Poniedziałek, 16 kwietnia 2001 Nigdy się nie zastanawiał, co to znaczy, że umarli nas przeżyją. Na chwilę odchyla głowę do tylu. Kiedy zamyka oczy, zn...
19 downloads
16 Views
2MB Size
Poniedziałek, 16 kwietnia 2001 Nigdy się nie zastanawiał, co to znaczy, że umarli nas przeżyją. Na chwilę odchyla głowę do tylu. Kiedy zamyka oczy, znów widzi siebie na strychu, jak stoi przy zatrzaśniętych drewnianych drzwiach i nasłuchuje docierających zza nich stłumionych odgłosów. Zaraz po przyjeździe, w sobotę, zwrócił uwagę, że po zachodniej stronie domu brakuje szyby w oknie na poddaszu. I co rusz wlatują tam i wylatują stamtąd gołębie. Ociąga się trochę, ale już po chwili atakuje drzwi, napierając na nie ramieniem. Z każdym uderzeniem ustępują o kilka centymetrów. A trzepot i gruchanie stają się coraz głośniejsze. Po krótkim i ostrym zgrzytnięciu zawiasów, które wywołuje dzikie zamieszanie na strychu, drzwi otwierają się na tyle, że przez niewielką szparę Philipp może wetknąć głowę do środka. Mimo nie najlepszego światła już na pierwszy rzut oka pojmuje rozmiary horroru. Dziesiątki gołębi, które uwiły tu gniazda i po kostki, po kolana zapaskudziły wszystko dookoła, niczym odsetki, odsetki z odsetek nagromadziły gnój, kości, robaki, myszy, pasożyty, zarazki (gruźlicy? salmonelli?). Natychmiast cofa głowę, zatrzaskuje trzeszczące drzwi i kilka razy sprawdza, czy dobrze je zaryglował. Johanna przyjeżdża po pracy w telewizji, której studia mieszczą się na pobliskim Küniglbergu, ponad cmentarzem na Hietzingu i wymyślnymi ogrodami pałacu w Schönbrunnie. Wojskowy rower, który Philipp dał jej wiele lat temu, opiera o dostarczony dziś rano kontener. – Przywiozłam śniadanie – mówi. – Ale najpierw musisz mnie oprowadzić. No, rusz się wreszcie! Philipp wie, że to żądanie odnosi się nie tylko do obecnej chwili, ale do wszystkiego w ogóle. Siedzi na frontowych schodach willi, którą odziedziczył po zmarłej tej zimy babci. Mruży oczy i przypatruje się Johannie, a dopiero potem wsuwa stopy w buty. Pstryknięciem palców, kciukiem i wskazującym, od niechcenia (demonstracyjnie?) wrzuca wypalony w połowie papieros do pustego jeszcze kontenera i mówi: – Do jutra będzie pełny. Podnosi się wolno i przez otwarte drzwi wchodzi na korytarz, a z niego na klatkę schodową, która w porównaniu z innymi, w podobnych domach, ma nieoczekiwanie szerokie, o wiele za szerokie schody. Johanna parę razy głaszcze dłonią starą, odlaną z chropowatego stopu armatnią kulę tkwiącą w poręczy na końcu balustrady. – Skąd się tu wzięła? – pyta.
– Za dużo ode mnie oczekujesz – mówi Philipp. – No nie, to niesłychane. Dziadkowie mają w poręczy schodów kulę z armaty i nikt nie wie, skąd się tu wzięła. – Kiedy w ogóle mało się mówiło... Johanna przygląda mu się uważnie. – Ten twój przeklęty brak zainteresowania. Philipp odwraca się do niej plecami, podchodzi do dużych dwuskrzydłowych drzwi po lewej stronie korytarza i otwiera je. Wchodzi do salonu. Johanna, która idzie za nim, pociąga nosem w zaciemnionym, dusznym pomieszczeniu. Chcąc nadać pokojowi milszy wygląd, Philipp rozwiera okiennice w dwóch oknach. Rozjaśnione ostrym światłem meble zdają się pęcznieć na jego oczach. Johanna zbliża się do zegara wiszącego nad biurkiem. Wskazówki stanęły na szóstej czterdzieści. Wsłuchuje się, czy nie usłyszy tykania, i pyta, czy zegar jeszcze chodzi. – I znów cię nie zaskoczę. Nie mam zielonego pojęcia. Nie umie też wskazać jej miejsca, gdzie powinien być klucz do nakręcania zegara, chociaż wiadomo, że gdyby się tylko chwilę zastanowił, wpadłby na to od razu. W latach siedemdziesiątych, kiedy nie było innego wyjścia, wraz ze swoją siostrą Sissi, której przypadły w spadku dwie polisy na życie i udziały w cukrowni w Dolnej Austrii, spędził tu dwa miesiące po śmierci matki. Ministerstwo dawno już było w innych rękach, a mimo to siwowłosy dziadek nadal przepadał na całe dnie, podobno załatwiając ważne sprawy. W każdy sobotni wieczór nakręcał wszystkie zegary, czyniąc z tego rytuału prawdziwe przedstawienie, w którym pozwalał uczestniczyć swoim wnukom. Tak jakby od niego zależało, czy czas popłynie dalej, czy też stanie w miejscu. Philipp przypatruje się dwóm zdjęciom rozmyślnie powieszonym po obu stronach biurka, na lewo i na prawo od zegara. Johanna tymczasem otwiera obudowę, żeby zajrzeć do środka (niczym kot w mroczną czeluść buta). Potem z nadstawki biurka wysuwa szufladki. – Kto to? – pyta mimochodem. – Ten po prawej to wujek Otto. O zdjęciu po lewej Philipp nic nie mówi. Johanna i tak będzie wiedziała. Ale zdejmuje je ze ściany, żeby mu się przyjrzeć z bliska. Jest na nim jego matka; w 1947 roku ma jedenaście lat i właśnie skończyła kręcić scenę do filmu Radca Geiger, w której przypatruje się Dunajowi. Statek wycieczkowy płynący w dół rzeki zostawia za sobą opary spalin, a Waltraud Haas śpiewa w offie do dźwięków cytry: Mariandl-andl-andl. – Czy potem twoja matka też chciała być aktorką? – pyta Johanna. – Byłem za mały, żeby z nią o tym rozmawiać, zanim umarła. Nie wie, kogo jeszcze mógłby o to zapytać. Ojciec, gdy o niej mowa, tylko wpatruje się w niego wielkimi oczami, jemu zaś brak determinacji, żeby go dalej sondować, przypuszczalnie dlatego, że wcale nie chce mu się niczego dociekać. Zbyt przykre to dla niego, że o matce właściwie nic nie wie. Wszelkie rozmyślania na jej temat są czystą
spekulacją i napawają go przygnębieniem, kiedy widzi, ile fantazji musiałby wykazać, żeby wyobrazić sobie, jak sprawy m o g ł y się mieć. Odgania tę myśl i po to, by Johanna znów usłyszała jego głos, mówi: – Sądzę jednak, że one wszystkie były trochę aktorkami. Same blondynki w typie Waltraud Haas, miłe i optymistyczne. Tylko mężczyźni nie wyglądali tak, jak na filmach ojczyźnianych. I chyba na tym polegał cały dramat. – A potem? – Dawno już wszystko ci opowiedziałem. Małżeństwa moich rodziców nie można by nazwać szczęśliwym. Potem było raczej okropnie. – Przerywa na chwilę, by skorzystać z okazji i położyć rękę na karku Johanny. – Uważam, że to kompletnie bez sensu, bym miał teraz cokolwiek nadrabiać. Wolałbym już rozmyślać o pogodzie. Całuje Johannę, nie napotykając jej sprzeciwu ani oporu. O pogodzie tego dnia, tej, którą przyniosła mu ze sobą we włosach, pogodzie na kolejne dni, którą można wydedukować z wydruków, tabel i symulacji komputerowych w jej teczce. – O pogodzie zamiast o miłości, zamiast o zapomnieniu, zamiast o śmierci. – I nic innego nie przychodzi ci na myśl? – śmieje się Johanna, która jest meteorologiem. Potrząsa głową z niedowierzaniem i zarazem ze zrozumieniem. A ponieważ jest to coś, co Philipp dobrze u niej zna, w tym momencie czuje, że jest mu bliska. On też się uśmiecha, tyle że cierpko. I jakby chciał ją przeprosić, że nie może lub nie chce niczego innego jej zaproponować, wzrusza ramionami. – O czym ja mówię, przecież twój brak zainteresowania rodziną to nic nowego. Tyle już razy próbował jej uświadomić, że przygląda się temu ze złej strony. W końcu to nie jego wina, że we właściwym czasie zapomniano go rozsmakować w historii rodziny. – Swoją rodziną zajmuję się dokładnie tyle, ile, jak sądzę, dam radę strawić. – Wygląda to na ostrą dietę. – Niech sobie wygląda, na co chce. Na znak, że woli przenieść się do innego pokoju, wiesza na gwoździu dziewczęcą fotografię matki. Podchodzi do drzwi. Kiedy się za nią ogląda, Johanna kręci głową. Potępia go? Jest sfrustrowana? Trudno; z własnego doświadczenia wie, że często mówi się do niej jak do ściany. Musisz to przełknąć, myśli. Johanna przez chwilę przygląda mu się uważnie, a potem pyta, czy mógłby jej podarować zegar. – Skoro muszę. – A więc jednak chyba ci na nim zależy? – Nie. Ale nie mam ochoty komukolwiek go oddawać. – O Boże, daruj sobie, wcale nie muszę go mieć. – Bo jeden już masz. – Bo jeden już mam, zgadza się. Znowu schody, gabinet pana domu, pokój do szycia, weranda, klatka schodowa, stopnie wyłożone dywanem, dwie ręce podczas przelotnego gładzenia armatniej kuli, która w
każdej porządnej rodzinie byłaby czymś, do czego odnoszą się pierwsze wspomnienia. Philippowi przychodzi teraz do głowy, że podczas jednej z nielicznych wizyt babcia przywoływała go do porządku, mówiąc, że jeśli znów będzie niegrzeczny, posadzi go na kuli i wystrzeli z powrotem do Turków. Owa groźba wyraźnie utkwiła mu w pamięci, wraz z tonem babcinego głosu i sposobem, w jaki go upominała. Obchodzą wszystkie pomieszczenia na piętrze, pobieżnie, ze smakiem kłótni w ustach, prawie się nie odzywając, co sami przed sobą usprawiedliwiają tym, że są głodni. Idą więc na dół. Johanna pomaga mu uprzątnąć stół w kuchni, który ciągle jeszcze wygląda tak, jak go zastał, nawet ze zgniłym jabłkiem w jasnoniebieskiej misce. Nagle Johanna się upiera, żeby zjeść śniadanie na schodach przed domem. Tymczasem na zewnątrz (w tej obcej, nobliwej okolicy, pełnej willi i pustych chodników) robi się jeszcze goręcej. Mimo to Johanna przynosi poduszkę i podkładają sobie pod pupę. Siedzą. On z wyprostowanymi, a ona z wysoko podciągniętymi nogami. Philipp próbuje zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie musiał zrobić, zachowując się tak odpychająco w trakcie oglądania domu, i opowiada jej o prawie przegniłych krzesłach porozstawianych pod murem. Bardzo to dziwne. Po jednym z każdej strony, tak by można było zaglądać do wszystkich sąsiadów. Mówi jej też, ile jest miodu w piwnicy, ile rodzajów domowej marmolady. – Nie lubię marmolady – rzuca nadąsana Johanna, której przeszła ochota do rozmowy. Wypluwa pestki oliwek do kontenera i wsłuchuje się w odgłos, jaki wydają, odbijając się od popękanego metalu. Philipp zaś, pełen jakiegoś niepokoju, do czego sam przed sobą nie chce się przyznać, trawi czas na obserwacji gołębi, które obierają kurs w stronę wiedeńskich pomników albo na strych, od niedawna będący jego strychem. Trwa tam nieustanny ruch w obu kierunkach. – Obłęd – mruczy po jakimś czasie. I kręcąc głową, powtarza: – Istny obłęd. Można zwariować, nie? Nieco później Johanna się z nim żegna. Spiąwszy klamrą do bielizny prawą nogawkę spodni, całuje Philippa i oświadcza, że dalej tak między nimi być nie może. – Typowe – dodaje, kiedy widzi, że Philipp podnosi głowę, jakby już miał coś powiedzieć, ale nie wydobywa z siebie głosu. – Brak odpowiedzi, a więc brak zainteresowania, nie inaczej niż wobec własnych krewnych. – No więc wyjaśniliśmy to sobie. Nie wie, na co Johanna może się skarżyć. Przecież to ona nie umie się rozstać z Franzem. I jeszcze, z niejaką dumą, twierdzi, że tworzą jedno z najlepszych rozbitych małżeństw w całym Wiedniu. A on nie potrzebuje kochanki, która sypia z nim tylko od czasu do czasu. I znów jej to wygarnia. Johanna drwiąco unosi brwi, żegna się z nim ponownie, teraz bez pocałunku, jakby w ten sposób chciała odwołać poprzedni. Ma już ruszyć, ale w tej samej chwili Philipp chwyta za bagażnik roweru i unosi do góry tylne koło, tak by Johanna pedałowała w próżni. Lekka jazda, bez drogowskazów, bez początku i końca, po najbardziej stabilnej drodze, jaką w
ogóle można sobie wyobrazić. Cały czas przed siebie. Nie sposób się pomylić. I nic go nie obchodzi, że Johanna krzyczy: – Puść! Puść, ty idioto! Ale on nie puszcza, a rytmiczny ruch pedałów przekłada się na pulsowanie w jego rękach. – Jaka piękna podróż bez ruszania się z miejsca! I nigdy się nie dowiemy, dokąd nas zaprowadzi! Johanna naciska dzwonek jak oszalała. – Puść! – krzyczy. – Ty idioto! Patrzy na jej przesuwającą się do przodu i do tyłu pupę. I myśli, myśli o wielu rzeczach, o jej ciele i o tym, że dziś też się nie kochali i że drepczą w miejscu, jeśli nie oboje, to on na pewno tak. – Spójrz tylko! Jakie puste ulice, puste ogrody, perony! Puste ręce, kieszenie, puste dni! – Spieszę się! Muszę zmontować zdjęcia ze zbiorów marchwi! Przed wieczorną prognozą! Na nic ci się nie przyda to, co teraz robisz! Już lepiej rozmyślaj o pogodzie! O Boże! Ale żebyś się tylko nie przemęczył! I puszczaj! Puuuszczaj! Philipp jest zdania, że nawet jeśli się już coś postanowiło, nie trzeba się do tego za wszelką cenę przywiązywać, choćby niełatwo przyszło zrezygnować. Stawia więc tylne koło na ziemi i z całych sił popycha rower przed siebie, biegnąc za nim. Johanna o mało nie traci równowagi i kręci kierownicą, żeby skorygować kurs. Kiedy przez otwartą bramę wypadają na ulicę, listonoszka uskakuje w bok. Ale Johanna tak naprawdę dzwoni tylko na niego. – Przyjdź znowu! – woła Philipp, kiedy już nie może za nią nadążyć. Macha jej na pożegnanie. Szprychy roweru pobłyskują w słońcu. Johanna ścina zakręt i ciągle jeszcze dzwoniąc, wjeżdża w boczną ulicę. Dzwoni, kiedy Philipp wkłada do ust papierosa i zastanawia się, czemu go odwiedziła. Dlaczego? Właściwie dlaczego? Nie dochodzi do żadnych wniosków. Z jednej strony nie chce sobie robić nadziei (Johanna uważa, że jest miły, ale jak dla niej za bardzo niefrasobliwy, więc zdecydowała się już na innego). Z drugiej zaś nie chciałby być niegrzeczny (bo w taki piękny i ciepły poniedziałek coś lepszego ma do roboty). Siada na schodach przed domem, rozkłada na kolanach pocztę, która, mimo że adresatka nie żyje już od wielu tygodni, ciągle tu jeszcze przychodzi, i postanawia zmienić temat rozmyślań. Wyobraża sobie fikcyjne zdjęcie klasy: czterdzieścioro dzieci w ławkach, same sześcioi siedmiolatki, nie pasują do siebie ani z uwagi na lata, w jakich się urodziły, ani miejsca, w których się wychowały. Jeden z chłopców, kiedy dorósł, brał udział w drugiej wojnie tureckiej i przywiózł z niej armatnią kulę. A ten w trzecim rzędzie od drzwi, jeszcze z mlecznymi zębami, to ojciec Philippa. Jego matka jako mała dziewczynka również siedzi w tej klasie. Inny chłopiec, Albert Strouhal, zostanie znanym zapaśnikiem, a tamten to Jurij, syn radzieckiego komendanta miasta. Philipp ogląda po kolei każdy rząd. I zastanawia się,
co się z nimi stało, z tymi wszystkimi zmarłymi, których codziennie przybywa? Z dziewczynką z warkoczami, tą małą, która, podobnie jak inne dzieci, trzyma białe dłonie na pulpicie. Nigdy nie miała odwagi zgłosić, że chce iść do ubikacji. Ma na imię Alma. Jako młoda kobieta poślubiła pewnego prawnika z zakładów elektrycznych, późniejszego ministra. Z małżeństwa urodziło się dwoje dzieci. Chłopiec, mając czternaście lat, zginął w 1945 roku podczas walk o Wiedeń, a jego młodsza siostra zagrała epizod w filmie Radca Geiger z Hansem Moserem i Paulem Hörbigerem. Ona też jest uroczą dziewczynką. Na zdjęciu siedzi w drugim rzędzie pod ścianą. Bardzo młodo zdecydowała się wyjść za chłopaka starszego od niej o sześć lat i z jego powodu skłóciła się z rodzicami. A chłopak? Jego też mamy na zdjęciu, w tym samym rzędzie, ławkę dalej. Miły facet, chociaż może niezupełnie nadawał się na jej męża. W młodości wymyślał różne gry planszowe, ale zbankrutował, mimo że jedna z nich – Czy znasz Austrię? – odniosła całkiem duży sukces. A ten tam, w pierwszej ławce pod oknem, to ja. Ja też jestem jednym z nich. Ale co miałbym o sobie powiedzieć? Co miałbym o sobie powiedzieć, gdy o wszystkich innych już pomyślałem i wcale nie poczułem się bardziej szczęśliwy.
Wtorek, 25 maja 1982 Jeszcze na dobre się nie obudziła, ale czuje, że mrok się rozrzedza i do pokoju pełnego ciemnych mebli przenika światło. Dobrze byłoby mieć takie praktyczne urządzenie, dzięki któremu, będąc jeszcze w łóżku, można by automatycznie otworzyć okno: pozbyć się mdłego powietrza, mieszanki oddechów, włosia z materaca i swądu spalonego mleka. Trzy dni temu, kiedy ze swoim kołem zainteresowań była na wycieczce w Kalkwang, jej mąż przez osiem godzin gotował pół litra mleka. Po jej powrocie z mleka pozostał tylko czarny osad na dnie garnka i na kuchni. Alma pomija już, ile trudu i czasu ją kosztowało, żeby za pomocą druciaka i pasty do szorowania doprowadzić wszystko do porządku (garnek od razu wylądował w kuble), ale boi się, że zapach spalenizny nieszybko wywietrzeje ze świeżo pomalowanych ścian. Zapewne sama już go nie wyczuwa, tak, to możliwe. Z przyzwyczajenia. Ale każdy, kto tylko przekroczy próg domu, od razu poczuje w nozdrzach ten charakterystyczny zapach starych ludzi. Tego się obawia. No dobrze, może patrzy na to zbyt pesymistycznie, może jest przewrażliwiona, bo takie sprawy uświadamiają jej, że kiedyś nie da się już tak żyć. Cążki do paznokci w lodówce, brudny podkoszulek, który Richard miał zmienić, wystaje spod czystego, dopiero co włożonego. Pizza wraz z plastikowym opakowaniem w piecu. Właściwie nic takiego. A mimo to: niepokojące i straszne, bo już teraz można założyć, że będzie jeszcze gorzej. Kiedyś Richard zapyta, czy Wilk i siedem koźlątek to historia o mordowaniu dzieci. Takie niedorzeczności pod koniec swoich dni wygadywał jego ojciec. Albo, co już kiedyś przeżyła podczas odwiedzin w domu seniora, zacznie piać, naśladując koguta w telewizji. Poczekajmy. Wszystko jest kwestią czasu. I to też przyjdzie. Dużo wcześniej. Alma niespokojnie wierci się w łóżku. Po wielu niezadowalających próbach znalezienia wygodniejszej pozycji leży teraz niemal na brzuchu, prawą rękę zarzuca nad głowę, a lewą kładzie w poprzek piersi, palcami dotyka szyi i ucha, kołdrę zaś wzięła między nogi, żeby uda się nie stykały. Ułożyła się na samym brzegu, policzkiem opiera się o krawędź, a głowę, żeby nieco ochłodzić twarz zimniejszym powietrzem od spodu, niemal zwiesiła poza łóżko. Jeszcze kilka minut. Żeby tylko to przeczekać. To. Dzisiaj jest rocznica ślubu Ingrid, jej córki, i jednocześnie rocznica śmierci jej matki. Dopiero podczas pogrzebu, kiedy zobaczyła wypalone na drewnianym krzyżu daty urodzin i śmierci, Alma pojęła, że matka żyła prawie sto lat. Sto lat. Trudno to sobie uzmysłowić. Matka, będąc dzieckiem, wyglądała tak jak jej ojciec, dziadek Almy. Dziadek, by mieć więcej światła, pracował przy szklanej kuli; tego dzisiaj nikt nie byłby w stanie sobie
wyobrazić. Matka, kiedy była mała, bawiła się nad nieuregulowanym brzegiem potoku Wien w miejscu, gdzie dziś jeździ metro. A do pracy niedaleko placu Karola chodziła przez most Elżbiety ozdobiony posągami, tymi samymi, które teraz stoją pod arkadami na dziedzińcu ratusza. Czasami opowiadała o napędzanej pedałami maszynie do szycia, na której pozwolono jej uczyć się szycia. Wtedy był to cudowny wynalazek. Aż do końca z dumą demonstrowała uszytą na niej koszulę dzienną. I to w czasach, kiedy ludzie zrzucali bomby atomowe i oglądali Ziemię z kosmosu. – Niedobrze – wzdycha cicho, jakby nie wystarczyło tylko pomyśleć. Sama jeszcze pamięta, jak chłop przyjeżdżał po nieczystości. Dzwonił dużym mosiężnym dzwonkiem i wtedy matka biegła po schodach ze śmierdzącym kubłem i dwoma papierosami obłaskawiała tego prymitywnego człowieka, żeby z góry podawał jej brudne wiadro, a nie rzucał je na ziemię. Bang! Było to siedem dziesięcioleci temu, albo lepiej: od tamtej pory minęło co najmniej siedemdziesiąt lat, a w uszach ciągle dźwięczy jej „gotowe”, tak jakby można było już podejść i odebrać kubeł. Alma skończy w tym roku siedemdziesiąt pięć lat, a Richard niedługo będzie świętował swoje osiemdziesiąte drugie urodziny. Wie, że można to różnie oceniać i że wielu życzyłoby sobie dożyć tego wieku. Ale kiedy doszło się już do osiemdziesiątki, której inni zazdroszczą, a nawet jeśli się ją przekroczyło, to myśl o innych, którzy mają gorzej, jest słabą pociechą, bo własne życie nie robi się od tego łatwiejsze. Odkąd głowa Richarda przestała normalnie pracować, coraz bardziej widać, że również podupadł na ciele. Traci pamięć, co sprawia, że inne, od dawna widoczne, ale mniej przykre objawy starości utraciły swój wdzięk i zmieniają się w coś niezdarnego i wypaczonego. Chodzi na ugiętych kolanach i szura nogami, a każdy krok wymaga bacznej obserwacji i czujnych oczu, tak jakby miał go ściągnąć w dół. Śmierć dla Richarda nie jest już metą, do której stopniowo zmierza; jest bezpośrednim zagrożeniem, z którym musi się liczyć, kiedy układa jakiekolwiek plany wykraczające poza najbliższą przyszłość. Richard, że też tego po prostu nie zapomniał (jak wiele innych dotkniętych niepamięcią rzeczy), wyrobił sobie nowe podejście do czasu oraz tego, co może mu przynieść przyszłość. I postępuje tak, jakby przy obliczaniu lat, które mu jeszcze zostały, sprawdzała się dawna dziecinna metoda: to, czego nie da się policzyć na palcach jednej ręki, jest nie do policzenia i nie warto się tym zajmować. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, jeśli dobrze pójdzie, a jeśli nie: cztery, trzy. Niewiele więcej. Intuicja podpowiada jej, że Richard rozumuje takimi kategoriami. I chociaż z uporem unika tego tematu, ona dobrze wie, że brak perspektywy (w tym samym stopniu dotyczy to i długości, i jakości) nie nastraja go entuzjastycznie i zapewne jest jednym z powodów, dla których poranne wstawanie przychodzi mu z takim trudem. Rzadko kiedy pokazuje się przed dziesiątą. Chciałaby wiedzieć, co Richard tak długo robi w swoim pokoju i czy również, jak ona, oddaje się podobnym rozmyślaniom. Według wszelkiego prawdopodobieństwa sil starcza mu jedynie na to, by gapić się w sufit i marzyć, żeby wszystko raptem znów obróciło się na lepsze: żeby wróciło. Jeśli tylko będę mocno
wierzył, wróci na pewno. Ale ona nigdy nie lubiła długo spać i zdecydowanie woli zaczynać dzień dużo wcześniej, tak aby choć przez cztery godziny mieć dom i ogród tylko dla siebie. Ze wszystkimi odgłosami, zapachami, wspomnieniami – tych lat, kiedy chodziła do szkoły powszechnej, w której już najmłodszym dzieciom czytano klasyków: „Ludzie 1
przemykają obok siebie, jeden nie widzi bólu drugiego” . Czy jakoś podobnie. Tego rodzaju rzeczy przychodzą jej rano do głowy. Rano myśli sięgają znacznie dalej, tak sądzi. Dalej niż wieczorem. Musi przyznać, że to jeden z powodów, który powstrzymuje ją, żeby pomóc Richardowi przy wstawaniu z łóżka, mimo że czasem uważa, że to nikczemne. Siada na łóżku, wysuwa nogi spod kołdry. Obiema rękami chwyta za ramę, pochyla się do przodu i zgarbiona, z głową wciśniętą w ramiona, przez chwilę wpatruje się w swój brzuch obciągnięty niebieską koszulą w drobne kwiatki. Potem odgarnia z twarzy siwe włosy, sięga po szlafrok leżący na fotelu, wkłada go i podchodzi do okna, żeby je otworzyć. Po szarym, jakby zasnutym dymem niebie szybują dwa ptaki: lecą na zachód, by zdążyć przed nastaniem dnia. Patrzy za nimi. Potem opuszcza wzrok i spogląda w stronę ogrodu i pasieki, gdzie za godzinę zamierza rozpocząć pracę. Prognozy zapowiadały polepszenie na wszystkich frontach. Powoli się rozjaśnia. Miejscami pociemniałe od słońca deski, z których zbite są ule, nocą wchłonęły jeszcze więcej czerni. Natomiast bladoturkusowa okiennica obok drzwi i omszałe dachówki lśnią w przejrzystym świetle, które wyżej, w koronach drzew, traci swą intensywność. I znów patrzy na ule, zasłuchane w szum wystającej gałęzi, toporne, o ścianach złożonych w formę pi, trochę irracjonalne, jak i ta liczba. Myśli sobie: niesamowite, takie małe domki z sześcioma pszczelimi rodzinami, a ciągle dostarczają nowej pracy na cale tygodnie, na całe miesiące. Wczoraj w gazecie pszczelarskiej zamieszczono najnowsze informacje na temat zapobiegania wyrajaniu się pszczół. Zabieranie ramek z zasklepionym czerwiem z dotkniętych plagą uli nic nie daje. Nadal więc poleca się tylko brutalne metody. Zabijanie królowej. Odgradzanie królowej albo w ulu, albo siatką przed otworem wylotu. Takie metody od dawna każdy stosuje, ale kiedy ona uczyła się pszczelarstwa, nigdy o nich nie wspominano. Przez całe lata nie znała tego problemu; mówiło się nawet, że są takie pszczoły, które przejawiają znikome tendencje rojowe, ponieważ brak im do tego odpowiednich cech. Takie pszczoły znów chciałaby mieć. Stoi teraz w łazience i czyści zęby, ręce i twarz myje zimną wodą, układa fryzurę. Kiedy przygląda się blademu światłu poranka na swych wargach, nie może oprzeć się myśli, że podczas pracy przy pszczołach ciągle jeszcze czuje się tak młodo jak przed laty. Wystarczy jednak, że zobaczy w lustrze swoją twarz, a wtedy opuszcza głowę i zapada się w sobie. Żadna myśl nie jest w stanie zatuszować zdziwienia, że pomiędzy tymi bruzdami i zmarszczkami nie można już prawie rozpoznać młodej kobiety, jaką kiedyś była. Na zdjęciach, owszem. To ciekawe. Kiedy je układa, jedno za drugim, w pewną sekwencję, wyglądają jak dokumentacja wolno postępującej budowy. Wieczorem o piątej: klik, klik,
klik. Ale przed lustrem? Nic z tego. Przed lustrem? To mam być j a? Ależ tak. Tak, tak, tak. Niech no ktoś spojrzy! A więc dobrze: przed lustrem musi się do tego przyznać. I zaraz ogarnia ją smutek, czuje się, jakby ją oszukano, odebrano jej to, kim była kiedyś i kogo teraz nie może w sobie odnaleźć. Swoją drogą ciekawe, że takie rzeczy nigdy nie przestają człowieka absorbować. Gdyby tylko mogła, wprowadziłaby w życie zasadę: przychodzi taka faza, kiedy wobec permanentnego pogarszania się sytuacji należy się poddać i zrezygnować z poszukiwania kompromisów. Makijaż nie jest niczym trwałym i dzięki niemu rzeczywistość nie staje się bardziej strawna; powoduje tylko, że człowiek nie przyzwyczaja się sam do siebie i każdego ranka od nowa przeżywa strach. Kilka lat temu Richard powiedział coś, co jeszcze słyszy: że aby być szczęśliwym, trzeba widzieć rzeczy piękniejszymi, niż są, choć z czasem ta umiejętność nie tylko zanika, ale wręcz obraca się w swoje przeciwieństwo. Po prostu. Tak by chciała, żeby powróciły wszystkie te chwile, kiedy podziwiała Richarda. Nowych nie będzie już wiele. Ostatnio jest coraz gorzej. Często nie może wprost uwierzyć, że ten mężczyzna, z którym mieszka pod jednym dachem, jest tym samym, który za młodu swoją mądrością robił na niej takie wrażenie. Rzymski mędrzec, mawiali o nim koledzy ze studiów. Życie wydawało się wtedy nieskończenie długie. Cieszyli się na wspólne późne lata i czekali na nie. Czekali. Ale na co właściwie? Czego oczekiwali? Tego już nie wie. A teraz? Często było i jest tak, jakby nigdy niczego nie było. Na początku ubiegłego tygodnia, kiedy przygotowywała struclę serową (Richardowi smakują teraz same słodkie rzeczy i zapomniał, co to kwaśne potrawy), przyszedł do niej do kuchni, żeby się poskarżyć, że złamały mu się „trzecie zęby”. – Pokaż no – powiedziała. Richard ochoczo wyjął górną szczękę i wręczył ją Almie. W 1955 roku pojawienie się ropy w zębie trzonowym uniemożliwiło mu wzięcie udziału w uroczystościach z okazji podpisania traktatu państwowego. Nie ma go na wielu oficjalnych fotografiach i na żadnym filmie. Po wielkich utyskiwaniach na swą optyczną absencję, która pozbawiła go uczestnictwa w h i s t o r y c z n y m s u k c e s i e, a również dlatego, że po wyrwaniu zęba zaczęły mu ropieć dwa inne, Richard doszedł do wniosku, że tylko proteza uchroni go przed dalszymi niesprawiedliwościami tego rodzaju. I chociaż Alma z wielu względów (a właściwie ze wszystkich) uważała taką reakcję za głupią, nie była w stanie wyperswadować mu już raz podjętej decyzji. Podczas jednej wizyty, która skończyła się grubo po północy, Richard kazał sobie zrobić porządek w obu szczękach. Opowiadano potem, że mimo bolesnych ekstrakcji co chwila przysypiał. Asystentka doktora Adametza musiała nieustannie pilnować, żeby pan minister był przytomny; w tym celu posługiwała się wodą ze spryskiwacza, jakiego używa się do mycia okien. Bez większego sukcesu na dłuższą metę, jak się później mówiło. Najśmieszniejsze jednak było to, jeśli w ogóle cokolwiek mogło być śmieszne (wtedy, nie dzisiaj, bo dzisiaj niejedno
jest komiczne), że wkrótce Richardowi zaliczono ów epizod na wielki plus. Echo jego chrapania w gabinecie doktora Adametza przedostało się aż do gazet, które potrzebę snu (stan Richarda lepiej oddałoby określenie „nieprzytomny”) wiązały z jego wielkim, pełnym poświęcenia zaangażowaniem w sprawy ojczyzny. W uroczystych przemowach, kiedy Richard odchodził z urzędu, nawet porównano jego zęby z wątrobą Figla, ówczesnego ministra spraw zagranicznych, którą ten zrujnował sobie podczas pertraktacji z Rosjanami. Porównano nie bez cienia ironii, jest tego pewna. – Co za szmelc – złościł się Richard tydzień temu. Wydawał się bardzo wzburzony. – Uspokójże się wreszcie – powiedziała Alma, ostrożnie obracając w rękach górną część sztucznej szczęki. Była to wciąż ta sama proteza, która w latach pięćdziesiątych kosztowała tyle co motorower; solidne austriackie rzemiosło oparte na zdobyczach młodej radzieckiej techniki kosmicznej. Mimo to owo dziwaczne ustrojstwo nie mogło być wieczne. Alma już od połowy lat siedemdziesiątych podejmowała różne, bardziej lub mniej delikatne, próby namówienia Richarda na nowszy model. Ale udawał głuchego. Zęby mu jednak przeszkadzały i od czasu do czasu twierdził, że już na siebie nie zachodzą. Często zamiast w ustach nosił je w kieszeni spodni i bywało, że siadał na nich, ale niestety, nic gorszego się nie wydarzyło. Kiedy teraz z tym przyszedł, Alma miała nadzieję, że skończyła się wreszcie epoka zębów z okresu traktatu państwowego. Lecz inspekcja, jakiej od niej zażądał, wykazała jedynie, że nierówności, którymi martwił się Richard, odpowiadają wyłącznie uwypukleniom i zagłębieniom na podniebieniu. – O żadnym popsuciu się nie ma mowy. Ale na pewno są zużyte i źle pielęgnowane. – Co chcesz przez to powiedzieć? – W oczach Richarda widać niezmierne zdziwienie i, co ostatnio nagminne, nieufność, tak jakby pośród burz i ostępów tego świata miał sobie zadawać nieopisany trud, żeby zrozumieć, cóż też naprawdę lęgnie się jej w głowie. – Tyle tylko, że powinieneś się cieszyć. Bo jeśli chodzi o mechanizm, to po prawie trzydziestu latach twoje zęby ciągle jeszcze są bez zarzutu. Moglibyśmy uważać się za szczęśliwców, gdybyśmy sami, choć w połowie, byli tacy nieśmiertelni. – Co za bzdury. Sądzę, że chyba mam prawo życzyć sobie, by wytrzymały jeszcze parę lat. Alma w trzeźwych i krótkich słowach próbuje mu objaśnić, po pierwsze, czym są bruzdy, i po drugie, jak mają się do tego rozmaite i we wszystkich możliwych odcieniach brązu złogi, które z przodu wyglądają na plamki rdzy, a z tyłu zbijają się w grudki na trzonowych zębach. Stara się nie okazać obrzydzenia. Mimo to jej słowa spotykają się ze współczującymi spojrzeniami, lekceważącymi gestami i pobłażliwymi uwagami Richarda, którymi chce jej udowodnić, że zawsze miała pusto w głowie. To taka jego idée fixe. Że wszystko, co mówi Alma, jest śmieszne, banalne albo przeinaczone. Nic nie rozumiesz, słyszy od niego coraz częściej. I ta jego ministerialna pyszałkowatość, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Ciągle to samo. Tyle już razy. Stara się
nie reagować, bo każdy jej sprzeciw Richard kwituje argumentem, że cierpi (Alma) na manię prześladowczą. Co ma zrobić? Nic. Nie warto. Z czasem można się przyzwyczaić do takiej roli. Godzi się z tym i tłumaczy sama sobie, że Richard przyjmuje postawę typową dla mężczyzn, zwłaszcza (choć nie tylko) tych, którzy urodzili się przed pierwszą wojną światową. I że owa postawa bierze się z tego, czego ci mężczyźni jako chłopcy nauczyli się w tak zwanych dobrych domach oraz w szkole: że żony mają prowadzić dom, że przydają się w łóżku (choć nie za często, a jeśli już, to bez zbędnych ceregieli) i że do rodzenia i chowania dzieci niepotrzebna jest inteligencja, bo rozumu uczy ich wszystkich podczas swej sporadycznej obecności w domu głowa rodziny. Albo przekazuje im go w myślach. Bo mężczyzna z dziećmi nie rozmawia. Jeśli chodzi o różne decyzje, finanse i sprawy techniczne, kobiety mają trzymać buzię na kłódkę. Tak. Na kłódkę. Alma stosowała się do owych zaleceń nazbyt często i kiedy zauważyła, że z tego powodu popełniła niejeden błąd, było już za późno. Pierwszy raz w 1938 roku, zaraz po anszlusie, kiedy Richard z nigdy niewyjaśnionych przyczyn oddał sklep jej matki jakiejś sieci handlowej i kazał wykreślić z rejestru nazwisko Arthofer, chociaż w tym samym czasie pełno było żydowskich sklepów gotowych do przejęcia i targowano się tylko o lepsze adresy. Alma nie wierzyła, że Richard nie chciał przejść na stronę nowych panów jako przedsiębiorca w przemyśle pończoszniczym Rzeszy. Nie potrafiła jednak dojść innych wiarygodnych powodów. Co też mogło się za tym kryć? Jakiś uporczywie zatajany cel, który z podziwu godną opieszałością, bo po prawie dziesięciu latach, przynajmniej dla Richarda okazał się opłacalny. Późno, ale jednak. Richard, jeśli chodzi o jego karierę, nigdy nie musiał zdawać rachunku sumienia z czasów sprzed 1945 roku. Ucierpiały na tym wprawdzie interesy Almy, ale sprzedaż sklepu w jakimś stopniu zrekompensował jej niemal równoczesny zakup uli. Ule doktora Löwy’ego, nowe zajęcie dla pozbawionej specjalnych ambicji małżonki i do tego we własnym ogrodzie. – Jest złamana. Wielka szkoda. Nic już z niej nie będzie – mówi Richard z ważną miną. – Wcale nie. Ale jeśli o mnie chodzi, to możesz ją równie dobrze przekazać jakiejś misji. – Twoje drwiny są dokładnie tym, czego mi brakowało. Oddaj, sam się nią zajmę. – To po co do mnie przychodzisz, skoro nie interesuje cię moje zdanie? – Bo w tej sytuacji trzeba mi nie dobrych rad, tylko tego, by mnie zapisać do dentysty. – Nie powie ci nic innego niż ja. Bo nie ma tu żadnych pęknięć. No pokaż, gdzie je widzisz? – Właśnie że są. Po prostu są. Richard wyciąga przed siebie jedną dłoń, a drugą cały czas zasłania wpółotwarte jak u karpia usta. – Oddaj. Nic nie rozumiesz. Kiedy patrzy na stojącego przed nią Richarda, który tak szczerze zawierza jej swe wątpliwości, ogarniają dziwne wzruszenie. Wierzył, że mu pomoże. Niestety, jest tak uparty i nieprzyjemny, że Alma nie widzi powodu, dlaczego to ona miałaby być milsza.
Niechby się wziął w garść. Zaraz jednak przypomina sobie, że Richard jest teraz wyjątkowo biedny i że nigdy nie będzie w stanie rozumieć wszystkiego tak jak ona. Czas, kiedy cokolwiek pojmował, jest już poza nim; zastąpiła go faza poczucia zagrożenia i, co jeszcze gorsze, ciągłej irytacji. Ma wrażenie, że kiedy Richard musi okazać jakąś słabość albo nie może postawić na swoim, w głębi ducha natychmiast zaciska pięści. Tak jak wtedy, gdy Peter przysyłał Ingrid pierwsze napisane alfabetem Morse’a widokówki, z podobną do arabskiej mieszaniną kresek i kropek, krótko-długo-krótko, krótko-krótko, długo-krótko-krótko, długo-krótko-długo, długo-długo-krótko. Cóż tam mogło w nich być. Niewiele. Pozdrowienia z takiego a takiego miejsca, pogoda taka lub inna, zawsze jednak wyglądało to inaczej niż zwykłe serdeczne pozdrowienia z tej a tej miejscowości, pogoda taka a taka. (Zwłaszcza w kraju, gdzie z myślą o obywatelach, którzy, by zaoszczędzić dwa szylingi, rezygnują z zakomunikowania czegoś więcej niż: Mamo, u mnie wszystko dobrze! Kartki z pozdrowieniami, które nie przekraczały pięciu słów, przez cale dziesięciolecia premiowano specjalną zniżką, tak jakby każde słowo stanowiło dodatkowy ciężar dla listonosza). Licho wie, czy widząc te kryptogramy, Richard nie myślał sobie: komuś, kto ma takie pomysły, równie dobrze może przyjść do głowy coś znacznie gorszego. Na przykład – jakieś kombinacje, prostackie kawały. O co takiemu typowi może chodzić? Peter jeszcze nie zdążył się przedstawić, a już był u Richarda na straconej pozycji. Ingrid, nieodrodna córeczka tatusia, postawiła jednak na upór. Resztę łatwo sobie wyobrazić. Alma kładzie protezę na wyciągniętej dłoni Richarda. I gdy widzi, z jakim zapałem wsuwa ją niepewnymi ruchami do ust, postanawia machnąć na wszystko ręką i mówi spokojnie: – No dobrze. Zadzwonię do doktora Wenzla. I więcej już się nie odzywa. Przez dłuższą chwilę przypatruje mu się bez złości, a potem dokładnie myje ręce małym cytrynowym mydłem ze znakiem jelenia. Myśli o żółtych liliach wodnych pływających w szklance do mycia zębów: ten motyw przewija się przez powieść, którą czytała gdzieś tak koło Wielkanocy, całkiem miły, naprawdę miły. Jest tam też szklanka z „trzecimi zębami”, oblepiona gąszczem wodorostów. Czytając to, musiała pomyśleć o Richardzie, i teraz, kiedy myje ręce, też ma przed oczyma oślizgłe algi, porośnięte muszle i osad z rybich odchodów. Wzdryga się mimo woli. Brr! Wszystko prawda. Po chwili zastanowienia dochodzi jednak do wniosku, że ma prawo do takiego zachowania, częściowo dlatego, że Richard w ogóle nie ma pojęcia, że trzeba dbać o protezę, a częściowo dlatego, że po rozmowie z nim sama czuje się tak, jakby i jej zagotował się mózg. – Mogę liczyć na to, że mnie umówisz? – pyta Richard. Alma potakuje. Powoli wyciera ręce w ścierkę. Zanim znów weźmie się do gotowania, patrzy za Richardem, który wychodzi z kuchni, szurając ugiętymi w kolanach nogami. Almie wydaje się, że jest zadowolony ze sposobu, w jaki zakończyła się ich dyskusja, i że
czerpie z tego pewną satysfakcję. Niech mu będzie. To, że zamiast dentysty wymieniła nazwisko lekarza domowego, najwyraźniej mu nie przeszkadza. Następnego dnia o wpół do dziesiątej Richard ciągle jeszcze leży w łóżku. Alma puka do drzwi, by przypomnieć o umówionej wizycie, na co Richard oświadcza, że nie odczuwa potrzeby chodzenia po lekarzach, bo dobrze wie, co mu powiedzą. Że jest starym próchnem. Po dalszych pytaniach nagle oznajmia, że ma zamiar zostać w łóżku i że nie czuje się zbyt dobrze. Ale bliższych szczegółów nie chce wyjawić i nie daje się też nakłonić do otwarcia drzwi. Nie pierwszy już raz, kiedy mu się czegoś nie chce, Richard pod byle pretekstem odkłada na bok wszystkie plany. Alma jednak boi się o niego, bo od kilku lat zawsze zamyka za sobą drzwi na klucz. Myśli: kto wie, może jest poważnie chory i zamierza to przede mną ukryć, jak typowy mężczyzna, dla którego każda choroba to trudna do zniesienia hańba, porównywalna jedynie z celowym wandalizmem. Zaskoczyło ją, że w jego głosie prawie nie słychać gderania, co również wydaje się złym znakiem. Tak więc nie pozostaje jej nic innego jak zadzwonić do doktora Wenzla i poprosić, żeby do nich zaszedł. Lekarz zjawia się już po dwudziestu minutach, energicznie puka do drzwi pokoju Richarda i po dobrze obliczonej przerwie głośno wypowiada swój tytuł i nazwisko, co robi na Richardzie odpowiednie wrażenie. Szybko (gorliwie, uprzejmie) otwiera drzwi i mówi: – Wielkie dzięki, że pan przyszedł. Ma na sobie rozchylony szlafrok i wygląda na wyczerpanego. Przez piżamę przebijają wielkie plamy potu, tak jakby spanie i siedzenie w pokoju bardzo go zmęczyły. Almie robi się przykro, że widzi go w takim stanie, wymizerowanego i biednego. Wygląda naprawdę mamie, obraz nędzy i rozpaczy. Z tego powodu, ale też by ułatwić mu sprawę, wycofuje się na dół. Doktor Wenzel zostaje u Richarda na dobre piętnaście minut. W tym czasie Alma zajmuje się łataniem peleryny, której lewy bok rozdarł się na szwie. Kiedy lekarz schodzi na dół, mówi jej, że ich rozmowa dotyczyła tylko jednego: Richard łamie sobie głowę nad tym, jak się dobrać do swoich pieniędzy. Nie wie, że może pójść do banku i podjąć z konta tyle, ile zechce. Doktor Wenzel mówi: – To bardzo smutne. Każdego kiedyś opuszczą siły. Wprost trudno uwierzyć. Były minister. – Tak jak w bajce o siedmiu Szwabach. Nagle: ciao i do widzenia! Cześć pracy! Zupełnie jak wtedy, kiedy wyjeżdżał służbowo: Do widzenia, Richardzie. Do widzenia, Almo, pa, pa. Doktor Wenzel wyjaśnia Almie, że jej mąż zdaje sobie sprawę ze swego stanu, czyli psychicznego dołka (to jego słowa). Znalazł się w szarej strefie między stanem obecnym, który ze zrozumiałych względów odrzuca, a pamięcią o jeszcze niedawnej sprawności, o
której przypomina sobie w chwilach strachu, tak że ma o niej pewne wyobrażenie. Ale niestety nie można z tego wywieść, że umiałby to wykorzystać dla poprawienia sytuacji. Dysponuje teoretyczną wiedzą na temat swoich niedawnych możliwości, co jeszcze bardziej uświadamia mu obecne niedostatki. Przypuszczalnie dlatego mówi prawie wyłącznie o minionych, pełnych chwały czasach, a o współczesności wyraża się jakby mimochodem, z pewną agresją lub ze zgorzknieniem. – Najlepiej będzie, jeśli już teraz uzbroi się pani w wielką cierpliwość – radzi doktor Wenzel. – Łatwo powiedzieć. Ale na dłuższą metę nie zawsze się da. Z czasem na pewno odbije się to na moich nerwach. – Nie powinna pani brać tego zbyt serio. – Zobaczymy. W każdym razie postaram się. Doktor Wenzel żegna się z Almą. Ledwie wyszedł za próg, na dole zjawia się Richard. Jest ubrany wyjściowo, w dwie, włożone jedna na drugą, marynarki od garnituru. Dobrał je kolorami i ma w nich naprawdę imponujące ramiona. Telefonuje do pani Ziehrer, swojej długoletniej sekretarki, i pyta, kiedy może ją odwiedzić. – To wspaniale. Wobec tego będę w ciągu godziny. Alma, która musi być teraz przygotowana na wszystko, boi się, że Richard poprosi panią Ziehrer, żeby poszła z nim do banku. Pyta więc: – Dokąd to? – W odwiedziny. – Ale do tego chyba nie potrzebujesz aż dwóch marynarek. Gdy po kilku minutach udaje się jej wreszcie wyperswadować mu tę drugą, Richard mówi naburmuszony: – Przetrzymałaś mnie tak długo, że będę musiał wziąć samochód. – Nie zapomnij tylko, że w dowodzie rejestracyjnym nie masz znaczków skarbowych za ten i za ubiegły miesiąc. Richard robi wielkie oczy. – W dowodzie rejestracyjnym! Znaczki! – powtarza Alma. – Coraz częściej odnoszę wrażenie, że wymyślasz sobie, takie rzeczy, by mnie zdenerwować. I dlatego, że kończą mi się pieniądze. Alma pokazuje mu własną kartę rejestracyjną i tłumaczy: – Masz taką samą. Swojego samochodu. Nic to nie daje. I kiedy Richard podnosi głos i zarzuca jej, że wymyśla takie rzeczy, by go zdenerwować, Alma nie wraca już do tego tematu, mając w pamięci radę doktora Wenzla, żeby w podobnych sytuacjach nie brać Richarda zbyt serio. Niech będzie. Zmierzch życia. Mówi sobie: muszę się powoli przestawić na inne myślenie. Najlepiej zrobię, jeśli wyślę za nim radiowóz. Sam przecież przyznał, że nie potrafi odpowiednio ocenić odległości. A poza tym już kilka tygodni temu widziałam, jak po zjedzeniu sałaty próbował nabrać widelcem namalowane na talerzu Uście. Dopiero po trzech, może
czterech próbach pojął, że talerz jest pusty. Alma pozwala, by Richard odniósł takie wrażenie, i udaje, że jego wyjście niewiele ją obchodzi. – Gdzie mój kapelusz? – pyta Richard. – Na wieszaku – odpowiada Alma z pobłażaniem w głosie. I chwilę później dodaje życzliwie: – Uważaj na siebie. Ale kiedy samochód jest jeszcze na podjeździe, Alma dzwoni na policję i prosi, by Richardowi odebrano prawo jazdy. Potem telefonuje do biura i słyszy, że pani Ziehrer ma dziś wolne. Próbuje więc dodzwonić się do niej do domu. Udało się. Alma mówi, że zanim przedstawi swoją prośbę, musi jej coś opowiedzieć, bo Richard wszędzie rozgłasza, że ona (Alma) nazywa go mordercą. I że wychodząc z domu, chciał koniecznie nałożyć aż dwie marynarki, jedną na drugą, bo twierdzi, że nie ma innych ubrań. W końcu przechodzi do najważniejszego i sugeruje pani Ziehrer, żeby oszczędziła sobie upokorzeń, jeśli Richard będzie nalegał, żeby poszła z nim do banku. Jeśli w ogóle ją o to poprosi. – Czy chce mi pani powiedzieć, że pan doktor jest n i e s p e ł n a r o z u m u? – Ja tego nie powiedziałam. – Tego nie, ale pana doktora opisała pani w taki sposób, że nie umiem wyciągnąć innego wniosku. A przecież kiedy go ostatnio widziałam, nie zauważyłam niczego, co mogłoby wskazywać, że jest tak, jak mi tu pani opowiada. Nie zawsze, doktorowo Sterk, ma pani rację. Już wiele lat temu doznałam szoku, gdy panu radcy handlowemu Lonardellemu powiedziała pani, że mąż nie wie, co mówi. Pani Ziehrer zaczyna prawić jej kazanie. Pełno w nim zarzutów, od których Almie odbiera mowę. Kiedy słyszy coś o Ingrid i o sobie, że swego czasu złamała tajemnicę korespondencji, czytając list Richarda do Petera, odkłada słuchawkę. Nikomu nie pozwoli na takie uwagi. Pani Ziehrer (co należy założyć) sama na pewno spostrzeże luki w pamięci Richarda. Są tak duże, że trudno ich nie zauważyć. A jeśli nie? To nie. Alma kolejny już raz potrząsa głową, zszokowana nagłym atakiem nienawiści i przeinaczaniem faktów. Nie żałuje jednak, że odbyła tę rozmowę. Dopiero teraz widzi, ile prawdy jest w tym, co kiedyś powiedział jej Richard, a co wtedy wywołało w niej więcej zdziwienia niż zachwytu: że błędów, które samemu się popełniło, nie wybacza się tym, którzy ucierpieli z tego powodu najbardziej. Zgadza się. Richard nie może jej wybaczyć, że nigdy się jej nie zwierzał i że teraz musi gorliwie ukrywać przed nią swój brak pamięci. Pani Ziehrer nie może Almie przebaczyć, że podlizując się jej fałszywie, cały czas nadużywała jej zaufania. A Nessi, siostra Richarda, nigdy jej nie wybaczy, że oszukała ich przy podziale spadku i że ciągle jeszcze czyści na rzecz swoich dzieci konta Richarda, chociaż od dawna nie jest żadną tajemnicą, że okłamała ich na temat swojej wdowiej renty. Co dobrego można by o tym powiedzieć? Nic. Bóg jeden wie, że z jakimkolwiek dobrem nie ma to nic wspólnego.
Alma przerywa pracę przy ramkach, bo druga pszczoła właśnie użądliła ją w łydkę. Prawie w to samo miejsce, co nie jest specjalnie przyjemne, bo żądła, tak się Almie wydaje, wchodzą głęboko w nogę. Ma wielkie jak spodek zaczerwienienie, które bardzo spuchło i bardzo boli. Trzymając w obu rękach szklane balony, kuśtyka w stronę warsztatu, gdzie smaruje opuchliznę maścią. Przez pięć minut odpoczywa w fotelu, a potem bierze się do odwirowywania plastrów, które leżą tu już niemal od tygodnia. Richard ostatnio tak dał jej się we znaki, że niczym nie była w stanie się zajmować. Kończy odwirowywanie i uważnie ogląda łydkę. Obrzęk jest jeszcze większy. Zakłada, że co najmniej jedno z żądeł trafiło we wrażliwe naczynko. Boli ją też kolano i trochę rozbolały inne stawy, być może z powodu samego użądlenia albo dlatego, w co bardziej wierzy, że przy tej pogodzie jad znacznie obniża ciśnienie i krew nie wydala ze stawów zbędnych substancji. Mimo że jest już prawie wpół do jedenastej, postanawia godzinę odpocząć. Co prawda jeszcze przed obiadem chciała opryskać albo tylko przemyć fuksje oraz fiołki i nawet umieściła je wczoraj w pergoli, żeby mszyce nie zjadły ich do reszty. Ale w tej sytuacji musi zarówno to, jak i zwalczanie mszyc, które przyciągają mrówki, przełożyć na wczesne popołudnie. O dalszej pracy przy pszczołach nie ma nawet mowy, bo wzmagający się upał nie nastroi tych bestii bardziej pokojowo. Na parterze nigdzie go nie widać. Alma wchodzi do kuchni, żeby zrobić sobie okład z octu, i wtedy zauważa, że Richard już wstał. Na stole leży kalendarz Kasy Oszczędnościowej, a na odwrocie strony z ubiegłego tygodnia widnieje tekst niedokończonego telegramu. Richard prosi swojego przyjaciela Loisla, żeby mu znalazł kogoś do pomocy w domu. Kochany Loislu stop wielka prośba stop o znalezienie gosop... Tu tekst się urywa, ponieważ Richard najwyraźniej nie wie, jak się pisze „gosposia”. Wypróbował już kilka wersji, ale sam chyba się przeraził tego, co napisał, bo wszystko gruntownie zamazał długopisem, dziurawiąc papier w wielu miejscach. Głębokie pionowe i poprzeczne rowki wyżłobiły bruzdy na następnych stronach. Zarzucił więc chyba dalsze próby. Alma podejrzewa, że na tym cała akcja (po co im gosposia?) się skończy. I co ma do tego, za przeproszeniem, Loisl? Nie wydaje się jednak, że to coś poważnego; ot, raczej przypadkowe działanie, które nie będzie miało (przypuszczalnie) żadnych konsekwencji. Już od dawna nie ma ochoty zawracać sobie głowy takimi rzeczami. Zrywa kartkę z kalendarza i zgniata ją w kulkę. Co z oczu, to i z myśli, nawet jeśli chodzi tu przede wszystkim o Richarda. Połyka aspirynę i na wszelki wypadek bierze jeszcze piramidon. Potem idzie do salonu i wyciąga się na skórzanej, sztywnej już ze starości i pachnącej kurzem otomanie. Przy szmerze falujących na wietrze zasłon i głośnym tykaniu zegara, mimo świszczącego odgłosu wahadła przy każdym ruchu w lewo i w prawo, usypia natychmiast. Śni jej się Ingrid, i to tak plastycznie, że kiedy się budzi, leży jeszcze dobrą chwilę, żeby zatrzymać sen na dłużej. Boi się, że jeśli wstanie, obrazy ze snu szybciej
zbledną i przebrzmi szczęście, które teraz odczuwa, bo widziała swą córkę i wcale nie czuła, że Ingrid nie żyje. We śnie Alma, Richard i mniej więcej piętnastoletnia Ingrid chodzili po mchu obok nieistniejącego już, niestety, mostu na rzece Mauerbach. Miało się stamtąd widok na 2
Tulbinger Kogel , a w głębokiej toni zawsze było mnóstwo pstrągów. I właśnie w tym miejscu nagle zaczęła pływać Ingrid. Alma, widząc jej energiczne ruchy i piękną sylwetkę, cieszyła się i (jak już niejeden raz) myślała sobie: są tacy ludzie, którzy mówią, że ta cudowna dziewczyna nie żyje. Ingrid wyskoczyła z wody i stanęła na moście, z tym swoim powściągliwym uśmiechem, jak zawsze, kiedy coś ją szczególnie cieszyło. Almie wydała się teraz wyższa i szczuplejsza niż ostatnim razem, tylko na twarzy może trochę pełniejsza. Miała koński ogon i bluzkę z bawełnianej krepy w drobne kwiatki, podobną do tej, którą Alma posiała jej kiedyś na Boże Narodzenie; teraz znów są modne. Alma przypatrywała się dziewczynie i była szczęśliwa, że Ingrid wygląda tak, jakby promieniowała wewnętrzną radością. Powiedziała do niej: Jak to dobrze, że wreszcie przyjechałaś, nie widziałyśmy się od twojego wesela. Co było potem, już nie pamięta, bo nie od razu się obudziła. Ale później wcale nie ogarnął jej smutek: o Boże, przecież ona nie żyje, utopiła się, to dlatego zobaczyłaś ją w wodzie. Czuła się raczej szczęśliwa, że ktoś, kogo tak dawno już nie widziała, nagle się przed nią pojawił, i było to dla niej pocieszeniem: nie zapomniała o mnie, a więc jednak nadal jej na mnie zależy. Dziwne, że dopiero pół roku po swojej śmierci Ingrid zaczęła się jej śnić i że od tamtej pory te sny wciąż się powtarzają. Otto też jej się często śnił: przeważnie wracał po wojnie z sowieckiej niewoli, w której nigdy by się nie znalazł, bo jako czternastolatek był o wiele za młody na jeńca wojennego. Te sny nawiedzały ją aż do 1957 roku, a potem nagle się skończyły. Pewnego razu, widzi tę scenę jeszcze dzisiaj, wrócił do nich przez Węgry; był to ostatni sen o Ottonie i miał jakiś związek z powstaniem węgierskim. Usłyszała kroki. Kto to może 3
być? Pojawił się Otto: te same jasne włosy, jak wtedy, zanim w Jungvolk obcięto mu je na zapałkę, a pod oczami, oczami dziecka, sinoczarne cienie, jakie na austriackich kronikach filmowych widywało się u powracających do domu. Alma spytała go: Chłopcze, teraz naprawdę wróciłeś i nie jest to sen, tak jak wiele razy przedtem? A on powiedział: Mamo, przedarłem się tutaj przez Węgry, czuję ulgę, że już u was jestem, i to naprawdę nie jest sen. Zostaję w domu. Teraz natomiast Ałma trwa w takim stanie, jakby wszystko, co się dzieje, mogło się przydarzyć tylko we śnie. Ciągle myśli o tym, że powinna się obudzić, ale na próżno, ponieważ sny odpowiadają jej życzeniom, a nie lękom. Żyjąc z Richardem, bez trudu poznaje, że to nie sen. Szczypanie nic nie daje, bo od tego robi się jeszcze bardziej przytomna. Siada na otomanie. Richard od kilku minut rozpaczliwie kręci gałką radia w kuchni, na
żadnej ze stacji nie zatrzymując się dłużej niż na sekundę. Pewnie już co najmniej ze trzy, cztery razy złapał na skali te same nazwy miast, badając repertuar wyładowań atmosferycznych. Prawdopodobnie chce w ten sposób zwrócić Almie uwagę, że od dziecka zwykł wraz z wybiciem dwunastej dostawać obiad. Alma pochyla się nad nogą, która wygląda znacznie lepiej niż jeszcze godzinę temu. Wstaje z otomany i powoli zmierza w stronę kuchni. Teraz, kiedy we śnie spotkała młodsze ze swoich nieżyjących dzieci, czuje, że odzyskała dostatecznie dużo wewnętrznej równowagi, by sprostać codziennej konfrontacji z Richardem. – Czego tam tak szukasz? – pyta go. – Niczego. Może jakiegoś ładnego koncertu w plenerze. Albo muzyki marszowej. Wyłącza jednak radio i zamiast opuścić kuchnię, jak zawsze to robił, kiedy była w niej Alma, zasiada do stołu i pije kawę, którą sobie sam przygotował. Alma zauważa, że jej zdenerwowanie wzbiera z każdą chwilą. Sama obecność Richarda przyspiesza jej puls i nie zmienia tego nawet fakt, że Richard najwyraźniej jest w swojej najlepszej formie. Żeby nie mógł podjąć rozmowy, Alma hałasuje garnkami. Ma to jednak tę wadę, że obraz Ingrid rozmywa się coraz bardziej, zbyt szybko, tak jak i rozpływają się tamte lata, które o wiele za szybko minęły, o wiele za szybko. Alma zamierzała wtedy pierwsza nawiązać kontakt z Ingrid, ale stale odkładała to na później, bo myślała, że ma jeszcze dostatecznie dużo czasu. Choć tak naprawdę, kiedy teraz o tym myśli, musi przyznać, że wymagałoby to od niej więcej odwagi albo przynajmniej energii, której wówczas nie miała. A potem Ingrid nagle umarła. I znów przychodzą jej na myśl listy, które Ingrid pisała do niej pod koniec życia. Poczucie spokoju pryska natychmiast. Alma zastanawia się, gdzie zapodziała te listy. Mimo usilnych poszukiwań od kilku już lat nie może ich znaleźć; za dobrze je schowała. – Jak się miewasz? – pyta Richard w przerwie między kuchennymi hałasami. – Jako tako. – Jakby to miało coś znaczyć. Alma odwraca się w jego stronę. Chętnie opowiedziałaby mu o śnie, ale te sprawy zachowuje wyłącznie dla siebie, chociaż nie potrafi podać ani jednego konkretnego powodu, dlaczego tak postępuje. Może dlatego, że mają niepisaną umowę, że o dzieciach prawie wcale się nie mówi. Gdzie one są teraz? Czy ktoś, kto użyłby do tego całej swej wiedzy, umiałby na to odpowiedzieć? Raczej nie. Alma nie ma tego rodzaju skłonności, a nawet wydaje się, że wykazuje wręcz ograniczoną gotowość uwierzenia w cokolwiek, co mogłoby przynieść jej pocieszenie. Bo też byłoby to niedorzeczne. Kiedy w zlewie nagle osunie się szklanka albo kiedy nie ma prostego wytłumaczenia dla kroków na górze. Czyżby Otto jednak wrócił? Nie. A może Ingrid szuka w łazience swoich ulubionych spinek do włosów, spinek, o których zapomniała, wypadając z domu, a które do tej pory leżą pośród innych szpargałów w szufladzie? Nie. Nie. I jeszcze raz nie. Nie. – A jak mam się miewać? – mówi Alma.
Richard wyciąga ku niej rękę, jakby prosił, żeby usiadła obok niego. Trzyma uniesioną dłoń tak długo, aż jest pewny, że Alma spełni jego prośbę. Alma siada więc przy stole i również nalewa sobie kawy. Richard zapala papierosa i Alma robi to samo, bo raczej dość rzadko się zdarza, żeby tak siedzieli razem i rozmawiali ze sobą. – Myślę, że jestem już jedną nogą po tamtej stronie – mówi Richard. – Oboje się starzejemy, a starość nikomu nie jest miła. Nie przejmuj się tym za bardzo. (Na pewno łatwiej jej to powiedzieć niż jemu). – Ale moja jest szczególnie nieprzyjemna. Pod tym względem życie nie obeszło się ze mną za dobrze. (Alma nie może się nadziwić, z jaką łatwością Richard mówi o takich sprawach i zarazem nie wie, jaki jest dziś dzień ani miesiąc. Ma na to pewne wytłumaczenie). – Nie będziemy się spierać, czy akurat ciebie dotknęło to jakoś szczególnie. Chyba nie masz aż tak złych doświadczeń, chociaż, a właściwie na pewno, nie są one zbyt dobre, naturalnie, miejmy jednak nadzieję, że wszystko dzieje się po coś. (Ot, mądrości, które nie prowadzą do niczego mądrego i które wymienia się z rówieśnikami, żeby nawzajem się pocieszać). – Ja nie umiałbym powiedzieć po co. Od chorowania człowiek robi się stary, a od starości chory, a od obu tych rzeczy umiera. Najgorsze jednak, że ani w domu, ani w szkole nie przygotowano mnie na coś takiego. Na śmierć, owszem. Ale nikt mnie nie ostrzegł, co ją poprzedzi. A przecież w porównaniu z tym samo umieranie jest niczym. (Pierwszy raz od dawna bez strachu wymawia słowo „umieranie”). – Ja też inaczej to sobie kiedyś wyobrażałam. (Alma śmieje się krótko i niepewnie). – Masz rację, tak to już jest. Ja też wyobrażałem to sobie inaczej. (Alma myśli: chętnie porozmawiałabym z nim o jego młodości, o tym, czym się różniła od mojej. Bo ja na moim 4
Meidlingu , prawie tak samo jak współczesne nastolatki, pędziłam całkiem swobodny żywot, zwłaszcza w porównaniu z Richardem. W jego wielce religijnej i zamożnej rodzinie nie było mowy o czymś takim). – Czy mogę cię o coś spytać? – mówi Richard. – Co ci leży na sercu? (Alma przygląda się Richardowi, który wpatruje się w dogasającego papierosa, tak jakby czerpał stamtąd inspirację, i wreszcie, nie podnosząc wzroku, pyta): – Chciałbym wiedzieć, kiedy zaczyna się to, że nie jest się w stanie obrócić głową ani w prawo, ani w lewo. Czy przychodzi to nagle, czy też człowiek powoli ześlizguje się w otchłań, niczego nie zauważając? – Początek jest podstępny, tak mi się wydaje. W lewo idzie jeszcze może nie najgorzej, ale w prawo już zupełnie się nie da. (Alma na chwilę kładzie rękę na jego dłoni i lekko ją naciska. Komunikaty przesłane koniuszkami palców).
– To tak – mówi Richard – jakby magnes całkiem zniszczył busolę. Są przecież na oceanie takie miejsca, gdzie wskazówki kompasu nagle zaczynają wirować. (Dlatego statki, których kursu kiedyś nikt już nie będzie pamiętał, pozostawia się kaprysom pogody. Alma nie śmie powiedzieć tego na głos. Nie wspomina też, chociaż od razu przychodzi jej to do głowy, że gdzieś na Oceanie Atlantyckim, w tropiku, jest takie miejsce, które Hiszpanie nazwali el Golfo de las Damas, bo tam żegluga jest tak łatwa, że nawet najbardziej delikatne dłonie mogą przejąć ster. Czy w życiu też jest coś takiego? Jakie to musi być piękne. Zatoka Dam. Czy Richardowi i jej też się to kiedyś przytrafiło? I kiedy się zaczęło, a kiedy skończyło? Jak wyglądały fazy przejściowe? Czy były gwałtowne, czy jak powoli formująca się bryza? Alma próbuje przenieść się w te nieodgadnione czasy. Zamyka oczy i od razu pojawiają się obrazy z dzieciństwa. Myśli jednak, że nie o dzieciństwo tu chodzi, chociaż ono zawsze nasuwa się pierwsze. Nie, to musiałoby zdarzyć się później. M u s i a ł o b y. Bo później też często czuła się szczęśliwa, ot choćby wtedy, kiedy Ingrid dostała pierwszy okres. Ale czy było to beztroskie?). – Pamiętasz – mówi Alma – jak przed pierwszą wojną latem zawsze jeździły po ulicach polewaczki? Mógłbyś pamiętać. (Takie zwykłe wydarzenie: dwa ciężkie konie ciągną wielką beczkę na czterech kołach, a z tyłu obficie leje się woda. W gorące letnie dni polewano nią zakurzone ulice. Za wozem z wodą zawsze pędziła chmara chłopaków, którzy wysoko podwijali nogawki spodni, żeby biec możliwie najbliżej strumienia. Dziewczynki, jeśli w ogóle z nimi biegły, trzymały się raczej po bokach, żeby zmoczyć jedynie stopy, bo spódnic nie pozwalano im podnosić. Alma też by chętnie za nimi pobiegła, ale wiedziała, że robią to tylko dzieci z ulicy, takie, których ojcowie potrafią gwizdać na palcach. Mama, która co chwila zerkała na nią z okna, nie byłaby zadowolona, gdyby jej córka znalazła się w tej grupie. Lecz Alma nie widziała w tym nic niestosownego). – U nas na Meidlingu, w okolicach Tivoligasse, dużo dzieci cieszyło się z przyjazdu polewaczki, bo była dla nich wielkim urozmaiceniem, zaraz po diabolo czy grze w klasy. (Imiona tych dzieci, które kiedyś znała, zatarły się w jej pamięci. Ale ich głosy, naznaczone podmiejskim akcentem i oszlifowane niczym kamienie w lodowcu, a także trzeszczenie dawno już przegniłych beczek, rżenie koni i plaskanie mokrych dziecięcych stóp o ziemię – wszystkie te dźwięki, każdy odizolowany w osobnej myśli, tkwią niczym zjawy w wysychającym umyśle, niczym kurz pamięci, z którego wciąż na nowo układa treść wspomnień, bo ani wiatr, ani czas nie rozwiały ich do końca). – U nas na Hietzingu dzieci chyba nie bawiły się na ulicy – zastanawia się Richard. (Peter na pewno był takim dzieckiem ulicy, ulicznikiem, chociaż z dużo późniejszego rocznika, myśli Alma). – Od lat nie widuje się też bosych ludzi. (Richard zasępia się na chwilę, z wyczerpania zamyka oczy, a potem pyta): – Ale dlaczego o tym mówimy? (Koniec rozmowy).
Jedna czwarta argentyńskich sił powietrznych miała ulec zniszczeniu. Żelazna Maggie cały czas ponagla swych chłopców. Brytyjskie dowództwo podaje, że zwycięska bitwa o wyspy zakończy się za kilka dni, a nie tygodni. Argentyna natomiast obwieszcza rychłą porażkę brytyjskich wojsk lądowych. Do tej pory ponad 450 poległych. Królowa drży o księcia Andrzeja. Prezydent Republiki Federalnej Kirchschläger rozpoczyna wizytę państwową w Moskwie. Kirchschläger w wywiadzie dla „Prawdy”: „Między Moskwą i Wiedniem panuje zaufanie. Wytyczona w 1955 roku droga jest słuszna. Polityka neutralności sprawdza się zwłaszcza w czasach międzynarodowych napięć”. Wypakowany materiałami wybuchowymi samochód rozrywa w Bejrucie 14 ludzi. Cytat dnia: „Bohaterska śmierć jest smutnym przypadkiem odłamka granatu”. Karl Kraus napisał to podczas pierwszej wojny światowej. Nowe zwycięstwo oddziałów Chomeiniego. Saddam Husajn ucieszyłby się, gdyby Egipt przystąpił do wojny po stronie Iraku. Zmiany personalne w KC. Jurij Andropow wybrany pierwszym sekretarzem KC. W zamieszkanej przez większość albańską jugosłowiańskiej prowincji doszło – o czym doniesiono dopiero teraz – do ponownych zamieszek. Demonstrowano w sprawie powołania własnej republiki: Kosowa. Rząd przeznacza na emerytury dodatkowe 18,4 miliarda szylingów. Wydatki na szpitale wielkim obciążeniem w 1982 roku. Tragiczny koniec austriackiej ekspedycji na Czo Oju w Himalajach. Prognoza: słoneczna pogoda w całym kraju. Od połowy tygodnia na zachodzie i południowym zachodzie lokalne burze. Wiatr początkowo północno-zachodni, przechodzący w południowo-zachodni, porywisty. Maksymalna temperatura do 21 stopni. Kiedy oboje najedli się już naprawdę do syta, Richard wycofuje się do piwnicy, bo na składowane tam zapasy zamierza (zupełnie niepotrzebnie i bez sensu) ponaklejać nowe etykietki. A przy okazji, jak zawsze, będzie łyżką wyjadał miód. Nie szkodzi. (Mówi się, że Gelee Royal jest dobry na głowę). Alma wkłada brudne naczynia do zlewu. Zanim wróci do zajęć, których nie mogła skończyć przed południem, chce trochę pograć na flecie. Właśnie gra Bacha, sonatę triową F-dur, kiedy Richard woła ją z ogrodu. Nie brzmi to szczególnie alarmująco. Almie wydaje się nawet, że słyszy w jego głosie dziwną radość, tak jakby chciał jej obwieścić ekscytującą, ale niegroźną nowinę. Przerywa więc grę, środkiem dłoni wyciera ustnik, odkłada flet na stojak z nutami i wychyla się przez otwarte okno. – Co się dzieje? – pyta. Ale sama już widzi, że w jednym z uli zaczyna się wyrajanie. – Uciekają – woła Richard. Bezpiecznie oddalony, jakieś dziesięć metrów od ula, stoi na posterunku pod czereśnią. W prawej ręce trzyma papierosa, którego rozżarzony popiół zaraz spadnie mu na ubranie. Z zadowoleniem kręci głową i patrzy to na Almę, to na formujący się rój. Alma natychmiast odrywa się od okna, w kapciach biegnie przez werandę, omal nie spadając z czterech stopni, i pędzi do ogrodu. Przystaje na chwilę, żeby ocenić sytuację. Widzi, że rój ma
zamiar osiąść pod wierzchołkiem starej śliwy, gdzie trudno będzie go ująć, chyba że przy użyciu długiej drabiny i odrobinie szczęścia. – Nie ruszaj się. I tak nie możesz mi pomóc – woła do Richarda. Równocześnie odwraca się w stronę kranu pod werandą. Najszybciej jak potrafi podłącza szlauch, by spryskać pszczoły, co nieraz już się sprawdziło. Tym razem jednak sama jest mokra. Trzymając szlauch za nasadkę, zapomina, że należy nią tylko pokręcać, a nie ją ciągnąć, toteż końcówka zostaje jej w ręku, a tryskająca do góry woda całkowicie moczy jej ubranie. Prawą ręką natychmiast zatyka wylot rurki, ale największy strumień nadal się na nią leje. Drugą ręką mocno ściska szlauch, tak by powstało odpowiednie ciśnienie i by woda wielkim lukiem dosięgła korony drzewa. Podrażniony rój faluje niczym chorągiewka i powoli przesuwa się w prawo, między drzewa. Richard robi parę kroków w stronę Almy, pewnie po to, żeby jej pomóc przy kranie. – Nie podchodź – woła do niego. Richard wycofuje się w kierunku posągu Anioła Stróża, który stoi przed warzywnikiem, wyciąga chustkę i wyciera w nią nos tak głośno, że słychać go w całym ogrodzie. A potem zza chustki bacznie obserwuje dalszy przebieg wydarzeń. Alma postanawia chwilę odczekać i zobaczyć, gdzie podziała się nakrętka szlauchu. Leży u jej stóp. Podnosi ją szybko i kiedy już prawie kończy wciskać ją do rury, następuje trzecia kąpiel. Patrzy w stronę pszczół. Zbite w jedną masę przemieszczają się teraz ku wierzchołkowi czereśni, gdzie szanse na zdjęcie roju są jeszcze mniejsze. A więc znów funduje im prawdziwą ulewę. Pszczoły falują gwałtownie to w lewo, to w prawo, zastygają na moment, zamienione we wściekle bzyczącą kulę, i ponad szczelnie otaczającym cały ogród murem lecą do sąsiadów. Wybrały sobie spokojniejsze miejsce, u Wesselych. Alma jest tak zdenerwowana, że aż zapiera jej dech w piersiach, biegnie jednak za rojem. Staje na jednym z rozstawionych wzdłuż muru krzeseł, które specjalnie w tym celu przyniesiono tu z werandy, i przygląda się, jak rój osiada na starym krzewie pigwy, gdzie łatwo będzie go dosięgnąć. Woła: – Fritz! Susanne! Krzyczy tak długo, dopóki w jednym z okien nie pojawi się Fritz w okularach w błyszczącej niklowanej oprawie. Alma oznajmia mu, co się stało. Pędzi do warsztatu po skrzynkę do przenoszenia roju i wybiega z nią na ulicę. Fritz czeka przy swojej furtce. Jak mu się często o tej porze zdarza, jest już trochę podchmielony. Składa obowiązkowy pocałunek na dłoni Almy. – Gdybyś tak nie utykała, można by cię pomylić z Bo Derek. Alma nie zna żadnej Bo Derek. Zapewne to jakaś pseudoprominentna osoba. Może sobie jednak wyobrazić, że aluzja Fritza ma coś wspólnego z jej ociekającymi wodą włosami i że to rodzaj komplementu, chociaż na pewno nie z tych, które należą do protokołu dyplomatycznego. – Nie czaruj mnie teraz, proszę. Życie i bez tego jest dostatecznie skomplikowane.
– Nie wiem, o co ci chodzi. Na jakim ty świecie żyjesz? – Ja? – Tak, ty. Dobrze słyszałaś. Rozbawiony patrzy jej prosto w oczy. Dwadzieścia lat temu to by ją zdenerwowało, teraz też ją denerwuje, ale jest to inny rodzaj zdenerwowania, bardziej taki, z jakim patrzy się na zegarek albo śledzi prowadzenie kamery przez dzisiejszych francuskich operatorów, wcale nie tak nowoczesnych, choć dla Almy już takimi pozostaną. Myśli sobie, że kiedyś znów musi zaprosić Fritza i Susanne, bo od ostatniego razu minęły całe miesiące, i nie ma pojęcia, czy przypadkiem nie z powodu Richarda zupełnie przeszła jej na to ochota. A i Kinastowie, odkąd rozmowa posuwa się tak opornie, coraz rzadziej się u nich pokazują, podobnie Gruberowie, bo na dłuższą metę wszyscy już mają tego dość. Ich prawo. Przez furtkę, którą przytrzymuje Fritz, Alma wchodzi na wybetonowaną ścieżkę złożoną z trzech rzędów płyt, z trawą i mchem w fugach, bo tak to lepiej wygląda. Podąża prosto w stronę pigwy. A Fritz tuż za nią. Z powodu nadwagi, palenia i picia ma krótki oddech, ale cały czas mówi coś za jej plecami, a potem, sapiąc i dysząc w dziwnych odstępach, wyrzuca z siebie: – Bardzo mi się podoba, że masz coś wspólnego z królową, która właśnie wyruszyła w swoją podróż poślubną. Alma odstawia skrzynkę na trawnik i całkiem rada ze swej irytacji mówi: – Nie masz zielonego pojęcia o pszczołach. – Coś w tym jest – przyznaje Fritz. – Przepraszam. – To stara królowa. Swój lot godowy odbyła zeszłej wiosny. A zapasy w jej przewodach nasiennych wystarczą jeszcze co najmniej na trzy lata. – Jakie zapasy? – Potrzebne do składania jaj. Królowa w swoim życiu jest tylko raz zapładniana. Fritz marszczy czoło. – Po co hodować takie pozbawione radości osobniki? W końcu to może udzielić się i człowiekowi. Alma puka Fritza w głowę i pociąga za beret. Fritz, zamiast go sobie poprawić, udaje obrażonego i zsuwa go jeszcze niżej. Fritz, który jest potomkiem bocznej linii znanej austriackiej rodziny aktorskiej, został tak wychowany, należy więc być wyrozumiałym dla jego skomplikowanego charakteru, rozmaitych życzeń, zapędów i niekonsekwencji. Alma go lubi. Wprawdzie z wiekiem przesadza nieco, przybierając pozę amanta, który wie, że jego czas już minął. Mimo wszystko Fritz jest człowiekiem o imponującym repertuarze ciągle to nowych pomysłów. Zupełnie odwrotnie niż Richard. Dla niego wszystko musi być stabilne i poważne. Przez całe życie mylił formę z etykietą, którą wpajano mu w domu podczas wspólnych posiłków: łokcie blisko ciała, a palce wskazujące ułożone wzdłuż trzonka sztućców, przy czym czubki widelca nigdy nie mogą być skierowane ku górze.
Fritz mówi: – Jako odszkodowanie za te rękoczyny należy mi się pół kilo miodu. Alma mruczy coś pod nosem, już nie zwraca na niego uwagi. Bacznie obserwuje grono, które zawisło na wysokości jej głowy i w zasięgu ręki uformowało w liściach pigwy postrzępioną, płynną, gęstą, głośno szumiącą masę pozbawioną stałych konturów, ale skupioną wokół własnego środka. Upiornie rozedrgane kłębowisko bliższe jest jednak fazie spokoju niż ruchu. Emanuje z niego nadzwyczajnie mocny, słodowy i stęchły zapach mokrych pszczół. Alma podbiera czerpakiem nieco tej masy w miejscu, gdzie jest najbardziej gęsta. Grono wydłuża się tak, jakby miało posłużyć za ilustrację owej japońskiej mądrości mówiącej, że jeśli wróg atakuje, przyjmując postać góry, należy zamienić się w morze. Zlepione w breję pszczoły ulewają się z czerpaka, część z nich odrywa się i leci prosto do skrzynki, co każe Almie przypuszczać, że już za pierwszym razem udało się jej pojmać królową. Ubiegłego roku, kiedy znaczyła pozostałe królowe, nie mogła jej znaleźć, w tym roku widziała ją tylko raz, zanim uciekła akurat wtedy, kiedy Alma sięgała po pędzel. Dziś ma więcej szczęścia. Ostrożnie, starając się nie rozgnieść pszczół, zasuwa pokrywę skrzynki. Pozostała część grona rozpada się i rój rozpoczyna odwrót w stronę domu. Alma dziękuje Fritzowi, który jako wdzięczny widz zachowywał bezpieczny dystans, opierając się o mur. Dalszą pogawędkę (in extenso) przekładają na następny tydzień. – Wtedy dostaniesz swój miód. Fritz rozpościera ramiona i się śmieje. – Co komu darujesz, zawsze jest twoje, co zatrzymasz sobie, stracisz na zawsze. Kiedy Alma, ciągle jeszcze przemoczona, wraca do ogrodu, rój już jest w ulu. Richard niczego nie zauważa; właśnie uwalnia warzywnik od chwastów i w miękkim popołudniowym słońcu gwiżdże sobie jakiś motyw z Zemsty nietoperza, tak jakby w ogóle nic się nie stało. Słychać świergot ptaków i od czasu do czasu, kiedy powieje wiatr, szum liści. Na tarasie mrówki maszerują w tę i z powrotem po fuksjach, w najlepsze dojąc kolonie mszyc, które zdążyły już objąć w posiadanie. Nad posągiem Anioła Stróża krąży ważka, zostawiając za sobą suchy szmer, tak jakby ktoś muskał palcami sztywne kartki książki. Pszczoły wypychają z ula swoich zmarłych, a żywi znów mają całe życie dla siebie. Spokój. Sielanka przedmieścia. Alma zmierza przez ogród w stronę warsztatu. Skrzynkę rojową, w której królowa i jej wasale muszą jeszcze trochę wytrzymać, stawia za drzwiami na jednej ze starych barci. Teraz trzeba będzie wziąć prysznic. Reszta popołudnia zejdzie jej na scalaniu kratek, a potem sprawdzi pozostałe ule, żeby i w nich nie doszło do wyrajania. Istny cyrk, myśli.
Środa, 18 kwietnia 2001 Do południa Philippowi nie udaje się nic zrobić. Z łokciami wspartymi o kolana siedzi na schodach przed domem, skąd ma dobry widok na podjazd i nadlatujące od strony miasta gołębie. Wyjada z bombonierki pralinki z szampanem, które babcia pewnie dostała na swoje ostatnie, dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. Czytanie mu nie idzie; przegląda z roztargnieniem Zoo albo listy nie o miłości i sięga po Stanisławki, a właściwie: Stanisława, Staszka i Stasia, książkę, którą tak bardzo lubił w dzieciństwie. Nie ma pojęcia, w jaki sposób znalazła się u dziadków. Mam czytać to dalej, zastanawia się, czy może lepiej sam napiszę Blask i nędzę Stanisławków. Po południu, z kanapką w ręku, snuje się jakiś czas po korytarzu. Nie może się jednak przemóc, by wejść na strych i przepędzić stamtąd gołębie. Gołębie: demoralizują go i odbierają wszelką ochotę do pracy. Nie żeby miał szczególnie wysokie morale albo specjalną chęć do roboty. No, ale nigdy nie wiadomo. Nie rusza się jednak powyżej pierwszego schodka. Długo stoi na podeście, próbując otrząsnąć się trochę z tego żałosnego położenia. Machinalnie głaszcze kulę, którą gładziło już tyle rąk. Zastanawia się, czy w całej jego rodzime znalazłaby się choć jedna osoba, która znałaby jej prawdziwe pochodzenie. Niewykluczone jest przecież, że kiedy kupiono dom, już tam była, albo znaleziono ją dopiero podczas pogłębiania piwnicy, chociaż równie dobrze ktoś mógł ją przynieść z teatralnego magazynu. Kula także ma prawo do jakiegoś losu, niekoniecznie burzliwego; może, na przykład, nigdy jej nie użyto, a tylko tak długo przenoszono i przetaczano, aż wreszcie osiadła w bogatym mieszczańskim domu i stała się jego ozdobą. Całkiem banalny życiorys. Warto by też rozważyć inne wersje. Wystarczy pomyśleć o pewnym hrabim, który podobną kulę szlifował przez całe lata, w monotonnym trudzie, tydzień po tygodniu, rok po roku, aż w końcu zrobiła się tak mała, że pasowała już nie do armaty, tylko do jego pistoletu. I wtedy hrabia, jakby odpowiedni kaliber był jedynym powodem i celem jego wieloletniego mozołu, wpakował sobie niegdysiejszą armatnią kulę do głowy, korzystając z własnego pistoletu. Dobra sprawa potrzebuje czasu. Tak, tak. Czy rzeczywiście go potrzebuje? I czy opłaca się taki trud? Ciągłe szlifowanie? Wchodzenie na strych tylko po to, żeby jeszcze raz przekonać się o tym, co i tak dobrze wie, wydaje mu się kompletnie bez sensu. Niczego to nie zmieni. Sięga po telefon i dzwoni do firmy, w której zamówił kontener. W pierwszym zapale ustalił, że będą go opróżniać co trzy dni. Ale jak na razie wielki pojemnik wciąż jeszcze do niczego się nie przydał. Czeka na połączenie. W słuchawce rozbrzmiewa instrumentalna wersja Mais Que Nada, a jemu kręci się w głowie na myśl o tych wszystkich przeciwnościach, jakie napotkał przez
ostatnie dni. Męczy go nie tylko sprawa strychu, ale i również starych mebli, pozaklejanych, opatrzonych dodatkowymi skoblami; poluzowane śruby chyba jedynie dla ozdoby tkwią w wyrobionych otworach albo są już tak wypaczone, że nie można ich usunąć żadnym śrubokrętem. Już wczoraj, kiedy głowił się, jak pozbyć się z domu tych mebli, dłubał przy nich cały dzień. Niektórych nie dało się nawet ruszyć z miejsca. – Czym mogę służyć? – W słuchawce odzywa się głos młodej kobiety. Philipp sam siebie upomina, że w każdej sytuacji liczą się tylko fakty, choć i te niedługo. Na zadane pytanie odpowiada więc rzeczowo: Kontenera na odpady, który mu już dostarczono, z powodu wcześniej niemożliwych do przewidzenia okoliczności, nie trzeba na razie opróżniać. On sam (Philipp Erlach) zgłosi się do nich za kilka dni. – Zanotowałam – mówi kobieta. – Dziękuję bardzo. Do widzenia. – Do usłyszenia – mówi kobieta. Z ulgą opada na schody. Odzyskaną za sprawą jednego telefonu wolność zamierza przeznaczyć na gruntowne dywagacje. Chciał wprawdzie obmyślić sposób, w jaki mógłby opróżnić dom, ale co chwila gubi się w marzeniach i zastanawia, co będzie robił, gdy wszystko już uprzątnie i powyrzuca. To by musiało być piękne: dom pusty, nie tylko pusty, ale i wysprzątany, wyczyszczony i wyszorowany, wszystkie okna otwarte, wszędzie przewiew. I do wszystkich pokoi wstawiłby biurka, po jednym dla każdej z tych osób, które są na szkolnej fotografii. Potem wymyślałby tym osobom życiorysy, synchronicznie, tak jak Anatolij Karpow, który równocześnie gra przeciwko siedmiu czy dziesięciu innym mistrzom: Rumunowi, dwóm Ukraińcom, Francuzowi, Amerykaninowi, Węgierce, Chince i Azerowi. W pierwszym pomieszczeniu piwnicy ustawiłby to najbardziej okazałe biurko i przy nim spisał historię swego przodka, z trudną do ustalenia liczbą prefiksów „pra”. Potrzebna byłaby duża lampa, żeby mógł odpowiednio sortować rozłożone na biurku pożółkłe, zetlałe papiery. Rzeczony przodek byłby zwiadowcą na służbie w cesarskiej armii i podczas jednej ze swoich konnych wypraw, w trakcie drugiego tureckiego oblężenia, wpadłby w ręce muzułmańskiego napastnika. Turcy wszyliby mu do brzucha armatnią kulę, która poprzedniego dnia ubiła bratanka ich dowódcy, i puściliby go wolno. Niech sobie wraca do swojego cesarza. Zwiadowca, który wcześniej dbał wyłącznie o własną karierę, zdobyłby teraz zasłużoną sławę u kobiet, bo pragnąc choć w nocy zmniejszyć owo ciągłe poczucie chłodu w podbrzuszu, nieustannie uciekałby się do pomocy młodych dziewcząt. Byłby też ogólnie szanowany z powodu swych niezwykłych umiejętności przewidywania pogody i aż do dzisiaj uważany za prekursora systematycznych zapisów temperatury w stolicy cesarstwa Wiedniu. To Stanislaus Xaver Sterk. Jest jednym z dwóch mężczyzn ze szkolnej fotografii, którzy stoją na dalszym planie, po lewej, przy gablocie z wypchanymi zwierzętami; to ten starszy: pan nauczyciel. Na prawo od gabloty stoi wikariusz. Wygląda tak, jakby za chwilę miał go zaatakować dziki kot ze szklanymi oczami, w których odbijają się wyładowania atmosferyczne. To
Stanislaus Baptist Sterk. Byłby prapradziadkiem autora, na służbie w Wiedeńskiej Kolei Północnej Cesarza Ferdynanda, i również ulubieńcem pań, ponieważ o dawnych przodkach rodzinne kroniki mówiły niewiele więcej ponad to, iż cieszyli się ogromnym powodzeniem u kobiet. Stanislaus Baptist też miałby w piwnicy biurko, obok Stanislausa Xavera. Na zielonym pulpicie widniałyby nieporządnie rozłożone pożółkłe papiery, z których można by zrekonstruować, słowo po słowie, całą audiencję u cesarza, na którą Stanislaus Baptist zostałby w 1847 roku zaproszony z okazji dokonania pożytecznego wynalazku. CESARZ:
Tak więc należy przedstawić sobie burzę nad jednym z mych krajów? STANISLAU BABTIST:
Nad Austerlitz, gdzie przebywa jego cesarska wysokość, z bożej łaski król Czech. CESARZ:
Co wszem wobec wiadomo. STANISLAU BABTIST:
Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość. To właśnie miejsce upodobała sobie dwudziestego drugiego lipca tego roku gwałtowna burza... (Cesarz czyni znak ponaglenia. Chce, by Stanislaus mówił szybciej). STANISLAU BABTIST:
Piorun uderzył w przewód telegraficzny waszej najjaśniejszej wysokości i tak skumulowana elektryczność rozpełzła się na wiele kilometrów, aż do Wiednia, gdzie z tej i tamtej strony Dunaju panowała iście królewska pogoda. CESARZ:
Przedziwne. Skąd kochany Pan Bóg bierze te wszystkie pogody. STANISLAU BABTIST:
Druty przewodów śpiewały i trzeszczały jak nigdy dotąd. Mimo że wyłączone, wszystkie aparaty Wiedeńskiej Kolei Północnej Cesarza Ferdynanda nagle uruchomiły się same z siebie, a gwałtowne iskry przeskakiwały z głośnym trzaskiem między ich metalowymi częściami i klawiaturą, aż się doszczętnie stopiły i na zawsze uwięziły w sobie ten śpiew. Stanislaus Baptist Sterk, czyli ja, zajęty we Floridsdorfie justement telegrafowaniem, dostał tak mocnego kopa, że włosy stanęły mu dęba i poleciał do tyłu, wpadając prosto w otwartą szafę z aktami. CESARZ:
Ho, ho! Ależ silny facet z tego Sterka. Nie chciałbym wtedy za nim stać. (Cesarz parska, łaskawie, a Stanislaus Baptist śmieje się wraz ze swoim cesarzem, równie powściągliwie, jakby miał zamiar naśladować najjaśniejszego pana. Cesarz daje mu jednak znak, by kontynuował. Dzięki ściągawce, którą dobywa z kamizelki, Stanislaus Baptist orientuje się, o czym ma dalej mówić). STANISLAU BABTIST:
Żeby w przyszłości odwrócić od służb telegraficznych jego cesarskiej wysokości tego rodzaju niebezpieczeństwa, ów Stanislaus Baptist, czyli ja, skonstruował takie urządzenie, które jest w stanie ściągać elektryczność galwaniczną, przydatną do
telegrafowania, i bezpiecznie odprowadzać do ziemi niszczącą wszystko elektryczność burzową. CESARZ:
Tak więc Stanislaus Sterk we własnej osobie dochrapał się tytułu wynalazcy odgromnika telegrafów. STANISLAU BABTIST:
Bazowałem na tym, że elektryczność burzowa zamiast przeciskać się przez druty, woli przeskakiwać z przewodu na przewód, podczas gdy elektryczność galwaniczna podąża nawet najcieńszym przewodem metalowym. Jest więc nieprzerywalna. CESARZ:
Brawo, brawo, kochany Sterk! Co za pracowitość. Taki poddany to prawdziwa ozdoba ojczyzny! (Cesarz nakazuje swojemu sekretarzowi, by wypłacił Stanislausowi Baptistowi Sterkowi trzy złote dukaty. Stanislaus Baptist Sterk przyjmuje dukaty z najbardziej uniżonym podziękowaniem. Potem wycofuje się tyłem w stronę drzwi, wielokrotnie składając swemu cesarzowi niskie ukłony). (Koniec sceny). Philippowi sprawia to wprawdzie wielką przyjemność, ale sam nie wie, czy tego rodzaju fantazje mogą mu się na coś przydać. Zwykle wygłupy, które nie mają żadnego uzasadnienia, coś w rodzaju przebierania nogami w miejscu, żeby utrzymać się na powierzchni wody; wkłada się w to trochę wysiłku, ale nie wynika z tego nic konstruktywnego. Ani destruktywnego. – Ot, same banały, które mają cię ustrzec przed poważną konfrontacją – powiedziała mu niedawno Johanna przy podobnej okazji. Kiedy o niej myśli, czuje się nieswojo. Odkłada notes i wstaje ze schodów, żeby przez chwilę zająć się czymś innym. Najpierw na wyjątkowo solidnie zbudowanym trzepaku sprawdza, czy uda mu się przewinąć. Nie uda. Chociaż bardzo się stara. Krew uderza mu do głowy. Próbuje się podciągać, ale i to przychodzi z trudem. Pięć razy. Potem przed lustrem w korytarzu uważnie ogląda swoje nagie ciało, robi różne wygibasy i dochodzi do wniosku, że nie ma się co czepiać. Wszystko zależy od punktu widzenia, mówi sobie i wykonuje jeszcze kilka pompek. Ale i to okazuje się głupie, więc daje spokój. Chcąc rozprostować nogi, chodzi wokół domu. Szura butami po żwirze pokrywającym placyk na podjeździe, zostawiając za sobą głębokie ślady i tumany gorącego kurzu. Potem ścina co najmniej tuzin żółtych i żółtopomarańczowych tulipanów, które samoistnie wyrosły tu po śmierci babci. Układa je starannie w dużym wazonie, stawia w jednym z kuchennych okien i szeroko otwiera oba jego skrzydła, bo taka piękna jest dzisiaj pogoda. Następnie, co jak sądzi, jest teraz konieczne, w umieszczonych pod ogrodzeniem krzesłach nawierca dziury pośrodku siedzisk, na których stoi woda po deszczu; nie chce, żeby do reszty przegniły. Później postanawia sprawdzić, co u sąsiadów, ale i tym razem za murem nie ma nikogo, nie
widać żywej duszy. Jedno z krzeseł, po którym wczoraj się wspinał, łamie na kawałki i wrzuca do kontenera. Przynosi z pokoju babci inne krzesło; też się tu przyda. Je również nawierca w najgłębszym miejscu. Zadowolony, że już coś zrobił, wraca na schody. Urąga ciągle nieobecnym sąsiadom i myśli, że zawsze dobrze jest mieć coś, na co bez większych wyrzutów sumienia można sobie pozłorzeczyć. Tę myśl, a także kilka innych, odnotowuje w swoim notesie i potem zawraca nimi głowę przyjacielowi, który właśnie do niego dzwoni, żeby się dowiedzieć, czy (on, Philipp Erlach) przepadł już na dobre i czy powodem tego, że nie daje znaku życia, jest fakt, że tkwi po uszy w robocie. Sprawdza, czy jeszcze żyje, czy też należy zacząć powoli składać pieniądze na wieniec z czerwonych róż. – Nie, nie, tak, tak – odpowiada Philipp. Przyjaciel, człowiek wielce oczytany, podkreśla, że diabeł, chcąc na pustyni skusić Jezusa, też posługiwał się cytatami z Biblii. I robi dalsze podchody. Philipp od czasu do czasu wybucha uprzejmym śmiechem, co jednak jest błędem, bo niepotrzebnie przedłuża rozmowę. W końcu przyjaciel zapowiada się z wizytą. Ale Philipp oznajmia mu całkiem otwarcie, że trzyma się jak najdalej od zapraszania gości, bo chce uniknąć niebezpieczeństwa, że sam też może być gdzieś zaproszony. Przyjaciel wydaje się rozczarowany. Chciałby wiedzieć, nad czym Philipp teraz pracuje. Żeby jakoś obejść to pytanie, Philipp bąka coś o bombonierce szampańskich pralinek, która, jak przypuszcza, musiała wielokrotnie zmieniać właściciela. Data przydatności do spożycia minęła dobre dwa lata temu, a górna warstwa czekolady dawno już utraciła połysk i teraz pokrywa ją białawy nalot. Potem opowiada mu o armatniej kuli i o wytrwałym hrabim. Co jednak jest błędem, już drugim. A może trzecim? Przyjaciel go poprawia. Jan Potocki, polski hrabia i autor Rękopisu znalezionego w Saragossie, szlifował nie armatnią kulę, tylko jakąś część samowara. – A dokładniej mówiąc, jego ozdobę w kształcie żołędzia. – Niemożliwe – mówi Philipp. – Nie mam żadnych wątpliwości – upiera się przyjaciel. – Potocki robił to, równocześnie popijając herbatę z przyjaciółmi. O żadnej armatniej kuli nie może być mowy. – Akurat! Samowar! Żołądź! Jednakże to, co mówi przyjaciel, brzmi przekonująco. Przeczytał bowiem, jak twierdzi, całą książkę, oba tomy, prolog, epilog i diabeł wie co jeszcze, gdy tymczasem źródła Philippa są dość mętne (niczym wody Dunaju). Wszystko przypuszczalnie i poniekąd. Może więc tylko się wykręcić, mówiąc, że Potocki na pewno nie miałby nic przeciwko owym nieścisłościom. – Tak czy inaczej, to niezła robota – podsumowuje Philipp i kończy rozmowę. W skrytości ducha, z powodów, które nie mają nic wspólnego z faktami, postanawia, że mimo wszystko nadal będzie się upierał przy wersji z kulą armatnią; na znak skromnego hołdu dla kruchości świata, który sami musimy sobie zbudować. Jego idea mozolnego
szlifowania nie jest już wprawdzie tą samą, bo fakty to coś najbardziej krnąbrnego, co można sobie wyobrazić. Tak powiadają. Martwi go, że również i ta historia nie jest prawdziwa, albo niezupełnie taka, jakby chciał. Ale się nie podda, będzie jej bronił. Później, gdy wraca na schody (mrużąc oczy w słońcu i czekając na telefon od Johanny, do której za nic w świecie pierwszy nie zadzwoni), przeżywa chwilę słabości. Godzi się z tymi wszystkimi nic nieznaczącymi detalami, do których przykłada się taką wagę. Czuje jednak, że jest ponad to i że za nic ma tę beznadziejną ambicję dochowywania absolutnej wierności faktom. Bo tu, na tych schodach, wszystko jest jego. Pogoda, miłość, polski hrabia, gołębie na dachu i bezmierna samotność. Mówi sobie: gdyby ktoś teraz zawisł w balonie nad moim domem i popatrzył z góry na wszystkie moje włości, co by sobie o mnie pomyślał? Zrobiłbym na nim, mam nadzieję, bardzo dobre wrażenie, i mimo że wcale mi na tym nie zależy („mimo że” jest tu najważniejsze), można by założyć, że dałbym mu dostatecznie dużo powodów do zazdrości. I kiedy tak sobie rozmyśla i marzy o tym, żeby to Johanna w pogoni za jutrzejszą pogodą nadleciała owym balonem, popiół z papierosa, którego pali jak zawsze niedbale i w nierównych długich odstępach, opada na schody. Philipp spycha go końcem buta do wgłębienia pod wykruszonym tynkiem na najniższym stopniu, w miejsce, gdzie przycupnęła stonoga. Zaciąga się po raz ostatni i wypuszczając dym, młodemu Stanislausowi wkłada w usta następujące słowa: – Zastanawiać można się nad niejednym. Równie pięknie jest niejedno sobie pomyśleć. Ale na tym wszystko się kończy.
Sobota, 6 sierpnia 1938 Jedzie przez Dunkelstein, co chwila zmienia światła, omiatając nimi to zapadnięte, to znów wypiętrzone pobocza drogi, balansuje na skrzyżowaniach zarwanych jezdni i bardzo jest ciekaw, gdzie podziały się drogowskazy oraz kto poodwracał te, które się jeszcze ostały, a także po co się płaci podatki, skoro nie można polegać nawet na oznakowaniu dróg, i czy rzeczywiście pod nowym panowaniem wszystko będzie lepsze: szersze ulice, jaśniejszy księżyc, lepsza orientacja. Również granice wyobraźni uległy przesunięciu pod presją przemocy. Wraz z Wielką Rzeszą nastaje porządek i sprawiedliwość. No tak, myśli, wyobrazić można sobie wiele rzeczy, choćby i te nieprawdopodobne, ale trzeba opierać się na tym, co realne, dlatego nie może tak naprawdę uwierzyć w owe narodowosocjalistyczne obietnice. O tym, że c h c i a ł b y w nie wierzyć, nawet nie ma mowy. Mądrzej by jednak postąpił (przynajmniej zamierzony efekt byłby bardziej wiarygodny), gdyby nie dał się tak szybko namówić na następne spotkanie. Choć ze względu na służbowe podróże i nieprzypadkową obecność w tej okolicy odrzucenie ich propozycji byłoby prawie niemożliwe. Na próżno szukał jakiejś w miarę sensownej wymówki, co wprawiało go tylko w zakłopotanie, aż tu nagle usłyszał siebie samego, jak oznajmia, że się zgadza. Oczywiście, chociażby dlatego, że czuje się zobowiązany wobec drogich (biednych)... (Cisza). – A gdzie dokładnie ma się to odbyć? Tak więc podążył za przedstawicielami Związku Chłopskiego Dolnej Austrii do Ratzersdorfu, zapadłej dziury na północ od Sankt Pölten, gdzie, jak mówili, można się nie obawiać urzędowych trudności. A wszystko to w sprawie pieniędzy: żeby zapewnić opiekę rodzinom kolegów, tak jak i oni chrześcijańskich socjalistów, którzy od wkroczenia nazistów przetrzymywani są w Dachau i nikt nie umie przewidzieć, kiedy zostaną zwolnieni. Richard obiecuje znaczną sumę, dzięki czemu uznano go za sprzymierzeńca i postanowiono nie zatrzymywać, kiedy, nawet nie dopiwszy swojego piwa, zaczyna się żegnać. Nie bardzo mu się to podoba. Wolałby usłyszeć choć kilka grzecznościowych wyrzutów. Błądzi już dobre pół godziny po uśpionej okolicy, pomiędzy domostwami przykucniętymi wzdłuż polnych dróg bez jakiegokolwiek oświetlenia (co za potencjał rynkowy, przemyka mu przez głowę). Domy wzięte w snop światła wyskakują nagle niczym zające i znów chowają się w gęstych choć oko wykol ciemnościach. Ani śladu ludzi, nigdzie żywej duszy, wszyscy w łóżkach. Richarda boli krzyż, więc prostuje się, przywierając do kierownicy, i
wyciąga szyję, żeby nadążyć wzrokiem za umykającym światłem reflektorów. Kiedy na jakimś większym skrzyżowaniu z ciemności wyłania się blaszany drogowskaz ze strzałką na Krems, a nie na Sankt Pölten, bardzo się irytuje, ale postanawia jechać w tym kierunku, przez co w Wiedniu jest dopiero krótko przed północą. Jedynie Frieda, niańka dzieci (gosposia, dziewczyna do wszystkiego), jeszcze nie śpi. Siedzi w kuchni przy obitym blachą stole i pisze list. Gryzmoli kulfony i mamrocze na głos każde słowo, sylaba po sylabie. Richard, z kapeluszem w ręku, stoi na podeście schodów i przekrzywiając głowę, próbuje z docierających na korytarz pomruków wyłowić poszczególne słowa. Natęża słuch i równocześnie uświadamia sobie, że można mieć takie życzenia, które się wzajemnie wykluczają: jedno, żeby nie zdradzać Almy, a drugie, żeby pójść teraz do kuchni i zażądać od Friedy, by przerwała pisanie. Przypomina sobie, jak tego popołudnia, kiedy już miał wyjeżdżać, rozpostarła w ogrodzie pled i położyła się na słońcu, żeby nadrobić nieprzespaną noc. Smarowała się kremem i dopóki była tym zajęta, Richard ją obserwował: jej krótkie granatowe szorty, kolorową obcisłą bluzeczkę w poziome paski i białą chustkę na głowie zawiązaną po bokach na supełki. Po jednej stronie spod chustki wystawało trochę rudych włosów, które były dumą ich właścicielki, a po drugiej końcówki supełka falowały nad jej jędrnymi piersiami. Teraz, kiedy sobie to przypomina, przyrównuje jej pomarszczone brodawki do pary zezowatych wytrzeszczonych oczu, które z dziwną zawziętością całymi dniami go wypatrywały, kiedy bocznymi drogami, przez Ybbs i Ratzersdorf, podążał do Wiednia. Co było potem? To samo, co działo się w ostatnich miesiącach aż za często: wicedyrektor miejskich zakładów elektrycznych folguje sobie z prostą dziewczyną; doktor Richard Sterk, jeszcze przed czterdziestką, ale za sprawą urzędu i honorów dojrzały człowiek, zdaje sobie sprawę, że zawiódł, ale nie potrafi z tym skończyć. Nie może odpuścić dziewczynie, chociaż najwyższy po temu czas. Ilekroć podejmie decyzję, że będzie, że właściwie już jest albo że był to definitywnie ostatni raz, natychmiast tęskni za chwilą, w której znów rzuci się całować tę dziecinnie pulchną dziewuchę z Weinviertel. Chce tego i zarazem nie chce. I kiedy czuje zapach ramion Friedy, kiedy w jednej ręce trzyma ciepłą szorstką sukienkę, a drugą gładzi wałeczki tłuszczu w miejscu, gdzie wrzyna się stanik (czerwony, jaśniejszy z przodu), kiedy go rozpina i wylewają się z niego piersi Friedy, a ona w tym czasie recytuje mu niczym psalm imiona dwanaściorga rodzeństwa, wtedy wmawia sobie żarliwie, że gdy będzie po wszystkim, natychmiast wyrzeknie się dziewczyny, ale po chwili musi posiąść ją znowu, równie gwałtownie. Tym razem odwraca ją tyłem, ona pochyla się usłużnie i: letnia noc, grające świerszcze, wyziewy z kuchni i szamocząca się na uchylonym oknie mucha – i – i – pochylone, wygięte plecy Friedy, błyszczące w świetle lampy, jakby zwilżone jakąś obsceniczną cieczą, i rozrywane na cząsteczki, gasnące iskry, kiedy Richard nachyla się, żeby dotknąć wielkich piersi Friedy. Potem rozchyla i unosi jej pośladki, a kiedy Frieda gryzie swoje ramię, bo z jej ust właśnie wyrwa się jęk, uderza gwałtownie w tę dobroczynnie ciepłą, schowaną za sztywną szczecinką jamę, ponaglany zalewającą go żądzą i trawiony nie mniej gwałtownym
poczuciem winy. Z tą niepokojącą różnicą, że potem żądza szybko mija, a poczucie winy zostaje. I nie opuszcza go, kiedy wstrzymując oddech, wślizguje się do łóżka i kładzie obok Almy. Nie znika też po użyciu pianki do golenia, którą rano naciera twarz, i wwierca mu się w żołądek, kiedy telefonuje do biura, by zawiadomić, że nie przyjdzie dziś do pracy, bo sprawozdanie z podróży służbowej może równie dobrze przygotować w domu, co nawet odpowiada prawdzie. Choć raczej nie jest zwolennikiem angielskiego tygodnia pracy. Postanawia spędzić tę sobotę z Almą i dziećmi i przy okazji znaleźć jakiś sposób, by dyskretnie zakończyć to, do czego nigdy nie powinno było dojść. Nie zamierza tkwić przez resztę życia w takim bałaganie, nawet mu się to nie śni. Często czuje do siebie obrzydzenie, a ponieważ brzydzi się sobą, brzydzi się również Friedą i musi się przełamywać, by we własnym domu przemieścić się z pokoju do pokoju. Nie wolno mi prowadzić podwójnego życia, upomina się podczas obiadu. By wzmocnić swe postanowienie, powtarza to kilkakrotnie, skandując z każdą łyżką zupy: Nie wolno mi prowadzić podwójnego życia. Ale w końcu już nie wie, czy myśląc o tym, czuje przerażenie, czy raczej, co gorsze, schlebia sobie, że już od pięciu i pół miesiąca, od końca lutego, prowadzi podwójne życie i że wychodzi mu to lepiej (chociaż wcale niełatwo), niż mógłby przypuszczać. Alma do tej pory sprawiała wrażenie, jakby niczego nie podejrzewała. Jego wczorajszy powrót późną nocą pozostawiła bez komentarza, nie spytała nawet o przebieg delegacji, co go jednak dotknęło. Najwyraźniej nikt specjalnie nie cierpi, kiedy przez kilka dni nie ma go w domu. Faktycznie jest tylko, jak nazywa to Alma, żywicielem i zarządcą rodziny. A poza tym kochankiem gosposi. Alma być może ma w tej materii coś więcej niż zwykłe podejrzenia, nawet jeśli nie daje po sobie poznać, że docierają do niej jakieś sygnały. Nie tak dawno wyrzucała mu, że nie ma czasu na nic poza pracą, że brak mu sił, zwłaszcza dla rodziny, że ciągle jest wykończony, zmęczony i gdyby nie jego podkrążone oczy, już by go chyba nie poznała. Spytała, jak sypia, bez żadnych podtekstów, tak mu się zdawało, a nawet z troską w głosie. Biorąc pod uwagę swoje, jak wiadomo, dość umiarkowane potrzeby w tym zakresie, obawia się, że dalsza dedukcja pójdzie w złym kierunku. Takie przemęczenie raczej nie bierze się z samej tylko pracy, więc niewiele brakuje, żeby Alma dopowiedziała sobie resztę. Czy kiedykolwiek przedtem ziewał po południu? I te podkrążone oczy? Nie miewał problemów ze snem, upały w nocy nigdy go jakoś nie męczyły, trawienie przebiega bez zarzutu, co przy urozmaiconej diecie, którą stosuje ze względu na dzieci, już coś znaczy. Nie może też wiecznie wszystkiego zrzucać na kłopoty związane z przetasowaniami politycznymi, zwłaszcza że pewne poszlaki wskazują, że nikt na razie nie zamierza pozbawić go stanowiska. W niedzielę trzynastego marca, w dniu kiedy zaczął się anszlus, policjanci z samego rana wyciągnęli go z łóżka i zawieźli na komisariat przy Lainzer Straße. Zażądali, by oddał im pasek i sznurówki, i nie zwrócili ich, kiedy późnym popołudniem przewozili go do policyjnego aresztu na Elisabethpromenade, taksówką, za którą sam musiał zapłacić. W więzieniu, można by tak powiedzieć, spędził wiele godzin, co odebrał jako prawdziwe zagrożenie; siedział w tragicznie przepełnionej celi, gdzie bez przerwy wybuchały jakieś
kłótnie. Komuniści kłócili się z chrześcijańskimi socjalistami, chrześcijańscy socjaliści z socjaldemokratami, a socjaldemokraci z komunistami o to, kto ma na sumieniu ukochaną ojczyznę, bo przecież ktoś, ktoś z nich, musi za to odpowiadać. Richarda najbardziej niepokoił fakt, że większość mężczyzn była w posiadaniu zarówno pasków, jak i sznurówek, mimo że niektórzy z nich na nosach, wargach albo innych częściach ciała nosili wyraźne ślady pobicia. Wokół oczu mieniły się im fioletowe sińce, przytrzaśnięte drzwiami taksówek palce nabierały czarnego zabarwienia. Tam gdzie się nie kłócono, panował minorowy nastrój. Richard należał do najbardziej zgnębionych; nie miał żadnych doświadczeń z wojny domowej i w przeciwieństwie do większości obecnych w tego typu sytuacji czuł się bardzo nieswojo. Z coraz większym strachem szykował się na swą pierwszą noc w areszcie, do czego jednak nie doszło, ponieważ cała ta akcja miała, przynajmniej w jego przypadku, służyć wyłącznie zastraszeniu. Po krótkim przesłuchaniu – późnym wieczorem przeprowadzili je niemieccy urzędnicy wspierani przez nielegalnych sprzymierzeńców – podpisał leżące przed nim wielostronicowe przyrzeczenie, którego treść, zniemczając tekst, mu streszczono: oczekuje się, iż nie będzie się więcej zajmował działalnością polityczną. Tak jakby się nią poważnie zajmował. A potem go zwolniono. Pamięta jeszcze, że pożegnał się z urzędnikiem i zamknął za sobą drzwi tak, jakby opuszczał dom, w którym ktoś właśnie umiera. Dopiero na korytarzu wyprostował się i z godnością, na jaką pozwalały mu niezasznurowane buty, ruszył w dół po szerokich schodach i wyszedł na ulicę. To, co wtedy zaprzątało mu głowę, zdążyło już się ulotnić, ale pozostało w pamięci owo nieznane dotąd poczucie zagrożenia: obawa, że każdy stopień, w chwili, gdy tylko spocznie na nim jego ciężar, może uruchomić mechanizm, który spowoduje, że natychmiast go znowu aresztują i zaczną bić po twarzy. Czuł, że jest obserwowany i śledzony, i mimo krępujących braków w garderobie nie odważył się wziąć taksówki, na co nie miał naprawdę żadnego wytłumaczenia; może tylko takie, że wszyscy kierowcy, co do jednego, nagle wyglądali jak Niemcy. Wolał wsiąść do dużo wolniejszej kolejki miejskiej; usiadł w ostatnim wagonie, ale nawet tam miał wrażenie, że nadal się trzęsie, czy to z powodu zgrzytania kół po szynach, czy z bliżej nieokreślonego strachu. To nagłe zwolnienie wydawało mu się jeszcze bardziej niepokojące – aczkolwiek od tej pory żadne prześladowania nie miały już miejsca. Z błogim uczuciem pełnego brzucha wstaje od obiadu, puka palcem w barometr na werandzie, uspokaja się i pociesza: nie po to jestem bogaty, żebym w razie czego nie mógł się wycofać do podmiejskiej dzielnicy i cieszyć się życiem rodzinnym. Bierze z kanapy poduszkę, w drugiej ręce trzyma nudne memoriały Henry’ego Forda, przez które od wielu tygodni nie udaje mu się przebrnąć, oraz dzisiejsze wydanie „Reichspost” i wychodzi do ogrodu. Słońce łaskocze go w twarz, więc mruży oczy, rozglądając się po trawniku, i niczym szczęśliwa głowa rodziny stara się dostrzec porozrzucane wszędzie zabawki oraz zbyt wąskie jak na dziecinny wózek ścieżki, wciąż porozjeżdżane po obu stronach. Już niedługo Ingrid podrośnie i nie trzeba jej będzie, tak jak teraz, wozić w wózku, żeby
zasnęła po obiedzie. Rozjeżdżanie wózkiem ścieżek bardzo im szkodzi. Pewnie ma w tym udział również Otto, który na ubiegłorocznej przedszkolnej loterii wygrał samochód na pedały, ale wkrótce z niego wyrośnie. Gdyby chociaż wiecznie nie zostawiał go na podjeździe, co za bachor. Richard patrzy w jego stronę: chłopczyk, z kotem na ramieniu, leży sobie na ciepłych kamiennych płytach pod pergolą i dłubie w nosie. – Napiszesz do mnie? – pyta Richard. – Ja? – dziwi się Otto. – Tak. A wiesz skąd? Otto unosi głowę i wyciera rękę o skórzane spodenki, a wyhaftowane na ich prawym boku szarotki trzeszczą sucho pod jego palcami. Na chwilę przerywa, zastanawia się, czy dobrze zrobił, po czym wraca do głaskania kota, co, przez wzgląd na umazane gilami palce wydaje mu się najlepszym rozwiązaniem. – Z góry – mówi Richard. – W życiu jest się albo na górze, albo na dole. Kiedy jest się wysoko, można sobie stawiać samochód nawet w poprzek drogi. To miałem na myśli. Patrzy w kierunku placyku na podjeździe, do którego, robiąc kolejną rundę z dziecięcym wózkiem, z drugiej strony domu zbliża się Frieda i wreszcie znajduje się w jego polu widzenia. Sypki żwir odrywa się od podłoża i zgrzyta pod wysokimi, obciągniętymi twardą gumą kołami. Za chwilę wózek zrówna się z posągiem Anioła Stróża, który matka Richarda kazała tu ustawić podczas wojny, a potem dotrze do ścieżki i kołysząc się na boki, podskoczy na kamiennych płytach. – Usnęła? – pyta Richard. Frieda kręci głową. – Dlaczego nie pójdziesz z nią do parku? Frieda się rumieni i pcha w dół rączkę wózka, bardziej brzuchem niż rękami, żeby go trochę rozkołysać. Skrzypią resory przegubów; trzeba je będzie naoliwić. – Bo teraz bez te żołnierze nigdzie nie jest bezpieczno – mówi zmieszana i parska śmiechem. Jej piersi unoszą się i opadają, szybciej niż zazwyczaj, albo tak jak tylko w nocy, kiedy trąd swą niezdarność i ową strachliwość, która bierze się z tęsknoty za domem i z tego, że nie umie się poprawnie wysławiać. Richard zaczął zwracać uwagę na takie drobnostki, na jej nieśmiałość, kiedy jest głodna, kulenie ramion, kiedy Alma coś do niej szorstko powie, i na to, gdzie Frieda drapie się w ciągu dnia i czy są to miejsca, w których przyczyną owego swędzenia mogłaby być wyschnięta ślina Richarda. (Gdy tymczasem ślina Friedy ściąga na niego nocne koszmary). Ustępuje z drogi i przepuszcza Friedę z wózkiem. Kiedy dziewczyna przechodzi obok niego, porusza się sztywno i niezdarnie. Richard też czuje się dziwnie. Tak jak podczas wspólnych posiłków, kiedy cała ta sytuacja wydaje mu się trochę absurdalna. Związek, który nie ma przyszłości, a jednak szalenie go podnieca; podniecenie trwa i trwa i nie wiadomo, w co się przerodzi. Teraz tego nie wie, ale przecież musi nastąpić jakiś koniec. I to szybko. Nie potrafi żyć w chaosie, bo za bardzo go przygnębia, to po pierwsze. A po
drugie, wszystko staje się nieprzewidywalne, a on nie lubi, kiedy coś wymyka mu się spod kontroli. – Czy wojsko nadal stacjonuje w mieście? – pyta Alma. – Kto ma oczy, ten zobaczy – mówi Richard. Bierze oparty o pergolę leżak. I kiedy rozkłada go na trawie, dodaje: – À propos o c z u: w ubikacji na mansardzie, w prawym skrzydle okna blacha jest nieszczelna i woda dostaje się do środka, a cała rama i belka pod spodem zaczynają próchnieć. Wystarczy się wychylić, żeby to zobaczyć. Alma przeciąga się na swoim leżaku. Ma na sobie letnią sukienkę z bufkami, białą w niebieskie groszki. Jest wysoka, swobodna i mimo mocnej budowy wydaje się raczej księżycową niż wiejską pięknością. Kartkuje książkę, żeby zobaczyć, ile jeszcze zostało do końca rozdziału, zamykają i odkłada w cień pod leżakiem. Jej oczy od długiego czytania nabrały sennego wyrazu. Unosi brwi i z ukosa, znacznie dłużej niż zwykle, przypatruje się Richardowi. – Nie wychylałam się z okna ubikacji. Po co miałabym to robić? – Bądź tak dobra i wezwij blacharza, niech on się tym zajmie. A jeśli uzna to za konieczne, niech położy minię i pomaluje pozostałą blachę na domu. Północna ściana jest wiecznie wilgotna wzdłuż całej rynny. Niewykluczone, że rynna jest uszkodzona. Trzeba się dokładnie temu przyjrzeć. – Zadzwonić do pani Mendel? Może jej zięć by przyszedł. Richard nakłada swoją kapitańską czapkę dla ochrony przed słońcem i przyjmuje wygodną pozycję na leżaku. Materiał, trzeszcząc, napina się pod jego ciężarem. – Spotkałem ją kilka dni temu na Hietzinger Hauptstraße i nie mogę powiedzieć, żeby była zbyt miła. – Pani Mendel? – Tak, pani Mendel. Alma się przeciąga i robi głęboki wdech, by zaczerpnąć jak najwięcej ogrodowego powietrza. – Myślę, że rozmawiając z nią, trzeba brać pod uwagę sytuację, w jakiej się nagle znalazła. Wcale by mnie nie dziwiło, gdyby z tego właśnie powodu miała zły humor. Zamyka oczy. – Racja, racja – mruczy Richard. Ten rodzaj logiki to mocna strona Almy, myśli. Nie zna nikogo poza nią, kto by tak dobrze rozumiał sprawy innych osób. Alma, zdaje się, z takim talentem przyszła na świat, ma to w małym palcu. Ale ów dar jest tym, co go w niej niepokoi i co w obecnej sytuacji wolałby mieć on, bo na ogół nie potrafi we właściwy sposób rozszyfrować drugiej osoby, również i Almy, która zachowuje zawsze ten sam, niewzruszony spokój. Ileż to razy byłoby mu lżej, gdyby tylko wiedział, co się z nią naprawdę dzieje; może nawet potrafiłby się zdobyć na coś więcej niż tylko na codzienną, oschłą rutynę. Życie bez Almy byłoby beznadziejne. Jak by wyglądało, gdyby jej nie było, tego oczywiście nie umie powiedzieć,
ale wyobraża sobie, że bardzo ponuro. Nagle przychodzi mu do głowy mnóstwo rzeczy na jej temat, o których dawno już nie myślał, a które nieco łagodzą jego rozdrażnienie: przypomina sobie, że dziewięć lat temu, kiedy się poznali, uważała się za nowoczesną młodą kobietę i że już wtedy, na złość swemu ojcu, nosiła bardzo krótkie włosy. Mimo że morzy go sen, jeszcze raz otwiera oczy i przygląda się jej ukradkiem. Włożyła słoneczne okulary i czyta powieść Schnitzlera, ogryzkiem ołówka robiąc na marginesach jakieś tajemne znaczki, których on nie potrafi rozszyfrować. Czy nie żal jej studiów? Nie. A jeśli nawet? Może trochę. Kiedy zaszła w ciążę... Jak to wtedy było? Alma, swoim zwyczajem, od razu przekuła ten fakt w wielkie szczęście. Zawsze bierze za dobrą monetę wszystko, co się tylko wydarzy, ponieważ tak bardzo kocha żyć (to jej słowa). Tę cechę dostrzegł w niej dopiero po długim czasie. A on? Powiedział sobie: pora na ożenek. Duży dom. Już go miał. Gromadka dzieci. Nic z tego nie wyszło. Czy Almie też przychodzą takie rzeczy do głowy, mieszają się z tym, co teraz czyta? Chciałby wiedzieć. Druga ciąża, z Ingrid. Lekarze usilnie jej tę ciążę odradzali, o mały włos rzeczywiście mogło się to źle skończyć. A potem na Almie wiszą wszystkie ubrania i dopiero teraz zaczyna nabierać trochę ciała, i nawet na górze, tam gdzie nigdy nie miała za dużo do zaoferowania, robi się całkiem krągła. Wszystko musi być znowu tak jak kiedyś, postanawia. Przez wszystkie te lata. I później też. Ale głupi może być człowiek. Gdzie ma rozum? Z dziewczyną do dzieci? Nie było dla nich świętych miejsc. Nawet w łóżku małżeńskim. Co się dzieje w głowie Almy? Z pewnością nie ucieszyłaby się zanadto, gdyby... Prawdopodobnie wyniosłaby się ze wspólnego łóżka, chwila, nie, tego by nie zrobiła, ale nie będzie przeprowadzał takiej próby. Kochają, całowałby jej stopy, obie, każdy palec. Jak tamtej. Śmieszne, że całuje stopy niańce, podczas gdy Almie, której uroda nadal przyprawia go o przyspieszone bicie serca, zwykle tylko podciąga nocną koszulę. Jest młodsza od niego, w zeszłym miesiącu skończyła trzydzieści jeden lat. Lubi, kiedy rozchyla nogi, wcale nie tak trochę. Czy i jej spodobałoby się, gdyby ją wziął od tyłu? Całkiem możliwe. Co też właściwie chodzi mu po głowie? Wszystko jedno, i tak jej nie spyta, bo respekt przed nią za każdym razem udaremnia mu ów zamiar. Nie wie, czy tak powinno być. Nie wie też, co należy robić z dziećmi, jak daleko można się posunąć, żeby w zabawie nie straciły dlań respektu. To samo dotyczy jego stosunku do Almy, kiedy są w łóżku. I... i... i... Tyle myśli chodzi mu teraz po głowie, próbuje zatrzymać choć część z nich, ale pędzą gdzieś dalej, nieposłuszne niczym dzieci, z którymi nie należy się za dużo bawić. Czy jego ojciec kiedykolwiek z nim rozmawiał, gdy on, Richard, był małym chłopcem? Nie może sobie przypomnieć, żeby choć raz się to zdarzyło. Za całą rozmowę z dziećmi starczało zlecanie im różnych zadań. Poza tym miały być cicho jak trusie. Nie da się tego w żaden sposób porównać do dzisiejszej wolności. Trusie. Co to są trusie? Mimo że nadal panuje duchota, robi mu się zimno, po czym poznaje, że musiał długo spać. Nie otwierając oczu, przekręca się na bok, próbuje zwinąć się w kłębek, podciąga kolana, a łokcie przyciska do siebie, by w tej pozycji jeszcze trochę pomarzyć. To, co
rejestruje, jest przyjemnie rozproszone; czuje zapach farby na lnianym pokrowcu leżaka, nieco zwietrzały, a na poduszce, w której prawie całkiem skrył twarz, słodkawą ślinę swojej dwuletniej córeczki. A dookoła błogo rozgrzana trawa, lato, Bóg i cały świat. Za plecami słyszy drobne kroczki, które zbliżają się, to znów oddalają; towarzyszy im dźwięczny głosik i wybuch śmiechu małej Ingrid. Przychodzi mu na myśl, że to właśnie ów śmiech go obudził. Słyszy plusk wody i głos Almy: – Zaraz cię złapię! I znów ten beztroski, wesoły śmiech, który miesza się z odgłosem sandałów Almy, bardzo głośnym, jakby Alma tylko udawała, że biegnie. Wystającym zza poduszki uchem rejestruje plaśnięcie na płytę ścieżki. Wsłuchuje się w różne dźwięki, przyswaja je sobie, zanim znów wtopią się w tło: zgrzytanie i tarcie łańcuchów na gumowych podkładkach, które kazał wyciąć z uszkodzonej opony i położyć na konarze drzewa w miejscu, gdzie wisi huśtawka, potem znowu drobne kroczki Ingrid, jej wysoki, cienki i dźwięczny głosik, który, choć irytujący, sprawia, że czuje się dziwnie bezpieczny. Już dawno tak nie leżał; wszystko wydaje mu się błogie, wolne od trosk. Ogarnia go uczucie zadowolenia i przez chwilę ma wrażenie, że jest nie tylko częścią składową tych dźwiękowych kulis, ale że znajduje się w samym ich środku, rozpala rodzinne ognisko, jest fundamentem, od którego zależy reszta domu. Doktor Richard Sterk: wszelkie poruszenie wokół niego to oznaka jego wszechmocnej pozycji w rodzinie. Tak to sobie wyobrażał, zanim się ożenił. I oczywiście wie (czego nie umie otwarcie przyznać), że ta część jego życzeń nadal jest iluzją. Wzdycha i obraca się na plecy, wstaje z leżaka, mruży oczy i rozgląda się dookoła. Wodzi wzrokiem po trawniku, między drzewami a werandą. Pod niskopienną jabłonką, którą posadził jego ojciec, widzi swoją córkę biegającą wokół pnia drzewa. Ktoś obwiązał jej głowę wielkim liściem rabarbaru. Kroki, jakie stawia, są nierówne, chwieje się na bosych stopkach, z dużą pupą w pielusze, jakby była wielką barką, która wzięła za ciężki ładunek. Za nią biegnie Alma z konewką i co chwila delikatnie opryskuje ramiona i plecy Ingrid; polewa ją jeszcze wtedy, kiedy Ingrid, kołysząc się, zmierza już w stronę placyku na podjeździe. Obie są uśmiechnięte od ucha do ucha. Richard patrzy za nimi, aż znikają za podjazdem po drugiej stronie ogrodu, gdzie niczego nie może już zobaczyć. Wesoły szczebiot Ingrid rozbrzmiewa w ciepłym powietrzu. – Czy to prawda – pyta Otto siedzący na huśtawce – że można okręcić się wokół gałęzi, jeśli się bardzo szybko huśta? – Kto tak mówi? – pyta Richard. – Frieda. – Bzdura. Tylko rozbiłbyś sobie czaszkę o gałęzie. – A gdyby wyciąć te gałęzie? – Wtedy na jesieni nie mielibyśmy moszczu. – A czy to prawda, że teraz, kiedy jesteśmy Niemcami, nie musimy się już nikogo bać? – A kto ci to powiedział? Chyba nie Frieda? Boi się przecież każdego żołnierza. – Fredl, syn pani Puwein.
– No tak, w jakimś sensie nawet ma rację, bo do tej pory baliśmy się tylko Niemców, a teraz i to odpada, bo sami staliśmy się Niemcami. – A mnie się podoba, że jesteśmy Niemcami. Najbardziej podobało mi się, jak samoloty zrzucały aluminiowe swastyki. Rankiem dwunastego marca, kiedy słońce stało nisko na niebie. Wyglądało to jak olbrzymia ławica srebrnych ryb. Otto pochyla się do przodu, mocno odginając do tyłu nogi, nabiera rozpędu i osiągnąwszy najwyższy punkt wychylenia huśtawki, rozpościera ramiona i udaje samolot. Deska opada i słychać zgrzyt łańcuchów. Kiedy już się obrócił o sto osiemdziesiąt stopni, z głośnym plaśnięciem ląduje na czworakach, co jest nieodzownym elementem zabawy każdego lata, w każde słoneczne popołudnie spędzane w ogrodzie, i co nie zwróciłoby teraz uwagi Richarda, gdyby o tej porze częściej bywał w domu. – Otto – woła Richard. – Gdzie jest Frieda? Chłopiec zatrzymuje się w biegu i odwraca za siebie. – Siedzi na werandzie i pisze Ust. – Poproś ją, żeby mi przyniosła piwo z piwnicy. Ledwie to powiedział, widzi, że Frieda wstaje od stołu na werandzie i posyła mu krótkie spojrzenie. Drzwi i większość okien pootwierane są na oścież, żeby w środku było przewiewnie. – Otto, już nie trzeba! – woła. Ale chłopiec nie słyszy i wspina się po czterech schodach na werandę. A niech tam. Richard wyciąga się na leżaku. Krzyżuje ręce pod głową i gapi się na gałęzie i prześwitujące zza nich przedwieczorne niebo, po którym szybują wrony. Kiedy w ogrodzie znów zalega gęsta, błoga cisza, Richard zamyśla się nad życiem rodzinnym: czym ono właściwie jest, czym różni się od innego i na czym polega ta różnica. A przede wszystkim, dlaczego podczas praktycznych nauk przedmałżeńskich nie przygotowuje się do niego lepiej, z technicznego punktu widzenia, bo przecież potem spędza się z rodziną całe dni. Całe niedziele. Nie może tego pojąć. Zasępiony gładzi surowe poręcze leżaka. Kiedy zza domu wychodzi Alma z płaczącą Ingrid na ręku, Richard ustawia poprzeczkę w leżaku tak, że niemal siedzi. – Zobaczysz, do wesela się zagoi – mówi Alma do Ingrid. A do Richarda: – Przewróciła się o jedną ze skrzynek po winie, w której Otto trzyma koniki polne. Odstawia konewkę pod studnię i uwolnioną ręką głaszcze płaczące dziecko po policzku. W tej samej chwili z werandy wychodzi Frieda niosąca piwo nakryte szklanym deklem. Podaje Richardowi kufel, a następnie pomaga Almie przy Ingrid, która od płaczu zrobiła się czerwona na buzi, ale powoli już się uspokaja. – Do wesela się zagoi – powtarza Alma. Ingrid chowa się za fartuchem Friedy. Dziewczyna kuca obok niej i mruczy coś niezrozumiałego w tym swoim dialekcie z Weinviertel. Obejmuje Ingrid udami, a Ingrid bez sprzeciwu pozwala obmyć sobie usmarkaną buzię dwiema garściami wody, którą Alma z
konewki wylewa na ręce. Frieda osusza twarz dziecka rąbkiem swojej sukienki, a ponieważ materiał nie może spełniać dwóch różnych funkcji równocześnie, dziewczyna funduje Richardowi widok swych nagich ud. Przez głowę Richarda na nowo przemyka obraz delikatnej skóry na ich wewnętrznej stronie, miękkiego pagórkowatego krajobrazu z mięśni i tłuszczu, rudawych włosków, które wąską kreską ciągną się aż między pośladki. Ma to wszystko wyraźnie przed oczami. Ale nie czuje przypływu lubieżnej żądzy, a jeśli nawet, żądza jedynie przypomina mu o tym, co smutne w jego położeniu i co mu teraz podchodzi do gardła. Patrzy w kierunku Friedy, unosi dekiel kufla i nie zauważa, że Ingrid, znad ud dziewczyny, bacznie go obserwuje. – Bumm! – woła Ingrid. – Bumm! – mówi Richard. Można od tego naprawdę zwariować, wzdycha. Przygląda się dziecku, które wciąż ma błyszczące policzki pod oczami, tam gdzie na gładkiej buzi rozmazywały się łzy. Fakt, że ta mała, nieprzydatna jeszcze do niczego kreatura, ma być jego córką, dziwi go z każdym dniem coraz bardziej. – Dobrze ci się spało? – pyta Alma. W pierwszej chwili, kiedy przychodzi mu na myśl wczorajsza delegacja, ma zamiar powiedzieć, że w pełni zasłużył na taką drzemkę. W porę jednak przypomina sobie, że dni, 5
które spędził z kolegami z NEWAG , są tylko po części odpowiedzialne za jego potrzebę snu. – Dziękuję za troskę – mruczy. Alma dosiada się do niego, pociąga duży łyk piwa i mówi: – Strzelają teraz prawie codziennie na strzelnicy w Penzingu. Richard nasłuchuje. Oprócz monotonnego warkotu kosiarki w sąsiednim ogrodzie wyławia głucho brzmiące uderzenia, które zdają się perforować całe niebo, tak jakby ktoś dziurawił sprężynującą tekturę. – Być może testują nowy sprzęt. Albo po prostu się cieszą, że nie muszą już tak oszczędzać amunicji jak za poprzedniej władzy. Alma opiera się o zagłówek jego leżaka i stwierdza: – Nasi też mogliby się tak nie obnosić z bronią po ulicach. Richard szuka jej spojrzenia. Zauważa, że Alma należy do tych kobiet, u których zmarszczki najpierw pojawiają się między brwiami. A na głos mówi: – Gdyby było wiadomo, jak to się dalej potoczy, można by oszczędzić sobie tej lub innej przykrości i przyjemniej spędzić czas. – Pani Löwy utrzymuje, że tylko przeczekają wiosnę, a potem zacznie się wojna. Richard robi mądrą minę i kiwa głową, mimo że uważa, iż taka opinia jest mocno przesadzona. Ale przecież nie dalej niż wczoraj podczas spotkania w Ratzersdorfie nie protestował, gdy mówiono to, co teraz powtarza:
– Można by się tego po nich spodziewać. – I dodaje już od siebie: – Oby jednak do niczego nie doszło. – Państwo Löwy wyjeżdżają do Londynu, do starszej córki. Szukają kupca na dom. 6
Chodzą słuchy, że zainteresował się nim jakiś krewny Pauli Wessely . Richard sięga pod swój leżak i wyciąga „Reichspost”. – Mam nadzieję, że będzie tak samo spokojnie jak do tej pory. Ciekaw jestem, kto tym razem się tu zagnieździ. Szykanowanie Niemców Sudeckich, jak donoszą, trwa nadal. Politycznej ciszy na Węgrzech nie można brać za beztroską kanikułę. Goebbels uroczyście otwiera niemiecką wystawę radiofoniczną w Berlinie, jak dotąd najwspanialszy pokaz zdobyczy na polu radiofonii. Chcą być największą potęgą radiową na świecie. St. Jean de Luz. Katalońska komisja bolszewików miała uniemożliwić obrady ministrów, szczegółowe wyjaśnienie sytuacji militarnej w Katalonii, lotnictwo sił nacjonalistycznych zbombardowało stanowiska hiszpańskich bolszewików. Vittorio Mussolini, syn duce, w podróży zapoznawczej po Niemczech. Zelżała fala upałów w Austrii, w wielu miejscach 30 stopni, z zachodu powoli nadciągają zakłócenia atmosferyczne, Wiedeń pogodnie, 28 stopni, listę taniejących przedmiotów użytkowych wzbogaca nowa ważna pozycja, zapałki, Salzburg, premierowe przedstawienie Figara, Ezio Pinza w pieśni bojowej Non più andrai (farfallone amoroso, notte e giomo díntorno girando), w kanale orkiestry i na scenie zgasły... Dalej już Richard nie brnie w lekturę, bo na podjazd przed domem wjeżdża steyr z otwartym dachem. Samochód toczy się wolno po trzeszczącym żwirze i staje przed autkiem Ottona. Crobath, kolega ze studiów, którego Richard nie widział już od lat, wysiada z samochodu. Ma mundur i odpowiednią do tego fryzurę ze starannym przedziałkiem. A Richard? Z rozczochranymi przez kapitańską czapkę i nastroszonymi po drzemce włosami, w koszuli i w rozdeptanych tenisówkach. Kiedy przez pachnącą ciepłą trawę, a potem przez żwir podąża w stronę Crobatha, postanawia poprosić Almę, żeby kupiła mu jeszcze jedną parę takich samych butów, albo najlepiej dwie. – Powiedziano mi, że zastanę pana w domu. Crobath mówi trochę przez nos, prawdziwie po wiedeńsku, i Richard natychmiast sobie przypomina, że kiedy byli razem w Związku Alpejskim, Crobath, chcąc polepszyć swój marny byt, dorabiał jako nauczyciel jazdy na łyżwach na lodowisku w Heumarkt. Kulał wtedy, pod każdym względem, ten człowiek o tępej twarzy, którym Richard zawsze lekko pogardzał. Ale teraz, kiedy na niego patrzy, musi przyznać, że dzięki swojej kanciastej powierzchowności Crobath robi wrażenie bardziej witalnego i o wiele młodszego niż on sam. Czy wtedy byli na ty? – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Ależ skąd. Co mogę dla pana zrobić? Kładzie rękę na wywatowanym ramieniu munduru Crobatha, jakby chciał coś sprawdzić. Crobath wygłasza pod adresem Almy kilka grzecznościowych formułek, po czym zwraca się do Richarda, prosząc o rozmowę w cztery oczy. – Czy to coś ważnego? – Alma samowolnie wtrąca się do rozmowy, skrzyżowawszy ręce na piersiach. – Nie, nic wielkiego – mówi Crobath. Ale brzmi to wręcz odwrotnie. – Zadbaj, proszę, żeby nam nie przeszkadzano. Niech Frieda przyniesie kawę. Richard próbuje odgadnąć, czemu zawdzięcza tę wizytę i czy ma to coś wspólnego z wczorajszym zebraniem w Ratzersdorfie. Uważnie przygląda się Crobathowi. Czegóż on może chcieć. Najlepiej będzie, o ile się da, mówić na razie jak najmniej. Trzeba zachować spokój. Żeby tylko nie okazać swej niepewności. Gdy go jednak prowadzi do pergoli, gdzie od strony werandy stoi ogrodowy stół z wazonem pełnym kwiatów, porusza się bardzo sztywno, zbyt sztywno, ze ściągniętymi do tyłu ramionami, tak jakby specjalnie demonstrował właściwą postawę. Siadają. Richard liczy się z tym, że skoro znaleźli się na osobności, Crobath, chcąc rozładować atmosferę, zacznie mówić pierwszy, i że przypomni jakieś anegdoty z czasu studiów, aby potem zbliżyć się do właściwego tematu. Jednakże po kilku krótkich uwagach na temat Ottona, którego wypłoszyli z pergoli (jaki chłopiec jest podobny do Richarda, co na pewno spaja rodzinę), i po krótkim omówieniu tego, co obecnie budzi powszechne zainteresowanie (jakże zasadniczo, i to na dobre, zmieniła się sytuacja w ostatnich tygodniach), Crobath zmierza prosto do celu: wziąwszy pod uwagę zewnętrzne okoliczności, wnoszenie do cechu skarg na Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników jest wręcz śmieszne. Bo, jak mówi: – Wszyscy muszą wziąć na siebie pewne koszty. Przed wyjazdem w delegację Richard polecił znajomemu adwokatowi, żeby w Towarzystwie Ochroniarzy i Wartowników złożył w jego imieniu ponowne wezwanie do wypłaty odszkodowania. W przypadku dalszej opieszałości miał grozić złożeniem pozwu, ale sądząc po tym, co powiedział Crobath, należy przypuszczać, że pozew nawet nie zostanie przyjęty. – Jak to śmieszne? – pyta Richard. – Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników, które wykazało się do tej pory wyłącznie na manewrach, ucieka się do różnych wybiegów albo w ogóle nie reaguje na żadne pisma. Zgodnie z umową, jeśli nie uda się osiągnąć porozumienia, należy w terminie sześciu miesięcy dochodzić swoich strat na drodze sądowej. I takie kroki podjęto. Widzę tu jedynie normalną procedurę, zważywszy na sygnały świadczące o tym, że Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników wykorzysta każdą możliwość, żeby tylko uniknąć wypłaty odszkodowania. Crobath robi Richardowi pięciominutowy wykład na temat znaczących zmian, przed którymi teraz stoją, wspomina o utrzymującym się w mieście optymizmie i o tym, że zachowanie Richarda rzuca niekorzystne światło na jego polityczną postawę. A kiedy sprawia takie wrażenie, jakby znów chciał cały swój wykład zacząć od
początku, i mówi, że obecnie od każdego należy oczekiwać ofiarności, Richard ostrożnie wtrąca: – Nigdy bym nie pomyślał, że to może mieć jakiś związek z polityką. – A więc źle pan myśli – oświadcza Crobath w tak nonszalancki sposób, że Richardowi nie chce się już wdawać w dalszą rozmowę. Wsłuchuje się w coraz to wyraźniejsze stąpanie po trawniku, tuż za plecami. Frieda przynosi kawę i miskę jeżyn. Kiedy przesuwa wazon z kwiatami, opiera się o ramię Richarda, a on ma wrażenie, że czuje ciężar jej piersi i że Frieda być może chce mu w ten sposób przypomnieć wczorajszą noc. Przesadnie nachylona ustawia filiżanki i miseczki, z pewną powolnością w ruchach, co Richard znów bierze do siebie. Czuje znajomy zapach uperfumowanego ciała, mocniejszy od jeżyn, które stoją przed nim na stole. Crobath również wodzi oczami za dziewczyną i Richardowi przychodzi na myśl, że Frieda ma na sobie coś z wyblakłej bielizny, która pośrednio jest tematem rozmowy. Alma przyniosła kilka sztuk do domu, wychodząc z założenia, że w przypadku sporu w sądzie można będzie je okazać jako materiał dowodowy. Kiedy Frieda nalewa kawę, Richard przywołuje w pamięci poszczególne wydarzenia: dwunastego i trzynastego marca wkroczyły do Austrii niemieckie wojska, w sobotę i niedzielę. W należącym do rodziców Almy sklepie, którym ona zarządza, pod wpływem słońca wyjątkowo mocno operującego w tych dniach spłowiała gęsto poukładana na wystawie bielizna. Bo zamiast w przepisowy sposób wypełniać swe obowiązki, pracownik Towarzystwa Ochroniarzy i Wartowników wolał wtedy wywijać chorągwią przy zachodnich rogatkach i świętować swoje nowe obywatelstwo. – Żadne wymówki nic tu nie dadzą – oświadcza. – Wartownik opuścił swój posterunek. Na co Crobath: – Czy można zarzucić mu to, że umiał docenić historyczne znaczenie chwili, i czy tego nie należałoby, tak na marginesie, oczekiwać od każdego z nas? Richard patrzy za powoli oddalającą się Friedą, potem spogląda na Crobatha. Uważa, że nie musi się poddawać jego pokrętnej logice. – Mam jednak nadzieję, że nie da się z tego wywieść prawa do zaniedbywania swoich obowiązków. A jeśli tak, to wtedy Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników powinno odwdzięczyć się swojemu członkowi za jego wyczucie historycznej chwili, a nam, w imię przyzwoitości, wyrównać wszystkie straty. Mimo poważnych wątpliwości i po długim zastanowieniu Alma przedłużyła w zeszłym roku umowę z Towarzystwem Ochroniarzy i Wartowników. Zaniedbania się powtarzały, a straty nie były pokrywane. Wyższe niż w innych ofertach opłaty kompetentny inspektor uzasadnił tym, że w przypadku szkód klient będzie miał do czynienia z firmą, która gwarantuje wysoki poziom usług i która jest absolutnie odpowiedzialna. Rzeczony inspektor, pan Boldog, poinformowany na temat kontrowersji w przeszłości, uroczyście obiecał, że nic podobnego się nie powtórzy, i dodał, by w razie potrzeby zwrócić się bezpośrednio do niego. I po prostu mu uwierzono.
Notoryczne zaniedbywanie obowiązków przez wartownika zgłaszano wielokrotnie, jak również to, że w wymienione dni świeciło iście letnie słońce, czego z powodu zamieszczonych w gazetach i kronikach tygodniowych prognoz nie odważyło się zakwestionować nawet samo Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników. Ale już na wstępie stwierdzono, że słońce w połowie marca nie może mieć takiej mocy, by wyrządzić przedmiotowe szkody. Tak jakby owym panom nie było wiadomo, że przy tego rodzaju towarze nawet kwadrans wystarczy, żeby kolory zblakły od słońca. I nie ma tu znaczenia, jak bardzo spłowiały, bo w księgowości straty są stratami. Wszystkie te argumenty wysuwano już wiele razy, a rzeczoznawca powołany przez towarzystwo, czyli zainteresowaną stronę, rozstrzygnął sporne kwestie na niekorzyść Almy. Niezależnej ekspertyzy nie zdecydowano się przeprowadzić, bo to za drogo, jak nam oświadczono. I tak niedługo upłynie już pół roku na bezczynnym oczekiwaniu. A teraz przynajmniej wie, że wyjaśnienia, jakie przedstawia, choćby nawet po stokroć miał rację, w ogóle się nie liczą wobec politycznych argumentów Crobatha: czysta głupota, w którą on nie zamierza się wdawać. Richard przełyka ślinę i mówi: – To gdzie się udać w sprawie tych strat? – Czy mogę? – pyta Crobath, skinąwszy głową. Wyciąga rękę, sięga po mosiężną popielniczkę i zapala papierosa. – Niech pan pomyśli o własnych korzyściach, o malejącej konkurencji przy jednoczesnym wzroście zapotrzebowania, co ma związek ze znacznie większą obecnością mężczyzn w mieście i, co za tym idzie, ilością pieniądza w obiegu. Zdziwiłby się pan, gdyby się dowiedział, ile rzeczy, o których jeszcze niedawno nikt z nas nawet nie marzył, stało się możliwych. Jak szybko pracuje się nad przyszłością. – O przyszłości mówi się teraz wyłącznie z zachwytem. – I słusznie, mogę to panu tylko potwierdzić. Obaj przyglądają się sobie z wielką uwagą. Po dwóch długich sekundach Richard przyciska brodę do kołnierza, w przygnębieniu słuchając stów Crobatha, i sam nie wie czemu, myśli o tym, że kiedy zakładał rodzinę, nie chciał, by w jego życiu nastąpiły jakiekolwiek zmiany. Szybka retrospektywa, trzeźwe podsumowanie. Niepokoje i przewroty towarzyszą mu przez jego całe nieobliczalne życie: co pięć lat nowe reformy, państwowe lub rządowe, nowe pieniądze, zmienione nazwy ulic, nowe formy powitania. Ciągły chaos. Od czasu dzieciństwa okresy spokoju były raczej rzadkie i nie umiałby powiedzieć, do którego momentu, gdyby tylko mógł, chciałby cofnąć czas, tak bardzo było to wszystko zawikłane. Słyszy, jak Crobath mówi: – Niech pan zapomni o bieliźnie. Niech pan zapomni o bieliźnie, ot, tak po prostu, tak jak woda niekiedy zapomni zamarznąć. Czy i czas może zapomnieć o przemijaniu? Przez chwilę konstrukcja świata jawi mu się jako chudy człowiek, u którego widać pojedyncze kości. Czuje, jak bezsensowne i nierealne jest to wszystko, i wie, że kiedyś i on
umrze. Ot, taka myśl, niczym drzazga w głowie. Najbardziej deprymuje go fakt, że umrze już nie jako Austriak. – Jeśli dobrze pana rozumiem, to w związku z przyszłością, nad którą pan i pańscy partyjni koledzy teraz pracują, mam zepchnąć własne interesy na dalszy plan. – Mógłby się pan też zdecydować na skorygowanie swoich poglądów. Jest pan utalentowanym człowiekiem. Przy takich uwarunkowaniach miałby pan ku temu dobre powody. – Dobre powody można w tej chwili znaleźć prawie na wszystko – mówi Richard. Crobath odchrząkuje i przysuwa się z krzesłem do stołu, sięga po jeżyny. – Nie da się znaleźć domu, który by miał wszystkie ściany zwrócone na południe. Trawa rośnie dalej, okiennice blakną na słońcu, a dachówki pokrywają się nalotem. – Gdyby pańska małżonka tylko odczuwała taką potrzebę i chciała przenieść swój sklep do lepszego, narożnego lokalu, z pewnością da się to załatwić bez większych nakładów. Nie trzeba się będzie nawet przejmować czyimiś pozorami aryjskości. Richard gorączkowo szuka riposty, która nie zobowiązywałaby go do niczego, a przy tym zabrzmiała interesująco. Mówi: – Oznaczałoby to jedno okno więcej... Zdrapuje jakąś grudkę z blatu stołu i machinalnie wkłada do ust. Zbyt późno orientuje się, że mogą to być musze odchody. Zaciska zęby, szybko sięga po filiżankę, upija duży łyk kawy i przepłukuje nią usta. Nie widzi ratunku; kłopoty powoli zaczynają go przerastać. Z domu dobiegają miarowe tony fletu Almy, pojedynczo i całymi kaskadami rozlewając się w żółtozielonym świetle. Słyszy też, jak zgrzyta huśtawka i trzeszczy grusza pod ciężarem Ottona, który co chwila wzbija się w powietrze. Kiedy Crobath znów zaczyna mówić o przyszłości i z uniesioną dumnie głową snuje marzenia o nowych pokazach siły, Richard odsuwa krzesło i przechyla się do tyłu, jakby stamtąd miał lepszy ogląd sytuacji i większe możliwości przemyślenia wszystkiego od nowa. Zastanawia się nad d o b r y m i p o w o d a m i i próbuje zestawić argumenty Crobatha z własnym dylematem, po czym dochodzi do następującego wniosku: że mało jest szans na to, by takie podstępne przewroty regularnie powtarzały się w przyszłości, i że partyjni koledzy Crobatha zabawią tu tylko kilka tygodni, a na razie trzeba poddać się nowemu panowaniu, co będzie zupełnie naturalną rzeczą. On, doktor Richard Sterk, nie należy do tych, którzy wyrastają ponad swoje czasy, i zasługuje na trochę spokoju, tak uważa. Crobath, jakby dotrzymywał mu w tych myślach kroku (niczym w marszu, noga, noga), apeluje do jego rozsądku, bo inaczej znów może się w coś wmanewrować. – Dobrze by pan zrobił, gdyby nie brał pan tego zbyt lekko. – W żadnym razie. – Dobrze panu radzę. Richard, któremu zawsze brak wyczucia, w dalszym ciągu nie wie, czy ma rację. Wiele by dał za możliwość naradzenia się z Almą. By jakoś dobrze to ująć. Gdyby chociaż było
wiadomo, w jakim kierunku wszystko zmierza i co jeszcze się wydarzy. Wcale nie jest łatwo ocenić sytuację i jakoś się opowiedzieć, zwłaszcza że w nowym programie nie ma niczego, czego by sobie życzył. Crobath ostrzega: – Inaczej przyjdzie za to odpokutować któregoś dnia. I nie chyba, ale na pewno. – Dobrze, wezmę sobie do serca tę radę – mówi Richard, siląc się na jak najbardziej naturalny ton, na jaki go stać. Bo dobrze wie, że i tak nic nie zrobi. Intymny związek z niańką, przez swą niepoprawność, doprowadził go na skraj wytrzymałości. Gdyby teraz poddał się nowej pokusie. Gdyby miał go pocieszyć zwiększony napór, jaki odnotowują burdele i tym samym sklepy z bielizną. Wtedy równie dobrze mógłby wykopać dół tu, w ogrodzie, nalać do niego wody i tarzać się w błocie na oczach wszystkich. Wystarczy. Mówi sobie, że gdyby wojsko wmaszerowało zaledwie dwa tygodnie wcześniej, nigdy by się nie zadał z niańką, jest tego pewny. Nie przejawia skłonności do nieporządku, a tych nie nabywa się z czasem, teraz to widzi. Tak szybko, jak tylko się da, musi zakończyć coś, co nigdy nie powinno się było zacząć. Powziął już nawet pewną decyzję, jak ma postąpić. Niezależnie od tego, do czego w końcu posunie się Towarzystwo Ochroniarzy i Wartowników (bo wreszcie będzie musiało do czegoś się posunąć, nawet gdyby ich rzeczoznawca miał udowodnić, że w owe dni słońca w ogóle nie było), wycofa swe pieniądze z interesu i w ten sposób wymusi wykreślenie zapisu w rejestrze handlowym. Doktor Kranz z Krajowego Sądu Gospodarczego jest mu winien małą przysługę, tak więc może liczyć na szybkie załatwienie sprawy. Wie, że Alma nie będzie zadowolona z tej nowiny, ale jej matka stale jest zajęta pielęgnacją męża, co sprawia, że czasowo Alma coraz gorzej na tym wychodzi. Gdyby w przyszłości więcej przebywała w domu, można by zrezygnować z niańki. Co byłoby po jego myśli. Koniec szamotaniny. Niech to będzie dla niego nauczką. Oddycha głęboko. Wizja tego, że przynajmniej w domu zapanuje teraz spokój, wydaje mu się bardziej realna, niż sądził wcześniej, i sprawia, że przez chwilę czuje się silniejszy. Crobath dopija kawę. Richard proponuje nową, ale Crobath zasłania filiżankę ręką i mówi, że czas już na niego. Rozgląda się po ogrodzie. Richard podąża za jego wzrokiem. Ciemna czereśnia, za nią zawsze dobrze rodząca grusza, a pod nią nieruchoma huśtawka, po której przemykają promyki słońca. A z tyłu mur ogradzający sąsiadów, którzy wybierają się do Londynu. Dopiero po chwili Richard dostrzega, że Crobath skupia uwagę na małym Ottonie. Chłopiec dumnie spaceruje po murze, licho wie, jak zdołał się tam wspiąć. Kiedy widzi, że mężczyźni na niego patrzą, woła: – Wyłożyli trawnik dywanami! Szeroko rozstawione oczy, które Otto ma po matce, znów szpiegują ogród sąsiadów. Potem chłopczyk odwraca się i krzyczy: – Zasłony wiszą na drzewach! I kilka dywanów!
I uśmiecha się do nich. Richard woła w jego stronę: – Uważaj, żeby trzepaczka nie miała na ciebie ochoty! Otto drobnymi kroczkami biega po murze i zezuje na boki; protagonista tego, co Crobath nazywa przyszłością. Dla niego i dla Ingrid będzie to normalność, której Richard nigdy nie zdoła zaakceptować. Ingrid w ogóle nie zazna niczego innego, a postępowanie ojca pewnie wytłumaczy sobie zgorzknieniem starego człowieka, który swe złote czasy lokalizuje gdzieś w epoce króla Ćwieczka; podobnie jego ojciec galicyjskie pola bitewne umiejscawiał w swojej amputowanej nodze. – Pański chłopiec wygląda na szczęśliwego – mówi Crobath. I po chwili jakby mimochodem dodaje: – Niech pan na niego uważa. Richard nie jest pewny, co ma o tym sądzić ani co odpowiedzieć. Nie mówi więc nic. Crobath podnosi się z miejsca. W drodze do samochodu dziękuje Richardowi za czas, który mu poświęcił, dobrze było znów się zobaczyć, najlepsze pozdrowienia dla pani małżonki, heil Hitler. I kiedy Richard wciąż obmyśla odpowiednie pożegnanie, Crobath odjeżdża. Richard oddycha powoli, czekając, aż steyr wyjedzie na ulicę, a potem stoi oszołomiony, niezdecydowany co robić, z rękami opartymi o biodra, i wpatruje się w pustą bramę, gdzie jeszcze przez kilka sekund wiszą w powietrzu szare spaliny. Dopiero po chwili zawraca z placyku i rozgląda się po ogrodzie: nigdzie żywej duszy. Otto w swej przezorności najwyraźniej zszedł już z muru albo właśnie po nim spaceruje na tyłach domu. Richard woła chłopca. Cisza. Otto jest i pozostanie okropnym smarkaczem, myśli Richard. Pytanie, czy dzieciom wychodzi to na dobre, że Almy zawsze nie ma przez pól dnia, nurtuje go już od jakiegoś czasu i im dłużej się nad nim zastanawia, tym bardziej zbawienny wydaje mu się pomysł, żeby zarzucić prowadzenie sklepu. On posady na pewno nie straci, o nie, a jeśli nawet, nie, chociaż po nich... nie, no jasne, po nich wszystkiego można się spodziewać. Na szczęście jest bogatym człowiekiem i jak tylko załatwi tę sprawę, będzie mógł nie rzucać się w oczy i nic mu się nie przytrafi. Nie będzie się wychylał ze swoją wiedzą na temat gospodarki energetyką, bo taka wiedza nie popłaca. Utalentowany człowiek, nawet Crobath tak mówił. Nie rzucać się w oczy. Przed Almą wszystko usprawiedliwi presją, jaką na niego wywarto, i sądzi, że takie uzasadnienie wystarczy w zupełności. A potem: do czorta ze sklepem! Koniec z niepewnością w prowadzeniu interesów, żadnych zatargów z dostawcami na temat trwałości papieru, z którego robią stale rwące się torebki, albo z dekoratorem wystawy, który nie przychodzi w umówionym terminie, wczesnym przedpołudniem, a później przeszkadza w środku dnia i tym samym, poza swym honorarium, dodatkowo obniża ich utarg. Sezon jesienny jeszcze się nie zaczął (o ile w ogóle się zacznie), więc to, co zostanie po szybkiej wyprzedaży, da się dyskretnie przekazać przedstawicielom Związku Chłopskiego
Dolnej Austrii, może zamiast obiecanych w Ratzersdorfie pieniędzy; tym sposobem od razu zaskarbiłby sobie specjalne względy rodzin aresztowanych przywódców. Niańkę zwolni (tak jest!), Almie zaś da więcej pieniędzy na prowadzenie domu i zwiększy przyznawany jej co pół roku dodatek na garderobę, zaraz też zapyta panią Löwy, czy z masy sprzedażnej mogłaby wyłączyć swoje ule. Alma podjęłaby w ten sposób hobby ojca i miała ku temu, tu, w ogrodzie, rajskie warunki. Tak to sobie w każdym razie wyobraża. Ingrid, wypuszczona z domu po odjeździe Crobatha, usiłuje zejść z czterech schodków werandy. Z dziecięcą ciekawością obserwuje ojca, wpatrując się w niego wielkimi oczami. Podbiega kot i ociera się ojej lewą nogę. Ingrid kuca i woła kota po imieniu, chce go podnieść i ciągnie za przednie łapy, ale nic z tego nie wychodzi; kot zapiera się, rozprostowuje prawie na wysokość dziecka, chudy, naprężony jak sznurek, i trzyma się ziemi cienkimi tylnymi łapkami. Może i on, Richard, już niedługo znów poczuje grunt pod nogami. Gdy z poczekalni możliwości wyłoni się wreszcie jakaś konstelacja, która bardziej niż t o t u t a j będzie odpowiadała jego życzeniom i talentom. Z ową nadzieją zdają się mieć dużo wspólnego jego przemyślenia na temat ciągle zmieniającej się polityki (chociaż równie dobrze może w ten sposób popełnić swój życiowy błąd), a także pomysły na sklep i na Friedę. Wie, że świat i tak będzie się dalej zmieniał, bardziej lub mniej. I chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, żeby okoliczności, jakich by sobie życzył, miały akurat teraz się nadarzyć, on pozostanie taki, jaki jest, i zaczeka, aż nieodgadniona na razie przyszłość pokryje się z jego wyobrażeniami. Musiałby, powinien by, mógłby. Nasłuchuje, co dzieje się za murem. Z daleka, jak prawie każdego wieczoru, dobiegają dźwięki muzyki, słychać rogi, puzony i kontrabasy, a w przerwach głuche, jakby stłumione odgłosy. Przez chwilę myśli o Friedzie i o tym, że dziewczyna coraz częściej będzie leżała sama w swoim ciemnym pokoju i starała się wywąchać z tapet na ścianie zapach kaczych sadzawek w swojej rodzinnej wsi. Już trochę tęskni za niezupełnie białą, nieco surową pościelą w pokoju Friedy, w którym sypiał jako dziecko. Ale i to niedługo samo się uporządkuje; pozostanie tylko wspomnienie po tym rozdziale życia, który ukształtowała zadziwiająca niemoc i który na szczęście już jutro nie będzie należał do niego. Z dzikim wrzaskiem wypada zza rogu Otto, zmierza w stronę Ingrid i kota, po czym wykonuje wokół nich jakiś szalony indiański taniec. Kot uwalnia się z rąk Ingrid i w wielkich susach ucieka w głąb ogrodu. Ingrid groźnie wydyma usta i ściąga brwi, tak jak często robi to Alma. Otto nadal wydaje z siebie wrzaski i tańczy. – Otto, skończ z tym, wystarczy – fuka na niego Richard. Daje chłopcu znak, żeby podszedł, i wymierza mu policzek. Jest przekonany, że nie zaszkodzi, jeśli również i Otto trochę się zdyscyplinuje. – Nie ma co łazić po murze. I odstaw swój samochód tam, gdzie należy. Pszczoły beztrosko latają w koło.
Smugi słońca wędrują po trawie. Łodygi kołyszą się pod ciężarem pąków. Zapach czyszczonych dywanów unosi się w powietrzu. Anioł Stróż zastygł i trwa w bezruchu. Wiatr powoli wybiela wszystkie kolory. A na murze, a na murze siedzi sobie grubas... Ile czasu musiało upłynąć od tamtej pory? Richard zakłada, że sobie przypomni.
Niedziela, 29 kwietnia 2001 Kiedy Johanna znów go odwiedza, zastaje łazienkę na tyle uprzątniętą, że mimo przelewającej się piany, która cieknie na potłuczoną i spękaną w wielu miejscach posadzkę, wchodzi za nim do wanny. Mówi mu, że od ciągłego siedzenia na schodach dostał już takich piegów, jakby to była pełnia lata. Przygląda mu się uważnie. Philipp lubi, kiedy tak na niego patrzy, nawet jeśli nie potrafi odgadnąć, czy za tym, co powiedziała, nie kryje się jakiś przytyk. Może ma zamiar powrócić do ich ostatniej rozmowy. Do jego braku zainteresowania sprawami rodziny. Nie. Czy aby na pewno? Tym lepiej. Na temat rodziny nie ma niczego nowego do powiedzenia. Johanna dolewa gorącej wody, która spływa w dół wanny po żółtym mazistym osadzie pod kranem, a Philipp aż dostaje wypieków na twarzy. Szyba w oknie całkiem zaparowała, mgiełka pary pokrywa też niebieskie kafelki na ścianie. Johanna wyciąga się w wannie, na ile to możliwe, i pyta: – Philipp, mogę tu zostać przez kilka dni? Zważywszy na ostatni telefon (i na wiele innych), Philipp nie jest tym specjalnie zaskoczony. Przecież nieraz już tak było: Nie chcę cię stracić, odejdę od męża! W pierwszej chwili nadzieja, że naprawdę to zrobi i że pragnie tego szczerze, ale potem wszystko się powtarza, Johanna wybucha śmiechem (niczym błazen, który wskakuje w lukę korowodu wokół zegara na wieży), bo ów zamiar zaraz jej przejdzie, minie jak grypa albo halucynacja. – A tym razem czemu zawdzięczam ten honor? – pyta Philipp. Temu co zwykle. Pokłóciła się z Franzem, a Julia (dziecko, dzięki któremu uwiecznili swój związek) spędza długi weekend u rodziców Franza w Neckenmarkt. Tak więc czuje się w domu zbędna. Pluskają się w wannie, rozmawiając o wszystkim, co ostatnio się u niej wydarzyło: o Franzu, który, jak twierdzi Johanna, przechodzi artystyczny kryzys. Wygląda to dokładnie tak: zamiast pracować, nie robi nic i tylko od rana do wieczora gada, jak zmaga się z własnymi pomysłami. Rozwodzi się na temat fizyczności, intuicji oraz tego, że objawi swe absolutne racje całemu światu. Wie, że jest skazany na fiasko, a to tylko dlatego, że już od dawna sekują go ludzie bez żadnego formatu, którzy niczego nie są w stanie pojąć. Chodzi mu oczywiście o mnie, mówi Johanna. Śmieje się. Wczoraj wieczorem Franz biegał po mieszkaniu i krzyczał, że świat jest pełen piip, piip, piip! Potrząsał swoimi rzeźbami, chował się za nie i wciąż powtarzał: piip! piip! Wariował jak zawsze. Pokrzyczał jeszcze trochę piip, piip, piip i bez słowa wyszedł z domu, pewnie udał się do nowej pracowni.
Nowa pracownia. Wiążą się z nią dalsze problemy. Oświadczył kategorycznie, że nie da do niej kluczy nikomu, nawet jej, Johannie, jego prawowitej żonie. – Utrzymuje – mówi Johanna – że moje żądanie jest próbą przejęcia nad nim całkowitej władzy i że chcę mieć stałą kontrolę nad wszystkim, co robi. Ale kiedy mu tłumaczę, że proszę o te klucze wcale nie z powodu mojego ego ani też ze zwykłej chęci posiadania, pyta, po co więc w ogóle są mi one potrzebne. Gdy proponuję, że przed każdym przyjściem będę mu wysyłać specjalne ostrzeżenie, oświadcza, że to jakieś mieszczańskie głupoty, dla których on nie ma żadnego zrozumienia. Philipp mówi: – Dobre argumenty, nic więcej nie da się powiedzieć. – Możliwe. A jednak zachowuje się bezczelnie. Jestem, było nie było, jego żoną. – I komu to mówisz. Mimo że coraz częściej wydaje mu się, że wszelkie rozważania na temat Johanny i jej małżeństwa są niepotrzebnym zawracaniem głowy i pułapką, w którą i tak kiedyś wpadnie, myśli sobie, że być może to całkiem normalne, że wdając się w romans z zamężną kobietą i matką, należy się stale zajmować psychologią jej stosunków z mężem i na odwrót. Przychodzi mu też do głowy, że już od dawna sam sobie się dziwi, jak łatwo przed laty pogodził się z faktem, że będzie numerem dwa, i jak od czasu jej ślubu bez skrupułów zadowala się miłością na godziny, wierząc bez reszty w rzekome dowody, jakich mu dostarcza, by zapewnić, że kocha go dużo bardziej niż męża, i że będzie w to wierzył dopóty, dopóki Johanna wraz z Franzem nie wyda na świat piętnaściorga potomków, nie poprzestając na tym jednym jedynym, niechcianym dziecku. Johanna opowiada dalej: – Klucz do pracowni stał się symbolem statusu. Ale wczoraj powiedziałam Franzowi, że może mi go nie dawać i że olewam to wszystko, dla świętego spokoju. Niech sobie nie myśli, że zdołał obronić swoją prywatność i zataić przede mną artystyczny kryzys. Przerywa na chwilę, a potem dodaje: – Jeśli o mnie chodzi, to niech idzie do diabła, możliwie jak najszybciej. Im szybciej, tym lepiej. Ale na Philippie, który nieraz już tego słuchał, wszystkie te deklaracje, podobnie jak i udawane szczęście, nie robią specjalnego wrażenia. – Ciekawe – mówi. – Zobaczysz – zaklina się Johanna. – Z Franza i ze mnie nic już nie będzie. – Bardzo ciekawe. – Tylko zaczekaj. – Jasne, że zaczekam. Kto długo czeka, ten niejednego się doczeka. – Załóżmy się! – O siano. (Że niby co? Że zamieszkamy razem i że Johanna nigdy nie będzie mnie okłamywała, a jeśli tak, to bardzo rzadko? A potem szybko zrobimy dziecko albo dwoje i... Nie, to nigdy się nie zdarzy).
– No już! Załóżmy się! – żąda Johanna. – O piwo w Teksasie, o walkę w błocie i przywilej seksu bez prezerwatywy. – Proszę bardzo. – Ale się doczekam! Johanna kpiąco unosi brwi. – Bo wygram ten zakład. Uderza dłońmi w wodę i niczym się nie przejmując, pryska nią na twarz Philippa, tak że woda leci aż pod drzwi. Potem znów dolewa gorącej. Piana prawie już całkiem opadła, a jej resztki tworzą kręgi wokół wystających nad powierzchnię części ciała. Teraz unoszą się wraz z wodą pod piersi Johanny. Philipp zauważa, że sterczą jej sutki, prowokująco wesoło, co nie pasuje do ogólnego nastroju. Jeśli już, to bardziej do tego ciepłego i wilgotnego pomieszczenia i spokojnego, przyćmionego światła, które pada z wiszącej u sufitu nagiej żarówki w białej blaszanej oprawce. Philipp mówi: – Ja może też nie jestem mało skomplikowany, ale klucz chętnie ci dam. Mam co najmniej kilka sztuk. – Bardzo proszę. Spogląda jej między nogi, bo nagle poczuł, że musi zobaczyć jej przyrodzenie w niebieskawej i śliskiej od soli wodzie. Ale widzi tylko perełki powietrza, które tam zawisły na sztywnych jak druciki włoskach, co wprawia go w takie zdziwienie, że przychodzi mu do głowy inny pomysł. Kiedy serce powoli się uspokaja, Philipp sprawdza, jak wygląda to u niego, czy na nie tak już sztywnych włoskach też są podobne perełki. Ale nie ma ich tam i chciałby wiedzieć dlaczego i skąd biorą się takie różnice. Johanna tymczasem powraca do przerwanego wątku: – Franz tak bardzo gra mi na nerwach, że nawet sobie nie wyobrażasz. Bo wszystko kręci się wokół niego. Tylko on, on, on. Zawsze on. Dłużej już tego nie wytrzymam. On i jego rzeźby, on i jego pracownia, on i jego miasto, on i jego samochód, on i jego Czarny 7
wielbłąd . Jego zdjęcia, jego buty, jego spodnie, jego łachy, jego głowa i jego zły humor. Strasznie mnie denerwuje. – Tak, wiem, wiem – mówi Philipp, pragnąc zasygnalizować, że stanął na wysokości zadania i że rozumie, co Johanna chce mu powiedzieć. I by to jeszcze podkreślić, dodaje: – Nie mogę się temu nadziwić. Chwilę później wstają i spłukują się pod prysznicem. Zanim woda z głośnym gulgotem zdąży odpłynąć z wanny, zmieniają łazienkę na pokój na pierwszym piętrze. Poza łazienką jest to jedyne pomieszczenie, które prawie całkowicie opróżnił. Po wyniesieniu mebli zniknął stąd ten dziwnie smutny zapach politury, woskowanego papieru do wykładania półek i zapach starych ludzi. Z górnego piętra przytaszczył materac na sprężynach, nakrył go prześcieradłem i przeciągnął pod okno. Teraz prowadzi tam Johannę. Jest zdenerwowany, ale nie z powodu dziadków, którzy jako para narzeczonych przyglądają się
im z podniszczonego zdjęcia na ścianie; denerwuje się, bo wie, że zaraz będzie z nią spał i że jedyny raz tego weekendu Johanna zrobi to w przeświadczeniu, że rozstanie z Franzem już się dokonało. Philippowi przychodzi do głowy, że potem już nie będzie tego chciała. Jest pewny, że jej fantazje na temat rozstania to rewolucja ostatnich dni kwietnia, anarchistyczne interregnum, które nie dotrwa do maja. Będzie tak krótkie jak wymiana spojrzeń pełnych fałszu, który się w nich kryje, i tak nieuchronne jak umieranie. Mimo to jego lewa ręka z wysuniętym palcem środkowym sama sięga od tyłu między posłusznie rozwierające się nogi Johanny; on po prostu nie chce tracić okazji, jaką jest jej skłócenie się z Franzem, na osiągnięcie własnych korzyści seksualnych. Czuje dotyk języka Johanny na swoim prawym ramieniu, niewyczerpaną, smutną rozkosz. – Słyszysz? – pyta Johanna. I zanim dotrze językiem do szyi Philippa, mówi: – Czwarty stopień siły wiatru w skali Lamonta. Poznaje się go po tym, że świszczy w kominie. Rzeczywiście, świszczy. Philipp budzi się w środku nocy, ponieważ dzwoni komórka Johanny. Po sposobie, w jaki Johanna wita rozmówcę, można poznać, że telefonuje Franz. Mówi mu, że została u przyjaciółki i że właśnie zwymiotowała, że ma biegunkę i jest pewna, że za dwie minuty znowu się zacznie. Jeśli chce jej coś zakomunikować, musi się streszczać, bo nie zamierza rozmawiać przez telefon, siedząc na klozecie. Po paru sekundach mruczy coś, naciska czerwony guzik i wyłącza aparat, a potem wraca do lektury jednego z notesów Philippa, który musiała przeglądać, zanim jej w tym przeszkodzono. Philippowi cała ta sytuacja wydaje się jakimś dziwnie wyraźnym snem. Mocno przywiera do nagich bioder Johanny. Chciałby spać dalej w tej pozycji i sprawdzić, czy sen będzie miał dalszy ciąg. W tej samej chwili słyszy, jak Johanna, wciąż jeszcze z nutą rozdrażnienia w głosie, mówi: – Właśnie czytam, co sobie wymyślasz na temat swoich przodków i pochodzenia tej armatniej kuli. Nie będzie to zbyt miłe, ale powiem ci, że w pewnym sensie jesteś takim samym popaprańcem jak Franz. Wypisujesz tu coś, co wygląda, jakby łatwo ci wychodziło spod ręki, ale w rzeczywistości utykasz na każdym słowie, bo sam nie wiesz, do czego zmierzasz. Zwykłe marnowanie czasu. Może bym nawet zaakceptowała to, że wskutek nieszczęśliwych okoliczności bardzo wcześnie zostałeś odcięty od genealogii i przepływu rodzinnych informacji, co się zdarza albo przynajmniej nie jest niczym niezwykłym między krewnymi. Muszę jednak przypomnieć ci pewną rzecz, a mianowicie taką, że twój ojciec jeszcze żyje. – Tyle tylko że jeszcze w ubiegłym stuleciu oduczył się mówienia. – I dlatego wolisz ulepić sobie własną historię, tak? Za to też mogłabym cię podziwiać. Chybabym mogła, naprawdę, gdybyś tylko nie był taki próżny i rzeczywiście nad tym popracował, to znaczy, gdybyś wymyślając historię swojej rodziny, wyzbył się zadufania.
Nie bierz mi tego za złe, ale jako potomek opisanych tu bohaterów najwyraźniej bardzo od nich odstajesz. – Tak, ja też myślałem... – Philipp mamrocze sennie, nieco zmieszany. Czuje, że Johanna powróciła już na ziemię i zdecydowała, że ktoś taki jak on, Philipp Erlach, nie jest mężczyzną, który miałby ją, Johannę Haug, wyrwać z małżeństwa. – O czym myślałeś? – pyta Johanna. Ale Philipp nie jest w stanie dokończyć zdania i chwilę później, kiedy ona znowu mu coś zarzuca, nic już naprawdę do niego nie dociera. Niech sobie mówi, co chce. – Jak tak dalej pójdzie, pewnie na koniec przeczytam, że to ja wywołuję burze. Wszystko ku temu zmierza. Ale nie przyjmuję tego do wiadomości i oświadczam ci to już teraz.
Wtorek, 1 maja 2001 Johanna koniecznie chce uczestniczyć w pochodzie i nalega, żeby oboje wzięli rowery na znak protestu przeciwko decyzji urzędu komunikacji, który postanowił, że pierwszego maja transport miejski będzie funkcjonował jak co dzień. Skoro te świnie w ogóle nie potrafią pościć, niech przynajmniej w to socjalistyczne święto zafundują sobie trochę ruchu, mówi. Ów postulat, jeśli się nad nim zastanowić, wydaje się Philippowi logiczny i oczywiście gotów jest się do niego zastosować, a nawet więcej: tak starannie przeplata czerwoną krepiną szprychy rowerów, że od samego patrzenia na wirującą spiralę przechodniom musi się kręcić w głowie. Na takich rowerach oboje tworzą piękną parę, a Philipp, niczym bolszewik prezentujący w operetce swoje ordery, z dumą pokazuje na goździk wetknięty w dziurkę od guzika. Stoi na Ringu pod kwitnącymi kasztanami o pobłyskujących soczystą zielenią liściach; wmieszał się w grupę emerytów, którzy mają znaczki związków zawodowych w klapach. Uczestnicy parady, a wśród nich Johanna, defilują przed nimi. Philipp odświeża w pamięci pieśni, których, by się przed nim popisać i by syn mógł je podchwycić na szkolnych wycieczkach (tak mówił), nauczył go ojciec: Avanti popolo! Naprzód młodzieży świata, nas braterski połączył dziś marsz... Tatarata! Pipiripi! Tararara! Wieczorem, w drodze do domu, kiedy na swoich hipnotyzujących rowerach wyprzedzają innych demonstrantów, którzy ciągną flagi po ziemi i wyglądają niczym rozbite oddziały wojska, Johanna pyta, czy Philipp jest gotów na dobrą wiadomość. Sposób, w jaki się do tego przygotowuje i jak wymawia „dobrą wiadomość”, nastraja go nieufnie, ponieważ wie, jak względne jest to, co w gazetach nazywają szczęściem. Ale pozwala, żeby wzięła go za rękę, tak by po ogłoszeniu wiadomości mógł ją do siebie przyciągnąć. Z mieszaniną dumy i drwiny w głosie Johanna komunikuje mu, że porozumiała się z kolegą z branży budowlanej i choć szczegółowo przedstawiła sytuację na strychu Philippa, jutro z samego rana kolega przyśle mu dwóch robotników. Już im powiedział, że muszą, na czarno, pomóc Philippowi w wysprzątaniu domu i we wszystkich innych pracach. W każdym razie – to słowa Johanny – obecność tych facetów uchroni go na kilka dni (tak, tak, jego, Philippa) przed wymyślaniem dalszych losów armatniej kuli. Zamiast stanowczo przywołać ją do porządku, co byłoby, jak sądzi, najlepszą reakcją na taką prowokację, Philipp zdobywa się jedynie na kilka jęków. Dalej zawzięcie pedałuje, czując, że Johanna coraz mocniej ściska mu rękę. Dopiero po kilkuset metrach, gdzieś między Meidlingiem a Schönbrunnem, kiedy przeczuwa, że za chwilę zupełnie straci energię, decyduje się na protest:
– Ale ze mnie król! Żebym do wywalania gnoju potrzebował aż dwóch śmiałków! Każę potem jednemu z drugim ściąć głowę! Dokładnie tak! Jakem świński król!
Biała Niedziela, 8 kwietnia 1945 Wiedeń jest miastem frontowym. W stukających chodakach, z pancerfaustem na ramieniu piętnastoletni Peter Erlach przebiega ulicę i znika w dziwnie sterczącej ruinie narożnego domu, gdzie dowódca jego oddziału oraz czterech kolegów z Hitlerjugend już zajęli pozycje. Zza posiekanego muru, a potem przez szeroko rozwarte okno na parterze obserwują swoich pierwszych bolszewików: patrol zwiadowczy, który nadchodzi od południa i skręca w ich ulicę. Przodem idzie zarośnięty oficer z wyciągniętym pistoletem maszynowym, za nim żołnierz, który pcha przed sobą dziecięcy wózek na dużych kołach. Za nimi, w nierównych odstępach, łokciem przyciskając gotowe do strzału karabiny, podążają inni. Większość rosłej postawy. Twarze bezbarwne, umordowane, znużone brakiem snu, brudne mundury. Nad wysokimi do kolan cholewami nadymają się nogawki spodni. Niektórzy rozpięli i puścili na wiatr poły płaszcza, tak jak opisywano to w jednym z corocznych biuletynów Hitlerjugend: „w nadziei na postrzał w płaszcz”. Ani jednego stalowego hełmu, tylko powycierane i podarte futrzane czapki z nausznikami sterczącymi na boki niczym skrzydła wypchanych ptaków. Dwóch żołnierzy zatknęło za nauszniki tulipany, które najpewniej zerwali w zajętym już pałacowym parku. Inni mają na ustach zaschnięte resztki przeżutej machorki. Nieźle to wygląda, myśli Peter, brak tylko szkapy z bokami oblepionymi łajnem. – Zaraz się zacznie – szepcze dowódca. Jeden z chłopców, ochotnik, który ma najwyżej czternaście lat, choć uparcie twierdzi, że właśnie skończył piętnaście, czołga się na brzuchu wzdłuż szczytowej ściany do miejsca, gdzie kiedyś zaczynał się chodnik. Na muszce swego zdobycznego francuskiego karabinu trzyma nadchodzących powoli mężczyzn. Rozlega się strzał i w tej samej chwili popychający wózek czerwonoarmista z krzykiem pada na ziemię. Wózek się przechyla, a jego zawartość – bochenki chleba, amunicja – wysypuje się na postrzelonego żołnierza. Pozostali bolszewicy, nie odpowiadając ogniem, uciekają w stronę otwartych bram, czemu towarzyszy głośne terkotanie, które rozbrzmiewa natychmiast po tamtym strzale. Jeden z chłopców kręci korbą wielkanocnej kołatki podprowadzonej z kościoła Augustianów; zębatka ma żelazne końcówki, tak więc hałas, jaki robi, przypomina terkot karabinu maszynowego. Ta-ta-ta-ta. Przez cztery albo pięć sekund. Dłużej nie da się oszukiwać. Podczas gdy leżący na ulicy bolszewik wydaje z siebie okrzyk za okrzykiem, strzelec wycofuje się do pozostałych chłopców i kanciastą kolbą karabinu wybija jeszcze jedną rysę w murze, tam gdzie zapisano wiadomość dla byłych mieszkańców. Pociera ramię, o które opierał karabin, i mówi:
– Trafiony. Zadowolony z siebie smarka nos przez zeskorupiałe dziurki, a potem zaczyna ładować karabin. Krzyki rannego żołnierza zamieniają się w ledwie słyszalne jęki. – Czy mówiłem, że masz strzelać? – łaje go dowódca. Widać jednak, że wcale nie jest niezadowolony z tego, że wreszcie się starli. Wiele już 8
razy dawał do zrozumienia, że chce zasłużyć na EK I . Jego zdaniem da się to zrobić i 9
mimo że Volkssturm właściwie nie jest regularnym wojskiem, żywi nadzieję, że nawet mniejsze zasługi zostaną odpowiednio uhonorowane. Żeby nie wypuścić asa z rąk, jak mówi, postanawia wziąć dwóch chłopaków, wśród nich Petera, i zejść do piwnicy zbombardowanego domu. Wskakują do niej przez dziurę, a koledzy podają im trzy pancerfausty i amunicję. Następnie przez połączone piwnice sąsiednich domów grupka zmierza w stronę miejsca, gdzie chowają się bolszewicy. Ludzie w piwnicach zdają się nie zauważać ciągnących za sobą broń chłopaków z Hitlerjugend. Siedzą spokojnie na ławkach lub na walizkach, w większości całkowicie zobojętniali na docierające z zewnątrz ta-ta-tata pistoletu maszynowego (albo kołatki). Nie pada ani jedno słowo. Żadnego powitania. Siedzą zgarbieni, pogrubiali od wielu warstw ubrania. Peter przypomina sobie, że ku jego szczeremu zdziwieniu dwa dni wcześniej, gdy powoływano ich pod broń, nie było ani dziewcząt, ani kobiet, które by obsypywały ich kwiatami. Kiedy wychodzą z trzeciej piwnicy i wspinają się na górę, nie słychać już strzelaniny. Peter przeciska się za dowódcą przez bramę domu, a potem w stronę ulicy; porusza się możliwie najostrożniej, żeby nie narobić zbyt dużo hałasu swoimi drewnianymi sabotami. Czerwonoarmiści jednak już się wycofali. W miejscu naznaczonym kałużą krwi nie ma rannego ani wózka, zabrano też bochenki chleba, czego Peter żałuje najbardziej, bo porcja żywności, którą zafasował wczoraj, okazała się tak skąpa, że zjadł wszystko pierwszego dnia, co było błędem. A przecież zwracano mu uwagę, że na tym, co dostał, musi wytrzymać co najmniej dwa dni. (Powinien był przypomnieć sobie listę z dziesięcioma punktami, z jaką wyprawiły go na obóz Hitlerjugend jego przykładne siostry; między innymi miał pamiętać, żeby nie zjeść od razu całego prowiantu, jaki dostał na drogę, i że ma bardzo wcześnie wstawać, bo inaczej będzie musiał całe wieki czekać na wolną ubikację, ma się ciepło ubierać i porządnie wycierać nos, i nie wolno mu niczego przeskrobać, bo mama jest chora, a ojciec już im pokazał, czym są nerwy). Peter przemyka do otwartej na oścież bramy, wychyla się za róg i widzi radzieckiego oficera, który idąc tyłem, ubezpiecza swoich żołnierzy. Manewrują wózkiem z leżącym w poprzek ciałem rannego i przedostają się na boczną ulicę. Chwilę później znika tam również oficer. Z ruiny naprzeciwko strzelają za nim, kiedy już go nie widać. Echo wystrzału sprawia, że ulica wydaje się jeszcze bardziej pusta. Na drugi punkt obserwacyjny chłopcy wybierają klatkę schodową. Nieustannie się rozglądając, nasłuchują docierających do nich odgłosów i analizują je, a potem odczekują
jeszcze dziesięć minut, ale nic szczególnego się nie dzieje. Boją się, ale równocześnie odczuwają podniecenie, co po części wiąże się ze świadomością śmiertelnego zagrożenia, a po części z przekonaniem, że nie wolno okazać strachu, a już na pewno nie tchórzostwa. Kłócili się o niejedno, ale nigdy o tchórzostwo; to był najbardziej pojednawczy temat, na jaki można by wskazać, i w każdym z obozów panowała zgoda co do tego, że stchórzenie to ostatnia rzecz, jaka mogłaby się przydarzyć. Na przekór wszystkiemu z przesadnym ożywieniem i zarozumialstwem rozprawiają o tym, co dałoby się poprawić w kroju ich umundurowania, o zmyślnych sposobach na uprasowanie niebieskich nogawek, żeby wyglądały jak spodnie marynarzy. Rozmawiają o chłopcu, który strzelał i który wczoraj pojawił się wśród nich w tak schludnym, nienagannym ubraniu, jakby właśnie oddelegowano go do złożenia życzeń urodzinowych Führerowi. Zazdroszczą mu świeżo natłuszczonej skórzanej kabury, bo sami mają tekturowe. I podobnie jak wczoraj, kiedy nocowali w kinie Bellaria, rozmowa schodzi na temat trudnego do odgadnięcia wieku chłopca. Dowódca chwali jego ofiarność i wolę zwycięstwa, nazywa go wzorem i mówi: Dulce et decorum est pro patria mori. Musi jednak, ledwie zaczął, przerwać swój wywód, bo od strony miasta, mijając ruinę, zbliża się cywil. Mężczyzna, starszy pan, jest w krótkich kalesonach, a w ręku ma wypłowiałe czarne spodnie z drelichu, którym powiązał nogawki, żeby napełnić je zapewne mąką. I z zapałem szczęśliwca, choć wzdychając i klnąc głośno, ciągnie po chodniku ów nadmuchany wór, spęczniały niczym ciało topielca. – Lepiej idźcie do domu – warczy, kręcąc głową, kiedy w otwartej bramie dostrzega uzbrojonych chłopców z Hitlerjugend. Pochyla się ku ziemi i na chwilę zamiera w tej pozie, jakby starał się zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć i jak do tego doszło, że stoi tu na ulicy w dziurawych majtkach i opadających podkolanówkach. – Obłęd – mówi. Niczym ciężarowiec podciąga rękawy marynarki, odsłaniając swe ubielone ręce, jakby chciał lepiej pojąć własną karykaturę. Znów przeklina, tym razem ciszej, i wlecze dalej swój ciężar. – Tam na dole są Rosjanie! – krzyczy za nim Peter. – Oby go zastrzelili – prycha dowódca. – Widzisz chyba, co to za jeden. Spluwa na ulicę, którą na swych bladych, usianych niebieskimi żyłami, chudych niczym odnóża pasikonika nogach oddala się stary żałosny mężczyzna, ciągnąc za sobą wypchane mąką spodnie. Ich objętość każe myśleć o dawnych lepszych czasach, które już były, ale i o przyszłych, które, miejmy nadzieję, nastaną. – Można by mu przestrzelić te spodnie – proponuje Peter w ramach zadośćuczynienia za to, że chciał ostrzec szabrownika przed Rosjanami. – Chodźcie, rozwalimy mu te portki – powtarza. I już na samą myśl, że wysypie się z nich mąka, tak jak ziarno w książce o Maksie i Moritzu, musi się głośno roześmiać. Jeden z chłopców rechocze razem z nim.
– Co za dupek – mówi, ale nie rusza się z miejsca. Dowódcy natomiast propozycja Petera wydaje się mniej zabawna i by to okazać, strąca mu czapkę z głowy. – Oszczędzaj amunicję, fujaro, bo potem będziesz potrzebował każdego pocisku. Peter, jak gdyby nic się nie stało (albo może tylko w apatycznej uległości), podnosi czapkę z ziemi. Nie lubi swojego dowódcy. Ale i ten nigdy nie próbował zdobyć szczególnej sympatii chłopców. Na początku lutego, na obozie przysposobienia wojskowego w Judenburgu, doprowadził do degradacji Petera, kiedy przyłapano go na siusianiu nocą do umywalki. Normalna rzecz. Ale on: zdegradować i już! Najpierw na apelu zmieszano go z błotem przed całym oddziałem, a później zerwano mu sznur 10
scharführera . To było straszne. Taka kompromitacja. Peter ziewa nerwowo. Burczy mu w brzuchu. Przywołuje w pamięci pewne powiedzenie, jakiego nauczono ich na letnim obozie. Szło to jakoś tak: Wiwat ci, co nam kucharzą i potrawy dobre warzą. Niech czym prędzej stąd zwiewają ci, co z kuchni wykradają. Ci, co kiepsko tu gotują, niech w zaświaty wylatują! I tak przez trzy tygodnie, przed każdym posiłkiem, w kółko powtarzali to samo. – Sprać by trzeba tego szabrownika – mówi. Ale nikt go już nie słucha. Artyleria wroga przez cały dzień grzmi siłą wszystkich baterii; kanonada z południowego zachodu skierowana jest w stronę ulic promieniście biegnących ku pierwszej dzielnicy. Raz za razem rozlega się huk, w zadziwiająco szybkich sekwencjach. Sądząc po kierunku, z którego docierają detonacje, największy ostrzał dostaje Stiftgasse. Peterowi wydaje się dziwne, że tak szybko można się przyzwyczaić do tych odgłosów; podobnie było z pociągami przejeżdżającymi tuż obok jego domu. Przywołuje w pamięci matkę, która, w miarę postępu choroby, zdołała je nawet polubić i mówiła, że kiedy nocą słucha tego hałasu, myśli o dawnych wycieczkach i wyprawach do rodziny. Później (dużo, dużo później), jeśli będzie miał czas, zastanowi się nad tym poważnie. Teraz nie może sobie pozwolić na takie rozważania. Kiedy tylko pomyśli, jaką poczuł ulgę, gdy otrzymał powołanie i mógł się oderwać od wszystkich zmartwień, od razu ma wyrzuty sumienia. Ale i to uczucie prawie natychmiast tłumi chwilowa konieczność. Zgrzyt i skrzypienie źle naoliwionych pancernych łańcuchów, które mieszają się z uporczywym dudnieniem artylerii, wzmagają się z każdą sekundą. Z dołu nadjeżdża T-34 z namalowaną na przodzie czerwoną gwiazdą i skręca w ich ulicę. Wieżyczka strzelnicza o kilka stopni przesuwa się w prawo i obniża, i w tej samej chwili w stronę prawego krańca dużego czworoboku ruin z ostrym świstem leci pocisk. Następuje głucha detonacja. Przeklęty huk. W powietrze wzbija się chmura pyłu, osiada na sterczących resztkach murów, a w okolicznych domach, które się jeszcze ostały, drżą resztki szyb w oknach. W jednej z bocznych ulic, całkiem blisko, metaliczny głos z wiedeńskim akcentem przez samochodowy megafon nawołuje do złożenia broni.
– Przybywamy do was jako wyzwoliciele – woła głos. Dowódca, na którym nie robi to żadnego wrażenia, mówi: – Koń by się uśmiał. Kiedy głos z megafonu, chcąc się uwiarygodnić, odwołuje się do Deklaracji moskiewskiej, dowódca kładzie pancerfausta na ramię Petera i popycha go w stronę bramy. A do wykrzykiwanych z samochodu haseł dodaje: – I potem wysterylizuje się wszystkich Niemców. Peterowi zaś przychodzi na myśl, że miało być przecież na odwrót, to Rosjanie mieli pod nowym panowaniem czyścić latryny. Nie należy się więc teraz spodziewać ich specjalnej łaskawości. Z działa czołgu pada kolejny strzał, znów w stronę ruin. Huk przeszywa Petera na wskroś, więc nie umiałby powiedzieć, czy czuje go bardziej w uszach, czy pod stopami. Przyklęka za węgłem zrujnowanego domu i przechylając głowę w lewo, wysuwa prawe ramię z leżącą na nim blaszaną rurą. Dowódca zwalnia zawleczkę i podnosi celownik, tak jak kilka dni temu, by pogłębić pobieżne i błyskawiczne szkolenie w czasie pospolitego ruszenia, pokazywał to schemat w gazecie. – Jeszcze im oko zbieleje – mówi dowódca. – Nie dalej jak przy Ringstrasse wszyscy wpadną w pułapkę i popełnią samobójstwo. Namierza zbliżający się czołg, około czterdziestu metrów od nich, i odpala ładunek. Wystrzelony z rury pocisk mknie do celu, ciągnąc za sobą długi na trzy metry płomienny strumień. Kiedy po detonacji Peter otwiera oczy, widzi, że prawa gąsienica czołgu jest poszarpana. Klapa włazu otwiera się od środka i, ostrzeliwując się z pistoletu maszynowego, wyskakuje z niej żołnierz, który nawet teraz ma na głowie jedynie futrzaną czapkę. Zanim zdąży uciec do bramy, strzał z ruin trafia go w głowę. Pada na ziemię, nie wydawszy choćby jęku (albo go nie słychać). Czołg obraca się w poprzek ulicy i z wielkim wysiłkiem ryjąc ziemię niczym zdychająca stalowa ropucha, gramoli się po kocich łbach na drugą stronę, w kierunku bramy budynku, 11
na którym widnieje napis: LSR . (Ucz się szybko rosyjskiego, żartowali sobie podczas noclegu w Bellarii, żeby zrobić na złość dowódcy). Stalowy dziób wciska bramę do środka, nieuszkodzona gąsienica podcina framugę, a ponieważ prześwit jest zbyt wąski, czołg ukosem wgryza się przez narożnik prawie na dwa metry w głąb domu. Silnik zamiera. Trzy, cztery nieudane próby, rozrusznik nadal zawodzi, a na ulicę, aż po jej środek, wali czarny dym i potem z wolna, bardzo, bardzo powoli się rozprasza. Pod czołgiem tworzy się wielka kałuża ropy. Dowódca Petera ciska granat. Huk. Kurz. Pancerz staje w ogniu. Od języków płomieni odrywa się czarny dym i niczym gęsta kurtyna odcina wylot bramy. Słychać gorączkowe nawoływania, kiedy reszta załogi ratuje się ucieczką. Mijają może dwie, trzy minuty i wewnątrz czołgu eksploduje amunicja. Detonacje kołyszą olbrzymią skorupą i dopiero ostatnia z nich, najbardziej gwałtowna, rozsadza ją na kawałki. Peter czuje, jak drży powietrze i ziemia pod jego nogami. Na murach budynku w mgnieniu oka,
jakby namalowane ołówkiem, pojawiają się rysy: w szaleńczym tempie biegną po całej fasadzie, z dołu do góry i z góry na dół. W oknach pękają szyby, szkło sypie się na ulicę. Wielka płachta dykty, którą zabito okienne otwory, szybuje w dół, trzy lub cztery razy zmieniając kierunek. Bardzo to widowiskowe. Peter jest niebotycznie zdumiony, że dom przetrzymał taki wstrząs. – Opłaciło się – mówi. – Stul pysk – warczy dowódca. Ale ani Peter, ani ten drugi chłopiec nie mogą się pohamować i wybuchają śmiechem. Dowódca też przez chwilę szczerzy zęby. Nagle zaczyna nerwowo dygotać, ale szybko bierze się w garść. Czołg nadal się pali. Peter bardzo by chciał, żeby mógł to zobaczyć ojciec, pewnie by mu się spodobało. Ostatnio nigdy go za nic nie pochwalił, a za wszystko ganił i te nagany raniły najbardziej. Odkąd z matką było coraz gorzej (albo może odkąd meldunki o zwycięstwach zupełnie ustały, trudno to powiedzieć), jego stosunki z ojcem gwałtownie się pogorszyły. Czasami nawet mu się zdaje, że od kiedy ich obu ogarnęła ta sama niemoc, nieumiejętność obchodzenia się z rakiem matki, stali się wrogami, a przecież byłoby lepiej, gdyby jako mężczyźni nawzajem się wspierali, tak jak jego siostry trzymają sztamę z matką. Ale ojciec o byle co się czepia i zawsze jego pierwszego łapie za ramię, i to on, Peter, dostaje w skórę, gdy siostry co najwyżej usłyszą jakieś złe słowo. I jeszcze te ciągłe alarmy, jeden po drugim, brak gazu, brak światła, najmłodsza siostra często ryczy i znowu moczy się w łóżku, kłopoty z opałem, jedzeniem, ze środkami przeciwbólowymi, bo cała morfina jest teraz na froncie. A jeśli jeszcze przegramy wojnę, z ojcem w ogóle nie da się już wytrzymać. Peter zastanawia się, jak to wszystko może się skończyć. Drugi czołg, amerykańskiej produkcji, okrążywszy cały kwartał, wycofuje się z przecznicy i zmierza ku ruinie domu, raz za razem strzelając z działa i osłaniając się ogniem karabinu maszynowego, który grzeje półkolem z luku po lewej stronie. Od budynku, a także od sąsiednich mokrych fasad odrywają się kaskady śmieci i brudu, wirują pod niebo obłoczki kurzu i pary. Czołg jest tuż obok, gdy nagłe od tyłu podbiega do niego ów czternastoletni ochotnik (skąd się tu wziął, u licha?), w chmurze spalin i wzbijanego w powietrze błota wskakuje na pancerz i wzdłuż wieżyczki przeciska się do przodu. Strzelec, ostrzeżony jakimś hałasem albo wiedziony szóstym zmysłem, błyskawicznie chowa się do środka i zanim chłopiec zdąży odbezpieczyć granat, zamyka luk i rygluje go od wewnątrz. Załoga czołgu dostrzega pozostałych chłopców z Hitlerjugend, którzy wzdłuż murów pędzą w górę ulicy za dowódcą, bo im powiedział, że nie zostawia się swoich towarzyszy w niedoli. Czołg obraca się, żeby wziąć na cel całą grupę. Czternastolatek tymczasem ześlizguje się na ziemię, biegnie w lewo, za obracającymi się w marszowym tempie gąsienicami, i kiedy jest na wysokości wylotu wieżyczki, prawą ręką, tuż pod bokiem karabinu, sięga do lufy działa i wrzuca w nią odbezpieczony wcześniej granat, który po chwili wybucha z wielkim hukiem. Z czołgu co prawda po dwóch sekundach grzeją w ich stronę z karabinu maszynowego, ale chłopcy są już poza jego zasięgiem. Wszyscy prócz
Petera. On dostał. Myśli nawet, że zaraz wyłoży się jak długi. Pancerfaust wysuwa mu się z ręki i z łoskotem spada na bruk. Peter potyka się, podnosi i rzuca przed siebie. Teraz on też biegnie po lewej stronie czołgu, okrąża go i nie myśląc o tym, co się wydarzyło, przez otwarte okno na parterze daje szczupaka w głąb ruiny, w której powinni być jeszcze dwaj pozostali chłopcy. – Kryć się! – krzyczy dowódca. Właśnie wdrapał się na czołg, jak przedtem ów czternastolatek, i umieścił minę wybuchową na włazie wieżyczki. Odpalają. Niczym w odpowiedzi na pukanie klapa włazu się otwiera i po ulicy toczy się ręczny granat, wolno, bez pośpiechu, tak jakby ktoś właśnie go wypluł albo skierował na niego strumień wody. Mina, której magnes musiał być do niczego, zsuwa się z klapy włazu na boczny pancerz, a z niego na ulicę. Czołg gwałtownie podskakuje. Chwilę później mina i granat wybuchają jednym wielkim ogłuszającym hukiem, który odbija się echem między domami. Silnik czołgu wyje, pojazd zwraca się w prawo i z głośnym chrzęstem toczy w dół ulicy, prosto w czarny obłok spalin ostrzelanego T-34. Od wzbijającego się po każdej eksplozji kurzu Peterowi łzawią oczy. Nawet nie może porządnie nabrać powietrza do płuc. Kaszle co chwila. Szumi mu w uszach. Nasłuchuje, ale nie słyszy żadnych krzyków ani jęków, dociera do niego jedynie terkot ognia artylerii wroga, co przez jakiś czas brał za trzeszczenie zaprawy między cegłami. Wysoko w górze, na zasnutym chmurami niebie, słychać przelatujący samolot, ale i ten odgłos jest tak stłumiony, że wydaje mu się nierealny (z czołgu zaś nie dobywa się już nawet rzężenie silnika). Peter wie, że musi się spieszyć. Lewą ręką przyciska do ciała krwawiące prawe ramię, pył trzeszczy mu w zębach. Kaszląc i plując, wychodzi z ruin domu wprost w opadające powoli, to znów wzbijające się tumany kurzu. Widzi swego dowódcę, który leży na brzuchu wciśnięty w ziemię, brak mu pół głowy, prawie cały mózg wylał się z czaszki i teraz pokrywa go czerwonawa powłoka z ceglanego pyłu i odłamków muru. Drugi chłopiec, który był z nim na klatce, przepadł bez śladu. Natomiast czternastolatek, oparty o ścianę, siedzi tuż obok okna, przez które wskakiwał Peter. Peter doznaje szoku na widok chłopca: musi mieć rozerwany brzuch, bo przez strzępy zakrwawionego munduru widać równie zakrwawione wnętrzności, które chłopiec przytrzymuje rękami. Prawe oko, jeśli to w ogóle można nazwać okiem, jest matowe, brakuje dolnej powieki, a kość poniżej jest odsłonięta. Prawą połowę twarzy zalewa krew: jej strugi w błyskawicznym tempie skapują z brody na rękaw prawego ramienia. Chłopiec tego nie zauważa. Lewym okiem patrzy na Petera, a na jego ciągle jeszcze dziecinnej twarzy pojawia się wyraz, jaki Peter widywał u swojej matki. Patrzy nie tyle z wielkim bólem, ile raczej z niewiarygodnym wręcz zdumieniem, niepewnością i strachem, bo nie wie, czy zaraz nie nastąpi koniec. Po chwili chłopiec próbuje podejść do Petera. Odpycha się ramionami, ale bez opierania się o ścianę nie jest w stanie utrzymać tułowia i powraca do poprzedniej pozycji. Peter stoi jak wryty. Przejęty tym, jak chłopiec nagle potrafi się skoncentrować. To go nie przeraża, raczej rozczula. Dziwne. Lekko poruszając ustami,
jakby miał zakląć, chłopiec podejmuje kolejną próbę, chce wstać, jakby tę resztkę życia, która mu pozostała, pragnął wykorzystać na to, by zrobić jeszcze choć jeden krok. Ale nie starcza mu sił. Wciąż nie spuszczając lewego oka z Petera, chłopiec niewiarygodnie miękkim ruchem, niczym sfruwający kawałek materiału, pada bezwładnie. Kolana, dotykając ziemi, osuwają się, twarz, nie natrafiając na żaden opór, uderza o bruk, plecy dziwnie się zapadają. Chłopiec wzdryga się raz jeszcze, jakby miał się wyprostować w ostatnim salucie, ale już po chwili leży spokojnie i wygląda tak, jakby wojna właśnie miała się dla niego skończyć (chociaż pokój jeszcze się nie zaczął, w ogóle nic się nie zaczęło). Wojna, trochę liczb, statystyki, marki, nazwy, akcje (ich skutki), tam i ówdzie jakieś wydarzenie, które nie wszystkich dotyczy. Chociaż zranione ramię leży na temblaku, Peter ciągle podpiera je lewą ręką. Od czasu do czasu ogląda się za siebie, by spojrzeć na miasto, z którego niewiele zostanie, jeśli dłużej będzie się toczyć ta zaciekła walka. Patrzy na nie tak samo pospiesznie jak i na przemoczone, lśniące w słońcu miejsce na bandażu, przez który sączy się krew. Ma lekką gorączkę, może od rany, a może od zastrzyków, które w punkcie opatrunkowym zrobiono mu w zdrowe ramię i klatkę piersiową. Bolało potwornie. Ale ból nikogo nie interesuje, nie teraz. Dopóki będzie mógł, niech idzie, powiedział mu sanitariusz. Tak więc Peter, zlany potem, dysząc ciężko i szurając sztywnymi nogami, wlecze się przez winnice u stóp Kahlenbergu. Idzie z Nußdorfu, dokąd – wraz z innym chłopcem z Hitlerjugend, który też skrył się w tych samych ruinach – podwiozła go ciężarówka potowej służby sanitarnej. Nogi ma jak z ołowiu. Kuśtyka tak, jakby ciągnął ze sobą wojenny kurz z połowy miasta, który przykleił mu się do butów. Opiera się chęci, żeby usiąść i odpocząć, gnany słowami sanitariusza, który powiedział, że każdy, kto będzie rościł pretensje do łóżka i lazaretu, może od razu dobrowolnie zgłosić się do niewoli. Obrona nie wytrzyma naporu bolszewików dłużej niż dwa dni. Potem fajrant i żegnaj (ukochana ojczyzno). Kiedy nie ma już siły, zamyka oczy i koncentruje się na tym, by iść dalej. Mechanicznie stawiane kroki niczym klamry spinają jego myśli. O tym, że należało zakończyć wojnę, kiedy jeszcze nie było tak źle. Że po zdobyciu miasta oszczędzi się Wiedeń i jego budynki wcale nie dlatego, że Austria była pierwszą ofiarą hitlerowskiej agresji, ale po to, by osiedlić w nim ludność Stalingradu (o czym słyszał w punkcie opatrunkowym). I o sterylizacji mężczyzn, o której mówił dowódca, kiedy przez głośnik wzywano ich do złożenia broni. I... I... Wszystko jest jakieś nierealne. Również krajobraz sprawia wrażenie, jakby miał być scenerią nocnego koszmaru, okaleczony, poskręcany niczym winorośle w agonii. I ten wszechobecny słodkawy zapach dymu, który przynosi z sobą od zawsze tu docierająca bryza znad Dunaju. Nawet w winnicach, gdzie nie ma prawie żadnych strat, wszystko pokrywa szara powłoka kurzu i śmieci. Wszędzie pełno walających się papierów, rozbitych skrzyń, porzuconych części uzbrojenia. Pośrodku winnicy tkwi armata przeciwczołgowa z rozszarpaną lufą, a przy niej leży trzech spitych do nieprzytomności ochotników o azjatyckich rysach. Peter i
jego towarzysz, który ciągle ma przy sobie kołatkę, przechodzą obok nich możliwie jak najszybciej. Minutę później widzą przed sobą, trochę wyżej po lewej stronie, obsypaną na wpół rozkwitłymi pąkami wiśnię, dorodną i rozłożystą, na której wisi żołnierz. Tabliczka na jego piersi informuje, że to tchórz i dezerter. W chudą szyję głęboko wrzyna się sznur do podwiązywania winorośli. Nawet nie wiedzą, kiedy się tu znaleźli. Nagle wyrastają tuż przed nimi drzewo i wisielec. Jak nadmuchany. I choć ten widok nie wydaje im się aż tak wstrząsający, jakim byłby jeszcze kilka lat temu (wtedy ich największym zmartwieniem było to, że nie umieją matmy), obu ogarnia przerażenie, kiedy spoglądają tam ukradkiem. Robi im się słabo. Ale może jedynie z powodu zastrzyków, które obaj dostali? Bolały jak diabli. Chłopak idący obok Petera wydłuża krok. Peter się z nim zrównuje, chociaż przychodzi mu to z trudem. Drzewo z wisielcem wydaje mu się o wiele, wiele za duże w porównaniu z innymi. Dziwi się, że w ogóle można się nad czymś takim zastanawiać. Okrążają drzewo, starając się patrzeć przed siebie. Już mają je za sobą. – Po co ja za tobą poszedłem – rozpacza towarzysz Petera. – Jak dojdziemy do posterunku i żandarmi spytają mnie o dokumenty, to też tak będę wisiał. Peter ze ściśniętym gardłem oponuje: – Niby dlaczego? – Jako dezerter. Nie dostałem przecież rozkazu do wymarszu. – Bo też i nie maszerujesz. – Ale porzuciłem sztandar Adolfa Hitlera. Podczas zaprzysiężenia Peter nie widział ani jednego sztandaru; oprawa była bardziej niż skromna, żadnych łuków triumfalnych, strzałów z moździerzy, poruszających przemówień, muzyki i nieodłącznej pieczeni wieprzowej, czyli tego wszystkiego, co synowi sąsiadów zapewniono jeszcze przed dwoma laty. Potem, cztery dni temu, kiedy jechał budować barykady, w tramwaju odmówiono mu żołnierskiego biletu, bo miał opaskę Hitlerjugend. Sam już nie wie, do czego należał. – Zapomnij o tym – mówi. – I jeśli chcesz znać moje zdanie, ta przysięga nie była formalna. – Spróbuj to komuś powiedzieć, a i ciebie powieszą. Peter zastanawia się na głos: – Najlepiej powołać się na rozkazy. Powiemy, że nasz dowódca kazał nam, jeśli sam polegnie, wycofać się nad Dunaj. – Za to też mogą cię powiesić. Jak tylko się zorientują, że kłamiesz, obaj skończymy na szubienicy. – Chłopiec odwraca głowę i lękliwie rozgląda się dookoła. I chociaż nie widać niczego, co byłoby specjalnie podejrzane, jego twarz robi się blada i przybiera ponury wygląd. – Jakbyś zobaczył ducha – mówi Peter. – A ty nie? Przyglądają się sobie zmieszani. – No, nie wiem.
– Jak cię będą wieszać, przestaniesz się martwić o odpowiedni kolor twarzy. Peter ma przed oczami matkę, jej zniekształconą rakiem twarz, która przy ich pożegnaniu, kiedy wszyscy prócz Petera ruszali w drogę do krewnych w Vorarlbergs przybrała jeszcze bardziej surowy wygląd. Trupio blada koścista twarz, rysy wyostrzone jak u drewnianej kukiełki, wąskie wargi, pożółkła skóra i wielkie zażółcone, spłoszone oczy, które chwilami, w zależności od światła, miały groźny wyraz. Peter zastanawia się, czy matka jeszcze żyje. Od czasu ich rozstania nie ma żadnych wiadomości, a teraz przychodzi mu na myśl, że by umrzeć, wystarczy osiem dni. Przed trzema dniami próbował dodzwonić się do ojca i kiedy po dwóch godzinach oczekiwania telefonistka wreszcie oznajmiła, że łączy go z inżynierem Erlachem w Feldkirch, że jest już na linii – tak, tu też Erlach, w Wiedniu, ojcze? – połączenie nagle przerwano. Drugi raz się nie udało, ale i tak musiał zapłacić, a kiedy po południu chciał znów spróbować, zleceń już nie przyjmowano. – Nie mamy żadnych rozkazów. Skoro nikt nam niczego nie rozkazuje, to znaczy, że ich nie mamy – mówi Peter. Skręcają w Eisernenhandgasse, która wiedzie do Kahlenbergdorfu, gdzie mieszka jego stryj. Schodzą łąkami obok winnic; w dole rozpościera się niczym nieprzesłonięty widok na port w Kuchelau, na zielonobrązowy Dunaj i północne dzielnice po drugiej stronie rzeki. Już z daleka dobiegają ich salwy śmiechu, a potem rozłożony na dwa głosy śpiew: Wo Tirol an Salzburg grenzt. Ci, którzy mają śpiewać drugim głosem, przykładają się do tego z całych sił. Chłopcy docierają do celu. Przechodzą przez Sankt-Georg-Platz, mijają na wpół zżartą przez rdzę starą prasę do wina, jedną z tych, jakie zwykło się wystawiać w dzielnicach winiarni. Peter widzi dwupiętrowy dom, w którego suterenie mieszka ze swoją rodziną stryj Johann. Jasny dym, przez który od czasu do czasu przebijają się zza chmur promienie słońca i oświetlają szczyt dachu, wzbija się w górę. W ogrodzie przed domem płonie sterta papierów. Stryj Johann, stojąc tyłem do ulicy, przewraca grabiami żarzące się książki, zdjęcia, dokumenty. Nieopodal, na frontowych schodach, bawi się Trude, sześcioletnia kuzynka Petera. Prasuje kamieniem kawałek niedopalonego papieru i to zajęcie pochłania ją całkowicie. Wyczerpanych, umorusanych niczym kominiarze, w ciężkich sabotach kuśtykających w dół krętej ulicy chłopców zauważa więc dopiero wtedy, gdy zatrzymują się przy płocie i jeden z nich woła: – Heil Hitler, stryju! Cześć, Trude! Za ich plecami, pomalowany w barwy ochronne, pędzi w stronę Dunaju samochód zwiadowczy Wehrmachtu. Trude unosi głowę i na chwilę nieruchomieje, patrzy spłoszona na Petera, potem na ojca. Dopiero kiedy ten odwraca się ku ulicy, dziewczynka wstaje ze schodów, ale nie zbliża się do płotu, tylko schyla po kawałek papieru, który nowy podmuch płomieni wyrzucił poza ognisko. Zgniata go w kulkę i ciska na żarzący się stos. Zwitek zmienia kolor, wybrzusza się, ale ogień go nie zajmuje. – A więc wypełniłeś już swoją powinność? – Stryj Johann patrzy na zabandażowane ramię Petera. Peter podąża za jego wzrokiem: opatrunek jest czerwonobrązowy, klei się od maści
cynkowej i krwi, która wciąż sączy się z rany, chociaż sanitariusze powpychali coś, przypuszczalnie watę, w miejsce postrzału. Po plecach przebiega mu dreszcz. Zdrową ręką głaszcze łokieć, tak jakby pod uspokajającym dotykiem ból mógł się stać znośniejszy. – Na wylot – mówi. – A kość? – Sądząc po wylocie, draśnięta. – Boli? – pyta Trude, która właśnie podeszła do płotu. – I to jak – mówi Peter. – Dostaniesz odznakę? – pyta dziewczynka. Ale tym razem stryj nie pozwala mu odpowiedzieć. Popycha Trude, mówiąc: – Idź do domu i powiedz mamusi, żeby przygotowała im prowiant na drogę. Ruszaj się, ale szybko. No już, zmykaj! Trude ociąga się chwilę. Towarzyszący Peterowi chłopiec opiera kołatkę o prawe kolano i kręci korbką, ale Trude już znika. Rozzłoszczony hałasem stryj Johann groźnie patrzy na chłopca. Peter mówi: – Miałem nadzieję, że będziemy mogli tu zostać. Stryj wycofuje się w stronę ogniska, ponieważ papiery jeszcze się nie dopaliły, podnosi parę na wpół zetlałych, resztę rozgarnia, tak by powietrze dostało się do środka. Kilka cieniutkich niedopalonych strzępów wzbija się wysoko i szybuje niczym latawce, kołysząc się delikatnie przy kolejnych podmuchach, po czym opada z dala od ogniska jako kwaśny nawóz, który najbliższy deszcz spłucze w głąb ziemi. Stryj odwraca się w stronę płotu. – Jako bratanka przyjąłbym cię z otwartymi ramionami, ale nie jako żołnierza. Bo wiesz, Rosjanie. Musisz to zrozumieć. Rodzina. Tak będzie lepiej. Teraz jesteśmy neutralni. Peter czuje się tak, jakby właśnie się obudził i od razu zbito go na kwaśne jabłko. Chce wspomnieć coś o matce, o ich dowódcy, chwycić za karabin i znowu prosić. Ale, idiota, porzucił go w punkcie sanitarnym, pośród całego tego zamieszania, jęków rannych i wykrzykiwanych komend. – Stryju, jeśli chcesz, możemy wyrzucić gdzieś mundury i te wszystkie rzeczy. Ale stryj tak zawzięcie rozgarnia grabiami papiery, że ogień tylko na tym zyskuje. – Z uwagi na tę twoją ranę, mógłbym cię najwyżej zanieść na drugą stronę ulicy. Przykro mi, Peter. To wszystko przez Rosjan. Nikt nie może sobie niczego pomyśleć. Tak jak mówiłem, od teraz jesteśmy neutralni. Neutralni, myśli Peter. Cóż to u diabła znaczy? I w tej samej chwili pojmuje (co natychmiast ścina go z nóg), że nagle wszystko stanęło na głowie, że to, do czego przywykli, czego ich uczono, nie liczy się teraz w ogóle. Pot na plecach zamienia się w lód. Zapach popiołu i dopalającego się papieru sprawia, że Peter czuje się tak, jakby wraz z nimi opuszczały go wszystkie siły. Jeszcze nigdy nie czuł się tak podle; ciało ma obolałe, krew gwałtownie pulsuje, dzwoni mu w uszach. Ramię boli tak,
że nie daje się tego wytrzymać. Chciałby usiąść i nigdzie już nie iść, bo tak jest skonany i tak bardzo przytłacza go ciężar wielu spraw: niepotrzebnego zabijania, żalu, że życie, które odmalowywał przed nim ojciec, zrobiło z niego idiotę, i pustki w żołądku, w którym co chwila, odkąd stryj Johann posłał Trude po jedzenie, odczuwa coraz częstsze skurcze. Boi się, że zwymiotuje. – Kto tam tak śpiewa na dole? – pyta, patrząc gdzieś przed siebie martwym, nieobecnym wzrokiem. Nasilający się ostrzał nie jest w stanie zagłuszyć wszystkiego. Do ich uszu dobiega kolejna piosenka, która siłą ryczących ją głosów przewierca się przez wojenny harmider: Hoch vom Dachstein an. – Łzy same cisną się człowiekowi do oczu – mówi drugi chłopiec. – Spuścili z beczek całe wino w piwnicach – informuje ich stryj Johann. – Ci z Sonderkommando SS. Wypijają, co jeszcze zostało w butelkach, żeby i one nie wpadły w niewłaściwe ręce. Pewnie chcą pokazać, jaki zgubny wpływ mogłoby to mieć na rosyjską duszę, gdyby ktoś ukrył jedną lub dwie beczki. – Podchodzi do płotu. – Słyszałem, jak mówili, że tańczą tam na stołach nagie baby i że na stojąco sikają do kieliszków oficerów. Ale ja o niczym nie wiem, bo nie widziałem tego na własne oczy. W tej samej chwili, z woreczkiem w prawej ręce, wychodzi z domu ciocia Suzanne. Jest ubrana na czarno. Peter przypomina sobie, że jej brat poległ na początku marca. Zdążył już o tym zapomnieć. Ciocia Suzanne ma smutną minę, ale kiedy podaje przez płot woreczek, z jej twarzy znika wyraz zatroskania. – My też prawie niczego nie mamy – mówi. – Lepiej będzie, jak się stąd zabierzecie. Kładzie Peterowi rękę na karku, przesuwa po nasadzie włosów palcami i uciska nimi jego szyję w miejscu, gdzie pulsuje tętnica doprowadzająca krew do głowy. Peter czuje, jak do mózgu sączy mu się coś zimnego i jak zatrzymuje się tam na chwilę. A potem słyszy swój głos, spokojny, o wiele za spokojny, monotonny, obojętny: – Mundury moglibyśmy... w winnice... Ciocia Suzanne cofa rękę i kręci głową. Jej wzrok mówi to samo. – Tam na dole zacumował statek własowców. Boją się nalotów i chcą tu przeczekać noc, zanim ruszą dalej. Idźcie do nich. Podobno zamierzają przedostać się na Zachód, gdzie ma być i lepiej, i więcej żarcia. – Nawet gdybyśmy mundury i wszystko inne... Ciotka uważnie wpatruje się w Petera, nie dlatego, żeby nie była zdecydowana, ale raczej po to, by w czymś się upewnić. I wreszcie mówi: – Heil Hitler! – Heil Hitler! – wtóruje stryj Johann. Chłopcy jeszcze chwilę marudzą, zanim odejdą od płotu. W końcu ze wzrokiem wbitym w horyzont, tak by na siebie nie patrzeć, ruszają w drogę. Upojeni esesmani wydzierają się na cale gardło, zawodząc Auf der Lüneburger Heide. Chmury zasnuwają niebo coraz
bardziej. Ostre światło, które się przez nie przedziera, ciemniejszymi obwódkami znaczy kontury i krzywizny krajobrazu. Nasycony węgielnym pyłem dym niepostrzeżenie miesza się z nadciągającym zmrokiem; noc ma ułatwione zadanie. Wojna, trochę liczb, statystyki, marki, nazwy, akcje (ich skutki), tam i ówdzie jakieś wydarzenie, które nie wszystkich dotyczy. Gęsta czerń kładzie się na ociężałych wodach Dunaju, spowija ledwo rozpoznawalne brzegi i pokryte winnicami zbocza, które pochylają się nad okaleczonym frachtowcem. Tu i ówdzie niebo i krajobraz zlewają się w jedną zwartą masę, tak jakby wojna miała z tych pagórków i z rzeki wyssać wszystko to, czym były przedtem i co było w nich fosforyzującego, co w lepszych czasach dodawało im nocą swoistego blasku. Kiedy na ciężkim niebie rozbłyska na chwilę ogień z działa szturmowego albo gdy pocisk smugowy zostawia na nim kolorową rysę, z pewnością dzieje się tak głównie po to, by zdefiniować różnicę pomiędzy jasnością a ciemnością, po czym czerń zdaje się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Peter leży na skąpo wypchanym słomą worku na pokładzie „Alba Julii”. Wielkie świetlne smugi na niebie, gdzieś z daleka rzucane przez wojskowe reflektory, przypominają mu monstrualne wycieraczki, które usuwają wszystko, co mogłoby gromadzić lub odbijać światło, każdą jego najdrobniejszą cząsteczkę. „Alba Julia”, rumuński frachtowiec pod banderą Rzeszy, przebija się w górę rzeki. Załogę stanowią ukraińscy żołnierze walczący po stronie Wehrmachtu, ostatnio w Budapeszcie. Większość z nich, tak jak Peter, leży na pokładzie. Chrapią, stękają i kaszlą prawie bezustannie, a wszystkie te dźwięki tworzą regularny chór. Chrapie też chłopiec z Hitlerjugend, który śpi tuż obok Petera. Jak długo to potrwa? Peter nie umie powiedzieć. Może tylko założyć, kierując się doświadczeniem, że po czarnej nocy kiedyś znów nastanie dzień. Szeroko otwartymi oczami wpatruje się w zimny mrok. Przez głowę przewijają mu się wciąż od nowa te same obrazy, wirują w koło niczym nakręcona na obracającym się walcu pozytywka. Myśli: zupełnie tak jak owe rozmaite scenki, które przed laty widział na pokazie w lanie Apollo. Przyrząd składał się z szerokiego mniej więcej na metr, pustego w środku i łatwo obracającego się blaszanego cylindra, który ponacinano w równych odstępach. Narysowane po jego wewnętrznej stronie figurki były tak umieszczone, że kiedy kręciło się nim w miarę szybko, to przez szpary w cylindrze można było zobaczyć, jak się poruszają. Peter pamięta, że w jednej z takich sekwencji występował Murzynek, któremu zbrzydła własna głowa, więc zdejmował ją sobie i po krótkim wahaniu podawał sąsiedniej figurce. I podobnie jak tam (sąsiad nieufnie obmacywał głowę i wykazawszy nią krótkie zainteresowanie, zdejmował ją i oddawał Murzynkowi) jeden po drugim pojawiają się obrazy, które Peter przywołuje w pamięci. Ulotne, rozmyte i zaparowane, tak jak dzień, kiedy odbywało się u nich pranie: w
suterenie na Blechturmgasse, w pokoju, który był także kuchnią. Gdzieś w połowie lat trzydziestych, zanim poszedł do szkoły, kiedy spało się po dwoje, a przez krótki czas nawet we troje w jednym łóżku. Pierwsze aresztowanie ojca, w 1936 roku, po wysadzeniu w powietrze budki telefonicznej, choć nikt mu tego nie udowodnił. A później drugie, w 1937 roku, za proporczyk ze swastyką. Peter pamięta je dokładnie (albo raczej pamięta to, co ojciec potem ze sto razy opowiadał). Mimo że ówczesne przepisy nie zabraniały posiadania proporca ze swastyką ani też innych podobnych symboli (zabronione było jedynie ich p u b l i c z n e p o k a z y w a n i e), to państwo klasowe po procesie administracyjnym nałożyło na ojca trzytygodniowy areszt. Owo p u b l i c z n e p o k a z y w a n i e stwierdzono na podstawie zeznań sąsiada socjalisty, który oświadczył (pod przysięgą), że przy szczególnie jasnym oświetleniu, kiedy zazwyczaj zaciągnięte zasłony akurat szeroko rozsunięto, można było zobaczyć (i po prawdzie tylko wtedy, kiedy schodziło się w dół ulicy pod specjalnym kątem), że na ścianie nad radiem wisi ów proporczyk. Albo: Peter ma osiem lat, przedziera się przez zbity tłum wiwatujących ludzi i nagle widzi Führera, który ze swej limuzyny pozdrawia mieszkańców Wiednia. Szczęśliwe czasy po anszlusie, kiedy ojciec znów zarabiał na chleb, dzięki czemu opadło z niego całe napięcie i z dnia na dzień znalazło się większe mieszkanie, w tym samym domu, na wyższym piętrze, z ubikacją już nie na korytarzu, a nieraz nawet z kwiatami na kuchennym stole, i pojawiły się n a j l e p s z e w i d o k i dla dzieci. I jak przed siedmiu laty, prawie dokładnie co do dnia, w niedzielne przedpołudnie w Augarten leżał obok ojca, po jego prawej stronie. I jak ojciec obdarzył go zaufaniem, przyznając, że to oczywiście on i jego koledzy wysadzili tę budkę w powietrze, zostawiając w niej swastyki; opowiadał mu też, jaki był szczęśliwy, kiedy przybyli towarzysze ze starego Reichu, i mówił, że od teraz stół będzie zawsze suto nakryty. Pamięta wielki szum wokół aresztowania sąsiada, który rok wcześniej przyczynił się do skazania ojca. Żona tego człowieka stała w ich drzwiach i z płaczem prosiła, by ojciec ujął się za jej mężem (postawiono mu zarzut, że jakiemuś naziście z sąsiedniego domu miał rzekomo wysadzić w powietrze komórkę z królikami, co nie było prawdą). Okładanie książek z matką. Bitwa na poduszki z najmłodszą siostrą Ilse, z którą jeszcze dwa lata temu dzielił pokój. Łóżka, które wyrzucano z okien żydowskich mieszkań naprzeciwko. Albo jak omawiali z ojcem sytuację na froncie i jacy byli dumni, że na całe tysiąclecia mają zapewniony Lebensraum na Wschodzie. Jak Ilse oparzyła rękę, kiedy z szafki w kuchni chciała wyjąć rozżarzony odłamek bomby. Kilka niesprawiedliwych policzków od ojca. Pamięta wieczór, który rok temu spędzili razem z innymi wiedeńskimi grupami. Padają święte słowa komendy: Prezentuj sztandar! Na co dowódca tak gorliwie wbija szpicę drzewca w belkę pod sufitem, że potem prawie nie może jej stamtąd wyciągnąć.
(Tak zabawnie to wyglądało, że Peter nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Śmiał się nie tylko on, ale widocznie robił to najgłośniej, bo dowódca zapamiętał właśnie jego i następnego dnia wyżywał się na nim dobre trzy godziny. Musztra: baczność, zwrot, marsz, marsz, w lewo, w prawo, złóż broń, baczność, prezentuj broń, przed siebie patrz, biegiem, marsz, w lewo, dwa, trzy, cztery, w lewo, dwa, trzy, cztery, pod górę, z powrotem w dół, Peterowi brak już powietrza, ale za chwilę jeszcze raz od nowa, pędem, bo dowódca mógłby przysiąc, że właśnie dostrzegł radzieckiego szpiega, baaaczność! Niech mnie, jeśli tam na górze nie ma... Peter sapie: Melduję posłusznie, że nie natknąłem się na żadnego bolszewickiego szpiega! Dowódca zadowolony z własnego pomysłu nadal przy nim obstaje: Niech mi kaktus na dłoni wyrośnie, jeśli tam nie ma... Marsz, marsz... I znów od początku, na cały głos, ta sama piosenka... Czerwone sztandary płoną na wietrze... Nasz sztandar ważniejszy niż śmierć... Aż Peterowi zbiera się na wymioty). Budyń czekoladowy z mleczkiem waniliowym na jego czternaste urodziny, wiosną ubiegłego roku. Nieogrzewane sypialnie podczas ostatniej zimy, kiedy woda ciekła po ścianach. Choinka w dużym pokoju, gdzie też nie było ogrzewania. Parę herbatników na drzewku rozmiękło z wilgoci już drugiego dnia świąt. Dosłownie ściekły z choinki. Protesty chorej matki przy każdym alarmie, kiedy nie chciała pozwolić, żeby zabierali ją do piwnicy. (Na całym ciele miała krwawe wybroczyny, niebieskie, prawie czarne sińce, chociaż dotykali jej z największą ostrożnością. Mówiła, że znoszenie do piwnicy na pewno jej nie uratuje, tylko niechybnie zabije. I gdyby mogła wybierać między pozostawieniem jej bez ratunku a tą męczarnią, wybrałaby strach. Kiedy wszystko dookoła świszczało i trzeszczało, zostawała sama w mieszkaniu i darła się wniebogłosy. Wreszcie nie musiała się liczyć z obecnością dzieci i krzyczała, pomstując na strach, który miał się nigdy nie skończyć, i na zagrażające jej unicestwienie; wyła niczym syrena i biegającym ulicą młodocianym kurierom z pewnością napędziła strachu na całe życie. Potem jednak robiła wrażenie odprężonej, jeśli w ogóle można się odprężyć, będąc skrajnie wyczerpanym. Po nalotach najczęściej od razu zasypiała). Inny obraz: przy pożegnaniu matka poprawia mu swoim grzebieniem przedziałek (czego on nie lubi), a kiedy się do niego uśmiecha, Peter rozpoznaje jej dawne rysy (bardzo mu się to podoba; któż by nie chciał, żeby jego matka pozostała na zawsze taka, jaka jest). I jeszcze jeden. To, co przytrafiło się na samym końcu: kiedy chłopak z Hitlerjugend, ten, który przystał do nich pierwszego dnia bitwy, próbuje podejść do Petera, rękami przytrzymując sobie wnętrzności, żeby nie wypadły mu z brzucha, i patrzy na niego jednym okiem, jakby chciał powiedzieć: mógłbyś być na moim miejscu. I znów od początku. Obrazy – osiemnaście, a może dwadzieścia cztery lub trzydzieści sześć – wciąż opowiadają tę samą historię, czasem w złej kolejności (tak jak nie całkiem jest jasne, czy Murzynek rzeczywiście ma zamiar oddać swoją głowę), ale z tych właśnie scen składa się piętnastoletnie życie Petera, zupełnie jakby toczyło się w koło.
Obraz, który lubi najbardziej, pokazuje coś bardzo błahego: on i jego o dwa lata starsza siostra Heidi są nad stawem, tam gdzie latem budowali sobie tory, po których ślizgali się na glinie. Widzi siebie, jak z rozpędu i z wielkim odbiciem, jeszcze z pręgami na plecach po wcześniejszych ślizgach, wskakuje do glinianej rynny, gdzie przed chwilą Heidi wlała wiadro wody. I obraz, który lubi najmniej, równie niewinny, a w każdym razie nie taki, o którym można by powiedzieć, że był efektem celowego, podłego lub brutalnego działania. Pamięta, jak podczas choroby matki ciągle przeganiają go z kąta w kąt, aż wreszcie ląduje na marginesie rodziny, gdzie wprawdzie robi, co do niego należy, ale dla nikogo nie jest wyręką, nawet jeśli stara się być użyteczny. (Kiedy jedyna męska czynność, a mianowicie znoszenie matki do piwnicy, odpadła całkowicie, Peter tylko zawadza, zwłaszcza odkąd zamknięto szkoły. Często zazdrościł swym siostrom, które dzięki zajęciom z gospodarstwa domowego, jakie odbywały się w 12
Bund Deutscher Mädel , miały nad nim przewagę, bo we wszystkim były o wiele sprawniejsze, bardziej zdecydowane i potrafiły myśleć praktycznie: jak wtedy, kiedy matce należało posmarować suche wargi kremem nivea albo niby mimochodem odgarnąć jej z twarzy kosmyki włosów, żeby dotknąć czoła. Albo kiedy matka prosiła jedną z nich, by podsunęła jej pod plecy poduszkę, żeby lżej było oddychać, lub kiedy chciała, by ktoś roztarł jej zimne stopy. Dziewczęta wtedy promieniały, były jak odmienione, bo nie musiały już tylko stać i skrywać przed nią zakłopotania. Jego natomiast, mimo że we wszystko chciał się włączać na równi z nimi, nigdy o nic nie proszono, uważając, że nadaje się wyłącznie do wypadów na miasto. A po jego powrocie matka oczekiwała, że będzie ją trzymał za rękę i opowiadał. Ale nie mógł tego zrobić, bo widział, że ona umiera. – Peter, opowiedz mi, jak tam jest. – Nic specjalnego się nie dzieje, mamo. Jest tak jak zawsze. Wystarczyło, żeby odwróciła od niego wzrok, i od razu starał się być niewidoczny albo znów wymykał się z domu. Powołanie do Volkssturmu było rozkazem, na który czekał od tygodni). Nagle zapomina o wszystkim i cieszy się, że pozostał przy życiu. Szuka wygodniejszej pozycji i tak szczelnie, jak pozwala mu na to zraniona ręka, owija się w wojskowy pled, który dostał od ukraińskiego żołnierza, zanim odbili od brzegu. Wpatruje się w niebo, do którego podążają umarli, ale czerń się nie rozrzedza. Słyszy tylko jakieś odgłosy, które zdają się częścią tej nieomal niewyczerpanej ciemności: stukot maszynerii przedzierającego się pod prąd frachtowca, co odbija się echem w jego ramieniu, tajemnicze trzeszczenie w nitach i szwach plandek, powtarzające się tak samo nieregularnie jak gulgoczące uderzenia fali rozrywanej przez dziób statku. Dudniące echo kroków stojących na wachcie i nieruchomym wzrokiem czegoś wypatrujących żołnierzy, opatulonych w sztywne z brudu szynele. Od czasu do czasu uderzenia kolby, kiedy ci sami żołnierze tuż przy uchu Petera odkładają karabiny, co odbija się wcale nie mniejszym
echem, tak jakby świat w środku był pusty niczym puszka po herbacie. Na Dunaju, który właśnie skręca wielkim tukiem, zaczynają się już zacierać wszelkie ślady (wojny). Woda pod kilem wygładza się coraz bardziej. Tablice z dróg Dolnej Austrii, które usunięto po to, by czerwonoarmiści pogubili się w tym bezkresnym kraju, zapadają się w żwir na dnie rzeki. Zniknęli też gdzieś wychudzeni, ubrani w pasiaki więźniowie, których wcześniej całymi dniami wzdłuż Dunaju pędzono na zachód. Tych, którzy padali z wyczerpania, rozstrzelały miejscowe oddziały. Dunaj zmierza do morza, lecz morze wcale nie będzie pełniejsze. Wcale.
Środa, 2 maja 2001 Robotnicy, których załatwiła mu Johanna, podjeżdżają nowym jaskrawoczerwonym mercedesem. Mają na sobie sztywne od farby, zaprawy i plam po oleju ubrania, tak więc pytanie, czy przypadkiem nie pomylili adresu, jest nie na miejscu. Philipp zastanawia się nad kilkoma bezpośrednio z tym związanymi kwestiami, niezupełnie wolnymi od uprzedzeń, na zewnątrz jednak okazuje całkowitą obojętność. Siedzi na schodach i czeka, żeby mężczyźni do niego podeszli. Obaj wyglądają niczym spóźniona w czasie ilustracja Święta Pracy. Starszy, średniego wzrostu, jest mocno zbudowany, ma pełno blizn i krost oraz za mały brązowy kapelusz. Drugi, także średniego wzrostu, ale szczupłej budowy, jest trochę blady i przygarbiony. – Steinwald – przedstawia się pierwszy, ten w kapeluszu. – Atamanow – mówi ten drugi, blady. Philipp ziewa przeciągle, wykrzywiając szczęki i bez żenady przyglądając się wydeptanym, zeskorupiałym od cementu butom na nogach mężczyzn, i w końcu wymienia własne nazwisko. Potem pyta, czy przyjechali w sprawie strychu. – Tak – mówi ten w kapeluszu. – Macie kalosze? Ale jest tak, jak można się było spodziewać. – A osłony na twarz? – dopytuje się Philipp. Mężczyźni kręcą głowami. – Chcecie powiedzieć, że przegapiliście odcinek, w którym James Onedin przejmuje ładunek guana? A robi to w Ameryce Południowej, na wyspach Galapagos, na świeżym powietrzu i nad samą wodą! Co sobie wyobrażacie? Że na moim strychu... Jeden z robotników, ten w kapeluszu, czyli Steinwald, przeciska się obok Philippa w stronę drzwi. – Damy radę. Spoko. Pozwoli pan. Drugi zaś, Atamanow, podąża za nim jak nakręcony. Philipp jest pewny, że to pierwsza ze wskazówek, których udzieliła im Johanna. Min robotników wracających ze strychu już nie komentuje. Obaj wycofują się na schody i jedno jest jasne: że nie mają nic przeciwko temu, by odstąpić od inicjatywy, jaką w fałszywym przekonaniu, że wszystkiemu i wszystkim dadzą radę, przed chwilą powzięli. Philipp kieruje ich w stronę kuchni. I kiedy w gulgoczącym ekspresie woda zamienia się w parę, a potem znowu w ciecz, starszy z nich, Steinwald, skrobiąc palcem w blat stołu, wylicza, co oprócz kaloszy i masek będzie absolutnie niezbędne:
– Rękawice, okulary ochronne i... i... i wysokociśnieniowy aparat do czyszczenia. Philipp kroi chleb, otwiera lodówkę, sprawdza zapasy. Wykłada wszystko, co ma: pieczywo, masło, miód (z 1996 roku), świeże mleko. Siada przy stole. Żując chleb i siorbiąc kawę, uzgadnia z robotnikami, że sami pojadą na zakupy. A on, Philipp, zostanie w domu, żeby odbierać telefony i zaczekać na listonoszkę. Na pytanie, czy również potrzebuje kaloszy, odpowiada: – Żółte, rozmiar czterdzieści dwa. – Czterdzieści jeden – poprawia go Steinwald tak zdecydowanym tonem, że Philipp postanawia się nie sprzeciwiać, obstając jedynie przy tym, żeby kalosze były żółte, bo takie miał w dzieciństwie. Żółte, a w środku czerwone. Steinwaldowi, który najwyraźniej jest tu bossem, wręcza pieniądze: wszystko, co ma przy sobie i chyba drugie tyle z imbryka, do którego babcia, mimo istnienia sejfu, zawsze odkładała coś na czarną godzinę. Steinwald i Atamanow wychodzą. Philipp dobrą chwilę wygląda przez okno i widzi, że przypatrują się strychowi. Wie, że dźwięk, jaki dobywa się spod pazurów drepczących po parapecie gołębi, jest najbardziej nieprzyjemny ze wszystkich możliwych do wyobrażenia odgłosów. A trzepot skrzydeł, kiedy gołębie przymierzają się do lądowania, jest najokropniejszy spośród tych, jakie w ogóle mogą wydawać skrzydła. Philipp nigdy jeszcze nie słyszał czegoś wstrętniejszego. Dochodzi południe, kiedy czerwony mercedes wjeżdża na podjazd. Zatrzymuje się przed garażem, wzbijając tumany kurzu. Robotnicy wysiadają, po czym Steinwald głosem pełnym wyrzutu skarży się, że w pierwszym sklepie nie było żółtych gumiaków i że stracili ponad godzinę, co niepotrzebnie podrożyło koszt jego (Philippa) kaloszy. Philipp nie podejmuje tematu. Ale jest zadowolony z tego pierwszego dowodu ich solidności i chętnie by się sfotografował ze swoimi pomocnikami, bo to na pewno dobrze by mu zrobiło: ze Steinwaldem i Atamanowem, w ciemnoszarych gumiakach, po jego prawej i lewej stronie. Od razu by było wiadomo, że to on, w swych żółtych kaloszach, jest tu najważniejszy. Stanąłby trochę dalej niż robotnicy, w dużym rozkroku, z rękami wzdłuż boków, biodrami wysuniętymi do przodu i z uśmiechem na twarzy, prawie niezauważalnym, i koniec końców wyglądałby jak Jaś Fasola. Im dłużej przypatruje się Steinwaldowi w płaskim, za małym kapeluszu i Atamanowowi z woskową twarzą i fryzurą à la Fernandel przyprószoną siwizną, mimo że chyba nie ma jeszcze trzydziestki, tym bardziej podoba mu się ów obraz. Kiedy robotnicy siedzą w kuchni, a on gotuje obiad, postanawia, że po południu zadzwoni do Johanny i zażąda, żeby zwróciła mu jego aparat fotograficzny. Kochana Johanno, powie jej. Pożyczyłaś go ponad półtora roku temu, kiedy Franz oddał swój do naprawy. Ciekaw więc jestem, kto nie uporządkował sobie życia. Ty czy ja? Na obiad jest spaghetti. Zanim Philipp zdążył opróżnić swój talerz, Steinwald i Atamanow w milczeniu pochłonęli podwójne porcje, źli, że dali mu się namówić najedzenie, kiedy użył argumentu, że potem już nie będą mieli apetytu. Wyraźnie widać, że są coraz bardziej zniecierpliwieni, że chcieliby się wreszcie zabrać do roboty. Mimo to
Philipp próbuje wciągnąć ich do rozmowy. Steinwald, marszcząc kosmate brwi, na wszystko odpowiada krótko i węzłowato, Atamanow zaś w ogóle nic nie mówi, siedzi cicho i spokojnie, jakby nieobecny. Philipp prawie nie zna jego głosu. Zwraca się więc bezpośrednio do Atamanowa i kiedy ten pojmuje, że o niego tu chodzi, wykrztusza zmieszany: „Nie rozumieć za dużo po niemiecki”. Philipp przenosi wzrok na Steinwalda, a ten poirytowany wyjaśnia, że on też zna Atamanowa dopiero od sześciu tygodni. Atamanow tylko na krótko przyjechał do Wiednia, żeby trochę zarobić, bo potrzebuje pieniędzy, ponieważ ma się żenić pod koniec czerwca. Steinwald dalej burczy coś pod nosem, palcami zeskrobując resztki jedzenia ze stołu. Brwi wciąż ma ściągnięte. Philipp natomiast, wyraźnie uradowany tą wiadomością, gratuluje Atamanowowi zamiaru ożenku. Po chwili Steinwald podnosi się i znika w korytarzu. Atamanow idzie za nim. Słychać rozrywanie nylonu, trzeszczenie tektury, ubijanie dykty. Kiedy Philipp wychodzi na korytarz, Steinwald i Atamanow mają na nogach ciemnoszare kalosze, a na szyi maski. – Nie, nie od kurzu, ale przeciwgazowe – objaśnia zirytowany Steinwald. Okulary ochronne mają na czołach. Na pierwszy rzut oka obaj wyglądają bardzo bojowo, lecz na drugi nie sprawiają już wrażenia, jakby byli gotowi na wszystko. Philipp proponuje im papierosa. Ale nie zwracają na to uwagi, albo raczej nie dają się znów odciągnąć od wejścia na strych, i zarzuciwszy łopaty na ramiona, tłuką się po schodach na górę. Philipp zostaje w korytarzu. Ogląda inne sprawunki. Najbardziej podobają mu się jego kalosze z czerwoną lamówką u góry, z zieloną wyściółką i zielonymi podeszwami. Pasują do jego ulubionej koszuli. Wciska w nie stopy; leżą jak ulał. Numer większe też mogłyby być. Maskę, okulary i grube rękawice nakłada na parterze. I w tym ekwipunku, podśpiewując La Palomę, atakuje schody. Ale już na pierwszym piętrze skręca w bok, bo największe lustro w całym domu znajduje się w dawnym pokoju babci. By wpuścić więcej światła, otwiera okiennice. Przegląda się w lustrze dobrą chwilę. Potem przystaje przed zdjęciami, które wiszą tu w rzędach, część nad łóżkiem, inne nad toaletką, wszystkie na tle zielonego, wydrążonego w kartoflu wzoru odciśniętego na ścianach. Ramki mają owalne, okrągłe, czworokątne albo w kształcie podkowy, oplecione porcelanowym bluszczem lub metalowymi różami. I ukazują bardziej lub mniej znajome twarze rozproszonych, skłóconych bądź zmarłych członków rodziny. Philipp poznaje ich wszystkich, niezależnie od wieku. Zastanawia się, czy krewni też poznaliby jego, Philippa Erlacha, trzydziestosześcioletniego kawalera. W masce i okularach ochronnych na twarzy wcale nie wygląda na ich wnuka, syna ani brata. Raczej na jakąś zjawę, która dzięki osłonie przed zarazkami przetrwała do dnia dzisiejszego w nienaruszonym stanie i po wielu dziesięcioleciach wypuściła się do opustoszałej od dawna krainy, żeby pobrać tam próbki materiału. Dla dokumentacji minionej kultury. Było to cale wieki temu, mówi sobie i przez chwilę wierzy, że skoro jest w tym
przebraniu, nikomu nie musi z niczego się tłumaczyć. A nawet zbiera się na odwagę, by otworzyć komodę obok łóżka, po brzegi wypełnioną różnymi papierami babci. Prawie obojętnie, jakby znalazł się w zupełnie neutralnym miejscu, wysuwa kolejne szuflady i przegląda je pobieżnie, choć ze świadomością, że wreszcie stoi wobec możliwości ruszenia z miejsca (tak powiedziałaby Johanna). On natomiast tak by tego nie określił. Mimo to w drodze na poddasze towarzyszy mu uczucie niepokoju. Kiedy otwiera drzwi na strych, puls zaczyna mu bić dwa razy szybciej. Steinwald, który stoi pośród trzepoczących skrzydeł i zlewającego się w jeden ton gruchania gołębi, krzyczy w jego stronę, żeby natychmiast się stąd zabierał. W stłumionym przez maskę głosie słychać niemałe przerażenie. Philipp dopiero teraz dostrzega, że Atamanow stoi przy oknie, a Steinwald na środku pomieszczenia, i że nad nimi, wzbijając skrzydłami biały kurz, trzepoczą się gołębie. Widać ich tylko przez chwilę, po czym znikają w tumanach kurzu. Obaj są uświnieni, tak jakby już co najmniej raz przeturlali się po warstwie świeżego łajna. Cały strych pokrywa kredowa biel. Ale nie z rodzaju tych na czarownych śnieżnych pejzażach, tylko przypominająca odrażający puder zombie. Nieustanne podrywanie się gołębi do lotu i krążenie przed Steinwaldem i Atamanowem wywołuje efekt twardego montażu filmowego. Oniemiali i z wybałuszonymi oczami wyglądają jak bezsilne roboty. Na łopacie Atamanowa odbijają się świetlne refleksy. Philippowi przychodzi na myśl, że mimo całej grozy sytuacji, w jakiej się znaleźli, obaj wydają się mniej zdziwieni tym, że tu są, niż on, który im się przygląda. Ale wtedy Steinwald, wywijając łopatą, dopada do drzwi i kopie w nie tak gwałtownie, że Philipp ledwo zdąży cofnąć głowę, zanim zatrzasną mu się przed nosem. Z ulgą wypuszcza powietrze i oddycha głęboko. I kiedy jeszcze przez kilka sekund wsłuchuje się w głuche i smutne odgłosy, które docierają do niego przez ścianę, postanawia, że przy najbliższej okazji powie im obu, jakie zrobili na nim wrażenie. – No, świnio, podleć tu! – Steinwald wydziera się na całe gardło. Philipp krzywi się z niesmakiem. I wolno, stopień po stopniu, idzie na dół, otrzepując ubranie, bo się obawia, że kurz wdarł się za koszulę i spodnie. Wychodzi na świeże powietrze i żwirowanym podjazdem zmierza do ogrodu. Na jego widok jakiś zabłąkany kot z dzikim wrzaskiem rzuca się w krzaki pod murem. Philipp przysiada na postumencie, gdzie kiedyś stała figura Anioła Stróża, bo stąd ma niczym niezmącony widok na okno w poddaszu. Tymczasem Atamanow rozwalił szybę w drugim skrzydle okna. Gołębie, którym łopatą wytycza kierunek, w popłochu przeciskają się na zewnątrz. A tym, które zamierzają powrócić, tą samą metodą uniemożliwia lądowanie na parapecie. I trwa to dobre pół godziny, zanim prawie czterdzieści gołębi opuści strych. Potem przychodzi kolej na te, które jeszcze nie potrafią latać. Padają martwe pod łopatą Atamanowa i lądują między stosem złożonego pod ścianą domu wyschniętego drewna a przerdzewiałym płotem warzywnika. Dead and gone. Kot wyskakuje z krzaków i po chwili wraca z truchłem w pysku. Philipp, który reprezentuje pogląd, że nie musi się przyglądać tego rodzaju scenom,
wzdycha cicho i znów podąża przez ogród, tym razem w stronę muru. Całkiem możliwe, rozmyśla, że ten czas, który spędził z Johanną, kiedyś wyda mu się zupełnie nieistotnym rozdziałem w jego życiu, albo też ostatecznie się pogodzi z tym, że obłoki stale płyną po niebie, niczego nie obiecując, nigdzie się nie zatrzymując, i nakładając się jeden na drugi, co chwila odsłaniają niebo, żeby pokazać, jakie jest naprawdę, jaki naprawdę jest głos Johanny, jakie są jej ruchy, i że nie będzie miał możliwości innego wyboru, jeśli sobie wmówi, że ją kocha. Johanna natomiast od prawie dziesięciu lat albo nic sobie z niego nie robi, albo robi niewiele, i wykorzystuje ów fakt raz tak, raz siak, żeby mieć otwartą drogę do wszystkich opcji. To burzliwa strona ich wzajemnych stosunków, ich dramatu, można powiedzieć. Mam swoją dumę (myśli Philipp), która pomaga mi zachować pewną niewinność. Coś, nad czym nie tylko chce, ale też powinien się głębiej zastanowić. Zdążył już jednak wejść na pierwsze z krzeseł pod murem i dzięki grubym rękawicom, których jeszcze nie zdjął, podciąga się tak wysoko, że widzi część ogrodu wcześniej w żaden sposób niedostrzegalną. Zauważa mężczyznę, który klęczy i drucianą szczotką usuwa mech z fug między betonowymi płytami chodnika. – Halo! – woła Philipp. Brzmienie jego głosu uświadamia mu, że ciągle ma na sobie maskę przeciwgazową i okulary ochronne. Mężczyzna zadziera głowę, spogląda do góry i w zdumieniu unosi krzaczaste białe brwi. Trochę zmieszany zastyga w bezruchu, choć na bardzo krótko, zastanawiająco krótko. Philipp jest zdania, że zasługuje na nieco większy podziw. Ale mężczyzna wymachuje pięścią w jego kierunku i krzyczy, żeby zabierał się do diabła i to już, natychmiast. Philipp patrzy na rozzłoszczonego mężczyznę i jednocześnie czuje, że koszula podciągnęła mu się do góry i że od muru bije chłód. Nie wie, co robić – z jednej strony gestykulacja i odgrażanie się sąsiada, a z drugiej przyjemne uczucie chłodu na odsłoniętym brzuchu. Chętnie pozostałby jeszcze trochę w tej pozycji, z nogami w powietrzu i napiętymi muskularni ramion. Ale mężczyzna zaczyna podskakiwać i zamierza się szczotką w jego stronę, więc Philipp woli się wycofać. Zbity z tropu wlecze się do następnego krzesła. Z kieszeni spodni wyjmuje fotografię, którą zabrał z pokoju babci, i na chwilę przysiada, bo za murem słychać jakieś głosy. Zdjęcie pokazuje chłopca w czerwonych wydzierganych na drutach kąpielówkach, o wiele za dużych. To Philipp. Ma cztery lata. Stoi w trawie po kolana. Całe tło stanowi murawa ciągnąca się aż po nierówno ząbkowane brzegi fotografii. Chłopiec oburącz trzyma duży sekator z żółtymi uchwytami. Patrzy przed siebie, prosto w obiektyw, i ma nieufną minę, jakby właśnie kazano mu zrobić coś, czego nie chce, na przykład wypuścić z rąk nożyce, żeby się nie skaleczył. Po jego minie nietrudno poznać, że zaraz coś się wydarzy. Że za chwilę zacznie płakać. Głosy dobiegające zza muru należą do dzieci i Philipp wyobraża sobie, że to rozmawiają jego starzy niezawodni przyjaciele, którzy pozostali dziećmi i czekają tu na niego od ponad dwudziestu ośmiu lat, wytrwale, cierpliwie i ufnie. Może jeszcze w podstawówce polecono im zapisać w zeszycie, że szczęście dane jest tym, którzy umieją czekać.
Dziesięć, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa razy przepisać to samo zdanie, aż po całkowite otępienie, zobojętnienie, kiedy nic już nie ma znaczenia. Głosy za jego plecami rozpływają się coraz bardziej, ponieważ Philipp stara się jak najmniej rozumieć, o czym dzieci mówią. I myśli, że wszystko w życiu wygląda tak, jakby próbowało się wciąż od nowa i coraz ładniej zapisać w swoim zeszycie to samo zdanie. Może właśnie dlatego jesteśmy tacy żałośni. Kiedy Philipp wraca do domu, oba skrzydła okna na strychu są wyjęte z zawiasów, a cały otwór zabity jest grubym kartonem. Gołębie nadal tam nadlatują, skrobią pazurami w karton, drąc go i rozpaczliwie gruchając. Inne drapią w cegły na kalenicy albo w rynny, we wszystko, na czym przysiądą. Steinwald i Atamanow siedzą na frontowych schodach, zajmując miejsce Philippa. Od niechcenia popijają piwo, które, jak Philipp się domyśla, wzięli z lodówki. Wyglądają opłakanie, a w każdym razie tak, jakby uszły z nich wszystkie siły i nie byliby w stanie cieszyć się z zakończonej roboty. Widać, że nie są w nastroju do rozmowy; nawet nie odpowiadają na pozdrowienie Philippa. I choć zdjęli już maski i okulary, na twarzach mają wyraźnie odciśnięte ich kontury, otoczone grubą warstwą białego kurzu, tego samego, który pokrywa im włosy: zbite w sztywne od pyłu kołtuny sterczą na wszystkie strony. Philipp, mimo że bardzo się poci i ma zaparowane szkła, nadal nie zdejmuje maski ani okularów, tak jakby wydana ciemnym mocom bitwa nie została jeszcze wygrana i był zdecydowany walczyć dalej z opuszczoną przyłbicą. Przez zamglony pleksiglas widzi smutne spojrzenia utkwione w jego żółte kalosze. Kiedy on na podeszwach ma tylko trochę ziemi, gumiaki Steinwalda i Atamanowa są całkowicie uświnione łajnem i oklejone gołębim pierzem. – Nieźle przyłożyliście się do roboty. Szacunek. Prawdziwi z was przodownicy pracy – mówi niepewnym głosem. Zero reakcji. Nie można mieć im tego za złe. – Skorzystajcie z łazienki na górze. Jest tam nawet apteczka, chociaż raczej wątpliwej zawartości. Z szyi Atamanowa, tam gdzie ma wiele zadrapań, sączy się krew. Steinwald lawa głową i nawet nie próbując unieść się z miejsca, z dużą wprawą odpluwa trochę flegmy prosto do kontenera, chrząkając przy tym głośno. Mimo że podczas szamotaniny na strychu wykazał niezwykłą cierpliwość, brakuje mu jej teraz w stosunku do świeżo upieczonego właściciela domu. – Tak czy inaczej, bardzo wam dziękuję – mówi Philipp. Jest skrępowany tą sytuacją. Zaciska usta. I w akcie desperacji sięga po okienne ramy oparte o ścianę przy drzwiach. Z wielką starannością usuwa z nich naszpikowane popękanymi bąbelkami resztki szkła, a potem wlecze w stronę roweru, bo jak obwieszcza, ma zamiar zawieźć je do szklarza. I kiedy tam jedzie, obmyśla kolejne ujęcia, wszystkie na gruboziarnistych i lekko poblakłych fotografiach. Wbija sobie do głowy, żeby w żadnym wypadku nie zapomniał
zadzwonić do Johanny w sprawie aparatu, bo z tego jednego jedynego powodu jest mu teraz bardzo potrzebny. Musi koniecznie o tym napomknąć, żeby nie myślała, że tylko chce ją zdenerwować.
Czwartek, 12 maja 1955 Na korytarzu słychać kroki. Upuszcza nocną koszulę, której brzeg trzymała w zębach, i otwiera drzwi, żeby ojciec znów nie narzekał, że ostatnio ciągle się barykaduje. Może jej teraz... Ledwie odryglowała zasuwkę, wkroczył do środka w czerwonym atłasowym szlafroku, z opuchniętą twarzą i obrzmiałymi powiekami; posiwiałe włosy po jednej stronie ma spłaszczone od poduszki, co sprawia, że wygląda jakoś tak nieporadnie i niewinnie. Ale Ingrid nie da się na to nabrać. Jak przystoi grzecznej córce, pierwsza życzy mu dobrego dnia. – Dzień dobry – odpowiada Richard. Ale już po sposobie, w jaki to mówi, widać, że wciąż jest w złym nastroju, z którym obnosi się od wielu dni. Zrobił się bardzo nerwowy, odkąd negocjacje w sprawie traktatu państwowego utknęły akurat na artykule 35 i na prawie do wydobycia ropy naftowej z pól wzdłuż Morawy. Do tego wszystkiego daje mu się we znała bolący ząb. Odkręcił kurek i myje ręce. Po chwili, groźnie marszcząc brwi, szuka wzroku Ingrid. I mówi: – Czy nie zechcesz mnie przeprosić za wczoraj? Byłby to dobry znak, świadczący o tym, że dostrzegasz swój błąd i umiesz za niego przeprosić. Jeszcze kilka tygodni temu Ingrid na pewno by odparowała, że za co niby (no bo za co?) ma go przepraszać. Albo wyszłaby z kontrpropozycją, żeby to on ją przeprosił, skoro jest taki uparty i za nic ma szczęście córki. Całą noc, dziesiątki razy, obmyślała już zdania, które musiałyby do niego przemówić, wszystkie na temat miłości. A teraz znów, co stało się już prawie rutyną, zacina się i milczy. Wkłada szczoteczkę do ust i zaczyna myć zęby, żeby ojciec przestał czekać na odpowiedź i porzucił nadzieję, że warto dalej wałkować ten temat. Była grzeczna. Pierwsza ładnie powiedziała mu dzień dobry. To jej nie uwłacza. Inne zachowanie byłoby w jej oczach przesadą i tylko stwarzałoby pozór, że i tym razem będzie tak, jak chce ojciec. Zawsze rościł sobie pretensje do tego, żeby we wszystkim mieć rację. Nieomylny papa. Każdym wypowiedzianym słowem dyktował swą wolę. Ale ona już się tym nie przejmuje. Już z tego wyrosła. Teraz ma coś lepszego do roboty. – I ani be, ani me – mówi ojciec. Parskając i sapiąc, myje twarz, w której Ingrid nie może doszukać się żadnego podobieństwa do swojej twarzy. Płucze usta specjalnym płynem, bo ropiejący ząb nie pozwala mu użyć szczoteczki. Gulgocze długo i głośno. Potem moczy grzebień i doprowadza do ładu włosy. Od czasu do czasu, patrząc w lustro, rzuca badawcze spojrzenia w stronę Ingrid. Ona również przegląda się w lustrze. Stwierdza, że ostatnie
tygodnie i miesiące odcisnęły na niej swój ślad, bo ogrom nauki i ogrom kłamstw są jednak męczące. Przedtem lepiej wyglądała. Nachyla się, pod ręką ojca, i płucze usta dwoma łykami wody. Właśnie ma zamiar opuścić łazienkę, kiedy ojciec mówi: – Bardzo ci się dziwię. Twoje zachowanie pasowałoby raczej do piętnastolatki, a nie do kogoś, kto ma dziewiętnaście lat. Że też się nie wstydzisz. Ingrid i tę uwagę pozostawia bez komentarza. Oznajmia tylko, że źle się czuje, co może brzmi jak wymówka, chociaż rzeczywiście (czy to nerwy?) robi się jej słabo. – Jest mi niedobrze – mówi. I wycofuje się do swojego pokoju. Kiedy się ubiera, uświadamia sobie, że tylko Peter naprawdę ją rozumie. Wystarczy, że pomyśli o ostatnim karnawale, i wzbiera w niej taka gorycz, że najchętniej znów położyłaby się do łóżka. Nie, nie stawia ojcu zarzutu, że nie zachwyca się Peterem ani że przez jego niet przepadł jej tydzień w górach. Bo to kwestia gustu. Ale buntuje się przeciwko temu, że nie traktuje poważnie tej miłości, która z pewnością nie jest czymś powierzchownym, a jej uczucia nazywa fochami. Ojciec wciąż widzi w niej dziecko, któremu można odebrać zabawkę, a teraz, gdy przeciekła do niego wiadomość o zaręczynach, na wszystkim chce położyć swoją łapę, ponieważ te g ł u p o t y w dostatecznym stopniu dowodzą, do jakich nieprzemyślanych posunięć zdolna jest jego córka. A dokładniej mówiąc: że tak w a r i u j e w tym z a d u r z e n i u, że jeszcze gotowa by pójść z Peterem do łóżka. Co oczywiście dawno już się stało, ale co przekracza możliwości percepcyjne ojca, który nawet nie potrafiłby sobie tego wyobrazić. Dla niego szóste przykazanie jest przykazaniem pierwszym. Nie istnieje nic, co stwarzałoby podobne zagrożenie dla jego wyobrażeń na temat wartości i co byłoby podobną obrazą dla jego poczucia porządku społecznego. Drzewo, wąż, jabłko, cerber, wieczny ogień potępienia i smażenie się w piekle za życia. Same synonimy miłości. Gdyby wiedział, że od dawna jest kobietą, pewnie zamknąłby ją na cztery spusty. Niech zna swoje miejsce. – Mam tylko nadzieję, że rozsądek wkrótce weźmie górę. Siedzą we troje przy śniadaniu. Richard, w jednym ze swych wyjściowych garniturów, pije kawę, przy każdym łyku gwałtownie przechylając głowę do tyłu. Kiedy Alma proponuje mu bułkę, odmawia ze względu na swój ząb. Mówienie natomiast zdaje się łagodzić ból; być może to, co mówi, przynosi mu ulgę, bo tabletki, które połknął w łazience, zapewne podziałają dopiero za kwadrans. – Nie mogę tego tak zostawić. Nie po to całe lata pertraktuję z Sowietami, żeby moja córka w tym czasie straciła rozum. Przez siedemnaście lat inni decydowali za nas. Przez siedemnaście lat nic tylko łamanie słowa, kłamstwa i rozczarowania. Pół życia strawiłem na cierpieniach i trosce o innych. Ale teraz, kiedy sytuacja zaczyna się trochę klarować i kiedy znów można być panem we własnym domu, nie pozwolę, by moja córka siała w nim zamęt. Podnosi filiżankę do ust i krzywiąc się, upija kolejny łyk. – Zrozumieliśmy się? Nie.
Kiedy Ingrid patrzy na ojca, przychodzi jej na myśl, że ministra Figla prawdopodobnie też bolą zęby i dlatego pije więcej, niż powinien. Megalomania jej ojca i całej tej bandy z komitetu negocjacyjnego od dawna już działa jej na nerwy. I to ich picie. Tak jakby miało coś wspólnego z traktatem i jakby Rosjanom można było zaimponować piciem. Ingrid dobrze wie, że Rosjanie nawet nie dostrzegają, że ktoś umie pić, bo oni są do tego przyzwyczajeni. A już z pewnością nie okażą uznania i dzięki temu, że z taką wprawą piją, doprowadzą do podpisania traktatu. Gdyby wszystko było takie proste, to Węgrzy mniej by grali w piłkę i zamiast tego ćwiczyliby się w piciu. Najprawdopodobniej już pięć lat temu, jeszcze za Stalina, Prezydium Rady Najwyższej postanowiło, że w 1955 roku da się Austrii traktat państwowy, co teraz ma miejsce, ściśle według planu Rosjan i niezależnie od morza wódki. Ale i tak całe to towarzystwo z rządu federalnego każe im fetować z powodu swej wytrwałości i negocjacyjnych talentów. Brakuje tylko tego, żeby gazety obwieściły, że traktat dawno zostałby podpisany, gdyby już w pierwszych latach po wojnie lepiej się odżywiano. Sowieckie dostawy żywności powszechnie kojarzyły się z losem Woyzecka, 13
który teraz podzielał cały naród. Kuriozalne. Czyżby pozjadał już wszystek swój groch ? To bardzo ciekawy casus, ów podmiot: Austriak. I te pełne wazeliny mowy, które potem analizuje się przy stole podczas obiadów i które już od początku działały jej na nerwy. Jeśli ojciec chce wiedzieć, co naprawdę znaczy twarde stanowisko, to, jak tylko dojdzie do porozumienia z moskiewskimi negocjatorami, powinien natychmiast, z budynku Rady Aliantów, udać się prosto do domu i spróbować wdrożyć w życie swoją groźbę: że zerwie jej zaręczyny z Peterem. Niech spróbuje. Chciałaby to zobaczyć. Wtedy się okaże, na co przydały mu się te wszystkie doświadczenia i czego nauczył go homo sovieticus. Z pewnością będzie walił głową w ścianę, bo nigdy nie spotkał się z taką wspaniałą miłością. Ona też potrafi się uprzeć. I nie popuści, niech się dzieje, co chce, zgodnie z powiedzeniem: Jak ty mnie, tak ja tobie. Niech ojciec wyżywa się gdzie indziej. Gdyby jednak zależało mu na dobrych stosunkach z córką i w imię tego zrezygnowałby ze swej władzy, dałby prawdziwy dowód miłości, który mógłby skruszyć jej upór. No, ale jak przypuszcza, ojciec zgodzi się może na kilka kompromisów, najmniej ważnych, bo taki jest sposób jego myślenia. Ale i ona rozumuje podobnie. Jej życie też będzie się składało z kompromisów: z rodzicami, z Sowietami, z Peterem i z dziećmi, które kiedyś będzie z nim miała. Chwyta się za brzuch; ostatnio robi to odruchowo. Minęło już ponad pięć tygodni. Potem, kiedy smaruje bułkę miodem, a ojciec dalej rozprawia o p r o s t a k a c h i s m a r k a c z a c h (ma na myśli Petera) i o tym, że k a r a m u s i b y ć (chodzi tu o nią), zadaje sobie pytanie, czy kocha swojego ojca. A jeśli tak, to jak bardzo? Dobre pytanie. Ale jakże ma kochać kogoś, kto staje jej na drodze do szczęścia. Kogoś, kto nie dopuszcza do siebie żadnego argumentu mającego jakikolwiek związek z uczuciami. Bo na uczuciach nie można polegać. Bo miłość jest niczym plaga. Kochać uczuciowego analfabetę? (wyczytała to w jakiejś powieści). Bo liczy się tylko rozsądek. Okropne. Okropne. A więc
odpowiada: nie. Czy go szanuje: tak. Ale czy kocha: nie. I dalej: a czy przynajmniej matka go kocha? Równie dobre pytanie. Odpowiedź: może. (A więc nie da się tego z całą pewnością wykluczyć). Ingrid uważnie (ukradkiem?) przygląda się rodzicom: z jednej strony ucieleśnienie przykładnego patrioty, któremu złe moce utrudniają życie i który musi się bać, że przez rysy i pęknięcia w szwach do austriackiej duszy dostanie się jakiś nieczysty duch. Z drugiej strony już okrzepła w małżeńskim kieracie pani domu, która gra na flecie, hoduje pszczoły i przy każdym konflikcie cofa się na drugą linię, chociaż moment, nie, tylko udaje, że się wycofuje, bo równocześnie, w tle, stara się wygładzać wszystko, co tylko da się wygładzić. I trzeba oddać jej sprawiedliwość, że przy okazji zyskuje znacznie więcej niż Ingrid swoimi rewoltami. Czasem ma wrażenie, że za tym (nawet jeśli nie jest to idealna miłość), co łączy rodziców, ciągle jeszcze kryje się coś więcej niż zwykłe przyzwyczajenie. Chciałaby kiedyś spytać matkę, co czuje do męża. Ale im bliżej jest tego prostego pytania, tym bardziej się ono komplikuje, bo żeby je zadać, musiałaby być kimś z zewnątrz. No, ale jako ich dziecko (tę zależność przyjmuje intuicyjnie) jest widomym dowodem miłości swoich rodziców, nawet jeśli ta nie jest już de facto tym samym uczuciem. Ingrid ucieleśnia – tak czy inaczej – przyszłość tego, co rodzice kiedyś dla siebie znaczyli. I taki spadek gotowa jest przyjąć. Ale uważa, że również Ottona rodzice powinni byli bezpiecznie przeprowadzić przez wojnę. Powoli ma dość tego, że wszystkie oczekiwania jej rodziców względem młodzieży, odbudowy i lepszych czasów koncentrują się na jej osobie. Nie jest przecież ich przyszłością. Jest swoją przyszłością. Najchętniej powiedziałaby: Tato, porzuć nadzieję, że kiedykolwiek powtórzą się czasy twoich rodziców. Świat się zmienia, zmienia tam, gdzie człowiek się tego nie spodziewa. W zachowaniu córek, na przykład. Richard właśnie rozwodzi się na temat b r a k u j a s n o ś c i co do ekonomicznej sytuacji Petera i dodaje, że wielu jest teraz młodych mężczyzn, którzy z powodu wojny i warunków powojennych zatrzymali się w swojej karierze zawodowej. Tym bardziej nieodpowiedzialne jest zawracanie w głowie dziewczynie, sześć lat młodszej, gadaniną o ślubie, kiedy przez całe lata nie można się zabrać do ukończenia studiów i oprócz długów nie ma się czym pochwalić. Ingrid chciałaby wiedzieć, skąd ojciec bierze te wszystkie informacje, i ponieważ nadal roztrząsa temat nieudolności Petera w interesach, staje w obronie ukochanego (ten albo żaden inny, zawsze go będzie...): – Tato, tylko ja wiem, jak Peter morduje się i męczy, żeby dać sobie radę. To uczciwa praca. – Ale że o uczciwej pracy można mówić dopiero wtedy, kiedy coś ona przynosi, a nie gdy żyje się na koszt innych, to jeszcze do was nie dotarło, co? Tu kończy się twoja elokwencja. Tak długo, jak te jego gry nic nie przyniosą, nie będą nic warte i kropka. – Jasne. Bo według ciebie, żeby człowiek w ogóle mógł coś zacząć, najpierw musi coś
odziedziczyć. Wszyscy inni to kanciarze i zera. Alma wtrąca się, upominając ją: – Ingrid... – Mamo, to takie niesprawiedliwe, że on staje pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy się kochają. Przecież Peter nie jest winien temu, że jego ojciec miał zakaz pracy i że nie może go teraz wesprzeć finansowo. Zdaniem papy Peter musi odpokutować za grzechy swojego ojca. To niesprawiedliwe. Ta niechęć papy do Petera zakrawa na zwykłą złośliwość. I jeszcze się spodziewa, że to zaaprobuję. – Z całą pewnością nie jestem bardziej złośliwy niż ty. Ale ty ani przez sekundę nie włączasz do tego mózgu. Za oknem słychać, jak na podjazd wjeżdża samochód służbowy ojca. Ingrid jest przekonana, że rozmowa nie potoczy się dłużej, więc mówi coś, co w tej chwili przychodzi jej do głowy: – Tak to możesz sobie ustawiać mamę. Ze mną ten numer nie przejdzie. Żyła na szyi Richarda nabrzmiewa gwałtownie, pompując krew do obolałego zęba. Ojciec patrzy na Ingrid, a ona odwraca wzrok i wpatruje się w posmarowaną miodem bułkę; jakby miała się ugiąć pod ciężarem słów ojca. – To szczyt wszystkiego! Nie pozwolę, żebyś tak ze mną rozmawiała! Oczekuję, że podporządkujesz się regułom rodziny, bo inaczej wyciągnę z tego konsekwencje! Zrozumiano? Zapada cisza. Ingrid sprawia wrażenie, jakby coś układała sobie w myślach. Alma też się zastanawia, co powinna powiedzieć. Najwyraźniej bez rezultatu. Po kilku sekundach, jakby dopiero teraz pojął rozmiary bezczelnego odezwania się Ingrid, a ciężar jej słów właśnie dotarł do jego mózgu, Richard wali pięścią w stół, aż podskakują filiżanki. – Koniec z tym! Nie będę już dłużej do twojej dyspozycji, żebyś mogła spełniać swe zachcianki. Dopóki siedzisz przy moim stole, będziesz łaskawie robiła to, co każę. Zrozumieliśmy się? Ingrid nie odrywa od niego oczu, zaciskając zęby. Niewiele brakuje, żeby walnęła wazonem o ścianę albo wstała od stołu i po prostu wyszła. Siły odśrodkowe, porównywalne do tych na karuzeli na Praterze, działają także i na nią. Ale jeszcze co najmniej dwa lata będzie zależna od ojca. Nikt nie odbierze mu tego atutu. Ingrid wie, że nie powinna stawiać sprawy na ostrzu noża. Ale czy ojciec ma rację? Czy kiedykolwiek kochał tak jak ona? Nie potrafi sobie tego wyobrazić, chociaż jest jej żal matki. – Czy się zrozumieliśmy? – Tak – mówi Ingrid cichym głosem. Wcale nie dała się zastraszyć, tylko po prostu wie, że ojciec niczego innego nie chce usłyszeć i że na razie nie uda się jej nawrócić go na inne myślenie. A więc nie może być teraz uczciwa i równocześnie szczęśliwa. – Czy mogę zatem liczyć, że nie będziesz robiła dalszych głupstw? Uważa, że to kwestia podejścia, co się rozumie przez głupstwa, ale potakująco kiwa
głową, zapatrzona w okno i widoczne za nim drzewa owocowe, na które wspinała się w dzieciństwie. Otto też się na nie wdrapywał. Zastanawia się, jakie wspomnienia wywołują w głowach rodziców, kiedy i oni tam patrzą. Głupstwa, głupstwa. – No to dobrze. Richard, opuchnięty i czerwony (policzek od wczoraj bardzo mu napęczniał), czuje wyraźną ulgę, bo Ingrid w milczeniu patrzy przez okno, jakby coś, co jest za nim, nie pozwalało jej oderwać wzroku. – Wyjdzie ci to tylko na dobre. Pojednawczo, być może z nadzieją, że kiedyś ją zrozumie, Ingrid rzuca: – Jestem tego samego zdania. I chociaż nie bardzo wiadomo, co Ingrid ma na myśli, musi to wystarczyć za odpowiedź. Richard wstaje, mruczy coś o negocjacjach, od których m o ż n a z i d i o c i e ć, i o o s i ą g n i ę c i u k o m p r o m i s u. Alma przyciska usta do zdrowego policzka, który nadstawia jej Richard. Ingrid bierze przykład z matki. Dobry uczynek na dzisiaj. Richard sięga po kapelusz i w lustrze upewnia się, że dobrze na nim leży. Zamaszystym krokiem, trochę stękając, już od rana zmęczony, opuszcza dom. Słychać zatrzaskujące się drzwi. Kiedy samochód odjeżdża, Alma bez złości i wyrzutów w głosie powtarza: – Ingrid, Ingrid. Ingrid zaczyna zbierać brudne naczynia. – Chyba dostanę okres. Alma, wciąż ze spokojem i tak jakby chciała okazać pewne zainteresowanie miesiączką Ingrid, mówi: – Powinnam zacząć notować twój cykl. Ciekawe, co by z tego wyszło. – Ty też chcesz mi dokuczyć. – Nie chcę ci dokuczać. Po prostu interesuje mnie to, co się z tobą dzieje. Ale i ty musisz się zdobyć na minimum zrozumienia dla rodziców. Ingrid odstawia naczynia do zlewu i obiecuje kochanemu Panu Bogu, że na pewno się poprawi, jeśli tylko dostanie okres, a nawet znów pójdzie do spowiedzi: często łamałam przykazania, klęłam i bluźniłam, za nic miałam ślubowanie wobec Boga, byłam niedobra dla rodziców, nieposłuszna, uparta, bezczelna, życzyłam im śmierci, byłam nieczysta w myślach, spojrzeniach, sama i z innymi, kłamałam, zmyślałam, obgadywałam czyjeś błędy i wyolbrzymiałam je, zgrzeszyłam pychą, cieszyłam się z czyjejś niedoli, nie znałam umiaru wmówieniu, złości i zaniedbaniach. Najczęściej grzeszyłam przeciwko czystości. A matce oświadcza: – Mam dokładnie tyle samo zrozumienia dla was, co wy dla mnie. Jesteśmy więc kwita. Pół godziny później mówi do widzenia i udaje się na uniwersytet. Ale zamiast pojechać rowerem w stronę mostu na Hietzingu, a stamtąd kolejką miejską, wybiera drogę przez Lainz i Fasanengartengasse, skąd dociera do Meidlingu. Jako niegrzeczna dziewczynka,
którą jest, na nic nie musi zważać. Im bardziej oddala się od domu rodziców i zbliża do magazynu Petera, tym szybciej opadają z niej upokorzenie i smutek i coraz milszy staje się ten zasnuty chmurami dzień. Ulice, furgonetki pocztowe, pożółkłe od pyłu kwitnących drzew rynsztoki, uczesani i wypucowani do czerwoności ludzie, witryny sklepowe, domy – wszystko wydaje się takie beztroskie. Nawet świst powietrza, kiedy jak szalona pędzi przed siebie. Jadę tak szybko, jak mi się podoba. Fasady domów tylko migają. W niektórych miejscach, gdzie ich jeszcze nie odbudowano, pachnie strasznymi czasami. Poza tym wszędzie jest tak, jakby wolny świat już tu zagościł, jakby uwolniono miasto od jego przeszłości. Albo lepiej: jakby przeszłość już wypluto. Słyszy głos swojej byłej nauczycielki prac ręcznych: „Nasza przeszłość jest zbyt doniosła, żeby sprostał jej taki mały kraj. To tak jakby wziąć za duży kęs i potem nie móc go przełknąć”. Skręca w żwirowaną drogę, która prowadzi do magazynu Petera, gdzie mieści się jego mała firma Wesoły Salonik (czemu nie?). Peter wynajął to miejsce w dawnej fabryce rowerów, między z rzadka używanymi garażami, które wychodzą na płynący za drogą strumień i ciągnące się za nim pola. Po łańcuchu na bramie i kłódce przy żaluzjach Ingrid już z daleka poznaje, że Petera jeszcze nie ma. Mija magazyn z mieszanymi uczuciami: rozczarowania, ale też i ulgi, że już tu dotarła. Jedzie do oddalonej o sto metrów gospody, spelunki nożowników, jakby nazwał to miejsce jej ojciec. Okna od miesięcy niemyte, na ścianach hasła jeszcze z ostatnich dni wojny: „Niech żyje nasz zwycięski cudowny kraj! Nadieżda umierajet poslednioj”. Gruchoty w zardzewiałym stojaku na rowery. Najpierw sień, potem drzwi. W pierwszej izbie przy stoliku dla stałych bywalców medytuje samotnie jednoręki mężczyzna. Przy następnym siedzi jakiś chłystek z podwiniętymi rękawami i zawzięcie coś rachuje w kratkowanym zeszycie. Gwiżdże na widok Ingrid. – Lepiej nie gwizdać, bo będzie deszcz. – Chyba wstało się dzisiaj lewą nogą. Ingrid bez słowa odwraca się do niego plecami i krzyżuje ramiona. Staje przy barze, patrzy na nieumyty od wczoraj blat i na ciasto orzechowe, którego pewnie od dawna nikt nie tknął. Zza otwartych drzwi kuchni dochodzi bulgotanie garnków, z podwórza dobiega odgłos ustawianych skrzynek z napojami, a wszystkiemu towarzyszą postękiwania gospodyni. Ingrid zna tę kobietę, odkąd spotyka się z Peterem. Peter jada tu, jeśli akurat jest w magazynie, i pomaga w gospodzie przy drobnych pracach, lakieruje zardzewiałe żelazne krzesła ogrodowe i grabi żwirowany plac. Może za to korzystać z toalety i telefonu, a w zimie od czasu do czasu spędzić noc na ławce przy piecu (ale tego Ingrid nie jest pewna). – Dzwonił Peter? – pyta, kiedy gospodyni pojawia się za barem. – Nie ma co dzwonić, dopóki nie odda mi choć ze stu szylingów. Nalewa piwa, bo chłystek unosi w górę pustą szklankę. – A więc nie dzwonił? No bo jeszcze go nie ma. – Mówiłam przecież.
– A wczoraj? – Niech lepiej uważa. Ingrid wie, że na Uście dłużników Peter zawsze jest na samym początku. Ale żeby zalegał akurat u sąsiadów. To coś nowego i bardzo to przykre. Powie mu o tym. Irytuje ją też opryskliwość gospodyni. Przez taką głupotę! Co ona sobie w ogóle wyobraża, pokraka jedna. Ale Ingrid była wczoraj u babci Sterkowej, która zupełnie straciła rozeznanie co do pieniędzy, i teraz wyjmuje z torby z książkami portmonetkę i zasłaniają sobą, dopóki w niej grzebie. Wyciąga ku gospodyni rękę z banknotem stuszylingowym. – Dziewczyna daje chłopakowi pieniądze, bo inaczej by sobie nie poradził? – Gówno to panią obchodzi – mówi Ingrid. Robi się czerwona ze wstydu i złości. Rzuca banknot na bar, nawet nie patrząc, czy tam ląduje. Bez pożegnania podbiega do drzwi, byle szybciej być na dworze, chwyta rower i prowadzi go za kierownicę w stronę magazynu. Nadal jest zła, teraz jednak na samą siebie. Tylko tego mi brakowało. Czemu reaguję tak nerwowo? Musi przyznać, że gospodyni ma trochę racji, a i ojciec nie zawsze krytykuje ją bez powodu. Ale wolałaby cisnąć wazonem o ścianę albo wytargać gospodynię za włosy. Ostatnio w ogóle tak bardzo się denerwuje, że aż prawie zbiera jej się na wymioty. Kilka dni temu, w mieście, przy Hoher Markt, jakiś starszy pan oskarżył ją o to, że przewróciła mu rower. Bez namysłu dobyła z siatki swój pocisk, czyli brukiew, którą na pewno dostałby w głowę, gdyby wokół nie stali ludzie. Odwarknęła tylko, żeby lepiej pilnował swoich rzeczy. I chociaż nie miała nic wspólnego z tym, że rower się przewrócił, jej samej własne zachowanie wydało się nienormalne i wstydziła się tego, wracając do domu. Historia Ingrid Sterk. Jaka byłaby to historia? zastanawia się. Przypuszczalnie melodramat. Melodramaty można poznać już po tym, że w tytułach mają imiona kobiet. Opiera rower o bladoniebieską bramę, a raczej o blachę w jasnoniebieskie plamy, bo farba odprysła w wielu miejscach, i siada na wysokim do kolan murku, który oddziela porośnięty chwastami placyk od sąsiedniego garażu. Słońce wynurza się zza chmur i oświetla wszystko dookoła. Ingrid przesuwa ręką po brzuchu i myśli, że to za jego sprawą wszystko tak dramatyzuje, bo od dwóch tygodni dziwnie urósł i nie chce być mniejszy, mimo że ona tak mało je. Nie wie, co się dzieje. Nie może się jednak pozbyć wrażenia, że znów jest w ciąży. Za pierwszym razem też nie myślała, że Peter mógł nie uważać, a jednak tak się stało i skutki dawno już byłyby widoczne, gdyby nie, no, gdyby nie, gdyby nie miała szczęścia albo pecha (zależy, jak na to spojrzeć), że ciąża zakończyła się poronieniem. To było straszne. Do końca jeszcze tego nie przetrawiła, choć od tej pory upłynęło już dobre pół roku. Zobaczyć takiego embrionalnego robaczka w misce klozetowej, a potem szybko spuścić go z wodą, bo ojciec dobija się do drzwi i pyta, jak długo jeszcze zamierza blokować łazienkę. Jej pierwsze dziecko. Straciła je w łazience. Kiedy tylko o tym myśli, czuje chłód na plecach. Palcami obu rąk mocno uciska wnętrzności; bardzo dziwne. Postanawia, że jeśli brzuch nadal będzie taki jak teraz, to w najbliższych dniach pójdzie do lekarza, żeby zbadać przyczynę. Jeśli coś się tam dzieje, lepiej żebym się szybko
dowiedziała. A jeśli nie, będę miała problem z głowy. Do tego czasu, przysięga sobie, nie powie nikomu ani słowa, nawet Peterowi, który i tak by się ucieszył z tej ciąży; mówił to już nieraz, a w ostatnim liście wręcz nalegał, żeby się zaszczepiła przeciwko różyczce. Wariat, po prostu wariat. Powinien przecież rozumieć, że ona też musi stanąć na własnych nogach, żeby nie żyć w cieniu męża, tak jak jej matka. I z niedowierzaniem znów uciska palcami miejsce powyżej pachwiny, co nie jest przyjemne, ale nic jej nie mówi, w każdym razie nic takiego, co byłoby jakąś wskazówką. Kiedy była dzieckiem, zdarzało się, że pęczniał jej brzuch i robił się napięty jak bęben. Otto sobie żartował i po jedzeniu chciał to sprawdzać. Kładli się na kanapie w salonie albo w ogrodzie pod gołym niebem, z poczuciem szczęścia, bo nie słychać było huku bombowców wroga, i Otto bębnił w jej napęczniały brzuch. Pamięta, co Otto (kiedyś), ciągle bębniąc, obwieścił (należał wtedy do Jungvolk i ku osłupieniu rodziców z wieczornych zbiórek przynosił do domu dość dziwaczne słownictwo; nagle w uszach Ingrid rozbrzmiewa jego właśnie przechodzący mutację głos). To zdanie zostało w niej do dziś: – Zgłoszę się na ochotnika do oddziału w kolonii Rzeszy, nauczę się suahili i ożenię z dziesięcioma Murzynkami. To było bardzo śmieszne. Tak się z tego śmiali. Ingrid nie przypomina sobie, żeby zbyt długo płakała po Ottonie. Wszyscy byli przygnębieni, także sąsiedzi, choć nikt nie wiedział, jaki udział w owym przygnębieniu miały również inne sprawy. A tych nie brakowało. W ogrodzie całe chmary czerwonoarmistów właziły na drzewa, żeby w domkach dla ptaków szukać n i e m i e c k i e j w ł a s n o ś c i . Domki, do których nie można było dotrzeć, zestrzeliwano. Ingrid pamięta, musiało to być zaledwie lalka dni po śmierci Ottona, w połowie kwietnia, jak z jabłonki, która wkrótce miała zakwitnąć, zaglądał do jej pokoju Mongoł, jeden z tych, których bali się najbardziej. Ten obraz mocno wrył się jej w pamięć. Stała przy oknie i nagle dostrzegła obce, osadzone nad szerokimi kanciastymi policzkami oczy młodego żołnierza. Mężczyzna zaraz się odwrócił. Wspiął się trochę wyżej i zaczął potrząsać domkiem dla ptaków, aż wypadł z niego kos. Współczucie dla kosa utkwiło jej w pamięci bardziej niż żałoba po Ottonie. Być może dlatego, że Otto już wcześniej często bywał poza domem, na obozach i na spływach kajakowych. A może dlatego, że owej wiosny różne wydarzenia następowały tak szybko po sobie, piętrzyły się i jedno przyćmiewało drugie, w tym również i żałobę po Ottonie. Czerwonoarmiści w zwartych formacjach ciągnęli ulicami, śpiewając rzewne piosenki, a za nimi na drabiniastych wozach, po brzegi wyłożonych dywanami i poduchami, jechały kobiety o słowiańskim wyglądzie odziane w żołnierskie bluzy. Większa grupa żołnierzy na wiele tygodni zajęła pokoje na dole. Potem zakwaterowano tam Brytyjczyków i wtedy nie było już miejsca na płacz. Braki w zaopatrzeniu, kąpiele w basenach przeciwpożarowych, akcje odgruzowywania, spryskiwanie DDT. Ingrid co rusz biegała tam, gdzie przychodziły
transporty z jeńcami wojennymi, żeby sprawdzić, czy nie ma wśród nich kogoś z rodziny. Czy taki a taki jeszcze żyje? Czy żyje? Przemówienie bożonarodzeniowe Figla, który oznajmia, że nie może im zapewnić ani świec, ani szkła na szyby, ale może dać wiarę w ten kraj. Dwie fale zachorowań na grypę. Skromny karnawał. I zanim człowiek się obejrzał, Otto nie żył już od roku. Ingrid przeszła do gimnazjum. Filmowcy chodzili po sąsiadach. Ojciec podjął pracę w ministerstwie, potem został ministrem. Żołnierze z wojsk okupacyjnych wycofali się do koszar. Pierwsze wakacje za granicą. Pierwsza suknia balowa i nowe przyjaciółki. Spacer w ogrodzie zoologicznym, gdzie dała się sfotografować pewnemu studentowi. Na imię miał Peter. Stał przed klatką z niedźwiedziem i trzymał w ręku aparat, który zdobył na czarnym rynku. Zarabiał, robiąc pamiątkowe zdjęcia żołnierzom Armii Czerwonej i sowieckim urzędnikom. Pomalowana na zielono krata, za nią, niczym zahipnotyzowany, chodzący w kółko niedźwiedź brunatny, symbol zwycięstwa w wielkiej wojnie ojczyźnianej. I Peter. Peter. Peter. Czegóż więcej trzeba sercu. A teraz, co na Hietzingu byłoby nie do pomyślenia, siedzi sobie wygodnie okrakiem na murku – dzięki czemu ma gdzie położyć podręcznik do anatomii, wciąż otwarty na tej samej stronie – i czeka na ukochanego. Słońce prześwituje zza chmur. Dziergany na drutach granatowy sweterek, który zdjęła, leży za nią, tak by mogła go sobie podłożyć pod głowę, gdyby znów chciała się wyciągnąć, jak chwilę temu. Książka i świeże powietrze działają na nią usypiająco. Ziewa, choć stara się walczyć zarówno z sennością, jak i z rosnącym w niej poczuciem osamotnienia, które źle wpływa na jej nastrój. Mija południe, ustępując drugiej połowie dnia, i czas zaczyna się dłużyć. A kiedy dobiega do niej modulowany dźwięk syreny, od razu stają jej przed oczami przejażdżki konne na poboczach drogi, kolizje, sypiące się szkło i obrazki z atlasu anatomii. Jej cierpliwość już się skończyła, ale równocześnie minęła irytacja, że Petera ciągle jeszcze nie ma. Teraz wybaczyłaby mu wszystko, gdyby tylko dotarł tu cały i zdrowy. O drugiej wreszcie słyszy charakterystyczny turkot. Odwraca głowę. Stary morris z zasobów armii brytyjskiej ukazuje się w jej polu widzenia: małe kombi z drewnianą listwą dookoła i dwuskrzydłowymi drzwiczkami z tyłu, które trzeba podnieść, żeby je zamknąć. Samochód zbliża się, podskakując na drodze i starając się omijać liczne wyboje. Kiedy ryjąc w ziemi, ze zgrzytem staje przed bramą, Ingrid czuje się tak szczęśliwa, że zapomina o wszystkich troskach. Woła w stronę otwartego okna: – Gdzieś ty był tak długo? Gdybyś tylko wiedział, jak się cieszę, że już tu jesteś. Peter wysiada, obejmują się. Ingrid jest tylko trochę niższa od niego. Przywierają do siebie udami, Peter przyciska ją i kładzie ręce na jej pupie. Puszcza ją dopiero po chwili i głaszcze po policzku, wskazującym palcem unosi brodę Ingrid, żeby przyjrzeć się jej twarzy. Ingrid czuje zapach oleju na jego rękach. A to dlatego, że tankując na stacji
benzynowej, Peter zawsze czyści buty szmatą do oleju. – Och, jak śmierdzisz, muszę sobie zatkać nos. Jeszcze jeden pocałunek (aż prawie traci dech). Potem Peter wsuwa prawą rękę pod gładki materiał sukienki i z tym swoim szelmowskim uśmieszkiem na ustach (od którego miękną jej nogi) ściska lewą pierś Ingrid. I mówi: – Zdaje się, że pod moją nieobecność trochę urosły ci piersi. – Na pewno z nudów. W przeciwieństwie do rosnącego brzucha ten przyrost należałoby ocenić pozytywnie. Wybuchają śmiechem. Peter masuje sobie kolana obolałe po długiej podróży. Podchodzi do bramy. Wyciąga z kieszeni spodni pęk kluczy, wybiera właściwy i z głośnym skrzypieniem dwukrotnie obraca w przerdzewiałym zamku kłódki. Ingrid wypytuje go o drogę. Peter wysuwa brzęczący łańcuch z uchwytów na bramie, otwiera na boki oba skrzydła i wyraźnie zmęczony, ale i szczęśliwy mówi, że spóźnił się dlatego, że poprzedniego wieczoru gdzieś w okolicach Vöcklamarkt pękła mu opona. – Że też można mieć takiego pecha. Blada dupa. Huk i syk! Wydaje mi się, że nawet wewnątrz samochodu czułem świst powietrza. Wzrusza ramionami. Ma dużo wdzięku, choć jest też bardzo męski. Uparta, lecz spokojna twarz, baczne spojrzenie i gęste ciemne włosy. Ingrid podoba się, że Peter dobrze sobie radzi ze wszystkimi porażkami. Na tym polega lepsza strona jego uroku. A także i na tym, że Ingrid bardziej tęskni do jego witalności niż do bezpieczeństwa, które całymi latami, i wcale nie pod presją ojca, znajdowało się na pierwszym miejscu jej życiowych marzeń jako nagroda za zmarnowane dzieciństwo. Peter mówi: – Miało się zapasowe opony. Ale felga grzmotnęła w jakąś zmrożoną koleinę i dlatego wlokłem się w ślimaczym tempie. Zawsze to lepiej, niż gdybym musiał reperować zawieszenie w Górnej Austrii. Niech to zrobi Erich, jest mi coś winien. Zaczepia skrzydła bramy o hałd w bocznych ścianach magazynu, po czym opróżnia przepełnioną skrzynkę na listy. Ingrid jest dość zdziwiona, że istnieje taki popyt na firmę, która wykazuje jedynie straty. Stawia rower w wypełnionym światłem pomieszczeniu. Dwa stoły warsztatowe, tokarka, prasa drukarska, na której Peter już nie pracuje, odkąd 14
wszystko daje do druku w Ottakringu . Skrzynki po amunicji służące za miejsce do siedzenia i za schowki na popsute narzędzia. Wypchany borsuk, ukradziony z jakiegoś zbombardowanego gimnazjum, szpera w leżących na półkach nad drukarską prasą pudełkach z jedną z pierwszych wersji Czy znasz Austrię? Zabawy? Gry? Tak, gry. Czy znasz Austrię? Geograficzna i podróżnicza gra, która ma na celu przybliżenie idyllicznego piękna owej małej, okupowanej (ale już niedługo mającej odzyskać niepodległość?) republiki.
Peter przynosi z bagażnika morrisa sterty pudełek: dobre dwa tuziny zareklamowanych egzemplarzy, które mu oddano, kiedy objeżdżał południową Austrię i okolice Salzburga. Wzdycha: – Znowu brak mi wszystkiego, tylko nie pracy. – Zapomnij teraz o pracy. Ingrid wchodzi za nim do środka. Pachnie papierem, mokrymi trocinami, rdzą i olejem. Jest trochę chłodno. Siadają obok siebie na jednej ze skrzynek po amunicji, splatają dłonie i ściskają je tak, że aż bieleją im palce. – Po takiej długiej podróży na pewno jesteś głodny. – I to jak. – Peter oddycha głęboko. A po chwili dodaje: – Ale ostatnio tak często chodziłem do gospody, że już więcej nie chcę. – Tylko dlatego, że pani Stöhr czeka na pieniądze. Peter uśmiecha się krzywo. Jest (jak by to powiedzieć?) przygnębiony podwójnie: po pierwsze, bo dostrzega swoją winę, a po drugie, że się wstydzi (?). W każdym razie jest mu głupio. – Jeszcze o tym porozmawiamy, mój drogi. Chwilowo jednak Ingrid zostawia go w spokoju. Bierze rower i jedzie do pobliskiego sklepu. Kiedy wraca, nie widzi choćby śladu przygotowań do wspólnego posiłku. Peter, nadal z cierpką miną, jest już w roboczym ubraniu, w rozciągniętych dżinsach (skąd je wytrzasnął?) i w szarym, nijakim fartuchu, który na ostatnią Gwiazdkę dostał od swojej najstarszej siostry. Majstruje coś przy porozklejanych pudełkach. Ingrid też się przebiera, jak zazwyczaj, kiedy jest w magazynie i boi się ubrudzić. Przyniosła stare ulubione ubrania, te, których w domu nie mogłaby włożyć nawet do ogrodu; tu są deklaracją niezależności, tak się jej wydaje, pasują do atmosfery w kawalerskim magazynie, do wszystkiego dookoła, jakby niedokończonego, do braku wygód, do pokiereszowanej, pogiętej, ale dobrze służącej elektrycznej kuchenki, na której przygotowuje posiłki dla Petera. Kluseczki z kapustą, do I tego sałata, chleb, piwo. – Myjemy ręce! Obiad! Peter wiesza fartuch na haczyku obok umywalki. Dokładnie szoruje ręce aż po łokcie. Potem siada przy pociętym nożami stoliku, który Ingrid uprzątnęła i wraz z dwiema skrzynkami przesunęła na środek pomieszczenia. Z niekłamaną zachłannością przysuwa do siebie talerz, który podaje mu Ingrid, nachyla się nad nim i bierze widelec. Ingrid patrzy, jak sięga po jedzenie, jak je połyka. Od czasu do czasu ściska jego ramię albo udo, jakby musiała się upewnić, że on tu jest. Jego oczy, usta, każdy centymetr jego ciała. I jego palce. Jak dobrze mu się przyglądać, kiedy bierze coś do ręki. Chleb. Jak wkłada go do ust. Jak patrzy na Ingrid znad talerza. Mruga do niej. Ingrid się cieszy. Zadowolony chwyta się za brzuch. A Ingrid chwyta za swój (z nadzieją, już od tylu dni, że mdłości można przypisać zaparciu, o Boże, Boże, tak cię o to proszę). Peter ponownie napełnia szklankę, zjada ostatni kawałek chleba z resztką kapusty. Popija wielkim łykiem piwa, wzdycha błogo i odchyla się do tylu, łokciami opierając o skrzynkę. Przez chwilę
wygląda tak, jakby zaraz miał się uśmiechnąć. Mówi: – Kocham cię. A Ingrid, która właśnie zabiera się do zmywania, odpowiada: – Dobrze się składa, bo właśnie chciałam ci to poradzić. Ale, jak mi się zdaje, w tym momencie dużo ważniejsza niż deklaracje miłosne, które tak łatwo ci przychodzą, będzie odpowiedź na kilka pytań. Ingrid chciałaby wiedzieć, czy Peter ma długi, ile i u kogo. Jakie inni mają zaległości w stosunku do niego i co da się odzyskać naprawdę, a nie żadne tam iluzoryczne sumy. Gdzie i na czym go oszukano. Ile można dostać za towar w magazynie, po odjęciu wartości gier, które będzie musiał wyrzucić, ponieważ – kolejne trafienie kulą w płot w życiu Petera Erlacha, nowy cios poniżej gospodarczego pasa – wreszcie podpiszą traktat państwowy i padną wszystkie granice między strefami. Dalej: na jakie przychody może liczyć co miesiąc, orientacyjnie, łącznie z tym, co przynosi mu udzielanie korepetycji. Ile wynoszą bieżące koszty, wliczając w to naprawy morrisa, w którym z ponurą regularnością rwie się linka hamulca albo (patrz wczorajszy dzień) pęka opona. A więc: – Ile właściwie brakuje ci do skończenia studiów? Jak pięknie by było, gdybyś się do tego zabrał. Byłabym bezgranicznie szczęśliwa. Wyciera dłonie w brudny ręcznik, potem przynosi kartkę i ołówek, by życiu Petera nadać matematyczny porządek, zawrzeć je w liczbach, nie przyjmując żadnej innej miary wartości wysiłków niż dający się zsumować sukces; nie liczą się ani znajomości, które zawiera podczas podróży, ani możliwość zapoznania się z m n i e j s z y m ś w i a t e m, co także przynosi pewne korzyści, jak uważa Peter. Niech nareszcie, błaga go Ingrid, zacznie myśleć w kategoriach ekonomicznych. Jej ojciec ma absolutną rację, kiedy mówi, że szczęścia nie bierze się ot, tak, z niczego. – Wielka szkoda. – Jak grochem o ścianę. Ingrid energicznie przysuwa się do stolika i podkłada nogę pod pupę, żeby siedzieć wyżej. Wspiera się na łokciu i topornym ołówkiem stolarskim kreśli rubryki na papierze pakowym. – No więc mówże. Chcę wiedzieć wszystko. Dodawanie, odejmowanie i od czasu do czasu, żeby zaokrąglić, naddawanie, ujmowanie na niekorzyść Petera, czemu się nie sprzeciwia ani razu, chociaż Ingrid mogłaby się założyć, że wszystkie te liczby nadal są zawyżone. Osiem dodać siedem dodać jeden dodać jeden dodać dziewięć dodać dwa, dwadzieścia osiem, tak, tu osiem, tu dwa, no i dwa i osiem i trzy i dwa i dziewięć i siedem i jeden, trzydzieści dwa, tu dwa, tu trzy, teraz trzy i cztery i dziewięć i trzy i pięć i siedem i sześć, trzydzieści siedem. W zaokrągleniu: – Czterdzieści tysięcy szylingów długu, dwadzieścia tysięcy szylingów należności. Peter, ty toniesz w długach.
Speszony Peter wraca do swoich zajęć. Ingrid patrzy, jak w zapamiętaniu, co zawsze nastrajają ponuro, niczym zahipnotyzowany przygotowuje do wysyłki nowe zamówienia, te, które nadeszły pocztą, i te, które pozyskał w trakcie podróży. Przygląda mu się przez chwilę, a potem na górze i na dole arkusza z obliczeniami gryzmoli wielkimi literami: NATYCHMIAST PRZYJĄĆ DO WIADOMOŚCI! Wstaje i przypina go do tablicy po lewej strome tuż przy wejściu. Wraca na skrzynkę i postanawia: muszę wyładować frustrację i kiedyś jasno mu to powiedzieć; przyznaje, że dużo lepiej jest rozmawiać z kimś dorosłym, kimś na tym samym poziomie, i nie czuć się jak dziecko, bo tych przeklętych sześciu lat różnicy wcale po nich nie widać. A więc bierze głęboki wdech i mówi: – Te twoje wieczne plajty leżą mi na wątrobie, odkąd cię znam, i czasami się zastanawiam, czy w ogóle można mieć nadzieję, że kiedyś będzie lepiej. Za każdym razem, kiedy już mogłabym pomyśleć, żeś się wykaraskał, pojawiają się nowe trudności, jakby nad twoją pracą rzeczywiście zawisło jakieś fatum. A kiedy tata się dowie, że nawet jesz na kredyt, całkiem się zblamujesz i ludzie zaczną mówić: No tak, trzeba zrozumieć rodziców Ingrid, skoro Peter nie potrafi stanąć na własnych nogach i tylko robi z siebie klauna, uganiając się za paroma marnymi groszami. Kochanie, widzę, jak harujesz i robisz, co możesz, i że staje ci na drodze tak wiele rzeczy, na które nic nie poradzisz. Dlatego też nie czynię ci wyrzutów. Ale koniecznie przydałby się jakiś sukces. Jestem zrozpaczona tym, że twoje podstawy życiowe są takie marne. Wszyscy albo prawie wszyscy młodzi ludzie, którzy myślą o ożenku, w każdym razie ci, którzy mocno stoją na ziemi, mają odpowiednie zarobki, ale u nas, powiem ci na ucho, wyraźnie widać, jak wszystko oddala się stumilowymi krokami. Nie patrz tak, przecież to prawda. Mam wrażenie, że chciałbyś jeszcze przebimbać całe lata, zanim do czegoś dojdziesz, i że będziemy tkwić w wiecznym narzeczeństwie. Ten gówniany samochód, przepraszam bardzo, wyciąga z ciebie ostatnie grosze i sam chyba przyznasz, że także podczas tej podróży więcej miałeś wydatków niż przychodów. I nawet jeśli się to równoważy, twoje wyjazdy powinny przecież skutkować czymś więcej niż tylko zanieczyszczaniem powietrza. Opony też coś kosztowały. And according to this: jeśli możesz, wyrzuć w diabły tego gruchota, po którym nie musisz płakać, i załatw sobie jakiegoś małego dostawczego steyra, nawet jeśli będziesz go przeklinał, że jest za mały, lub plótł coś o jakimś oplu, fordzie albo dkw, bo to byłaby megalomania. I chyba nie powinno być tak, żebyś przy kupnie samochodu kierował się tym, czy możemy w nim ze sobą spać. Naprawdę, Peter. Czy ktoś słyszał coś podobnego? Wiesz, czasami przedstawiam to sobie w jaśniejszych kolorach, ale potem znów tracę odwagę, by myśleć, że kiedyś będzie lepiej albo że przynajmniej spłacisz długi i będziesz miał trochę firmowego kapitału i mieszkanie, w którym nie słychać, jak za ścianą płacze dziecko ani jak sąsiedzi wiercą się w łóżku. Jak myślisz, kiedy coś takiego osiągniesz? Za pięć lub dziesięć lat, ale i to stoi pod znakiem zapytania. Wiesz, zaczynam już mieć tego dość, bo tak jest, odkąd cię znam, i zawsze tak będzie, skoro interesy spychają studia na dalszy plan. I znowu nic, znowu nic. Skarbie, myślę o tym, co powiedział papa: że zawsze
trzeba się starać, żeby się wybić ponad przeciętność, i nie tylko w sensie moralnym. Chyba tą właśnie zasadą kierował się podczas wojny. A jak daleko można dzięki temu zajść, widać po jego obecnej pozycji. Zastanów się, kim są twoi znajomi, ludzie zazwyczaj bardzo mili, którzy mają w sobie coś z wiecznych wędrowców; na pewno nie są pozbawieni moralnych zalet, ale na tym się kończy. Uważają cię za bogatego i nie pojmują, że tak nie można egzystować, bo sami tkwią w beznadziei i nie mają pieniędzy, żeby zapewnić byt sobie i swoim dzieciom. Mogę ci nawet podać nazwiska. Ale to nie powinien być nasz świat, my musimy mieć lepiej, a zwłaszcza ty; ty nie znasz tego tak jak ja i w żadnym razie nie musisz sam do wszystkiego dochodzić, ja też chcę zarabiać, przynajmniej przez jakiś czas. Na pewno byś nie chciał, żeby żona zarabiała więcej niż mąż, co w naszym przypadku niewątpliwie będzie miało miejsce. A może jednak tego chcesz, no dobrze, nie chodzi tylko o zarobki, tytuł też gra tu pewną rolę. Ludzie mają ogromną potrzebę poklasku. Jeśli mnie znasz, to wiesz, że nie mówię tego, żeby cię obrazić. Nie mogę jednak wciskać każdemu tej twojej bolesnej historii, żeby cię usprawiedliwić; chcę oprzeć swoje małżeństwo na solidnych podstawach i móc z dumą mówić, że mój mąż jest dyplomowanym architektem; mamy przecież do tego prawo, przed nami beztroskie cudowne życie i nawet jeśli nie będzie usłane różami, w zupełności wystarczy, żeby być szczęśliwym. Kapujesz, o co mi chodzi? I nie uważaj mnie, proszę, za córeczkę ministra, która zadziera nosa, bo kąpie się w forsie, i dla której nie jesteś dostatecznie dobry. Nic mi nie odbiło, to tylko rozsądek i świadomość, że są takie sprawy, których nie da się ominąć. Musisz zrozumieć, że jeśli się pobierzemy, rodzina będzie się chciała dowiedzieć, co robisz, i że wszyscy krewni jeden po drugim padną z wrażenia, kiedy usłyszą, że jesteś korepetytorem, że sprzedajesz gry planszowe i że masz same długi. Uwierz mi, naprawdę nie mówię tego po to, żeby cię urazić albo żeby tylko tak gadać; po prostu martwię się o ciebie. Tata w żadnym razie nie może mieć racji, tego nigdy bym mu nie darowała. Jest niedobrze, rany boskie, gdybyśmy się tak nie mieli ku sobie, nie byłoby aż tak źle, ale nie potrafię sobie wyobrazić życia bez ciebie, będziemy razem, cokolwiek się wydarzy, takiego rozczarowania, jakie sprawiała ci Hertha, nie przeżyłbyś po raz drugi. Ale proszę, proszę, wróć w semestrze zimowym do nauki; zobaczysz, taniej cię to wyniesie, niż gdybyś miał, jak w zeszłym roku, tłuc się samochodem po oblodzonych i zaśnieżonych drogach. Te beznadziejne podróże. Na pogodzie nie możesz polegać, podobnie jak i na innych sprawach, a mnie zaoszczędzisz wielu nieprzespanych nocy. Zastanów się dobrze. Spróbuj wreszcie zdać ostatni egzamin, co byłoby szczytem moich marzeń; masz już dwadzieścia pięć lat, Peter, i po prostu nie może być tak, żebyś nadal, dla tych marnych groszy, trzymał się pracy, której muszę się wstydzić. Sam chyba widzisz, że dłużej tak nie pociągniesz. Tydzień temu dałam pieniądze pani Hastreiter, żeby mogła ci kupić bieliznę pościelową, bo do tej pory musiała brać na to z opłat za mieszkanie, i w dodatku tyle już za ciebie założyła. A i pani Stöhr wręczyłam dziś rano sto szylingów; to nie jest zarzut, ale czy dziewczyna ma dawać chłopakowi pieniądze, bo ten inaczej sobie nie poradzi? Nie mogę przecież wiecznie oskubywać moich obu babć w tak haniebnym celu. Dawać ci pieniądze to jak
wlewać wodę do studni bez dna. Wiesz, że papa kiedyś myślał o tym, żeby pomagać ci finansowo, ale kiedy zobaczył, że nie ma mowy o studiach, natychmiast od tego odstąpił. Powiedz, czy ty w ogóle mnie słuchasz, czy tylko myślisz: ach, dam się jej wygadać, a potem zrobię, co będę chciał. Mam takie podejrzenie, bo na nic nie reagujesz. Tylko dlatego, że jesteś sześć lat starszy, nie musisz sobie myśleć: och, ta Ingrid. No dobrze, a więc jeszcze raz. Skończ z tym swoim „jakoś i kiedyś to będzie” i zastanów się, co jesteś winien swojej przyszłej rodzinie: kto zapłaci za mieszkanie, ubrania i jedzenie, jeśli ja zostanę w domu, a wszystko będzie coraz droższe. Nie możesz przecież dawać tylu korepetycji. Studiowanie wcale cię nie wykończy, zobaczysz, no i jako nagrodę dostaniesz mnie. A ja ci urządzę życie tak wspaniale, że wszystko ci wynagrodzi dziesięciokrotnie. Cóż znaczą te dwa lata, skoro życie jeszcze przed nami, miną w okamgnieniu, i kiedy staniemy się niezależni i nikt się do nas nie będzie wtrącał, i kiedy będziemy mieli własne cztery ściany i dzieci, to wtedy poczujemy, że opłaciła się ta męka, a ja do tego czasu wezmę na siebie wszystkie nieprzyjemności, jakie czekają mnie w domu, zbiorę cały swój posag i nie pozwolę się od ciebie oderwać, i zrobię, co tylko w mojej mocy, żeby się utrzymać na uniwersytecie. Jeśli i ty się tam pokażesz, papa na pewno stanie się bardziej przystępny, co już będzie dużym sukcesem dla wszystkich. Mówiąc między nami, na ślub jest jeszcze o wiele za wcześnie, zbyt wysoką cenę przyszłoby nam zapłacić, dziewiętnaście lat to troszkę za mało, a tobie przyda się poczekać, żeby wszystko było jak trzeba. A jeśli chodzi o potrzebny do tego rozum, to masz go za trzech, wystarczy tylko włączyć przed użyciem. No i te inne rzeczy, kochanie, twoje niedbalstwo i niesolidność, trzeba koniecznie coś z nimi zrobić, bo ręce opadają. Znasz moje zdanie na ten temat, 15
mówiliśmy już o tym na Hohe Wand , ale ty zawsze usprawiedliwiasz się brakiem czasu. Ale nie ma czegoś takiego jak brak czasu. Sądzę raczej, że nie zdążyłeś nauczyć się tego w domu, a potem za długo byłeś albo sam, albo na stancji. Przepocone ubrania i bielizna to naprawdę coś okropnego, mogą być odpychające i mogą przynosić ci straty w interesach; samemu się tego nie zauważa, ale inni myślą sobie: jakiż to niechluj, po takim nie można się spodziewać porządnej roboty, a ta szykowna dziewczyna skąd go wytrzasnęła? W ten sposób sam sobie rzucasz kamienie pod nogi; musisz się zmienić, na litość boską, bo inaczej zawsze będziesz za to płacił. Twoje buty czasem wyglądają tak, jakbyś wlazł przez komin. Pomyśl więc o tym, proszę, i nie szukaj wymówek, bo ich nie znajdziesz. Musisz to teraz przetrawić, zacząć przede wszystkim od siebie, a kiedy i ja będę mogła sama o sobie decydować, co przecież nastąpi, więcej już nie wrócimy do tego tematu. Ty również miej trochę cierpliwości, bo wtedy będzie mi dużo łatwiej. Spójrz na mnie, Peter, i zrozum mnie dobrze: tylko na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby miało utrudnić nam dotarcie do wspólnego celu. Teraz musisz się wykazać żelazną wolą i dostarczyć papie dowodów na swoją pracowitość. Nie wymagam od ciebie wielkich czynów, ale jeśli tak bardzo się w tę sprawę angażuję, co przecież robię, to dlatego, że muszę być pewna, że nie będę chodziła po ludziach, nie mając solidnych argumentów, tak, dobrze słyszysz. Niestety, bardzo mi
brak u ciebie tego, co papa ma w nadmiarze: życiowej trzeźwości. Ingrid może teraz odetchnąć, głęboki wdech, wydech, dobrze, ma satysfakcję, jest zadowolona, że tak przekonująco brzmiało to, co mówiła, z takim poczuciem realizmu, w końcu ktoś musi zachować trzeźwy umysł, dlaczego nie miałaby mówić bez ogródek, skoro inaczej nawet nie mogłaby ruszyć z miejsca. A Peter? Wydaje się, że kazanie podziałało. Nie próbował jej przerywać, tylko od czasu do czasu spoglądał z miną cierpiętnika, zadumany albo speszony (?), najwyraźniej jednak cierpliwy (jak koń podczas burzy), gotów znieść jeszcze i to; dalej krząta się w milczeniu, z nieruchomą twarzą, wzrokiem skupionym na pracy. Ingrid widzi, że machinalnie ukręca głowę jakiejś figurce. – Bardzo mi ciebie żal, ale nadal nie jestem gotowa. Wyobraź sobie, że papa wie o naszych zaręczynach. I do tego jestem w ciąży, żeby było jeszcze głupiej. Już ma to powiedzieć, ale nie mówi, bo w tym momencie Peter odrywa się od swojej pracy. Przestraszony patrzy na Ingrid. Na chwilę ogarnia ją dziwne poczucie szczęścia, które może mieć związek tylko z jej niezłomną miłością. Maj ze swym jasnym światłem wdziera się przez otwartą bramę, sączy przez okienko w dachu. Właściwie jest tak ciepło i błogo jak na pustyni. Ingrid mówi: – Pozostaje dla mnie zagadką, jakim cudem się dowiedział. Skronie Petera błyszczą od potu; dwukrotnie przesuwa po czole na wpół opróżnioną szklankę. – A jak przyjął tę wiadomość? Brzmi to nie jak pytanie, tylko stwierdzenie, że nic dobrego nie usłyszy. – No więc nie zrobił mi z tego powodu awantury, a przynajmniej nie od razu. Tylko nie pozwala, by stawiano go przed faktami dokonanymi, i po prostu nie uznaje naszych zaręczyn. Dał mi wyraźnie odczuć, że dużo ważniejsze są jego negocjacje. Ale powiedziałam mu, że już dokonałam wyboru. – Będzie się musiał z tym pogodzić. – Wierzysz w to? Na koniec jak zawsze podkreślił, że jest najważniejszy w rodzinie, i jakie są jego zasady, ble-ble-ble, i że jeszcze nie jestem pełnoletnia. Mówi, że go podeszliśmy, i tu ma trochę racji. Nie zamierza pozwalać, żeby robiono z niego głupka. Ale szczytem wszystkiego jest to, że próbuje bagatelizować moje uczucia. Stwierdził, że Romeo i Julia jest sztuką nie o sile miłości, tylko o przekleństwach wieku dojrzewania. I to wystarcza mu za usprawiedliwienie, by mi grozić, czym tylko się da, ale przede wszystkim tym, że więcej cię nie zobaczę. – Żeby nie tylko nie dopuścić do ślubu, ale i do narzeczeństwa. – Kochanie, chyba widzisz, że nie przejmuję się jego groźbami, skoro tu jestem. A czy może mi zabronić wypraw ze Związkiem Alpejskim, śmiem wątpić. Musimy jednak uważać, żeby nie robił nam jeszcze większych trudności. Uwierz mi, znam go, trzeba mu trochę ustąpić. Dopóki będzie miał nade mną władzę, nie wypuści mnie z rąk.
Cisza. – Na razie masz zakaz wychodzenia. Peter, z pobladłymi ustami, z bezradnie zwisającymi rękami, w zbyt luźnej koszuli, patrzy na Ingrid w osłupieniu (bezsilnie?); stoi nieruchomo, w absolutnej ciszy. Wydaje się jej taki kruchy. Na pewno przez ostatnie cztery dni nic nie jadł, żeby zaoszczędzić, no tak, jasne, sama skóra i kości, że też wcześniej tego nie zauważyła. Peter mówi z cierpkim uśmiechem: – No, no. Zakaz wychodzenia. Tylko dlatego, że ja... Do diabła, nie zamierzam się denerwować. Żaden nigdy nie będzie mu pasował. – Właśnie. I potem od nowa, dziesiąty już raz w kółko to samo: co Richard ma przeciwko Peterowi. Że jest lekkoduchem, w oczach Richarda, że od tego się zaczyna, i że sam tę opinię o sobie przypieczętował, zaręczając się potajemnie (nie można papie mieć tego całkiem za złe, bo zrobiliśmy dokładnie na odwrót, niż nas prosił). Że Peter jest sześć lat starszy od Ingrid, że jest nikim i nie ma niczego i że nie nauczono go, jak należy postępować. Że ojciec Petera dwa razy stawał przed sądem i że najpierw za karę przez wiele miesięcy nosił cegły, a potem przez półtora roku był w St. Martin nad Grimmingiem, gdzie prostowano mu poglądy, co na niewiele się zdało. Jak twierdzi Richard. Który wie wszystko. W t a k ą r o d z i n ę l e p i e j n i e w c h o d z i ć. – A mnie, swoją córkę, uważa za naiwną niczym z jakiejś pipidówki, i nawet nie wyklucza, że robię to z czystej głupoty. – Wszystko, co mu pasuje. Można by od tego... Ingrid ciągle siedzi na skrzynce po amunicji, tyłem do stolika. Peter krąży po magazynie. Z uporem potrząsa głową, a przekleństwa, jakie chciałby z siebie wyrzucić, ale nie może ich wypowiedzieć na głos, ubiera w inne słowa, zamienia w cichą krytykę i mówi, że od ministra należałoby oczekiwać czegoś więcej. – Cały ten rząd jest żałosny. Ale to, do czego prowadzi polityka, pojąłem już przed dziesięcioma laty. – Peter, gdyby nie wojna w Korei, nie spałabym z tobą. Nie od razu. – Dobrze dla nas, źle dla Korei. Twój ojciec zapewne widzi to na odwrót. – Peter krzywi się. – A co mówi twoja matka? – Mama? Udaje neutralną. Muszę jej tylko obiecywać, że będę grzeczna. – Mam nadzieję, że dzisiejsze spotkanie też tak potraktuje. – Nie mogę się z tobą zgodzić, skarbie. Kiedy rano wychodziłam z domu, powiedziała: żeby mi nie było żadnych skarg. A ja jej obiecałam, że ode mnie ich nie usłyszy, może być tego pewna. Ingrid wstaje, obejmuje Petera i całuje głęboko, z języczkiem. Wsuwa ręce do tylnych kieszeni jego dżinsów. Ich uściski przerywa czyjeś pokasływanie. Ach, wszystko jedno. Ingrid wcale nie myślała o całowaniu; po prostu wydawało się, że przyszła na nie pora. Pojawił się jeden z osobistych pomocników Petera, sześcioletni chłopczyk, zezowaty
blondynek z zaklejonym prawym okiem: cztery skrzyżowane plastry cielistej barwy. Ma na sobie krótkie spodenki nałożone na wełniane rajstopy. Mimo że brama jest szeroko otwarta, chłopiec nie ma odwagi przekroczyć jej ze swoją hulajnogą. – No, jak leci? – pyta Peter. – Jako tako. – Poczekaj, mam coś dla ciebie. Peter szuka swojej kurtki i znajduje ją pośród rzeczy, które Ingrid uprzątnęła ze stolika. Przetrząsa wszystkie kieszenie, dźwięczą klucze, szeleści papier. Idzie w stronę bramy. Tam wręcza chłopcu kalkomanię przedstawiającą Grossglockner i szczyty Alp. Na blaszkę nad tylnym kołem, mówi. Chłopiec nie może się powstrzymać od zachwytów, dziękuje wiele razy, kłaniając się nisko, tak jakby dostał tablice rejestracyjne dla hulajnogi. – Niech tylko tata to zobaczy. Chce od razu nakleić kalkomanię. Ale gdy do bramy podchodzi Ingrid, którą ciągnie na świeże powietrze, chłopiec natychmiast się zmywa. Kiedy jest już na ulicy (żwirowanej drodze), woła, że czeka na niego matka, a noga, którą ma się odepchnąć, zastyga w powietrzu, jakby wołanie zamroziło na tę chwilę każdy ruch. Kiedy głos cichnie, noga opada, a but ślizga się na żwirze. Mimo że trochę mży, Ingrid zostaje na dworze. Obserwuje chłopca, póki ten nie znika za gospodą. Potem odwraca wzrok i rozgląda się dookoła, patrzy na usianą kwiatami łąkę za strumykiem i na kępę topoli, przy której z wolna powstaje małe osiedle. Dobiegający stamtąd terkot betoniarki już od jakiegoś czasu wkrada się w błogi spokój. Wysoko w górze fruną dwie jaskółki. Zgadza się, pisano w gazetach, że już przyleciały. Ingrid patrzy, jak nagle zmieniają tor lotu, szybują z wiatrem, to znów przyspieszają, szybko bijąc skrzydłami. Widok ten uświadamia jej, że teraz, kiedy dni będą coraz cieplejsze, nastanie najpiękniejszy czas. Dla magazynu. Latem panuje tam taki żar, że można się udusić, a w zimie potworny ziąb, bo nie da się dobrze ogrzać tego pomieszczenia, co często odbija się na zdrowiu Petera. W ubiegłym roku, pod koniec listopada, podróż bardzo mu się przedłużyła. Objeżdżał najdalsze zimowe kurorty, żeby zdobyć zamówienia. Często zostawał tam na dzień, dwa, aż nadeszła pora, by wracać do Wiednia. Ale w Wiedniu przemarzał do szpiku kości. Mimo że podczas pracy w magazynie zakładał na usta i nos specjalny ocieplacz, który Ingrid z resztek wełny zrobiła mu na drutach, nabawił się ciężkiego przeziębienia, a to odbiło się na jego interesach. Leżał przez tydzień w łóżku, gorączkując, a w następnym tygodniu zupełnie ogłuchł. Ingrid pamięta, jak próbował odczytywać słowa z ruchu jej warg. Żaden lekarz nie mógł mu pomóc i każdy mówił, że trzeba zaczekać, aż minie katar. A ona (Ingrid), mimo wszystkich swoich problemów i na uniwersytecie, i w domu, dała się wciągnąć w ten kierat, popadając to w histerię, to w zwątpienie, bo z jednej strony starała się trzymać Petera jak najdalej od magazynu, z drugiej zaś nie mogła wykonać za niego chociażby połowy zaległej pracy. Miotała się tak dwa tygodnie, bliska wyczerpania nerwowego, i wszystko na próżno. Kiedy rankiem w drugą niedzielę adwentu Peter usłyszał tykanie
budzika, w interesach panował już ożywiony ruch przed Bożym Narodzeniem. Znów ominęła go szansa na większy zarobek. Z początkiem nowego roku zapakował więc magazyn aż po sufit, żeby w przyszłości być przygotowanym na podobną ewentualność. Teraz jednak, jak widać, cała ta zapobiegliwość zostanie storpedowana przez groźbę zawarcia traktatu państwowego (to słowa Petera). Jeśli go podpiszą, będzie musiał zmienić plansze, bo zaznaczono na nich granice stref okupacyjnych. Gdyby jej ojciec o tym wiedział (myśli Ingrid), na pewno przystąpiłby do negocjacji z podwójnym zapałem, i tak już niemałym. Wrzuca do strumyka kilka kamyków. Jest trochę smutna, bo znowu, kolejny już raz, Peter marnuje siły. Terkotanie betoniarki zagłusza motorower, który z mozołem toczy się żwirowaną drogą. Ingrid czuje ulgę, bo pojazd jeszcze przed garażami skręca w boczną uliczkę i wraz ze swym hałasem znika pośród stojących tam domów. Peter tymczasem przesunął skrzynki po amunicji na ich dawne miejsce i wepchnął do magazynu rozklekotanego morrisa. Zamyka lewe skrzydło bramy, skrzypiące w zawiasach, i wsuwa pionową sztangę do metalowego kółka w podłodze. Przystaje na chwilę, żeby popatrzeć na pobliską budowę. Mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci zatrzymują się przed jeszcze niewykończonym domem. Mężczyzna i dzieci stoją z rękami założonymi do tyłu, wypucowani, wystrojeni w najlepsze letnie ubrania; warkoczyki pozaplatane, przedziałki ulizane, jak na Boże Ciało. Ingrid podąża spojrzeniem za wzrokiem Petera. Na widok dzieci przypomina sobie o swoim brzuchu. Przychodzi jej do głowy wesoła myśl, że robi to wszystko dlatego, by jej dzieci miały piękną przeszłość. Podoba jej się ta myśl; rozważa, czy powinna podzielić się nią z Peterem. Mógłby sobie jednak coś wyobrazić. Bierze leżący na murze sweterek i zmoczony kilkoma kroplami deszczu podręcznik anatomii i wchodzi do środka. Peter zamyka za nią drugie skrzydło bramy. Teraz słońce przenika jedynie przez okienko w dachu: stożki światła tworzą łagodną, przyćmioną poświatę. Razem usuwają z samochodu wszystko, co zostało po podróży. Peter zamiata szczotką drewnianą paletę w tylnej części, a Ingrid za pomocą nożnej pompki nadmuchuje oba materace. Myśli sobie, że porządne łoże małżeńskie byłoby prawdziwą pociechą, bo majstrowanie przy materacach powoli przestaje być podniecające. I kiedy Peter przyciągają do siebie, ona wspomina tę noc w przydrożnym pensjonacie gdzieś między Wiener Neustadt a Semmeringiem. Pamięta, jak Peter unosił się nad nią i jak mogła się w nim zatracić; czuła się tak szczęśliwa, że gotowa była ponieść wszelkie konsekwencje. I pamięta świeżo upraną i wykrochmaloną pościel. A tutaj mają tylko dwa wojskowe koce, jeden posiusiany śpiwór i niedźwiedzią skórę z jej strychu (może mówić o szczęściu, że nikt tej skóry jeszcze nie szukał, bo obawia się, że po stwierdzeniu jej braku zostaną wyciągnięte wnioski, te właściwe). Wsuwa do samochodu materace i rozkłada na nich jeden z koców. Potem zaczyna się rozbierać, powoli, bez skrępowania. Peter, który odzyskał już trochę równowagi, idzie w jej ślady. Siada w otwartym bagażniku i rozwiązuje sznurowadła, nie odrywając spojrzenia od Ingrid, która
odpina haftki biustonosza i wiesza go na otwartych drzwiach morrisa. Ingrid lubi, gdy Peter pozwala, by mu się przyglądała, kiedy ściąga ubranie; rozkoszuje się tym widokiem. Czym innym jest rozbieranie się w małych łazienkach, w przebieralniach, w sypialni lub u lekarza, a czym innym w dużych pomieszczeniach, takich jak ten magazyn, który zdaje się powiększać coraz bardziej, kiedy Ingrid nago podchodzi do umocowanego w poprzek magazynu pręta przed wojną służącego do zawieszania rowerów. Zostawia na nim swoje ubranie. Wraca do Petera, który nadal siedzi na brzegu bagażnika, teraz też już goły. Badzie na jej biodrach ręce, wysuszone od pracy przy papierze, dotyka pośladków, ściska je, przesuwa po nich dłońmi, głaszcze ją po plecach. Obejmuje jej piersi, wodzi wokół nich palcem. Po chwili pada na plecy i rozpościera ramiona, a Ingrid czołga się do niego, wdychając mdły zapach gumowych materacy i kurz z wojskowych koców. Całuje jego sutki, liże słoną skórę na bliźnie po zewnętrznej stronie ramienia, gdzie w miejscu postrzału ślad po ranie jest większy i bardziej pobrużdżony. Lewą ręką przeczesuje rozczochrane włosy Petera i żartobliwie cmokając, składa całuski na jego czole i na policzkach. Gdyby to od niej zależało, wolałaby jeszcze chwilę się popieścić. Ale Peter uwalnia się z jej objęć i daje do zrozumienia, że ma się położyć na plecach. Nie jest już wcale taki czuły. Ale ponieważ dopiero co musiał przełknąć sporą dawkę krytyki, Ingrid poddaje się jego wskazówkom i pozwala, żeby się w nią wdarł. Nie tak gwałtownie, chciałaby mu powiedzieć, ty i ta twoja nieokiełznana seksualność; jasne, że się nad tym zastanawia, jak go pohamować, choćby na trochę; przecież mamy przed sobą całą wieczność. Ale byli bez siebie tyle dni i teraz tak go naszło, że nie może dłużej czekać. Ta głupia podróż przez Karst i podnóże Alp Południowych, pięć straconych dni, i właściwie po co. Wyobraża sobie, że Peter już niedługo pozbędzie się tego ciężaru, tego zamieszania wokół większych i mniejszych transakcji, różnych kłopotów, z którymi coraz trudniej się uporać. Firma i tak przyniosła już dość zmartwień. Jakże byłaby szczęśliwa, gdyby sprzedał licencję albo gdyby przynajmniej znalazł kogoś, kto by za niego jeździł, bo inaczej będą tylko wieczne kłopoty i nerwy, praca do późnej nocy. Jakim błogosławieństwem byłoby, gdyby wrócił na studia; mogliby się wtedy razem uczyć, chodzić do biblioteki, do stołówki, to przecież musi być możliwe nawet bez tych jego dziadowskich zarobków, jakie ma teraz, myśli Ingrid. Morris się kołysze, słychać, jak trzeszczy zawieszenie, skrzypi i grzechocze niczym stary wózek dziecięcy albo puszka, gdy się do niej strzela. Żeby chociaż znów nie wypadła zatyczka z materaca. Ingrid mocno przyciska Petera, a on ciężko dysząc, kładzie głowę na jej ramieniu. Wsuwa pod pupę Ingrid obie ręce i pociągają ku sobie, wchodząc w nią głębiej; no, jak ci się to podoba? Rozchyla jej pośladki, wodzi między nimi palcem. Ingrid rozwiera nogi jak najszerzej, wysoko unosi stopy i upomina samą siebie, że ma uważać, by znów nie weszła jej drzazga z bocznej ramy, która przytrzymuje drewniany stelaż umocowany do żelaznych prętów. Tak, to jest miłość, z prawdziwej woli Boga. Co chwila wydaje stłumione jęki, ale kiedy sobie przypomina, że jest nie w ogrodzie rodziców, tylko w magazynie, westchnienia przeradzają się w ciche okrzyki, które jednak zamierają, gdy Peter zaczyna szczytować.
Horyzontalna podróż do nieba? Dla Ingrid? Nie tym razem. Zaciska uda, żeby może, no, żeby jeszcze, ociera się o biodro Petera... Ale to nie działa. Wtula więc głowę w jego ramię i zamyka oczy, słyszy, jak bije mu serce, bardzo mocno, jak komuś, kto szybko biegł, jak chłopczykowi, który mocno zasapany wraca przez łąki do domu. Mówi: – Pewnego pięknego dnia się pobierzemy. I przez chwilę robi się jej ciepło od własnych słów, ale już po sekundzie woli naciągnąć na swe nagie ciało niedźwiedzią skórę. Czuje, że ma mokro między nogami, i robi się jej zimno. Wystawia na zewnątrz prawą rękę i kładzie ją na podbrzuszu Petera, obejmując jego skurczony, lepki członek. – To się nazywa atrofia – oznajmia po chwili. Głos ma jeszcze trochę zdyszany. – Uczyłam się o tym na początku tygodnia. Kiedy coś zanika, w medycynie mówi się o a t r o f i i. Peter ziewa tak szeroko, że aż mu trzeszczą szczęki. Ingrid pyta: – A tobie teraz kurczy się i mózg, co? Peter ziewa jeszcze raz i nawet nie stara się tego powstrzymać czy chociażby zakryć ust ręką. Przeprasza i mówi, że przez tę oponę prawie nie spał ostatniej nocy. Po czym, zmożony potrzebą snu, bardziej chyba wywołaną podróżą niż odbytym stosunkiem, całkiem już odpływa; śpi jak suseł i, mój Boże, nie obudziłoby go nawet dęcie w trąby. A ona? Ingrid? Gapi się w podsufitkę samochodu, z jedną ręką na karku Petera, z drugą między ugiętymi w kolanach nogami, palcem wskazującym i środkowym uciska nasadę łechtaczki i bada, co jeszcze da się zrobić. Wysuwa lewą rękę spod głowy Petera, a prawą pomału wprawia w łagodne wibracje i jednocześnie lewą ręką lekko podciąga ku górze podbrzusze, co je dodatkowo stymuluje i co niedawno odkryła. Potem lewą kładzie na prawej piersi, też dobrze, po czym znów przesuwa ją w dół, między nogi, ale nie z góry, bo prawa już blokuje dojście, a więc dociera tam od dołu, względnie od tyłu, przez lewe udo, będzie lepiej, jeśli położy na niej pupę, ale, co idiotyczne, ręka jej zaraz zdrętwieje, wie to z doświadczenia. Stymuluje się dwoma palcami, całkiem nieźle, i wraca myślą do stosunku, co samo się nasuwa, skoro przedtem myślała tylko o długach Petera. Widzi szybko pojawiające się niepowiązane z sobą obrazy różnych części ciała, pospiesznych ruchów. Ma zamknięte oczy, jest skoncentrowana wyłącznie na sobie i w ogóle bardzo spokojna, ani jeden muskuł się nie napina, by nie zablokować tego na O, czy jak to się tam nazywa. Oddycha brzuchem, wolno i głęboko (niespokojny oddech też może łatwo popsuć O). Czuje wyraźnie, kiedy się to zaczyna i eksploduje, i wtedy wypuszcza powietrze i dotyka się dalej, po czym przestaje, a skurcze, z początku tak intensywne, tracą na sile i słabną po minucie. Potem przez moment jest jej mdło i kręci się w głowie, zapewne w związku z chwilowym niedokrwieniem mózgu. Ale i to przechodzi. Wyciera palce w wojskowy koc i zwija się w kłębek obok Petera, z głową na jego ramieniu. Czuje się dobrze, ale jednocześnie jakby upokorzona tą ukradkowością. I zdenerwowana. Tak jest,
zdenerwowana. Bo pomału powinna już myśleć o powrocie do domu. Ale tam nie czeka jej nic ciekawego, dlatego jeszcze przez chwilę oddaje się rozmyślaniom, jak mogłaby lepiej uporządkować swoje życie. Po pierwsze, po drugie, po trzecie. Skrzywiony obraz świata jej rodziców, jak uważa, nie nadaje się zupełnie do tego, by go mogła powielić we własnym życiu. Peter tkwi teraz w fazie przejściowej, która też nie gwarantuje żadnego punktu oparcia. Tak więc trudno cokolwiek planować. Myśli prześlizgują się po wszystkich ważnych tematach, oddają honor faktom, coraz bardziej senne i automatyczne. I kiedy tak rozmydlają się jej kryteria wartości, coraz bardziej zwężają się źrenice Ingrid. Dziesięć minut po Peterze usypia i ona. Budzi się, ponieważ ma bóle miesiączkowe, i jeszcze zanim otworzy oczy, wie, że jest już ciemno i że pada deszcz. Ciszę wypełnia zwielokrotniony swoim echem śpiewny szum deszczu, którym wiatr od czasu do czasu ciska w bramę magazynu. Ostrożnie, by nie nabić sobie na czole guza, wypełza z samochodu. Pod stopami czuje zimny chropowaty beton. Rozpościera ramiona i człapie w stronę wyjścia, gdzie na głównej podporze najłatwiej będzie znaleźć jakiś kontakt. Zapala światło. W nikłym blasku dwóch czterdziestowatowych żarówek szuka swojej torby z książkami, a w niej podpaski, i potem ubrań, co raczej nie zakłóca snu Peterowi, który naciąga koc na głowę i dalej zgrzyta zębami. Ingrid pospiesznie wskakuje w ubranie i wraca do ciepłego samochodu i do Petera. Całuje go w skroń i za uchem, obejmując, jak może najmocniej, głaszcze po szyi, dotyka jego włosów, gęstych i szczeciniastych, tak je teraz strzyże (kiedy ostatnio?), wilgotnych, miłych w dotyku i swojskich. Peter mruczy przez sen, albo raczej w półśnie (nie jest tego pewna), i powtarza: – Wystarczy. Wystarczy. Bardzo szarmancko. Ingrid sprawdza, czy guziki sukienki i sweterka są równo zapięte, gasi światło i już jest na dworze. W deszczu wsiada na rower. Wraca tą samą drogą, którą tu przyjechała, ale teraz już się nie spieszy. Boli ją brzuch z powodu miesiączki i nie bardzo jej się chce naciskać pedały; nie zmoknie przecież mniej, jeśli bardziej się zmęczy. Awantura, która czeka ją w domu, też wcale nie będzie mniejsza, jeśli się zjawi pięć minut przed czy pięć minut po którejś tam. I tak dobrze wie, że przekroczyła już limit swoich grzechów i tylko może mieć nadzieję, że jej nieobecność nie rzuciła się nikomu w oczy. Chociaż wszystko możliwe. Tuż przed Stranzenberggasse pyta jakiegoś starszego mężczyznę o godzinę. – Za dwadzieścia dziesiąta. Ingrid dziękuje i mówi mu dobranoc. Mężczyzna unosi błyszczący od deszczu kapelusz i dodaje: – Idę zapalić kilka świeczek na grobach, żeby moi bliscy też mogli świętować, skoro już ich tu nie ma. Chmury wiszą nisko na niebie. Lekkie krople deszczu, filtrowane przez szare światło
gazowych latarni, padają na jezdnię, tworząc wodną poświatę tak mocną, że wyraźnie odbija się w niej jadąca na rowerze postać. Koła, rozpryskując wodę, syczą cicho na nierównym podłożu. Z kwadratów otwartych okien od czasu do czasu dobiegają emfatyczne głosy z radia. Zostają w tyle, za pełnymi warzyw przydomowymi ogródkami. Mokra od deszczu spódnica okleja jej uda i krępuje ruchy. Trąbiąc głośno, niczym na wesele, mijają ją dwa samochody, jeden tuż za drugim. Jeśli mi się uda, to inne rzeczy będą ważniejsze. Tu, w drodze do domu, i na wszystkich ulicach.
Czwartek, 3 maja 2001 Następnego ranka gołębie nadal tu są. Philipp zastanawia się, czy wiedzą, co się wczoraj wydarzyło. Może mózg gołębia nie ma takiej pojemności, żeby zarejestrować obecność Steinwalda i Atamanowa. Może zapomniały już o robotnikach i o masakrze. Philipp uważa, że to prawdopodobne, pomny słów Johanny, która twierdzi, że pamięć złotej rybki obejmuje tylko dwie sekundy, co nie starcza nawet na jedną rundę w akwarium. Mimo wczorajszej krwawej jatki dzisiejsze gruchanie brzmi całkiem rutynowo. W południe siąpi deszcz. – Że też mamy taką pogodę – mówi Steinwald. Z samego rana zainstalowali na strychu jasnoniebieską, szeroką na dobre pół metra, twardą plastikową rurę, która wpada prosto do kontenera przed domem. Ładują w nią całe to świństwo pozostałe po gołębiach, tak energicznie machając łopatami, że Philipp też nabiera ochoty, by zakasać rękawy i z czymś powalczyć. W zachwaszczonym kącie ogrodu kopie dół na martwe pisklęta. Jest ich niewiarygodnie dużo. Liczy je tak długo, aż staje się to nudne, gdy dochodzi do dwudziestu pięciu. Resztę dorzuca dwoma wiadrami. Potem zasypuje dół, łopatą ubija ziemię i siusia na odciśnięte w niej ślady swoich gumiaków, z nadzieją, że to odstręczy psy sąsiadów od buszowania po jego i tak już zmarniałym ogrodzie. Kiedy wraca, kontener jest prawie do połowy wypełniony, po części podeschniętą, po części mażącą się mokrą breją z łajna, piór i kości, w której aż się kłębi od czerwi i dużych robaków. Odkrywa też gniazdo małych myszy, co go dodatkowo motywuje, żeby od razu zadzwonić do firmy, która dostarczyła kontener. Prosi, żeby zabrali go jak najszybciej i żeby przywieźli nowy. A w tym czasie, szurając i skrobiąc, sunie rurą kolejny ładunek, nie wiadomo, czy żywy, czy już martwy, co sprawia, że Philipp czuje się nieswojo. Postanawia zanieść Steinwaldowi i Atamanowowi coś do picia, żeby podtrzymać ich na duchu. Wspina się po schodach z trzema butelkami piwa. Ostrożnie puka do drzwi, zanim wejdzie na strych. Kiedy obaj mężczyźni odwracają się w jego stronę, widzi, że ich przygnębienie nie jest udawane. Steinwald, trupio blady, wygląda jak na przesłoniętym zielonym filtrem ekranie telewizora. Spluwa głośno i mówi, że dziś musiał zwymiotować. – No, ale tylko raz. Philipp przygląda się Atamanowowi. Ten, blady jak zawsze, gapi się na swoje kalosze i przemoczoną już i brudną chustką ociera pot z karku. Chociaż wcale ich o to nie prosił, żeby zadawali sobie aż tyle trudu, zaczyna mieć wyrzuty sumienia; ogarnia go coś w rodzaju poczucia świadomości klasowej i wstydu, że bogaci nie pozostawiliby jej
biedakom, gdyby praca była czymś pięknym. Otwiera swoją butelkę piwa i stuka się nią z robotnikami. – Żebyśmy mieli mniej wrogów niż kropli, które zostaną na dnie butelki. Pije dużymi łykami. I łapie się na tym, że w zakłopotaniu kaszle razem z Atamanowem. Jest mu dodatkowo głupio z tego powodu i zaczyna, zupełnie bez związku, opowiadać im o zaginionym Aniele Stróżu. – Za mojego dzieciństwa stała na postumencie z piaskowca, po lewej stronie podjazdu, taka figura Anioła Stróża. Chciałbym wiedzieć, gdzie przepadła. Steinwald nie podejmuje tematu. Atamanow, wzruszając ramionami, chowa się za barierę nieznajomości języka, co jest najlepszą kryjówką. W milczeniu ciska niedopałek papierosa na mokrą breję, spod której wyzierają nadgniłe deski. W ślad za Steinwaldem, bez widocznego obrzydzenia, wraca do tej paskudnej, wywołującej mdłości roboty. – Gdybyście czegoś potrzebowali, dajcie mi znak. Philipp wycofuje się ze strychu. Schodzi piętro niżej, do dawnej sypialni babci; są tam dwa okna, jedno od południa, a drugie od zachodu. Kładzie się na mniej wgniecionej połowie łóżka. Jest niezmiernie wdzięczny losowi, że pozostałe przy życiu gołębie jeszcze przed deszczem odleciały w stronę miasta. W sypialni panuje spokój. Philipp wprawdzie słyszy nieprzyjemne szuranie łopat na strychu i od czasu do czasu energiczne kroki, co przywołuje mu na myśl szare kalosze. Ale dźwięki docierają do jego uszu stłumione, niczym zdeformowane fragmenty rzeczywistości, prawie nierozpoznawalne; ich natarczywość trochę mu przeszkadza, lecz szybko o nich zapomina, kiedy zabiera się do zapisania swych myśli w notesie. Ktoś, kto jest dzieckiem z rozbitego małżeństwa, powinien się nauczyć przynajmniej jednego (jeśli pominiemy delikatność i sztukę prowadzenia rozmowy), a mianowicie: radzenia sobie z niepewnością. W złym małżeństwie nie ma stałości. To zaostrza apetyt na wszystko, co nieobliczalne. I powinno temu komuś pomóc (Ratunku! Ratunku! SOS!) urządzić się w życiu. Powinno. Powinno. Ha, ha, ha. A mimo to: ten ktoś (ja) czuje pociąg do kobiety (Johanny), która stawia logiczne prognozy, wie, jak ma wyglądać przyszłość, kobiety, która stara się okroić rozmiary codziennej niepewności. W głębi ducha każdy chciałby przecież wiedzieć, co niesie mu przyszłość, chociażby dlatego, żeby potem łatwiej mógł sobie wmówić, że wiedział, co robi. Johanna, kolekcjonerka pogody, chmurka (gradowa chmura?), mawia: Im usilniej starasz się być błyskotliwy, Philippie, tym bardziej uciekasz przed samym sobą. Lubisz wykorzystywać swą mądrość, żeby unikać sytuacji, w których akurat powinieneś jej użyć. Z upodobaniem wdajesz się w sprawy, które są jałowe i bezpieczne – we wszystko, co się nie opłaca. W to, co ciebie nie dotyka. Jesteś tchórzem. Większym niż
dziki królik. I dalej: Wszystko, co robisz, to próba zachowania kontroli. Twoja pasywność jest strategią, która ma cię uchronić przed niebezpieczeństwem skonfrontowania się z tym, co nieprzyjemne. Twój ojciec miał za zadanie zminimalizować prawdopodobieństwo wypadków na drogach, ty próbujesz tego samego, ale w swoim życiu osobistym. Sądzisz, że zdołasz uniknąć katastrofy albo przynajmniej uprościć swoje problemy, jeśli będziesz możliwie jak najrzadziej ruszał się z miejsca. Twoja strategia sprowadza się do tego, żeby stać trzy metry z boku. Za taką cenę, że życie przejdzie ci koło nosa. Wszystko po to, żeby uniknąć katastrofy. Tak, tak, już dawno o tym wiedziałem. Tak właśnie myślałem. Żeby uniknąć katastrofy. Dziki królik. Nie mogę powiedzieć, żebym usłyszał coś nowego. Mimo to dziękuję za naukę. Deszcz powoli ustaje. Philipp stara się skoncentrować, mocno zaciskając usta; w kartonie po bananach ma mnóstwo papierów, które wyłowił z komody w sypialni babci, i teraz niesie je do stojącego na ulicy pojemnika na makulaturę. Myśli sobie, że na pewno by się nimi zainteresował, gdyby zostawili je tutaj sąsiedzi, a nie on. Ale cóż: pech to pech. Pojemnik po brzegi wypełniają rzeczy, które i on tam wcześniej powrzucał. Musi go trochę nachylić, żeby ugnieść papier nogami i zrobić w nim więcej miejsca.
Poniedziałek, 7 maja 2001 Drugi kontener, dostarczony już w piątek po południu, też trzeba wymienić. I kiedy ten nowy, który wygląda tak, jakby nie był jeszcze używany, staje obok schodów, Philipp czuje, że wreszcie może się zabrać do właściwej pracy. W wielkim stylu wyrzuca wszystko, co zostawiła mu babcia. Nowy czysty kontener sprawia, że wydaje mu się to mniej nieprzyzwoite, choć wciąż na tyle nie w porządku, że sam musi się uspokajać: nawet nie myśl o tym, czy dla tej lub innej rzeczy znalazłbyś jakieś zastosowanie teraz lub kiedykolwiek później, puszczaj mimo uszu słowa Johanny, która apeluje do twojego sumienia, ignoruj podszepty, które ci podpowiadają, że łatwo można przesadzić i że ktoś, kto zachowuje się tak jak ty teraz, przez całe życie będzie się czuł wykluczony i samotny. Pamiętaj, że samoobrona jest zdrowym odruchem i że to ty masz prawo decydować, co jest dla ciebie dobre, a co nie. I że wspomnienia rodzinne są konwencją narzuconą przez tych, którzy nie mogą znieść myśli, że kiedyś umrą i popadną w niepamięć. Pomyśl o plemionach indiańskich, w których największym poważaniem cieszy się ktoś, kto potrafi całkowicie wyzbyć się swego dobytku, i nie ustawaj w tej pracy, bo to, co robisz, jest konieczne i dobre. Wiele spośród wyrzuconych rzeczy jest w nienagannym stanie i mogłoby się do czegoś przydać, jeśli myśli się w kategoriach czysto praktycznych. Tak więc Philippa nie dziwi, kiedy podczas wspólnego podwieczorku Steinwald pyta go, czy może jeszcze raz przejrzeć rzeczy, które wylądowały w kontenerze, bo a nuż do czegoś się przydadzą. – Ma się rozumieć – mówi Philipp. I dodaje, że jest mu wszystko jedno, co się z tymi rzeczami stanie, bo upychając je w kontenerze, sam pozbył się do nich wszelkich praw. Steinwald i Atamanow po brzegi ładują bagażnik mercedesa. Rzucają się nawet na butelki z trupią czaszką, które Philipp odstawił na bok, żeby później wynieść je do specjalnego pojemnika na śmieci. Kiedy Philipp zauważa, że sprzedawanie odpadków chemicznych to już przesada, Steinwald mówi: – Niby czemu? Z czasem wszystko nabiera wartości. Dla tego rodzaju poglądów Philipp nie ma zrozumienia. Zgłasza swój sprzeciw, żeby trochę zbić ich z tropu. – Równie dobrze można by ten przykład odwrócić. Z czasem wszystko niedołężnieje, psuje się, staje zbędne, niepotrzebne.
Steinwald wzrusza ramionami i zatrzaskuje bagażnik. Potem zanosi na strych magnetofon, którego przed godziną Philipp pozbył się jednym zręcznym rzutem, i od razu puszcza jakąś kasetę. Ma ich w mercedesie pod dostatkiem. Philipp musi go poinformować, że od takiej muzyki robi mu się niedobrze. I ku oburzeniu Steinwalda nazywa Eltona Johna nieuleczalnym idiotą, co wcale nie jest najgorszą obelgą, zważywszy na fakt, że Steinwald posiada również kasetę The Scorpions. Philippowi podoba się wyłącznie ta, która należy do Atamanowa: z ukraińską muzyką taneczną. I jeśli Philipp dobrze zrozumiał, to jest głównym albo przynajmniej jednym z powodów, dlaczego Atamanow potrzebuje pieniędzy na wesele. Postanowił, zdaje się, wynająć tę kapelę, najdroższą w jego okolicy; ośmiu chłopa, czyli dobre pół orkiestry. I do tej właśnie muzyki Philipp tańczy w nocy przez prawie dwie godziny. Tańczy w kaloszach na idealnie wysprzątanej, ale nadal cuchnącej podłodze strychu. Okno jest znów wstawione, szyby są wypucowane tak, że ich nie widać, a księżyc jest w pełni. I jego miarka też się już przepełniła. Trzyma w ręce butelkę rumu wiśniowego, który jest dobry na kryzys, a którego babcia zapewne używała do ciast, i z wyciągniętymi ramionami kręci się w koło, próbując zapomnieć, że Johanna wciąż nie przyniosła mu aparatu. I nie pojawiła się od pierwszego maja. Wiruje jak oszalały, w tańcu rozdeptując trutki na szczury, a w przerwach między melodiami wdycha zgniliznę i pleśń parującą z murów i słucha biegających pod dachem myszy.
Sobota, 29 września 1962 Deszcz już ustał. Strugi wody, szukając sobie ujścia, płyną koleinami wyżłobionymi w żwirowanym podjeździe. Ale na zachodzie, skąd nadciągnęły chmury, już się przejaśnia. Słońce od czasu do czasu nieśmiało przebija się przez szarą powłokę. Zaraz będzie po wszystkim. – Dupki. Mogą mi... Idzie po schodach. Z mokrej fasady ulatnia się stęchły zapach murarskiej zaprawy, która pamięta jeszcze czasy monarchii. Opiera o ścianę pożyczony od kelnera parasol, otwiera drzwi i obchodzi wszystkie pokoje na parterze, mając niedorzeczną nadzieję, że ktoś wreszcie wybiegnie mu na powitanie i weźmie jego mokry płaszcz. W kuchni na blacie studzi się sernik jeszcze niewyjęty z formy do pieczenia. Innych śladów obecności Almy nie widzi. – Alma...! Alma! Słyszy, że Alma odpowiada mu z pokoju na piętrze, wołając coś ledwie zrozumiałego. Może po prostu: Tutaj! Jestem na górze! Co dla niego oznacza jedynie tyle, że z jego powodu nie chce się jej nawet otworzyć drzwi. Rzuca aktówkę na biurko w gabinecie. Wraca do sieni i zzuwa buty. Kiedy jest już w skarpetkach i jedną nogą staje na mokrej podłodze, którą wcześniej zmoczył butami, przychodzi mu do głowy, że zanim przebierze się w suche rzeczy, powinien wziąć gorącą kąpiel. Na dobry początek; być może w wannie zdoła odnaleźć spokój albo przynajmniej trochę się wyciszyć, dzięki czemu łatwiej zaakceptuje swoją nową sytuację. Kąpiel dobrze mu zrobi także ze względu na dzisiejsze popołudnie, na które zapowiedzieli się Ingrid z Peterem. Chcą zabrać meble do nowego domu, który kupili cztery tygodnie temu; zanosi się na dość męczącą wizytę, co można było z góry przewidzieć. Najchętniej by się od tego wymigał – oboje mają taki sposób bycia, że trudno to wytrzymać. Wyluzuj się, żąda od niego Alma z niewzruszoną wytrwałością. Na co on niezmiennie oświadcza: Nie mogę się wyluzować, jak poniektórzy, bo mam poczucie odpowiedzialności. Idzie na górę do łazienki i odkręca krany. Czeka, aż w rurach popłynie ciepła woda, potem zatyka wylot, wyjmuje z szafki butelkę i nakrętką wlewa trochę zielonkawego płynu do wanny. Ma dziesięć minut, zanim wanna się napełni. Wychodzi na korytarz, idzie w prawo i puka do drzwi pokoju Almy. W świetle padającym z obu okien Alma czyta książkę, ni to leżąc, ni siedząc, z głową w nogach łóżka, bo tam jest chyba widniej.
– Już jesteś? To dziwne. – Dzisiaj zrobiłem wyjątek. – Nie poznaję cię. Rzeczywiście, trudno wręcz uwierzyć, że na siedem tygodni przed wyborami do Rady Narodowej, nawet jeśli to sobota, choć na krótko urywa się z biura. – Miałem jeszcze wpaść do ministerstwa, żeby spokojnie popracować nad memorandum w sprawie tamy w Asuanie. Ale deszcz przygnał mnie do domu. – Chyba pogoda pomyliła dni. Alma bacznie mu się przygląda. Nie czuje się dobrze pod jej spojrzeniem, może dlatego, że zdaje sobie sprawę, że byłby to dobry moment, aby jej powiedzieć, że jego partia już go nie potrzebuje. I że wkrótce częściej będzie bywał w domu. Mógłby powiedzieć, że przypomina mu to historię jego kuzyna Lea, który do 1953 roku był w niewoli i po powrocie z wielkim trudem odbudowywał pozycję pana domu. Powinien jej powiedzieć, że zamierza wziąć kąpiel, żeby odświeżyć swoje mgliste wyobrażenia na temat życia w rodzinie. Tak wiele rzeczy należałoby teraz powiedzieć. I nagle – myśli o tym z przerażeniem – czuje, że przede wszystkim powinien zacząć znów jej się zwierzać. – Dowiedziałem się dzisiaj od kelnerki w kawiarni Dommayer, że zła pogoda bierze się stąd, że wystrzeliwują w kosmos satelity i to one nie przepuszczają promieni słonecznych. Może Dunaj znów kiedyś zamarznie. Alma kiwa głową. Jej mąż najwyraźniej oduczył się opowiadać tak, żeby inni mogli się z tego pośmiać. Richard zbliża się do okna wychodzącego na tyły ogrodu. Zasłony są rozsunięte na boki. Patrzy przez mokrą szybę na drzewa owocowe, które od kilku dni już tracą liście. Znad trawy unoszą się wysokie do kolan opary. Przez chwilę wszystko rozmywa mu się przed oczami i równocześnie oblatuje go strach, bo wokół siebie czuje pustkę o wiele za dużą, niż jest mu potrzebna przy jego umiłowaniu respektu i dystansu. Jakkolwiek mały byłby ten kraj, któremu poświęca swe siły (a raczej poświęcał), jakkolwiek uporządkowane byłyby ten dom i ten ogród, które do niego należą, tylko do niego, i tak wszystko jest dostatecznie duże, żeby się w tym na dobre zagubić. – Co czytasz? – pyta. – Późne lato. – Czyje to? – Stiftera. – Aha, Adalberta Stiftera. – To jedna z tych książek, które dostaliśmy od Löwych. Jest w niej data: Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. I cena: dwadzieścia cztery korony. – Ciekawa? – Jeśli lubi się opisy duszy i krajobrazu. – Mówią, że najciekawszym krajobrazem jest ludzka twarz. – Zaraz po austriackim, który, jak wiadomo, jest niebem na ziemi. Jasne. Doskonale wie, że kpi sobie z niego. Ale dobrze. Z czasem do niejednego można
się przyzwyczaić. – Spokojny, przyjazny i piękny to kraj. Alma przeciąga się i odwraca w stronę Richarda. Ma na sobie jasnoniebieską sukienkę, obcisłą na biuście, z dekoltem wyciętym w karo. Po tym, jak mówi, Richard domyśla się, że wsparta brodę na ręce. – I zapominalski, ale tego nie było na twojej liście. Bo kiedy się do niego wjeżdża, trzeba za sobą zostawić swoją przeszłość. Albo można, w zależności od położenia. (Gdzie karze się lub nagradza zapomnieniem, odpowiednio do tego, skąd się przychodzi, z lewa czy z prawa, jak w grze, dzięki której Peter doszczętnie zbankrutował). Słowa Almy ociężale, niczym drobiny popiołu, zapadają w umysł Richarda. Siada na brzegu łóżka, rozpina suwak z boku sukienki i wsuwa tam ręce. Ani twarz, ani oddech Almy się nie zmieniają. Wygląda jak ktoś, kto robi sobie krótki odpoczynek, jak ktoś, kto jedzie pociągiem, o niczym nie myśląc. Porusza się w swojej rzeczywistości, która nie otwiera się na Richarda. Odwraca się od niego, jednocześnie pozwalając, by ją dotykał. Richard uświadamia sobie, co zdarza się rzadko, że największe szczęście, jakie mu było pisane w tym kraju, uosabia Alma, i że jest w niej zdeponowane jako niewymienialna dla niego waluta, która leży i butwieje. Jednakże zamiast przyznać się do swojej bezsilności albo po prostu powiedzieć, że wciąż kocha ją tak jak przed laty i że owo wyznanie nie przychodzi mu z trudem, pyta: – Jak to właściwie jest, że już od miesięcy nie możesz się do mnie zbliżyć? Patrzy w stronę południowego okna. Drapie się w głowę. Nie wie, co począć. – Ale ostatniej niedzieli coś przecież było – mówi Alma, potrząsając głową, bardziej ubawiona niż zaniepokojona poruszonym problemem, który musiał się jej wydać nierzeczywisty. Richard próbuje sobie przypomnieć. Faktycznie, w niedzielę c o ś b y ł o, w salonie na dole, na otomanie. Odwraca się w stronę Almy, skruszony. Wie, że źle się do tego zabrał i że teraz nic już więcej nie osiągnie. – Tak, zdaje się. – Można zatem wnioskować, że ledwie z powrotem włożysz spodnie, myślami jesteś już tylko w pracy. Popatrują na siebie. Richardowi chodzi po głowie to, co Ludwig Klages stwierdził już przed dwudziestu laty: że jeśli w małżeństwie oboje partnerzy odpowiadają sobie seksualnie, wszystko inne staje się mniej ważne. Słuchali go z Almą podczas wykładu w Bösendorfersaal i od tej pory Richard traktował tę wypowiedź jako gwarancję, że w ich związku wszystko będzie dobrze. W Almie od razu spodobało mu się również i to, że już po kilku tygodniach zdołała rozwiać jego głęboko zakorzenione obawy co do płci przeciwnej. Za młodu nie śmiał nawet przypuszczać, że kiedyś spotka wykształconą kobietę, której za każdym razem, używając w tym celu retoryki, nie będzie musiał nakłaniać, żeby poszła z nim do łóżka. Na co wskazywałyby pewne obserwacje poczynione w rodzinie i w gronie znajomych.
Mówi: – Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że nie ma to już dla ciebie żadnego znaczenia. – Bywało, że znaczyło dużo więcej. Alma patrzy w książkę, jakby się chciała upewnić, czy trafi na ostatnio czytany fragment. – Rozumiem – mówi Richard. Czuje się urażony. Wstaje z łóżka i z rękami skrzyżowanymi na piersi podchodzi do okna. Wie, że jeśli spytają o przyczyny, powie mu coś wymijającego, odeśle do jakiegoś cytatu z książek albo napomknie o czymś, o czym on dobrze pamięta i nie lubi, żeby mu o tym przypominać. Jak mało podniecająca musi być świadomość, że całuje się mężczyznę, który ma sztuczną szczękę. No dobrze, powiedziała mu to już przed kilku laty, co sobie zapamiętał i nie chciałby jeszcze raz tego usłyszeć. – Może z czasem wszystko staje się nudne – zauważa. Alma zaciąga suwak w sukience i pyta: – Wszystko? – Tak, jeśli robi się to dostatecznie długo. Co również odnosi się do pracy. Jest podenerwowany. Czuje złość. Wstyd. Strach? Gorycz? Stwierdza, nie po raz pierwszy, że Alma zmieniła się w twardą, pewną siebie kobietę. Ale przecież on potrafi dużo znieść. Lepiej z nią nie zadzierać. Od dawna już nie widział tego jej nieśmiałego uśmiechu, jak wtedy, gdy miała dwadzieścia parę lat. I te inne sprawy, czy w ogóle warto jeszcze o nich mówić? – Tylko skończony idiota może dzień w dzień posuwać swoje ciało raz do przodu, raz do tyłu, i z czasem nie dostrzec w tym niczego głupiego. – Cóż to za dziwny obrazek. – Alma śmieje się, marszcząc czoło. A po chwili, nawet nie podejrzewając, do czego Richard zmierza, i nie wykazując tym najmniejszego zainteresowania, mówi: – Powinieneś zobaczyć, co dzieje się w łazience. Leży w gorącej wodzie, z rękami ułożonymi luźno wzdłuż ciała, z rozsuniętymi nogami, i mówi sobie, że Alma też już go nie potrzebuje, podobnie jak i jego partia. Tak zwani partyjni przyjaciele. Ładni mi przyjaciele. Odstawiają go na boczny tor, bez choćby jednego rzeczowego argumentu. Może dlatego, że nie podoba mu się telewizja, która deformuje twarze na ekranie niczym w krzywym zwierciadle. A może chłopcom się wydaje, że są jak John F. Kennedy. Na świeczniku. Skichałby się ze śmiechu, gdyby tylko nie chciało mu się rzygać. Wszystko to prawda. Plotą o u r o k a c h p o l i t y k i i w z n i o s ł y c h c z a s a c h, ale nie potrafią przyjąć do wiadomości, że najważniejsze w życiu są odpowiedzialność, staranność i szacunek. Doktor Klaus? To on ma być tym człowiekiem? Czy wygląda na takiego? Przy całej sympatii dla tej postaci chyba wolno mieć wątpliwości. Dobra, jeszcze się zorientują, i to niedługo, jakie pożałowania godne decyzje podjęli. Będą musieli przełykać wyłącznie gorzkie pigułki, bo pchają wyborców w ramiona socjalistów. Niepojęta głupota. Same puste głowy, bez wyjątku. Przeklina. I
równie zawzięcie pryska sobie wodą w twarz i na głowę, chociaż wie, że wygląda teraz jak idiota. Wystrychnięty na dudka, upokorzony, oszukany idiota. Jest jeszcze inny powód jego ponurego nastroju, współodpowiedzialny, tak jak totalnie chybiona prognoza pogody, jak chłodny dystans Almy. Współodpowiedzialny, o ile nie najważniejszy: niewdzięczność tego świata. Takiej nauki, jak sądzi, udzieliło mu życie: nie warto zabierać się do czynienia dobra swym bliźnim, jeśli spodziewamy się za to podziękowań. Głównym napędem musi być wewnętrzny nakaz zaangażowania; reszta tylko przeszkadza i zazwyczaj prowadzi do rozczarowań. Jeśli zdarzą się jakieś podziękowania, tym lepiej, ale nie wolno ich oczekiwać. Nieraz już stwierdził, że wdzięczność i uznanie często okazują ci, których w ogóle nie bierze się w rachubę. Ci, za którymi się wstawiamy, pozostają obojętni, i nie ma znaczenia, czy są to nasi wyborcy, czy zwolennicy innej partii. Najważniejsze, żeby, jeśli coś uzna się za słuszne, działać z żelazną konsekwencją. Ale tu właśnie rozmija się ze swoimi partyjnymi przyjaciółmi. Dopiero co, podczas rozmowy w cztery oczy w kawiarni Dommayer, doktor Gorbach po raz kolejny znów mu powiedział, że nie można narażać interesu partii. Ale co jest jej interesem? To, co słuszne, zawsze musi być w interesie partii, i trzeba to mocno podkreślić. Po owocach ich poznacie. Jako poseł ma obowiązek być nie tylko do dyspozycji tych, którzy go wybrali, ale też musi mieć na oku potrzeby innych. Jest ministrem nie tylko swojej partii, lecz całej republiki. To podstawowa zasada każdego polityka. Ale przyjaciel partyjny, obojętnie w jakim charakterze, dziś znaczy więcej niż człowiek, który nie należy do żadnej partii. A przedstawicielowi partii przeciwnika już w ogóle się nie ufa i nie zakłada, że może być człowiekiem honoru i że czasem może mieć rację. Takie nastawienie panuje we wszystkich frakcjach. On sam musi się przed sobą przyznać, że jeszcze po wojnie uważał chrześcijańskich socjalistów za lepszych ludzi; podobnie mieli się za takowych socjaldemokraci. A co dopiero narodowi socjaliści. Ci uroili sobie, że są ponad wszystkim. Führer, Volk und Vaterland. Wiadomo, do jakiego otrzeźwienia (mówiąc oględnie) doprowadziła ich owa postawa. Inni natomiast uznali, że potwierdziła się ich samoocena. Również i on, skoro postanowił zająć się polityką, a raczej się na nią rzucić. Sądził, że wszyscy chrześcijańscy socjaliści będą starali się zwalczać u siebie, jeszcze bardziej niż u innych, te cechy, które potępiali u swych przeciwników. Niestety teraz, u kresu kariery, musi swe przekonanie gruntownie zrewidować. I przyznać, że chrześcijański socjalista automatycznie nie oznacza demokraty ani też kogoś, komu chodzi o coś więcej niż o własne wygody; i nie znaczy to, że przyjmuje opinie przeciwnika bez uprzedzeń; nie znaczy, że wie, ile można wypić alkoholu; nie znaczy, że czuje się w obowiązku zrezygnować z tego, co zarzucało się komunistom, a mianowicie z rozpasania. Jego partyjni koledzy robią dokładnie to samo. Tak jak i Kennedy, wielki hulaka. U socjaldemokratów za kulisami wygląda to równie smutno, o ile nie smutniej. Takie same hulanki. Ale mimo wszystko, nawet jeśli rozwój wydarzeń dał mu się mocno we znaki, a góra partyjna nie okazuje żadnej wdzięczności i chce go zepchnąć jak najdalej, nie żałuje, że w pracę dla partii włożył tyle wysiłku i czasu. Być może zasiał
gdzieś ziarno i za kilka lat jego pojęcie o fundamentalnych obowiązkach posła znów stanie się modne. Dla niego jednak będzie już wtedy za późno. Jego przyszłość to odsłanianie korzeni, korzeni Gapcia Marzyciela, korzeni ojczyzny. Na przeczekanie, jeszcze jedno, jak wtedy podczas wojny, kiedy ugiął karku, jest już za stary. Tak więc albo zostanie w grze, albo już nie wróci. Koniec, cześć pieśni. Uważa, że chyba zasłużył sobie na inne pożegnanie, i kiedy patrzy na to z obecnej perspektywy, wie że po ostatnich wyborach popełnił błąd, nie wracając do pracy w dyrekcji elektrowni. Ta myśl męczy go nadal, ale spekulacje na temat przeszłości do niczego nie prowadzą. A liczy się tylko to: a) o powrocie do elektrowni nie ma mowy; b) bo ze względu na wiek i tak niedługo wysłaliby go na emeryturę; c) czeka go więc mnóstwo zajęć: imprezy kulturalne, praca w ogrodzie, koncerty na cytrę, turnieje tenisowe i członkostwo w komitetach organizacyjnych przeróżnych bali plus patronat honorowy oraz inauguracyjny walc z kobietą, która zaraz po północy będzie nalegała, żeby wracać do domu. Nie, dziękuję. Kiedy wyobraża to sobie w najdrobniejszych szczegółach, robi mu się niedobrze, naprawdę niedobrze, i czuje ucisk w żołądku. Nie chce połknąć tej żaby. Żył pracą, całymi tygodniami, w niedziele i święta, zajmował się sprawami innych ludzi, w tym samym czasie we własnym domu ponosząc kolejne porażki, co w rezultacie prowadziło do tego, że z powrotem uciekał do ministerstwa. Od 1948 roku zdziałał tam tyle, ile tylko się dało. Jeszcze w tym roku zgaśnie ostatnia gazowa latarnia w Wiedniu, a prawie co tydzień jakiś proboszcz święci nową transformatornię. On, doktor Richard Sterk, Rzymianin, kazał zbudować wielkie jak opera hale pełne turbin. Pomagał stworzyć przestrzeń, jakiej wymagała budowa dobrobytu. I co teraz? Teraz chcą go z dnia na dzień wykopać do domu. Doktor Gorbach w kawiarni Dommayer powiedział mu: – Będziesz miał teraz dużo czasu. Starczy go na wszystko, co od zawsze sobie planowałeś. Nie pojmując, co to ma znaczyć, Richard odparł: – Każę tę twoją sentencję oprawić w ramki. A więc tak? Tak? Ma teraz udawać samotnika? I jak Alma czytać książkę za książką, żeby stać się trochę mądrzejszym, ale już bez szansy zastosowania owej mądrości? To chyba kpiny. Zgadza się, potrzebuje więcej czasu. Czasu w zupełnie innym znaczeniu, czasu jako pewnego okresu niezbędnego dla przygotowania się do nowej sytuacji, którą przede wszystkim będzie kształtował niebezpieczny nadmiar owego czasu. C o o d z a w s z e s o b i e p l a n o w a ł e ś. Niczego sobie nie planował. Wierzył, że jego przyszłość zawsze będzie dostatecznie mocno związana z przyszłością republiki i że w związku z tym wszystko samo się ułoży. Zasadniczy błąd, jak widać. Ojczyzna jest uratowana, ale o nim nie da się tego powiedzieć. Był wśród tych, którzy negocjowali traktat państwowy, ale brakuje go na najważniejszych zdjęciach. Miał pecha. Dostatecznie długo był na świeczniku. Pora zadbać o własne interesy. Jesteś dorosły, doktorze Sterk. Zgadza się, jestem dorosły. Nie muszę pozwalać na takie traktowanie. Niech mnie wszyscy pocałują
gdzieś. Do diabła z tym. Richard wzdycha i opiera kark o brzeg wanny, co przynosi mu pewną ochłodę oraz sprawia, że teraz wszystko wydaje się nieco lepsze. Gapi się w sufit i czuje, jak wiotczeje mu ciało. Co innego umysł. Mimo tych wszystkich napięć zachowuje pełną koncentrację i jasność, choć ostatnio coraz rzadziej się to zdarza. Prawdopodobnie dlatego, że stale jest przepracowany. Może powinien się postarać i po prostu wykorzystać to jak najlepiej. I rozwijać swoje zainteresowania przyrodnicze, które przejawiał już za młodu, ale teraz bardziej się do tego przyłożyć. Może ową suchą materią uda mu się jakoś zneutralizować tę perfidną kombinację – honorowych urzędów i nieistniejącego życia prywatnego. Mógłby na przykład zająć się tym, czy ktoś już odkrył, dlaczego woda czasami zapomina zamarznąć. Słyszał o tym jeszcze w szkole i do dziś ów fenomen nie daje mu spokoju. Mówiło się wtedy, że wystarczy najmniejszy wstrząs, aby ten zapomniany proces natychmiast powrócił do normy, w ułamku sekundy. Imponujące. Dobrze byłoby się dowiedzieć, na czym taki fenomen polega. Ale właściwie wszystko mu jedno; chociaż z drugiej strony jest w tym jednak jakaś iskierka nadziei, że zdoła nadrobić to, co kiedyś zaniedbał. Czy czas też potrafi zapomnieć, że ma mijać, i może leżeć odłogiem, dopóki się go nie pogłaszcze, żeby płynął dalej. By sto lat upłynęło w okamgnieniu, całkiem bezboleśnie. Przez chwilę, kiedy o tym rozmyśla, nawet sobie wyobraża, że jeszcze będzie rozkoszował się tą nową sytuacją. Jeśli tylko uda mu się bardziej odprężyć i wyprzeć z pamięci wszystko to, od czego boli go serce. I ponieważ jest człowiekiem metodycznym, natychmiast przystępuje do opracowania owego projektu, planując przede wszystkim to, o co teraz, jak sądzi, głównie chodzi w jego życiu, a mianowicie: czas. Rozwiera i przyciska do siebie kolana, powodując fale, przygląda się rozkołysanej wodzie i zastanawia, czy czas faktycznie pracuje. No tak, myśli, na pewno, ale przypuszczalnie nie dla niego i nie dla innych, lecz tylko dla siebie. Czy można wygrać wyścig z czasem? Chyba że się rozmnaża, tak jak w bajce o zającu i jeżu. Przykład: Ingrid, która zrobiła z niego dziadka. Czy można prowadzić czas za rękę – tak jak syn bierze ojca za rękę i prowadzi go do martwego zwierzątka. Czy czas kiedykolwiek traci na znaczeniu? Wie, że sam traci na znaczeniu, i nie tylko na nim, bo ubywa mu również zapału, siły woli, atrakcyjności, zdolności percepcyjnych. Można by nawet nieco poszerzyć tę listę. Ale owo pocieszające uczucie, że jeszcze przez chwilę będzie mógł coś znaczyć, i tak zaraz się ulotni, więc chętnie rezygnuje z dalszych rozmyślań. Fale zbiegają się pośrodku, na jego brzuchu, potem płyną w stronę brzegów wanny i znów wracają. Głębiej zanurza tors, kolana ugiętych nóg sterczą nad wodą jak wyspy, i nurkuje z zamkniętymi oczyma, dwoma palcami zatykając nozdrza. Tak mniej więcej będzie wyglądała przyszłość. Błoga ciepła woda, która go teraz otacza, lepka jak we wrześniu 1962 roku, to będzie jego codzienność, spoczynek, samotność, smutek, przestrzeń, dystans, upadek. Prychając, wynurza się na powierzchnię. Namydla głowę, polewa ją ciepłą wodą.
Myje się pod pachami, szoruje całe ciało, znów leży bez ruchu. Brzuch wypina się żałośnie, roztrzęsiona galareta z kilkoma głębokimi fałdami, bez śladu opalenizny, chociaż lato dopiero co się skończyło. Zero muskułów, sam tłuszcz, odłożony po ostatnich siedmiu tłustych latach. Ciemne i siwe włoski falują wokół serowatego pępka, jakby coś je tam wsysało. Kołyszą się miękko w rytm delikatnych poruszeń, tych, które sprawiają, że ciągle oddycha i że bije mu puls, ale być może powodują to tylko jego ręce, które lekko drżą. Może. Bo nie rusza się już od kilku minut. Zamyka oczy. Tak. Tak. I we wspomnieniach wynurza się ten czas, kiedy on i Alma zaczęli się kąpać we dwoje. Zaczęli i zaraz przestali. Kiedy to było? Nie pamięta dokładnie. Nie na początku, raczej w latach czterdziestych, kiedy Alma już nie kąpała się z dziećmi, a one często przebywały poza domem. Otto spędzał czas na zbiórkach Hitlerjugend albo na kajakach, Ingrid wyjeżdżała w ramach akcji wysyłania dzieci na wieś. Otto dłużej już nie żyje, niż był z nimi. A Ingrid? Ta dopiero daje mu się we znaki; ma z nią prawdziwe utrapienie, jakiego nigdy jeszcze nie przeżył. Z zasady wszyscy inni są winni. Przychodzi mu jednak na myśl, że nie zawsze tak było. Kiedy? Na początku lata w 1943 roku? Może w 1944? Nad Mondsee. Czarne Indie, to jeszcze pamięta. Czarne Indie, tak nazywała się gospoda, gdzie umieszczono klasę Ingrid. Przypomina sobie wielką dumę w dziecięcym głosiku, który wciąż pobrzmiewa w jego uszach. Letni obóz, warta przy fladze, kipiące życiem Czarne Indie, dyżury w kuchni, w świetlicy, przy sprzątaniu, praniu, czyszczeniu butów, zaciemnianiu. Widział grafik dyżurów, gdy odwiedził Ingrid po tym, kiedy ją zdegradowano i zesłano do stałego czyszczenia klozetów. Tę chudą dziewczynkę z nogami jak Pinokio, która mimo przyjmowania witamin i żelaza nie mogła nabrać ani trochę kolorów. W trakcie wydawania posiłków zrobiła scenę, bo nauczycielka miała na talerzu nieco więcej niż ona. Poruszenie, jakie to wywołało, mimo wojennej zawieruchy słychać było nawet w Wiedniu. Kiedy przyjechał ją odwiedzić – długo tego nie zapomni – dziewczynka wielce nieszczęśliwa rzuciła mu się w ramiona i cały dzień spędziła uczepiona jego szyi, i to płakała, to stropiona składała świętą przysięgę, że w przyszłości zawsze użyje rozumu, zanim coś powie. Przestraszona, onieśmielona i ogłupiała od tego wszystkiego. Takiej Ingrid nie znał wcale. Sama rozpacz. Pozwolił się jej wygadać na ławce z widokiem na jezioro, góry i zachmurzone niebo, które odbijało się w wodzie. Pomiędzy łkaniami: tato, już nie będę, przyrzekam. Tak, tak, dzieciątko, zobaczysz, wszystko się ułoży. Czy jakaś inna mądrość w tym stylu. Człowiek całymi godzinami przemawia przed Radą Narodową, a kiedy własna córka ma problemy, nic nie przychodzi mu do głowy. Musi przyznać, że wojna również dla dzieci była okropnym czasem, nawet latem nad Mondsee, zwłaszcza jeśli dziecko miało pecha, bo jego rodzice byli w opozycji do panujących poglądów. Nie pomogły tu żadne ciepłe kąpiele, kajaki ani zrywanie kwiatków. Teraz widzi, że konflikty z Ingrid zaczęły się już wtedy. To, że dziewczyna na własnej skórze odczuła żelazną dyscyplinę i ówczesne metody wychowania, na pewno miało związek z faktem, że była córką niewiarygodnego politycznie ojca. Sama przypuszczalnie też tak wtedy myślała,
widząc, że podczas swoich wizyt nie zdołał wymóc złagodzenia jej kar. D z i e w c z y n k a p o w i n n a w i e d z i e ć , c o j e j w o l n o. A zachwyt Ottona wszystkim, co dotyczyło wojny, również można by na tym tle lepiej wytłumaczyć: jako rekompensatę za błędy ojca. Że też wcześniej tego nie pojął. Kiedy jeszcze miał szansę. Tak, wszystko przez to, że nie pasowali mu naziści. No i te ciągłe napięcia, od zawsze i niezmiennie aż do dziś, chociaż teraz każdy antyfaszysta jest chlubą rodziny, dowolnie dzieloną pomiędzy dzieci i wnuki schedą, której nie sposób przecenić. Ale czego, za przeproszeniem, nauczyło nas to doświadczenie? Co z podziękowaniem? Tak. Gdzie? Gdzie się podziało? Staje w wannie i obmywa się pod prysznicem, z pewną satysfakcją, że właśnie odkrył kolejną niesprawiedliwość w swoim życiu. W Jemenie, jak donoszą, rebelianci stworzyli rząd. Beduini grożą wojną domową. Potwierdzono śmierć imama w pożarze pałacu królewskiego. Twardogłowi obejmują przywództwo w Komunistycznej Partii Chin. Bojkot murzyńskich studentów wywołał kryzys polityczny w Stanach Zjednoczonych. A Piccioni? W ONZ stwierdza: „Tyrol Południowy jest problemem prawnym”, i podobnie jak Kreisky zapowiada na jesień kontynuację negocjacji bilateralnych. Ponad 800 ofiar powodzi w Hiszpanii. General Franco widzi przyszłość Hiszpanii w monarchii socjalnej. SPÖ opowiada się za zmianą konstytucji. Wicekanclerz Pittermann w przemówieniu podczas inauguracji kampanii wyborczej SPÖ uchyla rąbka tajemnicy na temat polityki kadrowej w celu zapewnienia współpracy między dużymi partiami. ÖVP rozpoczyna walkę wyborczą 1 października od opublikowania hasła wyborczego. Za tydzień Partia Ludowa ogłosi swój program i zorganizuje wiec wyborczy w Wiener Konzerthaus. Oprócz zwykłych zebrań podczas kampanii wyborczej w całej Austrii Partia Ludowa zorganizuje dokładnie 500 „parlamentów młodzieży” i tyle samo „partii nastolatków”. Do materiałów reklamowych Partii Ludowej dołączona jest płyta z muzyką dixieland graną przez zespół z klubu młodzieżowego w Ottakringu i przerywaną hasłem reklamowym: „Wesołe chwile z muzyką – wesoła przyszłość z Partią Ludową”. Pogoda: przyjemna, ale nieco zmienna. Przelotne deszcze bez tendencji do utrzymywania się. W południe i w godzinach popołudniowych przeważnie słonecznie. Kiedy rdzawożółty mikrobus, który Peter wynajął na ten dzień, z głośnym trąbieniem skręca na podjazd, jest tuż po czwartej. I znów jest piękna pogoda. Słońce, gdy przesłaniają je strzępki chmur, robi się mlecznobiałe, a po chwili żółte jak maślana bułeczka. No i wiatr wyżej też pewnie mocniej wieje niż tutaj, w miejscu, gdzie stoją teraz Alma i Richard. Przeszywa cienie chmur, które kładą się na ogrodzie i otaczającym go murze. – Richardzie, proszę cię. Obojętnie, jak zachowa się Ingrid, pamiętaj, że masz tylko tę jedną córkę.
– Będę się starał. Wychodzą zza rabatki z różami obok pergoli i zmierzają w stronę prawie już suchego placyku. Niewielkie kałuże iskrzą się niczym owalne oczka, gdy pada na nie jesienne słońce. Peter zawraca i podjeżdża tyłem pod drzwi wejściowe, żeby niepotrzebnie nie ciągnąć mebli przez ogród. Pierwsza wysiada Ingrid, w długich do kolan skórzanych botkach, krótkiej jaskrawoczerwonej plisowanej spódniczce i czarnej skórzanej kurtce. Jasne, ufarbowane na kolor piasku i związane w koński ogon włosy poruszają się przy każdym jej kroku. Trzymając w ustach papierosa, z przedniego fotela wyjmuje dziecko, dziewczynkę imieniem Sissi, która od ostatniego razu, kiedy Richard ją widział, również stała się blondynką. Chyba w jakieś cztery tygodnie; Alma właśnie to oznajmiła. Ingrid stawia Sissi na ziemię. Dziecko drepcze w koło. Alma je obejmuje. I chociaż zajmowanie się dzieckiem i powitalna paplanina nadają tej chwili wesołą nutę, Richard czuje, że znalazł się w towarzystwie, którego reguł zupełnie nie zna. Ma wrażenie, że pod serdecznością Ingrid wyczuwa lekką irytację, co się potwierdza, kiedy z pewną oschłością i skrępowaniem włącza się do ceremonii powitalnej. Przyklęka przed wnuczką i mówi: – Ale chucherko z ciebie. Czy rodzice nie dają ci nic dojedzenia? I natychmiast pojmuje, że nawet tak niewinne formułki mogą być opacznie zrozumiane, więc dodaje ze śmiechem: – Twoja mama też taka była. Dziedziczy się nie tylko meble. Ingrid potrząsa głową i przydeptuje niedopałek papierosa. – Twoje zdrowie, tato! – mówi. Nic więcej, tylko tyle, ale wystarczyło, by od razu powrócił dotychczasowy dystans między ojcem a córką. Richard muska dłonią miękki puszek na głowie dziecka. Podnosi się i szuka wzroku córki. Ingrid patrzy na niego spod ściągniętych brwi. Wydaje mu się, że w ten sposób chce go zmusić do następnego nieostrożnego komentarza. Nie wie tylko, co takiego miałby powiedzieć, może poza tym, że był to ż a r t, który po prostu mu się wyrwał. Ale nawet za cenę własnego spokoju nie zamierza się do tego posunąć. Dosyć ma ciągłego usprawiedliwiania się przed Ingrid. Przez chwilę nie wie, co robić. Alma spieszy z pomocą i sprowadza rozmowę do właściwego celu wizyty: że już od dawna przydałoby się więcej wolnej przestrzeni, zwłaszcza w pomieszczeniach na dole. Większość pokoi dusi się od nadmiaru mebli. Salon wygląda jak magazyn handlarza starzyzną. – I nie jest to wyłącznie moja wina – mówi Richard. – Żeby nikomu nie przyszło do głowy tylko mnie oskarżać. W ostatnich tygodniach wojny, kiedy front wschodni zbliżał się nadspodziewanie szybko, jednym z ważniejszych zmartwień było to, jak zabezpieczyć się przed grabieżami. Cenniejsze elementy wyposażenia domu zapakował i korzystając z transportu zakładów elektrycznych (z powodu swojej postawy podczas wojny od razu został w nich
zatrudniony), kazał wysłać do elektrowni w Salzburgu. Ale większość pozostała na miejscu. Wspominali to z Almą, siedząc kuchni. W miarę szybko przeszli nad tym do porządku, nie tylko dlatego, że dookoła co chwila działo się coś nowego i stale mieli dużo innych spraw na głowie, ale również dlatego, że oboje zgadzali się co do wagi podjętej decyzji. Richard zamówił do domu stolarza, który z powodu braku kilku palców uznany został przez Wehrmacht za niezdolnego do służby. Zgodnie z sugestią Richarda wszystkie większe meble zespolił specjalnymi klamrami. Sklejał je, składał, skręcał i odpiłowywał główki śrub, tak że kiedy po dwóch dniach skończył robotę, nie można już było bez większego nakładu sił rozmontować żadnej szafy ani łóżka. Richard uznał, że wygodniccy Rosjanie nie ruszą teraz mebli ze względu na ich rozmiar i ciężar i że mając do wyboru inne domy, zajmą się plądrowaniem w sąsiedztwie. – To był twój pomysł – powiedziała Alma. – I do dziś jestem dumny, że udało mi się przekonać cię o słuszności tej decyzji. – No, nie wiem. – Pomyśl o sąsiadach. – A jednak następnym razem już bym się nad tym zastanowiła. – No, ale przecież cieszyłaś się, że zniknęły tylko drobiazgi. – Bo wtedy nie przypuszczałam, że każdego roku będę musiała zamawiać ludzi do przestawiania mebli. Richard prostuje plecy. Wie, że cała ta akcja już dawno okazała się kulą u nogi, ponieważ nigdy nie przywrócono mebli do ich pierwotnego stanu: bo najpierw nie było takiej potrzeby, później zaś w obawie przed zniszczeniem. Mści się to nawet i dziś, kiedy podczas malowania ścian albo cyklinowania podłóg trzeba przesunąć jakąś szafę. Części mebli w ogóle nie da się wynieść z pokoju, bo futryny są zbyt wąskie, a z mniejszymi meblami, które jakoś przepchnięto przez drzwi, człowiek najczęściej utyka na schodach na strych i tylko nadwyrężą sobie kręgosłup. Dlatego też kilka pokoi nie zmieniło się prawie wcale przez całe ćwierćwiecze. Dla Richarda nie jest to żadnym problemem, lubi tak mieszkać, bo ceni sobie fakt, że po powrocie zastaje wszystko na swoim miejscu, tam, gdzie stało, kiedy rano opuszczał dom. Alma natomiast mówi, że zastygła w skorupie. I że to ona większość czasu spędzała tu sama. Do tej pory. W jakimś stopniu Richard może zrozumieć jej niezadowolenie. Wolałby jednak, żeby w ich domu, zwłaszcza teraz, nie nastąpiły żadne zmiany. Ma wszystkiego dość. – To, co stare i wysłużone, dopiero jest wartościowe. Ale Ingrid kwituje krótko: – Nie dla mnie. Widzi tę etykietkę, którą znów go opatrzyła; jakby mu przedtem napluła na czoło i nakleiła na nim karteczkę: mieszczuch, staromodny, podstarzały. Może nie stary, ale przeterminowany. Zastanawia się przez chwilę, czy ma się powstrzymać od komentarza, żeby nie dać jej okazji do sprzeczki. Bo że Ingrid zawsze go za takiego uważała, niejeden raz dobitnie dała mu odczuć. Gra na zwlokę. Ostatecznie jednak decyduje, że tak tego nie
zostawi. – To jeszcze nie dowód, że lepiej znasz życie. Raczej tylko potwierdzenie, że nasze doświadczenia się nie pokrywają i że mamy na ten temat różne opinie. – To drugie na pewno jest niezaprzeczalne. – I godne ubolewania. Ubolewania? Nie dla niej, ona sobie z tym poradzi. Nie będzie płakać po bohaterach z dzieciństwa. Wzrusza ramionami. A Richard jest zdumiony, jak oczywiste wydają mu się jej gesty. Zapewne z czasem człowiek uodparnia się na takie przewracanie oczami, brak odpowiedzi na pytania i ironiczne komentarze typu: aha, aha. Wkraczają do domu i obchodzą wszystkie pomieszczenia na parterze, w żadnym nie zatrzymując się na dłużej. Komody na wygiętych nogach, stojące na nich pękate lampy, biblioteczki z częściowo przeszklonymi drzwiami, udrapowane zasłony, biedermeierowskie szafy, kanapy z drewnianym rzeźbionym obramowaniem – to dla Ingrid bezużyteczne, bezwartościowe, zapyziałe graty; kiedyś lubiło się je tak samo jak kolegów, którzy nie przechodzili do następnej klasy i z którymi już więcej się nie rozmawiało. – Nie rób mi tego, Ingrid – błaga Alma. – Odkąd mamy telewizor i przestawiliśmy kanapę, brakuje tu miejsca na mój ulubiony fotel, któremu zawierzam wszystkie smutki. Alma krzywi się i zaciska usta, widząc niepomyślny rozwój sytuacji. Let’s learn English, Teatr Löwingera (Trzej wiejscy święci). Przygląda się Peterowi i mówi: – Ten fotel to mój spowiednik. Rozmyślam tu sobie i wcześniej czy później zajmę się każdym z was. Onieśmielony zięć patrzy na nią z tępym wyrazem twarzy, potakująco kiwa głową i skrępowany obejmuje Ingrid w talii. Z lekkim drżeniem w głosie proponuje, że w następny weekend mógłby rozmontować kilka mebli, które tu zawadzają. Wyjaśnia, że świetnie sobie radzi z takimi pracami, odkąd musiał sprzedać licencje na swoje gry. Ingrid potwierdza, że Peter rzeczywiście zna się na rzemiośle. Richard cały czas trzyma się z boku i ma nadzieję, że nikt nie wyczyta sceptycyzmu z jego twarzy. Rzuca okiem na zegar i postanawia, że wieczorem go nakręci, bo tak słabo bije. – Wolałabym, żeby zostały w całości i żeby ich używać – mówi Alma. – Musisz się z tym pogodzić, że twoja córka woli stalowe rurki. – Czy masz coś przeciwko temu? – Nie – mówi Richard. – No to w porządku. Przechylona na bok, żeby dziecko miało oparcie na biodrze, Ingrid robi w tył zwrot i rusza w stronę pokoju do szycia, a z niego do gabinetu, z gabinetu do stołowego, a stamtąd na werandę. Przy hiszpańskiej dębowej skrzyni, w której kiedyś trzymano zabawki, przystaje na chwilę i pyta matkę, czy mogłaby tę skrzynię wziąć sobie do domu. Tak jakby ta skrzynia należała do Almy. Alma wyjmuje z niej serwety, obrusy, lichtarze i świece. Ingrid tymczasem staje w
drzwiach werandy i patrząc na ogród, pyta, czy owoce w tym roku obrodziły. – Czereśnie dobrze się zawiązały, wczesny zbiór był wyśmienity. Ale po tych deszczach w czerwcu pojawiło się bardzo dużo robaczywych owoców. Ptaki miały ucztę. Richard wspomina o morelach (przymrozki podczas kwitnienia), o jabłkach arcyksięcia Johanna (ta odmiana jak zawsze niezawodna, jabłonka w swoich najlepszych latach), o śliwkach, tych dużych (śliwa już się zestarzała). Ale to chyba nie dociera do jego córki. Richard przypuszcza, że Ingrid zapatrzyła się w ogród, bo wciąż widzi tam siebie. Przerywa więc i mówi: – Od patrzenia wstecz zaczyna się tęsknić za domem. Na co Ingrid suchym tonem, niemalże mrucząc i odwracając się w drugą stronę, mówi cierpko: – Odkąd dostałam wypowiedzenie z tego domu, moja tęsknota trzyma się w ryzach. Richard pyta sam siebie, po co w ogóle otworzył usta. Normalna rozmowa już od łat wydaje się niemożliwa. Każde słowo jest nieodpowiednie. Szkoda. I cóż da przypominanie sobie, że Ingrid, kiedy była małym dzieckiem, tak ślepo mu we wszystko wierzyła? Równie trudno dziś pojąć, że jako świeżo upieczona gimnazjalistka miała niezwykłą potrzebę dzielenia się z nim wszystkim. Kiedy w ogrodzie Wesselych, gdzie grała w badmintona, zaproponowano jej udział w zdjęciach do Radcy Geigera, z najdrobniejszymi szczegółami opowiedziała mu, jak się nią zachwycano, i na wszelki wypadek, gdyby coś umknęło jego uwadze, powtórzyła to jeszcze raz. Ale już dawno się skończyło... Mówi: – Jakie to ważne, żeby w porę odejść z domu. Wszędzie o tym teraz piszą. – A więc nawet w wyrzuceniu mnie z domu odkryłeś dobrą stronę. Wszystko na nic. – Jeśli tak chcesz to widzieć. – Tak, właśnie tak chcę to widzieć. Mogę ci nawet powiedzieć dlaczego. Bo ty zawsze musisz mieć rację, obojętnie na jaki temat. Richard się poddaje. Od dzisiejszych konfrontacji z przeszłością i ataków Ingrid pęka mu głowa. Wszystko bez sensu. Wciąż powtarzają te same słowa. Chociaż to prawda: kiedy Ingrid znów wróciła po północy i bezczelnie odpowiadała na jego pytania, stracił cierpliwość, wrzeszczał na nią przez dobre pół godziny, a potem kazał wynosić się z domu. Ale tylko dlatego, że zupełnie nie wiedział, jak zareagować, kiedy milczała – i przez upór, i by okazać mu swą pogardę. Wystarczyło, żeby skutecznie wyprowadzić go z równowagi. I tak miał zły humor, bo jego sekretarka znowu była w ciąży i jak zawsze jedno nałożyło się na drugie. Ale już następnego ranka wycofał się ze wszystkiego, nie należy przecież do tych, którzy nie widzą własnych błędów. Nie będę się upierał przy tym, co wczoraj powiedziałem. Mimo to Ingrid jeszcze tego samego dnia ulotniła się z domu tak, jakby spakowana walizka od dawna czekała w szafie i brakowało tylko odpowiedniej okazji, żeby za nią chwycić. Naprawdę można było się zdziwić. Od razu nabrał podejrzeń, że Ingrid opuściła dom właśnie wtedy, żeby zrzucić z siebie całą winę i nie poczuwać się do
odpowiedzialności. Miał więc do wyboru: albo pozwoli unurzać swoje nazwisko w brudach i przestanie się o cokolwiek martwić, albo zgodzi się na natychmiastowy ślub. Co też ku poprawie lub pogorszeniu sytuacji zrobił. A później Ingrid przedstawiła swoją uproszczoną wersję wydarzeń, własną prawdę, taką, która jej wtedy pasowała i dalej pozwalała wyładowywać na domu całą złość. Ale cóż można zrobić. Po co się denerwować, ryzykować wylew. Komodom też nie da się naprostować nóg. Ingrid czeka kilka sekund. Kiedy jest pewna, że ze strony ojca już nic nie padnie, mówi: – Co za szczęście, że bywam tu od czasu do czasu, bo wtedy widzę, że to tylko dom, nic więcej. Tylko dom i ogród. A więc jednak nostalgia, już chciał stwierdzić z pewną satysfakcją. Ale też się powstrzymał. Panuje nad sobą, bo wie, że Ingrid zawsze będzie miała ostatnie słowo, chociażby dlatego że jest młodsza. To jej atut. Alma oddaje skrzynię. I od razu kieruje rozmowę na inny temat, a mianowicie stan zdrowia różnych sąsiadów, w niektórych przypadkach pozostawiający wiele do życzenia. Ingrid bez oporów bierze udział w konwersacji. Kolka wątrobowa, szerzy się rak, ma dużo wspólnego z nerwami. W tym czasie Richard stara się pomóc swemu najwyraźniej zakłopotanemu zięciowi przy wynoszeniu skrzyni. Peter już drugi raz dziękuje, a potem mówi, że pożyczył volkswagena od kolegi z biura i że dobrze mu się pracuje w Kuratorium Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Zaczyna opowiadać, że będzie sporządzał fotograficzną dokumentację wszystkich ważniejszych skrzyżowań w całej republice oraz statystykę wypadków, które wydarzyły się na tych skrzyżowaniach. I wtedy dopiero się okaże, co z tego wyjdzie. Richard najpierw powtarza: aha, aha, po czym dodaje: ciekawe, ciekawe. Wracają do domu, gdzie kobiety już wchodzą na górę. Dołączają do nich. Teraz Alma niesie wnuczkę, która opiera brodę na jej ramieniu i obserwuje Richarda trzymającego dłoń na armatniej kuli przy końcu poręczy. Richard czuje, jak przyciąga go wzrok Sissi. Z ukłuciem w sercu nagle stwierdza, że on również odcisnął swój ślad w tej dziewczynce, co budzi w nim przekorną dumę. Pokonuje kilka stopni, myśląc o tym, że będzie miał prawo do wnuczki nawet wtedy, kiedy już go nie będzie. Ale chwilę później duma gubi się gdzieś po drodze, a ukłucie żalu przypomina mu, że nieczęsto był obecny w życiu dziecka. Ani w Nowy Rok, ani podczas zbioru moreli, kiedy pogoda tego roku była dla nich tak łaskawa. Nie mniej upokarzające jest dla niego to, że rodzina Ingrid wciąż ma potencjał rozwojowy, gdy tymczasem jego kurczy się coraz bardziej. Starał się być poprawny, żyć, działać, myśleć i czuć zgodnie z własnym sumieniem, według reguł, które wpoili mu rodzice. Robił to, co trzeba, a nie każdy może tak o sobie powiedzieć. Zawsze kierował się myślą o innych. A teraz wszyscy odwracają się od niego. Są już na piętrze. Z początku Ingrid nadal wybrzydza. Ale to się zmienia, gdy przychodzi kolej na pokoje dziecinne. Nagle jest w najlepszym humorze; cieszy się, kiedy znów widzi meble w pokoju Ottona, i prosi o wszystko, co w nim jest, o małą bladoturkusową szafę, która niezdarnie stoi na prostych, wyciosanych z wiśniowego drewna nogach, o chłopięce
łóżko z wyplatanym zagłówkiem, stół, oba krzesła i również pomalowaną na turkusowo komodę, której środkową szufladę, angażując do tego całe swoje ciałko, stara się wysunąć Sissi. Richard mógłby się założyć, że Almie szczególnie żal jest pokoju Ottona. Z fotela, owego powiernika jej smutku, do izby płaczu i z powrotem; tego już nie będzie. Obserwuje Almę. Jest opanowana. Także i teraz, jak często do tej pory, odsuwa swoje uczucia na dalszy plan, niczego nie dając po sobie poznać (wrażenie Richarda). Odważa się tylko spytać, czy Ingrid i Peter planują mieć więcej dzieci. Nie do pomyślenia, co by się działo, gdyby to pytanie zadał Richard. – Dopóki nie skończę studiów, nie ma mowy – oznajmia Ingrid. – Studia mają prawo pierwszeństwa. Ingrid otwiera drzwi szafy. W nozdrza uderza zapach proszku na mole. C10Hcośtam. Richard chciałby podać odpowiedni wzór chemiczny, ale nic nie przychodzi mu do głowy. A i definicja słownikowa kompletnie wypadła mu z pamięci. – Z czego masz następny egzamin? – pyta. – To się okaże. – Mam nadzieję, że będziesz wiedziała, z czego zdajesz. – Och... – Ingrid wzdycha przeciągle. Richard, jakby zaskoczyło go to, co usłyszał, unosi lewą brew i zaciska usta. Ingrid w porę sobie przypomina, że od kiedy stoi na własnych nogach, przede wszystkim musi zdawać egzaminy, ponieważ (przynajmniej tyle) ojcowska ręka z pieniędzmi nigdy się od niej nie odwróciła. Egzystencji nie da się zbudować na bazie samego zakochania. Przy pensji, jaką Peter ma w Kuratorium Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego, ani gniazdko, które Ingrid teraz sobie wije, ani studia nie byłyby realne. Richard utrzymuje całą rodzinę. Jedyny sposób na egzekwowanie autorytetu, który przyznają mu bez cienia krytyki, polega na pomaganiu tym trojgu podopiecznym. Ingrid z westchnieniem wyznaje: – Z powodu tego zamieszania wokół kupna domu znów musiałam zmienić terminy zaliczeń. Mam wielką nadzieję, że z Sissi też pójdzie mi łatwiej, kiedy już się wprowadzimy. Jakby w najmniejszym stopniu nie obchodziło jej, czy Ingrid odgrywa przed ojcem dramat wiecznej studentki, czy, w odróżnieniu od swego małżonka, jednak ukończy studia, Alma oznajmia: – Cieszę się, że meble Ottona znajdą się w dobrych rękach. Właśnie w to wątpi Richard. Ingrid i Peter biorą tylko rzeczy niesolidne, jakieś kłopotliwe meble, rezerwowe szafy, wszystko, co nieuciążliwe, co nieambitne albo co zawsze zostawało w tyle, wszystko, co nie wymaga specjalnej uwagi, żadnego składania (dzięki klejowi i klamrom). Żadnego szacunku. Meble jako symbol obojętności, do beztroskiego pomieszkiwania, myśli Richard. I tę postawę – bo jest to jakaś postawa – odrzuca, ponieważ nie wierzy, by przy takich
założeniach kiedykolwiek można było zapuścić korzenie. Ingrid oznacza do transportu łóżko i szafę ze swojego dawnego pokoju, a potem mówi: – To, czego teraz nie weźmiemy busem, zabierzemy w następną sobotę, a przy okazji Peter rozkręci meble z salonu. Na chwilę zatrzymuje wzrok na swoim mężu. Richard zwraca uwagę na ociężałe ruchy jej powiek. – OK – mówi Peter. – OK – powtarza za nim Ingrid. I znów rozmowa się nie klei. Czworo ludzi, czworo nieproszonych gości we własnym domu. I jedno dziecko, które o niczym nie wie i się nie dowie, ale dostarcza tematu do rozmowy, kiedy nagle się okazuje, że ma pełne majtki. – Śmierdzi kupą? – Tak, chyba śmierdzi. – Macie pieluchy? – W samochodzie. Kupa za kupą, jak w zegarku. – My, kobiety, schodzimy na dół. – Papo, czy mógłbyś w tym czasie poszukać na strychu mojej kuchenki dla lalek? Wiesz, ta moja pajęcza fobia. Peter ci pomoże. – I już ze schodów woła: – Chyba jest w mojej starej walizce, tej w czarno-białą kratkę. Richard nie wydaje się specjalnie uradowany owym poleceniem, zwłaszcza że jego zięć jest ostatnim człowiekiem, z którym chciałby wejść na strych. Zastanawia się, co jego jaśnie pani córka knuje w swym móżdżku, zestawiając ich w taką parę. Po tym wszystkim, co zaszło do tej pory, nikt już chyba nie oczekuje, że się ze sobą zaprzyjaźnią. Ale co ma robić? Wbrew własnej woli wspina się na górę, dwa razy po dwanaście stopni. Przystaje przed drzwiami strychu, odwraca się i upewnia, czy zięć za nim podąża. Kiedy Peter dociera na podest, Richard uchyla drzwi. Z zawiasów dobywa się stłumiony zgrzyt, który zdaje się jeszcze bardziej zagęszczać ciężkie powietrze w rzadko uczęszczanym pomieszczeniu. Tak jakby pozostał w nim bezbarwny pył, ślad po mających tu kiedyś miejsce wydarzeniach, szary popiół wspomnień, który dawno już wystygł. Ponieważ nic innego nie przychodzi mu do głowy, Richard oznajmia: – Jutro wygłoszę małe przemówienie z okazji sześćdziesiątych urodzin Leopolda Figla. Próbuje postawić się w położeniu swojego zięcia i jego niechęć łagodzi wrażenie, że Peter przykłada do tej sytuacji mniejszą wagę niż on. – A więc ma już sześćdziesiąt lat – stwierdza Peter po głębokim namyśle. – Jak to j u ż? Dla kogoś cieszącego się dobrym zdrowiem sześćdziesiątka nic nie znaczy. – Być może. Peter mówi to ze spokojnym, obojętnym wyrazem twarzy. Ostrożnie przeciska się między kominami i spiętrzonymi rupieciami, jakby te narosłe latami rzeczy mogły go złapać w swoje macki, takie wrażenie odnosi Richard. Trzeszczą deski podłogi. Na szkolnej ławce,
pod szczytowym oknem w południowej ścianie, lepki od kurzu wazon chybocze się niebezpiecznie. Na pulpicie jest nawet kałamarz, tak jakby w każdej chwili miał tu ktoś przyjść, zasiąść w ławce i zacząć spisywać krążące w powietrzu dadaistyczne wersy, które, ku rozweseleniu domowych duchów, wirują w spiralach kurzu. Za oknem wilgotny ogród, mur, a dalej, po przekątnej, pod zielono-żółtymi, jesiennie szumiącymi drzewami, sąsiednie domy. Pomiędzy szczytami domów obwisłe druty telefoniczne, które od wytracanej po drodze treści ciągłego słowotoku dawno już chyba musiały się zatkać, niczym dotknięte sklerozą arterie. – Ale Figi nie jest zdrowy, niestety. Jego stan budzi więcej obaw niż nadziei. Peter lekko unosi brwi, co albo może mieć związek z dostrzeżonym w tej chwili przedmiotem, albo jest przypadkowe, ale w żadnym razie nie oznacza chęci porozumienia się na jakikolwiek temat. Stan byłego kanclerza najwyraźniej go nie interesuje. – Bo jeśli chodzi o jego zdrowie, to sądzę, że właśnie zaczął się ostatni etap równi pochyłej – mówi Richard. – Ale i początek był ciężki. Sześć lat w Dachau może dać w kość. I znów żadnej reakcji czy choćby spojrzenia, które sygnalizowałoby, że Peter słucha jego wynurzeń. Rozmowa właściwie powinna była ugrzęznąć, zanim się zaczęła. Richard postanawia więc, że w towarzystwie zięcia będzie bazował na tym, czego się nauczył, obcując z politycznymi przeciwnikami, i wygłasza dłuższy monolog. Referuje biografię pierwszego wybranego po wojnie kanclerza i obecnego gubernatora Dolnej Austrii. Napomyka o różnych r o d z y n k a c h w przygotowanym przemówieniu, na przykład takich, że Figi i dzielący z nim los towarzysze – do których od 1938 roku, po sprawie z bielizną, może się również zaliczać i on, Richard – dla tego kraju byliby nawet gotowi ściągnąć gwiazdkę z nieba, zwłaszcza tę pięcioramienną, czerwoną. Ludzi pokroju Leopolda spotyka się coraz rzadziej, to wymierający gatunek, są mądrzy nie z powodu jakiegoś tam powierzchownego wykształcenia, tylko dzięki swojemu doświadczeniu. B y l e n i e s p ł o s z y ć k o n i , wciąż napominał ich podczas negocjacji z radzieckimi emisariuszami. Bez owych mediacyjnych zdolności, tak sądzi on, Richard, nawet jego podwórko nie byłoby teraz częścią dolnoaustriackiego kombinatu. Puszcza oko, chociaż znajduje się poza zasięgiem wzroku Petera, bo ten właśnie unosi w górę kolejarską lampę. – Pozostałość po Rosjanach, którzy tu jakiś czas kwaterowali. I z zapałem powraca do swojej mowy, która, jak sam to ujmuje, osiągnie kulminacyjny punkt, kiedy on, Richard, powie, że pozostaje mu tylko życzyć jubilatowi jeszcze wielu lat, tak by ten, we własnej osobie, miał szansę wziąć odpowiedzialność za wykonaną pracę. Wszystkim jego następcom też zamierza kłaść na sercu, by nie zapomnieli o tym, że niejeden z nich nie tyle będzie mógł, ile będzie musiał wytłumaczyć się z podjętych decyzji. Kiedy Richard to mówi i bardziej myśli o sobie niż o wybitnej osobowości swojego partyjnego kolegi, Peter w mętnym świetle padającym zza brudnych szyb opróżnia
rustykalną szafę. Wokół jego głowy fruwają drobinki kurzu. Od czasu do czasu z podpisanych pudeł strząsa mysie odchody, które toczą się po zakurzonej podłodze. Otwiera jakąś walizkę. Ale jest w niej tylko stara pierzyna, nie wiadomo po co tam trzymana. Z największym trudem udaje mu się zamknąć wieko. Zamki opornie zatrzaskują się nad sparciałym płótnem. Z dołu dobiegają rzeczowe głosy kobiet. O czym one mogą rozmawiać? – A wracając do Leopolda Figla. Próbował tak ukształtować Austrię, jak ją sobie wyobrażał w barakach Dachau. Wydaje mi się, że rezultat widać gołym okiem. Peter nadal tylko sapie, torując sobie drogę wśród już przejrzanych sprzętów. Ogląda starą szopkę bożonarodzeniową i autko na pedały, które należało do Ottona i ma ułamane jedno tylne koło. Podnosi z podłogi jakąś książkę, podchodzi do okna i wczytuje się w nią. Można by chyba usłyszeć, jak pająk, siorbiąc głośno i przełykając, wysysa soki z padłych much. A filtrowane przez słońce drobinki kurzu, które w powietrzu wykonują tysiące małych zwrotów, przypuszczalnie odpowiadają za to, że zamiast romantycznego, sprzyjającego wspomnieniom nastroju panuje atmosfera pewnej nerwowości. Tak jest, zgadza się, dzieci jeździły tu na wrotkach, kiedy w czasach alianckich nalotów bombowych w myśl zarządzeń przeciwpożarowych na strychu pozwalano trzymać tylko wiadra z wodą i kubły z piaskiem. Richard mógłby podjąć temat wojny, w której Peter odniósł rany. Ale w tej właśnie chwili doznaje olśnienia, że w jego oczach jest pajacem i że Peterowi nawet się nie śni otworzyć usta i tym samym przyjść teściowi w sukurs. Kłopotliwe położenie dwojga ludzi, którzy nie są zainteresowani rozmową, ale czują, że jakoś muszą ją podtrzymywać, żeby sytuacja nie stała się jeszcze bardziej nieprzyjemna, tutaj jest udziałem tylko jednej osoby. Jego zięcia wcale to nie krępuje. Tego lekkoducha, który nie wie, co znaczy rodzinna duma, tego kobieciarza i przefarbowanego socjalistę, który buszuje po cudzym strychu i nie potrafi znaleźć tam nic wartościowego, bo jego przeszłość, nazistowska, została ogołocona. Albo raczej skasowana. Richard myśli, że najlepiej by zrobił, gdyby przed pięciu laty wetknął Peterowi grubą kopertę z żądaniem, żeby się tu więcej nie pokazywał i gdzie indziej szukał szczęścia. Taniej by go to kosztowało niż teraz kupno domu. I podobnie jak kilka dni temu, kiedy prowadził rozczarowującą go rozmowę w cztery oczy z doktorem Gorbachem, widzi beznadziejność tego wszystkiego, wobec czego nie może się zdobyć na zrozumienie, i czuje całkowitą niemoc. Nachodzi go dziwny, przytłaczający smutek, jakby nosił żałobę po własnym życiu, chociaż jeszcze żyje. A ponieważ jemu również mija ochota do rozmowy, decyduje się wziąć udział w poszukiwaniu kuchenki dla lalek. Zagląda tam, gdzie Peter się nie odważył, chcąc zachować należyty dystans do swego teścia. Dopiero teraz Richard spostrzega łóżko, obok którego stoi; kiedyś znajdowało się w pokoju niańki. Nie ma na nim materaca, został sam stelaż z drewnianymi poprzeczkami. Richard podnosi leżącą na nim dużą teczkę ze starymi sztychami i szkicami. Część desek stelaża jest połamana, za inne też by wiele nie dał. Jakie to dziwne, że kiedyś tyle wytrzymywały. Osobliwe, że kiedyś, w pewne noce, mógł być
szczęśliwy z Friedą. Dziwne, ale przez chwilę widzi, jak rudowłosa dwudziestoletnia dziewczyna, zupełnie naga, klęczy na tym łóżku, w miejscu, gdzie teraz widać niepozorną sylwetkę jego zięcia, który chyba wszystko już przejrzał i przygląda się tekturowej walizce pod zepsutym stelażem. – Mam nadzieję, że to o nią chodzi – mówi Peter. Richard, nieobecny, jakby niepogodzony sam z sobą, nie wie, czy też ma się ucieszyć (pamięta, że Frieda płakała, kiedy dostała wypowiedzenie, i że ze sto razy napisała na tapecie w swoim pokoju: „Nienawidzę cię”. Co wyszło na jaw dopiero wtedy, kiedy dziewczyna już była w pociągu). Po czym mówi: – Tak, wydaje mi się, że to ta. Załadowują bagażnik mikrobusu aż po dach. Richard podejrzewa, że Ingrid i Peter chcą możliwie jak najbardziej skrócić swoją wizytę, a pokwękiwania Sissi i ciskanie wszystkim dookoła są dobrym pretekstem. To, że dzieci o siódmej powinny być w łóżku, jest drobnomieszczańskim wynalazkiem, a do tego, co drobnomieszczańskie, Ingrid nie przywiązuje żadnej wagi. Kawałek ciasta Almy już połknięto, szklaneczkę piwa wychylono. Koszyk z kokosami z gdańskiej jabłonki gotowy do zabrania. Pieniądze na benzynę od hojnego ojca. Zawsze do usług. A przy tym wyraźne poczucie, że obojętnie, co robi, nie ma już daru przekonywania do siebie ludzi i że nie należy do tych, którzy wierzą, że kiedyś wszystko wyjdzie im na dobre. Mikrobus się kołysze, światło reflektorów omiata zmyty deszczem żwir, który już po chwili podskakuje, wyrzucany przez opony samochodu. Podniesiona ręka w uchylonym oknie po stronie pasażera szybko chowa się do środka. I mikrobus z obluzowanym, huśtającym się zderzakiem, stękając, rusza przed siebie w coraz bardziej gęstniejącym mroku, zmierza do bramy i oddala się jak najszybciej, a na jasnoszarym niebie, nad Lasem Wiedeńskim, świeci żółtym blaskiem wygodnie ułożony na boku półksiężyc i być może to on sprawia, że widać jeszcze lśniącą zieleń drzew. – No, na dziś wystarczy – mówi Richard. Alma też chyba czuje się skołowana tą chaotyczną wizytą, bo mimo mroku postanawia pozbierać orzechy. Richard przygląda się jej, stojąc na frontowych schodach. Wciąga w nozdrza zapach liści. Patrzy na zegarek. Za dwadzieścia ósma. Wyciera nos, zamyka czy i otwiera je dopiero wtedy, gdy słyszy chrzęst żwiru pod stopami Almy, która powoli zbliża się z małym wiaderkiem w ręce. Richard na jej widok kiwa głową. Dlaczego? Sam nie wie dlaczego. Odwraca się energicznie. Z poczuciem głębokiej porażki idzie do swojego pokoju i zamyka drzwi na klucz.
Wtorek, 22 maja 2001 – To, co ty wyprawiasz, to jeden wielki skandal – mówi Philipp, kiedy Johanna znów się pojawia. – Jesteś tak okropna, że aż trudno uwierzyć. To skandal, że masz czelność nie pokazywać się tu przez całe trzy tygodnie. Nie mogę tego pojąć. Gdybym miał kiedykolwiek udzielić wywiadu, w którym by mnie spytano, co moim zdaniem jest największym skandalem, w ogóle nie musiałbym się zastanawiać i od razu bym odpalił, że największym skandalem jest Johanna Haug. Tak, ty. To, co robisz, jest tak niewiarygodnie skandaliczne, że z miejsca powinnaś dostać od tego czkawki. Ale nie, ty kładziesz się na mój materac i wściekasz z powodu pościeli, potem przesypiasz się ze mną dwa razy, nastawiasz budzik i kiedy wracasz do siebie, natychmiast zapominasz, że w ogóle tu byłaś. Takie skandale jeden za drugim po prostu przeciekają ci przez palce. Przyznaj się, że nawet tobie jest z tego powodu przykro. Johanna wierci się, ociera golą pupą o prześcieradło, nogami odrzuca kołdrę i oznajmia, że zanim będzie mogła rozprawiać o swoich przewinieniach, on musi jej przyznać, że ta pościel jest okropna. – I do tego fioletowa – mówi. – I przez nią wszystko, co znajdzie się w promieniu dwóch metrów od łóżka, też jest tak samo okropne. A ja właśnie w niej leżę. Śmieje się i całuje go, a on chichocze razem z nią, mimo że wcale nie jest mu do śmiechu. Johanna tylko go nim zaraziła. Nie chce się temu poddawać, lecz nie może się powstrzymać, choć nie śmieje się ani z esów-floresów na pościeli, ani z Johanny. – Och, ty brzydkie meteorologiczne kaczątko – mówi, kiedy oboje się uspokajają. – Reżyserzy zadają sobie tyle trudu, żeby pokazać na filmie pogodę, każdy chyba na to zwrócił, a przynajmniej powinien zwrócić uwagę. Ostatnio puszczają nawet deszcz z żab, z dobrych czterdziestu milionów, co na pewno przejdzie do historii filmu. Ale ja mogę się z tego tylko śmiać, bo wszystko to nic w porównaniu z tym, czego tu doświadczam. – Ach. (Może powinienem przez chwilę pochodzić albo pojeździć na rowerze, śpiewać na głos albo boksować poduszki. Dobrze wiedzieć, że i to niebawem mi przejdzie). Philipp narzuca coś na siebie. Zanim zetrze się z Johanną, co wkrótce niechybnie nastąpi, postanawia wycofać się na trochę do ogrodu, gdzie wiatr szarpie spowitymi w gruboziarnistą szarość liśćmi i obraca je na drugą stronę. A przecież jeszcze niedawno było tu jasno. Philipp staje w rozkroku pod suchą poskręcaną śliwą, tą, która już przekwitła, wyjmuje swój wilgotny, lepki członek i z przyjemnym pieczeniem w cewce, bo jeszcze przed chwilą się kochał, sika na pień. Gwiazdy wiszą nieruchomo na niebie. W skąpym
świetle dom nabiera godnego zaufania wyglądu, nie widać jego upadku ani pleśni. Bledną nawet, przyczajone za oknami, nieprzyjemne wspomnienia. Philipp strząsa ostatnie krople i z wyjątkowym uporem, to lękliwie, to znów zuchwale, przedziera się pod drzewami w głąb ciemnego ogrodu, potykając się o wszystkie pułapki, które zastawiła na niego noc. Słyszy głosy rodziców, głosy dziadków. Dziwnie bliskie, są jednak bezbarwne i niewyraźne: Wystarczy, chłopcze, wystarczy! Wracaj! No, jeszcze trzy dymki z papierosa. A potem wracaj! Trzymająca noc na uwięzi wstążka przeciera się już i strzępi. Połóż się na materacu obok Johanny, połóż się obok niej i nie mów nic. Rano przed oknami od strony ulicy wloką się grupy uczniów. Pochód urywa się koło wpół do ósmej. Pauza. Potem przebiega jeszcze dwóch: pędzą, bo zaraz się spóźnią. Johanna za jego plecami ubiera się do wyjścia. Philipp zaś koncentruje się na tym, co dzieje się na ulicy, a że okno jest otwarte, słyszy krzyki dzieci. Ich czyste głosy są najważniejszym wydarzeniem dnia. Przypomina sobie, że ojciec radził mu, by podczas ewentualnych bijatyk wieszać się na tornistrach przeciwników i kiedy ci znajdą się już na ziemi, od razu im przyłożyć. I kiedy odwraca się w stronę Johanny, ma wrażenie, że właśnie wrócił z jednej z takich bijatyk. Johanna poprawia stanik, wygładza bluzkę i oświadcza, że już wychodzi (w co on nie wątpi). Żegna się z nią, tym razem nie wdając się w żarty, bo ich przekomarzaniu są czymś najgorszym; od pewnego czasu mają w sobie coś zakłamanego, a w każdym razie prowadzą do zakłamania. Mówi więc tylko: – Ciao, bella. I nic więcej, chociaż z pewnością nie uważa, że wszystko, co powinni byli sobie powiedzieć, zostało już powiedziane. Skupia się wyłącznie na tym, żeby spojrzenia, które teraz wymieniają i które trwają całe sekundy, przeliczyć na dni, kiedy się nie zobaczą. One, two, three, four, five, six, seven, all the children go to heaven... Myśli, że zawsze jest tak, jakby próbowali wciąż to samo zdanie, tyle tylko że coraz ładniej, zapisać w swoich zeszytach. Może właśnie dlatego są tacy żałośni. I już jej nie ma. Po południu zmęczenie klei się do niego niczym brud i jest mu wszystko jedno, że znów przebimbał tyle czasu, bo i tak nie ma żadnych planów i w związku z tym nie musi ich zmieniać. Steinwald i Atamanow pojawią się dopiero około drugiej, może wpół do trzeciej. Interes, jaki robią na inwentarzu dziadków, okazał się o wiele bardziej dochodowy niż zrywanie tapet, no i kosztuje mniej trudu i potu. W garniturach, które wyglądają tak, jakby kupili je w Caritasie na Mittersteig, wysiadają z czerwonego mercedesa zaparkowanego przed garażem, zatrzaskują drzwiczki i zmierzają w stronę Philippa, który jak zazwyczaj siedzi pośród papierów i książek na frontowych schodach; nie pracuje jednak, bo od upału i po minionej nocy jest bliski uśnięcia. Steinwald i Atamanow stają przed nim i chcą mu odpalić część z tego, co zarobili na babcinej spuściźnie, albo uregulować rachunek, przeliczając wszystko na godziny pracy. Nie bardzo rozumie, o co im chodzi, a ponieważ nie chce żadnych pieniędzy, słucha jednym uchem.
Przygląda się ich garniturom, które wyglądają bardzo przekonująco, głównie dzięki temu, jak je noszą. Mimo wszystko nie potrafiłby ich sobie wyobrazić w nowych ubraniach. I myśli: gdybym ja włożył to, co Steinwald i Atamanow mają teraz na sobie, wyglądałbym jak klaun. Ale oni prezentują się jak mężczyźni, których czeka określone zadanie, więc nie przejmują się byle drobiazgami i z pewnością nie dadzą się odwieść od zaplanowanej roboty. Zazdrości tego swym pomocnikom i z życzliwą obojętnością, bo ta bierze górę, jeszcze raz powtarza, że w żadnym wypadku nie weźmie niczego z pieniędzy, które zarobili na wyrzuconych przez niego rzeczach. Steinwald i Atamanow unoszą ramiona, nie z bezsilności, nie, a raczej by wyrazić swój brak zrozumienia dla jego tępego uporu. Atamanow drapie się za uszami. Potem obaj, niczym pociągani za sznurki, jak na komendę robią w tył zwrot. Idą do kontenera i grzebią w nim, ciekawi, co jeszcze zdążył do niego wpakować. Ale już po chwili, kiedy znów umościł się, półleżąc (siedząc), na lewej stronie schodów, nie jest z siebie zadowolony. Zezuje w stronę kontenera, żałując, że odrzucił propozycję zrobienia czegoś razem ze Steinwaldem i Atamanowem. Nie dla pieniędzy, ale dla wspólnej sprawy. Podnosi się ze schodów, masując pośladki, i łazi wokół mercedesa, który ma otwarty bagażnik. Dopiero teraz zauważa, że przednie fotele nie pasują do tylnych i że wewnątrz, nawet na suficie, wisi cała masa zapachowych choinek. Przychodzi Steinwald, żeby włożyć do bagażnika adapter oraz ostatnie wyjściowe buty dziadka, i Philipp pyta go, dlaczego w samochodzie jest tyle pachnideł. Sądzi, że to pytanie samo się narzuca. Ale źle trafia. Steinwald, wyraźnie zmieszany, zdrapuje zeskorupiały brud z odcisku na lewej ręce i mówi, że mimo iż jest mu (Philippowi) za wszystko wielce zobowiązany, nie będzie z nim o tym rozmawiać, skoro i Philipp od wszystkiego trzyma się z daleka, albo, co wcale nie poprawia sytuacji, niczym się nie interesuje. Philipp zastanawia się, co mogło sprawić, że Steinwald posunął się do takiej wypowiedzi, bo przecież to jego na ogół trudno jest zmusić, żeby cokolwiek powiedział, kiedy siedzą przy stole, i jeśli otwiera usta w innej sprawie niż jedzenie lub ziewanie, to jedynie w tym celu, by skomentować już wykonane albo jeszcze planowane prace. A Philipp o nic nie pyta, bo wie, że Steinwald i Johanna są w jakiejś zmowie. Dopóki Steinwald nie oznajmi mu tego, co wciąż powtarza mu Johanna – że n i c nie jest tak pewne jak fakt, że umarli śmierdzą, woli siedzieć cicho. Kilka dni temu, właśnie to sobie przypomina, Steinwald odmówił mu podwiezienia do mostu Kennedy’ego. Zamierzał zjeść tam lody, o smaku bananów i malagi, ale tak się zirytował, że Steinwald, nie podając powodów, nie chciał go ze sobą zabrać, że został w domu. Steinwald odwraca się do niego plecami i demonstracyjnie opada na fotel kierowcy, aż kołysze się cały samochód. Przekręca kluczyk w stacyjce. W rozregulowanym odbiorniku jakiś głos marudzi coś na temat choroby szalonych krów i spadających cen mięsa. Steinwald odpala silnik i puszcza go na pełne obroty. Poprawia lusterko wsteczne. Potem daje znak Atamanowowi, żeby się pospieszył. Chrzęści żwir, mercedes jest już przed
bramą, wypada z niej na ulicę i znika. Philipp, nadal przygnębiony, siada w miejscu, gdzie życie, tylko tam, wydaje mu się bardziej znośne: na schodach. I w oczekiwaniu na chwilę, którą uzna za odpowiednią, żeby się do czegoś zabrać – na przykład do czytania listów, jakie przed południem znalazł w pudełku po butach – oddaje się całkiem przypadkowemu zajęciu (tak jakby nie mógł robić niczego innego): dopóty ciągnie za wielki palec u prawej stopy, dopóki nie usłyszy i nie poczuje pyknięcia. Godziny uciekają, jedna za drugą, a Philipp wciąż nie może się na nic zdecydować. Ciągle nie jest gotów wystawić się na niebezpieczeństwo, że dowie się więcej, niżby tego chciał, albo że obudzi coś, co choć już częściowo uśpione, nadal leży mu na wątrobie. Tak więc niewiele zdziałał poza tym, że znów wprawił się w zły nastrój, kiedy około wpół do siódmej wracają Steinwald i Atamanow. Z bagażnika wyjmują nowiutki grill ogrodowy (czerwony) i chcą mu go podarować w podzięce za jego szczodrość. Przywieźli też tyle kotletów, kiełbasy i piwa, jakby chcieli podjąć co najmniej dziesięć osób. Philipp szczerze się cieszy, również dlatego, że będzie się mógł od wszystkiego oderwać, i żąda, by Steinwald i Atamanow zaprosili swoich przyjaciół i krewnych. Co sprawia, że Steinwald popada w ponury nastrój, Atamanow zaś traci cały zapał. Woleliby zająć się porządkami. Wynoszą za garaż kilka zmurszałych desek. Chodzą na szeroko rozkraczonych nogach, wypinając tyłki, tak żeby nic się nie stało ich garniturom. Philipp tymczasem pędzi w stronę muru, by wypatrzyć sąsiadów, którzy chcieliby wziąć udział we wspólnym grillowaniu. Staje po kolei na każdym z krzeseł, podciąga się i woła „halo” w głąb sąsiedzkich ogrodów. Nawoływania pozostają bez echa, jakby z góry odrzucone, i on sam też czuje się odrzucony. Słychać syczenie ogrodowej polewaczki. Na tarasach są rzeczy, których przedtem nigdy nie widział. Niedawno dołączył do nich żółty leżak. Ale brak na nim odpowiedniej kobiety albo bekającej głośno córki bogatych rodziców, z osłaniającą ją przed słońcem wielce uczoną książką na twarzy. Brakuje tu nie tylko jej; wraz z nią brakuje tu ich wszystkich. Wszystkich. Kiedy zmierza w stronę ostatniego krzesła, wyobraża sobie, że mógłby zawołać przez mur córkę krewnych Pauli Wessely i spytać ją, jak jej leci i czy ma chłopaka. Bo gdyby nie miała, to on, Philipp, chciałby ją zaprosić do swojego ogrodu, żeby się z nią zapoznać. Może ona też chciałaby go poznać i pójść z nim na spacer, na przykład pochodzić wzdłuż muru, tak z siedem albo osiem razy. Zaproponowałby to córce krewnych Pauli Wessely, gdyby siedziała na żółtym leżaku albo piłowała sobie paznokcie u nóg, bujając się na hollywoodzkiej huśtawce. Ale zarówno po tej, jak i po tamtej stronie ogrodu panuje cisza i kiedy Philipp wstrzymuje oddech, słyszy, jak ze zmęczenia szumi mu w głowie. A jednak. Przyjaciółka babci, pani Puwein, która pod koniec kwietnia przyszła tu po porcelanową figurkę obiecaną jej przez Almę Sterk, daje się namówić na grilla. Pani Puwein przyprowadza z sobą pana Prikopę, osiemdziesięcioletniego mężczyznę z pojedynczym siwym kosmykiem na czole i wodnistymi oczami. I pan Prikopa robi Philippowi, Steinwaldowi i Atamanowowi owe ponure zdjęcia (a little out of focus), kiedy Philipp wreszcie zdoła ich namówić, żeby znów wskoczyli w gumiaki. Wielce
speszeni, z twarzami zwróconymi w stronę aparatu, mrugają w wieczornym słońcu, tak jakby z największym trudem odpierali deszcz fleszy; pozują przed domem, przed kontenerem na śmieci, obok postumentu zaginionego anioła (tam gdzie wdzierająca się pomiędzy płyty piaskowca dziewanna osiągnęła imponującą wysokość). Na koniec Philipp i jego pomocnicy każą się sfotografować na strychu: z głowami jedna przy drugiej w otwartym oknie, obejmując się ramionami i uśmiechając dużo bardziej przekonująco niż przedtem w ogrodzie. Podczas wspinaczki na górę porzucili swe ponure maski; w każdym razie Philipp śmieje się od serca. Na krótko pogodził się nawet z gołębiami, które nadal trzymają się blisko strychu, przesiadując na rynnach albo na szczycie dachu. Jeden z nich podrywa się do lotu. – Teraz! Zdjęcie! – woła Philipp do pana Prikopy. Pan Prikopa, zdezorientowany, kręci się w kółko. Potem opuszcza aparat i z taką bezradnością patrzy tymi swoimi wielkimi wodnistymi oczami w stronę okna, że Philipp musi się roześmiać. Ale i ten moment, kiedy się tak szczerze śmieje, pan Prikopa również przegapia. Philipp jak dziki bębni pięścią w zmurszały parapet i krzykiem udziela panu Prikopie wskazówek, aż biedak zupełnie się gubi. Zdejmuje marynarkę, podaje ją pani Puwein, do jej już wyciągniętej lewej ręki, z kieszeni spodni dobywa wielką białą chustkę do nosa i głośno stękając, wyciera nią pot z czoła. Potem na niebie pojawia się kilka gwiazd, żeby statki szukające wysp na południu mogły odnaleźć drogę. Philipp kładzie kotlety na grillu i stuka się szklanką ze swoimi gośćmi. Tłuszcz z sykiem skapuje na żarzący się węgiel. Philipp jest spokojny i beztroski. Próbuje żartować i zachęcać gości dojedzenia. A kiedy pani Puwein lub pan Prikopa zadają mu różne pytania, życzliwie kiwa głową i albo odpowiada, że nie wie, albo wykonuje wielce wymowne gesty, które mają stwarzać pozór, że zbiera się w sobie i że kiedy przyjdzie mu odpowiedzieć, uczyni to z większą determinacją. Ale najczęściej nic nie mówi. Steinwald natomiast, który wypija jedno piwo za drugim i ma czerwone policzki, jak stały bywalec jarmarków, pożeracz knedli albo miejscowy siłacz, obszernie informuje panią Puwein o wszystkim, czego ta tylko zapragnie się dowiedzieć. I nawet życzliwie wypowiada się na temat nowej fryzury Philippa. Chociaż przedtem sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie dostrzegał żadnej zmiany. Kiedy pani Puwein i pan Prikopa wychodzą, Philipp i jego pomocnicy jeszcze przez chwilę stoją na pogrążonym w ponurym mroku dziedzińcu, oświetleni jedynie żarem z grilla. Dalej piją piwo, teraz już mniej łapczywie. Stukają się szklankami, sami nie wiedzą który już raz, za postęp w pracy i za dobre interesy. Steinwald, zapewne myśląc, że wybrał po temu właściwy moment, mówi, że jego zdaniem najlepiej by było, gdyby on i Atamanow na czas prac, które muszą jeszcze wykonać, zamieszkali w wolnych pokojach na górnym piętrze. – Miejsca jest dosyć – stwierdza. – Co proszę? – mówi Philipp, tak jakby miał problem ze słuchem. Ale Steinwald, nadal przekonany, że to, co mu chce wyłożyć, jest dobrym pomysłem,
dodaje beztrosko: – Nie musiałby pan nam płacić za pracę wieczorami, a my zaoszczędzilibyśmy na mieszkaniu, co byłoby z korzyścią, przede wszystkim dla Atamanowa i jego wesela. Philipp pociąga duży łyk piwa. Zastanawia się, czego ci dwaj od niego chcą. Jeśli dobrze pamięta, są wysłannikami Johanny, ale on Johanny nigdy nie mógł zrozumieć. Albo inaczej (bardziej skomplikowanie): mniej ją rozumie, niż jej pożąda. Spogląda z ukosa na Steinwalda i przybierając odpowiednią minę, mówi: – Wody w bojlerze nie wystarczy dla trzech. – My będziemy się myć w zimnej – oznajmia Steinwald. Atamanow przytakuje mu skwapliwie, jakby rozumiał każde słowo, co Philippa, choć sam nie wie dlaczego, zawstydza do tego stopnia, że też zaczyna kiwać głową. Milczą przez chwilę. Philipp długo nie może zasnąć. Wszystko wokół wydaje jakieś odgłosy. Podłogi trzeszczą tak, że wcześniej nigdy nawet nie myślał, że jest to możliwe. Nagle słyszy, jak z przeciągłym jękiem rozpierają się krokwie dachu, co sprawia wrażenie, jakby zakołysał się pod nim drewniany wóz, który zaraz całkiem się rozpadnie na wyboistej drodze. Budzi się co chwila, odwraca kołdrę na suchą stronę i czuje strach. Przed tym wielkim, nieco podupadłym domem z jego częściowo lub całkowicie opustoszałymi pokojami.
Czwartek, 31 grudnia 1970 Nie wie, dlaczego ludzie umierają nocą. W nocy zawsze czuje się rozbita, nie potrafi się skoncentrować ani pracować w zespole. Poza tym nocą, kiedy czyjeś życie zbliża się do końca, ogarniają szczególny strach, podczas gdy w dzień przyjmuje to z pewnym spokojem. W ogóle niespecjalnie lubi noc. Za dnia wszystko jest lepsze. Ingrid dzwoni do domu pani Grauböck, ale nikt nie odbiera. A po dziesięciu minutach telefonuje pan Grauböck. Chciałby się dowiedzieć, czy coś się stało. Kiedy Ingrid informuje go o złym stanie żony, pyta, czy ma przyjechać z dziećmi. Pielęgniarki pospiesznie wypraszają pacjentki z korytarza, nie odpowiadając na ich wścibskie pytania. Przy łóżku chorej Ingrid znajduje pozostawione dwa bukiety kwiatów, które przenosi do obecnego pokoju pani Grauböck. Pacjentka oddycha z trudem i rzęzi, jakby niesłychany ciężar uciskał jej klatkę piersiową. Ingrid odsysa jej wydzielinę z gardła, podaje domięśniowo ostatnią dawkę morfiny. Potem uchyla okno, żeby ten specyficzny zapach trochę wywietrzał. Śmierć, odroczona o niespełna godzinę, nie staje się przez to bardziej oswojona. Ponure ceremonie (klękanie wokół łóżka, palenie świec, nadawanie zdaniom tonacji psalmów, w trybie przypuszczającym i w czasie przeszłym) i tym razem bardzo ją przygnębiają. I te zsiniałe, prawie czarne zwłoki, jakich nigdy jeszcze nie widziała, i załamanie bliskich, jakby bicie serca tej młodej kobiety utrzymywało przy życiu nie tylko jej ciało. Siostra Gitti zajęła się mężem, niepozornym urzędnikiem z bujną fryzurą. Ingrid zajmuje się dziećmi, które mają dziewięć, dziesięć i czternaście lat. Wstrząsający widok. Wszystkie zanoszą się płaczem. Chociaż, jak wie z doświadczenia, jest to lepsze niż otępienie, które trwa jeszcze przez całe tygodnie i miesiące; jej również udziela się ogólny nastrój i musi się rozpłakać. Tak długo trzyma w ramionach starszą córkę pani Grauböck, dopóki obie trochę się nie uspokoją. Ingrid lalka razy oddycha głęboko, jak po szybkim biegu. Potem wyprasza rodzinę, bo chce dopełnić niezbędnych formalności. Świeci zmarłej w źrenice, mętne i nieregularne, stetoskopem sprawdza akcję serca i zamyka oczy, żeby bardziej się skupić. I jak zazwyczaj słyszy jedynie głuche odgłosy docierające z korytarza, które zdają się odbijać echem w martwym ciele; co jest dość upiorne, niepokojące i zarazem pocieszające, ale przede wszystkim upiorne. Ingrid zarządza transport zwłok do piwnicy. Ponownie rozmawia z panem Grauböckiem, który kolejny raz dziękuje Ingrid za jej zaangażowanie. O wpół do piątej, półtorej godziny po przeciągającej się akcji, rodzina
zmarłej idzie do domu. Ingrid udaje się do pokoju pielęgniarek i prosi o kawę. Zapala papierosa, opada na krzesło i najdalej jak może wysuwa przed siebie nogi. Siedzi, pije, pali, patrzy w ścianę i przysłuchuje się skrobaniu stalówki wiecznego pióra siostry Bärbel, która pisze pamiętnik. Słyszy człapanie pacjenta, który uciekł z łóżka i odbywa swój starczy spacer, a dużo później skrzypienie kółek wózka sprzątaczki, która przyszła umyć podłogę. I ma wrażenie, że wentylacja w pokoju pielęgniarek jest wyjątkowo głośna. Od piątej do siódmej Ingrid śpi. Śni jej się, że musi usunąć gdzieś zwłoki; okropna czynność. W równie okropnym nastroju budzi się, kiedy na podwórzu hałasuje pług śnieżny. Mimo że za oknem jeszcze ciemno, śnieg sprawia, że w małym pomieszczeniu jest nieco jaśniej, więc Ingrid może się obejść bez światła. Właśnie myje zęby, kiedy od metalowej szafy na ubrania odbija się echem dźwięk telefonu. Dzwoni siostra Bärbel, by zapytać, jak Ingrid się czuje. Ingrid biegnie pomóc jej przy pobieraniu krwi. Czy coś jeszcze się wydarzyło? Jak inni pacjenci? Pani Mikesch, z głową obramowaną różowoczerwoną kryzą koronkowego kołnierzyka nocnej koszuli, uparcie odmawia pobrania krwi, po części (takie wrażenie odnosi Ingrid) dlatego, że odmowa pasuje do jej psychiki i czerpie z niej potrzebną do wyzdrowienia energię, a po części dlatego, żeby stworzyć okazję, która zmusi Ingrid do wsłuchiwania się w bezkresny potok słów pacjentki (również dla celów terapeutycznych). Ingrid pozwala markotnej pani Mikesch pozostać w łóżku i wraca do swoich obowiązków. Potem wypija filiżankę czarnej kawy i obejmującym dyżur kolegom zdaje sprawozdanie z wydarzeń minionej nocy: pani Grauböck umarła, jej śmierć to katastrofa, pani Mikesch szarpie nam nerwy. Ordynator Kalvach głaszcze Ingrid po włosach, co ona uznaje za wyraz największej przychylności. Kalvach nigdy dotąd tego nie robił. To taki ojcowski gest, który ją cieszy. Koleżanka Ladurner demaskuje się przed wszystkimi, mówiąc, że jest tak zła na swojego męża, że chce wrócić do domu później, żeby sam musiał tam siedzieć. Dziecinada. Ingrid nigdy by tak nie postąpiła. Ale to, że koleżance Ladurner wystarczy praca, by poddać terapii problemy małżeńskie, przyjmuje ze zrozumieniem i myśli, że sama nie musi mieć wyrzutów sumienia, kiedy wychodzi z domu możliwie jak najwcześniej. Szybko przypomina sobie, co jeszcze ma zrobić tego przedpołudnia, i wracając do tematu małżeństwa, mówi koleżance Ladurner: – Ja jestem już jedenaście i pół roku po ślubie. – Nigdy bym tyle nie wytrzymała – stwierdza Ladurner. A inna młoda pielęgniarka dorzuca swoje trzy grosze: – Ja też nie, a już na pewno nie, jeśli niebawem, jak mam nadzieję, wejdzie w życie nowe prawo rozwodowe. Wtedy postawimy mężczyzn pod ścianą. Po przerażającej śmierci pani Grauböck siostra Bärbel wtajemniczyła Ingrid we wszystkie szpitalne afery. Trzeba się liczyć z tym, że przy okazji kolejnej śmierci człowiek dowie się o najbardziej poufnych rzeczach. Ingrid już wcześniej zwróciła na to uwagę.
Każdy ma swoją metodę, jeden plącze, drugi mówi. Z tego, co usłyszała, wynika, że koleżanka Ladurner uzgadnia swoje nocne dyżury z pewnym Egipcjaninem, asystentem na chirurgii. Ingrid zadaje sobie pytanie, dlaczego sama jest taka głupia i nie wyładowuje się poprzez zdradę. Przypuszczalnie dlatego, że dotychczasowe obowiązki – mąż, dzieci, praca zawodowa, dom – i bez kochanka już ją przerastają. Krętactwa, tego mi tylko trzeba, żeby trafić do domu wariatów. 16
Przyjęcie trzech nowych pacjentów, telefony do AUVA i do ratusza w sprawie jej kart podatkowych. Pani z AUVA nawet zna Ingrid z imienia, co ją zaskakuje. Urzędnik w ratuszu też jest bardzo kompetentny. Oboje przyślą jej karty podatkowe z 1968 roku. W ten sposób fundusz dobroczynności dostanie to, czego chce. Poranna narada jest Szokiem, który działa na nią niczym zimny prysznic. Szef zachowuje się tak, jakby wciąż żyli w czasach nazizmu. Ingrid czuje lód na plecach. Tym razem chodzi o to, że niektórzy koledzy przyjmują w innych szpitalach, kiedy jeszcze powinni być na dyżurze. Mówi im, że osuszy to bagno. Nawet wymienia nazwiska, coram publico, co wywołuje zmieszanie na twarzach ordynatorów. Ale większość z nich na to zasłużyła. Potem inny kolega zgarnia pochwały za coś, co powinno pójść na konto Ingrid. Ale ani on, ani ona się nie odzywają. Ingrid się denerwuje, chociaż powinna była powiedzieć: to przecież moja zasługa, nawet gdyby mieli ją usłyszeć tylko najbliżej siedzący koledzy. Powinna. Ale nie wydobywa z siebie żadnego dźwięku, zapewne dlatego, że po strasznych wydarzeniach ostatniej nocy nie potrafi pojąć, że taka niesprawiedliwość jest w ogóle możliwa i że prymariusz nie zauważa, że jest wystraszona i że jeszcze nie doszła do siebie. Kiedy wychodzą na korytarz, gromki śmiech wywołuje żart ordynatora Kobera: – Pięć kobiet na łańcuchu w kuchni. To odpowiednia dla tego gatunku pozycja. Ingrid uśmiecha się z obowiązku. – Naprawdę śmieszne. Cha, cha, cha. Natomiast Kery jest zła. Niech Kober czuje się spoliczkowany z powodu, jak mówi, wrogiej wobec kobiet wypowiedzi. Ingrid od razu wie, jak to kolegom przypadnie do gustu. Kery, głupia gęś, nie kapuje, że tym stwierdzeniem wmanewrowała się w ślepą uliczkę. Ingrid omawia ten p i ę k n y przypadek z koleżanką Ladurner, która się z nią zgadza i mówi, że ona też by się wystrzegała takich uwag. Koniec. Byle dalej stąd. Zatłoczoną windą jedzie na dół. Lubi szum obracających się w szybie bębnów z linami i głuche uderzanie kabli. Na korytarzach izby przyjęć rozlegają się głosy wywołujące nazwiska pacjentów. Mruczenie aparatury rentgenowskiej słychać już przy recepcji. Ingrid, w biegu, oburącz wciska na głowę niebieską wełnianą czapkę, wprawnym lekarskim
ruchem wsuwa dłonie w rękawiczki i przez wahadłowe drzwi przeciska się na dwór, w zapierające dech mroźne powietrze, które sprawia, że czuje się trochę odurzona. A może to tylko ulga, że ma już za sobą tę noc? Kiedy z trudem odgarnia śnieg z szyb swojego garbusa, a wiatr sypie jej w twarz kryształkami lodu, czuje coś w rodzaju szczęścia. Odgłos usuwających śnieg łopat rozchodzi się echem po ulicach. Helikopter, miotany porywami wiatru, zbliża się z głośnym warkotem. To, że można potem zobaczyć, jak bezpiecznie ląduje w porannej mgle, też jest dobrym uczuciem. Ingrid przekręca kluczyk, zapłon niczym sroka wydaje dwa ostre wysokie dźwięki i silnik, dławiąc się, wreszcie zaskakuje. Jest za dwadzieścia dziewiąta. Diabelnie zimno. Cztery stopnie poniżej zera. Wycieraczki skrobią szybę. Ingrid jedzie do Palmersa, żeby wynagrodzić sobie dyżur dwoma kompletami czarnej bielizny. Kiedy zakończyła poufną rozmowę z siostrą Bärbel i chciała się na chwilę położyć, musiała postawić taką oto diagnozę: bielizna, którą nosi, jest już poprzecierana i nie nadawałaby się na rozbierane randki. Powinna pamiętać, żeby mimo wszystkich tarapatów, w jakich teraz tkwi, bardziej o siebie dbać. Tak więc jedzie prosto do fryzjera. Kiedy jest na miejscu, zagląda do środka przez okno i stwierdza, że niestety ciągle jeszcze nie ma odpowiednio dużej liczby hipisów. Salon jest zapchany po brzegi, a w jej przypadku czekanie całymi godzinami nie wchodzi w rachubę, bo nie zna jeszcze takiego sklepu, gdzie mogłaby sobie kupić większy zapas czasu. A więc w drogę, do Konsumu, na zakupy, bardzo pobieżne, ale przede wszystkim duże. Powód: nie może się teraz skupić na tym, co ma ugotować swojej bandzie na Nowy Rok. Upycha zakupy w bagażniku i idzie do kiosku po drugiej stronie ulicy. Papierosy zostawiła w pokoju lekarskim. Przepadły na amen. Kioskarz mówi: – Pani doktór ładnie wygląda. – Bo mam piękne dzieci i wspaniałego męża – odpowiada Ingrid. Gdyby tylko znał prawdę. Ale uspokaja ją to, że nie każdy potrafi na pierwszy rzut oka dostrzec, co się z nią dzieje. Potem następna pilna sprawa: musi oddać do wywołania filmy z Bożego Narodzenia. I jeszcze raz pojechać do Konsumu, bo zapomniała o serwetkach. Jest już kwadrans po dziesiątej. Jeśli się pospieszy, zdąży wrócić do domu, żeby przespać na kanapie przedpołudniowy film. Już dawno zapowiedziano w telewizji Radcę Geigera z jedenastoletnią Ingrid jako statystką. Radość z tego powodu (a może raczej napad sentymentalizmu?) sprawia, że poddaje się pokusie i uzupełnia zakupy butelką musującego wina morelowego. Po nocnym dyżurze zawsze jest na wpół przytomna, a w takie dni ma inklinacje do spontanicznych zakupów. Jak już, to już. Uważa, że dzisiaj zasłużyła na tę butelkę.
W domu zastaje straszny brud w sieni i suczkę Carę, która na widok Ingrid najchętniej by ją z radości pożarła, chociaż przy tej tuszy z pewnością nie jest to jej potrzebne. Dzieci najwyraźniej zostawiły Carę w domu z powodu jej bojaźliwości. A Peter, który jest teraz w piwnicy, użył hałasu na ulicach jako wdzięcznego pretekstu i zamiast pójść z dziećmi, zadekował się w swoim warsztacie. W ten dzień wielkiej bitwy. Ingrid nie może traktować serio jego awersji do strzelania z moździerzy, skoro hałas zapłonów rajdowych samochodów sprawia mu widoczną radość. Jej zdaniem po prostu naczytał się o sylwestrowych symptomach u ludzi, którzy byli na wojnie. Podobnie kobiety, które dużo czytały o migrenie, w razie potrzeby potrafią ją wywołać. W jego przypadku wojna jest taką męską migreną, bardzo sprytnie i mądrze pomyślaną wymówką. Drugiego dnia świąt Ingrid sprzątała mieszkanie. Żeby je przewietrzyć, pootwierała wszystkie drzwi i okna i wskutek przeciągu jedna para drzwi zatrzasnęła się z wielkim hukiem, a Peter, który spał w salonie, tak się przestraszył, że aż spadł z kanapy. Nasuwa się jednak (sceptyczne) pytanie: czy w takiej sytuacji dzieci też by nie spadły z kanapy? Peter przez cały okrągły rok każdą wolną chwilę spędza w piwnicy, święcie przekonany, że tym swoim zapałem do majsterkowania rekompensuje wszelkie zaniedbania względem rodziny. Również i z tego powodu Ingrid uważa, że nie musi jej być specjalnie żal pana eksperta od ruchu drogowego. Wstawia dwie torby do kuchni. Zanim przyniesie z samochodu pozostałe zakupy, idzie do salonu i włącza telewizor, żeby się dobrze nagrzał. W odbiorniku pojawia się błysk, ekran najpierw połyskuje zielonkawo, a potem robi się mleczny i coraz bardziej jaśnieje, kontury nabierają ostrości i wreszcie pokazuje się biały napis: Akcja tego filmu toczy się w dzisiejszej Austrii, biednej i nękanej wieloma problemami. Ale – bez obaw – takich obrazów Państwo prawie nie zobaczą. – Tego by jeszcze brakowało – mówi Ingrid, ziewając. Po kilku początkowych sekundach filmu, który na razie ogląda się jak przez welon, idzie do garażu i wraca, taszcząc butelki. Parzy kawę, tnie jabłko w cząstki i kiedy do jej uszu dociera znajomy, zblazowany głos Hansa Mosera, z precyzją odtwarza w myślach sceny, które rozgrywają się na ekranie telewizora w pustym salonie. Daje Carze pastylki z walerianą, jaszcze ją i przemawia do niej, żeby ją uspokoić. Układa zakupy, wszystko na swoje miejsce. Musujące wino? Chyba za dużo sobie wyobrażała. Lepiej zostawić je do koncertu noworocznego, kiedy przyjdą sąsiedzi, którzy nie mają telewizora. Czy Sissi i Philipp poszli z dziećmi sąsiadów na sanki? Pewnie tak. Ma nadzieję, że Sissi dobrze ubrała swojego brata. Ciągłe choroby dzieci pomału zaczynają działać jej na nerwy. Odra, szkarlatyna, koklusz, zapalenie spojówek and so on. Jedyne, czego teraz potrzebuje, to spokojny start w nowy rok. Kładzie się na kanapie. Puszcza strumień dmuchawy na nogi, owija się w koc i krzyżuje
ręce na piersiach. Zanim zapadnie w drzemkę, przez pięć minut gapi się na Radcę Geigera. Hans Moser, jako totumfacki radcy dworu, chce zamienić u chłopki wazon na jajka, ale jaja można dostać tylko za rurę do pieca, a rurę do pieca za krawiecki manekin, a manekin za wieniec nagrobny, a wieniec nagrobny tylko za małą wannę, a wannę tylko za majtki, a majtki tylko za papugę... Jest to swoiste zaproszenie do zwariowanych przedpołudniowych snów, któremu nie sposób się oprzeć, równie skuteczne jak miarowe kiwanie palcem. Ingrid się budzi, kiedy Peter grzebie w szufladzie ze sztućcami. Unosi ciężkie powieki. Dalszy ciąg snujących się smętnie scen – radca spotyka swą młodzieńczą miłość Marianne Mühlhuber, którą porzucił przed osiemnastu laty – uświadamia jej, że nawet nie minęło pół godziny. Radca obiecuje wszystko naprawić, zamierza swej młodzieńczej miłości oraz swej już siedemnastoletniej córce Mariandl dać własne nazwisko, które im się należy. Jednakże była kochanka drwi sobie z niego: – Bo czyż nie żyjemy teraz w czasach naprawy? Naprawa! Naprawianie! Nie mogę już tego słuchać! Ingrid wie jednak, że Marianne Mühlhuber po długich wahaniach przyjmie tę propozycję, ponieważ ma nadzieję, że dzięki zamążpójściu odzyska austriackie obywatelstwo, które utraciła w wojennej zawierusze. Bardzo romantyczne. Radca tymczasem ślini się nieznośnie i za chwilę po raz drugi opuści swoją rodzinę, ucieknie prosto z wesela, bo właśnie dostał ważny telefon i spieszy do urzędu. – Ale dupek – mruczy Ingrid. – Mówiłaś coś? – pyta Peter. Widzi jego szczupłą sylwetkę w drzwiach salonu. Peter ma na sobie ubranie przeznaczone do biura: spodnie i świeżą koszulę. – Och nie, nic. – Ingrid kręci głową, unosząc ją tak, żeby znalazła się w polu widzenia Petera. – Zrozumiałem: d u p e k. Ingrid siada powoli, bardzo powoli, przyciąga do piersi kolana i obejmuje je rękami; takie jest jej wyobrażenie o wygodzie. Wskazuje głową telewizor. Upija łyk kawy, która jeszcze nie wystygła. Patrzy takim wzrokiem, jakby w zwolnionym tempie spadała na ziemię. – Za dziesięć minut pan radca wymówi się tym, że wzywają go obowiązki i nie ma czasu dla swojej rodziny tylko dlatego, że musi dwoić się i troić, służąc społeczeństwu. Zwykły darmozjad. Dziwię się, że wcześniej nie zwróciłam uwagi na ten trzeźwy realizm. Do tej pory myślałam, że wystąpiłam w ckliwym filmie ojczyźnianym. Można się jednak pomylić. Peter przez chwilę patrzy na film. – Musiałem przeoczyć informację w gazecie, że znów go będą puszczać. Potem, swoim zwyczajem, delikatnie szczypie Ingrid w kark. Na kciuku ma plaster, którym ją drapie. A ponieważ nie zareagowała, pyta, czy nadal jest na niego zła. Zdziwiona, że jeszcze nie odpuścił sobie tej rozmowy sprzed dwóch dni, uznaje, że Peter
ma wyrzuty sumienia. Powraca więc do sprawy i próbuje (naturalnie, że próbuje) mu wytłumaczyć – najpierw cichym głosem, przeciągając sylaby, potem coraz bardziej poirytowana – dlaczego nie można tak po prostu zamknąć tej dyskusji i że nic nie polepszy się tylko dlatego, że minęły dwa dni i że jutro zacznie się nowy rok. Mówi, że takie pojednanie, kiedy brak jakiejkolwiek poprawy, długo się nie utrzyma. A poza tym byłoby to nieuczciwe. Powinien wreszcie skonfrontować się z faktami i zostawić ją (Ingrid) w spokoju, a nie zbywać wykrętami i wiecznie tymi samymi odpowiedziami. Dla niego jest kretynką. A gdyby chciał ją skorygować, to niech najpierw zajrzy do sieni i potem do zlewu, w którym piętrzą się sterty naczyń jeszcze z wczorajszego dnia i po dzisiejszym śniadaniu. Ale przecież zawsze znajdzie się ta kretynką Ingrid, która wszystko posprząta. Czy wobec tego rzeczywiście sądzi, że nie ma prawa być na niego zła? – No, właściwie nie. Mówi to jakoś tak ciepło, że byłoby lepiej, gdyby na tym poprzestał. Ale nie, ciągnie dalej. Uważa, że jej zachowanie jest doprawdy osobliwe, i nie myśli dłużej się na to godzić. Jej praca zawodowa niszczy ich życie rodzinne tak bardzo, że po prostu nie może na to patrzeć. Ingrid rzuca mu dzikie spojrzenie i po sekundzie zamyka oczy. I dopiero kiedy kończy mówić, otwiera je i patrzy w telewizor. – Po co miałabym tak długo studiować, żeby potem nie korzystać z tego wykształcenia. Wiedziałeś przecież, że bierzesz za żonę przyszłą lekarkę. Nie odpowiada. Jego bezradne milczenie jest wystarczającą odpowiedzią. Nie może nic powiedzieć, ponieważ dobrze wie, że nie ma nic, co mogłoby posłużyć mu za usprawiedliwienie. Ingrid pociera zimne dłonie o wciąż podciągnięte kolana. Wbija wzrok w ekran. Szuka w nim jakiegoś punktu oparcia, żeby móc kontynuować przerwany tok myślenia, i w końcu cytuje zdanie, którego niedawno użył kanclerz Kreisky: – Jak strachy na wróble w polu ogórków, niezdolne przemówić. Peter żali się: – Jesteś taka agresywna. Ingrid nie bez satysfakcji odparowuje: – Być może. Rzeczywiście, ledwie zamieniła kilka słów z Peterem, a już jest zła. Zastanawia się, co on w ogóle sobie wyobraża. W przyszłym roku będzie miała trzydzieści pięć lat i ma już pierwsze siwe włosy, a on uważa, że musi decydować o jej losie. Ma dostatecznie dużo problemów z uwolnieniem się od ojca i nie potrzebuje mężczyzny, który zamiast wspierać jej wysiłki albo przynajmniej je doceniać, chciałby ją tak samo zdominować, i który ciągle daje jej odczuć, że jest niedoskonała. Mimo że to ona osiągnęła znacznie więcej niż on, nigdy nie słyszy żadnych komplementów prócz tego, że jedzenie mu smakuje. Wielogodzinne gotowanie zostaje uhonorowane, ponieważ pasuje do obrazu przykładnej małżonki, pani domu i matki, jakim inni popisują się za gminnymi fasadami: kura domowa w drewnianych sabotach i z włosami związanymi w węzeł, snopek
zboża na ręku, po lewej i prawej gromadka dzieci. A poza tym? Ani słowa pochwały. Same uniki, żeby nie wzbudzić wrażenia, że Ingrid jest dzielna czy wręcz godna pożądania. Tego Peter w swoim egoizmie nie dopuszcza. Nie potrafi wycofać się ze swej centralnej pozycji w rodzinie. Męska patologia. Pod tym względem oni wszyscy są tacy sami, a jeśli nie wszyscy, to większość. Oczywiście nie jest jedyną kobietą, która ma za męża kogoś, kto kocha wyłącznie samego siebie. Szkoda, wielka szkoda, że zarządca ogniska domowego najwyraźniej nie jest w stanie tego zrozumieć. Równie dobrze mogłaby próbować nauczyć Carę tabliczki mnożenia. Jak było na dyżurze, Ingrid? O to nikt nie pyta. A skoro już o tym myśli, informuje Petera, że następny dyżur udało się jej przesunąć z niedzieli na poniedziałek. Od wielu dni nie miała chwili spokoju i potrzebuje długiego weekendu, żeby się wyspać i zregenerować. Ponieważ on w przyszłym tygodniu ma jeszcze wolne, to na pewno wszystko mu jedno. Peter strasznie się oburza, bo zakładając, że Ingrid będzie w domu i że jakoś sobie z tym poradzi (jego słowa), zaplanował już tyle rzeczy na poniedziałek. Umówił się w Stadthalle z dwoma kolegami na mecz piłki nożnej. – No, świetnie – mówi Ingrid. A po sekundzie cedzi przez zęby: – Dzieci nie po raz pierwszy zostaną same. Mam nieodparte podejrzenie, że i dzisiaj, bez udziału rodziców, same się sobą zajmują. Taki trening przed poniedziałkiem. – Dzieci nie są problemem. Wyślę je z chłopakiem Andritschów do miasta, gdzie zawsze znajdzie się dla nich coś ciekawego, stempel z okazji Nowego Roku albo przemówienie na placu przed ratuszem. Ale robotników pracujących w łazience nie mogę z nimi posłać. A przy okazji, nie wiem, jak chcesz tam zamontować lustro. Gada same bzdury, myśli Ingrid, a ponieważ musi go pohamować, żeby nie zepchnął wszystkiego na nią, powtarza mu trzy razy, że w tej sprawie nie może mu przecież w niczym pomóc, więc musi wziąć pod uwagę wyłącznie własne umiejętności. Bierze przykład z Sissi. Niespełna dziesięcioletnia córka, jeśli chodzi o strategię, jest o wiele bardziej przebiegła niż jej już wkrótce trzydziestopięcioletnia matka. Sissi bowiem dawno już pojęła, jak niezawodnie działa udawanie blondynki. Myślenie asertywne jako samoobrona. Głupota stosowana, tak jakby głupota była formą uprzejmości: Bardzo mi przykro, ale ja tego nie umiem. Nie znam się na tym. To naprawdę jest dla mnie zbyt trudne. Ingrid doznaje olśnienia: musi zakodować sobie te zdania, nic innego jej nie pozostaje. Bo albo da się mężczyznom możliwość poczucia własnej przewagi, albo wycofają się z gry. Czy wobec tego przynajmniej ugotuje coś na poniedziałek? pyta Peter. Ingrid uznaje to za prawdziwą bezczelność. Kiedy Peter ma coś zrobić, od razu wpada w panikę, gdy tymczasem ona często musi brać na siebie przykre obowiązki. I ciężej zapracowuje na swoją pensję niż pan specjalista od ruchu drogowego całymi dniami kręcący się po okolicy, jak mu się żywnie podoba. Żeby na jednej skali zmierzyć ich obciążenie pracą, wystarczy tylko przyjrzeć się ich snom. Ingrid regularnie przetrawia w snach problemy
zawodowe i jeśli się nagle obudzi, może mówić o szczęściu. Peterowi natomiast śni się, że kupił sobie alfa romeo, i potem już od rana jest w błogim, rozmarzonym nastroju, nieskory do rozmowy. Chwali się nawet tym, że kiedy ma dyżur w biurze, gra z kolegami w lotki. I zapewne dlatego w domu już niczego nie może wziąć do ręki. Ingrid mówi: – Będzie tak, jak sobie życzysz. Po czym wstaje z kanapy i ze zwężonymi, wilgotnymi od ziewania oczami rusza w stronę kuchni. Kiedy przechodzi obok Petera, ten zwraca się do niej wyrozumiale (być może z zamiarem pojednania): – Wiem, że ostatnio jesteś trochę przewrażliwiona. Czyli: tego, co powiedziałem, nie musisz brać zbyt serio. Ingrid potrząsa głową i odwraca się do niego plecami. Nie chce się kłócić; czuje, że w tej chwili nie ma w sobie potrzebnej do tego energii. I zakłada, że dzisiaj nie będą ze sobą zbyt wiele rozmawiali. Idiota. Pod każdym względem. Chce mieć w niej sprzątaczkę, kucharkę, guwernantkę do dzieci i od czasu do czasu kochankę, której nie może zadowolić. Rzadkie przypadki, kiedy przeprasza ją za swą przedwczesną ejakulację, mogłaby policzyć na palcach. A ona stale rozwija swój kunszt zmiany ról: praczka, prasowaczka, sekretarka. I wszystko wychodzi tak tanio. Plon długiej walki o emancypację kobiety. Do czego, jak na razie, to doprowadziło, Ingrid jest najlepszym i powszechnie obowiązującym przykładem. Gwiżdże na całe to lewactwo, które potrafi być głośne jedynie na ulicach. Ale w domu: psst! Ingrid z papierosem w ustach zmywa część naczyń. A kiedy Peter, obrażony, znów wycofuje się do piwnicy, wraca na kanapę, wyciąga się jak długa, wspiera na łokciach i zza firanki włosów przesłaniającej twarz śledzi dalszą akcję na ekranie, nie przejmując się tym, co przeoczyła. Za dobrze zna ten film, żeby nie mogła odtworzyć w pamięci brakujących scen. A ponadto w ciągu tych dwudziestu trzech lat od czasu jego powstania w głowie Ingrid dokonała się pewnego rodzaju wybiórcza selekcja. I tak niektóre sceny miłosne żyją już własnym, wyabstrahowanym życiem, a inne, również z niego wyjęte, całkiem straciły na znaczeniu. Martwa materia. Gdyby to od niej zależało, można by je wyciąć. Na te sceny patrzy bezwiednie, ze znudzeniem, rozmyślając o swoich codziennych troskach, o minionej nocy, o swych marzeniach. Potem znów wciąga ją jedno z ujęć; pamięta je tak dobrze, że jest to wprost upiorne. Kiedy patrzy wstecz, stwierdza, że i w jej życiu dokonała się taka selekcja. Brak w nim jakiegokolwiek uporządkowania, ścisłej chronologii. Własne życie wydaje się jej zbiorem rozproszonych, pozornie zamkniętych etapów, do których należy też jej występ w filmie. Zrobiła to, zrobiła tamto, a w rezultacie nie zrobiła niczego, co mogłoby jej jakoś pomóc przejść przez następne etapy.
Śpi, ale znów przesypia tylko kilka scen. Powrót dzieci i szczekanie psa wyrywają ją ze snu. Pod Philippem uginają się kolana, palce po zdjęciu mokrych rękawiczek są białe, a buzię ma ściągniętą mrozem. Ale uśmiecha się i dwa razy robi „brr”. Ingrid rozbiera go, energicznie osusza ręcznikiem i zaciąga do jego pokoju, gdzie Philipp upiera się, by włożyć swoją „uniwersytecką” piżamę zamiast dresu. Od czasu Wigilii właściwie nie nosi po domu niczego innego jak tylko tę „uniwersytecką” piżamę, nawet w dzień. Pozazdrościł Sissi jej „uniwersyteckiego” swetra, a Sissi, żeby nie pozostać w tyle, sypia w tym swetrze, z tą jednak różnicą, że nie ma pod spodem podkoszulka. Strzał w dziesiątkę. – Jutro piżama idzie do prania – mówi Ingrid. Pomaga mu ją włożyć i zmusza, żeby zszedł na dół i zobaczył mamę w telewizji, w czarno-białym kolorze – jak wyglądała jako mała dziewczynka w szkolnym fartuszku. W jakim kolorze? Hałasując, schodzą do salonu. Sissi tymczasem włączyła inną stację. Ingrid beszta ją i każe natychmiast przełączyć na film. Sissi posłusznie zmienia kanał, sprytnie udając, że o niczym nie miała pojęcia. I opowiada, jak Philipp, jeżdżąc z niejakim Hansim na sankach, omal nie rozwalił sobie czaszki; wystarczyło, by się wychylił o dziesięć centymetrów. Hansi, mówi Sissi, ma a r c y z a p a r c i e (czym chciał jej zaimponować), i musi brać insulinę, bo ma cukrzycę (co również miało zrobić na niej wrażenie). – Czy mogłabyś teraz, ten jedyny raz, dać odpocząć swojej buzi przez pięć minut? – prosi ją Ingrid. Philipp wychodzi i wraca po chwili. Założył barwione na pomarańczowo gogle Sissi. Ogląda w nich film, opowiadając, co widzi, i ma nadzieję, że kiedy pojawi się mama, dzięki nim szybciej ją rozpozna. Sissi wali go w głowę; słyszał chyba, że mama chce spokojnie obejrzeć ten film, a potem radzi mu, żeby na następne święta jako pierwszej na liście prezentów zażyczył sobie buerlecithiny, to się wtedy uspokoi. (Ingrid też by się przydała, bo potajemnie wyjada dzieciom biomalz). I jakby zapomniała, co sama mu przed chwilą powiedziała, albo jakby sądziła, że już dostatecznie się podlizała, Sissi po raz dziesiąty w tym tygodniu powtarza swą śpiewkę, że chciałaby przekłuć sobie uszy. Ingrid się zastanawia, skąd w tej małej dziewczynce tyle uporu. Ale dalsze zgłębianie tego tematu zostaje jej oszczędzone, bo w tym momencie Peter włącza wiertarkę w piwnicy. Ostry skowyt przeszywa mury i komin, a na ekranie pojawiają się rozedrgane białe i szare linie, które wyrywają matkę Mariandl z osłupienia, że jej mąż, wykwintny pan radca dworu, za jej plecami udzielił dziewczynie zgody na ślub. Ingrid nie wytrzymuje. Ckliwy film ojczyźniany i zgrzyt wiertarki tworzą mieszankę, która promieniuje jej aż do mózgu. Nie jest w stanie pojąć, jak przez dwadzieścia trzy lata mogła nie dostrzec tych okropności? Jak mogła nie zauważyć tego, że porzucona kobieta sama boryka się z nieślubnym dzieckiem, w latach trzydziestych i podczas wojny, po to tylko, by osiemnaście lat później znów pojawił się pan radca Geiger i wspaniałomyślnie ogłosił się głową rodziny. Kiedy uprzytomni sobie, że gdy była dziewczyną, ten wyciskacz łez uchodził w jej oczach za symbol największego szczęścia na tle rodzinnego krajobrazu. Kiedy sobie przypomni, jak bardzo ten film i jego pełen perypetii happy end wzruszał ją i,
wcale nie mniej, jej koleżanki, gdy razem oddawały się marzeniom, które on wzniecał, podchwytywał i umacniał. Kiedy pomyśli, że później całymi latami wzdychała do radcy i jego pustego życia i że autografy uśmiechającego się niczym papież Paula Hörbigera przechowuje do dziś pośród swoich najbardziej strzeżonych skarbów. Kiedy o tym wszystkim pomyśli – i to w aspekcie swojego życia i swojej obecnej sytuacji – robi jej się niedobrze. Pięć sekund później Peter kończy borować dziurę i obraz na ekranie uspokaja się do czasu, kiedy wiertarka znów nie zaburzy go na trzy sekundy. Ingrid wysyła Philippa do piwnicy, by zakomunikował ojcu, że dalsze borowanie będzie możliwe dopiero po obiedzie. Philipp, z goglami na oczach, biegnie na dół i wraca z wiadomością, że tata potrzebuje jeszcze tylko trzech minut. Film też. Faktycznie, obraz zachowuje harmonię przez kilka sekund, a potem od nowa rozpływa się w drgawkach, trzaskach i szumach, jakby Peter rzeczywiście się spieszył. Mio marito. Ingrid ma mu to za złe. – A co on tam robi? – pyta ostrym tonem. – Model skrzyżowania koło opery – naiwnie oznajmia Philipp. Ingrid głośno tupie w podłogę. Wychodzi na korytarz, gwałtownie otwiera drzwi prowadzące na schody i zbiega do piwnicy. – Cholera! Oglądam zakończenie filmu! Ale ciebie interesują tylko te twoje skrzyżowania! Wraca do salonu, najszybciej jak może, w samą porę na własny występ. Tym razem wydaje się jej wyjątkowo krótki i nijaki. Odnosi wrażenie, że z tamtą dziewczynką nic jej nie łączy. Zewnętrzne oznaki wygasły już dawno, tak jak i tęsknoty oraz marzenia z tamtych lat. Żadnego związku z tą trzydziestoczteroletnią kobietą, która drżąc z niewyspania, siedzi na kanapie przed telewizorem, w osiemnastej dzielnicy Wiednia, i tępo gapi się w ekran, na którym niczym duch pojawia się jej wizerunek z 1947 roku. Philipp przestaje żuć wargę i mówi, że przez tę głośną muzykę i przez innych ludzi wcale nie widział mamy, ale chciałby się dowiedzieć, jak film dostaje się do telewizora. – Prąd bierze się z gniazdka, a audycja z powietrza. Przenika przez ściany, bo inaczej telewizję można by oglądać tylko na dworze. Ale jak to się dzieje, że audycja przenika przez ściany, i dlaczego ludzie, którzy mieszkają za lotniskiem, mają poziomy pas na ekranie, tego nie potrafię ci objaśnić. Najlepiej spytaj tatę; powie ci też, dlaczego po włączeniu wiertarki psuje się obraz. Ingrid rzuca się do gotowania, żeby potem nikt jej nie wytykał, że nie wykonuje swoich obowiązków. Przy wtórze gwiżdżących i syczących garnków kroi, trze, sieka, dosypuje przyprawy i równocześnie odgrywa sceny z tamtych czasów. Wprawia w ruch swoje ciało, starsze o ponad dwadzieścia lat, zakładając, że tak musiała się wtedy poruszać; nie sądzi jednak, że jest w tym szczególnie przekonująca. Czuje się, jakby gdzieś po drodze utraciła całą swoją lekkość. Nawet jej suczka Cara, która na chwilę weszła do kuchni, przyjrzała się jej krótko i
znowu sobie poszła. Prowadzą normalną, miłą rozmowę przy stole. A kiedy Sissi ma zamkniętą buzię, Ingrid opowiada jakieś historie z dyżuru, żeby cisza, która deprymuje Philippa, nie trwała zbyt długo. Zauważyła, że jeśli przy stole panuje milczenie, Philipp zaczyna się bawić jedzeniem. Ale jeśli o czymś się opowiada, je bardzo grzecznie. Tak więc mówi im o koledze, który zgarnął pochwały za jej pracę. Potem przypomina sobie, co przy śniadaniu powiedziała im siostra Gitti, i teraz to powtarza: nowy prymariusz nie wie, że siostra Margot jest żoną ordynatora Feldhofera, i kiedy asystował Feldhoferowi, cały czas usiłował flirtować z siostrą Margot. Musiało to być strasznie krępujące. Philipp grzecznie zajada i kiedy kończy, robi rezolutną minkę. Poza nim, jakżeby inaczej, ta historia nikogo nie zainteresowała. Philipp mówi: – Lepiej, gdyby jedzenia nie było. Po chwili bez pytania wstaje od stołu i idzie na górę. Sissi, korzystając z okazji, również wstaje i prosi o lornetkę, bo chciałaby poobserwować ptaszki w karmniku. Peter, mile połechtany, przynosi jej lornetkę i też się ulatnia; wraca do piwnicy. Ingrid zanurza ręce w wodzie do zmywania, ustawia talerze na suszarce. Czasami, kiedy ma zły dzień, takie drobiazgi wydają jej się gorsze niż wojna i zima. Potem wkłada stopery do uszu, bo to jedyny sposób, żeby mogła pospać choć godzinę. Hałas, harmider, dzieci, które trzaskają drzwiami, kłócą się o każdy kawałek papieru. Dla Ingrid nie ma innego miejsca poza jej ciałem. Zatyczki do uszu, maska na oczy, koc naciągnięty na głowę, ciemna piwniczna noc, izolacja od otoczenia i od rodziny. Dzięki stoperom uświadamia sobie wyraźne granice własnego ciała; myśli o stalowej rurze, ciężkiej i pustej w środku. Odgłosy z zewnątrz zanikają, ale męczą i przykuwają uwagę te wewnętrzne: oddychanie, przełykanie, pulsowanie krwi. Przerażające poczucie uwięzienia w sobie z powodu dwóch małych zatyczek w uszach przez dłuższą chwilę nie pozwala jej zasnąć. Tego dnia, kiedy negocjacje w sprawie traktatu państwowego dobiegły końca, Ingrid wróciła do domu dopiero o jedenastej. Zamarudziła w magazynie, gdzie spała z Peterem, i liczyła się z wielką awanturą. Ale z powodu bólu zębów ojca, które tak się nasiliły, że nawet miał zaburzenia wzroku, nikt tego nie zauważył. Rano powiedziała: – Wszystko musiałam przespać. A ojciec na to: – Chciałbym mieć taki sen jak ty. Ingrid musi pójść do łazienki, a poza tym bardzo chce jej się pić. Widzi Philippa, który z
traktorem matchboxa w ręku siedzi na schodach i patrzy przed siebie. Robi się jej go żal i czuje wyrzuty sumienia. Wyciąga zatyczki z uszu, ubiera się i zwołuje resztę rodziny. Kto chce się przewietrzyć, ma być gotowy za pięć minut. Sissi trochę marudzi, ale w końcu postanawia iść. Peter nawet nie rusza się z miejsca, co Ingrid nie dziwi w najmniejszym stopniu. Tłumaczy się kostką, którą zwichnął w Wigilię, kiedy w korytarzu przewrócił się o wrotki, bożonarodzeniowy prezent Sissi. Zawsze to coś. – Zgoda, jesteś usprawiedliwiony. Chociaż: nie powinien tak postępować. Jeśli nie jest w stanie iść na spacer, mógłby zrobić z dziećmi rundę środkami lokomocji, z czego zawsze bardzo się cieszą. Krótka dyskusja. Krótka odpowiedź: – Ale ty przecież jesteś już ubrana. Piwniczny majsterkowicz. Nawet nie wie, ile traci, rezygnując ze spędzania czasu z dziećmi. Ingrid zakłada Philippowi na buty gumki od nogawek kombinezonu, przez rękawy przeciąga sznurek, na którym wiszą rękawiczki, nasuwa mu na głowę kominiarkę. Bierze psa na smycz i całuje Petera w policzek. Peter nadstawia jej drugi, tak że musi dać mu przy dzieciach drugiego całusa. Nie o to jej chodziło. Peter obiecuje załatwić sylwestrowe telefony i trochę posprzątać w piwnicy z węglem. Ingrid jest przekonana, że już w trzy minuty po ich wyjściu zasiądzie przed telewizorem. Na pewno trafi się jakiś sport, więc będzie mógł sobie powetować krzywdy, bo, jak ostatnio biadolił, dzieci pozwalają mu korzystać z jego telewizora, kiedy akurat im to pasuje. Biedactwo. Jakże jej go żal. Jest otoczony ludźmi, którzy tylko wtedy go potrzebują, kiedy otwiera portfel. – Park Turecki czy Schönbrunn? – Schönbrunn – brzmi zgodna odpowiedź. Ingrid też woli Schönbrunn, bo tam ścieżki są lepiej odśnieżone i łatwiej się po nich chodzi. Pakuje dzieci i psa do samochodu i zamienia dwa słowa z sąsiadką, która przez okno strzepuje serwetę; jeszcze jedna, która boi się, że rozpada się jej małżeństwo, a mówią, że jej mąż idzie w ślady swego zmarłego ojca, co tak czy inaczej jest bardzo smutne... No i w drogę. Budynki Schönbrunnu tym razem wyglądają osobliwie, jakby chyliły się ku ziemi, grube i pękate. Żółć fasad zdaje się wyblakła od ulatniającego się z kominów dymu, którego smak czuje się w powietrzu. W parkowych alejach nie ma prawie żywej duszy, krzewy przykryte są czapą śniegu, a gołe drzewa owocowe rysują się ostro w białoszarym świetle; wrony na gałęziach wyglądają jak czarne prezenciki, które w święta podrzuciło tam Dzieciątko Jezus. Powietrze jest zimne. Po niebie płyną szare obłoki. Philipp, który nie chciał zostawić w domu sanek, ciągnie je po trzeszczącym żwirze i zamarzniętych liściach na ubitym śniegu. Co pewien czas wybiega do przodu, jak pingwin kołysząc się sztywno w swym grubo watowanym kombinezonie. Stale rozgląda się dookoła. Gdzieś w okolicach
ogrodu zoologicznego albo przed kościołem słychać strzały z moździerzy i odgłosy muzyki, które echem odbijają się na śniegu, jakby dochodziły z daleka. Jest cudnie, stwierdza Ingrid. Rozkoszuje się tym nastrojem i mówi sobie, że jeśli nowy rok będzie taki piękny jak dzisiejsze popołudnie, to naprawdę trzeba się będzie cieszyć. Kto wie, może szczęście znów u nich zagości i wszystko, co złe, pozostanie za nimi. Sissi pozwala Carze ciągnąć się we wszystkich możliwych kierunkach, a Ingrid ma czas na rozmyślanie. Niestety, nic nie przychodzi jej do głowy, w każdym razie nie to, co najważniejsze: w jaki sposób polepszyć obecną sytuację. Za późno pojęła, że głupotą było nieustanne odgrywanie perfekcyjnej żony. Zamiast pozwalać, by cały ten mozół rekompensował jej pocałunkami i różami, powinna była w porę przyuczyć swego męża, żeby jej pomagał, do czego teraz nie można go nakłonić. Peter stawia się, przyjąwszy dewizę: głupia zawsze będzie głupia. Nie zaprzecza, że po części sama jest temu winna, bo z początku popierała jego dążenie do wygody, a potem nie umiała energicznie tego uciąć. Nie może też (wszystko to jest bardzo skomplikowane) podać choćby jednego przykładu, który świadczyłby o tym, że Peter potrafi zrozumieć, na czym polegają konflikty w obcowaniu z drugą osobą, i że wyciąga z tego konsekwencje. Matka Petera musiała popełnić jakiś błąd wychowawczy. I to też jest dla niej typowe. Ledwie znalazła w Peterze słaby punkt, już się nad nim lituje. Przychodzi jej na myśl pani Grauböck, która zmarła tej nocy (dziwne, że zdążyła już o niej zapomnieć). A Peter, kiedy podczas wojny umarła mu matka, miał piętnaście lat; wczesna zabawa w wojnę musiała odbić się na nim negatywnie, nawet jeśli trudno jest w czterdziestoletnim mężczyźnie zobaczyć dziś tamtego chłopca i stwierdzić dokładnie, w czym są do siebie podobni, co miał w sobie już wcześniej, a co później się na to nałożyło. Zazwyczaj nie odróżnia się tego „przed” i „po”. Łatwiej zapamiętać wojnę, jeszcze łatwiej wojnę i dzieciństwo, ale nikt przecież nie zastyga w czasach wojny i dzieciństwa. U siebie nie widzi tego tak wyraźnie i nie wie, co byłoby w niej inne, gdyby nie wojna. Ale u Petera? Jego kompleks wojny w prostej linii prowadzi do porażki w małżeństwie, w każdym razie ona tak to sobie niekiedy upraszcza. Widzi małego Petera, usmarkanego, podtrzymującego ranną rękę, który już wtedy musiał sobie powiedzieć (według niej): wszyscy są przeciwko mnie, jedni do mnie strzelają, inni mnie zawodzą, na czele z moją rodziną. Na ścieżce pojawia się ciemnobrązowa wiewiórka z białą plamką na piersi, staje w miejscu, podnosi łepek i przygląda się nadchodzącemu chwiejnym krokiem Philippowi. Zwierzątko zdaje się zastanawiać, w jakim kierunku ma ruszyć. Nagle nad murami parku rozlega się huk moździerza i wiewiórka daje susa w gęste zarośla. Philipp biegnie tam, gdzie przed chwilą zniknęła, zagląda do środka i wtedy Sissi z całej siły wali go w pupę. Philipp wpada głową w krzaki. Bum. Ingrid przywołuje Sissi do porządku. Philipp, żądny zemsty, goni za roześmianą siostrą. Dla niego wcale nie jest za duża, żeby się z nią bić.
Krzyczy: – Ty głupia krowo! Ale ponieważ zapomina się rozpłakać, Ingrid może się z tego tylko śmiać. Najchętniej poradziłaby Sissi, żeby w przyszłości stosowała tę metodę wobec swoich mężczyzn. Chwilę później Ingrid przejmuje od Philippa ciągnięcie sanek, bo już się zmęczył. No i proszę, świat znów się do niego uśmiecha. – Jesteś najlepszą mamą – wyznaje ponownie beztroski (to jego dobra cecha). Pod nosem zwisa mu błyszcząca kropelka, co zdaje się w niczym nie przeszkadzać. Ingrid przytrzymuje go za kark i wyciera mu nos. I myśli: jedynym dobrem, jakie z tego wszystkiego wynika, są dzieci. Problemy pojawiły się pod koniec drugiej połowy studiów, kiedy harowała do kresu wytrzymałości nerwowej, a na jakiekolwiek wsparcie ze strony Petera liczyć nie mogła. 17
Zaczęło się już w Hernals , jeszcze zanim Peter sprzedał licencje na swoje gry. Po ich sprzedaży pod koniec 1960 roku, kiedy była w ciąży z Sissi, miała nadzieję, że życie zmieni się na lepsze. Ale było jeszcze gorzej. Leżała w szpitalu, Peter wyjeżdżał w delegacje, bo musiał fotografować te swoje skrzyżowania. Zaciskała zęby i pociła się, a zza okna, co zupełnie ją wykańczało, płynęły wciąż te same szlagiery, które od rana puszczano w pobliskiej piwiarni. Trude Herr, Vico Torriani. Potem wizyta Petera na oddziale położniczym, o wiele za krótka, i jego stwierdzenie, że nie ma nic do powiedzenia na temat swojej nowej pracy. Tyle samotnych spacerów pod Górą Wilhelma, z dziecięcym wózkiem, a potem nudne karmienie kaczek z Sissi, kiedy właściwie należało się uczyć. Pewnego razu byli we czwórkę w Konsumie, w 1965 albo na początku 1966 roku, bo Philipp miał niecały rok, i Sissi musiała zwymiotować akurat prosto na Philippa, do jego wózka i na zakupy, które tam leżały. Philipp rozdarł się wniebogłosy. A Peter? Zrobił się czerwony aż po nasadę włosów i rozglądał się dookoła, sprawdzając, kto obserwuje jego rodzinę. Na wszelki wypadek odsunął się o dwa kroki, żeby zaznaczyć swój brak udziału w tym żałosnym przedstawieniu. Jeśli cokolwiek szło nie tak, zawsze była temu winna ona, ponieważ Peter jak zwykle miał to w nosie. Piękna logika. Mogłaby podać dziesiątki przykładów, których nie potrafi zapomnieć. Jak słoń. W każdym razie dopóki ich w sobie nie przetrawi. A przetrawić może dopiero teraz. Bo dopiero teraz, odkąd Philipp chodzi do przedszkola, ma trochę czasu, żeby pomyśleć o tym, co już dawno powinna była sobie poukładać. Wcześniej, kiedy porwał ją wir codziennych spraw, nie zastanawiała się nad tym i dlatego nie umiała dostrzec, jak rzadko Peter ją w czymkolwiek wspierał. I dlatego sama musiała o wszystko walczyć i sama sobie ze wszystkim radzić. Strach, czy zdoła ukryć to przed rodzicami, dopełniał reszty. I tak między młotem a kowadłem upłynęły jej te lata. Żeby chociaż udało się jej przeforsować zatrudnienie pomocy do dzieci albo do domu. Peter wszelkie prośby odpierał argumentem, że nienawidzi takich pseudorodzinnych
stosunków, że nie zamierza być do dyspozycji obcych ludzi ani odgrywać rob szofera. I na tym się kończyło. Propozycja jej ojca, że pokryje koszty wynajęcia niańki, oficjalnie zatrudnionej jako pomocnica porządkująca jego stare papiery, bo będzie mógł to odliczyć od podatku, nawet nie podlegała dyskusji. A ona dalej musiała się męczyć. Gdyby nie pani Andritsch i inne sąsiadki, mogłaby się powiesić. Była młoda, chociaż wtedy wcale się sobie aż taka młoda nie wydawała: dwadzieścia lat, dwadzieścia dwa lata, dwadzieścia cztery. Nie widziała, a może nawet nie chciała widzieć tego, na co powinna była nieco bardziej krytycznie spojrzeć przez lupę. Nie, żeby jej nie ostrzegano. Sama jest temu winna, tyle tylko może powiedzieć. Bo musi przyznać, że wiele rzeczy sama przed sobą udawała. Wielkie szczęście, na przykład. Ale jeśli ma być uczciwa – nigdy go nie było. A teraz: teraz musi ponosić konsekwencje. Starać się z całych sił, chociaż niełatwe to zadanie, kochać Petera takiego, jaki jest: uprzejmy, beztroski, zawsze zdystansowany, do szpiku kości obojętny. I dalej: z gruntu przyzwoity, łagodny, samowystarczalny, zadowolony, a raczej niewymagający, umniejszający i bagatelizujący wszystko, doświadczony przez biedę i wojnę, defensywny, nietowarzyski i tak dalej, i tak dalej... Tam, gdzie aleja się zwęża, prowadząc ku grocie Neptuna, słychać śmiechy i krzyki. Po chwili w polu widzenia Ingrid pojawia się grupa nastolatków rozmawiających po włosku. Dobierają się w pary. Tańczą walca, bez muzyki, i tanecznym krokiem podążają w dół alei. Śnieg skrzypi pod ich nogami, śmieją się i wznoszą okrzyki: Auguri! Cara szczeka. Sissi patrzy na nich wielkimi niebieskimi oczami, a Philipp przystanął z rozdziawioną buzią, nieco oburzony. Ingrid jest ubawiona, śmieje się razem z tymi młodymi ludźmi, ponownie zarzuca na ramiona czerwony szal, który tak świetnie pasuje do jej włosów, i dwukrotnie obraca się w koło. Z wyimaginowanym partnerem i z papierosem w ręku. Po raz pierwszy tego dnia ma poczucie, że mocno stąpa po ziemi. Wiedeń i walce, dawniej (dawniej!) te słowa coś dla niej znaczyły. Kiedy zapalają się latarnie, są już w domu. Peter wita rodzinę przed drzwiami, więc Cara może wbiec prosto na korytarz i zabrudzić podłogę aż do kuchni. Kiedy Ingrid rozpina mokry płaszcz, dostaje całusa, choć nie takiego jak w kinie. Ale zawsze to coś. Cieszy się z tego, chociaż od kiedy ujrzała taniec tych młodych ludzi, wciąż jest lekko nieprzytomna. Potem jest jeszcze lepiej. Spytany, co u diabla w niego wstąpiło, czyżby opróżnił do dna butelkę z winem morelowym (czemu zaprzecza), Peter posuwa się do wyznania, że nie mógłby już sobie wyobrazić życia bez ich trojga. To również dobrze jej robi, chociaż Peter najwyraźniej daje do zrozumienia, że żonę i dzieci traktuje jako unię personalną. Peter pomaga Sissi i Philippowi zdjąć buty. Opowiada, jakie odbył rozmowy i jakie odebrał telefony. Mówi: – Trude pyta, czy nie potrzebujemy kalendarza. Przyśle nam jeden.
– To miło, że o nas myśli. Kiedy Ingrid kąpie dzieci, Peter przynosi jej filiżankę kawy z gorącym spienionym mlekiem. Co za wyczucie. Jest jak odmieniony. Jak odmieniony? Ingrid naturalnie wie z długoletniego doświadczenia, co się za tym kryje. Mimo to jego próby zbliżenia i gesty pojednania są w tej chwili bardzo miłe. Zawsze łatwo ją zmiękczyć. Pragnie, by znów było lepiej, z pragmatycznych powodów: bo mają dzieci. Może tylko żywić nadzieję, że żadne z nich nie odziedziczyło po Peterze jego braku umiejętności w obchodzeniu się z partnerem. Chciałaby też wierzyć, że nie przejmą jego pasji do zajmowania się drugorzędnymi, błahymi sprawami. Wyszłyby na tym jak najgorzej. Ma tu na myśli majsterkowanie w warsztacie oraz gry, z których nie rezygnował tak długo, aż nie pozostało mu nic innego. Dobitny przykład na zajmowanie się skrajnymi bzdurami. Z początku gry były dla niej symbolem wolności i żądzy przygód, kreatywności i chęci potwierdzenia własnych racji. Ale poza tym ostatnim pomyliła się co do wszystkiego. W gruncie rzeczy było to – podobnie jak gromadzenie tureckich papierosów w epoce grochu – zrodzone z powojennej konieczności, całkowicie nieopłacalne, a w końcu bezsensowne przedsięwzięcie, któremu oddawał się bez reszty, żeby nie zająć się czymś ambitniejszym. Czy znasz Austrię? Ingrid myśli: Bardzo wolno, ale jednak, stwarzam sobie prawdziwy obraz. Namydla dzieciom głowy i płucze delikatne włosy, tak jak to robiła matka, kiedy Ingrid i Otto siedzieli razem w wannie. Ottona już dobrze nie pamięta. Ale wie, że mama nazywała go szopem praczem, a ją (Ingrid, Gitti) – Iltis. Ona też nazywa Philippa szopem praczem, a Sissi – Iltis. Dzieci co chwila śmieją się piskliwie, a ponieważ po dyżurze i spacerze jest wypompowana i od mroźnego powietrza rozbolała ją głowa, namawia je, by wzięły udział w zawodach, kto dłużej wytrzyma pod wodą. Dzieci zatykają sobie nosy i na: Gotowi! Start! otwierają buzie i nabierają powietrza. Zanim ześlizgną się pupą na środek wanny i zanurzą pod wodę, mocno zaciskają oczy. Ich buzie, kiedy jak trębacz nadymają policzki, rozmazują się pod zmąconą mydłem wodą i z tej perspektywy wydają się większe. Ingrid przychodzą na myśl ryby, które widuje się pod mostem. Zgrzyt tramwaju na Pötzleinsdorfer Straße słychać teraz tak samo dobrze jak pykanie gazowej termy. Przez jakiś czas powtarzają tę zabawę. W pewnym momencie razem krzyczą coś pod wodą i chcą wiedzieć, czy Ingrid to zrozumiała. – Stół z powyłamywanymi nogami? – Nie! – piszczy Sissi. – A więc jeszcze raz. Siedzi obok wanny, upija łyk kawy. Na powierzchni wody pękają pęcherzyki, a do niej znów docierają głosy dzieci, zniekształcone i stłumione, ale mimo to zrozumiałe. – Popocatépetl?
– Nie! I następny głośny plusk. I cisza. Czas stanął w miejscu. Czego dokonałam? Przez ostatnie sześć miesięcy? Przez cały rok? U dzieci dużo się wydarzyło. Sissi w przyszłym roku pójdzie do gimnazjum, a Philipp do szkoły. Najtrudniejsze będzie miał za sobą. A ja? Wszystko ma związek z dziećmi. Całymi latami porządkuję sprawy, które tylko pośrednio mnie dotyczą. A wcześniej – p o z n a ł a m Petera, po roku z d a ł a m maturę, rok później pierwszy raz p o r o n i ł a m, po roku w y p r o w a d z i ł a m s i ę z domu, a potem jakoś z r o b i ł a m doktorat. Teraz oboje będą w szkole, przejdą szkarlatynę i tak dalej, i tak dalej. A j a: ja będę żyła obok. Dzieci same muszą umyć sobie pupy. Ingrid w tym czasie opowiada im, że w ogrodzie zoologicznym, kiedy Peter pracował tam jako fotograf, zdechła foka, która połknęła aparat fotograficzny sowieckiego żołnierza. Sowieci mieli skośne oczy, tak jak bohaterowie Lata małego wodniczka, ulubionej książki Philippa (Czy jego włosy są zielone? I czy zaplątały się w nich lilie wodne, kiedy na ubłoconym karpiu pływał między rafami i podwodnymi drzewami?). Dzieci są zachwycone i nurkują ponownie. Ingrid ma mierzyć czas. Siedzi ze wzrokiem wbitym w zegarek; mija dziesięć sekund. Zaraz Philipp wynurzy się z impetem, pryskając dookoła wodą, i będzie dyszał z wyczerpania, rozczarowany, że Sissi znów go pokonała. Być może po raz ostatni się o to założyły, myśli Ingrid. Na dole dzwoni telefon. Peter ją woła i zanim dzieci wyjdą z wanny, Ingrid wyskakuje z łazienki i zbiega po schodach. Uważa, że to, co jeszcze nieumyte, samo się wyczyści, kiedy się dobrze wymoczy. Dzwoni jej ojciec i składa życzenia na nowy rok, głosem, w którym zapisało się wszystko, co kiedykolwiek między nimi padło, teraz uzupełnione także o słowa Petera. Skarży się w imieniu Almy (jak twierdzi), że Ingrid nie przyszła do nich w święta. Ingrid przytrzymuje słuchawkę ramieniem i wyciera mokre dłonie w sukienkę. Od kiedy podczas rozkręcania mebli w salonie Peter i ojciec posunęli się do rękoczynów, kontakt między trzynastą i osiemnastą dzielnicą zredukował się do minimum. – Boże Narodzenie to święto pokoju, papo. Ingrid nie jest nieuprzejma, ale zachowuje dystans. (Śpiewanie, obejmowanie, całowanie, odgrywanie wdzięcznej, głupie gadanie na pozornie ważne tematy – nie chce tego wszystkiego). – A ja szczególnie potrzebuję spokoju. Ojciec wzdycha wyrozumiale – Ingrid dawno już tego nie słyszała – i zaprasza na pierwszy dzień nowego roku. Ale ponieważ ona chciałaby nowy rok rozpocząć z dala od pirotechniki, familijnych petard i wybuchów, mówi, że najbliższa wizyta będzie możliwa po jej następnym dyżurze. I od razu dodaje: – Lepiej przyjdę sama.
Petera wcale nie musi pytać, a i dzieci, które u dziadków się nudzą, skoki narciarskie równie dobrze mogą obejrzeć w domu. – Matka będzie rozczarowana. Chciałaby zobaczyć swoje wnuki. – A po chwili pyta: – U ciebie wszystko dobrze? – Raczej tak, jako tako. Tylko żyję w nieustannym biegu. Nic nowego. – Musisz się bardziej oszczędzać – radzi Richard. – Ja siebie? To raczej mnie należy oszczędzać. Ale ojciec nie wnika w szczegóły. – Wiesz już, z czego będziesz robiła specjalizację, kiedy skończysz ten... – Nie może przypomnieć sobie słowa „staż”. – No, to post-graduate? – Z ginekologii. (O ile w ogóle). Richard się śmieje. Ingrid ma wrażenie, że ojciec chce zademonstrować swój wysublimowany humor, kiedy mówi: – Szczerze się cieszę, że mogę powiedzieć, iż do tej pory dwóch fachów nigdy nie brałem pod uwagę, ginekologii i psychiatrii. Potem opowiada jej o zwrocie w lewo po ostatnich wyborach, z czego Alma w głębi duszy się cieszy. Nadmienia, że taki obrót spraw w żadnym razie nie spowodował, jak można by pomyśleć, że poczuł, iż stracił sens życia. Z czasem jedni upodabniają się do drugich. Opowiada jej o sytuacji w partii. Większość tych historii Ingrid słucha drugi lub trzeci raz, ale się nie odzywa i grzecznie wszystkiego wysłuchuje; to nie boli. Lata spędzone z Peterem zaowocowały między innymi tym, że nabrała pewnego wyczucia pici przeciwnej. Nie ma nikogo lepszego niż jej ojciec, żeby zastosować to, czego się nauczyła. Upływa pięć minut. Ingrid udaje się w uprzejmy sposób zdławić prowadzone jednym tchem wywody ojca, kiedy pyta, jakie prezenty kupił na Gwiazdkę. – Mamie sejf od Wertheima, a sobie gaśnicę samochodową. Coraz oryginalniej. Ale zawsze lepiej niż u niej, gdzie podarowuje się tylko to, co i tak trzeba kupić. – A przy okazji – mówi Richard. – Mama kazała zapytać, czy masz dostatecznie dużo torebek. – Tego nigdy nie można mieć za dużo. – Tak, naturalnie. Cisza w eterze. Peter przechodzi obok niej, idąc z salonu do kuchni. Dotyka jej szyi. Czuje chłód na plecach; czy jest to miłe, czy nieprzyjemne, nie potrafi powiedzieć. Wydaje jej się, że Peter tylko w tym celu wstał od telewizora. Richard pyta: – A co robicie dziś wieczorem? 18
– Zaproszenie do Semmeringu , na które Peter dał się namówić, jest nieaktualne, bo tam
wszyscy są chorzy. Jeśli dzieci pośpią teraz ze dwie godziny, to potem pójdziemy do Chińczyka, a jak nie, to zostaniemy w domu. – Zjesz kaczkę? Ingrid głośno wzdycha. – Nie wiem. Myślę, że wstrzymam się z wyborem, dopóki nie usiądę w restauracji z kartą w ręku. – No ale po co chodzić do Chińczyka, jeśli się nie zamierza zjeść kaczki? Tego rodzaju krytyki Ingrid nie pojmuje, względnie odrzuca takie komentarze. I pozostaje jej tylko stwierdzić: ten człowiek już się nie zmieni, zawsze musi wszystko lepiej wiedzieć (i może jej...). Dzieci na górze wołają, że są gotowe. – Przekaż mamie najlepsze życzenia. I do siego roku! – Mama chce z tobą rozmawiać. Dam ci ją. – Halo, Ingrid? – Mama? Muszę kończyć, bo dzieci siedzą w wannie i mnie wołają. Przyjdę we wtorek. Waga nago: Philipp – 19,5 kilograma Sissi – 32 kilogramy Ingrid – 62 kilogramy Peter suszy dzieciom włosy suszarką i karmi je kanapkami. Ingrid wchodzi pod prysznic, z poczuciem winy, że zawsze zamyka się w sobie, kiedy ma do czynienia z rodzicami. Jakby jej niesłychanie zależało, żeby między nimi było tak jak do tej pory. Jasne, ma wystarczająco dużo powodów, żeby okazywać im obojętność. Ale równocześnie nie może zaprzeczyć, że ani nie ma czasu, żeby polepszyć ich wzajemne stosunki, ani nie czuje potrzeby, żeby wraz z owym polepszeniem wziąć na swoje barki dodatkowe zobowiązania. Czasami jej się wydaje, że to przede wszystkim z powodu wygody jest taka opryskliwa i niecierpliwa, bo chce, żeby zostawiono ją w spokoju. Przy czym o spokoju nie może być mowy, ponieważ czuje się winna, że tak odstawiła rodziców. A wyrzuty sumienia prowadzą do tego, że chce naprawić swój błąd, co również ma związek z jej potrzebą spokoju. Teraz na przykład: postanawia, że zaraz po kąpieli oddzwoni pod byle pretekstem i będzie bardziej mila. I równocześnie boi się tego, ponieważ mało prawdopodobne, że później poczuje się lepiej. I będziesz potem zadowolona? Spowita w płaszcz z wody i pary dochodzi do wniosku, że to ona jest największą egoistką. Kontra. Obrona: Nie, Ingrid, ty głupia kuro. Musisz się uwolnić od tych idiotycznych wyobrażeń, bo stawiasz sprawę na głowie. Nie możesz odpowiadać za szczęście wszystkich. Trzeba zachować jakieś minimum energii dla siebie. Pomyśl o tym, co przeczytałaś w
„Cosmopolitan”, które kilka tygodni temu leżało w pokoju lekarskim. „Swoją energię należy spożytkować dla siebie, a resztę, która zostanie, dla innych”. A ty robisz dokładnie na odwrót. Jesteś za mało egoistyczna, co od razu każdemu rzuca się w oczy. To nie ty powinnaś ciągle szukać usprawiedliwienia dla własnego zachowania, tylko inni powinni wziąć się do naprawy swoich błędów. Czy tak nie jest? Może nie? Ale mimo owych apeli do siebie samej wyrzuty sumienia pozostają i Ingrid postanawia, że we wtorek, kiedy odwiedzi rodziców, zrobi coś na dobry początek. Tylko jeden drobny krok. To nic nie boli. Ingrid się wyciera i wkłada ubranie na wieczór. Przy okazji wygrzebuje z szuflady kartkę z autografem Paula Hörbigera i spalają w muszli klozetowej. Uchyla okno, żeby dym się ulotnił. Potem schodzi na dół, gdzie Peter w dziecięcej bawialni udaje klauna. Philipp co chwila obejmuje go i ściska w taki sposób, że Ingrid jest niemal zazdrosna. Że też to leserowanie Petera przysparza mu tyle szacunku u dzieci; wystarczy, by tylko się przełamał i zniżył do zabawy z nimi. Fenomen, którego Ingrid nigdy nie pojmie. No i proszę, ona wychowuje dzieci, a Peter odcina kupony. – Nie chciałabym burzyć tej waszej idylli, ale jeśli wy dwoje (pokazuje na Sissi i 19
Philippa) zaraz nie pójdziecie do łóżek, to i Chińczyk odpada, i wróżenie . A więc, marsz do sypialni! Bo będzie tak, jak powiedziałam. Kiedy oglądają telewizję, spada jej na podłogę zapalniczka i Peter od razu się schyla, żeby ją podnieść. A kiedy Ingrid kicha, on natychmiast mówi: – Na zdrowie. Ta nadzwyczajna troskliwość odbiera jej mowę. Od czasu obiadu, czyli od sześciu godzin, nie usłyszała słowa krytyki, nie było żadnego kazania, żadnych dąsów. Peter szuka z nią kontaktu nawet przez dotyk, chociaż robi to tak nieudolnie: głaszcze ją za uchem po mokrych włosach. Ale ponieważ kryją się za tym bez wątpienia dobre zamiary, a Peter mimo wszystko nie jest o wiele gorszy niż większość mężczyzn, ona nie będzie taka i nie zburzy harmonii tego wieczoru. Kilka razy gryzie się w język, przemilczając uwagę, którą już miała zamiar wygłosić. Proszę bardzo. Zostanie jej to policzone w niebie, albo później się z tego uśmieje! Może Peter uświadomił sobie skalę zagrożenia i wie, skąd wieje wiatr, może boi się całkiem prawdopodobnego rozstania, jakie właśnie grozi Andritschom. Może godzi to w jego dumę i przez kilka dni będzie pamiętał o domowych obowiązkach. Powodów do takiego myślenia znalazłoby się dostatecznie dużo. À propos Andritschów: Ingrid jest ciekawa, czy pan Andritsch o północy odpali fajerwerki, tak jak w sylwestra rok temu. Nie było wtedy wiatru i dym z wystrzelonych rac zawisł nad tarasem i gęstniał z każdą chwilą, a pan Andritsch i jego pomocnicy (na koniec również i Peter, kiedy syn Andritschów już się poddał) uwijający się pośród baterii
skrzynek z butelkami i racami przypominali rozmyte, bełkoczące coś zjawy. Ingrid wydaje się, że przez cały rok ani razu się tak serdecznie nie uśmiała jak w sylwestra 1969 roku na widok spowitych dymem i kaszlących mężczyzn. Przy dudniących o północy dźwiękach walca, w hałasie bijących dzwonów kościelnych, w snopach światła i niosących się kaskadach śmiechu niewzruszenie kontynuowali swą misję. Nad pięknym modrym Dunajem... Cara wskakuje na kanapę i swój mokry pysk wpycha pod pachę Ingrid, miękkie poduszki przednich łap opiera o jej udo i rękę. Na dworze znów słychać ostry wybuch. Zupełnie jakby dzieci sąsiadów wysadziły w powietrze puszki coca-coli; całkiem możliwe, że oberwała też niejedna skrzynka na listy. Zanim naprawdę się zacznie, Ingrid powinna jeszcze raz dać Carze pastylki z walerianą i zamknąć ją w piwnicy. – Masz jakieś dobre postanowienia na nowy rok? – pyta Peter. – Dobre postanowienia? To opium dla nieszczęśliwców – mówi Ingrid. Głaszcze psa i po chwili dodaje: – Wiesz co? Takie postanowienia i w mijającym roku też nic nie pomogły. Pierwsze złamaliśmy już po dniu Trzech Króli. Urażony Peter mruczy coś pod nosem, ale nie zaprzecza. Może dlatego, że nie znajduje odpowiednich słów. Widać jednak, że dobre postanowienia by go pocieszyły. Kuca przy niej, nachyla się w jej stronę i kręci w palcach papierosa, wydymając usta. Przez moment wpatruje się w telewizor, kilka razy nawet wybucha śmiechem, jakby miał podzielną uwagę, bo potem, kiedy odczekał już chwilę, prostuje się i chce wiedzieć, co z nimi będzie. Ingrid też pali. I wpatrując się w dym z papierosa, niewzruszona zmieniającymi się bzdurnymi obrazami na ekranie telewizora, odpowiada spokojnie, że wszystko już powiedziała przedwczoraj i nie ma nic do dodania. Peter oznajmia, że trudno mu się pogodzić z jej stanowiskiem. Na co ona odbija piłeczkę, mówiąc, że to działa w obie strony. Wtedy Peter gasi papierosa, wkłada ręce do kieszeni spodni i wzrusza ramionami. – To i tak sukces, że przetrwaliśmy ten rok. Następny może być tylko lepszy – mówi Ingrid, co daje mu jeszcze cień nadziei. Ona w każdym razie wie, jakie są jej życzenia na 1971 rok. Życzenia. Ma się je zawsze, chociaż najlepiej byłoby wybić je sobie z głowy. Takie stwierdzenie, nic więcej. Koniec. Co dalej, nie wiadomo. Z niewyspania ma wrażenie, że ścierpły jej zęby, i czuje ćmiący ból w czole. Myśli rozmywają się coraz bardziej, im dłużej tak siedzi. Ale jedno widzi wyraźnie: w żadnym wypadku nie zrezygnuje z pracy. Tu nie ustąpi. Kocha swój zawód, który sama sobie wybrała. Lubi przekraczać próg szpitala, rozbierać się do bielizny, wkładać białe spodnie i długi do kolan biały fartuch. W służbowym ubraniu czuje się nowoczesną, samodzielną i
silną kobietą. Lubi swoje pismo w kartach choroby. Obcowanie z pacjentami i szpitalnym personelem. Podoba się sobie, kiedy to robi, odpowiada to jej wyobrażeniu na własny temat i jest tym, czego potrzebuje. Jest już wpół do siódmej, a ona nadal słyszy, jak dzieci bawią się na górze. I jak ich drobne kroki, kiedy jedno za drugim biegnie z pokoju do pokoju, wprawiają w drżenie abażur.
Czwartek, 31 maja 2001 Nad ranem śni mu się, że jest robotnikiem w kołchozie Zwycięstwo Komunizmu i że spotyka tam narzeczoną Atamanowa, która pracuje przy mechanicznej dojarce. Operatorka mechanicznej dojarki. Już sama nazwa go ekscytuje, bo w swym szczególnym wyrafinowaniu zdaje się z góry gwarantować to, co jeszcze się wydarzy. Kobieta ma na imię Asja i oboje, czemuż by nie, są teraz na Ukrainie, w powiecie Kriwoj Rog. Tam właśnie nawiązuje romans z Asją, w jakimś pomieszczeniu, w którym stoi pełno pięćdziesięciolitrowych baniek na mleko i wielka jak stół wirówka do mleka. Szczegóły uwodzenia są takie jak zawsze i nie inaczej niżby się po takich snach należało spodziewać, kobiecie podoba się to, co Philipp z nią wyprawia. Krzyczy ze szczęścia, co robi na nim niezmierne wrażenie, podobnie jaki ona sama: ma około dwudziestu pięciu lat, ciemne włosy, zaciętą szeroką twarz, wysokie kości policzkowe, obwisłe powieki i lekko wystającą górną wargę. Jest średniego wzrostu, praktycznie bez piersi, mimo to dwa górne guziki nie są zapięte, co nie pozostawia złudzeń w kwestii biustu, i jakby na tym, że niczego nie obiecuje, polega jej prawdziwy urok. Philipp rzeczywiście czuje, że narzeczona Atamanowa nie chce mu czegoś dać, jakby ów brak piersi był jej decyzją, jakby z tego powodu zadzierała nosa. Uczucie to sprawia, że jest zakłopotany, i nagle znów widzi ją całkowicie ubraną, w pewnej odległości od siebie, i wtedy pojmuje, wciąż we śnie, że kiedy on popadł w zakłopotanie, sen toczył się dalej, i że nie wie, jak się zakończył ich stosunek. Oboje wychodzą z pomieszczenia. Narzeczona Atamanowa ma na sobie wytartą skórzaną kurtkę, w której wygląda jak partyjna towarzyszka z czasów walk klasowych. Promieniuje zdecydowaniem i siłą, czego jej zazdrości i co sprawia, że sam chciałby być komunistą i mieć czerwony paszport, bo dzięki temu być może znalazłby jakieś wyjście ze swego żałosnego położenia. Natychmiast wyznaje to narzeczonej Atamanowa, kiedy znów są w jednej z obór, i przez chwilę czuje, że tak się wzruszył głębią i siłą swych uczuć, że zaraz zaleje się łzami. Ale narzeczona Atamanowa rzuca mu obojętne spojrzenie i mówi: – Nie znam się na polityce. Philipp, bardzo zirytowany tym snem, postanawia, że od dziś będzie lepszym człowiekiem, i z samego rana udaje się prosto do pojemnika na papier, żeby uratować to, co jeszcze w nim zostało z pisemnej spuścizny po babci (stanę się odpowiedzialny i będę zmierzał do wyznaczonego celu; nie ma powrotu do przeszłości). Ale nie, niestety, zabrakło mu szczęścia. Szczęścia. Jeden wyrzuca, a drugi wygrzebuje. Poza kilkoma pożółkłymi instrukcjami obsługi (odkurzacza, lampy kwarcowej, miksera, telewizora) oraz leżącej na ziemi widokówki z lat pięćdziesiątych, która przedstawia parę Lapończyków w strojach
ludowych podczas dojenia reniferów (Renmjölkning), wszystkie rzeczy osobiste i wszystkie książki, które wyrzucił, kogoś zainteresowały. I nie był to on. Przygnębiony, ze świadomością, że nie da się już tego odtworzyć, siada na schodach przed domem i przywołuje w pamięci fragmenty przeczytanych listów. „Philipp stawia opór i nie chce chodzić do przedszkola”. Nie ma pełnej jasności, jak ta uwaga ma się do niego obecnie, czy po przeszło trzydziestu latach, kiedy powtarza to zdanie, przestał już stawiać opór i zrobił postępy, czy teraz chodziłby albo chciał chodzić dobrowolnie, a może wcale by nie musiał. Czeka, sam nie wie na co. Około dziesiątej zjawia się listonoszka. Philipp, jak już nieraz mu się zdarzało, całuje ją w cieniu muru. A potem (zainspirowany jedną z powieści Wilhelma Raabe) pyta, ile kilometrów dziennie musi przemierzyć. – Coś koło dziesięciu – odpowiada. Rachując zawzięcie, Philipp mówi jej, że zamiast okrążyć Ziemię, co przy dziesięciu kilometrach dziennie zajęłoby mniej niż dziesięć lat (i miałaby wtedy pod czterdziestkę), tylko drepcze w miejscu. I że mimo wielu kilometrów, które przemierza z wózkiem, nie wychodzi poza Wiedeń, ba, nawet poza trzynastą dzielnicę. Listonoszka zastanawia się nad tym przez chwilę, lecz widać, że nic nie rozumie, i wreszcie z obojętną miną oświadcza mu, że wszystko jej jedno i że zamiast gadać wolałaby się popieścić. Jakby Philipp mówił to dla samego mówienia. Całują się jeszcze t r o c h ę. Ale nie tak, żeby świat miał od tego zawirować. Zdumiewa go obojętność, z jaką reaguje na pieszczoty listonoszki. Kłamstwo i zdrada powinny być ostatnim płomieniem i tym samym ostatnią nadzieją miłości. Tak się mówi. Ale Philipp wraca na schody równie przygnębiony jak wtedy, kiedy z nich wstawał. Błyskawice przeszywają niebo i zaczyna padać. Po chwili już leje. Krople deszczu rozpryskują się coraz szybciej, a najefektowniej brzmi to na miedzianym dachu nad drzwiami. Prawdziwa kanonada. Żwir na podjeździe gwałtownie podskakuje. Od czasu do czasu deszcz się uspokaja, ale tylko na krótko. Robi się coraz ciemniej. Szara szarość. Zielone drzewa, zielone krzewy, zielone okiennice. Zielono i szaro. Żadnej jaskrawej czerwieni; nie ma czerwonego mercedesa, bo Steinwald i Atamanow oddają się teraz innym zajęciom. Nie ma telefonów. Nie ma Johanny. Nie ma niczego. Rozzłoszczony zapina pasek u spodni o jedną dziurkę dalej. Pomimo deszczu chce sobie dać wycisk na trzepaku i po raz pierwszy, odkąd próbował tej sztuczki, wykonuje pełny obrót. Natychmiast to powtarza, ponieważ czuje, że nieźle mu idzie, i z impetem spada z mokrej poprzeczki. Ma wrażenie, że jego płuca się kurczą, i kiedy resztką sił napina krzyż, czekając, aż wróci mu oddech, nakazuje sobie zachować spokój i nie chwytać się życia za wszelką cenę. Znów oddycha normalnie, albo prawie normalnie. Leży jakiś czas w trawie, pyłek kurzu w oku Naszego Pana i Stwórcy, pełen ostentacyjnej wzgardy, która ma go powstrzymać od przeklinania. Deszcz obmywa mu twarz (siąpiąc delikatnie), a w tyle głowy, wokół pęczniejącego guza, czuje tępy, rytmicznie pulsujący ból. Nie chce dotykać tego miejsca; z przekory, a nie ze złości, z czystej przekory.
Ale trochę później, kiedy leży w wannie i sięga tam ręką, dziwi się, że krew zlepia mu włosy. – Na Boga, co też jeszcze mi się przytrafi. Wieczorem siedzi z obandażowaną głową przed telewizorem i czuje się trochę lepiej. Steinwald i Atamanow wracają do domu. Philipp już ich oczekiwał. Słyszy, jak zapełniają lodówkę i kursują po schodach na górę i w dół. Zajęli oba dawne pokoje dziecięce, najmniejsze ze wszystkich, tak jakby chcieli pokazać, że są ambitni i nie potrzebują zbyt wiele miejsca; albo że nie chcą mu pomagać, więcej niż to konieczne, w zasiedlaniu domu. Po jakimś czasie Steinwald puka do drzwi. Wchodzi i pyta, czy Philipp nie miałby ochoty z nimi zjeść. Kiedy się zgadza, Steinwald z niewzruszoną miną prosi go, by zechciał łaskawie, póki pada, nie wyrzucać niczego do kontenera. I mimochodem dodaje, że dach przecieka. Philipp odrywa wzrok od telewizora i zastanawia się, co jeszcze przyjdzie Steinwaldowi na myśl, zanim powie choć słowo na temat jego (Philippa) zabandażowanej głowy. Steinwald ciągnie dalej: Atamanow, który właśnie był na strychu, żeby przynieść stamtąd magnetofon, miał stwierdzić ów godny ubolewania fakt. (Woda wdziera się do domu; czymże jest król wobec tego faktu). Steinwald przepraszająco wzrusza ramionami. – W wielu miejscach. – To złe nowiny dla takiego zapamiętałego nieroba jak ja. Steinwald drapie się pod kapeluszem. Nosi go prawie zawsze i teraz też ma na głowie swój mały filcowy kapelusz, spod którego wymykają się ciemne loki. Philipp mówi: – Ma pan piękny kapelusz, panie Steinwald. Przypomina mi ten, który nosił policjant we French Connection. No wie pan, Gene Hackman, pościg, krążownik szos pędzi przez miasto w pogoni za pociągiem. Steinwald zaciska usta; na moment robią się całkiem białe. Philipp myśli, że zaraz podejmie temat bandaża. Ale nie. Tak jakby Steinwald założył sobie, że Philipp za wszelką cenę chce wzbudzić jego litość. A poza tym pewnie uważa, że więcej osiągnie, jeśli będzie głuchy na pochlebstwa. Ignoruje więc bandaż i komplementy, ale zanim wyjdzie z pokoju, oznajmia służbowym tonem, że on i Atamanow nie dadzą rady zreperować dachu. Mógłby jednak, jeśli Philipp sobie tego życzy, ściągnąć oferty z kilku niezawodnych i niedrogich firm, a potem nadzorować prace. Steinwald bez skrępowania patrzy na Philippa, a Philipp, nie wiedząc, co odpowiedzieć, mamrocze pod nosem podziękowanie i odwraca się w stronę telewizora. Do kolacji ma jeszcze godzinę; i jak robi to od wielu dni, wciąż zmienia kanały, a kiedy zatrzymuje się na jakimś programie, pilnie słucha, co się tam mówi lub czyta. A nuż, powtarza sobie, natknie się gdzieś na zdanie, które będzie mógł wykorzystać w trakcie dyskusji z Johanną i które okaże się pomocne również przy innych okazjach, w rozmowach ze Steinwaldem i Atamanowem, i z listonoszką, albo podczas oglądania zdjęć wiszących nad toaletką w sypialni babci. Potrzebuje bardzo wielu zdań.
Jestem jeszcze za mały na twoje bajki na dobranoc. To trochę formalne, więc proszę założyć coś ciemnego. Dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu? Jak można takiego klauna wpuścić na pokoje? Również zdanka na temat psipsi mają wzięcie u młodych kolegów i peu à peu wykrusza się zwyczaj pokasływania. Dość, Edda, koniec z tym mieleniem językiem, weź się w garść! Dobry wieczór, Johanna powie nam, jaka dziś będzie pogoda. On natychmiast potrzebuje lekarza! Proszę mnie przepuścić! Jeśli zaraz nie wyjdziesz, to cię wyrzucę, a jeśli sam nie dam rady, zawołam kogoś, kto mi pomoże. Jutro muszę wracać, a ciągle jeszcze tego nie poczułem. Kto wygrywa? Nikt, tylko jedna strona traci wolniej niż druga. Oto jest właściwe słowo. Nie chcę dopraszać się o każdą parę pończoch. Chwileczkę, od teraz to jest tylko twoja historia, a nie nasza. O mnie się nie martw. Połóż się spać, to ci przejdzie. Wszystko skłania do lenistwa. Prawdopodobieństwo opadów wynosi sześćdziesiąt procent. Wiatr z północnego zachodu. It’s a crying shame. Mówi się wprawdzie, że zdarzają się tam sceny jak z opery, ale to pokrętna wypowiedź. A w ubikacji na uniwersytecie kiedyś zobaczył napis: „Pewnego razu usłyszałem dźwięk trąbki, ale nie wiedziałem, co miał oznaczać”. Takie rzeczy wciąż przychodzą mu do głowy. Przy kolacji rozmawiają o guzie Philippa. Steinwald się popisuje, wspominając wypadki na budowie, swoje lub te, o których gdzieś słyszał. Największe wrażenie robi na Philippie wypadek zakończony utratą oka. Kiedy w wyładowanej ciężarówce nagle pękła opona, uwolnione pod wielkim ciśnieniem powietrze poderwało kawałek żwiru, który z taką siłą wbił się robotnikowi w prawe oko, że ten je potem stracił. To opowiadanie porusza go najbardziej. Zatapia się w rozmyślaniach o wielkich truckach i opaskach na oczy, piratach i awanturnikach porywających córki polskich hrabiów, i nie mówi nic. Ale później, kiedy jest już w łóżku (i słyszy, jak jeden z robotników dla żartu gra na flecie), cieszy się ze swojego guza na głowie i szuka pozycji, w której nie cierpiąc zanadto, mógłby go poczuć. Zbyt późno uzmysławia sobie, że on też miałby do opowiedzenia pewną historię o ciężarówce. Złości się, że zapomniał o niej, kiedy tak pięknie mogłaby się wpasować w rozmowę. Mimo że Steinwald i Atamanow nie poszli jeszcze spać, bo nadal zajmują się urządzaniem swoich pokoi, Philipp opiera się pokusie i nie wstaje z łóżka. I żeby sprawnie opowiedzieć tę historię przy następnej kolacji (przychodzi mu do głowy, że Johanna też jej nie zna), powtarzają sobie cztery czy pięć razy, w przeróżnych wersjach. We wszystkich ma szesnaście lat i ucieka z domu. Raz zabiera go do swojej ciężarówki fiński kierowca, który zmierza w stronę Grecji, innym razem kierowca z Burgenlandu jadący do Francji. Obaj z wprawą manewrują wielkimi pojazdami, wjeżdżając na wąski parking, i kładą się na kierownicy z zamiarem pospania przez godzinę. Od tego momentu historia rozwija się precyzyjnie według tego samego schematu: w przeciwieństwie do kierowcy Philipp wcale nie ma ochoty spać, bo nie czuje się jakoś specjalnie zmęczony. Poza tym złości go to, że kiedy stoją, ogrzewanie włączone jest na full, a szofer z troski o własne gardło, bo łatwo się zaziębia, zabronił mu otwierać okno. W kabinie panuje
obezwładniający upał. Philipp, znudzony, gapi się w stronę autostrady, na przebijające się przez ciemność światła. Po jakimś czasie na pusty do tej pory parking wjeżdża druga ciężarówka i parkuje bezpośrednio przed nimi. Pojazd ciągle się cofa, a dystans między nimi powoli się zmniejsza. W tej chwili szofer siedzący obok Philippa podnosi się znad kierownicy i jeszcze w półśnie obserwuje zbliżające się światła wsteczne, twarz wykrzywia mu grymas, zapiera się o kierownicę i wciska do oporu hamulec, ale ten nie reaguje. W coraz większej panice, że za moment wjedzie w cofającą się ciężarówkę, dwukrotnie wciska hamulec, otwierając przy tym usta. Ale znów nic to nie daje. Już ma skręcić kierownicę, kiedy Philipp łapie go za ramię i krzyczy (tutaj możliwe są różne warianty): – Człowieku! Przecież stoimy w miejscu!
Piątek, 1 czerwca 2001 Rano czuje się zmęczony i rozbity, w głowie huczy mu jak w dzwonnicy. Długo nie wstaje z łóżka, jest taki odrętwiały, taki wyczerpany. Nie może spać, ale postanawia zostać pod kołdrą, dopóki znów nie zapanuje cisza i nie odjedzie mercedes. Potem nieumyty, nieogolony, z rozpaloną głową, jakiś nieprzytomny, chociaż pije podwójną kawę, siedzi na frontowych schodach, pocierając oczy i ziewając, znokautowany przez upał. Zapisuje to w swoim notesie, a potem przygląda się uczniom idącym ulicą. Myśli o jedynych w swoim rodzaju zapachach ogryzków i rozlanego atramentu, które zawsze unosiły się z dna jego tornistra i wyraźnie pozostały mu w pamięci. Myśli o szkolnym zeszycie do kaligrafii. Patrzy na gołębie, na ich pozbawiony większej finezji lot, krzątaninę między ogrodem a niebem, którą obserwuje ze swego miejsca. Ziewa. Czeka, czy coś się wydarzy. Czy listonoszka i dzisiaj się z nim prześpi. Wreszcie nadchodzi. I ma mu do powiedzenia coś istotnego: – Na nic więcej nie starczy czasu. – Śmieje się bojaźliwie i szybko ściąga spodnie. Kiedy Philipp odprowadza ją na zewnątrz, stwierdza, że jeden z gołębi zabłąkał się na korytarz. Siedzi nastroszony i skulony, pokryte łuskami koralowe pazurki wczepił w poręcz schodów, jakieś pół metra od armatniej kuli, i brudnopomarańczowymi oczkami patrzy na Philippa. Philipp nie może się tak od razu zdecydować, co powinien zrobić. W końcu postanawia, że najpierw odprowadzi listonoszkę do bramy. Oboje są trochę odurzeni i markotni, i nieco skrępowani. Ich zapał i ochota na amory lekko osłabły. Żeby poprawić nastrój, Philipp opowiada jej o tym, jak dwa lata po śmierci matki ojciec go namówił, by pomógł listonoszowi roznosić książki telefoniczne. W śniegu po kolana. Z powodów osobistych. Po to, żeby wieczorem był zmęczony jak pies i żeby ojciec mógł się udać do sąsiadki, bez obaw, że syn obudzi się w środku nocy. Philipp śmieje się i wzrusza ramionami, co ma związek i z jego ojcem, i z listonoszką. Na pożegnanie całują się w cieniu muru, tak jak w poprzednie dni. Potem Philipp niespiesznie wraca do domu i wypłasza gołębia na dwór. Gołąb frunie prosto na dach. Kawa wystygła. Słońce przestaje żarzyć. Philipp siedzi z kanapką w ręku na swoim zwykłym miejscu, gdzie o tej porze właściwie nie da się już wytrzymać. Nie potrafi się na nic zdecydować. Obserwuje południową wędrówkę cieni. Drapie się pod lewym kolanem, tam gdzie musiał go uciąć jakiś insekt. Rozdrapuje rankę. Idź do tego nienagannie wysprzątanego pokoju Steinwalda i popatrz stamtąd przez okno. Albo przez okno w sypialni babci, twoje ulubione. Pójdź na Lainzer Straße i odbierz zdjęcia, które dawno już muszą być gotowe.
Przemawia sam do siebie. I dalej siedzi na schodach przed domem. Zastanawia się, co teraz robią Steinwald i Atamanow, gdzie się włóczą. I gdzie się podziewa Johanna. Chciałby do niej zadzwonić, ale nie ma odwagi, ponieważ się boi, że może jej przeszkodzić albo wprawić ją w zakłopotanie; mógłby też wzbudzić wrażenie, że czegoś od niej chce czy wręcz oczekuje. Dobrze wie, jak to się zwykle kończy, kiedy zadzwoni do Johanny, nie mając jasnego wyobrażenia, co pragnąłby osiągnąć (na przykład upomnieć się o jej uczucia). Dlatego bierze się w garść, chociaż tego nie lubi. – I to też jest jedna z dróg do samozakłamania, kiedy człowiek bierze się w garść – mówi sobie i wstaje ze schodów. Od niedawna obchód muru zawsze zaczyna od północnej strony ogrodu, bo odkąd sąsiedzi napełnili basen, ma nadzieję, że wreszcie kogoś tam zobaczy. Parasole przeciwsłoneczne są rozpostarte. Białe gumowe klapki leżą na trawie. A w basenie dryfuje nadmuchiwany plastikowy statek; rozkołysana woda mogłaby wskazywać, że na chwilę przed pojawieniem się Philippa ktoś tu pływał: jakaś uczennica albo dyrektor banku. Ale mieszkańcy tego domu wciąż są niewidoczni; może powymierali albo gdzieś się czają, mają dużo pracy albo pilnują sprzątaczki, oddają się awanturze małżeńskiej albo dłubią w donicach, jedno przez drugie albo jedno po drugim stękają i dyszą, bo weekend tuż-tuż, i lepią się od potu, depilują sobie nogi, piszą peany na temat natury albo za dźwiękoszczelnymi oknami ćwiczą gamy, na przykład na trąbce. Kiedy zagląda do następnego ogrodu, ma więcej szczęścia. Tam, gdzie kilka tygodni temu grożono mu drucianą szczotką, tego popołudnia na rozłożonym na trawie wełnianym kocu siedzi młoda kobieta i coś czyta. Ma rude włosy i piegi. Nie dostrzega go. Albo dlatego że Philipp nie robi żadnego hałasu, albo jest tak zatopiona w lekturze, że w ogóle na nic nie zwraca uwagi. Philipp przygląda się jej przez chwilę. Potem woła do niej i pyta, co to za książka. Kobieta patrzy w górę, nawet niespecjalnie zaskoczona, i podnosi książkę, ale z powodu zbyt dużej odległości Philipp nie widzi tytułu. – Dobra? – pyta. Kobieta wykonuje nic nieznaczący ruch ręką, bo albo niewiele ma do powiedzenia, albo nie może wystawić książce zbyt pochlebnej cenzurki. Philipp proponuje, żeby skorzystała z jego zbioru. Mogłaby sobie wybrać jakąś książkę, gdyby przeszła przez mur. – Nie wchodzi w rachubę – woła uradowana tym, że ma dobry argument: – Jestem w ciąży. Ta informacja trafia w jego czuły punkt. A więc znowu ktoś mnie ubiegł, myśli. Marnujesz się, ona jest w ciąży, a u ciebie nic się nie dzieje. Kobieta mówi: – Bliźniaki. – Słucham?
– Będę miała bliźniaki – woła i cieszy się tak, jakby sama właśnie się o tym dowiedziała. Philipp też się cieszy, bo jeszcze nigdy żadna kobieta mu nie powiedziała, że jest w bliźniaczej ciąży. – To wspaniale – woła. – A wiadomo, kto jest ich ojcem? Kobieta śmieje się i trochę czerwieni. Kręci głową, ale tak, żeby było jasne, że to nie odpowiedź, tylko jej komentarz do pytania Philippa. Philipp parska śmiechem, co powoduje ból w łokciach, musi się więc nieco podciągnąć, żeby przybrać wygodniejszą pozycję, a wtedy gubi prawy kalosz. Potem przywiera brzuchem do spadziście ułożonych dachówek, które pokrywają szczyt muru po stronie sąsiada, i leży tak, że górna część ciała wystaje za mur, a dolna sterczy w górę, jakby tkwiła w skierowanej ku niebu lufie armaty. Philipp nie wie, co począć z rękami, i czuje się dość dziwacznie, a nawet głupio, albo jakby ktoś właśnie wyrwał go ze snu. I żeby odwrócić uwagę od swojego niefortunnego położenia, mówi: – Całkiem możliwe, że to ja jestem tym szczęśliwcem. Kobieta przygląda mu się ciekawie przez opadające na twarz loki, jakby owa myśl warta była zastanowienia, a potem mówi: – Nie, nie pan. Ale byłoby to możliwe, myśli Philipp. Oczywiście, możliwe w czasie przeszłym nie ma sensu. Mimo wszystko jest zadowolony z tej odpowiedzi. Rozmawiają jeszcze przez chwilę o bliźniakach, i jak to będzie, kiedy dzieci zaczną raczkować, każde w przeciwnym kierunku. Jednakże z braku komfortu na murze Philipp szybko traci oddech i gdy chce zaczerpnąć powietrza, czuje ból w żebrach. Musi więc kończyć rozmowę. Kobieta kiwa głową, kiedy jej o tym melduje. Odruchowo sięga po książkę, ale nie spuszcza Philippa z oczu, dopóki nie zniknie za murem. Właściwie na wszystkich murach swego życia Philipp zawsze jest drugorzędną postacią i wszystko, co robi, składa się tylko z przypisów, do których brak tekstu. Coś w stylu, coś w owym żałosnym stylu kaligrafii, mówi sobie, a mówi to z mieszaniną dumy i buntu, ponieważ myśl o tym, że szuka bliskości tylko tam, gdzie nie czyha na niego niebezpieczeństwo, że może zostać zawłaszczony, przez chwilę wydaje mu się dowodem na jego suwerenność – choć jednocześnie uświadamia sobie, że sam siebie oszukuje. Mimo to (mimo to, mimo to) czuje się dzięki temu mocniejszy (również spotkanie z ciężarną kobietą poprawiło mu humor), więc chce wykorzystać ów pomyślny obrót rzeczy i postanawia, że w swoim pokoju, dawnym pokoju do szycia, zerwie ze ścian tapety.
Piątek, 30 czerwca 1978 W trzeszczącym radiu leci wykład na temat energii alternatywnej, w którym jest mowa o tym, że nagromadzony w powietrzu CO2 doprowadzi do ocieplenia ziemskiej atmosfery, co spowoduje częściowe stopnienie masy lodu na biegunach, a to z kolei podniesie poziom mórz o pięć do ośmiu metrów. W Wenecji woda będzie po szyję, w Nowym Jorku do kolan. – Lepiej byśmy pojechali do Nowego Jorku – mówi Sissi, przyszła zawodowa rewolucjonistka, z otwartą buzią żując gumę. Jej halucynacje na temat wakacji, Peter jako żywo potrafi to sobie wyobrazić, obejmują metro, odór śmieci, place z muzykantami przygrywającymi na fletniach Pana, a w muzeach obrazy, gdzie portretowane postacie mają na jednym policzku oboje oczu i wyglądają jak ufoludki. Do tego długowłose typy, które stoją na każdym rogu i gwiżdżą na wszystkie młode dziewczyny przechodzące obok. – Ależ piękne rzeczy czekają nas nad Adriatykiem – mówi. – Ciekawa jestem co? – kontruje Sissi, szczupła siedemnastolatka średniego wzrostu, z lisio rudymi, falującymi i byle jak przyciętymi włosami. – Słońce i morze. – A na sieciach rybackich dzwoneczki, które pobrzękują niczym kozy na alpejskiej hali. Witajcie w domu. Są w drodze do Jugosławii, gdzie rok temu spędzili długi urlop. Tym razem chcą kempingować, ponieważ w ubiegłym roku część hoteli prezentowała się tak, że Peter nigdy przedtem czegoś równie beznadziejnego nie widział, nawet wtedy, gdy w latach pięćdziesiątych jeździł ze swoimi grami po całej Austrii i wcale zbytnio nie grymasił, wybierając kwatery. Pozarywane łóżka, wucety często bez tego „w”. No i pod koniec pobytu, nieopodal Dubrownika, oblazły ich pchły. Kiedy pogryziony obudził się w nocy i zapalił światło, setki pcheł skakały po nim i po dzieciach. Tak jak kurz na strychu, który tańczy w promieniach słońca. Obudził dzieci i zawołał: – Pakujemy się! W pięć minut byli w hotelu po drugiej stronie ulicy, chociaż nie zwrócono im pieniędzy za tamten pokój; należało bowiem poczekać na kierownika. Powrót do Wiednia okazał się więc wszystkim, tylko nie komfortem. Ale mieli zabawę: kto upoluje więcej pcheł. Było dużo śmiechu. W Wiedniu Peter musiał wydać prawie trzysta szylingów na proszek i spraye przeciwko pchłom oraz specjalną obrożę dla Cary, a mimo to jeszcze przez trzy
tygodnie zawsze się gdzieś znalazła jakaś ich grupka, która po kilku dniach spokoju znów atakowała jedno z dzieci. Żeby więc uniknąć tego typu historii, zatrzymają się na kempingu niedaleko Poreču. Pod drzewkami oliwnymi, między dzikimi żółwiami. Milsze towarzystwo. Będzie cudownie. Ale Sissi nadal marudzi: – Tato, ja nie chcę kempingować. Proszę! Peter odpowiada: – Podanie rozpatrzone negatywnie. – Nie jestem przecież dzidziusiem, który nie potrafi sam o siebie zadbać. Nawet rodzice Edith pozwalają jej wybrać się na interrail. – Może dlatego, że rodzice Edith w ogóle nie wyjeżdżają na urlop. Więc ty masz lepiej. Sissi coraz bardziej nerwowo szarpie gumową bransoletkę, którą nosi na lewym przegubie – przeciwko złemu urokowi (jedna z typowych dla Sissi odpowiedzi na rzekomo głupie pytania). I powstrzymując oburzenie, mówi: – Tylko mnie znów nikt nie zapytał o zdanie. – Biedactwo! Zaraz zaleję się łzami. Jeszcze się będziesz cieszyła. A poza tym odpoczniesz. – Tak jakby mój odpoczynek był twoim głównym zmartwieniem. – Ale jakimś tam zawsze jest, mój Boże. – Lepiej bym jednak odpoczęła bez was obu. – Śpiąc na korytarzu w pociągu, gdzieś między Innsbruckiem a Neapolem. Moim skromnym zdaniem... – Zawsze to lepsze niż namiot z dwoma chrapiącymi facetami. – Chrapał pies, nie my. – Ach tak? – Sissi prawym kącikiem ust powściąga uśmiech, jaki już się pojawił w lewym. Rozbawiona kiwa głową, a potem odzywa się chłodnym tonem: – Jeśli chcesz, zostawię cię w tym przekonaniu. Ale jeszcze z innego powodu te wakacje mi zaszkodzą. Uważam, że życie rodzinne ma destrukcyjny wpływ na osobowość. – Skończ już. – Wystarczy się tu tylko rozejrzeć. – Pytam więc, gdzie masz oczy. – Zastanawiam się, dlaczego akurat ty masz być tym, który wie, co jest dla mnie dobre. Peter przez chwilę prowadzi tylko lewą ręką. Żartując (co kiedyś też lepiej mu wychodziło), grozi jej wskazującym palcem prawej, wcisnąwszy go w lukę między przednimi fotelami, i oznajmia: – Ponieważ mam trochę więcej lat na karku niż ty. – Ale ja mam dokładnie tyle samo co mama, kiedy ją poznałeś. – A więc z pewnością wiesz i to, że wtedy twoja matka musiała być w domu najpóźniej o szóstej, bo inaczej znalazłaby się w tarapatach. A mając dwadzieścia kilka lat, wciąż jeździła z rodzicami na wakacje i to nie do Jugosławii, tylko do Bad Ischl.
– Na pewno tego nie cierpiała. Wścieka mnie, że zawsze muszę się gdzieś z wami wlec. – Po czym, głośno wzdychając, mówi: – Tak bym chciała mieć liberalnego ojca. Peter jedzie drogą krajową koło Semmeringu; niedaleko, w Schottwien, rodzice Ingrid mają ogród. Ostatnie, co o nim słyszał, to że korzysta z niego siostra jego teścia. Ciotka Nessi i jej snobistyczna rodzina. – Ja jestem liberalny – odpiera. – No a teraz będzie o totalnej obojętności, co też już mi zarzucałaś. Spogląda w lusterko wsteczne, szukając jej oczu. Sissi wytrzymuje jego spojrzenie z uśmieszkiem na ustach, który mógłby powiedzieć niejedno. Peter wie, że patrzy na niego jak na coś, czego specjalnie nie ceni, i że bardziej nad tym ubolewa, niż się temu dziwi. Trzeba ją było wysłać na wakacje do dziadków, sama mogłaby nawet wybrać, do których, a wtedy wróciłaby już po tygodniu, zapewne z mniejszymi pretensjami i bardziej obiektywnym pojęciem o tym, co należy rozumieć przez liberalizm. Sissi mówi: – Jesteś liberalny tylko wtedy, kiedy ci wygodnie. – Gdybym chciał być wygodny, dawno już siedziałabyś w pociągu. I taniej by mnie to kosztowało. Moim zdaniem jestem nawet zbyt liberalny, cierpliwy, łagodny i wspaniałomyślny. I dokładnie tego oczekiwałem od swoich rodziców. Bo ja też życzyłem sobie, żeby byli bardziej liberalni. – Ale oni byli nazistami – mówi Sissi. I chociaż ów zarzut w jakimś stopniu zdaje się i jego dotyczyć, i chociaż ma już dość poczuwania się do winy z powodu własnych narodzin, wieku oraz dzieciństwa, zamkniętego na cztery spusty jak w szafie z truciznami, puszcza tę uwagę mimo uszu. Nie chce już na początku wakacji skłócić się z Sissi. Od śmierci Ingrid zdążył wypracować kilka strategii, jak radzić sobie z dziećmi. I musi przyznać, że sprawdza się to, czym niedawno chciał go pocieszyć kolega z pracy, a mianowicie, że wcale niełatwo zjednać sobie siedemnastoletnią dziewczynę, zwłaszcza jeśli ma się takiego pecha, że jest się jej ojcem. Ale co mu to da. Stara się, w ramach rozsądnych granic, zapewnić swoim dzieciom możliwie jak największą swobodę. Przez te cztery lata, odkąd sam jest odpowiedzialny za ich wychowanie, nauczył się już godzić z coraz mniejszym uznaniem, jakie go za to spotyka. I dopóki nie musi się martwić (łaskawie chyba przyznają mu do tego prawo), nie wtrąca się w ich sprawy. A kiedy któreś z nich chce koniecznie usłyszeć jego opinię, próbuje ją formułować jak najbardziej neutralnie, żeby się nie pomylić. Rzadko się skarży na istny chlew w ich pokojach. Gigantyczny rachunek za telefon czyni tematem rozmowy, napomykając o sąsiadach, którzy są podłączeni do tej samej linii i narzekają, że stale jest zajęta. Dziś przed wyjazdem, jakieś dwie godziny temu, kiedy obaj z Philippem byli już spakowani, musiał przyjąć do wiadomości, że pralka z T-shirtami Sissi potrzebuje jeszcze trzech kwadransów, żeby zakończyć cykl. Nie wytknął Sissi, że w ostatnim tygodniu szkoły, a nawet tego przedpołudnia, miała dostatecznie dużo czasu, żeby uprać kilka T-shirtów, tak
jak i nie powiedział, że to dla niej typowe. Cierpliwie przyjmuje do wiadomości takie rzeczy, choć nieraz z niepokojem. Ale potem sam sobie tłumaczy, że ten sposób bycia Sissi ma również dobre strony, na przykład kiedy on wraca później, niż obiecywał, a Sissi nawet tego nie zauważa. Czekając na nią dzisiaj, dla zabicia czasu strzelali z Philippem bramki w drzwi garażu, wznosząc przy tym dzikie okrzyki, aż do muru podszedł pan Andritsch. Wołał, żeby nie zapomnieli pojechać na urlop i żeby się pospieszyli. Wreszcie o trzeciej, kiedy dzwoniono już na piątkowy fajrant, godzinę po uzgodnionym terminie, Sissi upchnęła mokre rzeczy do plastikowej torby, a następnie do wypełnionego po brzegi bagażnika. Peter zachował dla siebie, co o tym myśli, i puścił płazem również to, że Sissi, zatrzaskując za sobą drzwi samochodu, rzuciła: „Gówniane wakacje”. Potem ruszyli w drogę, here we go, here we go. Peter dla zabawy zaczął nucić piosneczkę: O Jimmy Brown, o Jimmy Brown i tak dalej. A po długim namyśle wyznał, że Freddy Quinn jest już passé w porównaniu z Davidem Bowie, ma się rozumieć. Choć lepszy Freddy Quinn niż Cisza w lesie (albo piosenki, których uczono go w dzieciństwie). – Czy tu się zgadzamy, moi państwo? Właśnie pokonali przełęcz i jadą drogą wiodącą w dół wzgórza. Mijają liczne pensjonaty, zakręt w lewo, prosto, zakręt w lewo, zakręt w prawo, a po krótkiej prostej otwiera się przed nimi widok na południowe Prealpy. Peter mówi: – Obiecuję wam czternaście dni pięknej pogody. Postawiłem mojemu patronowi wódkę, więc na pewno nas nie zawiedzie. Philipp śmieje się serdecznie i przesuwa bliżej środka tylnego fotela, bo ma słońce po swojej stronie. Praży go w ramię i udo. – Nie rozpychaj się tak – mówi Sissi. – Ja? – Uważaj, gdzie trzymasz nogi. Zabieraj stąd swoją stopę! – Przy oknie jest mi za gorąco. – Miałeś dostatecznie dużo czasu przed odjazdem, żeby się zastanowić, z której strony może świecić słońce, kiedy będziemy jechali na południe. – No to nie zwieszaj włosów na moją stronę. – Wcale tego nie robię. – Jasne. – Ach, zamknij się wreszcie. – Głupia krowa. Philipp wycofuje się do swojego kąta. Po jakimś czasie śmieje się, trochę chytrze, niczym gnom. Sissi się skarży: – Tato, ta świnia pierdzi. Zaraz dostanę krwotoku z nosa. – A co ja mam do tego? – pyta Philipp.
Jego delikatna chłopięca buzia, z za dużymi w stosunku do niej zębami, robi się czerwona na policzkach i na czole aż po puszek u nasady włosów. – A kto pierdzi? Ty czy wszyscy święci? – pyta Sissi. – Nic na to nie poradzę – broni się Philipp i zaczyna cicho rechotać, jakby na wpół ustami i na wpół brzuchem. Kilka chwil później beka, gapiąc się przez okno na gęste zarośla i ścianę drzew. – Kretyn – mówi Sissi i zdmuchuje sobie z twarzy kosmyk włosów. Palcami zaczesuje włosy za prawe ucho. Teraz Peter też czuje, że Philipp puszcza bąki, i odkręca szybę na szerokość dłoni, ale Sissi, która za nim siedzi, bo tam ją mniej widać, narzeka, że wiatr targa jej włosy. Ach tak? A więc Peter z powrotem podkręca szybę. – Tam przed nami widać Niedźwiedzią Ścianę – mówi, patrząc na zbocza zbliżające się i odpływające w oparach upału. – A za nią jest Hala Kampejska, ale stąd jej nie zobaczycie. I jak należało się spodziewać, jego słowa zostały zignorowane. Jedynie on zdaje się okazywać pewną solidarność z tym krajobrazem i widzi w nim coś więcej niż tylko przypadkowe miejsca i jakieś wsie, które rozpadną się niczym babki z piasku, gdy tylko zostaną za nimi. Philipp szykuje się do drzemki. Sissi wprawdzie wygląda przez okno, ale tak, jakby wypatrywała za nim sensu życia, który, kto wie, może tkwić w postaci mikroskopijnej materii w powietrzu. Chciałoby się jej życzyć powodzenia. – No, uciesz się wreszcie choć trochę – mówi Peter. – A właśnie że się nie ucieszę – mruczy Sissi i z wdziękiem pokazuje mu język. Na razie ciągle jeszcze nie czuje się wakacyjnego nastroju. Ale jest ulga po tym, jak wypadły świadectwa, i to duża. Odczuwa ją również Peter, bo z uwagi na wiele klasówek, których nigdy nie dostał do podpisu, wcale nie wykluczał nieprzyjemnych niespodzianek. Sissi ma na świadectwie trochę czwórek i trójkę z matematyki, ale mówi, że gdyby chciała, mogłaby dostać lepszą ocenę. Nie ma nieusprawiedliwionych nieobecności, chętnie chodzi do szkoły, a nawet robi wrażenie, że na wakacjach będzie jej brakowało szkolnego rytmu dnia. Philipp natomiast przez pół roku jest zielony na twarzy. Po rozpoczęciu wakacji zawsze potrzebuje kilku dni, żeby dojść do siebie po okropieństwach kapitalistycznej presji w parciu do sukcesu (określenie Sissi). Kiedy zaliczył ostatnią rundę klasówek, całkiem stracił parę; a w dodatku Cara, jego ulubienica, na początku czerwca musiała być uśpiona. Nie bez wpływu jest chyba i to, że niektórzy nauczyciele (pedagodzy) zagięli na niego parol, zwłaszcza ci starsi, nieradzący sobie z mało przytomnym sposobem bycia chłopca. Przed Zielonymi Świątkami (Peterowi obiło się to o uszy) nauczyciel historii przed całą klasą wytrząsnął tornister Philippa. Były w nim sfermentowane śmieci, osad wielu lat: połamane długopisy, ogryzki, kawałki szkolnych gumek i papieru, spinacze biurowe, masy okruchów łącznie z oblepionymi serwetkami, spleśniałymi kanapkami. Cuchnące paskudztwo, może to sobie wyobrazić. Kto mu o tym opowiedział? Philipp jest też jedynym uczniem, który naprawdę potrafi zapomnieć o lekcjach po południu. Z piłką
futbolową pod pachą dzwoni do drzwi kolegów, a ich matki, znacząco kręcąc głowami, mówią, że byłoby lepiej, gdyby razem z innymi siedział teraz w klasie. Tak, zaprawdę, mały głuptas. Trudno się nad nim nie użalać. Nawet on, Peter, do tej pory nie odkrył, w czym ten smarkacz może być utalentowany. Zmyślny w każdym razie nie jest; nie sposób go nauczyć, jak się gwiżdże na palcach albo na źdźble trawy, bo tylko do bólu wydyma policzki. Nie ma też żyłki do interesów. Kiedy zawozi go na plac Kutschki, żeby jako harcerz wciskał losy przechodniom, wieczorem przynosi je wszystkie z powrotem, kładzie na kuchennym stole i bezradnie wzrusza ramionami z niewypowiedzianym oczekiwaniem (nadzieją?), że załatwią to za niego krasnoludki. Nie ma żadnych ambicji, ani sportowych, ani jeśli chodzi o dziewczyny, które go wcale nie interesują. A odwaga też nie jest jego mocną stroną. Doprawdy, głuptas. – Philipp, pamiętasz jeszcze, jak zwymiotowałeś na Praterze po przejażdżce diabelską kolejką? – Chyba mam lęk wysokości. – A w gabinecie luster tak się wstydziłeś swojego wyglądu, że natychmiast chciałeś uciekać? – Bo ciągle było mi niedobrze. – Niezłą łamagę mam za brata – mówi Sissi. – Chyba chciałaś powiedzieć coś innego – karci ją Peter. – Że masz wspaniałego brata. I wszelkie powody, żeby być z niego dumna. – Tylko trochę za dużo pierdzi. – Głupia świnia. – Hej, tam z tyłu, uspokójcie się. Jadą przez dolinę rzeki Mürz w stronę południowego zachodu. Przy skręcie na Mürzhofen, przed okolonym drzewami polem kukurydzy vis-à-vis drogi na St. Lorenz, stoją dzieci i sprzedają czereśnie. Przywiązały do sękatego kija stary parasol, a kij wetknęły w ziemię, żeby osłonić się przed słońcem i żeby cień padał na skrzynkę z owocami. Peter zatrzymuje się i kupuje półtora kilograma. Kiedy ruszają, pozwala dzieciom wypluwać pestki za okno. A gdy wiatr z powrotem przywiewa źle wyplutą pestkę, z tyłu samochodu dobiega go ich śmiech. Wydaje im się to strasznie zabawne. On natomiast połyka pestki. Podobno są dobre na trawienie, jak się mówiło w czasach jego dzieciństwa. – Opowiadałem wam już, jak w swoim pierwszym samochodzie... – Dziesięć razy, tato. Peter milknie i opiera przedramiona o kierownicę. Wpatruje się w zalaną światłem szosę. A potem ze skargą w głosie mówi: – Sissi, nawet nie wiesz, co chcę opowiedzieć. – No dobra. – Alarm, który zamontowałem pierwszego roku... – Zawsze włączał syrenę, kiedy się otwierało któreś drzwi.
Sissi z wielką wprawą pluje pestką w stronę okna Philippa, siup, i już wyleciała. Od tej chwili jej wzrok spoczywa na bracie. – No co! – oburza się Philipp. Na ustach siostry czai się uśmieszek. Słychać szelest postrzępionej papierowej torebki. Sissi wkłada czereśnię do ust. – A sąsiedzi grozili ci laniem, bo nie umiałeś sobie poradzić z alarmem. Ani rano, ani wieczorem. – Cieszy mnie, Sissi, że jesteś tak dobrze poinformowana. Masz więc dostatecznie dużo materiału do przemyślenia. – I po chwili mówi: – Późne lata czterdzieste i wczesne pięćdziesiąte, to były czasy. A jaki księżyc. Jakie syberyjskie noce. Opowiadałem wam o pracy podczas ferii przy budowie elektrowni w Kaprun? – Nie raz, nie dwa. – Mhm, mhm. W lusterku wstecznym rzuca szybkie spojrzenie na niewyspaną (zmęczoną?) twarz Sissi. Rejestruje (przynajmniej częściowo), jak dziewczyna czubkiem języka wypycha wargi i przesuwa pod nimi pestkę, jak głęboko nabiera powietrza, opuszcza głowę, podnosi ją i – z głośnym fluup! – katapultuje pestkę za swoje okno. Peter chwyta córkę za przegub dłoni. – Kiedy o tym myślę, Sissi, dochodzę do wniosku, że chyba nie jestem aż takim złym ojcem, skoro tyle wam opowiadam. – Jasne, bo przynajmniej wtedy, kiedy słyszysz samego siebie, jesteś szczęśliwy. Mówi to bez zastanowienia i ze złością, a po jej twarzy widać, że nie ma cienia wątpliwości, że taki sposób porozumiewania się jest właściwy w jej rodzinie. – Bo z ciebie nie można nic wydusić – odpowiada jej Peter, nadal spokojny. – Kiedy tylko zaczynam o coś pytać, od razu słyszę, żebym nie próbował rozbierać cię na czynniki. Dlaczego? Nie rozumiem. Sissi wzrusza ramionami i unosi brwi, jakby chciała powiedzieć, że niekoniecznie trzeba wszystko rozumieć. – Twój brat aż tak nie skąpi mi informacji. Nie muszę mu wyciągać z gardła każdego słowa. – Bo nie ma o czym opowiadać. – Skąd to możesz wiedzieć – protestuje Philipp. – Jasne, że mam coś do opowiedzenia. – Nie masz! – A właśnie że mam! – Same głupoty! Setki głupot! – Wcale nieprawda. – Kłamstwa i popisy! Jakich nauczyłeś się z tych swoich przygodowych książeczek. – Nieprawda. Mam akurat tyle samo do opowiedzenia co ty. – Na przykład? No, dawaj, nie marnuj swojego talentu! Opowiadaj! Mów, co masz do opowiedzenia!
Philipp przez chwilę patrzy w okno. Po cichu odczytuje z drogowskazu dwie nazwy miejscowości: – Peggau, Deutschfeistritz. Potem zdejmuje parę czereśni, które powiesił na lewym uchu, wkłada je do ust, odrywa szypułki, wsuwa w szparę okna i puszcza z prądem powietrza. – No, Philipp, opowiedz nam coś – mówi Peter. Na twarzy chłopca pojawia się obrażona mina. Philipp otwiera usta, ale zaraz je zamyka, nic nie mówiąc. – Bardzo jestem tego ciekaw – dodaje Peter. Jego muskularne opalone ręce leżą jedna obok drugiej na kierownicy. Koło cementowni w Peggau ostro skręca w lewo. Philipp pada na Sissi. Siostra rozpostartymi dłońmi szturcha go w ramiona i odpycha z powrotem na miejsce. – Siedź po swojej stronie. – Co mogłem zrobić? – Masz tam rączkę. To się jej trzymaj. Philipp sięga prawą ręką do pokrytego plastikiem uchwytu nad oknem, a lewą kładzie sobie na brzuchu, trochę nią po nim wodzi i po jakimś czasie ziewa. Potem, w markotnym nastroju, odwraca głowę w bok, a kosmyk włosów odrywa mu się od przedziałka i staje dęba od podmuchu powietrza. Przygląda się swemu mało umięśnionemu prawemu ramieniu, raz po raz je napinając. Obserwuje zza niego przesuwający się krajobraz, a za Peggau przez krótki czas patrzy na leniwie płynącą bezgłośną rzekę, wstążkę niebieskoszarej wody. Spacerujący na drugim brzegu mężczyzna rzuca swemu psu patyk. Philipp podąża wzrokiem za psem, ale po chwili samochód jest już na następnym zakręcie. Peter mówi: – Philipp, ucieszyłbym się bardzo, gdybyś opowiedział jakąś historię. Samochód wjechał na kolejne wzgórze i teraz droga prowadzi lekko w dół. Peter bezmyślnie redukuje bieg, ale zaraz znów go przełącza. Wpatruje się w drogę, zanim rzuci przez ramię uważne spojrzenie na swojego syna. O czym Philipp myśli? Peter nie jest w stanie odgadnąć. Wyciszony i zadumany, chłopiec siedzi odwrócony w stronę drzwi. Być może za tym rozmarzeniem Philippa kryje się wzmożona czujność. Peter słyszy, jak Sissi co chwila strzela z gumowej bransoletki na lewym przegubie. I niemal czuje, jak to musi boleć. Myśli: zaraz znów zaczną się docinki. Muszę ich czymś zająć. Propozycja dla potomków: – Moglibyście coś zaśpiewać. No? Co wy na to? Tak dla podniesienia nastroju. No, co z wami? No, no, słucham! No, pięknie, ale... ale... no, naprawdę, muszę was pochwalić. Philipp odważył się na coś niespecjalnie oryginalnego, jasne, ale dobre i to: Wann wird’s mal wieder richtig Sommer. Jest to prosta piosenka o poparzeniach słonecznych, jakich można się nabawić na pobliskim basenie, o racjonowaniu wody i o nadziei, że kiedyś znów będą upały i „słońceodczerwcadowrześnia”. Ani słowa o miłości, złamanych
sercach czy tęsknocie za wolnością gdzieś w bezbożnej dali. Wesoła i prosta piosenka. Philipp śpiewają powoli, niewinnym głosikiem (tak niewinnym jak zmącony modry nurt rzeki latem), i choć nie bez wdzięku imituje akcent chorującego na gardło Rudiego Carrella, brzmi to raczej dość ponuro. Kiedy kończy śpiewać, Sisi mówi: – Przecież mamy piękne lato. Nie wiem, o co ci chodzi. – Ale nie takie jak dawniej. – A co to znaczy: dawniej? – Po prostu dawniej. – Kiedy dawniej? – Kiedy byliśmy z mamą w Wenecji. Takie uwagi jak ta, kiedy dzieci wspominają Ingrid, z roku na rok zdarzają się coraz rzadziej, a i ból, który wydobywają z głębi duszy, jest coraz mniejszy. Peter pamięta, jak na początku wpadł w przerażenie, kiedy podczas posiłku jedno z dzieci powiedziało: 20
– To pierwszy raz, kiedy sami jemy jabłkowe kluseczki . Bez mamy. Dzieci nie zawsze zalewały się łzami, bo najczęściej wypowiadały takie zdania mimochodem; podobnie czynimy, gdy ubolewając nad tym, jak bardzo zmieniły się różne rzeczy, wymieniamy, jakby w reakcji łańcuchowej, nieskończoną liczbę detali. Dzięki takim uwagom dostrzegły możliwość nawiązywania do czasów, kiedy żyła Ingrid, choć ex negativo: robimy to, ale mama już tego nie robi. Ingrid. Ten cudowny człowiek, tak bardzo oddalony przez śmierć. Właśnie mieli za sobą urlop w Wenecji, gdzie bez trudu trafiali na Piazza San Marco, bo za drogowskaz służyły im do połysku wypolerowane milionami rąk narożniki domów i poręcze mostków. To był pomysł Ingrid. Potem ta niedziela. Ostatni wolny dzień dla Ingrid, bo nazajutrz czekają praca w szpitalu. Pakuje do samochodu kostiumy kąpielowe i dzieci. Jej młodsza koleżanka, której mąż ma motorówkę, zaprosiła ich na rejs po rzece. Ingrid w czerwonym bikini, które Peter kupił jej na ulicznym targu we Włoszech, śmieje się: cieszy ją światło, leniwy nurt Dunaju, życie. Ciągle jest jeszcze daleko, daleko od śmierci, a jednak, jak każdego, dzieli ją od niej tylko przypadek. Mówi, jaki cudowny jest ten dzień, skacze z dziobu, nurkuje, woda pryska pod jej stopami, zamyka się nad nią, a Ingrid już się nie wynurza, mija minuta, mijają dwie minuty, tak szybko się to dzieje, tak łatwo się umiera, żadnego ruchu, ani jeden dźwięk nie dobywa się z wody, co z tego, że jesteś na ty z Dunajem, w pięknej wodzie też można się utopić. Jak? Co się stało? Bransoletka Ingrid zaczepiła się o do połowy wbity w żwirowe dno rower, a ona szarpała ją, zamiast ściągnąć z ręki: jakże często przed pójściem spać robiła to odruchowo, siedząc na brzegu łóżka, mówiąc coś i wcale na nią nie patrząc; miała krwawe wybroczyny na nadgarstku, paznokcie u drugiej ręki połamane, zerwane mięśnie barku; szarpie raz za razem, bransoletka wygina się, ale nadal trzyma. A Ingrid:
połyka wodę Dunaju, ma wodę w płucach, kaszle, pod wodą nie można dobrze odkasłać, jest lekarką i wie, że to nie pomoże, pod wodą nie da się kasłać, wie, że kiedy nabierze się wody do płuc, to się umiera, nie chce umierać, nie chce, zaczepiła się, szarpie, uderza, chce żyć, gdyby bransoletka teraz pękła, to na pewno, puszczaj, byle do góry, gdyby bransoletka teraz, toby z pewnością jeszcze, nie, ciągle trzyma, nie, no już, puszczaj, ale nie, dałaby przecież radę, chce żyć, puszczaj. A teraz przerażająca rzeczywistość: to nie tylko łagodnie poddające się nurtowi ciało i falujące na boki włosy ani ostatni pęcherzyk powietrza, który znajduje ujście z płuc Ingrid i wydobywa się na powierzchnię, żeby przez chwilę jako błyszcząca banieczka unosić się na spokojnej wodzie, a potem zniknąć. Ale również i to, co w tym czasie dzieje się na pokładzie motorówki i wokół niej, i gdzie życie (o czym w pieśniach śpiewają poeci) toczy się dalej. Mąż koleżanki nurkuje po Ingrid, aż i on zaczyna dławić się wodą. Jego żona wyciąga wszystko, co jest w skrzyni ze sprzętem ratowniczym, strzela z pistoletu, odpala kolorowe race. Zaznacza miejsce boją, rzuca na wodę koło ratunkowe, które nurt zabiera w dół Dunaju. Sissi woła matkę, chyba ze dwadzieścia razy, głos dziewczynki niesie się echem, mamo, mamo, zagłusza go wiatr od rzeki, Sissi musiałaby trzymać usta pod wodą, ale tego nie robi, ma trzynaście lat, przykucnęła na jednej z wąskich plastikowych ławek, z głową między kolanami, rękami na głowie, Sissi płacze. A Philipp: patrzy na wodę, czeka, żeby jego matka wypłynęła i śmiejąc się, żartowała sobie z nich, żeby pokazała im trzcinę, przez którą oddychała, tak jak John Wayne w westernie Rio Lobo, Philipp oglądał ten film razem z ojcem, liczy do stu, mamo, nieźle napędziłaś nam strachu, to wcale nie jest śmieszne, i znów zaczyna od początku... siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden... Mówi się, że gdyby zanurzyć głowę w Dunaju, tym Dunaju, który każdego dnia jest inny, można by usłyszeć podobny do śpiewu szmer, który rzekomo wydają ocierające się o siebie krzemienie, kiedy woda przesuwa je po dnie rzeki. Przez niewiarygodny przypadek, absolutnie głupi przypadek. Peter chciałby, żeby Ingrid wróciła, by zobaczyć, jak on się trzyma, bo trzyma się całkiem dobrze, tak uważa teraz, kiedy ma już za sobą trudny początek, gdy żył jak w pancerzu i pod taką presją czasu, że dyktował dzieciom prace domowe, aż Sissi kiedyś mu powiedziała: – Tato, myślę, że tęsknisz za swoją szkołą. Chciałby, żeby Ingrid powróciła, aby się przekonać, jak dobrze by mogło im teraz być, bo od tej pory tyle się zmieniło, czas tyle spraw uregulował. Chciałby, żeby znów tworzyli rodzinę, a wtedy świat stałby się taki piękny jak w albumie, drzewa w ogrodzie by kwitły, zachody słońca byłyby wspaniałe, razem czytaliby książki, a dzieci byłyby z nich dumne i chętnie wracałyby do domu. Chciałby też, żeby Ingrid siedziała tu obok niego, na miejscu pasażera, gdzie teraz leżą aparat fotograficzny i kamera wąskotaśmowa, i żeby od czasu do czasu kładła mu rękę na udzie i lekko ściskała je palcami.
Chciałby, żeby byli szczęśliwi aż po kres życia, i wmawia w siebie albo jest przekonany, że mogliby być szczęśliwi, myśli o tym bardzo często, ze smutkiem i bólem, tak, wyobrazić można sobie dużo, to nic nie kosztuje. Nic nie kosztuje. Bo nie jest tak, żeby nie wiedział, że trochę skorygował swoje wspomnienia, by było mu lżej, i dobrze wie, że jego małżeństwo nie okazało się tym, co sobie wyobrażali, i że brakowało w nim podstaw na trwałe szczęście, i że Sissi była już dostatecznie duża, żeby odczuć te braki. Wie również, że ostatnie lata przed śmiercią Ingrid były najmniej udanymi latami w jego życiu, a to coś znaczy w przypadku kogoś, kto przedtem i potem stał po stronie pechowców i w kim niepowodzenia zagnieździły się niczym arterioskleroza. Ilekroć o tym myśli, wciąż ma wrażenie, że wydarzyło się to wczoraj. Kiedy w przeddzień śmierci Ingrid zadzwonił do domu, posłała jedno z dzieci, żeby odebrało telefon. Sissi: U mnie wszystko dobrze. Trochę pada. On: Czy mogę mówić z mamą? Sissi: Tak. On: Słyszałem, że u was pada. Ingrid: Tak, więc nie muszę podlewać ogrodu. On: Czy trawa już urosła? Ingrid: Tak, oczywiście. On: Tu w Monachium padało tylko wczoraj, a teraz jest przepięknie. W domu coś nowego? Ingrid: Nie wydaje mi się. Wszystko dobrze. Cisza. On: No to daj im buziaka ode mnie. Ingrid: Dobrze. On: Dla ciebie też buziak. Ingrid: Dziękuję, na razie. Tak to wyglądało. Naprawdę smutno. Smutno. Przede wszystkim w ostatnich latach dużo się kłócili, najczęściej zaczynało się od byle drobiazgu, ot, takich nic nieznaczących rzeczy, jak na przykład ostatni prezent Ingrid na jego urodziny: Z samochodem na ty Aleksandra Spoerla. Peterowi staje przed oczami Pierwsza Komunia Philippa. Dość osobliwe wspomnienie. Gdyby nie wiedział, że tak było, nie uwierzyłby, że w ogóle mógł coś takiego powiedzieć: – Mój syn nie będzie nosił muszki. Na co Ingrid oświadczyła: – Jeśli Pierwsza Komunia działa ci na nerwy, to twoja sprawa. I lepiej się z tego wyłącz. – A potem dodała: – Najwyraźniej nie możesz znieść, że nie ty jesteś w centrum zainteresowania, tylko ktoś inny.
On zaś uciął: – Wystarczy, dość już tego. Nie będę dłużej słuchał takich bzdur. Ale Ingrid jeszcze mu się odgryzła: – Twoja reakcja przemawia za tym, że wytknęłam ci prawdę, której nie możesz znieść. Kiedy przywołuje w pamięci takie chwile (po czym od razu przychodzą mu na myśl rodzice Ingrid, jej przeklęci starzy), czuje gorycz i ucisk w żołądku i najbardziej by chciał, żeby samochód nagle dostał skrzydeł, tak nieprzyjemne, tak dołujące jest to, czego nie może już cofnąć. Powtarza się to co kilka dni (kilka godzin?) i znów go trzyma, a on musi się starać zająć czymś myśli (albo je odreagować, albo zagłuszyć). Tym razem całą energię wkłada w pobudzenie dzieci do dalszego śpiewania, no już, zaczynajcie, no, śpiochy, avanti, Griechischer Wein, By the Rivers of Babylon, Fiesta Mexicana. Podziałało. I kiedy Sissi – dla której poprzednie piosenki były za mało zaangażowane (chyba już wolę się kłócić) i która ma fioletowoczerwone usta od jedzenia czereśni – swym pięknym altem przyłącza się do śpiewania, sam nie wie, jak to rozumieć. Że co? Że właśnie zaczęły się wakacje? Blowing in the Wind, wtóruje jej w trakcie refrenu swoim dudniącym i rozedrganym basem, wzruszony jak podczas świąt przy Stille Nacht, z bolesną gulą w gardle, ponieważ przez chwilę wydaje mu się, że są, no, czym? No, czym? Ta myśl rzadko wydaje mu się tak oczywista: rodziną. Naturalnie wie, jasne, że wie aż nazbyt dobrze, że to nie będzie trwało wiecznie i że zapewne wkrótce się skończy. Jak tylko wysiądą z samochodu, każdy podąży swym własnym tempem. W Grazu, za Dworcem Głównym, Peter zjeżdża z obwodnicy. Nie zmierza jednak w kierunku węzła południowego, gdzie zaczyna się nowy odcinek autostrady, i jedzie na południowo-wschodni kraniec miasta, gdzie – mały popis pilności – chce sobie obejrzeć skrzyżowanie, na którym na początku tygodnia zdarzył się śmiertelny wypadek. Gazety opisywały tę sprawę dość mętnie. – Musimy? – pytają dzieci cienkim głosem. – To nie potrwa długo. Żeby nie miały mu za złe tej krótkiej przerwy, przejeżdża obok zakładu karnego Karlau. – Zaraz wam coś pokażę. Tamte budynki przed nami, które wyglądają jak klasztor. I mury z drutem kolczastym. To więzienie. – Fascynujące – mówi Philipp. Sissi powtarza za nim zgryźliwie: – Fascynujące... – I dodaje mentorskim tonem: – Właśnie dlatego robi się tyle filmów o więzieniach, ponieważ dla niektórych jest to f a s c y n u j ą c e, że zamyka się innych ludzi. – To też jest ciekawe – broni się Philipp. Peter przychodzi mu w sukurs, wysuwając argument, że wszystko, na co nie pozwala społeczeństwo, koncentruje się w więzieniu, nadając sprawie pewnego smaku. Czy nie tak? – Bardzo interesujące – mówi Sissi.
A Peter kontynuuje: – Najlepszym przykładem jest to, że sama najchętniej palisz papierosy zawierające zioła, które należałoby sprzedawać tylko na receptę. Powinnaś spokojnie, we własnym interesie, żeby poznać samą siebie, trochę bardziej obiektywnie zastanowić się nad tym, dlaczego to cię tak pociąga. Sissi nie odpowiada. A kiedy Philipp chce sobie kupić lody w jakimś sklepiku i Peter zawraca na głównej ulicy, nie całkiem przepisowo, do czego się przyznaje (sytuacja na drodze akurat była korzystna), Sissi głośno wzdycha i mówi: – Pan inżynier z Kuratorium Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego, wyrazy szacunku. Guzik go to obchodzi. Niech sobie narzeka, skoro lubi. Philipp ma lody. Smakują? A on będzie miał swoje skrzyżowanie. Trafia tam od razu. – Teraz przez dziesięć minut wreszcie będziecie mogli obserwować swojego ojca przy pracy. Proszę o należytą uwagę. Mówi to żartem, bo w rzeczywistości nie ma choćby cienia nadziei, że dzieci będą mu się przyglądały z podziwem; zwłaszcza co do Sissi nie ma żadnych złudzeń. Przyznaje się w skrytości ducha, ile znaczyłoby dla niego uznanie w jej oczach. Ile? Przyznaje się, ale jest na tyle ostrożny, żeby nie dać tego po sobie poznać. – Również i tę pracę ktoś musi wykonywać. Zawsze to lepsze niż robota w fabryce papieru toaletowego. Peter Erlach, czterdzieści osiem lat, zamieszkały w Wiedniu, osiemnasta dzielnica, Pötzleinsdorfer Straße. Od czterech lat wdowiec, co mówi samo za siebie. Dwoje dzieci, siedemnaście i dwanaście lat. Jest ekspertem od ruchu drogowego, jego opinia ma swoją wagę w kompetentnych gremiach. Szczupły, muskularny, przy pobieżnym oglądzie mógłby uchodzić za niespełna czterdziestolatka, dobrze się rusza, ma nonszalancki, lekko spowolniony sposób mówienia, charakterystyczny przyjemny głos i miły uśmiech, który rzadko przechodzi w śmiech. Ma wąską głowę z mocno zarysowaną szczęką, co sprawia, że szerokie usta zdają się bardziej wystawać, niż tkwić między policzkami. Ma też szeroko rozstawione oczy oraz gęste ciemnobrązowe włosy z równym przedziałkiem po prawej stronie. Jest dość opalony, ponieważ w swoim warsztacie w piwnicy zainstalował lampę kwarcową. Wygląda na pewnego siebie mężczyznę, na kogoś, kto wie, jakie robi wrażenie. Ale jest cichy, nieco refleksyjny i nie oczekuje od życia niczego szczególnego. Poza tym, żeby zostawić go w spokoju. Jest zrównoważony, a ściślej mówiąc, dobrze się kontroluje. Nastroje są w jego przypadku czymś cyklicznym, jak fazy Księżyca, do czego stosują się chłopskie reguły (że po deszczu świeci słońce, zawsze). Nie ma przyjaciół, ale ma wielu znajomych. Znajomi na ogół go lubią. Cieszy się opinią spolegliwego, a także mądrego, chociaż niewiele mówi. I zawsze od wszystkiego trzyma się z daleka. Indywidualista, można by powiedzieć. Ktoś, kto jest wdzięczny, jeśli do nikogo nie musi się dostosowywać. Czasami sypia z bibliotekarką z Uniwersytetu Technicznego. Ale ponieważ kobieta jest zamężna, traktuje to jako okazję, która go do niczego nie zobowiązuje. Romans
podczas przerw obiadowych, trzymany w tajemnicy przed dziećmi. Zabawa w chowanego. Przy innej okazji, kiedy był mniej roztropny, oskarżono go o to, że swoim wciąż niewygasłym zainteresowaniem kobietami wyraża brak szacunku dla nieżyjącej mamy. A więc oficjalnie jest od tej pory chodzącym wzorem cnoty. Co jeszcze ma znaczenie: jako autor wielu rozwiązań komunikacyjnych zdobył międzynarodową reputację, jedynie wskazując na rzeczy, które w zasadzie powinny być oczywiste. Ze skrzyżowania należy rozumieć jako aktywne katalizatory i systemy rozdzielcze w ruchu drogowym. I że sensem skrzyżowania jest jego przydatność, a precyzyjniej: że skrzyżowanie, choć zaplanowane i budowane, staje się realne dopiero po włączeniu do ruchu drogowego, który przypisuje mu właściwą rolę. I że istnieją mechanizmy wymuszające naruszanie reguł, a zatem tylko takie skrzyżowanie, które funkcjonuje dla wszystkich uczestników ruchu według tych samych oczywistych kryteriów, jest skrzyżowaniem bezpiecznym. Parkuje na podjeździe do stacji benzynowej, która ma dwa dystrybutory od strony ulicy. Bierze notes ze schowka, aparat fotograficzny z fotela pasażera i wysiada. Mrużąc oczy w jaskrawym słońcu, lustruje wzrokiem cały teren, bez wyraźnego pośpiechu i oznak szczególnej ciekawości. Zaczyna coś notować. Nastawia przesłonę i ostrość. Robi zdjęcie. Następnie poddaje skrzyżowanie gruntownej inspekcji. Jest skoncentrowany. Gorące słońce praży go raz w twarz, raz w kark, a nozdrza wypełnia zapach ulicy, który tak lubi. Jest to węzeł z trzema rozgałęzieniami, krzywe T, gdzie jedna z bocznych odnóg znajduje ujście w bardzo ruchliwej arterii. Węższa odnoga ma jedynie lokalne znaczenie i z trzonem litery łączy się pod ostrym kątem, co niekorzystnie wpływa na widoczność, zwłaszcza że skrzyżowanie ulega zwężeniu, ponieważ graniczy z prywatnymi działkami. Peter może stwierdzić, że po głównej drodze – w sumie dość przejrzyście poprowadzonej – jeździ się bardzo szybko. Natomiast dla pojazdów skręcających nie przewidziano pasów ograniczających prędkość ani regulujących ruch, a tym samym przestrzeni katalizującej korek drogowy, co pociąga za sobą pewne skutki. Zwłaszcza sytuacja jadących od strony miasta i skręcających w lewo jest katastrofalna. Brak dla nich pasa na samym skrzyżowaniu. Samochód, który się tam znajdzie i chce skręcić z głównej drogi w boczną odnogę i umknąć z obszaru zagrożenia, musi zjechać bardzo szybko, przy czym może się zdarzyć, że przetnie pas dla nadjeżdżających z przeciwnego kierunku. Bang. Peter fotografuje jeden z manewrów skręcania. Chwilę później przechodzi przez główną ulicę na lewą stronę odgałęzienia, gdzie liczne ślady kredy na jezdni dokumentują pracę policji z początku tygodnia. Przygląda się szkicom. Strzałki, kontury, ślady hamowania. Dostrzega błyszczące w słońcu odłamki plastiku, które zmieciono do rynsztoka. Wokół niego wre ruch, a on ani się nie boi, ani nie jest nieuważny; ma wyraźne poczucie, że nic mu się nie może stać, bo z ciągłego szumu wyłowi każdą nieprawidłowość. Kwestia doświadczenia. Robi kolejne zdjęcia. Idzie kilka metrów w głąb przecznicy. W jej górnym końcu, tam gdzie ulica od niedawna przecina się z inną, widać gospodę, a na placu przed nim dziewczynę, która zaczyna wakacje od nauki chodzenia na szczudłach. Przygląda się
jej przez chwilę. Potem wraca na drugą stronę i robi zdjęcie skrzyżowania w kierunku miasta. W kadrze znalazł się również warsztat samochodowy. A w prawym rogu, na samym brzegu, zmieścił się jasnobrązowo-beżowy opel manta, którego kupił w zeszłym roku. Dzieci tymczasem zdążyły wysiąść. Powinien był zaparkować w cieniu. – Zaraz skończę! – woła. Pobieżnie przegląda notatki, podsumowuje stan rzeczy. Robi jeszcze jedno zdjęcie, chowa aparat i trzymając w górze długopis, przy akompaniamencie trąbiącej na niego ciężarówki przedziera się w stronę sklepu rzeźniczego, którego drzwi wychodzą na miejsce wypadku; budynek jest zakleszczony między obiema ulicami, węższa ściana klinem niemal wbija się w drogę z pierwszeństwem przejazdu. Peter najpierw prosi o sześć bułek z salami i ogórkiem, a potem zadaje pytania. Czy w tym miejscu już wcześniej zdarzały się jakieś wypadki, stłuczki i czy czasami, mimo że nie ma kolizji, słychać piszczenie opon. – Ależ tak – odpowiada kobieta za ladą. Zrywa nożem duży kawałek skóry z węgierskiego salami i elektryczną maszyną kroi je na plastry. – Lekarz zalecił mi, żebym się nie denerwowała, bo dostanę zawału i będzie po mnie. Ale myślę, że to woreczek. Bo problemy miewam nie z sercem, tylko z woreczkiem. Kobieta ma pooraną zmarszczkami twarz i zniszczone ręce; w prawej brak małego palca łącznie z kostką stawową. Pofałdowana skóra nad miejscem amputacji jest ciemniejsza niż na grzbiecie dłoni i nie widać pod nią żył. – Ciągle coś kwiczy i trzeszczy jak w oborze. Ludzie co parę lat kupują sobie nowe auta. A potem pędzą na łeb na szyję, myśląc, że skoro Pan Bóg sprawił, że wczoraj nic się nie wydarzyło, to i dzisiaj też się nie zdarzy. Peter ma wrażenie, że powietrze u rzeźnika wydziela tłuszcz, tak bardzo jest gęste. Sklep zdaje się specjalizować w wędlinach i przekąskach. Dwa pocące się piece, w tym dość chłodnym pomieszczeniu, oferują do wyboru trzy gatunki wątrobianki na ciepło. Peterowi burczy w brzuchu. Czuje pot na piersi i pod pachami. Na skrzyżowaniu było trzydzieści, jeśli nie czterdzieści stopni. – Horror – mówi kobieta. – Nie na słabe nerwy. Z wprawą przecina sześć bułek na pół. I jednocześnie odpowiada na szczegółowe pytania, o ile coś wie. Część informacji, które wydają mu się istotne, Peter zapisuje, jak choćby to, że tablica ze znakiem ograniczenia prędkości vis-à-vis na rogu ulicy nigdy długo nie postoi, bo ciągle na nią wjeżdżają. – Mogę to sobie wyobrazić – mówi. A po chwili, kiedy kobieta z westchnieniem kończy swe sprawozdanie, dodaje: – Wszystko bez pomyślunku. – Ludzie nie mają pomyślunku. Kobieta kroi w plasterki dwa duże ogórki konserwowe, układa na obłożonych salami dolnych połówkach bułek i przykrywa górnymi. Zawija gotowe kanapki w pergamin i wsuwa do papierowej torby. Peter prosi, by dołożyła jeszcze dwie butelki wody
mineralnej. Kobieta podaje mu zakupy. Podczas płacenia Peter mówi: – Niektóre drogi stwarzają taką niezamierzoną sytuację, że przyspieszają ruch dokładnie tam, gdzie właściwie powinny go spowolnić. A w tym szczególnym przypadku trzeba by albo zabronić ruchu na odcinku, który pod ostrym kątem odchodzi od skrzyżowania, albo jego wylot (pokazuje rękami) tak wyprowadzić w lewo, czyli na południe, żeby łączył się z główną ulicą. Należałoby więc przesunąć ten wylot o kilka metrów do tyłu. Byłoby to korzystne, bo na głównej drodze znalazłoby się miejsce na pas zbiorczy i odprowadzający dla skręcających w lewo, a na środku można by zbudować wysepkę. Dzięki niej dałoby się powstrzymać krytyczny napór ruchu i skierować go na odpowiedni pas. Co nie tylko usprawniłoby przepustowość skrzyżowania i istotnie polepszyło widoczność, ale też pomogło uniknąć najczęstszych kolizji. Tego rodzaju adaptacji można by dokonać, założywszy, że zburzy się ten budynek. – Miłe perspektywy. Kobieta z obojętnym wyrazem twarzy wydaje Peterowi resztę, zamyka kasę, popychając szufladę brzuchem, i wyciera ręce w ścierkę. – Czy zwrócił już pan uwagę, że bratki sadzi się głównie na grobach i na wysepkach pośrodku ulicy? – pyta. – Nie, jeszcze nie zwróciłem. – To niech się pan nad tym zastanowi. Peter rusza w stronę drzwi. – Bardzo dziękuję za wszystkie informacje. Wychodzi na zewnątrz. Upał i jasność sprawiają, że od nagłego kontrastu tańczą mu przed oczami żółte świetlne punkciki. Zaciska powieki, a kiedy się jeszcze raz odwraca, bo sprzedawczyni podąża za nim do drzwi, czuje nagły żar słońca niczym smagnięcie pejcza na karku. Dom zdaje się nad nim pochylać, takie odnosi wrażenie, i w tej samej chwili przeczuwa, że kobieta, jak tylko dostanie rozsądną ofertę, sprzeda dom wcinający się klinem między dwie ulice. Taka okazja więcej się nie trafi. – Za dużo miejsca do parkowania też tu pani nie ma – zauważa trzeźwo. – Niech się pani cieszy. Odwraca się od niej. Czuje zapach asfaltu. Mija miejsce, gdzie trzy dni temu wykrwawił się na śmierć młody motorowerzysta. Stara się sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało to skrzyżowanie, jeśli się je przebuduje, tak by usprawnić ruch. A kiedy się nad tym zastanawia, stwierdza, że rabatki na wysepkach komunikacyjnych rzeczywiście obsadza się bratkami. Wydaje mu się, że zna powód. Nie, nie robi się tego dla duchów zmarłych, na tych splamionych krwią skrzyżowaniach szukających swoich okularów, kapeluszy, tornistrów, które zostały na poboczach drogi. Rzecz pewnie w tym, że bratki – sam niezbyt je lubi – są tanie i wdzięczne. Tak jak chryzantemy. Bukiet chryzantem zaniósł wczoraj wieczorem na grób Ingrid. – Fiu, i już po wszystkim.
Dzieci rzucają się na bułki z salami; jak zawsze najwyraźniej chodzi o to, kto pierwszy pochłonie swoją porcję. – Nie jedzcie tak szybko. Philippowi udaje się jednak między dwoma kęsami zapytać, czy interesujące było to skrzyżowanie. – Zależy, co rozumie się przez interesujące. Ot, dwie ulice. (Jak dwa elementy, dwa składniki, dwa moduły). Zanim wsiądzie do samochodu, łapczywie gasi pragnienie. Napełnia bak. A potem, żując bułki (wszyscy troje), ruszają w drogę. W radiu, jak zawsze o szóstej, lecą wiadomości. Że w Radzie Narodowej podczas ostatniego posiedzenia przed letnią przerwą doszło do wielkiego krachu w trakcie debaty nad zaproponowaną przez SPÖ nowelizacją Ustawy o Izbie Pracowniczej. I że sześciu wywodzących się z ÖVP premierów krajów związkowych zagłosowało za plebiscytem w sprawie elektrowni atomowej w Zwentendorfie. Wielka ofensywa Etiopczyków przeciwko Erytrei. Bonn obejmuje przewodnictwo we Wspólnocie Europejskiej. Hans Krankl przez następne trzy lata będzie reagował na hasło „Juan”. Najnowszy nabytek FC Barcelona z wielką pompą został powitany w stolicy Katalonii przez stu dwudziestu dziennikarzy, a także setki fanów. Związek Radziecki przygotowuje lot na Marsa z załogą na pokładzie. Księżniczka Anna w Wiedniu. Philipp na życzenie Petera recytuje skład drużyny, która przed tygodniem wyeliminowała aktualnego mistrza świata. Wymienia kolejne bramki łącznie z minutą gry i nazwiskami piłkarzy, którzy je strzelili. Wspomina o jedynej wymianie zawodników w austriackiej drużynie: w siedemdziesiątej pierwszej minucie Franz Oberacher zastąpił Waltera Schachnera. Żółta kartka dla Kreuza i Sary. Sędzia Abraham Klein, Izrael. Mija trochę czasu. Potem Philipp chce się założyć z Sissi, jakiego koloru będzie pierwszy jadący z naprzeciwka samochód. Ale jego pomysł spala na panewce. Zbyt dziecinny. Dramatyzowanie tego, co i tak się wydarzy. Peter zgłasza się w zastępstwie. – Biały. – Niebieski. Zakładają się pięć razy. A ponieważ żaden z nich nie zgaduje, zarzucają tę zabawę. Z półki nad bagażnikiem Philipp ściąga komiks o Asteriksie. Sissi wpatruje się w letni krajobraz. Peter natomiast się głowi, jak zagaić niewymuszoną rozmowę. Od czego zacząć? Dobre pytanie. Po dwóch próbach woli jednak trzymać buzię na kłódkę, żeby znów nie natknąć się na mur niechęci. Wcale niełatwo znaleźć coś, co nie jest odgrzewanym kotletem i co będzie odpowiadało dzieciom, a zarazem nie okaże się zbyt dorosłe ani wścibskie. Przełyka ostatni kęs drugiej bułki z salami. I podejmuje trzecią próbę, nawiązując do tego, że kiedy podczas wojny wprowadzono kartki żywnościowe, rzeźnicy z dnia na dzień posiedli cudowny talent odkrajania mięsa co do grama, i że równie szybko stracili tę
umiejętność, jak tylko zakończono racjonowanie. Czy może być troszeczkę więcej? – Zdumiewający fenomen, co nie? W odpowiedzi słyszy kąśliwą uwagę Sissi, która teraz odwołuje się do Ernesta Che Guevary: – Kapitalizm kiedyś udławi się swoimi sprzecznościami. Peter przyjmuje to do wiadomości. Niech będzie. W końcu łapie się na tym – który już raz? – że szuka inspiracji w szybko przesuwającym się za oknami krajobrazie i próbuje przemycić wiedzę na temat rodzimej kultury, kiedy za rzeką Murą widać pośród drzew wieżę zamku Weißenegg. Niezdarnie udaje, że rozmawia sam ze sobą, jak podczas rozmów ze zmarłą Ingrid, kiedy chodzi mu głównie o to, żeby objąć samego siebie. Za Wildon w Sissi nagle budzi się chęć mówienia; albo zmęczyła ją nuda, albo czuje potrzebę wymiany informacji, z czym radzi sobie równie nieudolnie jak jej ojciec. Daje bratu kuksańca i żąda: – Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego chcesz zostać fryzjerem. Philipp odrywa się od Asteriksa i mówi: – Wcale nie chcę być fryzjerem. – Ale przecież to piękny zawód. – Daj spokój, nie chcę być fryzjerem. – Ale przedtem zawsze mówiłeś, że chcesz nim być. – Nigdy nie mówiłem, że chcę być fryzjerem. – Ale to akurat byłby najlepszy zawód dla ciebie. Philipp chowa się za komiksem, jak tylko może. A kiedy Sissi mu nie odpuszcza, prosi: – Daj mi spokój z tymi swoimi głupotami. – Dlaczego głupotami? Robiłbyś paniom trwałą i serwował im dobrą kawę, kiedy będą siedziały pod suszarką. – Tato, powiedz Sissi, że nie chcę być fryzjerem. – Sissi, skieruj swoje szczególne poczucie humoru gdzie indziej. – Interesuje mnie tylko, kim on chce być – odpowiada Sissi, udając niewiniątko. I zwraca się do Philippa: – Jeśli nie fryzjerem, to w takim razie kim? Philipp wygląda przez okno, patrzy na autostradę budowaną na południe od Lebring, na ciężarówkę zmierzającą w stronę nowego mostu nad autostradą, pod którym za chwilę przemknie ich manta. – Chciałbyś kłaść asfalt na drodze? – pyta Sissi. – Miałbyś wtedy muskuły i opaleniznę przez cały rok, byłbyś pierwsza klasa. A to podoba się dziewczynom. Wiesz co, jesteś dość ładnym chłopcem. Philipp się krzywi. Lekcje, jakie ostatnio od niej dostaje, każą mu ignorować komplementy. Za pochwałami idą wygłupy. Sissi mówi: – Jesteś ładny, tylko trochę za mały, i niestety obawiam się, że już więcej nie urośniesz. Zostaniesz taki jak w tej chwili.
– A właśnie że nie. – Nazywa się to brakiem hor-mo-nu-wzros-tu. Nie da się z tym nic zrobić, bo jesteś już za duży, zaraz będziesz miał puszek nad górną wargą. Ale nie bądź smutny, uroda to nie wszystko. – Nie bądź taka niedobra dla brata – mówi Peter. Pociera dłonią policzki. Nie może zapomnieć, jak bardzo przez ostatnie lata Sissi troszczyła się o Philippa i jak często musiała się nim zajmować. Zawsze był pełen podziwu dla niej i dlatego też na pewne rzeczy patrzył przez palce. Zastanawia się teraz, czy Sissi – kiedy właściwie się to zaczęło – dokucza swojemu młodszemu bratu, bo ten powoli się usamodzielnia? – Przecież mówiłam, że jest ładnym chłopcem. Philipp, którego ogarnia złość, wybucha: – Tato, ta głupia krowa jest w złym humorze, bo zakochała się na zabawie na zakończenie roku. Jeszcze zanim Peter zdążył nabrać powietrza i poprosić Philippa, aby wymyślił jakieś milsze określenie niż „głupia krowa”, Sissi parska: – Zamknij się! – Tato, on się nazywa Valentin! On... Nie kończy zdania. Sissi rzuca się na brata, okłada go pięściami i ręką zatyka mu usta. Philipp nadal coś mówi, ale to, co przedostaje się ze stłumionej paplaniny, zostaje zagłuszone groźbami Sissi, więc niczego nie można zrozumieć. – Spokój tam z tyłu. Słyszycie? Co powiedziałem? Wystarczy! Uspokójcie się! A ponieważ nie reagują, podjeżdża do zatoki przed przystankiem autobusowym i pozwala, by dzieci wykrzyczały się, aż złość sama im przejdzie. Na zakończenie wymyślają sobie, posługując się banalnymi epitetami (z jednym wyjątkiem: fryzjerska dupa z wielkimi uszami). Potem w milczeniu wracają na swoje miejsca i gapią się przed siebie. Peter, prawie nie podnosząc głosu, mówi: – Sissi, nie musisz wyładowywać swojej złości na Philippie. A ona każe mu trochę poczekać na odpowiedź: – Kiedy wszystko tak działa mi na nerwy. Nie rozumiem, dlaczego muszę jechać z wami na wakacje. – Ze starym nazistą i przyszłym fryzjerem. To chciałaś powiedzieć? Sissi przełyka ślinę, walcząc ze sobą, żeby od razu nie zalać się łzami. Z trudem dusi w sobie wstyd, szybko mrugając oczami z powodu kilku łez, które jednak wymykają się jej spod powiek. – To były tylko takie wygłupy. – Skoro jesteśmy przy wygłupach, chciałbym powiedzieć ci jedno: twój pan Che Guevara miał nie po kolei. „Zadaniem rewolucjonisty jest czynić rewolucję”. W sam raz do tomiku poezji. Ale kiedy z piętnastoma ludźmi idzie się do boliwijskiej dżungli i wierzy, że w ten sposób można obalić rząd... No, proszę bardzo! Wszystko dla prawdy!
Ale w dżungli były tylko żmije. I potem z karabinem maszynowym histerycznie obstaje się przy swoim, w imieniu ludu i nędzy mas, to się zapytuję, czy pan doktor i jego towarzysze broni byli przy zdrowych zmysłach. Sissi, wbrew oczekiwaniom, przygląda mu się, krzyżując chude ręce na piersi. Za krótki T-shirt podciągnął się i odsłonił kawałek nagiego brzucha. Tonem całkowitego braku zrozumienia Sissi mówi: – Bo ty tego nie pojmujesz, jesteś na to za stary. A w jej głosie słychać taki smutek, że Peterowi przechodzi ochota, żeby powiedzieć choć słowo. I tylko wzdycha głęboko, co pomaga zmniejszyć napięcie. Czuje się wyjałowiony, jak zwykle. – Jutro dotrzemy nad morze i świat będzie wyglądał inaczej. Zapala silnik, wrzuca bieg i mówi: – No, to możemy ruszać. Here we go... Here we go. Jadą więc w milczeniu, chociaż nikt z nich nie jest małomówny, a więc tym gorzej; nad nimi wysokie niebo, ze słońcem już coraz niżej, z cieniem już nie tak wyraźnym, jadą odprowadzani przez ptaki, które rysują błękit czarnymi poprzecznymi Uniami, jadą przez smagane wiatrem wioski, między słonecznikami, które gapią się za nimi z zakurzonych ogrodów, mijają Leibnitz, przecinają Murę i dalej cały czas prosto, obok gospody przy moście, zanim droga znów przetnie tę samą rzekę, dwadzieścia szylingów dla tego, kto mi powie, ile już razy przejechaliśmy dzisiaj przez Murę, nie, mój synu, to będzie siódmy raz, i powoli, powoli zbliżamy się do nagrody. Bo: tuż za północnym przyczółkiem mostu samochód staje na końcu kolejki, która ciągnie się aż po przejście graniczne Spielfeld, a Spielfeld (wraz ze Straß) to jedna z osiemdziesięciu ośmiu (później dziewięćdziesięciu dwóch) stacji w Petera – dawnej? – grze Czy znasz Austrię?, na której teraz inni zarabiają, i jest stacją, jak dzisiaj...? No, no? No, kto może wyliczyć inne stacje? Wiedeń i...? No, drugie dwadzieścia szylingów. Ale i on nie jest w stanie wymienić stacji, namyśla się, mając w pamięci zapach magazynu na Meidlingu: pył z drewna, rozlany klej, mokry papier i popiół, popiół, kiedy jesienią 1960 roku wspólnie z Ingrid, która była w ciąży, opróżniali magazyn i na placyku przed wejściem palili pozostałe jeszcze pudełka oraz figurki, a także wszystkie śmieci (skórę niedźwiedzią). Mam wam powiedzieć? Jesteście tam jeszcze? Wiedeń, Leobersdorf, Wiener Neustadt, Semmering, Bruck, Graz, Spielfeld/Straß. Czy znasz Austrię? Powoli, ale jednak, faktycznie można sobie stworzyć jej obraz. Sissi założyła słoneczne okulary z lustrzanymi szkiełkami. Pochylona, nieco obrażona, jak się zdaje, patrzy w bok i nie sposób odgadnąć, jak się naprawdę czuje. Jest w każdym razie wpieniona (żeby użyć jej określenia). Kiedy Peter wysiada, żeby rozejrzeć się w sytuacji, a Philipp idzie za nim, Sissi ani drgnie, nawet nie próbując ruszyć się z miejsca. Pytania Petera, czy ma ją wsadzić do pociągu, żeby mogła wrócić do Wiednia, chyba w
ogóle nie słyszy, a jeśli nawet, to nie daje się sprowokować do żadnej reakcji. Jak tu się w tym rozeznać. Mimo najlepszych chęci nie wie, co to za dziwna faza, którą teraz przechodzi Sissi. Wie jedno. Że właśnie spędzi z nią swój ostatni urlop i że jest mu przykro, bo choć zbuntowana, jest świetnym kompanem. W przyszłym roku skończy liceum, a kiedy zacznie już studia, nie da się jej zatrzymać w domu, nawet się tym nie łudzi. Będzie mu jej brakowało, na pewno. Trzeba mieć nadzieję, że często wpadnie coś zjeść albo kiedy dozna miłosnego zawodu. Tak jak wtedy (tylko raz), kiedy chłopak z harcerstwa ją wykorzystał. Była bezgranicznie nieszczęśliwa i płakała. Pocieszał ją ogólnikami i wyświechtanymi frazesami, które w innych sytuacjach przeważnie budziły jej niechęć. Ale trzymał ją za rękę, a ona trzymała jego, i spała na górze, w jego pokoju. Już jakiś czas temu, przed półtora rokiem. Od tamtej pory też zdarzają się podobne chwile, kiedy zdaje się szukać jego bliskości. Ale najczęściej zachowuje się tak, jakby bezgłośnie otwierała i zamykała za sobą drzwi; przemyka na palcach przez dom i tylko bez umiaru kręci głową, obojętnie, co by robił, czy pił wodę, czy wycierał nos. Coś się jej nie podoba w jego sposobie bycia. Często całymi tygodniami. Czuje to ciągłe, niczym odruch bezwarunkowy, kręcenie głową i patrzenie spode łba, albo jedno i drugie, kiedy są razem w jednym pomieszczeniu. Ale na ogół nie trwa to długo. Nie ma najmniejszego pojęcia, dlaczego tak się dzieje, co robi źle i co właściwie jest jej winien. Zagadka w zagadce. Nachyla się do samochodu. – Jeśli się coś ruszy w najbliższym czasie, a mnie tu nie będzie, to po prostu popchnij samochód do przodu. I znów szarpanie gumowej bransoletki; ów nawyk, którego Sissi nabyła w ostatnich latach. I sucha odpowiedź: – Tato, jesteś naprawdę pierwsza klasa. Bierze kamerę z fotela pasażera, wyciąga ją z futerału i filmuje Sissi za szybą samochodu. A ona, nie pierwszy raz tego dnia, pokazuje język, błyszczący od śliny i refleksów światła na szybie. Peter staje na przeciwnym pasie i prowadzi kamerę wielkim lukiem, żeby objąć korek na szosie. Z wizjerem przy prawym oku idzie w stronę granicy, wzdłuż szeregu gęsto stojących pojazdów, galerii stłoczonych rozpadających się aut gastarbeiterów, z pourywanymi zderzakami i przeładowanymi bagażnikami na dachu. Pomiędzy nimi widać pojedyncze niemieckie i holenderskie wozy kempingowe, które z tyłu mają umocowane składane rowery i drabinki. W kadrze pojawiają się urlopowicze niecierpliwie przechadzający się po jezdni. I tureccy kierowcy, którym korek zdaje się mniej przeszkadzać. Dwóch z nich bez przerwy trzęsie się ze śmiechu. Krótko ostrzyżone dzieci machają rękami. Jakiś pies na poszerzonym poboczu obwąchuje wyrzucone odpadki. A potem ta kobieta, Jugosłowianka, której jakiś insekt wplątał się w kręcone włosy. Stoi na poboczu, uderza się obiema rękami w głowę, podczas gdy rosły mężczyzna, w tym samym wieku co ona, obojętnie patrzy gdzieś w bok, z rękami splecionymi na tłustym karku. Insekt spada na ziemię, kobieta rozdeptuje go, wwiercając w niego czubek buta. Poprawia
fryzurę. Kiedy zauważa, że jest filmowana, posyła buziaka w stronę brzęczącej kamery. Peter kieruje obiektyw w prawo i przesuwając go w lewo, jeszcze raz filmuje nieruchomą kolumnę oczekujących pojazdów, a potem wyłącza kamerę. – Godzina czekania – mówi Jugosłowianka, śmiejąc się z zakłopotaniem. Silna, zdrowa, zdrowo śmiejąca się kobieta o sympatycznej pełnej twarzy, w dżinsach i bluzce. Mężczyzna, z którym podróżuje, goły do pasa siedzi w otwartych drzwiach samochodu i dwukrotnie wzrusza ramionami, mówiąc: – Nie być źle. Posuwać się. Peter podchodzi bliżej i nawiązuje krótką rozmowę. Z jej przebiegu wynika, że oboje pracują w fabryce tekstylnej w Ternitz. Nie są zadowoleni, ale nie znajdą nic lepszego. Mimo to mają dobry nastrój, nawet kiedy skarżą się na warunki pracy. Czując bliskość granicy, zdają się odzyskiwać pewność siebie, którą odebrano im przy wjeździe. – Papierosa? – pyta mężczyzna i wyciąga paczkę w stronę Petera. – Rzuciłem palenie. A już po pięciu minutach znajomość posuwa się poza granice tego, czego można się spodziewać po wymianie kilku zdań. Cała ta sytuacja, tkwienie w korku, zderzak w zderzak, wywołuje przyjemne poczucie wspólnoty, tym bardziej miłe, że do niczego nie zobowiązuje. – Jedziemy do królestwa Josipa Broz-Tity na kemping – oznajmia. I że lubi grillowane na węglu jedzenie i zapach ziół, które tam, dokąd jadą, rosną dziko: koper, tymianek, rozmaryn. – Tak, tak – mówi kobieta, a jej słowom wtóruje chrapliwy, głęboki śmiech. – U nas też. Daleko, na przodzie kolejki, słychać odgłos uruchamianych rozruszników, zaskakują silniki, kolumna przesuwa się o trzy długości samochodu. – Pan nas odwiedzić w Split z żona i dzieci – mówi Jugosłowianin, przepchnąwszy swój samochód w powstałą lukę. – Dwoje dzieci – wyjaśnia Peter. – Ale żony nie ma. Unosi palec wskazujący do góry, tam gdzie światło się nieco przerzedza. Z pobocza drogi dolatuje zapach uryny. – Och – mówi Jugosłowianka tym swoim niesamowitym głosem. Potem uśmiecha się tak miło, że Peter też musi się uśmiechnąć. Sprzężenie zwrotne. Kolumna przesuwa się o dwa samochody. Peter ogląda się do tyłu. – Muszę wracać. Ściska gastarbeiterom ręce i rusza przed siebie, żeby jego nieobecność nie doprowadziła do dalszych rodzinnych nieporozumień. Kiedy w polu widzenia pojawia się jego auto, podnosi do oczu kamerę i kieruje ją na stojące przy drodze dzieci. Sissi, widząc to, zaczyna pajacować z niewzruszoną miną. Philipp udaje twardziela, zagryza zęby, ściąga w dół kąciki ust i demonstruje swe żałosne
bicepsy. W zachowaniu dzieci wyczuwa się jeszcze coś z niedawnej sprzeczki, jakąś pozostałość po rękoczynach, bezradnej złości. A jednak owa próba dołożenia się do zapisu w rodzinnym archiwum ma w sobie jakiś zadziwiający urok, siłę i piękno, i sprawia, że Petera ogarnia uczucie, które spokojnie można nazwać czułością. – A cóż to takiego? – pyta na wszelki wypadek ostrożnie, kiedy już wyłączył kamerę. T-shirty Sissi. Po co pytać? Suszą się na masce samochodu i pokrywie bagażnika. Na lusterku wstecznym po stronie kierowcy wisi szmata, którą Sissi wygrzebała spod bagażu i z grubsza przetarła nią auto. Peter filmuje więc również i T-shirty. Podchodzi bardzo blisko. Później, kiedy będzie to oglądał w swojej piwnicy, mocne kolory batiku wydadzą się blade, gruboziarniste i miękkie, tak jak światło o poranku, jak coś, co znaczenia nabierze dopiero w przyszłości, jak coś, co dopiero kiedyś się wydarzy. – Pójdę do granicy pieszo – mówi Sissi. I już jej nie ma. Peter patrzy za nią z poczuciem nieuchronnej straty. Widzi, jak potyka się na żwirze pobocza, nieszczęśliwa dziewczyna w butach, które wprawdzie dobrze wyglądają, ale w których musi się okropnie pocić. Jej włosy. Jej kark. Jej pupa. I to, że się nie odwraca. To go przygnębia, chociaż wie, że ona właśnie tego teraz potrzebuje: półtorej godziny, by umknąć swojej rodzinie i zająć się tylko sobą, i że owo uczucie (konkretne doświadczenie wolności?) łagodzi jej tęsknotę i przybliża do odpowiedzi na pytanie, jakie postawił sobie Czyngis-chan w trakcie pochodu Mongołów: A gdzie w tej rzece jestem ja? – Nie jest z nią najlepiej – mówi Philipp. – Też mi się tak wydaje – mówi Peter. Czas wolno płynie. Słońce dogasa, pomarańczowa tafla zapada się, głębiej i głębiej, rozmywa w oparach, przeczesuje zalesione wzgórze za zamkiem w Spielfeld i nabiera czerwonej barwy, a potem, kiedy Peter przepchnął samochód do przodu, znów stoi samotnie na niebie, w zachodnim skrawku krajobrazu. Nierówności w dali się wygładzają. Nadchodzi lekki wietrzyk. A tuż za nim zachód słońca jak hekatomba. Zalesione wzgórza zdają się nagle zapadać i ześlizgiwać wraz ze słońcem pod linię horyzontu. A niebo niczym latawiec podrywa się wysoko i rozpływa w nicości.
Piątek, 8 czerwca 2001 Philipp siedzi na schodach przed domem i głaszcze kota, który przybiegł od sąsiadów. Zdążył się z nim zaprzyjaźnić. Palcem wskazującym prawej ręki pociera go po pyszczku, a siebie drapie po brzuchu. Przygląda się przejeżdżającym obok bramy samochodom i przechodzącym kobietom z dziećmi, które nawet nie odwracają głowy w jego stronę, chociaż to, co ma im do zaproponowania, wcale nie byłoby gorsze niż inne widoki. Ale nie. Kobiety i dzieci się nim nie interesują. Kogut nie pieje. Pies nie szczeka. Gołębie gruchają. Kawa stygnie. Powolne wypalanie się słońca i stygnięcie kawy to mniej więcej to samo. Co za banały. Marnotrawi czas i zapisuje w swoich notesach nic nieznaczące aluzje i absurdy. Nawet zręczność w łapaniu much nie sprawia mu już radości. Rzuca je kotu do pożarcia. – Co twoim zdaniem powinienem zrobić? – pyta. Kot mruczy przymilnie. A Philipp nagle sobie uświadamia, że znalazł się w punkcie, z którego nie da się już zaprzeczyć, że robi coś nie tak. Nie wie co, bo to przekracza jego możliwości, ale bez wątpienia popełnia błędy. Nawet nic nie robiąc, można doprowadzić pewne rzeczy do eskalacji. W tej samej chwili, jakby to ona poddała mu tę myśl, zza rogu wyłania się Johanna. Przyjechała na rowerze i hamuje tuż przed nim. Philipp jest zły, bo dwie godziny temu zdjął z głowy opatrunek i potem jeszcze się wykąpał. Johanna mówi, że przywiozła coś do czytania. Sięga do koszyka przy kierownicy i promieniejąc z radości, podaje Philippowi opasły tom oprawiony w zieloną marmurkową tekturkę, na której nie widać żadnych tłoczeń. Waży co najmniej ze trzy kilo. Philipp ostrożnie otwiera księgę i czyta na głos: – Memoriał Cesarskiej Akademii Nauk. Fakultet matematyczno-przyrodniczy. Tom siedemdziesiąty trzeci. Wydanie jubileuszowe dla uczczenia pięćdziesięciolecia cesarskokrólewskiego Centralnego Urzędu Meteorologii i Magnetyzmu Ziemskiego. Wiedeń, rok tysiąc dziewięćset pierwszy. Kiedy Johanna z dumą oznajmia, że księga ma sto lat, Philipp się zastanawia, czy już zawsze, gdy tylko zaduma się nad pogodą, będzie musiał myśleć o miłości (kto wie?). Pyta o to Johannę. Ale ona tylko macha ręką. Chociaż po chwili stwierdza, że tak, chyba tak, i że kiedy będą w łóżku, mógłby ją podniecać, czytając na głos traktat o zawartości wody w chmurach. Potakuje, zaciskając i lekko wydymając usta. A po krótkiej przerwie znów potrząsa głową i wybucha śmiechem. Jak ona się śmieje! – A więc: O zawartości wody w chmurach, odstęp, doktor Victor Conrad, odstęp,
nawias, z Instytutu Chemii Fizycznej Uniwersytetu Wiedeńskiego, zamknąć nawias, odstęp. Z pięcioma ilustracjami, odstęp, kreska, odstęp, nawias, przedłożony na posiedzeniu siedemnastego maja tysiąc dziewięćset pierwszego roku, zamknąć nawias, odstęp, kreska, 21
odstęp. Pierwsze badania nad zawartością wody w chmurach i mgle podjął Schlagintweit w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym. Podczas dłuższego pobytu w schronisku Vincent, nawias, trzy tysiące sto pięćdziesiąt dwa metry, zamknąć nawias, które leży na zboczach Monte Rosa, określił zawartość kwasu węglowego w górnych warstwach powietrza... Chichot Johanny, która w drodze do pokoju Philippa zdejmuje T-shirt i stanik. – Ponieważ Schlagintweit... Chichot. – ...poddane badaniu powietrze przepuścił przez materiał absorbujący kwas węglowy i z przyboru wagi absorbujących substancji wywnioskował zawartość CO2, mógł również wpaść na pomysł, żeby i mgłę przepuścić przez absorbującą wodę substancję, nawias, chlorek wapniowy, zamknąć nawias, i na podstawie zwiększonego ciężaru ocenić całkowitą zawartość wody w zaabsorbowanym quantum powietrza, a potem odjąć zawartą w powietrzu wilgoć, nawias, wodę w formie gazu, zamknąć nawias, i obliczyć wartość płynnej wody, która w skroplonej postaci uwalnia się z powietrza. W ten sposób Schlagintweit znajduje w metrze sześciennym chmury circa dwa, przecinek, siedemdziesiąt dziewięć gramów płynnej wody. Philipp przerywa czytanie i pyta całkiem już rozebraną i leżącą na plecach Johannę, co o tym myśli, czy chmury są bardziej podobne do deszczu, czy do nieba? Johanna nie odpowiada, odwraca się i wyjmuje mu książkę z rąk, a potem rzucają obok materaca. Książka z hukiem pada na podłogę. Philipp protestuje: – Johanno! Przecież ten artykuł na temat wody w chmurach miał cię podniecać w t r a k c i e, a nie p r z e d. Ale Johanna go nie słucha. Philipp zastanawia się, co powinien zrobić: może powtórzyć pytanie, czy chmury są bardziej podobne do nieba, czy do deszczu, i co jest bliższe lata, wiosna czy jesień. Stwierdza jednak, że jest mu to w tej chwili obojętne i że pewnie nigdy już nie będzie go interesowało, i że teraz gnębią go zupełnie inne pytania, ale nawet one mogą poczekać, aż wyczerpani będą leżeli obok siebie. Tym razem również i Johanna próbuje jak najdalej odsunąć w czasie te dwa momenty, kiedy przyszła i kiedy będzie musiała wyjść, jakby teraz, gdy mają białą pościel, wcale nie chciała jej opuszczać. Philippowi wydaje się w niej bardzo piękna i chętnie by ją spytał (Johanno, powiedzże wreszcie), czy ona też zna takie chwile, kiedy nie liczą się ściany, podłogi ani czas. Czy byłaby gotowa wyrzec się tej prostackiej logiki i odrzucić śmieszność, tak męczącą, i powiedzieć sobie: jestem, kim jestem, i będę tam, gdzie jestem, tak długo, jak mi się podoba.
Nie pyta jednak. Ale spytają później, po wszystkim, czy ona... – Nie, Philippie, to po prostu niemożliwe. Chcesz przeskoczyć prawa, którymi rządzi się życie. Odgarnia mu mokre włosy z czoła. Jej spojrzenie nie pozostawia żadnej nadziei. – Bo tylko idioci się nie zmieniają. Każdy rozsądny człowiek patrzy przed siebie, ale żeby mógł to robić, musi wiedzieć, co za sobą zostawia. Nie możesz się okłamywać, że jest inaczej. Philipp myśli: tak rzadko się okłamuję, że te kłamstwa zmieściłyby się na paznokciu dużego palca; właśnie tam mógłbym je zapisać. Reszta jest jasna jak słońce. Johanna siedzi na nim i długo mu się przygląda, od czasu do czasu popatrując to na sufit, to w stronę okna. W końcu, jakby wszystkie inne sprawy były drugorzędne, przypomina mu, że przed kilkoma tygodniami jej mówił, że w tym pomieszczeniu, gdzie właśnie ze sobą spali, ma zamiar zerwać tapety. Kręci głową. Philipp wyobraża sobie, jaki piękny byłby ten pokój, gdyby za tapetami kryło się to, czego by pragnął. W miejscach, gdzie z czasem odkleiły się zabrudzone rogi papieru, pewne oznaki sugerują, że jest pod nim czerwonawa, przetrawiona klejem ściana, która przywodzi mu na myśl Maroko, gdzie nigdy nie był i dokąd nigdy nie zamierza się wybrać. – Johanno – mówi. Ale nie, to nic nie daje i nie ma sensu. Lepiej by było, gdyby w ogóle nie zaczynał tego zdania. Johannie mówienie przychodzi łatwiej. – Sam przyznaj, że to, co robisz, nie wróży żadnego sukcesu. A najbardziej mnie denerwuje, że jestem częścią tej twojej plajty. Bo tak naprawdę do niczego nie chcesz się zabrać, co najwyżej od czasu do czasu zajmiesz się mną, ale też nie za bardzo. Rozmawiają szeptem, a przez okno sączy się noc. Philipp rozmyśla o tym wszystkim, co zarzuca mu Johanna: że jego ostatnia książka niczego nie zmieniła. O swoich pięciu latach z Ellą. O kilku innych sprawach, niektórych sprzed wielu lat. O swojej rodzinie, matce, ojcu, i o tym, że Sissi dużo za wcześnie wyszła za mąż i wyjechała do Nowego Jorku. I że Johanna dusi się w swym małżeństwie i tylko czeka na impuls, który przeniesie ją w inne życie. Nie może się w tym połapać. Tyle rzeczy kłębi mu się w głowie, a wszystko tak bardzo zbija go z tropu, że gubi wątek i nic nie mówi. Pospiesznie dotyka piersi Johanny i przez moment myśli, że ów dotyk jest czymś trwałym, powtarzającą się w nieskończoność chwilą, która powielając samą siebie, zachowuje ulotność i równocześnie na zawsze się uwiecznia. Mocniej obejmuje Johannę w pasie i przyciska twarz do jej boku. I kiedy tak leży, zaczyna rozmyślać o czymś, co gdzieś przeczytał: że pewne wrażenia na zawsze utrwalają się na skórze, na przykład chłód pistoletu, który ktoś kiedyś poczuł na swojej skroni podczas urlopu. Chciałby, żeby jego ręka też miała taką zdolność zapamiętywania, by pamiętała piersi Johanny oraz uczucie, jakie budzą w nim owe krągłości. W dzieciństwie próbował tego z palcami u stóp. Podnosił je wysoko, jeden po drugim, żeby mogły lepiej zobaczyć świat. Sissi jeszcze przez lata się z tego nabijała,
dzięki czemu chyba w ogóle to pamięta albo przynajmniej wie, że przechodził taką fazę. Kiedy się budzi, jest już całkiem ciemno. Johanny nie ma obok niego, bardzo wyraźnie odczuwa brak jej ciała, ale wie, że jeszcze przed chwilą musiała tu być, bo prześcieradło ma znajomy zapach. Mówi sobie, że jeśli Johanna kiedyś spełni swą obietnicę i zostawi Franza, to wtedy na pewno opuści i jego, bo spotykanie się z nim straci już wszelki urok, i że wtedy będzie mu brakowało tego zapachu, który za każdym razem zostawia w pościeli. A myśl, że kiedyś go nie poczuje, długo nie daje mu spokoju. Leży z otwartymi oczami i nagle uświadamia sobie, że Johanna łatwo się z tym pogodzi, jeśli z dnia na dzień przestanie tu bywać. Chociażby dlatego, żeby wytknąć mu jego największy błąd i udowodnić swoją rację. A jeśli zechce ciągnąć to dalej... Będzie czekał. Będzie czekał w tym łóżku. I na schodach. Zadowoli się zapachem żwiru na podjeździe i zapachem Johanny. Nie ruszy się stąd, nie, nie będzie chciał. Panie, który możesz odmienić serca królów, mojego, proszę, nie odmieniaj. Rozkłada ramiona na całą szerokość materaca, z pewną ulgą, ale też i strachem, że Johanna jeszcze tu jest. Nie obok niego, tylko w kuchni. Dobiegają go stamtąd strzępy słów i jej stłumiony śmiech, który od czasu do czasu przerywa bulgotanie zmywarki i gardłowy tubalny głos (Steinwalda?), chwilami niedający się odróżnić od innych dźwięków. Słucha tego przez kilka minut. A potem znów zasypia. Steinwald i Atamanow wyjeżdżają tuż przed siódmą; godzinę po nich wychodzi Johanna. Odprowadzają do samej bramy. Ponieważ ma mokre włosy, a on się zaoferował, że zreperuje jej rower – zadowolony, że choć tego poranka będzie mu oszczędzone słuchanie przez dziesięć minut włączonej na największe obroty suszarki – Johanna zamawia sobie taksówkę. Jest w dobrym humorze i raczej unika tematów z ostatniej nocy, a jeśli już je porusza, to przynajmniej w delikatny sposób. Kiedy czekają na taksówkę, a mydlana piana szumi mu w uszach, Johanna mówi, że Steinwald jest w porządku i on (Philipp?) w zasadzie też, lecz tylko czasami. Ale czy on (Philipp?) w ogóle kapuje, o czym mowa? Wątpliwe. Steinwald podobno zakochał się we fryzjerce, która ma śpiewać z damskim zespołem, grającym wyłącznie marynarskie piosenki, takie jak Ahoj i Morze albo Kapitan Ahab i... Philipp wchodzi jej w słowo: – Gdy wieczór zapada i ciemno się robi dookoła, ja biorę gitarę i śpiewam o tobie, Paloma. Już ma zaintonować: A-hoj! Świat jest piękny i zawsze się będzie kręcił dookoła. Ale Johanna ubiega go, całuje i mówi, że było miło. A on nie obstaje ani przy czasie teraźniejszym, ani przy dokładniejszym zdefiniowaniu słowa „miło”. Johanna wsiada do taksówki. Taksówka odjeżdża. Philipp zostaje na podjeździe i mimo woli słucha gruchania gołębi. Kilka z nich nadal oddaje się swym bezsensownym zajęciom: gruchaniu i drapaniu pazurami w blachę. Philipp spogląda w stronę rynny pod dachem. Naliczył siedem ptaków, które wciąż wolą mieszkać u niego niż gdzie indziej. Ale dlaczego, dlaczego, dlaczego.
Przecież nie ma tu nic, co by je zatrzymywało. Dawno powinny stąd zniknąć. W końcu świat jest duży, jak to się mówi i słyszy dookoła. Klaszcze w dłonie. – Poszukajcie sobie innej kryjówki! Świat jest duży! Przynajmniej tak się mówi! Wynocha stąd! Rozumiecie? Zrozumiałyście? Krzyczy z całej siły i wymachuje rękami, wskazując na miasto i zwierzyniec w Lainz, którego lasy z na wpół oswojonymi dzikami spowijają gęste poranne mgły. Ale może sobie krzyczeć i gestykulować, ile chce. Gołębie nawet na chwilę nie przerywają gruchania.
Czwartek, 14 czerwca 2001 Philipp reperuje rower Johanny. Stawia go do góry kołami, w miejscu, gdzie przedtem stał duży kontener, ale teraz tam nie stoi, ponieważ nawet on nie ma już nic większego do wyrzucenia. W myślach przepowiada sobie wszystko, o co powinien był spytać Johannę, bo przez ten krótki czas, kiedy się widzą, tak mało ma po temu możliwości, żeby zadać jej te pytania, i rzetelnie usuwa jedną po drugiej usterki w rowerze. Wymienia klocek hamulcowy, żarówkę w tylnej lampce, poprawia mocowanie dynama, dokręca kierownicę oraz kilka śrub i naoliwia wszystko, co da się naoliwić. Jest tak skoncentrowany na pracy, że kończy już po półtorej godziny. Za szybko, jak na jego wyczucie, więc postanawia go jeszcze umyć. Korzysta z ogrodowego węża, którego nieraz używali Steinwald i Atamanow. Myje także swój rower. Później podlewa warzywnik. Kto wie, co jeszcze będzie tu chciało wyrosnąć. Ziemia jest już całkiem popękana od stale utrzymujących się upałów. Widzi, że lato nie odpuści. Pogoda jest taka, że chce się wyć. Jakże nieroztropnie było myśleć, że mogłoby być inaczej, powiedział stary Stanislaus, kiedy to, co najlepsze, miał już za sobą. Philipp znów (znów) siada na schodach przed domem i wdycha zapach żwiru. Zamierzając dożyć wieczoru, siedzi z nowym notesem pod ręką, żuje trzonek ołówka i czeka, czeka na powrót Steinwalda i Atamanowa. Na Johannę bowiem nie ma co liczyć. Zamiast niej pojawia się światło, takie, jakby Philipp założył barwione na zielono plastikowe okulary przeciwsłoneczne. Po chwili z nieba sypie się grad, dobre pięć minut, do wpół do szóstej. Philipp patrzy na zegarek. Kulki lodu mają prawie centymetr średnicy. Biega za największymi i kiedy topnieją mu w ręce, odczuwa taką dumę, jakby spadały tylko u niego i na jego rozkaz. Ani to prawdopodobne, ani logiczne, jednakże myśl, że grad tym razem padał tylko dla niego, wydaje mu się bardzo miła, choć równocześnie ogarnia go poczucie osamotnienia, jakiego nie doznał od wielu miesięcy. Bo nie ma przy nim nikogo. Bo miłość diabli wzięli. Bo niebo płacze rzewnymi łzami. I tak dalej, i tak dalej. Ma to jakiś związek z jego matką. Jakby na chwilę wyszła po zakupy, a on został w domu. Ale nie może ustalić, skąd bierze się to wrażenie, owo mgliście zarysowane wspomnienie, które już prawie zatarło się w pamięci i któremu nie da się przywrócić wyraźnych konturów. Wieczorem smaży sznycle dla Steinwalda i Atamanowa, bo obaj ich sobie zażyczyli po tym, kiedy z nich wydusił, co im najbardziej smakuje. Philipp podejrzewa, że skoro pracują u niego na czarno, postanowili nie sprawiać mu żadnego kłopotu i możliwie jak najmniej
rzucać się w oczy, dlatego więc zażądali czegoś, co jest najbardziej banalne i najprostsze. Akompaniując sobie tłuczkiem do mięsa, śpiewa Schöner fremder Mann, co, podobnie jak gotowanie, wprawia go w wesoły nastrój, bo i jedno, i drugie umie robić, nie popadając w zwątpienie. Panieruje mięso, nastawia ryż, myje, kroi, trze, sieka i tnie w kostkę, przyrządzając sałatę. Rzuca na tłuszcz dwa sznycle, co w tej samej chwili zamienia się w głośne skwierczenie i wznieca dym, więc podrywa patelnię z ognia i wylewa rozgrzany tłuszcz do zlewu. A to błąd. Bo tłuszcz stygnie i zatyka odpływ. Philipp zauważa to, kiedy po zeskrobaniu z niej sznycli myje patelnię, by podjąć drugą próbę smażenia. Woda stoi w zlewie. Nawet cały czajnik wrzątku wylanego na tłuszcz nie zmienia sytuacji. Rura nadal jest zatkana. Steinwald znów mógłby skomentować to na swój sposób, tak jak wówczas, kiedy Philipp oznajmił, że pisze książki: – Palcem w nosie też się coś pisze. Wtedy ze śmiechu dostał czkawki, teraz jednak się wstydzi, bo obaj niechybnie pomyślą, że do niczego absolutnie się nie nadaje i że należy do tych, którzy wszystko potrafią popsuć. Ty trąbo! Ty niewydarzony surrealisto! Philipp sam sobie urąga, ma siebie dość i głównie dlatego przemilcza tę wpadkę przed Steinwaldem i Atamanowem. Z powodzeniem odpiera próby swych pomocników, kiedy obaj chcą pozmywać po kolacji, i przypomina Steinwaldowi, że miał mu przedłożyć właśnie otrzymane oferty naprawy dachu. Trzy kosztorysy w zasadzie się nie różnią, jeśli chodzi o ceny. Steinwald mu radzi, żeby się zdecydował na ofertę z najwcześniejszym terminem zakończenia prac, ponieważ ma tę zaletę, że on, Steinwald, zdąży wszystkiego dopilnować i skontroluje rachunki, zanim wyjedzie na Ukrainę, gdzie będzie świadkiem na ślubie Atamanowa. Co u licha? tłucze się Philippowi po głowie. Z trudem zbiera myśli, tak bardzo poczuł się odepchnięty, tak radykalnie odstawiony na bok, pominięty i wykluczony. Steinwald! Świadkiem! Odczekuje chwilę. Najchętniej wstałby od stołu i opuścił pokój. Ale w nagłym przypływie ufności ogarnia go przeświadczenie, że Atamanow również i jego (Philippa, byłoby pięknie) zaprosi na swoje wesele i że argumenty o wcześniejszych terminach posłużyły jedynie jako wstęp. Mówi: – Okay, nie może to w żaden sposób kolidować z weselem Jewgienija. Steinwald potakuje. Philipp czeka i nalewa likieru mandarynkowego. Atamanow też kiwa głową. Philipp wyznaje im, jak bardzo pociesza go myśl, że już wkrótce, jeszcze zanim oni (Steinwald i Atamanow, szczęśliwcy) pojadą na wesele, zostanie panem własnego losu. Obaj cieszą się razem z nim. Philipp sądzi nawet, że Atamanow zaraz poklepie go po ramieniu i wypowie słowa zaproszenia. Ale nie. Atamanow tylko się drapie za rzeczywiście okropnie odstającymi uszami, to chyba tik nerwowy, tak jak inni muszą kogoś obejmować, i nadal się nie odzywa. Philipp mówi sobie w duchu (na wiele sposobów i mniej więcej w takiej kolejności), że bądź co bądź jest to nie do pomyślenia, by miał pojechać z tymi zabłąkanymi owieczkami na Ukrainę. Że drogi na Ukrainie są do niczego. I że za bardzo to niepewne. Że zmiana
miejsca nie będzie niczym innym, jak tylko kiepskim żartem. I mówi sobie (prosto w oczy), że tego rodzaju wykręty nic go nie kosztują i że Johanna ma absolutną rację, kiedy wszystko w nim i w jego zachowaniu, aż po najdrobniejsze szczegóły, nazywa wielce znamiennym. To, czy ma coś robić, czy nie, kim ma być albo i nie być, interesuje go dużo mniej niż perspektywa spekulowania – przy użyciu konwencjonalnych słów – na wszelkie możliwe tematy. Przyglądając się jego uszom, mówi sobie, że to sprawiedliwe, że Atamanow nie może włożyć ołówka za ucho, bo żaden się tam nie utrzyma. I że niczego nie zazdrości przyszłemu żonkosiowi. 22
Do późnej nocy, nie pierwszy już raz, grają w tip-kick , by oszczędzić sobie męczącej rozmowy. Chociaż niemiecki Atamanowa nie jest beznadziejny, podczas każdej pogawędki z nim muszą nieźle się napocić, a i tak rezultat rzadko bywa zadowalający. Philipp bryluje w obronie, jest też wybitnym strzelcem, ale na bramce okazuje się do niczego, co sprawia, że przegrywa większość partii. Ciągle wybucha śmiechem, spięty od nadmiaru ambicji, i wieszczy swoim konkurentom srogą porażkę. Atamanow idzie do łóżka. Steinwald i Philipp grają ostatni raz, a kiedy zanosi się na to, że Philipp znów przegra, Steinwald opowiada mu, że mercedesa kupił wyjątkowo tanio, bo przez dobre dwa miesiące leżał w nim samobójca. I choć Steinwald sam zaczął ten temat, wyraźnie widać, że wciąż nie opuszcza go bojaźń. Pocąc się obficie, chaotycznie dorzuca dalsze szczegóły. Philipp strzela w stronę bramki, ale piłka się odwraca, pokazując kolor przeciwnika. – Stąd te zapachowe choinki – mówi. Steinwald potakuje. I z nie większym sukcesem niż Philipp posyła piłkę w kierunku bramki, po czym wyjaśnia, aczkolwiek niechętnie, że nie dysponuje takimi pieniędzmi, żeby móc całkowicie odnowić wnętrze samochodu. Do tej pory wymienił tylko przednie fotele oraz wykładzinę na drzwiach i podłodze. Przerywa na chwilę. Philipp puszcza piłkę w jego stronę. Mimo to bramkarz Steinwalda ani drgnie. Steinwald się prostuje. Mówi, że samochód jest niezawodny i że zawsze można otworzyć okna. A potem celuje prosto do bramki Philippa, ale ten wybija piłkę w róg. Z wyraźną ulgą, że jeszcze nie przegrał, pyta, kim był nieboszczyk. Steinwald odpowiada, że on tego nie wie. W samochodzie były jakieś rzeczy osobiste, co go trochę zdziwiło. A o reszcie nie ma bladego pojęcia. – Piękna historia – dodaje z westchnieniem i opada na najbliższe krzesło, z którego już się nie rusza. Jego skrzydłowy nawet nie próbuje oddać przysługującego mu strzału. Philipp nie może spać. Pieką go oczy i czuje zmęczenie, ale tylko w kończynach. Z paczką papierosów i prawie opróżnioną butelką wiśniówki oraz z co najmniej dwudziestoletnim likierem mandarynkowym, który dopiero napoczął, leży na płaskim dachu garażu, puszcza obłoki dymu w chłodne nocne powietrze i czeka na zorzę polarną. Po
niezwykle silnej erupcji na Słońcu wkrótce mają dotrzeć do ziemskiej atmosfery całe ławice naładowanych elektrycznością cząsteczek. Mniej więcej o wpół do drugiej w nocy widzi małe nerwowo drgające woale i wstęgi zielonego, czasem fioletowego światła. Upija trzy, cztery łyki likieru. Akurat Steinwald! Świadek pana młodego! Na Ukrainie! Wszystko to jakiś obłęd, oszustwo, jedno wielkie nikczemne kłamstwo, szwindel, impertynencja i makulatura. Bo na południu wcale nie ma tych wysp. Na pewno nie. Zakład. Niech padnę. Nigdy ich tam nie było. Są tylko złe drogi, moczary, przepaście, wyjące wilki i złodzieje, którzy wszystko zagarną, nawet księżyc, i podzielą go między siebie na fazy. A ja księżycowi napluję w twarz i – zrobię to na koniec – ręką zetrę z nieba zorzę polarną. Nie lubimy Ukrainy, mówią młode liski i układają się do snu.
Poniedziałek, 9 października 1989 Kiedy wczoraj wieczorem Alma odwirowywała pierwsze cztery plastry, nagle usłyszała głuchy trzask. Na wszelki wypadek wyłączyła wirówkę, ale potem już nie można jej było uruchomić. Po chwili przekręciła włącznik i wtedy wirówka nieoczekiwanie podjęła pracę. Po czterech podobnych próbach zostawiała ją na jałowym biegu, uważając, by nie przestawić pokrętła, bo kiedy ostatnio tak zrobiła, zaiskrzyło się tylko, a przycisk już nie reagował. Poszła więc po śrubokręt i taśmę izolacyjną i sama spróbowała usunąć usterkę. Niezupełnie poprawną metodą: połączyła przewody drutem do pszczelarskich kratek, omijając przełącznik. Zgrzytnęło całkiem nieźle. Poskładała więc wszystko z powrotem, na ile się dało, i spróbowała jeszcze raz. Ku jej zaskoczeniu wirówka ruszyła, mimo że włącznik był nastawiony na zero. Od tej pory już go nie dotykała, podłączając maszynę do gniazdka w ścianie. I tym sposobem udało się jej dokończyć pracę. Zrezygnowała z elektrycznego odsklepiacza i podobnie jak robiła to kiedyś, posłużyła się widelcem. Zwłaszcza że wosku nie było tak dużo jak ostatnim razem. A teraz jest u niej elektryk i okazuje się, że wirówce nic nie dolega i że wczoraj niczego nie popsuła swoją drucikową metodą. Po pierwsze, z powodu od lat zalegającego w nim kurzu wyłącznik był uszkodzony. Po drugie, błędnie go zamontowała, dlatego zaczął funkcjonować na odwrót. – Z czasem wszystko pokrywa się kurzem – stwierdza elektryk sentencjonalnie. Dmucha sprężonym powietrzem na odsłonięte końcówki i spryskuje je delikatną oliwną pianką z dozownika. Montuje włącznik jak należy. Potem przygląda się pralce, która od tygodnia niebezpiecznie dudni. Fiszbina z biustonosza utkwiła w bębnie. Elektryk w sekundę wyjmuje ją obcęgami. Alma też umiałaby to zrobić. Płaci gotówką za obie naprawy i odprowadza elektryka, po czym wraca do warsztatu i czyści wirówkę, z której w nocy wyciekł prawie cały miód. Pozostałą resztką napełnia słoiki. Sprząta pomieszczenie przed zimą. I wreszcie, co oprócz wielu innych rzeczy dawno już powinna była zrobić, zabiera stare barcie z ich stałego miejsca obok szafy i stawia przy graniczącej z kotłownią ścianie, żeby przejście do ogrodu nie było już takie wąskie. Ale później, kiedy się temu przygląda, ogarnia ją strach, że źle zrobiła. Czuje się tak, jakby dopuściła się zdrady wobec Richarda, ponieważ wspólnie stawiali barcie obok szafy, i jakby również zdradziła Ingrid, bo stały tam i wtedy, gdy Ingrid była tu ostatni raz i pomagała jej przy pszczołach. Wymyśla sobie od skończonych idiotek. I choć rozsądek podpowiada jej, że tak jest o wiele lepiej i że dużo wcześniej powinna była na to wpaść, czuje lekki żal, do którego dołączają wyrzuty sumienia, że nie zaczekała z tymi zmianami
do śmierci Richarda. Idąc za radą doktora Wenzla, przed trzema laty oddała Richarda do domu opieki; latem 1986 roku, kiedy ogrody były radioaktywne. Jej decyzja nie była nieprzemyślana, bo od dłuższego czasu wiedziała, że pewnego dnia sama temu nie podoła. Ale wciąż nie może tego przeboleć. Wciąż widzi wielkie przerażone oczy Richarda. Chciałaby wziąć go za rękę i powiedzieć: No, już dobrze, wracamy do domu. Często, zwłaszcza ostatnio, powtarza sobie te słowa. Sama nie wie, co się z nią dzieje, ale odkąd jego umysł rozstroił się zupełnie (nie jest to już owo przygnębiające pół na pół rozsądku i nonsensu, co miało w sobie coś upiornego), bardzo za nim tęskni. Z początku dużo częściej zabierała go na całe dni do domu, czasem na jego usilne prośby. Ale nawet tu nie radził sobie już z niczym, tak bardzo się posunął. Można by sądzić, że dzień w dzień jakiś autoagresywny Stachanow, wspierany przez wielu osiłków, wypierał z jego toku myślenia wszelki rozum, aż wreszcie nie było już czego opróżniać i w spustoszonej psychice Richarda tylko hulał wiatr. W Boże Narodzenie ubiegłego roku chciała, by Richard spędził święta w znajomym mu otoczeniu. Był jednak kompletnie nieobecny i prawie cały czas myślał, że znajduje się w kaplicy, przypuszczalnie z powodu świec. Wiele razy, zupełnie nieoczekiwanie, intonował Wielki Boże, Ciebie chwalimy. A kiedy Alma w końcu mu wytłumaczyła, jaki ma to związek z choinką i prezentami (Richardzie, to jest dla ciebie, spójrz, to są prezenty dla ciebie, Richardzie, prezenty na Boże Narodzenie, to jest Boże Narodzenie), w jego oczach pojawiły się Izy, ponieważ zdjął go strach, że spali się dom, bo na choince płonęły prawdziwe świece. Alma przyniosła z piwnicy gaśnicę i położyła mu ją na kolanach, co go trochę uspokoiło. Objął gaśnicę i zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę O Tannenbaum. Ale przerwał w połowie i powiedział, że życzyłby sobie, by to było jego ostatnie Boże Narodzenie. I dodał: – Wystarczy. Chodźmy stąd, to nie jest miejsce dla nas. Tak więc Alma znów pokazała mu, gdzie się znajduje: tu jest twoja kuchnia, twój salon, urządziłeś go razem ze mną, te meble niejedno przetrwały, tu jest twój gabinet, twoja szafa na akta, to jest biurko, przy którym pisałeś swoje przemówienia. I kiedy już się zdawało, że zrozumiał, że chodzi po własnych pokojach we własnym domu, powiedział: – No a gdzie będziemy spać? Położą tu kogoś innego i zostaniemy bez łóżka. Pamiętaj, żebyś porozmawiała z tymi ludźmi i kupiła nam bilet, byśmy mogli stąd wyjść. Pójdziemy pieszo do następnej wsi, wynajmiemy tam pokój i zobaczymy, co później da się zrobić. Przez dwa dni świąt Richard nie przestawał się martwić o miejsce do spania. Ciągle snuł nowe pomysły, dokąd mogliby się z Ałmą udać. Nie sposób było odwieść go od tego szaleństwa na dłużej niż godzinę. A teraz: teraz wygląda na to, że właśnie spór o łóżko sprawił, że Richard nie będzie już miał następnego Bożego Narodzenia. Cztery dni temu, we czwartek, znaleziono w jego łóżku radcę doktora Sindelkę, z którym dzieli pokój w domu opieki. Richard ze złamanym biodrem i wieloma potłuczeniami leżał obok na podłodze. Co się stało? Można tylko przypuszczać, ponieważ nie ma żadnych
świadków, a Richard zdążył zapomnieć, jakim cudem znalazł się w tej żałosnej sytuacji. Według wszelkiego prawdopodobieństwa doktor Sindelka, który też jest beznadziejnym sklerotykiem, pomylił się i myślał, że Richard bezprawnie okupuje jego łóżko. Obaj nie znosili się od początku, częściowo z powodów politycznych, a częściowo z zazdrości o to, który z nich jest w lepszym stanie fizycznym. Sindelka musiał zaatakować Richarda drewnianym wieszakiem i w ten sposób wyrzucić go z łóżka, a potem je zająć. Od tej pory Richard przebywa w szpitalu na Meidlingu, gdzie natychmiast chciano go zoperować. Jednakże w trakcie przygotowań do zabiegu ujawniła się wielka anemia – przyczyna nieznana – i z tego powodu operację przesunięto na czas nieokreślony. Dostaje krew, a od wczoraj tlen, ponieważ serce też ma nie najmocniejsze, jak powiedziano Almie. I co najważniejsze, po tych wszystkich przejściach i wskutek ciężkich obrażeń ma wodę w płucach. Prawie wcale nie przyjmuje pokarmów i przez większość czasu prowadzi rozmowy z lampą u sufitu, fantazjując na temat ludzi i spraw dawno już należących do przeszłości. I tylko jego zasób słów był, przynajmniej wczoraj, znacznie większy niż przed wypadkiem. Zawsze to coś. Kiedy Alma była tu poprzedniego dnia, pielęgniarka robiła mu zastrzyk rozrzedzający krew, a Richard, w swoim dawnym stylu, groził jej prokuratorem. Mamrotał cicho, ale wyraźnie: – Prokurator złoży zaskarżenie z powodu zaniechania. W przypadku opieszałości nastąpi to w ciągu sześciu tygodni... Potem padło jeszcze jedno z tych słów, którymi Richard często pomaga sobie w swoich fantazjach. Nie brzmiało ani jak skarga, ani jak oskarżenie, chociaż z pewnością miał na myśli coś podobnego. – Za sześć tygodni będziemy już to mieli za sobą, panie doktorze – uspokajała go pielęgniarka. A Richard odparł niemal dobrotliwie: – Świetnie. Polecę to miejsce wszystkim członkom Wysokiej Izby. Jakie, za przeproszeniem, ma więc znaczenie, gdzie w warsztacie ustawi się stare barcie? Żadnego. Nie ma żadnego znaczenia. Tak, rozumiem. Z jakiejkolwiek by spojrzeć strony, nie robi to żadnej różnicy. Chyba żeby zachować wszystko tak jak wtedy, kiedy jeszcze istniała rodzina. I zbudować z barci ołtarzyk, by złożyć na nim swoje brzemię, by postępować w domu wedle własnego uznania i, ale to dotyczy tylko jej, a nie Ingrid ani Richarda, narzucić sobie niewielkie utrudnienia. Ingrid (ona przede wszystkim) nabijałaby się z takich skrupułów. Chciałaby jednak przestawić wszystko na stare miejsce i zrobiłaby to teraz dla spokoju ducha, gdyby tylko czuła, że podoła fizycznemu wysiłkowi, z jakim wiąże się noszenie ciężarów. Ale nie czuje. Dlatego przekłada tę czynność na później. Wsuwa stopy w wykoślawione ogrodowe buty i wychodzi na dwór, żeby bez pośpiechu wysprzątać ule, jej emocjonalną izbę pamięci. Nigdy by nie przypuszczała, że ten rodzaj uczucia, jakiego wtedy doznała, kiedy jesienią po anszlusie, dobre pół wieku temu, Richard kupił ule od
sąsiada, który właśnie emigrował, i kazał przenieść je przez mur, już zawsze będzie jej towarzyszył podczas doglądania pszczół, obojętnie, czy w latach wojny, czy po śmierci dzieci, czy teraz, kiedy Richard z każdym dniem po trochu odchodzi. Richard leży w pokoju dwuosobowym, do którego drzwi Alma delikatnie puka, zanim naciśnie klamkę. Małe pomieszczenie wydaje się większe niż wczoraj, ponieważ miejsce po drugim łóżku jest puste. Richard leży wyprostowany jak struna, niczym mysz w pułapce. Kołdra ściśle przylega do ciała, a na niej spoczywają ręce. W grzbiecie prawej dłoni, między gruzełkami ścięgien, tkwi igła, przez którą Richard dostaje krew. Jego głowa, niemal pokazowo, leży pośrodku poduszki. W nos ma wetknięte dwie rurki, szczęki są wyraźnie zarysowane, a cienkie wargi wyglądają tak, jakby je zespawano. Oczy natomiast są szeroko otwarte. Nie zareagował na powitanie. Z przerażoną miną wpatruje się w kołdrę, jakby widział tam coś, do czego Alma nie ma dostępu. O czym w tej chwili myśli, w jakim przebywa świecie? Chciałaby to wiedzieć. – Jestem punktualna niczym Angielka. Richard jednak znów zdaje się jej nie poznawać, nawet po głosie. – To ja, Alma. Nie popatrzysz na mnie? Zdejmuje kurtkę i wiesza ją na jednym z haków na drzwiach. Przyniesione owoce kładzie na stoliku pod oknem i przyciąga sobie krzesło do łóżka Richarda. Zanim usiądzie, pochyla się nad mężem i całuje go w pożółkłe czoło, tam gdzie nie dosięgły go razy Sindelki. Wydaje się jej, że Richard jest gorący. Ma popękane naczynka oczu. Na suchej wewnętrznej powierzchni dłoni łuszczy się skóra, a pod nią widać mieniące się zielonkawo żyły. – Nessi? – pyta Richard. Ma na myśli zmarłą na początku tego roku siostrę, która i tak odwiedzała go tylko wtedy, kiedy jeszcze mogła coś uszczknąć. – To ja, Alma, twoja żona. Odwraca się i patrzy na nią tak, jakby uciekła z zoo. Po chwili uśmiecha się i z trudem mówi: – Baczenie. Alma pamięta to słowo z dawnych czasów. Zakłada, że Richard chce jej w ten sposób powiedzieć, że mu się podoba. – Podobam ci się? – pyta. Richard kiwa głową. Nieco później wyraźnie mówi „dobrze” i „tak”, a potem jeszcze „dlaczego” i coś jakby „biała”, lecz Alma nie może tego zrozumieć. Kiedy słyszy „dlaczego”, myśli, że Richard chce spytać, dlaczego tu jest albo dlaczego dopiero teraz do niego przyszła. Ale właściwie tak wiele mogłoby to znaczyć. Dlaczego Otto go nie słuchał. Dlaczego Ingrid przez słomkę dmuchała w lemoniadę. Tlen, podawany Richardowi do nosa, nawilża, sącząc się przez przymocowany do ściany pojemnik z wodą. W pękatym naczyniu bulgoczą dość duże pęcherzyki. Bardzo głośno. – Bo tak po prostu musi być – mówi Alma.
To jedna z jej standardowych odpowiedzi, która, niestety, nie do wszystkiego pasuje. (Inny wariant: o nic się nie martw). Ale tym razem nie udaje się jej zatuszować, jak mało z tego, co powiedział, naprawdę do niej dotarło. Richard się niecierpliwi. Alma bierze całą winę na siebie i prosi, żeby to powtórzył, bo ostatnio tak się jej pogorszyło z uszami, że nie wszystko od razu pojmuje. I kiedy słyszy „potorzyć” zamiast „powtórzyć”, wie, o jakie słowo chodzi, ale inne nagromadzone wokół tego dźwięki pozostają dla niej zagadką, więc odpowiada co bądź (gdybym tylko mogła cię zrozumieć) i dla pewności jeszcze dodaje: – Czasami jestem całkiem meszuge. To też irytuje Richarda. – Tak, tak – mówi, marszcząc czoło, jak gdyby od dawna podejrzewał, że Alma bardzo się posunęła albo że za mało się stara, albo że wybrała sobie zły moment, by mu udowodnić, że ma siano w głowie. Kto się głupi urodził, zawsze będzie głupi. A kiedy chwilę później rękami daje znaki, Alma po jakimś czasie pojmuje, że prosi o okulary, których nie używał już od miesięcy. Znajduje je na blacie we wnęce z umywalką, obok szklanki na trzecie zęby, które niedawno kazała całkowicie odnowić. Wsuwa uchwyty okularów na duże, pełne chrząstek uszy Richarda, ostrożnie, by nie dotknąć żadnej z ran. Richard promienieje, bo znów lepiej widzi. Alma odnosi wrażenie, że dopiero teraz naprawdę ją zauważył, i może cieszy się, że do niego przyszła. Patrzy na nią uważnie. Almie wydaje się, że dostrzega w jego oczach koncentrację, tak jakby kryły się za nią myśli. A więc zaczyna mu opowiadać: o przewrotach u sąsiadów na Wschodzie, o Węgrzech, gdzie w tych dniach skończyła się dyktatura proletariatu, o rozwoju sytuacji w NRD, gdzie masowymi aresztowaniami świętuje się czterdziestolecie państwa robotników i chłopów. Michaił Gorbaczow był w Berlinie i wzywał do dalszych reform. Co zrobiło duże wrażenie. Opowiada o wyborach w Voralbergu, gdzie ÖVP zachowała bezwzględną większość. O dzięciole, który u Wesselych obrabia nową rurę spustową w rynnie. Tak, ten sam, ciągle tam jeszcze jest, przed południem też był. Kilkunastoletnia córka syna Wesselych, który teraz tam mieszka, nie pozwoliła, by ojciec wziął na niego wiatrówkę z szafy; dziewczynka jest tak samo wrażliwa jak ja. Wyobraź sobie, że mimo wielu postanowień tygodniami przekładam koszenie trawy, bo poprzednim razem zabiłam żabę i padalca. Tuż przed południem zajrzało do mnie dwóch robotników pracujących na ulicy i oferowało pomoc przy grabieniu liści. Pod drzewami czuje się już kwaśny zapach, opadają liście, głównie z drzew owocowych, ale trawa jest po prostu za wysoka, żeby można je było zgrabić, no i kiedy pomyślałam o żabie i padalcu, to odesłałam ich z kwitkiem. Wydaje mi się, że ostatnio stałam się trochę dziwna. Pewnie z tej splendid isolation, w której żyję; czasem samotność jest niezbyt łatwa. Kiedy wiosną musiałam zlikwidować wykluwający się rój trutni, dziwnie mnie to dotknęło; czułam się podobnie jak po ostatnim koszeniu trawy, zupełnie do niczego. Zamiast sobie pomyśleć: cóż z tego, jeśli się nie uda, najwyżej będę miała nie pięć, tylko cztery ule albo zamiast czterech trzy, to jeszcze nie jest nieszczęście. Ale bardzo bym była zdeprymowana i po prostu nie mogłabym tego zrobić,
gdybym musiała zabić królową, która jest nadliczbowa. Myślę, że ma to jakiś związek z dziećmi, z tym, że umarły. Naprawdę dziwne, że po tak wielu latach ten ból jeszcze trwa. I nie sądzę, żeby kiedykolwiek to się zmieniło. Wiesz, jeśli królowa ginie podczas swego lotu godowego, a rój, poszukując jej, kręci się obok wylotu, zadaję sobie pytanie, czy i ten ul zaraz obumrze i dlaczego nie uważałam bardziej, i dlaczego pszczoły mi umierają, gdy tylko odwrócę się do nich plecami. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że zaraz będzie zima. Przed południem dokładnie wysprzątałam ule, koniec prac w tym roku, a pogoda była taka jak i mój nastrój, czyli średnia, ale nie z tych uciążliwych. Dość wietrzna. Wcześnie rano, czy ty też zwróciłeś na to uwagę, niebo było jak nadmuchane, a w nocy nagle usłyszałam jakiś stuk i już chciałam dzwonić na policję, bo najpierw nie mogłam pojąć, co się dzieje, ale potem zauważyłam, że podmuch wiatru strącił z półki jakąś książkę. Jedną z twoich. Musiała stać na samym brzegu i miała tytuł, nomen omen, The Outsider. Skąd ją masz? Nigdy przedtem jej nie widziałam. Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli ją przeczytam, i może zacznę nawet dzisiaj. Bo ty właściwie też byłeś autsajderem. Myślę, że to najbardziej mnie w tobie pociągało. Dobrze jeszcze pamiętam, jak się poznaliśmy, byliśmy wtedy trochę młodsi niż dzisiaj, tak młodzi jak tamto stulecie, było to podczas wyprawy z akademicką grupą alpinistów na Rax, wchodziliśmy szlakiem Daniela, a ty, z tymi swoimi alpejskimi odznakami w klapie, nagle powiedziałeś, że życie to jeden wielki padół żałości i że nie ma sensu, na co ja ci powiedziałam, żebyś się przyjrzał skąpanemu w słońcu szczytowi Kar, kosodrzewinie, uskokom skalnym, i dodałam, że ja rozkoszuję się tym wszystkim i wspinając się, czuję własną siłę i cieszę się, że żyję, bo warto jest żyć. To było w 1929 roku, pamiętasz? Zawsze miałam nadzieję, że ujmę ci trochę tego pesymizmu, dlatego zawsze dzieliłam się z tobą kanapkami. Ty nigdy nie brałeś własnego prowiantu, a innym brakowało pieniędzy, żeby iść do gospody, dlatego mieliśmy kanapki i jedliśmy je po drodze. Pamiętasz te piękne czasy, w latach dwudziestych, trzydziestych? Ja wtedy, jak to się mówi, byłam w kwiecie wieku. I byłam szczęśliwa, to znaczy na tyle szczęśliwa, że nie przeczuwałam, iż życie stanie się wielkim biegiem przez przeszkody, który na dłuższą metę jest bardzo męczący. Dla ciebie lata pięćdziesiąte okazały się ową pełnią życia, już kiedyś o tym mówiliśmy, nazwałeś je spóźnionym prezentem od losu, chociaż nawet nie wolno pomyśleć, że wojna jest ojcem wszystkich 23
rzeczy , bo wojna jest ojcem jedynie następnych wojen. Sądzę, że ty w latach pięćdziesiątych odnalazłeś ów czas, w którym się urodziłeś, czas sprzed pierwszej wojny światowej, i że nie ma zasadniczej różnicy między sędziwym Rennerem a starym Franciszkiem Józefem, zwłaszcza że tylko sami starzy mężczyźni zostali na arenie, abstrahując od Figla, ale on zawsze miał na talerzu jelenie i głuszce, więc w gruncie rzeczy też był stary. I wszyscy ci panowie, mogłabym ci wymienić po kolei całą tę galerię, nadali ton latom pięćdziesiątym. Dla młodych zabrakło miejsca, Richardzie, co ci odpowiadało, przecież to prawda, byłeś przy tym, kiedy ci starzy mężczyźni zaczynali swoje kariery i majstrowali przy swojej lepszej Austrii. Przeszłość, tylko jako przykład, była dla młodych
ludzi mylącym pojęciem, bo oto nagle mieliśmy własny kalendarz, tak jak swego czasu dwie prognozy pogody, jedną dla turystów, a drugą dla chłopów. Musisz mi wybaczyć, Richardzie, ale dzisiaj wydaje mi się absurdalne, że to, co gdzie indziej właśnie się wydarzyło, w Austrii dawno już miało miejsce, a to, co gdzie indziej dawno już przeminęło, w Austrii było perfekcyjną teraźniejszością. Czy ty też miałeś taki problem, że czasami nie wiedziałeś, czy Franciszek Józef panował przed Hitlerem, czy po nim? Myślę, że w efekcie wszystko prowadziło do tego, że, podobnie jak w grze planszowej jedna figurka przeskakuje drugą, tak rentowna przeskakiwała niedochodową i nagle Hitler panował dłużej niźli Franciszek Józef, co przygotowało grunt pod lata pięćdziesiąte i uczyniło z Austrii to, czym jest, tylko że nikt o tym już nie pamięta, a jeśli pamięta, to tylko ledwie, ledwie. Mogę ci powiedzieć, że byłam niezwykle rada, że mieliśmy za sąsiadów szwedzkich dyplomatów, a później Holendrów z Unilever; ależ oni się śmiali, kiedy ich synek, wróciwszy pierwszego dnia ze szkoły, nasiusiał w ubikacji na ścianę, i nie było tam 24
żadnego klęczenia za karę ani przypominania, że Krampus przynosi wyłącznie kartofle i węgiel, żeby dziecko nie zachowywało się zbyt arogancko, nie, tam się mówiło, że dzieci mają bujną wyobraźnię i że muszą się wyżyć, by potem coś z nich wyrosło, i prędzej przywoływało się do porządku niańkę z powodu niepotrzebnej surowości. Tak do tego podchodzili, dla mnie z początku był to mały szok kulturowy, ale potem szybko pojęłam, jak należy dalej postępować i że to żaden sukces, kiedy na hasło Krampus włącza się u dzieci alarm, nawet jeśli przynosi zamierzony efekt. Jest mi teraz przykro z powodu takich rzeczy i myślę, że należało je wcześniej zauważyć. Przykro mi też, że nie mogłam pojechać z tobą do Szwecji, kiedy otwierali tam elektrownię, pamiętasz, byłeś ministrem, czy może jeszcze nie, a tymczasem zaraz będzie prawie dwadzieścia lat, odkąd socjaliści są u władzy, ten jeden rok już nic nie znaczy, Richardzie, później też powinniśmy byli więcej jeździć, ale teraz jest już po wszystkim, a sama nie chcę, bo kiedy przebywam poza domem, to cały czas o nim myślę, bo w nim jest po prostu najpiękniej, spanie u kogoś w ogóle nie wchodzi w rachubę, nie mam tam nic do roboty, a konwersacja, wiesz przecież, też nie jest moją mocną stroną, i na obcym wikcie, choćby najlepszym, zawsze mam jakieś problemy, nie potrzebuję niczego wymyślnego, co mi potem zapaskudza żołądek, wolę już całymi tygodniami pić mleko i jeść płatki owsiane. Właśnie przyszło mi do głowy, że Gretel Puwein jest teraz we Florencji, wiesz przecież, Gretel Puwein z Beckgasse, słyszałam, że tak całkiem sama, jak twierdzi, tam nie pojechała, a nawet gdyby, w końcu jest wdową, od początku nie była w zbyt wielkiej żałobie, niech się dobrze bawi. Do Włoch też bym chciała jeszcze z raz pojechać, pamiętasz, jak wybraliśmy się tam na rowerach, w 1929 roku, jeszcze przed naszym weselem, no, Richardzie, postaraj się sobie przypomnieć, twój arcykatolicki ojciec o mało cię wtedy nie zabił, to było jeszcze przed ślubem, przynajmniej tyle mógłbyś sobie przypomnieć, a mnie się wydaje, jakby to było wczoraj. Jechaliśmy wzdłuż Padu w stronę Wenecji, gdzieś koło Mestre, bo spóźniliśmy się na statek, i wtedy po raz pierwszy w życiu słyszałam, jak ryczy osioł, z samego rana, świtało wtedy,
pamiętasz może, nocowaliśmy w stodole u jakiegoś chłopa na plantacji melonów, ryk wyrwał nas z głębokiego snu, ja początkowo byłam wielce przerażona z powodu tych dziwnych dźwięków o świcie, bo nigdy, przenigdy bym nie pomyślała, że może je wydawać osioł, chce mi się śmiać, kiedy tylko o tym pomyślę, z naszym i-a w piosenkach dla dzieci ma to rzeczywiście niewiele wspólnego, na mnie raczej sprawiało wrażenie, jakby ktoś chciał zardzewiałą piłą pociąć wschodzący dzień na plastry, ochrypłe a-i, a-i, dobrzeje pamiętam, byłam tak zdenerwowana, a ty wziąłeś mnie w ramiona i powiedziałeś: osioł, to osioł, skąd wiedziałeś, Richardzie, że to był osioł, nawet na Meidlingu nie widywało się osłów, a co dopiero na Hietzingu, dlatego nie wierzyłam ci za bardzo, chociaż wtedy wierzyłam ci we wszystko, najczęściej ślepo, musisz mi uwierzyć, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cię wtedy podziwiałam, nigdy tego nie zapomnę, kiedy koło Kaltenleutgeben, w drodze z Parapluie do zwierzyńca w Sparbach, spotkaliśmy na szlaku tę kobietę, prawdziwą damę, sądząc po wyglądzie, pamiętasz może, w pobliżu Kugelwiese, miała pełne ręce, dosłownie całe naręcza złotogłowia, ja nie widziałam w tym nic szczególnego, ale ty kazałeś się jej wytłumaczyć, i kiedy zadzierała nosa, powiedziałeś jej prosto w oczy, że jest głupia, taki byłeś, przed niczym się nie cofałeś, jeśli wierzyłeś, że masz rację, ja byłam skrępowana, ale zarazem dumna z ciebie, ponieważ w domu wpajano mi, by nigdy nie ustawać w uprzejmościach, natomiast tego, że istnieje coś innego poza uprzejmością, nauczyłam się od ciebie, i to jest jeden z powodów, dlaczego teraz traktuję cię tak, jakbyś przez te wszystkie lata był mi wiernym i troskliwym mężem, i co również tłumaczy, dlaczego wyobrażenie, że mogłabym spędzić życie z innym mężczyzną, jest mi całkiem obce, bo oznaczałoby chęć bycia kimś innym, posiadania innych dzieci, przeżycia innych spraw, poznania czegoś innego niż to, co znałam, i wiesz, Richardzie, wszystkie te rzeczy i chwile, które chcę możliwie najdłużej zachować i które jeszcze trwają, kiedy ci o nich opowiadam, sprawiają, że jestem taka rada, że z moimi osiemdziesięcioma dwoma laty potrafię jeszcze w miarę jasno myśleć, ale nie bądź o to zazdrosny, ząb czasu też mnie nadweręża, bardziej niżbym chciała, wszystkie te pobolewania, a zwłaszcza wieczne zmęczenie, dają mi się we znaki, na wszystko potrzebuję dużo więcej czasu, niż sobie zaplanowałam, i co przedtem robiłam ot tak, w przelocie, teraz urasta do całej procedury, jakby musiała istnieć taka równowaga, że im mniej jest do roboty, tym dłużej musi to trwać, żebym stale była czymś zajęta, pracowita szkapa nigdy nie będzie tłusta, możliwe, ale zmęczona na pewno, mówię ci, rzadko kiedy zrobię wszystko, co sobie z rana zaplanuję, i choć mam ręce pełne roboty, a pracy wcale nie ubywa, walczę z tym od rana do wieczora, i wiesz, właśnie przyszło mi do głowy, że nasze dzieci też kiedyś naskubały złotogłowia, podczas wojny, koło Josefswarte, a więc całkiem blisko Parapluie, wykopywałam tam z nimi paprocie i Otto, on zawsze miał takie pomysły, pyłkiem z pręcików złotogłowia posypywał Ingrid nos, aż był całkiem ciemny, Otto miał wtedy jakieś dwanaście lat, a Ingrid miała odpowiednio mniej, siedem, mój Boże, kiedy o tym pomyślę, ten kwiatowy pyłek wydaje mi się snem, wtedy jednak nie było to takie proste, bo wyobraź sobie, że ku mojemu zaskoczeniu prawie nie dało się go zmyć i
kiedy Ingrid miała następnego dnia pójść do szkoły, skrzyczałeś ją, że wygląda jak mrówkojad i że powinna się wstydzić, tak powiedziałeś do Ingrid, do swojej córki, nazywała się Ingrid, jak się postarasz, na pewno sobie przypomnisz, nie jest to trudne, miałeś przed laty córkę, nazywała się Ingrid i sama też miała córkę, Sissi, która jest twoją wnuczką, postaraj się, masz wnuki, Sissi i Philippa, to twoje rezolutne potomstwo, Sissi i Philipp, Sissi pokazała się tu przed kilku laty i pytała o różne rzeczy na temat matki, szukała swoich korzeni, żeby się lepiej poczuć w Nowym Jorku, ale o sobie niewiele opowiadała, a i obligatoryjnej kartki na urodziny w tym roku też od niej nie dostałam, ani widokówki z urlopu, nie wiem, co mam z tego wnioskować, może tyle, że nie miała urlopu albo, co bardziej prawdopodobne, że to pierwsza z tych kartek, które nigdy nie przyjdą, a kiedy policzę, ile lat ma ta dziewczyna, nie, Sissi jest młodą kobietą, wychodzi mi, Richardzie, że ma dwadzieścia siedem, nie, chwileczkę, dwadzieścia osiem, musi już mieć za sobą pierwsze upadki, można się tylko złapać za głowę, co ona tak długo robi w tym Nowym Jorku, z całą półkulą między nią a Wiedniem, mieszka w Nowym Jorku, Richardzie, jest dziennikarką, socjologiem, o ile mnie pamięć nie myli, ma córkę, którą nazwała, tylko się nie zdziw, Parsley Sage Rosemary and Thyme, wybierz sobie coś z tego Parsley Sage Rosemary and Thyme, tylko nie Tymianek, bo to byłoby komiczne imię, nawet w tej rodzinie, a twojego wnuka Philippa, czy on jeszcze pamięta, że jako dziecko lubił wysysać kawałki odwirowanych plastrów, niedawno widziałam w telewizji, jestem prawie pewna, że to on, zauważyłam duże podobieństwo, jest do ciebie podobny, twoje geny są bardziej dominujące niż moje, usta, oczy, kształt głowy są z twojej linii, również i polityczne zaangażowanie, bo wyobraź sobie, że demonstrował przeciwko spekulantom i za większą liczbą mieszkań, szedł na samym przodzie, z nastroszonymi pomarańczowymi włosami, jakby podłączony do kontaktu, i zastanawiałam się, czy u nas, na Hietzingu, nie zaproponować mu pokoju, może mieć nawet dwa albo i trzy pokoje, nie ubędzie nam niczego, co o tym myślisz, żeby kiedyś, za karę, odziedziczył ten dom, a Sissi niech weźmie pieniądze, chciałabym wiedzieć, jak mu się to spodoba i co u niego, nieboraka, pamiętasz, jak dwa lub trzy razy przyszedł do nas na Hietzing przyciśnięty potrzebą, żeby zgarnąć pieniądze za świadectwo, chociaż oceny nie powalały na kolana, powiedziałam mu wtedy, żeby bardziej przysiadał fałdów, taki ładny chłopczyk, wszystko by mi obiecał, że w przyszłym roku będzie najlepszy w klasie, co za problem, no, ale nie przesadzajmy, miał przed oczami wakacje, a te trwają u nas dostatecznie długo, żeby w porę uśpić ambicje, potem z czystym sumieniem uścisnął mi rękę, kto się uczy za młodu, pomyślałam sobie, bo było to jeszcze przed śmiercią Ingrid, a teraz z pomarańczowymi włosami, niczym boja na morzu, taki chudy jak wtedy, niewiele się zmienił, i jak potrafił się cieszyć, całą buzią, że nie mogłam się mu oprzeć, a później wszystko nagle się skończyło, i kiedy jeszcze kilka razy się u nas pokazał, wyglądał żałośnie, myślę, że na obojgu źle się odbił fakt, że tak młodo umarła ich matka, czyli Ingrid, twoja córka, miałeś córkę, pomyśl o tym, a na pewno ci się przypomni, twoja córka nazywała się Ingrid, to nie jest żaden test ani podchwytliwe pytanie, nie patrz na mnie, proszę, z takim niedowierzaniem, nazwaliśmy ją Ingrid, Eva też
wchodziła w grę, pamiętasz może, wtedy było to ważne, no, czy na zapominanie umiera się tak jak przez uduszenie, ty chciałeś Evę, ja chciałam Ingrid, nie, Richardzie, twoja wnuczka nazywa się Sissi, nie, Ingrid była twoją córką, Sissi jest twoją wnuczką i też ma córkę, Rosemary, ale tego będzie już za wiele, nie chcę siać więcej zamieszania, Richardzie, a przy okazji, zegar w salonie już chodzi lepiej, jeszcze przed kilkoma tygodniami ciągle się spóźniał, a teraz znów jest prawie punktualny, rozumiesz coś z tego, Richardzie, czy to rozumiesz, bo ja nie rozumiem. – Co? – Czy to rozumiesz? – Co? – Nieważne, Richardzie. – Co? – Ciesz się, Richardzie, ważne i nieważne, tak i nie, to już nie ma znaczenia. – Co? – Tak, mój Boże, co? Co? Ja też mam dużo takich „co?”. I chętnie bym o tym podyskutowała. Ale nie robi tego już od lat. Dlaczego przepisał swojej siostrze ogród w Schottwien, nigdy się nie wyjaśniło. I dlaczego w 1938 roku bez podania istotnych przyczyn wycofał swoje pieniądze z interesu jej matki, też się nie dowiedziała. I skąd to kłamstwo co do pobytu w Gastein w 1970 roku. Ta rana ćmi najmocniej, kiedy tylko sobie o tym przypomni, a przypomina sobie bardzo często. Z korespondencji między Richardem i Nessi, odnalezionej w biurku Richarda, wynika, że w Gastein przebywał nie tylko ze swoimi krewnymi, ale także z Christi Ziehrer. Już wiele miesięcy temu chętnie by go zapytała, co? co? – chciałaby przecież wiedzieć – co nim powodowało, że ją oszukiwał i wciągał w te kłamstwa swoich krewnych, obdarzał zaufaniem tę obłudną zgraję. Miałaby ochotę mu powiedzieć, jakie to szubrawstwo, i że głównie z tego powodu ona, Alma, która właściwie wcale nie jest pamiętliwa, w ostatniej chwili rezygnowała z wielu zapowiedzianych wizyt podczas jego pierwszych miesięcy w domu opieki. Jakoś wtedy były jej obojętne. – Pamiętasz, jak wybraliście się do Gastein, ty, Nessi i Hermann? W siedemdziesiątym roku? Nigdy za dużo o tym urlopie nie opowiadałeś. – Aha. Tajemnice, których dobrze strzegł. Po co? Dla kogo? Dla nikogo. Żeby potem nie zdradzić ich przed sobą samym. Skarby, które zakopał, ale zapomniał gdzie. Drzewa, które miały do nich prowadzić, Richardzie, dawno już padły. Strumienie, które miały być wskazówkami. Te strumienie, jak sądzę, Richardzie, wydrążyły sobie nowe koryto. Rzeki. Rzeki wezbrały. Morza. Morza wyschły. To, co było rzeką, jest morzem. Zdarzenia niczym rybie odchody opadają na dno, na dno, czyli do morza. Ale dajmy temu pokój. Alma wstaje. Czuje suchość w ustach. Ponieważ nie może znaleźć czystej szklanki, nadstawia dłonie pod kran i pije wodę z ręki. Jest jej przykro, że próbowała wypytywać Richarda o epizod w Gastein. Chciałaby to jakoś naprawić. Siada przy nim i skoro są w
pokoju sami, nuci mu piosenkę Der Winter ist vergangen, którą lubili śpiewać razem przed ponad czterdziestu laty. Jej cichy głos musiał przyjemnie pobudzić jego mózg, bo Richard zaczyna głaskać jej rękę i robi to, dopóki Alma śpiewa, a potem kilka razy próbuje podnieść się na łóżku. Ale ciało nie jest mu posłuszne, tak jak przed laty jego mózg przestał go słuchać, jak przed laty jego dzieci przestały go słuchać. Jego zwiędła twarz napina się w złości, w oczach pojawia się wściekłość, kąciki ust opadają ku dołowi z wyrazem goryczy, jakby chciał powiedzieć: Zaszedłem tak daleko dzięki ciężkiej pracy i to ma być zapłata, i to ma być zapłata. Z wielkim wysiłkiem próbuje sformułować dłuższą wypowiedź, która jednak ogranicza się do pustych dźwięków, i dopiero pod lekkim naciskiem ręki Almy opada na poduszkę. – Już dobrze, Richardzie. Będzie dobrze. O nic się nie martw. O nic się nie troszcz. Słychać, jak mruczy z niezadowoleniem, ale więcej już nie próbuje mówić. – O nic się nie martw – powtarza Alma łagodnie. Chwilę później rozlega się pukanie do drzwi. Wchodzi pielęgniarka, młoda dziewczyna z krótko obciętymi czarnymi włosami, zachrypniętym głosem i pytaniem, czy pan doktor nie napiłby się soku. Podaje Almie szklankę ze słomką i z żółtą cieczą, która pachnie jak syrop pomarańczowy. Alma ostrożnie wsuwa słomkę do ust Richarda, a on pije powoli, małymi łykami. Ścięgna jego szyi stają się widoczne, grdyka gwałtownie podskakuje w górę i w dół. – Przyślę kogoś, kto to odłączy – mówi pielęgniarka. Alma zerka na worek z krwią: odwrócony napisem do dołu, buja się na stojaku obok łóżka. Kiedy tu przyszła, gęste krople sączyły się do małego cylindra, a stamtąd do rurki, która prowadziła do grzbietu prawej dłoni Richarda. Teraz gumowy worek jest pusty. Pielęgniarka wychodzi. Po minucie zjawia się młoda lekarka, która wprawnym ruchem zaciska wypełnioną krwią rurkę poniżej worka. Wykręca ją z tkwiącego w ręce Richarda wenflonu. Otwarty koniec rurki trzyma w podniesionej dłoni, a drugą, żeby, jak mówi, przepłukać wenflon, wstrzykuje do niego jakiś przezroczysty płyn. Zamyka wenflon małą czerwoną nasadką. Posyła Almie pocieszający uśmiech i mówi: – Dobrze mu zrobią transfuzje przed operacją, trochę go wzmocnią. Rzuca okiem na wiszący przy łóżku pojemnik z moczem i wychodzi z pustym workiem po krwi. Jeszcze w drzwiach zaczyna ściągać śnieżnobiałe rękawiczki. – Ingrid też była lekarką – mówi Alma. Ale Richard już zamknął oczy i nie reaguje na jej głos. Sprawia wrażenie, jakby był wyczerpany i zaraz miał zasnąć. Alma ostrożnie zdejmuje mu okulary. Chyba nie ma to dla niego znaczenia, że znów się z nimi rozstanie. Alma kładzie je na nocnej szafce, obok szklanki z sokiem. Wstaje i z założonymi rękami spogląda przez wielkie okno; matowe popołudniowe światło pada na pokryty laminatem stolik i stojący na nim wazon z kwiatami, które przyniosła wczoraj, i na leżące obok owoce. W zieleni drzew (za oknem) i bieli sprzętów (w środku) jest coś męczącego. Ma nadzieję, że Richard zapadnie w
spokojny sen, że nie będzie czuł ciężaru grożącego mu unicestwienia, demonów, różnicy między żywymi a umarłymi, co tak łatwo pomylić. Czy we śnie potrafi normalnie mówić, wszystko wie i poznaje jak dawniej? Nie wiadomo. I kto mu się śni, dzieci, Otto, Ingrid, i w jakim są wieku, i ona, ile ma wtedy lat, jaką fryzurę, pewnie jeszcze krótkie włosy, i gdzie, w ogrodzie, w domu, w wannie? Richard wzdycha cicho, chrapliwie. Znów do niego podchodzi. Głaszcze jego czoło, zapadłe skronie, puszek nad uchem, plamy po środkach dezynfekujących rany. Radca doktor Sindelka. Jeszcze i to. Ręka Richarda, jego paznokcie, przede wszystkim paznokcie, wyglądają niczym u zmarłego, tak jak opisywano to w Kursie podręcznym na początku studiów. Studia. Których nigdy nie dokończyła. Unosi skraj kołdry, ogląda złamaną nogę Richarda: jest zabandażowana, wykręcona na zewnątrz i spoczywa w szynie pokrytej żółtą sztuczną pianką. Ciało Richarda, wskutek swej zwiotczałości, robi wrażenie wątłego, jakby pozbawionego wszelkiego ciężaru; przez skórę zdrowej nogi przebija się (niczym przez bibułkę w albumach fotograficznych) błyszcząca pajęczyna delikatnych niebieskawych żył, a kości zdają się jakby rozsypane, wydrążone i puste. Richard na krótko otwiera oczy, ale zaraz morzy go sen; wyczerpany starością, wzmocniony transfuzją mamrocze coś (zadowolony? pewnie tak, zadowolony) i jego mamrotanie miesza się z bulgotem łączącej się z tlenem wody. Alma starannie opatula go kołdrą. Przez chwilę przygląda się mężowi i myśli (ze smutkiem? tak, ze smutkiem), że Richard jest jednym z tych, którym historia nie może już zaszkodzić. Przed domem witają Minka, jej kotka. Podchodzi bliżej, żeby Alma mogła ją pogłaskać. Od czasu do czasu miauczy pytająco, a potem wskakuje na podest z piaskowca; odkąd młodociani wandale ściągnęli z niego rzeźbę Anioła Stróża i dla zgrywu odłamali mu oba skrzydła, jest to jej ulubione miejsce. I gdy Alma przesuwa ręką po ciemnej szorstkiej smudze na jej grzbiecie, tam i z powrotem, kotka podnosi ogon i kręci się w kółko, prężąc nogi. A kiedy po jej ciele przebiegnie dreszcz, zeskakuje z podestu, podąża za Almą do domu, wyprzedzają w drzwiach i z miauknięciem wpada do środka. Dostaje jeść. Alma czuje się wyczerpana i głodna. Pochłania kanapkę z wędliną, a potem przez chwilę siedzi z nieobecnym wzrokiem, z łokciami opartymi o stół, i słucha, jak kotka rozgryza suchą karmę, jak chłepce mleko. „Dopóki nie wróciłaś, mamo, ratowało mnie zsiadłe mleko w rozbitym słoiku”. Kiedy Minka już się najadła, ziewa z zadowoleniem, beka, oblizuje sobie pyszczek przednią łapką, przeciera wąsy i wydaje coś w rodzaju westchnięcia. – No, no, co ci dolega? Kotka ziewa i nieprzytomnym wzrokiem patrzy na Almę. Po chwili ociężale kroczy w stronę werandy, gdzie mości się do spania pod jednym z foteli, jakby zabrakło jej sił, żeby na niego wskoczyć. Alma również zmienia pomieszczenie; idzie do salonu. Opada na otomanę, żeby poczytać. Ale koncentracji starcza jej tylko na dwie strony, potem i ona zasypia, na godzinę, dzięki Bogu i niestety: niestety, ponieważ wolałaby ten czas wykorzystać na coś innego, co sprawiłoby jej przyjemność. Dzięki Bogu, bo po
przebudzeniu czuje się wypoczęta i mniej rozbita. Zrywa się z otomany i przeciąga. Odsłania okno, znów bierze do ręki książkę, dobrze jej się czyta, trzydzieści, czterdzieści stron, aż dochodzi do miejsca, w którym jest mowa o wybaczaniu (ja do nikogo nie żywię urazy, wybaczanie to uniwersalny środek odczyniający, wobec wybaczenia wszystko jest bezsilne, no tak). Wyjazd Richarda do Gastein uparcie wdziera się między wiersze i chociaż Alma stara się dawać temu zdecydowany opór, nie może już śledzić dalszego wątku. Po chwili ma dość i postanawia, że symbolicznie pogrzebie sprawę Gastein i wyniesie na strych korespondencję Richarda z Nessi. Mówi sobie, że nie ma sensu obciążać się takimi rzeczami, nic to nie da, dawno minęło. W 1952 roku oboje uznali, że spośród wszystkich kandydatek na sekretarkę najlepsza będzie pani Ziehrer. Szkoda tylko, że dla Almy był to tak niefortunny wybór. A czy teraz jest smutna, czy nie, czy wybaczyła, czy nie, już nie zmieni tego, co było między Richardem i panią Ziehrer, ale wpływa na to, jak sama się czuje, myśląc o Richardzie i pani Ziehrer. Przynosi z piwnicy średniej wielkości karton i idzie z nim do pokoju Richarda. Pokój właściwie jest w takim samym stanie, w jakim zostawił go Richard, z rozpoczętymi kiedyś i nigdy niedokończonymi notatkami na biurku, z maszyną do pisania, w której tkwi wybrzuszona na walcu pusta kartka, i z leżącym przed nią – w pobielałym miejscu, gdzie wierzchnia warstwa blatu jest zupełnie wytarta – wiecznym piórem, jednym z wielu, jakie Richard dostał w latach swej kariery zawodowej. Na ścianie zdjęcie w ramce, Richard i rodzina Chruszczowów przy zaporze w Kaprun. Zdjęcia progów wodnych na Dunaju. Między regałem z książkami a szafą na kółkach mapa malej republiki, która ma kształt kurzego uda. Z szuflad unosi się zapach rozlanego atramentu i skruszałych ołówków oraz rdzewiejących po konfrontacji z czasem biurowych spinaczy. W czwartej szufladzie znajduje – który to już raz? – listy od Nessi i Hermanna, kochającego rodzeństwa. Nie otworzywszy ich, wrzuca je do pudla i, żeby się opłacało, wkłada tam jeszcze inne listy adresowane do Richarda oraz kilka segregatorów. Podnosi karton na wysokość piersi i powoli wspina się po schodach na strych, gdzie od początku lata nie zajrzała ani razu. Uderza ją gęste powietrze, przygnębiająca cisza, ciepło i wilgoć. Słychać tylko ciche trzeszczenie belek dachowych, któremu przysłuchują się myszy w słomianych siennikach. Ma jeszcze w pamięci zapach opróżnionego podczas wojny strychu i promieniujące z sufitowych desek równie surowe ciepło, które panowało tam przez pół roku i różniło się od zaduchu na werandzie i w ulach (nagrzane słońcem ścianki z ciemnego drewna zawsze lekko pachną spalenizną). Pamięta jeszcze, jak Otto, wzorowy członek Hitlerjugend, największe dobro narodu, instruował ją chłodno i rzeczowo co do wodnej sikawki i wiader z piaskiem. Pamięta też, jak Peter spuścił z ostatniego stopnia jeden z boków właśnie rozkręconej biedermeierowskiej szafy i bez słowa wybiegł z domu, kiedy nie mógł się porozumieć z Richardem ani na temat sposobu noszenia mebli, ani polityki, która miała zapewniać pokój na świecie, o czym rozprawiali już cale popołudnie. Pamięta. Pamięta. Mnóstwo takich historii. Stawia pudło na wąskim łóżku za poręczą schodów, na wielu
innych kartonach, które leżą na dużej teczce (z czym, czym, czym?) ze strasznymi sztychami ze zbiorów rodziców Richarda (sceny z polowań i z francuskich magazynów mody). Miejscami widać tu porządek, to znów nieopisany bałagan, tak jakby pewne kąty były pasywne, a inne ciągle jeszcze aktywne: pootwierane walizki, chwiejne wieże pudełek, pozwijane dywany, buty łyżwiarskie (pogięte jak papier mâché), na ściennych wieszakach tornistry, jakby gotowe do wzięcia, pudła ze szkolnymi zeszytami (dziesięć zdań z „że”), sanki (albo to, co kiedyś nimi było), stare pierzyny ze zbitym w grudy pierzem, koc z Wehrmachtu, puszki po kawie (Arabia, Meinl) i po herbatnikach (Haeberlein, Heller) wypełnione niewiadomą zawartością (poodrywanymi znaczkami, guzikami?), i kurz, na wszystkim kurz, niczym lepki bandaż, jakby te wszystkie graty, podobnie jak nogę Richarda, obandażowano, żeby uśmierzyć w nich ból ciążącego im czasu. I wilgoć, która zdaje się wysysać, coraz bardziej i bardziej, znaczenie przedmiotów. Gdziekolwiek by spojrzeć, wszędzie widać, jak odłożone tu rzeczy zbijają się w grudy, redukują do podstawowego składnika i zamieniają w jedną materię, generacje mieszają się z sobą, tworząc zgęszczoną, skurczoną i pozbawioną swych barw historię rodziny. Alma toruje sobie drogę między meblami i rupieciami, omija samochód Ottona, przedziera się w stronę zachodniego okna i otwiera je, żeby wpuścić świeże powietrze. Kiedy chce przytwierdzić lewe skrzydło, ze ściany wypada śruba przytrzymująca kółko. Myśli: prawda, nieraz już tak było, nawet często się zdarzało. Latem. Podnosi śrubę, prowizorycznie wkręcają w wyrobiony otwór, zawiesza haczyk w kółku, wyrzuca zaschnięte padłe muchy i mysie odchody ze szczelin na popękanym ze starości wewnętrznym parapecie i patrzy w dal, ponad ogrodami i domami, na zachodzące nad jej dzielnicą słońce. Podmuch wiatru, który dociera nad Wiental, cicho porusza suche liście na drzewach, na wpół widoczne w blednącym świetle, na wpół już rozmyte. Nad zwierzyńcem w Lainz gromadzą się gęste chmury, kłębiaste i warstwowe, z frędzlami na brzuchu. Niebo po tej stronie jest całkowicie zasnute, a ziemię spowija cień. Nie można już prawie rozpoznać koloru drzew. Chmury, leniwe i ociężałe, kłębią się coraz niżej, jakby ściągała je wzrokiem. Wkrótce szczyty dachów i poddasza domów, widoczne z tyłu, też stopią się z mrokiem. Alma czeka z rękami skrzyżowanymi na piersi i wypatruje. Nie wie kogo ani czego. Wtedy, krótko po północy, przyszła do niej Ingrid i obudziła ją, przestraszona, ponieważ coś stukało w drzwi. Pukał Otto, który nie mógł się dostać do środka. Bo Ingrid wszystko dokładnie pozamykała. Była to jego ostatnia noc w domu, zanim znów wyruszył budować barykady i na ochotnika przyłączył się do jakiejś jednostki bojowej. A jeszcze dwa lata wcześniej pisał listy z obozu kajakowego. Z muzykującymi aniołkami na kopercie. Przekalkował je z dziecięcej loteryjki i pokolorował akwarelami. Bez komentarza. Bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach. Na rękach będą cię nosili, abyś nie uraził swej stopy o kamień. Będziesz stąpał po wężach i żmijach, a lwa i smoka będziesz mógł podeptać. Psalm 91,11-13.
Szczera prawda. Tak? Może powtórzyć? Alma niechętnie odwraca się od okna. Idzie do drzwi, zamyka je za sobą, zabiera myśli o dzieciach, schodzi na dół, cichutko, jakby czegoś nasłuchiwała, podążając za innym głosem. Prawą dłonią głaszcze armatnią kulę wygładzoną (wytartą?) przez tysiące rąk, dziecinnych rąk, dorosłych rąk, tę kulę, która według Ottona potrzebowałaby dwudziestu siedmiu i pół godziny, żeby w tempie bojowym okrążyć równik (za karę musiał to obliczyć do szkoły). Zamiera na chwilę. Zamyślona. Zdziwiona. Marszczy brwi. Gładzi rękami boki sukienki. Nagle czuje, jaki pusty jest ten dom, tak inny niż na początku. Kiedy byli tu Otto i Ingrid, i często jej matka, i Richard, który szczerze się cieszył, gdy mieli dużo gości. Z pięciorga ludzi, którzy tu żyli, została już tylko ona. Powoli kiwa głową, raz za razem. Potem schodzi do piwnicy i wyjmuje z chłodni trochę lepszych zapasów, które oszczędzała dla gości, a teraz pomału sama je zjada, bo nikogo nie zamierza przyjmować. Zostawia jedzenie w kuchni, żeby się rozmroziło. Prosto stamtąd podąża do salonu i w nadziei na dobre nowiny o sąsiadach ze Wschodu włącza telewizor. Jednakże beznamiętnie klepane wiadomości tym razem wstrząsają nią szczególnie. Jeszcze zanim skończy się Zeit im Bild, zmienia kanał i wybiera jakieś niewinne głupoty z Fritzem Eckhardem. Ale również i ten kicz jest ponad jej siły, a program dokumentalny o powstawaniu życia, mimo że interesuje się tym tematem, zupełnie ją przerasta. Mówi się w nim o łańcuchach aminokwasów, które grupują się i łączą ze sobą według pewnego określonego porządku. Ale jak z tego powstaje życie, nie może dociec. Wyłącza telewizor, nieco sfrustrowana. Bierze do ręki książkę The Outsider, która minionej nocy spadła z regału; zobaczy, czy uda się z niej czegoś dowiedzieć o Richardzie. Ale i tu: niewypał. Już na pierwszej stronie natyka się na wiele wyrazów, które nic jej nie mówią i których nie ma w leksykonie Langenscheidta. Tak więc nie przeczytawszy niczego, odstawia książkę na regał. Podchodzi do otomany, kładzie się, odwraca głowę w stronę dużego okna i lekko podciąga nogi, kolana złączone, kostka przy kostce. I w tej pozycji wsłuchuje się w dobrze jej znane odgłosy domu, jest spokojna, pogodzona z sobą, leży cierpliwie, samotna, ale nie w jakiś nieprzyjemny sposób, a więc nie samotna, tylko sama. Jest może trochę przygnębiona, tak, przygnębiona, ponieważ jej zdolność przyswajania wiedzy też ją zawodzi. Często, mimo coraz większej wprawy w odpuszczaniu sobie pewnych rzeczy i oszczędzaniu sił, już wczesnym wieczorem do niczego się nie nadaje i marzy jedynie o tym, żeby o niczym nie myśleć i tylko cicho leżeć, i wtedy mówi sobie: To znów nie był mój dzień, ale ten wkrótce nadejdzie. Teraz też powtarza: To znów nie był mój dzień, ale ten wkrótce nadejdzie. I równocześnie bez cienia goryczy przyjmuje do wiadomości, jak niedorzeczne jest owo życzenie, bo taki dzień przyjść nie może i nawet nie wie, kiedy i czemu miałby nadejść. Tak więc zagłębia się w sobie, nie oczekując niczego, nie czując się ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa, i nie może zasnąć, bo ma wrażenie, że cały pokój i wszystko wokół niej się kołysze, że od niej odpływa. Zrywający się wiatr raz po raz łomocze w okna, jakaś luźna szyba podzwania
gdzieś cicho, kwadrans później spada na dom ulewa. Alma z bijącym sercem i rozpalonymi policzkami wsłuchuje się w smaganie, bulgotanie, pluskanie, a potem w głuche grzmienie, które nakłada się na inne odgłosy. Grzmoty sprawiają, że wstaje z otomany, gasi górne światło i przez jedno z balkonowych okien patrzy na ogród, na ule i drzewa, których korony, równie czarne, zlewają się z czarnym tłem i czarnym niebem. Żadnej poświaty tam w górze. Ma nadzieję, że deszcz nie pozostawi strumyków na werandzie tak jak podczas ostatniej ulewy. Tego by tylko brakowało. Wezwała trzech fachowców, lecz żaden nie potrafił zaproponować jej rozwiązania problemu bez przebudowy w wielkim stylu. Ale dla kogo miałabym to robić? Dla siebie? Nie warto. Przez te kilka lat, kiedy jeszcze pożyję, jakoś wytrzymam, a potem niech się inni martwią. Trzeci ekspert tylko ją w tym utwierdził. Radził jej, żeby najlepiej niczego nie ruszać, dopóki naprawdę nie będzie całkiem źle, bo na śnieg, lód i skwar jeszcze nie wynaleziono dobrego materiału (patrz: pozimowe dziury na drogach). Od tej pory boi się, że pewnego dnia rzeczywiście będzie c a ł k i e m ź l e. A dom ma jej służyć do końca, taki jaki jest, więcej od niego nie wymaga. Burza wreszcie nadciąga. Leje jak z cebra. Co trzy, cztery sekundy następują wyładowania i pojawiają się zygzaki błyskawic, które najczęściej przybierają kształt widelca. Są białe i oślepiająco jasne, niekiedy lekko niebieskawe lub pomarańczowe. Większości z nich nie towarzyszy żaden dźwięk, tylko od czasu do czasu słychać w dali głuche pomruki. Chciałaby odliczać sekundy, ale ponieważ błyskawice następują tak często, a grzmoty tak rzadko, nie potrafi odgadnąć, do której z nich należy kolejny huk. A więc liczy ot tak sobie, przyjemnie odurzona mechanicznym szeregowaniem liczb i równoczesnym przyglądaniem się odmienionym przez deszcz, migoczącym cieniom w ogrodzie, i nie chce się od tego oderwać, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, żeby nie myśleć o tych wszystkich rzeczach, które, tak jak zwyczajne starcze bóle, dają o sobie znać w miejscu, gdzie wskutek nadmiernej eksploatacji dochodzi do ich nadwyrężenia, tam gdzie od niekończących się powtórzeń dwie myśli uciskają na wrażliwe nerwy. Że nie dane jej było utulić Ottona na swym łonie. Może sobie rozmyślać, ile chce, ale nic nie zastąpi jej tego, że nie trzymała swych dzieci w ramionach, kiedy umierały. Czasami, z tlącym się gdzieś na dnie spopielałej duszy gniewem, myśli, że dzieci same powinny były bardziej uważać. Ale w rzeczywistości czyni wyrzuty sobie, bo uważanie i chronienie dzieci należy do obowiązków matki. Chciałaby spełnić je lepiej i móc – przynajmniej – wziąć na kolana głowę martwego Ottona, martwej Ingrid. Czy coś by jej to dało? Może. A swojego męża, Richarda, najchętniej posadziłaby w wielkim fotelu, który ostatnio tak lubił. Przyniosłaby mu taboret, ten z zielonym obiciem, żeby mógł położyć na nim nogi, i wtedy byliby wszyscy razem (ulewa znów przybiera na sile), i wszystko byłoby w porządku (znów pomarańczowa błyskawica), może nie w porządku, nie (co za pieska pogoda), ale lepiej. Kiedyś weszła do łazienki, a Ingrid, kompletnie zaspana, siedziała na klozecie; miała wtedy siedemnaście albo osiemnaście lat. Pogłaskała ją po głowie i przycisnęła do
swojego brzucha, jak za dawnych lat. Tak, dawne czasy. Wspaniałe dawne czasy, w których człowiek tak lekko się zatapia. A teraz? Teraz róże ostatni raz w tym roku nasycą swoje pragnienie. Teraz wiatr łamie kwiaty na grobach, o ile kwiaty nie są z plastiku. Potem grzmoty i huk, całkiem blisko, jakby obrazy spadały ze ściany, a ludzie wypadali z 25
obrazów, a koźlątko wyskoczyło z zegara . W szkole Alma uczyła się o tym, że kolory szybko obracanego wiatraczka zmieniają się w ludzkim oku: niebieski i żółty na zielony. Kiedy jednak w całkowitej ciemności błyskawica na ułamek sekundy oświetli obracający się wiatraczek, można zobaczyć, że jest nieruchomy i że kolory są wyraźnie oddzielone. A powracające do domu ptaki, kiedy oświetli je błyskawica, też zdają się tkwić nieruchomo w powietrzu. Całkiem podobnie zastygają w pamięci różne rzeczy, tak jakby pamięć rozkładała mieszaninę barw przeszłości na ich części składowe i wydobywała z nich poszczególne kolory, jakby i ptaki (gołębie), które przed laty były w ciągłym ruchu, przybijała gwoździem do nieba. Wiatr szarpnął okno, okno szarpnęło hakiem, hak szarpnął za śrubkę z kółkiem, śrubka szarpnęła drewno, drewno puściło i śrubka z kółkiem wypadła ze ściany. Przez chwilę okno kołysze się przy każdym podmuchu wiatru, który wieje nad zachodnim krańcem stolicy republiki: niepodważalnie królującego nad Dunajem Wiednia. Zawiasy skrzypią i okno obraca się w stronę znużonej długim czekaniem dziecięcej zabawki oraz listów, których adresat gdzieś się zawieruszył. Potem znów kołysze się do przodu, do tyłu, do przodu. I wreszcie z kolejnym porywem uderza o ścianę, a odłamki szkła wypadają z ramy. Alma stawia przy łóżku kieliszek ferneta (za to, żebyśmy nie umierali w samotności). Zdejmuje ubranie, wkłada świeżą koszulę, tę w biedronki. Wsuwa się pod ciężką kołdrę, 26
bierze z nocnej szafki Zielonego Henryka i ustawia lampę tak, żeby jej światło padało na stronice otwartej książki. Ale jak dotarła do tego miejsca? Coś z nią nie tak. Nie ma pojęcia. No jak? Poszło tak szybko, bez ociągania się, raz odwróciła stronę, raz gdzieś zajrzała i już jest po wszystkim. [Brawa. Kurtyna]. W pokoju na ścianie wisi rysunek piórkiem – kartka formatu A3 – który babci podarował jej wnuk Philipp, kiedy miał, sądząc po dacie, dwanaście lat. Na dole w prawym rogu widnieje manieryczna kombinacja dużych i małych liter tworzących tytuł: nogi MOJEJ siostry SISSI. Faktycznie, obrazek niewiele więcej ma do zaoferowania: nogawkę spodni à la dzwony, która kończy się tuż nad kolanem; lewe kolano jest zamarkowane czterema pogrubionymi pionowymi kreskami i jedną ukośną. Poniżej spodni widać ściągacz skarpetek, ponad którym można zajrzeć do wnętrza nogawek. Widać też buty ze ściętymi noskami, głównie podeszwy. Lewy but leży prawie poziomo po jednej stronie, gdy
tymczasem prawy, trochę wysunięty do przodu i nieco przechylony na bok, opiera się o podłoże, po czym, a także po rozchyleniu nogawek, łatwo poznać, że Sissi leżała na plecach, może czytając na swoim łóżku, a może śpiąc na łóżku Philippa. I stąd te buty. [Brawa. Kurtyna]. I jeszcze jedno – co to ona chciała? Zastanawia się, dlaczego osobliwej idei Boga i życia wiecznego przypisuje się większe prawdopodobieństwo niż dużo prostszemu czy wręcz łatwiejszemu do przyjęcia wariantowi, że wraz ze śmiercią wszystko na zawsze się kończy i że (my?) wcale nie spadniemy na cztery łapy. Za życia zawsze życzymy sobie spadania na cztery łapy i ciągnie się to za nami aż do śmierci; czepiamy się niczym nieuzasadnionej nadziei, że zawsze będzie się nam udawało. W czasach jej dzieciństwa mówiło się, że lepszy byłby z niej chłopak. Tak? Jak wtedy wyglądała Tivoligasse? Szeroka szara ulica, szara, szara, wyboista i zakurzona. Chwileczkę... Dwudziesty pierwszy lutego 1945 roku. Kiedy w ogród zoologiczny trafiła bomba, wiele cennych ptaków uciekło i schroniło się w pozbawionych okien willach na Hietzingu. Ptakami zaopiekowały się pozostałe w mieście dzieci – z a o p i e k o w a ł y s i ę, cokolwiek to wtedy mogło oznaczać. Otto razem z synem doktora Jokla przejął tukana, który miał wylądować w garnku u Joklów, jako odmiana w tym samym od tygodni jadłospisie. Pamiętasz jeszcze? W ostatnim roku wojny nauczyłaś się, jak sprawdzać, czy mleko nie jest rozcieńczone wodą. Kiedy na zanurzonym w nim drucie do robótek zostawała kropla mleka, mleko było nierozcieńczone. Zsiadłe? W rozbitym słoiku? Kto to napisał, Ingrid czy Otto? Na pocztówce? Nie ma odpowiedzi. Za wszystkich żywych i umarłych. [Brawa. Kurtyna]. Jeszcze jedno – co znowu, Almo? Śnią jej się świnki. Razem z ojcem z jakiegoś samochodu zdejmują wiele prosiaczków, noszą je po kolei do piwnicy i kładą na stelażu, gdzie grzecznie leżą, oprócz trzech. Ojciec mówi: – Tych trzech nie weźmiemy. Ale te są najładniejsze. Alma bierze trzy niesforne świnki i kładzie je obok pozostałych, i już leżą grzecznie. [Brawa. Kurtyna]. Wszystko widzący, tam w górze, pozna sen róży i lilii sen i będzie je umiał rozróżnić. Ktoś to powiedział, kiedy Alma była jeszcze mała, czasami próbuje sobie przypomnieć kto,
ale nic nie przychodzi jej do głowy. Mówi się niejedno. Zapomnienie jest najlepszym pomocnikiem kata. Nie, żyje się raz, tylko raz. Życie składa się z wielu dni. Ten się kończy. W leksykonie madame de Genlis, w wydaniu z połowy ubiegłego wieku, pięćdziesiąty pierwszy i jednocześnie ostatni rozdział zawiera wzór konwersacji, jaką podróżny na łożu śmierci powinien odbyć z lekarzem. Gotowe zdania w obcym języku zapisano w transkrypcji fonetycznej: – Czy jestem stracony? – Czy będę cierpiał srogie bóle? – Jestem gotów stanąć przed moim Panem. [Brawa]. A gdyby włączyć telewizor, który właśnie zdążył już ostygnąć, i nastawić odpowiedni program (gdyby, gdyby, gdyby), można by usłyszeć, jak zmarły przed trzema laty rosyjski reżyser, odpowiadając na pytanie, czym jest życie, mówi: – Katastrofą. Co człowiek jednak zawsze stara się przemilczeć. Tak? Tak. [Black-out].
Środa, 20 czerwca 2001 Przed południem Steinwald i Atamanow pod maską samochodu przyspawali obrączki – prezent ślubny od Steinwalda – bo rzekomo obawiają się wielu przejść granicznych i urzędu skarbowego. Teraz obaj zajęli wygodne pozycje obok Philippa i przyglądają się robotnikom, którzy za pomocą ruchomego dźwigu odsłaniają połacie dachu i układają cegły na murku przeciwśniegowym. Kiedy przez krótki czas dźwig nie jest używany, Atamanow czyści rynny. A Steinwald idzie po siekierę do piwnicy. Chce wyciąć rosnącą zbyt blisko ściany morelę, żeby dźwig mógł wjechać na tyły domu. Philipp nie odwodzi go od tego, bo dobrze wie, że drzewo zawadza. Kiedy jednak znów wymyka się na schody, myśli, jaka to szkoda, że wraz z morelą zniknie także szczotka, która wisi tam od dawna. Ktoś przywiązał ją do góry nogami, żeby podeprzeć gałąź. Drzewo było młode i od tamtej pory urosło prawie pół metra. Siekiera miarowo uderza w pień drzewa. Philipp odwraca głowę w stronę, skąd dobiega hałas, i (i) słuchając uderzeń, wyobraża sobie, jak od tych wstrząsów drży ziemia pod domem, jak w pokoju Atamanowa spada ze ściany zdjęcie narzeczonej i jak murek przeciwśniegowy nie wytrzymuje naporu cegieł. Cegły zaczynają się chwiać, zsuwają się za krawędź dachu i straszliwym deszczem opadają na Philippa. Ojciec wiele razy mu opowiadał, że w latach pięćdziesiątych podczas zwiedzania Muzeum Historii Naturalnej przeżył największe trzęsienie ziemi, jakie kiedykolwiek zarejestrowano w Austrii, i że akurat stał przy wypchanych zwierzętach. Podobno zwierzęta nagle zaczęły się ruszać i spadać z drążków, kamieni i podestów. Szyby w gablotach pękały, a on, ojciec Philippa, z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, z największym trudem utrzymywał się na nogach, nie pojmując, co się dzieje. To opowiadanie bardzo poruszało Philippa, kiedy był dzieckiem; myśl o spadających zwierzętach – koźle śnieżnym, jawajskim nosorożcu, sycylijskim słoniu karłowatym – nigdy nie przestała robić na nim wrażenia. Mimo że z czasem przekonał się, że ojciec go okłamał. Przypuszczalnie ktoś mu o tym opowiedział, o trzęsieniu i jego skutkach w Muzeum Historii Naturalnej, albo przeczytał o tym w gazecie i od siebie dodał lalka szczegółów. W każdym razie Philipp może teraz opowiadać tę historię tak, jakby sam ją przeżył. Słyszy, jak pada morela. Po chwili rusza za dom, żeby wyrobić sobie zdanie na temat postępu prac. Atamanow stoi obok dźwigu i z założonymi do tyłu rękami patrzy w stronę dachu, gdzie dekarze wymieniają spróchniałe belki. Steinwald, z obnażonym torsem i zsuniętym na kark kapeluszem, karczuje zarośla między pozostałymi drzewami. Philipp
właśnie zamierzał mu opowiedzieć historię o trzęsieniu ziemi i o wypchanych zwierzętach w muzeum, ale teraz krzyczy na niego, żeby wreszcie zostawił ogród w spokoju. Steinwald zamiera i nie rusza się z miejsca, i tylko czerwienieje na twarzy. Philipp wciąż nad sobą nie panuje. I tak z nami kwita, myśli, w końcu i tak mnie oszukają (i tak mnie oszukają). – Dłużej nie pozwolę się upokarzać. Wszyscy po kolei mnie naciągacie. Steinwald marszczy czoło, zdumiony, że Philipp zwraca się do niego takim tonem. Już chce mu coś odpowiedzieć. Ale zanim zdąży wykrztusić choć słowo, Philipp odwraca się plecami i z podniesioną głową miarowym krokiem odmaszerowuje na schody przed domem. Złości się niepomiernie z powodu swojego zachowania. Już kiedy krzyczał na Steinwalda, uświadomił sobie, że ogród jedynie dostarczył mu pretekstu do zrobienia awantury. Tak naprawdę jest zły (on, Philipp), że Steinwald i Atamanow nie pomyśleli o nim i nie chcą zabrać go ze sobą na wesele; ani też gdziekolwiek. Przez chwilę zastanawia się, jak naprawić to, co właśnie zaszło. Ale nic nie przychodzi mu do głowy, w każdym razie nic, na co bez skrupułów mógłby się zdecydować, nie popadając przy tym w złość. Wiele razy wstaje ze schodów i zerka za róg domu, nie może się jednak przemóc, żeby tam pójść i przeprosić Steinwalda. W markotnym nastroju ucieka do ogrodu. Staje przy jednym z krzeseł, opiera się o mur i obserwuje, jak dekarze, w ciężkich butach i z kilogramami narzędzi u pasa, poruszają się po spadzistym dachu. Dwóch z nich sika na świeżo położone cegły. To chyba jakiś zwyczaj, a poza tym oszczędność czasu. Nie można im z tego powodu robić wyrzutów. Praca toczy się wartko. I kiedy tamci na dachu opróżniają pęcherze, Philipp uświadamia sobie, że wkrótce zostanie tu sam: dekarze już sobie pójdą, a Steinwald i Atamanow będą na Ukrainie. Wyruszają za dwa dni. Johanna, w napadzie nie wiadomo czego, sprawiła sobie nowy rower, podczas gdy jej stary, wyreperowany, stoi w garażu. Nie pokazuje się już od wielu dni. Umilkły też głosy dzieci jeszcze przed godziną dobiegające z sąsiedniego ogrodu. Kiedy się im przysłuchiwał, miał wrażenie, że jeszcze wczoraj sam tak się bawił. Ale teraz, gdy już ich nie słyszy, nie może sobie wytłumaczyć, jak w ogóle mógł tak pomyśleć. I nawet mu się wydaje, że jest wielkim kłamczuchem i że wszystko zmyśla: pogodę, miłość, gołębie na dachu, swoich dziadków, rodziców i własne dzieciństwo, które też (tylko) wymyślił. Przedziera się w stronę muru po zachodniej stronie ogrodu, gdzie próbuje wyrwać z ziemi sięgający mu do bioder świerk, co jednak się nie udaje i tylko drapie sobie ręce. Ponieważ nie chce prosić Steinwalda o siekierę, przynosi z piwnicy płaską piłę, ale ta ciągle się zacina, tak że kilka razy prawie łamie sobie nadgarstek. Nadal piłuje jak oszalały i kiedy bliski jest skurczu mięśni, pień nagle się odchyla i wystarczy już tylko przeciąć parę włókien. Ze świerkiem pod pachą udaje się do Steinwalda, wyciąga w jego kierunku drzewko i prosi, by zadbał, aby dekarze zamocowali je na szczycie dachu. – Wieczorem zamierzam urządzić małą fetę. Dzień wart jest tego, by go świętować. Dom jest prawie jak nowy.
Prepared for the future. Steinwald przez chwilę przygląda mu się tak, jakby Philipp bredził w gorączce, a potem żąda: – Najpierw musi pan odwołać to, co powiedział pan wcześniej. Ale świnia, myśli Philipp. To szantaż. Oddycha głęboko. Łajdak. – Odwołuję. Steinwald kiwa głową. Chwyta drzewko, opiera je o ścianę, maca swoją koszulę, która wisi na gałęzi bzu, i proponuje Philippowi papierosa. Palą w milczeniu. Potem Philipp idzie do domu, przez telefon zamawia jedzenie i picie dla piętnastu osób, kilka rac oraz parę pochodni. I z wielkim zapałem bierze się do zapraszania możliwie jak największej liczby gości. Johanna oznajmia, że jest już umówiona, a poza tym na dzisiejszą noc zapowiadano opady. Philipp pyta, czy to miała być metafora, czy też ostatnio Johanna woli rozmawiać o pogodzie. – Niż zalega na wszystkich frontach. Johanna odpiera zarzut, mamrocząc coś pod nosem, i oświadcza, że nie może na nią liczyć, definitywnie, niezależnie od umówionego spotkania, i że nie lubi niczego z grilla, bo za bardzo jej to przypomina pierwszą wakacyjną pracę podczas wiedeńskich targów. A poza tym jest jeszcze dziecko i jest Franz (i jego spodnie, jego łachy, jego palce, jego stopy, jego klucz do pracowni, jego dom, jego obrazy, jego biurko, jego Czarny wielbłąd i jego miasto). I dodaje: – Jutro muszę wcześnie wstać. Ach tak. – Zrozumiałem. Niczego nie zrozumiał. Po pierwsze, nie lubi czuć się zawiedziony (nigdy nie lubił), a po drugie, nie lubi, kiedy Johanna daje mu do zrozumienia, że ją molestuje i że gra jej na nerwach. Wpadł. Wpadł. Jak mucha do kompotu, jak pijany chłop do gospody. Przed Bożym Narodzeniem zażądał wyjaśnień. Wyparła się wszystkiego, mówiąc: – Sądzę, że własną niechęć często mylisz z odrzuceniem przez innych. – Aha. – Celne, co? Na pewno jeszcze nigdy tak o tym nie pomyślałeś. By i teraz nie usłyszeć czegoś równie deprymującego, lepiej się nie odzywać. Lepiej. Lepiej już oznajmić (Johanno, zanim zapomnę ci o tym powiedzieć), że postanowił wyjechać ze Steinwaldem i Atamanowem na Ukrainę. – Już za dwa dni. Johanna udaje osłupienie: – Aha... No coś podobnego, cóż za zdecydowanie. Takim cię jeszcze nie znałam. Pauza. Wielce wymowna. Philipp mówi:
– Kto nie ma przyjaciół, sam sobie jest wrogiem. Cisza, równie wymowna (dystans, zdziwienie, wątpliwość, zaduma). – A kupiłeś już prezent? I jeśli tak, to jaki? Milczenie. Można by odliczać. Philippowi przychodzi do głowy, że w nowych telefonach nic już nie szumi na linii. Johanna śmieje się (ubawiona?). – Powinnam była wcześniej na to wpaść. Ja przysyłam ci robotników, którzy mają cię odciążyć, byś mógł się zająć frontem rodzinnym, a ty wykorzystujesz swą wyzwoloną energię, żeby uganiać się za tymi beznadziejnymi typami. No cóż, mogę tylko życzyć ci szczęścia. Mam też nadzieję, że przejmiesz od nich zapał do sprzątania gówna. A kiedy Philipp nie reaguje i na tę zjadliwą analizę (własnej głupoty, tragizmu, choroby socjalnej?), ponieważ głowę zaprząta mu już pożegnanie, któremu za chwilę będzie musiał stawić czoło, Johanna kończy rozmowę żądaniem, żeby skorzystał z okazji i wreszcie wydoroślał. Albo się zastanowił, gdzie jest jego miejsce. Tak, znów się bez tego nie obyło. – Ciao. – Ciao, ciao bambino. Może, myśli Philipp, najdobitniejszą cechą bycia dorosłym jest to, że człowiek systematycznie traci wiarę, iż w każdej chwili wszystko zdoła się obrócić na lepsze. Jest więc na dobrej drodze. Nadzieja, że na zawieszenie wiechy przyjdą jacyś goście, ulatnia się coraz bardziej. Mówi sobie, że Johanna na pewno klaskałaby w dłonie, gdyby mogła zobaczyć, z jaką apatią wlecze się teraz w stronę muru. Ostatnim razem, kiedy tu była, ponad tydzień temu, wzięli kąpiel z samego rana, ledwie mercedes zdążył wyjechać za bramę. Johanna zajęła stronę dla kobiet, jak nazywa wygodniejszą część wanny z płaskim oparciem pod plecy, a on usiadł tam, gdzie na wysokości krzyża sterczy gruby jak palec prążkowany uchwyt do regulowania odpływu. Rozmawiali o jej pracy w telewizji i o jego babci, która będąc w zaawansowanym wieku, jeszcze szlifowała swój angielski. Philipp w tym czasie dwa razy umył Johannie włosy szamponem lipowym, o którym mówiła, że ładnie pachnie. I chciała, żeby Philipp też to przyznał. Siedziała przed nim, między jego nogami. Spłukiwał jej pianę z głowy, unosząc włosy tak, żeby strumieniem z prysznica dosięgnąć również jej karku. Woda, bulgocząc, przeciskała się przez otwór przelewowy, bo Johanna rozwierając i łącząc nogi, robiła fale. Philipp powiedział jej, że ten bulgot brzmi tak, jakby pod wanną grasowały upiory. Johanna się śmiała. On też się śmiał. Potem wyszedł z wanny, żeby zrobić jej miejsce, co sprawiło, że gulgotanie ustało, chociaż Johanna nadal poruszała nogami. Był umorusany tym wszystkim, co przez ostatnie pół godziny rozpuściło się w wodzie, a ponieważ ręczniki poprzedniego dnia wylądowały w brudach, musiał przynieść czyste z sypialni babci, dokąd przesuwał się na łazienkowym dywaniku. Kiedy stamtąd wrócił, Johanna stała w wannie, wyprostowana, niewiarygodnie wysoka i duża, całkiem odmieniona, i promieniała szczęściem, które nie mieściło mu się w głowie. Wykręcała sobie włosy obiema rękami.
Philipp stoi na ostatnim z krzeseł pod murem i nasłuchuje z zapartym tchem. Ale, co skandaliczne, sąsiadów nadal nie ma. Idzie do pani Puwein i zanosi jej czereśnie. Pan Prikopa też jest serdecznie zaproszony. Z zamiarem odszukania listonoszki przeprowadza trzy rozmowy z pocztą. Ale za każdym razem odmawia mu się informacji na temat nazwiska kobiety. Telefonuje do kolegi. Nikt nie odbiera. Telefonuje do ojca. Jest w domu. – Erlach. – Halo, tato, to ja, Philipp. – Cóż za niespodzianka. Niesamowite. Niesamowite. – Co u ciebie? – Nie mogę narzekać. A u ciebie? – Właśnie są tu dekarze. Naprawiają dach. – No to pewnie masz dużo roboty? – Jeśli można to tak określić. A ty? – Właśnie wkładałem do segregatora licencje, które zwrócono mi pocztą. Z końcem roku zaprzestają produkcji mojej gry. – Czy znasz Austrię? – Po czterdziestu jeden latach. Plus te lata, kiedy sam zajmowałem się dystrybucją. – A ja tu nocami rozmyślam o Austrii. – Szkoda, co? – Tato, robię dzisiaj małą imprezę z grillem. Przyszedłbyś? Moglibyśmy o tym porozmawiać. – Czy znam tam kogoś oprócz ciebie? – Panią Puwein? – Nic mi to nie mówi. – Pana Prikopę? – Tego z telewizji? Śmiechu warte? – Czy on już nie umarł? – Innego Prikopy nie znam. Cisza. – Raczej wolałbym zostać w domu. Mimo to dziękuję, że o mnie pomyślałeś. Chyba nie weźmiesz tego do siebie? – Dlaczego miałbym brać to do siebie? – No to w porządku. – Czy jest ci smutno, że kończą grę? – Trochę. Ale nie bardzo. Cisza. – Wiesz co? W pierwszej edycji gry ostatnia reguła brzmiała: przegranemu nie wolno się śmiać. Kiedy miałem dwadzieścia lat, uważałem, że to oryginalne. Jakby w Austrii ktoś,
kto przegrywa, miał się śmiać. Prawie zawsze było się pośród tych, co przegrywali. A dzisiaj, kiedy włączę telewizor i oglądam jakiś show z młodymi ludźmi, którzy dają się gdzieś zamknąć, widzę, że jest dokładnie odwrotnie. Ten, kto przegrał, staje przed kamerą i mówi: Dziękuję bardzo, było fantastycznie, jestem dumny, że niczego to nie zmieniło. Nie pojmuję tego. Kiedy ja przegrywałem, za każdym razem coś się we mnie zmieniało. Nigdy nie lubiłem przegrywać. Przegrywanie nigdy mi dobrze nie robiło. Cisza. – Tylko idioci nigdy nie przegrywają – mówi Philipp. – Grę można by jeszcze raz zmodernizować. Ale właściwie po co, skoro jest już po wszystkim. Czy kiedykolwiek ci opowiadałem, że DKT przed wojną nazywała się Spekulacje i że naziści chcieli zakazać tej gry, bo byli źle nastawieni do pieniędzy? Przechrzczono ją więc szybko na Talent kupiecki, co brzmi bardziej edukacyjnie. I do dzisiaj odnosi sukcesy. A Niemcy bez żenady nazywają ją Monopoly. – Czy znasz Austrię? To też kojarzy się z edukacją. – Bo nią jest. No, ale jak już mówiłem: koniec. Nie martw się o mnie. Może faktycznie nie jest to takie ważne, żeby ludzie wiedzieli, jak najszybciej dotrzeć z Kufstein do Bruck nad Litawą. Ze mną jest teraz podobnie, jeśli mam być szczery. Wolałbym zostać w domu. Okay? Zaraz znów położę się do łóżka. Miło, że zadzwoniłeś, Philippie. – Tak, tato, no więc... – I nie gniewaj się, że nie przyjdę. Jakoś pachnie deszczem. – Johanna też tak mówi. – Ta Johanna sprzed... – Tak, ta sama. – Widujesz ją czasami? – C z a s a m i . Dobrze powiedziane. – Nie chciałem być wścibski. – Okay, tato. – A więc bywaj zdrów. – Ty też. Philipp odkłada słuchawkę. Wychodzi przed drzwi, kiedy akurat wnoszą zamówione jedzenie, i rzuca kawałek ryby obok schodów. To dla kota, który nie pokazuje się od dwóch dni (ponieważ na strychu najadł się trutki na szczury i dokończył żywota w szafie na korytarzu na ostatnim piętrze – ale Philipp jeszcze tego nie wie). Wbija pochodnie w ziemię, przeciąga kabel do ogrodu i włącza weselną muzykę. I nawet wynosi na dwór kuchenny stół i nakrywa go białą serwetą, żeby wszystko jakoś wyglądało. Potem znów wspina się na krzesła pod murem, z nadzieją, że do tych niewielu gości, którzy obiecali przyjść, uda mu się jeszcze kogoś doprosić. Starszy mężczyzna, który przed kilku tygodniami groził mu drucianą szczotką, właśnie zbiera maliny. Philipp zwraca na siebie uwagę, życząc mu dobrego wieczoru. Mężczyzna spogląda w jego stronę i mierzy go badawczym wzrokiem. Philipp w pierwszej chwili
wątpi, czy go poznał. Bo ostatnim razem, podczas jedynej konfrontacji, miał na sobie maskę przeciwgazową i okulary ochronne. Po bardzo długiej sekundzie, kiedy Philippowi się zdaje, że czuje zapach swojego grilla, i przez moment żywi jakąś nadzieję, co go irytuje, bo nie ma do tego najmniejszych podstaw, sąsiad odwzajemnia pozdrowienie, niezbyt życzliwie, ale i nie szczególnie nieżyczliwie, jednakże w taki sposób, jakby chciał zademonstrować swoją cierpliwość. Co pozwala Philippowi zrozumieć, że wszyscy już tu o nim wiedzą. Żałuje, że nie ma na twarzy maski i okularów albo chustki zasłaniającej usta i nos. Patrzy na mężczyznę, zraniony, obrażony, zbity z tropu, a jednak, mimo że na zewnątrz okazuje spokój, w głębi serca domaga się od niego litości, niemal klęka przed swoim sąsiadem i wyraźnie czyta w jego myślach: A więc to jest ta następna generacja, ten mały szpieg i zboczeniec; nauczył się wspinaczki, skacząc po drzewie genealogicznym swojej wykolejonej rodziny, i teraz wykorzystuje te umiejętności, żeby wskakiwać na krzesła, które stoją wzdłuż jego muru. Philipp rozpoczyna przemowę. Mężczyzna, już uspokojony, wraca do swojego zajęcia i od czasu do czasu popatruje na niego, sygnalizując, że słucha, co Philipp mówi: że zaprasza go na grilla, z całą rodziną, łącznie z córką. – Bo to chyba była pana córka? – pyta i czuje, że pieką go uszy. – Tak – odpowiada sąsiad drewnianym głosem i przygląda mu się, ale niezbyt zainteresowany tym, czy Philipp ma zamiar coś jeszcze zakomunikować. Philippowi nic lepszego nie przychodzi do głowy, więc dodaje: – Poznałem ją. Oczekuje bliźniaków. Mężczyzna kiwa głową, ale tak, jakby właściwie chciał nią pokręcić, czego nie robi ze względu na uprzejmość. Teraz i Philipp nie może zaprzeczyć, że rozmowa przekroczyła zwyczajowe granice i staje się krępująca. – Bardzo bym się ucieszył, gdyby pan przyszedł – mówi naprawdę szczerze. I pyta go, czy nie chciałby czereśni, bo on ma ich całą masę. Ale mężczyzna odpowiada, że ma własne, i pokazuje za siebie, na obwieszone owocami drzewo. I oddala się w stronę domu. A mówiąc dokładniej: porzuca Philippa. Philipp powraca na placyk, gdzie Atamanow rozdmuchuje żar w grillu, a Steinwald wraz z roześmianymi dekarzami przygląda się, jak na kalenicy mocowany jest ścięty przez Philippa świerk. Philipp się cieszy, że dekarze są w takich dobrych humorach. Jeden z nich wola: – Lepiej mu tam na drzewie niż na twojej głowie, bo na twoją czaszkę jest za mały. Dopiero teraz Philipp spostrzega, że na najwyższym pędzie świerku niczym korona tkwi kapelusz Steinwalda. Steinwald nie protestuje, śmiejąc się niepewnie. Ale sińce pod jego oczami nagle są bardziej widoczne niż zazwyczaj, kąciki ust nieco opadły, a plecy ma zgarbione. Najwyraźniej nie wie, jak się zachować. Może dlatego, że wstydzi się odcisku na tłustych włosach, który pozostawił kapelusz. Co chwila pociera sobie głowę. Jeden z dekarzy obserwuje go i jakby dla potwierdzenia przysłowiowej prawdy, że zawsze szydzi się z poszkodowanego, mówi: – Uważaj, żebyś nie dostał urojonych bólów.
Steinwald lży dekarza oraz stojącego tuż obok niego czeladnika kilkoma wycedzonymi przez zęby przekleństwami. Pluje przed siebie. W tej samej chwili ramię dźwigu zjeżdża w dół. Nadal się śmiejąc, dekarze podchodzą do grilla, żeby sprawdzić, co można by zjeść. Biorą pierwsze kiełbaski, zapalniczkami otwierają piwo, zlizują krople z butelek, wskakują do ciężarówki i odjeżdżają, zanim pojawią się następni goście. Philipp czeka na nich razem ze Steinwaldem i Atamanowem; nie rozmawiają za wiele (jak zazwyczaj), a dokładniej: Steinwald i Atamanow od czasu do czasu mają napady mówienia. Philipp natomiast nie jest usposobiony do rozmowy, bo obawia się, że może w niej paść coś, co mu uświadomi, jak źle stoją jego sprawy. Robi się coraz bardziej pochmurno. Nad Lasem Wiedeńskim, tam, gdzie na horyzoncie kilka chmur przepuszcza światło, widać parę promieni zachodzącego słońca. I wtedy w bramie pojawiają się pani Puwein i pan Prikopa; wręczają Philippowi butelkę wina owiniętą w papier do pakowania prezentów: główki nieśmiertelników na niebieskim tle. Philipp nawet nie mógłby wymyślić czegoś równie beznadziejnego jak butelka wina w takim papierze, ze złotą wstążką wokół szyjki. Teraz, teraz naprawdę czuje, jakie żałosne jest to wszystko, a jeśli nie wszystko, to wystarczająco dużo, by reszta nie wydawała się mniej beznadziejna. Jest bliski tego, by walnąć butelką o podest i klnąc głośno, opuścić własne przyjęcie: byle dalej stąd, pod kołdrę, gryźć poduszkę. Bo czasami gryzienie poduszki dobrze robi. A ponieważ nie może się zdobyć na odwagę, odczekuje jeszcze godzinę, aż pokażą się gwiazdy. Potem wrzuca papierosa do ogniska i mając nadzieję, że w ten sposób odmieni bieg wieczoru, odpala kilka rac, które dostarczono mu wraz z jedzeniem. Ze świstem wzbijają się ku niebu i eksplodują z głośnym hukiem, rzucając kolorowe światło na ogród, dom, na świerk z kapeluszem Steinwalda i na sąsiadów. Nastrój nie ulega zmianie. Steinwald nadal jest w złym humorze, co demonstruje na swój kanciasty sposób, wykazując się przy tym odpowiednio dużym talentem. Smętnie potrząsa głową i z kwaśną miną rzuca mięso oraz połówki papryki na grill, nieustannie rozglądając się za miejscem, na które jeszcze nie splunął. Kiedy Philipp szuka jego spojrzenia, Steinwald mierzy go niechętnym wzrokiem, nie ukrywając, że Philipp dużo ryzykuje, bo może oberwać w gębę, jeśli przyjdzie mu do głowy powiedzieć coś niewłaściwego. Kiedy Philipp chce od niego usłyszeć, skąd wziął ten garnitur – o wiele za szeroki, beżowy, z dużymi kieszeniami na piersi, przywodzący na myśl azjatyckich dyktatorów – Steinwald mamrocze niezrozumiałe słowa i nie zamierza ich powtórzyć, dlatego Philipp sam musi to sobie złożyć w całość (podobno jego matka często mawiała, że można tylko zacisnąć pięści i siedzieć cicho). Nawet wobec pani Puwein, którą ostatnio tak dobrze zabawiał, Steinwald wykazuje tendencję do skracania swych wypowiedzi, i to tak wytrwale, że pani Puwein szybko zarzuca próby wyrwania go z jego okopów. Zwraca się do Philippa i opowiada mu (czy on tego chce, czy nie, a nie chce, ponieważ wszelkie szczegóły unaoczniają mu, jak mało wie, jak mało dostał, ile potrzebował, nadal potrzebuje i wciąż nie dostaje), opowiada o jego babci, Almie Sterk, która nigdy nie czyniła wnukom wyrzutów, że się u niej nie
pokazywały, i o Ingrid Sterk, jego matce, kiedy była dzieckiem, ślicznym dzieckiem, i jaka szkoda, że Ingrid tak młodo umarła, i że zagadka, dlaczego Ingrid po prostu nie ściągnęła bransoletki, nigdy się nie wyjaśniła (tak, tak). Philipp robi, co może, by pohamować jej potrzebę dalszego mówienia. Jest okropnie drobiazgowa w swoich wspomnieniach. Podczas gdy w jej mózgu odnajdują się najróżniejsze powiązania i tylko rzadko widać ślady ulatniającej się pamięci, Philipp się zastanawia, dlaczego nie chce słuchać tych jakże banalnych i typowych dla swego rodzaju pogodnych opowieści, epizodów z własnego dzieciństwa, i dlaczego wydają się mu byle jakie, przypadkowe i wręcz zawstydzające. Pani Puwein rozwodzi się nad tym, jak jedenastoletnia Ingrid postanowiła zrobić z kasztanów i wykałaczek wszystkie zwierzęta z ogrodu zoologicznego w Schönbrunnie, a potem dodaje, że Ingrid była wówczas po uszy zakochana w jej, pani Puwein, synu Manfredzie, czyli Fredlu. – Pisywała do niego listy miłosne. Fredl mówi, że jeden z nich ma do dzisiaj. Jak dla Philippa posunęła się definitywnie za daleko. Zanim zacznie przytaczać szczegóły, Philipp korzysta z przerwy, jaką zrobiła, by po tych sentymentalnych wspomnieniach zanieść się śmiechem, i kieruje rozmowę na inny temat. A konkretnie: pyta, czy wahadłowy zegar, który jej oddał, dobrze chodzi. Wydaje mu się, że pani Puwein myśli, że on chce go jej odebrać. Udziela bowiem wymijających odpowiedzi i mówi, że nie ma żadnego znaczenia te parę minut do przodu czy kilka do tyłu, bardziej czy mniej, wcześniej czy później, co to za różnica. I zaraz żegna się uprzejmie, nagle powołując się na pogodę: istnieje groźba, że się pogorszy. Faktycznie, nadciąga kilka ciężkich chmur. – Niech się pani nie martwi, ujdzie nam to na sucho. Pani Puwein i pan Prikopa tłumaczą się powodami, których starczyłoby do końca tygodnia, żeby czuć się usprawiedliwionym. Uczepiają się jedno drugiego i szurając nogami, ani razu się nie oglądając, prą przed siebie i znikają w bramie, a potem za murem. Philipp zostaje ze Steinwaldem i Atamanowem. Stoją obok siebie: raz, dwa, trzy. Philipp myśli, że ludzie nieokaleczeni tak nie wyglądają. Wystarczy się tylko dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć, że nie jest to akt demonstrowania własnej niezależności ani podtrzymywania się nawzajem przy życiu, ale że jest to całkowita porażka; trzy żałosne postacie z niczym nieuzasadnioną nadzieją, że zawsze jest jakaś nadzieja, z bolesną wiedzą, że nic nie jest już takie, jakie było, i nie pozostanie takie, jakie jest. – Weźmiecie mnie z sobą? Kiedy pojutrze będziecie wyjeżdżali? – pyta Philipp z niejasnym przeczuciem, że mimo całej swej dumy i wstydu, jaki teraz go pali, łatwiej przyjdzie mu to przełknąć w obecnej sytuacji. Zaraz zacznie padać, tak jak przepowiedziała Johanna. Gwiazdy, którymi kierują się statki, zniknęły z nieba. Nadciąga wiatr, który wszystko może zmienić. Już się błyska. Żółte fałdy pojawiają się na brzuchach chmur, z których wyskakują i rozgałęziają się nitki żaru. Parę sekund później słychać grzmoty, jakby gdzieś w pobliżu spadł deszcz kamieni, od których w ogrodzie Philippa drży ziemia.
Steinwald patrzy na Atamanowa, po czym zamieniają z sobą kilka słów, lecz Philipp ich nie rozumie. Rzucił się na oślep w otchłań, która nie przynosi ulgi. Czuje się bardzo samotny. I choćby nie chciał się do tego przyznać, taki właśnie jest. Samochodowy reflektor przez chwilę błąka się na podjeździe i znika. Philipp patrzy za nim. Ale auta nawet już nie słychać. Ciemność znów się zwiera, coraz bardziej gęsta. Steinwald i Atamanow jeszcze się naradzają. Philipp wsadza ręce do kieszeni, by przygotować się na najgorsze. Potakują sobie głowami. Przez sekundę mu się wydaje, że już zapomniał, dlaczego to robią. W końcu wykrztuszają: – Och, nie wiedzieliśmy, no, no, oczywiście, nigdy byśmy nie pomyśleli. – Znaczy, że tak? – Tak. Mógłby z nimi jechać, naprawdę. I chociaż musiał się narzucać, żeby wywalczyć sobie tę laskę, cieszy się albo co najmniej jest zadowolony, choćby z tego, że zamiast pomocników teraz będzie miał towarzyszy i że przez kilka dni będzie do kogoś należał, czego już od jakiegoś czasu nie doświadczał. Co prawda czuje, że wdaje się w coś niepewnego i że tam hen, w innych sytuacjach atmosferycznych, przypuszczalnie czeka na niego tej niepewności więcej, niż może sobie wyobrazić (a jego wyobrażenia sięgają daleko, choćby z racji zawodu). Mimo to najchętniej od razu pobiegłby do domu, żeby zacząć się pakować: paszport, przełącznik elektryczny, krople do oczu, jakiś dobry środek na biegunkę, na zatrucie alkoholowe – musi zadzwonić do Johanny, czy może mu coś polecić. Tak, jasne, mój kochany: podróżnika nie należy wstrzymywać. Dzięki. Steinwald uderza prawą pięścią w otwartą lewą dłoń i oznajmia, że musi ściągnąć z dachu kapelusz, mimo nadciągającej burzy, mimo mroku upalnej letniej nocy. Mimo zakurzonej niebieskości, którą z każdym błyskiem odsyła z powrotem ku niebiosom placyk na podjeździe. Za parę godzin, jeszcze przed świtem, według słów Steinwalda, kapelusz będzie już na Morawach (a jeśli nie na Morawach, to u sąsiadów, którzy nie pojawili się na grillu). Steinwald z pomocą Atamanowa przyciąga najdłuższą drabinę, jaką udało im się znaleźć za garażem. Sięga zaledwie pod rynnę na dachu. Steinwald zgrzyta zębami, ale Philipp widzi, że tak łatwo się nie podda. Podpowiada mu więc, żeby drabinę postawić w bagażniku mercedesa, tego mercedesa, którym już niedługo, już pojutrze, będzie podróżował. – W ten sposób przedłuży się ją o brakujące pół metra, a poza tym będzie ją można lepiej oprzeć. Steinwald ze zdziwieniem przygląda się Philippowi; aha, znaczy się, ten facet wcale nie jest taki głupi, jak myślałem. Chwali jego praktyczny zmysł. Philippowi z radości błyszczą oczy. Steinwald przestawia mercedesa, naciąga skarpetki na nogawki spodni, marynarkę wiesza na otwartych drzwiach samochodu. A potem ochoczo wspina się po drabinie. A Philipp za nim. Tak po prostu. Z wielu powodów, z których każdy mąci następny, i Philipp
w końcu sam nie wie, dlaczego to robi. Przesuwa się wzdłuż murku przeciwśniegowego, chce się wspiąć na samą górę, tyle tylko wie, chce tam usiąść i, i... wreszcie wygwizdać ze wszystkich sił to falujące pod nim miasto! Ale potem siedzi okrakiem na szczycie świeżo wyremontowanego dachu i cieszy się, oszołomiony, że znalazł się w środku zamętu, do najwyższego stopnia zdumiony bojaźliwym i równocześnie zawstydzającym go poczuciem szczęścia, które każe mu patrzeć w lewo i prawo, zagubiony pośród ciemnych, zachodzących jeden na drugi, chowających się za siebie dachów sąsiednich domów, zafascynowany światłami miasta i twarzą Steinwalda. Steinwald siedzi naprzeciwko; zdążył już poddać pobieżnej inspekcji i wytrzepać kapelusz. Teraz znów ma go na głowie, ręką przytrzymuje szarfę i pochyla się do przodu, żeby wiatr wciskał mu go na uszy, zamiast ponownie zdmuchnąć. Smutek Steinwalda już się ulotnił. Bacznie przygląda się Philippowi, tak jak i on jemu. Philipp ma wrażenie, że Steinwald jest zadowolony. Zagłuszana przez wiatr weselna muzyka rozchodzi się po ogrodzie, który Philipp może teraz objąć wzrokiem. Obok podestu zaginionego Anioła Stróża, tam gdzie w dwóch pochodniach miota się ogień, Atamanow podśpiewuje sobie, niestrudzenie ćwicząc taneczne kroki. Jego głos z rzadka dociera na dach, ponieważ dźwięki rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Spadają pierwsze krople deszczu i gęstnieją coraz bardziej. Wiatr ustaje na chwilę, ale zaraz znów się podrywa, silniejszy niż przedtem. Mimo że podkoszulek trzepocze mu na piersi, Philipp mocno trzyma się w siodle. Obejmuje nogami szczyt dachu, wymachuje rękami, unosi je wysoko i patrzy w stronę nadciągających chmur. Na dachu domu swych dziadków zaraz wyruszy w świat, w zadziwiająco długi parcours. Wszystkie przygotowania już poczynione, mapy przestudiowane, wszystko pozrywane, uprzątnięte, zdarte, przesunięte, upchnięte, uzbrojone. Wraz ze swoimi towarzyszami, dla których jest i pozostanie obcym, będzie podróżował po wyboistych drogach nad ukraińskim morzem południowym, przez bagna i przepaście. Ścigany przez złodziei, którzy ścigają go całe życie. Ale tym razem będzie szybszy. Postawi swą stopę na łbach lwów i smoków, będzie śpiewał i krzyczał (krzyczał na pewno), i śmiał się do rozpuku (tak? na pewno?), pił deszcz (całkiem możliwe) i... i rozmyślał o miłości. Macha na pożegnanie.
Przypisy [←1] Emmanuel Levinas, Humanisme de l’autre komme. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[←2] Wzgórze w Dolnej Austrii.
[←3] Jungvolk – jedna z organizacji Hitlerjugend, zrzeszająca chłopców w wieku od dziesięciu do czternastu lat.
[←4] Meidling – 12. dzielnica Wiednia.
[←5] NEWAG (Niederösterreichische Landes-Elektrizitätsgesellschaft) – Zakłady Energetyczne Dolnej Austrii.
[←6] Paula Wessely (1907-2000) – wybitna aktorka austriacka.
[←7] The Black Camel, powieść sensacyjna Earla Derr Biggersa.
[←8] EK I – Krzyż Żelazny I klasy; najwyższe niemieckie odznaczenie wojskowe nadawane za męstwo na polu walki.
[←9] Volkssturm – formacja o charakterze pospolitego ruszenia, użyta przez Niemców w ostatniej fazie II wojny światowej.
[←10] Scharführer – podoficerski stopień wojskowy w SS; jego polskim odpowiednikiem jest w przybliżeniu stopień starszego plutonowego.
[←11] LSR (Luftschutzraum) – schron przeciwlotniczy; LSR (Lerne schnell Russisch) – ucz się szybko rosyjskiego.
[←12] Bund Deutscher Mädel – żeńska sekcja Hitlerjugend, dla dziewcząt w wieku od czternastu do osiemnastu lat.
[←13] Dostawami grochu (Erbsenlieferungen) Austriacy nazywali sowieckie zaopatrzenie w żywność, za które potem Rosjanie żądali zapłaty.
[←14] Ottakring – 16. dzielnica Wiednia.
[←15] Hohe Wand – góra niedaleko Wiednia.
[←16] AUVA (Allgemeine Unfallsversicherungsanstalt) – Ogólny Zakład Ubezpieczeń Wypadkowych.
[←17] Hernals – 17. dzielnica Wiednia.
[←18] Semmering – górski kurort w Dolnej Austrii, poniżej przełęczy o tej samej nazwie.
[←19] Wróżenie z gorącej cyny wlewanej do miski z zimną wodą przez ucho klucza; popularne zajęcie w sylwestrową noc.
[←20] Kluseczki zapiekane z tartym jabłkiem, wanilią, masłem i orzechami, posypane cukrem pudrem.
[←21] Hermann von Schlagintweit (1826-1882) – niemiecki podróżnik, badacz Azji Środkowej.
[←22] Rodzaj gry w piłkarzyki.
[←23] Wojna ojcem wszystkich rzeczy – słowa Heraklita.
[←24] Diabeł, asystent Świętego Mikołaja; 6 grudnia przychodzi do niegrzecznych dzieci.
[←25] Nawiązanie do bajki Wilk i siedem koźlątek.
[←26] Zielony Henryk, autobiograficzna powieść Gottfrieda Kellera.
Spis treści Poniedziałek, 16 kwietnia 2001 Wtorek, 25 maja 1982 Środa, 18 kwietnia 2001 Sobota, 6 sierpnia 1938 Niedziela, 29 kwietnia 2001 Wtorek, 1 maja 2001 Biała Niedziela, 8 kwietnia 1945 Środa, 2 maja 2001 Czwartek, 12 maja 1955 Czwartek, 3 maja 2001 Poniedziałek, 7 maja 2001 Sobota, 29 września 1962 Wtorek, 22 maja 2001 Czwartek, 31 grudnia 1970 Czwartek, 31 maja 2001 Piątek, 1 czerwca 2001 Piątek, 30 czerwca 1978 Piątek, 8 czerwca 2001 Czwartek, 14 czerwca 2001 Poniedziałek, 9 października 1989 Środa, 20 czerwca 2001 Przypisy