mówiący jest Włochem lub Żydem, jest nie do podrobienia. — Dobra, już wychodzę. Ale niech mi pan powie, panie władzo, czemu ludzie wyrządzają sobie nawzajem takie rzeczy? — Szopki se pan robisz? Porzuciłem próby uzyskania jakiejś opinii na temat tych terrorystów, choćby w postaci pieprznego epitetu, ale sądzę, że w dzisiejszych czasach gliniarze mówią „ścierwo” już tylko do kamer telewizji. Niestety, poświęciłem zbyt wiele czasu na to, jak się okazało, bezowocne dążenie: byłem jeszcze w korytarzu na dole, gdy wybuchła bomba, katapultując mnie na chodnik, gdzie jednak złagodziło mój upadek drobne, lecz wytrzymałe ciało Bobbie, zaprzyjaźnionej ulicznicy z sąsiedztwa. — Jezu, Rus! — zaprotestowała, wstając szybko i otrzepując ubranie, luźny kostium w stonowanych kolorach. Wstałem powoli i spojrzałem na mój budynek. Nadal stał, nie widziałem też ognia ani dymu. — Inaczej niż we śnie — powiedziałem. 233 — Przygrzało ci? — spytała Bobbie, z troską zaglądając mi w oczy. — Właśnie wybuchła tam bomba! Nie słyszałaś? — Jaja sobie robisz. Komuś strzeliło z rury wydechowej przy Madison. — Bobbie sięgnęła do torebki. — Popatrz na moje nowe ogłoszenie, Rus. Jak ci się podoba tekst? Wziąłem wycinek z gazety i przeczytałem: „Dziewica po studiach pierwszy raz w Nowym Jorku. Potrzebuje szybkich pieniędzy na doktorat, dlatego musi zlicytować cnotę”. Potem następował numer oferty. — To sprytne, Bobbie, ale myślisz, że ktokolwiek da się na to nabrać? — Widzisz, dostanę mnóstwo bardzo różnych odpowiedzi. Ludzie, którzy czytają
„Rozkrocze”, lubią takie rzeczy. Ludzie, którzy chodzą do prostytutek, to romantycy, Rus! Jeśli tego nie wiesz, to w ogóle niewiele wiesz. — Czy widujesz tam artykuły faceta nazwiskiem McCoy? Żachnęła się. — Nawet nie zaglądam do pierwszej części tego gówna. Ja czytam dobre rzeczy, Rus: Har-leąuiny, Barbarę Cartland, te sprawy. — Przepraszam, nie powinienem ci zadawać trudnych pytań o tej porze. Wyglądasz, jakbyś właśnie wracała do domu po ciężkiej nocy. Nie postawiłabyś mi kawy? — Przykro mi, ale nie stawiam nikomu prócz Smo-ke’a. — To ten facet, który jeździ szpanerskim cadillakiem i nosi wielkie białe sombrero? — To mój kochaneczek. Chyba nie masz żadnych zastrzeżeń? — Gdzie tam — odparłem. — Roztacza wokół siebie aurę renesansowego lwa salonowego. W dzisiejszych czasach to rzadkość. — Jeśli chcesz wyżebrać kawę, to idź wzdłuż Gramer-cy North. Tam mieszkają żydowscy lekarze. 234 — Przygrzało ci? — spytała Bobbie, z troską zaglądając mi w oczy. — Właśnie wybuchła tam bomba! Nie słyszałaś? — Jaja sobie robisz. Komuś strzeliło z rury wydechowej przy Madison. — Bobbie sięgnęła do torebki. — Popatrz na moje nowe ogłoszenie, Rus. Jak ci się podoba tekst? Wziąłem wycinek z gazety i przeczytałem: „Dziewica po studiach pierwszy raz w Nowym Jorku. Potrzebuje szybkich pieniędzy na doktorat, dlatego musi zlicytować cnotę”. Potem następował numer oferty. — To sprytne, Bobbie, ale myślisz, że ktokolwiek da się na to nabrać? — Widzisz, dostanę mnóstwo bardzo różnych odpowiedzi. Ludzie, którzy czytają „Rozkrocze”, lubią takie rzeczy. Ludzie, którzy chodzą do prostytutek, to romantycy, Rus! Jeśli tego nie wiesz, to w ogóle niewiele wiesz. — Czy widujesz tam artykuły faceta nazwiskiem McCoy? Żachnęła się. — Nawet nie zaglądam do pierwszej części tego gówna. Ja czytam dobre rzeczy, Rus: Har-leąuiny, Barbarę Cartland, te sprawy. — Przepraszam, nie powinienem ci zadawać trudnych pytań o tej porze. Wyglądasz, jakbyś właśnie wracała do domu po ciężkiej nocy. Nie postawiłabyś mi kawy?
— Przykro mi, ale nie stawiam nikomu prócz Smoke’a. — To ten facet, który jeździ szpanerskim cadillakiem i nosi wielkie białe sombrero? — To mój kochaneczek. Chyba nie masz żadnych zastrzeżeń? — Gdzie tam — odparłem. — Roztacza wokół siebie aurę renesansowego lwa salonowego. W dzisiejszych czasach to rzadkość. — Jeśli chcesz wyżebrać kawę, to idź wzdłuż Gramer-cy North. Tam mieszkają żydowscy lekarze. 234 — Świetny pomysł. Zmarszczyła brwi. — Nie wiem, Rus, czasem sobie myślę, że zasługujesz na coś lepszego. Ale potem myślę, jak? — Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić od siebie te refleksje, po czym westchnęła, wzięła ode mnie ogłoszenie i podała mi ćwierćdolarówkę. — Masz. Byłem szczerze wzruszony. — Jejku, Bobbie, strasznie miło z twojej strony. — Co mi tam. Trzeba wspierać kulturę! — Puściła do mnie perskie oko, uśmiechnęła się i sprężystym krokiem ruszyła na drugą stronę ulicy do swojego hotelu. Tak się złożyło, że bomba zniszczyła tylko WC na moim piętrze, a administrator, występując w imieniu odcinającego kupony właściciela (szczerze mówiąc, zawsze podejrzewałem, że to ta sama osoba), odmówił zainstalowania nowego, dopóki Jest pierwszorzędny sracz w piwnicy”. Anonimowy rozmówca telefoniczny poinformował Ja-ckie Johnson z telewizji, że bomba była dziełem ugrupowania, które brzydzi się podkładaniem środków wybuchowych w miejscach, gdzie przebywają osoby nie ponoszące odpowiedzialności za rzekomą niesprawiedliwość, jaka spotyka zamachowców; ponieważ jednak dzwoniący nie widział innych sposobów zwrócenia uwagi prasy na swoją organizację, świat powinien się spodziewać dalszego ciągu. Jeszcze się nie skontaktowałem z Normanem Rasmus-senem; zacząłem nową sztukę, ale wkrótce ugrzązłem w drugim akcie. BeCeKa Biblioteka Ciekawej Książki Minęły trzy lata od opublikowania pierwszej książki z serii „Salamandra”. W tym czasie ukazało się ponad pięćdziesiąt tytułów. Jako pomysłodawca i redaktor serii jestem szczególnie wdzięczny Czytelnikom za to, iż nie tylko zaaprobowali ją, ale i polubili. Od roku ukazywała się ona w dwóch wydawnictwach: REBIS oraz ZYSK I S-
KA. Począwszy od roku 1995, książki sygnowane znakiem „Salamandry” będą publikowane jedynie przez Dom Wydawniczy REBIS i nie będzie to już seria prowadzona przeze mnie. Wszystkich, którzy polubili formułę serii — DOSKONAŁA I CIEKAWA LITERATURA PIĘKNA — pragnę zaprosić do nowej serii: Biblioteka Ciekawej Książki. Będą to światowe bestsellery wielbione przez miliony. Sięgając po pozycje z serii BeCeKa, możecie być pewni, że otrzymacie doskonale napisane, trzymające w napięciu, bawiące, ale i zarazem zawierające głębsze refleksje książki pisarzy znanych, jak i dopiero zdobywających uznanie. Wharton obok Bergera, Fowles obok Atwood, Martin obok Dicka. Witam więc w serii, która — mam nadzieję — stanie się i Waszą serią. Serdecznie pozdrawiam Tadeusz Zysk JUŻ WKRÓTCE J. B. Priestley LONDYN — bohaterowie POZA MIASTEM kontynuują swoje dzieło rozwoju imagistyki społecznej. Dowcipna i szalenie zabawna książka. William Wharton WIEŚCI — książka jednego z najpopularniejszych pisarzy traktująca o małżeństwie, miłości i świętach Bożego Narodzenia. Thomas Berger CZYLI NIGDZIE — doskonała parodia powieści szpiegowskiej, przesycona żywym dowcipem autora. Joannę Greenberg ŻYCIE TO NIE BAJKA — pełen dramatyzmu obraz walki z chorobą psychiczną zakończonej zwycięstwem bohaterki. Światowy bestseller. Donna Tartt TAJEMNA HISTORIA — umiejętne połączenie atmosfery Stowarzyszenia umarłych poetów z thrillerem. Książka — objawienie 1992 roku, światowy bestseller. Paul Bowles POD OSŁONĄ NIEBA — mistyczna wręcz wyprawa na Saharę w
poszukiwaniu utraconych wartości małżeństwa przeżywającego kryzys. Jedna z największych amerykańskich powieści. John Fowles LARWA — akcja toczy się w mrocznej atmosferze osiemnasto-wiecznej Anglii. Śledzimy losy tajemniczej wyprawy bohaterów do ponurych miejsc dzikiej Kornwalii, a cel tej podróży i jej zakończenie są zgoła zaskakujące. JUŻ WKRÓTCE J. B. Priestley LONDYN — bohaterowie POZA MIASTEM kontynuują swoje dzieło rozwoju imagistyki społecznej. Dowcipna i szalenie zabawna książka. William Wharton WIEŚCI — książka jednego z najpopularniejszych pisarzy traktująca o małżeństwie, miłości i świętach Bożego Narodzenia. Thomas Berger CZYLI NIGDZIE — doskonała parodia powieści szpiegowskiej, przesycona żywym dowcipem autora. Joannę Greenberg ŻYCIE TO NIE BAJKA — pełen dramatyzmu obraz walki z chorobą psychiczną zakończonej zwycięstwem bohaterki. Światowy bestseller. Donna Tartt TAJEMNA HISTORIA — umiejętne połączenie atmosfery Stowarzyszenia umarłych poetów z thrillerem. Książka — objawienie 1992 roku, światowy bestseller. Paul Bowles POD OSŁONĄ NIEBA — mistyczna wręcz wyprawa na Saharę w poszukiwaniu utraconych wartości małżeństwa przeżywającego kryzys. Jedna z największych amerykańskich powieści. John Fowles LARWA — akcja toczy się w mrocznej atmosferze osiemnasto-wiecznej Anglii. Śledzimy losy tajemniczej wyprawy bohaterów do ponurych miejsc dzikiej Kornwalii, a cel tej podróży i jej zakończenie są zgoła zaskakujące. David Lodge FAJNA ROBOTA — ostatni tom trylogii zapoczątkowanej ZAMIANĄ i MAŁYM ŚWIATKIEM. Zabawne i pouczające studium dwóch
społeczności: świata pracy i światka uniwersyteckiego. John Fowles HEBANOWA WIEŻA — najdoskonalsze, jak uważają niektórzy krytycy, dzieło autora MAGA. Valerie Martin MARY REILLY — to bestseller o… losach służącej doktora Jekylla. Wspaniałe studium godności w zakłamanym świecie. Autorka uważana jest za objawienie współczesnej kobiecej literatury amerykańskiej. Douglas Adams ŻYCIE, WSZECHŚWIAT I CAŁA RESZTA — kontynuacja kultowego cyklu o przygodach kosmicznego autostopowicza. Doskonała i inteligentna zabawa. Tom Robbins MARTWA NATURA Z DZIĘCIOŁEM — zabawny niby—romans rozgrywający się… we wnętrzu paczki papierosów Camele, autorstwa jednego z najbardziej znanych współczesnych pisarzy amerykańskich. Thomas Berger ROBERT CREWS — kolejna pełna humoru i ironii powieść autora MAŁEGO WIELKIEGO CZŁOWIEKA, będąca dowcipną historią współczesnego Robinsona Crusoe. Robert Coover PINOKIO W WENECJI — współczesna wersja znanej bajki o drewnianym chłopcu z długim nosem. Stary emerytowany amerykański profesor wraca po latach do Wenecji, gdzie kiedyś żył jako Pinokio. Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERUN /