Piotr S. Trąbski Ucieczka z cienia Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin Szliśmy z oddali – z przeznaczeniem. Spotkaliśmy się – płomieniem. Czym nasze życ...
6 downloads
17 Views
2MB Size
Piotr S. Trąbski
Ucieczka z cienia
Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin
Szliśmy z oddali – z przeznaczeniem. Spotkaliśmy się – płomieniem. Czym nasze życie było – miłością i jej cieniem. Czym się zakończyło – cierpieniem! Co pozostało – milczenie.
-1-
Dzień jak każdy. — Odchodzę — odezwałem się beznamiętnie. — Już cię nie kocham. Chcę świętego spokoju. — Ty gnoju! — Zatrzymała gwałtownie samochód. Omal nie wyleciałem przez przednią szybę. — Spieprzaj! Nie chcę cię więcej widzieć, sukinsynu! Popatrzałem na nią z politowaniem. Nienawidziłem przekleństw w ustach pięknej kobiety. Mierziło mnie to okropnie. Otworzyłem drzwi i wysiadłem. Ruszyła gwałtownie, mszcząc się na oponach i desperacko skręcając dokądkolwiek. Przez chwilę stałem na chodniku i patrzyłem za znikającym samochodem. Nie wierzyłem, że to powiedziałem. Ale jeszcze bardziej nie wierzyłem w ten prostacki wulgaryzm z jej ust. Miała słownictwo gorsze niż warszawski taksówkarz. Bluzgała, a ja nie mogłem tego zdzierżyć. Boże, gdyby Ona tylko spojrzała w lustro i zobaczyła, jak wygląda w takich sytuacjach, z pewnością straciłaby szacunek do siebie. Ale nie spojrzy, bo jest typem kobiety, która za swoje prostackie zachowanie oczernia mężczyznę, wmawiając sobie i jemu, że prowokuje ją do takich zachowań. Nie umiałem z tym walczyć, choć Bóg mi świadkiem, próbowałem wielokrotnie. Wiele bym dał, aby była spokojną, opanowaną kobietą, podchodzącą z uśmiechem do życia i do problemów, jakie niesie. Kochałbym ją i tulił, ale ona zniechęcała mnie do siebie żargonem ulicy po dwudziestej drugiej lub przyzakładowych knajp. Nigdy nie umiałem z nią rozmawiać. Każda próba kończyła się awanturą i udowodnieniem mi, że jestem głupi i nie mam pojęcia, o czym mówię. Puentowała dialog wyzwiskami i epitetami. Nie rozumiała, że nigdy nie należy mówić tego, czego inni nie będą mogli zapomnieć. Oczywiście ja nie byłem święty i nie pozostawałem dłużny, ale w większości przypadków potrafiłem ugryźć się w język, powstrzymać erupcję gniewu, czego ona nie umiała. To ona musiała triumfować. To ona musiała przebić moją złość. Ale o ile – jej zdaniem – wygrywała, o tyle udowadniała, że to nie ja jestem skończonym skurwysynem. Przez moment zastanawiałem się, co zrobić. Miałem serdecznie dość tego stresującego żywota u jej boku. Wiecznie poniewierany, deptany i okładany epitetami lub porównywany z innymi facetami, według niej lepszymi. Kim był facet na poziomie w jej mniemaniu? Elegancko ubrany, garnitur, krawat (jak właściciel zakładu pogrzebowego) i mający pracę, byle jaką, bo mądrzy ludzie pracują, a głupcy to tacy jak ja, którzy chcieliby coś osiągnąć i zmienić swoje życie, ale im się nie udaje. Tacy, którzy realizują swoje marzenia. Fakt, że jestem marzycielem, 35-letnim lekkoduchem, który na bujaniu w obłokach przeżył większość życia. Imałem się różnych zajęć, aby ostatecznie dojść do przekonania, że moim powołaniem jest pisanie. Napisałem więc pierwszą powieść, znalazłem wydawcę i tak się zaczęło. Ale na życie
zarabiałem pisaniem chałtury na cudze nazwiska. Zawsze starałem się zapewnić swojej rodzinie jak najlepszy byt, choć czasami nie wychodziło mi to najlepiej. Stałem na chodniku, jakbym zapuścił korzenie. Tak więc mamy się rozstać, pomyślałem. W gniewie i w złości. Czułem się zdruzgotany, obrzucony błotem i sponiewierany. Westchnąłem ciężko, bo nie wiedziałem, co dalej robić. Mam rzucić piętnaście lat wspólnego życia, wspaniałą córkę. Dom, który zbudowaliśmy? Mam działać impulsywnie i to wszystko zaprzepaścić? Tak jak ona. Była impertynencką desperatką, która w jednej chwili, jednym słowem burzyła z trudem wzniesione sukcesy i na jedną szalę rzucała dotychczasowe życie. To był jej styl – styl wulgarnej defetystki, wyżywającej się na swojej rodzinie… bez umiaru, bez zahamowań. Zresztą ogłady nie miała nigdy. Miała oczywiście sznyt, właściwy prawnikom i politykom, który nakazywał jej zachowywać się w ogólnie tolerowany sposób, ale w socjecie. W domu budził się w niej demon, diablica, która potrafiła sterroryzować całą rodzinę i skrzyczeć dziecko za błahostkę. Pewnie tak też zostanie zapamiętana przez córkę, bo przeze mnie na pewno. Usiadłem na ławce i zatopiłem się w myślach. To nie pierwsza awantura, ale może być ostatnia. Już nie mam sił trwać w tym toksycznym związku, który podstępnie wysysa ze mnie siły witalne. Jestem jeszcze na tyle młody, że mogę ułożyć sobie życie od nowa. Nie muszę tkwić u boku kobiety, która ma mnie za totalne zero… beztalencie. To bolało mnie najbardziej. Nigdy mnie nie wspierała i miała serdecznie gdzieś to, czym się zajmowałem. Więc co ja tutaj jeszcze robię?, pomyślałem. Wstałem i skierowałem się do bloku. Ślamazarnie wdrapałem się na drugie piętro i otworzyłem drzwi naszego mieszkania, w którym spędziliśmy dziesięć lat różnorakiego życia. Z biurka wyjąłem kopertę z funduszem motocyklowym. Byłem miłośnikiem jednośladów i od pewnego czasu zbierałem pieniądze na własny. Przeliczyłem zawartość, choć doskonale wiedziałem, ile jest – dziewięć tysięcy osiemset złotych. Liczyłem je sto razy, marząc o fajnym ścigaczu, na którym mógłbym zapomnieć o nudnym, stoickim życiu w tym prowincjonalnym mieście. Sięgnąłem po plecak i wrzuciłem do niego kilka najpotrzebniejszych rzeczy: notebooka, jakieś ciuchy, portfel i paszport oraz egzemplarz napisanej przeze mnie książki. Wziąłem kilka płyt, między innymi ze zdjęciami córki – 11-letniej Maryni. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Czyżbym był tutaj ostatni raz? Wiele razy zastanawiałem się nad rozstaniem, wiele razy próbowałem to zrobić, ale nigdy nie miałem sił. Dlaczego więc teraz ma mi się udać? Czy znów dojdę na ławkę trzy ulice dalej i przesiedzę tam kilka godzin, po czym potulnie wrócę do domu? A może — jak zwykle — liczyłem na to, że nastraszę Ją, zmięknie i wrócę. Pogodzimy się i wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę to kochałem Ją, kochałem ponad wszystko córkę i za nic nie chciałem ich opuścić. Ale dziś moja desperacja sięgnęła zenitu. — Muszę to zrobić — mruknąłem. — Zostanę i wszystko zacznie się z powrotem. Przecież napisałem jej list, w którym wyjaśniłem, co mnie boli, a ona nawet tego nie
zdementowała, niczego nie zrozumiała. — Bo jest subtelna jak słup soli. Walisz głową, a ona i tak nic nie rozumie — odezwało się moje Alter Ego, wredne i szczere aż do bólu. — Za co ją tak kochasz, kretynie? — Za to, że jest. Za to, że… — zamilkłem. — A widzisz — triumfowało. — Sam nie wiesz za co. Pomijając głupią frazę zwaną „miłością platoniczną”, której używają durnie, nie umiejący dobrze umotywować swojej miłości. Może za to, że ma cię za nic i ma w dupie, co się z tobą stanie? — Nie mów tak! — ryknąłem jak furiat. Czułem, jak ogrania mnie szaleństwo. Wiedziałem, że muszę odejść, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. — Za dwa dni może cię już tutaj nie być. — Drugie Ja nie rezygnowało z podjudzania mnie. — Uwolnij się. Nie bądź ciotą, jak wiele razy cię nazywała. Uwolnij się! Usiadłem na wersalce i spojrzałem na zdjęcia Maryni i Jej oraz na psa leniwie wyciągniętego w kącie. — To nasze życie — szepnąłem. — Tak się ma skończyć? — Ty mięczaku! Więc dalej się dawaj poniewierać i czekaj na cud, że ona się zmieni. Niech cię depcze, niech rzuca ci w twarz obrzydliwe i smagające boleśnie teksty, niech traktuje cię jak szmatę i triumfuje tą trywialną manią wyższości! Był to wystarczający afekt. Zerwałem się i wypadłem z mieszkania. Zamknąłem drzwi, a klucze wrzuciłem przez otwór na listy. Nie będą mi już potrzebne.
Człapałem z nogi na nogę, nie wiedząc dokąd iść. Przecież muszę coś zaplanować, ułożyć sobie to w głowie, myślałem. Usiadłem na ławce, pod rozłożystą wierzbą, bujnie płaczącą gałęziami. Byłem załamany i sfrustrowany. Zbliżał się wieczór, więc musiałem znaleźć nocleg. Oczywiście mogłem pójść do rodziców, ale było mi wstyd i nie chciałem ich mieszać do tego. Nie chciałem również skłócać Jej z nimi, więc zaplanowałem, że winę wezmę na siebie, może nawet powiem, że zaczęły podobać mi się młode dupy i zerwałem jedną. Odbiło mi. W ten sposób Ona będzie absolutnie czysta, a ja jak zwykle draniem. Wcale mi nie zależało na dobrej opinii. Ważniejsza była dla mnie opinia o Niej, która musiała być nieskalana. Nagle mnie olśniło. Zagranica. Tylko tam mam szansę odizolować się od przeszłości i zbudować nowe życie. Postanowiłem zostawić to wszystko i zniknąć… jak kamfora. Rzucić za siebie dotychczasowe życie i nigdy tutaj nie wrócić.
Po kwadransie wszedłem na teren śmierdzącego dworca kolejowego, jakich tysiące w tym kraju. Jaki kraj, takie dworce. Przysiadłem na wydrapanej napisami ławce i zastanawiałem się nad celem… miastem, w którym mógłbym się zaszyć na kilka dni. Niestety nic logicznego nie przychodziło mi do głowy. W końcu zdecydowałem, że nie będę nigdzie wyjeżdżał, a kilka nocy spędzę u kolegi – notorycznego kawalera. Tak, to był dobry pomysł. Wyszedłem z postkomunistycznej jaskini i wolno ruszyłem przez miasto, gadając w duchu sam ze sobą, a raczej ze swoim Alter Ego, które miało zwykle stanowczo za dużo do powiedzenia. W tym przypadku jednak rozumiało o wiele więcej niż ja i bez skrupułów podjudzało mnie, pchając ku rozstaniu… ku przepaści. — A MARYNIA? — Najwyraźniej też przejmowało się dzieckiem. — Kiedy się gdzieś zaaklimatyzuję, będą ją zabierał na wakacje. — Jeśli ci pozwoli — zarechotało. — Dlaczego miałaby nie pozwolić? — Ty wiesz dlaczego. Taka zemsta za to, co Jej robisz. Ona potrafi… oj, potrafi i radzę ci, nie łudź się… mniejsze będzie twoje rozczarowanie. Zatrzymałem się, zrozumiawszy, że przed tęsknotą za ukochaną córeczką nie ucieknę nigdzie. Nie schowam się, nie zapomnę. Dopadnie mnie wszędzie i zadręczy. Odwróciłem się gwałtownie i chciałem wracać. Nie wiem, co powstrzymało mnie przed szaleńczym biegiem do domu. Myślałem, żeby przeprosić ją, zatuszować wszystko i znów wierzyć w mrzonki. — Może w imię dziecka powinienem cierpieć — zastanowiłem się głośno. — Jak asceta, poświęcić swoje życie dziecku. Przecież nie mogę zostawić go na pastwę demona. Kocha mnie, jak zniesie rozstanie? Co Ona jej powie? Pewnie oczerni mnie i podbuntuje ją tak, że już nigdy jej nie zobaczę. Przecież to Ona musi wygrać. Stać Ją na najgorsze świństwa, pod tym względem jest nieobliczalna. Moje rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Sięgnąłem do kieszeni zły, że nie zostawiłem go w domu. Był przecież na Nią. Zerknąłem na ekran. SMS od Niej: WRÓĆ. SPOKOJNIE POROZMAWIAMY. — O nie, kochana. Za późno, przeholowałaś — oprzytomniałem. Nie odpisując, skierowałem się na pocztę. Tam spakowałem komórkę w tekturowe pudełeczko i odesłałem do Niej. — Adieu — uśmiechnąłem się. — Teraz jestem wolny. — Czyżby?! Ha, ha, ha.
*** Wybrałem AUSTRALIĘ… kraj rozległy i daleki. Czułem w nim duże możliwości. Jednak pojawił się problem z dostaniem się tam. Szperałem w Internecie, lecz ceny lotów były dosyć wysokie. Nie zostałoby mi zbyt wiele kasy na trudne początki na Nowej Ziemi. Wreszcie znajduję – Kraków – Sydney, w jedną stronę 650 dolarów, z przesiadką w Austrii i na Tajwanie. Może być! Jeszcze tylko wiza… bilet i… Lecę, bo chcę… Po raz pierwszy mam napuszoną manię wyższości. Oglądam Polskę z okna samolotu i bardzo mi się podoba, bo widać tylko ogólny krajobraz. Zostawiam za sobą ojczyznę – IV Rzeczypospolito… sit tebi terra levis oraz rodzinę – serce wyrywa mi się z żalu, bo kocham ją bardzo, lecz niestety nie potrafię się poświęcić i tkwić dalej pod drastycznym wodospadem przykrych słów i bolesnych scen. Porzucam wszystko, co mam, co osiągnąłem, zbudowałem. W wieku trzydziestu pięciu lat żegnam dotychczasowe życie i lecę w nieznane, budować nową przyszłość. Może jestem draniem i Bóg kopnie mnie za to mocno w dupę, może jestem samobójcą, który szykuje sobie rychły koniec, ale inaczej nie mogę. Być może po prostu potrzebuję głębokiego oddechu, alienacji, kilku miesięcy separacji, przemyśleń w samotności, może muszę się przekonać empirycznie, jak mi będzie bez Niej. Przekonać się, czy w ogóle potrafię sobie poradzić i żyć po przejściach. Szkoda tylko, że już tutaj, w przestworzach, doskonale wiem, że nie będzie mi łatwo, że najprawdopodobniej zżerać mnie będą tęsknota i wspomnienia. Trzyma mnie jednak w moich przekonaniach silny afekt, pewnie gdy zgaśnie zacznę myśleć racjonalniej i mądrzej. Jak wiadomo gniew jest złym doradcą, a to on wepchnął mnie na pokład tego samolotu i ekspediuje za ocean, lecz kiedy zgaśnie i straci kontrolę nad moim umysłem, ochłonę, może wrócę i za wszystko przeproszę. Kto wie? Ale teraz moje niepowodzenia i Jej stosunek do mnie zrodziły we mnie ogromną frustrację oraz poczucie niemocy, co stało się przyczyną kryzysu egzystencjalnego. Straciłem sens życia i stałem się malkontentem. Nie widzę piękna świata, nie wierzę w przyszłość, nie wytyczam jasnych celów, nie dbam o jakiekolwiek wartości czy dobra doczesne. W ogóle nie wiem, czy będę umiał normalnie funkcjonować. Jej traktowanie obniżyło we mnie poczucie własnej wartości, lecz jednocześnie zrodziło wszechpotężną ochotę udowodnienia, że jestem kimś. Ale czułem się na razie zbyt słaby i rozbity, aby o czymkolwiek myśleć… szczególnie o takiej inteligentnej zemście. Budowanie i przygotowywanie się do niej będzie czasochłonne i trudne, będzie wymagało wielkiego poświęcenia i pokonania własnych nostalgicznych uczuć. Może kiedyś będę gotów, aby zagrać va banque. Mam nadzieję, że Sienkiewicz nie mylił się, pisząc, iż nieszczęście ma to do siebie, iż stoi, a człowiek, czy chce, czy nie chce, musi iść w przyszłość, więc odchodzi od niego coraz dalej. Wierzę, że odejdę od swojego cierpienia na tyle daleko, że kiedyś zabłądzi i już do mnie nie trafi, a może lepiej zdechnie nie dokarmiane wspomnieniami. Zdaję sobie jednak sprawę, że to kwestia czasu, nie odległości. Myśli przerywa lądowanie i wysiadka. Pierwszy etap – Wiedeń. Samolot do Tajpej odlatuje za sześć godzin. Trzeba gdzieś poczekać. Nie czuję się najlepiej; boli mnie głowa. Nie wiem, czy od pierwszego w życiu lotu, czy od nagłego odłączenia od kroplówki zwanej rodziną.
Znów lecę. Tajwańskimi liniami Eva Airlines (Matko Boska!). Samolot MCD „cośtam”, na szczęście nie jest chińskim gadżetem. Wygląda solidnie, choć trochę za głośno mruczy. Opuszczam właśnie Europę. Zastanawia mnie, dlaczego wybrałem Australię, bo chyba nie ze względu na odległość, przecież to płytkie i głupie. Fakt, że chciałem wyjechać jak najdalej… przynajmniej tak się mówi. Australia kojarzyła mi się z dziewiczym kontynentem, fascynowała mnie pod względem rozległych przestrzeni, niskiej populacji, rzadkiego zaludnienia oraz bogatej przyrody. Słyszałem też, że nie ma problemów ze znalezieniem pracy na farmie, jakich jest tysiące. Potrzebowałem spokoju i izolacji od globalizacji, cywilizacji, postępu i biegu po złote runo, w jakim codziennie brałem udział od siódmej do dwudziestej. Potrzebowałem wyciszenia i kojącego snu, letargu, który pozwoliłby mi głęboko odetchnąć… Cholera, trochę rzuca… mam nadzieję, że to słynna turbulencja, a nie zacierające się silniki. Zresztą mam to gdzieś. To, co robię swojej rodzinie i sobie, sprawia, że w pogardzie mam życie. Przecież gdybyśmy teraz się rozbili, byłoby to dla mnie wybawieniem od samotności, jaka mnie czeka, od mozolnego stawiania pierwszych kroków, wznoszenia fundamentów, na których miałem postawić własny krzyż splamiony grzechem i krzywdą. Bardziej bałem się przyszłości, która była mglista, czarna i wredna, niż kilkudziesięciu sekund… stąd do wieczności. Za oknem niebiańskie chmury, pod nami Azja… Iran, Afganistan, Pakistan, Indie… Dostałem nawet drinka – Black & White. Za przyszłość, wzniosłem w duchu toast. A potem rozpętała się burza myśli i pojedynek z moim Alter Ego, które uparcie utwierdzało mnie w przekonaniu, że zrobiłem słusznie. Ale ja swoje wiedziałem i nie byłem do końca przekonany. Przymknąłem oczy i wytaczając ciężką artylerię, bombardowałem go argumentami w postaci naszych pięknych chwil. Choć pamięć miałem średnio dobrą i wiele nie pamiętałem, to dzień ślubu stanął mi przed oczami. Śliczna, dwudziestoletnia dziewczynka, w dziewiczej bieli z koronek i tiuli, z długim welonem – symbolem czystości; dziewczyna, którą ojciec wprowadził do gotyckiego kościoła i przekazał mnie… na zawsze, na dobre i złe, w bogactwie i biedzie, w szczęściu i chorobie. Tak, to było patetycznie wiarygodne, emfatycznie szczere i autentyczne w chrześcijańskiej wierze, opartej na dobru i uczciwości, które powinny tkwić w każdym człowieku, a nie tkwią, co okazuje się zazwyczaj za późno… po pompatycznych przysięgach przed ołtarzami. Chociaż dotychczas nie miałem powodów, aby negować to, co przysięgaliśmy sobie. Żadnych upadków moralnych, zepsucia, zgnilizny, fobii czy ekstrawagancji, które unurzałyby nasz związek w fermencie rynsztoka. Nic z tych rzeczy. Byliśmy sobie wierni, wspieraliśmy się, ale nie umieliśmy żyć w zgodzie i uzewnętrzniać miłości, bez wątpienia płonącej w sercach… to znaczy ponoć tylko ja nie umiałem. Mieliśmy różne charaktery i żadne wyznania przed Bogiem nie mogły nas dopasować, nie mogły nas scementować i stłumić rodzących się z tego powodu złości i niesnasek. Na nic obietnice poprawy, na nic dobra mina do złej gry. Nie jest łatwo utrzymać nerwy na wodzy, zgryźć i połknąć słowa gniewu i irytacji, które cisną się na usta jak torsje po pijaństwie. Trafne charakteryzowało nasz związek przysłowie: ciężki, ciężki kamień młyński, jeszcze cięższy stan małżeński.
Nielubiany przeze mnie filozof Fryderyk Nietzsche pisał, iż wstępując w związki małżeńskie należy postawić sobie pytanie: czy sądzisz, że będziesz mógł z tą kobietą do późnego wieku z przyjemnością prowadzić rozmowy? Wszystko inne jest w małżeństwie przejściowe, ale przeważająca część obcowania przypada na rozmowę. A my nie umieliśmy ze sobą rozmawiać. Nigdy. Nasze dialogi kończyły się zazwyczaj ostrą wymianą poglądów, złością i ciszą, która czasami trwała kilka dni. Ona nie rozumiała mnie i tego, co robię, a ja Jej i tego, czego chciała. Byliśmy ulepieni z innej gliny. Aż dziw bierze, że wytrzymaliśmy ze sobą piętnaście lat. Szmat czasu i przywiązanie na tyle silne, że trudno wyobrazić sobie życie bez siebie. A jednak rozstanie stało się faktem i to ja odważyłem się na ten krok. Ciekawy jestem, czy brakuje Jej mnie, czy za mną tęskni, czy martwi się, czy płacze? Wątpię, bo wiele razy powtarzała, żebym zostawił Ją w spokoju i wyniósł się do diabła. Nareszcie jest zadowolona, została sama z córką i może wreszcie zacząć żyć po swojemu. Wszystkiego najlepszego moja kochana, na nowej drodze życia, wypiłem kolejnego drinka. Birma, Tajlandia… wymakijażowana azjatycka stewardesa nawija po angielsku, że za chwilę lądujemy w Bangkoku celem uzupełnienia paliwa. Czterdzieści minut przerwy.
Pewnie zaocznie się ze mną rozwiedzie. Była prawnikiem, więc wie, jak to zrobić. Nawet do rozwodu Jej nie byłem potrzebny. I dobrze, niech robi, co chce. W zamian za złamanie życia zostawiam Jej córkę, mieszkanie, działkę budowlaną i mojego kochanego Mercedesa SLK cabrio… należy Jej się. Taka rekompensata, zadośćuczynienie, największe na jakie mnie stać. Wszystko co mam, za wszystko, co wyrządziłem. Myślę, że to uczciwe, choć może mniej wartościowe niż trudne lata ze mną. Ale dla mnie to całe życie. Na twoje ręce składam swoją przeszłość. Nie będę pamiętał złych chwil… i wspaniałą Cię zapamiętam, kochana, spojrzałem w okienko. Jedna z chmur miała Jej twarz. Blada i smutna sunęła dumnie w stronę, skąd leciałem. Za chwilę odpłynęła, żegnając mnie łzą urwaną z niebiańskiego trenu. Włączyłem odtwarzacz mp3 i włożyłem słuchawki. Popłynęły cudowne pieśni Michała Bajora.
Kochanie moje, kochanie Dobranoc, już jesteś senna. I widzę twój cień na ścianie. I noc jest taka wiosenna .Jedyna moja na świecie Jakże wysławię twe imię .Ty jesteś mi wodą w lecie. I rękawicą w zimie .Żal ścisnął mi żołądek, a chmury w głowie spuściły deszcz łez, który zawisł w źrenicach, za maską nienaturalnej obojętności i mylnie pojętej męskości.Tyś szczęście moje wiosenne Zimowe lato niezmienne Lecz powiedz mi na dobranoc. Wyszeptaj przez usta senne. Z cóż to taka zapłata .Ten raj przy tobie tak błogi. Ty jesteś światłem świata. I pieśnią mojej drogi.
Prawdziwe uczucia, prawdziwy ból. — We are landing in Tajpej — oznajmiła stewardesa azjatycką angielszczyzną.
*** znów tkwię na lotnisku. Samolot do Sydney mam za pięć i pół godziny. Znów kupa wolnego czasu, z którym nie ma co zrobić. Jestem jednak na Tajwanie, w Azji, więc grzechem lenistwa byłoby nie wyjść z lotniska i nie obejrzeć czegokolwiek.
*** Ostatni lot, ponoć niecałe dziesięć godzin. Wreszcie normalne warunki i przyzwoity Boeing 767; solidna konstrukcja, więc czuję się o wiele lepiej. Śliczne stewardesy z australijskich linii Qantas dbają o mnie, obdarzając uśmiechami i drinkami. To mi się podoba. Jestem coraz bliżej celu, więc myślę wyłącznie o tym, co będzie. Jeszcze tylko ocean, Filipiny, Indonezja i już jestem nad Australią… można więc spadać. Żartuję. Chcę podbić ten kontynent i znaleźć tutaj lepsze życie. Nie wykluczam, że gdyby los był dla mnie przychylny i stworzył mi odpowiednie warunki życia, zaproponowałbym żonie i córce zmianę miejsca zamieszkania. Gdybym mógł zapewnić im lepsze życie tutaj, lepsze warunki, nie wahałbym się przeprosić, pogodzić i spróbować zacząć od nowa. Może by nam się udało. Może tylko w Polsce było nam źle, a awanturniczy związek był wynikiem nieciekawych realiów i trudności. Nie, to nie to. Jestem infantylny. Przecież z roku na rok zarabialiśmy coraz więcej i zaczynało nam się naprawdę dobrze wieść. Kupiliśmy nawet działkę i myśleliśmy o budowie domu. Pewnie stanąłby, gdyby wszystko się nie posypało. Może jednak powinienem wierzyć, że zbuduję im dom w Australii? Ale co będzie, gdy Ona znajdzie szczęście w ramionach innego faceta? Nie raz mówiła, że nie miałaby z tym problemów i miała rację. Była atrakcyjna, ładna, wykształcona i z dobrą posadą. To przyćmi fakt, że ma dziecko i jest po przejściach. Powinienem się więc spieszyć, czy może wybić to sobie z głowy? Zastanowię się, z pewnością będę miał dużo czasu. Zamykają mi się oczy…
Leżymy obok siebie, rozmarzeni w oczach. Trzymam głowę na dorodnym brzuszku, w którym dojrzewa NOWE ŻYCIE… moja krew, owoc naszej miłości. Czasami kopnie, powierci się, ziewnie albo wypchnie rączkę, chcąc już przywitać się z nami. Cud. Zjawisko zmysłowe. Mgła owija nas zapachem wanilii. Na chmurach wirujemy w przestworza, kołysani wiatrem wiecznej szczęśliwości. Błogi niebyt, ucieczka od ziemskości. Ludzkość w dali żegna nas zazdrosnymi minami, teatralnie machając chusteczkami, w które wytarła słone łzy zawiści. Unosimy się coraz wyżej… wyżej… dumni i szlachetni w obietnicach na jutro.
Ostatni skurcz i NOWE ŻYCIE leży nam w dłoniach, świeżymi oczkami dając znak zadowolenia. Po raz pierwszy się widzimy i zostaniemy razem na wieki… już się nie opuścimy. Jest nas troje… wielka miłość, która serce zamienia w puncę wybijającą uczucia, czułe oddechy, kochające gesty i najmilsze słowa. Witaj, GWIAZDKO, witaj, ŚNIE. Niech niebiosa, które dziś witają cię, dadzą życie dobre, w krem zamienią dni. Niech cię spotka byt godny urody twej. Niech szczęśliwość i poezja gości zawsze w domu twym. Nie można oderwać się od cudownych ocząt – dwóch perełek, które zabłysnęły w codzienności, dzięki nam i dla nas. Już wiadomo, że nie można bardziej kochać. Miłość sięgnęła apogeum… nieba. Pięknieje SKARB z każdym dniem. Już obdarza nas cudownymi w niezrozumieniu słowami i kołysze się na nóżkach, wyciągając rączki, by podnieść go do gwiazd. Usypia przy kołysankach świerszczy, po słodkiej kolacji z mlecznej piersi i pocałunkach Zauroczonych. To my, wpatrzeni w uśpione NIEBO, nie możemy zasnąć… nie chcemy. Czuwamy w miłości, wierząc święcie, że wstrzymujemy cudowne chwile. Dziś nie płynie czas, jesteśmy tylko my i ONA. Pierwsza wspólna tradycja, promienny uśmiech na pierwszy widok błyszczącego szczęściem drzewka. KRASNOLUDEK pod choinką odpakowuje prezenty… już sam chodzi. Śmieje się na okrągło, a my nie możemy oderwać od Niego oczu. DRZEWKO SZCZĘŚCIA chowa się dobrze, rośnie i mądrzeje. Zadaje cudowne pytania, zabawne i rozbrajające… cieszy każdym ruchem, napędzając naszą miłość coraz żywiej. Jest jak woda na młyn. Gasną słońca, zmieniając się z księżycami. Ranki, wieczory… noce i dnie. Już przedszkole i pierwsze łamanie chłopięcych serc, olśniewającą urodą i czarem bijącym z inteligentnych oczu. Wspólne spacery i wczasy w chmurach. Niebo w naszych oczach jest błękitne i czyste. Żyjemy dla NIEJ, zachowujemy się dla NIEJ. Kilka kolejnych faz księżyca i nasze SERCE idzie do szkoły z przezabawnie dużym tornistrem. Zaczyna się kolejny etap życia dla wszystkich. Za rączkę odprowadzamy ją każdego ranka, ze smutkiem zostawiając na tych kilka godzin. Tęsknimy, lecz cieszymy się całusami, gdy wraca. Razem nachylamy się na książkami i tłumaczymy trudną wiedzę. Nagle gaśnie uśmiech, który rozwidniał życie. Robi się ciemniej i mroczniej niż podczas nocy bezgwiezdnej i bezksiężycowej. Zbliża się burza, grzmi i trzeszczy elektrycznie. Zaczyna padać deszcz, mży i siąpi. Wszystko się kaleczy i boli. Co dalej? Nic… odlatuję. Ciemność jak kurtyna spada na naszą miłosną trójcę. Płaczę i…
… czas wysiadać… SYDNEY. Strząsam z siebie sen i stawiam stopę na Nowym
Kontynencie. Dwadzieścia pięć godzin w samolocie plus grubo ponad dziesięć tkwienia na lotniskach… ale cel został osiągnięty
JESTEM NA ANTYPODACH.
-2-
AUSTRALIA – kraj wielkich możliwości, a ja – zagubiony w tłumie żuczek – nie wiem, co robić. Już port lotniczy Kingsford Smithmnie przytłoczył, zbombardował natłokiem, chaosem i prędkością. Co więc będzie dalej? Stanąłem przed lotniskiem, obok taksówek, potrącany przez spieszących się ludzi. Byłem chyba jedynym facetem w Sydney, któremu nigdzie się nie spieszyło i co gorsza, który nie wiedział, dokąd iść. Przeszedłem ruchliwą ulicę i przycupnąłem na ławce. Szybko dotarło do mnie, że popełniłem największy błąd swojego życia – za daleko się wypuściłem. Stąd nie będzie łatwego powrotu. Mogłem jechać do Niemiec, Belgii, Francji – te kraje znałem i miałem tam kontakty. Tutaj byłem zdany wyłącznie na siebie. — Zawsze możesz skoczyć z mostu — wyszeptało sadystycznie Ego. Mam w kieszeni trzy tysiące dolarów. Wystarczy na bilet powrotny. Wrócę i przeproszę. Tak będzie łatwiej. Wszystko się ułoży… — … i wróci do poniżającej normy. Weź się w garść i bądź facetem z jajami! — Łatwo powiedzieć… — Dopiero co przyjechałeś. Chociaż spróbuj… zawsze możesz wrócić. Zobaczysz, uda się! — Nie sądzę, ale niech będzie. Wyjąłem mapę, którą kupiłem na lotnisku i zacząłem dokładnie studiować. Musiałem się dostać do jakiegoś mniejszego miasta. Przecież nie zakorzenię się w Sydney. Potrzebuję spokoju, który ma być lekiem na skołatane nerwy, a nie brać udział w wyścigu szczurów i biegać po zatłoczonych ulicach. Potrzebna mi jest wieś, kontakt z naturą, cisza. Serdecznie dosyć miałem miast, blokowisk i hałasu cywilizacji. Najlepiej byłoby znaleźć pracę na farmie. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie jest ich najwięcej. W oczy rzucił mi się zielony QUEENSLAND – ogromny stan w górę od Sydney. Mój wybór padł na niewielkie miasteczko LONGREACH… dobrze rokująca nazwa… z nadzieją. Wróciłem na lotnisko, do Information. Sympatyczna dziewczyna udzieliła mi szczegółowych wyjaśnień. Miałem dwie możliwości dostania się do Longreach: samolotem znanej mi już linii Quantas – za niecałe 550 dolarów, w nieco ponad cztery godziny, z przesiadką w Brisbane, albo dalekobieżnym autokarem linii McCaffertys Greyhound za 240 dolarów, ale w ponad trzydzieści pięć godzin, również z przesiadką w Brisbane. Byłem wykończony i dwudniowa tułaczka autokarem zupełnie mi się nie uśmiechała, nawet niższa cena nie przemawiała za taką mordęgą. Kupiłem więc bilet i z terminalu trzeciego odfrunąłem do
Brisbane – dużego miasta nad Oceanem Spokojnym. Tam nawet nie wyszedłem z lotniska, pomimo że samolot do Longreach miałem dopiero o 6.10, czyli za ponad siedem godzin.
W Longreach wylądowałem po prawie trzygodzinnym locie, totalnie zmęczony, nieświeży i postarzały o kilka lat, bo w tej piekielnej podróży i w oczekiwaniu zdążył mi wyrosnąć spory zarost. Marzyłem o zacisznym hoteliku, gorącej kąpieli i zimnym browarze, chociaż w samolotach i na lotniskach zdążyłem się już dwa razy upić i wytrzeźwieć. Gdy opuściłem kameralne lotnisko złożone z kilku hal i baraków, przywitało mnie poranne słońce, wiszące tam, skąd właśnie przybyłem. Na parkingu przed lotniskiem stało kilkanaście aut należących pewnie do obsługi lotniska, bo pasażerów nie było zbyt wielu. Rozejrzałem się. Rozległy płaskowyż i pusta droga biegnąca donikąd. Westchnąłem głęboko. Tu o wiele lepiej mi się oddycha niż w industrialnym Sydney. W prawo czy w lewo? pomyślałem. Po prawej prześwitywały jakieś zabudowania, więc skierowałem się tam z nadzieją, że dojdę do miasteczka. Z trudem przekładałem nogi i walczyłem z ogarniającą mnie sennością, objawiającą się częstym ziewaniem i mimowolnym opadaniem powiek. W jednym momencie chyba zasnąłem i zboczyłem na jezdnię, bo obudził mnie piorunujący klakson pickupa wykonującego manewr łosia. Kierowca wrzasnął coś na mnie i pognał dalej. Nie wiem kiedy dotarłem do centrum Longreach, złożonego z ruchliwej uliczki i rzędu malowniczych sklepików ozdobionych kolorowymi szyldami i witrynami. Przechodziłem właśnie obok przyjemnej kafejki, z której wydobywał się aromatyczny zapach kawy. Zwabił mnie on automatycznie, bo pierwsze, czego potrzebowałem, to wiadra mocnej, czarnej kawy, która wyprostowałaby mnie i pobudziła umysł do działania. Długo siedziałem nad trzema kubkami, rozmyślając o przyszłości. Zdecydowałem, że najpierw poszukam taniego hotelu, a potem zacznę kręcić się za pracą. Tutaj – zobaczywszy na żywo to miasteczko i porozmawiawszy z miłą kawiarką – dotarło do mnie, że nie będzie to łatwe. Pocieszałem się jednak tym, że nie miałem wygórowanych wymagań.
Po południu naszły mnie smaki na piwo, więc skierowałem się do pubu. Drewniane drzwi i szyld z rysunkiem kangura zapraszały do środka, więc wszedłem dziarsko. Zadymiony lokal zamilkł gwarem swoich bywalców, wszyscy spojrzeli na mnie. — Hi — rzuciłem z grymasem przypominającym uśmiech i podszedłem do baru, za którym stał jasnowłosy barman z nadwagą. — Beer please — złożyłem zamówienie. — Which? — spytał.
— Najlepiej polskie — burknąłem, po czym dodałem głośno: — Everything one. Nalał mi kufel spienionego piwa, nie spuszczając ze mnie oczu. — With a visit?— zadał retoryczne pytanie. — I search work — odparłem krótko. Wiedziałem, że w takiej prowincjonalnej dziurze barmani wiedzą wszystko. Postawił kufel przede mną i chciał coś powiedzieć, ale do kontuaru podeszła młoda kobieta. Jej długie, ciemne włosy opadały na ramiona, schowane za spranym t-shirtem. Przykuła mój wzrok, bo była bardzo ładna i inteligentnie patrzyło jej z czarnych oczu. — Polak? — spytała w moim rodzinnym języku, co niemal wyrwało mnie z butów. — Tak — wybąkałem zszokowany. Wiele spodziewałem się zobaczyć w Australii, ale polska dziewczyna na zabitej dechami prowincji nie mieściła się w moim światopoglądzie. — Co tutaj robisz? — Szukam zajęcia. Kiwnęła na barmana, który podał jej butelkę tequili i dwa kieliszki. Skinęła na mnie i ruszyła do stolika w kącie knajpy. Zabrałem piwo i poczłapałem za nią. Barman przyniósł przekrojoną cytrynę i solniczkę. — Pytam, co robisz, czyli jak się znalazłeś w tej dziurze… tak daleko od domu – wyjaśniła, rozlewając przezroczysty płyn do sporych rozmiarów kieliszków. — Zwiedzam Australię. — Australię zwiedza się od Sydney po Adelajdę. — Nigdy nie robiłem tego, co wszyscy. — Nie wyglądasz na z backpackera? — Bo nie jestem. — Twoje zdrowie — wzniosła prozaiczny toast i opróżniła szkło. Posoliła sobie dłoń solą i zlizała ją szybko. Ja opuściłem ten meksykański rytuał. Nie cierpiałem tequili. Wolałem polską wódkę. Teraz jednak gapiłem się na dziewczynę, nie wiedząc, co mnie bardziej przyciąga – jej uroda czy butelka wódki, którą opróżniała, plując pestkami zagryzanej cytryny. — Prawdziwy Polak — uśmiechnęła się, widząc, jak popijam wódkę piwem. — Jak
masz na imię? — SZYMON. — MEGGIE. — Podała mi dłoń i znów rozlała po kielichu. — Co umiesz robić? — A co mam umieć? — Wszystko. Naprawiać maszyny, samochody, oporządzać bydło, strzyc owce, jeździć konno, strzelać do dingo, naprawiać ogrodzenia, murować… — Nie umiem nic z tego, co wymieniłaś — przerwałem jej, przyznając się szczerze, choć zdawałem sobie sprawę, że szukając pracy, powinienem być mniej prawdomówny. — Wiem — zaskoczyła mnie. — Skąd? — Po dłoniach… pokaż. Posłusznie podałem jej niespracowane ręce. Wzięła je w swoje i dokładnie obejrzała. — Intelektualista — stwierdziła, strzelając mnie w łapy. — Nigdy nie pracowałeś fizycznie. Skąd to nagłe zainteresowanie taką pracą? — Tak się jakoś złożyło. — Jeśli chcesz się dorobić, to źle trafiłeś. — Gdybym chciał się dorobić, to zostałbym w Sydney. — Może i tak. — Podniosła kieliszek, dając mi znak, żebym wypił. — Jestem właścicielką farmy w okolicy Windorah. Hoduję owce, konie, bydło. Nie mogę zaoferować ci wiele… kilkaset dolarów… poza tym spanie, jedzenie… Good? — Great, wystarczy. — A więc witaj w Meggielandzie. — Wzniosła kieliszek. — Piękna nazwa. — Stuknąłem się z nią szkłem. — Jakie są wspomnienia, przed którymi uciekasz? — Zajrzała mi w oczy niczym doktor Freud. — Jesteś miasteczkowym psychoanalitykiem? — burknąłem, bowiem nie chciałem opowiadać nikomu swojej historii. Nie byłem typem wylewnym, który otwierał się jak okno… na oścież, przed każdym, kto obdarzył go dobrym słowem. Byłem skrytym facetem, typowym
koziorożcem, oszczędnym w słowach, a przyjaciół dobierałem z wielką pieczołowitością i starannością. Nie spoufalałem się łatwo, a na moją przyjaźń trzeba sobie zasłużyć i przekonać mnie do siebie. — OK, powiesz mi, jak przyjdzie pora. — Co miałbym robić? — zmieniłem temat. — To wszystko, czego nie umiesz… mam jednak nadzieję, że szybko się uczysz. — Też mam taką nadzieję — mruknąłem pod nosem i głośniej dodałem: — postaram się cię nie zawieść. — Mam pracowników, którzy wszystkiego cię nauczą. — A mąż się zgodzi? — Nie mam męża. — Rozlała butelkę do końca. — Miło mi będzie pogadać z kimś po polsku — wypiła i dokończyła cytrynę. — Chodźmy. Wstała, rzuciła na kontuar kilka dolarów i wyszliśmy z knajpy. Podeszła do lśniącego, czarnego Jeepa, orurowanego chromowanymi spojlerami, które nadawały mu większej drapieżności i dzikości. Gdy otworzyłem drzwi, przywitał mnie zapach luksusu – kremowej skóry wymieszanej z lśniącym drewnem… jak w moim Mercu. — Można tu jeździć po wypiciu tequili? — spytałem. — Tutaj można wszystko. — Przekręciła kluczyk. Samochodem szarpnęło i zamruczał klekocząco wysokoprężnym silnikiem. — Najwyżej można przejechać kangura albo koalę. — Zwierza też szkoda. Szybko opuściliśmy miasteczko i wyjechaliśmy na drogę biegnącą środkiem wysuszonego stepu, ubogiego w wyższą roślinność. Wiatr rozwiewał pomarańczowy kurz i zasuszone kępy traw. Meggie mocno wciskała pedał gazu, a Jeep z rozkosznym pomrukiem rwał do przodu. — A więc jestem w słynnym australijskim outbacku — odezwałem się bez szału w głosie. — Ej, drogi przyjacielu, ty chyba nie wiesz, dokąd trafiłeś — uśmiechnęła się. — Domyślam się. Ziewnąłem głośno i oczy usnęły mi pod zsuniętymi zmęczeniem powiekami.
Jeepem zaczęło bujać, więc wybudziłem się, walnąwszy kilkakrotnie głową w szybę. — Gdzie jesteśmy? — Przeciągnąłem się i otworzyłem okno, bo pomimo późnego popołudnia było parno i upalnie. Dobiegł mnie skrzek ptaków wesoło buszujących w kipiących zielenią koronach wysmukłych, gęstych drzew. Zdziwiłem się, bo roślinność zmieniła się diametralnie i monotonny, surowy step zastąpiła bujna, niemal tropikalna przyroda z unoszącą się w powietrzu wilgocią. — Dojeżdżamy. Przespałeś całą drogę. — Przepraszam, ale jechałem tutaj ponad dwa dni. To była najdłuższa podróż w moim życiu. Pięknie tu. — Wytrzeszczyłem oczy, bo okolica urzekała mnie i wprawiała w zachwyt. — Dla kogoś z zewnątrz, owszem. Na mnie nie robi to wrażenia. — Właśnie, co robi Polka na takim odludziu? — Przyjechałam tutaj z rodzicami wiele lat temu. — Jesteś tutaj od dziecka i nie zapomniałaś polskiego? — Rodzice o to zadbali. — Niesamowite, polska farmerka — nie mogłem w to uwierzyć. — Nie jestem farmerem. Farmerem jest rolnik uprawiający pszenicę albo produkujący nabiał. Nas, hodowców owiec i bydła, nazywa się grazierami albo pastoralistami — wyjaśniła. — Możesz się zatrzymać? — poprosiłem, widząc tłuściutkiego misia koala obgryzającego ślamazarnie zielone listki. Zahamowała z uśmiechem, a ja zaintrygowany wpatrywałem się w sielski obrazek. Takiego widoku nie można zobaczyć w żadnym europejskim ZOO. Niedźwiadek ruszał się leniwie, łypiąc na mnie mętnymi, rozmarzonymi ślepiami. — Wiesz, że ten miś nie pije żadnych płynów, chyba że jest chory? W języku tubylców ko jest zaprzeczeniem, a ala znaczy woda. Te urocze misiaczki są bardzo wybredne kulinarnie i jedzą wyłącznie liście eukaliptusów… i to wybranych odmian. Żywią się przeważnie nocą, a w dzień śpią po „pijackiej uczcie”. Rozejrzałem się po rajskiej okolicy. O australijskiej przyrodzie pisze się, że stanowi kuriozum naszej planety, że jest niezwykle dostosowana do lokalnych warunków. To prawda, ale co innego widzieć ją na własne oczy, a co innego czytać o niej. Byłem olśniony. Stokroć wolałem ją oglądać z okna jeepa niż rozmawiać z nową znajomą. Chyba to zauważyła, bo nie odzywała się, a tylko zerkała na mnie z uśmiechem.
Po kwadransie wyboistej jazdy ubitym traktem, przywitało nas żerdziowe ogrodzenie, które ciągnęło się długimi metrami, najprawdopodobniej wskazując drogę do mojego nowego przystanku. Za nim, na rozległych pastwiskach, pasły się stada bydła, owiec i koni. — To wszystko twoje? — wyszeptałem zaskoczony ilością pogłowia. To było chyba kilka polskich PGR-ów razem wziętych, — Ponad 2000 akrów ziemi i kilkanaście tysięcy sztuk bydła. — Imponujące. Skręciła w lewo i wjechała pomiędzy wysokie drzewa. Minęła coś, co przypominało symboliczną bramę wjazdową i po chwili zaparkowała przy wysokim, dwukondygnacyjnym domu w stylu wiktoriańskim. Długie balkony o rzeźbionych poręczach otulały budynek, który spoglądał na mnie mnóstwem niewielkich okien, podzielonych szprosami. — Jesteśmy na miejscu… to mój Meggieland. Wysiadłem z wozu. Długie zabudowania gospodarcze ciągnęły się prostopadle od domu. Stodoły i wiaty, pod którymi stały różnorodne maszyny. Wszystko urozmaicone drzewami, wśród których buszowały ptaki. — Podoba ci się? — Stanęła obok mnie. — Tak właśnie wyobrażałem sobie australijską farmę. Jak w Ptakach ciernistych krzewów. — Oglądałam. Cieszyłam się, że też jestem Meggie. Ruszyła przed siebie, a ja zabrałem bagaż i poczłapałem za nią. — Tutaj będziesz mieszkał. — Pokazała mi niewielki bungalow w niezbyt emocjonującym stanie. Odpadające okiennice, odrapany, drewniany siding, spękana farba łuszcząca się płatami i łopocząca blacha na dachu, nieco pordzewiała. — Może nie wygląda najlepiej, ale mieszkać się da — dodała, nie widząc entuzjazmu w moich oczach. Uśmiechnąłem się, bo wcale nie było tak źle, a skwaszoną minę przywiozłem z Polski. Weszliśmy do środka, otwierając podwójne drzwi – jedne z natarganej moskitiery, a drugie odrapane, drewniane. Znalazłem się w saloniku: podłoga przykryta starym dywanem, ściany wyłożone boazerią w zszarzałym kolorze, na środku wersalka i fotel, mały stolik, pod ścianą komoda i wiekowe radio. — Po lewej jest kuchnia i łazienka, po prawej sypialnia — wyjaśniła mi rozkład pomieszczeń. — Zagospodaruj się, a potem zapraszam na kolację. Przyjdę po ciebie. — Odwróciła się i wyszła. Usiadłem ciężko na kanapie, która jęknęła głośno, oddając chmurę starego kurzu. Byłem
wykończony jak nigdy w życiu. Nawet nie wiem, kiedy opadły powieki i zapadłem w głęboki sen.
Morze. Cudowny błękit, stykający się z niebem niewidzialną linią horyzontu. Słońce czerwienieje i wolno tonie w ciemniejącej, falującej tafli. Idziemy, w objęciach, wpatrzeni w siebie… z miłością szczerą i idylliczną. Senność słońca fascynująco zmienia barwy marynistycznej impresji. Niebieskie pastele pożera karminowa czerwień, purpurowo odchodząca w czarne zapomnienie. Czekamy… a gdy zapada zmrok, rzucamy się sobie w objęcia. Na rozgrzanym piasku zrywamy z siebie ubrania i tarzamy się w żądzy inamiętności. Delikatna bryza pieści się razem z nami, podniecająco ujędrniając nam ciała. Kochamy się intensywnie, gorąco… i szybko. Nie możemy wytrzymać. Czekanie w tropikalnej miłości jest ponad nasze siły. Po kilku ruchach eksplodujemy uniesieniem. Zamieramy i odpoczywamy, upajając się morską bryzą – świadkiem naszego aktu. Po chwili zrywamy się i nurkujemy w ciemnej toni. Nasze rozgrzane ciała studzi z sykiem krystaliczna woda, kojąca miłosne zmęczenie. Obejmujemy się muskani przez spienione fale, które w zazdrości pragną nas zabrać na pełne morze. Księżyc mozolnie wspina się na firmament hebanowego nieba, rozpalając po kolei gwiazdy – służki dostojnego stróża, zerkające z podziwem na zakochanych. Całujemy się, całujemy się… całujemy się. Potem pływamy i… całujemy się. Kończymy, gdy chłód przeszywa nasze ciała. Emocje jednak nie stygną i z apetytem na więcej wracamy do domku na skarpie, pod latarnią, która już dawno nie świeci zbłąkanym żeglarzom. Nam jednak po ciemku wytycza drogę do łóżka… jej cień.
Z trudem otworzyłem oczy. Przywitała mnie zupełna ciemność. Wstałem niezdarnie z kanapy i wyszedłem na werandę. Dom Meggie zanurzony był w mroku, lekki wietrzyk szumiał w koronach, a świerszcze grały sentymentalne nokturny. — A więc to jest mój nowy dom — szepnąłem, gdy sen spłynął ze mnie na dobre. — Podoba mi się – roześmiałem się szczerze. — Udało się. Chciałem krzyczeć z radości. Znalazłem przystań, a to było najistotniejsze. Na pieniądzach mi nie zależało. Miałem gdzie mieszkać i będę miał zajęcie. To wystarczy, aby odegnać lęki o przyszłość. Niestety, szybko wróciły upiory przeszłości w Jej pięknej twarzy. Wyobrażałem sobie, co tak naprawdę myśli, nie widząc mnie już tyle dni. Czy w ogóle tęskni? Czy martwi się, co ze mną jest? Czy może cieszy się, że wreszcie odszedłem? Zawsze było Ją trudno rozgryźć, ale mam nadzieję, że czuje się samotna. Kiedyś Jej powiedziałem, że gdybym odszedł, chciałbym, aby niczym nie mogła zapełnić tej pustki po mnie. Żeby tak za mną tęskniła, jak ja Ją kochałem. Żeby tak pragnęła, abym wrócił, jak ja pragnąłem, aby przy mnie była. Teraz jednak – gdy minęła mi złość na Nią – chciałem, aby nie cierpiała, nie tęskniła i żeby ułożyła sobie życie od nowa.
Wszystkie moje złe myśli od Niej, złe wspomnienia zostały w Polsce. Tutaj, do Australii, przywiozłem same najszczęśliwsze chwile spędzone razem, wystopniowane od najpiękniejszych przez piękne po te upiększone. Takimi będę się karmił, takimi będę żył. Wszystko wybaczyłem, wszystko zapomniałem, a raczej starałem się zapomnieć, fałszując je w najwyższym tego słowa znaczeniu. Najciężej było, gdy tylko pomyślałem o córce – najukochańszej istocie w moim życiu. Mojemu najpiękniejszemu cudowi i największemu szczęściu, jakie mnie spotkało. Nic już nie będzie ważniejsze od niej. Poczułem, jak łzy żalu cisną mi się w kąciki oczu. Mój nieopisany smutek zamieniał się w słoną wilgoć, która za chwilę mogła eksplodować gejzerem, który długo musiałbym dusić. Dlatego też odgoniłem przygnębiające myśli i spojrzałem na zegarek. Była trzecia w nocy. Spałem prawie dziesięć godzin. Wróciłem na kanapę i…
…wstałem, gdy dzień rozjaśniał na dobre, witając mnie na Nowej Ziemi słonecznym uśmiechem. — Good morning, Australio. — Przetarłem oczy i postanowiłem zwiedzić nowy dom. Kuchnia była skromna – zresztą jak wszystko – kilka szafek, kuchenka, zlew, lodówka, z którą planowałem najdłuższą walkę o higienę i obdrapany stół z dwoma krzesłami, stojący pod niewielkim okienkiem, wychodzącym na pola. Sypialnia – niewielka klitka z wygodnym łóżkiem i bordowymi zasłonami w oknie. Nocna lampka straszyła potarganym abażurem, a mała szafka pokazywała mi język z wysuniętej szuflady. — Welcome in new home — szepnąłem z uśmiechem, absolutnie niepozbawiony optymizmu. Przecież skromność wnętrz i kurz nie mogły mnie pozbawić dobrego humoru i poczucia szczęścia, jakie mi dopisało. Zakasałem rękawy i zabrałem się do sprzątania. Znalazłem jakieś wiadro, szmaty, a z kranu leciała woda. Sprzątałem do samego popołudnia. Przestałem czując, jak pot leje mi się po plecach. Usiadłem na kanapie i odsapnąłem. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszła Meggie. — Chyba się nie pomyliłam, co do ciebie. — Rozejrzała się po o wiele schludniejszym pokoju. — Jesteś pracowity i chętny. Cieszę się, że lubisz porządek. — Ale nie lubię go robić. — Wczoraj wieczorem chciałam zaprosić cię na kolację, ale spałeś jak suseł. — Skutki podróży. Organizm odmówił mi posłuszeństwa. — Dlatego kolacja będzie dzisiaj. Rozgość się i odpocznij. Przyjdę po ciebie wieczorem — uśmiechnęła się i zostawiła mnie samego.
Patrzyłem, jak odchodzi. Była bardzo ładna i zgrabna, co widać było nawet przez starte dżinsy i flanelową koszulę. W zasadzie to już byłem rozgoszczony, a piękna pogoda zapraszała na spacer i zwiedzanie Meggielandu. Wziąłem chłodny prysznic, długo zmywając z siebie kilkanaście tysięcy kilometrów gwałtownej podróży i ubrawszy pogniecione spodnie oraz t-shirt, wyszedłem z domu. Jakiś staruszek z dostojną siwizną krzątał się przy długich, drewnianych budynkach. Kiwnąłem mu grzecznie, na co zareagował z uśmiechem. Szedłem wolno, zwiedzając z zaciekawieniem słynną, australijską farmę. Minąłem otwartą wiatę, domyślając się po kępach białej wełny, że strzyże się tutaj owce, i wyszedłem na rozległy płaskowyż pokryty zieloną trawą oraz sporadycznie rosnącymi drzewami. Stada kolorowego bydła oskubywała go z trawy, rycząc co jakiś czas żałośnie W dali majaczyły pofałdowane pagórki o rumianej, dorodnej barwie. Zaciekawiły mnie, więc postanowiłem przyjrzeć im się z bliska. — Czerwone wzgórza — usłyszałem znajomy już głos. — Pokrywa je piasek w takim kolorze. Fascynujące, prawda? — Tutaj wszystko jest zupełnie inne niż w Polsce. — Nie wiem tylko czy lepsze, czy będzie ci tutaj dobrze. Na tych surowych pustkowiach trudno się żyje ludziom z miasta. — Lubię wieś. — Wieś — roześmiała się serdecznie. — Powiedziałem coś nie tak? — Skądże, ale dawno nie rozmawiałam z człowiekiem z zewnątrz i nie słyszałam takich słodkich, laickich określeń. — Pewnie jeszcze nie raz będziesz miała ze mnie ubaw. — Wieś to może jest w Polsce. Tutaj są samotne osady… pustelnie oddalone od siebie dziesiątki i setki kilometrów. Do większego miasta… do Brisbane jest ponad tysiąc dwieście kilometrów. Zapuściłeś się na koniec świata. Wprawdzie cywilizacja tutaj dociera, ale zatrzymała się sto lat temu. Trzeba się przyzwyczaić do tego i nauczyć żyć zgodnie z naturą. — Przyroda jest lekarzem dla wszelkich chorób — mruknąłem słowa Hipokratesa, natomiast głośniej powiedziałem: — Mam dość cywilizacji, dlatego z chęcią się nauczę. Mam nadzieję, że będziesz miała ze mnie pożytek, bo rozrywkę z pewnością. — Tego brakuje mi najbardziej. — Poklepała mnie po ramieniu. No pewnie, pomyślałem. Jaki los sprawił, że śliczna dziewczyna z Polski więdnie samotnie w australijskiej głuszy? Niesamowite.
— Chodźmy. Kolacja już pewnie gotowa. — Chwyciła mnie za rękę. Gawędząc w najlepsze wróciliśmy na farmę. Gdy wspiąłem się po kilkunastu schodach na werandę jej domu i wszedłem do środka, oczom moim ukazało się przepiękne wnętrze: olbrzymi hol wyłożony do połowy boazerią o wspaniałej sztukaterii i rzeźbionych zwieńczeniach. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów, a uroku całości dodawały zakręcane schody biegnące na piętro i stare meble, na których stało mnóstwo wiekowych bibelotów. — Imponujący dom — westchnąłem zauroczony. — Z początków XX wieku. Przeszliśmy przez hol i wprowadziła mnie do obszernej jadalni, na środku której stał masywny stół, otoczony krzesłami, obitymi zielonym aksamitem. Lśniła na nim wykwintna zastawa i płonęły długie świece. — Zapraszam na kolację integracyjną. — Odsunęła krzesłoi usiadła w zwieńczeniu, w miejscu dla gospodarza, wskazując mi krzesło obok. — Jak sobie dajesz radę sama z tym wszystkim? — interesowało mnie to niezmiernie. — Nie jestem zupełnie sama. Mam pracowników i — przerwała, bowiem do jadalni weszła starsza kobieta o wysuszonej twarzy i dyskretnym uśmiechu. Ubrana w dawno niemodną suknię, postawiła na stole półmisek z parującymi kawałkami pieczonego mięsa — i ją — dodała Meggie. — To jest Mel… Melanie, moja mamka od zawsze. — Wstała i objęła kobietę ramieniem. — This is Szymon, our new worker. He will stay here for a period of time. Melanie posłała mi przelotny uśmiech i skłoniła głowę. — Fine! Welcome in Meggieland — powiedziała miękkim głosem. — I feel very nicely — przywitałem się. Ukłoniła się i bezszelestnie opuściła jadalnię. — To najwspanialsza kobieta pod słońcem. — Meggie usiadła. — Wychowała mnie i poświęciła swoje życie. — A rodzice? — Nie żyją. — Przykro mi — poczułem się nieswojo, że zadałem takie pytanie. Skoro nic o nich nie mówiła i nikogo więcej tutaj nie było, to mogłem się tego domyślić. Idiota, fuknąłem na siebie
w myślach. — Nie szkodzi. To było dawno temu. Mój ojciec był działaczem „Solidarności”, zresztą matka też podpadła komunistycznym władzom. Gdy w 1981 roku wprowadzono stan wojenny, zostaliśmy internowani. Najpierw do Niemiec, potem do Włoch. Po dwóch latach tułaczki po obozach dla uchodźców mogliśmy wybrać kraj docelowy. Jedni jechali do Ameryki, Kanady, a ojciec wybrał Australię. Był oryginalny, prawda? Przytaknąłem głową, nie chcąc jej przerywać, bo historia była życiowa. — Miałam dziewięć lat, kiedy przylecieliśmy do Aussi. Przez jakiś czas mieszkaliśmy w Melbourne. Ojciec pracował w fabryce, a matka sprzątała w biurach. Ludzie z wyższym wykształceniem. Obydwoje byli wykładowcami na Uniwersytecie Jagiellońskim… ojciec ekonomista, a matka doktor historii. A tutaj byli nikim. Wszystko się zmieniło, kiedy tacie udało się ściągnąć tutaj swojego ojca. Ten był dyrektorem wielkiego gospodarstwa rolnego, a oprócz tego miał własne. Sprzedał je i przyjechał do nas. Wtedy moi rodzice zdecydowali się kupić farmę. Długo szukali, bo porządne, dobrze prosperujące, były drogie. Pewnego dnia ojciec znalazł Meggieland… to znaczy wtedy tak się nie nazywała… to on ją tak nazwał, na moją cześć. Należała do starej wdowy… pani Hudson. Po śmierci męża kobieta nie była w stanie jej utrzymać i farma podupadła. Ojcu i dziadkowi się jednak spodobała. Kupili ją, a że byli pracowici i mieli głowy na karku, farma szybko nabrała rumieńców i zaczęła przynosić profity. Stała się najbardziej dochodowym interesem w okolicy, a my zdobyliśmy szacunek i uznanie lokalnej społeczności. Zaimponowaliśmy im ciężką pracą. Lata mijały, a nam żyło się coraz lepiej. Pewnego dnia wszystko zburzył tragiczny wypadek… najgorsze słowo na świecie… nowotwór złośliwy… rak. Wykryli go u mamy w głowie. Wtedy skończył się złoty wiek naszej rodziny. Przez dwa lata matka walczyła z chorobą, błąkając się pomiędzy szpitalem a pokojem na poddaszu. Przez ostatni rok życia prawie go nie opuszczała. Zmarła, gdy miałam czternaście lat — zwiesiła głos, a oczy zalśniły jej szklistą powłoką smutnych wspomnień. Nie odzywałem się, czekając na dalszy ciąg opowieści. — Po jej śmierci ojciec całkowicie się załamał. Gdyby nie dziadek, farma z pewnością popadłaby w ruinę. Dużo pił i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wtedy okazało się, jak bardzo ją kochał. Pewnego dnia… nie wytrzymał. Stary Ian znalazł go nad ranem na drzewie. Powiesił się z miłości do matki, zupełnie nie myśląc o mnie. Zawsze był egoistą… liczył się tylko jego ból i jego ulga. A ja… cóż, w ciągu roku straciłam obydwoje rodziców — przerwała, bowiem po raz kolejny do jadalni weszła Mel, dostawiając następne potrawy, które wypełniły pomieszczenie wspaniałym, całkowicie nieznanym mi aromatem. Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć. Ta dziewczyna miała smutne życie, obfitujące w najdotkliwsze tragedie. — Przepraszam, że cię zanudzam takimi smutkami — otarła oczy — ale tak mnie jakoś naszło. — Nie zanudzasz mnie. To bardzo interesujące, choć tragiczne. Współczuję i jestem pod wrażeniem twojej siły. Podziwiam cię.
— Jedzmy, bo wystygnie — otrząsnęła się. — Mel świetnie gotuje. — A cóż to takiego? — Zerknąłem na stół, obficie zastawiony potrawami, które widziałem pierwszy raz. — To jest filet ze strusia moczony w ponczu z konserwowanym imbirem i chrupiącymi kluseczkami jajecznymi — pokazała na apetyczną potrawę — a to sałatka z kangura… moja ulubiona. — Nigdy nie jadłem takich przysmaków. — Próbuj, są wyśmienite. — Nałożyła mi na talerz wszystkiego po trochu. — Smacznego. Chętnie przystąpiłem do konsumowania, szczególnie, że od kilku dni nie miałem nic dobrego w ustach. Mięso było wyśmienite, soczyste i zarumienione – przysłowiowe niebo w gębie. — Wspaniałe — pochwaliłem z pełnymi ustami. — Struś, kangur… bardzo oryginalne. Krokodyla też jecie? — Oczywiście. Ja na przykład lubię stek z krokodyla w sosie curry. To specjalność Mel. Z pewnością zjesz go nie raz. — Sięgnęła po butelkę wina i rozlała do kryształowych kieliszków. — Za spotkanie — wzniosła toast. Stuknęliśmy się, aż kryształ zadźwięczał i wypiliśmy do dna. — Miałem dużo szczęścia, że cię spotkałem — przyznałem szczerze. — Jaka jest twoja historia? — Prozaiczna. Odszedłem od żony i przyjechałem do Australii schować się przed światem. Szukam spokoju dla skołatanych nerwów i oazy ciszy, w której mógłbym dojść do siebie po tym, co nagle zrozumiałem. Chcę narodzić się na nowo. Wiesz, po nieudanym związku mocno wzrasta zapotrzebowanie na spokój. — Masz dzieci? — Córkę… i to ona najbardziej „siedzi mi” na uczuciach. — Ukochana córeczka tatusia. — Tak… a ukochany tatuś zostawił ją i uciekł. — Odłożyłem sztućce, zupełnie tracąc apetyt. — Miałeś chyba ważne powody.
— Właśnie ważność tych powodów gryzie mi sumienie… ale nie chciałbym o tym rozmawiać… przynajmniej na razie. — Jak sobie życzysz. — Rozlała po następnej lampce. — Ale jak się człowiek wygada, to od razu robi mu się lżej. — Meggie, wierz mi, że mnie się nie zrobi. — OK, więc o czym chcesz porozmawiać? — O moich obowiązkach. — W te wtajemniczy cię stary Ian. To człowiek, który urodził się na tej farmie. Będzie twoim nauczycielem farmerstwa — uśmiechnęła się i wypiła wino. — Oprócz niego pracuje tu Dauglas… Daug. Jest chyba twoim rówieśnikiem, więc na pewno się dogadacie. Musisz się wiele nauczyć. — Nie wątpię. — A najpierw wstawania, skoro świt, z pierwszym pianiem koguta. — Z tym będzie gorzej — mruknąłem i przepiłem perlistym trunkiem. Przez następną godzinę dojadaliśmy kolację, gawędząc jak starzy przyjaciele. Czułem, jakbym znał ją od lat. Opowiadała mi o Australii, o farmie i życiu na niej. Słuchałem zadowolony, że nie muszę mówić o sobie. Zawsze o wiele bardziej lubiłem słuchać. Wysączyliśmy całą butelkę wina i rozstaliśmy się, kiedy ogarnęło nas mimowolne ziewanie. Podziękowałem za wykwintną kolację i wróciłem do swojego bungalowu. Usiadłem na werandzie, na drewnianej ławce. Spojrzałem w ciemne niebo, ukwiecone złotymi gwiazdami, które lśniły niczym perły rozsypane ręką Stworzyciela. A pilnował ich stróż-księżyc, którego okrągła twarz uśmiechała się do mnie szczerze. — Co mnie czeka? — spytałem go, mrużąc oczy przed jego blaskiem. Nie odpowiedział i najwidoczniej stremowany własną niewiedzą, schował się za ciemną chmurkę. Wyglądał jakby rozbolała go nagle głowa i wziął kompres ze zwiewnej woalki. To było zupełnie inne niebo od tego, które znałem. Tamto było ciężkim sklepieniem, które wisiało nade mną niczym potężna gilotyna, gotowa w każdej chwili runąć na mnie, pozbawiając brutalnie głowy… gotowe w sekundzie pozbawić mnie pracy, a mojej rodziny bytu, domu. Nie było mowy o niebiańskiej przychylności. Takie jest niebo w Polsce. A blagierzy, którzy zajęli się polityką i oszukują naród, czynią to niebo jeszcze bardziej obcym i nieprzychylnym. Niebo w Polsce jest dla wybranych… właśnie dla kłamliwych polityków, trefnych biznesmenów, skorumpowanych urzędników i innych pasożytów wysysających życie ze społeczeństwa pozbawionego szans i możliwości. Dla radioaktywnego odpadu który powinno się
izolować, aby jego promieniowanie nie dostało się do zdrowej tkanki społecznej. Dla uczciwych i szczerych ludzi w Polsce nieba nie ma… jest piekło. Stąd miliony Polaków szuka swojego nieba, omijając te 314 tysięcy kilometrów kwadratowych Europy zarażonej polityczno-aferalnym syfilisem, gdzie politycy są odwróceni do ludzi tylnymi częściami ciała, którymi myślą, a po których należałoby ich kopać. Ja swoje niebo znalazłem tutaj… tysiące mil dalej. I chciałbym, aby otulało całą moją rodzinę. By mogła ona opuścić ten kraj, pozbawiony perspektyw i szans przez swoich skarłowaciałych mentalnie przedstawicieli, którzy zmuszają naród do tępego posłuszeństwa i wymagają poklasku dla swoich nieudolnych działań. Stanisław Jerzy Lec miał rację, pisząc, że karłom trzeba się nisko kłaniać. — Zrobię wszystko, by moja rodzina była daleko od tego polskiego domu wariatów — obiecałem księżycowi, który zrzucił kompres z chmur i znów pokazał mi swoją jasną twarz. — Przynajmniej Marynia musi mieć szczęśliwe życie… a to oznacza, że poza niebem Polski. Przecież ona żyje w tym kraju dopiero jedenaście lat. Dla niej ojczyzna może być wszędzie. I moja powinna być w tym głowa… żeby była. Księżyc z politowaniem pokiwał głową. Może przyznawał mi rację. Przecież świecił nad całym światem i doskonale widział, gdzie ludziom żyje się szczęśliwie. Miał porównanie i z pewnością odpowiednio sklasyfikował Polskę… pewnie na zaszczytnym dalekim miejscu. Dalej mogły być jedynie kraje objęte kataklizmami – głodem i wojnami. Pod względem ogólnej szczęśliwości, w skali od 1 do 10… dla Polski ZERO! Chwała politykom! Pewnie ten radosny księżyc, gdyby miał wybór, z pewnością w Polsce by nie świecił. Uciekłby z nieba, tak jak miliony zawiedzionych obywateli… kosmopolitów włóczących się po całym świecie i szukających własnego nieba. Było mi wstyd, że tak myślę o swoim kraju, ale jeszcze bardziej było mi wstyd być Polakiem takiej Polski. A wszystko dzięki twardogłowym fanatykom, którym dzięki naiwności społecznej udało się zdobyć najwyższe funkcje w państwie. Nie wiem, dlaczego naszły mnie tak wredne myśli, przecież nienawidzę polityki. — Córeczko, tak bardzo mi ciebie brakuje. — Przymknąłem oczy. Bolesna łza przebiła się przez powiekę i płynęła po policzku, orząc go słonym śladem. Jedynym ratunkiem przed obłędem tęsknoty było dotankowanie procentowym trunkiem. Nic jednak nie miałem, co miałoby chociażby jeden promil. Dlatego wszedłem do domku i zatopiłem się w świeżą pościel, którą najwyraźniej przyniosła Mel, gdy byłem na kolacji. Pachniała egzotyczną naturą, kojąco działając na moje skołatane zmysły. Wtuliłem się w poduszkę, podobnie jak wtulałem się w Nią i, o dziwo, szybko zasnąłem.
*** Obudziła mnie skrzekliwa aria nawiedzonego koguta… a może papugi. O tej porze nie rozróżniłbym kota od gęsi. Przetarłem oczy, usiadłem na łóżku i przeciągnąłem się z trzaskiem
zastanych kości. Przez kotary wdzierały się nieśmiało jasne promienie rozgrzewającego się słońca. Budzik wskazywał piątą. Poszedłem do kuchni, gdzie czekała na mnie miła niespodzianka. Meggie parzyła kawę w ekspresie, a jej aromat wysnuwał się z kuchni i rozchodził po całym domku. — Dzień dobry — przywitała mnie z promiennym uśmiechem. — Już nie śpisz? — Early to bed and early to rise makes a man healthy, wealthy and wise — wyjaśniłem. — A po polsku: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. — Co ci się śniło? To ważne na nowym miejscu. — Nic nie pamiętam. Spałem jak zabity — odparłem nie do końca zgodnie z prawdą. Mimowolnie się zamyśliłem, bo miałem sen… tak wredny, że obudziłem się zlany potem. Śniło mi się, że płynąłem ślicznym jachtem po oceanie. Żagle łopotały melodyjnie, a słońce pieściło mi twarz. Fale z pluskiem rozbijały się o kadłub i kołysały monotonnie. A ja leżałem na rufie i popijałem mój ulubiony absynt. I chyba wypiłem za dużo, bo złapały mnie w szpony psychodeliczne wizje. Czułem piekący ból wyrazistych wspomnień, które slajdami wyświetlał mój umysł. Zdawało mi się, że eksplodują mi skronie, serce biło jak oszalałe, a oczy piekły łzami. Czułem, jakbym siedział w kinie, gdzie wyświetlano mój autobiograficzny film. Złapałem za butelkę i pociągnąłem haust, który niestety nie ugasił pożaru tęsknot i reminiscencji, a wręcz przeciwnie, podsycił jeszcze bardziej plastyczność przeżytych scen. Nie mogłem tego wytrzymać. Stanąłem więc za barierką… i skoczyłem. Poczułem ulgę i syk gaszonych płomieni. Zanurzyłem się cały, studząc głowę z szalonych i bolesnych myśli. Leciałem w dół, żegnany mdłymi promieniami słońca, które tłumiła czerń głębi. Pożerał mnie ocean, a ja czułem ulgę, choć nie mogłem oddychać. Tonąłem jak kamień stworzony z ciężkich przeżyć, życiowych doświadczeń, rodzinnych porażek, empirycznych plajt i artystycznych bankructw. Byłem głazem ze skały ludzkiego żywota, który odłamał się pod wpływem prozaicznych burz i huraganów i spadł za margines istnienia. Byłem za ciężki, aby wypłynąć, zbyt pijany obłędem. Opadałem… opadałem… a potem, kiedy zrozumiałem, że jednak chciałbym żyć, chciałbym wszystko naprawić, spotkać się z bliskimi osobami i… kochać świat, było już za późno, byłem za głęboko. Przecież wiedziałem, że można machać rękami, ale nie było już sensu walczyć, tak było ze mną zawsze. Zachłysnąłem się wodą i pochłonęła mnie czarna czeluść. Strząsnąłem z siebie zamyślenie, bo Meggie nalała do kubków pachnącej kawy i usiadła naprzeciwko. — Meggie, jestem szczęśliwy, że cię spotkałem — zapewniłem ją, grzejąc dłonie na kubku. — Ja wiem, że już to mówiłem, ale dziękuję ci za przygarnięcie mnie, choć nie wiem, czy będziesz miała z tego pożytek. — Będę. Znam się na ludziach. Pomożemy sobie nawzajem — stwierdziła z przekonaniem. — Wyśmienita kawa — pochwaliłem szczerze. — Tutaj wszystko jest zupełnie inne. To twoje stwierdzenie, że to miejsce jest magiczne, jest bardzo trafne. Taki tu spokój, że czuję się,
jakbym był w innym świecie, w innej epoce. Nie na próżno mówią na Australię KRAINA OZ. — To prawda — roześmiała się — ale to raczej wynika z naszego narodowego upodobania do zdrobnień i uproszczeń pisowni. My zamiast husband mówimy hubby, zamiast cigarette – ciggy, zamiast football – footy, to u nas nagminne. Natomiast na siebie zamiast Australians, mówimy Aussie, co wymawia się Ozi, a skoro się tak wymawia, to dlaczego tak nie pisać? Podczas międzynarodowych zawodów sportowych kibice krzyczą: „Ozi go!” Tak więc zamiast Australians są Ozi, a zamiast Australia po prostu Oz. Zresztą my, Australia wymawiamy z bardzo wyraźnym O… Ostralia. Z czasem do tego dodano słowo kraina, aby brzmiało ciekawie i tajemniczo, jak w bajce „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, stąd Kraina Oz. Ja jednak uważam, że Lyman Frank Baum właśnie Australię miał na myśli, szukając kraju, do którego tajfun przeniósł Dorotkę. Znam tę książkę doskonale i wiele się zgadza. — To ciekawe — zaintrygowała mnie. — Tutaj jest wiele anomalii językowych. Często spotkasz Ezi zamiast Easy, Wot zamiast What i tym podobne, więc nie bądź zdziwiony, że czegoś nie znasz po angielsku, lub że ktoś nie rozumie, co mówisz. — Szym. — Podałem jej rękę. — Meg. — Uścisnęła ją rozbawiona. Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, po czym zakomenderowała: — Doprowadź się do porządku i poznasz moich pracowników. Na kanapie masz ubrania po moim mężu… powinny być dobre. Wyszła, a ja pobiegłem do łazienki i zmyłem z siebie pierwszą noc na australijskiej farmie. Ubrałem się w wytarte dżinsy i koszulę w kolorze blue, zabrałem powyginany, filcowy kapelusz i pełen witalizmu wybiegłem na dwór.
Ian był sympatycznym staruszkiem, pełnym energii i życia. Ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz rozpromieniał szczery uśmiech, a siwą czuprynę skrywał znoszony kapelusz. Daug natomiast był typowym kowbojem. Dobrze zbudowanym, chyba lekko przed czterdziestką. Meg wyjaśniła mi, że skłócił się z ojcem i ten wydziedziczył go kilka lat temu. Zmuszony więc został do zatrudnienia się jako robotnik najemny. Przyjęli mnie ciepło, obiecując, że niebawem stanę się pełnowartościowym farmerem. Ja jednak wiedziałem, że będę nim wtedy, gdy – jak oni – każde zdanie będę kończył zabawnym zwrotem „ej!”. Pełni tu ono identyczną funkcję, jak u polskich górali „hej!”. — Wtedy będzie ze mnie kowboj z Queensland. Ej!
-3-
Praca na farmie pochłonęła mnie zupełnie. Żyłem na najwyższych obrotach od świtu do nocy. Ian i Daug chętnie wprowadzali mnie w arkany farmerskiego zawodu, pokazując, co i jak należy robić. Było to dla mnie nowe, ciekawe, odrywające od wspomnień, więc przyswajałem z żarem w oczach. Niekiedy nawet sam wyszukiwałem sobie zajęcia, byle tylko skupić myśli na czymś innym niż moja żona i dziecko. Byłem samotny i opuszczony, pomimo że to ja opuściłem. Brakowało mi Jej i Maryni jak diabli. Brakowało mi tej codzienności, drobnych radości i problemów, pytań i odpowiedzi, planów i ich realizacji. Jedynego, czego mi nie brakowało, to Jej wrzasków i pretensji. Pod tym względem błogosławiłem spokój. Cały czas jednak myślałem, czy było warto. I często dochodziłem do wniosku, że lepsze wspólne awantury niż samotna cisza. Chyba ogarnia mnie monofobia, skoro pragnę powrotu do hałaśliwej kobiety… za wszelką cenę. Byłem jednak bardziej zawzięty niż zrozpaczony, bardziej rozgoryczony niż przyzwyczajony, bardziej wyciszony niż stęskniony, ale zakochany tak samo mocno, pomimo, że tak wiele głośnego się pomiędzy nami wydarzyło, że o wiele za dużo zostało powiedziane, że padło tyle dotkliwych słów, za które z trudem można przeprosić. Tłumaczyć je można silnym afektem, wzburzeniem, złością, ale to mgliste i długo boli. Fertycznie się z tego wywinąłem, a teraz żałowałem. Trudno, moja wola – mój ból. Wszystko było lepsze od siedzenia i myślenia, od wolnej chwili, od odpoczynku, od samotności. Miałem dwa wyjścia: albo pracować jak nakręcony, albo zalewać się łzami i wódą. Na szczęście wybrałem to pierwsze, choć i to drugie mi się zdarzało, ale sporadyczność nie była grzechem i nie szkodziła. Pewnego dnia, kiedy siedziałem na werandzie, zakłuł mnie w oczy mój bungalow. Odpadająca, złuszczona farba schodziła z elewacji niczym skóra zza bardzo opalonego ciała. Jej płatki pokrywały ziemię dookoła, tworząc kolorowy dywan. Pomyślałem, że o wiele przyjemniej mieszkałoby mi się w ładnym domku, przecież zapowiadał się w nim długi pobyt. Dlatego postanowiłem jechać do miasteczka, kupić farby i wyremontować moją stacyjkę, w której znalazłem azyl. Dzień później jechałem drapakiem po elewacji, pozbywając się starej farby, a trzy dni potem wachlowałem pędzlem, nakładając pastelowe ecrie na siding. Byłem tak zaabsorbowany, że nawet nie zauważyłem Meggie, która spoglądała na mnie zdziwionym wzrokiem. — Szymon, mogę wiedzieć, co robisz? — Remontuję, odnawiam. — Podskoczyłem wyrwany z zadumy. — Ten domek tego wymaga. — Skąd wziąłeś farby? — Zmrużyła pytająco oczy. — Kupiłem. — Nie przerywałem malowania. — Kupiłeś farby za swoje pieniądze i remontujesz nie swoją własność. Jesteś
niesamowity. — Dałaś mi pieniądze. — Zapłaciłam ci za pracę. Wydaj je na rozrywki, kup sobie coś, odłóż… nie wiem… — Na jakie rozrywki? Wolę ładnie mieszkać… chyba tu zostanę jakiś czas? — Spojrzałem na nią, oczekując potwierdzenia. — Wariat — prychnęła, kiwając głową. — Ale niegroźny — roześmiałem się. — Czy ty nigdy nie odpoczywasz? — Właśnie to robię. — Remontując ruderę? — Moje dotychczasowe życie wypełnione było pracą intelektualną, siedzeniem przed komputerem… tworzeniem. Teraz przyszła pora na fizyczny odpoczynek od myślenia i zamartwiania się, od marzenia i bujania w obłokach. Koniec koncypowania. Praca oddala ode mnie zmartwienia i wspomnienia. — Kim jesteś z zawodu? — Sam nie wiem. — Jak to? Nie masz zawodu? — Czymże jest zawód, kiedy się go nie wykorzystuje? Po co zawód, kiedy nie można się w nim realizować? To puste słowo… nic nieznaczące. Taka łatka do nazwiska, czasami z jakimś naukowym albo ogólnie przyjętym skrótem. Tak naprawdę to chyba jeszcze szukam zawodu. — Dziwnie mówisz. To czym się zajmowałeś w Polsce? — Ostatnimi czasy napisałem książkę. — Jesteś pisarzem? — pochwyciła z entuzjazmem. — Raczej pisarzyną. Pisarz to wielkie słowo… znaczy więcej niż dużo. Ja napisałem kilka słów, które się spodobały wydawcy… i już za bardzo nie mam nic do powiedzenia. — Dasz mi przeczytać? O czym jest? — Nie zainteresuje cię. To powieść o facecie… outsiderze, który szuka w życiu… sam nie wie czego i oczywiście nie odnajduje. Trudno to nawet nazwać powieścią… to takie myśli
niepokorne, rozważania życiowego defetysty. — Intrygujące. — Właśnie nie jestem o tym do końca przekonany. — Dobrze się sprzedaje w Polsce? — Nie wiem. Wyjechałem, kiedy trafiła na rynek. — I nie interesuję cię to? — A po co? — Dziwny z ciebie facet — stwierdziła, patrząc na mnie jakoś inaczej. — Może tam czeka cię kariera i fortuna. — Nie czeka. To Polska, a nie Ameryka. — Nie potrzebujesz pieniędzy? — Potrzebuję przede wszystkim odpoczynku od zgiełku życia, głębokiego oddechu od anormalnych deliberacji z własnym Alter Ego, lekarstwa na werteryzm, kontemplację i niebiańskiej ciszy, bo uciekłem od krzyku i fanaberii. Potrzebuję spokojnego snu na jawie. — Nie wierzę. Wolisz tyrać na wsi i pasać krowy? — Na chwilę obecną… tak. Muszę zregenerować się i dojść do równowagi psychicznej, a to może zapewnić mi tylko mało wykwintne zajęcie i praca nie wymagająca zbytniego wysiłku intelektualnego. — Nie myślałeś o napisaniu kolejnej powieści? Pisarz chyba powinien pisać cały czas. — Do tego potrzebny jest spokój duszy i umysł wolny od rozjątrzonych myśli. A mój jest na razie zbyt zaabsorbowany niedawnymi przeżyciami. Gdy go wyczyszczę, wtedy zastanowię się, co dalej robić. — Proszę, proszę, goszczę na swojej farmie pisarza, w dodatku z mojej byłej ojczyzny. Niebywałe. — Powtarzam ci, żebyś nie przesadzała z tym pisarzem. Po pierwszej książce autor nie jest pisarzem. — Mów, co chcesz, ja swoje wiem i widzę. — Co widzisz?
— Już ja wiem, co. Przyjdę po książkę — rzuciła i odeszła.
*** Do wieczora malowałem bungalow, co sprawiało mi nieskrywaną frajdę. Zapomniałem o całym świecie. Nawet nadałem mu nazwę – KLASZTOR. Wydawała mi się bardzo trafna. Byłam sam w pustym, skromnym domku i zamartwiałem się, walcząc z własnym sumieniem. Nie miałem żadnych przyjemności, tylko praca i spanie. Eremita, mnich, asceta, te określenia pasowały do mnie jak ulał. Remontowałem więc swój Klasztor i właśnie przypominałem sobie, że w tym roku miałem zacząć budować nasz dom. A co robię teraz? Maluję nie swoją ruderkę kilka tysięcy mil dalej. Co za zaskakująca życiowa anomalia. Musiałem jednak przyznać, że miałem szczęście i w duchu dziękowałem Bogu za to, że postawił na mej drodze Meggie. To było zupełnie niesamowite. Polka w głębi Australii, w dodatku piękna i dobra. Czegóż więcej mogłem chcieć? Gdy skończyłem, usiadłem na schodach werandy i spoglądałem na dom Mag. W jej sypialni paliło się mdłe światło lampki. Jak na farmerkę przystało, wcześnie chodziła spać. W przeciwieństwie do mnie, którego zżerała bezsenność przywieziona jeszcze z Polski, gdzie niemal do rana siedziałem przy komputerze, pisząc, żeby zarobić. A tutaj, pomimo, że musiałem wstawać z pianiem kogutów, bezsenność nie milkła, a wręcz przeciwnie – rosła podżegana wspomnieniami i niewyobrażalną tęsknotą. Sięgnąłem po napoczęte piwo i sączyłem je wolno, walcząc z myślami. Chciałem myśleć o zupełnie innych rzeczach niż mój umysł, który z zadziwiającym uporem podsuwał mi obrazy z życia z Nią. Szukałem coraz to nowych motywów, ale on był nieugięty – wiele pięknych chwil stanęło mi przed oczami. Ślub, narodziny Maryni, wspólne wyjazdy… W naszym życiu było naprawdę mnóstwo cudownych dni, ale niestety były też takie, za które się wstydzę i chciałbym, aby zostały objęte embargiem mojej pamięci. Często proszę Boga o częściową amnezję… o ile łatwiej byłoby mi żyć. A w dodatku duszą mnie wyrzuty sumienia. Przecież, jak Ona, byłem winny. Z tym, że Jej jest dużo łatwiej, bo nie ma sumienia. Z pewnością nie zatruwa sobie życia nic nie znaczącym, choć długotrwałym epizodem w jej życiu, jakim byłem Ja. Jest wolna i szczęśliwa, z tym swoim trywialnym poczuciem uczciwości i niepodważalnym przeświadczeniem, że „Ona nic nie robiła złego”. Ta Jej niewinność wyzwoliła mój szczery uśmiech. — Za Twoje nieskalane winą samopoczucie — mruknąłem i jednym łykiem opróżniłem butelkę. Czułem łamanie w kościach, więc wszedłem do domu. Meggie już dawno zgasiła lampkę.
*** Dni płynęły szybko, od świtu do zmroku, bez zegarka i liczenia godzin. Odmierzałem czas jak wieki temu – patrząc na słońce. Gdy czerwieniało i szykowało się do zejścia z posterunku, ja również schodziłem. Brudny i wykończony siadałem na werandzie, gasząc trudy zimnym piwem. Dom był odmalowany, więc za bardzo nie miałem co robić. Puszczałem sobie muzykę i siedziałem, gapiąc się w serdeczne niebo Antypodów. Potem brałem prysznic i kładłem się spać. Sen przychodził coraz wcześniej – pewnie dzięki zmęczeniu – i śniłem. Były to różne wizje, bardziej i mniej szalone, obłąkańcze i straszące mnie. Wstawałem zlany potem, przerażony, że zaczynam wariować. Czułem, jakby za drzwiami stało szaleństwo i gdy tylko je otworzę, wskoczy na mnie i wpełznie do serca, zakorzeni się jak Obcy, ósmy pasażer Nostromo i zacznie wysysać ze mnie zdrowy rozsądek, mądrość, zeżre mi umysł i na zawsze pozostanę obłąkanym pacjentem bezlitosnego świata. Gdybym mieszkał w mieście, z pewnością odwiedziłbym psychologa, ale tutaj mogłem jedynie poszukać mądrzejszego od siebie i słuchać, co ma do powiedzenia. I znalazłem… Meggie, która, nie wiedząc czemu, zaczęła być blisko mnie. Odwiedzała mnie, dbała, żebym się nie zatarł i nie zepsuł, zapraszała na kolacje i rozmawiała. Rodziła się między nami więź sympatii, która przyciągała nas ku sobie, coraz mocniej oplatając się wokół i pchając nas ciaśniej w ramiona. Potrzebowałem tego, więc nie było mowy o oporach, o bronieniu się przed tym. O skrupułach nie myślałem, bo nie robiłem niczego złego. Po prostu zaprzyjaźniłem się z kobietą, która wyciągnęła do mnie pomocną dłoń. Cieszyłem się, że mam z kim pogadać, bo spodziewałem się w Australii samotności.
*** — Umiesz jeździć konno? — spytała o słonecznej porze dnia. — Nie, ale jestem Polakiem, więc ułańską fantazję mam we krwi. — Oby, bo jak skręcisz kark, to nie licz na moją opiekę. Kiwnęła na Iana, żeby przyprowadził wierzchowce. Staruszek poczłapał do stajni niespiesznym krokiem. — Nadszedł czas kowbojskiej inicjacji? — Poprawiłem demonstracyjnie kapelusz. — Jeździłeś kiedyś? — Jak byłem dzieckiem. Dziadek wsadzał mnie na oklep. — No… to doświadczenie już masz. Ian przyprowadził dwa muskularne wierzchowce, które potrząsały łbami i prychały głośno, wypuszczając z nozdrzy kłęby białej pary. Podał mi uzdę od narowiście wyglądającego ogiera. Przypatrywałem mu się podejrzliwie. Wysoki, lśniący, w miejscu przekładał zgrabnymi nogami. Nie sprawiał wrażenia stoika, a ze ślepiów biła dzikość serca.
— Nie wygląda na flegmatyka. Nie masz spokojniejszego? — Przecież jesteś potomkiem ułanów. — Nie bierz tego tak dosłownie. — Mamy taką starą klacz, która ledwie się rusza. — Wskoczyła na konia z uśmiechem. — Jak chcesz, Ian może ci ją przyprowadzić. — Ujeżdżony w ogóle? — Nie spuszczałem oczu z jego błyszczących ślepi. — Sam go oswoisz. — Bardzo śmieszne. — Wskakuj, zanim ten koń straci cierpliwość. Nie mogłem zgrywać melepety, wiec z szwoleżerską fantazją wskoczyłem na wysoki grzbiet. Omal nie przeleciałem na drugą stronę. Utrzymałem się jednak w siodle i opanowałem konia, pewnie dlatego, że osłupiał, widząc moje kalectwo. — Ma na imię Primus. — Myślałem, że zacznę na sznurku… na lonży! — Tutaj nie uczy się tak nawet dzieci. Dawaj! — Spięła konia i pognała przed siebie. Szarpnąłem swojego zwierza, który posłusznie skoczył do przodu. Biegł delikatnie z nogi na nogę, kołysząc mnie w siodle. — Poddawaj się jego ruchom. Płyń z nim. Ty i on to jedność. Z początku miałem pewne obawy, lecz jazda sprawiała mi wielką frajdę i już po chwili poczułem rytm, w którym unosił się koński grzbiet. — Świetnie. Faktycznie masz coś z ułana. — Zwolniła i zrównała się ze mną. — Chyba cię polubił. Zaufaj mu. — Przysłowie arabskie ostrzega, aby nie mieć zaufania do trzech rzeczy: do majątku, konia i do kobiety; majątek przynosi nudę, koń jest zdolny do ucieczki, a kobieta jest zdradliwa. — To, że siedzisz na arabie, nie zmienia cię w Araba. Może przyspieszymy? — Może następnym razem? — Poczuj wolność. Złap wiatr w skrzydła! — Pognała przed siebie.
— Jauuu! — wrzasnąłem, jak to robili kowboje w westernach, które widziałem, i śmiało kopnąłem Primusa w boki. Wyrwał się do przodu, niczym strzała wypuszczona z łuku. Pochylił łeb, złożył uszy i pognał za Meggie. Faktycznie, wrażenie było niewiarygodne. Wiatr muskał mnie po twarzy, step przemykał pod kopytami, a ja falowałem, jednocząc się ze smukłym ogierem, wyrzeźbionym dłonią Boga po to, aby posłusznie służył człowiekowi. Teraz nie byłem w XXI wieku. Czas stanął w momencie, kiedy australijskie bezkresy ogarnęła gorączka złota. Czułem niewyobrażalną siłę, potęgę i magię natury. Niewiele jest tak cudownych chwil, kiedy człowiek naprawdę docenia, jak wielkim darem jest życie. Jak może być piękne, entuzjastyczne i szalone… nieprzewidywalne. Gnałem na złamanie karku, ogarnięty euforią i niepohamowaną żądzą spełnienia najśmielszych marzeń. Poziom adrenaliny rósł niebezpiecznie, osiągając krytyczny punkt wrzenia emocji. Nagle Meggie wstrzymała wierzchowca. Mój zatrzymał się nieco dalej, z uwagi na niezdarność jeźdźca. — Jakie to uczucie? — Podjechała do mnie. — Upajające. Zew natury. — Niczego z tym nie można porównać. No… może seks, ale jego smaku za bardzo już nie pamiętam. — Nie rozumiem, jak taka zaradna i piękna kobieta może być sama? — Spojrzałem na nią ochoczym wzrokiem. — Byłam mężatką, ale nie udało się utrzymać związku. Trafiłam na nieodpowiedniego faceta. — Dlaczego się rozstaliście? — To był dupek z miasta. Nie umiał tutaj żyć. A ja znów nie wyobrażam sobie życia w mieście. — Od kiedy jesteś sama? — Byliśmy małżeństwem trzy lata, a sama jestem już od sześciu. Tak więc dłużej żyję bez niego niż z nim — uśmiechnęła się. — Dlaczego nie poszukasz sobie mężczyzny godnego ciebie? — Boję się znów wejść do tej samej rzeki. — Jak na kobietę… to jesteś chyba zbyt rozsądna. To wy najczęściej tracicie głowy i wam najbardziej zależy na klęknięciu przed ołtarzem.
— Ja dostałam niezłą nauczkę. Mój kochany małżonek zdradzał mnie i poniżał. Poniewierał mną, a ja, głupia, usługiwałam mu i dbałam o niego. Moje potrzeby wcale go nie interesowały i… nie chciał mieć dzieci. — Pociągnęła nosem, dając znak łzom, by zostały na miejscu. — Więcej czasu spędzał na wybrzeżu… z dupami niż w domu. Drań jeden! — To bardzo smutne. — To była komedia, a nie dramat — otrząsnęła się. — Jak mawiał Charlie Chaplin, życie jest tragedią, gdy widziane z bliska, a komedią, gdy widziane z daleka. Dlaczego za niego wyszłaś? — Byłam młoda i głupia. Podobał mi się. Szybko jednak zrozumiałam, że uroda u mężczyzny nie ma znaczenia. — Jak się poznaliście? — W college’u, w Brisbane. Studiowaliśmy razem. — Co on teraz robi? — Jego ojciec ma przetwórnię ryb w Rockhampton, pomaga mu ją prowadzić. — Tęsknisz za nim? — Nie, w przeciwieństwie do ciebie. To playboy i dziwkarz. Zmienia laski jak rękawiczki. Żadnej nie przepuści… ale miłość jest ślepa. — A małżeństwo przywraca jej wzrok, jest najlepszym okulistą. — Dobrze powiedziane — roześmiała się. — A ty… kiedy opowiesz mi swoją historię? — Wybacz, ale nie potrafię rozmawiać o sobie, o swoich uczuciach. Zawsze wszystko tłumiłem w sobie, taki ze mnie mruk. — To błąd. Rozmowa z drugim człowiekiem pomaga, oczyszcza duszę ze smutków i trosk. Pozwala inaczej spojrzeć na problemy, które łagodnieją, a nawet przemijają… jak ręką odjął. — Może i tak, ale ja tego nie czuję. Wolę rozmawiać ze sobą. — Myślę, że powinieneś się przełamać… otworzyć i zacząć mówić. Naprawdę wiele się może zmienić w twoim życiu dzięki temu. — Chcesz mnie pocieszyć? Pogładzisz mnie po głowie i powiesz: „wszystko będzie
dobrze”. To ma mi pomóc? — Nie, nie to. Jeśli nauczysz się mówić o swoich uczuciach, jeśli bez skrępowania zaczniesz mówić, co cię gryzie, co byś chciał zmienić, co jest dla ciebie ważne, to inaczej zacznie płynąć twoje życie. Łatwiej… piękniej. Jeśli zrozumiesz, że trzeba mówić, sprawi ci to nieznaną dotąd radość, a i słuchanie osiągnie lepszy wymiar. — Najwartościowszą sztuką jest mówić dużo tak, żeby nie powiedzieć za dużo. — Nie… trzeba być szczerym. — A komu to potrzebne: mówiącemu czy słuchaczowi? — I jednemu, i drugiemu. — Żydzi twierdzą, że człowiek uczy się mówić bardzo wcześnie, milczeć – bardzo późno. — Ja nie mam na myśli żydowskiego paplania, tylko mówienie o sobie, o rzeczach wyższych, o uczuciach i doznaniach. Mam na myśli szczerość, która buduje więzi pomiędzy ludźmi, rodzi przyjaźnie i miłości. — Dobry słuchacz ma więcej przyjaciół niż dobry mówca. Ja żyję w myśl zasady: im mniej mówisz, tym lepiej się czujesz. Już Sokrates pouczał, że natura dała nam dwoje oczu, dwoje uszu, ale tyko jeden język po to, abyśmy więcej patrzyli i słuchali, niż mówili. — A głowa eksploduje od natłoku myśli. — Milczenie jest potężnym i wymownym językiem. Niemówienie absolutnie nie jest brakiem informacji, jest jedynie brakiem fonii, słów. Jest pewnym aktem zahamowania emocji wobec otaczających nas wydarzeń. Negacja przez milczenie nie jest nieobecnością, jest ucieczką przed nadmiarem niepotrzebnych słów, zaprzeczeniem wobec natłoku wiadomości. Milczenie jest monologiem myśli, rozmową z samym sobą, pozwalającą na przemyślenie czynów, które czasami bez tego byłyby pochopne i przyniosłyby więcej złego niż dobrego. Milczenie jest rozsądkiem, zatrzymaniem w kadrze własnych emocji i schłodzeniem ich do temperatury, w której postronne osoby mogą je strawić. — Mówimy o dwóch różnych milczeniach. O milczeniu świadomym i rozsądnym, które jest skierowane do świata, do ogółu, do obcych oraz o milczeniu uczuciowym, skierowanym do przyjaciół i kochanych osób. Mężczyzna powinien mówić o tym, co czuje, powinien zapewniać o swojej miłości, dzięki temu ukochana kobieta nigdy go nie opuści. — Miłość to nie słowa, to gesty duszy, serca… czyny, które wypływają z nas. Prawdziwa miłość nie potrzebuje czczych zapewnień, potrzebuje dowodów — prychnąłem podenerwowany jej piłowaniem i dodałem na wszelki wypadek: — Możemy rozmawiać o czymś innym?
— Chciałabym się dowiedzieć o tobie więcej. — Meggie, nie mam o czym mówić. Przesadzasz, doszukując się kolorów w facecie bezbarwnym. To naprawdę nie ma sensu. — Ma… i to duży, ale ja poczekam. O czym więc pogadamy? — Wywróciła demonstracyjnie oczy, dając komicznie wyraz swojemu niezadowoleniu. — Oscar Wilde powtarzał: lubię mówić o niczym. Jest to jedyna rzecz, na której trochę się znam. Po kilku minutach wspięliśmy się na zielone wzniesienie, z którego rozciągał się wspaniały widok na ziemię należącą do Meggie. Na łąkach pasło się tysiące krów, owiec i koni. Krajobraz był imponujący. — Jak ty sobie, dziewczyno, dajesz z tym radę? — To było jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy. — Na początku było trudno. Potem nauczyłam się wszystkiego i teraz to już rutyna. — Prawdziwa Polka. Uparta i pracowita. Podziwiam cię. Chcę na to popatrzeć. Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na soczystej trawie. — Musisz być dumna ze swojej farmy. — Jestem i co z tego? — Nie rozumiem. — Komu ją przekażę… kto ją odziedziczy? — Jesteś młodą kobietą. Jeszcze wyjdziesz za mąż i… — Daj spokój. Mam trzydzieści trzy lata. Czas już nie pracuje na moją korzyść. To ostatni dzwonek. — Chyba przesadzasz. — Nie pocieszaj mnie. Zdaję sobie doskonale z tego sprawę. — To dlaczego od tylu lat jesteś singlem? — Mam dużo pracy. — A tak… to faktycznie przeszkadza w związkach.
— Nie kpij. Mnie ten problem spędza sen z powiek. — Czegoś tutaj nie rozumiem. Marzysz o małżeństwie, a nie masz na nie czasu. — Nie marzę o małżeństwie… marzę o dziecku. — Przepraszam za moją ignorancję, ale myślę archaiczne. — Nie, to ja ci mieszam w głowie. Oczywiście, że chciałabym mieć kochającego męża i dzieci, inaczej już dawno zapłodniłabym się sztucznie albo po prostu poszukała sobie faceta do łóżka. — Chyba nie musiałabyś długo szukać — szepnąłem. — Po odejściu Maksa obraziłam się na mężczyzn. Byłam zła i obiecałam sobie, że nie dam się im więcej skrzywdzić. Nienawidziłam ich i chciałam się odgryźć. Robiłam więc to, okazując im pogardę i całkowitą obojętność. Ale z czasem mi przeszło. Doszłam do wniosku, że nie mogę nienawidzić mężczyzn przez jednego dupka, który nie był wart mojej miłości. — Prawidłowy tok rozumowania — wtrąciłem. — Dlatego spasowałam i nawet chciałam się zakochać, ale jak na razie nie znalazłam odpowiedniego obiektu zainteresowań. Jest oczywiście w okolicy sporo przystojnych facetów, ale nie są w moim typie. — Farmerka nie lubi farmerów. — Coś w tym stylu. — Obawiam się, że z takim gustem możesz mieć faktycznie problemy z dziedzicem. — A widzisz… — Meggie, jesteś potomkiem polskich pionierów… z pewnością sobie poradzisz. — Ostatnio zaczęłam myśleć podobnie. — Zerknęła na mnie spod zmrużonych zawadiacko brwi. — Wiesz, cieszę się, że tutaj jesteś. Bardzo dobrze mi się z tobą rozmawia. Nareszcie mogę pogadać o wszystkim, nie tylko o farmerskich sprawach. Konie zarżały i zatrzepały łbami, dając nam znak, że monotonne skubanie trawy je znudziło i pognałyby z powrotem do stajni. — Wracajmy. Mamy robotę. — Wstała i otrzepała tyłek z trawy.
-4-
W jednej ze szop znalazłem stary motocykl przykryty sianem. Gdy go odkopałem i wytarłem tony kurzu, ujrzałem wspaniałą Hondę CBX 1000. To był niesamowity bolid o potężnym sześciocylindrowym silniku – dziś już takich nie robią. Miał pewnie grubo ponad dwadzieścia lat. Chwyciłem się z nim za bary. Był cholernie ciężki i z trudem ruszyłem go z miejsca. Wypchnąłem go na podwórko i postawiłem na stopce. Obejrzałem go dokładnie i na tabliczce przeczytałem, że jest z 1979 roku. Oto więc mój nowy cel. Doprowadzić tą klasyczną Hondę do stanu używalności. Jakże wspaniale byłoby pokonywać australijskie pustkowia na takim sprzęcie. Pognałem po szmaty i przez godzinę pucowałem każdy element. Gdy skończyłem, naprawdę było co oglądać. Pomimo słusznego wieku, jego bak lśnił bordowym lakierem. Gapiłem się na tradycyjną japońską technologię, nie zauważywszy, że za mną stoi Meggie. — Cóż to znalazłeś? — spytała z uśmiechem. — Skarb — nie kryłem radości. — Przecież to stary trup, od lat nie na chodzie. — Nie szkodzi. Zajmę się nim i będzie na chodzie. — Znasz się na tym? — Wcale… umiem jedynie jeździć. — To jak chcesz go uruchomić? — prychnęła wesoło. — Spróbuję. Najważniejsze są chęci. Do kogo należał? — Do mojego męża. Też lubił motocykle. — Przepraszam, Meggie… jeśli ta Honda przypomina ci jego, to z powrotem zasypię ją sianem. — Skądże, Szymon. Z przyjemnością przejadę się na niej razem z tobą. — To może potrwać. — Poczekam. Nie wiem dlaczego ją przytuliłem. Tak impulsywnie i czule. Stała mi się bardzo bliska. Zrozumiałem nagle, że można poznać kobietę, która swoim zachowaniem i podejściem w ciągu
kilku tygodni stanie się bliższym człowiekiem niż żona, z którą byłem latami. Była uczuciowa, wyrozumiała, wyważona i otwarta. Dlaczego takiej kobiety nie spotkałem wcześniej? Dlaczego trzeba było życiowej rewolucji i dalekiej ucieczki, żeby ją spotkać… na końcu świata? Kobieta z końca świata – niezły tytuł na romans. — Za co mnie tak ściskasz? — przerwała moje czułości, które trwały chyba zbyt długo. — Bo jesteś, Meggie… absolutnie zmysłowa — wyszeptałem i miałem ochotę przyspawać się do jej ust, które niebezpiecznie zbliżyła, ale stchórzyłem. Wypuściłem ją z objęć i speszony dodałem: — Dzięki za motocykl. Uśmiechnęła się, chyba nieco zawiedziona, i odeszła. A ja zamiast gapić się na jej seksownie kołyszące się biodra wepchane w obcisłe dżinsy, które jeszcze dziś mogłyby być w moich dłoniach, gapiłem się jak wół w swoje archeologiczne znalezisko. Ale dlaczego moje myśli znów poszybowały do Polski… znów do Niej?
*** Szedłem pomiędzy rosochatymi drzewami, zastanawiając się nad słowami Meg. Przecież miała rację. Powinienem pisać. Zawsze marzyłem, aby zostać pisarzem i po wielu próbach, po wielu latach udało mi się wydać powieść. I miałaby być pierwsza i ostatnia? Niemożliwe. Nie mogłem zmarnować swojego życia, zaprzepaścić szansy na to, aby coś po mnie zostało. Nie chciałem być kręgiem na wodzie, który rozchodzi się, pochłania coraz większe przestrzenie, ale ostatecznie znika. Chciałem zostawić po sobie trwały ślad, a takim mogła być moja twórczość. Problem tkwił jednak w mojej psychice, może nie była uszkodzona, ale poważnie nadwyrężona. Byłem strzępkiem nerwów, mentalnie rozbity nie umiałem myśleć o przyszłości, bo po prostu jej nie widziałem. Wiedziałem, że muszę zacząć prawidłowo funkcjonować, ale nie miałem pojęcia, od czego zacząć i jak to zrobić. Nie mogłem się mazać w nieskończoność. Przecież człowiek jest silny i potrafi znieść wszystko. W końcu rozstanie z kobietą nie jest największym nieszczęściem. — Ale rozstanie z dzieckiem już wielkim — ugryzło mnie Drugie Ja. To był problem kluczowy dla stanu mojego umysłu. Ale od tego nie uwolnię się nigdy, więc muszę nauczyć się z tym żyć. Pokochać własną tęsknotę za najukochańszą osobą. Kochać, tulić ją w myślach i sprawić, żeby stało się to przyjemnością, rozkoszą, a nie cierpieniem. To trudne, ale nie niemożliwe. Można to osiągnąć… można tak zwariować. Spróbuję pogodzić się ze swoim losem i przyzwyczaić się do nieobecności ukochanych. Powinno pomóc mi w tym pisanie nowej powieści, która mogłaby być prologiem do nowego życia. Ale o czym miałaby być? I nagle mnie olśniło. Najlepiej o tym, co się skończyło i co się zaczęło. O mnie, o Niej i o tej, która może Ją zastąpić. Powinienem napisać prawdę. — Myślisz, że to takie fascynujące? Może i ciebie fascynuje, ale czy czytelnika? — Zależy jak będzie podane — mruknąłem, chcąc stłamsić wredne Ego w zarodku.
Całkowicie skupiłem się na pomyśle, układając sobie w głowie fabułę i kształt powieści. Nie było to szczególnie trudne, skoro miała być oparta na faktach.
*** Kilka dni później motocykl wyglądał imponująco. Za pomocą różnorodnych środków doprowadziłem kolejno każdy element do najlepszego stanu. Pozbywałem się tęczowych, uporczywych spalenizn na rurach wydechowych, rdzy na felgach oraz kilogramów smaru, kurzu i czasu, wymieszanego ze sobą i stawiającego mi zaciekły opór. Gdy wreszcie zwyciężyłem i motocykl lśnił czystością, postanowiłem zająć się mechaniką. Było to o tyle trudne, że nie miałem o tym pojęcia. Honda nie odpalała, pomimo że naładowałem akumulator i wlałem paliwo. Starter co prawda kręcił, ale silnik nie chciał przemówić. Wymontowałem gaźniki i postanowiłem je przeczyścić. Bawiłem się z tym dosyć długo, rozmyślając o tym i owym. Tak zamyślonego przyłapała mnie Meg. — Pięknie wygląda ta nieużyteczna landara — pochwaliła mnie. — Dlaczego tak o nim mówisz, to wspaniały motocykl. — Ale niepraktyczny. Tutaj kowboje jeżdżą na crossowych motocyklach. Ale mój mąż nie był farmerem… przywiózł go sobie z Brisbane. — Spoko, da się na nim pojeździć. — Skąd ty masz tyle energii? — Uklęknęła przy mnie. — Moja energia jest efektem zwalczania nostalgii. — Tęsknisz? — Tylko za córką. Brakuje mi jej. — Odłożyłem śrubokręt i wytarłem dłonie w szmaty. — Jaka jest? — Wspaniała. Inteligentna i mądra… świetnie się uczy. Rozsądna, grzeczna i… mam nadzieję, że wyrozumiała. A w dodatku bardzo śliczna. — Podobna do ciebie? — Trochę do mnie, trochę do Niej. Mam zdjęcia w notebooku, więc jeśli masz ochotę, to zapraszam. — Zazdroszczę ci. — No, chyba nie do końca. Pewnie nieprędko ją zobaczę, a po rozwodzie to już będzie
wola sądu. — Przepraszam, nie powinnam. Wyrwało mi się. — Spokojnie. Powoli oswajam się z tą myślą. — Warto było? — Nie. Lepiej mogłem się postarać… albo cierpieć, ale mając ją przy sobie. — Wracaj do domu. — Nie mogę. Zamknąłem ten rozdział życia. — Kończ tą pracę. Jest weekend. Co byś powiedział na wycieczkę konną z noclegiem pod gołym niebem? — Doskonale. — W takim razie ja przygotuję jedzenie, a ty konie. Wyruszamy za godzinę. Odeszła wyraźnie ucieszona.
Nadeszła noc, a my siedzieliśmy na trawiastym wzgórzu, przy wesoło strzelającym ognisku, piekąc kawał barana. Tłuszcz kapał, podsycając płomienie, a my raczyliśmy się australijskim winem. Wokół panowała cisza, przerywana sennym parskaniem naszych koni i melodyjnym cykaniem świerszczy-lunatyków. Byłem zauroczony. Nade mną gwiazdy, pode mną matka ziemia. — Czuję się, jakbym wskoczył do klasycznego westernu. Jakby czas zatrzymał się wieki temu. Step, ognisko, konie, strzelby… niesamowite. Brakuje tylko Johna Wayne’a. — Teraz widzisz, dlaczego nie można tego zostawić… że można zakochać się w tym od pierwszego wejrzenia. Nic nie jest w stanie tego zastąpić… żadne pieniądze, żadne inne atrakcje. Nie ma dla mnie kuszenia, które mogłoby mnie stąd przepędzić. — To prawda. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę się w takim miejscu. — Czy w takim miejscu można budować szczęście? — Z pewnością. — A czy ty mógłbyś je budować? — Za wczesne jest to pytanie… za świeże są moje emocje. Nie znam jeszcze
odpowiedzi. — Obawiam się, że nigdy jej nie poznasz. — Jestem tutaj i będę. Jak długo… nie wiem, bo nie wiem, co się wydarzy. Nie mam pojęcia co mnie czeka, czego chcę i na co liczę. Po prostu carpe diem. Przynajmniej na razie. — Jaka Ona jest? Znów jej ciekawość wyrwała się z okopów rozsądku, ale tym razem doszedłem do wniosku, że najwyższy czas się wygadać. Może faktycznie mi ulży i spadnie ciężar z serca. — Zmienna. — Co to znaczy? — Była kochana, potem już mniej… a ostatnio wcale. — Zdradzała cię? — Nie. Po tym względem była uczciwa… chyba — dodałem ciszej. — Dlaczego więc się rozstaliście? — Według Niej z mojej winy. — A według ciebie? — Ona pragnęła związku niemal idealnego i mnie idealnego. Takiego, który na każdym kroku kipi miłością. Chciała okazywania miłości i szacunku, ale jednocześnie robiła wszystko, aby mnie zniechęcić do dawania tego. Była zbyt wybuchowa, za nerwowa… mówiła, że przeze mnie. Nie rozumiała mnie, nie rozumieliśmy się nawzajem. Potrafiła kochać, ale potrafiła też zniszczyć wszystko jednym słowem. — Może więc to faktycznie twoja wina? — Cały czas o tym myślę. Miała dużo racji w pretensjach do mnie, ale nie była taka bez winy… co pomaga mi żyć bez Niej. — Wrócisz do Niej — stwierdziła z przekonaniem. Zamyśliłem się. Może miała rację. Może już powinienem wrócić. Póki nie jest za późno. — Zadzwoń do Niej — wybiła mnie z zadumy. — Po co?
— Skoro Ona nie odeszła, to chyba cię nadal kocha. Pewnie umiera z żalu i strachu o ciebie. Martwi się i, Bóg jeden wie, co sobie myśli. — Wreszcie ma spokój. — Oceniasz Ją chyba odrobinę niesprawiedliwie. Jeśli chcesz, aby miała spokojne życie, to Jej to daj. Zadzwoń i powiedz, gdzie jesteś, że nic ci nie jest. I powiedz Jej… — Nic Jej nie będę mówił — przerwałem, czując, że irytująco ma rację. — …jak bardzo Ją kochasz. — Nie kocham Jej! — Zerwałem się na równe nogi. — Nie po to odszedłem i wyjechałem na koniec świata, żeby strzelać takie wyznania. Co ty myślisz, że ja liczę na Jej miłosierdzie… że chcę do Niej wrócić, że jeszcze raz chcę przeżywać to wszystko? Nie po to kończyłem to z takim trudem, żeby znów dać się nabrać na kilkumiesięczny lep. To koniec, rozumiesz?! I nie dręcz mnie! — Sam się zadręczasz! Zakończ to jak facet… raz na zawsze, a nie jak zdesperowany dezerter, który uciekł, nie wyjaśniając do końca, co go boli i narażając kobietę na najgorsze myśli. A potem wyrzuć Ją z serca i z głowy… albo wracaj do Niej. Jeśli tego nie zrobisz… zginiesz pod ciężarem wspomnień. Milczałem i bynajmniej nie dlatego, że nie miałem nic do powiedzenia, że nie miałem argumentów. Ale dlatego, że taki już byłem, kiedy trzeba było mówić, ja milczałem jak głaz, wmawiając sobie, że nie warto się odzywać, że nie warto przekonywać kogoś do swoich racji. — Dlaczego się nie odzywasz? — nie wytrzymała. — Wolę to przemilczeć — przyznałem się szczerze, po czym zrobiłem coś wręcz przeciwnego. Zacząłem mówić: — Tak też postępowałem z Nią. Tysiące razy zamykałem usta, nie widząc sensu w rozmowie, której Ona potrzebowała. A Ona to odbierała jako mój triumf milczenia. Twierdziła, że tym moim brakiem reakcji udowadniam, jaka jest głupia i niewarta moich słów. Ale tak nie było. Ja w ten sposób składałem broń, nie widząc sensu w waleniu głową w mur. Rozbijałem się o Jej zupełny brak zrozumienia i zamykałem się w sobie jak przestraszony ślimak w skorupie własnej martyrologii. Bo cierpiałem, nie mogąc obudzić w niej szacunku do siebie. Codziennie szukałem sposobów, aby rozpalić w Niej iskrę przychylności do mnie, która z czasem zapłonęłaby ogniem uczucia, ogarniając jej serce i umysł, ale rozbijałem się jedynie o jej kamienną maskę nie udawanej obojętności. Diament jej poglądów i stosunku do mnie był autentycznie najtwardszym minerałem, którego w żaden sposób nie mogłem skruszyć. A trzaskałem mocno, rozpryskując się na strzępy niezrealizowanych celów, przemyślanych, a nietrafionych w Jej sumienie zdań, urażonych uczuć, zdeptanej dumy i poranionej ambicji. A potem znów milczałem. Składałem słowny arsenał, zamykając go skołczałym językiem w spragnionych Jej pocałunku ustach. Zwijałem zarzucone sprytnie – moim zdaniem – sieci, z których zwinnie się wywijała, poprzez zbyt duże oczka niedopracowanej dobrze namiętności. Spalałem się na popiół w tej zbytecznej walce, a wiatr rozwiewał bitewny pył po moim opuszczonym pokoju. Zostawałem sam na sam z własnym sumieniem i przekonaniem, że znów
to wszystko było niepotrzebne… a moje eksplozje i ekscytacje… śmieszne i teatralnie dramatyczne — zamilkłem nieco wyczerpany. Sięgnąłem po wino i zwilżyłem gardło, z którego dawno już nie wypłynął tak spieniony potok słów. — Może nie umiałeś mówić? — zauważyła prozaicznie. — Żartujesz… Umiejętność rozmowy traktuję jako dar od Boga. Problem był w tym, że nie umiałem mówić tego, co Ona chciała słyszeć. Poza tym chciała rozmawiać tylko i wyłącznie o sobie i swoich uczuciach. Moje nie liczyły się nigdy. Była miłosną egoistką, oczekującą żarliwego uczucia do siebie. Jestem jednak przekonany, że gdyby je otrzymała, oddałaby je z taką samą żarliwością. — To był chyba uczciwy układ? — Pewnie tak, ale ja też miałem wymagania. Chciałem, aby bardziej zainteresowała się mną, moją twórczością… bardziej mnie szanowała i przestała porównywać do innych mężczyzn, którzy nie zawsze byli lepsi ode mnie. Chciałem, żeby zrozumiała, że ja też przeżywam to wszystko, co się z nami działo, że przejmuję się naszymi i moimi kłopotami i że to nie jest tak, jak widać na pozór. — Rozstaliście się, bo nie umieliście ze sobą rozmawiać. To głupie. Co to w ogóle za powód? Gdyby cię zdradzała, albo ty Ją… to rozumiem, ale… — Wierz mi, że problem był większy. A zdradę po prostu można wybaczyć albo nie, i sprawa jest rozwiązana. A w naszym przypadku to był maraton wzajemnego niezrozumienia i bezustanna walka z wiatrakami… z mojej strony. — A z Jej? — Ja umiałem zrozumieć, umiałem wybuchnąć, ale i umiałem przyznać się do własnych błędów, umiałem przeprosić i podać jej dłoń. Ona… nie. Darła się na mnie, wypominała wszystko i rzucała oszczerstwa z trywialną łatwością. Oczerniała mnie i obwiniała o całokształt. Szafowała słowami, które należy trzymać na wodzy, które nigdy nie powinny opuścić ust. O pewnych rzeczach się nie mówi, aby nie sprawiać przykrości drugiej osobie, nie ranić jej. Podstawą dobrego małżeństwa jest szacunek, który czasem przejawia się przemilczeniem tego, czego nie można byłoby później naprawić. Nie mówi się przykrych słów, bo ten, w którego trafiają, może ich nie zapomnieć, nie wybaczyć, a i ta osoba, która mówi, może ich później bardzo żałować. A ona to robiła… i nie żałowała. — To prawda, ale nie o to pytałam. Powiedziałeś, że mówiła dużo, a ile ty z tego rozumiałeś? Ile przyswajałeś i brałeś sobie do serca? A może wcale nie przejmowałeś się tym, co Ją boli i co mówi? Lekceważyłeś to, a potem wolałeś trwać w milczeniu, bo tak było wygodnie. A może zbyt wiele razy obiecywałeś i nie dotrzymywałeś słowa? Może prowokowałeś Ją do takich skrajnych zachowań, a Ona nie umiała się powstrzymać? — Mam sobie iść? — Wstałem, czując jak ogarnia mnie fala ciepła pulsująca w skroniach.
— Ejże, dezerterze, znów dajesz nogę? Powiedziałam prawdę? Przymknąłem oczy i wspomniałem naszą ostatnią rozmowę. Próbowałem coś Jej przekazać, wyjaśnić co czuję, co jest dla mnie ważne, czego oczekuję od Niej i co chciałbym zmienić w naszym życiu, ale moje słowa odbiły się rykoszetem od Jej zimnego muru zobojętnienia i wróciły do mnie, spotęgowane Jej gniewem i złością, zmieniając oczywiście znaczenie i dobitnie trafiając w cel. A ja chciałem pogadać o sobie, bodaj pierwszy raz się otworzyć, wyżalić i ponarzekać. Zawsze mówiła o sobie i teraz też mi nie darowała. Rozmowa więc, która w założeniu miała być przełomową, miała wyjaśnić, dzięki czemu moglibyśmy zmienić co złe w naszym związku, stała się tuzinkową awanturą o schematycznym przebiegu – od słowa do słowa, podniesione głosy, oskarżenia i epitety, pretensje i żale, a potem milczenie i złość. — Może i tak — szepnąłem. — Mówiła, prosiła… może nawet błagała o twoją miłość — była bezlitosna i celnie smagała mnie słowami… prawdziwymi — a ty nie lubisz jej okazywać. Dusisz ją w sobie i zamykasz w sercu, aby nie wyszła ustami na zewnątrz. Aby nie zamieniała się w gesty, w drobne przejawy… aby jej nie pokazać. To wrodzone czy nabyte? — Co? — Zadufanie… głupia zatwardziałość, wstyd przed kochaniem, uczuciowe pozoranctwo, mówiące zupełnie coś innego niż dusza. Co sprawia, że tłumisz głos serca, że zamieniasz uczucia w bezruch… w pustkę gestów? Zagłuszasz rytm serca… błąd. Każda kobieta tego potrzebuje i Ona jest najzupełniej normalna, wyłączając oczywiście Jej prawdziwe wady, o ile je miała. — Możesz mi wierzyć, że dużo. — Skoro tak mówisz, to pewnie nie była aniołem, ale chciała tego, co każda kobieta. Nie rozumiesz kobiet? Szczególnie w małżeństwie należy pamiętać, że kobieta żyje uczuciem. — Nie rozumiem grubiaństwa, ordynarności… tak w wydaniu damskim, jak i męskim. — My potrzebujemy czegoś innego niż wy. Pragniemy czułości, miłości, szacunku i oddania. — Ona też tak mówiła — jęknąłem. — Uwzięłaś się na mnie? — Nie, tylko próbuję ci uświadomić, jakie są kobiety. — Chcesz, żebym uciekł, gdzie pieprz rośnie. — To chyba twój styl na życie… wieczna ucieczka. — Dictum acerbum — wyszeptałem.
— Co mruczysz? — …że uzmysławiasz mi gorzką prawdę. — Dlaczego wtedy tego nie rozumiałeś? — Rozumiałem, ale nie potrafiłem wprowadzić tego w życie, to znaczy żeby to wprowadzić, potrzebowałem Jej pomocy… Jej łagodności, wyrozumiałości… nie mogłem okazywać miłości kobiecie, która swoim zachowaniem zniechęcała mnie do siebie. To za trudne, nie uważasz? — Powinieneś próbować. To do faceta należy inicjatywa. — Właśnie i tu się kończy równouprawnienie. Manipulujecie tym słowem, używając go wtedy, kiedy wam jest wygodnie, kiedy można coś osiągnąć, wytargować. Jeśli czegoś potrzebujecie, wtedy musimy, bo jesteśmy mężczyznami. Wtedy nie ma równouprawnienia. Ale jak coś nam się nie podoba, wtedy jest równouprawnienie. Przebiegłe istoty. — C’est la vie. — O — stęknąłem i zająłem się kawałkiem baraniny, która już się zarumieniła i skwierczała apetycznie. — Za co się napijemy? — Nalałem po lampce wina. — Za błędy, za głupotę, za milczenie, za brak prób… za rozczarowanie w miłości. — Wolałbym jakiś weselszy toast, bardziej przyszłościowy, przepełniony nadzieją… nowym, nieznanym… tym, co będzie. — Wznieś więc go. — Za przyjaźń. — To bardzo piękny toast. Stuknęliśmy się szkłem i wypiliśmy do dna. — Często robisz sobie takie wypady? — chciałem zmienić temat. — Kiedy mam wyjątkową chandrę. — Nie boisz się? — Tutaj jest bezpieczniej niż za zamkniętymi drzwiami domu. A zresztą mam strzelbę. — Polujesz?
— Czasami na dingo. Innych zwierzaków mi szkoda. — Przykryła się derką i przysunęła do mnie. — Robi się chłodno. W nocy temperatura spada do kilku stopni. Trzeba się dobrze pootulać. Długo rozmawialiśmy – niestety znów o mnie i moim związku. Ognisko strzelało wesoło, otaczając nas nastrojową aureolą żółtopomarańczowego ciepła. Położyliśmy się wraz z nocnym ptactwem, które wracało do gniazd z późnych łowów. Przytuliła się do mnie mocno, muskając mnie ciepłym oddechem, a ja gapiłem się w ciemne niebo, szukając na nim swojej szczęśliwej gwiazdy. Niemożliwe było dla mnie zmrużyć oczy w miejscu, o którym mogłem do niedawna jedynie pomarzyć. Byłem więc świadkiem zasypiania nocy, budzenia się rozespanego słońca, które leniwie wznosiło się w niebo, rozświetlając australijski dzień. A w Polsce zapada noc, w domu gasną światła i Anioły wskakują pod kołdry. Są smutne, bo nie ma ich kto utulić do snu. Dobranoc.
Wstaliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Na farmę wracaliśmy inną drogą – malowniczymi polami przecinanymi brunatnymi rzeczkami i rozlewiskami. Poranny wiatr wesoło muskał nas po twarzach, a wznoszące się słońce rozgrzewało atmosferę. — Przeczytałam twoją powieść — wyskoczyła nagle. Milczałem. — Nie chcesz wiedzieć, co o niej myślę? Milczałem. Podświadomie bałem się krytyki, choć mało wykwintnie wmawiałem sobie, że mam to w dupie. Na szczęście nie zdążyłem poznać jej na własnej skórze, a z wydawcą się nie kontaktowałem, bo nie chciałem. Każdy amator pióra boi się krytyki i przyjmuje ją jak kule z pistoletu lub rany cięte. Pewnie z czasem, gdy staje się zawodowcem, prawdziwym pisarzem, uczy się z tym żyć i obojętnieje na ostre słowa. — Jest bardzo ciekawa — powiedziała, widząc, że zamyśliłem się i nie wykazuję zainteresowania. — Jesteś filozofem? To znaczy czy kończyłeś filozofię? — Nie, ale lubię. — Widać. To dziwna książka. Opowiada o tobie? — Dante jest bohaterem fikcyjnym. — Ale jest zwierciadłem twojej duszy, twojego umysłu… — A co o niej sądzisz literacko? — Chciałem odsunąć ją od mojej osoby. — Bardzo trudna proza. Ciężko ją zrozumieć za pierwszym czytaniem. Jest jednak w niej coś takiego… infernalnego, szatańskiego, magnes o tak silnym przyciąganiu, że nie można
się od niej oderwać i nie sposób nie szukać w niej siebie. Myślę, że każdy czytelnik, przede wszystkim facet, znajdzie tam siebie i swoje alter-ego. To książka dla inteligentnego czytelnika… absolutnie nie dla wszystkich. Książka, która daje do myślenia i wymaga już zastanowienia, czy po nią sięgnąć, bo potem jest już za późno. Wyciska na umyśle piętno jak wypalany znak na koniu, który pozostaje już do śmierci. Myślę, że na okładce powinno być ostrzeżenie o szkodliwości tej powieści na zdrowie psychiczne człowieka. Coś takiego jak na papierosach albo… było takie zdanie w Boskiej Komedii Dantego, które wisiało nad wejściem do Piekła… nie pamiętam. — Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate… porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie. — O, właśnie. — Chcesz powiedzieć, że kto po nią sięgnie oszaleje? — Wstrzymałem konia i zbliżyłem się do niej. — Zmuszasz czytelnika do zastanowienia się nad życiem… subtelnie mówisz mu brutalną prawdę, że życie nie jest wędrówką turysty i nie polega tylko na oglądaniu i kupowaniu pamiątek. Twierdzisz, że to marsz przez mękę samotności, katusze od momentu brutalnego porodu do zaskakującej i nieprzewidywalnej śmierci… — Życie nie rozpieszcza. Leje w mordę i patrzy, czy wystarczająco znokautowało. Jeśli nie, dokłada jeszcze kopa, żeby długo nie można było się podnieść. Oskarżam życie o pobicie ze skutkiem śmiertelnym milionów… miliardów ludzi. Oskarżam o zbrodnie ludobójstwa, o zmienianie jaźni w obozy koncentracyjne, w których zamyka się ludzi bez prawa resocjalizacji i powrotu do społeczeństwa. Życie skazuje na karę śmierci za najmniejsze przewinienia. Rozdziela rodziny, zabiera bliskich, zabija tych, którzy mogliby jeszcze pożyć i kaleczy tych, którzy mogliby jeszcze pokazać, co potrafią. Życie zawsze zaskakuje, szkoda tylko, że rzadko mile, i że przede wszystkich tych, którym na tym nie zależy. — Czas przeznaczony na życie jest bezwartościowy, długość życia jest niczym. Liczy się dopiero kształt, jaki człowiek mu nada, jak ten czas wykorzysta. Sami musimy nadać swemu życiu sens i wartość. — Owszem, i nadajemy, ale to życie zawsze staje nam na przeszkodzie. Prawie nigdy nie sprzyja, a tylko rzuca kłody pod nogi. I sensem staje się nie nadawanie mu sensu, ale usuwanie skutków jego złośliwości i podłości. Na walce z nim i siłowaniu się, w którym tracimy niepotrzebnie energię. — Myślisz, że prędzej czy później spadną na każdego jakieś klęski, nieszczęścia, dosięgnie go bicz Boży, który wgniecie go w bruk? — To tylko kwestia czasu. — To bardzo niebezpieczne podejście. Ta książka może doprowadzić do obłędu, a nawet do samobójstwa. Zarzucasz czytelnika mrocznymi i pesymistycznymi tezami, kasandrycznymi
fobiami, burzysz autorytety, depczesz ideały i kanony, schematy życiowe. Puenta tej książki jest zabójcą człowieczego spokoju, mordercą ludzkich ambicji, katem dla marzeń. Po tej książce jest umysłowy chaos. — Strasz mnie bardziej. — Przecież wiesz, co napisałeś i wiesz po co. O to ci chodziło. Chciałeś napisać słowa, nad którymi każdy by się zastanowił, które każdy by zapamiętał. Chciałeś zaintrygować, zszokować i przestraszyć. I to ci się udało. Tylko że te słowa są jak biała broń… ścinają głowy. Kto raz weźmie tę książkę do ręki, już jej nie wypuści. Będzie nią oddychał, mówił nią i myślał nią… każdy będzie outsiderem, Dantem. — Zadziwia mnie twoja ocena. — Wierz mi, że będziesz zbierał recenzje tylko w takich tonach. To będą słowa złości, gniewu ludzi, którzy poddali się tej książce, a myśleli, że są panami własnego umysłu, że są indywidualistami, a nagle dowiedzieli się, że są mali i zagubieni jak dzieci we mgle. To będą słowa miłości wypowiedziane przez tych, którzy błądzili, szukając własnej drogi, a ta książka postawiła ich na właściwe tory. Nie będzie obojętnych, jałowych komentarzy. Będą wielce zaangażowane emocje, ekscytacje… od nich dla ciebie… przez ciebie. — Źle zrobiłem? — Nie wiem. Nie mogłeś napisać jakiejś sensacji albo romansu? — Nie podoba ci się. — To nie jest do podobania. Przeżywam tą książkę i siedzi mi ona tutaj — wskazała na głowę — i tutaj — dotknęła serca — i już tak będzie. Z pewnością będę do niej wracać. Napisałeś coś niesamowitego. Przestraszyłeś mnie… boję się ciebie… i o ciebie. — Dlaczego? — Bo tajfun w twojej głowie może zabić… ciebie, bo jesteś w jego epicentrum i osoby postronne. Szymon, on musi zgasnąć. Nie ma miejsc, w których byłaby tylko brzydka pogoda… pesymistyczna aura. — To moje Wichrowe Wzgórza. — Tam też wychodzi słońce. — Ale po co? Skoro i tak szybko zasłonią je chmury, przyćmi deszcz, przepędzi noc. I takie jest życie. Trochę słońca, jednym więcej, innym mniej… a najwięcej zawieruch i burz. Smagającego smutkiem deszczu i przygnębiającej żalem… nocy. — A nie uważasz, że życie powinno być chwytaniem tego słońca, utrzymywaniem go jak najdłużej na bezchmurnym niebie?
— Tak? To złap je! — Pokazałem jej żółtą kulę wiszącą setki mil nad ziemią. — Złap i schowaj do termosu, żeby nie wystygło i żebyś zawsze mogła zaczerpnąć jego ciepła… delektować się jasnością. — Skąd w tobie tyle pesymizmu? Miałeś trudne życie? Wątpię, czy spotkały cię gorsze tragedie niż mnie, a ja pozostałam optymistką. — To nie w tym rzecz. Nie przeżyłem dotkliwych tragedii czy życiowych dramatów. Jestem obserwatorem życia, dużo czuję i dużo widzę. Mam na wiele tematów własne zdanie, jak każdy człowiek, z tym, że na tyle specyficzne, iż można było z tego napisać książkę. Zrozum, Meg, że piszę o tym, co widzę, co czuję, co myślę, co mnie boli… co pochwalam i co ganię, co kocham i czego nienawidzę. To moja proza. Na tym chcę opierać fabuły i taka epika mnie bierze. — OK, w książce… gdy jest to fikcja, może być, ale w życiu powinieneś się rozchmurzyć. Życie nie musi być złe. To my jesteśmy architektami własnego życia i szczęścia. — Owszem, z tym, że budujemy je w pewnym otoczeniu, które nie zawsze jest przychylne. A na ile detali w tej budowie nie mamy wpływu, z jakimi problemami musimy się borykać? A jak zagapisz się, obejrzysz za siebie, to katastrofa budowlana murowana. Życie to raczej domek z kart, który może runąć w każdej chwili, zdmuchnięty porywistym wiatrem losowych zdarzeń, zupełnie niezależnych od nas. — Gdyby wszyscy tak myśleli, to nikt nie budowałby swojego szczęścia i byłoby samo nieszczęście. Zrób coś dla mnie, przeproś się z losem, bo warto. — Postaram się — uśmiechnąłem się. — Kto pierwszy na wzgórze — zaproponowałem wyścig i spiąłem konia. Poderwał się na tylne nogi, zakołysał w miejscu i pognał przed siebie. Omal nie spadłem z siodła. Ona jednak była dużo lepszym jeźdźcem, więc szybko dała mi szkołę. W końcu jeździła konno od niemal dwudziestu lat, ja od dwudziestu dni. Jej koń machnął mi na pożegnanie długim ogonem i prezentując falujący zad, zwiększał dystans. Gnaliśmy na złamanie karku. Końskie kopyta wyrywały kępy traw, raniąc ziemię gęstymi porami. — Za wzgórzem jest farma starego Giliana. Pędzi niezłą whisky. Może masz ochotę?! — zawołała. — Czemu nie? Zjechaliśmy ze wzgórza i dotarliśmy do rozwalających się zabudowań. Przywitał nas połamany, żerdziowy płot i totalny bałagan, przypominający upadły PGR z przestarzałym parkiem maszynowym. Przed chałupą, pamiętającą chyba pierwsze lądowanie brytyjskiej floty w Australii, 13 maja 1787 roku, siedział siwy, zgarbiony staruszek pykający fajkę. Na nasz widok podniósł głowę i uśmiechnął się, prezentując bezzębne szczęki. Meggie podbiegła do niego. Przez chwilę rozmawiali, po czym zniknęli w chacie. Gdy wróciła, miała w dłoni butelkę zatkaną szmacianym gałganem. Wskoczyła na konia i pomachawszy staruszkowi, odjechaliśmy.
— To najlepsza whisky w tej części Aussi. — Podała mi pękatą butelkę z miodowym płynem. — Swoisty eliksir na długowieczność. Wiesz, ile lat ma ten staruszek? — Pewnie sam nie wie. — Odkorkowałem flaszkę. Owiał mnie naciągający zapach bimbru. Nie zrażony jednak, przyłożyłem ją do ust i pociągnąłem spory haust. — Dokładnie, ale ze starych dokumentów, jakie posiada, wynika, że urodził się w 1906 roku, czyli ma prawie sto lat. Jak twierdzi, dzięki temu. Mocne, nie? — Ruski samogon to przy tym lemoniada — wykrztusiłem, ledwie wydobywając głos ze skażonej wysokoprocentowym trunkiem gardzieli. Poczułem diabelskie pieczenie, a ślepia omal nie wyszły mi z orbit. To była siekierezada, ale w smaku znośna, lepsza niż w zapachu. — Ma chyba z dziewięćdziesiąt procent. — Wzięła flaszkę i napiła się bez skrzywienia. — Pędzi ją według starej, pionierskiej receptury. — Polacy zagranicą chyba lepiej piją niż w Polsce — mruknąłem. — To smutne, ale alkohol pozwala mi znieść samotność. Jest mi łatwiej, lżej… choć wiem, że może mnie sprowadzić na dno. — Też nachodzą cię duchy przeszłości? — To nie duchy, to anioły. Moje życie było bajką, która trwała na tyle długo, że doskonale ją pamiętam, a potem nagle wszystko prysnęło jak mydlana bańka — znów pociągnęła z gąsiorka — i ta pamięć napełnia mi kieliszek. — Tak, kto ma dobrą pamięć, temu niekiedy trudno żyć. Szkoda, że nie ma na nią lekarstwa. O ile byłoby łatwiej, gdyby człowiek mógł sobie zafundować amnezję, kiedy tylko by chciał. A tak, pamięć jest piekłem, w którym tkwimy za życia, do którego wchodzimy mając bilet w jedną stronę. Ale z drugiej strony jest też jedynym rajem, z którego nie możemy być wypędzeni. — Chciałbyś zapomnieć wszystko, skasować całe swoje dotychczasowe życie? — Nie wiem. Czasami oddałbym duszę diabłu za niepamięć, a czasami upajam się pięknymi chwilami, które mnie w życiu spotkały i za nic nie chciałbym o nich zapomnieć. Ukochani ludzie i dni z nimi spędzone żyją w naszej pamięci, choć wspomnienie o nich tak nas boli i rani, zmienia się w nieskończoną tęsknotę, którą próbujemy zalewać, pogrążając się w obłędzie. — Ale za nic nie oddalibyśmy wspomnień diabłu. Cóż warte byłoby nasze życie bez obrazów przeszłości — przypieczętowała swoje słowa kolejnym łykiem. — Co noc rozmawiam z nimi… Opowiadam im o sobie, swoich pragnieniach, o farmie i o planach. Radzę się ich i pytam. Czuję, jakbyśmy żyli razem pod wspólnym dachem, jak dawniej, kiedy byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, pełną wiary, że nic nie jest w stanie tego szczęścia
zburzyć. Może wariuję, ale to mi pomaga. — Każdy człowiek inaczej leczy się ze straty bliskich. Jedni starają się zapomnieć, a inni wręcz przeciwnie, za wszelką ceną starają się pamiętać… wszystko. Starają się być z nimi na bieżąco… To żadne wariactwo, po prostu ogromne przywiązanie, niewyobrażalna miłość, która trwa, pomimo, że ich już nie ma. To wspaniałe, choć smutne i bolesne uczucie. — Chciałabym, aby ktoś kiedyś tak mocno mnie pamiętał, tak rozpaczliwie za mną płakał i tęsknił. Wstrzymałem konia, bo jej słowa zaskoczyły mnie i poruszyły. Mimowolnie przyssałem się do butelki. Farmerska brandy już mnie nie paliła. Czułem przyjemną gorączkę, penetrującą moje wnętrze. — Dlaczego nie porzucisz samotności? Nie wyjdziesz do ludzi? — Nie chcę. Pokochałam tę samotność i jest mi z nią na tyle znośnie, że niepotrzebne mi zmiany na siłę. Potrzebuję tylko… jedynej przyjaznej duszy, która zostanie przy mnie… na zawsze. Dotarliśmy do niewielkiego jeziorka otulonego wysokimi drzewami, które w pokłonie zwisały długimi gałęziami nad przezroczystą taflą. — Cudowne miejsce. — Przyglądałem się bujnej przyrodzie, która czarowała spokojem i nieskalaną cywilizacją ciszą. — Moja oaza dumania. — Zeskoczyła z konia i przywiązała go do grubej gałęzi pobliskiego eukaliptusa. — Tutaj najczęściej rozmawiam z cieniami. Wiesz, dlaczego ci to pokazuję? Pokręciłem przecząco głową i również zaparkowałem rumaka. — Abyś mógł w spokoju rozprawić się ze wspomnieniami. Tutaj możesz z Nią rozmawiać. Usłyszy cię, może nawet zrozumie i wybaczy. A może ty wybaczysz i odnajdziesz najlepsze wyjście dla siebie. Tutaj z pewnością zdecydujesz, czy chcesz żyć przeszłością, czy budować przyszłość. Oglądać się do tyłu, czy spoglądać przed siebie. To najbardziej czarodziejskie miejsce w krainie Oz. — Usiadła na trawie. — Z każdym łykiem lepsza. — Wypiłem i przekazałem kolejkę. — Kiedyś czytałam ciekawą książkę, A lasy wiecznie śpiewają Trygve Gulbranssena i zapamiętałam bardzo mądre zdanie, które pozwoliło mi wiele zrozumieć i dźwięczy mi cały czas w uszach: Cokolwiek człowieka spotyka – powinien zawsze się podnieść i dążyć naprzód, wciąż naprzód, przez całe życie. — Człowiek, żeby żyć, musi podpierać się i pocieszać aforyzmami dającymi mu możliwość przeżycia napotykanych przeszkód i nieszczęść. Przyswajając taką mądrość, czuje się
pokrzepiony, pocieszony i nabiera sił do dalszego życia. Przywdziewa maskę niebywałego wprost zrozumienia, bo tak mu wygodniej, lecz w jego środku nie milkną żale, nie cichną głosy smutku i tęsknoty. Tak naprawdę nic się nie zmienia, to tylko jego chęci i pobożne życzenia. Swoista modlitwa o lepsze. — Nie wierzysz w mądrości życiowe? — Nie wierzę w ich wyolbrzymioną moc sprawczą, jaką przypisują im ludzie w udawanej inteligenckiej infantylności. Człowiek wmawia sobie, że dzięki nim coś się w jego życiu może zmienić, asymiluje je z fałszywą nadzieją i przesadnie wmawia sobie, że trzeba je pojąć. Trochę się oszukuje, ale to nic złego, skoro poprawia mu to samopoczucie. — Moim zdaniem one pozwalają wiele zrozumieć, a przecież dzięki rozumieniu człowiek staje się lepszym, mądrzejszym i doskonalszym. — Lepszym dla innych, mądrzejszym, uczciwszym, przez co z premedytacją wykorzystywanym przez głupców. Niekiedy wartościowsza wydaje mi się głupota, bo dzięki niej człowiekowi jest łatwiej żyć, bez problemów, bez skrupułów, stresów, dążeń, marzeń i żądz. Lepiej być wykorzystującym głupcem niż wykorzystywanym mędrcem. — Co z życia ma głupiec? — Więcej niż mędrzec. Nie ma rozterek, nie toczy wewnętrznych walk, nie pogrąża się w hamletyzmie i nie rozumie tego, co sprawia największy ból i żal. Głupota jest innym sposobem używania umysłu i czasami przynosi więcej korzyści niż mądrość. Czasem mądrości zawodzą, a głupota zdobywa rząd dusz. — Ale nie rozumie też tego, co w życiu najpiękniejsze, najistotniejsze, co sprawia największą radość i daje wielką satysfakcję. To dzięki mądrości człowiek jest szczęśliwy. — Wierz mi, że głupcy są szczęśliwsi i bardziej cieszą się życiem, właśnie dzięki temu, że rozumieją je po swojemu. — Nie zgadzam się. Uważam, że mądrość jest najważniejsza dla człowieka. — Żadna mądrość, której możemy nauczyć się na ziemi, nie da nam tego, co własnoskórne doświadczenie, co żywe odczucie. Przepraszam, ale chwilowo czuję się jak głupiec odwrócony plecami do mądrości i filozofii. Szare doświadczenia życiowe nadały płytszy wymiar mojemu zrozumieniu, nieco stłumiły górnolotne maksymy, przez co stały się one dla mnie wyświechtane i nic nieznaczące. Muszę się otrząsnąć i odnaleźć na nowo wzorce i ideały, pozwalające iść przez życie. Ale potrzebuję na to czasu i… — …tej samotni. — Szturchnęła mnie czule w bok. — Czasami uważam, że myślenie jest niezdrowe, szkodliwe dla duszy, zaś najprawdziwszą i jedyną mądrością jest nie snucie żadnych myśli. Są dni, kiedy oddałbym królestwo za brak myśli.
*** Usiadłem pod drzewem i gapiłem się na leniwe krowy. Pasterskie życie bardzo mi odpowiadało. Nie musiałem zabijać się o pieniądze, niczego praktycznie do szczęścia nie potrzebowałem oprócz spokoju i błękitu nieba, oprócz tej fantastycznej przyrody, która porwała mnie swoim urokiem i otulała jak zwiewną kołdrą, pod którą chowałem się przed światem. Jedyne, co przypominało mi o dwudziestym pierwszym wieku, to notebook – powiernik moich myśli, bank moich wspomnień. Miałem tutaj tysiące zdjęć córki i żony, filmów z nami, ulubioną muzykę i mnóstwo książek, czyli w zasadzie wszystko. Ktoś zarzuciłby mi brak ambicji, głupotę prowadzącą do samozagłady, ale mnie było z tym dobrze. Bo czy ambicją człowieka powinno być dążenie do jak najlepszego życia, w sensie: pieniądze, sukces, sława, czy do najszczęśliwszego z miłością, naturą i spokojem ducha? Przecież wyciszenie i wewnętrzna harmonia jest bezcenna w epoce chaosu i szalonego pędu po złote runo. To cudowne siedzieć pod eukaliptusem, słuchać Starego Dobrego Małżeństwa i pisać. Szkoda tylko, że o moim, niezbyt udanym życiu. Wolałbym lać fikcję, albo ssać fakty z życia człowieka, który miał je na tyle fascynujące, aby warto było słuchać.
Jak długo pisana mi jeszcze włóczęga? Ech gwiazdo – ogniku ty błędny mych dni. Spraw, by skończyła się wreszcie ta męka. I zapędź, do czułych zakulaj mnie drzwi!
Mogłem wysłuchać Meggie. Ona była dzieckiem bojowników o demokrację, takich się teraz gloryfikuje, ale pisze się też o nich dużo książek. Mogłem napisać o niej, była przecież pozytywistyczną siłaczką, wzorem godnym naśladowania, ale w naszych czasach nie ma zapotrzebowania na takich bohaterów. Jest natomiast na seks, zdradę, krew, zbrodnie, oszustwa, politykę, śmierć, wojny i inne największe podłości współczesnego świata, który po tysiącach lat rozwoju cywilizacyjnego osiągnął konsystencję bulgoczącego bagna, pochłaniającego bez reszty nawet najczystsze dusze. Brudu, paprzącego ludzi. Żyjemy w gównie. Oto najczarniejszy aksjomat. Sentencja, która najdobitniej charakteryzuje człowieczy los… szczególnie w takich krajach jak Polska. Tutaj, pod tym drzewem, na łonie autentycznej natury, jestem w stanie złagodzić pogląd o bagnie, ale nie o gównie w moim kraju. Tam nurzają nas bezkarnie, upajają się nim i uwielbiają jego smród. Jeśli chcesz należeć do politycznych elit, musisz mieć obsraną dupę, bo to norma w polskiej polityce. Nie ma miejsca na uczciwych, czystych i ceniących higienę. Brud, smród, ale
bogactwo. Wybieraj więc, nieszczęsny ojcze Polaku: albo myślisz tym, czym siedzisz i pniesz się w górę, oklaskiwany przez partyjnych towarzyszy, nagradzany stanowiskami i pieniędzmi, albo myślisz tym, czym powinieneś i nie masz nic. Cudownie być daleko od Polski, bez radia i telewizora. Nie słyszeć i nie oglądać tych samych gęb, tych zakutych talking heads gadających pierdoły od rana do wieczora. To jest prawdziwa ulga i nieporównywalna z niczym wolność. Za to wybawienie Ci, Panie Boże, dziękuję.
-5-
Wreszcie przyszedł dzień, w którym miałem odpalić hondę i przejechać się po raz pierwszy. Wszystko grało; sprzęt był złożony, akumulator naładowany, benzyna w baku, więc do dzieła. Włożyłem kluczyk do stacyjki i przekręciłem. Przywitała mnie gama kontrolek, to był dobry znak. Nacisnąłem starter. Silnik zakrztusił się, kichnął wydechem, a następnie zagadał, próbując załapać melodyjny rytm sześciocylindrowego silnika. Nie mogłem zbyt długo go dusić, w końcu nie pracował od dobrych kilku lat. Odczekałem więc chwilę i znów spróbowałem. Długo się jąkał, próbując pobudzić swoje serce, aż wreszcie zagrał! To była rockowa uwertura mocy, zaklętej w sześciu komorach mechanicznego serducha, wytworzonego przez najlepszych inżynierów na świecie. — Yeah! — Podskoczyłem do góry podniecony. — Teraz już jesteś mój! — krzyknąłem, jakbym ujeździł dzikiego mustanga. Następnie szybko go dosiadłem, obejmując szeroki grzbiet nogami, nacisnąłem sprzęgło i wrzuciłem jedynkę. Wyrwał się do przodu, pokazując moc, jaka w nim drzemała. Poskromiłem go nieco. Nie chciałem, aby zrzucił mnie na pierwszej przejażdżce, toteż wolniutko i ostrożnie zrobiłem kółeczko. W młodości jeździłem na motocyklach, więc nie było mi dziwne. Nigdy jednak nie dosiadałem tak ciężkiej i silnej maszyny. — Szym, fine! — Stary Ian machał do mnie wesoło. Pokiwałem mu i wyjechałem na drogę. Opony szumiały, strzelając drobnymi kamykami i unosząc tumany siwego kurzu. Po kwadransie opuściłem bity trakt i wyjechałem na asfaltową drogę, wijącą się dal niczym szara wstążka. Mocniej przekręciłem manetkę gazu i stary mustang wyrwał się do przodu. Silnik warczał regularnie, wchodząc na obroty i popuszczał swoją moc, osiągając coraz większą prędkość. Chciałem przekonać się ile potrafi gnać to cacko. Skala prędkościomierza kończyła się na 240 km/h. Droga była pusta, więc mogłem sobie pozwolić. Wskazówka prędkościomierza pięła się do góry i w pewnym momencie osiągnęła 190 kilometrów na godzinę. Ciężki rumak doskonale trzymał się drogi, z zadziwiającą gracją pokonując zakręty. Płynąłem po drodze, falując po lekkich łukach i czując dreszcz podniecenia. Wiatr masował mi twarz i rozwiewał włosy. To było wspaniałe uczucie. Australijskie przestrzenie i ja przemierzający je na klasycznym motocyklu. Czułem, jakbym grał w filmie Easy Rider i jak Wyatt – „Kapitan Ameryka” przemierzał bezkres stanowych autostrad. Ja, Szymon – „kapitan Oz”. Chciałem krzyczeć z wrażenia, z poczucia niezależności i wolności, dziękować losowi za przychylność, jaką mnie tutaj otoczył. Zwolniłem, po czym zjechałem w polną drogę, a następnie zatrzymałem się w cieniu rozłożystego drzewa. Obejrzałem silnik, koła, napęd, wszystko wyglądało OK. Usiadłem pod drzewem. I nagle, nie wiedząc dlaczego, przypomniał mi się pewien epizod, który nieco ostudził moje wielkie uczucie do Niej. To było w momencie, kiedy mieliśmy budować nasze małżeństwo od nowa, kiedy zrozumiawszy dużo, zaczęliśmy rozmawiać
i namiętnie się kochać. Pewnego wieczora piliśmy drinki ze śliwowicy, leżąc obok siebie i słuchając Bajora. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach i mizdrzyliśmy się do siebie w grze wstępnej, która lada moment miała nas zaprowadzić do sypialni. I nagle Ona wyskoczyła z tekstem, który zbił mnie z nóg. Zawsze umiała psuć nastrój, ale aż tak śmierdząco zrobiła pierwszy raz. Niczym Filip z konopi, z radosnym uśmieszkiem zaczęła trajkotać o muzyku Piotrze R. – jaki to on przystojny, męski i pociągający, itp. Rzecz dla mnie niepojęta, bo facet ma urodę podstarzałego geja, ale cóż, ja jestem mężczyzną… w dodatku Jej mężem, więc miałem prawo nie zachwycać się blond Kenem i być zazdrosnym. Bez komentarza jednak słuchałem, jak ćwierkała, trąc kolanami. Wreszcie wycedziła, że gdyby taki facet stanął na jej drodze, to pewnie by się skusiła. Tego już było za wiele. Wypiłem drinka, wstałem zgaszony jak świeczka i wyszedłem z domu. Czułem się, jakbym dostał w pysk, jakbym właśnie dowiedział się, że mnie zdradziła. Szedłem pogrążoną we śnie ulicą, szukając otwartej knajpy, w której mógłbym schłodzić burzę zbierającą się w mojej głowie. Gdyby jakaś dziewczyna, stanęła mi na drodze, to pewnie bym się skusił. — Wtedy powinieneś odejść — zadudniło posępnie moje Super Ego. Tak… za takie słowa każda kobieta powinna dostać w mordę, a potem spakowaną walizką powinno się ją pożegnać… raz na zawsze. Ale ja nigdy nie stosowałem przemocy. Przez całe nasze małżeństwo nie podniosłem na Nią ręki, choć z Nią było różnie i były chwile, kiedy wydawało mi się, że zasługuje i nawet świerzbiła mnie ręka. Zawsze jednak umiałem się pohamować i ostudzić emocje. Przyznaję, że słowami czasami smagałem dość ostro, ale ciosami nigdy. Szedłem wpatrzony we własne kroki i czytałem Jej sms-y z głupkowatymi tłumaczeniami i przeprosinami, które całkowicie zlewałem. W myślach częstowałem Ją najgorszymi epitetami. Lecz to nie pomagało, nie umiałem sobie z tym poradzić, choć teraz, z perspektywy lat dziwię się, dlaczego. Sam przecież wielokrotnie marzyłem o jakiejś młodej dupie, na ulicach oglądałem się za krótkimi spódniczkami, a i pornole zdarzało mi się oglądać. Tylko, że ja tego nie mówiłem, a Jej się wypsnęło… i to był błąd, bo nie wytrzymałem. Zawróciłem i maksymalnie sfrustrowany wróciłem do domu. Spała już. Wpadłem z pianą na pysku do sypialni i się zaczęło. Kazałem Jej wszystko powtórzyć. Biedna, wystraszona jąkała się i motała, a ja byłem bezlitosny. Targałem Ją za włosy i darłem się na Nią jak w amoku. Byłem wulgarnym furiatem, który nie mógł się opanować. Nie oszczędziłem Jej słownie, a Ona tuliła się przerażona, błagając mnie, bym przestał. Broniła się i wyrzucała z siebie zdania okraszone histerycznym płaczem. Dowiedziałem się, że chciała mnie sprowokować do rozmowy, odgryźć się za to, co pisałem w mojej powieści… w Outsiderze. Afekt zelżał i opamiętałem się. Faktycznie, główny bohater spał z wieloma kobietami i uprawiał wolny seks, ale to była postać literacka… FIKCJA. Wtedy zrozumiałem, że odbiera bardzo emocjonalnie to, co piszę… osobiście, a głównego bohatera utożsamia ze mną. Była zazdrosna, zła, rozgoryczona i twierdziła, że ta powieść jest odzwierciedleniem moich chęci, że jak Dante marzę o dziewczynach, rozwiązłym życiu i wolności. Nic bardziej mylnego. Nie umiała pogodzić się z tym, że moje pisanie, a ja, to dwie różne rzeczy. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że nie dla Niej życie z pisarzem. Od tamtej pory chmury nad naszym małżeństwem gęstniały, czerniały, a burza wisiała na nich, gotowa w każdej chwili runąć na nas niespodziewanie.
Gdy teraz o tym myślę, wierzę Jej. Nigdy mnie nie zdradziła i nie marzyła o innym. Na moje szczęście nie była wampem seksu i nie przywiązywała do tego takiej wagi, aby szukać zwierzęco-prymitywnych przygód. Była tradycjonalistką, która czasami lubiła z umiarem zaszaleć, ale ze mną. Czasami nawet drażnił mnie Jej konserwatyzm i seks 3 x P – PO CIEMKU, PO BOŻEMU, POD PIERZYNĄ. To Ja szukałem impresji, a Ona niekiedy się dostosowywała. Za to ją kocha… łem. Teraz wiem, że cierpiała, czytając Outsidera. Raniłem Ją z premedytacją, której nie rozumiałem. Wiem też, że będzie cierpieć niewyobrażalnie bardziej, czytając powieść, którą mam zamiar napisać. — Jestem katem! Nie zasługiwała na to, aby opisywać Ją w książce, pokazać całemu światu, pełną wad i złości. Przepełnioną chyba słuszną nienawiścią do mnie. — Ale dzięki twojej litości, pełną uroku i obdarzoną twoją miłością — szepnęło Ego. — To nie fair. Nie mam prawa o Niej pisać. — Głupiś, czy dopiero ci odbija?! — To Ją zabije. — To twarda suka… wytrzyma wszystko. Chęć zemsty Ją uratuje. Jak ci dokopie, to zmienisz zdanie. — Spierdalaj! Nie mów tak o Niej, chamie! Chwyciłem się za głowę.Boże, fiksuję! Drę się na samego siebie. Totalnie mi odpierdalają emocje. Ekscytuję się, bo wiem, że nie jestem wobec Niej w porządku. Prowokowałem Ją, walczyłem z Nią, potem opuściłem i chce opisać w książce. Kawał gnoja ze mnie. Cham, który mści się na żonie, która jedynie broniła się przed grubiańskim zachowaniem, przed aroganckim i lekceważącym stosunkiem, przed poniżającym traktowaniem. Broniła się w taki sam sposób, a może i gorszy, ale tylko tak mogła wymóc na mnie szacunek do siebie, miłość i mówienie o niej oraz poważanie należne oddanej i kochającej kobiecie. Tak było. A ja zwalam teraz winę na Nią, tchórzliwie się wybielam i z podkurczonym ogonem chowam się w głuszy i chcę się poskarżyć w powieści, dwuznacznie rozumianymi słowami… a może nieszczerymi. — Kłamię? — A gdzie tam. Przecież było, jak piszesz, a twoje skrupuły i fałszywe odgłosy sumienia wynikają z litości i miłości do Niej. Nie oszczędzaj Jej, bo Ona cię nie oszczędzi. Pisz i się nie przejmuj. — Łżę!
— Mówię ci, że nie. Masz amnezję?! Zapomniałeś już jak było? Jeśli było tak dobrze, to dlaczego skończyło się tak źle? Po co uciekałeś na koniec świata jak diabeł przed święconą wodą? — O… to trafne określenie – diabeł i święcona woda… diabeł i anioł… ja i Ona. — Sklerotyk! — Nie zasługiwałem na Nią. Była dla mnie za normalna, za dobra. Byłem draniem spod ciemnej gwiazdy, egoistą, który myślał tylko o własnym komforcie. Nie jestem typem prorodzinnym. Taki ktoś powinien zostać terrorystą, który kiedyś zginie i uwolni świat od siebie, a nie zakładać rodzinę i spłodzić dziecko, które teraz cierpi niewyobrażalnie. — Masz dzisiaj dzień dobroci dla zwierząt… czy cóś takiego? Może idź i przeleć Meg, na pewno ci ulży. — Muszę pisać prawdę… — To się nie sprzeda. — …muszę być szczery i sprawiedliwy… — Głupiś! Kogo interesuje twoja szara biografia… nudna jak trening sportowca? Ubarwiaj, zmyślaj, twórz, czaruj… słowem, bredź, żeby było atrakcyjnie i ciekawie. — Muszę Jej o tym powiedzieć, spytać Ją… — Bój się Boga, nieszczęsny! Jak Ikar runiesz na ryj, bo pod wpływem jadu jej słów spłoną ci te… znienacka wyrosłe anielskie skrzydła. Nagle żeś sobie sumienie wyhodował… — Muszę zadzwonić! Zerwałem się z miejsca i przez moment kręciłem się w kółko niczym otępiałe dziecko, które straciło z pola widzenia matkę. Przebierałem palcami, utwierdzając się w słuszności swojej decyzji. Wreszcie dosiadłem Hondę. — Przemyśl to jeszcze raz… ostrzegam cię! Słuchaj mnie, a będziesz żył lepiej! Nacisnąłem starter i odjechałem zdecydowany na najgorsze.
Podszedłem do telefonu i śmiało poderwałem słuchawkę. Ręce mi jednak drżały i nie mogłem wystukać numeru. Odłożyłem słuchawkę i zacząłem wolno chodzić po salonie, próbując się uspokoić. Oddychałem głęboko i studziłem paranoję. Dwa razy podbiegałem zdecydowany już na wybranie numeru, jednak w locie do klawiszy drętwiały mi palce, a strach paraliżował mi umysł i zrodził tak wielki ból głowy, że wróciłem do Klasztoru i zimnym piwem zdławiłem
płomienie desperacji. Wieczór spędziłem na werandzie z notebookiem na kolanach i z piwem. — Co piszesz? — jak zwykle zjawiła się niczym dobry duszek. — Zabieram się za nową powieść. — Nareszcie. Natchnęło cię to miejsce? — Ty. — Jestem twoją muzą? — Jesteś moim objawieniem… fabułą rozpoczętego niedawno życia. — I o tym będzie ta książka? — Będzie o miłości… bez miłości, o absolutnie krystalicznej przyjaźni, gdzieś daleko. O dezercji od odpowiedzialności i życia, o wielkiej wędrówce po horyzont… o ostatniej drodze do dopełnienia wyrazów miłości. Do udowodnienia, jak silne mogą być uczucia, jak prawdziwe i jak można przez nie cierpieć. I jak to wszystko nie dociera do Tej, do której miało dotrzeć… za co oddałbym wszystko. To będzie epitafium do przeszłości poprzez promienność teraźniejszości i brak przyszłości. — Niepokojące słowa. Będzie o Niej. — O nas. — Wolałabym jakiś romans albo komedię. — Niestety… stać mnie jedynie na dramat. Napijesz się ze mną? — Co za pytanie. Odłożyłem notebooka i wszedłem do domku. Po chwili wróciłem z butelką australijskiej wódki i kieliszkami. — Jak zaczęła się twoja przygoda z pisaniem? — spytała, dotykając zimnego kieliszka napełnionego zmrożoną wódką o oleistej konsystencji. — Normalnie. Po prostu wiele razy próbowałem, ale było to raczej nieudolne grafomaństwo. W końcu zacząłem pisać Outsidera i, o dziwo, skończyłem po kilku latach. Następnie wysłałem do wydawcy i spodobała się. — Podniosłem kieliszek do ust. — Za twój talent.
— Talent to za duże słowo. — Jesteś zdecydowanie za skromny. Pisarz za duże słowo, talent za duże słowo… nie przesadzaj. Bo fałszywa skromność jest grzechem. — Nie grzeszę. Znam jedynie swoje możliwości. Jeśli napiszę trzy powieści, które zainteresują kogokolwiek… powiem o sobie: jestem pisarzem. Wątpię jednak, czy będzie mi to dane. — Skoro ma ci to pomóc, to poczekam… lecz ja i tak wiem swoje. Jej uśmiechnięta twarz emanowała ciepłem i radością życia. Poczułem dreszcz zapomnianych dawno emocji, takich samych, jakie przechodziły mnie, kiedy po raz pierwszy pocałowałem swoją największą miłość – Ją. Mieliśmy wtedy po naście lat i płonęliśmy do siebie największą żarliwością na świecie. Byliśmy tylko my i księżyc, który z uśmiechniętą tarczą pieścił nas mdłym blaskiem, upajając się naszym uczuciem. A teraz, po osiemnastu latach, siedzę w blasku australijskiego księżyca, patrząc w oczy innej kobiecie i czując, jak staje pod znakiem zapytania teoria o pierwszej i jedynej miłości. Rozpalały mnie jej oczy, przyciągały jak magnes usta i zapach egzotycznej natury bijący z jej włosów. Opuściłem powieki i już miałem spić tą nieopisaną dobroć z jej ust, kiedy nagle ona ulotniła się, pozostawiając po sobie Ją – szesnastoletnią, śliczną dziewczynkę czekającą na namiętny pocałunek. Tym bardziej chciałem porwać ją w ramiona, ale masochistycznie zrozumiałem, że to psychodeliczna metamorfoza i Jej tutaj nie ma… jest tylko Meg. — Dlaczego tego nie zrobisz? — spytała. — Nie umiem — wyszeptałem zdruzgotany. — Pocałuj więc Ją. Boże, jakbym dostał obuchem w łeb. Czułem, jak wbijam jej nóż w serce. Jak mogłem być tak głupi, oto siedzi przede mną cudowna kobieta, a ja zachowuję się jak naiwnie tęskniący mąż, a przecież nie mam żadnej pewności, czy Ona budzi się sama. Nie, to niemożliwe, pomyślałem. Jest lojalna do bólu i nie zrobiłaby mi tego, dopóki nie byłaby pewna, że jest już po nas. A takiej pewności jeszcze nie ma. Nie zdradziłem jej… wyjechałem i Ona dobrze o tym wie. Ale wątpliwość jest zawsze. Jest jak diabeł, który kusi do grzechu, podsycając domysły i narażając na pokusy uczciwość. Wierzyłem jej, lecz niepewność i tak mnie zżerała. A może chciałem ją czuć, żeby ze spokojem sumienia rzucić się na Meggie i kochać się z nią, zapominając w końcu o żonie? Była przecież taka zmysłowa i seksowna… całkowicie w moim typie. Podsycała moje pożądanie własną ochotą i wyzwalała erotyczne fluktuacje. Zaraz się tutaj spalę w szale podniecenia.
— Nie mogę, Meggie… wybacz — coś odezwało się za mnie. Wypchnęło mi słowa z gardła, które zadudniły w głuszy jak wyrok śmierci na moje erotyczne zaspokojenie i nasz przyszły związek. — Rozumiem — jęknęła i odeszła, smutna i roztrzęsiona. Może nawet czuła się poniżona. — Jesteś największym bałwanem na świecie! — rzuciło mi moje Drugie Ja. — Taka dziewczyna… romantyczny kretyn. Was już nie ma. A teraz robisz wszystko, aby schrzanić nowy związek. — Jestem z Nią… jeszcze — mruknąłem. — Naprawdę? — zakpiło i zamilkło.
*** Sobotnie popołudnie w dalekim outbacku. Siedziałem na żerdzi ogrodzeniowej i spoglądałem na pasące się konie. Potrząsały łbami i rżały zadowolone z beztroskiego życia. Upłynęło już trochę czasu, a ja nie potrafiłem wziąć się w garść. Całkowicie rozbity emocjonalnie, w sercu czułem smutek, a głowę miałem napakowaną wspomnieniami, którymi się żywiłem. Ciągle żyłem przeszłością i bezlitośnie podgryzało mnie sumienie, bolało to, co zrobiłem swojej żonie i córce. Tysiące razy zastanawiałem się, czy nie za impulsywnie zareagowałem, ale biorąc pod uwagę te wszystkie lata, okraszone przykrymi słowami i komentarzami, byłem raczej flegmatykiem niż fiksatem. Tłumaczyłem sobie, że nie wybuchnąłem nagle, poprzez lata rósł we mnie wrzód goryczy i w końcu pękł, zalewając mój umysł parząca lawą Jej didaskalii dotyczących mojej egzystencji. W końcu nadszedł dzień, w którym osiągnąłem apogeum irytacji, w którym wrzód już nie mógł pomieścić większej ilości epitetów. To musiało się stać, przecież nie byłem z kamienia, odczuwałem wszystko jak każdy człowiek, a może i jeszcze więcej. Ile wyrzutów można w sobie pomieścić, ile przesadzonej kardynalnie – żeby nie powiedzieć – fałszywej krytyki? Może gdybym traktował to jako frazesy, truizmy i nie chował ich w sobie, tylko wypuszczał drugim uchem, potrafiłbym to znieść i tkwiłbym dalej obok Niej, oczywiście zniesmaczony, ale zobojętniały i nie asymilujący Jej trajkotu. Ale to nie był zwyczajny, trywialny babski trajkot, monotonny i usypiający jak podróż Polskimi Kolejami Państwowymi. To była desperacka diatryba zawierająca w sobie głębokie malkontenctwo, śmiercionośny jad goryczy i nosiła tytuł: Żałuję, że za ciebie wyszłam, bo zmarnowałam sobie życie. A zaczynała się zawsze alokucją: bo ty to jesteś… a potem przechodziła płynnie w orację pretensji i rekryminacji, wypominania błędów i podsumowywania dotychczasowego wspólnego życia. Chwyciłem się za głowę, bo stanął mi przed oczami Jej obraz w takich chwilach. Zeskoczyłem na ziemię, czując nagły zawrót głowy. Oparłem się i głęboko oddychałem, czułem drżenie na całym ciele i pożar w skroniach. Nie… nie postąpiłem pochopnie. Rozstanie było mi niezbędne, a Jej się należało. Niech przekona się, czy było Jej lepiej ze mną, czy beze mnie.
— Coś się stało? — Meggie podbiegła do mnie zaniepokojona. — Nie. — Podniosłem głowę, nie chcąc o tym wszystkim mówić. Zresztą poczułem się już lepiej. — Zrobiło mi się jakoś dziwnie… to chyba od tego upału. — Z pewnością. Nie uwierzyła, ale rozumiała, o co chodzi. Była inteligenta i miała szósty zmysł. — Może wybierzemy się do Windorah na tańce?
Upojny, ciepły wieczór. Zbita z desek tancbuda, prymitywny bar z wyskokowymi trunkami oraz zespół country złożony z kilku kowbojów i młodej miss Windorah, śpiewającej do tłumu farmerów. To jedna z nielicznych rozrywek na tej zaniedbywanej przez cywilizację ziemi. Siedzieliśmy przy stoliku, gawędząc i popijając piwo. Było przyjemnie… niestety do momentu, kiedy do podszedł do nas wysoki, dobrze zbudowany wieśman, którego wielokrotnie widywałem na farmie. Przypuszczałem, że kręci się przy Meggie. — Hi, Meg — zadudnił z zalotnie szarmanckim wyrazem surowej twarzy. — O, Jack. — Widzę, że zabawiasz się teraz z parobkami. — Posłał mi zawadiackie spojrzenie lokalnego twardziela. — To nie ma już prawdziwych facetów, z którymi mogłabyś przyjść na tańce? — Licz się ze słowami, Jack. — Zawsze chodziliśmy na tańce razem. Zapomniałaś już? — Właśnie, chodziliśmy. Spadaj, nie mam ochoty na gadki z pijanym zazdrośnikiem, który obraża moich przyjaciół. — Meggie… — Spieprzaj i nie psuj nam dobrej zabawy. Był to chyba celny cios, bo facet poczerwieniał i omal nie wytrysnęła mu krew oczodołami. Nachylił się nad nią, co zaostrzyło moją gotowość wybicia mu zębów. Syknął jednak tylko jakieś aborygeńskie wyzwisko i chwiejącym krokiem poczłapał do baru, odprowadzony jej wyprostowanym środkowym palcem. — Głupi sukinsyn! — syknęła rozeźlona.
— To twój wielbiciel? — Rozluźniłem mięśnie. — Jack Wend. Ma farmę w okolicy. Czasami robimy razem interesy. — A odpowiedź na pytanie? — Faktycznie zabiega o moje względy. — A ty go nie chcesz? — Bo to nie jest facet dla mnie? — Dlaczego? Typowy kowboj… męski i toporny. — Właśnie. Nie jest w moim typie. — A jaki jest twój typ? — Daj mi spokój. — Dlaczego się obrażasz? — Nie obrażam się, ale nie chcę o tym rozmawiać. Nie mam dzisiaj ochoty na wyznania. — Rozumiem. — Nic nie rozumiesz! — Sięgnęła po piwo. Gdy je odstawiła, odezwała się smutno: — Spędziłam tutaj całe życie. Najdalej byłam w Sydney. Jestem wieśniaczką, która powinna wyjść za takiego samego wieśniaka jak ona. Ale tego nie zrobiłam, co odbija mi się czkawką do dzisiaj. W końcu pogodziłam się z tym wszystkim i już miałam chajtnąć się z Jackiem… kiedy zjawiłeś się ty… i zmąciłeś moje życie. — Ja?! —nic nie rozumiałem, co uzewnętrzniłem całą swoją twarzą. — Dlaczego? — Postaw lepiej piwo. — Zrobiła wymowny gest pustą butelką. Podszedłem do baru i pech chciał, że namierzył mnie Jack. Z piorunami w ślepiach stanął przy mnie i gapiąc się, przekazywał mi przesłanie typu: zaraz wypruję ci flaki. Nie przejmowałem się tym, choć muszę przyznać, że było z niego kawał chłopa. Ale i ja nie należałem do ułomków, a w mordę umiałem dać tak, że niejeden delikwent nakrył się nogami. Nie chciałem jednak robić awantur, więc nie zwracałem na niego uwagi, czekając, aż barman otworzy butelki. — Posłuchaj, przybłędo zza oceanu — przemówił nagle z pijackim akcentem, utrudniającym mi rozumienie jego angielszczyzny. — Meggie jest moją dziewczyną! — Naprawdę? — zakpiłem, bo facet był napity i gdybym tylko chciał zrobiłbym mu
z mordy tatara. — Fuck you, assholl! — Mogę cię o coś prosić? — Zabrałem piwo. — What?! — Kiss my polish ass, wiejski kmiocie! Naprawdę się wkurwił. Wziął tęgi zamach i posłał w moją stronę zamaszystą pięść. Uchyliłem się sprytnie – nie roniąc ani kropli piwa – i odskoczyłem na bok. Pęd złości porwał go do przodu i jak długi glebnął na deski, waląc łbem w kontuar, aż szklanki zadzwoniły. Przy okazji podciął stołek, na którym siedziała młoda dziewczyna. Przestraszona, wypuściła z ręki drinka i runęła na niego. Tłum parsknął śmiechem, a ja oddaliłem się na wszelki wypadek. — Lepiej stąd chodźmy. — Meggie zanosiła się ze śmiechu. — Siedź. — Postawiłem stanowczo butelki. — Jak oprzytomnieje, zrobi burdę. Nie daruje ci tego. — Prędko do siebie nie dojdzie. — Ale mu dałeś szkołę! Wpatrywaliśmy się, jak przyjaciele reanimują nieprzytomnego Jacka. Uderzenie w bar musiało być mocarne, skoro powaliło takiego byczka. Widząc, że akcja ratunkowa nie przynosi efektów, wynieśli go z lokalu. — Uważaj na niego — powiedziała, gdy usiadłem. — Z pewnością będzie chciał się zemścić. Przez jakiś czas nie wybieraj się do miasteczka samemu. — Spokojnie. Poradzę sobie. — Może i tak, ale nie chciałabym, aby coś ci się stało. — Boisz się o mnie? — Jesteś dobrym pracownikiem, a o takiego coraz trudniej. — Dzięki za komplement. — Poważnie mówię. — OK, dostosuję się. — Pociągnąłem łyk. — On chyba cię kocha.
Nie odpowiedziała, w pretekście zatykając sobie usta butelką. Zauważyłem, że coś się we mnie obudziło, nowego i tajemniczego, co mnie zaniepokoiło – iskierka zazdrości, a jednocześnie satysfakcji, że to właśnie ja z nią siedzę, a nie on. To było potwierdzenie, że w moim sercu rośnie uczucie do tej niesamowitej kobiety, że zaczyna być mi bliska, że staje się czymś więcej niż przyjacielem i to ono ssało moją ciekawość, którą musiałem zaspokoić. — A jak było między wami dotychczas? — Znamy się od wielu lat, odkąd tutaj przyjechałam i… — …i on od zawsze ma na ciebie chrapkę. — Dokładnie. Nawet gdy wyszłam za Maksa nie przestał. Po rozwodzie znów mu się zaświeciło zielone światło i łazi za mną. Tylko że ja wiem, że byłabym z nim tak samo szczęśliwa jak z Maksem. — Dlaczego? — Bo facet stąd, nie może dać szczęścia kobiecie o korzeniach i mentalności dalekiej od Queensland, pomimo tego, że spędziła tutaj większość życia. Dla tych farmerów najważniejsze są ich farmy, krowy i konie, a żonę po narzeczeńskim upojeniu wpychają w dzień do kuchni, a w nocy do łóżka. Robią jej szybko czwórkę dzieci i gaśnie romantyzm. Wieczorem wołają, aby przyniosła im kolację z piwem i rozmawiają o tym, że krowa będzie się jutro cielić, a w najlepszym przypadku o pogodzie. Tak mijają lata, służąca się starzeje, a życie upływa dla rodziny, okraszane razami i epitetami męża. Tak to by się skończyło — zgasiła gorycz słów piwem. — Jednak i w tobie jest pesymizm. — Znam życie i tych ludzi. Wierz mi, że szczęśliwsza jestem, będąc singlem i dbając tylko o siebie. Jestem niezależna i jest mi OK, na tyle, żeby nie wiązać się z facetami, którzy nie rokują na przyszłość. Chcę mieć męża i dziecko, ale to musi być wynikiem wielkiej miłości i świadomego wyboru. — Rozsądna z ciebie dziewczyna. Zasługujesz na najlepszego faceta pod słońcem. Ten, który się z tobą ożeni, będzie wielkim szczęśliwcem. — Cieszę się, że tak mówisz. — Chwyciła mnie za rękę. Przez resztę wieczoru piliśmy piwo i tańczyliśmy w rytm skocznego country, które, szczerze mówiąc, nie leżały mi za bardzo. Na szczęście grali też ciepłe ballady, przy których przytulaliśmy się do siebie, czując bicia chętnych serc. Czułem przechodzący dreszcz podniecenia, kiedy muskał mnie po szyi jej ciepły oddech, jej piersi lgnęły do moich, a dłonie dotykały jej falującego w rytm muzyki ciała. Miała na sobie krótką bluzkę i spódniczkę z falbankami, które w komplecie z rozpuszczonymi włosami i dyskretnym makijażem, znacznie ją odmładzały. Wyglądała na dziesięć lat mniej i bardzo mi się podobała. Dotychczas widywałem ją w koszuli i dżinsach, a teraz przeszła zmysłową metamorfozę. Z kowbojskiego kokonu
wykluła się śliczna dziewczyna. Pierwszy raz spoglądałem tak na kobietę, odkąd opuściłem własną. Chyba to zauważyła. — Co tak zamilkłeś? — Podziwiam. — Co takiego? — Ciebie. — Wreszcie mnie zauważyłeś? — Twoją urodę zauważyłem już dawno, dziś jednak ujrzałem twoją kobiecość i wdzięk. Jestem wzrokowcem, któremu trzeba wszystko pokazać w pełnej gracji. — Fakt, farmerski strój mało eksponuje kobiecość. — Piękność nie eksponowana, bez gracji i czaru, jest jak haczyk bez przynęty. — Nie wierzę. Można cię złapać na wygląd? — Mówimy o przykuciu uwagi, o zauroczeniu. Urzekasz mnie swoim ciepłem, dobrem i szczerym sercem, a dziś olśniłaś mnie wdziękiem i seksownością. — Uroda jest dla ciebie najważniejsza u kobiety? — Jest ważna. Ale nie jest tak, że wszedłbym w jakiś trwały związek z kobietą o urodzie Barbie, a charakterze Draculi, czy inteligencji Kubusia Puchatka. Nie. Ale też nie zwróciłbym za bardzo uwagi na kobietę mądrą, sympatyczną, lecz mało atrakcyjną wizualnie. Taka może być przyjaciółką, powierniczką, koleżanką, ale nie kochanką. Kobieta piękna daje mężczyźnie niebywałą radość z fizycznego delektowania się jej urodą, a to przecież bardzo istotne. Jest jak źródło, z którego można spijać najświeższą i najzdrowszą wodę. Można w nim utonąć z rozkoszą i zapomnieć o całym świecie. Seks jest paliwem, które napędza związek. Lekarstwem na skołatane nerwy w tym pędzącym do przodu świecie. Jest cudowną tradycją, która się nie zmienia. A jak można konsumować kobietę pozbawioną wdzięku i urody? To przecież atuty kobiecości, które działają na podświadomość tak silnymi bodźcami, że wyrywa nam się serce… i nie tylko. Mając brzydulę, trzeba się chyba dopalać chemicznie. — To okrutne, co mówisz. — No, tylko dla takich kobiet. Ale OK, spróbuję złagodzić swój pogląd i powiem, że w parze z urodą powinna iść dobroć. Napoleon powtarzał, że piękna kobieta podoba się oczom, dobra kobieta – sercu. Pierwsza jest klejnotem, druga – skarbem. Ideałem jest połączenie tych dwóch cech. — Nie uważasz jednak, że taka ślicznotka może być źródłem wszelkiego niepokoju dla
faceta? Jest rajem dla oczu, ale może się stać piekłem dla zmysłów. — Owszem, ponoć pięknym kobietom nie można całkowicie ufać… podobnie zresztą jak przystojnym facetom. Ja jednak wolałbym mieć wątpliwości i rozkosz estetyczną, niż pewność i ciężkostrawny seks, podczas którego musiałbym się salwować w wyuzdane marzenia. Parsknęła śmiechem, przyciskając się do mnie. — Bezduszny drań z ciebie. Na pewno tak nie myślisz. Przestali grać, więc wróciliśmy do stolika. — Taki przystojniak szuka laski, która pasowałaby do niego. Była jak kwiatek w butonierce. — Nie szukam laski. — Nie dziwię się. Ta, którą miałeś, była śliczna, mądra, wierna i kochająca. Miała wszystkie atuty kobiecości. Prawda sparzyła mnie boleśnie. Automatycznie sięgnąłem po piwo, by schłodzić rozpalany lont, mogący znów wysadzić w powietrze moje serce, naszpikowane dynamitem zranionej miłości. — Przepraszam — szepnęła, widząc moją reakcję, której w żaden sposób nie umiałem ukryć. Taka była. Śliczna, mądra, wierna i kochająca, pomyślałem. Czegóż można chcieć więcej? A ja porzuciłem Ją i uciekłem. Nie doceniałem Jej. W takim razie nie są to najważniejsze dla mnie cechy u kobiety. Chyba charakter powinien być pierwszoplanowy. Ocknąłem się i porwałem ją do tańca. Nie chciałem psuć nam przyjemnego wieczoru. Po kilku rundkach i kuflach stwierdziła, że ma dosyć i chce wracać. Była druga w nocy, gdy wyszliśmy na ulicę, zalaną mrokiem i okraszoną mdłymi światełkami kilku latarni i sklepowych witryn. — W mieście można jeszcze pójść na spacer. — Wpatrywała się w gwiazdy, wesoło świecące na niebie. — Nie ma dla mnie piękniejszych spacerów niż pośród przyrody. Wolę oglądać drzewa i niebo niż betonowe budynki. Jeśli nie jesteś śpiąca, możemy się przejść. — Z przyjemnością. — Chwyciła mnie pod rękę i przycisnęła się do ramienia. Szliśmy wolno, mijając malownicze domki.
— Wierzysz w przeznaczenie? — spytała nieoczekiwanie. — Nie na tyle mocno, by próbować sobie tłumaczyć w ten sposób jakieś wydarzenia, w których biorę udział. Powiem jednak szczerze, że to, co spotkało mnie tutaj, jest naprawdę zaskakujące i można byłoby to rozpatrywać w kategoriach zrządzenia losu. Ale przeznaczenie to wielkie słowo, mocno przesadzone przez ludzi, którzy uwielbiają tłumaczyć życiowe zdarzenia w jakiś paranormalny sposób. — A jak wytłumaczyć fakt, że przyjechałeś akurat do tego miasteczka i wszedłeś do pubu w momencie, kiedy ja tam byłam? — Mówię… zrządzenie losu, a racjonalniej brzmi: przypadek. Oczywiście można to tłumaczyć sobie astralnie… przeznaczeniem, bo to brzmi romantyczniej i zbliża. — Zatrzymałem się i przyciągnąłem ją do siebie. — Prawda jest taka, że miałem wielkie szczęście, spotykając na swojej drodze donikąd tak wspaniałą dziewczynę. Ale wierząc w przeznaczenie, musiałbym ufać, że moja pierwsza kochana kobieta nie była moim przeznaczeniem, a to nieprawda. Musiałbym też wierzyć w to, co wynika z przeznaczenia – w jego dopełnienie, czyli w przyszłość. W tym wypadku w możliwość życia z inną kobietą, a tego mi teraz brakuje. Moje przeżycia, zawód miłosny, przysłoniły mi przyszłość. — Cenię cię za tą twoją szczerość. — Pogładziła mnie po twarzy i znienacka pocałowała czule. Zaskoczony, stałem jak kawał drewna, który piękna dziewczyna za wszelką cenę pragnie zmienić pocałunkiem w wyśnionego księcia. I czułem, że zmienia. Przechodziły mnie ciarki, które po kolei ożywiały słoje i członki, pobudzały serce. A gdy już ostatecznie tchnęły życie, objąłem ją i przycisnąłem do siebie. Odurzony dragiem jej warg, czułem, jakby wylała na mnie kubeł rozkoszy, której nie doświadczyłem od miesięcy. Zaangażowałem się, upojony słodyczą jej kobiecości, która niebezpiecznie wchodziła w reakcję wybuchową z wypitymi piwami i rozchodziła się po mnie ciepłą falą pulsującego wrzenia, które lada moment dojrzeje, a potem detonuje asumptem, którego impet wciśnie nas do łóżka. Miała chyba podobne odczucia, bo odessała się od moich ust i wymknęła z objęć. Może wiedziała, że duchowo nie jestem gotowy na więcej, a fizycznie nie chciała mnie kusić, bo byłoby to jedynie uprawianiem seksu. A nie o to chodziło, ani jej, ani mnie. — Sorry, ale nie mogłam się oprzeć. Ten wieczór taki… nastrojowy. — To najprzyjemniejsza rzecz, jaka spotkała mnie ostatnio. — Jedźmy do domu. Jestem wykończona. — Ruszyła w stronę samochodu.
-6-
Wstałem wraz z nielubianym kogutem. Mam nadzieję, że dożyję chwili, kiedy ten bezlitosny zwierz straci łab. Rosół z niego zjem z wilczym apetytem. Umyłem się, wypiłem kawę, a następnie dosiadłem Hondę i pojechałem nad rzeczkę, która szerokim rozlewiskiem wdzierała się pomiędzy bujną roślinność. Zająłem swoje ulubione miejsce i zacząłem pisać. Miałem spore zaległości z wczorajszych przemyśleń, więc ostro stukałem w klawisze. Chciałem szybko opróżnić pamięć, obawiając się, że mój twardy dysk w głowie może się zresetować albo zawirusować, urzeczony urokiem otaczającej mnie natury. Słońce wdrapywało się na niebiański posterunek, muskając mnie delikatnie rozgrzewającymi się promykami. Przez dwie godziny nie odrywałem się od komputera. Miałem taką wenę jak nigdy przedtem. Doszedłem do wniosku, że w tym rajskim miejscu człowiek może mieć naprawdę platońskie natchnienie. Nigdy wcześniej… w Polsce pisanie nie sprawiało mi tyle przyjemności, nie dawało tyle satysfakcji i – co najważniejsze – nie szło mi tak sprawnie i lekko. O ile w Polsce napisanie każdego zdania było pracą i ciężkim myśleniem, o tyle tutaj, pod tym rozłożystym drzewem, w akompaniamencie ptasiego szczebiotu, zdania układały się same, a ja rzeźbiłem je dłutem swojego umysłu i wygładzałem, nadając im poetycki urok, filozoficzny sens i emocjonalny wymiar, chowany starannie pomiędzy słowami. Czułem i pisałem. Zastanawiałem się i układałem osobiste libretta, które sprawnie wplatałem w przemyślaną dogłębnie fabułę. Żadnego trudu, żadnego przestoju, jednostajny ruch do przodu, strona po stronie… sukcesywnie do końca. Czułem się pisarzem, a to najwspanialsze uczucie na świecie. Czułem, że potrafię, że nic nie jest w stanie zakłócić tego artystycznego uniesienia, finezyjnej gry słów oraz kunsztownego tworzenia. Nigdy wcześniej tak uczuciowe i osobiste zdania nie spływały z mojej głowy do palców i nigdy tak czule nie pieściłem klawiatury liter, z których wydobywała się niewiarygodna wprost magia kreowania własnych przeżyć, które niebawem miały otworzyć się przed czytelnikami. Ta szczerość moich intencji, szczerość przeżyć i ich ocena obudziły we mnie minstrela wspomnień, piewcę nadziei i barda życia. To była osobista rozprawa pomiędzy mną a moim byciem na ziemskim padole, monografia uczuć, dysertacja przeżyć, esej o niekończącej się nigdy miłości. To dialog z nieobecną, konwersacja z Tą, która nigdy nie słuchała moich słów rozpaczy i pragnień. Ten teatralnie dramatyczny monolog był krzykiem desperacji, mający pobudzić Ją do zrozumienia uczuć drugiego człowieka. Chciałem wyzwolić w niej uczciwą ocenę sytuacji, może poczucie winy, a już z pewnością subiektywne wejrzenie we własne wnętrze i dotarcie do skrycie chowanych odgłosów własnej duszy. Pragnąłem, aby poprzez tę, przecież rodzącą się z Niej powieść, dokonała analizy swojej osobowości, syntezy charakteru i poprzez obiektywną, nie emocjonalną inferencję, biorącą pod uwagę mój hamletyzm, płynący z układanych słów, opartych przecież na moim prawdziwym impresjonizmie, doszła do słusznych wniosków. Chciałem pobudzić w Niej rozum, który bezstronnie osądziłby motywy, powody i winy, który pozwoliłby Jej przyznać się do własnych grzechów, bo przecież wini byliśmy in duplo, z tym, że ja to rozumiałem, Ona… niestety nie. Oparłem się wygodnie o szorstki pień drzewa i spojrzałem na rzekę. Płynęła jednostajnie, mącona pluskiem mieszkających w niej ryb. Na drugim brzegu para dziobaków zalecała się do
siebie, skubiąc się w miłosnym transie. To dziwaczne i śmieszne zwierzęta, choć z ich ślepiów wyziera melancholijny smutek. Wyglądają, jakby do plastikowego termoforu wpadł z rozpędu pulchny pluszak. Przez moment gapiłem się zaciekawiony, lecz myśli o Niej szybko przywróciły mnie do rzeczywistości. Zastanawiałem się, co teraz czuje, gdy nie ma mnie od tylu miesięcy. Czy jeszcze mnie kocha, czy już zupełnie znienawidziła? I niestety moje presumpcje nie były optymistyczne. Byłem pewien, że dla Niej już nie istnieję. Nie ma mnie i musiałem z tym żyć. Doszedłem jednak do przekonania, że ta samotność, te przytłaczające ekscytacje były pożądane, bo dzięki nim moja powieść będzie autentyczniejsza, prawdziwsza, naturalna. Co jednak będzie, gdy ją skończę? Przecież nie mogę maltretować czytelnika swoimi fluktuacjami non stop. Każda moja powieść powinna być inna… lepsza i wzruszająca. Taka, aby czytelnik zapamiętał ją na długo, mógłby ją kochać, albo nienawidzić, mógłby mieć o niej jak najlepsze, albo jak najgorsze zdanie… ale powinien ją pamiętać. — A Ona? — zapytało podświadomie moje Drugie Ja. — Ona i tak przeczyta każdą moją powieść. Problem w tym, czy doceni i czy Jej się spodoba. Tak naprawdę to Ona w ogóle nie zna moich możliwości, moich umiejętności i nie rozumie mnie zupełnie. — Może więc twoich książek też nie zrozumieć. — A tego jestem pewien. — Nie zależy ci na tym? — Jak może mi nie zależeć, skoro piszę powieść o nas… właśnie po to, właśnie dla Niej. Przecież to mój preliminarz i Bóg mi świadkiem, że marzę o tym, aby do Niej dotarł. Nagle usłyszałem tętent i raźne parskanie konia. Odwróciłem się i ujrzałem Meggie, jak zgrabnie zeskakuje z swojego narowistego Syriusa. — Wiedziałam, że cię tutaj zastanę. — Przywiązała konia do gałęzi i podbiegła do mnie — Piszesz? To dobrze. — Usiadła obok, poprawiając zmierzwione włosy. — Zawsze jesteś wtedy, kiedy cię potrzebuję. — Pocałowałem ją w policzek. — Cieszę się z tego. — O… a cóż to za ezoteryczna uczuciowość? — Co cię tak dziwi? — Bo to pojawia się, kiedy myślisz o Niej — posmutniała. — Trafiasz we mnie zawsze expressis verbis — uśmiechnąłem się i zwiesiłem głowę. — Nie wiem, co to znaczy, ale może popływamy? — zmieniła prewencyjnie temat. Nie chciała mnie dołować… siebie pewnie też.
— A nie zeżre nas coś… jakiś krokodyl, albo ryba gustująca w świeżym mięsie? — Mój ty kochany głuptasku — poczochrała mnie po włosach — krokodyle nie żyją w tej rzece… piranii też nie ma. Jedynie dziobak może cię ugryźć w… — …już rezygnuję. To może mi się jeszcze przydać. — I tak go nie używasz. — Co nie znaczy, że mam go podarować dziobakom. — Ha, ha, ha… Jesteś rozbrajający. — Zaczęła się rozbierać. Po chwili stała jak ją Pan Bóg stworzył. Piękna, kobieca, doskonała, wyrzeźbiona przez Stwórcę w sposób, jaki uwielbiałem. Zmysłowa, emanowała seksem i zachwycała krągłościami. Opalona, ciemnowłosa Afrodyta, która, gdybym tylko chciał, byłaby moją Boginią Piękności. Patrzyłem na nią jak na zjawisko, cud, który spłynął z niebiańskiego firmamentu i stanął na mojej drodze jak najskuteczniejszy lek, pozwalający raz na zawsze wyjść z choroby zwanej „nieszczęśliwa miłość”, „skończone małżeństwo”, „rozpad pożycia”, itp. Nazw było wiele, ale objawy zawsze te same i diagnoza podobna. Tylko że dla mnie było to raczej ostatnie kuszenie Chrystusa, bo zakochany byłem nadal i pomimo że miałem diabelską ochotę się z nią kochać, siedziałem, jakbym zapuścił korzenie, trzymając na wodzy swoje psy. Najwidoczniej byłem chory nieuleczalnie, miałem nowotwór złośliwy o Jej imieniu, bo Ona też była piękna. — Długo będziesz tak się na mnie gapił? — skarciła mnie. Odłożyłem notebooka i rozebrałem się do spodenek. — Boisz się, żeby dziobak się tam nie dobrał? — roześmiała się. — Boję się, żeby on się nie dobrał… tam. — Wskazałem na jej aksamitne, ciemne łono. — To akurat byłoby wskazane — mruknęła, myśląc, że nie słyszę, i wskoczyła do wody jak syrena. Fontanna wody roztrysnęła niczym gejzer podgrzany gorączką jej ciała. Dziobaki ze zdziwieniem lustrowały nas bystrymi ślepiami. Wypłynęła niemal na środku rzeki. Pokiwała mi radośnie, zapraszając do siebie. Wskoczyłem bez zastanowienia. Woda była przyjemna i zbawczo schłodziła moje wstrzymywane ostatkiem woli i zdrowego rozsądku żądze. Wynurzyłem się tuż przy niej. — Cóż za ulga. — Przetarłem twarz dłońmi. — Potrzebowałem tego. Z głowy mi się już dymiło od nadmiaru myśli. Długo taplaliśmy się w orzeźwiającej wodzie, zmywając z siebie upał dnia. Gdy wyczłapaliśmy na brzeg, legliśmy na trawie, susząc się w rozgrzanym słońcu jak dziobaki.
— Przewidujesz powtórne małżeństwo? — wystrzeliła nagle. — Hiszpanie mawiają, że kto znużył się spokojnym życiem, winien się ożenić. — Pytam poważnie. — A po co ci to wiedzieć? — Potrzebna mi twoja mądrość. — Po moim związku czuję lekką abominację do małżeństwa. Widzę w nim zbyt wiele gry aktorskiej i zakłamania, wprost w oczy, bez mrugnięcia powiekami. Małżeństwo jest dla mnie jak długa sztuka teatralna… takie reality show, w którym marni aktorzy-amatorzy odgrywają role jak najlepiej potrafią, czując wzrok tysięcy kamer. Po prostu nie są sobą. — Skąd taki malkontentyzm? — Z przeżyć, z obserwacji, z analizy własnej… z rozebrania do naga mojego związku… dzień po dniu. Małżeństwo oddala, bo za bardzo zbliża. Oplata zaborczą siecią. Dwa pająki, które chcą mieć siebie na własność, a ich łby pełne są wyuzdanych myśli i potajemnych marzeń. — Byłeś oszukiwany, czy może sam oszukiwałeś? — Nie chodzi o czyny, o fizyczne zdrady, bo takich w naszym związku nie było. Chodzi mi o psychikę kobiety i mężczyzny. O tęsknoty i chęci ukryte pod kopułą rzeczywistości, które odżywają. Na początku sporadycznie, raz na jakiś czas, potem częściej i częściej, a potem dochodzi do momentu, kiedy kocha się ze współmałżonkiem, a myślami szybuje i wpada w objęcia wyimaginowanej, wymarzonej osoby… seksualnie bardziej podniecającej… doskonałej, bo wyśnionej, nieznanej, nierealnej. Takiej, której nie widzimy rano rozespanej i w szlafroku. — Przeżyłeś to? — Boimy się własnych ochot, smaków na coś obcego. Boimy się, że pociąga nas inna, inny, że potrzebujemy odmiany. Jedni męczą się z tym, inni zdradzają, szukają tych wrażeń i żyją w zakłamaniu, ale uzasadnionym. Ci natomiast, którzy pochłonięci w fantazjach są uczciwi wobec siebie, spalają się w związku i pewnego dnia, mając kilka krzyżyków na grzbiecie, dochodzą do wniosku, że ich życie było jałowym ugorem, pozbawionym owoców istnienia, kwitnących kwiatów, że przeżyli jedynie długość życia w cieniu… pozbawieni słońca. Żyli o chlebie i wodzie, podczas gdy mogło być inaczej, ale na zwrot jest już za późno. — Nie wierzę. Czy twoim zdaniem nie ma uczciwości w małżeństwie? — Jest do pewnego stopnia, do pewnego momentu, w pewnych granicach, z pewną tolerancją. Wcześniej czy później uczciwość, szczerość się kurczy, aż do całkowitego zaniknięcia. U jednych znika tuż po ołtarzu… po nocy poślubnej, a u innych po kilku… kilkunastu latach. Kłamstwo i fałsz są atrakcyjniejsze i bardziej podniecające. Kuszą… nawet
Chrystusów. — Matko, dlaczego tak mówisz? Zerwałem się z miejsca. Czułem walenie w skroniach i pieczenie w ustach. Trułem się własnym jadem, wyssanym ze swojego związku. Miałem rozdwojony jęzor. Dygotałem ze złości, która dopadła mnie bez powodów. Co ja kurwa, gadam?! Wierni byliśmy do bólu, nie mieliśmy takich skurwysyńskich dylematów. Żyliśmy w miłości do siebie… dla siebie. Ona była dla mnie, a ja dla Niej. Co to za chore truizmy wydobywają mi się z mojej niewyparzonej mordy. Przecież wcale tak nie myślałem. Nie potrzebowałem do życia innego seksu, nie miałem zwierzęcych popędów, nie byłem psem na baby i brzydziłem się czymś takim. Brzydziłem się facetami o zapędach maczo, wkurwiali mnie swoim przedmiotowym traktowaniem kobiet i myśleniem tym, czym lali. Tfu, dlaczego więc moje myśli są brudne? Powinienem roztrzaskać sobie łeb o najbliższe drzewo, albo co najmniej odgryźć ozór. — Szymon… Zerwałem się i wskoczyłem do wody. Zniknąłem pod zimną taflą we wstydzie i zażenowaniu, chciałem się ukryć przed nią, jak emu chowający łeb w piasek. Czułem, jakby wbito we mnie tysiące noży… i słusznie, zasługiwałem na to. Niestety, musiałem wypłynąć, choć Bóg mi świadkiem, że chciałem się utopić. Wynurzyłem się w fontannie wody jak wściekły krokodyl, któremu umknął obiad. Szkoda, że go tu nie ma, bo może odgryzłby mi ten głupi łeb, pełen popieprzonych myśli. Chłopski filozof, bredzący od rzeczy i zarażający wirusem grzybicy umysłowej nieskażonych skurwysyństwem ludzi. — Powiedz, że tak nie myślisz! — Stała na brzegu zapłakana. — Błagam cię! To niemożliwe. Nie masz prawa! Nie masz powodów! — Nie jestem wart miłości. Nie zasługuję na żadną kobietę… chyba że na dziwkę, której się płaci za zło, które się jej wyrządza. Już zawsze obok mnie będą przedmioty pożądania, wyuzdane lalki… nie kobiety. — Błagam cię! — Wskoczyła do wody. Wpadła mi w ramiona i szlochała. — Byłeś z kochającą cię kobietą, a zachowujesz się jakbyś zaznał zdrady, nienawiści i największego zła. Bezpodstawnie krzywdzisz kobiety, oczerniasz małżeństwo i wyśmiewasz miłość. Dlaczego? — Bo miłość zaczyna się od wielkich uczuć, potem przechodzi przez kłótnie i kończy się nienawiścią. Miłość i nienawiść to siostry syjamskie. Monteskiusz mówił, że zraniona miłość może wywołać takie same skutki, co nienawiść. Prawdziwa miłość to pozostałość po czymś, co kiedyś było piękne, niedojrzałe. Bo gdy dojrzało, sczerwieniało codziennością i spadło na ziemię. Potem już nie ma się czym zachwycać. Nie ma porywów serca, nie ma tego, czym prawdziwa miłość powinna być cały czas… namiętności, podziwu, tęsknoty, czekania, gry oczu, serca, duszy i ciała. Są tylko słowa, a przecież one nie są w stanie oddać siły miłości. Gdy mówisz
kocham, kłamiesz. Prawdziwa miłość zawsze milczy. Jej prawdą są czyny. W małżeństwie miłość zostaje zastąpiona przez przyzwyczajenie. Witaj przyzwyczajenie, żegnaj miłości! — wrzasnąłem na całe gardło, płosząc ptaki z koron drzew. — Nie chcę tak. — Puściła mnie i wyszła na brzeg. Usiadła, podkurczając nogi. — Nie chcę tego słuchać. Wierzę w miłość, wierzę w szczęście. Chcę kochać i być kochaną. — Ze wszystkich rzeczy wiecznych – miłość jest tą, która trwa najkrócej. Nawet taki komediopisarz jak Molier to rozumiał. — A gdy dwoje ludzi spotyka się przypadkiem i nagle okazuje się, że czekali na siebie całe życie, to czy nie jest to miłość? — A gdybym nazwał to naiwną wiarą w przeznaczenie? Zauroczeniem, zaślepieniem… zapatrzeniem? — Kłamiesz! Istnieje prawdziwa miłość… od pierwszego wejrzenia. — Miłość od pierwszego wejrzenia należy traktować z przymrużeniem oka. — Nie wierzę w to, co słyszę… i zaczynam Ją rozumieć. A już z pewnością się Jej nie dziwię. — Chyba słusznie. To wszystko stało się przeze mnie. Jeśli trzymasz miłość zbyt słabo, odleci, jeśli ją ściśniesz za mocno, umrze. Musisz więc być delikatny i znać umiar swojego uścisku, a ja chyba nie znałem. — Boże, ty nie umiesz kochać. — Umiem, ale straciłem wiarę w uczucia… własne i te, którymi mogłaby mnie obdarzyć jakaś kobieta. Może to chwilowe, a może już pozostanie na zawsze. Wierz mi jednak, że zakochałem się raz… świadomie, bardzo mocno i na zawsze. Nigdy innej kobiecie nie powiedziałem, że ją kocham, żadnej dziewczynie w młodości, nawet wtedy, kiedy chciałem ją zaciągnąć do łóżka. Nie szafowałem tym słowem, bo największą wagę przywiązuję do niego i mam wielki szacunek. Stąd mój zawód i brak wizji na przyszłość. Miłość do Niej jest moim stygmatem, nie da się go wyleczyć, odnawia się często i zawsze będzie mi towarzyszyć. Zostaw mnie, bo nie zasługujesz na krzywdę, jaką mogę ci wyrządzić. Powinienem odejść, póki czas. — Nie… nie powinieneś. W końcu łączy nas przyjaźń. — Przyjaźń to masochistycznie rozsądna miłość, ale złudna, bo nawet się nie obejrzysz, kiedy przekształci się w szalony żar ciał, a potem zgaśnie… na zawsze. — Wiesz, jadę do domu. Jesteś dziś wyjątkowo bezwzględny. A ja na to nie zasługuję. — Odwróciła się i wolno ruszyła w stronę drzew. Bałwan, mruknąłem do siebie i podbiegłem do niej.
— Wybacz, moja droga. — Pochwyciłem ją. — Nie wiem, co mnie ugryzło. — Jesteś zgorzkniały, bo sparzyłeś się na ukochanej osobie. Rozumiem to, ale powinieneś się leczyć, a nie użalać… Przerwałem, zatykając jej usta ustami. Miała rację, a ja nie wiedziałem, co mnie ugryzło. Nigdy nie zachowywałem się w tak dosadny sposób. Odgoniłem wredne myśli i oddałem się pieszczotom. Jej usta były upojne jak wino, smakowały świeżością i pachniały przyrodą. Nie mogłem się oderwać. Moje dłonie mimowolnie rozpoczęły wędrówkę pod obcisłą bluzkę, a następnie rozdzieliwszy się, pognały w górę i w dół, muskając aksamitne ciało. Zadrżała i przylgnęła do mnie, prężąc się jak kotka. Jej nabrzmiałe piersi kłuły mnie seksownie, a napięte pośladki twardniały w dłoni. Czułem jak odpływam, upojony seksem, którego nie kosztowałem od miesięcy. Podniecała mnie, pobudzając zapomniane odczucia. W jednej chwili wypłynął ze mnie krwotok chęci, tamowanych żądz i męskości. Poddałem się i całkowicie oddałem namiętnej żarliwości. Już miałem przewrócić ją na jedwabistą trawę i wejść w nią na całego, kiedy nagle otrzeźwiałem, jakby Bóg chlusnął mi na głowę wiadro zimnej deszczówki, doznałem brutalnej hemostazji, która wstrzymała miłosne żądze. Wyjąłem rękę z jej spodni i zwiotczałem. — Coś nie tak? — spytała. — Nie mogę! Wiem, jestem abnegatem. Odmawiam sobie przyjemności, o której skrycie marzę. Pryncypialny głupek, który nie może się uwolnić od przeszłości. To idee fixe. — Potrzebujesz terapii. — Psychiatrycznej? — Miłosnej… ale najpierw musisz się na nią zgodzić. — No właśnie… i ten placet zamyka koło mojej paranoi. Docierają do mnie twoje racjonalne słowa, sensowne tłumaczenia, lecz nie umiem ich wdrożyć do swojego umysłu. Nie mogę ich zażyć jak leku na ból głowy, to nie jest takie proste. — Wiem, przechodziłam przez to. Walczyłam i walczę ze wspomnieniami, ale trzeba żyć, poddać się kołysaniu przyjaznego losu. Trzeba pozwolić się kochać i samemu pokochać. Bo nowa miłość pozwala zapomnieć o starej. A ponadto jest inna, ciekawsza i ma większe szanse na wieczność, bo nie popełnia się w niej wcześniejszych błędów. To nieprawda, że pierwsza miłość musi być największą i na zawsze. — Czyżby? — Ta obsesja cię ususzy, będziesz matowym diamentem, pozbawionym blasku, lśnienia i żyjącym tylko po to, aby zatruwać się wizjami, przed którymi uciekłeś. Jeśli nie wyjdziesz z cienia, nie przepędzisz wczorajszych demonów… zginiesz. Wykrwawisz się przez rozdrapywane w żalu rany. Skonasz, a tyle możesz zrobić. Możesz tyle osiągnąć, wystarczy tylko zamknąć tamten rozdział i zacząć od nowa. Nie rozumiem tego, wybacz. Nie byłeś szczęśliwy
z Nią, a bez Niej jesteś jeszcze bardziej nieszczęśliwy. To paradoks. Ty pewnie sam siebie nie rozumiesz. — Bo uczucia, każde… miłość, gniew, nienawiść, rozpacz… są silniejsze od rozumienia, od słuszności, że trzeba się z nich wyleczyć, są irracjonalne. Wierz mi jednak, że zdaję sobie sprawę z tego, że trzeźwością i rozsądkiem można je oddalić, złagodzić, może nawet zwalczyć… — Czyli cierpieć… w sobie, w ciszy własnego umysłu, za maską uczuć do innej. Oszukując siebie i ją. Żyć w zakłamaniu, pochłonięty marzeniami o byłej żonie. Sorry, Szymon, takie życie to nie ze mną. Ja potrzebuję całego mężczyzny, oddanego ciałem i duszą, umysłem i sercem… szczerze i bez zahamowań. Potrzebuje żaru uczuć, mężczyzny ogarniętego nieskończoną miłością i namiętnością do mnie. Faceta na wyłączność. I nie mów mi takich rzeczy, bo stracę do ciebie szacunek. — Spuściła głowę i uciekła. Stałem jak filar wbity w ziemię przez kafar własnych słów i głupoty. Byłem dzisiaj wyjątkowym grubianinem, bezpodstawnie raniącym zakochaną we mnie kobietę. Skurwielem, nikim innym, a w dodatku zamiast biec za nią i wziąć ją w ramiona, a potem zanieść do sypialni, usiadłem pod drzewem i ochłonąłem z pożądania.
*** Wróciłem na farmę dopiero wieczorem. Czułem się podle i miałem kaca moralnego, więc niezauważony przemknąłem do Klasztoru. Opadłem na sofę, zły na siebie za skandaliczne zachowanie. Otworzyłem piwo i schłodziłem burzę myśli. Poczułem radosne orzeźwienie i chłód cieczy penetrującej rozgrzane wnętrze. Nie miałem ochoty pisać. Chciałem się upić w samotności i uciec w poezję, tocząc ze sobą nocne rozmowy rodaków. Włączyłem notebooka i puściłem muzykę – Michała Bajora. W białych zim białych wierszach Złotych sierpnia pokojach Moja miłość największa Nie wie nic, że jest moja Czas ją syci jak wino Wyobraźnia upiększa Moją miłość jedyną Moją miłość największą
— Piękna muzyka. — Meggie stanęła w drzwiach. — Przerwałam sentymentalizm? — Jeśli przyszłaś mnie wyrzucić ze swojej farmy, ze swojego życia… to się nie krępuj. Jestem na to przygotowany. — Wariat! — Usiadła obok, wyłuskała mi z dłoni butelkę i napiła się. — Jutro sprzedaję kilkadziesiąt sztuk bydła. Od rana zaczną przyjeżdżać ciężarówki i robotnicy. Musimy wcześniej wstać, żeby wszystko przygotować. — Przyszłaś mi to powiedzieć? — Nie. Przyszłam dokończyć to, co zaczęliśmy nad rzeką. — Meggie, nie ma o czym mówić. Weź strzelbę i zastrzel mnie, albo wypędź na cztery wiatry.
I nic nie powiem jej, broń Boże Nie powiem nic umyślnie Bo póki milczę to ją mnożę Gdy wyznam wszystko pryśnie Więc nie wyśpiewam mej miłości Niech nie wie co się dzieje I nieświadoma swej piękności Niech w myślach mych pięknieje
— To najpiękniejsza miłość, o jakiej słyszałam, jaką widziałam, choć osobna. Ale to związek się kończy, nie uczucia… i to rozumiem, nawet nie wiesz jak Jej zazdroszczę. Gdyby wiedziała, jak bardzo ją kochasz, z pewnością postępowałaby lepiej i nigdy nie pozwoliłaby ci odejść. — Właściwszym terminem byłby chyba „chorobliwy obłęd miłosny”, „totalny zawrót głowy”, doprowadzający mnie do szaleństwa. — Nie, doprowadzi cię do Niej… z powrotem. Będziecie żyli długo i szczęśliwie. — Tak, a niby dlaczego miałoby się coś zmienić między nami… nawet gdybym wrócił? — Bo obydwoje zrozumieliście, że nie możecie bez siebie żyć. — Na razie to tylko ja rozumiem. Ona wątpię. — Wychyliłem do końca browar.
— Nie oceniaj Jej tak ostro, bo Ją krzywdzisz. — Dlaczego w was, kobietach, jest taka silna solidarność? Nawet nie znając się, stajecie ramię w ramię przeciw samcowi. Co to jest, jakaś pieprzona seksmisja? — Sięgnąłem po nową butelkę. — Piwo macie do bani. Czegoś mu brakuje… ma niepełny smak. Napiłbym się Tyskiego. — Nie zmieniaj tematu. — Daję ci dyskretnie znak, żebyś zeszła ze mnie. To nie fair czepiać się tak faceta…. mauvais genre… w złym stylu. — No, oczywiście, bo ty nie chcesz słuchać prawdy, nie przyswajasz jej. — Jest moja prawda i wasza prawda, ale to wszystko, to gówno prawda. — Kiedy ci to przejdzie? — Co? — Podły nastrój. — Mam ochotę upić się na umór, a potem zwalić się na łóżko i przespać do rana, pozbawiony sumienia, myśli i uczuć. Gdy urywa mi się film, jest mi naprawdę dobrze. Wyrywam się wtedy ze szponów przeszłości i szybuję ponad to, co doczesne, rzeczywiste… bolące. Kręci mi się w głowie, a życie wydaje się znośniejsze. Gra muzyka, burze cichną, wredne Ego milczy, a gwiazdy szaleją. — Boże. Znalazłeś się w ślepym zaułku… ale wyjdziesz z tego. — Sofokles mówił, że bez bólu i cierpień nie istniejemy. Równie dobrze można powiedzieć, że bez kobiet nie istniejemy, bo to one zadają nam największe cierpienia. — Teraz to jesteś niesprawiedliwy. Mężczyźni też zadają ból kobietom. Nie wiem czy nie większy. Pomyśl o swojej żonie. Miała rację. Wyrządzałem Jej krzywdy, byłem opryskliwy, oschły i nieczuły. A Ona chciała mnie innego, takiego, jakiego sobie wyśniła. Chciała zamienić rzeczywistość w marzenia, szarą jawę w kolorowy sen. Czy to było złe, czy było irrealizmem? Z pewnością nie. Oczywiście, że trudne do osiągnięcia, ale możliwe. Gdybym to wcześniej zrozumiał, a nie bronił się przed tym, walczył z tym, a na końcu uciekł, może wszystko między nami by się ułożyło. A teraz spaliłem za sobą most i już nie ma powrotu. Może odchodząc, pchnąłem ją w ramiona innego faceta. Cóż za oszołom ze mnie. Dlaczego nie umiałem rozmawiać, dlaczego dalej nie umiem? Siedzi obok mnie inna kobieta, która podoba mi się bardzo, a ja wciąż nie potrafię mówić o tym, o czym chcą słuchać kobiety. Popełniam te same błędy. Małżeństwo niczego mnie nie nauczyło, czy może mam tak podły charakter?
— Pozwól mi otrzeć sobie łzy — wyszeptała. — Niebywały jest ten twój altruizm… i taki krępujący. — Zwaliłem jej się na kolana.
*** Kolejna noc. Pora, kiedy budzą się demony. Godziny duchów. Koniec okresu ochronnego, zaczynają się nocne łowy na mnie. Moja psychika rozpoczyna nagonkę i emanuje tęsknotami. Co rusz wpadam w sidła bezlitośnie zastawione przez senne mary. Czuję, jakbym miał podwójne życie, rozdwojoną osobowość. Nocą – psychodeliczny szaleniec, w dzień – zdecydowanie zbyt spokojny abnegat. I jedno, i drugie wyjątkowo szkodliwe i idiotyczne. Gdy się nie upijam i zasypiam trzeźwy, zmordowany dniem, demony są krwiożerczymi wampirami, wysysającymi ze mnie uczucia. Natomiast gdy zasypiam pełen promili, jak Titanic opadam na dno, wtedy idę do kina. Siadam w pierwszym rzędzie i oglądam, co wyświetla kinooperator – Wesoły Ego. A ten serwuje mi zazwyczaj romanse albo komedie, pełne seksu i gagów. Takie filmy łatwe, lekkie i przyjemne. I pomimo tego, że noc spędzam w fotelu z zadartą głową, pieką mnie oczy i łamie w kościach, rano wstaję świeży, wypoczęty… no, może czasem z lekkim kacem, po ostrzejszej wymianie butelek. Niestety, dziś jestem wykończony. Cały dzień strzygliśmy owce, a to piekielnie wyczerpujące zajęcie. Szczególnie, że najęci przez Meg kowboje rywalizują między sobą i zawyżają tempo. Pomimo że nie nadążałem i tak zmachałem się okropnie. Nie czułem rąk i za nic nie podniósłbym piwa na wysokość ust.
Niezwykle piękna, subtelna kobieta w sukience utkanej z płatków róż stanęła na progu mej sypialni. Promieniała nimbem błękitnej niewinności, który pieścił jej nagie nogi i głaskał dojrzałe piersi. Oplatał jej urokliwą twarzyczkę i szusował we włosach w lnianym odcieniu. — Szyyyyyyyymoooooon — wyszeptała śpiewnie i namiętnie, bezszelestnie zbliżywszy się do łóżka. Otworzyłem oczy. Jej uroda poraziła mnie, sparaliżowała wszystkie członki. Zastygłem jak lodowa rzeźba, pocąc się obficie wydatnymi kroplami wody. Pościel szybko nasiąkała rozchodzącymi się ciemnymi plamami. — Skarbie, jestem. — Stanęła przy mnie z uśmiechem Mona Lizy. Pachniała oceaniczną bryzą. Syrena, pomyślałem, lecz schematycznie zapytałem: — Kim jesteś, mademoiselle?
— Miłością — szepnęła zmysłowo i okręciła się dookoła. Ulotnie, na palcach, prezentując aksamitne uda i pośladki, zdradzone przez zwiewną sukienkę, pragnącą ulecieć na wietrze. — Twoją Boginią Piękności. — I po co przyszłaś? Lód stopniał, przywracając mojemu ciału czucie. Wysupłałem się z mokrej pościeli i usiadłem na skraju łóżka, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Emanowała seksem i nieziemską wręcz urodą. — Bo cię kocham. — Posłała mi buziaka. — Niby za co? — Za nic, tak platonicznie, że jesteś… jak każdego. — Skąd przychodzisz? — Z nieba. Otrzeźwiałem. Wróciła mi świadomość, a rozespanie zastąpił zdrowy rozsądek. Zacząłem myśleć, choć ochota zerżnięcia jej przyćmiewała nieco moje zmysły. — Z anielskiego burdelu, czy spod rozżarzonej gwiazdy? — Dlaczego jesteś niemiły? Ja do ciebie z sercem i ciałem, a ty mnie obrażasz. Przyszłam cię uleczyć. Pójdź w me ramiona, Kochany! — I co będziemy robić? — wyrwała się moja krnąbrna ochota. — Kochać się — uśmiechnęła się zalotnie dojrzałymi ustami w karminowej tonacji. Błękitne oczęta, podretuszowane niebiańskim makijażem, zatrzymała z pożądliwością na moim roznegliżowanym kroczu. — Dziwką jesteś, nie Miłością! — ryknąłem, ujrzawszy jak językiem zwilża dyskretnie błyszczące wargi. — Jestem twoim kochaniem, sumieniem, grzechem i rozgrzeszeniem. Jestem urodą twojego życia i sensem, który porzuciłeś brutalnie. Jestem twoim Niebem… i Piekłem! ha, ha, ha — roześmiała się szyderczo, zatrzepała głową i uniosła się ku górze na skrzydłach utkanych ze zwiewnego atłasu sukni. Zawisła pod sufitem jak widmo, obserwując mnie z rodzącą się złością, która przechodziła w histeryczny gniew i maniakalną żądzę zemsty. Zawyła złowieszczo, jej niebieskie oczy zamknęły długorzęse powieki, a gdy uniosły się, przeszywała mnie matowymi ślepiami pozbawionymi źrenic. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie wampirzego ssania oraz plastycznie zaczęła ulepiać się i ciemnieć, pokrywając wyrazistą czaszkę cienką warstwą pomarszczonej
skóry w kolorze tektury, pooraną fioletowymi żyłami. Jej szczęka rozwarła się szeroko prezentując rzędy poczerniałych zębów i wydała gardłowy ryk nienawiści. Wzdrygnąłem się i uskoczyłem w kąt pokoju, tuląc się w mdłym świetle pozbawionej abażuru lampy. — Kim jesteś naprawdę, kurwo?! — ryknąłem. — Kobiecą zemstą, bydlaku bez sumienia! Jestem twoim katem! Asasynem, który spali cię na stosie twoich zbrodni. Dziś zabieram ci prawo do życia… wyrokiem Świętej Inkwizycji, w imię Ojca i Syna i Ducha Bożego! — Sfrunęła jak nietoperz, atakując mnie zakrzywionymi szponami wysuszonych dłoni. Nie myśląc, chwyciłem za lampkę i zamachnąłem siarczyście. Wystraszyła się i odfrunęła, lądując z szumem na ciężkich kotarach, wczepiając się w nie niczym przegoniony komar. Spoglądała na mnie, sycząc w złości. Z jej pyska skapywała tłusta ślina niezaspokojonego apetytu na moje życie. — Wyrwę ci serce, świnio! — wyrechotała skrzecząco. — A potem zaniosę je Śmierci, która zleciła mi ten mord. — Nie masz prawa żyć, sukinsynu, za to, co zrobiłeś swoim kobietom! Pokłoń się i okaż skruchę, a umrzesz szybko i bezboleśnie! Módl się, heretyku! — NIE! — Święta Mario, matko Boża… — NIE! — …módl się za nami grzesznymi… — NIE! SPIEPRZAJ! — …teraz i w godzinę śmierci naszej… Amen. — Sfrunęła i rozwarłszy zębatą paszczę, rzuciła się na mnie. — Ty feministyczna suko! — eksplodowałem i rzuciłem w nią lampką, która wyrwawszy się kablem z kontaktu, zgasła i z trzaskiem runęła w ścianę, detonując głośno rozgrzaną żarówką. Aaaaa! Zerwałem się z łóżka, dysząc jak lokomotywa. Rozespany budzik wskazywał 3.48.
Mam uczuciowy chaos w głowie, który doprowadza mnie do obłędu. Kocham i nie kocham. Próbuję przestać kochać, tę której kochać już chyba nie powinienem i pokochać tę, którą powinienem. Próbuję przestać kochać poprzez próbę zakochania się. Cóż za sercowa huśtawka. Młyn, który kręci się napędzany moimi rozterkami, niepewnościami i obawami. Można umrzeć
z romantyzmu… na zawał. Cholera, ja nigdy nie miałem takich miłosnych wahań. Zakochałem się raz i myślałem, że tak będzie do końca życia. Nigdy nie sądziłem, że moje uczucia mogłyby tak po prostu wygasnąć. Zresztą nie wygasły, pomimo że były intensywnie gaszone i dławione strumieniami półprawd i inkryminacji. Sam nie wiem, jak to możliwe, że przetrwałem nienaruszony i nieskalany nieuczciwością małżeńską w tej wojnie płci, w której słowa trafiały i raniły boleśniej niż kule. Byłem bez wątpienia przegranym, ale była to dla mnie pozycja o wiele bardziej komfortowa psychicznie, niżbym był zwycięzcą i w jakiś sposób Ją poniżył czy obraził. A tak przegrałem, uciekłem, byłem nikczemnym dezerterem, który ze skulonym ogonem czmychnął, gdzie pieprz rośnie, bojąc się jasyru. Trudno, tak widocznie miało być, a ja musiałem żyć z piętnem przyzwoicie sromotnej klęski. Najtrudniej było mi walczyć z własnym samopoczuciem, które miałem mocno zranione. Byłem przecież sprowadzany do parteru i silnie nokautowany, czasami ciosami poniżej pasa. To straszne, jak niskie mniemanie miałem o sobie. Wmówiła mi, że żadna kobieta nie mogłaby się we mnie zakochać, że żadna nawet na mnie nie spojrzy, że intymnie zawsze już będę sam. I ja w to wierzyłem, dlatego jestem tak zaskoczony tym, co mnie tutaj spotyka i uczuciem, jakim obdarza mnie Meggie. Sam zresztą też dochodziłem do wniosku, że jestem już nieco za stary na miłostki, romanse i erotyczne przygody. Tylko że o Meg nie myślałem w takich kategoriach. Miałem w stosunku do niej uczciwe i poważne zamiary i w żaden sposób nie chciałem jej skrzywdzić. Ale wydawało mi się, że na budowanie nowego związku też jestem za stary, a już na pewno zbyt zmęczony i poparzony poprzednim. Wiedziałem, że najpierw muszę odbudować zdeptane brutalnie poczucie wartości, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Ani czas, ani dalekie miejsce nie przynosiły mi ukojenia, nie uśmierzały moich tęsknot i wspomnień. Zajadłe głosy przeszłości nie milkły, były tak samo bezwzględne, jak wtedy, kiedy były świeże. Błądziłem w mroku własnego umysłu, w ciemnościach samotności. Jak dziecko we mgle poruszałem się chaotycznie donikąd, machając dłońmi w nadziei, że rozwieję mroczną i gęstą mgławicę, tkaną przez Nią misternie, długimi latami naszego małżeństwa. Poprzez te lata uwięziła mnie w lnianym worze uszytym z Jej narzekań i skarg, który będąc pełny, zasznurowała i odłożyła, a ja wyrzuciłem się na śmietnik przeszłości. Dałem jej szansę, aby mogła mnie zmienić na lepszy model. Chciałem dać nowe życie Jej i sobie. Ale jak na razie, w swojej szczodrości i wspaniałomyślności, zafundowałem sobie własne, prywatne piekło. Zamknąłem się w łagrze myśli i rozpamiętywania czegoś, co zupełnie nie było tego warte. Byłem jednocześnie więźniem i strażnikiem. Cóż za ironia losu! W wieku trzydziestu pięciu lat czułem się starcem, wrakiem emocjonalnym, któremu pozostała jedynie asceza i samotność. Miałem kompleks przekwitniętej agawy, która już nigdy nie zalśni pięknym, barwnym kwiatem i do końca życia będzie straszyła otoczenie smutną, przyblakłą zielenią, w dodatku nastroszona kolcami do świata. Widziałem siebie jako życiowego flagelanta w szarym drelichu, którego dalsza wegetacja będzie pokutą z batem w dłoni, rozdrapywaniem starych ran, biczowaniem się wyrzutami sumienia w rytmie własnego płaczu i histerycznego śmiechu. Z taką wizją przyszłości, z taką perspektywą lepiej było z sobą skończyć już teraz. Z tym, że nie byłem aż takim wariatem i doskonale rozumiałem, że życie może być naprawdę piękne i że zależy to wyłącznie ode mnie. Przecież miałem Meggie, miałem lek, który wystarczyło zażywać, lecz nie byłem lekomanem i nie wiedziałem, jak go dozować, albo nie chciałem wiedzieć. Może powinienem się skonsultować z psychologiem lub farmaceutą.
-7-
Z miesiąca na miesiąc stawałem się prawdziwym kowbojem. Konno jeździłem faktycznie z ułańską fantazją, ze strzelby strzelałem jak Clint Estwood, a lassem rzucałem jak John Wayne. Potrafiłem już nawet złapać byczka, pędząc za nim konno. Stary Ian śmiał się, że będę mógł wziąć udział w rodeo, jakie organizowano każdego roku w Windorah. Ja jednak nie miałem takich planów, ale kowbojskie życie przypadło mi do gustu. Dzięki temu bywały dni całkowicie pozbawione wspomnień i tęsknot. Było naprawdę OK. Zapominałem o całym świecie podczas wypasywania bydła, przepędzania na inne pastwiska lub zapędzania do zagród. Życie w stepie było ekscytujące i takie… pełne. Czułem, że żyję, czułem się prawdziwym facetem. To było fascynujące i nieporównywalne z niczym. Po raz pierwszy doznawałem egoistycznej euforii, dowartościowałem się i leczyłem skaleczone przez Nią poczucie męskości. Już nie byłem molem książkowym, gryzipiórkiem z ambicjami, ale twardzielem żyjącym w zgodzie z naturą. Ogorzała twarz sporadycznie witała się z maszynką, włosy rosły pod nie zdejmowanym niemal kapeluszem, a ubranie przesiąkło zapachem konia i whisky własnej produkcji. Nie miałem już dłoni jak Szpilman, a łapska, szorstkie niczym papier ścierny, z brudem za paznokciami. Zmienił mi się też kolor skóry na mocno rumiany, spadł brzuch i polska nadwaga przeszła do historii. Słowem, zmężniałem i schłopiałem. Pod tym względem nie żałowałem, że opuściłem Polskę i zapyziale życie w ponurym blokowisku. Za nic już bym tam nie wrócił. Ten zew natury, który dopadł mnie tutaj, był jak najbardziej oszałamiający narkotyk. Odwyk był niemożliwy. Już żadne miasto nie było w stanie zaimponować mi na tyle, że mógłbym porzucić to miejsce.
— Mam dla ciebie wiadomość! — Meg biegła do mnie, machając listem w firmowej kopercie. — Dobrą? — Przestałem przebierać widłami w gnoju. — Wyśmienitą! Przetłumaczyłam twoją książkę na angielski i wysłałam do największego wydawcy w Australii. — Patrzała na mnie, obserwując zmiany na mojej twarzy. — Spodobała się i chcą ją wydać. Mamy jechać do Sydney. Rozumiesz, co to znaczy?! — Żartujesz? — Nie wierzyłem w takie mrzonki. — Nie, to prawda! — Podała mi kartkę papieru. Czytałem zaskoczony, doznając coraz większego szoku. Facet wychwalał moją powieść i zapraszał do siebie na rozmowę celem omówienia warunków wydania książki. — Twoja powieść będzie bestsellerem! — roześmiała się wesoło. — Wątpię, lecz to wielka szansa dla mnie. Wydać powieść anglojęzyczną. — Porwałem
ją w ramiona. — Jesteś niesamowita! Cudowna… kochana! — Czułem, jak przyspiesza mi serce. — Musimy to uczcić. Może kolacja? — powstrzymała mnie, kładąc mi palec na ustach. — Z miłą chęcią. — W takim razie skończ pracę i jedziemy do Longreach — zaszczebiotała zadowolona i pobiegła do domu. Ja natomiast zwaliłem się na ziemię i oparłem o wielkie koło traktora. Z wrażenia zakręciło mi się nieco w głowie. Zdjąłem kapelusz i zacząłem się nim wachlować, bo zrobiło mi się wyjątkowo gorąco. Taka wiadomość potrafi ściąć człowieka z nóg. Outsider będzie wydany po angielsku, to wielka szansa dla mnie i mojej twórczości. To już wyższy wymiar niż publikacja w Polsce. Angielski jest językiem, którym pisarz może ruszyć w świat. Oczywiście nie spodziewałem się Bóg wie czego, ani nie wiązałem z tym wielkich planów. Po prostu, takiego prowincjonalnego amatora pióra sam fakt, że interesuje się tym największy wydawca w Australii już niesamowicie dowartościowuje. Czułem się, jakby zaczęła się moja beatyfikacja jako pisarza i było to cudowne uczucie.
*** Do Longreach pojechaliśmy motocyklem – za moja namową. Podjechaliśmy pod parterowy budynek otoczony kamiennym murkiem i zacieniony wysokimi drzewami. — Dwieście kilometrów na obiad… bardzo romantyczne — zauważyłem, postawiwszy motocykl. — Zaostrza apetyt. To Jolly Jumbuck Restaurant, dają tutaj wyśmienite pieczenie. — Zdjęła dżinsową katanę i poprawiła sukienkę. — Czterysta metrów dalej jest największa atrakcja miasteczka – Australian Stockman’s Hall of Fame, Panteon Sławy Australijskich Hodowców. Taki hołd złożony grazierom i kowbojom, którzy otworzyli Australię dla europejskiego osadnictwa. — Może pójdziemy? — To dobre dla turystów, którzy przyjeżdżają tutaj spragnieni widoku mitycznego outbacku. A ty przecież jesteś prawdziwym kowbojem i znasz to. — Chwyciła mnie pod ramię. Weszliśmy do przyjemnego środka wypełnionego szczelnie stolikami, nakrytymi białymi obrusami, przy których siedziało kilkunastu ludzi. Kelner podprowadził nas do stolika pod wielkim oknem z widokiem na ogród, po którym harcowały kangury. Nie mogłem oderwać od nich oczu. Wprawdzie widziałem je wielokrotnie, ale te były jakby oswojone i zachowywały się wyjątkowo zabawnie. Meg zamówiła obiad i butelkę wina. — Co cię skłoniło do tłumaczenia tej powieści? — spytałem.
— Mówiłam ci już kiedyś, zainteresowała mnie i zaintrygowała. Uznałam, że warto ją przetłumaczyć i zabrałam się do tego. — Trudno było? — Gorzej niż myślałam. Używasz trudnego języka, te niektóre słowa, poetyckie metafory i porównania oraz skomplikowana budowa zdań sprawiały, że siedziałam nad tym dosyć długo. — Właśnie, kiedy zaczęłaś tłumaczyć? — Jak tylko skończyłam ją czytać. Cztery miesiące temu. — Ale kiedy to robiłaś? Przecież na to potrzeba czasu, a ty pracowałaś jak zwykle. Nie zauważyłem twojej nieobecności. — To nawet się do tego nie przyznawaj — ściszyła głos. — A tak poważnie, to tłumaczyłam wieczorami, a nawet wstawałam wcześniej. — Nieprawdopodobne. Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym? — Bo mógłbyś się nie zgodzić, a poza tym całe przedsięwzięcie nie było pewne. Przecież mogło mi się nie udać, albo mogłam nie znaleźć wydawcy. A tak jest niespodzianka, na którą, szczerze mówiąc, bardzo liczyłam. — To prawda. Niespodzianka jest niesamowita. Słuchaj, Meg, ale ty musiałaś to perfekcyjnie zrobić, skoro największy wydawca w Australii to docenił. Może więc powinnaś się tym zająć? Albo pisaniem książek. — Skończyłam collage, nawet studiowałam anglistykę w Brisbane, ale wolałam oddać się farmie. W tym czasie zmarł dziadek i ja musiałam pokierować rodzinnym biznesem. Ale, ale… mieliśmy świętować twój sukces — przypomniała o celu naszej kolacji. — Nasz. — Odprawiłem kelnera, który chciał nalać nam wina i sam to zrobiłem. — Ja tylko przetłumaczyłam słowa, które ty stworzyłeś. — To też trudna sztuka, poza tym to twoje przedsięwzięcie. — Za przyszły, wielki sukces. — Podniosła lampkę. — U podstaw sukcesu leży rezygnacja z zabijania się, aby na siłę go osiągnąć. — Tak nie mówi człowiek ambitny. Tak mówi człowiek przybity przez los, który nie dba o to, co go w życiu spotka. — Odłożyła kieliszek i wyraźnie posmutniała. — Chcesz odrzucić dłoń, jaką wyciąga do ciebie fortuna?
— Meg, skarbie, niczego nie chcę odrzucać. Chciałbym tylko, abyśmy cieszyli się z tego, co nas spotyka, nie z tego, co nas może spotkać. Wynika to z tego, że moje życie układało się różnie. Nie mam teraz na myśli uczuć czy związku, lecz zwykłą, prozaiczną egzystencję. Raz miałem się lepiej finansowo, raz gorzej. Niekiedy myślałem, że nie odbiję się już od dna, a niekiedy dużo mi się udawało. Zawsze jednak, kiedy chciałem zdobyć szczyty, zacząłem snuć plany, okazywało się, że moja radość jest przedwczesna, a kalkulacje brały w łeb. Nigdy nic nie wychodziło z tego, co sobie umyśliłem… taki outsider ze mnie. Dlatego budując teraz nowe życie, robię to z ostrożnością i podchodzę do tego z wręcz chorobliwie zdrowym dystansem. Nic nie planuję, nic nie układam… zdaję się na siebie i przyjmuję, co niesie dzień. Horacy powtarzał, Carpe diem, quam minimum credula postero… Używaj dnia, jak najmniej ufając przyszłości. Uważam, że to mądre i rozważne. I błagam cię, nigdy nie wyprzedzaj ze mną teraźniejszości, bo nie chcę, aby myślenie o przyszłości pochłaniało chwile, w których rozgrywa się nasze teraz. Nie chcę mitrężyć na to czasu i nie chcę się przekonać, że moje życie upłynęło na snuciu planów i wizji tego, co będzie, tego, co przecież jest pisane patykiem na wodzie. Wybiegając w przyszłość, tracimy teraźniejszość. Dlatego rozmowom o przyszłości mówię: NIE. — Jesteś niebezpiecznym facetem, bo nie dbasz o swoje losy. — Bo do tej pory uciekałem w przyszłość przed zmartwieniami i kłopotami. Była dla mnie azylem, w którym miało być już super. Wyobrażałem sobie, że jutro będzie lepiej, że to wszystko minie. Wyznaczałem sobie linię czasu, za którą widziałem już samo szczęście. I nigdy nie miałem racji. Przekraczałem ją i nic się nie układało po mojej myśli, mrzonki się nie spełniały, a niekiedy nawet wręcz przeciwnie – wszystko komplikowało się jeszcze bardziej. — I robisz z tego regułę. — Nie, po prostu przestałem się tym przejmować. Będzie dobrze… OK, nie będzie dobrze… przeżyję, ale się już nie rozczaruję, nie popadnę w przygnębienie, nie sparzę boleśnie. A jeśli się uda… miło się zdziwię, a to przecież cudowne uczucie. — Kto nie ma marzeń, nie ma o co zabiegać, nie ma po co żyć. Życie bez marzeń jest pozbawione sensu. — Mylisz pojęcia. Zawsze miałem marzenia, choć faktycznie ostatnio schowałem je głęboko w duszy. Ale ja mówię o wybieganiu w przyszłość, o planowaniu i układaniu zamiarów na podstawie jakichś chwilowych sukcesów, jednorazowych wygranych czy doraźnie dobrych rezultatów. Nie myślę o szczęściu. Przyjdzie – zrobi niespodziankę, nie przyjdzie – nie zrobi zawodu. — Przecież są momenty i zdarzenia, które wymagają zastanowienia, bo od tego zależą dalsze losy. Chcesz działać na chybił trafił? Impulsywnie, bez zastanowienia? — Jeśli przyszłość będzie zależeć od moich decyzji, to oczywiście zastanowię się i podejmę jak najlepsze. Nie lubię jednak obiecywać sobie czegoś na przyszłość, snuć fantasmagorii, bo czuję, że się okłamuję. Oddaje się nurtowi życia, a poza tym ufam ci i wierzę, że zadbasz o moją karierę, o mnie… o nas — uśmiechnąłem się.
— Cieszę się, że obdarzasz mnie takim zaufaniem, lecz przerażasz mnie lekceważącym stosunkiem do siebie. Mam nadzieję, że to się z czasem zmieni. — Może i tak. Teraz chciałbym się skupić na tym, co jest. Wypijmy za nasz obecny sukces. — To dopiero początek, a człowiek ambitny może obejść się bez małych sukcesów. — Jeśli ktoś nie umie cieszyć się z małych sukcesów, to nie doceni też dużych, bo jego apetyt będzie cały czas wzrastać, a poprzeczka podnosić. W ten sposób zawsze będzie niezaspokojony i niespełniony. Stanie się chciwcem, pędzącym coraz to do nowych celów, których osiągniecie będzie mu sprawiało całkiem średnią przyjemność. Ja tak nie chcę. Pragnę rozkoszować się każdym dniem, każdym – nawet najmniejszym – sukcesem, czy wygraną. Tylko wtedy można naprawdę poczuć, że się żyje. Trzeba z radością wspinać się po schodach kariery, szczęścia, po stopniach do własnego nieba i na każdym zatrzymywać się i cieszyć, dziękując losowi za przychylność. Dlatego teraz świętujmy, bo stanęliśmy na pierwszym schodku. — To mądre, co mówisz, i piękne. Możesz cieszyć się z wszystkiego, z najdrobniejszych rzeczy, ale błagam, nie zatrzymuj się, idź cały czas przed siebie i wspinaj się po tych schodach… na sam szczyt… — Dla mnie to już jest wielka sprawa – wydawca z Sydney chce wydać moją powieść, którą napisałem w zasadzie do szuflady. — A gdy ten szczyt osiągniesz, podskakuj do góry… jak najwyżej i rwij tyle nieba, ile dasz radę. Zbieraj gwiazdy i spróbuj złapać chmurę, która uniesie cię jeszcze wyżej. Tego ci życzę. — Masz wielkie serce, kochana, bardzo szlachetne i szczodre. Za to się napijmy. Stuknęliśmy się szkłem. Kelner przyniósł wreszcie nasze dania. Mieliśmy wystarczająco zaostrzone apetyty, więc zaczęliśmy je pałaszować, popijając winem i gawędząc w najlepsze. Nagle zamyśliłem się. Pamiętam, jak debiut literacki świętowałem z Nią. Też w restauracji. Siedzieliśmy obok siebie, szczęśliwi, że otwiera się przed nami nowy rozdział. Wreszcie spełniły się moje marzenia, w które razem wierzyliśmy. Nie trwało to jednak długo i teraz świętuję następny krok z inną kobietą. Jeśli następny będę świętował z inną, to niezły numer ze mnie. — O czym myślisz? A może o kim? — zauważyła moją zadumę. — Głupia jestem, nie powinnam zadawać retorycznych pytań. — To ja jestem tym złym, bo za dużo myślę i w dodatku w nieodpowiednich momentach.
— To jest właśnie miłość – myśli się zawsze, bez przerwy. Kochana kobieta jest w głowie forever. Miłość nie rozróżnia pór dnia, a twoja jest tak głęboka, że pochłania cię całego… pogrąża. — Chora miłość. W głowie i w sercu wielkie uczucie, a na ustach i w gestach lekceważenie i antagonizm. — Wiedziałeś to wcześniej, czy trzeba było rozstania, żeby to zrozumieć? — Trzeba było stracić tę miłość, aby się przekonać, jak była wielka. Stanąć na końcu świata, w miejscu, skąd już mnie nie usłyszy i myślami krzyczeć o żarliwości swoich uczuć. Dobijać się z własnym sumieniem i daremnie próbować się odkochać. — Dlaczego nie zadzwonisz do Niej i nie spytasz, czy chciałaby tutaj przyjechać? Na wakacje, razem z córką. W krainie Oz z pewnością byście się dogadali, szczególnie że już zrozumieliście wszystko. — Ja zrozumiałem. A to za mało. — Ona kocha cię tak samo mocno. Uwierz mi. — Kiedy jedziemy do Sydney? — wróciłem na ziemię. — Jutro zadzwonię i się umówię. — Mamy kawał drogi. — Polecimy samolotem. — A nie moglibyśmy jechać motocyklem albo samochodem? — A może konno? — zachichotała. — To prawie tysiąc czterysta kilometrów. — Chciałbym zobaczyć jak najwięcej. Taki rajd przez Australię to fajna przygoda dla mnie. — Będziemy jechać dwa dni. — Przecież nigdzie się nam nie spieszy. — Skoro ci na tym zależy… ale samochodem. Roześmiana i szczęśliwa była urocza. Postanowiłem więc utrzymywać taki nastrój. — Pamiętam, jak będąc dzieckiem, jechałem z rodzicami nad morze, na wczasy. Małym fiatem… pamiętasz jeszcze jak wyglądał?
— Taka mydelniczka, do której się z trudem wchodziło. — Z trudem też się jechało. Mieliśmy kawał drogi… sześćset kilometrów do Ustki… — Tutaj na taki dystans mówi się żabi skok. — W Polsce to raczej kangurzy. Wsiedliśmy więc do tego luksusu komunistycznej Polski, przyznawanego przodownikom pracy na talony i… poszło. W uszach szum, w oczach łzy, na liczniku czterdzieści trzy. Jechaliśmy tyle, bo sterta bagaży na dachu stawiała taki opór powietrza, że przy sześćdziesięciu unosił nam się przód kaszlaka do góry. Nie zapomnę tej jazdy nigdy… ciasno, duszno i trzęsąco. Zupełnie jakbym siedział na młocie pneumatycznym. W dodatku musieliśmy się zatrzymywać co dwie godziny, żeby ostygł silnik, a i tak dwa razy odmówił posłuszeństwa. Jechaliśmy dwadzieścia godzin. — To chyba rekord prędkości — śmiała się serdecznie. — Ale było wesoło, grało polskie radio, które matka zagłuszała swoim trajkotaniem, a ojciec z nosem przy szybie przekraczał barierę dźwięku. Jak w filmach Barei. — Ha, ha, ha. — Tak było. W takim luksusie się człowiek wychował. Ten mały fiat symbolizuje mi całą, ówczesną Polskę… a może nie tylko ówczesną — pomyślałem — duszną, ciasną i co jakiś czas odmawiającą posłuszeństwa. Ale wczasy za to były udane. A teraz połowa Polaków żyje w nędzy. Miałaś szczęście, że mogłaś rozwinąć skrzydła w tych pięknych, wolnych przestrzeniach. Dużo szczęścia. — Ja pamiętam, jak niczego nie było w sklepach. Kiedyś mój wujek przysłał nam ze Stanów paczkę. Kupę jedzenia, słodyczy i przyborów szkolnych dla mnie. Była tam gumka chińska, taka pachnąca. Miałam taką jedyna w klasie, ale niedługo, bo po kilku dniach ktoś mi ją ukradł. Płakałam jak bóbr, a afera była na całą szkołę. — Afera o chińską gumkę. Brzmi jak tytuł filmu. W tym też jest trafna symbolika socjalistycznego cudu gospodarczego. — Wtedy wszystko stanowiło wartość, nawet najdrobniejsza rzecz. Z wszystkiego się ludzie cieszyli, cokolwiek udało im się kupić. — Tak, mój ojciec kupno mebli opijał bardziej niż moje urodzenie. — Nie załamuj mnie. — To prawda. Człowiek szedł do sklepu po buty, a wracał z maszyną do pisania, bo akurat była dostawa. Nieważne, że nikomu nie była potrzebna, ale była… taka lokata kapitału. Oprócz niej mieliśmy niepotrzebną maszynę do szycia, gitarę, na której nikt nie umiał grać i wiele, wiele różnego typu rzeczy, których nie używaliśmy, bo było szkoda i trzymało się je na
potem. — A potem nastał wyczekiwany kapitalizm i już wszystko było w sklepach, a urządzenia zestarzały się i nadawały na złom. — Jakbyś tam była.
*** Po rozmowie z Meg przełamałem się i postanowiłem zadzwonić do żony. Chciałem Jej powiedzieć o danej mi szansie i o tym, że kocham Ją nad życie, że wszystko zrozumiałem i chcę jeszcze raz poprosić o rękę… że najprawdopodobniej zarobię duże pieniądze i chcę, abyśmy zamieszkali razem w Australii. Gdyby się zgodziła, zrobiłbym wszystko, aby zapewnić im jak najlepsze warunki… dom, może kupiłbym farmę… to zależało wyłącznie od Niej. — Cześć… to ja… Szymon — głos miałem matowy, a w gardle step, suchy i piaszczysty. Zupełnie nie wiedziałem, co mówić. — Cieszę się, że żyjesz, ale już dla mnie nie istniejesz — wycedziła znanym mi doskonale tonem głosu diabła, który dobywał się z Jej nieposkromionego charakteru i wściekle rzuciła słuchawkę. Pii, pii, pii, pii… Wiedziałem, że tak zareaguje, że nie będzie miała ochoty ze mną rozmawiać. Działała zawsze pod wpływem impulsu, afektu, gniewu i z trudem wybaczała, czy dawała się przeprosić. Jak ma mi wybaczyć ucieczkę i tak długi niebyt, skoro z trudem wybaczała moje przeciągające się wyjście do knajpy z kolegami? To niemożliwe, pomyślałem, lecz automatycznie nacisnąłem przycisk „redial”. — Porozmawiajmy, nie rozłączaj się! — wybełkotałem pospiesznie, hamując jej bezwarunkowy odruch nienawiści. — Świetnie, że dzwonisz! O której wrócisz do domu, bo nie wiem, czy już wstawiać ziemniaki… aha, kup po drodze dobre wino, usiądziemy sobie wieczorem i opowiesz mi, co robiłeś przez te miesiące… — Nie bądź złośliwa. Interesuje mnie, co u ciebie i Maryni… Zapadła ciężkostrawna cisza, a hitchcockowskie napięcie trzeszczało w słuchawce. Myślałem, że sobie poszła. — Skarbie… — Czego ode mnie chcesz, draniu? Myślałam, że nie żyjesz… umierałam ze strachu.
Zostawiłeś mnie bez słowa, jak dziwkę nad ranem… nawet listu nie zostawiłeś i masz czelność dzwonić! Dzięki za szacunek do mnie! Ale zawsze taki byłeś, więc i na koniec nie pokazałeś klasy — zaśpiewała na starą nutę. — Nie mogłem już znieść tego. Musiałem to zrobić. Mam nadzieję, że lepiej ci jest beze mnie. — O wiele. W końcu mam spokój. Nawet nie wiesz, jak nam jest dobrze, dlatego proszę cię, nie zakłócaj ponownie naszego życia… — A Marynia? Mogę z nią porozmawiać? — Jest u babci. Zresztą nawet gdyby była w domu, nie pozwoliłabym jej podejść do telefonu. Już dla nas nie istniejesz. Umarłeś dawno temu… — Tak jej powiedziałaś? — Powiedziałam prawdę… że zostawiłeś nas, bo już nas nie kochasz. — To nie jest prawda. Kocham was, ale nie potrafiłem żyć w takim toksycznym związku. Dobrze wiesz, o co mi chodziło… napisałem ci kilka dni wcześniej… — O, jaki ty byłeś biedny. Z pewnością teraz masz lepszy. — Nie mam… jestem sam… — Szymon, gówno mnie to obchodzi. Ja sama nie jestem! — Otarła chyba łzy, a złość pozwoliła Jej dojść do siebie. — Żyj sobie jak chcesz i pozwól mnie na to samo. — A jaki jest dla Maryni, dobrze ją traktuje? — Nie sądzisz chyba, że związałabym się z mężczyzną, który krzywdziłby moje dziecko. — Tak, tego jestem pewien. Mimo wszystko jesteś wspaniałą kobietą. Proszę cię… wybacz mi kiedyś… — poczułem ścisk w żołądku, tak silny, że w wilgotniejących oczach zrobiło mi się ciemno, a łzy pociekły po policzkach. Nie mogłem ich powstrzymać. — Kochanie, przepraszam za to, co ci zrobiłem przez te lata. Proszę, wspominaj mnie… najlepiej jak potrafisz, a jeśli nie, to ubarw trochę nasze wspomnienia, dodaj mi dobroci, żebym w twojej pamięci był… choć odrobinę lepszy niż w życiu. Oczami wyobraźni widziałem i u Niej mokre policzki. — Ja wiem, jak mam cię zapamiętać. Pracowałeś na to długo, więc nie wciskaj mi kitu. Gdzie jesteś? — Daleko.
— Chciałabym rozpocząć procedurę rozwodową. — Ale ja właśnie chciałem ci powiedzieć, że… — Nic już nie chcę słyszeć. To jest ta scena, w której mówię ci, że między nami definitywny koniec. Mam nadzieję, że po tym wszystkim nie będziesz robił problemów. — Ale… — Zrozum, człowieku, że nie mamy o czym rozmawiać… jedynie o rozwodzie… więc jak? — Nie będę robił — zrezygnowałem. Zrozumiałem, że to na nic. — Cieszę się. Możesz mi podać numer telefonu? — Nie mam telefonu… — W takim razie adres, na jaki wysłać dokumenty. — Nie mam adresu. — O… widzę, że dobrze ci się powodzi, zasłużyłeś na to. Zawsze miałeś problemy z pracą i dostosowaniem się do rzeczywistości. To twoje bujanie w obłokach i mrzonki o wielkim pisarstwie. Ale jak mam, do cholery, rozwieść się z tobą?! — Przyślę ci zgodę na piśmie. Jesteś prawnikiem więc sobie poradzisz… jak zawsze. — Jesteś zagranicą? — Zagranica… to za blisko. Trzymaj się, Skarbie… kocham cię. Ucałuj Marynię i powiedz jej… co chcesz. — Położyłem słuchawkę. Wyszedłem na werandę jak zbity pies. Meg siedziała na schodach. — I jak? — spytała. — Nie chciała rozmawiać. — Usiadłem przy niej, aż schody skrzypnęły pod ciężkim garbem mojego bólu. — Chce się rozwieść. Ma kogoś. — Kłamie. Mówi tak, bo jest wściekła na ciebie i chce się zemścić, chce żebyś cierpiał. To pozoranctwo… trzyma fason. — Skąd ta pewność? — Z tego, co opowiadałeś, wynika, że nie jest kobietą, którą ciągnie do mężczyzn. Byłeś Jej pierwszą prawdziwą miłością, była ci wierna i to niemożliwe, żeby tak szybko się z ciebie
wyleczyła. Zresztą po nieudanym związku kobieta pragnie odpocząć, potrzebuje wyciszenia i spokoju, musi wszystko przemyśleć i ułożyć sobie w głowie… dokładnie tak, jak ty. — Nie sądzę. Jest atrakcyjna i nie miałaby problemów ze znalezieniem faceta. Ale co mnie to w ogóle obchodzi? Przecież odszedłem od Niej, więc ma prawo robić, co Jej się żywnie podoba… ma prawo układać sobie nowe życie… — Ty też. — Tylko żeby trafiła na odpowiedniego faceta, godnego Jej… Muszę się przejechać. Ochłonąć. Odpaliłem CBX’a i odjechałem bez słowa. Chciałem zostać sam. Dostałem cios poniżej pasa. Bolał mnie jak skurwysyn, chociaż od dawna się go spodziewałem i przygotowywałem się na jego przyjęcie, trenując psychologiczny blok. Na nic jednak treningi, nie da się przygotować na słowa kochanej kobiety, która kończy definitywnie długotrwały związek. Jechałem na złamanie karku, wyciskając siódme poty z maszyny. Chmura kurzu wlokła się za nami, jak ogon przeszłości rozdmuchując moją rozpacz na cztery strony outbacku. Wskazówka prędkościomierza dobijała do 200 km/h – prędkość zabójcza jak na taką drogę. Wystarczyłby jeden dół, jeden większy kamień, czy piaszczysta kałuża, a pożegnałbym się z życiem w sposób niezwykle bolesny i gwałtowny. Ale teraz o to nie dbałem. Szaleństwo wymieszane z adrenaliną zawładnęło moim umysłem, nakręcając go brawurową spiralą autodestrukcji i samobójczej manii uwolnienia się od miłosnego bólu. Wiatr smagał mnie boleśnie po twarzy, próbując ostudzić we mnie rozgrzane do czerwoności emocje. — DLACZEGO MI TO ZROBIŁAŚ?! KOCHAM CIĘ! — zawyłem jak zraniony zwierz, przekrzykując ryk dziewięciu tysięcy obrotów silnika. — KOCHAM CIĘ! KOCHAM CIĘ! KOCHAM CIĘ! KOCHAM CIĘ… KOCHAM CIĘ… KOCHAM CIĘ… Echo porwało moje słowa i przedrzeźniając niosło w australijski interior wraz z welonem kurzu, wzbudzanym desperacko przez opony, na których mściłem się za Nią bezlitośnie. KOCHAM CIĘ, KOCHAM CIĘ, rozpływało się wśród drzew i ucichło. Niestety, Polska była za daleko. Nagle motocyklem zarzuciło niebezpiecznie, przyhamowałem, wpadając w boczny poślizg i przez moment mocowałem się z nim, próbując utrzymać go na kołach. Zwolniłem i w odpowiednim momencie dodając gazu, udało mi się opanować ciężką maszynę i nie wywinąć karkołomnej figury. Zatrzymałem się. Kropelki potu zrosiły mi czoło, a ciało drżało, nadmiernie pobudzone przez niebezpieczną i ryzykowną jazdę. A więc zależy mi na życiu, pomyślałem. — Dlaczego mnie nie wysłuchałaś? Dlaczego nie dałaś mi szansy wszystkiego wyjaśnić? To mogło nas znów połączyć. ZAWSZE TAKA BYŁAŚ! NIGDY MNIE NIE
SŁUCHAŁAŚ! NIGDY! JA SIĘ ZABIJĘ! — Zeskoczyłem z Hondy, która z rumorem zwaliła się na ziemię. — KURWA! — dostawałem spazmów, kopałem ziemię, wzbudzając tumany pyłu i kląłem, opętany szewską pasją. Nienawidziłem Jej — FUCK YOU, BITCH! — plułem spienionym jadem nienawiścią, rozbryzgując go naokoło najgorszymi inwektywami. Nie mogłem się opanować, nie mogłem się powstrzymać. Rozpacz zawładnęła moim rozsądkiem, kultowym stoicyzmem i kulturą inteligenta. — NIE MOGĘ! WRÓCĘ DO POLSKI I ZABIJĘ WAS OBOJE… CIEBIE I JEGO! A potem siebie. — Rzuciłem się na ziemię. Jakiś zdziwiony jaszczur, przypominający małego smoka, wpatrywał się we mnie wybałuszonymi ślepiami. — Co się gapisz?! Wypieprzaj, gadzie!— Przymknąłem oczy. — Nie widziałeś zrozpaczonego homo sapiens? Masz rację… jestem żałosny. Daję się sprowokować babie… w dodatku eks. ALE JĄ KOCHAM, KURWA JEGO MAĆ! — Porwałem kamień i cisnąłem w niego z całej siły. Nie trafiłem, ale wystraszył się i uciekł w trawę. — Co ty wyprawiasz?! — zadudniło Alter Ego. — Wypierdalaj! — Spójrz w lusterko! — Odpieprz się! — Spójrz! — Z dupy ci je mam wyciągnąć? — Jest przy Hondzie. Na czworakach poczłapałem do leżącego cacka. Odwróciłem chromowane lusterko. Zobaczyłem gorszego stwora niż jaszczur, którego potraktowałem kamieniem. Rozmazany potem kurz, zapluty, z cieknącą śliną, czerwony, wściekły, z mętnymi ślepiami zaszłymi mgłą obłędu, rozczochrane włosy ze źdźbłami trawy… słowem, zdesperowany frustrat, dyszący chęcią zemsty za własne winy. — Opanuj się! Wiedziałeś, że tak będzie, więc nie wściekaj się. NIE STRUGAJ PRĘTA Z TYM ZASKOCZENIEM! — TO KONIEC? — I świetnie. Życz jej wszystkiego najlepszego. — Popieprzyło cię?! — Odszedłeś od Niej i Ona ma prawo do ułożenie sobie życia. Niech trafi na porządnego faceta, który będzie dobry dla Niej i dla twojego dziecka. A ty masz kobietę tutaj… kobietę stokroć lepszą i cieplejszą, która kocha cię… jak Ona nigdy. Oparłem się o motocykl i przetarłem twarz. Czułem, jak spada mi poziom opętania,
a ciało powraca do spokojnego stanu skupienia. — Wszystkiego najlepszego… Tak, zasługuje na to. To moja wina i nie mogę Jej niczego zarzucać… nie mogę mieć do Niej pretensji. ALE, KURWA, NIE MOGĘ SIĘ Z TYM POGODZIĆ! — zazgrzytałem zębami. — HEJ! — OK, postaram się. Mów do mnie… tłumacz mi to! — Skończył się ten etap twojego życia. Po prostu o nim nie myśl, nie rozpamiętuj go, tylko skup się na przyszłości, a ona przed tobą świetlana. Przeżyłeś z Nią długo, ale przed tobą dłuższe życie. U boku innej kobiety możesz spędzić więcej czasu i przeżyć o wiele piękniejsze chwile. Tylko daj jej szansę, nie broń się przed jej miłością. Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy… przecież to twoja ulubiona piosenka… Ważnych jest kilka tych chwil, tych, na które czekamy… — Na nic nie czekam. — NIE BLUŹNIJ! — MÓW! — Życie to jest poker, a ty przegrałeś dopiero pierwsze rozdanie. Pula jest jeszcze cały czas do wzięcia. Pozwól, aby życie rozdało ci nowe karty… zagraj raz jeszcze i zgarnij wszystko. Ograj życie. — Ale jak mam się wziąć w garść? Jak się z tym pogodzić? — Przecież było ci źle w tym małżeństwie więc odszedłeś, co mam ci jeszcze powiedzieć? Zapomniałeś, jak było? Możesz położyć dłoń na sercu i powiedzieć, że było ci dobrze, że byłeś szczęśliwy? — Połóż dłoń na moim sercu i zobacz, jak napierdala do Niej. Chce mi z klaty wyskoczyć. — To przejdzie. Na starą miłość najlepszym lekarstwem jest nowa… — Bardzo oryginalne! Masz jeszcze jakieś tego typu wyświechtane sentencje? — Ale mądre. — MÓW, ŻEBYM ZROZUMIAŁ! — Nie da się, bo uczucia do Niej cię zaślepiają, zamykają ci umysł na prawdę, dobre rady i mądre słowa. Nie dasz sobie niczego przetłumaczyć, więc co mam do ciebie mówić? Jeśli nie docierają do ciebie rzeczowe argumenty, to po prostu zachowuj się jak twardy facet, nie jak
rozczulająca się nad sobą… Cipa płacząca za… cipą. — O… i to jest dobre! — Cieszę się, że… — Zamknij już pysk! Muszę pomyśleć. Przymknąłem powieki. Futurystyczna scena natychmiast stanęła mi przed oczami. Zawsze miałem wybujałą wyobraźnie. Jakiś facet w moim domu przytulał moją córkę… krew z krwi mojej, ciało z ciała mojego… pomógł odrabiać jej lekcje i całusem posłał do pokoju. — NIE DOTYKAJ JEJ, YOU DIRTY FUCKER! PEDOFILU! ZŁODZIEJU DZIECI! Ona krzątała się po kuchni i przygotowywała mu kolację, on zaś ględził, jak mu było w pracy. Uśmiechał się jak gospodarz teleturnieju i co kilka słów mówił „proszę ja ciebie”. — SIELANKA… KURWA JEGO MAĆ, SŁOWO DAJĘ! Po kolacji pozmywał i usiedli w moim salonie… na wybieranej przeze mnie kanapie. Zrobił Jej drinka… wódkę z jakimś mleczkiem kokosowym, które ciągnęli przez słomki. — JA PIEPRZĘ, CO ZA FACET PIJE TAKIE TRUNY! Na całego włączył im się gadulec. Jutro mieli sadzić jakieś drzewka i żywopłot… ale zaraz… gdzie? — NA MOJEJ DZIAŁCE?! WON, CHAMIE! Ona była zachwycona i mówiła, że jeśli nie podoba mu się Jej projekt, to kupią inny… — MÓJ PRZYSZŁY DOM MU SIĘ PODOBA, KLASYCZNY, POLSKI DWOREK. CO ZA BURAK! SKĄD TY GO WYTRZASNĘŁAŚ? ROZDAWALI GO JAKO GRATIS DO PISM KOBIECYCH?! Zapewniał Ją, że zaczną w przyszłym roku i pierdząco ciągnął obrzydliwą, białą ciecz, a Ona, szczęśliwa, trzepała powiekami, kokietując go w grze wstępnej. A potem poszli do sypialni… — MOJEJ! …i zgasili światło. Chyba też lubi po bożemu… pewnie słucha radia „Maryja” i jest radnym z Ligi Polskich Rodzin. — NIE WYTRZYMAM!
— TO JUŻ NIC NIE JEST TWOJE… JEST MOJE — przemówiła ze swoim szyderczym akcentem. — JA JUŻ NIE JESTEM TWOJA… JESTEM JEGO, JAK MOJA CÓRKA… CIEBIE JUŻ NIE MA. NIE ISTNIEJESZ. ŻYCZĘ CI, ŻEBY CIĘ OBESRAŁO! HA, HA, HAAAAA…— Jej histeryczny śmiech zwycięstwa unosił się, skażał spokój przyrody i wdzierał się we mnie świdrująco… rozdzierający jak tygrysa szpony. Łzy lały mi się strumieniem, piekły oczy, a ból tartych zębów przeszył mnie i wdarł się brutalnie do skroni, rozpalając w niej totalną pożogę szarych komórek. Temperatura wzrastała niebezpiecznie, podgrzewając dynamit moich uczuć… zaraz eksploduję na tysiące złości i nawet po kodzie genetycznym mnie nie zidentyfikują. — CHRYSTE PANIE!
— Szymon! Miałeś wypadek?! — Meg podbiegła do mnie. Nawet nie słyszałem jak podjechała. — Stało ci się coś?! — Uklęknęła i zaczęła gładzić mnie po oszpeconej wrażeniami twarzy. — W głowę — westchnąłem ciężko, czując jak z sykiem gaśnie lont zaminowanego umysłu. — Zawieź mnie do najbliższego zakładu psychiatrycznego i zostaw tam. — Zamknąłem oczy, czując rozpacz i poniżający wstyd. — Szymon, jesteś zdenerwowany… uspokój się. Tak nie można. — Meggie, ja już nie mogę. Wariuję, tracę siły i chęci. To wszystko mnie przerasta… cela me depasse. Meg, jak mam sobie z tym poradzić? Jak wrócić do życia? Powiedz, jak poradziłaś sobie ze śmiercią rodziców? Byłaś przecież jeszcze dzieckiem. — Cierpiałam okrutnie. — Usiadła obok mnie. — Tęskniłam za nimi tak bardzo, że nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca. Rozmawiałam z nimi jak zawsze, jakby byli obok. Jak wtedy, kiedy mama gotowała obiad, a ojciec biegał po farmie. Chodziłam po jego śladach i mówiłam do niego… i słyszałam, jak mi odpowiada. Wchodziłam wieczorem do sypialni mamy, siadałam przy pustym łóżku i opowiadałam jej, co się wydarzyło dzisiaj. Dziadek i Mel myśleli, że zwariowałam. Ale ja tego potrzebowałam, to łagodziło moją stratę, moje cierpienie… wmawiałam sobie, że cały czas są obok mnie, że nic się nie stało, że odeszli tylko fizycznie, a duszą i sercem są przy mnie. Kazałam nawet układać na stole nakrycia dla nich. Teraz, z perspektywy lat, uważam to za szaleństwo, ale wtedy było mi to potrzebne. Wszystko byłoby prostsze, gdyby był blisko psycholog, z pewnością poddałabym się terapii, ale nie było i zdana byłam tylko na siebie…i nie wiedziałam, co robić — westchnęła przez łzy. — Miałem często chwile szaleństwa, w których miotałam się jak wściekła. Uciekałam w busz i walczyłam z bólem, z cierpieniem… tak jak ty teraz. Po kilka dni spędzałam pod gołym niebem, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego to właśnie mnie spotkało? Nie mogłam tego zrozumieć, nie mogłam się z tym pogodzić. Wielokrotnie chciałam szarpnąć się na swoje życie, chciałam do nich dołączyć, skończyć swoje męki, ale nie miałam odwagi. Wiedziałam, że życie, pomimo tego, co mnie spotkało, jest piękne i cenne. Dziadek kiedyś powiedział mi bardzo mądre słowa… ponoć
wypowiedziane przez Napoleona Bonaparte… cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć. Bo tak naprawdę to nawet w największym cierpieniu kocha się życie. A to cierpienie hartuje człowieka, zmienia go w twardy głaz, którego potem nic nie jest w stanie rozbić. Kiedy nauczymy się żyć z własnym bólem, kiedy pogodzimy się z nim i zrozumiemy go, bardziej doceniamy życie, odnajdujemy i rozumiemy szczęście… i w pełni cieszymy się brakiem złych chwil. Ciężkie przeżycia uczą człowieka odróżniać rzeczy istotne od nieistotnych. — Grochowe łzy kapały jej na sukienkę. Chwyciłem ją za rękę, nie chcąc drażnić jej słowami, które w żaden sposób nie mogły oddać jej bólu. — Nie pamiętam, kiedy przestałam, ale z pewnością nie nosiłam już warkoczy. Kilka lat później pojechałam na studia do Brisbane. Ale ich nie skończyłam, bo umarł dziadek i musiałam zająć się rodzinnym interesem. Chciałam, aby trud, który włożyli moi ukochani w farmę, nie poszedł na marne. Chciałam, aby patrzyli na mnie z nieba i radowali się, że tak dobrze mi idzie. W tej pracy odnalazłam sens i treść życia. — Jestem głupcem — wyszeptałem, zrozumiawszy, że ta kobieta przeszła w życiu najcięższe chwile i nie poddała się, a wręcz przeciwnie – nabrała optymizmu i wiary w szczęście. A ja przeżyłem rozwód i taplam się we łzach rozpaczy, jak mięczak. — Po śmierci rodziców obiecałam sobie, że nigdy nie będę się przejmować przyziemnymi problemami typu nieszczęśliwa miłość, zdrady czy inne błahostki. Wierz mi, Szymonie, że śmierć uzmysławia nam, jak płytkie i banalne były dotychczasowe problemy. Rozumiemy, że głupotą było kurczowe trzymanie się ich i pogrążanie w smutku. Wtedy zdajemy sobie sprawę, że nie można wyolbrzymiać własnych problemów, że grzechem jest myśleć, iż spotkały nas największe nieszczęścia. A każdy cierpiący człowiek tak myśli. Dwa razy tak myślałam… Trzeciego razu już nie było; gdy umarł dziadek, przyjęłam to ze spokojem. Tłumaczyłam sobie, że był stary i przeżył życie, choć wiedziałam, że na podróż w wiekuistość był jeszcze za młody. A gdy Max odchodził, zamiast histerii lub wybuchu rozpaczy spakowałam mu dwie walizki i podałam dłoń z uśmiechem, choć serce drżało, pogrążone w bólu. Richard Carlton, autor książki Nie zadręczaj się drobiazgami w miłości, którą wtedy czytałam kilkakrotnie, pisał, że bardzo często tylko od nas zależy, czy będziemy rozdmuchiwać jakiś problem, czy też machniemy na niego ręką, uświadomiwszy sobie, że nie ma o co kruszyć kopii. — Życie cię nie oszczędziło, ale cię nie pokonało, nie złamało. Z tych smutnych wydarzeń wyniosłaś wiele mądrości i spokoju. Mam nadzieję, że już nic przykrego cię w życiu nie spotka. — Jeszcze chyba tylko jedno rozstanie… a potem zapadnie błoga cisza… nicość… aż do mojej śmierci nic się nie zmieni, bo już na nikim nie będzie mi zależeć. Zrozumiałem, ale nie wiedziałem, jak to skomentować, jak się wytłumaczyć, jak ją zapewnić, bo sam nie byłem pewny siebie. — Wiesz, podobno lepiej cierpieć z miłości niż nigdy się nie zakochać. — Każdy, kto się zakocha, musi być przygotowany na cierpienie. Muszę faktycznie przeżyć, wyzwolić się z tego żalu i zazdrości, szczególnie, że sam sobie jestem winny. Nie chciałem z Nią być, a teraz, gdy Ona układa sobie życie, ja dostaję białej gorączki.
— Najskuteczniejszym lekiem na cierpienia zawiedzionej miłości jest przyjaźń, bo ona mnoży radości i dzieli troski, zwiększając przez to szczęście i zmniejszając ból. Mimowolnie nachyliłem się nad nią i pocałowałem w usta, delikatnie i namiętnie… tak jak się całuje kochaną kobietę. Zaskoczyło ją to, ale przymknęła oczy i mocniej przywarła do moich ust, umiejętnie wykorzystując język. Położyłem jej dłoń na brzuchu, drżała. Chwyciła mnie ręką za szyję i przycisnęła. Pieszczota ust była tak cudowna, że żadne z nas nie miało ochoty jej przerwać. Dwie samotne dusze, które spotkały się zrządzeniem losu i nie mogły być razem, bo jedna miała chory umysł. Wzbierały we mnie emocje, rosła erotyka zmysłów, rozpędzając męską żądzę, której już nie mogłem pohamować. Przewróciłem ją na ziemię, a moja dłoń łapczywie powędrowała pod sukienkę. Po aksamitnych nogach pognała w górę i zaczęła natarczywy taniec w majtkach. Byłem odurzony rozkoszą, której nie doświadczałem od miesięcy, od miesięcy nie pieściłem kobiety, więc teraz dostawałem małpiego rozumu, który zamieniał mnie w samca za wszelką cenę pożądającego samicę. Całowałem ją nachalnie, nie dbając już o delikatność, ani o subtelność, dobierałem się chamsko do jej łona. Majtki trzeszczały brutalnie, aż w końcu potargały się, więc zerwałem je pośpiesznie. Droga była wolna. Zacząłem rozpinać spodnie, rozszerzając jej nogi własnym ciałem. Druga ręka rwała sukienkę, próbując dostać się do krągłych piersi, unoszących się w rozgrzanym oddechu. — Szymon, nie — wyszeptała, opierając się przed finałowym wejściem. Byłem jak w pornograficznym transie, zachłannie przyciskałem ją do siebie, pieszcząc jej naprężone pośladki. Wyzwoliłem się ze spodni, zbliżając się do meritum kopulacji. — Szymon… nie! — Odpychała mnie ze łzami w oczach, używając całej swojej kobiecej siły. — Szymon, proszę, puść mnie! Przez moment szamotałem się z nią, wykręcając jej ręce i zadając ból, tak psychiczny jak i fizyczny. Krzywiła się i jęczała, błagając, bym przestał. Łzy płynęły jej po poczerwienionych policzkach i mocno ściskała mnie nogami, utrudniając mi posiadanie jej… utrudniając gwałt – opamiętałem się nagle. Puściłem ją, szybko zapiąłem spodnie i wstałem zdruzgotany, że tak ją upokorzyłem. CO JA ROBIĘ?! JA PIEPRZĘ, ZACHOWUJĘ SIĘ JAK SKURWIEL, pomyślałem, wściekły na siebie. — WSZYSTKO PRZEZ CIEBIE! — złorzeczyłem zdradliwej żonie. Czułem się jak najgorszy sukinsyn. Najchętniej zakopałbym łeb w ziemię, jak struś. Myślałem, że spłonę ze wstydu. Jak mogłem się tak poniżyć? Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc skończyło się standardowo: — Meg, Skarbie, przepraszam. Nie wiem co we mnie wstąpiło. Boże, jak mi jest przykro. Wybacz mi. — Płakała i podnosiła się z ziemi, podtrzymując potarganą sukienkę. Podbiegłem do niej i przytuliłem drżącymi rękami. Nie broniła się. — Wybacz mi, błagam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło — zacząłem niespodziewanie płakać. Rozkleiłem się i nie mogłem utrzymać łez na wodzy. Nie wiem, co wywołało wodospad rozpaczy – czy Jej zdrada, czy moje gwałtowne zachowanie, ważne, że ryczałem jak bóbr, pogrążony w zażenowaniu. Jeszcze nigdy nie płakałem kobiecie w ramiona, bo też nigdy nie czułem się tak skonsternowany.
— Nic nie sprawia większego bólu niż rozpamiętywanie minionych chwil, szczególnie jeśli były to chwile szczęśliwe. Ale trzeba się pogodzić z faktem, że minęły i zadbać o to, aby przyszły inne… szczęśliwsze. Wyrzuć to wszystko, co było, niech wypłynie z tymi łzami. — Chwyciła mnie za głowę i przytuliła. — Pożegnaj nimi przeszłość i zacznij żyć… — Kochanie, nie chciałem cię skrzywdzić. — Wiesz, czego uczą własne cierpienia? Że nikomu nie należy robić żadnej przykrości… Szymon, ja cię rozumiem… i rozgrzeszam. Ale zadaję ci pokutę… ZACZNIJ ŻYĆ tak, żeby już nikt przez ciebie nie płakał. — Chciałbym, Meg. Modlę się nocami o amnezję, która wybawiłaby mnie z tego duszącego uścisku wspomnień… w końcu amputowałaby na zawsze stare życie i dała mi szansę na nowe… z tobą. — Z cierpieniem trzeba się pogodzić… nie walczyć z nim, bo nie da się go się ostatecznie pokonać. Zwycięstwo nad cierpieniem jest oszukiwaniem siebie… jest niepełne. Nie można zwalczyć żalu i bólu. Trzeba go tylko schować na tyle głęboko, aby powracał najrzadziej jak to możliwe. Aż kiedyś zauważysz, że tak wiele nowych zdarzeń naniósł czas, że zasypał go tak szczelnie, że nie może się wygramolić. Wtedy dusi się i znika. Opamiętałem się i doszedłem do siebie. Gejzer klęsk ostygł, a łzy powoli wysychały. Spojrzałem na nią z wdzięcznością. — Zanudzam cię swoim hamletyzmem bez pokrycia. Odkąd przyjechałem do krainy Oz, spotykają mnie same przyjemności… dostaję dary od losu. A zachowuję się jak beksa… wzdychając do byłej żony. A tym bardziej mi ciężko, że krzywdzę cię. Jest mi strasznie przykro. — Wracajmy do domu.
Wieczór spędziłem na werandzie, sam. Nie miałem odwagi spojrzeć Meggie w oczy. Byłem tak wrednie skonfundowany, że nawet na siebie nie mogłem patrzeć. Tym, co zrobiłem, znienawidziłem siebie i najchętniej już bym się nie golił, żeby nie spoglądać w lustro i schować się za kudłatym zarostem. Doprowadziłem się do ostateczności, szczęście w tym, że opamiętałem się w porę i nie skrzywdziłem jej, że nie zrobiłem tego jej i sobie, bo kim wtedy bym był… normalnym gwałcicielem. Przyłożyłem butelkę do ust i pociągnąłem łyk zimnej wódki. Spojrzałem w niebo. Już nie świeci nam jedna gwiazda. Dziś nasza mleczna droga rozgałęzia się i biegnie w dwóch kierunkach, oddalając się od siebie. ONA i JA. PRZESZŁOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ. Piję… za Ciebie, by spotkała Cię Twoja wizja szczęścia, za Marynię, by ojczym był uczciwszy od ojca, za siebie, bym oszalał jak najpóźniej, bo chciałbym trochę popisać, za Meg, by cierpiała jak najkrócej i rozsądnie puściła mnie kantem.
Właśnie, Meg. Chyba powinienem zrezygnować, spakować się i odejść… nad ranem… w mgłę, aby nie trafić już pod żadną przychylną strzechę i nie spaskudzić atmosfery. Spojrzałem na okno jej sypialni. Pewnie przy zgaszonym świetle dobijała się myślami, jak ja. Nie mam prawa jej krzywdzić. Wstałem zdecydowany i chciałem ruszyć do domu, zabrać rzeczy, ale zatoczyłem się w alkoholowej konsekwencji i runąłem na deski, strzelając łbem o poręcz. Dziwne nie jest, skoro w butelce został ostatni łyk. Zgramoliłem się i usiadłem, bogatszy o pulsującego guza. Skończyłem dialog z butelką i pożegnałem ją finezyjnym rzutem w krzaki. Gwiazd jakby przybyło, a dwa księżyce uśmiechały się do mnie szyderczymi rogalami. — FUCK YOU! IT’S MY LIFE… ONLY MINE! Droga do lodówki po drugą butelkę była długa i bolesna. Kolana rwały mnie, ale czymże jest ból, gdy pełza się po psychodeliczną ciecz, która zaraz złagodzi wszelkie żale, zobojętni troski, uniesie w upojeniu i uskrzydli pozornie. Taki cudowny blichtr, wpływający terapeutycznie. Szkoda tylko, że na krótko i wszystkie postanowienia, jakie się czyni w jej towarzystwie, są patykiem pisane na wodzie i jutro będą gówno znaczyć, w wyschniętym czajniku na szyi, wypełnionym kacem i moralnie urażoną świadomością. Już nie liczyło się dla mnie nic. Nie bolało mnie i nie cierpiałem. Alter Ego spiło się i usnęło – nigdy nie miało mocnej głowy i odpływało przede mną – więc miałem spokój. Nie groziła mi pijacka burda ani czcza konwersacja… śmieszna i żałosna. Mogłem spokojnie prowadzić monolog… z tym, że nie miałem czaszki, a tylko butelkę. Tyrada jednak skierowana była do księżyców i dobrze, bo chyba tylko one mogły ją zrozumieć. Ciężko było bowiem wyczuć… czy była polsko czy angielskojęzyczna. Z pewnością polskie padały inwektywy, bo są o wiele soczystsze. Człowiek jest gorszy od świni… nie może, a jeszcze chleje, taplając się w ekskrementach własnej głupoty. Słowa już nie mogę wypowiedzieć… nawet tego najbardziej polskiego, oddającego niemal wszystko… zdenerwowanie i gniew, oczarowanie i podziw, zaskoczenie i zdumienie… Kuuu…r…waaaa, nawet noc się kręci, jeszcze myślę, więc jeszcze wejdzie, ale sił za bardzo nie mam w rękach. Dam wam spokój, wszystkim. Może jak wypiję do końca, już się nie obudzę. Ale już nie mogę, płaczliwie spoglądam na flaszkę zerkającą na mnie połową zawartości. Litości, już nic nie odczuwam i nic nie potrzebuję… oprócz łóżka i wieczności Mimowolnie dłoń napełnia mi gardło… dławię się i pluję. PIJ! NA ŚMIERĆ! — O, teraz to mnie wkurwiłeś, bracie księżycu… nie będziesz mnie siłą zmuszał do alkoholizmu! — bąknąłem i ostentacyjnie odsunąłem butelkę. Jak kłoda zwaliłem się z hukiem obok. Chyba się obraził, bo zamknął oczy, jego brat też, a w złości zgasili noc.
*** Wybudziło mnie lekkie szarpnięcie. Ktoś podnosił mnie z werandy i targał do domu. Zaleciał mnie ostry smród wymiocin – obrzydliwy skutek pijackiej przesady. — Co jest? — wybełkotałem. — Nie zabieraj mnie… pozwól mi tu umrzeć, błagam. Ktoś jednak był uparty i za wszelką cenę chciał mnie dokądś zabrać. — Please, leave me alone. Myślałem, że teraz zrozumie, ale gdzie tam, co za uparciuch! Otworzyłem oczy. Pokój wirował, a znajoma twarz Anioła przebijała się przez bielmo upojenia. Zamachałem powiekami i ustawiłem ostrość. Wtedy miękko wylądowałem w wannie i bezpardonowo zroszono mnie zimną jak lód wodą. Zjadliwy strumień lał się po mnie, wbijając miliony ostrych kropel. Skóra pod ciuchami przybrała obronną warstwę gęsich porów, lecz nie była w stanie powstrzymać przeszywającego mnie zimna. Momentalnie otrzeźwiałem. Anioł… a raczej Diabeł chlustał mi prysznicem prosto w twarz. Nie miałem sił się bronić, ani prosić by przestał. Poddałem się więc, zwiotczałem, czekając, kiedy skostnieję, a On się zlituje i zakręci wodę. Poczułem jak zastygam w bryle lodu, przysypany śniegiem.
*** Rano obudziłem się w łóżku, rozebrany i czysty. Słońce przebijało się przez kotary, drażniąc mi zmysły, które jeszcze wirowały w głowie. Miały dużo miejsca, więc grzechotały jak oszalałe. Nie wiedziałem co się stało i jak znalazłem się w łóżku. Poczłapałem do łazienki. Wyprane ubrania wisiały na sznurku.
-8-
Od kilku godzin jechaliśmy na południe Aussi. Minęliśmy niewielkie miasteczko Quilpie i w Charleville wyjechaliśmy na drogę numer 71 prowadzącą do samego Sydney. — Uwielbiam te przestrzenie… bezmierne, niezamieszkane pustkowia. — Spoglądałem zza szyby Jeepa na rozległy płaskowyż, skromnie zasadzony ręką Boga – kępy krzewów, trawa i wszechobecny piach. — Uskrzydlające. Czuję się tutaj bardzo swobodnie. — Psychoanalityk wywnioskowałby, że jesteś facetem, który lubi niezależność i wolność. To dziwne, że w ogóle się ożeniłeś. — Meg silnie wciskała pedał gazu. Od momentu mojej wpadki czułem do niej niesamowity podziw i wdzięczność. Widziała mnie jako obrzydliwą bestię, która rzuciła się na nią, a potem schlała się i obrzygała. To ona wrzuciła mnie do wanny, umyła, rozebrała i położyła do łóżka… i na drugi dzień nie wspomniała o tym ani słowem. Cudowna, wspaniałomyślna kobieta. — To chyba przyszło z wiekiem. Jak człowiek jest młody, to rzadko zwraca uwagę na to, co tak naprawdę lubi i co jest dla niego ważne. — Zaślepia go miłość. — Chyba tak. Przedkłada dziewczynę i uczucia nad swoje pasje, zainteresowania, ponad to, co tak naprawdę go pociąga, co jest dla niego ważne. A małżeństwo to już dwoje ludzi, potem dzieci, którym trzeba się poświęcić bez reszty… i niekiedy o pasjach trzeba zapomnieć. — A ty realizowałeś się w związku? — Moją pasją było… jest pisanie i to robiłem. Ona to rozumiała, choć czasami narzekała, że nie przynosi odpowiednich dochodów. Wierzyła jednak we mnie i wspierała jak mogła najlepiej. — A marzenia? — Byliśmy typową, polską rodziną, której nie było stać na spełnianie swoich marzeń. Miałem jednak jedno prozaiczne, na realizację którego nie zgadzała się… chciałem kupić sobie motocykl. — Dlaczego? — autentycznie się zdziwiła. — Bała się o mnie… żebym się nie zabił, nie podrywał dziewczyn. — Ten pierwszy argument jest OK, ale drugi do ciebie nie pasuje.
— Szkoda, że Ona tak nie myślała, bo o największej przyjemności musiałem zapomnieć. — To dlatego naprawiłeś Hondę Maksa. Cieszę się, że sprawiła ci radość. — Nawet nie wiesz jaką. Choć atrakcji w Aussi mi nie brakuje. Nawet praca na farmie jest ekscytująca i przynosi dużą radość. Traktuję ją w kategoriach hobby. — Odczuwam to samo… ale patrząc, jak pracujesz. — Ona zawsze twierdziła, że jestem leniem. — Spojrzałem przez okno, przypominając sobie Jej wymówki, nasączone szczerym przekonaniem, a oparte na mylnych i powierzchownych obserwacjach. — Mówiła, że nie nadaję się do pracy… żadnej. — Może nie miałeś takiej okazji, by się wykazać. — Jej nie można się było wykazać. Nie można Jej było zaimponować… a może po piętnastu latach już nie można niczym zaimponować żonie? Prawda jest brutalna, nie ma się co okłamywać i sztucznie poprawiać sobie samopoczucia. W małżeństwie najtrudniejszą rzeczą jest mile zaskoczyć małżonkę. — Dlatego stałeś się wrogiem małżeństwa? — Jestem wrogiem małżeńskiego znudzenia, wybitnie niepotrzebnej rutyny i nałogowej sztampy, monotonnej każdego dnia bardziej. — Jak więc według ciebie powinien wyglądać udany związek? — Udany związek polega na wielokrotnym zakochiwaniu się w tym samym partnerze, na nieprzemijającym zapatrzeniu, miłym zdziwieniu i wysokoprocentowym oszołomieniu. Jeśli tego nie ma, albo przeminie, lepiej wiać gdzie pieprz rośnie. — Tak jak ty? — Tak, zwiałem poniekąd właśnie przez to… ale przede wszystkim z powodu teatralnych scen przesadzonej życiowej pedanterii, która zabija osobowość w człowieku. John Stuart Mill mówił, że małżeństwo jest jedyną formą niewolnictwa uznaną przez prawo i chyba się nie mylił. Człowiek staje się zakładnikiem drugiego człowieka, który uczuciowym szantażem zmusza go do posłuszeństwa i posłuchu, bezlitośnie narzuca mu swoje widzimisie, depcząc jego potrzeby i marzenia. Tak sobie myślę, że ślub jest taką magiczną granicą, po przekroczeniu której zanika żarliwe szaleństwo, stygnie krew i hormony… kończy się zakochanie, a zaczyna zwykłe kochanie, pozbawione niezbędnej pikanterii. Z czasem ten pielęgnowany regułami, dobrym wychowaniem… zdrowym rozsądkiem, ogródek, staje się wyjałowionym ugorem, na którym nic dobrego już nie wyrośnie, chyba że przeprowadzi się dogłębną rekultywację. — Ale co zrobić, żeby tak się nie stało?
— Przede wszystkim trzeba szanować partnera. Szanować jego wady i marzenia, a to trudna sztuka. Trzeba dbać o to, aby związek w żaden sposób nie ograniczał jego osobowości, żeby nie był gorszą alternatywą od samotnego życia, a lepszą. — To chyba trudne. — Przysłowie arabskie mówi, że małżeństwo jest jak oblężona forteca: ci, co są na zewnątrz, chcą się dostać do środka, a ci co są wewnątrz, chcą się wydostać. Żeby to nie było prawdą, najważniejsze są tolerancja i zrozumienie, które rodzą głęboką atencję oraz utrzymują miłość. — Czyli co, trzeba dać sobie dużo luzu i suwerenności? Przecież to może rodzić nadużycia, obłudę, kłamstwo. A to przecież prosta droga do końca. — Ale jeśli tak się nie stanie, związek będzie doskonały. — Czy to opłacalne ryzyko? — Wolałabyś kogoś trzymać na uwięzi? Zmuszać go do posłuszeństwa zakazami i nakazami? Jeśli ktoś wykorzysta dobre serce partnera, nie zasługuje na bycie z nim, na jego miłość. Niech idzie w piguły. — Więc albo wielkie szczęście, albo rozwód. Nic pośredniego. — Przynajmniej dla mnie. — Dobrze wiedzieć.
*** W Sydney zatrzymaliśmy się w The Grace Hotel, stylowym budynku z lat trzydziestych XX wieku. Okazały, jedenastopiętrowy gmach z niewielką wieżyczką na środku, stał na skrzyżowaniu King Street i York Street. Jego wnętrze utrzymane było w prostym stylu art deco. Dominowała kremowo-beżowa kolorystyka z dodatkiem brązów i czerni. Wynajęliśmy dwuosobowy pokój na ósmym piętrze, ze wspaniałym widokiem na miasto i zatokę. Do pokoju zaprowadził nas boy, który wniósł walizki i otrzymawszy pięć dolców ulotnił się z ukłonem. — Stać nas na ten luksus? — spytałem rozglądając się po schludnym wnętrzu z szerokim łóżkiem i brązowymi zasłonami w wielkich oknach. — Musimy mieszkać w takim molochu? Nie ma tutaj jakiegoś kameralnego hoteliku? — Szymon, my mamy wystarczająco kameralne życie. A poza tym wchodzisz w wielki świat… przyzwyczajaj się.
— To nie dla mnie. — Nie grymaś. Spędziłeś tyle czasu na odludziu. Możesz więc chyba przeżyć burzliwy weekend. Należy nam się. Zwiedzimy Sydney, zabawimy się i znów wrócimy do naszej samotni. Podszedłem do okna i odsunąłem firankę. Moim oczom ukazała się wspaniała panorama Sydney oraz błękitna zatoka, po której pływało całe mnóstwo statków, promów turystycznych, jachtów i łódek. Stałem urzeczony tym jednym z najpiękniejszych miast świata.
*** Weszliśmy do okazałego biurowca. Przywitał nas chłód marmurowych ścian. Za obszernym, sino-białym kontuarem siedziała młoda recepcjonistka, która poinformowała nas, że dyrekcja wydawnictwa mieści się na dwudziestym piętrze. Wjechaliśmy windą i w towarzystwie starszej pani w landrynkowym żakiecie przeszliśmy przez ciekawy architektonicznie hol do pokoju 990. Przywitał nas postawny, starszy mężczyzna o szczerej twarzy i szpakowatych włosach. Miał na sobie ciemny garnitur i krawat w książki. Jak na wydawcę, bardzo oryginalne. — Welcome.—Wstał zza masywnego biurka i podał nam dłoń. —I’mFrank Zallinger, Chief of the publishing house Zallinger & Malcolm’s Books. Please, sit down.—Wskazał na skórzane fotele przy okrągłym stoliku. — What would you like to drink? — Podszedł do antycznego kredensu i z cichym skrzypieniem otworzył rzeźbione drzwiczki. — Jeśli można, to brandy. — Meggie zdecydowała za nas obojga. Postawił baryłkowatą butelką oraz trzy kryształowe lampki. Rozlał do nich miodowego trunku i usiadł w fotelu. — Miło mi poznać człowieka z tak dalekiego kraju i piszącego tak ciekawie — pochwalił mnie i podsunął kieliszek. — Za spotkanie — wzniósł toast. — Cieszę się, że książka się panu podoba. — Odstawiłem pusty kieliszek. — Frank. Tu w Aussi wszyscy mówimy sobie po imieniu. — Poklepał mnie po ramieniu. — OK, ja od razu lubię przejść do rzeczy… załatwić interesy, a potem świętować. Dobry zwyczaj, mnie również odpowiadał taki harmonogram. — Uważam, że twoja powieść jest świeża i inna. Styl pisania dojrzały i ciekawy. Dobrze rokujesz i masz ogromne szanse na sukces. Dlatego chcę ją kupić. Piętnaście procent ze sprzedaży dla ciebie. Z góry mogę wypłacić dziesięć tysięcy dolarów. Pasuje? — Tak — zgodziłem się bez wahania.
— Na początek książka trafi na całe Antypody, a jeśli będzie dobra sprzedaż, to pójdzie do wielu anglojęzycznych krajów… Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Kanada… itp. Czuję w tobie ogromne możliwości… a ja mam nosa. Ty pisz, a ja będę robił resztę, OK? — Yes. Podoba mi się taki układ. — Świetnie. Mam nadzieję, że będziesz pisał dalej, że masz potencjał i pomysły? Zamyśliłem się. Poruszał bardzo istotną kwestię, nad którą wiele razy się zastanawiałem. Napisanie Outsidera wyczerpało mnie intelektualnie. Zawarłem w tej powieści tyle spraw, że czułem się zupełnie wypalony. Ale pisałem przecież nową powieść, o tym, co mnie spotkało. Uznałem, iż warto opowiedzieć to innym ludziom, bo takich jak ja… rozwodników, uciekinierów, samotników jest na świecie wielu. Myślałem, że moje szczęście i przychylność losu może tchnąć w nich wiarę w siebie, wiarę, że póki życie trwa, wszystko jest możliwe, a szczęście nie gubi adresów. Ta powieść miała być przesłaniem dla nieudaczników, dla outsiderów, którzy nie widzą już dla siebie miejsca na ziemi. To im miałem zadedykować pomysł, który zrodził się w krainie Oz pod magiczną różdżką Meggie. Szybko więc zdecydowałem. — Będę. — A o czym będzie druga powieść, jeśli wolno wiedzieć? — O życiu, o miłości, o upadku i o Feniksie, który narodził się z popiołów… lepszy i silniejszy niż wtedy, kiedy konał. — Czyżby dalsze losy Dantego? — Nie. Dante odszedł i jeszcze idzie… jeszcze nigdzie nie doszedł. — A w ogóle myślałeś o kontynuacji Outsidera? — Owszem, ale to nie jest takie proste. Dante powiedział w tej powieści wszystko o sobie, uzewnętrznił się niemal zupełnie. Stąd kontynuacja musiałaby mieć inny kształt i interesującą fabułę. Nad tym trzeba pomyśleć. — A jak długo? — Outsidera pisałem trzy lata, więc… sam rozumiesz. — OK. Na razie wydamy Outsidera, ale myśl o kontynuacji… i to szybko. Dante strasznie przypadł mi do gustu i wiem, że przypadnie też czytelnikom. Rób to oczywiście w chwilach wolnych od pisania obecnej powieści. — Postaram się. — Ile zajmie ci pisanie powieści?
— Najdłużej trwa myślenie nad fabułą i układanie jej w głowie, a to już mam za sobą. Poza tym dużo już zostało napisane, więc, powiedzmy… dwa miesiące. — Meg, a ile ty potrzebujesz na tłumaczenie? — zwrócił się do mojej menedżerki i tłumaczki. — Jakieś trzy miesiące — odparła krotko. — OK, w takim razie za pięć miesięcy chcę mieć gotowy egzemplarz na tym biurku. Time is money — roześmiał się. — Nie w pisaniu. — Ale w wydawaniu. Dostaniesz pięć tysięcy zaliczki… a konto motywacji. Drugie pięć po złożeniu powieści u mnie. Meggie, dla ciebie też przygotowałem umowę. Pięć procent zysków od sprzedaży i pięć tysięcy dolarów zaliczki, OK? Meg pokiwała głową. — Cieszę się, że tak sprawnie poszły nam najbardziej istotne kwestie. Biznes z wami to przyjemność. — Rozlał jeszcze po kieliszku brandy. — Za sukces! — Podniósł lampkę. Przez następne pół godziny rozmawialiśmy o różnych sprawach związanych z pisaniem i wydawaniem książek. Gdy podpisaliśmy umowy i wręczono nam czeki, Frank zakończył część oficjalną. — Skoro wszystko już omówiliśmy, zapraszam na kolację do Sydney Tower, na dziewiętnastą. Przyślę po was samochód. — Dziękujemy. Samochód jednak jest zbędny, mieszkamy w Grace Hotel, więc do Tower mamy kilka kroków. Pożegnaliśmy się i opuściliśmy biurowiec. — Uczciwy gość — odezwałem się, gdy stanęliśmy na ulicy. — Normalny. — Meggie miała mniej entuzjastyczne zdanie. W końcu żyła w bardziej cywilizowanym świecie, gdzie ludzie są o wiele milsi niż w Polsce i nie ma takiego chamstwa. I pomyśleć, że cywilizację australijską budowali zesłańcy i kryminaliści. Przestępcy, których nie chciano w Europie. To naprawdę mnie zaskakiwało. — Może u was wszyscy są tacy wylewni, mili i szczerzy. W Polsce jednak jest inaczej. Wydawcy chcą jak najbardziej oskubać autora, okraść go i dorobić się jego kosztem. Wiesz, że jeden z takich hienowatych chciał kupić ode mnie powieść za trzy tysiące złotych. To jest tysiąc dwieście waszych dolarów… jednorazowo.
— No co ty? — Nie mieściło jej się to w głowie. — Dokładnie. A tutaj facet wyskoczył od razu z dziesięciu tysięcy dolarów i dał zaliczkę na nową powieść, a nie wydał jeszcze pierwszej. — Bo to kraina Oz, nie zapominaj o tym — uśmiechnęła się i chwyciła mnie pod rękę — i wszystko jest możliwe, gdy się bardzo… ale to bardzo o to zabiega… i gdy się ma talent jak ty. — Ten twój optymizm to najwspanialsza rzecz jaka mnie spotkała. — Pocałowałem ją w policzek. — Zwiedzamy Sydney?— spytała. — Z miłą chęcią. Będąc tutaj pierwszy raz, nie opuściłem nawet lotniska. Teraz mam przewodnika. — Phi, też mi przewodnik. Nie bywam tutaj często — prychnęła wesoło. — Ale chodźmy. Jesteśmy na George Street, najpiękniejszej ulicy miasta. Dawniej zamieszkanej przez bogatych kupców, marynarzy i robotników, dziś naszpikowanej muzeami, galeriami, restauracjami i sklepami. Wolno szliśmy zatłoczonym chodnikiem, przecież nigdzie nam się nie spieszyło. Przypomniało mi się, jak jeszcze niedawno wylądowałem w Sydney i zgłupiałem z przerażenia. A teraz, proszę, mam oddaną kobietę, czek na piętnaście tysięcy dolarów w kieszeni, pracę, dom. Bez wątpienia byłem facetem, któremu się powiodło. — Dlaczego się nie odzywasz? — Spojrzała mi w oczy. — Stanowczo za często się zamyślasz. Chciałabym wiedzieć nad czym. — Przypomniałem sobie, jak nie tak dawno tutaj przyleciałem. Byłem taki zagubiony i bezradny. Już w samolocie zrozumiałem, że zrobiłem największą głupotę w życiu. Na szczęście miałem kasę na bilet powrotny, ale wstyd byłoby wracać. Wyszedłem z lotniska i usiadłem na ławce. Byłem przytłoczony. — I co zrobiłeś? — Przyjechałem do ciebie. — Przytuliłem ją. — I to był najlepszy ruch w moim życiu. Chyba Bóg mnie natchnął, żeby wsiąść do samolotu lecącego akurat do Longreach. Do tej pory jak o tym myślę, to nie dowierzam w to szczęście. — W końcu powinno to do ciebie dotrzeć i powinieneś żyć, łapiąc to szczęście… dzień w dzień. Jesteś facetem, przed którym świat stoi otworem. O pieniądze i o szczęście nie powinieneś się martwić, a i miłość masz na wyciągnięcie ręki. Sam mówiłeś, że powstałeś z popiołów… jak Feniks, więc żyj. — Feniks powstał z popiołów, ale z długim ogonem wspomnień, którego nie można amputować.
— Potrzebny ci weterynarz albo ornitolog? — Być może — roześmiałem się, lecz zaraz spoważniałem. — Wiesz, Meggie, w dół spada się szybko i lekko, ale wypłynąć jest bardzo trudno. Trzeba sięgnąć tego dna, wtedy dopiero się można odbić. — A ja rzuciłam ci koło ratunkowe za wcześnie. — Gdybyś mi nie rzuciła tego koła, to chyba byłoby już po mnie. Rozpaczanie nad minionym nieszczęściem przyciąga inne nieszczęścia, coraz to nowsze, coraz to bardziej przykre i utrudniające życie. Szczególnie gdy człowiek jest zostawiony samemu sobie. Ty tchnęłaś w moje życie siły, dałaś mi możliwość pracy i szczęście towarzystwa, co jest najlepszym antidotum na troski. Przy tobie i na twojej farmie nie mam aż tyle czasu na rozpacz. — Życie to nie tylko przyjemności, ale przede wszystkim obowiązki. A pierwszym i najważniejszym jest marsz przed siebie z uniesioną głową i praca na rzecz własnego szczęścia. Drugim zaś zakaz wpadania w malkontentyzm, rozpacz, rezygnację czy załamanie. — I właśnie ta twoja pogoda ducha jest magnesem, który nie pozwala mi się poddać. Cały czas trzyma mnie na nogach. Jestem ci wdzięczny za nią. Dajesz mi cudowne chwile, w czasie których zapominam o przeszłości. Dziękuję. — Pocałowałem ją policzek. — Co to za budynek? Przed nami wyrósł okazały gmach ze zdobionym frontonem, naszpikowanym kolumnami, które podpierały reprezentacyjne wejście i półokrągło zwieńczone okna. Wyrastała z niego wysoka wieża z zegarami, poniżej kopulastego zwieńczenia. Wiekowy budynek zupełnie nie pasował do otaczających go drapaczy chmur, które górowały nad nim, z zazdrością spoglądając na starą architekturę. — To Town Hall. — A, ratusz, piękny. — Jest coś szczególnego, co byś chciał zobaczyć? — Wizytówkę Sydney. — Operę? na Macquarie Street.
OK, w takim razie musimy iść do końca tej ulicy, a potem dostać się
Przez następną godzinę szliśmy ulicami miasta, przyglądając się wspaniałej, eklektycznej architekturze. Były tutaj supernowoczesne wieżowce z betonu i szkła, które górowały nad wiktoriańskimi, bogato zdobionymi kamieniczkami, jakby otulały je swoim cieniem, dbając, aby nie zblakły. Całe mnóstwo sklepów zapraszało kolorowymi szyldami i ozdobnymi witrynami. Kawiarenki i puby wdzierały się na chodnik parasolkami, pod którymi rosły malutkie stoliczki i krzesełka pełne ludzi, spragnionych cienia i zimnych napojów. W końcu ulica skręciła łukiem
w prawo i wtedy ujrzałem okazały gmach, stojący nad samym oceanem i zajmujący niewielki cypel Bennelong Point, śmiało wdzierający się w błękitne wody. Z zachwytem spoglądałem na kosmiczny obiekt, zbudowany z setek ton stali, betonu i szkła. Wyglądał jak żaglowiec, latający holender, który zaraz oderwie się od fundamentów i odleci w dal niesiony morską bryzą. Ale wybrzuszone, białe żagle były skierowane w stronę lądu, z gracją i bez emocji przyjmowały podmuchy z oceanu. — Operę zbudowano w stylu zwanym ekspresjonizmem nowoczesnym — wyjaśniała rzeczowo. — Budowę rozpoczęto w 1957 roku, a otwarcie nastąpiło w 1973. Kompleks ma prawie dwa hektary. W gmachu jest pięć sal, w których odbywają się przedstawienia. W sali operowej mieści się ponad tysiąc pięćset osób, w koncertowej prawie trzy tysiące. Znajdują się tam też największe kurtyny świata oraz największe organy mechaniczne. — Wiedza jest jak z kursu dla przewodników, a mówiłaś, że będziesz kiepskim pilotem. — Przygotowałam się. Tam z przodu, nad samym oceanem, jest restauracja. Możemy usiąść i napić się czegoś. Przeszliśmy wzdłuż wału chroniącego operę przed zaborczymi falami oceanu i usiedliśmy pod białymi parasolkami, przodem do zatoki. — Byłaś tu kiedyś? — Raz. Z mężem, na Weselu Figara. — Lubię Mozarta. Jest taki… ambitnie trywialny… i trafia do wszystkich, nie tylko do koneserów i melomanów. Chciałbym kiedyś obejrzeć tutaj operę. — Ręczę ci, że obejrzysz, jeśli tylko zostaniesz. — A co to za most? — Spoglądałem na stalowy szkielet, biegnący nad wodami zatoki. — To Harbour Bridge. Wiesz, można przejść go po łuku. Wchodziło tam sporo ludzi i w końcu władze stwierdziły, że można na tym nieźle zarobić. To atrakcja miasta, kosztuje sto dolarów. — Może się przejdziemy. — Nie mamy tyle czasu. Przechadzka trwa ponad trzy godziny.
*** Od godziny siedziałem w wannie, mocząc się w przyjemnej wodzie, nasączonej olejkami eterycznymi i myśląc. Nie, nie o Niej. O tym, co się stało. Wydaję powieść w Australii, wydawca
we mnie wierzy i dobrze płaci. Książki w języku angielskim mają szansę sprzedawać się niemal na całym świecie. Czy czeka mnie kariera? To zależy tylko ode mnie. Wiem, że nie mogę tego zaprzepaścić, nie mogę zmarnować takiej szansy, a to znaczyło, że nie mogę tkwić po szyję w przeszłości, że muszę wyjść na brzeg teraźniejszości… hic et nunc. Inaczej zginę, rozpłynę się we mgle doczesności, rozdmuchany przez wichry retrospekcji nieudanego życia. Nie mogę stać. Wielkie biografie powstają z ruchu do przodu, a ja mam możliwość stać się jedną z tych biografii, która trafi do słowników, encyklopedii, o której ludzie będą czytać, którą będą pamiętać. Czy można marzyć o odciśnięciu większego śladu? Nie, nie mogę mieć rozterek, wątpliwości i skrupułów. Muszę brać, co zniósł los, chwaląc go, że daje sam, że nie muszę wydzierać mu z gardła krztyny chleba dla siebie i swojej rodziny. Kłaniać mu się i prosić w duchu, by nie odwracał ode mnie głowy. Dźwięczały mi w uszach słowa Horacego: Ciesz się ze swego losu. Muszę więc to robić, szczególnie że jest on dla mnie życzliwy. Ale ponoć człowiek, który poddaje się losowi, staje się wrakiem. — Dotyczy to tych, których ten los doświadcza ciężko! — fuknęło na mnie Drugie Ja. — Nie szczęśliwców… jak ty. Pamiętaj jednak, że dobry los nie jest sprzymierzeńcem bezczynnych i sprzyja tylko śmiałym… Audaces fortuna iuvat. — Nie mogę się bać — postanowiłem stanowczo. — Muszę samemu decydować o swoim życiu, samemu kreować swój los i stwarzać własną legendę. Konsekwentnie tkać aureolę szczęścia i pracować na własny pomnik. Muszę realizować marzenia. Nie po to bujałem całe życie w obłokach, aby teraz, kiedy sny stały się faktem, nie móc temu podołać. Nagle przypomniały mi się słowa jednego z moich ulubionych pisarzy – Paula Coelho: Istnieją dwa powody, które nie pozwalają ludziom spełnić swoich marzeń. Najczęściej po prostu uważają je za nierealne. A czasem na skutek nagłej zmiany losu pojmują, że spełnienie marzeń staje się możliwe w chwili, gdy się tego najmniej spodziewają. Wtedy jednak budzi się w nich strach przed wejściem na ścieżkę, która prowadzi w nieznane, strach przed życiem rzucającym nowe wyzwania, strach przed utratą na zawsze tego, do czego przywykli. Ale moja ścieżka nie prowadziła w nieznane. Tylko ode mnie zależało, w jakim stylu nią pójdę i jak daleko zajdę. Liczyłem się tylko ja. I albo podejmowałem wyzwanie… z czystym, nieskażonym wspomnieniem byłego życia umysłem, albo vaya con Dios. Albo dusiłem na zawsze echa bolesnych reminiscencji, albo uciekam dalej, ale dalej jest tylko ciemność. Drugi raz los mnie nie odnajdzie. Zostanie mi tylko życie w cieniu niezrealizowanych marzeń, pod parasolem własnego strachu i rozpamiętywania tego, co się roztrzaskało i co było tak cenne, że nie umiałem się z tym pogodzić… zapomnieć o tym. Wtedy jest jedno wyjście – skok z Harbour Bridge. Nie, przecież nie mogę być aż takim głupcem, kończyć życie, gdy dopiero otworzyło przede mną swoje uroki. To niemożliwe… i idiotyczne. — Szymon, nie za długo? — Meggie delikatnie stukała w drzwi. — Ja też muszę się przygotować. Jestem kobietą i potrzebuję trochę czasu. — To wchodź… otwarte. Uchyliła drzwi i zajrzała nieśmiało.
— Ta wanna jest tak wielka, że spokojnie nas pomieści. — To zaproszenie? — Weszła śmielej. Sprytnie zrzuciła ubranie, w obawie, że mogę się rozmyślić i weszła do spienionej wody. Otarła się o mnie i usiadła. — Jak ty możesz siedzieć w takiej gorącej wodzie — syknęła z grymasem bólu. — Jak w saunie. — Wiesz, Meggie… — objąłem ją — zaskakuje mnie to szczęście… i trochę przerasta. Boję się, że to sen i że zaraz czar pryśnie, a ja obudzę się w pustym mieszkaniu, gdzieś w Polsce. Nie będzie Ich, nie będzie ciebie. Zostanie tylko ulotne wspomnienie epizodycznego snu nad ranem, który pamięta się jak przez mgłę nieprzytomności. — Nie możesz zrozumieć, że miałeś szczęście, bo jesteś przyzwyczajony do szarej prozy życia. Aż tu nagle splot dramatycznych wydarzeń doprowadził cię do celu, o którym zawsze marzyłeś. Jesteś zaskoczony, bo wcale o to nie zabiegałeś… co więcej, byłeś przekonany, że będzie coraz gorzej. Słowem, dostałeś fartem w głowę — roześmiała się — i to mocno. — Bardzo obrazowe. — Nie tylko ty jesteś zaskoczony. Przeżywam to samo. Przede mną też otwiera się nowy etap, współpraca z tobą i… — zamilkła nagle. — Uważam, że jeśli człowiek naprawdę chce być szczęśliwy, to po prostu powinien być, powinien tak się czuć i robić wszystko w tym kierunku. — Jesteś wyjątkową kobietą… moim natchnieniem do rzeczy wielkich. Z tobą zdobędę wszystko… najwyższe szczyty. Viribus units… wspólnymi siłami ujarzmimy los i zapewnimy sobie szczęście. Mahomet twierdził, że cały świat i wszystko na nim jest piękne, ale najpiękniejsza jest kochająca kobieta… i miał rację. Meggie… jesteś dla mnie darem losu. — Dotknąłem jej twarzy. Aby udowodnić szczerość tych słów, przywarłem ustami do jej ust. Przymknęła oczy i uległa, angażując się namiętnie w pocałunek. Rozkosz doznań szybko przechodziła ciarkami po moim ciele. Przykleiła się do mnie jędrnymi, mokrymi piersiami, objęła czule ramionami i zalotnie owinęła nogę na moich udach. Czułem przyspieszony rytm jej serca i drżenie ciała. Płonęła pożądaniem, zarażając mnie i rozpalając jak zapałkę. Prężyłem się niczym bury kot, a on omal nie wyskoczył z wanny. Pieściłem dorodne piersi, które wymykały się przekornie, śliskie od olejku. To było spore ciśnienie, które należało przerwać, póki jeszcze miałem na to siły, póki jeszcze to kontrolowałem, chociaż z diaboliczną chęcią oddałbym się tej rozkoszy do końca… i cały. — To dawaj. Przecież twoja żona nie ma takich oporów — strzyknęło mnie Ego. — Nie odmawiaj sobie. Jak teraz odpuścisz, będę nazywał cię impotentem i dupą wołową już do końca życia! Racja, pomyślałem, i oszalałem. Przeszedłem do ataku, porzucając po raz pierwszy wszelkie skrupuły. Całowałem ją po brzoskwiniowej szyi, pieszcząc mokre włosy, opadające kosmykami na rozpaloną twarz. Objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Usiadła na mnie subtelnie, mocno obejmując nogami i klejąc się piersiami. Wpadliśmy już w taką eskalację pożądania, że nie mogliśmy zwlekać. Meritum kochania było płynne i falujące. Kołysaliśmy się rytmicznie
w górę i w dół, pomału doprowadzając się do przeszywającej zmysły ekstazy. Balansowała jak akrobatka na linie, wyginając się i umożliwiając mi ustną wędrówkę po jej ciele. Nasze płomienne oddechy unosiły się wraz z obłokami gorącej pary i przy akompaniamencie westchnień rozpływały się po łazience. Spektakularnie dochodziliśmy do pełni tańcem dygocących ciał. Jeszcze jeden jej ruch, jeden ukłon w dół, a potem na windzie z moich dłoni jej pośladki wędrują do góry, przez moment nieruchomieją zawieszone w próżni i… ex abrupto, eksplozja! Opadają w dół, łakome doznań, chciwe jak największych przeżyć. Sprężynujemy impulsywnie, rozdygotani miłością, pozbawieni świadomości i uniesieni euforią. Po chwili stygniemy w objęciach jak posąg wykuty z alabastru ręką Michała Anioła, który powtarzał: wszelki gniew, wszelką nędzę i moc wszelką, złe losy zmoże, kto zbrojny miłością. Łapiemy oddechy, uspakajamy rozdzwonione serca. Milczymy, bo słowa są zbędne. Obydwoje zdajemy sobie sprawę z tego, co zaszło. Oboje nie odczuwaliśmy miłości fizycznej od dłuższego czasu, zaspokajając się nocnymi fantazjami. Dwójka eremitów, która żyła w głębokim celibacie i wreszcie dziś zrzuciła go, spełniając swoje pragnienia. Nasze dotychczasowe życie runęło, tym miłosnym aktem wyzwoliliśmy się z doskwierającej samotności, stawiając fundamenty pod wspólne życie. — Związek bez seksu to jak wino bez winogron. — Pocałowała i zeszła ze mnie. Wreszcie wygrała, a ja skapitulowałem, bo skapitulować musiałem. Żaden samotny facet o klasycznych preferencjach seksualnych nie oprze się kobiecie o urodzie Ashley Judd, która sprytnie i konsekwentnie zarzuca na niego sieci. Udowodniła prastarą prawdę, że atrakcyjna kobieta może zdobyć każdego mężczyznę i wszystko na nim wymusić. I tak długo się broniłem. Ciało jest groźną bronią kobiety, pomyślałem. Głośno zaś stwierdziłem: — Ponoć kobieta nie słowami mówi prawdę, lecz ciałem. — Żałujesz? — spytała, zauważywszy moją zadumę. — Żartujesz? To było cudowne. Jedyne, czego teraz żałuję, to zwlekania. Już dawno mogło być tak wspaniale. — Mam nadzieję, że teraz będzie tylko lepiej. Spieszmy się, bo nie zdążymy.
*** — Pięknie wyglądasz — odezwałem się, po raz pierwszy widząc ją w eleganckiej sukience do kolan w kolorze zachmurzonego nieba i z dyskretnym makijażem, podkreślającym dorodne usta. Na wydekoltowanej szyi lśnił porcelanowozłoty medalion, zawiązany na czarnej tasiemce. — Gdybym cię spotkał na ulicy, z pewnością bym cię nie poznał. — Okręciłem ją dookoła. — Zmysłowa i subtelna. — Francuzi twierdzą, że wystarczy kobiecie trzy razy powiedzieć, że jest ładna, aby za pierwszym razem podziękowała, za drugim uwierzyła, a za trzecim wynagrodziła.
— Mam nadzieję, że wieczorem to zrobisz. — Spodobało się? — Nawet nie wiesz jak — szepnąłem jej do ucha, a głośno westchnąłem: — A w co ja mam się ubrać? Zresztą nieważne, bo przy tobie i tak będę wyglądał jak kopciuch. — Ty jesteś pisarzem, możesz więc iść w rozciągniętym swetrze albo w marynarce z łatami na łokciach. Ale pomyślałam o tobie. — Podeszła do szafy i wyjęła wielką reklamówkę. — For You. Usiadłem na łóżku i wyjąłem prezenty: cztery płaskie pudełka. Odpakowałem je po kolei: biała koszula, beżowe spodnie, zgniłozielona marynarka i czarne buty, wszystko Versace. Doskonale dobrane, w moich kolorach. Poczułem, jak ścisnęło mnie w dołku, wzruszyłem się, bo znów mnie miło zaskoczyła. — Wiedziałam, że nie lubisz garniturów i preferujesz luźny styl… i takie barwy. Wstałem i podszedłem do niej. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc porwałem ją w ramiona i przytuliłem. To była dziwna chwila, jedna z tych, w których człowiek zupełnie nie wie, jak zareagować. Była taka… na miejscu. Nic lepszego nie przyszło mi na myśl. Zawsze można było na nią liczyć. Myślała i dbała o wszystko. A ja miałem opory w obdarzeniu jej miłością. Było mi przez to jeszcze trudniej. — Przebierz się, bo już jest po osiemnastej. — Pocałowała mnie. — Kiedy to kupiłaś? — Wypuściłem ją z ramion i zacząłem wyciągać ubrania. — Tutaj niedaleko, na Castlereagh Street jest butik Versace. Wymknęłam się, gdy siedziałeś w wannie. Ciekawe, czy rozmiary dobre? Po chwili okazało się, że wszystko leży jak ulał. Stałem jak model na wybiegu, a ona oglądała mnie ze wszystkich stron. Nigdy przedtem nie miałem na sobie takich ciuchów. — Super — stwierdziła zadowolona. — Brakuje tylko Rolexa. — Bez przesady. Nie jestem zwolennikiem tak drogich gadżetów. Pewnie na to też wydałaś majątek — Stać nas. Niedługo będziesz nosił jeszcze lepsze. — Nie wiem, czy chcę? — Każdy tak mówi, nie mając odpowiednich pieniędzy, ale gdy zarobi miliony, nie ma innego wyjścia. Co ma z nimi robić? Ileż można inwestować i oszczędzać? Zresztą sam się przekonasz.
— Optymistka. — Realistka, która wierzy w ciebie… wierzy w nas. — Meg, chciałbym ci za wszystko podziękować, ale nie wiem, jak mam to zrobić. Nie znam słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność. — Słowa są nieistotne. Po prostu przy mnie bądź. — Przywarła do mnie.
-9-
Weszliśmy do Sydney Tower. Za dwadzieścia pięć dolarów od osoby wywieziono nas windą na sam szczyt, do okrągłego berła, które górowało nad miastem na wysokości ponad trzystu metrów. Znaleźliśmy się w owalnej restauracji utrzymanej w kremowo-brązowej kolorystyce, z kwadratowymi stolikami pod wielkimi oknami, z których rozchodził się zapierający dech w piersiach widok na pogrążone w wieczornym blasku miasto, lśniące milionami kolorowych świateł. Z góry spoglądały na nas szklane plafony, spod których wydobywały się świetliste smugi, efekt świecących żarówek. — Zaprosiłem was tutaj ze względu na Szymona — rzekł Frank. — Aby zobaczył tą cudowna panoramę miasta. — Naprawdę imponujące. — Spoglądałem przez krystalicznie czyste szyby na smukłe drapacze chmur, które rywalizowały ze sobą o pierwszy dotyk nieba. — W pogodny dzień widać tereny odlegle nawet o osiemdziesiąt kilometrów od Sydney. Co zjecie? — spytał, gdy stanął obok nas młody kelner. — W menu jest obowiązkowo kangur. — Zdam się na Meggie — odparłem. — W takim razie poprosimy stek ze strusia z migdałami w calvadosie. — Odłożyła menu. — A ja polędwiczki z kangura w emulsji z chilli — dodał Frank. — A do tego Cabernet Sauvignion Malbec, Jack Mann, rocznik 1999. Kelner ukłonił się i oddalił. — Wiecie, że australijskie wina robią teraz zawrotną karierę na całym świecie? Są doskonałe. A ty, Szymon, jakie lubisz? — Powiem szczerze, że nie jestem miłośnikiem win. — Ponoć wy, Polacy, pijecie dużo wódki. — Owszem, bo nasz świat przez długie lata był na trzeźwo nie do przyjęcia. Królował absurd i emfatyczna głupota, szafowanie infantylnymi hasłami i chora psychicznie indoktrynacja … takie komunistyczne pranie mózgów. — Tak, słyszałem, że mieliście burzliwą historię. Dzielny z was naród. Ale przecież teraz zaszły w waszym kraju kolosalne zmiany. Macie kapitalizm, demokrację i żyje wam się chyba lepiej.
— Tak, i stąd pijemy jeszcze więcej. — Ha, ha, ha, dobre — zarechotał. — To taka cecha narodowa. — Pozostałość po ruskiej okupacji. — To prawda. Ci to dopiero piją. Znam kilku ruskich. Doją szklankami wszystko, co ma procenty. Nie piłem jeszcze waszej wódki, a mówią, że jest najlepsza. — Nie najgorsza. — Dużo jest zdolnych pisarzy w Polsce? — Pisanie jest pracą, która wymaga wielu miesięcy przygotowań, zbierania materiałów, czytania, a i samo pisanie, aby było dobre, musi trwać i trzeba się temu poświęcić bez reszty. A to w Polsce jest niemożliwe. Z samego pisarstwa nie można wyżyć. Trzeba robić coś innego i to nie pozwala na całkowite rozwinięcie skrzydeł. Pisarz dostaje zdecydowanie za mało, a gdy ma na utrzymaniu rodzinę, to pisać może tylko w wolnych chwilach. Jest oczywiście kilku topowych pisarzy, ale oni długo pracowali na swoje nazwiska. — To faktycznie niewesoło. A jak ci się podoba Aussi? — O wiele bardziej niż Polska. — Zostaniesz tutaj? — Myślę, że tak. Znalazłem tu dom i bratnią duszę. — Złapałem pod stołem Meggie za rękę. Uścisnęła mnie, obdarzając ciepłym uśmiechem. Zaskoczyły ją moje słowa, ale chyba też wzruszyły. — To dobrze, bo chciałbym, abyś oddał się pisaniu bez reszty. Nic ponad pisanie, a wierz mi, czeka cię wielka kariera. Pod warunkiem oczywiście, że będziesz pisał tak dobre książki, jak Outsider i nie wypalisz się. Pokiwałem głową. Kelner właśnie przyniósł wino i nalał je w szkło. — Wypijmy więc za owocną współpracę. — Frank porwał lampkę. Restauracja kręciła się wolno, więc pejzaż zmieniał się i niebawem mieliśmy doskonały widok na ocean. Mnóstwo kolorowych statków pływało po zatokach w towarzystwie szybko kręcących się żółtych taksówek wodnych. Ten patetyczny widok potęgował we mnie wiarę i nadzieję na przyszłość. Czułem jakbym siedział na kołyszącej się chmurze, chwilę po zdobyciu nieba, a świat leżał u mych stóp. Kłaniał mi się, oddając hołd mojej twórczości, mojemu talentowi. Jak Zeus spoglądałem na ziemię, ludzi i czułem boską nieśmiertelność. Nie ma chyba miejsca bardziej odpowiedniego, aby powiedzieć pisarzowi, że ma pisać, bo jego książki będą kupowały miliony. Uskrzydlało mnie to i onieśmielało jednocześnie. Byłem w niebie, ale to
niebo mogło w każdej chwili zrzucić mnie na ziemię, a upadek byłby śmiertelny. Chciałem, aby to uczucie trwało wiecznie, ale wiedziałem, że mój umysł musi stoczyć walkę z innymi chwilami… z tymi, co minęły, a to nie będzie łatwe. — Nad czym myślisz? — Frank wyrwał mnie z zadumy. — Nad twoimi słowami. — To dobrze. Weź je sobie do serca, bo wiem, co mówię. Wypromowałem wielu pisarzy i zrobiłem z nich milionerów. A wielu z nich nie dorastało ci do pięt. Twórz, twórz nieprzeciętnie, twórz sercem i gorącą głową… nie daj się monotonii, codzienności i szaremu realizmowi. Pisz tak, jak nikt dotąd nie pisał. Pisz w szaleństwie, pisz w bólu i złości, pisz w najgorszych i najlepszych emocjach, ale nigdy nie pisz pragmatycznie, bo to będzie nudne i gówno warte. Mówił szczerze i mądrze. Doskonale wiedział, czym jest twórczość literacka, szczególnie teraz, kiedy już wszystko zostało napisane, a proza stała się powielaniem utartych dawno kanonów i schematów. Kelner przyniósł nasze obiady. Wyglądały kolorowo i smakowicie. — Jakim chcesz być pisarzem? — spytał Frank. — Francois Rene de Chateaubriand twierdził, że oryginalnym pisarzem nie jest ten, który nikogo nie naśladuje, ale ten, którego nikt nie potrafi naśladować. Te słowa dźwięczą mi w głowie, są jak motto. — Dobrze, że masz ambicje, ale uważaj. Mówi ci coś nazwisko Syd Barett? — Jasne. To twórca i dusza Pink Floyd… oczywiście była. Człowiek, który dzięki niespotykanej charyzmie i artyzmowi nadał kształt ich muzyce oraz wyniósł studencki zespolik do rangi gwiazdy londyńskiego undergroundu. — Dokładnie, a dlaczego odszedł? — Bo nie mógł się spełnić, coraz bardziej popadał w narkotyki i depresję. Miał huśtawki nastrojów i nawet odmawiał śpiewania na trasach koncertowych. Wtedy usunięto go z zespołu i przyjęto Dave'a Gilmoura. Dlaczego o tym mówisz? — Bo ten facet był geniuszem. Geniuszem tak wielkim, że nie mógł się zrealizować, nie mógł się spełnić, wszystko, co pisał, uważał za słabe i nie takie, jakie by chciał. Spalał się, bo nie umiał zaspokoić swoich artystycznych ambicji i pragnień. Nie mógł się pogodzić ze swoim talentem. I wiesz, jak to się skończyło? — Został ogrodnikiem i żyje gdzieś w Cambridge. — Tak. Geniusz został prostym człowiekiem. A lśnił jak szalony diament. Shine on you
crazy diamond, czy ktoś, kto napisał taki utwór mógł zostać ogrodnikiem? — Do czego zmierzasz? — Mam ponad sześćdziesiąt lat i wielu takich Sydów Barettów widziałem. Jedni, jak on, popadali w depresję i narkotyki, a drudzy wypalali się doszczętnie, pozostawiając po sobie o wiele mniej niż mogli… niż chcieli. Widzę, że gryzie cię przeszłość. Serce masz pełne bólu, ale umysł pełen wartościowych słów. Jesteś takim geniuszem i masz dwa wyjścia: albo dać ten geniusz ludziom i pisać, albo zostać polskim Sydem Barettem. Moja rada: nie daj się życiu i twórz. Otwórz się na przyszłość i rzuć w diabły wszystko, co było. — Jeśli marnie skończę, to raczej jak Stachura, Ian Curtis, Kurt Cobain albo Martin Eden, bo ocean tutaj jest taki piękny. — Nie żartuj sobie z tego i daj omotać się szaleństwu. Słuchaj Floydów i pisz, ale nie bierz sobie zbyt do serca słów, które będziesz tworzył, bo przekroczysz cienką, czerwoną linię… odgradzającą twój zdrowy rozsądek od nieskończonego szaleństwa, nieskrępowanego czucia i możliwości. Trzymaj się z dala od literackiej fikcji, którą będziesz tworzył. Staraj się oddzielić swoje życie od fabuły powieści. Przestałem zajadać smakowitego strusia i wpatrywałem się w tego obcego mi człowieka, który dawał cenne rady. Po raz pierwszy ktoś tak do mnie mówił. — Outsider to fikcja, ale główny bohater to ty, ma twoje poglądy i charakter. Dlatego to mówię, bo jesteś na dobrej drodze do obłędu literackiego. Napisałeś genialną powieść, ale zawarłeś w niej tyle siebie, że nie wiem, czy starczy cię teraz na inne powieści. Jesteś świetnym pisarzem, ponieważ piszesz tak, jakby to miała być ostatnia książka w twoim życiu… dajesz z siebie wszystko i przelewasz na papier tak wiele, że pisarzowi, który pisze wyłącznie dla pieniędzy, starczyłoby to na kilka książek. Wierzę jednak, że nie wyczerpałeś całego swojego potencjału i dasz radę stworzyć kolejne wartościowe powieści. — Każda moja następna powieść będzie lepsza od poprzedniej. — Oby. Ale nic na siłę. Co zrobił Roger Waters, gdy odszedł z Floydów? — Niektórzy zarzucają mu, że nic wielkiego. Ja jednak sądzę, że Radio K.A.O.S to świetna płyta. — A pozostałe: Amused to Death, In the Flash, Flickering Flame? Były kopiami, coverami własnej twórczości. Nie dochodziły do pierwszej dziesiątki list przebojów. — Bo Waters bez Floydów nie istnieje, a oni bez niego. — A co zrobił teraz? — Chodzi ci o Ca Ira?
— Tak. Oszalał. Napisał operę i twierdzi, że to dzieło jego życia. Był geniuszem rocka, został frywolnym kompozytorem muzyki poważnej. Nie chciałbym, abyś starał się na siłę zaskakiwać siebie i pisać cały czas rzeczy wybitne. Pamiętaj, że komercja też może być ambitna, piękna, wymowna i docierająca… szczególnie że dociera do ludu, nie do jednostek, które są w stanie to zrozumieć. Pamiętaj, że ludzie potrzebują kultury popularnej, pop artu… potrzebują jej jak chleba i wina. — Dawniej kulturę tworzyło niewielu dla niewielu, potem niewielu dla wielu, dzisiaj wielu dla wielu — powiedziałem i w ten sposób nasza rozmowa przy kotlecie zeszła na całkiem poważne rozważania o sztuce. — Kultura popularna opiera się na produkcji komercyjnej. Podejmuje się dostarczyć rozrywkę i zakłada zysk. — Wielu artystów twierdzi, że sztuka nie powinna być pop, nie powinna być masowa, powinna być elitarna — wtrąciła Meg. — To teza dość kontrowersyjna — zaoponowałem — bo weźmy na przykład Michała Anioła i jego Pietę. Dzieło, które powstało nie do końca z weny artysty, alena konkretne zamówienie francuskiego kardynała, jako i część jego nagrobka. Miała więc to być sztuka użytkowa. Poza tym dzieło to łamie wszelkie kanony wykonywania rzeźb w XV wieku poprzez nowatorskie ujęcie i podpis autora na rzeźbie – co było niedopuszczalne i oburzało innych artystów, w tym samego Rafaela. Na dodatek Pieta jest masowo podziwiana i reprodukowana w milionach egzemplarzy na plakatach, pocztówkach, koszulkach. Czy więc nie jest to sztuka wysoka? Czy większe wartości artystyczne mają rzeźby opętanych własnym ego artystów, które są oglądane przez niewielkie grupki odwiedzających Muzea Sztuki Współczesnej? Czy kino moralnego niepokoju, adresowane do grupy desperatów, ma większe walory artystyczne niż dzieła Coppoli, Scorsese, Bergmana, Altmana, które podziwiają miliony? Czy opery Verdiego, Mozarta, symfonie Bacha, Beethovena, nie noszą znamion sztuki, bo są masowo kupowane i słuchane, a jakieś garażowe odmiany muzyki, propagowane przez wydawnictwa niezależne, przez swój elitaryzm mają walor sztuki wysokiej? Wszyscy zachwycamy się Picassem, van Goghiem, Chagallem, Rembrandtem, dlatego uważam, że miarą pop artu nie może być w żaden sposób kryterium popularności i elitarności. Nie ma żadnych powodów, by sztuka wysoka nie mogła być masowo podziwiana. Jest jasne, że już sam termin „pop art” sugeruje tematykę powszechną, może nawet banalną, ale nie należy dać się zwieść temu. — Oczywiście, że sztuka popularna naruszyła, czy może zachwiała tradycyjną równowagą pomiędzy sztuką wysoką a niską— powiedział Frank. — Stało się tak, bo bazuje ona na prostym systemie wartości, komunikatywnym dla wszystkich adresatów. Jej odbiorca nie musi za bardzo wysilać szarych komórek, żeby ją zrozumieć i to go do niej przekonuje. Zauważyli to tacy ludzie jak ja, wydawcy, wytwórnie filmowe i płytowe, inne media, dlatego bardzo mocno ją lansują. Stąd też to, co jeszcze niedawno było sztuką niską i wyklętą przez elity, jakieś trywialne romanse, awanturnicze perypetie, fantastyczne urojenia czy mroczne przygody w gotyckiej scenerii ze smokami w tle, są dzisiaj najmodniejszą, najbardziej dochodową i oczywiście czytaną prozą. Ktoś, kto twierdzi, że nigdy nie przeczytałby komercyjnej powieści, bo to śmieć i kicz, jest idiotą i snobem, który usilnie pozoruje się na inteligenta i znawcę literatury.Co może być złego w czytaniu Tolkiena, czy Higginsa? Zbrodnią głupoty jest uważanie, że pop art pozbawiony jest
wszelkich wartości i prezentuje poziom niższy, niż niski, tylko dlatego, że w jakimś utartym powszechnie mniemaniu jest to sztuka konwencjonalna, jednorodna i infantylna, mocno odbiegająca od rzeczywistości, a przez to w jakiś sposób szkodliwa.Jeśli jakiś krytyk twierdzi zawzięcie, że czyta tylko i wyłącznie dzieła klasyków, a w wolnej chwili pisma antycznych filozofów, to jest książkowym masochistą. — Teraz mam wątpliwości, czy moja proza się sprzeda… nie mieści się w tych gatunkach — wyraziłem obawę. — Spokojnie, to też jest pop, a czytelnik staje się coraz bardziej wybredny i wymagający. Szuka nowych wrażeń i coraz ambitniejszej prozy. Zrodziła się taka swoista High Pop Art. Jaką literaturę tak naprawdę chcesz uprawiać? — Rozlał wino do kieliszków. — Polska aktorka, Zofia Kucówna, twierdziła, że sztuka jest emanacją naszego wewnętrznego życia i ona jest decydującą wartością tworzenia. Tak też myślę. Chcę pisać to, co wypływa z mojej duszy. Epickie opowieści o życiu, przemijaniu, miłości, śmierci… o tym wszystkim, co spotyka ludzi podczas codziennej wędrówki przez życie. — Każdy człowiek czyta coś w zależności od preferencji, potrzeb, upodobań, ale też nastroju, pory dnia czy sytuacji. Potrzebuje zarówno poezji Goethego, komiksu o Asteriksie, Przeminęło z Wiatrem, czy twojego Outsidera. Wszystkie te dzieła niosą jakieś przesłanie, o czymś opowiadają i wprowadzają czytelnika w zadumę nad pewnymi ideami. Po kilku godzinach czytania Homera człowiek chętnie zrelaksuje się przy Ludlumie, czy obejrzy lekki film. Po powrocie do domu z opery Mozarta, puści sobie U2 czy Madonnę… to normalna rzecz. Każde z tych produktów pretenduje do innego poziomu percepcji i oczekiwań. — To prawda. Każdy z nas jest w jakiś sposób pop — wtrąciła Meggie. — Pop kultura otacza nas ze wszystkich stron jak kokon, oddychamy nią jak powietrzem i tak jak powietrze jest niewidzialna. — Najczęściej zarzuca się kulturze pop, że nie przestrzega żadnych reguł, łamie kanony i depcze ideały kształtowane przez wieki, przestrzegane przez tradycje i dobre wychowanie — zauważył Frank. — Ale czyż nie takie jest zadanie sztuki? Przecież jej świat jest niezmiernie dynamiczny i nie sposób wcisnąć go w wąskie ramy czy skostniałe szablony i normy.Każdy nowy kierunek naruszał kanony starego, a niekiedy je łamał.Gotyk zmieniał schematy stylu romańskiego, a renesans gotyku. A już impresjonizm totalnie gardził obowiązującymi w sztuce regułami. Na tym polega nowa idea. Myślę, że to czas łagodzi krytykę tego, co jest nowe. Weźmy nie tak odległy nurt secesji. Gdy obowiązywał, oceniany był jako kicz, jego twórcom zarzucano brak smaku i gustu, gardzili nim intelektualiści i elity… nota bene właśnie za zerwanie z dotychczasowymi szablonami i odejście od akademizmu w sztuce. Wskazywała na to sama nazwa: secesio – oddzielenie, odejście. Słowem, secesja była sztuką niską i tandetną. Doszło nawet do tego, że w Paryżu w okresie międzywojennym burzono secesyjne budynki, którym zarzucano szpecenie miasta. A dziś wszystko, co secesyjne, zachwyca, podoba się i ma prawdziwą wartość kulturową. Moim zdaniem artyści mają prawo, a nawet obowiązek wykraczać poza utarte schematy i wytyczać nowe szlaki, tworząc własne trendy i ukazywać ludziom to, co nowe, ciekawsze, nieznane. To jest ich cywilizacyjna misja.
— A czy powołaniem sztuki nie jest ukazywanie piękna? — spytała Meg. — Ponoć jest to konieczny warunek sztuki, przecież nawet się mówi sztuki piękne. — A co z obrazami Hieronima Boscha, Pietera Bruegela — wtrąciłem — które cechuje zamierzona brzydota, wyjątkowa szpetota i wynaturzony wręcz naturalizm? A czy karykaturzyści… na przykład tacy, jak Honore Daumier, nie reprezentują sztuk pięknych? Przecież poprzez brzydotę wyśmiewają malowanych ludzi. Myślę, że w sztuce najważniejsze jest trafne ukazanie tematu, emocji. Liczy się warsztat artysty, jego przekaz, indywidualność, charakter. Tworzenie jakichś kategorii, w których mieści się sztuka czy nie, jest nieuczciwe i niedokładne, bo wiele prawdziwych arcydzieł znalazłoby się przez to na twórczym bruku. Pewien ruski, Iwan Jefremow, napisał, że najważniejszym obowiązkiem sztuki jest rozwijanie emocjonalnej strony psychiki człowieka. Bowiem tylko sztuka posiada zdolność nastrajania umysłu, przygotowania go do percepcji najbardziej skomplikowanych treści. Któż nie zna czarodziejskiej łatwości pojmowania, rodzącej się z wrażeń estetycznych, jakich dostarcza muzyka, barwy, kształty? — Skąd tyle wiesz o sztuce? — spytał Frank. — Lubię. Tak miło nam się gawędziło, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy zniknęły z naszych talerzy przepyszne potrawy, a butelka wina zalśniła pustką. Frank zamówił jeszcze jedną i przez następną godzinę gadaliśmy w najlepsze o sztuce i literaturze. Gdy osuszyliśmy drugą butelkę, Frank powiedział: — To była najsympatyczniejsza biznesowa kolacja, na jakiej byłem. Jesteście wspaniałą, interesującą parą. Uzupełniacie się i rozumiecie. Trzymajcie się razem, a czeka was cudowna przyszłość. Spojrzałem na Meg, która dzisiaj promieniała jak gwiazda na firmamencie mojego szczęścia. — Rozmowa z tobą to było doznanie, które długo będę pamiętał. — Uścisnąłem mu dłoń. — Dziękuję za mądre słowa. Do zobaczenia.
Zjechaliśmy windą i wyszliśmy na ulicę. Było po dziewiątej. — Zmęczona? — spytałem. — A masz jakieś plany? — Może pospacerowalibyśmy po Sydney, jeszcze młoda godzina, a noc taka ciepła? — Z chęcią. Jeśli masz ochotę na długi spacer, możemy iść do Rocks… to taka starówka, mnóstwo fajnych pubów.
— Świetnie. Przez moment szliśmy Market Street, a następnie skręciliśmy w znaną mi już George Street. — Co byś chciał osiągnąć? — spytała nieoczekiwanie. — Nie zastanawiałem się nad tym. Chciałem i chcę pisać… i żyć z tego. Szczęściem dla mnie byłoby, gdybym zarabiał tyle, abym mógł zajmować się tylko tym i nie musiał borykać się z problemami finansowymi. Chciałbym mieć swoje miejsce na ziemi, w którym byłoby mi dobrze i mógłbym normalnie żyć, bez zbędnych ekstrawagancji i niepotrzebnego snobizmu. — A artystycznie? — Największym sukcesem dla pisarza jest duża poczytność i przychylność czytelników. Chciałbym, aby moje powieści trafiały do nich i żeby zapadały w pamięć. — A prestiżowe nagrody… Pulitzer, Nobel? — Nie myślę o tym, bo są dla mnie nieosiągalne. Pisze się dla czytelników, nie pod nagrody. Ale dlaczego o to pytasz? — Po prostu chcę wiedzieć. Może kiedyś będę musiała ci to przypomnieć. — Co takiego? — Skromność marzeń. — Wierz mi, że one nie są skromne. — Nie były. To, o czym mówisz, już zdobyłeś. Za kilka miesięcy dostaniesz czek, który zapewni ci godne życie. A o przyjęcie prozy przez czytelników nie musisz się bać. Mówiłam ci już, że żaden miłośnik książek nie pozostanie obojętny wobec twojej twórczości. Tylko takie masz marzenia? — Wcale nie mam marzeń. Marzenia zazwyczaj spełniają się inaczej niż byśmy chcieli… są za gorzkie, albo za słone, albo nie doprawione odpowiednio, przez co nie zaspakajają naszego apetytu i nie smakują nam tak, jak jakbyśmy chcieli… jak powinny. Marzenia… co to jest? Strata czasu na ubzduraniu sobie jakichś szczytnych celów, których zazwyczaj nie można osiągnąć… — Jak to nie można? A co teraz zrobiłeś? — Nie marzyłem o tym… więc jest to raczej zajebiście miła niespodzianka niż zrealizowane marzenie. A to cieszy o wiele bardziej.
— Nie marzyłeś, aby zostać pisarzem? — Nie tutaj. Nie sądzisz chyba, że pochłonięty wspominaniem nieudanego życia, snułem głupkowate mrzonki, niemożliwe do zrealizowania? Nawet bujanie w obłokach ma granice. W nadmierne marzenia człowiek wpada jak do morza… na głęboką wodę. Potem macha usilnie rękoma, chcąc je spełnić i wypłynąć na wierzch, ale zazwyczaj najnormalniej się topi, dochodząc do wniosku, że woda jest za głęboka, że nieuchronnie traci siły i już nie da rady utrzymać się na powierzchni… więc tonie, przybity ciężarem rozczarowania. A nad nim unosi się brutalny chichot nadziei, salwującej się z jego głowy. — Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. — Meggie… a tak bez ściemniania, to o co chodzi? — Chcę wiedzieć, czy wystarczy ci moja farma? — wyszeptała i spuściła oczy. — Niepokoi mnie, czy takie ustatkowane, monotonne… wręcz nudne życie na farmie da ci natchnienie i dostarczy pomysłów. Z tego, co widzę, ciebie napędzają zawieruchy i rewolucje. Pisarka Dorothy Parker stwierdziła, że ci, którzy znają sztorm, umierają z nudów, gdy panuje wokół spokój. — Mylisz się. Tylko raz zmieniłem swoje życie, w dodatku nie dlatego, że tego pragnąłem, ale dlatego, że musiałem, i nie była to wyłącznie moja wina. W miejscu, w którym będzie mi dobrze… zostanę. A jeżeli dokądkolwiek wyjadę, to tylko po to, aby poznać świat i zebrać materiały do książek. — A jak ci się tam bardziej spodoba niż w Oz? Boję się, że przygody przypadną ci do gustu. — Przygody są w nas, w naszej głowie i naszych sercach. — Przyciągnąłem ją do siebie. — To my powinniśmy decydować, jak te przygody uzewnętrznić i jak je przeżyć. Szukanie przygód na siłę jest głupotą, pozorancką pozą znudzonych szpanerów i snobów. Ja taki nie jestem. Będziemy przeżywać przygody razem. Doszliśmy do niskich, kamiennych kamieniczek ze spadzistymi dachami, stojących w zabudowie szeregowej. Niemal w każdej mieścił się sklep z aborygeńskimi pamiątkami, działami sztuki albo pub, przed którymi stały stoliki, nakryte kolorowymi parasolkami. — To jest Rocks — wyjaśniła. — Najstarszy zakątek miasta. Nazwa pochodzi od skał z piaskowców, z których pierwsi osadnicy-skazańcy wycinali złociste bloki używane do budowania domów i gmachów publicznych. — To jak spacer w przeszłość. Bardzo tutaj kameralnie. Szliśmy z nogi na nogę, podziwiając zabytkowe budynki, starannie odnowione, z pieczołowitym zachowaniem autentycznych detali. Brukowana uliczka melodyjnie oddawała nasze kroki w rytmie nocnego bluesa. Dumne, wiekowe kamienice kłaniały się ciemnymi cieniami i odprowadzały nas, gasnąc w blaskach latarń. Meg tuliła się do mnie, mocno trzymając pod ramię. Zupełnie jakby bała się nocy. — Wiesz, że przez Rocks jeszcze niedawno było strach przyjść? To była
najniebezpieczniejsza dzielnica Sydney. Znajdowały się tu przede wszystkim meliny pijackie, gdzie litrami lał się grog, a rum mieszał się z tytoniowym sokiem, oraz burdele, gdzie za kilka dolarów można było zaszaleć się na śmierć. Pikanterii dodawali bandziory, którzy czyhali na przechodniów, nieświadomie zapuszczających się w te okolice. W latach siedemdziesiątych całą dzielnicę chciano zrównać z ziemią, ale mieszkańcy zaczęli ostro protestować i władze odstąpiły od tego. Ostatecznie postanowiono odnowić i zachować stare Sydney. — I słusznie, bo jest tutaj bardzo pięknie i przytulnie. — Rozejrzałem się po malowniczych kamieniczkach z ociosanych kamiennych bloczków w różnorodnych odcieniach szarości i beżów. Wreszcie dotarliśmy do starych magazynów nad zatoką, w których mieściły się stylowe restauracje i puby. Usiedliśmy pod zieloną parasolką, w towarzystwie gwiazd i świecących okien nowoczesnych drapaczy chmur, nachylającym się nad Skałami. Z głośników płynęła muzyka, słowem bardzo romantyczny wieczór w krainie Oz, pod dachami Sydney. Zamówiłem absynt z sokiem winogronowym. Dobiegły nas żywe, latynoskie rytmy w wykonaniu No Mercy.
Please don't go Please don't go I don't wanna be all alone Say you're mine And give me tonight Let's stay together
— Ja też chciałabym, abyś nigdy stąd nie odszedł. — Zerknęła na mnie smutno. Była jakaś zgaszona. — Chciałabym znać twoją przyszłość. Oddałabym wiele za taką wiedzę. — Sam jej nie znam… nie zastanawiam się nad tym. Mówiłem ci już kiedyś, że planowanie przyszłości jest stratą teraźniejszości. Szkoda mi pięknych chwil na dumanie o tym, co będzie. William Wharton mówił, że jeśli będziemy patrzeć daleko w przyszłość, sparaliżuje nas strach. I popieram go. — Mnie paraliżuje strach, nie wiedząc, co się dzieje w twojej głowie. Boję się, że kiedyś się obudzę, a ciebie nie będzie. Zżera mnie paniczny strach, że to wszystko się skończy, pryśnie jak bańka mydlana… i znów zostanę sama. — Ale czy moje zapewnienia cię uspokoją? Czy słowa wypowiedziane przez faceta, który zerwał już jeden związek, mogą być wiarygodne i szczere?
— Wiem, jaki jesteś… — Gdybyś wiedziała, nie bałabyś się — zamilkłem, bo właśnie coś zrozumiałem. — A może boisz się, bo właśnie wiesz, jaki jestem. Meg, niepotrzebnie wpuściłaś mnie do swojego serca, bo ono teraz drży na myśl o cierpieniach, jakie mogę mu zadać. A strach przed tym bólem jest o wiele straszniejszy, o wiele dotkliwszy, spędzający sen z powiek i bardziej męczący niż samo cierpienie, które mógłbym mu zadać. Meg, ja chciałbym uspokoić twoje serce, ale nie wiem jak… — Bo chciałbyś uspokoić dwa serca… a nawet trzy. — Jednego jestem pewien, następnego serca już nie będzie. — To uspokaja mnie częściowo. Dopiłem absynt i zamówiłem następną kolejkę u przelatującej kelnerki, w senności pozbawionej uśmiechu. Z głośników słodko zawodził Enericque Iglesias.
I can be your hero, baby. I can kiss away the pain. I will stand by you forever. You can take my breath away.
Przez dłuższy moment siedzieliśmy w milczeniu, sącząc absynt. — Szymon, przepraszam cię. Zamiast świętować nasz sukces i upajać się wspaniałymi chwilami, robię sceny jak zazdrosna metresa. Wybacz, już nie będę wbijać ci szpili moich wymagań i oczekiwań. Ja wiem, co przeżywasz, wiem, że starasz się być fair wobec mnie i pogodzę się z tym, wykorzystując szczęśliwie każdą chwilę z tobą. Ale gdy będziesz zamierzał odejść, nie mów mi tego i nie żegnaj się ze mną. Po prostu wyjedź wcześnie rano, zanim wstanie słońce, i nie zostawiaj kartki. Nie będę miała pretensji, kiedy obudzę się, a ciebie już nie będzie. Będę ci wdzięczna za te chwile, w których jest mi naprawdę cudownie, w których dałeś mi siebie. — Przerasta mnie to, co mówisz. — Poczułem, jak stanęło mi serce. Zamilkło, szczerze zaskoczone. Po czym napuszyło się i przez moment zapomniało o swojej fizjologicznej roli – pompowaniu krwi, co uzewnętrzniło się na mojej twarzy i drżących ustach, nie mogących niczego mądrego wybełkotać. — Pijmy. — Wzniosła szklanki z zielonym płynem, przychodząc mi tym samym na pomoc. — Za teraźniejszość z nami w roli głównej… za jak najdłuższe dzisiaj. Przy tobie chyba też muszę nauczyć się żyć bez przyszłości.
Wróciliśmy do pokoju dobrze po pierwszej, czując nieco wypite trunki. Ponadto czułem się zmęczony intelektualnie. Zdjąłem marynarkę i z dbałością adekwatną do jej ceny przewiesiłem przez krzesło. Meggie zniknęła w łazience. Wyjrzałem przez okno na drzemiące Sydney. Wieżowce zapadnięte w letargu rzucały ciemne cienie, a nad zatoką setki kolorowych światełek – latarni, jachtów, statków, taksówek – migotały w falującej tafli oceanu. Nagle doznałem tego euforycznego uniesienia, że świat śpi u moich stóp niczym bury kot zwinięty w kłębek. Nigdy się tak nie czułem i pewnie nigdy już się nie będę czuł. Wszystko co dziś obce, nowe, dalekie i dziwne, co upaja, zaskakuje i zadziwia, spowszednieje. Dlatego teraz należy wziąć wielki haust własnego sukcesu, ten pierwszy, najświeższy i zapamiętać go na zawsze. Delektowałem się tym z uśmiechem. Zapewne tak czują się wszyscy, przed którymi otwiera się lepszy etap życia. Uczciłem to sznapsem, sięgniętym z barku. — Niech się dzieje, co chce. Popłynę z nurtem tej rzeki.
*** Wyszła z łazienki w jedwabnej koszulce ledwie przykrywającej tyłek. Opalona, pachnąca olejkami, momentalnie pobudziła moje zmysły, zarażone już pożądaniem. Dała mi siebie skosztować, uwiodła mnie, pobudzając miłosny apetyt. Podszedłem do niej i dotknąłem jej rozpuszczonych, lśniących włosów. Spoglądałem na nią urzeczony jej promieniejącym seksem. — Jesteś aniołem podnoszącym moje skrzydła, które zapomniały, jak latać. — Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do łóżka. W całości oddaliśmy się erotycznej dzikości serc, całkowicie burząc mury kontestacji i bezzasadnego sumienia. Oddawałem się porywom namiętności, zapominając o całym świecie. Istniała tylko ona i jej miłość. Byłem nienasycony po pierwszym razie, niezaspokojony po drugim, niespełniony po trzecim, a czwarty był prawdziwym wyzwaniem. Nie była purytanką, a diablicą, której eks-mąż zdmuchnął kaganek miłosnej żarliwości… a ja go rozpaliłem szczerym płomieniem, który parzył mnie narkotycznym odurzeniem i zanurzał w zapomnieniu minionego życia, rozpuszczał we mnie lody mylnie już pojętej uczciwości, skraplając mój ból, żal, tęsknotę i nadzieję. Obudziłem w niej demona seksu… i musiałem też odnaleźć go w sobie, a był skryty głęboko w absurdalnym skonfundowaniu, zamieniającym seks w klerykalny obrządek, o którym pierdzielą katecheci na naukach przedmałżeńskich. Skoro sami gaszą światło i bzykają się pod pierzyną w pozycji horyzontalnej, pornograficznie klasycznej, to ich sprawa. Ja jednak uważam, że KOCHAĆ SIĘ TRZEBA NA CAŁOŚĆ, dawać z siebie wszystko, więc zrzuciłem kurtynę konsternacji. I tak to robiliśmy… akrobatyka i woltyżerka w kuriozalnym stylu. Przez to erupcje były pełne i częste. To najbardziej naturalna i najskuteczniejsza terapia, jaką aplikuje się nieszczęśliwie rozwiedzionym. Po widowiskowym epilogu opadliśmy spoceni, w splocie ciał, które wolno wracały do rzeczywistości, wyciszając przyspieszone tętna. Ogarnęły mnie dziwaczne myśli. W seksualnym pożądaniu człowiek traci zmysły,
pozbywa się wstydu, grzesząc na całego, często krzywdząc partnera i siebie, łamiąc sobie życie, rujnując dom. Facet, myśląc kutasem, staje się bezmyślnym samcem, dla którego najważniejsze jest zaspokojenie i wyładowanie się. Ale dlaczego mam wyrzuty, skoro mnie to nie dotyczy? Dawno zburzyłem swój dom, a moja żona miała innego, z którym pewnie robi teraz to samo. JA PIEPRZĘ! Znów się zirytowałem, na samo wspomnienie. Ja tutaj z obcą kobietą, a Ona tam z obcym facetem. CO SIĘ Z NAMI STAŁO?! — O czym myślisz? — wybiła mnie z niemiłej zadumy. — O tym, co się dzieje. — Zaskoczony? — Nadmiarem szczęścia. Jeszcze niedawno byłem pourazowym nieudacznikiem, który nie miał niczego oprócz kilku lat wspomnień. Przyszłość natomiast była zbyt odległa, nieosiągalna. A teraz wszystko się zmienia. Nie mogę tego ogarnąć. — To prawda, ja też jestem pod wrażeniem. Rzadko człowiekowi, któremu się nie układało, zaczyna się tak układać. — To dzięki tobie. Gdybym cię nie spotkał, gdybyś nie przygarnęła i nie zaopiekowała się mną, dalej byłbym nikim. Porwała mnie powódź, która wszystko mi zabrała, a mnie wyrzuciła na twoją wyspę. I to była największe szczęście w największym nieszczęściu. — Pomogliśmy sobie nawzajem. Potrzebowałam ciebie, tak jak ty mnie. Spotykając się, wyzwoliliśmy się ze szponów samotności. Ja znalazłam w tobie cel życia. Jesteś moim dążeniem.
*** W niedzielę zafundowaliśmy sobie „dzień turysty” i zrobiliśmy rajd po największych atrakcjach miasta. Zwiedziliśmy Museum of Sydney, w którym ukazano życie i historię miasta. Trochę się zdziwiłem, bo zrobiono to w bardzo nowatorski sposób, z wykorzystaniem współczesnych technologii. Hologramowe duchy opowiadają o kolonialnej przeszłości, a na ponad trzydziestu ekranach można podziwiać naturalne środowisko Sydney. Moją uwagę przyciągnęły pozostałości domu gubernatora Arthura Phillipa z 1788 roku oraz wystawa dotycząca kultury ludu Eora – rdzennych mieszkańców tego regionu. Następnie udaliśmy się do National Martime Museum w Darling Harbour, które ma bardziej tradycyjny charakter i przedstawia związki Australii z morzem, które szacuje się na pięćdziesiąt tysięcy lat. Odwiedziliśmy też Aquarium – cudowne miejsce, w którym można zobaczyć niemal wszystkie wodne stworzenia od pomarańczowego błazenka po rekiny, delfiny i krokodyle. Potem popłynęliśmy zielonożółtym promem do Cremone Point – niezwykle malowniczego półwyspu i w cieniu zielonych drzew przeszliśmy wzdłuż zatoki do Mosman. Tam, wygłodniali, zjedliśmy obiad w niezwykle wykwintnej restauracji o nieco długiej nazwie Tearoom Ginners Barracs, usytuowanej na zielonym, pięknie zagospodarowanym wzgórzu.
Z obszernego tarasu rozciągał się niesamowity widok na zatokę, po której surfowało mnóstwo jachtów, promów i statków, stwarzając wrażenie błękitnej galaretki naszpikowanej bakaliami. Długo siedzieliśmy, zapisując fotograficznie w pamięci marynistyczny krajobraz rodem z neoimpresjonistycznego obrazu. Słońce wolno opadało w morze, ciemniejąc nieuchronnie, nieczułe na nasz smutek za kończącą się niedzielą, wypełnioną sympatycznymi przeżyciami. Wieczorem wróciliśmy promem do Circular Quay. Byliśmy nienasyceni i niezmordowani, tym samym pozbawieni ochoty powrotu do hotelu. Wtedy Mag zaproponowała kąpiel przy blasku księżyca. Błyskawicznie złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na Bondi, najpopularniejszą plażę Sydney. To szeroki pas złocistego piasku, pieszczony przez błękitne fale Oceanu Spokojnego i ozdobiony skalistymi cyplami. Nocami zapełnia się zakochanymi parami, które przy migocących gwiazdach szepczą sobie miłosne zaklęcia. Usiedliśmy na niewystygłym całkowicie piasku, wpatrując się w regularne fale z delikatnym szumem zawijające do plaży. — To był wspaniały weekend — podsumowałem. — Mnóstwo przeżyć i wrażeń. — Udało się wreszcie? — Co? — Zapomnieć o Niej. Zaskoczyła mnie. Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo, na którym królował dorodny księżyc w kształcie smakowitego rogala. Patrzyła na mnie, domyślając się, że szukam odpowiedzi, dobieram słowa, które nie uraziłyby jej, które pozwoliłyby mi wytłumaczyć to w miękki sposób. Ale tak nie było. Nie szukałem natchnienia w ciemnościach nieba, ponieważ odpowiedź była prosta. — Życie byłoby nie do zniesienia, gdybyśmy wiecznie pamiętali. Wszystko polega na tym, aby wiedzieć, co należy zapomnieć. A najlepiej zapomina się stare przeżycia poprzez przyswajanie nowych. Im jest więcej wrażeń dziś, tym mniej wspomnień z jutra. Naprawdę świetnie się bawiłem. — Cieszę się, że tak mówisz, choć nie wiem czy tak myślisz. — Nawet jeśli nie, to bardzo się staram. Hemingway uważał, że prawdziwe szczęście to po prostu dobre zdrowie i zła pamięć. Chcę pamiętać jedynie wszystkie chwile z Marynią… jak najlepiej pamiętać. — Tak, dziecko wpisuje się w życie rodzica na zawsze i nie da się tego wymazać. — To jest po prostu miłość w najczystszej postaci… krystaliczna, doskonała… największa na świecie. — Pięknie powiedziane. — Chciałbym kiedyś pokazać jej Sydney — poczułem jak smutek blokuje mi słowa. —
Zabrałbym ją do ZOO, akwarium i ogrodu botanicznego. Spacerowalibyśmy całe dnie, od rana do wieczora, a potem usypiałbym ją opowieściami o outbacku… o kangurach, koalach, dziobakach. Wiesz, ona uwielbia zwierzęta. Całymi dniami mogłaby o nich rozmawiać. — Na pewno tak będzie. — Położyła mi dłoń na ramieniu. — Chodźmy się wykąpać. — Wstałem i zacząłem zrzucać ubranie. — Mam nadzieję, że nie ma tutaj rekinów. — Jak to nie ma? Przecież to ocean — oburzyła się nader poważnie. — Jaja sobie ze mnie robisz? — autentycznie odeszła mi ochota na pływanie. — Nie, ale spoko, rekiny są raczej daleko. — Skoro są daleko, to mogą być i blisko… chyba to ryba, może przypłynąć. Oglądałaś Szczęki? Tam się jeden napatoczył do kąpieliska i trochę namieszał. — Tutaj nie rekiny są niebezpieczeństwem, a o wiele, wiele mniejsze stworzenia. — Na przykład? — szczerze się zainteresowałem. — Mała niebieska ośmiorniczka… bardzo jadowita albo kostkomeduza zwana osą morską. — Ja dziękuję za taką kąpiel. Roześmiała się serdecznie i zrzuciwszy ubranie pobiegła do wody. Wskoczyłem za nią, ale nie żeby tak bez lęku. Pływałem, oczami wyobraźni widząc trójkątną płetwę, która opływa mnie, szykując się do ataku. Ciarki mnie przechodziły na tę myśl, a nogi jakoś dziwnie rwały się na brzeg. Meg jednak wiedziała, jak mnie uspokoić. Robiła to tak czule i sprawiała mi taką przyjemność, że warto było ryzykować, a nawet poświęcić dolną część ciała… tylko nie tę najważniejszą, która teraz z prestidigitatorską zręcznością zgłębiała jej odkrytą już tajemnicę. Księżyc rozświetlał zazdrosny ocean, który też chciał się pieścić z nami i zawadiacko muskał nas kryształowymi falami. Unosiliśmy się, niczym w stanie nieważkości, oddając się upojnej huśtawce pachnącej wody. Po kąpieli zafundowaliśmy sobie długi spacer plażą, wzdłuż piaskowcowych cypli do Tamarami i zatrzymaliśmy się w jednej z wielu przytulnych kafejek. Przy butelce australijskiego wina dopełnialiśmy dzień, któremu zegar wybijał ostatnią godzinę. Już po weekendzie wróciliśmy do hotelu i w suchym, jedwabnym doku powtarzaliśmy oceaniczne karesy.
- 10 -
Po powrocie z Sydney ostro zabrałem się za pisanie. Moja aktywność była narkotyczna. Pisałem i pracowałem jak naćpany życiem. Żyłem zgodnie z zasadą, iż bezmyślny dzień jest dniem straconym. Dlatego od świtu do późnej nocy byłem na nogach. Czasami czułem, jak powieki mimowolnie mi opadają, ciężkie od niewystarczającej ilości snu, ale walczyłem. W takich chwilach szukałem sobie jakiegoś przyjemnego zajęcia, które uniosłoby je wysoko, poprzez doznania, jakich dostarczało. Jeździłem więc na motocyklu, na koniu, szedłem na polowanie albo porywałem Meggie na spacer lub przejażdżkę. W tych wypełnionych dniach znajdowałem ukojenie, wyciszyłem się wewnętrznie, to była naprawdę najskuteczniejsza terapia. Jak pisał Tołstoj: praca to konieczność; jej brak jest cierpieniem, nigdy dobrodziejstwem. Niestety, Meggie nie mogła tego zrozumieć i zawsze miała do mnie pretensje, że zamiast pisać, pracuję. — Co robisz? — spytała któryś już raz, jak zwykle autentycznie zdziwiona. — Naprawiam ogrodzenie. — Widzę, ale przecież nie musisz tego robić. — Jak to? Jestem twoim pracownikiem… płacisz mi za to. — Za długo byłeś na słońcu? Nie jesteś już moim pracownikiem. Jesteś pisarzem i masz pisać. To raczej ja jestem twoim pracownikiem i czekam na powieść, żeby ją tłumaczyć. — Piszę wieczorami. — Szymon, podpisałeś zobowiązującą umowę. Zostały nam cztery miesiące na oddanie powieści… po angielsku. A tobie miesiąc na dokończenie. Zdajesz sobie z tego sprawę? — Piszę wtedy, kiedy coś czuję. Kiedy wiem, że to, co napiszę, będzie miało wartość i sens. Pisanie to nie praca na akord ani wyścig z czasem. — Trzeba było nie podpisywać kontraktu, albo dać sobie dłuższy okres. A teraz to nie rób nic, tylko pisz, myśl i odpoczywaj. OK? — Nie OK. Muszę czasami popracować. Mówiłem już, że praca fizyczna mnie odpręża, a zmęczenie i ból kości rozluźnia. Potrzebuję tego jak snu. Labor omnia vincit… praca wszystko przezwycięża. — Pocałowałem ją w policzek i wróciłem do naprawiania ogrodzenia. — Ile już masz? — Była uparta i nie rezygnowała.
— Sześć arkuszy gotowego tekstu. A resztę napisaną kawałkami, które trzeba złożyć, trochę podopisywać i wyszlifować — odparłem, nie przerywając zajęcia. — Ma być dziesięć. — Wiem, Meg, skończę. — Przyjdę po gotową część. — Odwróciła się na pięcie i odeszła. Uśmiechnąłem się pod nosem i oddałem się pracy, myśląc jednak o powieści. Z wielkim zainteresowaniem obserwował mnie miś koala. Czyżby też uważał mnie za wariata? — Jak mogę nie skończyć, mając takich słuchaczy — zerknąłem na przyjemnie gapiące się zwierzątko. — Może ta powieść w ogóle nie powinna powstać? Może robię największe głupstwo w życiu? Jak myślisz, misiu? Niedźwiadek śmiesznie przekrzywiał zgrabny łebek i ruszał pyszczkiem. Nastroszył futrzane uszy i słuchał, co gadam. — Mogę wszystko tym popsuć, a przecież jest jeszcze szansa. Nie tam, ale tutaj. Zarobię pieniądze i moglibyśmy zacząć nowe życie. — Ciągle o Niej myślisz — zdawał się mówić koala. — Niestety. To nie była przelotna znajomość.
*** Po telefonie do Niej zacząłem mieć coraz częstsze i silniejsze bóle głowy. Kilkakrotnie straciłem przytomność… na szczęście Meg tego nie widziała. Zaczęły też drżeć mi ręce, niekiedy wpadając w takie dygotanie, że nie mogłem niczego zrobić. Tłumaczyłem to sobie stresem, ale równie dobrze mógł to być objaw nadmiernej skłonności do alkoholu, która spotęgowała się znacznie. Coraz uciążliwsze stawało się również moje rozdwojenie jaźni, co owocowało coraz częstszymi dialogami z moim Ego, które wykańczały mnie psychicznie. Słowem, czułem, że nie jest ze mną najlepiej i z pewnością kwalifikowałem się na leczenie… może jeszcze nie psychiatryczne, ale dłuższe lekceważenie tej silnej depresji nieuchronnie pchało mnie ku temu. Przez te traumatyczne objawy zacząłem bardziej zamykać się w sobie, coraz więcej czasu spędzać na pisaniu powieści, a przez to unikać Meg. Bałem się bowiem, że przy niej mogą dopaść mnie schizy. Było to jednak bardzo trudne, bowiem po szalonym weekendzie w Sydney zbliżyliśmy się, nie tylko uczuciowo, ale i fizycznie. Ona nawet chciała, abym z nią zamieszkał, ale wytłumaczyłem, że zostanę w Klasztorze, bo nikomu nie przeszkadzam, siedząc po nocach i klepiąc w komputer. Dużo czasu spędzałem w swoich ulubionych miejscach. Na łonie natury lepiej mi się pisało, a myśli mniej bolały, chłodzone przez delikatny wiatr. Wraz z końcem pisania powieści
coraz bardziej budziły się we mnie skrupuły, znów zastanawiałem się nad każdym napisanym zdaniem, czy czasem nie skłamałem, czy nie oceniłem Jej zbyt surowo i tendencyjnie. Choć napisałem prawdę, wiele winy wziąłem na siebie, czasami oceniając siebie bardziej krytycznie niż Ją. Słowem, okazywałem Jej miłosierdzie i oszczędzałem Ją, bo było mi Jej żal i moja miłość do Niej była większa niż wściekłość. Mój gniew zawsze był krótkotrwały, szybko odchodził, pozostawiając wyrzuty sumienia. Nie chciałem pisać wszystkiego złego, co się między nami wydarzyło, bo nie o to chodziło w tej powieści. Chciałem, aby wywarło to wrażenie – na Niej i na mnie – na tyle mocne, że prowadzące do zadumy nad własnym życiem, postępowaniem, zachowaniem, do przyznania się, że popełniliśmy wiele błędów, które jednak ostatecznie zrozumieliśmy i deklarujemy szczere pragnienie poprawy. CHCIAŁEM JĄ ODMIENIĆ. To był główny cel tej powieści… egoistycznie prywatny, ale prawdziwy. A może nie. Może dzięki tej powieści odmienię tych, którzy w swoich związkach popełniają podobne błędy i cierpią przez to małżeńskie katusze. Pisałem więc umiarkowanie, ale szczerze, skupiając się na puentach wydarzeń niż samych wydarzeniach. Wyciągałem zasadnicze kwestie, wysnuwałem własne konkluzje, nie chcąc zadręczać czytelnika prozaicznym obrazem niespecjalnie udanego związku. Mocno też skupiłem się na budowaniu nowego życia przez głównego bohatera, na obcej ziemi. Ten wątek miał być nadzieją dla tych, którym rozstanie z żoną pomieszało zmysły, załamali się i rozpaczają, pochłonięci wspomnieniami, doprowadzając się do autodestrukcji. Nie potrafią od nowa zacząć życia, nie potrafią odnaleźć celu i tkwią zawieszeni w próżni, licząc na miłosierdzie eks-żony i jej wspaniałomyślny powrót. To im chciałem powiedzieć: WEŹCIE SIĘ W GARŚĆ I ŻYJCIE, A SZCZĘŚCIE SAMO WAS ODNAJDZIE… jak mnie, choć miałem kłopoty z dostosowaniem się do nowego życia. Trzeba tylko dać mu szansę. Wyjdziecie z żalu i wspomnień, a wszystko wam się uda. Limit pecha został wykorzystany i teraz pora na przychylność losu. Pisząc o sobie, przyswajałem własne słowa, rozumiałem je i robiłem wszystko, aby wprowadzić we własne postępowanie. Chciałem zapomnieć o Niej i żyć z Meg, którą naprawdę pokochałem. Była zawsze blisko, wyrozumiała i oddana, pozbawiona pretensji i fanaberii, ciepła i tętniąca każdym dniem. — Uciekasz przede mną? — zaskoczyła mnie i spojrzała ze znanym mi już smutkiem w oczach. — Boli mnie głowa, musiałem odpocząć. — Narzekasz na ból coraz częściej. Chyba powinieneś jechać do szpitala w Longreach, na badania. — Nic mi nie jest. Przymknąłem oczy, bo strzyknęło mnie mocno w skroniach… i nagle ujrzałem Jej twarz. Uśmiechniętą, szczerą, z żarliwą miłością do mnie, tlącą się w ślicznych oczach. Taką, jaką poznałem, taką, jaką zostawiłem i taką, jaką kochałem najbardziej. A potem otworzyłem oczy i spojrzałem na twarz Meggie – była identyczna. Co miałem robić? Którą z tych twarzy miałem rozpromienić, a którą zasmucić? Cóż za okropny dylemat. — WRACAJ DO DOMU — szepnęła zasmucona twarz z moich wspomnień, ze łzami w zasmuconych oczętach. — Nie daj się skusić i omotać obcej kobiecie. Nikt nie kocha cię bardziej niż ja. Nie wierz jej! To nasza miłość, nie niszcz tego.
— Głupcze! — ryknęło Alter Ego, drażniąc boleśnie moje szare komórki. — Ona kłamie! Jak zawsze. Teraz się przestraszyła i jak zwykle dużo obiecuje. Wszystko zacznie się od nowa już po kilku tygodniach, a może nawet dniach, przecież to wiesz. A tutaj czeka cię doczesny raj. Eden, w którym… — Umrzesz z rozkoszy — przerwała Jej twarz i zbliżyła się do mnie. Łkała, a prawdziwe łzy brutalnie orały purpurowy policzek. — Roztopisz się jak lukier, a tego nie lubisz. Ona zagłaszcze cię na śmierć. Znam cię, nie trawisz nadmiaru uczuć na pokaz. Kochasz mnie i pragniesz. Wracaj, bo nie możesz beze mnie spać… i ja bez ciebie. Nie możemy żyć bez siebie. Me serce bije tylko dla ciebie… jak twoje, dla mnie. — Nie okłamuj go! — bestialskie Ego przestraszyło Ją i oddaliło prześliczny slajd, a już czułem cudowny dotyk Jej ust. Spierdalaj, pomyślałem wkurzony, bo od ponad roku marzyłem, aby wziąć ją w ramiona i pocałować… jak wtedy, jak zawsze. Aby przyssać się do jej malinowych, dojrzałych warg i spić z nich całą miłość, o jakiej mówi. — Szymon, wiesz, jaka jestem, i że cię kocham — przemówiła Meg, nie poruszając ustami, a tylko oczami. — Co cię tutaj czeka, też wiesz – świetlana przyszłość z kochająca kobietą. Pisarz ze swoją muzą. Zrobię wszystko, abyś był szczęśliwy… abyśmy byli szczęśliwi. — Szymon, kochanie, nas jest dwie. Marynia pragnie cię tak samo mocno, jak ja — zasmucona twarz znów rozbłysnęła jasnym światłem. Malowało się na Niej szczere zaangażowanie, burza namiętności i uczciwość intencji. — To twoja krew i nic tego nie zmieni. Jak możesz ją zostawić, jak możesz o niej zapomnieć? Opamiętaj się! Błagam, wróć, a wszystko ci wybaczę, zapomnę o wszystkim… proszę! — Heu me miserum! — zawołało Ego. — Znów chcesz wrzucić mnie w szpony tej okrutnej kobiety?! Jesteś, człowieku, non compos mentis! — WRÓĆ I KOCHAJ MNIE… KOCHAJ MNIE! KOCHAJ! — Jej twarz uśmiechała się, zapraszając mnie załzawionymi oczami. — KOCHAJ MNIE… KOCHAJ NAS! To zły sen, obudź się i przytul nas. — Non licet! — Szymon, poświęciłam się tobie — wyszeptała łzawo Meg. — Zrobiłam z ciebie wielkiego człowieka, pisarza, o tym przecież marzyłeś. Nie zaprzepaszczaj szansy, jaką dał nam los. Nie popełniaj tego samego błędu i nie daj się zwieść krótkotrwałym obietnicom. Ja kocham cię bardziej… — Milcz, suko! Zostaw go w spokoju! Wypuść go! — zawyła Moja Była, posyłając Meg błysk nienawiści i złości, który doskonale znałem. — Kusisz cudzego męża, bo nie umiesz sobie znaleźć własnego!
Rozpłakałem się w jednej sekundzie, chowając głowę w mgłę. Drżałem i łkałem, bijąc się w piersi. Serce waliło mi jak oszalałe i świat wirował pod powiekami. Piekła mnie dusza, łomotały szare komórki. Nie mogłem opanować histerii, nie mogłem powstrzymać wilgoci cierpienia. — KOCHAJ MNIE! KOCHAJ NAS! — Ona prosiła mnie, śmiejąc się przez łzy. — KOCHAJ MNIE! KOCHAJ NAS! — dudniło australijskie echo, bezlitosne jak polskie. — Sapere aude! — Ego szarpało mnie za włosy. — Odważ się być mądrym! Wybierz mądrze…bez tego emocjonalnego gówna, które ciśnie ci na ślepia! — KOCHAJ MNIE. — Meg również nalegała. — Właśnie… KOCHAJ JĄ — wtórowało jej Ego. — To szczera i dobra dziewczyna! Anioł… twój dobry duch. — Nie teraz! Nie mogę! — wrzasnąłem zapłakany. — Szymon! — poczułem jak Meg złapała mnie za ramię. Ciemność i dym przesłoniły kochany slajd. Zamiast tego ujrzałem siebie – usmolonego najgorszymi uczynkami i uczuciami… zdradą, krzywdą, podłością, unurzanego w dziewczęcych łzach… i z rogami. To mój negatyw. Czyżby prawdziwe oblicze? — Nie wierz już nigdy kobiecie. Najlepiej jak zostaniesz sam. Żadnych zobowiązań, żadnych uczuć. Wolność i gwarantowany święty spokój. Brak kobiety – brak kłopotów, a w przyszłości brak rozczarowań i bólu — przemówiłem podświadomie głosem z piekła rodem. Jestem czarnym charakterem w tej baśni o wielkiej miłości. Jestem wynaturzonym demonem, który miota się po ziemi po to, aby krzywdzić przychylne mu dusze. Owija je wokół siebie, a potem wciąga za sobą do piekła, bez skrupułów… bez litości. Diabłem, który nie zasługuje na żadne względy, na żadne pozytywne uczucia, a jednak mnie nimi obdarzano. Kochano mnie… tylko za co? Może za powierzchowny wdzięk i przebrzmiały styl romantycznego dżentelmena. A może za liryczną hardość wobec grubiańskiego świata, szarpiącego nas bezpardonowo za szmaty i wdzierającego się w nas jak nieuleczalny wirus pustoszący wewnętrzny spokój ducha i umysłu. Miałem zalety, lecz były one niedostosowane do współczesnej rzeczywistości, wady natomiast aktualne są zawsze. Byłem cywilizacyjnym anarchistą. To jest prawda, która wygnała mnie z małżeństwa, z ojczyzny i zaprowadziła w dziewicze rejony globu. To jest prawda, która blokuje moje decyzje. — Ale jak tak można? — wyszeptałem drżącymi wargami. — Cóż będzie warte moje życie? — Szymon! — Meggie wybiła mnie z transu, przytulając do siebie. — Co się z tobą dzieje?
Ocknąłem się i przestraszony rozejrzałem dookoła, jak schizofrenik wychodzący z chorobliwego paroksyzmu. Cisza, spokój. Obok mnie zatroskana Meg, ocierająca mi łzy płynące wartkim strumieniem. — Co ci jest, kochany? — Pogładziła mnie czule po twarzy. — Mam schizy — przyznałem szczerze, oddychając głęboko. — Wariuję. — Już dobrze, jestem przy tobie. Serce łomotało mi, tłukąc się o kości, łez nie mogłem opanować, a głowa eksplodowała mi infernalnym bólem. Trzęsła mną maniakalna febra, dotkliwie roztrząsająca zdrowy rozsądek i opanowanie. Mocno trzymała mnie w ramionach, bojąc się pewnie, żebym nie zerwał się i nie uciekł, albo nie odgryzł sobie języka w szale emocjonalnej frustracji spowodowanej nieziemskim poczuciem winy. Zrozumiałem własne grzechy i modliłem się o jak najszybszą karę, ze szczerą wiarą, iż odkupiwszy całe zło, odpokutowawszy je, wrócę do życia, odmieniony i świeży. Wyleczony z intymnych chorób i gotów do nowych wyzwań, tak miłosnych, jak i zawodowych. — Stare grzechy mają długie cienie — zaszlochałem. — Cierpisz od roku. Myślę, że już odpokutowałeś winy. — Kara też jest pewnego rodzaju lekarstwem. — Chwyciłem ją za rękę. — Boję się. — Czego? — Że nie poradzę sobie z moimi uczuciami i będę cię krzywdził. Przecież to robię. Cierpisz, bo ja jestem rozdarty, głupi… a nie chcę, żebyś cierpiała. Zasługujesz na wszystkie gwiazdki z nieba, a ja mogę ci dać jedynie ziemską, szarą rzeczywistość. Nie jestem wart takiej dziewczyny. — Wolę cierpienie przy tobie niż cierpienie przez ciebie, bez ciebie. — Boję się, że nam się nie uda i spotka mnie to, co już raz spotkało. Drugiego razu chyba bym nie przeżył. — Obydwoje jesteśmy po przejściach. Zdajemy sobie sprawę, jakie błędy popełniliśmy w naszych związkach. Wystarczy, że ich nie powtórzymy, a wszystko się uda. Nasz związek ma szansę być doskonałym. — Mogę ci się najnormalniej znudzić, albo poznasz innego… lepszego, bardziej fascynującego. — Takiego faceta jak ty nie zostawia się dla innego. Twoja żona pewnie też nie ma nikogo, bo każdego faceta porównuje z tobą i blado w tych porównaniach wypadają. Odciskasz ślad na kobiecie, piętno, którego w żaden sposób nie można się pozbyć, nie można go zetrzeć ani zdrapać. Jesteś jak najprawdziwszy tatuaż, którego nie można tak po prostu wyciąć z kawałkiem
skóry. Trzeba byłoby skasować pamięć. — Tak mówi każda zakochana kobieta, dopóki nie spotka lepszego. — Ile miałeś dziewczyn w życiu? — Kilkanaście. — Ile cię rzuciło? To było celne. Faktycznie, to ja zrywałem z dziewczynami. Nudziły mi się, przestawały podobać, poznawałem atrakcyjniejsze… powodów było wiele, skutek ten sam – koniec. To było szczenięce i głupie, ale prawdziwe. Nigdy nie dostałem kosza i nigdy nie zostałem puszczony kantem. — Zawsze musi być ten pierwszy raz. Należy mi się za wszystkie zranione serca. — I myślisz, że to ja dokonam zemsty? Nie odpowiedziałem, bo prawdą było, że brałem pod uwagę taką możliwość i asekurowałem się w taki wyrachowany sposób. Sparzyłem się już w jednym związku i wiedziałem, że od miłości do nienawiści jest jeden, malutki krok. Dwoje ludzi kocha się szalenie, dzielą latami sypialnie, a potem na sprawie rozwodowej bez skrupułów wywlekają najskrytsze tajemnice, oczerniają się nawzajem i kłamią, aby jak najbardziej wykorzystać i zdołować współmałżonka. Wielka miłość wygasa jak wypalona świeczka, a pozostaje chęć zemsty, wredna ochota dokopania i zniszczenia sprawcy rzekomych nieszczęść. Takie jest ostatnie stadium miłości. — Krzywdzisz mnie bezpodstawnie — wyszeptała ze słusznym rozżaleniem. — Za taką miłość, jaką cię obdarzam. — Przepraszam, Meg, ale… — Nic już nie mów. Wszystko rozumiem. Nie dziwię ci się, ale oskarżanie za swój nieudany związek wszystkich kobiet jest nieuczciwym nadużyciem. Wrzucanie do wora nielojalności wszystkich kobiet jest niesprawiedliwe i prostackie. — Masz rację, wybacz. — Tylko tyle? — Mam użyć więcej synonimów tego słowa? — Masz mnie kochać i być przy mnie… na zawsze. To wszystko. — Wstała i odeszła, szlochając cicho. Zasłużyłem, by zostać samemu w chwili, kiedy jej potrzebowałem. Ale wygoniła ją moja
głupota i jej uzasadniona ambicja, którą bardzo ceniłem. Wiedziałem, że muszę do niej iść. Wypadałoby, aby z gotową prawdziwą deklaracją, jedynie słuszną, jakiej się spodziewała, lecz na to chyba się nie zdobędę. W łóżku wynegocjuję trochę czasu, dodatkowych kilka miesięcy. To się uda. Potrafiłem oczarować i przekonać kobietę, potrafiłem z nimi pertraktować i osiągać cele. Było to jednak nie w porządku i z pewnością nie będę mógł zasnąć. Dlaczego więc postępuję tak, że spędza mi to sen z powiek? Bo to nie jest decyzja, jaki kupić samochód, tylko jaką wybrać kobietę i był to decyzja jedyna, ostatnia, a jej skutki miałem odczuwać do końca moich dni… chyba że… Nie mogłem uwierzyć, że nadal byłem aż tak rozstrojony. Pomimo że czas płynął jak rzeka i obmywał mi rany, to niestety nie pozwalał na ich zakrzepnięcie i całkowite wyleczenie. Nadal broniłem się rękoma i nogami przed nową miłością. Było to nie tylko głupie, przecież mogłem wrócić i dogadać się z Nią, lecz przede wszystkim egoistyczne, bo ktoś na tę miłość czekał. To był psychiczny dyskomfort, z którym coraz trudniej było mi walczyć, z którego nie mogłem się wywinąć. To on blokował moje uczucia do Meggie. A może nie uczucia, tylko wyznanie tych uczuć. I znów wracałem do punktu wyjścia, do powodów, przez które straciłem pierwszą miłość. Nadal nie umiałem mówić o miłości, więc jakie, do diabła, wyciągnąłem wnioski? Nad czym ja się rozwodzę? Uważałem, że pojąłem wszystkie małżeńskie mądrości, a nie przyswoiłem fundamentalnej, cementującej związek dzień po dniu. Nic, tylko się upić. Z takim postanowieniem wróciłem do Klasztoru.
*** Meg skończyła tłumaczyć powieść miesiąc przed terminem. Najwidoczniej zaowocowało doświadczenie nabyte przy Outsiderze, przez co szło jej sprawniej i lżej. Faktem jest też, że zawzięła się mocno i dziwnie jej się spieszyło. Odpuściła sobie nawet swoją farmę i mnie. Zamykała się w pokoju na poddaszu, gdzie urządziła sobie gabinet i przy biurku, stojącym pod samym oknem, stukała w notebooka. Widziałem ją, jak spogląda w okno, zastanawiając się, co pisać, albo szaleje preludia po klawiaturze. Czasami mi pomachała, albo posłała uśmiech wraz z buziakiem… i to wszystko. Imponowała mi tą pracowitością i uporem, dawała przykład oraz roztaczała aureolę wiary we własne możliwości i siły. Zakończenie prac nad powieścią świętowaliśmy w outbacku, pod rozłożystymi eukaliptusami. Piekliśmy kawał baraniny i popijaliśmy wino, przytuleni do siebie. — To bardzo osobista powieść — oceniła. — Jest poruszająca i taka… prawdziwa. A poza tym ujmująca. Fascynująco przedstawiona przyjaźń między kobietą a mężczyzną w plenerach australijskiego interioru… no i oczywiście wprost maniakalna miłość do żony. Nie myślałam, że można tak kogoś kochać i odejść od niego. Niesamowita bezpośredniość i autentyczność. Ciekawe, czy spodoba się twojej żonie. — Zlinczuje mnie za to. Gotowa tutaj przyjechać i wstrzyknąć mi swój zabójczy jad. — No co ty? To może lepiej podpisz ją pseudonimem.
— Nie będę się ukrywał. A ona może wreszcie zrozumie, co czułem… i co czuję. Przecież napisałem prawdę. Oceniłem i Ją, i siebie. Najuczciwiej jak umiałem. Co może mi zrobić? Przez tyle lat mnie dołowała, w końcu chciałbym Jej udowodnić, że coś znaczę. — Odwróciłem się w stronę drzew, w koronie których buszowały wesoło ptaki. — Z drugiej jednak strony, po co? Co mi to da? Samolubny triumfalizm, którym bym się prostacko upajał. — Ona z pewnością przemyśli to, co napisałeś… a już na pewno doceni artyzm tej powieści. — O, i tutaj się mylisz zupełnie. Zdenerwuje się maksymalnie, a o docenieniu artyzmu, jak to nazywasz, nie ma mowy. To nie Jej styl. Dla Niej to znów będą moje skretyniałe teorie. To była Jej ulubiona linia obrony… wmawianie mi, że to, co mówię, to głupoty, durnowate poglądy, a sam jestem imbecylem i palantem. — To straszne. — Ale skuteczne, bo trafiało prosto we mnie i bolało jak diabli. Zniechęcało mnie do wszystkiego. — Jak wy w ogóle zostaliście małżeństwem z tak różnymi charakterami? — W Brazylii jest takie przysłowie: w dobrym małżeństwie spotykają się niebo z ziemią… i coś w tym musi być. A tak poważnie, to zakochaliśmy się w sobie i koch… — zająknąłem się, bo nie byłem pewien — …aliśmy się długo — dokończyłem. — I kochacie się. — Położyła mi dłoń na ramieniu. Oczy lśniły jak dwie iskierki rozpalone przekonaniem o trafności swoich słów. A jednocześnie tliła się głęboko nadzieja, że zapomnę o żonie i zostanę z nią tutaj na zawsze. Takie oczy ma kobieta zakochana, a co najmniej oczarowana mężczyzną, któremu bardzo chciałaby pomóc. A wiedziała, że pomóc mi, to namówić do powrotu do żony. I robiła to ze szczerymi intencjami, ale wierząc też w siłę mojej zawziętości, która nie pozwoli mi już wrócić. — Meggie… czy gdybyś ty była Nią, uraziłaby cię ta książka, znienawidziłabyś mnie… pogniewałabyś się? — Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że to jest po prostu powieść… cholernie dobra powieść. Jeśli jest się żoną pisarza, to myślę, że trzeba oddzielić jego twórczość od życia z nim. Pozwolić mu na wolność słowa i podchodzić do tego liberalnie. — A konkretna odpowiedź? — Starałabym się przede wszystkim wyciągnąć z niej wnioski. Jeśli napisałeś prawdę i ta twoja ocena Jej jest uczciwa i rzetelna, to twoja wina jest mniejsza. Oczywiście dotknęłaby mnie ta powieść, bo przecież nikt nie lubi być ostro krytykowanym, szczególnie na forum publicznym, ale pomimo tego, że prawda bywa bolesna, to trzeba umieć ją przyjąć, zrozumieć i naprawić swoje błędy. Przecież te twoje zarzuty wobec Niej dotyczą tak naprawdę pewnych
wad charakterologicznych, z którymi spokojnie można sobie poradzić. Ty Jej nie obrażasz, nie kłamiesz, nie ubarwiasz, wręcz przeciwnie… z tej powieści wynika, że nadal bardzo Ją kochasz. Ja, przy tłumaczeniu, zastanawiałam się, czy wolałabym być Nią czy sobą. I tak uczciwie rzecz biorąc, to nie jest jasne, kto jest bardziej w tej powieści pokrzywdzony… i kto bardziej cierpi, składając ofiarę na ołtarzu miłości. Zastanowiły mnie jej słowa. Miałem rozterki przy pisaniu niemal każdego zdania tej powieści, ale na tym nigdy się nie myślałem. Meggie najwidoczniej bardzo, bo kontynuowała ze łzami w oczach. — Bolą mnie twoje słowa, te rozterki i skrupuły, którymi naszpikowana jest ta powieść. Boli mnie, że nie możesz się zdecydować na ten diametralny koniec swojego związku i rozpoczęcie nowego etapu… ze mną. Nie mam do ciebie żalu, że jestem trzecią kobietą w twoim życiu, ale chciałabym być drugą, a na to nie widzę szans i to jest przygnębiające. Uzmysłowiłam sobie brutalną prawdę, że ty nie jesteś w stanie uwolnić się od swojego pierwszego uczucia, nawet pomimo tego, że Ona skutecznie cię z niego leczyła. Zakochałeś się na zawsze i tak pozostanie. Mam jednak nadzieję, że pokochasz mnie, nie przestając kochać Jej. Po prostu przez jakiś czas będziesz kochał dwie kobiety… godzę się na to… bądź tylko taki, jaki jesteś. Podniosłem jej głowę i nakierowawszy usta, pochwyciłem je w swoje. Całowałem długo i pożądliwie, chcąc zlizać z niej ten przejmujący smutek i altruistyczny smak. Oddawała uczucie, ale coś w niej zgasło i była jakby bezwolna. Pasywnie angażowała się duchowo. — Wiem, o czym myślisz, widać to na twojej twarzy. — Spauzowałem pocałunek. — Czyżby? — uśmiechnęła się nijako. — To jest tak szczery makijaż z wnętrza uczuć, że musiałabyś założyć maskę, albo chociaż wymalować sobie kolorowego klowna na twarzy. — Dotknąłem czule jej dłoni. — Żałujesz, że zaangażowałaś się w związek ze mną. Milczała, wpatrując się we mnie dalekimi oczami, które omijając mnie, szperały w głębi swojego serca. Potwierdziła więc, że trafiłem. Jej dłoń zadrżała, powieki wolno zmazały mnie z pola widzenia, a źrenice zgasły i zanurkowały w ognisko. Nie chciałem przerywać jej zadumy, która mogła być jedną ze smutniejszych w jej niepogodnym życiu. — Zapamiętaj sobie na zawsze, co teraz powiem, żebyś już więcej do tego nie wracał. Nie żałuję zaangażowania, nie żałuję naszej przyjaźni. — Podniosła rozżalone oczy. — KOCHAM CIĘ i nawet jeśli odejdziesz, nie będę miała do ciebie żalu. — To moja wina, nie powinienem cię w to angażować… powinienem uważać i niczego ci nie obiecywać. Krzywdzę cię tak bardzo! — Złapałem się za głowę. — Nie musisz mieć wyrzutów sumienia. Byłeś i jesteś uczciwy. Pracowałeś u mnie długie miesiące, nie wykazując żadnego męskiego instynktu w stosunku do mnie, nie bałamuciłeś mnie, niczego nie obiecywałeś, nie spaliśmy ze sobą… szczerze chciałeś przyjaźni i naprawdę
o nią dbałeś. Masz czyste sumienie. To ja się w to zaangażowałam, zakochałam się i wyobrażałam sobie Bóg jeden wie co. Wmawiałam sobie, że zakochasz się we mnie, że mogę to sprawić. Chciałabym, aby ktoś kochał mnie tak mocno, jak ty kochasz Ją. O takiej miłości marzę. — Jestem chory, ogarnięty monomanią. Nie zasługuję na ciebie… — Nie wykręcaj się takimi tekstami, jakie strzela każdy facet, rzucając kochankę, która już mu się znudziła — przerwała mi, kładąc palec na ustach. — Nie rozmawiajmy w taki schematyczny sposób. To jak standardowy romans i mocno zalatuje tandetą na odległość. — Wypiła do dna i skrzywiła się w nieco teatralnym uśmiechu, co podkreśliło wyraziście jej trafne słowa. — To nie jest tak… moje serce też wyrywa się do ciebie… — Za słabo, by kochać jedynie… na wyłączność, za mocno, by się szczerze przyjaźnić. Dylemat wciąż jest tak samo świeży i poważny. — Tak wielki, że nie mogę normalnie żyć… cieszyć się z tego, co mam, z tego, co się przede mną otwiera, co mógłbym osiągnąć. Nie chcę nigdzie odchodzić, ale nie wykluczam jeszcze powrotu, który przecież będzie odejściem. Nie jestem pewien własnych uczuć, przez to nie mogę jeszcze zapewniać. Ona ma większą siłę, bo ma moją Marynię – magnes przyciągający mnie najsilniej. Ale nie przesądza o niczym, skoro jestem w Oz już tyle czasu. Zdobyłem się na tę szczerość, choć wiedziałem, że ją to krzywdzi. Zasługiwała i nie zasługiwała na nią. Mogłem przecież obiecać, powiedzieć, co chciała usłyszeć i byłoby to bardzo bliskie prawdy, przecież do Polski naprawdę nie miałem po co wracać. Jednak taka możliwość istniała, tliła się w moim sercu, przez to moja szczerość była uzasadniona i uczciwa. — Chciałabym, żebyś ze mną był, bo wiem, że mnie kochasz na swój sposób. — Przytuliła się do mnie. — Wiem też, że dzięki temu będę przy tobie szczęśliwa i chciałabym, aby trwało to jak najdłużej. Ta powieść również na mnie wywarła duże wrażenie, otworzyła mi oczy i zmieniła wygląd spraw, które dotychczas wydawały mi się jasne… oczywiste i normalne. Teraz jednak zaczynam chwytać zupełnie inny sens życia, miłości… ale najważniejsze, że piszesz o uczuciach, jakie powinien mieć każdy człowiek… uczciwość, lojalność, naturalność, szczerość, wierność, łagodność, prawdomówność… to wszystko buduje DOBROĆ. Dobroć, poprzez małżeństwo oddaje się jednej kobiecie, pieczętując to przysięgą przy ołtarzu… i robi się to raz na zawsze. Przyznam, że to myślenie nieco archaiczne, ale nie pozbawione sentymentu, uroku i pobożnych życzeń, bo tak zdarza się coraz rzadziej. Rozumiem jednak, że ty jesteś facetem o takich poglądach i szanuję to, bo i mnie wyszłoby to na dobre, gdybym była twoją pierwszą miłością. Pech jednak chciał, że jestem drugą i ta powieść uzmysłowiła mi sposób na ciebie… na nas. Muszę się z tym pogodzić, a wtedy będziemy razem szczęśliwi. Dzięki niej doszłam do twojego wniosku, że bez sensu jest walczyć o przyszłość, uprzykrzając sobie teraźniejszość, którą przecież należy czerpać garściami, upajać się nią i cieszyć każdym wspólnym dniem. Nie wiem tylko, co się stanie, gdy już cię nie będzie. Obawiam się, że popadnę w obłęd… jak ty. — Tobie to nie grozi. Ty jesteś o wiele bardziej wytrzymała niż ja i przede wszystkim logiczniej myślisz.
— Interesujące jest jedno… że niby dbasz tylko o teraźniejszość, a co z tak rozpamiętywaną przeszłością? Czy nie lepiej rzucić za siebie przeszłość niż nie dbać o przyszłość? — Przeszłość w człowieku siedzi za mocno, aby tak po prostu ją wyrzucić. W dodatku staje się teraźniejszością, bo jest zachowana w pamięci i myślimy o niej codziennie. — Szkoda, że właśnie na to nie masz lekarstwa. — Mam ciebie… — Jakoś nie skutkuje. — Nie tak szybko… to długotrwała kuracja. — Skoro nie wystarczył rok, nie wystarczy i dwadzieścia — westchnęła ciężko. — Szymon, co z nami będzie? Oddałbym królestwo, by móc przemilczeć to pytanie, ale wiedziałem, że tym westchnieniem duszy domaga się odpowiedzi. — Czymże jest rok wobec piętnastu lat z Nią? — Czyli mam zapytać o to po piętnastu latach i jednym dniu? — Nawet nie zauważymy, kiedy to zleci… a wtedy sam ci powiem. — Mówisz poważnie? — roześmiała się nagle. — Po trzydziestce człowiek już nie powinien się spieszyć. Powinien cieszyć się długością każdego dnia i modlić się, aby czas płynął jak najwolniej i jak najcudniej. Za piętnaście lat spytasz mnie, czy pamiętam, jak byliśmy w sobie zakochani i rozmawialiśmy o tej teraźniejszości, która wtedy była daleką przyszłością. — I co mi powiesz? — Że dalej jesteśmy zakochani. Padła mi w ramiona, oddając serce i ciało. To była jedna z tych nocy, które zapadają w pamięć do końca życia… zawsze są teraźniejszością.
*** Frank był powieścią zachwycony i już miesiąc później trafiła na rynek, również poza granicami Antypodów. Wysłałem ją też do Polski i doprowadziłem do podpisania umowy pomiędzy Frankiem a moim polskim wydawcą, na marginesie korzystną dla tego drugiego. Outsider sprzedawał się świetnie i trafił na pierwsze miejsca list bestsellerów, okupując je kilkanaście tygodni. Budził spore emocje, takie o jakich mówiła Meg. Powieść bulwersowała i zachwycała, przez co stała się książką, którą należało przeczytać. Prasa spekulowała o mnie, nie mogąc dotrzeć do źródeł, bo Frank strzegł tajemnicy, marketingowo podsycając apetyt mediów. Twierdził, że ma plan i że pokaże mnie światu, kiedy przyjdzie na to najodpowiedniejsza biznesowo pora. Dla mnie osobiście, w ogóle mogłoby to nie nastąpić. Nie paliłem się do sławy, nie zależało mi na pierwszych stronach w mediach. Chciałem być zwykłym pisarzem, chroniącym swoją prywatność i robiącym swoje w zaciszu domowego ogniska. Światu potrzebne są wielkie dzieła, nie wielcy pisarze. Popularni muszą być bohaterowie moich powieści, a nie ja. Wiele się wtedy działo, ale pewien dzień był szczególny… — Dostałem maila od polskiego wydawcy — zakomunikowałem przy śniadaniu. — Outsider został nominowany do nagrody NIKE. — Cóż to takiego? — Nalała mi filiżankę kawy. — Najbardziej prestiżowa nagroda literacka w Polsce. — To świetna wiadomość — ucieszyła się. — Wiedziałam, że docenią twoją prozę! — Spokojnie, to dopiero nominacja. — Ta nagroda już jest twoja. Nikt nie wytrzyma konkurencji z Outsiderem. — Nalega, abym przyjechał na wręczenie nagrody. Polecisz ze mną do Polski? — A chcesz? — wyszeptała drżącymi ze wzruszenia ustami. — Bez ciebie nigdzie się nie ruszam. — Przytuliłem ją.
- 11 -
Sala Kongresowa, WIELKA GALA NIKE. Każde miejsce zajęte… w środku tłumu JA i MEG. Wreszcie – po jakiejś anegdocie z serii średnio-śmiesznych – konferansjer ogłosił zwycięzcę: MNIE I MOJEGO OUTSIDERA. Byłem zupełnie zaskoczony, spanikowałem i z pewnością bym uciekł, ale przytrzymała mnie Meg, która rzuciła mi się na szyję. Nie spodziewałem się, że szanowne gremium może przyznać nagrodę takiej antypowieści jak Outsider. Jak stwierdziła Meg, była to książka niebezpieczna i niepokorna, sądziłem więc, że raczej rozpalą ognisko na scenie i ją spalą. Dlatego bardziej trenowałem aborygeński taniec nad ogniem niż mowę dziękczynną. Ale oto jaskrawy jupiter przywędrował na moją osobę, rozświetlając ją wszystkim zgromadzonym i musiałem wstać, a nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W rytmie braw wspiąłem się na scenę – faktycznie człowiek myśli, żeby nie wywinąć orła z tych schodów – i odebrałem statuetkę. Najgorsze jednak miało dopiero nastąpić – moja improwizacja ze szczerego serca: — Dziękuję wszystkim czytelnikom, bo książki są właśnie dla was i to wy jesteście najważniejsi dla pisarzy… istniejemy dla was. Zaś wszystkie gremia konkursowe, wszyscy krytycy są dla nas, żeby wbijać nam szpile w du… szę, a wam interpretować książki. Dziękuję jurorom za to wyróżnienie, ale wiele złego napisałem o tym kraju… to znaczy o ludziach nim rządzących i ostatecznie zamieniłem go na lepszy. Oportunizmem więc z mojej strony byłoby przyjęcie tej statuetki. Dlatego proszę szanownych Panów Ważnych o zlicytowanie jej i przekazanie środków jakiejś szlachetnej fundacji zajmującej się finansowaniem leczenia dzieci. Dzięki, na razie! NUN EST BIBENDUM! — Ukłoniłem się z gracją muszkietera i oddawszy statuetkę zaskoczonemu przewodniczącemu Jury, skierowałem się na miejsce. Zapanowała martwa, stremowana cisza… zupełna siurpryza… a potem sala powstała i nagrodziła mnie owacjami i szumem zdumienia. Ciekawe za co? Ale PLAUDITE, CIVES… skoro się wam podobało, pomyślałem. Meggie zaś zanosiła się ze śmiechu i gdy usiadłem, obdarowała mnie pocałunkiem. — Jak zwykle nieprzewidywalny. Możesz mi wyjaśnić ostatnie zdanie? — Dosłownie pora pić a w przenośni – świętować sukces. — Jesteś totalnym wariatem — parsknęła śmiechem. — Musiałem. Mój wydawca natomiast się podenerwował i nadmiernie zaczął pocić.
— Pójdę z torbami przez ciebie — narzekał, ocierając się chusteczką. — Pełnymi pieniędzmi — zdobyłem się na sarkazm. — Człowieku, tak nie można, oni ci dali nagrodę… kasę, doceniają cię, a ty wypinasz się na nich? — Nie zrozumiałeś mnie. — Wstałem i złapałem Meg za rękę. — Dokąd?! — Spadamy. — A wywiady, bankiet?! Jaja sobie robisz?! Szymon… — Uczciwie gramy, więc się nie posramy! — rzuciłem. — Pamiętaj, bądź sobą i nie myśl portfelem. Trzymaj się. — Dzięki! — krzyknął za nami drżącym głosem. Wybiegliśmy z Kongresowej. Byłem uskrzydlony wolnością, upojony spełnieniem. Był ciepły wieczór. Warszawa żyła i zapraszała na nasze prywatne przyjęcie. — Nobla też oddasz? — zaśmiała się. — Nie, bo go nigdy nie dostanę. — Kto wie… — Robert Graves powiedział: nie znam pisarza, który po otrzymaniu nagrody Nobla napisałby coś, co warte jest czytania. — No… i to jest doskonały powód, żeby mieć to w dupie. — Skarbie, musiałem tak zrobić. Cieszę się z tej nagrody… naprawdę, ale gdybym ją przyjął, straciłbym szacunek do siebie. — Dlaczego? — Z kilku względów. Ten najważniejszy wymieniłem. Polskę przejęła skrajnie prawicowa opcja zachłannych wszechpotęgi barbarzyńców, której hasła przypominają Niemcy z okresu NSDAP. Prowadzą oni Polskę na światowe manowce nietolerancji, obskurantyzmu i ksenofobii. IV RZECZYPOSPOLITA, phi… raczej IV RZESZA z podwójnym führerem na czele. Rządy są nieudolne i kłótliwe, prowadzone w myśl prastarej zasady: divide et impera – Rządź i dziel, siej niezgodę, abyś mógł łatwiej rządzić. Znów wracają metody perfidnych, intryganckich działań. Rządzą per fas et nefas – nie przebierając w środkach, godziwymi
i niegodziwymi metodami, w myśl dyktatorskiej idei, kto nie jest z nami, jest przeciw nam…. każdy, kto należy, może liczyć na stanowiska, każdy kto klaszcze, to przyjaciel i ma spokój, każdy, kto krytykuje, to wróg, któremu należy wyrwać język albo zwolnić z pracy. Polska Inkwizycja Szlachecka wyłapie wszystkich ideologicznych wrogów IV Rzeczypospolitej, zaplutych karłów chodzących na zardzewiałym łańcuchu Reakcji. Zrodziła się Klasa Nowych Panów – Małych, ale zadziornych. Pękatych, ale pustych… dmuchanych. Słowem, ten kraj jest zarządzany przez ludzi, którymi się brzydzę. Przez burków, które zerwawszy się z łańcuchów, gryzą wszystkich po kostkach, uprzykrzając im życie i zmuszając do opuszczenia granic. I ja mam przyjmować od nich nagrody? Nie mógłbym spojrzeć w oczy swoim czytelnikom uwięzionym w tym kraju. Nie będę żył z głową przy murze, niech tak żyją te psiaki. Jestem człowiekiem, a to znaczy czuć, być sobą i buntować się przeciw temu, co wkurza. — Ale czy to oni przyznali ci nagrodę? Przecież to literaci, dziennikarze, krytycy… Przyznając ci ją, przyznali ci rację. Znaczy, że są z tobą. — Nie do końca. W tym kraju tak jest, że nikogo się nie docenia, ale jeśli gdzie indziej Polaka docenią, to wtedy i tutaj staje się on Kimś, gloryfikuje się go… ma swoje pięć minut. Ale wcześniej utrudniało cokolwiek. Jeśli odniesiesz sukces artystyczny za granicą, Polska przyznaje się do ciebie w myśl zasady, że sukces ma wielu ojców. Wyciąga ramiona i chce cię przytulić jak własne dziecko… SYNA NARODU POLSKIEGO. Nagle stajesz się wartościowym obywatelem… rodakiem. Te ramiona sięgają nawet po tych, których z Polską łączą dalekie korzenie, albo tylko nazwisko. Leci na księżyc facet z polskim nazwiskiem… to nasz człowiek! krzyczą media. Z polskim nazwiskiem facet strzela bramki w Niemczech… to nasz! Wydaje książki w Australii… rodaku, masz nagrodę! Ale nikt wcześniej nie pomógł tym ludziom w karierze, nie pomyślał o stypendiach, o pomocy. To żałosne. Wszystko w tym kraju jest daremne, ponieważ nie ma środków, ani zainteresowania dziećmi. Nie mają one gdzie rozwijać swoich talentów i predyspozycji, nie mają gdzie uprawiać sportów, nie mogą się spełniać, realizować… a potem, jeśli dzięki zapałowi i samozaparciu wyrasta z nich wartościowy człowiek, to opuszcza ten szlam z uczuciem zniesmaczenia. Tak, moja droga Meggie, życie w Polsce to nie jest bajka… lecz dosyć o tym, bo dopada mnie paroksyzm cynizmu. — Objąłem ją. — Chodźmy na Stare Miasto. Usiądziemy w jakimś fajnym miejscu i przepijemy NIKE. Ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż ruchliwej arterii miasta. Trzymała mnie mocno pod rękę, jakby bała się zgubić. — Wiesz, byłam w Warszawie kilkakrotnie z rodzicami… ale nic nie pamiętam. Może Stare Miasto sobie przypomnę. — Wyjechałaś z kraju ponad dwadzieścia lat temu. To już nie ta Warszawa. — To dziwne, jak człowiek mało jest związany z ojczyzną. W ogóle nie tęskniłam. — A za czym miałaś tęsknić? Za szarzyzną komunistyczną, blokowiskami i wystawaniem pod trzepakiem? Za pomarańczami w Boże Narodzenie? Za lizakami z palonego cukru? Za narzekaniem matki, że trzy godziny stała za mięsem i dla niej brakło? Za zakłócanym dźwiękiem potajemnie słuchanej przez ojca Wolnej Europy? Za pompatycznymi hasłami na transparentach socjalistycznej głupoty i przyjaźnią ze Związkiem Radzieckim? Za prenumeratą
Kraju Rad? Za patetycznym sygnałem kłamliwego Dziennika? Za paranoją i absurdem, które aż bolały? Śmiejemy się teraz z tego, oglądając filmy Barei… śmiejemy się sami z siebie, z tego, co z nami robiono. Ale panowała nieskrępowana wiara, że mury runą i będzie normalnie… a teraz panuje ogólne przygnębienie, a o nadziei nie ma co mówić. — Niewiele pamiętam z tamtych lat, ale ojciec opowiadał mi o tym. Mówił dużo, bo wierzył, że w Polsce może być, jak to mówisz, normalnie. — Nie doczekał momentu, kiedy mury runęły. — Niestety. Umarł przekonany, że jego walka to nie był pojedynek z wiatrakami. Ale tej paranormalnej Polski mu brakowało. Wyjechał, bo musiał i chyba szczęścia nie odnalazł. A szkoda, bo na nie zasługiwał. Naprawdę wierzył. — Wtedy wszyscy wierzyli. To był zryw narodowy, który porwał miliony serc i dusz. Byliśmy prawdziwymi Polakami… wiedzieliśmy, czego chcemy. Jednak potem zmanipulowano nas, okradziono i obdarto z godności. A zrobili to ci, którzy nas prowadzili na barykady, kazali wtykać w klapy oporniki, kazali strajkować, kazali wierzyć, a walczyli tylko o swoje, tylko dla siebie… i tylko im się udało. Od lat siedzą w sejmie, senacie i w innych urzędach państwowych. Mają władzę i pieniądze, a naród ma wciąż tylko złudzenia. I z tymi złudzeniami przechodzi na renty, emerytury… starzeje się i umiera. — To bardzo smutne. — Wiesz, Meggie, ja nie czuję żadnej więzi z tym krajem. Patriotyzm jest mi zupełnie obcy. A to wszystko przez polityków, którzy popełniają sabotaż na własnym kraju i własnym narodzie, nie pozwalając ludziom spokojnie żyć. Człowiek nie jest pewny dnia, ani godziny, kiedy może stracić wszystko i stoczyć się na dno. Większość ludzi w tym kraju wegetuje… jeśli ma pracę, to zarabia tyle, aby przeżyć. Opłacić haracze takie jak czynsz, podatki, opłaty za media i zostaje im na bardzo skromne życie. — Nie widać tego. — To jest Warszawa. Widzisz zagraniczny kapitał, który tutaj napłynął po 1989 roku. Zalał nas jak tsunami. Wiesz, że w tym kraju większości ludzi nie stać na to, aby wyjść z rodziną do kina, teatru, a już o obiedzie w restauracji nie ma co marzyć. Jest oczywiście nikły procent tych, którym żyje się dobrze, ale globalnie Polska jest prowincją Europy, gdzie trudno związać koniec z końcem. To nie jest kraj miodem i mlekiem płynący, jak się go pokazuje na kredowych folderach. Ciemna strona księżyca jest tutaj wyjątkowo gęsto zaludniona. To kraj przegrany, niekochany przez obywateli, a nawet znienawidzony, rozdrapywany na zmianę przez prawicę i lewicę. Pięknie jest tylko w spotach wyborczych. Taka jest ta Rzeczpospolita… czwarta, jak ogłosili buńczucznie pewni architekci nowego ładu, artyści bez krzty talentu i umiejętności… takie półwzrostki, którzy dużo ryczą, a niczego nie robią. Cieszę się, że już nie muszę tutaj mieszkać. — A ludzie?
— Ludzie są różni. Podziwiam ich za cierpliwość i siłę, za pomysłowość i zaradność. Ganię za infantylizm polityczno–ekonomiczny, narodowościowo–populistyczny fundamentalizm oraz demagogiczną katolicką ortodoksję słowem, za kretynizm ideowy. Jednak ogólnie rzecz biorąc jesteśmy narodem wytrwałym i umiemy żyć w ekstremalnych warunkach, jakie od stuleci nam się funduje. Chyba przywykliśmy, może nawet polubiliśmy. Trzeba jednak szczerze sobie powiedzieć, że obecna Polska jest nie do zniesienia. Tutaj nie można mieć marzeń, bo nigdy się nie spełnią. Nie można wierzyć, bo można oszaleć. Każda władza wmawia nam, że jesteśmy nikim, że jesteśmy biednymi kundlami, więc mamy mieć gęby zamknięte i spokojnie czekać na okruchy z europejskiego stołu… czasami możemy o nie zaskomlić. Jesteśmy narodem wybranym do tego, by cierpieć. Nauczyła nas tego historia i tak o tym jesteśmy przekonani, że nie umiemy z tym skończyć. Tak bardzo potrzebujemy buta, który nas depcze, że zachłyśnięci wolnością, oddaliśmy wszystko obcym i skrywamy się w ich skrzydłach. Jesteśmy narodem mądrym, ale rządzonym przez głupców, tchórzy i mięczaków, którzy nie mają charakteru. Dlatego jesteśmy narodem przegranym. Rozjedziemy się po świecie i pozostanie po nas wspomnienie. Kiedyś chciano nas zgermanizować, zrusyfikować, wymazywano nas z map, rozbierano i zagarniano. Teraz nieporadna władza dokonuje eksterminacji własnego narodu, nie dając mu pracy, przez co wypędzając z kraju młodych, zdolnych i ambitnych. To będzie ostatnia, największa fala polskiej emigracji. Potem zostanie tylko smutek i żałość, wstyd, że wykazujemy się rozumem dla obcego kapitału, że tworzymy wartościową kulturę na obczyźnie. — Czyli nie mam czego żałować, że opuściłam ojczyznę? — To chyba najlepsza rzecz, jaką zrobiła dla ciebie Polska… komunistyczna Polska. Dała ci szansę na nowe, szczęśliwsze życie… w prawdziwym raju. Jesteś modelowym przykładem Polaka, który za granicą odniósł spektakularny sukces i zbudował swój kawałek świata. — Komu mam dziękować? — Jaruzelskiemu. On żyje i tu gdzieś mieszka. Możemy do niego jechać. Podziękujesz mu w imieniu milionów Polaków, których wygonił wtedy z kraju… dla ich dobra… i przypadkiem wyrządził im wielką przysługę. — Myślisz, że nie narzekają? — Wtedy może tak. Ale teraz z pewnością triumfują. Ich dzieci mają już dzieci. To trzecie pokolenie na obczyźnie. Nie sądzę, żeby było im gorzej niż tutaj. Wtedy trzeba było nas zmuszać do emigracji, teraz wyjeżdżamy z przyjemnością. I najchętniej nie oglądalibyśmy więcej naszego kraju. — A myślałam, że Polacy to wielcy patrioci. — Tak, byli… na początku XIX wieku. Romantycy polskości, którzy jednak też żyli za granicą i stamtąd wzdychali do kraju… ale wyginęli w młodym wieku, nie pozostawiając po sobie potomków. Pamiętaj, że najwięksi polscy patrioci nie żyją w tym kraju, dlatego są patriotami. Ale ten patriotyzm ogranicza się jedynie do literackiego szczebiotania i wspominania mazowieckich wierzb.
— Cieszę się, że tak mówisz, bo przekonujesz mnie, że zostaniesz w Oz. — Oczywiście, że zostanę. Przecież nie wrócę tu po tym, co zobaczyłem tam. Ibi Patria, ubi bene… tam ojczyzna, gdzie jest dobrze. Co ja temu krajowi zawdzięczam? Wegetowałem tu bez perspektyw, bez szans. Wtedy wyjechałem do Australii i w ciągu roku odniosłem wielki sukces… mam tyle pieniędzy, że nawet o tym nie marzyłem. Polska olewa swoich obywateli i nie jest w ogóle zainteresowana ich losami. To państwo bezduszne, zimne… martwe. I nigdy nie będzie lepsze. Teraz moja kolej udowodnić temu wrednemu krajowi, że poza jego granicami dokonuje się rzeczy wielkich… realizuje się własne marzenia, że robi się to, co człowiek lubi, nie to, co musi. Teraz więc Polska nie będzie miała ze mnie nic. INGRATA PATRIA, NE OSSA QUIDEM HABEBIS! — zawołałem. — NIEWDZIĘCZNA OJCZYZNO, NIE BĘDZIESZ MIAŁA NAWET MOICH KOŚCI! Doszliśmy do Starówki, otoczonej wiekowymi kamieniczkami. Niemal w każdej mieściła się restauracja albo pub. Mnóstwo ludzi podziwiało wspaniałą architekturę w towarzystwie ulicznych mimów, aktorów, artystów, w rytmach gitar i skrzypiec warszawskich grajków. Mijaliśmy właśnie obtarganą kobiecinę, wcale nie taką starą, która siedziała na chodniku z małą dziewczynką na rękach i żebrała, prosząc każdego o łaskę. Byłem uczulony na biedę i krzywdę, szczególnie dzieci, więc wyciągnąłem z portfela dwustuzłotowy banknot i wrzuciłem jej do pudełka, w którym było trochę drobnych. Zaniemówiła i wytrzeszczyła oczy na widok najwyższego nominału. — Nie mam wydać — wyszeptała. — Nie trzeba. Niech pani kupi coś małej. — Dziękuję, panu — rzuciła się do mnie ze łzami w oczach. — Spotka pana za to cud, o którym pan marzy… tak jest zawsze, kiedy człowiek ofiaruje komuś serce. — Posłała mi szczere spojrzenie. — To drobiazg. — Nasz Papież powtarzał, że z drobiazgów życiowych, wykonywanych wielkim sercem, powstaje wielkość człowieka. Skinąłem, nieco zmieszany jej słowami i odeszliśmy. — Będę się modliła, żeby Bóg państwa nie zapomniał — zawołała za nami. — Wciąż mnie zadziwiasz. — Chwyciła mnie pod ramię. — Zarabiając na chleb, pamiętaj o podzieleniu się kromką z tymi, którzy mają mniej szczęścia. — Kiedyś tutaj było inaczej. — Rozglądała się z zaciekawieniem po Starym Mieście.
— Pewnie smutniej. — I szarzej. Teraz to iście światowe miejsce. Poszukaliśmy najbardziej ustronnego miejsca w cieniu kamienic i usiedliśmy pod parasolkami. Obok młody chłopak grał na gitarze i nieźle śpiewał, z taką chrapliwą manierą w głosie, jaką lubię. Poza tym leciał ambitnym repertuarem grupy Raz Dwa Trzy:
Kto odchodzi w białe noce temu lampka wschodu kij tobołek dwa sandały oraz brak powodów kto by wracał temu kamień milowy pod nogi zmartwychwstanie i zajętą mogiłę w pół drogi
Kto chce pływać na swej łodzi bez wioseł i masztów niech mu zwiędnie w żółtych zębach płatek róży wiatrów kto zaś hardy i osiągnie końca świata brzegi jak w potopie niech go skryją niegdysiejsze śniegi — Podobnie jak na Rocks — stwierdziła. — Tylko nie czuć tej oceanicznej bryzy, pachnącej nieskrępowaną wolnością, wielkimi możliwościami i nieograniczoną chęcią życia. Jasnowłosa kelnerka w krótkiej spódniczce z uśmiechem postawiła przed nami zroszone szklanki z piwem. — Polki są najpiękniejsze na świecie — wyszeptała. — Zgadzam się, dlatego mnie tak do nich ciągnie. — Chwyciłem ją za rękę i pocałowałem.
Kto na sznurze będzie wolny jak ptak pod chmurami chociaż dotąd sam usuwał stołki pod nogami
kto z szafotu poza ciała głowy pcha w trociny będzie winien choć nie jemu przypisane winy
Kto ma w geście wał zwycięstwa podobnie jak pomnik stanie w blasku i strażacka orkiestra niech trąbi kto zaś wielki ten pochówku dostąpi w atłasach słuszny jednak wzbudzi podziw w odleglejszych czasach
— Za NIKE. — Podniosła szklankę. — Za zapach oceanu. Stuknęliśmy się szkłem. — Naprawdę tak ci się podoba? — Nie mógłbym już bez niego żyć. To coup de foudre… uderzenie pioruna, miłość od pierwszego wejrzenia… pierwszego głębokiego oddechu. — Gdy tak mówisz, uzmysławiasz mi, że powinnam czuć się szczęściarą. — Bez wątpienia. — Nigdy nie myślałam o tym w takich kategoriach, ale to miłe. Daj mi słowo, że wrócisz do Aussi. — Verbum nobile. — Podniosłem dwa palce do góry. — Słowo szlachcica.
Biednym głupiec pozostanie a bogatym złodziej kto skorzysta w obfitościach wytarza się co dzień kto człowiekiem temu krzyżyk i z anioła w bóstwo a kto święty niech kamieniem zmąci wody lustro
— Już chyba możesz powiedzieć o sobie: pisarz. Milczałem. Czułem, jak to wszystko, co się działo ostatnimi czasy wokół mnie, było niepełne, bo nie mogłem się cieszyć z tego z osobami, które kochałem. Nie było Jej, nie było Maryni… a to właśnie one byłyby dopełnieniem mojego sukcesu. Powinienem świętować go z nimi, w końcu czekaliśmy na to. A teraz ja świętuję z inną kobietą, a Ona o tym nie wie, albo wie i ma to serdecznie gdzieś. A już z pewnością mnie potępia za to, co dzisiaj zrobiłem. — Nie cieszysz się? — zdziwiło ją moje umiarkowane szczęście. — Cieszę się… najbardziej tym, że w końcu to udowodniłem. — Jej. — I Jej, i sobie… że nie jestem takim zerem, że nie jestem życiowym outsiderem. Pierdołą, która tylko dużo mówi, a mało robi. Nieudacznikiem nie umiejącym utrzymać rodziny… Dyziem Marzycielem. — Kto tak o tobie myśli, nie jest wart ciebie. Nie jest wart, aby cokolwiek mu udowadniać. — Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? Że wcale mi na tym nie zależało. Kiedy w Polsce zabijałem się, aby wszystkim coś udowodnić, aby zarobić pieniądze… dosłownie nic mi się nie udawało. A kiedy to wszystko olałem, kiedy te przyziemne sprawy stały się w moim życiu nieistotne… wtedy się udało. Cóż za paradoks. A może po prostu doceniono mnie w innym kraju. Trzeba było jechać do Oz, żeby zrozumieć całe swoje życie… swoją mentalność, żeby zrozumieć, co jest w życiu ważne. — Szymon, napisałeś dwie świetne książki, które doceniają krytycy i czytelnicy. Jak można bardziej udowodnić, że jest się wartościowym i inteligentnym facetem? Napiszesz jeszcze niejedną powieść, więc nie użalaj się nad sobą, bo przesadzasz… a to nie jest w dobrym stylu. — Masz rację — opamiętałem się. — Wejdźmy do środka i zjedzmy kolację przy świecach i butelce dobrego wina. — Polskiego. — Obawiam się, że typowo polskie nie pasuje do kolacji. — A do czego? — Do ławkowych konwersacji prawdziwych Polaków. — Nie rozumiem. Roześmiałem się, bo jej nieznajomość polskich realiów była urocza.
*** Leżę obok śpiącej Australijki, umęczonej dziwacznym dniem i gapię się w sufit, wracając myślami do minionych lat. Nie chodziliśmy ze sobą długo, kiedy widząc Jej zaangażowanie powiedziałem, że nie jestem facetem, w którym powinna się kochać. Byłem buntownikiem, który sprzeciwiał się szarej rzeczywistości i chciał żyć zupełnie inaczej, lecz nie wiedział jak i nie chciał, aby nieświadoma dziewczyna, która dużo sobie obiecywała, błądziła z nim. Ona jednak nalegała i w dniu ślubu wyruszyła ze mną w podróż w nieznane, choć szła arterią gęsto uczęszczaną, a ja przedzierałem się ścieżką przez zarośla. Szybko zaczęła mieć do mnie pretensje, zapominając o szczerych ostrzeżeniach. Okazało się, że miałem rację. Drogi bowiem nie znalazłem i wciąż szukałem, a Ona cierpiała i była niezaspokojona. Zawsze chodziłem przez życie jakimiś okrężnymi, pustymi szlakami, biegnącymi, jak się okazywało, donikąd. Na początku zawsze stał drogowskaz, ale z czasem, gdy droga skręcała, krzyżowała się z innymi, biegła przez skomplikowane aglomeracje problemów, zaczynał się – właściwy dla polskich dróg – brak oznakowania, w wyniku czego błądziłem, schodziłem na manowce, a czasami nawet rezygnowałem i szedłem drogą, po której lazło wielu ludzi. Za nimi szło mi się wygodniej, ale samopoczucie miałem do dupy. Zawsze drażnił mnie owczy pęd i wyścig szczurów. Jednak ci ludzie z czołówki dochodzili do czegoś, a ja zatrzymywałem się i myślałem, co jakiś czas wracałem do punktu wyjścia i zaczynałem obmyślać następny rajd wyboistym, nieprzetartym szlakiem i niestety… historia lubi się powtarzać. Teraz jednak buntownicza natura przyniosła nieoczekiwanie efekty. Literacką drogą doszedłem do swojego DREAMLANDU, który budowałem w imaginacjach i w fantazji. Teraz okazało się, że ci wszyscy ludzie, z którymi niekiedy było mi po drodze, a którzy mnie wyprzedzali – bo ja zazwyczaj goniłem peleton – zdobyli jakieś wzniesienia, doszli do swoich miast, lecz nigdy nie osiągnęli prawdziwych szczytów… nie zdobyli trzech ośmiotysięczników sukcesu: REACHMOUNT, CAREERMOUNT i HAPPYMOUNT, nie odnaleźli swojej BONANZY, własnego, prywatengo DREAMLANDU… a JA TAK. To było moje miasto. Stała w nim moja farma, księgarnia z moimi książkami, Biuro Podróży i Sytybank. Ale stał też niestety Urząd Miejski, a w nim Wydział Spraw Niezałatwionych, który gnębił mnie ponagleniami, by wreszcie wyprostować przeszłość i określić się na przyszłość, zgodnie z normami i standardami Urzędu – RAZ NA ZAWSZE. Drugim problemem był fakt, że DREAMLAND miało tylko jednego mieszkańca, a żeby rozbudować miasto, a tym samym własne szczęście, potrzebna jest kobieta. Miałem ją, ale nie zdecydowałem jeszcze, czy chcę nadać jej obywatelstwo. Zdawałem sobie również sprawę, że stoicka sielanka w prywatnym mieście może mnie zmierzić i znudzić, nie wykluczałem więc przeznaczenia, że pisana mi wieczna włóczęga przez życie. Zestarzeję się i może umrę na bezdrożach, dobrze że chociaż nie z biedy i najprawdopodobniej samemu.
*** Po NIKE zrobił się wokół mnie spory szum. Wydawca nalegał, abym został w Polsce jakiś czas i pozałatwiał sprawy. Groził mi długi pobyt, który wcale mi się nie uśmiechał. Zgiełk i zamieszanie nużyły mnie. Marzyłem, aby jak najszybciej wrócić na łono natury Meggielandu. Znów jeździć na CBX-ie, włóczyć się konno i oddać życiu farmerskiemu, prozaicznemu, ale jakże kojącemu i terapeutycznemu. Z ciężkim sercem więc siedziałem w Polsce drugi tydzień, szlajając się po jakichś spotkaniach, spławiając dziennikarzy i unikając wszelakich rozmów. Absolutnie nie wchodziły w grę spotkania z czytelnikami, na które namawiał mnie wydawca. Co ja niby miałbym tam mówić? Wszystko, co chcę przekazać czytelnikom, piszę i nie uważam za stosowne prezentowania się i bredzenia od rzeczy. Jedno spotkanie ponoć było ważne – nie wiem dla kogo, bo na pewno nie dla mnie – i niestety musiałem je odbyć. Weszliśmy do eleganckiej restauracji o stylowym wystroju. Podeszli do nas dwaj dobrze ubrani faceci: młodszy, o długich, jasnych włosach przedstawił się jako reżyser, a starszy, słusznej budowy – jako producent. Zaprosili nas do stolika stojącego na ustronnym uboczu. Zamówili coś do picia i od razu przeszli do rzeczy. — Bardzo nam się podoba pana powieść — odezwał się reżyser. — Jest oryginalna i barwna. Chcemy zrobić z tego film. Myślimy, że będzie równie dobry jak książka. — Cieszę się — przytaknąłem. — Problem jednak w tym, że ja już sprzedałem prawa do ekranizacji w Australii. — Wiemy. Ale nic chyba nie stoi na przeszkodzie, żeby sprzedał pan prawa w swoim rodzimym kraju. Proponujemy panu sto tysięcy. — Producent przeszedł do meritum sprawy. — Sto tysięcy czego? — Złotych. — Żartuje pan, prawda? — Nie wierzyłem własnym uszom. Tyle wynosił czek dołączany do Nike, który oddałem. — Nie, dlaczego. Takie są stawki w Polsce. — Drogi panie, więcej weźmie za to aktor, który zagra główną rolę, i reżyser. O panu już nie wspomnę. Nie będę tego komentował, bo mi się nie chcę, powiem tylko… mowy nie ma! — Ile więc pan uważa?
— Wiem, za ile sprzedałem prawa do ekranizacji w Australii… — Ale tu jest Polska — przerwał mi nieco rozdrażniony. — Wiem, dlatego cena będzie niższa, ale bez przesady. — Ile? — Sto tysięcy dolarów. — Australijskich? — Amerykańskich. — Teraz to pan żartuje — podsumował reżyser. — A wyglądam? — Proszę pana, ten film ma już budżet i, proszę mi wierzyć, że nie za duży. Musimy oszczędzać — bronił się producent. — Po pierwsze to tego filmu nie będzie bez mojej zgody, więc mam gdzieś wasz wyimaginowany budżet. — Przeciągająca się rozmowa nużyła mnie i pragnąłem jak najszybciej ją skończyć. Zupełnie mi nie zależało na tym, czy kupią ode mnie prawa, czy nie, dlatego przestałem być miły. — Po drugie oszczędzając, możecie robić kino offowe, a nie dobry film. Może w ramach tych oszczędności nakręcicie go w Polsce… na farmie Leppera, on też hoduje strusie? A kangury i koale weźmiecie z ZOO, o ile tam są. — Niech pan nie będzie cyniczny — poprosił mnie producent. — Po prostu podsumowuję wasze podejście do filmu. Już na początku chcecie oszczędzać… tak się nie da i nie pozwolę, abyście zrobili kichę z powieści, w którą wsadziłem tyle serca. Nie jesteście gwarantem solidności. Nie wierzę wam, że zrobicie dobry film i myślę, że nasza rozmowa jest skończona — zrobiłem wymowny gest, chcąc wstać. — Panie Szymonie, zapłacimy pięćdziesiąt tysięcy dolarów — zaproponował szybko. — Nie będę się targował. Cena wzrosła… sto dwadzieścia tysięcy. Meggie z rozbawieniem przysłuchiwała się, sącząc wolno drinka. — Kpi sobie pan z nas? — Do widzenia. — Wstałem. — Zgoda — rzucił producent. — Niech będzie moja strata. Sto tysięcy dolarów
amerykańskich. Płatne w dwóch ratach. Połowa przy podpisaniu umowy, połowa po wejściu filmu na ekrany kin. — Mowy nie ma! — Usiadłem. — Nie wchodzę w żadne tego typu układy z polskimi biznesmenami. Unikam problemów, jeśli mogę. Całość przy podpisaniu umowy. — Ale z pana kosa. — Otarł pot z czoła haftowaną chusteczką. — Niech będzie. — OK… a teraz sprawa scenariusza. Kto go napisze? — Mamy zdolnego człowieka… — Panie Szymonie — wtrącił się reżyser — może pan nam wierzyć, albo nie, ale my zrobimy ten film profesjonalnie… na światowym poziomie. Szczególnie że Australijczycy też go kręcą. Zobaczymy, która wersja bardziej się panu spodoba. — Chciałbym, aby tak było. Bo pomimo mojego złego zdania o Polsce, to do polskiego kina mam sentyment. — A jakie filmy pan lubi? Da mi to pewien obraz pańskiego gustu. — Baza ludzi umarłych, bodaj najlepszy film polski. W stu procentach zebrałby kilka Oscarów w Stanach. Dom – serial wszechczasów, Lalka, Ziemia obiecana… Nie będę wymieniał komedii, bo te są naprawdę niezłe, a sagę o Pawlakach i Kargulach oglądałem sto razy i za każdym razem z taką samą przyjemnością. — To stare kino, a z nowych produkcji? — Pornografia i ogólnie twórczość Kolskiego. To człowiek z pasją i wielkim kunsztem w głowie. Tam i z powrotem, genialny film, Szczęśliwego Nowego Yorku, chyba najlepsza komedia ostatnich lat. — Mamy podobne gusta — podsumował reżyser. — Poza tym pan będzie w Australii, więc ja jestem otwarty na pana sugestie i uwagi. — Będziecie jednak tam kręcić ten film? —spytałem z wyczuwalnym sarkazmem. Reżyser uśmiechnął się wymownie, ale nie skomentował. Spojrzał na Meggie i powiedział: — Jeśli pani się zgodzi, to na jej farmie. To byłoby najbardziej wiarygodne miejsce. Mogliby zagrać również pani pracownicy. To byłoby bardzo autentyczne. — Podoba mi się pańskie podejście, ale nie wiem, czy to jest dobry pomysł — zainterweniowałem prewencyjnie, bo wiedziałem, że Meggie jest ustępliwą i uczynną kobietą, która na wszystko się zgodzi.
— Zapłacimy za każdy dzień zdjęciowy, za zakwaterowanie i za wszelkie utrudnienia. Zresztą ekipa nie będzie liczna. Co pani na to? Meggie zerknęła na mnie. — Zastanowimy się nad tym — zdecydowałem za nią. — W porządku. Kiedy więc możemy się spotkać na podpisanie umowy i omówienie tych szczegółów? — Producent był najwyraźniej zadowolony. Po jego minie wywnioskowałem, że właśnie na tyle liczył, a zaczął negocjacje, jak zwykle się to robi, z najniższego pułapu. Wiedział jednak, że będzie musiał zapłacić… może nawet więcej niż mu powiedziałem. Wyjął z aktówki kajet i zerknął w daty. — Pasuje państwu pojutrze… o godzinie trzynastej w naszym biurze? — OK. — A pieniążki jak sobie pan życzy… gotówką, czekiem? — Zrobi pan przelew elektronicznie na konto banku w Sydney. Jeśli to wszystko, to pozwolicie panowie, że się pożegnamy.
*** — nienawidzę takich rozmów… wykańczają mnie — marudziłem, gdy stanęliśmy na chodniku. — Dobrze ci poszło — Chwyciła mnie za rękę. — Zgódźmy się na ten film. — Meggie, oni przewrócą nasze życie do góry nogami. — To tylko dwa miesiące. Wytrzymamy. — Zatrzepała powiekami. — Te twoje czarodziejskie oczy. Mam do nich słabość.
*** Pobyt w Polsce przedłużał się, a Meg musiała wracać do Australii. Miała wywiązać się z największego kontraktu na dostawę owiec i bydła, a to wymagało jej organizacji. Chciałem wracać razem z nią, ale namawiała mnie na spotkanie z żoną i rozliczenie się z przeszłością raz na zawsze. Słonecznym popołudniem odwiozłem ją na Okęcie.
— Długa droga do domu — powiedziała smutno, szykując się do odprawy. — Przyleciałam z tobą, wracam sama. — Przylecę najszybciej, jak to będzie możliwe. Nie zostanę tutaj ani godziny dłużej, niż to będzie niezbędne. — Spotkaj się z córką. — I co powiem? Kupię jej misia i torbę cukierków? — prychnąłem. — Nie truj się. Jeszcze zdążysz pokazać swoją ojcowską miłość. — Nie ma mnie teraz, kiedy ona najbardziej mnie potrzebuje… i tęskni. Jak będzie dorosła, to tak będzie potrzebowała ojca jak pies pcheł. Albo pokocha jego portfel, a nie serce. — Przesadzasz. — Popukała się w czoło w wymownym geście. — Myślę, że powinieneś ją zabrać na wakacje do Aussi. — Ona jej nie puści. Będzie się bała, że jej nie oddam. — Przecież nie jesteś porywaczem. Już dawno powinieneś jechać do Niej i porozmawiać. — Boję się. Jak mam Jej spojrzeć w oczy po tak długim niebycie? Domyślam się, jak zareaguje. To będzie eksplozja furii. Jeśli w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać. — Znam Ją jedynie z twoich opowiadań, ale nie sądzę, by tak było. Może nawet się pogodzicie. — Objęła mnie — Szymon, chciałam ci powiedzieć, że jeśli nie wrócisz, nie przejmuj się. Nie miej wyrzutów. Dałeś mi piękną teraźniejszość, jeśli nie dasz mi przyszłości, nie będę miała do ciebie żalu. — Meggie… — Jeśli ci wybaczy i będziesz mógł zostać… zrób to. To najważniejsze dziewczyny w twoim życiu. — A ty? — Nawet nie wiesz, jak bardzo dałeś mi siebie. Byłeś i jesteś mój… a część ciebie będzie już ze mną na zawsze. Zostawiłeś mi największą moją miłość. Za to ci jestem wdzięczna. Dziwnie mówiła, budząc we mnie moralną melancholię. Chciałem zapewnić ją, że przyjadę, lecz położyła mi palec na ustach. — Niczego nie obiecuj. Pogodziłam się z tym. Bóg dał, co miał dać, a że i zabiera… taki już mój los.
— Meg, co się dzieje? — Rozstajemy się… — …przecież tylko na kilka dni. — Kto wie? Mam przerażające uczucie… — Głuptasie. — Przytuliłem ją. — Porzuć te pesymistyczne scenariusze, bo one się nie sprawdzą. — Życie pisze bardzo oryginalne scenariusze… najbardziej zaskakujące a głównych bohaterów obsadza czasami w rolach, w których nie chcieliby nigdy zagrać. — To nie życie pisze nam scenariusze, ale my piszemy scenariusze naszemu życiu. — Już tęsknię. — Pocałowała mnie i pobiegła do samolotu. Pożegnałem ją z tarasu widokowego. Poleciała w chmury, a mnie od razu ogarnęła pustka. Podobna do tej, którą czułem, wychodząc wtedy z domu. Zostałem z dziwną obawą, że mogę już jej nie zobaczyć… więc chyba była to miłość.
- 12 -
W końcu podjąłem męską decyzję – jadę do żony. Zadzwoniłem (o dziwo, nie rzuciła słuchawką) i udało mi się umówić na spotkanie. Zaproponowałem miasto z dwóch powodów: po pierwsze bałem się spotkania z Marynią, a po drugie zatłoczona restauracja chroniła mnie przed Jej wybuchami złości… chociaż, gdy się nad tym potem zastanawiałem i przypominałem sobie różne awantury, tłum Jej nie krępował. Niekiedy była taką wyluzowaną Amerykanką, szkoda tylko, że w negatywnym znaczeniu tego kultowego luzu. Mój warszawski wydawca był też miłośnikiem motocykli i z lekkim sercem pożyczył mi wspaniałą Yamahę R1 oraz kombinezon grający z biało-niebieską kolorystyką maszyny. Łaski nie robił, w końcu zarobił na mnie kupę kasy, a kroiły mu się prawdziwe miliony. Musiał więc być miły, szczególnie że konkurencja wydawnicza krążyła wokół mnie jak sępy nad padliną.
*** Trzy godziny później, po rozgrzewającej krew w żyłach jeździe, znalazłem się w południowej Polsce, w średniej wielkości mieście, w którym spędziłem trzydzieści pięć lat życia. Zaparkowałem motocykl i usiadłem na drewnianym tarasie, w drewnianej restauracji w góralskim stylu. Był ciepły dzień – polska złota jesień. Zdjąłem skórę i powiesiłem na krześle. U przelatującej kelnerki zamówiłem piwo. Miałem jeszcze kwadrans do spotkania, więc spokojnie mogłem zastanowić się, jak zareagować na Jej widok i jak z Nią rozmawiać. Serce biło mi jak wściekłe, a Ego ględziło coś niesłyszalnie o mojej głupocie, ale i nadziei, że wreszcie się wyzwolę. Wtem Ją zobaczyłem. Podjechała moim sportowym Mercedesem, którego uwielbiałem. Harowałem na niego kupę czasu, ale opłacało się. Wóz był niesamowity i sprawiał nie lada frajdę. Wysiadła, jak zwykle bardzo elegancka i seksowna. Urosły Jej nieco włosy i rozjaśniła je jasnym balejażem. Za moich czasów nosiła włosy raczej ciemne. Może jemu się podobają blondynki. Podniosła z oczu ciemne okulary, wpinając je we włosy, i rozejrzała się. Gdy mnie namierzyła, podeszła bez emocji – profesjonalistka z palestry. Wstałem i chciałem Ją pocałować, ale odsunęła się dyskretnie, zadając mi pierwszy cios. Zrozumiałem, że jest nastawiona wrogo, choć nie umalowała wojennych barw na twarzy. — Cieszę się, że cię widzę. Pięknie wyglądasz — zacząłem trochę archaicznie, tekstem rodem z Rodziny Połanieckich. — Niestety, ja nie mogę powiedzieć tego samego. — Ona przyjęła styl Joanny ze Sprawy Kramerów. — Jak Marynia?
— Świetnie. Już cię zapomniała. Trzy zero dla Niej. Musiałem przyznać, że mnie nie oszczędzała i kosiła celnie, coraz niżej pasa. — Jeszcze masz tego Mercedesa? — Znów obrzuciłem moją zabawkę zazdrosnym wzrokiem. — Nikt go nie chce kupić. Żaden tobie podobny szpaner. — Pocieszę cię, że wyśmienicie pasuje do uszczypliwej i zimnej prawniczki — nie wytrzymałem. Stonowała mnie kelnerka, która przyniosła menu. — Co zjesz? — Otworzyłem kartę. — Wodę z cytryną. — Zaprosiłem cię na obiad. — Odchudzam się. Zerknąłem pod stolik na zgrabne nogi, pośladki opięte w krótką spódnicę i powiodłem wzrokiem po krągłych piersiach ponętnie wybrzuszających żakiet. — Chyba nie musisz. — Mój nowy facet woli szczuplejsze. Parsknąłem szczerym śmiechem, wiedząc doskonale, że to Ona dyktuje warunki temu facetowi i to on, musi robić wszystko dla Niej. A ten blef jest Jej wyimaginowanym sztyletem, mającym mnie boleśnie dźgać. — Co cię tak śmieszy? — oburzyła się. — On lubi chudsze, a ty tak chętnie spełniasz jego zachcianki…— wykrztusiłem rozbawiony do łez. — Odkąd niby jesteś taka posłuszna? — Dla kochanego człowieka robi się wszystko. — No… ta… pewnie — chichot telepał mnie w środku. — OK, pozwolisz jednak, że ja zjem coś pożywnego, przyjechałem z Warszawy, a tam cholernie drogo. — Cieszę się, że humor cię nie opuszcza. Po co wróciłeś?
— Nie wróciłem. Dostałem nagrodę, więc musiałem przyjechać… i pewnie niekiedy będę tutaj bywał. Przeszkadza ci to? — Owszem. — OK, następnego razu nie będzie. — A na marginesie, to piękny cyrk zrobiłeś w Kongresowej… cały ty. Zero kultury. Zawsze byłeś prostakiem i nigdy nie umiałeś się zachować. Wstydź się. Uśmiechnąłem się – jej zdanie o mnie nie uległo zmianie. Była twarda i nie zmieniała przekonań. Przemilczałem, wiedząc, że ciągnąc ten temat, dojdzie do ostrej wymiany zdań. Skinąłem na kelnerkę. Polecała kwaśnicę i zapiekany ser z pieczonymi kartofelkami. Ze swojej strony dołożyłem piwo. — Znudziły się steki z kangura i krokodyla — zaszydziła. — A kobieta jeszcze nie? Jak to ona ma… Meggie? — Z wiekiem masz coraz soczystsze gruczoły jadowe. — Nazbierało się. Ale do rzeczy… to są papiery rozwodowe. — Wyjęła z torebki białą teczkę. Rozwiązała ją i podała mi kilka urzędowych kartek. — Podpisz je. Jeśli nie będziesz robił problemów, pójdzie łatwo. Nie będziesz musiał być na sprawach, rozwód dostanę zaocznie. Milczałem. Zabolało mnie to jak smagnięcie batem w twarz. Dziwne, bo przecież po to się z Nią spotkałem i wiedziałem, że tak będzie. Dlaczego więc struchlałem i wstrzymało mi głos? Dlaczego Jej rozwiązanie – uczciwe i oczywiste – raniło mnie? Bo chyba nie było jedyne, bo chyba nie musieliśmy się rozstawać, bo świadomość, że nasz związek kończy się na zawsze, wywołała we mnie zawroty głowy i ściśnięcie serca. Był to koniec najdłuższego epizodu w moim życiu. Złożyłem kilka podpisów drżącą dłonią i z ciężkim sercem. Schowała je z powrotem jak cenny skarb. Tyle byłem już dla Niej warty – kilka podpisów… to było najważniejsze. Mnie natomiast pociemniało w oczach i zakręciło się w głowie. — Coś nie tak? — spytała nonszalancko, jawnie upajając się moją tremą przed ostatnim aktem. W Jej oczach tliła się obojętność, a może nawet nienawiść. Gdybym teraz zasłabł, wezwałaby pogotowie i kazała mi wstrzyknąć Pavulon. — Nie będę robił problemów. Zgadzam się na wszystko. Chciałbym jednak widywać się z Marynią, zabierać ją na wakacje… ferie. — Do Australii? — W różne miejsca. — Za granicę mowy nie ma! — podniosła głos, pobudzając zainteresowanie postronnych słuchaczy, którym instynktownie wyostrzył się zmysł słuchu. — Masz mnie za naiwną idiotkę? Myślisz, że możesz mnie podejść i zabrać mi dziecko?!
— O czym Ty mówisz? — przerwałem, bo kelnerka przyniosła wodę i piwo. Gdy odeszła wyskoczyłem na Nią: — Jakim prawem wiecznie oceniasz mnie negatywnie?! Zrobiłaś ze mnie już chyba wystarczająco czarny charakter. Może trochę złagodzisz ten pogląd. Należy mi się to po piętnastu latach małżeństwa. — Właśnie po tych latach ci się nie należy, draniu. — Nie porwę jej — wróciłem na najbardziej interesujący mnie wątek, przemilczając zaczepkę. — Przestań! Jesteś zdrajcą i sukinsynem, nie wierzę ci. Chcesz wakacje z Marynią… to w Polsce. — Przez twoje chore, nieuzasadnione fobie, pozbawiasz dziecko możliwości zwiedzania świata. Masz na względzie wyłącznie swój spokój i brak stresów. To się chyba nazywa egoizmem. I przez niego Marynia ma po raz kolejny siedzieć na plaży w Kołobrzegu, zamiast nad Morzem Koralowym, znów w Łebie, zamiast na Karaibach. — Nie ośmieszaj się tymi tekstami i nie szpanuj egzotycznym nazewnictwem. Wiem, że masz mnóstwo kasy i stać cię na takie rzeczy, że możesz ją nimi przekupić i oczarować, ale nie waż się jej nastawiać przeciw mnie, bo jej nigdy nie zobaczysz! Poza tym ja też mam pieniądze i też spędzamy ferie za granicą. — Możesz być spokojna, to nie w moim stylu. Nie mam zamiaru jej buntować, a już tym bardziej porywać. Skoro tak zdecydowałaś… dostosuję się. Będziemy zwiedzać Polskę. — I nie chcę, żeby jeździła z twoją wiejską kochanicą. Jeśli będziesz zabierał naszą córkę… to sam. — Stawiasz ostre warunki. Niesprawiedliwe jak na byłą żonę, która gardzi mężem. — Nie zadzieraj ze mną! Ostrzegam cię! Wiesz, że potrafię się zemścić. — I już zaczęłaś to robić? — Będzie jeszcze gorzej… obiecuję ci — wysyczała złowieszczo jak rozwścieczona żmija, która spotkała na swojej drodze intruza. — Nie wątpię — przyznałem, bo tego byłem akurat pewien. — Za to, co mi zrobiłeś, powinnam w ogóle z tobą nie rozmawiać. Napluć na ciebie, ale mam nadzieję, że teraz będą cię spotykać w życiu najgorsze przykrości. Zapłacisz za moją krzywdę własnym cierpieniem. A za tę powieść powinnam cię zabić, ale zrozumiałam, że smażysz się we własnym piekle, a sumienie cię zadręczy… i to cieszy mnie najbardziej. — I love too — uśmiechnąłem się… do kelnerki, bo podała mi wreszcie obiad.
— Człowieku, zostawiłeś nas i przez długie miesiące nie dawałeś znaku życia. Miałeś nas gdzieś, a potem znalazłeś sobie atrakcyjną wieśniaczkę i zakochałeś się jak małolat. Co ty sobie wyobrażasz, że przywitam cię z otwartymi ramionami i będę ci dziękowała, że wróciłeś?! — Może nie aż tak hucznie. — Proszę cię, jak chcesz ze mną rozmawiać, to porzuć to literackie poczucie humoru. Mnie to nie bierze, a drażni. Jest żałosne, jak ty i te twoje powieścidła… szczególnie ostatnie. Nie wiem, co ludzie w nich widzą i dlaczego tak się sprzedają… ale gratuluję. — Ja też cię o coś proszę… oszczędź mnie. Kopiesz po jajach, a ja, naiwny, nie wziąłem ochraniaczy. — A ty mnie oszczędzałeś, draniu?! Opisałeś mnie w książce i opowiedziałeś całemu światu, jaka to byłam zła i bezwzględna, jak cierpiałeś przy moim boku, biedaku. Zrobiłeś ze mnie potwora, a ja oddałam ci całe swoje życie. Żyłam dla ciebie i dziecka. To podłe! — rozpłakała się. — Nienawidzę cię za to, bydlaku! — Opisałem prawdę. Siebie też nie potraktowałem ulgowo. — Gówno mnie to obchodzi! Opowiedziałeś wszystkim o naszym związku… wyciągnąłeś wszystkie brudy. — W naszym małżeństwie nie było żadnych brudów. Po prostu mieliśmy różne charaktery i często się ścieraliśmy. Nie umieliśmy się dostosować do siebie nawzajem i to zdecydowało o rozstaniu. To prozaiczne, ale trudne do wspólnego bycia. Obydwoje mamy wady i zalety i to opisałem. Nic więcej. — Nie tłumacz mi tego. Czytałam tą szmirę i rozumiem ją. Wszyscy, którzy po nią sięgną, będą wiedzieć, że to nasze życie. Tego ci nigdy nie daruję i nie licz na moją wyrozumiałość czy przychylność dla ciebie. Koniec. Wszystko zepsułeś… raz na zawsze… nieodwracalnie. — Wiedziałem, że tak to odbierzesz, że tak to odczytasz. — Cieszę się, że cię nie zawiodłam. To był ring wolny, dziesięć rund wagi ciężkiej. Grzebałem widelcem w talerzu, przetaczając ziemniaki z jednej strony na drugą. Zupełnie straciłem apetyt. — Spotykamy się po dwóch latach i co robimy? Kłócimy się jak zawsze. — Spojrzałem na Nią. — Bo doprowadzasz mnie do tego… zaczynasz… — Jak zwykle — doskonale znałem ten tekst. To jeden z tych, który wygonił mnie na
Antypody. — Chciałem ci tylko przypomnieć, że ja wyjechałem… — Uciekłem. — Bo chciałaś tego. Marzyłaś o dniu, w którym obudzisz się sama, a ja przejdę do historii. Sama namawiałaś mnie do zdrady, a raczej romansu. Nalegałaś, żebym dał ci pretekst. Chyba nie zaprzeczysz? — Owszem, rozmawialiśmy o tym. — Namawiałaś mnie… ja nie chciałem. — Widać niezbyt mocno, skoro tak szybko ci poszło. — Zajęło mi to ponad rok. — Małe pocieszenie. — To się stało dopiero po tym, jak powiedziałaś mi przez telefon, że kogoś masz… — Mam to naprawdę w dupie, wiesz? Przekroczyłeś granice. — Chyba czasową. — Wszystkie. — Zostawiłem cię, bo nie mogłem znieść twojego zachowania. Napisałem to w liście, który dałem ci kilka dni wcześniej. — Ja też całe życie ci coś mówiłam… — OK — przerwałem Jej, mając świadomość, że jak zwykle Jej nie przegadam. — Zostawię ci wszystko, wyniosę się zupełnie z twojego życia. Pozwól mi tylko widywać się z Marynią. — W Polsce. — Daj mi chociaż jeden wyjazd. Chcę jej pokazać Sydney, Wielką Rafę Koralową, Nową Zelandię, Tasmanię, Nową Gwineę… — Zapomnij. — Nienawidzisz mnie tak bardzo, że zabraniasz córce przyjemności? Decydujesz za nią, bo chcesz mi zrobić na złość, chcesz się na mnie zemścić. Proszę cię, prześpij się z tą nienawiścią, nie oślepiaj się nią, bo krzywdzisz Marynię… nie tylko mnie. Spłoniesz w tej nienawiści… ona nie pozwoli ci wygrać. Nie będziesz triumfować, wierz mi.
— Trudno, ale ty na nią zasługujesz i ja się poświęcę. — I poświęcisz też Marynię. — Sięgnąłem po piwo, bo zaschło mi z wrażenia w gębie. — Miłość dwojga ludzi o różnych charakterach, zawsze kończy się nienawiścią. Jedyną w swoim rodzaju, bo wielką i nieprzejednaną. To samo serce kocha, a potem nienawidzi. To niebywałe. — Oko za oko. — Gdyby każdy tak myślał, to po świecie chodziliby sami ślepcy. — Kto to mówi?! To ja cię skrzywdziłam, ja puściłam cię kantem? Weź, człowieku, zastanów się, zanim wyskoczysz z tymi swoimi poglądami i przestań stawiać wymagania, bo nie zobaczysz córki wcale. — Nic się nie zmieniłaś — westchnąłem zrezygnowany. — Wypchaj się! — Wstała wkurzona. — Żegnam. — Odwróciła się i odeszła. Patrzyłem, jak siada do samochodu i mści się na oponach, które pożegnały byłego właściciela przeraźliwych piskiem. Zostałem sam, przytkany tym, co usłyszałem. Przygotowywałem się do tej rozmowy, zdawałem sobie sprawę, że inaczej nie mogła wyglądać, a i tak byłem zaskoczony. — Na co liczyłeś, idioto? — warknęło na mnie Ego, wzbudzając ten potworny ból w skroniach. — Na Jej wyrozumiałość, wybaczenie, rozłożenie ramion, rozchylenie ust… a może nóg? Ha, ha, ha… Zrozumiałem już, że epilog naszego burzliwego związku nie mógł być happy endem. Nie mógł być kompromisem kochających się kiedyś ludzi. Nie mógł być nawet kulturalnym konwenansem w dobrym smaku, jak na inteligentnych ludzi przystało. Nie mógł mieć klasy… był jak cały związek. Skończyliśmy tak, jak żyliśmy – w złości. Potwierdziła się i w moim przypadku teoria, że od miłości do nienawiści jest mały krok. Dzieli je jedynie cienka, czerwona linia. Byłem znokautowany, więc dosiadłem motocykl i pojechałem w góry. Przez trzy godziny jeździłem bez celu i chłodziłem guzy. Spoglądałem na dostojne góry, do których wolno dobierała się jesień, zmieniając świeżość barw na bardziej stonowane i rozkładając złocisty dywan na łagodne szczyty. Przejeżdżając zaś przez kameralne miasteczka, gapiłem się na ludzi, którzy spacerowali, wykorzystując ostatnie ciepłe dni, łapiąc stygnące wolno promyki słońca. Pary trzymały się za ręce i szeptały sobie do uszu, dzieci podskakiwały, trzymając ojców za dłonie, kobiety nosiły zakupy, żeby zrobić obiad swoim rodzinom, a mężczyźni pędzili do domu po ciężkim dniu pracy. Zaś staruszkowie, dla których wczesna jesień jest wypoczynkowym rajem, niespiesznie spacerowali, wspominając zapewne dawne – z reguły lepsze – czasy. Zapadał zmierzch, więc zatrzymałem się w przyjemnym pensjonacie w Wiśle. Na dole znajdował się niewielki pub, więc wieczór spędziłem przy piwie, a noc w wielkim łóżku, w którym szumiała samotność. Dwie silne tabletki na sen, wchodząc w reakcję z wypitym
alkoholem, miękko zwaliły mnie z nóg. Ostatnimi czasy coraz częściej się nimi dopalałem, przede wszystkim po to, żeby złagodzić migreny i myśli. Skutkowało, choć rankiem czułem się jak zdjęty z krzyża.
*** Przez dwa następne dni włóczyłem się na motocyklu po górach, zatrzymując się na noc w pensjonatach, rozmyślając o Maryni i wpatrując się w jej zdjęcia. Jedenaście lat byłem przy niej dzień w dzień. Patrzyłem jak rośnie i poznaje świat. Jej pierwszym słowem było TATA… cudowna chwila. Niewiele miałem takich wzruszeń w życiu. Te jej słodkie pytania, którymi zasypywała mnie codziennie. Każdego dnia zaskakiwała, coś się działo nowego, coraz więcej się uczyła, coraz więcej rozumiała. Popołudniami siadaliśmy w jej pokoju i opowiadała mi przygody z przedszkola. Ze łzami rozrzewnienia słuchałem o pierwszej miłości i o dylematach z nią związanych. Słuchałem piosenek i wierszyków, uczyłem ją pisać literki i kręciłem jej warkocze. Nauczyłem ją jeździć na rowerze, na rolkach, na snowboardzie… ma niebywały talent do sportów. Codziennie tyle się między nami działo… godziny spędzaliśmy na placach zabaw, na spacerach, weekendowych wypadach i nagle po prostu ją zostawiłem. Dbając o swoją wygodę, o swoje samopoczucie… byłem egoistycznym mięczakiem. Nie mogąc wytrzymać z żoną, poświęciłem dziecko. Chciałem się z nią spotkać, ale paraliżował mnie strach. Co jej niby miałem powiedzieć? Jak wytłumaczyć jedenastoletniej dziewczynce… o, cholera… ona ma już trzynaście lat. Pewnie już chodzi do gimnazjum. W takim razie powinna wszystko zrozumieć… ale jak mam pokazać się jej na oczy? Jak spojrzeć w nie? Nie ma słów usprawiedliwienia na moje zachowanie. Najlepiej byłoby jej powiedzieć: TATUŚ JEST TCHÓRZEM I ZDRAJCĄ… MĘTEM SPOD CIEMNEJ GWIAZDY. — Ona już to wie — wpieprzyło się Ego. — Szanowna małżonka z pewnością nie omieszkała jej uświadomić. Gdyby pozwoliła zabrać ją na wakacje do Aussi, wtedy wszystko mógłbym wyjaśnić na spokojnie, eskalując napięcie. Miałbym dwa miesiące, więc zrobiłbym wszystko, aby zrehabilitować się choć trochę w jej oczach. Tylko, że Ona nigdy na to nie pozwoli. W takim razie spędzę z nią wakacje w Polsce i to pewnie niezbyt długie. Trudno, może kiedyś zmieni zdanie. Sięgnąłem po tabletki. Ból znów gryzł szare komórki. Musiałem prewencyjnie pokonać obłęd, który ponownie pukał do drzwi mojego skołatanego umysłu. Trzy… cztery… może wystarczą trzy… na razie. Znów czekała mnie noc w amoku myśli i wymianie zdań… ze sobą.
*** Trzeciego ranka zadzwoniłem do Wydawcy, by zarezerwował mi bilet do Sydney. Zdecydowałem się wracać… nic mnie już tutaj nie trzymało. Ten tymczasem poinformował mnie, że dzwoniła do niego moja żona i prosiła, abym zadzwonił.
— Czego Ona może ode mnie chcieć? — zastanawiałem się głośno. — Zaprosić cię na obiad i otruć — zaszydziło Ego. Z nadzieją wykręciłem numer. Chciała się spotkać, ale nie na mieście, więc zaprosiłem ją do pensjonatu, w którym się zatrzymałem. Był to przyjemny, górski pałacyk u podnóża Tatr, z którego okien rozciągał się wspaniały widok na skaliste szczyty śmiertelnie przebijające chmury, w szaleńczych ambicjach dotarcia do nieba.
*** Przyjechała późnym popołudniem, o wiele sympatyczniej nastawiona do mnie. Już nie rzucała piorunami, a lśniła uroczym uśmiechem, takim, jaki uwielbiałem, promiennym i ciepłym. Jakby zupełnie nic się nie stało. — Nie podoba mi się to — rzuciło mi Ego do ucha. — Miej oczy z tyłu głowy… dobrze ci radzę — apelowało, ale stłamsiłem go brutalnym epitetem i zamilkło. Wolała spacer niż restaurację. Czerwone słońce rozświetlało niebo, malując góry jesienną paletą pasteli. Aureola mistycznej purpury osnuwała szczyty, a chmury tuliły się do poszarpanych grani. Ruszyliśmy pozłoconym wąwozem, spowitym melancholią i płaczącymi za latem liśćmi. — Szymon, chciałam cię przeprosić — odezwała się tytułem wstępu. — Pierwsze nasze spotkanie po tak długim czasie było dla mnie silnym wstrząsem. Nie mogłam się powstrzymać. Zachowałam się grubiańsko, przykro mi. Faktycznie ze złością trzeba się przespać. Teraz, gdy wszystko przemyślałam, chciałabym porozmawiać spokojnie. Możemy? — Jasne. — Zastanowiłam się nad tym, co mówiłeś i uważam, że masz dużo racji. Faktycznie musimy się porozumieć… Patrzyłem na Nią w milczeniu, czekając, aż powie najważniejsze słowa. Było to dla Niej niezręczne, rzadko przyznawała się do czegokolwiek. Zresztą nie spodziewałem się przełomu w decyzjach, które podjęła, bo incydentalnie zmieniała zdanie i z pewnością nie chciała sprawić mi przyjemności. — Pomimo tego, że zrobiłeś mi straszną krzywdę… mnie i Maryni, to chciałabym, abyśmy zostali przyjaciółmi. Nie rozstawali się w złości, bo to głupie. Jesteśmy w końcu ludźmi na poziomie. Spokojnie słuchałem.
— Przeżyliśmy razem wiele lat… wiele chwil pięknych… no i mnóstwo złych. Kiwałem głową. — Nie ułatwiasz mi — w końcu poirytowało Ją moje milczenie. — Nie chcę cię denerwować. — Nie przesadzaj. Wydaje mi się, że nie umiesz już ze mną rozmawiać. — Zawsze tak twierdziłaś. — Bo tak było. — Lepiej nie wracajmy do przeszłości, bo to ryzykowne — wolałem zainterweniować prewencyjnie, obawiając się, że znów zaczniemy wylewać z siebie wzajemne oskarżenia i pretensje. — Nie chcesz już rozmawiać o nas? — Wejrzała mi w oczy. — Nas już nie ma, prawda? — Zniszczyłem nas. Wywołałem wojnę, którą przegrałem… teraz chcę się poddać, podpisałem ci już akt bezwarunkowej kapitulacji. — Dobrze, że się do tego przyznajesz… ale ty zawsze umiałeś brać winę na siebie, tak że z tego nic nie wynikało. Przyznawałeś się do czegoś i nie robiłeś niczego, aby w przyszłości to zmienić. A jak już było strasznie źle… to uciekłeś. Niezła metoda na rozwiązywanie problemów małżeńskich… porzucić żonę i dziecko. — Przepraszam cię, ale nie chcę wracać do tego, co nas rozłączyło. Nie mam sił się tłumaczyć. Myślę, że wszystko napisałem. — Nasze małżeństwo zastygło w martwym punkcie — kontynuowała uparcie. — Ogarnęła nas stagnacja i nuda. — A jak się miało stać? Każde małżeństwo do tego dochodzi. Na tym właśnie polega małżeństwo. — Na bezwładzie? — Bezwład trzyma przy życiu zdecydowaną większość małżeństw. — To bardzo ciekawa teoria… twoja? — Woody Allena. — Nie wygłupiaj się, to zbyt poważne.
— Nie wiem, o co ci chodzi? — Piszesz książki, a nie wiesz, na czym polega małżeństwo… na czym polega związek kobiety z mężczyzną? — Piszę o traumatycznych samotnikach. — Nasz związek jakoś umiałeś trafnie ocenić? — Trafnie? — Wytrzeszczyłem ślepia. — Przecież mówisz, że to szmira. — To świetna powieść — ściszyła głos i zwiesiła wzrok. — Powiedziałam tak zaślepiona złością do ciebie. Jesteś bardzo dobrym pisarzem. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem na ciebie zła i wiele ocen mojego postępowania czy charakteru jest nietrafionych i mocno przesadzonych. — Wynika to tylko i wyłącznie z faktu, iż powieść musi być atrakcyjna dla czytelnika… musi być ciekawa i co najważniejsze… dramatyczna — skłamałem, aby poprawić Jej samopoczucie. — No tak, dramatyzmu jej nie brakuje… moim kosztem. Myślę jednak, że chciałeś nieco wybielić głównego bohatera, który nie jest za bardzo pozytywny. To drań i samolub użalający się nad sobą… udający, że ma skrupuły. W rzeczywistości jednak dba tylko o siebie. — To ciekawa interpretacja. Jest w niej wiele racji. — Nie chciałem się Jej narażać i drażnić odmiennym zdaniem. — Ja wiem, że na wiele rzeczy w naszym małżeństwie nie było nas stać — odezwała się z innej beczki. — To przecież ty mówiłeś, że nie ma miłości bez pieniędzy, że ich brak zabija najpiękniejszą nawet miłość… najbardziej udany i platoniczny związek. Pamiętam, jak powtarzałeś, że gdy bieda wejdzie drzwiami, miłość uleci oknem. Powiedz mi więc, jakby wyglądało nasze małżeństwo teraz. — Bezwład na australijskiej wsi. — U Meggie? — Nie bądź złośliwa. — Posłałem Jej swój najlepszy uśmiech. — Przepraszam, to jakoś samo mi się nasuwa, gdy o tym myślę. — Przykro mi. — Nie bardziej niż mnie. — Co postanowiłaś w sprawie moich kontaktów z Marynią? — zmieniłem temat, widząc, że posmutniała i zaszkliły się Jej oczy.
— To dla mnie bardzo trudne i zapewne będę odchodzić od zmysłów, gdy Maryni nie będzie przy mnie… ale faktycznie muszę myśleć o niej, nie o sobie. Ufam ci i wierzę, że będziesz się nią dobrze opiekował i oddasz mi ją. — Dziękuję ci. Jesteś bardzo wyrozumiała. — Robię to dla niej. Nie mogę jej zabronić kontaktów z ukochanym ojcem, który notabene pokazał, jakim uczuciem ją darzy — nie mogła się jednak powstrzymać od złośliwości. — Z drugiej strony faktycznie nie mogę jej pozbawić przyjemności zwiedzania świata. Podtrzymuję jednak warunek dotyczący twojej kochanki, nawet gdy się pobierzecie. — Niech będzie. — Zrobicie to? Zamyśliłem się, bo znów przeskoczyła na drażliwy dla mnie wątek. — Nigdy o tym nie myślałem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — A ona? — Nie jesteśmy aż na takim etapie, jak myślisz. — Nie ten etap… dobre. Jawnie manifestujesz uczucia do niej, sypiasz z nią i wychwalasz pod niebiosa… Pewnie boicie się, żebyście nie zmałżeństwieli. — To jakieś nowe słowo? Co znaczy? — Ty wiesz co? Wiedziałam, że ktoś inny spije śmietankę, którą ja ubijałam latami. Męczyłam się z tobą, wspierałam cię, a chwała przypadnie innej. — Ta teoria o śmietance jest wkurzając, wiesz o tym. — A nie jest tak? — Odszedłem, bo sama tego chciałaś. A jeśli chodzi o tą sławetną śmietankę, to mogę ci ją odstąpić. Na ile ją wyceniasz… pół miliona dolarów wystarczy? — Mam ci dać w twarz? — Przepraszam, ale sama zaczęłaś. — Jeśli o tym mówię, to nie znaczy, że mam na myśli pieniądze. — No tak… są jeszcze zaszczyty, sława, podróże…
— Ja ci jednak dam w pysk! Nie pomyślałeś, że może mi chodzić o ciebie? — O mnie? Ja mam być tą śmietanką? — Ty. Odmieniony. Taki, jaki chciałabym, abyś był. — Jaki? — Ten długi czas cię zmienił. Może to przez pisanie, przez rozstanie… wyjazd, romans… nieważne. Ważne, że jesteś innym człowiekiem… lepszym. — Widzisz to na drugim spotkaniu? — Znam cię doskonale. Wyczuwam to swoją niezawodną intuicją. Rozmawiam z innym facetem. — Może to kwestia długiego niewidzenia się. — Nie. Wydoroślałeś, spoważniałeś, złagodniałeś i chyba więcej rozumiesz. — Zawsze rozumiałem, ale teraz to spisałem, a ty przeczytałaś. — Też wiele zrozumiałam, czytając tę powieść. Najpierw wpadłam w szał, potargałam ją i myślałam, że cię zabiję, potem stwierdziłam, że z nami już definitywny koniec, a potem kupiłam nowy egzemplarz i ryczałam jak bóbr. Jest w niej dużo prawdy… o mnie, o tobie. Dobrze, że chociaż przyznajesz się do tego. — Bo jestem winny… Mea culpa. — Co noc o tym myślę i wiem, co bym chciała — zamilkła dla zrobienia większego efektu dla swoich słów i dokończyła: — Jego… tego faceta z książki. Dla niego byłabym taką Meggie. — Przecież miałaś. — Nieprawda. Miałam kogoś zupełnie innego. Nieczułego, niewyrozumiałego, dokuczliwego… — OK — przerwałem Jej, spodziewając się podobnych synonimów. — Wiem, kogo miałaś. Słyszałem to setki razy. Dziwię się jednak, że dostrzegasz we mnie jakąś wyimaginowaną metamorfozę. Ja się nie zmieniłem, jestem po prostu przybity i zaskoczony ewolucją, a może rewolucją, jaka się dokonała w moim życiu. Jeszcze nie ochłonąłem, nie otrząsnąłem się z tego. — A może zmieniłeś się pod jej wpływem? — Jesteś uparta. Ona absolutnie mnie nie zmieniła. Owszem, wywarła wielki wpływ na
moje życie. To ona wszystko zaaranżowała, wymyśliła… zrobiła ze mnie pisarza, pozwoliła uwierzyć w siebie. Tak się jakoś potoczyło. — Potoczyło — zaśmiała się smętnie. — Czy ty też żałujesz, że to się z nami stało? — A mam być szczęśliwa, że rozpadło się moje małżeństwo, a ukochany mąż odszedł do innej? — Ukochany? To sarkazm? — Ja do tej pory nie mam nikogo. Nie potrafię, nie chcę… w przeciwieństwie do ciebie — rozpłakała się nagle. Taki zwrot zupełnie mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, jak zareagować. — Powiedziałaś mi przez telefon, że kogoś masz… — wyszeptałem drżącymi ustami. W skroniach czułem wkradający się podstępnie ból. — A co miałam powiedzieć, że kocham cię szalenie, że nie mogę bez ciebie ułożyć sobie życia? — płakała, najwyraźniej roztrzęsiona prawdziwymi odczuciami. Automatycznie objąłem Ją ramieniem. Nie znalazłem słów pocieszenia, a na durnowate „będzie dobrze”, byłem za inteligentny. Milczałem więc, pozwalając Jej wylać żal. Miałem nadzieję, że łzy szybko się Jej skończą i ochłonie. — Liczyłeś na to, że będę cię prosiła, abyś wrócił… skamlała do słuchawki? — szlochała. — Musiałam grać twardą, choć potem rozkleiłam się zupełnie i tygodniami dochodziłam do jakiejkolwiek równowagi. — A ja dostałem potwierdzenie naszego końca — szepnąłem niemal niesłyszalnie. — Chyba źle oceniłam swoją wytrzymałość. Nawet taka zołza jak ja potrafi płakać i żałować — chlipała. — Chciałam być silna… rozwieść się szybko i bezboleśnie… zapomnieć o tobie, ale wiem doskonale, że nie dam rady… nigdy. Za bardzo przywiązałam się do ciebie. Chyba celowo unikała wyznania miłości – słowa „kocham”, choć byłem przekonany, że to chciała powiedzieć. Walczyła ze sobą i przegrywała, a mną targały wyrzuty sumienia, palące jak piekielny ogień. Ona na mnie czekała, a ja spałem z inną. To było okropne i smagało cierniem, rozrywając zasklepione nieco rany. Gdyby kogoś miała, zniósłbym wszystko. Teraz nie wiedziałem, co robić. Byłem w potrzasku uczuć. Współczułem Jej, a moje rozżarzone nagle serce wyrywało się do Niej. Chciałem zgasić w Niej niewyobrażalny ból, którego teraz miała szczery atak. Cierpiała i pewnie tak było, odkąd odszedłem. Cierpiała… jak ja. Dlaczego to nas spotkało, skoro tak wielka miłość w nas płonęła? To był toksyczny związek, nie umieliśmy się zgodzić, ale z pewnością był zbudowany na wielkiej miłości, która trwała pomimo życiowych klęsk i zawieruch charakterologicznych. Wielka miłość – wielka niezgodność. Wielka niezgodność
i długie lata uczciwego związku. Potem rozstanie i wielka tęsknota, w końcu chęć dalszego, wspólnego bycia… z obydwu stron. To było niesamowite i takie szczere, z tym, że cholernie trudne do realizacji. — Przepraszam. — Odkleiła się ode mnie i sięgnęła do torebki po chusteczki. — To ponad moje siły. — Czuję się podle, że cię skrzywdziłem — nie stać mnie było na nic lepszego. Zresztą w sytuacjach dramatycznych proste słowa najbardziej oddają sens. — Myślałem, że rozstanie ci pomoże… odżyjesz. W końcu męczyłaś się ze mną. — Daj spokój. Zrobiłeś to dla siebie i po tej książce to rozumiem. Gdybym była na twoim miejscu… pewnie zrobiłabym to samo. Ja cię rozumiem, choć wkurza mnie to. — Odpowiesz mi szczerze na jedno pytanie? Pokiwała głową. — Chciałabyś być ze mną dalej? — Tak… jeśli w tej chwili wrócisz ze mną do domu i już się z nią nie spotkasz — odparła bez namysłu. — I wybaczyłabyś mi ją… umiałabyś się z tym pogodzić? — Nie wiem. Nie mogę ci tego obiecać… życie by to pokazało. Jeżeli nie mogłabym ci przebaczyć, spróbowałabym zapomnieć. Poniekąd to ja pchnęłam cię w jej ramiona. Głupim namawianiem do zdrady, która nie wiem, co miała mi udowodnić, co miała mi dać. Chociaż, szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że to zrobisz. Byłam pewna, że tak mnie kochasz, że nie będziesz mógł… ale pomyliłam się… trudno. Jesteś przecież typowym facetem. Wiem, że to przez ten telefon. — Niezupełnie. Jeszcze długo potem byłem uczciwy. — Co więc cię przełamało? — Ona… cały czas była przy mnie. Zrodziła się we mnie wdzięczność, która potężniała, przekształcała się w te właściwe uczucia, a potem serce jakoś samo przyspieszało na jej widok. Nie mogłem się oprzeć pięknej kobiecie, która podała mi pomocną dłoń i leczyła mnie z ran, które mi zadałaś. Zakochała się we mnie… a ja nie podołałem. — Ja podołałam i czekałam… taka jest moja miłość. — Szkoda tylko, że zawsze dajesz się ponieść złości i nie mówisz tego, co płynie z serca, a tylko z rozgniewanej głowy. Zawsze emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i uczuciami — spłynęła na mnie chęć wyrzucenia z siebie tłumionej złości. — Wiesz, po co wtedy dzwoniłem? Chciałem ci powiedzieć, że wydaję książkę, że będę w stanie zapewnić wam
dostatnie życie w Australii. Gdybyś mnie wysłuchała, do niczego by nie doszło. Bylibyśmy już razem, we własnym raju, który zbudowalibyśmy sobie daleko stąd. — Przestań — znów się rozpłakała. — Nie kłam! — Nigdy nie kłamię, dobrze o tym wiesz. Znasz mnie. Zresztą, po co miałbym to robić? — Żeby się wybielić i zrzucić na mnie całkowitą odpowiedzialność. — Wybacz, ale to już zupełnie nie jest w moim stylu. — Ładna jest? — spytała nagle, wycierając oczy chusteczką. Omal się nie przewróciłem, potykając się o wystający korzeń. Musiałem jednak być prawdomówny, przecież przed chwilą Ją o tym zapewniałem. — Tak. — W twoim typie… seksowności? — Owszem. — Głupie pytanie. Znam cię przecież… na brzydką byś nie poleciał. — Musisz o tym rozmawiać? — A nie powinno mnie to obchodzić? — Nie wiem. Po prostu wolałbym o tym nie mówić, bo jest to dla mnie trudne. — Dla ciebie?! — prychnęła. — Masz tupet! Muszę wiedzieć, co cię z nią łączy… co do niej czujesz i kim ona jest dla ciebie. — Pomogła mi, gdy tego potrzebowałem… — To już wiem, chodzi mi o uczucia. — Była przyjaciółką, teraz jest normalną kochanką… według kodeksu moralnego i w świetle prawa. — Jest kimś ważniejszym niż ja i Marynia? — piłowała niemiłosiernie. — Nie… bo to niemożliwe — trochę się ekscytowałem, targając w dłoni żółty liść. — Żadna kobieta nie może być ważniejsza od własnej córki. To jest największa miłość… — Ale od żony może być. Nie rozumiesz? Potrzebuję wyczerpującej i szczerej odpowiedzi.
— Kocham cię od zawsze, ale jej dużo zawdzięczam i jej stosunek do mnie, zaangażowanie w moje życie wyzwolił we mnie również silne uczucia. We wspólnej samotności zrodziła się między nami więź, która przeradzała się w miłość… a o jej sile zdecydował czas. — A… to mnie nic nie zawdzięczasz? — Gdybym nic ci nie zawdzięczał i niczego do ciebie nie czuł, nie szedłbym teraz obok ciebie, z pewnością nie miałbym częstych napadów duszącego mnie werteryzmu i bez problemów ułożyłbym sobie życie. Z tobą wszystko zaczynałem, dałaś mi najszczęśliwsze dni i najważniejszą osobę, stało się jednak coś, co nie pozwoliło nam razem skończyć. Żałuję tego i chciałbym się odwdzięczyć za to wszystko, lecz wiem, że to niemożliwe. Zawiodłem cię, zdradziłem i nie chcesz już moich uczuć… nie jesteś pewna, czy zdołasz je przyjąć… czy zdołasz wybaczyć. — Tego nie mogę obiecać. Sama nie wiem, co robić… musiałabym spróbować, ale też nie wiem czy chcę. — Właśnie. W naszym życiu dużo sobie obiecywaliśmy, a potem wracała norma… standard, oparty na wiecznym niezadowoleniu obydwu stron. Tak naprawdę to obydwoje boimy się ryzykować… nie jesteśmy pewni, czy warto. Łączą nas wielkie uczucia, ale dzielą charaktery… a z nimi trudno walczyć, trudno je poskromić. Gdyby to miłość decydowała o stosunkach międzyludzkich, nie byłoby tyle podłości małżeńskich… byłoby o wiele łagodniej i rozumniej. — To co mam… czy może, mamy robić? Umiesz odpowiedzieć jasno, nie literacko? Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Zamyślony gapiłem się na Nią, szukając w jej smutnych oczach rozwiązania miłosnego i emocjonalnego dylematu, który, po tym Jej wyznaniu, że nie ma żadnego faceta, urósł do rozmiarów kosmosu. — Szymon… — Nie wiem, co mam robić. Nie wiem, od chwili, kiedy wyjechałem z Polski — czułem łzy. — Codziennie z tym walczę i próbuję rozwiązać to raz na zawsze i nie umiem. Nie potrafię przestać cię kochać… po prostu się nie da. Nie ma w moim życiu nikogo ważniejszego niż ty i Marynia! Przylgnęła do mnie i nadstawiła rozchylone usta. Nie mogłem się powstrzymać. Pierwszy pocałunek od niepamiętnych czasów był gorący i płomiennie namiętny. Nasze języki muskały się spragnione siebie, a wargi drżały, zawstydzone długim niebytem i pierwszym spotkaniem. Prężyłem się w spodniach, a serce łomotało, przyspieszając perkusyjny rytm. Unosiłem się w subtelnym odurzeniu, jakbym był piórkiem, napędzanym Jej eterycznym oddechem. Nagle otrzeźwiałem i delikatnie zakończyłem pieszczoty ust. — Wracajmy do twojego pokoju — zaproponowała, wpatrując się we mnie bukolicznie.
*** Stanęła naprzeciwko mnie w białej sukience z pulsującymi falbankami, opadającymi na zgrabne nogi w białych pończoszkach z koronkowymi podwiązkami. Wiedziała jak mnie uwieść, jak stopić lód mojego skrępowania spowodowanego długim niewidzeniem i poczuciem krzywdy. W jednej chwili roztopiłem się jak cukier w gorącej aureoli kochania, jaką wokół siebie roztaczała. Z trudem tłumiłem wybuch podniecenia i zachowywałem rozsądny umiar, zastanawiając się, czy teraz jest to wskazane. Chciałem rzucić się na Nią i pozrywać te łaszki, ale powstrzymałem się, wiedząc, że za chwilę spłonę w idyllicznych doznaniach rozkoszy i błogości. Pamiętała, jak lubiłem się kochać, jak ważna była dla mnie erotyczna organoleptyka, kosztowanie ciała na podstawie kompletnych doznań – wzrokowych, smakowych, dotykowych. Na seksapil kobiety składa się to jak wygląda i co ma na sobie. Uwielbiałem Ją, jak była atrakcyjnie „opakowana”, Jej cielesność budziła we mnie demona, diabła gotowego rozpalić Ją do temperatury wrzenia, a potem porwać Ją poprzez niebo rozkoszy do piekła wyuzdanego odurzenia. Sam kupowałem Jej bieliznę, sukienki do łóżka, koszulki, halki… et cetera. Zawsze w kolorze białym. Czarna bielizna była dla mnie jak płachta na byka. Tak ubrana była stokroć bardziej zmysłowa niż rozebrana. Działała na podświadomość jak magnes, przed którym nie można się obronić. Moja słodka kusicielka. Znów wróciły do mnie wszystkie nasze łóżkowe szaleństwa, nieokiełznane miłosne uniesienia, wzajemne uczenie się podniecającej gry i poznawanie własnych, najgłębszych pragnień oraz zaspakajanie ich. — Puść jakąś muzykę — szepnęła. Pamiętam. Muzyka to coś, co dopełniało nasze emocje.
W kolorowej sukieneczce krząta się Raz po raz odwraca głowę Uśmiech śle Mógłbyś przysiąc że Widziałeś wczoraj skrzydła jej Jak je chowała pod sukienkę Lecz ona To nie ptak czy nie widzisz?
Podszedłem do Niej, wędrując pożądającym wzrokiem od zgrabnych stópek, po bujne, jasne włosy, opadające kosmykami na ramiona, przetykane utkanymi z wełny ramiączkami. Była piękna, niebywale zgrabna, zadbana, pachnąca i… taka tajemnicza, nieznana… inna. Ociekała seksem, emanowała erotycznym czarem, wypełniając pokój żarliwymi fluidami, budząc we mnie najskrytsze pragnienia. Dotknąłem Jej. Zadrżała i przymknęła oczy. Jej aksamitne, cieplutkie ciało pokryła gęsia skórka – dodatkowy bodziec sercowy. Rozchyliła usta, czekając na pierwszy, namiętny pocałunek przypieczętowujący mój powrót. Przywarłem do nich, czując ogarniającą
mnie słodycz. Namiętnie spijaliśmy z rozognionych warg tęsknoty, pragnienia, niedosyt i głód siebie, który mieliśmy w sercach. Nasze języki szalały, nie mogąc się sobą nacieszyć i przepraszając się za wspólne grzechy.
Kocham ciebie mówi każdy jej mały ruch Lecz ty wśród kolorowych falban szukasz piór Bo jesteś pewien że Wczoraj widziałeś skrzydeł cień Dlatego klatkę zbudowałeś Lecz ona To nie ptak czy nie widzisz?
Moje dłonie powędrowały pod sukienkę, falbanki musnęły mnie delikatnie. Jej pośladki drgnęły i sprężyły się, niczym podrażniony kwiat zamykający kielich. Pieściłem i całowałem każdy Jej centymetr, odkrywałem go na nowo, delektując się powolnością, rozwlekłością przeżyć. Była rozpalona i uległa. Oddała mi się w całości, nieśmiało zaczynając zmysłowe pieszczoty. Rozpięła mi spodnie i wsunęła dłonie, wstydliwie go łechcząc. Omal go nie zdetonowała i mało brakło, a na tym by się skończyła pierwsza noc po niebywale długim odosobnieniu. Nie wytrzymałem, porwałem ją w ramiona i rzuciłem na atłasową pościel.
Tego dnia, gdy ciemność skradnie serce ci Ona w oknie będzie śmiać się lecz przez łzy Rozpuści czarność włosów i Zmieniona w kruka skoczy by Za chwilę oknem tym powrócić tu Lecz jako Rajski ptak bo tak chciałeś
Zrzuciłem spodnie, koszulę i dałem Jej siebie… bez reszty, bez oporów. Pieściliśmy się, opętani najgorętszym pożądaniem, popędem spotęgowanym gwałtownym rozstaniem. Zadarłem Jej sukienkę. Falbanki zafalowały w rytm Jej przyspieszonego oddechu, odsłaniając piękne pośladki, wytoczone w kunsztowny sposób. Delikatnie zsunąłem z nich koronkowe stringi i spragniony rzuciłem się na Jej łono. Zgrabne uda prężyły się w lśniących pończoszkach, reagując na każdy mój dotyk, każdy ruch wygłodniałego języka. Odwdzięczyła się tym samym, artystycznie doprowadzając mnie do erupcji uniesień. Zawiśliśmy w ekstazie, pozbawieni myśli, złości i wzajemnych pretensji. Degustowaliśmy się własnymi ciałami, upajając oszałamiającą miłością, która zawładnęła nami dogłębnie. Nic się nie liczyło. Byliśmy tylko my i nasze pragnienia. Wariowałem, wgryzając się w Jej pośladki, uda, zmysłowe clitoris. Wreszcie nie wytrzymałem, odwróciłem Ją i wszedłem podminowanym organem, który nie mógł już dłużej
zwlekać. To był monumentalny ingres w rozżarzone porywem serca ciało, w najbardziej enigmatyczną i najcudowniejszą sferę kobiecości. Objęła mnie drżącymi nogami, mocniej przyciskając do siebie. Pragnęła mnie całą sobą, tak jak ja Jej. Oddychała, miaucząc jak rozpieszczona kotka. A ja falowałem w rytmie miłosnej melodii i pieśni płynącej nad nami.
Kiedyś byłam różą dla twojego serca Kiedyś byłam różą twoją Cierniem jestem dziś
Wirowaliśmy w miłosnym transie, co raz zmieniając pozycję. Zdzierała pościel paznokciami, a Ja pieściłem Ją, dając z siebie wszystko, lecz wciąż myśląc, że można więcej. Byliśmy więc coraz nachalniejsi, coraz gwałtowniejsi, niepohamowani, rozognieni. Moje dłonie szalały po Jej jędrnych krągłościach, dojrzałych piersiach, a męskość atakowała coraz natrętniej. To było ostatnie zmasowane uderzenie. Przyspieszała oddech i coraz mocniej naciskała mnie udami. Nagle jęknęła perliście, wydając serię nieartykułowanych wybuchów ekstazy i odpłynęła, wijąc mi się w objęciach. Ja również czułem ogarniającą mnie falę przypływu i momentalnie eksplodowałem, targany najprzyjemniejszym doznaniem na świecie. Omal nie wyskoczyłem ze skóry, a okrzyk zwycięstwa słyszał chyba cały hotel. Gdy po chwili opadły forboty, legliśmy obok siebie, dysząc z euforii. To było iście miłosne coup de foudre.
Od czasu do czasu jakbym słyszała nadal Jak przechodzisz przez mój próg Miły Od czasu do czasu choć wiem że nie mam prawa Bo nie jestem twoja już A na moim dachu gniazdo znów ożyło Do domu bociany wróciły A ja śniłam znów że jak one tu Wrócisz miły
Leżeliśmy bez słowa. Cum tacent, clamant – milcząc, wołałem, jak dobrze mi było z Nią i czekałem, aż mój narząd naładuje baterie, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Nie pozwoliliśmy, by wystygły piernaty i kochaliśmy się jeszcze trzy razy, za każdym tak samo pożądliwie. To był seks soczystszy niż kiedykolwiek. Po prostu rozkosz wylewała się z nas na pościel. Szaleństwo tak pełne, że gdybyśmy zmienili w nim jedną sekundę, cała symfonia przeżyć zgubiłaby melodię i straciła patetyczną moc doznań. Dziś na własnej skórze przekonałem się, że seks to maksimum radości bez jednego uśmiechu. Nasze apogeum libidynalne zostało osiągnięte, a miłość spełniona. Leżeliśmy bez sił, spoceni i zziajani. Przytuliłem Ją… jak kiedyś. Było cudownie. Tak można kochać się tylko z kimś, kogo pragnie się całym sercem i duszą, najmocniej jak to możliwe, kto jest całym światem i kto przysłania obraz życia tak bardzo, że
gaśnie słońce, gdy odchodzi. — Miłość jak wulkan w tobie tkwi, kochanie, więc żyję z tobą, tak jak na wulkanie — wyrecytowałem fraszkę Monastyrskiego, nie wiedząc czemu. — Zgasiłeś ten wulkan dwa lata temu, lecz jak widzisz, znów go rozpaliłeś… znów bije dla ciebie. — Spojrzała mi w oczy. — Co się z nami stało? Dlaczego nie byłeś taki jak teraz? Dlaczego potrafiłeś się zmienić dla innej kobiety? Dlaczego nie dla mnie? — Nie zmieniłem się dla kobiety. Zmieniło mnie zrozumienie wielu spraw spowodowane rozstaniem… pustką, którą wypełniałem myśleniem i szukaniem odpowiedzi na takie właśnie pytania. — I widocznie znalazłeś. Jesteś innym facetem. Wydaje mi się, jakbyśmy dopiero się poznali. Zdobywasz mnie tą odmianą, oczarowujesz. Serce mi przyspiesza, kiedy patrzę na ciebie… to miłość… nowa, dojrzalsza. Czuję się jak wtedy… młoda dziewczynka, która pierwszy raz się zakochała. Zostaw ją. — Gdybym mógł cofnąć czas… — Nie mów tak. Osiągnąłeś wielki sukces, więc czas nie zasługuje na to, żeby go cofać. Po prostu ją zostaw i wróć. — Żaden sukces nie jest wart krzywd, jakie wyrządziłem. Sprzedałbym duszę diabłu za powrót do dnia, w którym kupiłem bilet na Antypody. — Złorzeczyłam ci, chciałam znienawidzić, modliłam się, żeby było ci mnie brak. — I było… i jest. — Napraw to, a wszystko będzie dobrze. — Tak… tak zrobię. Naprawię wszystko raz na zawsze. — Kiedy? — Jak najszybciej. — Nie chcę, żebyś wracał do niej. Chcę, żebyś uciekł od niej bez słowa wyjaśnienia, jak ode mnie. — Teraz nie mogę. Za dużo spraw nas łączy. Jest tłumaczem moich powieści, mamy zaplanowanych wiele wyjazdów promujących książki. — Wspólne wyjazdy… wspólne pokoje i… Przepraszam, ale ja tego nie przeżyję. Nie mogę cię tam puścić. Jeśli wyjedziesz, nie masz po co wracać. To jest za trudne dla mnie.
Wstała i przytrzymując rozwiązaną sukienkę, zniknęła w łazience. Zamyśliłem się. Cholera, musiałem jechać, ale jak miałem Jej to wytłumaczyć? Nie miałem prawa Jej prosić, przecież była dla mnie wystarczająco wyrozumiała. Wybaczyła mi i żądała jedynie natychmiastowego zerwania z Meggie. Było to tak wspaniałomyślne, że z trudem w to wierzyłem. Najwidoczniej faktycznie dużo zrozumiała. Moja powieść przyniosła więc zamierzony efekt. Szum odkręconej wody zwabił mnie do łazienki. Wskoczyłem do kabiny i przylgnąłem do Niej, milczeniem wyrażając swoje uczucia. Zawsze uważałem, że jest to najwyższa forma miłości. — Umyj mi plecy — szepnęła, ocierając się namiętnie. Pieściłem Ją namydlonymi dłońmi, nie mówiąc słowa. Milczenie jest często najmądrzejszą rzeczą, jaką można powiedzieć. Położyła mi głowę na ramieniu. Całowałem ją po policzkach, wyczuwając słoność łez. — Czy z nią jest lepiej? — zaszlochała łamiącym się głosem. Jakbym dostał w pysk. To najsmutniejsze pytanie, jakie może zadać żona. Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będzie skierowane do mnie. Dotychczas byłem wierny i myślałem, że tylko Ona jest moim seksem. Życie jednak potoczyło się inaczej, a ja zmieniłem się w ordynarnego sukinsyna, heretyka, któremu jednak zadano takie pytanie. Cóż, musiałem się z tym zmierzyć, w końcu to była moja wina i nie liczyłem na momentalne zapomnienie z Jej strony. Teraz jednak nie byłem gotów na roztrząsanie tego tematu. To mogłoby zgasić błękitny nimb miłości, jaki rozżarzyliśmy z nadzieją, że nasz dramat skończy się happy endem. Musiałem więc błagać. — Proszę cię, nie psuj tej najczarowniejszej, miłosnej celebry, jaką przeżyliśmy… ja przeżyłem. — Ja też przeżyłam. Pierwszy raz od ponad półtora roku. Czekałam na ciebie, głupia i naiwna… ale taka już jestem. Zakochałam się raz i na zawsze. Nie chcę nikogo innego… nie umiem. Nie będzie ciebie, będzie samotność. Nikt nie jest w stanie ciebie zastąpić. Ty to wiesz. Znasz mnie doskonale, znasz moją uczciwość, moje uczucia. — Ja też nie potrafię, pomimo, że… — Nie mów nic… Tul mnie. Potrzeba mi ciebie. Przyciskała się do mojego serca, łechcząc jedwabistymi plecami. Gorąca woda spływała po naszych ciałach, potęgując poetyczność chwili i eskalując uczucia. AMOR VINCIT OMNIA. Nagle wyślizgnęła mi się z ramion, zakręciła wodę i odwróciła się. — Wyjdź. Chcę się wytrzeć i odejść.
Zaskoczyła mnie, lecz posłusznie wyszedłem, owinąwszy się w ręcznik. Wiedziałem, co postanowiła. Gdy wyszła z łazienki, ubrała się pospiesznie. Patrzyłem, jak wciska się w obcisłe dżinsy, spodziewając się najgorszego. Była rozeźlona, a w oczach stały jej kryształowe łzy. — Zostawiam cię, żebyś się zastanowił. Czekam do jutra. Albo zrobisz tak, jak mówiłam, albo vaya con dios, jak to mówisz. — Rzuciłabyś wszystko i wyjechała ze mną? — Ale nie do Australii… bo tam jest ona. — Australia ma ponad siedem milionów kilometrów kwadratowych, a ja nie umiem już żyć gdzie indziej… tym bardziej tutaj. — Najpierw ty podejmij decyzję… później ja. Odwróciła się i odeszła, trzaskając drzwiami. Nawet nie zdążyłem zareagować, zresztą nie wiedziałem jak. Podszedłem do okna. Dzień rozświetlał się nieśmiało. Widziałem, jak odjeżdża w szpakowaty świt. Pomyślałem o żebraczce z dzieckiem.
*** Zadzwonił telefon. Obudziłem się zdziwiony, bo przecież od niemal dwóch lat nikt do mnie nie dzwonił. Kto miałby to robić dzisiaj? Odebrałem jednak, cicho… aby Jej nie zbudzić… tak słodko spała, zmęczona po miłosnych manewrach… pierwszych od niepamiętnych czasów. — Kochanie, to ja. — Meggie — szepnąłem zaskoczony. — Co robisz? — Śpię, u nas jest noc. — Sam? Prawda ugrzęzła mi w gardle, blokując ujście kłamstwu. — Kochałeś się z Nią… a więc wróciłeś do Niej. Widziałam to we śnie. Boże, jak mnie to boli… — Nie… Meg, to…
— Wiedziałam, że tak się stanie. Nie mogło być inaczej — zwiesiła głos. — Nie zasługuję na happy endy. Samotność i cierpienie są chyba odgórnie wpisane w moje życie. Żegnaj więc… chwilo ulotna… — Meg! — wrzasnąłem do słuchawki. — Już cię nie ma… już cię nie pamiętam. — Meg! — Zerwałem się z łóżka, chwyciłem telefon i cisnąłem go przez okno. Rozbiło się z głośnym brzękiem na drobne brylanciki, w których odbijała się uśmiechnięta twarz kobiety, jaką wyświetlał mój projektor pamięci. Padłem na kolana i zacząłem zbierać je z dywanu… kawałek po kawałku i nie bacząc na rany i krew spływającą z dłoni, układałem JEJ obraz… jak z puzzli. Najpierw smutne oczy, potem rozchylone usta, szepczące coś w nieopisanym żalu, umalowane czerwienią słońca policzki. Po chwili wypieszczona z dziewiczej natury queenslendzkich łąk i bawełnianych obłoków przyjaznego nieba spoglądała na mnie jak zawsze… z uśmiechem i miłością. — Zostaw… nie zbieraj mnie — przemówiła przygnębiającym głosem zza światów. — Taką pozostanę już na zawsze… potrzaskaną. — ŚWIEĆ! MÓW DO MNIE… JA WRACAM DO CIEBIE! TO BYŁ OSTATNI AKT, EPILOG PIĘTNASTU LAT! TAK TO MUSIAŁO SIĘ SKOŃCZYĆ! — NIE MUSIAŁO! Zdradziłeś swoją uczciwość… zdeptałeś naszą nadzieję… moją wizję ciebie. To więcej niż porzucenie mnie bez słowa. Byłeś dla mnie facetem z Wenus, a nie samcem z Marsa. Byłeś moim rodakiem, a zachowałeś się tak wybitnie standardowo… tak nieindywidualnie, że aż w to nie mogę uwierzyć. — Wracam na Antypody… na zawsze. — Nie do mnie. Dla mnie nie jesteś już nawet wspomnieniem. Obudziłam się jak zwykle sama, wczesnym rankiem i stwierdziłam, że bardzo dobrze mi się spało… pięknie i długo, ale zupełnie nie pamiętam, co mi się śniło… — WRACAM DO CIEBIE! — Poranna kawa… rozwiała cię na dobre. Wymieszałeś się z jej aromatem i uleciałeś oknem… w twoje ukochane niebo — przypieczętowała słowa przymknięciem powiek i dwiema łzami, które kapnęły na pokrwawiony ranami dywan; łapczywie pożarła je moja krew. — GOODBYE, MY SWEET DREAM — szepnęła i zniknęła, pozostawiając po sobie zmatowiałe kryształy szkła. — NO! PLEASE DON’T GO! NIE ZOSTAWIAJ MNIE! I’M COMING BACK TO YOU… NA ZAWSZE… I PROMISE! — Szymon, co ty się drzesz? — spytała wybudzona. — Co ty wyprawiasz na tym
dywanie? Wracaj do łóżka! Wzdrygnąłem się, wytrącony brutalnie z letargu. Dywan był nieskazitelnie beżowy, okno całe, a moje dłonie nie pokaleczone. Wstałem, nie wiedząc co robić. — Co ci się stało? — Coś mi się śniło. — I to jest powód do budzenia mnie? Przymknąłem oczy, a serce ścisnął ten sam film. Ból w głowie wwiercał się we mnie, drażniąc nerwy duszy znanym dějă vu. Historia lubi się powtarzać. Zacząłem się ubierać. — Dokąd idziesz, głupku? — Donikąd. — Podbiegłem do drzwi. Były zamknięte. — Tu jest klucz. — Pokazała mi figlarnie, z sadystycznym triumfem. — JUŻ MI NIE UCIEKNIESZ! — Z pewnością. Rozpędziłem się i bez zastanowienia skoczyłem w okno. Desperacki akt bezmyślności… a może nie? Poczułem przeszywający ból wbijających się w ciało ostrych odłamków szkła. Przeleciałem na drugą stronę lustra i zawisłem na moment w ciemnej próżni… — GŁUPCZE, TO TRZYDZIESTE PIĘTRO! … a potem runąłem w dół, czując, jak eksploduje mi serce. Dusza wysnuła się z mojego ciała… tchórzliwa, salwowała się ucieczką w niebo, a ja spadałem łagodnie i szybko. Dwie twarze żegnały mnie z uśmiechem, wychylając się z balkonu. Wyciągały po mnie dłonie… za późno, bo na dole już otwierały się wrota piekieł. Poczułem swąd spalenizny… NIE PATRZ W DÓŁ… żar już muskał mnie po plecach… NIE PATRZ W DÓŁ! Jeszcze moment i hukiem zamknął się za mną asfalt ulicy. NIE PATRZ W GÓRĘ! — WELCOME IN HELL! — Stado wygłodniałych diabłów o koszmarnie spalonych i zdeformowanych pyskach czekało, aż spadnę do kotła, który nieudolnie nadstawiało, co chwila go przesuwając. — BARDZIEJ W LEWO… NIE, W PRAWO… W LEWO… W LEWO! TAK TRZYMAĆ — kłóciły się ze sobą. Rozbawiły mnie. Nawet w Piekle sprawiam problemy. Nie zdążyłem ich jednak opieprzyć, bo oto… JUŻ! WPADŁEM BOLEŚNIE DO OSMOLONEGO GARA i… …zerwałem się z łóżka. Byłem w pokoju spowitym ciszą i mdłym blaskiem południa.
Sięgnąłem po tabletki na ból głowy i popiłem je wodą. Wyrzuciłem mokrą poduszkę na podłogę i położyłem się. Musiałem podjąć najważniejszą decyzję w życiu. To dobry dzień, by umrzeć.
*** BYŁEM WYJĄTKOWYM SKURWYSYNEM. Meg obiecałem, że zostaję i załatwię z Nią wszystko, a Jej, że wyjeżdżam, aby załatwić z Meg wszystko. Taplałem się w bagnie fałszu i obłudy. Jak mogłem tak wpaść?! Jak mogłem być aż tak nieostrożny, że stałem się tak dwulicowy? Zimny drań pozbawiony moralności i przyzwoitości! Bez sumienia. Chciałem zostać w Polsce, ale chciałem też wracać do Australii… kretyński paradoks. Jednak tylko pozornie, bowiem miałem pewną wizję zszycia własnego rozdarcia. W przerwach pomiędzy schizmami, kiedy logicznie myślałem, wolny od leków i alkoholu. Miłość – szczególnie ta największa, do córki – podpowiadała mi powrót do żony, zaprzeczał zaś temu rozsądek, a wdzięczność i uczciwość nakazywała zostać z Meggie. Do Aussi jechać jednak musiałem, Frank organizował międzynarodową kampanię promocyjną. To była ta chwila, w której chciał pokazać mnie światu. Przecież nie mogłem zaprzepaścić swojej kariery. Najważniejsza jednak była moja rozmowa z Meg… ona liczyła się z moim powrotem do żony, więc powinna to zrozumieć. Wyrządzę jej oczywiście wielką krzywdę, z którą będziemy musieli razem żyć, a za którą ja będę się smażył w piekle własnego sumienia. Wyjdzie to jednak na to samo… zneutralizuje się z korektą grzechów w stosunku do rodziny. Nie zmieni jedynie druzgocącego moje samopoczucie faktu, że łajdakiem pozostanę. Plan ten jednak miał pewne luki i nie brał pod uwagę przyszłości. Był powrót do żony, uśmiechy… radość… i końcowe napisy jak w romantycznym filmie, który kończy się w najszczęśliwszym momencie, nie ukazując tego, co następuje potem. A w moim przypadku potem mogło być takie samo jak przedtem. A to byłoby niszczące… miażdżące. Nie zdzierżyłbym tej samej kobiety i Jej identycznych zachowań. Bałem się tego, wiedząc doskonale, że człowiek bardzo rzadko potrafi tak pracować nad sobą, aby zmienić charakter. Kochałem Ją, ale nie wierzyłem, że potrafi. Wystarczyłaby iskra mojego błędu, aby pożoga zarzutów i niezadowolenia ze związku ze mną wybuchała na nowo, jeszcze większa, bo podsycona moim powrotem. Zarzucałaby mi, że znów Ją zbałamuciłem, że wróciłem, że dużo obiecywałem, a jestem taki sam jak byłem, bo przecież ja się nie zmieniłem. Poza tym nigdy nie wybaczyłaby mi związku z Meggie. Oczywiście w dobrych chwilach szczęścia byłoby OK, ale wracałoby to Jej na usta przy okazji najmniejszej awantury. W końcu powiedziałby, że tak Ją skrzywdziłem, że nie mam prawa się odzywać i mam siedzieć skruszony cicho, skoro wróciłem. Słowem, zawsze byłaby górą i zawsze uważałaby się za lepszą i szlachetniejszą ode mnie, poniewierając mnie w ten sposób jeszcze bardziej. Bałem się tego, co już przeżyłem, co doskonale znałem. A Meg byłaby już nie do odzyskania. Jak więc wtedy miałbym żyć? Znów gdzieś uciec… chyba na bezludną wyspę, żeby już nikogo nie skrzywdzić. Zamknąć się spaleniem łodzi i zwariować do reszty. A ścierwo zostawić padlinożercom, szkielet zaś archeologom. Myślałem już, że moja sytuacja nie może się bardziej skomplikować. Wszystko się w miarę prostowało. Miał być rozwód, nienawiść, a potem wielka miłość i nowe życie. A tu nagle sprawy zmieniły się diametralnie, przybierając zaskakujący i jeszcze bardziej rozdzierający
kształt. Gdybym Jej nie ufał, gdyby szczerość Jej uczuć do mnie budziła moje obawy, niepewność, gdybym nie wierzył, że jest uczciwa i kłamała w afekcie, mówiąc te wszystkie złe słowa w czasie trwania naszego związku, byłoby mi o wiele prościej. Gdyby mnie zdradziła, albo ułożyłaby sobie życie z innym, tak jak mówiła, odszedłbym z podniesioną głową, z dyskretnym triumfem na twarzy. Ale Ona kochała mnie i przekonała o tym. Może byłem naiwny, ale w jednej chwili zapomniałem, jak powtarzała, że dzień, kiedy spotkała mnie na swojej drodze, był początkiem Jej końca. Twierdziła, że złamałem Jej życie, że dałem tylko złe i smutne chwile, że wyczekuje dnia, kiedy odejdę i będzie mogła rozpocząć nowe życie, że czeka na mój radykalny ruch. Jednak teraz wiem, że to była złość, że dalej była we mnie ZAKOCHANA, a to więcej niż KOCHANIE, bo niesie w sobie świeżość i niepowtarzalność, bo to najszczersze uczucie, nieskażone przywiązaniem i przyzwyczajeniem. Zakochanie to teatralny jupiter, który świeci na scenę życia, przyciemniając złe, a oświetlając co najważniejsze, co najpiękniejsze. Niepowtarzalne uczucie, które czasami zaciemnia prawdziwy obraz… i ONA BYŁA ZAKOCHANA DALEJ. Tak samo jak pierwszego naszego dnia. Błędem Jej jednak była niemoc poskromienia własnych emocji. Nie była dobrym jeźdźcem i nie umiała ujeździć dzikiego rumaka złości. Jej nieokiełznany gniew i pedantyczna wprost drobiazgowość, bulwarowy talmudyzm i bezzasadna egzageracja niszczyły Ją i pożerały Jej prawdziwe uczucia. Stawała się wieczną gniewną, nadąsaną panienką, która wymuszała posłuch wrzaskiem bądź długotrwałymi fumami. To zamazywało Jej kochany obraz we mnie na tyle, że postanowiłem zdławić w sobie zakochanie i odejść. Po długim czasie zwyciężyłem, bo chyba dużo zrozumiała. Zwyciężyłem, a muszę się poddać. Pokazałem, że jestem górą i muszę spaść na dno. Udowodniłem, że umiem i muszę udowodnić, że nie umiałem. To była mój stygmat miłości… pierwszej, ostatniej i na zawsze. VAE MISERO MIHI!
*** Zadzwoniłem do Niej. — Co postanowiłeś? — spytała z nadzieją w głosie. — Wrócę. Zapadła cisza, przerywana Jej zranionym oddechem i sykiem powstrzymywanych łez. — Nie… nie wrócisz. Nie pozwolę ci się nami bawić. Nie pozwolę, abyś tak nas poniżał. Nie mam już ochoty czekać na twoje miłosierdzie, ani cię oglądać. Jesteś bezdusznym draniem! Teraz już wiem. Nienawidzę cię! — Ale… — Żegnaj i zapomnij o nas.
— Chcę zobaczyć się z Marynią — wycedziłem szybko. — NIE ZOBACZYSZ JEJ JUŻ NIGDY! Pii… pii… pii… Znów nie pozwoliła mi dojść do słowa. Znów dała się ponieść mustangowi złości. Zamknięta na moje słowa i argumenty, zerwała ze mną na zawsze. A BÓG MI ŚWIADKIEM, ŻE CHCIAŁEM WRÓCIĆ. — TUMMM… TURUUU TUMMMM — Alter Ego zadęło w trąby triumfu.
- 13 -
Po powrocie do Australii nic już nie było takie samo. Książka sprzedawała się świetnie i robiła zawrotną karierę. Podbiła nie tylko Antypody, ale i Amerykę. Zaczęła być tłumaczona na inne języki i docierała do europejskich i azjatyckich krajów. Pierwszy czek na milion dolarów dostałem podczas uroczystej kolacji, którą zorganizował Frank. Od tego momentu zaczął się w życiu – moim i Meggie – wielki zgiełk. Przemierzaliśmy największe australijskie i nowozelandzkie miasta, spotykając się z czytelnikami i jedząc lancze z różnymi biznesmenami. Było nam to nawet na rękę, bo w Meggielandzie Polacy kręcili film i zjechali kilkunastoosobową ekipą, zajmując niemal cały dom. My natomiast żyliśmy na walizkach, w drodze między lotniskami a hotelami. Na początku nawet mi się to podobało, byłem w epicentrum – słońce, wokół którego kręciły się planety związane z księgarstwem i show-biznesem. Wręczano mi mnóstwo nagród, robiono zdjęcia i zadawano tysiące pytań. Spędziliśmy dwa tygodnie w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, odwiedziliśmy Wielką Brytanię i Irlandię, Francję, Hiszpanię i Portugalię. Świetnie bawiliśmy się w Brazylii i Argentynie… słowem, świat leżał u naszych stóp. To były zwariowane tygodnie na wysokich obrotach. Wreszcie zmęczeni i zahukani wróciliśmy do Meggielandu, do sennej codzienności. Znów czas płynął bez zegarka, a my żyliśmy od wschodu do zachodu słońca. Nadal mieszkałem w bungalowie, choć Meggie nalegała, abym przeprowadził się do domu. Często jednak zmieniałem sypialnie. Mijały miesiące, a nas łączyło coraz więcej. Czułem, jak sznur inklinacji do Meggie zaciska się wokół mnie coraz mocniej i wiąże się na nierozerwalny węzeł. Ona też to czuła i robiła wszystko, abym już w żaden sposób nie mógł go rozwiązać. Pewnego wieczoru jak zwykle siedzieliśmy na werandzie i popijaliśmy absynt. To znaczy ja popijałem, a ona towarzyszyła mi samym sokiem winogronowym. Ostatnio narzekała na żołądek i nie mogła pić alkoholu. Wtórowały nam świerszcze, które zwabione pełnią księżyca, skompletowały orkiestrę i grały kameralne symfonie, nadając naszym chwilom romantyzmu i poetyki. — Podoba ci się? — spytała nagle w swój specyficzny, zaskakujący sposób. — Co takiego? — Życie topowego pisarza. — Podobały mi się te podróże, ale już to halo wokół… mniej. Nie przepadam też za spotkaniami z czytelnikami… nie żebym miał coś przeciwko, ale peszy mnie to i nie wiem za bardzo co mówić. Wszystko co mam do powiedzenia, piszę w książkach. Nie, to nie dla mnie. Chcę być pisarzem, a nie jakąś pieprzoną gwiazdą. — Jakie masz plany? — Na razie żadnych… chyba że ci się znudziłem i wymawiasz mi azyl.
— Głuptas — fuknęła, szturchając mnie w bok. — Pytam poważnie. Masz sześciocyfrowe konto. Nie chcesz używać życia? — Przecież pieniądze mi nie spleśnieją. — Ale ty zgnuśniejesz i co z tego będziesz miał? Najwyższa pora żyć. A ty nie kupiłeś sobie nic oprócz paru ubrań, na które cię, notabene, namówiłam. — Notabene, bardzo drogich. — Ale z ciebie skąpiec. — Nie jestem skąpcem. Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takich pieniędzy. Czy ty wiesz, że za moją marynarkę czteroosobowa rodzina żyłaby w Polsce przez rok? — Pierwszy raz słyszę, że ktoś nie może się przyzwyczaić do milionów. — Meggie, mnie to nie jest potrzebne. Czuję się świetnie tak, jak jest. Zabezpieczyłem córkę, wysłałem Jej pieniądze, aby zbudowała dla nich dom i jestem szczęśliwy. No, może kupię sobie jacht, by żeglować po oceanie i inhalować się tą cudowną bryzą. — Dobry pomysł. Z przyjemnością z tobą pożegluję. A kiedy zaczynasz nową powieść? — Meg, kochanie, co cię dzisiaj napadło z tymi pytaniami? Ten sok cię tak nakręca, czy może coś wzięłaś? — Przez twoje Wichrowe Wzgórza… przepraszam, muszę iść do łazienki… coś mnie mdli. — Wstała i pospiesznie zniknęła w domu. Wypiłem drinka i zamyśliłem się. Doskonale ją rozumiałem. Była jak każda zakochana kobieta. Dążyła, by zrobić kolejny krok, chciała zapewnień i obietnic… chciała przysięgi małżeńskiej. A więc jesteśmy już na tym etapie. Przygotowuje się do przemyślanej ofensywy, do ostatniego szturmu na moje małżeństwo i do przyszłej okupacji mojej osoby. Roześmiałem się w duchu, bo przecież dobrze wiedziałem, że taka chwila musiała nadejść. Decydując się na związek z kobietą, trzeba się z tym liczyć. A wszystko zaczęło się w momencie, kiedy skończyła się przyjaźń, a narodził seks, kiedy związało nas łóżko, przed którym tak długo się broniłem. Oczywiście nie było w tym niczego złego, bo jej intencje były szczere, a uczucia prawdziwe. — Twoje milczenie jest niepokojące — wyrwała mnie z zadumy, gdy wróciła. — Jest wymowniejsze od mowy. — Meg, coś ci dolega? — zaniepokoiłem się. — Może powinnaś jechać do lekarza? — Nie ma o czym mówić — rzuciła lekceważąco. — Mam wrzody i w chwilach stresu tak reaguję. — Stresujesz się przeze mnie?
— Owszem. Chciałabym zacząć układać sobie z tobą życie. Zaczęło mi się spieszyć… — zamilkła, po czym dodała, widząc mój świdrujący ją wzrok: — To trwa za długo… i wyniszcza cię. Myślisz, że ja nie widzę, co się z tobą dzieje? Szymon, to ty potrzebujesz lekarza… dobrego psychoanalityka, bo zachowujesz się coraz gorzej. Pijesz zbyt dużo, łykasz leki przeciwbólowe i nasenne jak dropsy. Gadasz do siebie, do Niej… Szymon, popadasz w schizofrenię. — Łzy płynęły jej z oczu. — Musisz wziąć się w garść. Musisz być zdrowy, musisz żyć dla… — zaszlochała — dla mnie i swoich czytelników. — Zerwała się z miejsca i rzuciła mi się na szyję, opadając na moje kolana. Całowała mnie namiętnie.
*** Ostatni raz myślę o tym, co mnie spotkało. Odniosłem wielki sukces. Po latach trudów i problemów zostałem światowej sławy pisarzem, którego powieści są na listach bestsellerów. Zawsze o tym marzyłem, do tego dążyłem. Przeczytałem kiedyś słowa Calvina Coolidge’a – prezydenta USA z lat dwudziestych XX wieku: Nic na świecie nie zastąpi wytrwałości. Nie zastąpi jej talent – nie ma nic powszechniejszego niż ludzie utalentowani, którzy nie odnoszą sukcesów. Nie uczyni niczego sam geniusz – nienagradzany geniusz to już prawie przysłowie. Nie uczyni niczego też samo wykształcenie – świat jest pełen ludzi wykształconych, o których zapomniano. Tylko wytrwałość i determinacja są wszechmocne. Te, bardzo mądre słowa, które wyryły się w mojej pamięci i dodawały mi otuchy w momentach, kiedy nic mi się nie udawało. Faktycznie byłem wytrwały i zdeterminowany, nigdy nie traciłem wiary, że uda mi się wydać powieść i zostać pisarzem. Natomiast Ona po kilku nieudanych próbach, skreśliła mnie i całkowicie straciła nadzieję, że mogę kiedykolwiek coś osiągnąć. Rozumiałem Ją, ale nie przestawałem pisać, wysyłać i mieć nadzieję. Pewnego dnia się udało. Wydałem powieść, ale nasz związek był już w rozsypce i to przyćmiło jakąkolwiek radość i poczucie sukcesu. Od tego momentu zgasły moje chęci i aspiracje, o wytrwałości nie było już mowy. A tu proszę. W momencie, kiedy zostałem sam, kiedy już przestało mi na czymkolwiek zależeć, zostałem cenionym pisarzem z milionami na koncie. Tego nie spodziewałem się w najśmielszych snach. Nawet moje marzenia miały granicę. W Aussi przestałem być pisarzem, a stałem się pracownikiem najemnym bez większych ambicji i perspektyw. A, co najgorsze, rozpamiętującym swoje nieudane życie. Co za ironia losu. Czułem się jak Forrest Gump, który o nic nie zabiegał, a wszystko mu się udawało. Sprzyjał mu los, jak żadnemu innemu człowiekowi. Dlaczego? Może dlatego, że żył dniem, nie wybiegał w przyszłość i nie zabijał się o to, o co zabija się trzy czwarte populacji na świecie. Nie myślał jak zdobyć szczyt, ale po prostu na niego wchodził tak, jak umiał. Był pracowity i wytrwały, choć nie do końca dostosowany do życia w brutalnej rzeczywistości. I może w tym tkwił jego urok, prowadzący do sukcesów. Dziś, po tym co osiągnąłem, utożsamiam się z nim mocno i widzę sporo podobieństw w naszym postępowaniu. Też kochałem jedną kobietę, też nie zabiegałem o to, co mi się przytrafiło i niestety też nie przykładałem do tego wagi. Nie zależało mi na pieniądzach, sławie, no, może trochę na sukcesie artystycznym i docenieniu przez
czytelników – to było najważniejsze w mojej pracy zawodowej, w mojej karierze. W życiu osobistym natomiast życzyłem sobie normalności, świętego spokoju.
*** — Jednak coś piszesz — zaskoczyła mnie, siedzącego z notebookiem na werandzie. — Ostatnią powieść. In memoriam. — Nie rozumiem. — Trzy powieści… żeby zostać pisarzem. — O czym ty mówisz? — Pamiętasz co mówił o moim pisaniu Frank? Piszę powieść tak, jakby miała być ona ostatnią w moim życiu. Dałem z siebie wszystko i źródło wyschło. — Żartujesz, prawda? — Spoglądała na mnie z tym inteligentnym zmrużeniem oczu. — Nie. Powiedziałem już, co chciałem powiedzieć… zostało tylko ostatnie słowo i kończę z pisaniem. O czym mam pisać? Wciskać swoim czytelnikom farmazony, jakieś pierdoły bez sensu? Pisanie mnóstwa książek nie jest dowodem mądrości czy energii, lecz chciwością bądź impertynencką żądzą paplania. — Wokół jest tyle tematów, tyle można opowiedzieć, tyle napisać i dać ludziom przyjemność czytania, a ty rzucasz to?! Szymon, niebawem otworzy się przed tobą nowy etap… nowe wyzwanie… nowe życie. Musisz pisać. Oczywiście miała rację. Moje pożegnanie z pisaniem miało zupełnie inne podstawy, inny charakter, ale to miało pozostać milczeniem. Faktem było, że mogłem pisać dużo. Nieprawda, że nie miałem już nic do powiedzenia, miałem i to wiele, lecz nie miałem siły, aby mówić. Nie mogłem, bo zżerał mnie Demon Skrzywdzonego Człowieczeństwa i z każdym słowem gryzł mnie w serce, zadając dotkliwe rany. Gdybym pisał dalej, pisałbym jeszcze smutniej, jeszcze tragiczniej i jeszcze bardziej naturalistycznie, werystycznie, przygnębiająco… obnażałbym ciemne strony życia, zdzierał kolejne warstwy zakrywające prawdziwą egzystencję, dobierał się do ludzi jak do cebuli. Byłbym wampirem literackim wysysającym z otoczenia najciemniejsze i najbardziej dramatyczne historie, jak pijawka przysysałabym się do ludzi i odpadałbym dopiero, gdyby zdradzili mi swoje tajemnice i oświetlili mroki bytu. Tak chciałem pisać… prawdziwa epika. Absolutnie nie chciałem szpikować ludzi fikcją, tanimi romansidłami, wymyślną sensacją czy głupkowatym fantasy. Takich książek mógłbym produkować w roku kilka, tylko po co? Nie chciałem dostarczać rozrywki, chciałem coś przekazywać, mówić tym, co chcieliby słuchać, chociażby była ich garstka, a przecież było ich miliony, bo tyle poszło już w świat moich dwóch powieści. Ale ja zdecydowałem zamilknąć… i to było nieodwracalne. Nikt i nic nie mogło tego odmienić.
— Może to chwilowe? Jesteś zmęczony, potrzebujesz oddechu, odpoczynku. — Może. Nie miałem ochoty na tłumaczenia, więc wolałem zadowolić ją tym, co za wszelką cenę chciała usłyszeć. W jej oczach tlił się strach o mnie. Nie mogłem jej niepokoić. — Może dokądś wyjedziemy? Mówiłeś o kupnie jachtu. To dobry pomysł. Jutro jedziemy do Brisbane.
*** Przez miesiąc żyliśmy jak Lady Di i Dodi Al Fayed. Kupiliśmy ekskluzywny jacht za pół miliona dolarów i żeglowaliśmy po oceanie. Gdy dobijaliśmy do brzegu jakiejś wysepki, schodziliśmy na brzeg i oddawali się przyjemnościom właściwym turystom. Jednak ona stroniła od alkoholu i wcześnie chodziła spać. Tłumaczyła się, że to w związku z żołądkiem lekarz zalecił jej taki tryb. Żeglowaliśmy więc w najlepsze, a w nocy oddawałem się pisaniu. Używałem życia, tak jakby to miały być ostatnie jego chwile. Zdawałem sobie sprawę, że mój mózg jest nieuleczalnie chory, a dni policzone. Doskonale wiedziałem, jak to się skończy. Miałem gotowy plan, wyjście awaryjne i nic nie było w stanie tego zmienić. Byłem jak zaprogramowany robot, którego w żaden sposób nie można było powstrzymać… żadne słowa, żadne gesty. Żaden informatyk nie był w stanie mnie przeprogramować, bowiem mój program został napisany ręką Boga i tylko on mógł zmienić kody mojego dostępu do nieba… albo piekła. Jeśli tak… to mój wybór byłby fatalny. Nocami leżałem na dziobie, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo Antypodów, które pokochałem od pierwszego wejrzenia, i które tak przychylnie mnie przyjęło pod swoje skrzydła. A ja, zamiast zdusić w sobie Wichrowe Wzgórza, podsycałem tajfuny myśli, które nawiedzały mnie coraz częściej i pustoszyły umysł. Wariowałem i nic nie mogło tego zatrzymać, oprócz mnie samego. Codziennie dziwiłem się, dlaczego tego nie robię, co wieczór, gdy szliśmy do łóżka, a nasze splecione ciała płonęły w uniesieniu. Było mi dobrze, a jednak nie robiłem nic, aby rozpędzić skłębione zasłony przeszłości, odgradzające mnie od wiecznej szczęśliwości, od dobrobytu uczuć, od czerpania z nierdzewnego termosu słońca, które samo wpadało mi w dłonie. Nie sięgałem po nie, nie skakałem z wyciągniętymi rękami, nie wspinałem się po drabinie do nieba, to ono samo ukłoniło się nade mną i podrażniając mnie promieniami, pozwoliło się pogłaskać, a następnie ujarzmić. Samo oddało się na służbę i od kilkunastu miesięcy wisiało mi nad głową, wierne jak pies. Gdyby choć na chwilę ściemniało, schowało się za gęstymi chmurami, oddaliło, ustępując miejsca deszczom i wichurom, byłoby mi łatwiej się z nim żegnać… łatwiej żegnać się z Nimi. A tak, obwiniam się idiotyczną melancholią i odrzucam dary losu. Totalny kretyn! Dni mijały szybko i w końcu musieliśmy powrócić do rzeczywistości.
*** Siedzę na Czerwonych Wzgórzach i spoglądam na australijski outback. Odkąd wróciłem z Polski, jeszcze trudniej mi się pozbierać. Odżyły duchy przeszłości, odżyły reminiscencje … tę piękne i te gorsze. Pobudziły echa minionego życia i chwil spędzonych z tymi, których kochałem najbardziej. Czuję taedium vitae – znużenie życiem. Ogrania mnie monofobia. Boję się pozostać emigracyjnym anachoretą, w dodatku z własnej, nieprzymuszonej woli. Żałosnym eremitą, którego otacza tłum przychylnych mu ludzi, a on uwielbia zamartwiać się i rozczulać nad sobą, pogrążać się w smutku i nieszczęściu bez pokrycia. Doszedłem do perfekcji w umartwianiu się, w rozczulaniu, w rozdrapywaniu i tak trudno gojących się ran. Przecież nie mam powodów, aby być flagelantem, nie muszę być ascetą… ale nie mam sił być klownem, który za kolorową maską skrywa rozrywający piersi żal, za wymalowanym uśmiechem ma cierpienie na ustach. Nie mogę być pantomimistą w stosunku do Meggie i zamiast dużo jej mówić o miłości, rozkładać dramatycznie ramiona w kulawo opanowanym aktorstwie. Czuję się tak podle, że już nigdzie nie mogę dla siebie znaleźć azylu. Australia – dotychczasowa oaza spokoju – stała się miejscem mojej martyrologii. Łagrem, w którym konam w okropnych cierpieniach, rozbryzgując idiotyczną przykrość na nieskalaną osobę. Bezdusznie zamieniam jej życie w kaźń. Krzywdzę trzy kochające mnie kobiety tylko dlatego, że nie umiem wybrać, że nie umiem zachować się jak prawdziwy mężczyzna i zrobić na tyle skuteczny rachunek sumienia, że pozwoliłby mi na zniwelowanie tej przytłaczającej liczby, na uszczęśliwienie choć jednej z tych kobiet. Ale ja nie potrafię dokonać właściwej ekscerpcji, nie słucham ni serca, ni duszy, ni umysłu. A może nie chcę słuchać, nie potrafię zaakceptować tych głosów, boję się prawdy. Nie jestem uczciwy i do kochania nadaję się jak wół do karety. Z mojej miłości zostawiam ludziom krzywdy i cierpienie, daję łzy i żal. Minęło tyle długich miesięcy, kilkaset dni, a mnie czas nie wyleczył, nie zagoił obrzęków i stłuczeń odniesionych we wspólnych potyczkach i niczego nie nauczył. Wręcz przeciwnie, zrodził w mej głowie siedemset trzydzieści Demonów Każdego Dnia, które krążą po mnie, wysysając bezlitośnie życie, pozbawiając mnie słońca, hamując dopływ tlenu do mózgu i powodując jego flegmatyczne obumieranie. To była moja uczuciowa schizma, z którą nie mogłem sobie poradzić. RANY ZADANE, BĘDĄ ODDANE. To przekonanie mnie paraliżuje i zakłóca spokój duszy. Wiem, że jestem już poważnie chory. Czasami trudno mi oddzielić rzeczywistość od opętania. Wpadam w przygnębienie, w uczuciowy splin, który zamyka mnie jak żółwia w ciasnej skorupie wypełnionej bezkrwistą jaźnią. Gadam sam ze sobą, a raczej ze swoim Ego już niemal przez cały dzień. Moja ostatnia powieść jest pożegnaniem z rzeczywistością i ucieczką z karmazynowym odpływem samotności. To powieść szalona jak ja… rozrachunek z samym sobą, pokuta szczerej spowiedzi za grzechy, które wyrządziłem z premedytacją. Taplam się we własnym jadzie, truciźnie, która zabiła moje uczucia, pomimo że antidotum było na wyciągnięcie rąk. To moja autentyczna… naturalna i jedyna prawda.
*** Biała, sterylna sala. Na środku krzesło, na którym siedzę JA… skrępowany kaftanem i nafaszerowany lekami. Łysa, pokancerowana głowa zwisa mi bezwładnie. Czuję, ale o Bożym świecie nie wiem. Moje Ego zmarło z nadmiaru psychotropów, myśli rozpuściły się w rzadką papkę, która wycieka mi ustami i kapie na pasiastą piżamę, a wspomnienia pożarła choroba. Nie mam już ani przeszłości, ani teraźniejszości. Jestem bezwładną rośliną, wyrosłą z zainfekowanego ziarnka krzywd. Gapię się otępiałym wzrokiem w podłogę, rażącą boleśnie kredową bielą. Siostra Ratched ociera mi usta, ze zgąbczałego od prądowej terapii mózgu, śmiejąc się przy tym sadystycznym triumfem. Wykończyła mnie jak Patricka McMurphy’ego. Tylko, że ja zasłużyłem. Nie umiałem żyć wśród zdrowych, więc schorowano mnie… teraz już nikomu nie zrobię krzywdy, bo nawet nie mogę pogrzebać sobie w nosie. Przychylne niebo sprzedało mnie w zamian za pogodny spokój ducha. Mętnym wzrokiem rozpoznaję ostatnią cudowną twarz… MEG. Stoi zapłakana za zaparowaną spragnionym oddechem szybą i spogląda na mnie z tą wspaniałą miłością w zapuchniętych oczach. Woła coś i wściekle uderza dłońmi, ale ja nie słyszę. Nie potrafię skojarzyć słów, nie rozumiem ich… nie znam. Meg wciąż drze szybę paznokciami ze żałosnym lamentem rozpaczy, zostawiając na niej szloch i łzy. W końcu nie wytrzymuje, bierze metalowe krzesło i z całych sił uderza w nią kilkakrotnie. W końcu pęka z bezgłośnym trzaskiem. Podbiega do mnie, przytula mocno i całuje spragnionymi ustami, ale ja niczego nie czuję. Mówi do mnie, ciągnie za rękę, chce mnie zabrać… do naszego raju… rozumiem, ale nie mogę nic zrobić… nic powiedzieć. Obydwoje wiemy, że jest już za późno… TO KONIEC. Zabrnąłem o jeden dzień za daleko, we własny obłęd… o jedną chęć, o jedną myśl… o jedną kobietę. Klęka mi pod nogami i szlocha ekstatycznie. Jej łzy spływają mi po dłoniach słoną goryczą zdruzgotanych uczuć. Wtem potężna implozja przeszywa mi piersi… to pęka skołatane serce, po czym wylewa się ustami krwistym potokiem żalu, za złamanym życiem. Otacza nas karminowy dywan tragedii, łakomie pożerający terapeutyczną biel. Powoli wykrwawiam się na śmierć. Ona zrywa się na równe nogi w spazmatycznym transie, targa mną, błagając o skinienie, zrozumienie… ściska mnie, chcąc za wszelką cenę zahamować uchodzące ze mnie tchnienie… lecz ja milczę, bo mentalnie mnie już nie ma. Odpływam… IN PERPETUUM… Roztrzęsiona rzuca się na podłogę, tarza się spazmatycznie w mojej krwi… krzyczy przeraźliwie… targa włosy. Jej nieskalana biała sukienka nasącza się szkarłatnym uczuciem niespełnionego kochania… infernalnej martyrologii … horrendalnej nostalgii… Nagle zrywa się w finalnym akcie desperacji… podbiega do rozbitej szyby… machinalnie podnosi ostry odłamek i bez wahania wbija go sobie w szyję… wprost w aortę. Tryska fontanna gorącej, karmazynowej miłości… największej, najpiękniejszej… nieokiełznanej zaskorupiałymi diagramami zachowań, nieprzeliczalnej na gesty, niewymiennej na słowa… sam kryształowy żar uczuć rozpalający co chwila pożar namiętności. Szepce do mnie to, co zawsze… to, co słyszałem tysiące razy, a czego sam nie umiałem powtórzyć i… tym ją zabiłem. JESTEM MORDERCĄ! Zabiłem ją jej rękami! To ja wyrwałem jej serce i ona, jak ja, wykrwawia się na śmierć… przeze mnie! To ja wbiłem jej ten szklany sztylet… TO JA!
Jej rozpaczliwy skowyt miesza się z burleskowo urojonym eufonicznym krzykiem niemowlęcia. Wdziera się do mojej głowy, przewiercając ją świdrująco, ale tam już zgasły wszelkie zmysły… panuje i cisza. Nasze rubinowe kałuże życia spotykają się, łączą i kochają, a następnie krzepną w harmonijnym akcie heroicznej śmierci… w epilogu istnienia. Przez mgłę odrętwienia i demencji widzę jeszcze dwie biegnące postacie… to ONA i MARYNIA. Spieszą się do mnie, może mają cudowny lek na wyzdrowienie, na cofnięcie czasu, zlepienie potrzaskanych serc… zalewają się łzami… wyciągają dłonie. Robi się zamieszanie, chaos… lekarze wpadają do sali… próbują reanimować Meg… badają mnie, tamując ostatnią falę krwotoku. W końcu unurzani w niewinnej krwi rezygnują…. Wychodzą i tłumaczą moim kobietom, że zrobili wszystko, co było w ich mocy. Ona mdleje… Marynię zabierają pielęgniarki… Dwóch pielęgniarzy wynosi ciało Meg… gasną światła… gaśnie świat… THE REST IS SILENCE.
— CHRYSTE! — budzę się zlany potem. Skronie mi eksplodują, drżę jak w febrze. Automatycznie sięgam po tabletki i popijam niedokończonym drinkiem. — Taka jest jej przyszłość… śmierć z rozpaczy. Ja skończę jak roślina w zakładzie psychiatrycznym, a ona tego nie przeżyje. — Zrywam się z łóżka i spoglądam w okno. Ciemność. — Nie mogę do tego dopuścić. Meg, kochanie, musisz żyć… wybacz mi! Nie mogę cię narażać na takie cierpienie! — Biegam po pokoju i pakuję kilka rzeczy do starego plecaka. Wybiegam w rozgwieżdżoną noc. — ŻEGNAJ, KOCHANIE! BEZE MNIE BĘDZIESZ SZCZĘŚLIWSZA! Parzą mnie myśli, eksploduje umysł. Rozstrojony i rozdygotany biegnę przed siebie, wzdłuż żerdziowego ogrodzenia, które dwa lata temu witało mnie otwartymi ramionami. Dyszę ciężko w szaleńczym biegu. Potykam się i upadam, lecz zrywam się, nie bacząc na ból i pędzę w noc, przed siebie, byle dalej, byle szybciej. Nieco przeszkadza mi podkurczony ogon i plączą mi się nogi, ale… dam radę. Nie odwracam się na Meggieland, nie mogę… bo się jeszcze rozmyślę. W biegu połykam jeszcze kilka pastylek, chcąc zniszczyć ten piekielny ból. Pociągam też mocarną whisky od Giliana. Jestem już daleko, więc mogę zwolnić. Piersi mnie pieką, a serce łomocze oszalałe ze zmęczenia. Zatrzymuję się na drodze. A więc stało się… OPUŚCIŁEM MEG, TAK JAK CHCIAŁA… BEZ POŻEGNANIA.
*** Od dwóch dni żegluję na OUTSIDERZE, zalewam się absyntem i piszę zakończenie ostatniej powieści. Ból w skroniach już nie zasypia. Ołówek mi drży w palcach, coraz trudniej pisać. Rozmazują mi się zdania, a krwiożercze litery skaczą, jakby były żywe i chciały mi się dobrać do gardła i zemścić się za gorycz treści. Wypiłem kolejną szklankę absyntu, tłumacząc sobie, że to na uspokojenie skołatanych nerwów. Dzięki temu kończę. Składam rękopis do wodoszczelnego worka i rzucam na pokład. Triumfuję… to moja trzecia powieść… świętuję to kolejnym łykiem nektaru artystów.
— JESTEM PISARZEM! — drę się nad oceanem, wyciągając ręce do Boga. Oblewam się po głowie zielonym płynem, lśniącym w promienistym słońcu. — I’M SHINING LIKE A CRAZY DIAMOND! Piję do dna, wyniesiony na ołtarze przez własne słowa… w rytmie nostalgicznej gitary Gilmura i zawodzącego śpiewu Watersa.
You reached for the secret too soon, You cried for the moon. Shine on you crazy diamond. Threatened by shadows at night, And exposed in the light. Shine on you crazy diamond. Well you wore out your welcome With random precision, Rode on the steel breeze. Come on you raver, you seer of visions, Come on you painter, you piper, you prisoner, and shine!
Usiadłem i roześmiałem się, ponieważ przypomniało mi się jedno z praw Puddera: wszystko, co zaczyna się dobrze, kończy się źle. Wszystko co zaczyna się źle, kończy się jeszcze gorzej. KOCHAŁEM JĄ… ALE NIE MOGŁEM WRÓCIĆ! Nie chciałem widzieć jej takiej, jaką widziałem często… zdecydowanie za często. Nie chciałem też doprowadzać Jej do takiego stanu, w którym miałaby wyrzuty sumienia i nienawidziła się za te impulsywne reakcje. Skoro twierdziła, że staje się demonem przeze mnie, to mam nadzieję, że beze mnie jest Aniołem… najspokojniejszym na świecie. I o to mi chodziło, bo wychowywała MOJE DZIECKO… a jego dobro było dla mnie najważniejsze. Krzywdziła je przeze mnie, mam więc nadzieję, że już nie skrzywdzi. — Miłość do mnie przelej, kochanie, na naszą córkę. Teraz masz tylko JĄ. TYLKO DLA SIEBIE! — A MEG… ją też skrzywdzisz? — spytało Alter Ego, które zakochało się w niej od pierwszego wejrzenia i zawsze było zainteresowanie moim stosunkiem do niej i moimi planami. Gdy po raz pierwszy poszliśmy do łóżka, uznało, że osiągnęło swoje i zamilkło, triumfując wewnątrz. Odżyło, gdy spotkałem się żoną i z Nią też poszedłem do łóżka. Nazwało mnie wtedy najgłupszym sukinsynem i na dobre się obraziło… przeklinając mnie regularnie. — Dla jej dobra — wyszeptałem nieśmiało.
— Jaki ty, kurwa, szlachetny jesteś! Ta kobieta cię kocha miłością niewiarygodną. To ANIOŁ, który może ci dać niewyobrażalne szczęście… — Ale ja nie mogę go dać jej. Zostanę w Australii, ożenię sięi może będę miał dzieci. I co mnie czeka? Wieczna obawa i strach, że ona odejdzie, albo co gorsza zachoruje i umrze, może moje dziecko zapaść na nieuleczalną chorobę, albo mieć nieszczęśliwe życie… Dziękuję bardzo. Nie będę nikogo kochał, nie będę miał przez kogo i za kim płakać. Nie muszę się narażać na jakieś stresy i cierpienia. — Nie wierzę w to, co słyszę! I TO JEST MERITUM… CAŁA PRAWDA O TOBIE! Ty po prostu boisz się życia, uważasz je za zbyteczne ryzyko, którego będąc samemu można uniknąć. Jesteś zerem! Z kim ja jestem?! Kim ja jestem?! Bo przecież jestem tobą! — Są sytuacje, kiedy rozsądek podpowiada nam ucieczkę i jest to raczej dowód odwagi, nie tchórzostwa. — Gówno prawda! W twoim przypadku odwaga jest skutkiem strachu. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby zwyczajnie żyć. Życie to dziki mustang, którego nie ujeździ tchórzliwy jeździec. — Już mnie zrzucił i nie mam zamiaru go ponownie ujeżdżać. — Ryzyko realizowania marzeń i budowania własnego szczęścia należy podejmować zawsze, bo dzięki temu człowiek pojmuje, jak cudowne jest życie, jakim jest wielkim darem i jak potrafi zaskakiwać. — Zazwyczaj zaskakuje negatywnie. Rozczarowuje, wbija nóż w serce… zrzuca z siodła. — Faktycznie, może i życie daje bolesne nauczki. Ale stawiając im czoła, człowiek staje się siłaczem, który może przenosić góry. Ty przegrałeś jedną tercję… masz dopiero trzydzieści siedem lat i wiem, że cały mecz wygrasz… z tą właśnie kobietą. — Tylko po co mam być tym siłaczem? Dla zasady, czy może by udowodnić jakimś tępym gapiom swoją odwagę? — Przede wszystkim udowodnić samemu sobie. Zwiesiłem głowę i zamilkłem. Halucynogenny pożar w mózgu strawił już całą, lewą półkulę, a dym i swąd silnie już zakłócał pracę drugiej. — Ciągła rywalizacja z życiem, nieustanne nadawanie mu sensu i budowanie wciąż nowych gmachów, które prędzej czy później runą, po prostu mnie męczy… doprowadziło mnie do szaleństwa — wyjęczałem. — Ale życie bez tego jest torturą dla umysłu, który domaga się ruchu do przodu — nie
rezygnowało i próbowało mnie jeszcze nawrócić do życia. — Domaga się wyzwań, zdobywania szczytów, przepłynięcia morza… — I jednocześnie się boi tego. Daj spokój, to nic nie da. — Byłem zmęczony i miałem dosyć jego nalegań. — Brzydzę się tobą, a co za tym idzie i sobą — zwiesiło głos w akcie całkowitej kapitulacji. — Wiesz, człowiek zaczyna być człowiekiem wtedy, gdy przestaje jęczeć, użalać się nad sobą i przeklinać, kiedy przestaje się bać i zaczyna chwytać życie za bary… wtedy też zaczyna zwyciężać. To tak, jakby narodził się na nowo. ODCHODZĘ! Nie chcesz mieć nikogo, więc i mnie nie będziesz miał. Życzę ci takiej odwagi, jaką ma słońce, które pomimo wszelkiego zła i cierpienia, jakie widzi na świecie, każdego świtu budzi się do życia i przez cały dzień obdarza świat ciepłym uśmiechem. BYWAJ ZDRÓW! — Zaczekaj! — SPIEPRZAJ, ŚMIERDZĄCY TCHÓRZU! — Nie odchodź, błagam! — Rzuciłem się na pokład i zacząłem histerycznie szlochać. — To nie tak! JESTEM CHORY! ZWARIOWAŁEM! JESTEM SCHIZOFRENIKIEM! MUSZĘ SIĘ LECZYĆ! WRACAJ, KURWA, POTRZEBNA MI POMOC! Dostawałem spazmów. Targały mną torsje, a głowa o mało nie eksplodowała. Pożarła mnie ciemna paszcza szaleństwa, krwiożercza i bezlitosna, gryzła mnie ostrymi kłami, zadając niewyobrażalny ból. Żołądek podchodził mi do gardła, ściskając krtań. Nie mogłem oddychać, czułem gorący ołów w przełyku. Podpełzałem do burty i zwymiotowałem, paskudząc cudowny błękit oceanu. A potem, osłabiony, zwaliłem się na plecy i rozpłaszczyłem jak meduza wyrzucona z wody. — Przez życie trzeba iść samotnie, w ciemnościach i po cichu… aby los nas nie zauważył i nie zniszczył — szepnąłem do roześmianego słońca — dla kaprysu.
Chwilę później z błękitnych chmur utkała się znajoma, zwiewna postać o niebiańskiej urodzie. Aksamitne ciało połyskiwało spod rajskich koronek i tiuli. Olśniewająca, promieniała cudownym uśmiechem, przez który dyskretnie przebijała satysfakcja i wredny triumfalizm. — O, moja przyjaciółka MIŁOŚĆ — przywitałem ją z uśmiechem. — Znów zmienisz się w dziwkę spod rozpalonej gwiazdy? — Kiepsko wyglądasz, Kochanku… nieszczęśliwa miłość? — zakpiła. — Kobieta ci tak dokucza, biedaku? — Fajnie, że wpadłaś, ale z rżnięcia nici… — Kłopoty z erekcją?
— GÓWNO! — rzuciłem, bo uraziła moją męską dumę. — Tak, tak… broń się wulgaryzmami, bo argumentów już ci brakło. Już nie wiesz, co mówić, twoja mądrość i oczytanie poszło w zapomnienie. Jesteś wypalonym pisarzyną, który już nie skleci żadnego zdania godnego uwagi… PAN NIKT… intelektualne zero! — WŁAŚNIE ZOSTAŁEM PRAWDZIWYM PISARZEM! — ryknąłem na cały głos, aż wiatr przestraszył się w żaglach. — CZEP SIĘ INNEGO FACETA! — Nie znam drugiej takiej SZUI! Przymknąłem oczy. Musiałem przyznać, że miała rację. Miałem o sobie identycznie zdanie, choć brakowało mi tego słowa. Nie mogłem jednak dać się poniżać wyimaginowanej kobiecie lekkich obyczajów, która na zlecenie Boga pociesza skrzywdzonych facetów i na zlecenie Śmierci zabija krzywdzących. — OK.… wygrałaś. Czego chcesz? — Twojej głowy. — Zaszczebiotała powiekami i musnęła mnie dłonią po twarzy.— Niech ci się nie wydaje, że wykpisz się schizofrenią czy jakąś inną fobią uznawaną za ciężką chorobę. Za strach przed życiem zostałeś skazany na banicję z ZIEMI… z ŻYCIA. Jesteś mój! — I co to znaczy? — Najgorszy koszmar. Przekonasz się. Wierz mi, że zatęsknisz za życiem, będziesz go pragnął z całym jego złem, jakie według ciebie niesie. Będziesz błagał o życie… byle jakie… byle było. — Aż tak zasłużyłem? — Jesteś największym ŻYCIOWYM ASEKURANTEM I TCHÓRZEM, jakiego znam, a znam wszystkich… i niestety za to jest CZAPA. Roześmiałem się serdecznie, bo tego akurat się nie bałem. — Tylko tyle?! To jest wybawienie. Czyń swoją powinność, kacie — zarechotałem lekceważąco. — Wiem, że jesteś tchórzem odważnym i masz w pogardzie swoje życie. — Chyba coś bredzisz. To antonimy. Stworzyłaś nową antynomię? — Tylko pozornie. Odwaga jest niczym innym jak strachem, którego się nie okazuje. Jesteś tchórzem, bo boisz się ryzyka i życia, ale jesteś twardzielem, bo potrafisz sobie z tym radzić. Potrafisz odrzucić największe cudo, jakie niesie życie… MIŁOŚĆ i potrafisz bez niej egzystować, poradzić sobie z własnym cierpieniem i pokonać je. Ten strach, który trzymasz na
wodzy, którego nie okazujesz, to twoja niebywała odwaga. — Wiesz co, mam to w dupie. — Rozkochałeś w sobie już drugą kobietę, pobawiłeś się nią i znów zostawiłeś… znów skrzywdziłeś. TO NAJBARDZIEJ SKURWIAŁY CHARAKTER, JAKI MOŻE BYĆ! — Wypraszam sobie. Nie jestem dziwkarzem! — Pewnie, że nie! JESTEŚ ZŁODZIEJEM SERC. Myślisz o kobietach bardzo poważnie, ale ostatecznie salwujesz się ucieczką, bo boisz się odpowiedzialności i ewentualnego cierpienia. Bez skrupułów zostawiasz je na lodzie. Wiesz, ja dziwkarzami się nie zajmuję. Tym zajmuje się Sekcja Do Walki z Samcami! Ja jestem Agentem Specjalnym na Wyjątkowo Perfidnych Typów, którzy działają podstępnie w sferze uczuciowej. Powiem ci jednak szczerze, że osobiście wolę dziwkarzy, bo są bardziej uczciwi niż TY. Zawrócą w głowie… zazwyczaj urodą, pobzykają się i rano odchodzą. A TY miesiącami fascynujesz, czarujesz, imponujesz, potem kręcisz, udajesz, zwlekasz, wahasz się i ostatecznie rezygnujesz. Aha, jeszcze robisz dzieci. PRAWDZIWA KREATURA Z CIEBIE! — Dziecko… mam jedno. — Ty głupcze…nic nie rozumiesz… — Przede wszystkim tego, co do mnie mówisz. Oceniasz mnie tendencyjnie i nie chce mi się z tobą gadać. — Bo za bardzo jesteś pijany, bydlaku i mózg ci zgąbczał. — Jeszcze raz mnie obrazisz, to kopnę cię w tę piękną dupę i nie zawaham się, że jesteś kobietą. Rób, co masz robić i spier… wracaj do siebie — poprawiłem się w ostatniej chwili. W końcu rozmawiałem z niewiastą… choć morderczynią. — Sam to zrobisz… zaraz. — Co?! — A gdy to zrobisz, wtedy wpadniesz w moje ręce… a ja zagłaszczę cię, zakocham. Roztopisz się w moich ramionach. Wyssam cię do ostatniej kropli krwi… będziesz suchą mumią w grobowcach odrzuconej miłości — uśmiechnęła się przemile i odfrunęła w obłoki, rozmywając się w błękitach.— DO ZOBACZENIA, SKARBIE… MOJE TY NAJCENNIEJSZE TROFEUM! — Niedoczekanie twoje, kochliwa sikso — mruknąłem, a głośno wrzasnąłem: — MOGŁABYŚ ZGUBIĆ MÓJ ADRES?! Ocucił mnie delikatny dotyk zachodzącego dnia – jakby chciał się ze mną pożegnać. To był przecież ostatni. Marynarskim krokiem poczłapałem do kajuty i przyniosłem drugi absynt. Przyłożyłem do ust… już nie palił. Czyżby stracił swoją niebezpieczną moc? Tylko pachniał jak
zwykle tajemniczo i czarownie. Poczerwieniałe słońce przebijało się przez krystaliczną butelkę i drażniło mi oczy… taki akt zemsty, bym nie patrzył mu w oczy. Brzydziło się mojego wzroku, nienawidziło mnie… jak będą wszyscy, którzy mnie znają. — Nie zasługiwałem na WAS i nie zasługuję na WASZĄ PAMIĘĆ. Zapomnijcie o mnie. Powiedzcie sobie: jego nie było, to tylko sen… koszmar, którego nie powinno się pamiętać. PAN NIKT NIE ISTNIAŁ! — Głupcze, masz przecież wyjście! — wrzasnęło histerycznie Alter Ego, które zjawiło się niewiadomo skąd. Głupie, nie dotrzymało słowa. Łódź sunęła ze stoickim spokojem, pieszczona przez ocean. Fale pluskały o burty, wybuchając w powietrze białymi wodotryskami. — Po co wróciłeś?! — Żebyś się zawrócił! — NIE! — Pomyślałeś, co IM zrobisz? Co IM zostawisz po sobie? Kim jesteś, żeby skazywać ICH na wieczne cierpienie i rozpamiętywanie ciebie? EGOISTO! NIEWDZIĘCZNIKU! ZDRAJCO! BLUŹNIERCO! UCZUCIOWY HERETYKU! PROFANATORZE MIŁOŚCI! WYRODNY OJCZE! — STUL PYSK! — Przystawiłem butelkę do ust i pociągnąłem spory haust zielonego płynu. — Nic nie rozumiesz! Zawiodłem Je. Nie potrafię spojrzeć w Ich piękne oczy. Nie potrafię znieść tej skrytej w nich melancholii i zaklęć o ten gest, którego NIE UMIEM ZROBIĆ! Zatoczyłem się i runąłem na pokład. Butelki jednak nie stłukłem, nawet nie uroniłem odrobiny tak wartościowego teraz trunku. Gdybym go nie miał, pewnie nie starczyłoby mi odwagi. Może gdyby teraz wypadł za burtę, uratowałbym się. Ale ręka Boga trzymała go na tyle silnie, że ocalał… więc Bóg chciał mnie skazać… chciał aby tak to się skończyło. Zadowolony, wlałem więc w siebie kolejny łyk… sic transit GLORIA! Moja jaźń odpływa, żegluje jak OUTSIDER. Coraz bardziej się kołyszę. Kręci się wszystko wokół…. Mięknę i wiotczeję. Z trudem utrzymuję przytomność. Dochodzę do fazy krytycznej mojego obłędu. Czas żegnać się i prosić o łaskę. — Ojcze nasz, który jesteś w niebie, módl się za mną grzesznym! Czuję już delirium tremens. Następny łyk psychodelicznego absyntu rozpala mnie do czerwoności – łuczywo płonące niewiarygodnie silnym ogniem uczuć. Staję za barierką. — Odpuść mi moje winy, jako i ja odpuszczam moim winowajcom. Został ostatni haust, robię go już na granicy świadomości.
— Otwórz przede mną królestwo swoje, choć zasłużyłem, by w piekle zakończyć życie moje! Dopijam wolno spływające zielone krople. Druga butelka ląduje w falach, rzucona ostatnim gestem złości i rozpaczy. — Płyń po oceanie i zanieś to puste przesłanie rozgoryczenia i bolesnego dna szkła, opróżnionego w amoku kuglarskiej samotności. Odbijam się od pokładu, moja anima villis, podła dusza, szybuje w powietrzu. Owiewa mnie ta pachnąca oceaniczna bryza, tak olśniewająca wędrownych debiutantów. Ostatnia głęboka inhalacja. Niech krąży w płucach, dopóki nie zaleje ich woda. Wpadam w fale, które przez krótki moment kołyszą mnie, dając błogość i tuląc znużenie. Kleją mi się powieki, obraz ciemnieje i zastępuje go marynistyczny slajd. Już to gdzieś widziałem. Kolejne dějă vu … na szczęście ostatnie. Uśmiecham się, a woda wdziera mi się do ust, gasząc płomienie miłości. VULNERANT OMNES, ULTIMA NECAT – taka była prawda. WSZYSTKIE GODZINY BEZ NIEJ MNIE RANIŁY… A OSTATNIA ZABIŁA. Już SATIS VERBORUM! FINITA LA COMMEDIA !