W serii ukazały się: Christian Ingrao Czarni myśliwi. Brygada Dirlewangera Christopher R. Browning Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów Gao Ertai W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy Jael Neeman Byliśmy przyszłością Božidar Jezernik Naga Wyspa. Gułag Tity Frank Dikötter Wielki głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958–1962 Huszang Asadi Listy do mojego oprawcy. Miłość, rewolucja i irańskie więzienie Szimon Peres, David Landau Ben Gurion. Żywot polityczny Christian Ingrao Wierzyć i niszczyć. Intelektualiści w machinie wojennej SS Julius Margolin Podróż do krainy zeków Patrick Montague Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady Calder Walton Imperium tajemnic. Brytyjski wywiad, zimna wojna i upadek imperium Następna książka w serii: Wendy Lower Furie Hitlera. Niemki na froncie wschodnim
Piotr Osęka
My, ludzie z Marca Autoportret pokolenia ’68
Wszelkie powielanie lub wy korzy stanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autory zowane pobranie w zakresie własnego uży tku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cy wilnej oraz karnej. Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka Projekt ty pograficzny Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce ze zbiorów Insty tutu Pamięci Narodowej Copy right © by Piotr Osęka, 2015 Redakcja Magdalena Budzińska Korekta Elwira Zapałowska / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Skład Alicja Listwan / d2d.pl Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl ISBN 978-83-8049-028-4 INSTYTUT STUDIÓW POLITYCZNYCH PAN www.isppan.waw.pl ul. Polna 18/20, 00-625 Warszawa tel. +48 22 825 52 21 e-mail:
[email protected] WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O. www.czarne.com.pl Redakcja: Wołowiec 11, 38- 307 Sękowa tel. +48 18 351 00 70 e- mail:
[email protected] Wołowiec 2015 Wy danie I
Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Wstęp Dzieciństwo Dojrzewanie Prehistoria buntu: walterowcy i poszukiwacze sprzeczności „Komandosi” A wy w ogóle wiecie, co to jest strajk? W celi i na poligonie Wszy scy jesteśmy niemieckimi Ży dami Skwerek wolności Podziękowania Bibliografia Przypisy
Moim Rodzicom
Wstęp
Pamięć o wielkiej fali studenckich protestów, która w marcu 1968 roku przetoczyła się przez Polskę, powoli blaknie. Po kilkudziesięciu latach hasła i emocje młodzieżowego buntu wydają się coraz mniej zrozumiałe, a samo zdarzenie staje się częścią odległej epoki – podobnie jak wybuch drugiej wojny światowej lub zamach majowy. Jednak uczestnicy wydarzeń marcowych nadal wspominają tamten czas z błyskiem w oku. Anna Dodziuk, która brała udział w wiecach studenckich na Uniwersytecie Warszawskim i politechnice, czterdzieści lat później nie miała wątpliwości, że były to wydarzenia brzemienne w skutki. My ślę, że wiele osób w Marcu czegoś takiego doznało – absolutnego uskrzy dlenia, kiedy się jest razem z dużą ilością ludzi, którzy walczą o słuszną sprawę. To jest warte wszy stkich pieniędzy. My ślę, że dla niektóry ch ludzi to by ło warte więzienia. Przez te parę dni można by ło poży ć choćby na wolny m uniwersy tecie, jeśli nie w wolnej Polsce. To oczy wiście by ło widać na twarzach, to samo by ło w gdańskiej stoczni potem. Są takie momenty, kiedy ludzie się jednoczą w szlachetny m celu, racja moralna jest po naszej stronie. Jesteśmy razem, możemy oddy chać. To jest przeży cie, które naprawdę, my ślę, ty lko parokrotnie można mieć w ży ciu. Nasze pokolenie go miało dużo więcej niż inne pokolenia [1] .
Badania prowadzone w ostatnich latach pokazują, że skala wydarzeń w roku 1968 była większa, niż wcześniej sądzono. Protesty wybuchały także w małych miastach i ogarnęły wszystkie ośrodki akademickie; prawdopodobnie przyłączyła się do nich większość studentów kraju. Jak stwierdził Jerzy Eisler, „wolnościowy ruch studentów objął wszystkie cywilne wyższe szkoły w kraju. To był rzeczywiście ruch ogarniający dziesiątki tysięcy ludzi”[2] . Czy wrzenie na politechnikach i uniwersytetach, trwające przez blisko trzy marcowe tygodnie, wpłynęło na dalsze losy protestującej młodzieży? Spontaniczny bunt nie mógł się rozwinąć i przekształcić w organizację polityczną, ku czemu zmierzał. Został przez władze stłumiony w zarodku: posypały się rozkazy aresztowania, wiele osób wyrzucono z uczelni i pozbawiono możliwości normalnego życia. Jednocześnie relacje świadków
pokazują, że był to czas przeżywany wyjątkowo intensywnie; nawet z perspektywy wielu późniejszych doświadczeń wspominany jako moment przełomowy – podniosły i nadający wyobrażeniom o świecie nowy sens. Jan Walc wspominał po trzynastu latach: I tak jak dla ówczesny ch władz Marzec by ł demonstracją pogardy dla wartości, dla mojego pokolenia by ł to moment niezwy kle silnego związania się z wartościami, moment, w który m poczuliśmy, że wpisujemy się w historię naszego narodu, bo oto nadszedł nasz czas i nie musimy już zazdrościć pokoleniu naszy ch rodziców, że miało w czasie wojny szansę sprawdzenia się, szansę, której nam przez lata odmawiano. By ło to wszy stko przez nas odczuwane na wy rost, ale to właśnie powodowało, że Marzec dla nas wszy stkich by ł tak wielkim i wspaniały m przeży ciem. […] ale jest w niej dla mnie też nostalgiczny osad smutku, bo wiem, że coś tak pięknego jak Marzec [19]68 już się w moim ży ciu nie powtórzy [3] .
Pojęcie „pokolenie ’68” – w różnych formach i odmianach – chociaż przywoływane zarówno w publicystyce, jak i w pracach akademickich, na gruncie polskim wydaje się mniej popularne niż we Francji, Włoszech czy Niemczech. Przede wszystkim ma większą konkurencję, bo przyjęło się wyróżniać w Polsce wiele innych formacji generacyjnych. Przed wojną posługiwano się pojęciem „pokolenie legionów”[4] , w okresie P RL-u mówiono o „pokoleniu Kolumbów” (od tytułu książki Romana Bratnego), które walczyło w powstaniu warszawskim, „pokoleniu tubylców” urodzonym już w Polsce komunistycznej, „pokoleniu ZMP ” i „pokoleniu Października ’56”. Z czasem zaczęto też wyróżniać „pokolenie Grudnia ’70”, „pokolenie Solidarności”, „pokolenie ’89”. Im bliżej współczesności, tym gęściej od generacyjnych formacji: dla okresu III RP ukuto co najmniej kilkanaście nazw różnych pokoleń, często kierując się bardziej publicystyczną intuicją niż socjologicznym namysłem[5] . Próżno by szukać generacyjnej narracji w treści marcowych postulatów – studenci, pisząc rezolucje, nie występowali w imieniu młodych jako oddzielnej grupy społecznej ani nie nadawali znaczenia podziałom pokoleniowym. Polski ruch kontestacyjny nie miał swojego Weinberga, głoszącego, by „nie ufać nikomu po trzydziestce”[6] . To oczywiste, że uczestnicy strajków i wieców, w momencie gdy się rozgrywały, nie wiedzieli ani nie potrafili sobie wyobrazić, jaki wpływ wywrze Marzec na ich dalsze życie. Jak się wydaje, polskie
pokolenie ’68 pierwszy raz zostało wyodrębnione w 1971 roku przez Marcina Wolskiego, autora piosenki Dobre wychowanie. Słowa: „Pokolenie Kolumbów, zetempowców, tubylców / bardzo modne i trafne terminy / lecz jak nazwać nas, młodszych, / w ciągu trzech lat dorosłych / od tej wiosny przedwczesnej do zimy”, znakomicie oddawały nastroje młodych, których polityczne dojrzewanie rozciągało się między Marcem ’68 a Grudniem ’70. Piosenka śpiewana przez Jacka Kleyffa podczas występów kabaretu Salon Niezależnych budziła entuzjazm na widowni. Utwór naty chmiast stał się hy mnem pokolenia i kolejny m znakiem firmowy m Salonu – pisał Tadeusz Ny czek. – Będzie odnosił sukcesy nie ty lko jako fragment programu kabaretowego, ale samodzielny protest song[7] . [Do tego tekstu] od razu zrobiłem taką rewolucy jną muzy kę – wspominał Jacek Kley ff. – I tą piosenką wy graliśmy festiwal w Krakowie, a telewizja nie puściła głównej nagrody. I bardzo nam ty m pomogła, dlatego że się zrobił straszny szum. I ta piosenka momentalnie zrobiła karierę w nagraniach bezdebitowy ch. Poszła normalnie na cały kraj. Wszy scy ją znali. Na studenckich koncertach… Tak że już by ło tak, że nawet jak mi w pewny m momencie cenzura zabroniła jej śpiewać na koncertach, to wchodziliśmy na scenę i ludzie nie dawali nam skończy ć aż… „Dobre wychowanie, Dobre wychowanie!” I przy chodził kierownik klubu: „Śpiewaj” [8] .
Przekonanie, że udział w studenckim buncie ukształtował specyficzną formację społeczno-generacyjną – innymi słowy: że istnieje pewna grupa mająca wiele cech wspólnych, dla której Marzec był ważniejszy niż dla reszty Polaków – narasta od końca lat siedemdziesiątych. W 1978 roku o pokoleniu ’68 pisał na łamach „Krytyki” Stanisław Barańczak[9] . Ważnym etapem w rozwoju tej koncepcji stała się konferencja poświęcona wydarzeniom marcowym, zorganizowana na Uniwersytecie Warszawskim. „Solidarnościowa” rewolucja stworzyła warunki do pierwszej publicznej debaty na temat wydarzeń sprzed trzynastu lat. Koncepcja generacyjna przewijała się wówczas w wielu interpretacjach Marca – na przykład Kazimierz Wóycicki mówił: Marzec zaczy na ten namy sł [nad prawami człowieka], dojrzewa w nim pokolenie, które w dziedzinie doktry nalnej, w dziedzinie polity cznej, ideowej zaczy na my śleć w zupełnie nowy sposób i spory zaczy nają się toczy ć na zupełnie nowy ch frontach[10] .
W naukach społecznych termin „pokolenie Marca 1968” upowszechnił się na
początku lat osiemdziesiątych, przede wszystkim za sprawą Ireneusza Krzemińskiego, który w szeregach warszawskiej Solidarności precyzyjnie wyodrębnił i zdefiniował grupę ludzi ukształtowanych przez Marzec[11] . W dwudziestą rocznicę studenckiego buntu miesięcznik „Więź” opublikował odpowiedzi na ankietę „Czy istnieje pokolenie marcowe?”. Wszyscy piszący przytaczali dowody na istnienie takiej formacji, a także kreślili jej charakterystyki (zmasakrowane wprawdzie przez cenzurę). Jednak większość uczestników ankiety – między innymi Jadwiga Staniszkis, Marcin Król, Ryszard Bugaj, Jacek Kurczewski – była zarazem czynnymi badaczami w dziedzinie nauk społecznych, a struktura ich narracji pokazuje, że rok 1968 obserwowali raczej z zewnątrz niż od środka. Analogiczny sondaż przeprowadzony w tym samym czasie wśród uczestników Marca dał wyniki o wiele bardziej niejednoznaczne. Okazało się, że dawni kontestatorzy z rezerwą mówią o sobie w kategoriach zbiorowości. Przed kilkunastu laty zwróciłem się z krótką ankietą na temat świadomości pokoleniowej do grupy osób, które postrzegałem jako współtworzące etos pokolenia marcowego, uzy skałem jednak wy jątkowo mierne rezultaty – pisał Krzemiński w 1998 roku. – Okazało się, że ludzie tego pokolenia, podzielający wy raźny sy stem wartości, co więcej, dający mu wy raz w spontaniczny m działaniu społeczny m, zarazem są jak najdalsi od uznania jakiejkolwiek „grupowej przy należności”. Fakt, że na ankietę odpowiedziało niewiele osób, by ł spowodowany właściwościami ich sy stemu wartości, przede wszy stkim szczególny m znaczeniem indy widualności. Chodzi bowiem o taki sy stem wartości, w który m indy widualność by ła tak dalece chroniony m dobrem, iż przy znanie się do „kolekty wnej tożsamości” by ło traktowane jako coś zagrażającego jednostkowej niezależności, nawet gdy chodziło o przy należność tak słabo zinsty tucjonalizowaną jak grupa pokoleniowa [12] .
Z tymi słowami dość wyraźnie kontrastują opinie działaczy Marca, wyrażone w ostatnich latach. W autobiograficznych narracjach dominuje poczucie generacyjnej tożsamości, świadkowie wydarzeń uznają się ex post za część specyficznej zbiorowości zrodzonej w czasie marcowych protestów (o czym czytelnik tej książki będzie mógł się wielokrotnie przekonać). Czy zatem rzeczywiście „istnieje pokolenie marcowe”? I co właściwie oznacza tak postawione pytanie? W planie subiektywnym pokolenie marcowe kształtuje się w ciągu dwudziestu lat – między Marcem a pierwszymi latami III Rzeczpospolitej.
W tym czasie rośnie liczba osób, które pokoleniową narrację przyjmują za własną. Narrację zawierającą nie tylko przeświadczenie o wspólnocie celów (na przykład „w Marcu walczyliśmy o wolność słowa”), ale też obserwację, że ludzie pokolenia ’68 stali się osobnym (i ważnym) podmiotem procesów społecznych rozgrywających się w następnych dekadach. Janusz Bazydło, uczestnik protestów na KUL-u, mówił po latach: [Ci], którzy potem w jakiś sposób zaczęli działalność opozy cy jną w latach siedemdziesiąty ch – tak jak w moim wy padku niezależną działalność poligraficzną – to są właśnie ludzie Marca [13] .
Nie da się jednoznacznie zweryfikować, czy koncepcja pokolenia ’68 jest tylko subiektywnym wyobrażeniem uczestników, czy także prawdziwą obserwacją socjologiczną. Badacz, który chciałby sprostać takiemu zadaniu, szybko się zorientuje, że brak mu zarówno narzędzi, jak i źródeł. Ciekawsza i chyba bardziej wartościowa byłaby natomiast próba napisania b i o g rafi i zb i o ro wej uczestników marcowego protestu. Tylko śledząc i porównując koleje ich losów, możemy zobaczyć, do jakiego stopnia tworzyli jednolitą formację i jaki był przebieg ich życiowych trajektorii. Z jakich domów wywodzili się marcowi kontestatorzy? Jak postrzegali kraj, w którym przyszło im dorastać? Co skłoniło ich do zademonstrowania otwartego nieposłuszeństwa wobec władzy? Jakimi strategiami protestu się posługiwali? W jaki sposób Marzec ukształtował ich biografie? Niniejsza książka stanowi próbę odpowiedzi na te pytania. Podstawowym budulcem narracji jest ponad sześćdziesiąt niepublikowanych dotąd relacji autobiograficznych, zebranych w latach 2006–2013. Większość wywiadów przeprowadziłem w ramach międzynarodowego projektu badawczego pod kierunkiem Roberta Gildea z Uniwersytetu w Oksfordzie zatytułowanego Around 1968. Activism, Networks, Trajectories[14] , kilka relacji zebrałem, uczestnicząc w projekcie Solidarność – geneza rewolucji[15] . Pozostałe wywiady pochodzą z Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią, przede wszystkim z zespołu Pamiętanie Peerelu. Opowieści o wspólnych i indywidualnych sposobach na system. 1956–1989, oraz Archiwum Programu Historia Mówiona Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”. Cytowane
wypowiedzi niekiedy uzupełniałem fragmentami publikowanych wspomnień i relacji – dodatkowe źródła mają charakter pomocniczy i wprowadziłem je, aby lepiej ukazać dynamikę omawianych procesów. Respondenci zostali dobrani spośród przywódców i uczestników studenckich protestów w niemal wszystkich ośrodkach akademickich Polski. Próba badawcza obejmuje zarówno przedstawicieli młodzieżowych środowisk aktywnych politycznie od pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, jak i buntowników, którzy dopiero w Marcu wystąpili przeciwko systemowi. Książka opowiada o marcowych wydarzeniach w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi, Lublinie, a także w wielu małych miejscowościach, z których wywodzą się bohaterowie. Zbiorowa biografia „ludzi z Marca” nie jest – bo być nie może – prostą sumą opowiedzianych życiorysów, jednak po nałożeniu na siebie wszystkich relacji dostrzegamy, że wyłaniają się z nich pewne wzory, a schematy ścieżek życiowych się powtarzają. W plątaninie biograficznych trajektorii niektóre linie pogrubiają się, tworząc coraz wyraźniejsze kontury. Podobieństwo motywów i sekwencji we wspomnieniach dawnych buntowników sygnalizuje istnienie formacji generacyjnej, złączonej wspólnotą doświadczeń. To wł aś n i e j es t p o k o l en i e ’ 6 8. Bohaterami opowieści są wyłącznie młodzi inteligenci, studenci i wykładowcy uniwersytetów albo uczniowie ostatnich klas licealnych. Takie zawężenie zasięgu marcowego buntu jest zabiegiem kontrowersyjnym, ale w pełni świadomym. Niewątpliwie w ostatnich latach ukształtowała się tendencja, żeby Marzec traktować jako ogólnopolską rewoltę młodych – w tym także młodych robotników i urzędników. Głównym argumentem przemawiającym za tą tezą są dokumenty MSW ujawniające, że „w związku z ekscesami marca 1968 roku” zatrzymano łącznie 2725 osób, w tym 937 robotników oraz 641 studentów, a także kilkuset uczniów i pracowników umysłowych. Odwołując się do tych danych, Andrzej Friszke pisał: Czy żby więc należało podważy ć tezę, że robotnicy się „nie ruszy li”? W marcu 1968 roku robotnicy nie wy stąpili jako grupa społeczna, nie działali na terenie swoich fabry k, wy stępowali indy widualnie lub w mały ch grupach jako cząstka tłumu w czasie uliczny ch
demonstracji. By ła to wszakże cząstka pokaźna [16] .
Z takim poglądem częściowo polemizował Marcin Zaremba – zwracając uwagę, że zachowania większości robotników były podporządkowane „syndromowi autorytarno-konformistycznemu” – ale jako istotny trop wskazał młody wiek protestujących robotników. Sugerowałoby to, iż w Marcu ’68 mieliśmy raczej do czy nienia z ruchem pokoleniowy m, którego jedną z istotniejszy ch spójni by ła więź pokoleniowa. Inny mi słowy, to nie robotnicy ruszy li, ty lko młodzież[17] .
Kropkę nad „i” postawił Jerzy Eisler, który w swojej monumentalnej monografii poświęconej wydarzeniom 1968 roku w Polsce zdecydowanie bronił poglądu, że Marzec objął swoim zasięgiem wszystkie grupy społeczne i był protestem ogólnonarodowym. Wielokrotnie wspominałem, że błędem jest traktowanie fali młodzieżowej kontestacji w Polsce w Marcu 1968 roku wy łącznie jako ruchu studenckiego. Nawet jeżeli – co nie ulega wątpliwości – studenci stanowili siłę napędzającą ówczesne protesty, to przecież nie miały one wąsko rozumianego charakteru akademickiego i wy kraczały daleko poza kwestie nurtujące wy łącznie to środowisko. Polscy studenci – inaczej niż ich koledzy na Zachodzie – przemawiali wtenczas w imieniu całego niemal społeczeństwa, upominając się o sprawy natury zasadniczej, ważne nie ty lko dla nich, lecz dla ogółu Polaków. Nie wolno też zapominać, że w wielu wy padkach w uliczny ch demonstracjach brali udział młodzi robotnicy czy też młodzież szkolna. Trudno również pominąć milczeniem fakt, że do uliczny ch wy stąpień dochodziło także w miastach, w który ch w 1968 roku nie by ło jeszcze szkół wy ższy ch. […] Młodzi robotnicy często by li dla studentów po prostu kolegami z podstawówki, z podwórka, druży ny harcerskiej czy klubu sportowego[18] .
Mimo prób nie udało mi się jednak skontaktować z żadnym robotnikiem biorącym udział w marcowych protestach, a pochodzące od tej grupy relacje są bardzo nieliczne[19] . Wszystko wskazuje na to, że robotnicy, biorąc udział w protestach, pozostali zatomizowaną masą. Nie tworzyli środowiska ani nie porozumiewali się ze sobą, nie mówiąc już o próbie budowania organizacji. Ich udział w Marcu ograniczał się do ulicznych manifestacji i starć z ZOMO. Nie rozrzucali ulotek, nie szykowali strajków, nie formułowali postulatów. Można postawić tezę, że tłem rozruchów, w których brali udział lub które współorganizowali, nie była solidarność ze studentami ani sprzeciw wobec autorytarnych praktyk systemu. Chodziło przede wszystkim o przygodę –
o walkę z milicją, podejmowaną dla samej walki, do czego zawsze bardziej skorzy lub nawet chętni są ludzie młodzi. Warto przy tym pamiętać, że robotnicy byli w społeczeństwie po prostu grupą o wiele liczniejszą niż studenci. Nie mniej ważnym potwierdzeniem tej tezy są relacje samych studentów. Niemal jednomyślnie skarżą się, że robotnicy pozostali obojętni na ich protest, a liczne próby nawiązywania kontaktów spalały na panewce. Szerzej piszę o tym w rozdziale A wy w ogóle wiecie, co to jest strajk? Wieloznaczność terminu „pokolenie ’68” wynika też z innych przyczyn. W niektórych pracach termin ten utożsamiany jest ze społecznością polskich Żydów, których antysemicka nagonka zmusiła do emigracji i dla których rok 1968 bez wątpienia był punktem zwrotnym, czynnikiem jak żaden inny determinującym późniejszą biografię. Wyrazistym przykładem takiego podejścia jest książka Joanny Wiszniewicz Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, stanowiąca zbiór autobiograficznych wywiadów. Niewątpliwie, oba „pokolenia marcowe” mają dużo wspólnego: wielu pomarcowych emigrantów aktywnie włączyło się wcześniej w studenckie strajki, wielu kontestatorów miało korzenie żydowskie (co skwapliwie wykorzystywały władze). Kwestia tożsamości polskich Żydów będzie w tej książce wielokrotnie analizowana, a fragmenty wywiadów Wiszniewicz zostaną wplecione do narracji, jednak wątek ten podporządkowany jest głównemu założeniu pracy: rekonstrukcji biografii marcowych buntowników. Książka ta nie jest także poświęcona „literackiemu” pokoleniu ’68 – formacji, która swoje marcowe doświadczenia wyrażała w książkach i wierszach. Pisze o nim Lidia Burska w erudycyjnym studium Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce. Chociaż autorka przedstawia polityczne kalendarium Marca, dzieje studenckiego buntu są dla niej tłem do pokazania, jak zmiana politycznej świadomości wpływała na twórczość elit artystycznych. Cytuje Stanisława Barańczaka: „To nie przeżycie pokoleniowe tworzy poetę, ale poeta tworzy sobie przeżycie pokoleniowe”[20] . Z pewnością wielu „ludzi z Marca” pozostawało pod wpływem pisarzy Nowej Fali, jednak moja książka koncentruje się na zjawiskach społecznych, nie zaś prądach kulturowych oraz intelektualnych. Rewersem pokolenia Marca jest wreszcie pokolenie ZMP , ponieważ dla obu
rok 1968 okazał się doświadczeniem formacyjnym – chociaż kształtującym krańcowo odmienne postawy. Ludzie, którzy pod koniec lat sześćdziesiątych dobijali czterdziestki, wywodzili się z kohorty demograficznej urodzonej na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. Byli małymi dziećmi, gdy II Rzeczpospolitą targały konflikty polityczne, ominęła ich walka w partyzantce i powstaniu warszawskim, po wojnie wstąpili do ZMP , ale byli zbyt młodzi, aby zapewnić sobie pozycję w strukturach władzy. Charakterystyczny dla realnego socjalizmu system dożywotniego zajmowania większości stanowisk w partii i administracji państwowej doprowadził za czasów Władysława Gomułki do całkowitego zablokowania dróg awansu. Należący do partii (a także bezpartyjni) czterdziestolatkowie niecierpliwie wyczekiwali wydarzenia, które rozbije zastygłą hierarchię i stworzy okazję do wspięcia się po szczeblach kariery. Kampania antysyjonistyczna zainicjowana przez Mieczysława Moczara stała się taką okazją. Nieprzypadkowo większość marcowych hunwejbinów, entuzjastycznych wykonawców antysemickiej czystki, należy do jednej generacji[21] . Książka niniejsza jest owocem nałożenia na siebie dwóch koncepcji i metodologii badawczych: teorii pokolenia i historii mówionej. Jako że jedna zawiera schematy interpretowania procesów społecznych, a druga wzory odczytywania źródeł, takie połączenie wydaje się optymalną strategią badawczą. Pozwala opisać zjawiska trudne do uchwycenia przy użyciu tradycyjnego warsztatu historycznego, opartego na badaniach archiwalnych i kronikarskim rekonstruowaniu wydarzeń. W najnowszych badaniach historyczno-socjologicznych zwraca się uwagę na fakt, że koncept generacyjny oferuje potencjał wciąż nie w pełni wykorzystany. Jak pisze Stephen Lovell: „Wspólnoty połączone datą urodzenia i formami zachowań nigdy nie zajęły w badaniach takiego miejsca ani nie były traktowane z taką uwagą, jakimi cieszyły się inne nowożytne wyznaczniki społecznej tożsamości: klasa, narodowość i płeć”[22] . Autor zwraca uwagę, że ów brak daje się we znaki szczególnie w naukach historycznych, którym koncept generacji oferuje wszak ogromne możliwości. Historyków, jak twierdzi, odstręcza przede wszystkim wielość (i wieloznaczność) definicji tego terminu, problemów
przysparzają także kwestie warsztatowe – jakimi narzędziami badać zjawisko plasujące się na pograniczu historii, socjologii i politologii[23] . Problem następstwa pokoleń intrygował już badaczy starożytności – na przykład Herodot pisał o roli, jaką kolejne generacje odegrały w wojnach perskich. Na nowo pojęcie to poddali analizie osiemnastowieczni filozofowie. David Hume zastanawiał się, co by się stało, gdyby – tak jak dzieje się z owadami – wszyscy ludzie umarli w tym samym momencie i zostali zastąpieni przez całkiem nowe pokolenie. Doszedł do wniosku, że świat zmieniłby się nie do poznania, zniknęłyby bowiem prowadzące do konfliktów napięcia pomiędzy generacjami, a społeczeństwo zdobyłoby zupełną swobodę w kształtowaniu nowych ustrojów, praw i obyczajów, nieskrępowane tradycją. Obserwacja ta, wskazująca na rolę demograficznej kohorty – grupy ludzi urodzonych w tym samym roku (lub kilku sąsiadujących latach) – wyznaczyła przełom w myśleniu o procesach historycznych[24] . Wątek ten odnajdziemy między innymi w pracach Augusta Comte’a i Wilhelma Diltheya. Pierwszy zwrócił uwagę, że sukcesja pokoleń pozostaje w ścisłym związku z dynamiką procesów dziejowych: im szybciej (częściej) generacje następują po sobie, tym gwałtowniejszy jest bieg dziejów. Z kolei Dilthey jako pierwszy powiązał wspólnotę wieku ze wspólnotą przekonań. Podkreślił znaczenie doświadczeń kształtujących jednostkę w okresie wkraczania w dorosłość i zwrócił uwagę, że roczniki uformowane przez podobne doświadczenia zyskują niepowtarzalną tożsamość polityczną i kulturową. Swoje obserwacje odnosił do elity – „jednostek wybitnych” – które stają się forpocztą nowych prądów ideowych i artystycznych[25] . Podwaliny pod nowoczesną koncepcję pokolenia położył Karl Mannheim. Jak się powszechnie sądzi, socjolog ten formułował swoje teorie pod wpływem osobistych doświadczeń: wykładał na niemieckich uniwersytetach w okresie Republiki Weimarskiej, a prześladowania związane z dojściem Hitlera do władzy zmusiły go do emigracji. Obserwując dynamikę, z jaką narodowy socjalizm rósł w siłę, doszedł do wniosku, że jego głównym mechanizmem napędowym były (niespełnione) ambicje konkretnych roczników mających podobny system wartości.
Przy należność do pokolenia jest uwarunkowana istnieniem biologiczny ch ry tmów rządzący ch ludzką egzy stencją – czy nników ży cia i śmierci, ograniczeniem długości ży cia, starzeniem się – pisał w 1928 roku. – Jednostki, które należą do tej samej generacji, które łączy ten sam rok urodzenia, zajmują ty m samy m wspólne miejsce w history czny m wy miarze procesów społeczny ch[26] .
Jednocześnie przestrzegał przed absolutyzowaniem uwarunkowań biologicznych, ponieważ stanowią one jedynie punkt wyjścia do zdefiniowania pokolenia, nie wyczerpując jego właściwości. W tym sensie Mannheim jest pionierem opisywania mechanizmów kształtujących generację, konsekwentnie rozdzielał bowiem pokolenie sensu largo od pokolenia sensu stricto: kohortę wiekową od specyficznej społecznej formacji, która może się z niej dopiero wyłonić. Pokolenie we właściwym – a więc węższym – znaczeniu tego słowa powstaje pod wpływem określonych czynników psychologicznych, za sprawą których jednostki przyjmują ten sam system postaw i przekonań. Społeczne znaczenie ty ch zasad formacy jny ch i interpretacy jny ch polega na tworzeniu więzi pomiędzy odseparowany mi jednostkami, które mogły nigdy nie nawiązać ze sobą osobistego kontaktu – pisał Mannheim. – Podczas gdy samo „umiejscowienie” w danej generacji ma ty lko potencjalne znaczenie, pokolenie w ścisły m znaczeniu tego słowa powstaje, kiedy podobnie „umiejscowiony ch” równolatków łączy wspólnota losów, idei i poglądów, w pewien sposób powiązany ch z rozwojem generacji. W ramach wspólnoty ludzi dzielący ch ten sam los może się narodzić kilka różny ch formacji generacy jny ch. Ich cechą dy sty nkty wną jest to, że nie obejmują wy łącznie luźnej zbiorowości jednostek uczestniczący ch co prawda w ty m samy m zdarzeniu, lecz różnie je interpretujący ch, ale składają się na nią jednostki tak samo reagujące na to samo wy darzenie i tak samo przez nie uformowane [27] .
Poczynając od pierwszej połowy XX wieku, rozwijają się coraz to nowe interpretacje i definicje terminu „pokolenie”. Część bazuje na zawężonej koncepcji Mannheima, uściślając ją i rozbudowując – między innymi poprzez dociekanie, czym w istocie jest owo formacyjne doświadczenie pokoleniowe (czy na przykład może ono przyjąć formę długotrwałej ekspozycji na zmieniającą się sytuację gospodarczą, czy też ma raczej charakter nagły, traumatyczny). Inne podejścia koncentrują się na badaniu wewnętrznej struktury każdego pokolenia, na przykład poprzez wyróżnienie stałych etapów w jego rozwoju (José Ortega y Gasset). Z czasem ukształtowały się osobne nurty rozpatrujące rolę i znaczenie
generacji w poszczególnych gałęziach nauk społecznych. Antropologowie koncentrują się na stałych podziałach pokoleniowych, zakorzenionych w kulturze i odnoszących się do struktur rodzinnych – na pokoleniu dzieci, rodziców i dziadków. Politolodzy biorą pod uwagę przynależność pokoleniową jako istotną zmienną w analizowaniu sympatii wyborczych, opisując stabilność poglądów starszego pokolenia i labilność panującą wśród młodszej części elektoratu (Gabriel Almond, Sidney Verba). Najbardziej zbliżony jest punkt widzenia socjologów i historyków: badacze obu specjalności starają się śledzić losy określonych generacji, a także przełożenie ich wzajemnych relacji (zwłaszcza konfliktów) na dynamikę procesów historycznych i społecznych[28] . Wśród pokoleń powojennego świata zachodniego, opisywanych przez historyków i badaczy społecznych, jednym z najsłynniejszych jest właśnie pokolenie ’68. Koncepcja ta występuje w różnych modyfikacjach, dopasowanych do specyfiki historycznej poszczególnych krajów, jednak wspiera się na dwóch filarach. Z jednej strony pokolenie ’68 traktuje się jako część pokolenia baby boom – powojennego wyżu demograficznego, który przez samą swą liczebność stanowił potężną siłę i jak płyta tektoniczna napierał na struktury świata ukształtowane jeszcze w minionym stuleciu. Z drugiej – pokolenie to definiuje się przez międzygeneracyjny konflikt. To właśnie zasadnicze różnice systemu wartości, dzielące dzieci i rodziców oraz starszych braci, miały się stać paliwem rewolucji. W Niemczech źródłem konfliktu był stosunek do nazistowskiego rozdziału w narodowej historii, na który młodzi nie chcieli przymykać oczu i z oburzeniem odkrywali, że narzucony im hierarchiczny świat został zbudowany przez zbrodniarzy wojennych. We Francji podobną rolę odgrywał stosunek do wojny algierskiej, a także wysokie bezrobocie młodych, którzy nie mieli szansy przebić się na rynek opanowany przez doświadczonych pracowników. W Stanach Zjednoczonych osią konfliktu stała się wojna w Wietnamie, od 1965 roku pochłaniająca coraz liczniejsze kontyngenty młodych poborowych, których starsi pouczali, że walka z komunizmem jest ich patriotycznym obowiązkiem. Napięcia narastały też wokół sfery swobód seksualnych i równości płci, młodzi bowiem nie chcieli respektować narzuconych im norm obyczajowych – do tej kwestii wrócę w dalszej części
książki[29] . Krytycy konceptu pokoleniowego zwracają natomiast uwagę, że wymusza on liczne uproszczenia w opisie rzeczywistości. Ich zdaniem biografie aktywistów roku 1968 są znacznie bardziej złożone i różnorodne, niż wynikałoby to z historycznych narracji poświęconych sixty-eighters. Konflikty pokoleniowe nie występują w takim nasileniu, jakie im się przypisuje, a hołdujący pokoleniowym interpretacjom historycy przymykają oczy na fakt, że wielu liderów francuskiego i niemieckiego buntu wyniosło tradycje rewolucyjne właśnie z domu rodzinnego. Ponadto podejście generacyjne jest zorientowane na badania losów inteligencji, pomija zaś rolę robotników – istotną zwłaszcza w przebiegu protestów włoskich i francuskich. W optyce krytyków termin „pokolenie ’68” odnosi się przede wszystkim do autokreacji dokonanej przez dawnych kontestatorów, którzy ex post budowali środowiskową legendę. W dodatku schematy generacyjnego buntu zapożyczyli z mediów i kultury masowej, które w latach sześćdziesiątych upowszechniały romantyczny wizerunek młodych „buntowników bez powodu”. Interpretowanie historii jako dzieła następujących pokoleń miało mieć też specyficzny wydźwięk moralny: na przykład w debacie o narodowym socjalizmie pozwalało przerzucić odpowiedzialność na barki pokolenia urodzonego w 1918 roku, a więc odsunąć źródło nazistowskiej ideologii głębiej w przeszłość, odepchnąć niechlubną historię dalej od teraźniejszości[30] . W Polsce do generacyjnego modelu wyjaśniania historii jako pierwszy odwołał się Józef Chałasiński. W książce Młode pokolenie chłopów wskazał na konflikt ról przeżywany przez tę specyficzną pod względem wieku i pochodzenia społecznego grupę, która w swoich wyborach musiała pogodzić dwa konkurencyjne modele życia: wiejski i miejski. Opublikowany w 1959 roku artykuł Mieczysława Wallisa był z kolei pierwszym metodycznym przeglądem istniejących teorii pokolenia. Autor, odwołując się zwłaszcza do koncepcji Diltheya i Mannheima, budował własną definicję tego terminu. W jego rozumieniu pokolenie miało nie tylko kulturową genezę, ale i kulturotwórczą rolę. Przejawy funkcjonowania pokoleń w społeczeństwie Wallis widział przede wszystkim w powstawaniu nowych prądów intelektualnych i artystycznych.
Pisał: Wśród czy nników, które z pokolenia w sensie metry kalny m czy nią pokolenie w sensie kulturowy m, chciałby m położy ć szczególny nacisk na wspólne przeży cia w młodości, na wzrastanie w podobny m klimacie intelektualny m i emocjonalny m, w polu działania podobny ch sił kulturowy ch. Rówieśnicy przeży wają w okresie młodości wspólnie wielkie zdarzenia dziejowe – wojny, przewroty polity czne i społeczne, pojawienie się nowy ch wy nalazków, przeobrażający ch w sposób doniosły ży cie, nowy ch sy stemów filozoficzny ch i teorii naukowy ch, nowy ch prądów literackich lub arty sty czny ch – i te przeży cia tworzą silną więź między nimi[31] .
Wallis zwracał przy tym uwagę, że nie każda kohorta pokoleniowa musi wyłonić z siebie pokolenie jednorodne w wymiarze kulturowym – co jest obserwacją istotną dla tematu niniejszej książki. Zdarzają się okresy „jałowe”, kiedy brak czynników kształtujących wyraziste zbiorowości rówieśnicze. W historii kultury i historii intelektualnej czasy obfitujące w nowe prądy, idee i kierunki artystyczne przeplatane są więc epizodami marazmu i naśladownictwa. Nierównomiernym rozłożeniem pokoleń w dziejach tłumaczył też Wallis fakt, że konflikty między generacjami raz wybuchają żywym ogniem, a kiedy indziej niemal zanikają. Przegląd badań nad zjawiskiem pokolenia znajdziemy między innymi w pracach Marii Ossowskiej, Antoniny Kłoskowskiej, Krzysztofa Wieleckiego, Jerzego Mikułowskiego-Pomorskiego[32] . Autorzy koncentrują się na różnych nurtach teoretycznych i podsumowując je, proponują własne interpretacje – zazwyczaj dość zbliżone. Ossowska, wychodząc od koncepcji „pokolenia historycznego”, sformułowanej przez Helmuta Schelsky’ego, zauważa, że samo istnienie aspiracji pokoleniowej (a więc pokolenia w wymiarze subiektywnym) jest już zjawiskiem społecznym. Jak pisała: Młodzi ludzie, którzy brali czy nny udział w wy darzeniach października 1956 roku, uważają siebie nieraz za przy należny ch do innego pokolenia niż ich o dwa czy trzy lata młodsi koledzy, którzy nie mieli za sobą ty ch doświadczeń. Ci, którzy brali udział w powstaniu warszawskim w 1944 roku, także mówią o sobie jako o „pokoleniu”, o właściwej sobie fizjonomii. To ostatnie nader pospolite posługiwanie się rozważany m przez nas terminem zasługuje na szczególną uwagę ty ch, którzy zajmują się badaniem wartości ceniony ch w jakiejś grupie; włączanie się bowiem przez kogoś do takiego, a nie innego pokolenia pozwala stwierdzić, co miało w jego ży ciu szczególną wagę [33] .
Oryginalną i wyrazistą koncepcję sformułował w 1983 roku Jan Garewicz. Zdaniem socjologa „pokoleniowość” jest dana tylko niektórym – są okresy w dziejach, które w ogóle nie sprzyjają wyodrębnianiu się pokoleń. Co więcej, doświadczenie pokoleniowe zawsze zdobywa się w młodości, można go doświadczyć tylko wtedy i tylko raz. Wreszcie: generacja wykuwa się, doświadczając traumy. Istotą przeży cia pokoleniowego jest przedsmak końca świata: jakiemuś gronu ludzi, związany ch pewną więzią, wali się jego świat. I nawet jeśli niedługo potem zawali się świat w znaczeniu szerszy m, na przy kład jeśli niebawem po pożarze wsi nastąpi wojna, pokoleniowy m zdarzeniem dla mieszkańców tej wsi może okazać się właśnie pożar i wojna będzie dla niego ty lko pożogą na większą skalę [34] .
Teoria traumy jako katalizatora pokoleniowej tożsamości (przed Garewiczem w podobnym duchu pisał Lewis Feuer[35] ) wydaje się szczególnie pasować do kontekstu wydarzeń roku 1968. Nie mniej ważną inspiracją dla narracji tej książki jest koncepcja sformułowana przez Hannę Świdę-Ziembę. Przez termin „pokolenie” rozumieć będę zbiór młody ch osób, które podlegając zbliżony m procesom socjalizacji w pewny m określony m okresie history czny m, wy rabiają sobie pewien sy stem kategorii pojęciowy ch, za pomocą który ch postrzegają rzeczy wistość, określają własną tożsamość, podejmują wy bory ży ciowe i definiują bieżące sy tuacje. Ów sy stem kategorii można określić mianem „wspólnoty światopoglądowej”, „światopoglądu zbiorowego”, który stanowi podstawę komunikacji pokolenia, niezależną od wszy stkich różnic indy widualny ch. Znamienne dla tej definicji jest to, że wy różnikiem pokolenia staje się ów sy stem znaczeń, który stanowi języ k naturalnego dy skursu wewnątrz pokolenia [36] .
Jak przekona się czytelnik niniejszej książki, właśnie „wspólnota znaczeń” będzie zasadniczym czynnikiem, łączącym autobiograficzne relacje „ludzi z Marca”. Poszukując wzorów biograficznych spajających pokolenie ’68, analizuję więc trajektorie życiowe kontestatorów. W ślad za Bogdanem Machem trajektorie owe postrzegam jako „autonomiczną ekspresję osobowości i działania jednostki”[37] niejako w kontrze do – popularnej w Polsce – szkoły Fritza Schützego, akcentującej czynniki deterministyczne (bezwolna jednostka zostawiona na pastwę procesów dziejowych)[38] . Zwracam uwagę na „wiązki trajektorii” (pojęcie to wprowadził do nauk społecznych Pierre Bourdieu), a więc obszary, gdzie drogi życiowe przyjmują wspólny lub zbliżony kształt. W tym
miejscu należy zaznaczyć, że metoda rekonstruowania ścieżek życiowych aktorów wydarzeń jest obecnie stosowana z dobrym rezultatem w badaniach z pogranicza socjologii i politologii – a więc poświęconych genezie i funkcjonowaniu elit politycznych[39] . Wykorzystywanie wywiadów autobiograficznych (sięgających od dzieciństwa po współczesność) w badaniach historycznych – zwłaszcza jako podstawowego źródła – jest zjawiskiem stosunkowo nowym. Metodologia historii mówionej ma bez wątpienia krótszą metrykę niż teoria pokolenia. Widmo krąży nad salami wy kładowy mi, widmo historii mówionej – pisał na początku lat osiemdziesiąty ch Alessandro Portelli, jeden z prekursorów nurtu. – Najwy raźniej panuje strach, że kiedy potok ustny ch relacji przełamie tamy, sztuka pisania (a więc też rozumowania) straci rację by tu, zostanie przy kry ta pły nną, amorficzną materią. Ale taka postawa czy ni nas ślepy mi na fakt, że to właśnie zachwy t sztuką pisania zdeformował naszą percepcję języ ka i komunikacji w takim stopniu, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć natury przekazu ustnego ani nawet nie potrafimy już dobrze pisać [40] .
Pionierskim studium roku 1968, bazującym na metodzie wywiadów autobiograficznych, była książka 1968. A Student Generation in Revolt[41] , przygotowana przez zespół badaczy pod kierunkiem Ronalda F rasera. Na podstawie ponad dwustu wywiadów z aktywistami z Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych zrekonstruowano przebieg wydarzeń na obu kontynentach. Książka wykorzystywała nowatorską metodologię, ale – co zarzucali krytycy – jej struktura pozostała dość tradycyjna. Była to historia organizacji studenckich i kalendarium protestów – dzieje społeczne i polityczne lat sześćdziesiątych opowiedziane żywo, ale traktujące fragmenty relacji jako ilustracje w odgórnie przyjętym schemacie interpretacyjnym. Jedna z członkiń zespołu, Luiza P asserini, rozczarowana kształtem książki, podjęła własne prace nad historią mówioną roku 1968, których rezultatem była przywoływana już książka Autobiography of a Generation. Italy 1968[42] . Celem autorki stało się pokazanie, w jaki sposób świadkowie – poprzez autobiograficzne relacje – nadają sens swoim trajektoriom życiowym. Passerini odsłaniała wewnętrzną strukturę relacji i odczytywała zatopiony w niej system znaczeń. Pisała o wizerunku matki i ojca we wspomnieniach, o satysfakcjach i rozczarowaniach okazywanych przez rozmówców w związku z wyborami z przeszłości i o hierarchii wartości,
odzwierciedlonej w opowieściach. Tematyka oral history stanowi element niezwykle bogatych rozważań nad zagadnieniami związanymi z teorią pamięci i wyobrażeń zbiorowych. „Pamięcioznawstwo” (jak przyjęło się tłumaczyć termin memory studies) bazuje na pracach Maurice’a Halbwachsa, Pierre’a Nory, a w P olsce Stefana Czarnowskiego. W centrum zainteresowania dyscypliny znajduje się sposób, w jaki „przeszłość obecna jest w teraźniejszości”, a także system kulturowych uwarunkowań pamięci. Osią większości rozważań jest relacja między pamięcią indywidualną a pamięcią historyczną – między obrazami faktycznych doświadczeń jednostki a reprezentacjami tych obrazów, „wyprodukowanymi” w teraźniejszości i powielanymi w dyskursie publicznym[43] . Dla naszych rozważań od teoretycznych aspektów „pamięcioznawstwa” ważniejsze są jego implikacje warsztatowe. Studia poświęcone zagadnieniom pamięci, a także metodologii „historii mówionej” wymieniają różne mechanizmy zniekształcania wspomnień, zwłaszcza w relacji do skali bezwzględnej, skali czasu zdarzeń historycznych. Większość szkół badawczych zgodna jest przy tym, że struktura chronologiczna wspomnień bywa nie tyle „odtwarzana”, ile „wytwarzana”: w momencie składania relacji respondent od nowa układa porządek swoich przeżyć i próbuje je datować. Teoria pamięci teleskopowej, stworzona w połowie ubiegłego wieku przez Percy’ego Graya i w następnych dekadach potwierdzona badaniami psychologów, wskazuje, że jeśli jednostka nie jest pewna umiejscowienia w czasie jakiegoś wydarzenia ze swojej biografii, ma skłonność do datowania jej raczej później niż wcześniej; „przesuwania” bliżej punktu obserwacyjnego umieszczonego w teraźniejszości. Teoria kodowania pamięci mówi z kolei o skłonności ludzkiego mózgu do łączenia „wątpliwych” sekwencji wydarzeń (których nie jesteśmy pewni) z ciągiem zdarzeń, o których kolejności jesteśmy przekonani. Skutkiem takiego złudzenia może być na przykład przekonanie, że wydarzenia z udziałem kolegów szkolnych (choćby już dorosłych) rozegrały się wcześniej niż te, w których – jak zapamiętaliśmy – uczestniczyli znajomi z pracy. Badacze zwracają też uwagę na zjawisko szeregowania wydarzeń w zależności od trwałości śladu, jaki pozostawiły w pamięci świadka (memory trace
strength). Koncepcja ta odnosi się szczególnie do pamięci wydarzeń historycznych, w których jednostka uczestniczyła. Zdarzenia, które wywarły na nas wyjątkowo duże wrażenie, umieszczamy w „planie pamięci” bliżej teraźniejszości, a te, które były dla nas mniej ważne, przesuwamy na pozycje dalsze. Być może ten mechanizm tłumaczy na przykład skłonność niektórych respondentów do przenoszenia budzącego wiele emocji sporu o List otwarty z roku 1965 do roku 1968, w bezpośrednie sąsiedztwo studenckiego wiecu[44] . Z punktu widzenia metodologii oral history istotne są także badania nad zjawiskiem fałszywej pamięci. Otóż w pewnych okolicznościach jednostce mogą zostać „wszczepione” wspomnienia o wydarzeniach, do których nigdy nie doszło. W psychologii zjawisko „indukowania fałszywej pamięci” było analizowane szczególnie wnikliwie w kontekście procesów o wykorzystywanie seksualne dzieci. Okazało się, że psychoterapeuci – przekonani, że za problemami życiowymi ich klientów kryje się wyparta trauma seksualna z okresu dzieciństwa – prowadzili terapię w sposób tak sugestywny, że pacjenci „przypominali” sobie przypadki molestowania, które w istocie nigdy się nie zdarzyły. Często spotykanym zjawiskiem jest osmoza zachodząca między pamięcią społeczną i indywidualną. Jednostki nabierają przekonania, że uczestniczyły w wydarzeniach historycznych znanych z książek lub filmów, na przykład wspominają działania wojenne, chociaż front nigdy nie dotarł do miejsca ich zamieszkania[45] . Anthony Greenwald ukuł w związku z tym zjawiskiem termin „totalitarne ego”, oznaczający, że nasze wspomnienia podporządkowywane są wyobrażeniom o sobie samych – podświadomie manipulujemy obrazami z przeszłości, tak by pasowały do koncepcji własnej tożsamości. W dodatku wspomnienia kształtowane są w momencie ich przywoływania, pod wpływem konkretnych okoliczności (na przykład sugerujących pytań), co stwarza niebezpieczeństwo „nadpisania” pamięci – którego kosztem pierwotny obraz przeszłości zostanie bezpowrotnie stracony[46] . Jakie wnioski płyną z tych teoretycznych przesłanek dla niniejszej książki? Ich główną konsekwencją jest kształt formularza, którym posługiwałem się, rozmawiając z respondentami. Wszyscy przed rozmową zostali uprzedzeni, że
powodem wywiadu jest ich zaangażowanie w protest roku 1968, ale pytania dotyczyły też okresu dzieciństwa, szkoły, stosunków rodzinnych, zabaw i rozrywek, wyboru kierunku studiów, politycznej inicjacji, wreszcie udziału (lub jego braku) w działalności opozycyjnej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Zgodnie z ogólnie przyjętymi wytycznymi[47] starałem się wcielić w rolę „uważnego słuchacza”, ingerując w przebieg wywiadu możliwie rzadko. Priorytetem było zachowanie „strumienia narracji” w stanie nienaruszonym, tak aby świadek mógł swobodnie i w przyjętej przez siebie kolejności przedstawić wydarzenia i odczucia związane z danym etapem biografii. Oczywiście specyfika każdej rozmowy zmuszała mnie do modyfikowania tej strategii: jedni rozmówcy opowiadali wyczerpująco i nie stronili od dygresji, inni udzielali lakonicznych odpowiedzi. Większość świadków nadawała swojej narracji porządek chronologiczny, ale niektórzy, idąc za tropem skojarzeń, „skakali” po różnych etapach życiorysu (tę skłonność przejawiali najczęściej artyści). Moim celem nie było opisanie dziejów opozycji w PRL-u ani faktografii i chronologii wydarzeń marcowych. Istnieją inne prace znakomicie spełniające to zadanie, posługujące się bogatszą i bardziej zróżnicowaną bazą źródłową, by wspomnieć tylko książki Jerzego Eislera, Andrzeja Friszkego i Dariusza Stoli[48] . Z pewnością cytowane przeze mnie wspomnienia zawierają sporo nowych informacji, które uzupełniają wiedzę dotyczącą tego okresu i dodają jej obyczajowego kolorytu[49] . Zasadniczą rolą niniejszej książki jest jednak odczytanie hierarchii znaczeń i sensów, jakie uczestnicy Marca nadawali swoim wspomnieniom. To właśnie rozłożenie akcentów i emocje przypisywane poszczególnym etapom autobiograficznej narracji składają się na portret pokolenia ’68. Kształt wspomnień najlepiej pokazuje, których bohaterów wydarzeń można zaliczyć do marcowej generacji. Metryka urodzenia nie była czynnikiem decydującym. Do pokolenia ’68 zaliczył siebie na przykład Jerzy Jerych, urodzony w 1939 roku, podczas gdy o rok młodszy Aleksander Smolar mówił „moje wypalone pokolenie”, nazywając w ten sposób generację, której dorosłość rozpoczynała się w okresie stalinowskim[50] . Karol Modzelewski, postać
ikoniczna dla wydarzeń inicjujących marcowy zryw, opowiadał o latach sześćdziesiątych wyczerpująco, ale w pewnym sensie chłodno. W jego narracji można było rozpoznać dystans badacza – zawodowego historyka. Prawdziwe emocje towarzyszyły wcześniejszym wspomnieniom – z Października 1956 roku, kiedy jako dziewiętnastoletni chłopak wspólnie z robotnikami Żerania szykował się do odparcia ataku sowieckich czołgów. To wtedy doświadczył swojego przeżycia pokoleniowego. Język, którym posługują się rozmówcy, jest niepowtarzalny i zróżnicowany. Każdy opowiada historię swojego życia inaczej: ze wzruszeniem, z emfazą, dygresyjnie; sucho i rzeczowo albo z ironicznym dystansem. Autobiograficzne wspomnienie siłą rzeczy utkane jest z anegdot i obrazów – czasami śmiesznych, czasami dramatycznych. Akademicka narracja w zestawieniu z tymi opowieściami wydaje się zbyt uboga w środki wyrazu, spłaszcza relacje, być może pozbawia je istotnego wymiaru, dlatego transkrypcje wywiadów cytowałem w książce często i w miarę obszernie. Podzielam opinię Piotra Filipkowskiego i Joanny Wawrzyniak, którzy kreśląc portret polskich opozycjonistów, pisali: Niejednokrotnie mieliśmy wrażenie, że nasi rozmówcy lepiej nazwali i opowiedzieli to, co my staramy się zrekonstruować i zinterpretować; że nasz języ k wobec ich doświadczenia i ich opowieści jest nieadekwatny [51] .
Opracowując relacje, które sam zebrałem, ograniczałem się do oczyszczenia ich z „szumów” charakterystycznych dla języka mówionego: nawykowych wtrąceń, powtórzeń, zająknięć, nadmiaru zaimków, niezgodności form gramatycznych. Dołożyłem starań, aby oddać jak najwierniej ducha wypowiedzi, zaznaczając w tekście pauzy, zawahania, poszukiwania właściwego słowa. Należy podkreślić, że są to narracje nieredagowane i nieautoryzowane (za przyzwoleniem rozmówców), a jedynie spisane z taśmy magnetofonowej. Z kolei udostępnione mi wywiady ze zbioru Pamiętanie Peerelu zostały redakcyjnie opracowane przez prowadzących je badaczy, a następnie autoryzowane. W autobiograficznych narracjach przetrwała, typowa dla konspiratorów, obawa przed manipulacjami służb specjalnych. Czytelnik będzie miał okazję przekonać się, że liderzy buntów mieli świadomość, iż SB na różne sposoby
stara się przejąć kontrolę nad protestem – chociaż bardzo różnie oceniali skuteczność tych działań. Podjąłem decyzję, by wszystkie imienne oskarżenia o agenturalność, pojawiające się w relacjach, pominąć. Uznałem, iż powtarzając takie zarzuty, wziąłbym na siebie część moralnej odpowiedzialności. W tym przypadku zasłonięcie się regułami memory studies – „nie weryfikuję wspomnień, a tylko je analizuję” – byłoby nadużyciem. Ustalenie, czy i do jakiego stopnia zarzuty o donoszenie na kolegów do SB są prawdziwe, wymagałyby żmudnej kwerendy w archiwach IPN-u, która z reguły i tak nie rozwiałaby wątpliwości, a w oczywisty sposób wykraczała poza tematykę niniejszej książki. Książka opowiada dzieje pokolenia ’68, widziane jego oczami, ale tytułowe pojęcie „autoportret” należy wziąć w cudzysłów. W istocie narracja pracy jest interpretacją wspomnień, na których bazowałem. Chociaż dosłownie cytuję swoich bohaterów, to arbitralnie dzielę ich wypowiedzi na fragmenty, które następnie ustawiam w porządku przez siebie stworzonym, w ten sposób nadając im nowy sens. Chcąc być precyzyjnym, powinienem zaznaczyć, że jest to książka nie o tym, jak uczestnicy protestów opowiadają swoją historię, ale o tym, jak ich opowieść zrozumiałem. W tym sensie za ostateczny kształt książki ponoszę wyłączną odpowiedzialność.
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl
Dzieciństw o
W rozmowach i wspomnieniach najczęściej określają się jako „pierwsze powojenne pokolenie”. Kiedy kończyli podstawówkę, Polska była pełna dzieci; ponad jedna trzecia mieszkańców miała mniej niż czternaście lat[52] . Kraj przygotowywał się na ich przyjęcie: w pośpiechu budowano szkoły, przedszkola, żłobki. „Bijemy rekordy rozrodczości” – z dumą podkreślała propaganda. Halina Brown, w 1968 roku uczestniczka strajku na Politechnice Warszawskiej, opowiadała: My śmy by li takim pokoleniem baby boom. Bawiło się nas na podwórku zawsze bardzo dużo, koleżanki przy biegały do mnie do domu, ja do ich domów też (choć mieszkania by ły ciasne i rodzice nas wy rzucali: „Idź na dwór, baw się na dworze!”) [53] .
Jak ujęła to Barbara Toruńczyk, współorganizatorka wiecu na Uniwersytecie Warszawskim: [J]esteśmy ty m wy żem demograficzny m powojenny m, tak zwany m pokoleniem dwudziestolecia PRL-u. To znaczy my śmy mieli dwadzieścia lat wtedy, kiedy PRL miał dwadzieścia lat[54] .
Przytłaczająca większość uczestników marcowego buntu należy do czterech roczników urodzonych między 1945 a 1948 rokiem. Widać tu oczywisty związek ze strukturą populacji studenckiej – to roczniki pierwszych czterech lat studiów – jednak wskazanie, co było przyczyną, a co skutkiem, nie wydaje się już takie proste. Czy to fakt, że protesty roku 1968 rozgrywały się przede wszystkim na uniwersytetach, determinuje taką, a nie inną strukturę wiekową pokolenia ’68? A może uczelnie stały się ogniskiem buntu właśnie dlatego, że akurat studiowały na nich wówczas te najbardziej „zapalne” roczniki? Niniejsza książka zapewne nie da definitywnej odpowiedzi na to pytanie, ale dostarczy czytelnikowi wiedzy o tym, jak swoją rolę postrzegali sami uczestnicy marcowego zrywu.
Z pewnością te kilka tużpowojennych roczników stanowiło demograficzną kohortę ukształtowaną przez bardzo specyficzne doświadczenia polityczne. Były to dzieci, dla których świadome postrzeganie świata rozpoczęło się w okresie między śmiercią Stalina a Październikiem 1956 roku. Dojrzewanie przypadało na okres względnej liberalizacji życia politycznego i stosunkowo największej – zwłaszcza na uniwersytetach! – swobody myśli. W dorosłość, tu rozumianą jako pełnoletniość, pokolenie to wkraczało w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy nakładały się na siebie szczególne zdarzenia i procesy. Społeczeństwo przeżywało wtedy apogeum młodości, bowiem ponad czterdzieści procent populacji stanowiły osoby mające nie więcej niż dwadzieścia lat. Jednocześnie w życiu publicznym coraz wyraźniej zaznaczały się wpływy partyjnych dogmatyków, niechętnych inteligencji i starających się poddać ją ściślejszej kontroli policji politycznej. W kraju stopniowo narastało napięcie związane z protestami elit intelektualnych, zaostrzającym się konfliktem na linii państwo– Kościół, a także z rysującym się coraz wyraźniej widmem kryzysu gospodarczego[55] . Gdzieś w tle majaczyła już wielka międzynarodowa fala protestów generacyjnych, które wkrótce ogarnęły niemal połowę świata. Ludzie pokolenia Marca wyszli z różnych domów, środowisk i tradycji. Ich przodkowie byli w II Rzeczpospolitej nie tylko ziemianami, oficerami i urzędnikami, ale też drobnymi rzemieślnikami, robotnikami oraz chłopami. Walczyli w wojnie 1920 roku i we wrześniu 1939. Ginęli w sowieckich łagrach lub niemieckich kacetach. Jedni stronili od polityki, inni opowiadali się po stronie Piłsudskiego, jeszcze inni – komunistów, PPS-u lub endecji. Często opowieści o korzeniach rodzinnych obejmują kilka pokoleń, a ich motywem przewodnim jest walka o Polskę, najpierw niepodległą, a później – sprawiedliwą. Rozmówcy sięgają niekiedy aż do powstania styczniowego, przywołują pamięć o zmaganiach z caratem, przynależności do Legionów, Armii Krajowej, udziale w konspiracji antysowieckiej. [Pra]dziadek jeszcze na Litwie sąsiadował i przy jaźnił się po sąsiedzku z rodziną Piłsudskich. Zaprzy jaźniony by ł do tego stopnia, że po powrocie z Sy berii został poproszony jako ojciec chrzestny późniejszego marszałka Piłsudskiego – relacjonował Witold Grabowski, w marcu 1968 roku jeden z przy wódców protestu na wrocławskiej politechnice. – Dziadek by ł ochotnikiem w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Z kolei [jego] sy n, a mój wuj Szy mon by ł podporucznikiem po podchorążówce w bry gadzie pancerno-m otorowej
wówczas pułkownika Roweckiego, późniejszego generała Grota. Poległ w [19]39 roku, jako ochotnik zgłosił się na zwiad i pod Ożarowem Lubelskim dostał się pod niemiecki ostrzał. Mój ojciec zginął w [19]42 roku w pacy fikacji w okolicach Radomia. Zostało tam rozstrzelany ch w Karolinie pięćdziesiąt kilka osób, między inny mi mój ojciec i jeden z braci mojej mamy. Po wojnie siostra mamy by ła szefową łączności Narodowego Zjednoczenia Wojskowego działającego w Łodzi, mama by ła łączniczką tego Zjednoczenia na okręg pomorski. […] W [19]46 roku, po wpadce, rozbiciu tej organizacji mama uciekła z kotła, które UB założy ło w domu, i przez rok się ukry wała. […] Ciocia została skazana na dziesięć lat, które odsiedziała co do dnia. […] Mimo tego obciążenia – po pierwsze by li ziemianie, poza ty m rodzina zamieszana w konspirację i w walkę z władzą ludową – mama zawsze by ła bardzo akty wna społecznie [56] .
Zdarzało się, że zaangażowanie polityczne było udziałem – równolegle i niezależnie od siebie – różnych gałęzi rodziny. Tadeusz Bień, współorganizator marcowego protestu na Politechnice Gdańskiej, relacjonował: Moi rodzice – ze strony mamy przede wszy stkim – to by ł taki ośrodek, można powiedzieć, peowiaków. Dziadek by ł komendantem POW-u [Polskiej Organizacji Wojskowej] na okręg Sieradz, Złoczew, Łask, Wieluń – ziemia sieradzka generalnie. Został internowany wraz z piłsudczy kami, przeży ł ten, tak zwany wówczas, kry zy s przy sięgowy i został internowany w Havelbergu. Tam z generałem Orlicz-Dreszerem by ł w jednej grupie. No i ta taka legenda swego rodzaju to ży ła cały czas – te opowiadania, wspomnienia… Ojciec z kolei pochodził z ziemi krakowskiej, spod Miechowa. I tam trady cja Legionów też by ła [57] . AK-owska przeszłość rodziców – najczęściej ojca – pojawia się w wielu relacjach. Nie zawsze przedstawiana jest jako pozytywny epizod dziejów rodzinnych – w niektórych opowieściach działacze okupacyjnego podziemia rzekomo dystansują się od swojego zaangażowania w konspirację. Charakterystyczna jest pod tym względem narracja anonimowego respondenta, uczestnika protestów w Akademii Medycznej: Mój ojciec pochodził z potwornie biednej chłopskiej rodziny, zaczął awansować już przed wojną – nawiasem mówiąc, pomagał mu w ty m niejaki Piotr Jaroszewicz, późniejszy premier, który by ł wówczas nauczy cielem w wiejskiej szkole i namówił mojego dziadka, żeby pozwolił [ojcu] się uczy ć. Ojciec poszedł najpierw do niższego seminarium duchownego, ale okazało się, że to nie to, poszedł do szkoły średniej, ale na to z kolei nie by ło pieniędzy. W końcu dostał się, co uważał za swój nieprawdopodobny sukces, do korpusu kadetów. No i zaczęła się wojna. Ale już miał maturę, bo w czasie wojny rozpoczął konspiracy jne studia. A po wojnie by ł dobrze notowany m przez władze inży nierem, bo uczestniczy ł w zespołach projektujący ch wielkie budowy socjalizmu. I jednocześnie wy kładał na politechnice. I to by ło tak, że w naszy m domu się niezby t dobrze wspominało zarówno czasy przedwojenne – z powodu biedy, dy skry minacji; nie lubiło się piłsudczy ków,
endeków – ale z okresu, kiedy już by łem dorosły pamiętam niechętny stosunek mojego ojca do [jego] działalności okupacy jnej, podziemnej – ojciec by ł w AK w jakimś bardzo specjalny m oddziale, którego nie wspominał dobrze [58] .
Niezależnie od tego, czy konspiracyjna działalność ograniczała się do okresu wojny, czy też miała swoje przedłużenie w czynnym oporze wobec nowej władzy po 1945 roku, jej konsekwencją były jednak najczęściej represje lub przynajmniej zepchnięcie na margines peerelowskiej rzeczywistości. Ojciec Leszka Sankowskiego, członka komitetu studenckiego na Uniwersytecie Warszawskim w marcu 1968 roku, walczył na Zamojszczyźnie w oddziale „Podkowy”. Po wojnie, obserwując „bandycenie” partyzantki, zrezygnował z dalszej walki i powrócił w rodzinne strony, do Wielkopolski. Polity ka gościła w naszy m domu tak na co dzień, bo [ojciec] by ł po prostu – to się nazy wa teraz – represjonowany. Nie siedział, ale by ł nieustannie inwigilowany, przy jeżdżali, wy prowadzali. Taki rodzaj terroru trwał w zasadzie do [19]56 roku. A z drugiej dziadek, który by ł… no, kułakiem, a więc też za brak dostaw w odpowiednim terminie zawsze wujek chodził zimą – co by ło aktem pewnej wy rozumiałości [ze strony władz] – to odsiedzieć, prawda. I to trwało – nie pamiętam teraz dokładnie – ale kilka lat. Tak że ja by m to podsumował w ten sposób, że polity ki nie mogło nie by ć w ty m domu – ona po prostu właziła oknami, drzwiami. By ła [59] .
Wykluczenie polityczne, a w konsekwencji także zawodowe i społeczne, zapisało się również w pamięci rodzin o rodowodzie lewicowym. Mój ojciec by ł przedwojenny m jeszcze działaczem socjalisty czny m, PPS-owskim, takim trochę naiwny m, tak jak by ł trochę ten PPS, prawda, przedwojenny – relacjonował Tomasz Wołek, uczestnik marcowy ch protestów w Trójmieście. – Pochodził z Galicji, ale przeniósł się po wojnie do Gdańska, bo jego pasją by ło morze i wszy stkie związane z nim sprawy. Został nawet sekretarzem wojewódzkim PPS-u. Oczy wiście [by ł nim] do [19]48 roku, ponieważ został wy rzucony, kiedy dochodziło do tak zwanego połączenia [60] .
Ojciec Wołka dostał się w tryby czystki wymierzonej w „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” i jako socjalista niegodzący się na wchłonięcie swojej partii przez ruch komunistyczny został napiętnowany. Lokalna propaganda ukuła nawet zgodny z zasadami stalinowskiej nowomowy pogardliwy termin „wołkowszczyzna” na określenie zwalczanej frakcji PPS-u. Ojciec uniknął najgorszego, a więc aresztowania i tortur, ale za swoją niezależną postawę i tak zapłacił wysoką cenę.
Cały stalinizm upły wał również w cieniu tej historii. Bo liczna rodzina, babcia, dziadek, bracia, ja, pozostawaliśmy długie okresy na utrzy maniu matki, która by ła skromną urzędniczką w zarządzie portu Gdańsk. Ojciec został pozbawiony pracy. Imał się różny ch zajęć. […] Ja pamiętam doskonale jako dziecko nędzę, gdzie ojciec ratował sy tuację, ponieważ by ł zapalony m wędkarzem, więc łowił ry by i te ry by zasilały stół rodzinny. Jeździł na wieś, przy woził worki z kaszą, z mąką. By ło potwornie biednie [61] .
Mniej lub bardziej bolesny niedostatek w rodzinnym domu jest – dodajmy – tłem wielu opowieści, zwłaszcza przesiedleńców. Nikt nie cierpiał głodu, ale noszono stare lub przerabiane ubrania, nie jeżdżono na wakacje, a od dzieci oczekiwano pomocy w opiece nad rodzeństwem oraz możliwie szybkiego podjęcia pracy i odciążenia domowego budżetu. Najmocniej w pamięć późniejszych buntowników zapadły złe warunki mieszkaniowe: ciasne lokale kwaterunkowe, dzielone z obcymi, nieraz prymitywnymi ludźmi. Z narracji przebija też przekonanie, że bieda stanowi cenę za moralną niezłomność – rodzice żyli ubogo, bo nie chcieli iść na kompromisy. Mieszkaliśmy w częściowo zdewastowany m dwupokojowy m mieszkaniu – wspominał Włady sław Sidorowicz, przy wódca strajku wrocławskich uczelni. – W Wilnie zostawiliśmy dom, jakieś pamiątki. Ojcu proponowano, że może dostać nawet i dom, ty lko się musi do milicji zapisać albo… To by ł oczy wiście warunek nie do przy jęcia [62] .
Ubóstwo, którego doświadczyli w dzieciństwie, zahartowało w pewnym sensie ludzi pokolenia Marca; nauczyło, że nie należy mieć wielkich oczekiwań wobec przyszłości – że dorosłe życie nie niesie ze sobą żadnej obietnicy. Joanna Szczęsna, uczestniczka protestów na Uniwersytecie Łódzkim, mówiła: Wy rastałam w takim przekonaniu – nie wiem, czy to nie jest część kultury chłopskiej, bo moja mama jest pierwszy m pokoleniem, które wy szło ze wsi – że człowiek musi się przebijać przez ży cie, że świat taki oto jest po prostu: ma swoje wady i trzeba się jakoś z nim szamotać. W ogóle nikt nam tego nie zagwarantował, że ma by ć dobrze. Wy rastaliśmy w przekonaniu, że ży cie generalnie jest ciężkie, że trzeba się właśnie przebijać, walczy ć o swoje [63] .
Jacek Kleyff, uczestnik marcowego strajku na Politechnice Warszawskiej, zwracał uwagę na przepaść dzielącą rzeczywistość po 1989 roku i tę po roku 1945 właśnie w kontekście życiowych perspektyw i możliwości. [M]am taką świadomość, że dzisiaj dwudziestojednolatek, czternastolatek, trzy dziestosześciolatek może wy bierać między milionem możliwości: czy skakać na
nartach, czy jeździć na snowboardzie, czy turniej szachowy, a może gra w go z Japończy kami, a może kung-fu, a może pojechać nad morze, a może Wy spa Wielkanocna? Wszy stko jest. Natomiast ja w trzy nasty m, czternasty m roku ży cia ży łem w cieniu wojny i właściwie podstawowy m zajęciem na podwórku to by ła zabawa: co by ś zrobił, jakby cię teraz Niemcy gonili? To by ło podstawowe zajęcie. Nic. Zośka, trochę w nogę, jakieś ganianki parszy we po kory tarzach w szkole. Poza ty m młodzież by ła o wiele bardziej cy niczna, agresy wna. To wszy stko by ło takie garowskie, przerośnięte wojenną aurą, mimo że nie urodziłem się w czasie wojny, czuję cień wojny na swoim dzieciństwie i młodości. Uważam, że tamta młodzież by ła dużo gorsza niż [ta] teraz[64] .
Opisując dzieje rodzinne, rozmówcy chętnie ukazują je w kategoriach ideowej konsekwencji i wierności dawnym wyborom. Z opowieści pokolenia Marca przebija – o czym będzie jeszcze mowa – szacunek i zrozumienie dla wyboru drogi życiowej rodziców. Leonard Neuger, członek komitetu studenckiego w Krakowie, zapytany o poglądy polityczne rodziców, odparł: Ojciec przed wojną należał do Bundu. W związku z ty m by ł dość scepty cznie nastawiony, czy z takim dy stansem, do tego wszy stkiego [peerelowskiej rzeczy wistości] i raczej starał się mnie nie wciągać w takie rozmowy [65] .
Obok etosu patriotycznego często przywoływany jest etos inteligencki. Regały z książkami, Mickiewicz i Żeromski czytani dzieciom przez mamę, dyskusje o polityce, historii i o tym, czy świat jest sprawiedliwie urządzony – te sceny przewijają się w wielu opowieściach. Ojciec nie ukry wał swojej przeszłości, swoich zapatry wań, [przy należności do] Armii Krajowej, no, odebrałem porządne, inteligenckie, warszawskie wy kształcenie [66] – mówił Kley ff.
W centrum inteligenckiego kodeksu moralnego znajdowała się niezgoda na konformizm. „Warszawska liberalna inteligencja, która z komuną nie chciała mieć nic wspólnego”[67] – charakteryzował swój dom aktywny uczestnik strajku w Akademii Medycznej. Rodzice by li inteligentami – opowiadała Teresa Bogucka należąca do kręgu „komandosów”, w Marcu członkini komitetu studenckiego na Uniwersy tecie Warszawskim. – Takimi, powiedziałaby m, wzorcowy mi inteligentami polskimi z opcją demokraty czną, przed wojną by powiedziano „postępową”. Mój ojciec pochodził z rodziny niemieckich bankierów, tak by m to ujęła, którzy się spolonizowali i by li niesły chanie patrioty czni. Jego mama w każdy m razie patrioty zm wbijała mi do głowy – moim zdaniem od trzeciego roku [mojego ży cia]. Pierwsze, co pamiętam, to tę babcię, która mi opowiada coś o Kościuszce
albo coś takiego… […] Ojciec by ł z wy kształcenia malarzem, ale jak nadszedł socrealizm, to porzucił malarstwo i zajął się pisaniem o sztuce. W tamty ch insty tucjach rodzice nie widzieli miejsca dla siebie, więc się wy prowadzili na wieś. Ja spędziłam dzieciństwo w mały m miasteczku na Podhalu. Nazy wało się, że się będziemy utrzy my wać z tego, co tata napisze. No, klepaliśmy biedę, ale z daleko posuniętą godnością [68] .
Opowieści pokolenia Marca odsłaniają panoramę polskich losów, w której historie jednostek splatają się z dziejami dwóch totalitaryzmów. Trauma wojny odcisnęła się na wszystkich rodzinach; rodzice uczestników studenckiego protestu wkraczali w peerelowską rzeczywistość emocjonalnie pokaleczeni. Niekiedy rany były tak głębokie, że nie pozwalały przekazać wspomnień dzieciom. Starsza generacja nie chciała opowiadać młodszej o piekle łagrów, obozów koncentracyjnych czy powstania warszawskiego. Andrzej Krzesiński, delegat w komitecie strajkowym Politechniki Warszawskiej, wspominał: Moi rodzice mieli naprawdę ciężkie przejścia w czasie wojny. Przeszli przez powstanie warszawskie i obóz w Pruszkowie. W związku z ty m starali się o ty m nie mówić [69] .
Milczenie mogło wynikać także z ostrożności. Strach przed stalinowskim terrorem nakazywał powściągliwość w przekazywaniu rodzinnych dziejów, tak by dzieci przez gadulstwo i lekkomyślność nie doprowadziły do aresztowania rodziców. W domach panowała wówczas atmosfera tajemnicy. Ojciec Bogdana Borusewicza był żołnierzem Okręgu Wileńskiego AK i w 1944 roku uczestniczył w starciach z radziecką partyzantką. Później się ukrywał, uciekł do Gdyni i zatarł ślady po swojej działalności konspiracyjnej. Tego, że ojciec działał w ruchu oporu, Borusewicz mógł się tylko domyślać ze strzępów zdań zasłyszanych w rozmowach rodziców[70] . Z kolei dla Marii Żółtowskiej, zaangażowanej w strajk na Uniwersytecie Warszawskim, córki przedwojennych ziemian, czas na polityczną edukację nadszedł dopiero w Marcu. Etap sprzed [19]68 roku to ży cie we mgle, powiedziałaby m. Prawdopodobnie również z tego powodu, że rodzice bronili nam dostępu do jakichkolwiek informacji, ze strachu o nas, nauczeni własny m doświadczeniem. Ojciec umarł, kiedy miałam czternaście lat, wchodziłam dopiero w okres, kiedy można zacząć poważnie rozmawiać, prawda? Natomiast mama by ła tak skoncentrowana na ty m, żeby nas utrzy mać, żeby związać koniec z końcem, że jakakolwiek my śl, że my możemy by ć represjonowani za pochodzenie, sen z powiek jej spędzała na ty le, że również żadny ch rozmów na temat
[sy stemu] nie by ło[71] .
Zasłona milczenia, oddzielająca rodziców od dzieci – ów wewnętrzny przymus zachowania tajemnicy, zaburzający komunikację między najbliższymi i blokujący wymianę doświadczeń – była zjawiskiem występującym przede wszystkim w rodzinach wywodzących się z dawnych Kresów. Joanna TrzeciakWalc, której rodzice zostali repatriowani w 1946 spod Grodna, wspominała: Właściwie cała rodzina przeszła przez więzienia i obozy. I wszy scy cudem przeży li. Dziadek mój wy szedł z łagru dopiero w [19]56 roku, jego żona z córką też dopiero wtedy. W domu się o polity ce – w każdy m razie przy dzieciach – nie rozmawiało. Obozowe doświadczenia mojego ojca nauczy ły go niezwy kłej ostrożności[72] .
Lęk przed uczestnictwem dzieci w debatach politycznych podyktowany był nie tylko specyfiką rodzinnej historii, ale też wiedzą o praktykach komunistycznego państwa – zwłaszcza w jego stalinowskim, totalitarnym okresie. Ten mechanizm, nakazujący milczenie nawet w kręgu najbliższych, plastycznie opisał Karol Modzelewski, sam należący do generacji o blisko dziesięć lat starszej. [C]i, który ch rodzice by li nastawieni niechętnie do komunizmu, ty m bardziej z dziećmi nie rozmawiali, bo mieli dość insty nktu samozachowawczego i troski o własne dzieci, żeby tego nie robić. W sy tuacji gdy za słuchanie Wolnej Europy, jeśli sąsiad się dowiedział i doniósł, można by ło pójść do pudła, [a] jeżeli nie jedna osoba słuchała, ty lko kilka, to dało się podciągnąć pod arty kuł dwudziesty drugi małego Kodeksu karnego, pod szeptankę… Po prostu strach siedział przy stole z rodziną razem i pilnował, żeby nikt się nie odezwał. I w tej sy tuacji jedy ny języ k mówienia o sprawach publiczny ch, jaki znaliśmy, jaki znała moja generacja, a już na pewno moi koledzy ze studiów i ze szkoły, to by ł języ k oficjalny, czy li oficjalnej doktry ny, oficjalnej propagandy, oficjalnej ideologii. Innego nie by ło[73] .
Maciej Czechowski, uczestnik strajku na Uniwersytecie Wrocławskim, a wcześniej, podczas studiów w Warszawie związany z kręgiem „komandosów” i grupą Nowe Formy, wspominał, jak podczas słuchania Wolnej Europy rodzice starannie zasłaniali okno kocem i upominali syna, „że absolutnie nie wolno nikomu o tym mówić, że się słucha i co się słucha”[74] . Włodzimierz Witaszewski, członek komitetu strajkowego na Politechnice Warszawskiej i syn wiceministra obrony narodowej, zapamiętał, że „rodzice, będąc nawet wyróżnionymi działaczami w ramach reżimu, bali się we własnym mieszkaniu
na głos niektóre rzeczy mówić […] mieli sporo wątpliwości, ale przede wszystkim bali się. Bali się o mnie i kazali mi się odczepić [nie angażować się w protesty 1956 roku], i tłumaczyli mi, że wszytko jest OK. Bali się, że się będę gdzieś tam angażował, co mi zaszkodzi, a im też może”[75] . Wśród rodziców pokolenia ’68 znaleźli się także współtwórcy ustroju Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Dzieci nie wiedziały dokładnie, czym rodzice się zajmują, nawet jeśli znały nazwy sprawowanych przez nich funkcji. Niekiedy najłatwiej uchwytną, dostępną z ich perspektywy oznaką przynależności do elity politycznej był prominencki status rodziny. [Ojciec] twierdził, że wszy scy są równi, ale ja wiedziałam, że nie wszy scy i że my na przy kład, nasza rodzina, jesteśmy zdecy dowanie uprzy wilejowani – wspominała Marta Petrusewicz. – Bo on by ł ministrem w kilku powojenny ch rządach, a także prezesem Polskiej Akademii Nauk i sekretarzem Wy działu Nauki KC. I mieliśmy piękny dom z ogrodem, a w nim oddzielną gosposię i oddzielną „wy chowawczy nię”, która pilnowała mojego i siostry odrabiania lekcji. I jeszcze by ł u nas dochodzący ogrodnik, i dochodzący palacz, a w kuchni ciągle przesiady wał służbowy kierowca ojca [76] .
Również Wiktor Górecki zapamiętał, jak z ośrodka w Zakopanem wracał wraz z kolegami służbowym autem taty.
wczasowego
Mój ojciec by ł czy nny m polity kiem – relacjonował – dy rektorem generalny m w Ministerstwie Finansów, a w 1956 roku kierownikiem Najwy ższej Izby Kontroli […], do [19]49 roku by ł w wojsku, w stopniu generalskim, by ł szefem sztabu Kwatermistrzostwa Wojska Polskiego[77] .
Młodzi przeważnie dostrzegali dysonans między swoim wysokim statusem materialnym a systemowymi imponderabiliami. Przy wileje te sprawiały, że w latach szkolny ch miałem kłopot z ideałem równości – pisał we wspomnieniach Karol Modzelewski. – Warunki ży cia mojej rodziny wy dawały mi się sprzeczne z oficjalnie głoszoną normą. Ojciec mój by ł ministrem spraw zagraniczny ch fakty cznie do 1949, a formalnie do 1951 roku. Po odejściu z MSZ pozostał jednak w nomenklaturze jako członek Rady Państwa, rektor party jnego Insty tutu Kształcenia Kadr Naukowy ch i członek KC. Nie wiem, ile zarabiał; z pewnością mniej niż dzisiejsi ministrowie, nie mówiąc już o prezesach spółek. Nie ty le jednak pensja wy znaczała nasz standard ży cia, ile bezgotówkowe przy wileje, swego rodzaju socjal dla elity. W latach 1945–1947 mieszkaliśmy w pięciopokojowy m apartamencie, a potem w ośmiopokojowej willi z ogrodem. W obu wy padkach by ły to mieszkania komunalne, a czy nsz wy nosił ty le co nic. W willi by li też zatrudnieni na etatach Urzędu Rady Ministrów dozorca-konserwator i gosposia, która gotowała i sprzątała. Samochody by ły wtedy w Polsce oznaką
najwy ższego luksusu. Nie mieliśmy pry watnego samochodu. Nie by ł on nam jednak potrzebny, do dy spozy cji ojca pozostawała bowiem służbowa limuzy na z kierowcą – wszy stko na koszt URM. Gdy trzeba by ło wy brać się na urlop, do dy spozy cji by ły eleganckie domy wy poczy nkowe Urzędu Rady Ministrów lub Ministerstwa Zdrowia w Zakopanem, Juracie albo Między zdrojach. Za poby t tam płaciło się sy mboliczne grosze. Dzięki sklepom za żółty mi firankami nie doty czy ła nas zmora kolejek, w który ch ludzie wy stawali godzinami po kawałek zwy czajnej kiełbasy. Wszy stko to by ł luksus ze wspólnego kotła, niemający cech pry watnej własności, a więc niedziedziczony, niemniej jednak rażący na tle powszechnej biedy i gorszący, bo obłudnie ukry wany, jak owe sklepy, w który ch towaru nigdy nie brakowało. Wsty dziłem się ty ch przy wilejów, co świadczy nie ty lko o skuteczności zetempowskiej indoktry nacji, ale i o domowy m wy chowaniu. Py tałem o to ojca, który coś tam mi tłumaczy ł, ale nie by ł w ty m przekonujący, bo chy ba sam nie by ł przekonany [78] .
Uczestnicy marcowego protestu odwoływali się w swoich narracjach do wspólnoty losów, związanej z pozycją rodziców. Czasami ich opinie przybierały formę potwierdzenia przez zaprzeczenie – Czesław Bielecki, jeden z przywódców strajku na Politechnice Warszawskiej, mówił: Ja jestem trochę niety powy m przy padkiem jak na wspólny, zdawałoby się, identy czny rodowód z „komandosami”. […] Prościej może jest powiedzieć, gdzie [ten rodowód] jest ty powy. Jestem z rodziny inteligenckiej, moi rodzice by li przedwojenny mi komunistami, ojciec zajmował dość eksponowane stanowisko, by ł dy rektorem generalny m w Ministerstwie Oświaty, a potem dy rektorem Departamentu Studiów Ekonomiczny ch i Pedagogiczny ch[79] .
Komunistyczne rodowody marcowych buntowników to temat wciąż zmitologizowany, obarczony politycznymi emocjami i nawet po blisko pół wieku przywoływany w publicystycznych sporach[80] . Dyskusja o genezie i strukturze systemu komunistycznego krzyżuje się w tym miejscu z debatą o kształcie opozycji lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz rywalizacji prawicy z lewicą w Polsce niepodległej; z nich też wyrasta większość teorii spiskowych, za pomocą których próbuje się objaśniać współczesną rzeczywistość. Już w 1968 roku propaganda szukała przyczyn młodzieżowego buntu w rodzinnych koneksjach garstki studentów: to dzieci z dygnitarskich (i żydowskich) domów miały podburzać rówieśników do rewolucji, która w istocie oddałaby Polskę w ręce uprzywilejowanej kliki.
W Warszawie funkcjonuje po dziś dzień środowisko ludzi osobliwie „zasłużony ch” w zamordy sty czny ch prakty kach okresu stalinowskiego – czy tamy w jedny m z najgłośniejszy ch arty kułów marcowej propagandy. – Oczy wistą jest rzeczą, że środowisko to nie zamierzało odchodzić bez walki. Między nim a sy tuacją na uniwersy tecie istniał związek w pierwszy m rzędzie poprzez pochodzące z ty ch rodzin dzieci, studiujące na różny ch wy działach warszawskich uczelni. Dzieci te wy chowy wane w klimacie polity cznej negacji w rodzinny m domu, od młodości zespalane w hermety cznej grupie odrębny ch kotery jny ch interesów, tak ojców, jak i swoich własny ch […] na uniwersy tecie tworzy ły ścisły, mafijny krąg wtajemniczenia [81] .
W istocie tylko nieliczni rodzice młodych ludzi zaangażowanych w studencką rewoltę należeli do elity partyjno-rządowej. Dotyczyło to tylko Warszawy i kręgu szeroko rozumianych „komandosów” – a i tu dzieci z dygnitarskich domów było zaledwie kilkoro. Propaganda oraz aparat bezpieczeństwa starały się wyolbrzymić tę liczbę, wbrew faktom przypisując niektórym osobom udział w marcowym proteście – jak na przykład nieobecnej wówczas w kraju Ewie Zarzyckiej – lub nadmiernie eksponując udział innych, często powiązanych z buntownikami jedynie towarzysko. Anonimowa ulotka rozklejana 11 marca 1968 roku na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, zatytułowana Kogo popieracie?, obok rzeczywistych organizatorów wiecu wymieniała też dzieci urzędników państwowych, zwalczanych przez frakcję Mieczysława Moczara, ówczesnego szefa MSW . Chodziło o stworzenie wrażenia, że – jak pisał autor ulotki, zapewne funkcjonariusz SB – za studenckimi protestami krył się „[s]am kwiat bananowej młodzieży. A więc naturalni przywódcy na zasadzie rodowej, nie mający kłopotów i trosk materialnych. Świetnie ubrani, posiadający własne samochody i obycie w świecie, zmęczeni aktywnością wypoczywają najczęściej w kurortach zachodnich”[82] . Rzeczywistość często odbiegała od tych propagandowych obrazów. U nas się w domu nigdy specjalnie nie przelewało – wspominała Paula Sawicka, córka kierownika w jedny m ze stołeczny ch przedsiębiorstw i współzałoży cielka Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. – Nie by ło głodu, nędzy, nie by ło żadny ch takich problemów, ale też nie by ło żadnego finansowego luzu. Zawsze się czekało, żeby by ł pierwszy, żeby coś kupić. Pamiętam takie wy darzenie z dzieciństwa: tata miał z pracy wrócić, czekaliśmy z obiadem, to by ło w zimie, by ło ciemno. I mama się strasznie denerwowała, że go ciągle nie ma, że tutaj czekamy. I w końcu on się zjawił. Strasznie przeprasza, ale stanął w kolejce, bo przy wieźli pomarańcze, więc kupił. Kilo pomarańczy w takiej torbie papierowej. A mama mówi: „A gdzie chleb?”. Bo miał chleb kupić. „Na chleb już mi zabrakło
pieniędzy ” [83] .
Liderzy środowiska „komandosów” – grupy, o której możemy powiedzieć, że stanowiła czołówkę kontestatorów na Uniwersytecie Warszawskim – nie zaznali w dzieciństwie luksusów, a warunki materialne, w których się wychowali, nie odbiegały od standardu życia ich rówieśników z warszawskiej inteligencji. Adam Michnik był synem redaktora „Książki i Wiedzy”, ojciec Mirosława Sawickiego był profesorem geologii, Seweryna Blumsztajna – inżynierem w łódzkiej fabryce tworzyw sztucznych, a Józefa Dajczgewanda – szewcem. Jest natomiast prawdą, że wśród „komandosów” – a także szerzej: wśród uczestników warszawskiego Marca – znajdowało się wiele osób wywodzących się z rodzin o poglądach komunistycznych. Ich rodzice związani byli z ruchem od czasów przedwojennych, działali w Komunistycznej Partii Polski lub Komunistycznym Związku Młodzieży Polskiej, po 1945 roku włączyli się w budowanie nowego systemu. Z reguły kariery te załamywały się po kilku latach, ojcowie i matki tracili wiarę w komunistyczne ideały, gorzknieli. Ojciec został przeniesiony do Warszawy, w czterdziesty m dziewiąty m dostał etat dziennikarski w „Głosie Pracy ”, wy kładał też w szkole party jnej i pisał przemówienia Lodze-Sowińskiemu. Rozczarował się dopiero później. I kiedy podrosłam, to mi powiedział, że przez komunizm zmarnował sobie ży cie i żeby m ja już takich samy ch głupstw nie robiła [84] – wspominała Małgorzata Tal, uczestniczka strajku na Uniwersy tecie Warszawskim.
Adam Ringer, w Marcu protestujący na Politechnice Warszawskiej, zapamiętał, że jego ojciec – zwolniony już ze stanowiska dyrektora Centralnego Zarządu Księgarstwa – w październiku 1957 roku poszedł na plac Narutowicza razem ze studentami protestować przeciwko rozwiązaniu tygodnika „Po Prostu”, zaś akces do ruchu komunistycznego – którego dokonał jeszcze w okresie przedwojennym – był dla niego źródłem „wielkiego zawiedzenia”[85] . Matka Stefana Bekiera przeżyła jego ojca i umarła w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat. Kilka lat temu niestety twierdziła, że straciła jednak swoje ży cie w obronie niesłusznej sprawy. To by ły takie bardzo poważne rozmowy pod koniec jej ży cia, no bo twierdziła, że „nasze pokolenie by ło nawozem historii”. Tak powiedziała. To by ło bardzo przy kre [86] .
Brak akceptacji rodziców dla ustroju Polski Ludowej najdobitniej przedstawił Adam Michnik: w jego domu panowała „atmosfera absolutnego odrzucenia systemu i reżimu panującego w Polsce. […] Mieszkaliśmy w domu związków zawodowych, mieliśmy komunistycznych sąsiadów i pamiętam, że mój ojciec stale się z nimi kłócił, atakując reżim. Tak było od zawsze”[87] . Pozycja i światopogląd rodziców nie przekładały się automatycznie na sposób, w jaki mówili o polityce swoim dzieciom. Komunistyczne przekonania, a nawet przynależność do elit rządowych współistniały z niechęcią do peerelowskiej rzeczywistości. Ten ambiwalentny stosunek, graniczący z rozdarciem emocjonalnym, najczęściej wyrastał z dramatycznych osobistych doświadczeń. Barbara Toruńczyk, córka przedwojennego komunisty, członka Brygad Międzynarodowych i dyrektora generalnego w Ministerstwie Przemysłu, wspominała: [P]oznawałam komunizm od strony tragedii rodzin z nim związany ch. To się łączy z moim ojcem, który by ł na wojnie hiszpańskiej – o ty m, że dąbrowszczacy są w Polsce więzieni, wiedziałam jako dziecko; najbliżsi przy jaciele ojca nie ty lko siedzieli, ale by li torturowani i tak dalej. […] to, że [w Związku Radzieckim] by ły łagry, wiedziałam od czasów szkolny ch i [wiedziałam] że to by ły łagry dla komunistów[88] .
Aresztowanie ojca – zasłużonego działacza KPP i szefa wywiadu wojskowego w PRL-u – stało się doświadczeniem Michała Komara, uczestnika protestów na SGP iS-ie. Również on odebrał wychowanie sprzeczne z oficjalnym systemem wartości. Moja matka, komunistka, ży ła w wielkim kulcie marszałka Piłsudskiego. Mój ojciec, komunista, by ł dumny, że Polscy żołnierze spuścili wpierdol ruskim w [19]20 roku. Naprawdę by ł z tego dumny. Więc – no, dziwne to by ło. […] ojciec nagle zniknął. Został aresztowany … Wiedziałem, że został rozstrzelany, tak mi to powiedziano. By ło mi szalenie przy kro. To znaczy to koledzy mi powiedzieli i wy chowawczy ni, która się strasznie ucieszy ła z tego powodu[89] .
Systemowe imponderabilia podawano w wątpliwość nawet w domach najwyżej postawionych dostojników. Zygmunt Modzelewski nie krył przed pasierbem rezerwy, z jaką odnosił się do propagandowej narracji. Ten ostatni przedstawił we wspomnieniach charakterystyczną scenę. Matka mojego szkolnego przy jaciela Irena Krzy wicka lubiła imponować kolegom sy na.
Któregoś dnia w mojej obecności zapy tała: – Jak to się stało, że ten szpieg Komar wy chował córkę na taką dobrą komunistkę? Bóg raczy wiedzieć, czy by ła w ty m ironia, ale postanowiłem sprawdzić wiadomość o Komarze. Miałem na to swój sposób: zadawałem przemy ślnie sformułowane py tanie przy stole podczas obiadu lub kolacji. Nie wiem, czemu uważałem, że wtedy rodzice będą musieli powiedzieć mi prawdę. Powtórzy łem słowa pani Ireny, nie powołując się na nią, jakby m to ja sam zastanawiał się nad Komarem i jego córką. Ociec dostał szału. Krzy czał, wy my ślał mi: – Co ty wy gadujesz, gówniarzu! Dlaczego szpieg, jaki szpieg?! Nigdy mnie tak nie traktował. Wy bąkałem: – Jak to, przecież jest aresztowany … – To co, że aresztowany ! Aresztowany to wcale nie znaczy, że winny ! Prawda ta, dziś całkiem banalna, brzmiała wtedy gorzej niż najgorsza herezja. Ze słów ojca wy nikało niezbicie, że u nas aresztuje się ludzi niewinny ch. Tak mógł mówić ty lko wróg. W ZMP mieliśmy na zebraniach coś w rodzaju szkoleń ideologiczny ch i tłumaczono nam, że wróg jest podstępny, ukry wa się i przenika wszędzie, nawet do partii, ba – do jej kierownictwa. Ojciec by ł stary m komunistą, członkiem KC PZPR, ale co z tego? Może mój ojciec, skoro tak mówi, jest właśnie ukry ty m wrogiem, któremu udało się wśliznąć do KC? Lepiej, żeby m tego nie usły szał. Ze wszy stkich sił starałem się zapomnieć o słowach ojca wy krzy czany ch w gniewie i bez wątpienia szczery ch. Ale pamiętam je do dziś[90] .
Należy dodać, że konflikt między ojcem, który wyzbył się złudzeń, a synem – wierzącym w racje i nieomylność partii komunistycznej, jest zjawiskiem charakterystycznym, gdy mówimy o generacji wkraczającej w młodość wraz z początkiem epoki stalinowskiej. Karol Modzelewski przeżył apogeum totalitaryzmu jako nastolatek, stał się ofiarą ZMP -owskiej indoktrynacji i dopiero w 1956 roku miał zwątpić w ideologiczne dogmaty. Bunt przeciwko rodzicom w obronie komunistycznej wiary mógł się przytrafić tylko jego pokoleniu – w generacji „komandosów” byłby raczej nie do pomyślenia. Wyróżnikiem dzieci pochodzących z rodzin prominenckich był dostęp do „Biuletynu Specjalnego” PAP – poufnego periodyku, rozsyłanego według rozdzielnika i zawierającego przedruki z prasy zachodniej. W „Biuletynie” można było znaleźć przede wszystkim niecenzurowane informacje o sytuacji międzynarodowej, a także zagraniczne komentarze dotyczące Polski. Znamienne, że właśnie możliwość korzystania z reglamentowanych i względnie obiektywnych informacji była tym przejawem uprzywilejowania, który najmocniej odcisnął się w pamięci „komandosów”.
Ojciec, będąc w nomenklaturze, dostawał „Biulety n Specjalny ” – opowiadał Eugeniusz Smolar – który m my śmy się zaczy ty wali po prostu. Zarówno mój brat [mu] wy ry wał, jak i ja. A czasami nawet mi się zdarzy ło podawać [w szkole] jakieś dane doty czące rzeczy wistego stanu polskiego rolnictwa, które wy wołały szok u nauczy cielki[91] .
Podobnie znaczenie periodyku wspominał Władysław Bibrowski uczestniczący w organizowaniu protestów na Politechnice Warszawskiej: [O]jciec przez dobry ch parę lat by ł redaktorem „Biulety nu Specjalnego” […] i rzeczy wiście by łem w ty m sensie uprzy wilejowany m Polakiem, bo mogłem sobie czy tać zbiory zagranicznej prasy w latach sześćdziesiąty ch[92] .
Z pozycją zawodową rodziców związane były także niekiedy wyjazdy na zagraniczne placówki. W relacjach dzieci ten przywilej jawi się jako nieporównanie ważniejszy niż dobra materialne w rodzaju samochodu lub dużego mieszkania: życie przez kilka lat w innej kulturze i języku poszerzało horyzonty. Jak by liśmy w Meksy ku – wspominał Stefan Bekier, którego ojciec objął tam stanowisko urzędnika ambasady – to ta dy plomacja i sposób, w jaki ojciec tą dy plomację uprawiał, mi się to bardzo podobało. Ojciec by ł człowiekiem niesły chanie otwarty m na świat kultury, arty stów, intelektualistów. U nas w domu w Meksy ku przewijali się ludzie o wielkich nazwiskach. I on by ł z nimi w naprawdę świetnej komity wie. I chciałem tak po prostu pójść w jego ślady [93] .
Po powrocie do Polski nastoletnie dzieci wyraźniej widziały siermiężność systemu. Pamiętam rok [19]56: Gomułka, odwilż – opowiadał Włady sław Bibrowski – i ojciec akurat zostaje wtedy wy słany do Jugosławii jako korespondent PAP-u. Właśnie w ty m czasie, właśnie [19]56 rok. I ląduję w Jugosławii, i idę do serbskiej szkoły. Po pewny m czasie serbski – jak to u dzieci: szy bko się uczą języ ków – staje się moim języ kiem ojczy sty m. Tam mam masę kolegów, tam jest mój raj na ziemi. I kiedy ja wracam do Polski ileś tam lat później, to nie lubię tej szarugi, oj nie. […] może to teraz, patrząc takim dojrzalszy m spojrzeniem, wy daje mi się, że [dużą rolę odegrał w moim przy padku] jakiś moment kulturowy tej bałkańskiej spontaniczności, tego tańca, i to jakoś się wy raża już od bardzo młody ch lat. I to by ło bardzo fajne, właśnie dla wczesnego nastolatka, ten bałkański klimat. No, poza ty m jeszcze to, że się wy jeżdżało na wakacje nad Adriaty k, to że Jugosławia by ła tak zróżnicowany m i jawiła się jako taki wspaniały kraj różnorodności, tolerancji. Naprawdę z nacjonalizmem się wtedy nie zetknąłem…[94]
Ludzie
z
pokolenia
Marca
starają
się
zrozumieć
komunistyczne
zaangażowanie rodziców. W swoich opowieściach nadają mu sens, obudowują kontekstem historycznym. Mówią o losie polskich Żydów, skazanych na wybór między życiem w enklawie religijnej ortodoksji, emigracją a walką o sprawiedliwy ustrój. Przedstawiają rzeczywistość dwudziestolecia międzywojennego widzianą oczami rodziców. Mój ojciec by ł przedwojenny m komunistą, sy nem rabina – wspominał „komandos” Leon Sfard. – Bardzo młodo – mając szesnaście lat, coś takiego – wiedział już, że droga religii nie jest dla niego. I mimo że w ty m mały m miasteczku jego ojciec by ł ważną osobą, rabinem główny m całego okręgu, on miał do wy boru dwie drogi, żeby jakoś godnie ży ć jako Ży d: albo zbudować w swojej ojczy źnie, Polsce, takie ży cie, że Ży dzi polscy by czuli się jak u siebie w domu, albo przy jąć drogę sy jonistów – jeśli jest się Ży dem, to trzeba mieć własny kraj i trzeba zbudować Izrael. […] [Ówczesna] Polska z jej stosunkiem do Ży dów by ła nie do zniesienia. Wie pan, musiał wy brać jedną z dróg. A mój ojciec też by ł bardzo akty wny – polity cznie i społecznie – w związku z ty m by ło jasne, że pójdzie po jednej z ty ch dróg. My ślę, że jego wczesne uformowanie socjalisty czne, niezależne w ogóle od ży dowskości, to by ło jakieś romanty czne, młodzieńcze dążenie do równości. Może już wtedy zaczął czy tać jakieś pisma lewicowe czy bolszewickie, czy coś takiego. Który to by ł rok? 1919? Coś takiego… [I to spowodowało] jednak pójście do komunistów i szukanie drogi wy walczenia dobrego kraju, który jest nie ty lko dobry dla Ży dów, ale po prostu daje równość wszy stkim [95] .
Irena Lasota – postać, której przypadła jedna z ważniejszych ról w wiecu 8 marca – podkreślała w swojej narracji polski patriotyzm i wojenne bohaterstwo ojca. Jego akces do ruchu komunistycznego tłumaczyła jako reakcję na wykluczenie ze wspólnoty narodowej w II Rzeczpospolitej, a kreśląc jego późniejszą biografię, nadal na plan pierwszy wysuwała męstwo i bezinteresowne oddanie. Mój ojciec: a) by ł polskim Ży dem, b) zgłosił się na ochotnika do walki z bolszewikami, c) został zamknięty w Jabłonnie jako niepewny Ży d. Obraził się, wy jechał do Pary ża, gdzie by ł dwadzieścia lat bon vivantem, malarzem i tak dalej. W 1936 roku, będąc już członkiem, nie wiem, KPP, Francuskiej Partii Komunisty cznej – ogólnie on to pamiętał jako Komintern, ojciec poszedł do Hiszpanii na ochotnika. Miał już czterdzieści dwa lata, a ponieważ tam przy jmowali ty lko do czterdziestego roku ży cia, sfałszował swoje dokumenty. I od 1936 do 1939 walczy ł, najpierw w oddziale international brigade, a potem by ł z Hiszpanami. Od 1939 do 1945 by ł we Francji, w podziemiu, w maquis [francuski ruch oporu]. W 1948 roku postanowił wracać do Polski. Wiem, że nic mu nie oferowano, bo wszy stkie [ważne posady ] by ły już zajęte. On naprawdę chciał odbudowy wać stolicę, budować nowy kraj [96] .
Jeśli w relacjach dzieci pojawiają się jakieś pretensje do rodziców, dotyczą nie tyle „wejścia” w komunizm, ile zbyt późnego – o ile w ogóle – zeń „wyjścia”. Jest coś, co jest dla mnie niewy tłumaczalne, to znaczy to, że ojciec pozostał nadal komunistą po ty m [19]56 […] widziałam go w ży ciu dwa razy płaczącego: raz jak umarł Stalin, drugi raz jak umarła moja mama. I to by ł taki płacz, który po prostu mną wstrząsnął, ponieważ widocznie od długiego niepłakania jemu te łzy try skały jak fontanny [97] – mówiła Anna Dodziuk.
Inni zastanawiają się, dlaczego ich ojcowie i matki nie otrząsnęli się z wiary w leninowsko-stalinowską doktrynę już w czasie wojny, po ucieczce do Związku Radzieckiego. Dlaczego szok, którego doznali, widząc nędzę i terror, a także dowiadując się o egzekucjach dokonanych na przyjaciołach, nie zbudził ich z hipnotycznej wiary w ustrój komunistyczny. „Sądzę, że ojciec [po rozczarowaniu tym, co zobaczył w ZSRR] potrafił siebie przekonać, że nie ma łatwej drogi do ideału komunistycznego i że tak to wygląda, ale cel jest właściwy”[98] – zauważył Leon Sfard, dodając, że ów entuzjazm dla systemu stygł stopniowo, by ostatecznie wygasnąć dopiero w roku 1967, po publicznym potępieniu przez Gomułkę „piątej kolumny”. „Byliśmy ludźmi z tych samych środowisk – na ogół z komunistycznych rodzin, na ogół pochodzenia żydowskiego”[99] – mówił o grupie „komandosów” Jan Lityński. Obserwacja ta, znajdująca potwierdzenie w autobiograficznych opowieściach, z pewnością może się wydawać zastanawiająca. Zarazem, komentując ją, historyk stawia się w trudnym położeniu: wątek żydowskiego pochodzenia marcowych buntowników stał się budulcem wielu antysemickich mitów, poczynając od „antysyjonistycznej” propagandy z roku 1968. Tropiciele spisków stawiali znak równości między rodzinną historią a narodową identyfikacją; obwieszczali, że właśnie owa odziedziczona żydowska tożsamość jest kluczem do odczytania ukrytego znaczenia Marca – zmowy uknutej przez niepolskie elity. Nic dziwnego, że profesjonalni badacze niechętnie poświęcają uwagę genealogii „komandosów”; z ich punktu widzenia poglądy i czyny historycznych aktorów są o wiele istotniejsze niż ich narodowość. Niemniej w rozważaniach wokół rodowodów „ludzi z Marca” nie powinno zabraknąć pytania o mechanizmy, które
ukształtowały jedną z najbardziej wyrazistych formacji tego pokolenia. Zwłaszcza że jest to kwestia zajmująca ważne miejsce w relacjach autobiograficznych samych zainteresowanych. Dlaczego zatem tak wielu warszawskich kontestatorów wywodziło się z rodzin żydowskich komunistów? Próba zgłębienia problemu pokazuje, jak bardzo upraszczający i fałszywy jest mit nakazujący wierzyć, że Żydzi zawsze trzymają się razem, by realizować swoje ukryte cele. W istocie na postawione pytanie nie można udzielić prostej odpowiedzi ani wskazać jednej przyczyny. Z pewnością należałoby mówić o zespole niezależnych od siebie czynników. Po pierwsze, wśród ludności stolicy, a zwłaszcza w jej warstwie inteligenckiej, w naturalny sposób większy udział miały elity polityczne – działacze partyjni i urzędnicy administracji państwowej. Również ich dzieci w liceach i na studiach stanowiły grupę statystycznie nadreprezentowaną. Ponadto, o czym będzie jeszcze mowa, młodzież z domów komunistycznych otrzymywała w spadku rewolucyjną tradycję buntu, walki o prawo do głoszenia własnych poglądów. Były to wzory kontestacji w wielu punktach zbieżne z hasłami oficjalnej doktryny, co – w pewnym stopniu i do czasu – umożliwiało im funkcjonowanie w przestrzeni publicznej. Ważnym przekazicielem owej tradycji nonkonformizmu była generacja przedwojennej inteligencji komunistycznej, w dużym stopniu wywodząca się ze środowisk żydowskich[100] . Przeważnie jedynym widocznym śladem tych korzeni był ateizm, konsekwencja odrzucenia judaizmu (niekiedy jeszcze w poprzednim pokoleniu). Dzieci z rodzin żydowskich nie brały udziału w lekcjach religii, toteż wysyłano je zwykle do szkół prowadzonych przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, gdzie zajęć takich nie prowadzono[101] . Motywacja była pragmatyczna: chodziło o lepsze zorganizowanie planu zajęć, a także uchronienie uczniów przed ostracyzmem rówieśników. I właśnie ta strategia, niemająca podtekstu politycznego ani ideowego, w największym stopniu ukształtowała środowisko „komandosów”. Opowieści o szkołach TPD i znaczeniu zawieranych wówczas znajomości i przyjaźni pojawiają się prawie we wszystkich relacjach ze środowiska warszawskich buntowników. Istotne znaczenie miał fakt, że podstawówki i licea
były często łączone, a w związku z tym uczniowie przebywali w swoim gronie czasami po dwanaście lat – od dzieciństwa aż po próg dorosłości. To sprzyjało integracji, tworzeniu gęstych i mocnych sieci społecznych. Najważniejszą rolę w tworzeniu elity przyszłego ruchu dysydenckiego odegrały szkoły TPD przy ulicach: Nowowiejskiej (nosząca numer 14 i połączona z liceum imienia Klemensa Gottwalda), Wiktorskiej (numer 3), Mokotowskiej (numer 2), Parkowej (numer 5, połączona z liceum imienia Karola Świerczewskiego), Nowonatolińskiej (numer 34) i Felińskiego (słynna żoliborska „jedynka”). Szkoły te gromadziły młodzież przeważnie z domów niereligijnych, a często też dygnitarskich. TPD
W całej Polsce mieszkanie się dostawało przez zakład pracy – opowiadał Adam Ringer. – A jeśli chodzi o szkoły, to by ły rejonizacje. Tam, gdzie ja mieszkałem, to by ły mieszkania z przy działu ministerialnego, więc dzieci, które chodziły do [pobliskiej] szkoły, to by ły dzieci jak gdy by reżimowe już wtedy. […] Na przy kład ja mieszkałem w alei Przy jaciół, obok by ła Koszy kowa, aleja Róż, Wy zwolenia. I to wszy stko by ła elita władzy. No i te dzieci chodziły do szkoły numer 43. Ja zacząłem chodzić w [19]55 roku, jeszcze by ła nauka religii wtedy. I w budy nku jedny m by ły dwie szkoły. Przez wiele lat nie rozumiałem dlaczego… By ła szkoła numer 43 i numer 48. Jeden wielki budy nek, dwie szkoły, które nie miały nic ze sobą wspólnego. Ale to się history cznie zaczęło tak, że jedna by ła z religią, a ja chodziłem do TPD i tam nie by ło religii. I ten fakt, że nie by ło nauczania religii, selekcjonował już zupełnie inaczej ty ch uczniów, którzy tam by li. Tak że ja chodziłem do szkoły, która by ła szkołą, no, można powiedzieć, reżimową – w sensie, [że] to nie by ła zwy kła szkoła. A Staszic [dawne liceum imienia Gottwalda] też nie by ł zwy kłą szkołą. Czy li cała moja ta nauka w szkole to by ła z dziećmi reżimu. A szkoła, no, to wiadomo, przy jaźnie, miłości, wszy stko, wszy stko. Czy li w zasadzie do [19]68 roku, można powiedzieć, ja prawie nie znałem Polski. Dopiero potem, jak wróciłem, to zobaczy łem, że Polska by ła zupełnie inna. […] Ale teraz trzeba jeszcze jedną rzecz zrozumieć, to nieprawda, że [wśród uczniów ty ch szkół] by ła zgoda na to, co jest [w Polsce], wprost przeciwnie, to by ła wy lęgarnia opozy cji[102] .
Również wśród szkół TPD-owskich istniała hierarchia. Za najbardziej elitarną uważano placówkę przy ulicy Nowowiejskiej. Jedną z jej uczennic była Marta Petrusewicz, która po latach opowiadała o swoim kręgu rówieśniczym: [R]azem jeździliśmy na wakacje do specjalny ch rządowy ch domów wczasowy ch i razem poszliśmy do TPD-owskiej szkoły imienia Gottwalda. Sły nnej czternastki – szkoły „czerwonej burżuazji” (tej stalinowskiej jeszcze). W mojej klasie wszy stkie dzieci by ły w zasadzie dziećmi ministrów i wiceministrów, wielu ojców miało służbowe samochody
i szofera do dy spozy cji, mieszkaliśmy w wy godny ch mieszkaniach[103] .
Opinia szkoły wyjątkowo zindoktrynowanej przylgnęła z kolei do czerniakowskiej „piątki”, o której niektórzy respondenci mówili „ubecka”, oficjalny patronat nad nią sprawowało bowiem Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Do tego stopnia, że u nas w szkole – to jak dziś pamiętam – nie wisiał żaden państwowy portret, żaden Bierut, żaden Rokossowski, ty lko wisiał jedy nie Radkiewicz[104] – wspominał Jerzy Diatłowicki.
Żoliborska „jedynka” uchodziła za szkołę najbardziej „nieprawomyślną”, w której żywa była przedwojenna tradycja socjalistyczna; jak określił Seweryn Blumsztajn: „[panowało] takie lewicowe nastawienie, to była raczej ta WSMowska inteligencja warszawska”[105] . Szkoły TPD nie były odizolowane od otaczającego świata: w wielu klasach dzieci prominentów siedziały w ławkach z dziećmi AK-owców. [Szkoła przy ulicy Parkowej] to by ła szkoła, do której chodziły dzieci z bardzo różny ch środowisk – wspominał uczniowskie czasy Piotr Rachtan, sy n oficera i łączniczki ze świętokrzy skiego zgrupowania AK. – Szkoła by ła szalenie demokraty czna, jeśli chodzi o skład społeczny, bo chodziły tu dzieci z okoliczny ch slumsów i dzieci dy gnitarzy party jnopaństwowy ch. Ja chodziłem do klasy ze starszy m sy nem Mieczy sława Jagielskiego. Tu chodziły dzieci bardzo wy sokich funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, ja o ty m nie wiedziałem naturalnie, po latach już dopiero się dowiedziałem, kto to by ł Jan Ptasiński na przy kład albo [Jan] Izy dorczy k. Miałem kolegów, o który ch wiedziałem, że ich rodzice sprawują jakieś funkcje [państwowe] i nie zabraniano mi… Na przy kład z ty m sy nem Jagielskiego mogłem utrzy my wać stosunki, moi rodzice nie wzbraniali tego, a jego rodzice też nie i on by wał u mnie w domu[106] .
Kwestia żydowskich korzeni, stanowiąca jeden z wymiarów opisujących pokolenie ’68, obejmuje w istocie szeroki wachlarz różnych – często skrajnie odmiennych – identyfikacji, postaw politycznych i rodzinnych tradycji, których nie da się sprowadzić do wspólnego mianownika sumowanego hasłem „polscy Żydzi” lub „żydowscy komuniści”. W historiach opowiadanych przez uczestników marcowego buntu znajdziemy zarówno dzieje rodzin głęboko zasymilowanych, jak i pielęgnujących narodową odmienność; fanatycznie wierzących w komunistyczną utopię, jak i żywiących odrazę do powojennego reżimu. W składanych po latach relacjach można wyróżnić odmienne strategie
pamiętania o żydowskich korzeniach: dla jednych żydostwo jest elementem rodzinnego kolorytu, dla innych – ważnym, czasami podstawowym składnikiem tożsamości. Motywem łączącym wszystkie te narracje jest Holokaust, przywoływany mniej lub bardziej bezpośrednio. Dzieci wychowane w żydowskich rodzinach – bez znaczenia: zasymilowanych, komunistycznych czy religijnych – przeważnie nie miały innych krewnych oprócz rodziców. To było zapewne podstawowe kryterium wyróżniające z otoczenia rówieśników, przypominające o odmienności uwarunkowanej losem przodków. Dzieci ży dowskie z podwórka poznawało się po ty m, że w lecie nie wy jeżdżały na wakacje do babci na wieś – wspominał Branley Zeichner, uczestnik studenckiej konspiracji na Uniwersy tecie Wrocławskim. – Nie miałem babć, dziadków, nie miałem ciotek, wujków, kuzy nek, kuzy nów, by liśmy małą rodziną: mama, tata, siostra i ja [107] .
Psychologiczną konsekwencję Zagłady stanowił też ukryty lęk, którym podszyta była rodzinna atmosfera. Wojenne wspomnienia dyktowały nieufność wobec losu, kazały traktować życiową stabilizację jako coś niepewnego. Ocaleni z Holokaustu żyli w podskórnym napięciu, gotowi na każdy sygnał o niebezpieczeństwie znów rzucić się do ucieczki. Część rodzin z żydowską tradycją łączyła jedynie przeszłość: utożsamiali się z polską kulturą i historią, czuli się częścią narodu nie tylko w jego wymiarze politycznym (jako pełnoprawni obywatele), ale także duchowym. Rodzice nigdy nie by li kosmopolitami, to by li polscy patrioci, którzy w Polsce widzieli, że coś tam jest, jakaś tajemnica, wspaniałe rzeczy się dzieją – opowiadał anonimowo Andrzej, jeden z organizatorów protestów na Uniwersy tecie Warszawskim. – Ojciec chodził do polskiej szkoły – by ł wy chowany na Sienkiewiczu, na wartościach romanty czny ch, w czasie wojny walczy ł w AK – i owa romanty czna polskość, ten trady cy jny polski etos romanty cznego bohaterstwa i patrioty zmu by ły dla moich rodziców elementami niezwy kle ważny mi, ważniejszy mi nawet niż ży dostwo[108] .
Rodzice Andrzeja byli katolikami, on sam został ochrzczony i chodził na lekcje religii (co nie uchroniło go jednak przed antysemickimi docinkami kolegów). O swoim żydostwie dowiedział się późno i przez przypadek. Wiadomość ta go zasmuciła („jakbym dowiedział się, że jestem trędowaty”), ponieważ miał świadomość, że środowisko, w którym się obraca, jest Żydom
niechętne. Wśród uczestników marcowego protestu nie brakowało osób, którym dopiero w obliczu antysemickiej nagonki z 1968 roku rodzice powiedzieli, że są z pochodzenia Żydami. Wiedza ta miała pozostać rodzinną tajemnicą właśnie ze względu na brzemię, które ze sobą niosła. Wojenny czas ugruntował przekonanie, że żydowskie pochodzenie oznacza dyskryminację, pogardę otoczenia, wreszcie – niebezpieczeństwo. W moim domu zatajono przede mną to, że ojciec jest Ży dem – opowiadał Jacek Kley ff. – Matka postanowiła to przede mną zataić, żeby m nie miał kompleksów w szkole. W związku z ty m jestem chodzący m dowodem na bezinteresowny anty semity zm […], ponieważ by łem w tej hałastrze siedmiolatków lecący ch z workami na kapcie za Jasiem Rejem i krzy czący ch za nim „Ty Ży du jeden!”, bo na religię nie chodził. Ja, rozumiesz?! Nie wiedząc, co to znaczy. Matka, jak się o ty m dowiedziała, to smy czą po ły dkach wy biła mi to zachowanie z głowy. Nie mówiąc dlaczego. […] Dopiero w marcu [19]68 ojciec w przeddzień rewizji powiedział mi całą prawdę [109] .
W innych domach żydowskie korzenie nie stanowiły tabu, ale też nie przywiązywano do nich większej wagi. „Rodzice nie byli religijni. Maca na Pesach i to wszystko”[110] – mówił Zeichner. Komunizm postrzegano jako szansę na oderwanie się od żydowskiej tradycji. Dobrą ilustrację tego mechanizmu stanowi przykład ojca Adama Michnika, który „zawsze pracował wśród Polaków. Był polskim komunistą. Nie mówił w jidysz, nie czytał w jidysz, żydowska kultura to nie była jego kultura”[111] . Obietnica równouprawnienia, wpisana w projekt marksistowskiej utopii, również była magnesem przyciągającym do komunizmu. Podobny jak u Leona Sfarda punkt widzenia znajdziemy w opowieści Seweryna Blumsztajna: ruch komunistyczny był alternatywą dla trwania w tradycyjnej wspólnocie religijnej, a jednocześnie nie wymagał ofiary w postaci rezygnacji z narodowej odrębności. Ojciec by ł człowiekiem z takiego pokolenia Ży dów, którzy się za wszelką cenę wy ry wali z getta. On jakoś specjalnie do komunizmu się nie garnął. Poszedł na studia z Radomska, z małego miasteczka. By ł sy nem sklepikarza i [wnukiem] kamienicznika. To by ła taka ży dowska klasa średnia. Oczy wiście już w Krakowie na studiach otarł się o komunizm, przesiedział się parę miesięcy. Ale ja nie przy pominam sobie w domu nigdy rozmów o polity ce – poza sprawą ży dowską. Poza sprawą ży dowską [112] .
Rekonstruowany po latach stosunek do własnego żydostwa pokazuje, jak
indywidualna i złożona jest kwestia podwójnej tożsamości. Trudno tu o prostą typologię postaw, w gruncie rzeczy każda strategia definiowania miejsca we wspólnocie jest niepowtarzalna, a niekonsekwencje obecne w wielu narracjach nie mogą dziwić. Tak jak antysemicka kampania 1968 roku obudziła w wielu Polakach żydowskiego pochodzenia identyfikację ze wspólnotą przodków, tak udział w studenckich protestach wzmocnił poczucie przynależności do narodu polskiego. Alik, student Uniwersytetu Wrocławskiego, którego dzieciństwo upłynęło w żydowskiej społeczności Sambora, wspominał: Rodzice nauczy li mnie, że jako Ży d jestem kimś inny m. I gdy by kiedy kolwiek usły szeliby mnie mówiącego „my, Polacy ”, to wiem, że śmiechem by parsknęli na pewno! […] Poczucie odrębności nie przeszkadzało mi jednak czuć się częścią Polski inteligenckiej. Zwłaszcza kiedy przy szedł Marzec. […] To publiczne mówienie prawdy by ło wtedy tak wy zwalające! I jeszcze to podniecenie – słuchaliśmy Wolnej Europy, szukaliśmy zachodnich pism, dostałem od kogoś parę numerów „Kultury ” pary skiej (a w ty m czasie dać komuś „Kulturę” pary ską, to jak przemy cić Biblię dla pierwszego chrześcijanina). I w ty ch momentach by łem „jedny m z nich” albo „jedny m z nas” (przy najmniej w świecie uniwersy teckim) – będąc zarazem „kimś inny m niż Polacy ”. I sprzeczność mogą widzieć w ty m jedy nie ci, co nie chcą uznać istnienia grup różniący ch się od siebie, a równocześnie na jakiejś tam płaszczy źnie tożsamy ch[113] .
Szczegółowe, obszerne (i najczęściej spontaniczne) opisy rodzinnych biografii są czymś więcej niż tylko sentymentalnym wspomnieniem, pełnią podstawową funkcję w strukturze narracji jako punkt odniesienia dla przyszłej aktywności politycznej. Uczestnicy wydarzeń roku 1968 przeważnie łączą udział w marcowym proteście z wychowaniem odebranym w domu – chociaż różnie tłumaczą mechanizm tej zależności. Na rodzinną awersję do ustroju komunistycznego powołują się najczęściej działacze studenccy spoza Warszawy – organizatorzy i uczestnicy strajków w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku, Lublinie, którzy podchwycili rzucone przez „komandosów” hasło do buntu. W kształtowaniu rodzinnej atmosfery istotną rolę odgrywały osobiste doświadczenia rodziców, zwłaszcza jeśli pochodzili z terenów objętych radziecką okupacją lat 1939–1940. Istotne było także zaangażowanie w podziemie antykomunistyczne. W domu Bernarda Bujwickiego, członka komitetu studenckiego w Krakowie, znajdowała się skrzynka kontaktowa służąca żołnierzom Okręgu Wileńskiego AK, uciekającym
przed
NKWD.
Zawsze by ła ta atmosfera przeciwko komunie, ponieważ komuna nas jak ty lko potrafiła, to gnębiła. Tak że [moja późniejsza działalność] to po prostu by ła tego konsekwencja [114] .
Wspomniany wcześniej Witold Grabowski swój akces do opozycji tłumaczył działalnością matki, która ukrywała się przed UB jako łączniczka NZW . Tak że jeżeli chodzi o te trady cje rodzinne, to po prostu tak one bogato wy glądały, że mój udział w Marcu by ł jakąś taką naturalną konsekwencją i czy mś, co właściwie by ło zupełnie oczy wiste [115] – mówił.
Tadeusz Bień z Gdańska, przywołując pamięć o piłsudczykach w rodzinie ojca i matki, podkreślał: [Ż]y liśmy w nabożny m stosunku do tamty ch patriotów; by liśmy wy chowy wani w negacji do sy stemowy ch wartości, narzucany ch rozwiązań polity czny ch w kraju. Tak to powy rastało[116] .
Podczas gdy jedni odrzucali system z powodów a priori politycznych – jako przedłużenie sowieckiej okupacji – dla innych oburzające było pogwałcenie praw obywatelskich i wyzysk ze strony państwa. Ojciec Władysława Sidorowicza po studiach medycznych został na siłę wcielony do wojska i aż do 1956 roku nie pozwalano mu opuścić szeregów armii. Można powiedzieć, że 1968 rok nie by ł jakimś ewenementem, by ł jakąś konsekwencją soków, które czerpałem z podglebia rodzinnego. [Sy stem] zawsze by ł uważany za pic na wodę i fotomontaż. Rodzice mówili, że to jest nędza, bry ndza i niesprawiedliwość […]. Rosłem w klimacie wrogości do sy stemu, w przekonaniu, że to nic dobrego nie może by ć, że to ty lko może by ć po prostu fuszerka, partactwo, oszustwo i terror [117] .
Z kolei Waldemar Kuczyński, pochodzący z rodziny robotniczej, mówił: Jak zaczął się plan sześcioletni i zaczęła się budowa kilka lat po wojnie właściwie nowej gospodarki wojennej, [nastąpił] spadek stopy ży ciowej gwałtowny, co się dla ludzi pracujący ch w fabry kach wy rażało w ty m, że podnoszono normy i nie podnoszono płac. I to oczy wiście wy woły wało wściekłość. I ja pamiętam w domu taką narastającą nienawiść do tej władzy, nieby wałą [118] .
Może zaskakiwać, że również młodzi z rodzin komunistycznych pamiętają, iż to ścieżki życiowe rodziców zainspirowały ich do buntu. Nie ma odcinania się od wyborów rodziców. „Ludzie z Marca” mniej lub bardziej dosłownie
deklarowali, że w 1968 roku ich zamiarem było „kontynuowanie misji” – zbudowanie sprawiedliwego świata, którego nie udało się stworzyć poprzedniej generacji. Stefan Bekier, wspominając matkę rozczarowaną swoim akcesem do komunizmu, mówił: [U]siłowałem z przy jaciółmi jej dać taką nadzieję, że to nie wszy stko by ło na marne, że rzeczy wiście nie zbudowali tego, o co chodziło, takiego sy temu, o jakim marzy li kiedy ś, ale że ich doświadczenie nie poszło na marne i że kolejne pokolenia będą się uczy ć, czego nie należy robić [119] .
Komunizm rodziców, rozumiany jako wiara w ideologię, a nie udział w powojennym sprawowaniu rządów, utożsamiano z nonkonformizmem. Ojciec [członek KZMP] siedział w więzieniu i w Berezie Kartuskiej – relacjonowała Irena Wóy cicka, uczestniczka protestów na Uniwersy tecie Warszawskim. – To o ty le zdeterminowało moje ży cie, że za ty m by ła legenda takiej niepokorności. Ja nie znałam kontekstu polity cznego całej ojca akty wności jako dziecko, ale znałam ten kontekst uczestnictwa w ży ciu publiczny m, odwagi i brania odpowiedzialności. Podobnie jak w rodzinach polskich, ale inny ch trady cji, załóżmy powstaniowej, to tutaj ta Bereza podobnie kształtowała. By ła sy mbolem oporu przeciwko c zemuś[120] .
Włodzimierz Kofman ze środowiska „komandosów” krytycznie odnosił się do faktu, że ojciec uczestniczył w budowaniu ustroju Polski Ludowej, ale przyznawał, że w domu uczono go raczej, jak się temu systemowi przeciwstawiać. [N]igdy nie by ło namawiania nas do wstępowania do partii, nie by ło żadnej agitacji. Wręcz przeciwnie. Ojciec zachęcał nas do kry ty cznego my ślenia, zależało mu, by śmy z bratem by li wolny mi ludźmi, otwarty mi na inne poglądy [121] .
Przedwojenny rozdział w historii ruchu komunistycznego oceniany jest z reguły lepiej niż powojenny. Chociaż pokolenie ’68 właściwie nie buntuje się przeciwko rodzicom, niekiedy dzieci skłonne są wypominać starszej generacji zdradę ideałów z młodości. [T]o, co się stało z ty mi ideowy mi komunistami przedwojenny mi – mówiła Barbara Toruńczy k – to [przerzucenie się] potem nagle na to mieszczańskie ży cie komunisty czne. My śmy by li wy chowy wani w takim straszny m, nie do zniesienia drobnomieszczaństwie komunisty czny m, bardzo rażący m nasze gusty i kolidujący m bezpośrednio z ty mi poglądami też przekazy wany mi przez rodziców. [To by ło] nie do zniesienia. Bo to by ło zakłamane i przy puszczam, że jako dzieci to wy czuwaliśmy. I ja na pewno by łam na to
wy czulona. Miałam zawsze poczucie jakiegoś strasznego fałszu. Nie mogłam zrozumieć, o co tu chodzi. I wiem, że potem, jak już by łam dojrzalsza, w liceum, no, to absolutnie odrzucałam te wzory i nie chciałam właśnie żadny ch kolekcji obrazów, żadny ch wy ższy ch studiów. Chciałam ty lko autostopu i wolnej miłości. Prawdopodobnie powrócić do ty ch wzorów, które by ły dawniej krzewione wśród komunistów bardzo wczesny ch[122] .
Właściwie w każdym domu słuchano Wolnej Europy, ewentualnie Głosu Ameryki lub Radia Madryt. Rodzice komentowali rewelacje Józefa Światły i doniesienia o radzieckiej interwencji na Węgrzech. W okresie stalinowskim starano się z tym ukrywać – zamykano drzwi, ściszano odbiornik, nakazywano dzieciom milczenie. Po październikowej odwilży słuchanie zachodnich rozgłośni stało się praktyką społeczną – nawet jeśli niezupełnie jawną, to w każdym razie niezbyt skrywaną. „Wolnej Europy w zasadzie cała kamienica słuchała, to była taka kamienica chyba dwupiętrowa, tam chyba z sześć rodzin mieszkało”[123] – mówił Leszek Sankowski, wspominając dzieciństwo w wielkopolskim Sierakowie. Z pokolenia na pokolenie przekazywano przepisy na walkę z zagłuszaniem. Szukano modeli radioodbiorników, które uchodziły za szczególnie precyzyjne, dające możliwość najlepszego dostrojenia do pożądanej częstotliwości. Domowymi środkami budowano specjalne anteny mające zapewnić lepszy odbiór. Większość tych porad okazywała się zapewne mało przydatna. Nie wiem, czy pan zna piosenkę Krzy sztofa Kelusa Ballada o jeżach, genialna – mówił Tomasz Wołek. – Sły nny fragment: „i ten zagłuszaczki ten kurewski pory k, aż się w kieszeni otwiera scy zory k”. Oczy wiście radia Wolna Europa to się słuchało piąte przez dziesiąte, tak [źle] dochodziło. Bo oni zagłuszali jednak bardzo intensy wnie i w dużej mierze skutecznie [124] .
Zachodnie rozgłośnie stanowiły podstawowy kanał dostępu do wiarygodnych informacji. Nie mniej niż sam kontakt z nieocenzurowanym przekazem liczył się zapewne udział w pewnym rytuale. Rodzinne słuchanie Wolnej Europy budowało wspólny system wartości – jego fundamentem był brak akceptacji dla sposobu, w jaki władzę sprawowała ekipa Władysława Gomułki. Pokolenie ’68 protestowało przeciwko tym samym zjawiskom – cenzurze, tajnej policji, zakłamaniu propagandy – które kontestowała (choćby w młodości) również generacja ich rodziców. Ta ciągłość światopoglądowa wpisuje się w pewien
schemat opisywania społeczeństw, wypracowany przez antropologię kulturową. W 1970 roku amerykańska badaczka Margaret Mead stworzyła typologię składającą się z trzech wzorów przekazu kulturowego. Wyróżniła „kultury postfiguratywne, w których dzieci uczą się głównie od swych rodziców, kofiguratywne, w których zarówno dzieci, jak i dorośli uczą się od swych rówieśników, i prefiguratywne, w których dorośli uczą się również od swych dzieci”[125] . Chociaż Mead zastrzegła, że edukacja postfiguratywna jest specyficzna dla społeczeństw pierwotnych, przednowoczesnych, to pokolenie ’68 widziane z perspektywy jej prac stanowi przykład właśnie takiego modelu wychowania. Jak wspomniałem na wstępie, w przeciwieństwie do młodych Niemców czy Francuzów młodzi Polacy nie wypowiadali wojny normom społecznym zbudowanym przez pokolenie rodziców. Od ojców i matek nie tylko uczyli się zasad rozróżniania dobra i zła, ale niekiedy też otrzymywali praktyczne wskazówki dotyczące walki z systemem. Mój drugi tata uczy ł nas […] że trzeba by ć komunistą – wspominała Marta Petrusewicz. – No i że komunista oczy wiście zawsze jest ze wszy stkimi uciskany mi i siedzi w więzieniu – więc trzeba się przy gotować! I mówił mi: – Nie pal, bo jak będziesz siedzieć w więzieniu, to ci zabiorą papierosy i będą mieć powód do szantażu! – Pamiętaj, że jak będziesz siedzieć, to ci mogą zabrać poduszkę, więc się naucz spania bez tej poduszki! [126]
Zauważmy, że według Mead istotą modelu postfiguratywnego jest właśnie fakt, iż „przeszłość dorosłych jest przyszłością młodych. Życie minionych generacji wykreśla plan kolejnych pokoleń. Przyszłość dzieci jest tak kształtowana, że mogą się one spodziewać dokładnie tego samego, co w odpowiednim momencie życia spotkało ich ojców i dziadków”[127] . Nawet w tych domach, w których nie mówiło się o polityce, rodzice przekazywali wzory zaangażowania w sprawy publiczne. Jak wspominała Joanna Szczęsna: [M]oja mama by ła z rodzaju takiego samorodnego talentu do załatwiania spraw społeczny ch. By ło coś takiego na przy kład jak terenowe komisje pojednawcze i mama pełniła tam funkcje. To by ło po prostu takie ciało, które załatwiało sąsiedzkie konflikty, żeby
do sądu nie dochodziły błahe sprawy, py skówki i tak dalej. I w związku z ty m ja miałam pewien trening społeczny, oddzielony od spraw polity czny ch, od spraw ustrojowy ch. Nabrałam wtedy przekonania, do którego z czasem zresztą wróciłam, że pewne sprawy, problemy są niezwiązane z ustrojem tak naprawdę. Jak popatrzy my na tę wolną Polskę [dzisiaj], z której ja osobiście jestem bardzo zadowolona, to widzę, że pewne problemy nie odeszły wraz z komunizmem. Ludzkie nieszczęście, nieudolność, nieradzenie sobie – to pozostaje. Czy li [mój dom] to by ł dom apolity czny w pewny m sensie, ale nastawiony bardzo na społeczną działalność, na pomaganie ludziom, otwarty, niezasklepiony w sprawach rodzinny ch. Moja mama cały czas uważała, że jakby ludzie się zachowy wali przy zwoicie i jakby reagowali na zło, kradzieże, nieuczciwości i tak dalej, i tak dalej, to by łoby dużo lepiej [128] .
W podobny sposób swoje wychowanie zapamiętała Teresa Bogucka. W domu otrzymała gotowy przepis na życie, które miało być „życiem dla innych”. Rodzice mieli dla nas dużo czasu, czy tało nam się, rozmawiało się o sztuce, absolutnie w oderwaniu od tej rzeczy wistości, starali się nas przed tą rzeczy wistością osłaniać. Ojciec by ł taki trochę fantasta roztrzepany, oderwany od rzeczy wistości, [natomiast] mama miała niesły chane zacięcia społecznikowskie. Nieustannie chodziła po domach [we wsi], doradzała, jak się leczy ć, co dawać na krzy wicę, że to dziecko zdolne, to je trzeba popchnąć. No, XIX wiek po prostu. No i w takim klimacie wy rastałam. […] Należałam pewnie do ostatniego pokolenia czy nawet do rocznika, bo tutaj nie będę się kłócić, wy chowanego w przedwojenny m sty lu. To znaczy, że człowiek jak najszy bciej powinien dorosnąć i by ć odpowiedzialny [129] .
W miarę jak pokolenie ’68 wchodziło w kolejne etapy dorosłości, postfiguratywny model relacji między generacjami zaczął się rozmywać. W pewnym momencie stało się jasne, że uczestnicy studenckiego buntu dziedziczą wprawdzie poglądy i system wartości rodziców, ale odrzucają ich strach. Używając tego słowa, mamy na myśli nie tylko panujący w niektórych rodzinach lęk przed wyjawianiem dzieciom rodzinnych sekretów lub odsłanianiem nieprawomyślnych poglądów – w istocie chodzi o głęboką, paraliżującą trwogę, która nakazywała trwać w lojalności wobec reżimu. Granicą oddzielającą pokolenia była właśnie gotowość do aktywnego przeciwstawienia się systemowi. Ojciec nie miał w ty ch kwestiach [oceny sy stemu] żadny ch złudzeń – wspominał Adam Michnik. – Natomiast – i to by ła najgłębsza różnica między nami – nie wierzy ł, że jest możliwa polity czna działalność przeciwko temu reżimowi. Miał sowieckie doświadczenie,
a w ZSRR żadna opozy cja nie by ła możliwa. I w jego pojęciu u nas to też nie by ło możliwe. […] Ojciec doskonale wiedział, że cały realny socjalizm to jest wielkie świństwo i paskudztwo, ale jednocześnie by ł absolutnie przekonany, że podniesienie na to świństwo ręki oznacza samobójstwo[130] .
Seweryn Blumsztajn zwraca z kolei uwagę, że pokolenia urodzone w pierwszych latach po wojnie siłą rzeczy silniej identyfikowały się z systemem niż ich rodzice. Żeby się zbuntować, w pewny m sensie trzeba się utożsamiać z ty m, przeciwko czemu się buntujesz. To znaczy, to musi by ć twój kraj, żeby warto o niego by ło walczy ć. Dla nas Polska, ten PRL by ł takim naturalny m miejscem, nam się tam mnóstwo rzeczy nie podobało, ale by ła taka oczy wistość by cia tutaj – że to by ło nasze. Aby wierzy ć, że to można zmienić, musi by ć jakaś taka [wiara], że to warto zmienić, a nie czekać na trzecią wojnę światową. Do tej wiary musi by ć jakiś poziom utożsamienia. To wszy stko razem złoży ło się na ten jakiś brak lęku. Brak lęku, brak strachu takiego, który mieli nasi rodzice. To wszy stko się złoży ło na ten bunt[131] .
Rówieśnicy PRL-u już wkrótce – jako dwudziestokilkulatkowie – mieli doprowadzić do pierwszej od 1956 roku konfrontacji społeczeństwa z systemem. Swój bunt skierują przeciwko ustrojowi, choć jednocześnie będzie im przyświecała myśl o jego naprawie i udoskonaleniu. Ponieważ z domu wynieśli niechęć do propagandowych kłamstw, a szkoła i uniwersytet nauczyły ich zaufania do państwa – nie myśleli o konsekwencjach, jakie pociągnie za sobą otwarty sprzeciw wobec władzy. Dla nich czas strachu miał się dopiero rozpocząć.
Doj rzew anie
Waldemar Kuczyński, zapytany o swoje wspomnienia z czasów szkolnych, odpowiedział stanowczo: Szkołę ja przede wszy stkim pamiętam tak, jak pamięta moim zdaniem każde dziecko każdą szkołę. Każde dziecko każdą szkołę. Generalnie stosunek dzieciaka do szkoły jest taki, że jej nie lubi, i to nieważne, czy to jest szkoła peere lowska, czy niepeerelowska. Moja wnuczka, która ma dzisiaj jedenaście lat, nienawidzi szkoły – po prostu. Więc ja za szkołą nie przepadałem, to by ł ciężki obowiązek i czy ja odbierałem to jako indoktry nację? Nie, chy ba nie, wie pan, dla mnie to by ł świat oczy wisty i tak to odczuwałem…[132]
Z takim postawieniem sprawy zapewne nie zgodziłby się Piotr Rachtan, uczeń liceum imienia Narcyzy Żmichowskiej, wówczas jeszcze do niedawna wyłącznie żeńskiego. Opowiadał ze śmiechem: By łem jedny m z dwunastu pierwszy ch osobników płci męskiej. To bardzo zabawne takie, my by liśmy w dwóch klasach ulokowani, te klasy by ły zupełnie wy izolowane, na odrębny m piętrze, jakoś tak na uboczu, i by ło siedemset dziewczy n. Siedemset bab by ło w szkole, więc one przy chodziły nas zwiedzać, proszę pana, my śmy sprzedawali bilety. Oczy wiście to we wrześniu, potem one się oswoiły już z naszą obecnością, ale na początku staraliśmy się zrobić kasę na ty m [133] .
Szkoła, do której poszły dzieci urodzone zaraz po wojnie, w niczym nie przypominała tej z ostatnich dwóch dekad PRL-u. Rocznik 1946 uczył się pisać stalówką maczaną w kałamarzu, często w klasie ogrzewanej piecem lub tak zwaną kozą, a czasami (choć to raczej na wsi) – oświetlanej lampą naftową. Najbardziej prymitywne warunki panowały na prowincji. Agnieszka Arnold wychowana w Łowiczu tak wspominała zmorę swoich szkolnych czasów: Straszna ubikacja na zewnątrz. Taka niby kiedy ś sławojka, ale to by ło strasznie zmurszałe. Te deski by ły zgniłe. Ja się potwornie bałam tej ubikacji i się potwornie brzy dziłam. Miałam bardzo poważny problem przez całą szkołę podstawową z ty m związany – strasznie się bałam, że te deski zmurszałe się załamią i ja wpadnę tam do środka [134] .
Od uczniów wymagano noszenia granatowych fartuszków i dość rygorystycznie przestrzegano pewnych zasad dotyczących wyglądu:
dziewczynom nie wolno było nosić spodni, z kolei chłopaków karano za długie włosy. Pamiętam, jak w skądinąd liberalny m liceum, do którego chodziłem, czy li w Rey tanie, pilnowano długości włosów, by ły sugestie, żeby nie chodzić w zby t kolorowy ch ubraniach – mówił Andrzej Rosner. – A i tak pod względem swobody ubioru rey taniacy odbiegali na korzy ść od przeciętnej masy licealnej. Inni mieli jeszcze gorzej – kanony ubioru by ły znacznie surowsze [135] .
Przestrzeń szkolna nasycona była propagandą polityczną – w stopniu nieporównywalnym z praktykami stosowanymi w ostatniej dekadzie PRL-u. Pod tym względem rok urodzenia szczególne mocno determinuje dziecięce przeżycia. Dziewczynki i chłopcy, którzy rozpoczęli naukę we wrześniu 1956 roku, pozbawieni byli wyjątkowego doświadczenia roczników starszych zaledwie o kilka lat, idących do pierwszej klasy jesienią 1952 lub 1953 roku. Wówczas w klasach wisiały jeszcze portrety Bieruta, Stalina i Rokossowskiego, gazetki ścienne wzywały do walki o pokój oraz piętnowały imperialistów. Szkolne czytanki i ćwiczenia opowiadały o „przyjaźni polsko-radzieckiej” i „zdobyczach planu sześcioletniego”. Już drugoklasistów zmuszano do pisania listów z życzeniami urodzinowymi „dla ukochanego obywatela prezydenta Bolesława Bieruta”, klasowi prymusi, wtedy nazywani „przodownikami nauki”, mogli zaś liczyć na zaproszenie do Belwederu, gdzie – jak głosiły propagandowe opisy – głowa państwa podejmowała ich pomarańczami i ciastkami. Już sama przestrzeń ży cia oficjalnego skłaniać miała do zachowania powagi, a niekiedy także wzbudzać niepokój. Młodego człowieka otaczały rozmaite sy mbole władzy oraz dwie podstawowe barwy ówczesnego świata: szarość i czerwień[136] – zauważy ł Krzy sztof Kosiński.
Urodzona w 1943 roku Jolanta Wachowicz-Makowska tak opisała we wspomnieniach swoją naukę w szkole podstawowej: 4 grudnia 1954 roku w moim zeszy cie pisałam pod dy ktando nauczy cielki języ ka polskiego: „Cała IV B kieruje swoje my śli i najserdeczniejsze uczucia ku czołowemu oddziałowi naszej klasy robotniczej, bohaterom nowej Polski, górnikom. Jednocześnie obiecuje wcielić w ży cie klasy hasła górników: gorliwiej, prędzej, lepiej, więcej”. Pracą domową by ło rozwinięcie tego tematu. Przepisałam wówczas wiersz pod ty tułem Węgiel […] Pod ty m poety ckim utworem znajduje się moje własne, najwy raźniej także żarliwy m sercem złożone zobowiązanie: „Gorliwiej pracować przez cały rok szkolny. Gorliwiej i sumienniej
przy kładać się do nauki. Prędzej i umiejętniej rozwiązy wać zadania. Prędzej wy chodzić z klasy na pauzy. Lepiej odrabiać lekcje. Lepiej zachowy wać się podczas lekcji. Więcej uczy ć się w domu”. W sty czniu 1955 roku czciliśmy trzy dziestą rocznicę śmierci Lenina. „Całe społeczeństwo polskie obchodzi dzisiaj trzy dziestą rocznicę śmierci Lenina, twórcy pierwszego w świecie państwa robotników, chłopów i inteligencji pracującej. Nauka Lenina jest dla nas drogowskazem w budowie socjalizmu. Klasa nasza uczci pamięć Lenina przeczy taniem książki Kononowa pod ty tułem Opowiadanie o Leninie […]”. Każdego dnia przed lekcjami odby wał się apel. Wy słuchiwaliśmy krótkiej „prasówki”, a potem następowała część arty sty czna. Deklamowano odpowiedni do sy tuacji, dnia lub okazji wiersz, a następnie wszy scy śpiewali jedną z młodzieżowy ch pieśni. […] Jestem w stanie odtworzy ć ty lko kilka z nich i jedy nie we fragmentach: Hej, junacy, hej, chłopcy, dziewczęta: Do roboty ! Do roboty ! Jedno hasło jak rozkaz pamiętaj: Do roboty ! Do roboty ! Za młoty, hej! Ojczy zny wolne dzieci[137] .
Wychowanie ideologiczne – przymus uczestniczenia w rozmaitych rytuałach, których scenariusz pisały partia i władze oświatowe – pozostawiło wyraźny ślad we wspomnieniach uczniów, jednak nie stanowi osi organizującej biograficzną opowieść. Podobizny Stalina patrzące ze szkolnych ścian, śpiewanie pieśni masowych, akademie z okazji rocznicy rewolucji są raczej tłem niż zmorą dzieciństwa. Pierwszoklasiści z połowy lat pięćdziesiątych czuli się przede wszystkim zdezorientowani, ponieważ z różnych stron otrzymywali sprzeczne nauki i komunikaty. Niekiedy rezultaty były komiczne. Pierwszy szok przeży łam w przedszkolu – mówiła Teresa Bogucka. – W Makowie Podhalańskim, gdzie mieszkałam, by ło przedszkole prowadzone przez zakonnice. No i te zakonnice już by ły mocno naciskane [przez władze] i poddawane takim sprawdzający m testom. Przy chodziłam naładowana bolszewizmem z tego przedszkola. Mój dziadek pomstował po prostu, że to absolutny skandal. Kulminacją tego by ło coś takiego, że… Wszy stko wiedziałam o Stalinie, o Bierucie, takie jakieś tam czy tanki nam siostry czy tały, jakie to by ły dobre dzieci, jak wspaniali ludzie z nich wy rośli. No i kiedy ś przy śpiewaniu kolęd wy buchła awantura, ponieważ zaśpiewałam „Maria Panna, Maria Panna dzieciątko piastuje, a Józef Stalin, a Józef Stalin ono pielęgnuje”. Więc rodzina po prostu dostrzegła, że się coś tutaj pomieszało, babcia patrioty czna zrobiła straszliwą awanturę mojej mamie, że do czego to jest podobne […]. No więc nam usiłowali to rodzice jakby prostować, te ścieżki, ale nie by ło to proste, ponieważ się bali, że my to gdzieś powtórzy my. A mieli jakieś tam
powiązania z AK, no, takie rzeczy, co wtedy lepiej by ło nie mieć. No więc mieli trudne zadanie wy chowawcze. W szkole natomiast już nie odczuwałam tak, bo już wiedziałam, że na tę bieżącą polity kę, na wy bitny ch przy wódców to trzeba tak z dy stansem, broń Boże nie pomy lić z naszy mi świętościami[138] .
Uczucie osaczenia przez propagandę towarzyszyło bez wątpienia dzieciom, które z powodu zagranicznych wyjazdów rodziców chodziły do szkół radzieckich, jednak i one nie zatraciły umiejętności krytycznego analizowania oficjalnej narracji i konfrontowania jej z rzeczywistością. Im bardziej karmiono je na lekcjach polityką, tym mocniej uświadamiały sobie istnienie rozdźwięku między językiem oficjalnym i prywatnym. Anna Dodziuk tak opisywała swoją naukę w moskiewskiej, a następnie bukareszteńskiej podstawówce: Poziom indoktry nacji by ł nie do wy trzy mania. […] No, w pierwszej klasie to w ogóle ja mam poczucie, że coś by ło dziwnego w ty m, to znaczy, że się widziało właśnie tę różnicę między fasadą a ty łami, nawet w tej pierwszej klasie. Bo ja pamiętam: zachorowała nam nauczy cielka pewnego dnia i my śmy postanowili do niej pójść. Nie wiem, jakaś taka się wy łoniła trójka klasowa i by łam w tej trójce, i nagle znaleźliśmy się – mieszkając w tej Moskwie w dosy ć przy zwoity m domu – przed jakimś slumsem, przed jakąś chaty nką, gdzie stała nasza śliczna pani nauczy cielka ubrana w jakieś nieomalże łachmany, z potwornie zasmarkany m dzieckiem na rękach. Tego rodzaju biedy nie widziałam nigdy wcześniej, [zrozumiałam, że] coś musi by ć nie tak w tej całej sy tuacji. Ale to, jakby to powiedzieć, by ły jakieś pojedy ncze przebły ski. Natomiast chodziłam też do rosy jskiej szkoły w siódmej, ósmej klasie, ojciec by ł wtedy radcą handlowy m w Bukareszcie, i dla [oby wateli] demoludów by ła tam ty lko jedna ścieżka [edukacji], to znaczy radziecka szkoła przy ambasadzie. I tam już pamiętam ten stopień indoktry nacji – to już by ły rzeczy, o które trzeba by ło naprawdę walczy ć. Na przy kład taki moment pamiętam: akurat mieliśmy bitwę pod Grunwaldem [w programie] z historii. I okazało się, że bitwę wy grały pułki smoleńskie i siewierskie, a Jagiełło by ł w dalekim ogonie. Pamiętam, że wtedy wstałam i wy głosiłam kontrtezę, i dziwny m trafem – uważam, że to by ł dziwny traf, ponieważ my ślę, że tak nie powinno się zdarzy ć – nauczy cielka powiedziała: „Dobrze, to przy gotuj to na następną lekcję”, i to by ł jedy ny raz, kiedy w ży ciu ja się zajmowałam militariami – jakie wojska, skąd, jakich sił i tak dalej. Natomiast ten absurd tego, jakby to powiedzieć… [To] by ło oczy wiste, że pewne rzeczy są podporządkowane generalny m tezom, a nie realiom. […] By liśmy świadomi, że pewny ch rzeczy nie wolno mówić. Taka podwójność by ła bardzo czy telna od dość wczesnego okresu, ale od kiedy, to ja sobie, słowo honoru, nie przy pominam [139] .
Dzieci prawdziwie i głęboko internalizujące systemowe dogmaty należały raczej do rzadkości – w każdym razie tak wspominają to marcowi buntownicy dziś, z perspektywy ponad półwiecza.
Takim wyjątkowym przypadkiem był Jerzy Diatłowicki, członek komitetu studenckiego na Uniwersytecie Warszawskim. Urodzony w 1941 roku w Związku Radzieckim, od 1946 mieszkał w Warszawie. Być może właśnie fakt, że był o kilka lat starszy niż większość pokolenia ’68, przesądził o specyfice jego doświadczeń. Już w 1948 roku Diatłowicki wstąpił do Organizacji Harcerskiej ZMP , jeździł na obozy pionierskie, z własnej woli uczył się na pamięć nazwisk przywódców komunistycznych, a kiedy w klubie modelarskim skleił miniaturowy okręt, nazwał go nie tak jak koledzy imieniem dziewczyny, ale – Karol Marks. Po latach swoje dzieciństwo wspominał z ironicznym dystansem. No więc by łem taki, powiedziałby m, bardzo wzorowy i pozy ty wny wy twór. Na przy kład w czwartej klasie chy ba założy liśmy druży nę timurowców. [Od ty tułu książki] Timur i jego drużyna niejakiego Gajdara, dziadka premiera [Jegora] Gajdara. Kiedy ś kolega pokazał mi nasz statut. Tam by ło, że mamy się uczy ć, pomagać kolegom. […] By ła jeszcze jedna książka, którą zapamiętałem – nazy wała się Ulica młodszego syna. Rzecz się dzieje w Kerczu w czasie okupacji. Tam jest taki wątek, że ojciec bohatera ma kłopoty, bo, proszę pana, co zrobił? Poręczy ł za jednego człowieka, który okazał się niegodny. Wrogiem tam jakimś się okazał. Miał z tego ty tułu wielkie kłopoty. To, co należało zapamiętać: żeby by ć ostrożny m przy poręczeniach. […] No więc to pamiętam. No i wszy stkie takie lektury ówczesne czy tałem: Jak hartowała się stal i tak dalej. […] Ale taką najważniejszą moją lekturą z tego okresu – dzisiaj by m to z przy jemnością przeczy tał – by ła książka niejakiego Szpanowa Podżegacze. To by ła lepiej niż detekty wisty czna, to by ła detekty wisty czna o polity ce światowej – imperialiści amery kańscy, papież, wszy stko! To by ło lepsze niż dzisiejszy Larsson, proszę pana, którego właśnie czy tam. To jest świetnie napisane. I drugi tom: Spiskowcy. Proszę pana, niejaki Kałatozow, znany później jako autor Lecą żurawie, zrobił film Podżegacze, który do dziś pamiętam, ponieważ papieża grał znany charaktery sty czny radziecki aktor z takim długim nosem spiczasty m – po prostu obrzy dliwość. Tak że takie by ły wtedy moje [lektury ]. Ale zacząłem się interesować jakoś polity ką bieżącą. Czy tałem… To też zabawna rzecz. Czy pan wie, że ja już w drugiej klasie czy tałem gazetę codzienną? I żeby pan trupem padł, to pan nie zgadnie jaką, bo pan w ogóle nie wie o jej istnieniu. Sły szał pan o dzienniku, który nazy wał się „Wolność”? By ł to dziennik wy dawany przez radziecką grupę wojsk w Legnicy. Po polsku. To by ła mała gazetka i to, co ja potrzebowałam, to tam by ło. Zamiast płachtę wielką „Try buny Ludu” to sobie brałem taką „Wolność” i wszy stko wiedziałem. […] Tak że ja by łem zorientowany. Potem przeszedłem już oczy wiście na „Try bunę”. Interesowałem się polity ką, głównie walką z wrogim obozem. Kiedy w 1953 [roku] kończy ła się wojna koreańska, by ło to zawieszenie broni, znałem piosenki po chińsku i jedną piosenkę koreańską. By łem pewno takim, no, można powiedzieć po prostu, wzorcem – w Sèvres powinienem by ć przechowy wany jako dziecko reżimu. Bez żadny ch przy musów, całkowicie
dobrowolnie [140] .
Być może przykład Diatłowickiego nie był całkiem odosobniony. Teresa Bogucka należąca do ścisłego kręgu „komandosów” z zaskoczeniem konstatowała, jak różne od jej własnego były doświadczenia z dzieciństwa jej kolegów. By ło oczy wiście istotne, że niektórzy mają komunisty czne domy, i jak z nimi rozmawiałam [to się dziwiłam], jak to można by ć tak wy chowany m i temu, co tatuś mówił im na przy kład, nie wiem, o wojnie w Korei. Włos mi się jeży ł na głowie, jak mi to opowiadano, bo ja uważałam, że trzeba dorastać ze zwierzętami, wśród bajek, książek dla dzieci, a oni w politgramocie rośli[141] .
Większość uczestników marcowego zrywu zgadzała się po latach, że szkolna indoktrynacja, choć zauważalna, a niekiedy natrętna, nie miała na nich większego wpływu. W szkole podstawowej to ja pamiętam, że uczono nas, że trzeba by ło recy tować wiersze o Stalinie, które już zapomniałem. Nie wszy scy zapomnieli, ale mi jakoś udało się to zapomnieć [142] – mówił Stefan Bekier.
Zresztą siedmio- i ośmiolatkom udział w propagandowych inscenizacjach mógł przypominać zabawę. W szkole by ło wspaniale! Wspaniale! – wspominała Joanna Trzeciak-Walc. – Też odby waliśmy codzienne apele przed rozpoczęciem lekcji. By ł pan kierownik, który czy tał komunikaty. Potem śpiewaliśmy Naprzód, młodzieży świata, Międzynarodówkę i rozchodziliśmy się do klas na lekcje. W ogóle nigdy nie odbierałam tego jako indoktry nację [143] .
Niektórych irytowało samo pytanie o propagandowe naciski w szkole i bagatelizowali niedogodności związane z udziałem w ideologicznych ceremoniałach. Co to jest dokuczliwa indoktry nacja? – żachnął się Włodzimierz Witaszewski. – No, pewnie że tak [że istniała w szkole], bo z jednej strony codziennie mieliśmy apel, na który m by ła wy głaszana prasówka wzięta z czołówek gazet. Cała szkoła miała pół godziny takiej prasówki. By ło kilku zdolny ch, elokwentny ch, którzy te prasówki przy gotowy wali i wy głaszali – ale nie to, żeby wierzy li w to, ty lko po prostu by li sprawni. Potem śpiewało się hy mn Światowej Federacji Młodzieży Demokraty cznej – coś takiego by ło. I potem się rozchodziło do klas. Ale nikt tego nie traktował specjalnie poważnie ani nadmiernie uciążliwe. By liśmy dzieciakami, taki by ł ry tuał i go się wy pełniało. Wiele ty ch opowiadań
o takiej strasznej marty rologii jest śmieszny ch. Ludzie normalnie… Jeżeli nie wy stępowali przeciwko sy stemowi, to jedy ne kłopoty mieli oczy wiście z bałaganem, z zaopatrzeniem, z różny mi takimi ży ciowy mi sprawami, ale dziewięćdziesięciu ośmiu procent ludzi w Polsce nie spędzało to snu z powiek. Teraz legendy, że to cały naród bohatersko krwawił i walczy ł… [To] jest lipą dętą i pisaniem wstecz historii – jak u Orwella [144] .
Inni gotowi byli z góry odrzucać wszystkie wiadomości politycznie nieobojętne, które przekazywała im szkoła. Waldemar Kuczyński, członek kontestacyjnej grupy Nowe Formy na Uniwersytecie Warszawskim, urodził się w 1939 roku i metrykalnie należał do innego pokolenia. Kiedy rozpoczynał się stalinizm, był już nastolatkiem. [Indoktry nację] odczuwałem, ponieważ ja miałem taki incy dent z nauczy cielką w szkole podstawowej – wspominał. – To mógł by ć rok 1951, czy li bardzo niedobry rok. Chy ba w czwartej klasie by łem albo w piątej, kiedy powiedziałem nauczy cielce, skądinąd bardzo zresztą lubianej naszej wy chowawczy ni, że ona kłamie, mówiąc o jakiejś strasznej doli chłopów pańszczy źniany ch gdzieś tam w dawnej Polsce. I to by ł taki z mojej strony odruch buntu niewątpliwie, z ty m ty lko, że to ona miała rację akurat, nie ja. Ja odebrałem to jako indoktry nację, ale to ona mówiła prawdę, bo rzeczy wiście polska szlachta zasługiwała na to, żeby ją wy rżnąć jak w Galicji[145] .
W opowieściach rysuje się wyraźna prawidłowość: o stosunku dzieci do szkoły decyduje nie tyle narzucony przez państwo projekt instytucji, ile rzeczywiste postawy nauczycieli, zróżnicowane i wyłamujące się z prostych schematów. Od tego, czy nauczyciel należy do partii, znacznie ważniejsze było to, czy nie znęca się nad dziećmi. Michał Komar zapamiętał, że jego wychowawczyni z podstawówki była gorliwą katoliczką, daleką od komunistycznych sympatii. Jednocześnie przy całej klasie drwiła z chłopca, którego ojciec, do niedawna szef wywiadu, został aresztowany w 1952 roku. Wyżywała się na nim także w następnych latach. Kiedy umarł Stalin, by ła strasznie przejęta. Wie pan, no, umiera ojciec, umiera potęga. Wtedy dostałem od niej w py sk za to, że mój ojciec przy czy nił się do śmierci towarzy sza Stalina [146] .
Leszek Sankowski chodził do szkoły w Sierakowie, małym miasteczku nieopodal Poznania. Jako dziecku AK-owca, jedynemu zresztą w klasie, nie pozwolono mu wstąpić do Organizacji Harcerskiej ZMP – co było przykre – ale innych przejawów dyskryminacji nie doświadczył. To, co
obrzydziło mu szkołę, nie miało nic wspólnego z polityką ani ustrojem. Kierownik szkoły by ł sady stą po prostu. By ł nauczy cielem śpiewu i lubił ludziom robić kolczy ki, wie pan, takie… pamiętam. I raz mi też zrobił, ale powiedziałem to ojcu… [Piotr Osęka: Co to znaczy „robić kolczyki”?] Miał paznokcie dość długie i dziurawił uszy. Albo też lał po prostu po łapach. Więc poskarży łem się ojcu. No i ojciec tam poszedł do niego raz i mu wy tłumaczy ł, żeby tego jednak nie robił, bo go spotka jakieś nieszczęście… No i na ty m się skończy ło. Ale nie sądzę, żeby to by ło powiązane z jakimiś szy kanami polity czny mi[147] .
Postać sadystycznego dyrektora szkoły pojawia się też w opowieści Agnieszki Arnold. Wyraźnie widać, że indoktrynacja polityczna jest w tym przypadku sposobem na terroryzowanie uczniów; środkiem, a nie celem samym w sobie. A potem już, jak poszłam do liceum [w Łowiczu], to co drugi dzień moi rodzice by li wzy wani do szkoły. Każdy powód by ł dobry. My śmy mieli takiego dy rektora, który się lubił znęcać. Wy bierał sobie dzieci. Nie znosił mojego brata i nie znosił mnie. Ale to nie by ło tak, że on ty lko by ł jakoś uprzedzony w stosunku do nas. Moją przy jaciółkę Dorotkę Galusównę doprowadził do załamania, do rozstroju nerwowego. By ł strasznie agresy wny, strasznie chamski. To by ło na tej zasadzie, że on wchodził na lekcję i stwierdził, że ja nie jestem uczesana, żeby m wy jęła grzebień i na środku klasy się czesała. Ja mówiłam, że nie będę się czesać, że nie chcę. To on wtedy wy rzucał wszy stko z mojej torby na środek klasy w poszukiwaniu grzebienia. Oczy wiście wy padały wszy stkie stare śniadania, jakieś śmieci, więc on miał z tego powodu niezwy kłą uciechę. I kończy ło się to ty m, że wy rzucał mnie za drzwi i kazał przy jść z matką. No i tak by ło à la longue – wędrówka moich rodziców w tę i z powrotem. Dy rektor by ł po prostu kary katurą nauczy ciela, kary katurą marksisty, kary katurą akty wisty polity cznego. On sam by ł nieszczęśliwy człowiek – taki z awansu społecznego. Biedak chy ba bał się sam siebie. Zresztą, o ile pamiętam, chy ba zmarł na serce. Ale to by ł ty powy przy kład takiej siłowej, przemocowej szkoły. Co nie zmienia postaci rzeczy, że tam by ł bardzo wy soki poziom, jeśli idzie o inne przedmioty. To by ła chy ba ósma szkoła w Polsce, jak idzie o dostawanie się na studia. Nasz dy rektor na nieszczęście uczy ł nas historii. On skończy ł chy ba jakiś krótki kurs tej historii, bo nie miał o niej zielonego pojęcia. Uczy ł nas w taki sposób marksistowski. My śmy bez przerwy mieli u niego dwóje. Ja znienawidziłam historię. W ogóle mnie to nie zajmowało i raczej wiązało się z bólem żołądka, zawrotami głowy, dużą niechęcią. Uczy ł nas też wiedzy o Polsce i świecie współczesny m i musieliśmy na pamięć mu deklamować pierwszą stronę „Try buny Ludu”. My śmy nie rozumieli tego języ ka, mówiliśmy mu, że nie czy taliśmy i że nie będziemy czy tać, w związku z ty m dostawaliśmy dwóję i sły szeliśmy : „Won po matkę!” [148] .
Wątkiem dominującym w opowieściach pokolenia ’68 są jednak pozytywne
wspomnienia z czasów uczniowskich. Zastanawiające, że podczas gdy „czarny” obraz szkoły wpisuje się w historię d ł u g i eg o t rwan i a tej instytucji, jej „biały” wizerunek odwołuje się do specyfiki peerelowskiej historii. Dzieci urodzone w tużpowojennej Polsce nie znosiły szkoły za to samo, za co nie lubią jej dzisiejsi uczniowie, natomiast dobrze wspominały ją za to, co niepowtarzalne dla historii tamtego okresu – za odwagę nauczycieli niepoddających się presji systemu. W szkole podstawowej mieliśmy nauczy cieli przedwojenny ch jeszcze – mówił Andrzej Krzesiński. – W związku z ty m oni też uciekali od takich tanich chwy tów [jak indoktry nacja propagandą]. Ty lko dzięki ty m nauczy cielom w ogóle mogliśmy dowiady wać się o różny ch rzeczach, o który ch – jak się dowiedziałem później – w inny ch szkołach się w ogóle nie mówiło. Ty lko dzięki ty m nauczy cielom przedwojenny m [149] .
Pozytywny wpływ szkolnej edukacji na późniejsze wybory polityczne podkreślał także Janusz Bazydło, uczestnik studenckich protestów w Lublinie. Ważkim elementem, który miał wpły w na mój sposób pojmowania tego, co się dzieje w Polsce, by ła szkoła i niektórzy nauczy ciele. Ja chodziłem do liceum ogólnokształcącego w Łomży i do dzisiaj pamiętam nazwiska dwóch pań polonistek: pani Górska i pani Wesołuch. Obie oczy wiście wy chowane na polskim romanty zmie starały się to nam przekazać. Równie ważny m elementem wy chowania, można by powiedzieć z perspekty wy lat: patrioty cznego, by ły wizy ty muzy ków i recy tatorów. […] Przy jeżdżali z Warszawy, prezentowali instrumenty i muzy kę na instrumentach, także niektóre utwory muzy czne polskie i nie ty lko polskie, co miało wpły w na późniejsze moje zamiłowanie do gry na skrzy pcach i do muzy ki. Recy tatorzy zaś i recy tatorki oczy wiście przekazy wali nam polską poezję. By ła to poezja romanty czna. Pamiętam do dzisiaj – to by ło dla mnie, młodego człowieka, silne przeży cie: to by ła klasa ósma, dziewiąta w moim liceum, kiedy zjawiły się dwie panie recy tatorki. W auli mojego liceum zebrała się młodzież kilku szkół średnich z mojego miasteczka; panie recy towały Mickiewicza, Dziady. Dochodziło wtedy do rzeczy zupełnie niezwy kły ch, niezrozumiały ch: sala by ła zaczarowana kompletnie, ta sala płakała; to się udzielało recy tatorkom, które nie mogły się opanować; płakały nauczy cielki. To by ło coś niezwy kłego zupełnie, wie pan. Ja nie wiem, to nie by ła najlepsza „szkoła jazdy ” oczy wiście, no ale każdy z nas wy nosił z tego coś, co potem w niewy jaśniony ch okolicznościach miało jakiś wpły w na decy zje – takie czy inne [150] .
Kiedy przyszli marcowi buntownicy wkraczali w okres dojrzewania, w społeczeństwie nadal żywa była pamięć odwilży roku 1956, a poziom lęku nie był wysoki – w każdym razie w zestawieniu z czasami stalinowskimi. Uczniom płazem uchodziły wygłupy, za które dziesięć lat wcześniej groziło co
najmniej relegowanie ze szkoły. Jednocześnie wciąż aktywna zawodowo była generacja nauczycieli ukształtowana jeszcze w II Rzeczpospolitej – w wielu przypadkach byli to ludzie odsunięci od nauczania w okresie stalinowskim i przywróceni właśnie po Październiku[151] . Wszystko to składało się na istniejący w (niektórych) szkołach specyficzny klimat dystansu wobec wymogów propagandowego scenariusza. Indoktry nacja by ła niezauważalna – wspominała Joanna Szczęsna. – No, Bałuty po prostu, lumpenproletariacka dzielnica [Łodzi], komu tam się by chciało… Ja pamiętam, że ja na pierwszy pochód pierwszomajowy to poszłam w klasie maturalnej, ponieważ już mówili, że nas na studia nie przy jmą, jak nie pójdziemy na ten pochód. I zrobiliśmy tam sobie, nasza klasa, takie jaja po prostu, że zaczęliśmy wznosić okrzy ki na cześć naszego kolegi z klasy, co wy wołało potworne zamieszanie… On miał pseudonim „Kumpot”, czy li [krzy czeliśmy ] „Niech ży je Kumpot!”. Tak że by liśmy raczej bandą niezdy scy plinowany ch uczniaków, ale to nie miało polity cznego wy miaru. […] Nauczy ciele też by li fantasty czni jak na tę by le jaką szkołę, przedwojenni jeszcze, z przedwojennego naboru, którzy potrafili uczy ć poza podręcznikiem, dziwiąc się, co tam jest. Tak że nie, nie miałam poczucia, że to jest jakiś front ideologicznej walki. Teraz jak patrzę na to wstecz, mógł mieć [152] .
W niejednej narracji pojawia się postać charyzmatycznego nauczyciela, który dla swoich podopiecznych (dobiegających już pełnoletniości) staje się nie tylko przewodnikiem po świecie wiedzy, ale też wzorem moralnym. Źli nauczyciele sąsiadują z dobrymi często w tych samych opowieściach. Michał Komar, szykanowany przez wychowawczynię w podstawówce, tak opisywał czasy licealne: [M]iałem nauczy ciela matematy ki, fantasty cznego człowieka, wy bitnego matematy ka, poetę. Pamiętam, jak się przedstawił… Wszedł do klasy i powiedział: „Nazy wam się Michał Wary ńko, jestem matematy kiem, poetą, ekonomistą, przeszedłem przez sowieckie łagry i ich nienawidzę”. To by ł rok [19]62 chy ba. Ja oniemiałem ze szczęścia. Mój człowiek! (śmiech) Pokochałem go od pierwszego wejrzenia. I on to zrozumiał. Bo lekcje matematy ki zamieniał w pochwałę Sołżenicy na. I walił ty m Sołżenicy nem. Zmusił nas pierwszego dnia do przeczy tania Iwana Denisowicza, to znaczy skłonił, nie zmusił, no. I do [przeczy tania] tej Stacji Kreczetówka – takie jest fantasty czne opowiadanie Sołżenicy na, Zdarzenie na stacji Kreczetówka, coś takiego. Grał na skrzy pcach na lekcji matematy ki. Opowiadał o Carlu Gaussie. I dzięki temu przez muzy kę, przez jego poezję i rozmaite inne rzeczy, wskoczy liśmy do wy ższej matematy ki w sposób niepojęty [153] .
Jerzy Rachwald, uczestnik protestów na warszawskiej SGGW , także skonstruował swoje szkolne wspomnienia, używając opozycji dobry–zły
nauczyciel. W średniej szkole, w liceum [imienia] Staszica w Lublinie, bardzo agresy wny m wręcz propagandzistą by ł nauczy ciel WOS-u. Z ty m że my śmy odrzucali jego propagandę. On na przy kład kiedy ś nam coś opowiadał o Piłsudskim […] bo on historii współczesnej chy ba też uczy ł – history k uczy ł tej dawniejszej, a on tej współczesnej. Chy ba o wojnie [polsko]bolszewickiej [1920 roku], nie pamiętam, w każdy m razie coś związanego z Piłsudskim, i zakończy ł lekcję, że [Piłsudski] jest pochowany na Wawelu i „do dzisiaj niejedna idiotka składa tam bukiet kwiatów”, jakoś tak to brzmiało. Nie widziałem go w czasach dzisiejszy ch, nic o nim nie wiem. Ale mówię, nie by ł akceptowany. Tak samo szacunkiem darzy liśmy nauczy cieli, którzy sami się szanowali – po prostu. Dla mnie największy m przewodnikiem duchowy m w tej szkole by ła nauczy cielka polskiego panna Małgorzata Szewczy kówna. Z nekrologu dopiero dowiedziałem się, że w [19]48 bodaj roku, po zlikwidowaniu harcerstwa przedwojennego dostała jakiś duży wy rok za konty nuowanie harcerstwa. By ła instruktorką. Wy szła [z więzienia] w [19]56 i została przy jęta do pracy w Staszicu, co też by ło, wy daje mi się, ewenementem. O dy rektorze Staszica mówiło się, że jest taki skomuszały, ale jednak to on ją przy jął. I ona nie mówiła tekstem otwarty m, raczej kończy ła na aluzjach. Pamiętam jakąś taką rozmowę, dy skusję na lekcji, gdzieś w okolicach romanty zmu – chy ba to by ło w dziewiątej klasie, Mickiewicz, Słowacki – czy Polska jest dzisiaj wolna – na przy kład[154] .
Podziw w oczach uczniów wzbudzało czasami już samo wymowne milczenie. Moja polonistka w liceum właściwie kończy ła edukację naszą na przedwojniu – mówiła Agnieszka Arnold. – Literatura powojenna w ogóle nie istniała, w ogóle nie by ła brana pod uwagę. Popiół i diament Andrzejewskiego to by ła jedy na powieść powojenna, którą w sposób bardzo schematy czny omówiliśmy, bo może ten temat by ć na maturze. Właściwie strasznie mi żal tej osoby. Ona już nie ży je. By ła bardzo dzielna w czasie okupacji, w Warszawie prowadziła tajne komplety. Musiała w związku z ty m by ć jakoś związana albo z ZWZ, albo z AK później. I wy obrażam sobie, że ta książka bardzo ją mierziła w gruncie rzeczy. I to by ło takie widzenie przez nią, że ona oczy wiście powie, co trzeba, co tam mają zaznaczone w programie, żeby się bardziej nie mieszać. Daninę państwu oddawała w ten sposób[155] .
Samo zasygnalizowanie, że oficjalny świat przedstawień nie jest wart zaufania, było już ważnym przekazem. W ten sposób komunikaty płynące ze szkoły i z domu uzupełniały się i wzmacniały. Elżbieta Petrajtis-O’Neill opowiadała: W szkole history czka by ła znakomita i ona, na ile mogła, podawała nam prawdziwą historię i starała się mówić jak najmniej tego, co musiała. […] My śmy się wiele lat później dowiedzieli, że – zawsze by ła bardzo elegancka i bardzo zamknięta – jej narzeczony zginął w powstaniu warszawskim i ona od tej pory by ła sama. Czasami jak rozmawialiśmy
w szkole ze sobą – o liceum oczy wiście mówimy – to okazy wało się, że mieliśmy podobną edukację w domu. Czy li by ło wiadomo, że ży jemy w jakiejś pseudorzeczy wistości, która jest zakłamana, natomiast w domu rodzice nam podsączają co innego – świadomie czy nieświadomie. To jest to podłoże, dlatego o ty m mówię, dlaczego Marzec i dlaczego wzięłam w nim udział. Ja wiedziałam już, że to [ży cie w PRL-u] nie za bardzo mi się podoba [156] .
Zdarzało się, że dzieci budowały podział na szkoły „nasze” oraz „ich”. Zapewne uczniowie nieświadomie kopiowali obyczaje panujące w świecie rodziców, gdzie partyjni aktywiści otaczani byli nieufnością i wykluczani. Jak wspominała Joanna Trzeciak-Walc: Chodziłam do szkoły podstawowej numer 5, która uważana by ła za jedną z najlepszy ch podstawówek [w Biały mstoku]. Miały śmy tam [z siostrą] bardzo daleko – mieszkaliśmy przy ulicy Kraszewskiego i do szkoły trzeba by ło iść ponad kilometr, ale rodzicom zależało na ty m, żeby śmy poszły do lepszej szkoły. […] Po drugiej stronie ulicy by ła tak zwana TPD-ówka, czy li [szkoła] Towarzy stwa Przy jaciół Dzieci. [Ponieważ] nasza szkoła należała do tak zwanej elity, to my śmy uczniów tej TPD-ówki mieli za psi pazur. Przede wszy stkim dlatego że komuniści i bezbożnicy. Tak nas uczy li rodzice. Latem by ły otwarte okna w jednej szkole i drugiej. Razem z kolegami zajmowaliśmy się rzucaniem kredą do TPDówki. Rzucaliśmy [też] kałamarzami. Każda ławka by ła dwuosobowa i miała taką dziurkę, i tam by ł wstawiany kałamarz, do którego dy żurny nalewał atramentu. Z nieznany ch powodów wszy stkie [kałamarze] by ły wiecznie zapchane, a to bibułą, a to kredą. Kałamarz nadawał się doskonale, żeby nim rzucać, bo jest dość ciężki, szklany, taki poręczny ; poza ty m jak nie ma w nim atramentu, ty lko jest napchana bibuła z atramentem, to się świetnie nim rzuca. Ja też – ze wsty dem przy znaję – zajmowałam się rzucaniem kałamarzami i kredą do tej TPD-ówki. W każdy m razie miałam taką pierwszą działalność anty komunisty czną (śmiech). Kiedy ś nie dorzuciłam, spadło jakiejś pani na głowę, to przy leciała z awanturą do klasy, z panem kierownikiem szkoły [przy szła]. Pokazała, z którego okna wy leciał ten kałamarz. By ło dosy ć nieprzy jemnie [157] .
Śmierć Józefa Stalina 5 marca 1953 roku wyznacza początek pamięci o świecie publicznym. Jest to oczywiście pamięć zamazana, widziany przez mgłę zarys wydarzeń – w końcu ludzie z pokolenia ’68 mieli wtedy po sześć, osiem lat. Zapamiętali przede wszystkim emocje rodziców, niezwykłe poruszenie w świecie dorosłych. Czasami ta jedna scena przysłoniła w ich wspomnieniach wydarzenia o trzy lata późniejsze, znacznie donioślejsze, jeśli chodzi o konsekwencje społeczne. Urodziłem się w [19]47 – mówił Leon Sfard. – Październik [1956] pamiętam przez mgłę. Śmierć Stalina pamiętam – jak wy szli ludzie z chorągwiami na ulice. To by ło dla mnie…
Pamiętam dobrze, dobrze pamiętam wizualnie, ale oczy wiście nie pamiętam… Nie mogę powiedzieć, czy mój ojciec się cieszy ł, czy by ł smutny. A jedna z ty ch rzeczy na pewno miała miejsce. To znaczy my ślę, że już wtedy mógł się cieszy ć. Chociaż jeszcze nadal by ł komunistą, przez długie lata potem, ale chy ba już wiedział, że ten Stalin… Nie wiem. Kiedy on umarł, to jeszcze nic nie by ło wiadomo, bo to by ło jeszcze przed rewelacjami Chruszczowa. Ale sprawa lekarzy i różne inne, to, że mordowali pisarzy, przy jaciół mego ojca – to pewnie wiedział i wiedział, co się dzieje, chy ba. Ale nie mogę dać żadnego świadectwa, nie pamiętam jego wy razu twarzy z tego okresu. Pamiętam doskonale jakieś uczucie wielkiego wy darzenia. Tego, że wszy scy jakoś boją się, nie wiedzą, co będzie. To uczucie, że nie wiadomo, co się stanie, bo umarł ten wielki człowiek – to pamiętam. Jako małe dziecko[158] .
Żałoba po „generalissimusie” wryła się w pamięć wielu pokoleń, stała się punktem orientacyjnym w biografii prawie każdego obywatela wczesnego PRL-u. Fenomen zjawiska polega głównie na jego wszechobecności – rytuały związane ze śmiercią dyktatora dotarły do wszystkich sfer społecznych i do każdego zakątka kraju. Jerzy Rachwald mieszkał wówczas w Lublinie. Pamiętam ten dzień, chy ba to by ł dzień śmierci Stalina, bo to by ło na przedwiośniu, taki rozciapciany, mokry śnieg leżał na ulicach i strugi pły nęły, i nagle w południe zaczęły walić armaty. By ła salwa chy ba dwudziestu czterech wy strzałów kolejno z iluś tam dział. Nie koło nas, chociaż tam by ła jednostka, ale to by ła jednostka magazy nowa na [ulicy ] Wy ścigowej. Chy ba tutaj, na Kraśnickich Alejach, gdzie taka duża jednostka bojowa by ła zawsze, pułk jakiś tam piechoty czy czegoś, bo z daleka dochodził ten głos. Ale sły szałem wy raźnie, pobiegłem do domu spy tać, co to się dzieje [159] .
Okazywanie smutku stało się w tych dniach obywatelską powinnością. Dzieci dowiadywały się o tym ze zdziwieniem. Paweł Bieliński, urodzony w Zgierzu uczestnik protestów na Uniwersytecie Łódzkim, mówił: Moje pierwsze wspomnienia doty czy ły 1953 roku, śmierci Józefa Stalina – miałem wtedy sześć lat, jeszcze nie chodziłem do szkoły, ale pamiętam, że biły dzwony w kościołach, ludzie nosili czarne opaski. Jako dziecko nie bardzo wiedziałem, co się dzieje, ale rozumiałem, że coś się wielkiego wy darzy ło. I pewny m zaskoczeniem by ło dla mnie, kiedy mój kolega z podwórka py tał się, czy moi rodzice płakali po wujku Stalinie. Powiedziałem, że nie, i on powiedział, że to jest bardzo źle, bo powinni płakać [160] .
Dzieci nie zdawały sobie sprawy z grozy towarzyszącej żałobie, były jeszcze zbyt małe, żeby nauczyć się lęku przed totalitarnym państwem. Konieczność uczestniczenia w nużących i niezrozumiałych uroczystościach prowokowała do psot. Być może żarty były też próbą obrony przed osaczającymi zewsząd
manifestacjami rozpaczy, sztucznej, ale też przerażającej. Nawet mogę taki epizod opowiedzieć zabawny, który trochę może charaktery zuje moje formowanie się – wspominał Włady sław Sidorowicz. – […] druga klasa, jestem w Świdwinie, dowożony z jednostki wojskowej, z pułku lotniczego, bo ojciec jako lekarz pułku jeździł z nim – tam gdzie pułk [stacjonował], tam ojca rzucano. Więc [gdy zmarł Stalin] by ła taka ceremonia właśnie pogrzebowa, pani tam, [my tu] stoimy, prawda. A ja miałem jakieś kamy ki w kieszeni i walnąłem w tablicę, klasa wy buchła śmiechem. Ojciec dostał trzy miesiące paki, aresztu domowego za moje, że tak powiem, zachowanie [161] .
Pokusę, żeby wybuchnąć śmiechem podczas żałobnej akademii, odczuwały także dzieci ze starszych klas. Wraz z wiekiem rosła też jednak świadomość zagrożenia. Po raz kolejny daje o sobie znać bariera oddzielająca generację ’68 od starszy roczników: różnica dosłownie kilku lat przekłada się w tym wypadku na fundamentalnie odmienne doświadczenia. Cały okres stalinowski to jest czas wielkiego strachu. To jest czas tak wielkiego strachu, że nie sądzę, by ście by ły w stanie sobie to wy obrazić – mówiła swoim rozmówczy niom Małgorzata Szpakowska, urodzona w 1940 roku. – Opowiadał mi mój kolega, trochę młodszy ode mnie: miał wówczas dziesięć lat, szedł ulicą ze swoją sześcioletnią kuzy nką. Dziewczy nka skakała na jednej nodze, z pły ty chodnikowej na pły tę, i zaczęła powtarzać: „Stalin umarł, Stalin umarł”. Mówił mi, że do dziś nie może zapomnieć swojego strachu, swojego przerażenia, że ktoś to usły szy. Dokładnie nie by ło wiadomo, czy m to grozi: rozstrzelaniem rodziców, zsy łką na Sy bir, więzieniem; wiadomo by ło w każdy m razie, że skutki mogą by ć tragiczne. Ja miałam wtedy nieskończone trzy naście lat. I pamiętam, że podczas pogrzebu Stalina włączono sy reny i wszy scy musieli wstać i stać na baczność. Wy obraźcie sobie teraz klasę trzy nastolatków, która musi stać w ciszy przez pięć minut. Wiadomo, że te dzieci zaraz zaczną chichotać. Ale te dzieci wiedzą, że im nie wolno się śmiać. Pamiętam to przerażenie, że ja się roześmieję, że ktoś się roześmieje, że w ogóle coś się stanie… Przerażający, dławiący strach. Dlatego wspomnienie Października to moje najlepsze wspomnienie – bo wtedy ustał terror. Przy jemność nie do porównania z żadną inną [162] .
„Byliśmy dziećmi Października” – tego samego zwrotu w rozmowie użyli niezależnie od siebie Blumsztajn i Lityński. Rok 1956 stanowił dla ich środowiska, grupy „komandosów”, symbol socjalizmu takiego, jaki być powinien – wolnego od terroru, szanującego wolność jednostki. Bliska im była wizja październikowych rewolucjonistów: by partyjną biurokrację zastąpić siecią samorządów, a państwu odebrać monopol na prawdę. Jak się okazuje, wielkie nadzieje związane z odrodzeniem i zmianą ustroju żywiono wówczas nie tylko
w komunistycznych domach. Kiedy Gomułka jako nowo wybrany pierwszy sekretarz przemawiał na placu Defilad do półmilionowego wiwatującego tłumu, przyszli buntownicy mieli około dziecięciu lat. Było to ich pierwsze świadome zetknięcie z polityką, pierwsze wspomnienie wydarzenia, którego całej złożoności nie rozumieli, ale potrafili już uchwycić jego sens. W relacjach przewijają się opowieści o entuzjazmie lub przynajmniej nadziejach panujących w najbliższym otoczeniu. Paweł Bieliński tak wspominał jesień 1956 roku: Chodziłem do czwartej klasy szkoły podstawowej w Zgierzu. Miałem dziewięć lat, tak że wiele widziałem, sły szałem, z ty m że wnioski wy ciągałem później. Pamiętam palenie na boisku szkolny m portretów Stalina, Lenina, Bieruta, Rokossowskiego przez niektóry ch nauczy cieli. Wiem, że jeden z młodszy ch nauczy cieli wieszał krzy że w klasach, natomiast dy rektor szkoły chodził za nim i te krzy że ściągał. Potem by ła taka sy tuacja, że przez Zgierz przez trzy dni jechały czołgi radzieckie. W związku z ty m niewiele brakowało, że doszłoby do walk zbrojny ch podobny ch jak w Budapeszcie. Czołgi omijały duże miasta, żeby uniknąć ewentualny ch starć, i jechały boczny mi drogami. W szkole nam mówiono, że żołnierze radzieccy są naszy mi przy jaciółmi, a mama powiedziała, że mam się nie zbliżać, że mam w ogóle trzy mać się od nich jak najdalej. Nie słuchaliśmy, twierdziliśmy, że idziemy grać w piłkę, a przemy kaliśmy się, żeby można by ło te czołgi oglądać i ciężarówki z żołnierzami radzieckimi, który ch znałem jeszcze z jakichś kolonii. Nie uśmiechali się, mieli bardzo poważne twarze. Ciężarówki się zatrzy my wały, żołnierze wy chodzili, nie częstowali cukierkami, patrzy li na nas jakoś chłodno. Później nastąpiła odwilż, Włady sław Gomułka objął władzę. Pamiętam euforię, ludzi ściskający ch, całujący ch się na ulicy, pełny ch nadziei, że nareszcie będzie demokracja, wolność, nareszcie ludzie będą mogli mówić to, co my ślą. Po niedługim czasie okazało się, że by ły to zby t pochopne wrażenia [163] .
Atmosfera zagrożenia sowiecką interwencją udzielała się dzieciom – także tym z dygnitarskich rodzin. Iza Winter-Cieślak, uczestniczka marcowego wiecu na Politechnice Gdańskiej, miała w 1956 roku dwanaście lat. W rozmowie z Joanną Wiszniewicz wspominała, że jej ojciec, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, występował publicznie w Październiku i bronił dobrego imienia ustroju. Ona sama utożsamiała się w tamtym czasie z tłumem protestującym pod oknami komitetu. [W] szkole też zrobiliśmy w Październiku małą rewolucję. Któregoś dnia zbiorowo zaczęliśmy wy rzucać przez okno książki do rosy jskiego. Ja też wy rzucałam! Październik by ł przecież przeciwko Rosjanom. I dopiero kiedy do klasy weszła nasza rusy cy stka, bardzo miła starsza pani, i zobaczy wszy te wy rzucone przez okno książki, bezradnie usiadła i się
rozpłakała – dopiero wtedy zrobiło nam się głupio. Zbiegliśmy na dół i szy bciutko wszy stkie te podręczniki przy targaliśmy z powrotem [164] .
Najlepiej zorientowane w przebiegu wypadków były zapewne dzieci warszawskie. Wspominają, że rodzice komentowali rozwój wydarzeń, śledzili przebieg VIII Plenum, czasami uczestniczyli też w wiecach poparcia dla Gomułki. Zwykle w opowieściach pojawia się wzmianka o słynnym wiecu na placu Defilad z 24 października – niektórzy mieli okazję zobaczyć go na własne oczy, a nawet poczuć się uczestnikami wydarzenia. Pamiętam, że zastępem poszliśmy oglądać wiec pod Pałacem Kultury, który Gomułka wtedy prowadził – mówił Mirosław Sawicki. – […] stali[śmy ] z daleka, nie pozwolono nam wmieszać się w tłum jednak, bo piąta klasa to by ła. No i ty le. Czy li by liśmy związani, Jacek [Kuroń] by ł wtedy zaangażowany po naszej stronie oczy wiście, razem z Goździkiem prowadzili działalność polity czną. Mówili nam jakieś gawędy o ty m, co robią, co się dzieje, tłumaczące to, co się wy darza, że się kończy z kłamstwem, że możliwa będzie jednak większa sprawiedliwość, niż by ła – ty m języ kiem mniej więcej się do nas mówiło, tak żeby śmy mieli… Jeśli to można nazwać świadomością, to mieliśmy świadomość, w co się angażujemy, wspierając – za duże słowo – Październik[165] .
Podobnie, może nieco wyraziściej, zapamiętała swój udział w wiecu Ludwika Wujec, urodzona w 1941 i w latach sześćdziesiątych powiązana ze środowiskiem „komandosów”. Na placu Defilad oczy wiście by łam. Czy śpiewałam [Sto lat], tego nie pamiętam, ale bardzo to przeży wałam. Niewiele rozumiałam, ale czułam nastrój. By łam zachwy cona ty mi masami ludzkimi, w ogóle nie bałam się tłumu. To, że dzieje się coś nowego i że mnóstwo ludzi w to wierzy, i że to jest wszy stko takie wolnościowe – ty le rozumiałam, bo to by ło w powietrzu. Zajrzałam też na chwilę na wiec na politechnice, w końcu mieszkałam niedaleko[166] .
Opowieści koncentrują się na różnych wydarzeniach i aspektach przełomowego roku 1956. W domu Jacka Kleyffa bohaterem politycznych przemian był nie Gomułka, ale Lechosław Goździk, charyzmatyczny przywódca robotników z warszawskiej FSO. Października [19]56 to nie umiem oglądać przez pry zmat swojego [ówczesnego] dziewięcioletniego postrzegania, ty lko przez pry zmat tego wszy stkiego, czego się potem dowiedziałem, przede wszy stkim, wy daje mi się, że od ojca. […] By ł zawsze scepty cznie nastawiony do komunistów. Dla niego Goździk to by ł tak jak Lech Wałęsa [167] .
Kilka osób, wspominając rok 1956, przywoływało z kolei czerwcową pacyfikację Poznania przez dywizje pancerne. W domu mówili o niej rodzice, powołując się na audycje Wolnej Europy i opinie zasłyszane od kolegów z pracy. Tadeusz Bień mieszkający wówczas w Gnieźnie zapamiętał nawet „czołgi przewalające się głównymi ulicami, pędzące na Poznań”. W swojej relacji nie przywiązywał wagi do przetasowań w elicie rządzącej ani zapowiedzi systemowych reform – rok 1956 był ważny jako czas odzyskanej przez społeczeństwo wolności. Dla mnie takim, powiedziałby m, najbardziej znamienny m, spektakularny m [wy darzeniem] by ł powrót do Gniezna kardy nała Stefana Wy szy ńskiego. Tak się złoży ło, że ja mieszkałem dosłownie na narożniku, przy katedrze, i pamiętam wieczór, kiedy [go] witaliśmy. Tłumy ludzi, gnieźnian, witało [go] na placu przed katedrą, między Pałacem Pry masowskim, a to by ło dosłownie sto metrów od mojego domu. Przeży waliśmy powrót Wy szy ńskiego, manifestacja, później wejście do katedry [168] .
Kiedy Polakom wydawało się, że właśnie ziszczają się marzenia o odzyskaniu wolności albo przynajmniej o „narodowej drodze do socjalizmu”, bliźniaczą rewolucję węgierską pacyfikowały wojska radzieckie. W rozmaitych akcjach „solidarności z Węgrami” często brali udział uczniowie – możliwość bezpośredniego działania i poczucie uczestnictwa sprawiały, że właśnie ten aspekt wydarzeń najmocniej utkwił w pamięci pokolenia. Października [nie pamiętam w ogóle], ty lko Węgry, ty lko Węgry – mówiła Anna Dodziuk. – Wokół Węgier by ła taka atmosfera tragedii, współczucia, żałoby, czegoś takiego[169] .
Znamienne, że opisy pomocy i współczucia dla węgierskich powstańców powtarzają się w relacjach tak dzieci działaczy komunistycznych oraz tych wyrastających w tradycji „antysystemowej” – zarówno warszawiaków, jak i mieszkańców pozostałej części kraju. Maciej Czechowski z Wrocławia mówił: [P]amiętam jeszcze, że w 1956 roku – miałem jedenaście lat – mieliśmy ochotę na Węgry jechać z kolegami, oczy wiście pomóc Węgrom. Ojciec oczy wiście warknął coś na temat tego, co on o ty m sądzi, o takich dziecinny ch pomy słach – żeby siedzieć w domu i już[170] .
Listopadowe akcje na rzecz Węgier organizowane były przede wszystkim przez drużyny harcerskie, najczęściej jeszcze w ramach (dożywającej właśnie swoich dni) Organizacji Harcerskiej ZMP .
W 1956 miałem dziesięć lat, w [19]52 poszedłem do szkoły – relacjonował Mirosław Sawicki. – Jeszcze nie by ło druży ny walterowskiej, natomiast by ła druży na organizacji harcerskiej, do której ja też należałem oczy wiście. Lubiłem takie rzeczy. I wtedy my śmy urządzali, pamiętam, zbiórki odzieży na potrzeby Węgrów. Chodziliśmy po domach i zbieraliśmy uży waną odzież, którą właściciele mogli oddać, przeznaczając na taki cel. Apelowaliśmy o oddawanie krwi – my śmy by li za mali, żeby od nas można by ło zbierać krew, ale my śmy o to apelowali, jakąś taką akcję prowadziliśmy. Takie ślady tego pamiętam. Zbieraliśmy złom, butelki, żeby sprzedawać to i część pieniędzy przekazać na pomoc, na zakup różny ch rzeczy na Węgry [171] .
Najmłodsze roczniki marcowych buntowników raczej nie miały szans zapamiętać wydarzeń roku 1956. Dla nich moment przełomowy, wyznaczający początek świadomego przeżywania polityki, nadszedł później, wraz z zakończeniem ery postalinowskiej liberalizacji. Nie pamiętam sprzed [19]56 nic, ale pamiętam – miałem wtedy siedem lat – pamiętam zamknięcie „Po Prostu”, co by ło wielkim tematem u mnie w domu. To by ł [19]57 chy ba. To pamiętam, że by ły rozruchy. I pamiętam, że by ła jakaś demonstracja studencka i że mój ojciec tam poszedł protestować [172] – mówił Adam Ringer, urodzony w 1949 roku. Chy ba pierwszy raz o polity ce [w domu] – wspominał Piotr Rachtan – zaczęliśmy rozmawiać, jak miałem… Który to by ł rok? 1957. Jak miałem osiem lat. Osiem lat, kiedy – sądzę, że celowo – zostałem zaprowadzony przez ojca w okolice politechniki, pod politechnikę, w październiku [19]57 roku, kiedy milicja rozbijała manifestację studentów po zamknięciu „Po Prostu”. I wtedy pierwszy raz widziałem właśnie te szeregi odziany ch w ceratowe płaszcze, kaski i okulary, gogle takie, milicjantów, i pierwszy raz widziałem, jak się bije ludzi. Więc to by ło takie bardzo spektakularne zetknięcie się z polity ką, ale potem się ta polity ka zaczęła w domu pojawiać, choć jak mówię, ona nigdy nie by ła [stale] obecna. To raczej by ł komentarz do tego, co się dzieje, niż analiza przy czy n takiej rzeczy wistości. […] No, rodzice nie by li ludźmi włączony mi w nurt, wie pan, opozy cy jny [173] .
Podobny ton odnajdziemy w relacji Andrzeja Titkowa. 4 października 1957 roku wracał właśnie ze zbiórki harcerskiej. My śmy się rozeszli, już by ło ciemno i z koleżką, który by ł najwy ższy w cały m zastępie, ruszy liśmy do domu, w stronę placu Politechniki. I wpadliśmy na jakąś straszliwą masakrę. Studenci uciekali, policja atakowała. Ja by łem drobny m chłopczy kiem – miałem takiego pietra, że zacząłem z cały ch sił uciekać [ulicą] Nowowiejską w stronę placu Zbawiciela. To by ło pierwsze po Październiku społeczne duże wy stąpienie, którego w ogóle nie zarejestrowałem. Dopiero po latach skojarzy łem, że to właśnie, co widziałem i w czy m w jakimś sensie brałem udział, to by ło sły nne pałowanie studentów po rozwiązaniu „Po Prostu”. Pamiętam przerażenie moich rodziców, bo my śmy wrócili dosy ć późno. A oni
wiedzieli, że się coś dzieje w mieście [174] .
Należy uświadomić sobie w tym miejscu, że pięciodniowe warszawskie protesty w październiku 1957 roku stanowiły prefigurację buntu studenckiego, który miał wybuchnąć za jedenaście lat. Manifestacje przeciwko zamknięciu przez władze „Po Prostu”, popularnego tygodnika utożsamianego z walką o swobody obywatelskie, zaczęły się od nielegalnego wiecu na placu Narutowicza, zwołanego przez studentów politechniki. Jego brutalne rozpędzenie przez oddziały ZOMO wzburzyło społeczność akademicką i zwiększyło społeczne poparcie dla buntu. Następnego dnia rozrzucano ulotki, zwoływano kolejny wiec w auli politechniki, samorzutnie powstał też Studencki Komitet Organizacyjny, który rozesłał emisariuszy do innych miast akademickich. Wówczas władzom udało się stłumić protest w zarodku, ale zażarte walki uliczne trwały jeszcze cztery dni. Wydarzenia te musiały zapaść w pamięć mieszkańców stolicy, a za pośrednictwem audycji Wolnej Europy wieść o nich rozeszła się po Polsce[175] . Zanim władza starła się ze studentami w 1968 roku, wydała wojnę polskiemu Kościołowi. Kiedy w listopadzie 1965 roku polski episkopat wystosował list do biskupów niemieckich, zawierający między innymi sformułowanie „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”, władze odpowiedziały agresywną kampanią propagandową, w której wątkiem przewodnim było atakowanie polskich hierarchów za „proniemiecką postawę” i „mieszanie się do polityki zagranicznej rządu”. Rządzący sięgnęli po sprawdzone wzory mobilizacji społecznej: oprócz zalewu artykułów, oskarżających Kościół o zdradę i szarganie narodowych świętości, urządzano także wiece w fabrykach i spotkania z partyjnymi dziennikarzami w szkołach i urzędach. Przestrzeń publiczna została nasycona antykościelną retoryką. Chociaż nikt ze wspominających nie deklarował się jako osoba gorliwie wierząca, napastliwa kampania spotkała się z oporem wśród marcowego pokolenia. O swoim oburzeniu i głośno formułowanych protestach mówił Michał Komar, także Czesław Bielecki stwierdził: [P]amiętam, że wy stąpiłem przeciwko agresy wny m polemikom z episkopatem. I pamiętam, kiedy oburzy łem się, dlaczego moja koleżanka, chodząca regularnie na msze do kościoła, czy tała, czy ty wała te [napastliwe arty kuły ] [176] .
Bogdan Borusewicz bronił stanowiska episkopatu podczas klasowej debaty zorganizowanej przez nauczycielkę polskiego. By ła długa, ostra dy skusja. […] Poparłem list, bo wiedziałem – doszedłem do tego sam, jak do wielu inny ch rzeczy – że władza straszy Niemcami, że anty niemieckość jest jedy ny m uzasadnieniem utrzy mania się władzy socjalisty cznej – wtedy tak się [to] nazy wało – czy li w zasadzie dy ktatury Gomułki. Z tego powodu wspierałem ten list, uważałem, że to jest bardzo dobre posunięcie. Dla mnie to by ła próba przełamania tej ideologii, którą nam narzucono, anty niemieckiej. Ideologii, która się spotkała z akceptacją [społeczeństwa]. [U mnie w klasie] dwie osoby na czterdzieści poparły list. Reszta młodzieży – światłej, fajnej młodzieży – uległa ideologii party jnej, której zasadą podstawową by ła anty niemieckość. [Z kolei z] anty niemieckości wy prowadzała prorosy jskość, wsparcie dla tego mocarstwa, które nas jednak kontrolowało i gnębiło. Więc uderzenie w ideologię anty niemiecką by ło uderzeniem w serce w ogóle ideologii komunisty cznej [177] .
Konflikt wokół listu biskupów był wstępem do zasadniczego starcia władzy z Kościołem przy okazji obchodów tysiąclecia państwa polskiego. Obie strony przygotowały własne ceremoniały, ale to partia na różne sposoby starała się zakłócić uroczystości religijne. W tej sytuacji młodzi gotowi byli opowiedzieć się po stronie Kościoła nie tyle z pobożności, ile żeby przeciwstawić się dyktatorskim zapędom władzy. W tamty ch czasach czułem się już od dawna agnosty kiem, ale razem z ty siącami warszawiaków przy chodziłem do katedry Świętego Jana wy słuchać najważniejszy ch homilii kardy nała Wy szy ńskiego – wspominał Mirosław Górski, uczestnik marcowego strajku na Politechnice Warszawskiej, w 1966 roku mający dwadzieścia dwa lata. – Pry mas Wy szy ński by ł wówczas uważany, także przez wielu niewierzący ch i obojętny ch religijnie, za jedy nego, odważnego i rozważnego zarazem, przy wódcę anty totalitarnej opozy cji. Nastrój spotkań na Starówce by ł szczególny. Idąc do katedry, mijaliśmy na placu Zamkowy m samotny patrol MO, a dalej już ani jednego umundurowanego milicjanta, za to [ulica] Świętojańska do połowy długości zapchana ludźmi, na Kanonii za katedrą głowa przy głowie. Czuliśmy się tu wreszcie u siebie. Trzeba przy ty m uczciwie przy znać, że wrażenie udziału w anty rządowej imprezie by ło o ty le luksusowe, że nie kojarzy ło się z najmniejszy m niebezpieczeństwem. Po pewny m przemówieniu kardy nała Wy szy ńskiego, w który m oznajmił on warszawiakom, że kopia obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej została aresztowana przez UB, uformował się kilkusetosobowy pochód idący chodnikiem i śpiewający religijne pieśni. Pierwszy raz szedłem w pochodzie niezalegalizowany m przez władze. Grupa nieniepokojona przez nikogo dotarła do kościoła Świętego Aleksandra i tam się rozeszła. W następną niedzielę nie mogłem by ć w Warszawie. Usły szałem ty lko w Wolnej Europie, że sformowany po nabożeństwie pochód młodzieży został przez milicję rozpędzony pałkami. By ła to pierwsza taka
interwencja od czasu studenckich protestów po zamknięciu „Po Prostu” [178] .
Przedstawiciele marcowego pokolenia o kilka lat młodsi doświadczyli propagandowego nacisku związanego z obchodami tysiąclecia jeszcze w szkole. Władze starały się zaprząc uczniów do udziału w oficjalnych uroczystościach, a przede wszystkim – odciągnąć ich od ceremonii kościelnych. Budziło to nieraz gwałtowny sprzeciw. Dla Bogdana Borusewicza taka sytuacja stała się okazją do pierwszej jawnie antyrządowej manifestacji. Pry mas Wy szy ński razem z kardy nałem Wojty łą przy jechali do Gdańska na 3 maja. I raptem 3 maja – od 1947 roku w PRL-u, w tamtejszej Polsce, nikt [tego święta] nie obchodził – raptem 3 maja jesteśmy spędzeni na Marsz Wiosny w Gdy ni. Wszy stkie szkoły idą na Marsz Wiosny. No więc my też idziemy, ale wiemy, o co chodzi. Idziemy, ale żeby jednak pokazać swoją niechęć, idziemy i krzy czy my imię samego generała izraelskiego Mosze Dajana, krzy czy my na złość dy rektorowi szkoły i władzy : „Niech ży je Dajan!”. Po czy m tu dy rektor panikuje […]. Oczy wiście nikt nie wie, kto to jest Dajan, ty lko on akurat wiedział. Po czy m się ury wamy i jedziemy z kolegą pod katedrę w Gdańsku-Oliwie. […] Tam przy jeżdża pry mas i kardy nał Wy szy ński. Tłum olbrzy mi, a my jedziemy tam, żeby zrobić jakąś akcję polity czną. Dookoła olbrzy mie budowle z płótna z napisem: „Nie przebaczy my ” – to jest nawiązanie do listu. „Nigdy nie przebaczy my ”, „Karol Maria Splett – to ostatni biskup Wolnego Miasta Gdańska – przestępcą”. […] I na tej trasie, na której idziemy, to te olbrzy mie takie budowle – to nie transparenty, ty lko takie zbudowane dość mocno przestrzenne hasła. […] By liśmy tam na ty m czekaniu na mszę, olbrzy mi tłum. Najpierw zeszliśmy z drzewa, bo siedzieliśmy na drzewie, w wy godny m miejscu, i powiedziałem do kolegi: „Słuchaj, schodzimy i krzy kniemy : » Precz z Gomułką!« , może tłum podejmie?” […]. Zeszliśmy z tego drzewa i ledwie krzy knęliśmy dwa razy : „Precz z Gomułką! Precz z Gomułką!”, zrobiło się dokoła nas pusto i szy bko zanurkowaliśmy w tłumie. Wszy scy się od nas odsunęli (śmiech). […] tłum rozstąpił się jak woda. No, będąc w środku, na pustej przestrzeni, nie będziemy krzy czeć: „Precz z Gomułką!”, bo wiemy, że pełno tajniaków jest. […] Poczekaliśmy, aż się skończy, tłum wracał. Każdy z nas wziął parę kamieni do kieszeni i stojąc… Widziałem, cała stała grupka ludzi przed takim transparentem, my też staliśmy. Po czy m walnąłem kamieniem i usły szałem, się zorientowałem, że wszy scy mieli kamienie w kieszeniach (śmiech), poleciał grad kamieni. […] Zaś w centrum Gdańska by ło podobnie i zatrzy mano dwadzieścia trzy osoby, ponieważ podpalono taki olbrzy mi transparent. Nam się nic nie stało, ale przeszliśmy chrzest bojowy [179] .
Szesnastoletni wówczas Tadeusz Janiszewski opisał podobną sytuację. Uczniowie liceum w Rogoźnie – podobnie jak innych szkół średnich – zostali objęci propagandową mobilizacją towarzyszącą obchodom tysiąclecia. Chodziło o to, żeby przemówienia Gomułki wysłuchało jak najwięcej młodzieży.
Wiec miał by ć odporem na spotkanie Poznania z Wy szy ńskim z okazji ty siąclecia chrztu przed katedrą. Uczestniczy łem, bo to by ło obowiązkowe. Zwozili nas autobusami. Miasto by ło jak w stanie oblężenia – zamknięte. Dowozili nas strumieniami z różny ch stron Wielkopolski autobusami, żeby zapełnić plac dla Gomuły. Każdy dostawał szturmówkę. Po wiecu pamiętam te wszy stkie szturmówki [walające się] pod murami. Oni właściwie sami sobie bat ukręcili, ponieważ cały ten tłum poszedł jeszcze do Wy szy ńskiego. Nikt nie słuchał kwękania Gomuły, wszy scy poszli pod katedrę. Tak że zwieźli nas wszy stkich po to, żeby śmy zauczestniczy li w wielkiej, opozy cy jnej manifestacji religijnej! [180]
Polityczną wyobraźnię ludzi pokolenia ’68 kształtowały w przeważającej mierze wydarzenia, których byli oni świadkami i uczestnikami – na pierwszym miejscu kryzys i przełom roku 1956, a później konflikt między państwem i Kościołem. Część w swoich życiowych wyborach inspirowała się jednak tradycją znaną tylko z przekazów. „Jeśli cokolwiek ciążyło na dorastaniu młodego człowieka, to było to powstanie warszawskie”[181] – mówił Janusz Bazydło. Kilkakrotnie nawiązywał w swojej relacji do historii Państwa Podziemnego, podkreślał, że jego daleki krewny, porucznik AK, pozostał w powojennej partyzantce antykomunistycznej na terenie powiatu łomżyńskiego i dopiero w 1957 roku zginął w zasadzce. No więc ja wy szedłem ze szkoły [średniej], potem [szedłem] poprzez studia, przekonany o ty m, że jestem dziedzicem powstania warszawskiego i ty m powstaniem się zająłem w pracy magisterskiej. Ba, przekonany o ty m, że za ojczy znę trzeba umierać, gotów by łem to zrobić (śmiech). No ale się tak, dzięki Bogu, nie stało. Dopiero z wiekiem człowiek nieco mądrzeje i zy skuje świadomość, że za ojczy znę najchętniej umiera się albo młodo, albo wcale [182] .
Bazydło wskazywał, że wielu jego życiowych mentorów – od wykładowców uniwersyteckich po współpracowników w podziemiu – miało w swoich biografiach rozdział powstańczy. Zainteresowanie losami żołnierzy AK skłoniło go do podjęcia samodzielnych badań nad historią mówioną tego okresu. Dzisiaj przypomina sobie, jak sam przed laty archiwizował wspomnienia. Swoisty m doświadczeniem by ły także rozmowy z powstańcami, wtedy kiedy zacząłem gromadzić jakieś materiały do pracy magisterskiej, za czasów generała [Bronisława] Bednarza w Wojskowy m Insty tucie History czny m, za czasów jeszcze majora [Michała] Juchnickiego, dowódcy jednej z kompanii w „Baszcie” [pułku AK], który by ł warszawskim rzemieślnikiem i sklepikarzem. Jego sklep z obuwiem damskim i męskim w latach sześćdziesiąty ch zlokalizowany by ł w tak zwany ch pawilonach. Wie pan, gdzie to by ło, na Marszałkowskiej. By ł to człowiek zamożny i ku mojemu zdumieniu człowiek jeszcze
niestary. Ja sądziłem, że ci ludzie, o który ch czy tam, to pewno ich nie ma, bo ich by ć nie powinno. Ty mczasem poznałem Juchnickiego i inny ch ludzi z „Baszty ” – to by li ludzie w średnim wieku, no bo by ły to lata sześćdziesiąte; jeśli ktoś miał lat dwadzieścia w roku [19]40, to w [19]60 miał [o] lat dwadzieścia więcej, na Boga. No więc to nie by li jeszcze starzy ludzie, ty lko z dorastający mi dziećmi, prawda. By ł wśród nich jakiś kapitan Komendy Głównej Policji. To środowisko spoty kało się na [ulicy ] Gagarina, tam można ich by ło raz w ty godniu dorwać i tam chodziłem na te spotkania z nimi, i tam ich przepy ty wałem o różne sprawy. A chcąc mieć powstanie rozpracowane topograficznie, chodziłem wszędzie piechotą, od Saskiej Kępy na daleki Mokotów, żeby wiedzieć, co to znaczy, ile się idzie i co się po drodze działo. W [19]69 obroniłem pracę na temat pułku „Baszta”, która by ła potem we fragmentach publikowana w „Więzi” [183] .
Motyw poszukiwania „tożsamości historycznej” poprzez rozmowy z pokoleniem dziadków i rodziców odnajdziemy też w opowieści Adama Ringera. Chociaż przedmiotem dociekań jest tu tradycja zasadniczo odmienna – ścieżki życiowe polskich Żydów garnących się przed wojną do ruchu komunistycznego – w obu przypadkach odnajdziemy podobną otwartość na doświadczenia poprzedniej generacji. „Ludzie z Marca”, nawet jeśli nie chcą podążać drogą rodziców, to są tej drogi ciekawi – dociekają, spierają się, stawiają pytania. Ojciec siedział długo przed wojną w więzieniu – opowiadał Ringer. – I przy szedł do tego ruchu [komunisty cznego] z lewicy ży dowskiej, z Haszomer Hacair, i stamtąd to by ła naturalna droga. Na pewno u mojego ojca ta droga do partii komunisty cznej to by ła droga do polskości. To jest bardzo wy raźne w ty m sensie, że to by ła polska partia. To takie by ły niesamowite układy. Dzisiaj trudno jest zrozumieć, jak to się rozwijało. Ja zbierałem w ogóle wy wiady z ludźmi z tej generacji. Robiłem wy wiady z nimi, z pokoleniem moich rodziców, i czy tałem dużo na ten temat. Te kłótnie i te podziały przechodziły wewnątrz rodzin, one by ły bardzo silne. Na przy kład mój ojciec miał czworo rodzeństwa. Najstarszy brat i najmłodsza siostra – oni by li zdecy dowanie sy jonisty czni. Starszy brat wy jechał zaraz po studiach. Nie mógł skończy ć politechniki w Polsce, studiował w Gdańsku i wy jechał do Palesty ny. I by ły kłótnie ich z dziadkiem, bo dziadek by ł zwolennikiem Franza Josefa i by ł trady cy jny m Ży dem, ale lubił Franza Josefa, nie lubił Polski, bo Franz Josef dał im równość. Oni z Krakowa by li, to języ kiem w domu z rodzicami by ł niemiecki, a między dziećmi by ł polski. Na przy kład mój ojciec w ogóle nie znał jidy sz z domu […] [ale] by ł absolutnie dwujęzy czny, czy li polsko-niemiecki. Wpły wy Austro-W ęgier by ły bardzo silne. I on się związał [z ży dowską organizacją skautowską Haszomer Hacair], i przeszedł do ruchu komunisty cznego, ale jako bardzo młody [człowiek]. Z tej młodzieży Haszomer Hacair to by ła taka dosy ć naturalna droga przechodzenia. I potem ojciec by ł zmobilizowany w [19]39 roku, i nigdy nie poszedł do armii, bo te punkty zbiorcze tak się poprzesuwały, że nigdy nie doszedł, i wy lądował we Lwowie. 17 września nagle się znalazł
pod okupacją sowiecką, która by ła wielkim szokiem dla niego. Szokiem ideologiczny m. I tam w ogóle wtedy ukry wali, że są z partii, bo przecież partia by ła rozwiązana w [19]38 i by ła przeklęta. I potem ich wy wieźli do Uzbekistanu. Tam przeży li wojnę. Ale ojciec zaangażował się znowu w tamten Związek Patriotów Polskich. I przy jechał. Potem jak z nim rozmawiałem po latach, to [miał z tego okresu] doświadczenia takie straszne z punktu widzenia polity cznego, natomiast bardzo miłe wobec ludzi. Im się to pewnie wszy stko zmieszało. Bardzo sy mpaty cznie o Rosjanach mówili, o relacjach między ludzkich jako takich. I strasznie o polity ce. I [moje] py tanie: „Jak ty mogłeś w to uwierzy ć?” [184] .
Tradycją obecną w myśleniu marcowych buntowników były także wzory internacjonalistyczne, wywiedzione z przedwojennego ruchu komunistycznego. W tych środowiskach (nie tylko wśród „komandosów”) funkcjonowała legenda dąbrowszczaków i udziału Polaków w hiszpańskiej wojnie domowej. Przykład ten, wzmacniany między innymi wychowaniem w drużynach walterowskich, odegrał istotną rolę w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy dyskutowano o wojnie wietnamskiej – o czym będzie jeszcze szerzej mowa. Rodzice dawali mi przekaz, że muszę walczy ć, nie wolno mi by ć ofiarą – zapamiętała Małgorzata Tal z Wrocławia. – Przy chodziła do nas kobieta, która walczy ła razem z Anielewiczem w getcie, przy chodzili dąbrowszczacy, nauczy li mnie piosenki z Między narodowy ch Bry gad. I rodzice ich bohaterską postawę chwalili przede mną. I sposób, w jaki o nich opowiadali, rozumiesz – dziecko wy ciąga to, co by ło dla nich ważne, co ich wzruszało, co imponowało[185] .
O tradycji dąbrowszczaków wspominał między innymi Stefan Bekier, obszernie odnosił się też do niej Henryk Szlajfer. [W]śród nas – paru kolegów, z który mi żeśmy działali – ży wa by ła również, trzeba pamiętać, ta legenda – czy legenda, czy mitologia – Bry gad Między narodowy ch, pomocy dla Hiszpanii. To by ło niezwy kle ważne. Nie mówię o Michale Komarze, bo on miał to w rodzinie [ojciec służy ł w Bry gadach], ale by li też inni koledzy, który ch rodzina, albo bliższa, albo dalsza się przez tę Hiszpanię przewinęła. To by ł taki przy kład bardzo naiwny. Nie wiedzieliśmy tego, co wiemy dzisiaj, jak by ło w Bry gadach Między narodowy ch czy w jaki sposób by ły traktowane [186] .
Wreszcie wśród symboli historycznych, którymi otaczali się ludzie z pokolenia ’68, fundamentalną rolę odgrywał Katyń. Wiedza o tym, że sprawcami tej zbrodni były władze radzieckie, stanowiła jeden z głównych probierzy dojrzałości politycznej. To był znak rozpoznawczy wyróżniający ludzi, którzy poznali prawdziwe oblicze systemu i potrafili zachować niezależność.
„Wiedziałem już wtedy o Katyniu” – oświadczali respondenci, kiedy chcieli zasygnalizować, że w ich życiu trwał już nowy etap; że pozbyli się naiwności w postrzeganiu świata. Przekazywanie prawdy o sowieckiej zbrodni stanowiło fundamentalny element wychowania patriotycznego w domu. Powierzając tę wiedzę dzieciom, rodzice nakazywali najczęściej zachowanie tajemnicy przed kolegami w szkole: „Tylko żebyś nikomu o tym nie opowiadała”. Niezależnie od tego, czy mord katyński stanowił część rodzinnej historii, opowiadanie o nim budowało łączność między pokoleniami – składało się właśnie na postfiguratywny wzór kultury. Zbigniew Jakubiec, uczestnik strajku na Uniwersytecie Warszawskim, wspominał: [O] Katy niu sły szałem w domu parę słów. Ojciec nie robił z tego tajemnicy, nie roztrząsał tego, ty lko powiedział: „Wy mordowano naszy ch, zrobili to Rosjanie”. Koniec, kropka. Nie by ło szczegółów, ale zdanie ojca by ło święte, prawda. To on by ł najwy ższy m autory tetem [187] .
Symbolika katyńska stanowi podstawowy budulec „kultury nieufności”, by posłużyć się sformułowaniem Piotra Sztompki[188] . Oto PRL ukrywa przed swoimi obywatelami, że wyrosła na sojuszu z mocarstwem winnym wymordowania polskich elit. Odkrycie tego faktu budowało trwałą barierę między społeczeństwem a instytucjami państwa – odtąd system można było tolerować, ale trudno było wierzyć w jego czyste intencje. Już sam udział w zdemaskowaniu zbrodni i wejście do grona wtajemniczonych stanowiły akt oporu. „Ludzie z Marca” dokładnie zapamiętywali, kto powiedział im o Katyniu – podobnie jak zwracali uwagę na to, kto zachował w tej sprawie milczenie. Przekazywanie prawdy pełniło funkcję więziotwórczą. Tomasz Wołek wspominał, że początkowo w jego domu nie mówiło się o Katyniu, chociaż zginął tam pierwszy mąż jego matki, oficer rezerwy i bohater wojny 1920 roku, i chociaż – jak sam stwierdził – w życiu rodzinnym czuło się „cień Katynia”. Dopiero kiedy dorósł (a więc po 1956 roku), rodzice zdecydowali się opowiedzieć mu całą prawdę. Później dopełnienie tych informacji zdobył od nauczyciela w liceum, „przedwojennego profesora, który odsłaniał nam fragmenty prawdy historycznej”[189] .
W jego opowieści przekazywanie wiedzy o zbrodni upodabnia się do swoistej sztafety pokoleń. Po studiach przez rok pracowałem jako profesor gimnazjalny w liceum w Gdańsku, gdzie zresztą moją uczennicą by ła obecna minister edukacji i żona Olka Halla, mojego najbliższego przy jaciela polity cznego – mówił Wołek. – I ja tam miałem zajęcia dodatkowe dla klas maturalny ch, bo głównie by łem nauczy cielem przy stosowania obronnego, bo to by ł jedy ny etat wtedy możliwy w Gdańsku. Polegało to na ty m, że dziewczętom czy tałem W oparach absurdu Tuwima i Słonimskiego, a z chłopcami potrafiłem grać w piłkę. A z ty mi uczniami z klas maturalny ch prowadziłem zajęcia uczciwe i ty m razem to ja im opowiadałem o Katy niu, o prawdzie, o wszy stkim [190] .
Pytanie o Katyń stanowiło dla marcowych buntowników rodzaj papierka lakmusowego. W ten sposób testowano autorytety należące do generacji rodziców, bez skrupułów stawiając je w trudnych, a czasami niebezpiecznych sytuacjach. Młodzieńcza zapalczywość szydziła z ostrożności starszych. Sprawdzaliśmy naszy ch nauczy cieli – mówił Bogdan Borusewicz. – Robiłem to często [ja] albo jeden z moich kolegów. Sprawdzaliśmy w taki sposób, że zadawaliśmy py tanie: „Kto zamordował Polaków w Katy niu?”. I by ły trzy odpowiedzi: „Niemcy ” – oczy wiście nauczy ciel by ł kłamcą; „Rosjanie” – taka się nie zdarzy ła, bo nauczy ciel musiałby by ć bohaterem. Uczciwy nauczy ciel odpowiadał, że są dwie wersje i on nie wie, która jest prawdziwa, ale są dwie wersje. I na ty m w zasadzie kończy ł. I to by ł uczciwy nauczy ciel – my ocenialiśmy, że ten nauczy ciel jest uczciwy. Ale oczy wiście jeżeli powiedział, że Niemcy, to by ł kłamcą i dla nas przestawał w ogóle mieć jakąkolwiek moralną wartość jako nauczy ciel, pedagog, który więcej wie, widział, [jest] starszy i tak dalej. No i tak każdego nowego nauczy ciela – oczy wiście nie matematy ki, ale jak by ła okazja, to też matematy ki – tak sprawdzaliśmy [191] .
Wybór kierunku studiów był pierwszą ważną życiową decyzją podejmowaną przez „ludzi z Marca”. Ostatecznie – jak pisałem na wstępie – jest to generacja uformowana przez bunt na uniwersytetach. Być może dążenie do zdobycia wyższego wykształcenia stanowiło ważny składnik ich zbiorowej tożsamości i bezpośrednio wiązało się ze skłonnością do zachowań nonkonformistycznych. Niezależnie od tego, czy wywodzili się z rodzin inteligenckich, czy robotniczych, postanowienie o kontynuowaniu nauki przyjmowane było przez rodziców bez oporów, a w większości przypadków traktowane jako oczywistość – chociaż był to wybór w połowie lat sześćdziesiątych rzadki, dający akces do stosunkowo niewielkiej grupy osób wykształconych.
W relacjach marcowych buntowników odnajdziemy kilka scenariuszy opisujących ich drogę na studia. Dla tych, którzy mieli być pierwszym w rodzinie pokoleniem z uniwersyteckim cenzusem, kwestia wyboru dyscypliny wydawała się drugorzędna, liczył się sam fakt przyjęcia na uczelnię. Włodzimierz Pańków urodził się w 1946 roku w ZSRR w kołchozie utworzonym z przedwojennej polskiej wsi, w której jego ojciec był sołtysem – umarł, kiedy Pańków miał sześć lat. Matka z dziećmi zdołała powrócić do Polski na fali repatriacji po 1956 roku. Moja rodzina by ła bardzo biedna, najpierw ży liśmy ty lko z mamą we troje – wspominał – a potem mama, jak miałem chy ba szesnaście lat, wy szła za mąż za poznaniaka – tam by ła we Wschowie ludność poznańska i zabużańska – więc trochę się poprawiło. […] Miałem w rodzinie dwóch dominikanów – to by li bracia mamy, którzy wzorując się na hrabiach z naszej wsi, czy li Bocheńskich, to znaczy na jedny m z nich, poszli do zakonu dominikańskiego, mając lat kilkanaście, i oni taki trochę jakby stworzy li wzór inteligenckiego awansu w tej chłopskiej rodzinie. W zasadzie pozostali to tam najwy ższe stanowiska mieli… Krawców dwóch by ło, a reszta to by ła taka [że] albo właśnie rolnicze jakieś tam umiejętności, albo jakieś [umiejętności] szy cia. Moja mama to zaledwie umiała szy ć, pomagać w szy ciu, trochę wy kony wała prace związane z chemią, jakieś klejenie czegoś tam i tak dalej. A ci dwaj dominikanie jakby stworzy li pewien wzór, dzięki któremu rodzina nie stawiała [mi] oporu, żeby uczy ć się. Dlatego maturę zdałem chy ba na drugim miejscu albo na pierwszy m, już nie pamiętam – w każdy m razie miałem dobrą pozy cję – i za namową jednego z ty ch wujków dominikanów wy brałem się na studia, na socjologię do Warszawy, co w tej chwili wy daje się totalną niemożliwością i absurdem. Ale ten wujek mi powiedział: „Włodek, jak chcesz iść na studia, to trzeba do stolicy. A żeby dojść do stolicy, to musisz wy brać coś takiego, czego gdzie indziej nie ma”. Wprawdzie by ła gdzieś tam socjologia chy ba w Łodzi w tamty m czasie, może w Krakowie, ale on mnie tak namówił. Tak namówił i podjąłem decy zję, i na zasadzie zupełnego przy padku trafiłem na Uniwersy tet Warszawski na Wy dział Filozoficzny, sekcję socjologii. Zresztą jak dowiedziałem się parę lat później, nawet egzamin pisemny mi nie bardzo poszedł, ale komisji, która mnie egzaminowała, w której zresztą by ł – potem też się dowiedziałem, bo nie znałem go wcześniej – Karol Modzelewski… Jakoś tam zaimponowałem tej komisji na egzaminie ustny m [192] .
Młodzieńcza pasja (często związana z rodzinną tradycją), talent lub predyspozycje do określonej dyscypliny – to najczęstsze motywy wyboru kierunku studiów. Miałem od dziecka zainteresowania techniczne po prostu – mówił Tadeusz Bień. – Od ojca się też uczy łem, bo ojciec by ł takim samorodny m mechanikiem. Wszy stko potrafił w domu zrobić. Montowaliśmy nawet rowery. By ł taki czas, że tato trochę dorabiał sobie, kupując
części i montując rowery, które wtedy też by ły jeszcze rary tasem i trudno dostępny m arty kułem na ry nku. Zbieraliśmy części i tak się tego przy tacie nauczy łem […] i budowlanki trochę, bo później dom rodzice postanowili zbudować, taki domek jednorodzinny, mieszkaliśmy w bardzo trudny ch warunkach […] i tak to zainteresowanie mechaniczne mnie skłoniło do tego, że po maturze postanowiłem pójść na politechnikę. Do Poznania pojechałem zdawać egzaminy. Tam e gzaminy zdałem, ale z braku miejsc nie zostałem przy jęty. Dowiedzieliśmy się, że w Gdańsku są miejsca, więc papiery przerzucone zostały do Gdańska. Dziekan zdecy dował, że na podstawie ty ch moich świadectw i wy ników e gzaminów w Poznaniu [przy jmie] mnie na Wy dział Mechaniki – ówcześnie się nazy wał Wy dział Technologii Budowy Maszy n[193] .
Fascynacja fizyką, inżynierią, literaturą stały za wyborami życiowymi maturzystów z połowy lat sześćdziesiątych – jak wynika z ich opowieści, w tej sprawie bardziej skłonni byli słuchać rad nauczycieli niż rodziców. Część z nich przyznaje, że decydowali się po prostu studiować to, w czym byli najlepsi: „Wybrałem matematykę trochę z lenistwa, łatwo mi przychodziła”[194] – mówił Jan Lityński. Zarazem, co dość charakterystyczne, rozterki dotyczące kierunku przyszłego wykształcenia nigdy nie miały podłoża pragmatycznego. Maturzyści nie zastanawiali się, które studia zapewnią im w przyszłości dobrze płatną pracę. Wątpliwości miały charakter moralny: wahali się, czy pozostać wiernym pasji i rozwijać swój intelektualny potencjał, czy też kierować się temperamentem politycznym i społecznikowskim. Mirosław Sawicki fascynował się fizyką już od szkoły średniej: czytał książki spoza programu szkolnego i dla przyjemności rozwiązywał zadania na poziomie uniwersyteckim. Fascy nowała mnie struktura materii i budowa świata – jak to jest ze światem nieoży wiony m. Taki romanty zm poznawczy to by ł. [Przekonanie] że ja, zajmując się fizy ką, mogę dojść do tego, jak ten świat powstał, jak działa, jakie mechanizmy nim rządzą i jak się można przy tej okazji znaleźć i co z tego mieć, jak się to wie [195] .
Jednocześnie Sawicki już w ósmej klasie prowadził zastęp harcerski i fascynowała go praca wychowawcza. Przeżywał w związku z tym wewnętrzny konflikt: czuł, że jako nauczyciel polskiego lub historii mógłby mieć lepszy kontakt z uczniami, „pokazywać im relacje międzyludzkie”. Ostatecznie – częściowo na skutek pomarcowych represji – został nauczycielem fizyki, jednak ów wybór pozostawił uczucie niedosytu. „Żebym ja w momencie startu na studia wiedział, że będę uczył, to być może nie poszedłbym na fizykę”[196] –
analizował po latach. Podobny dylemat stał się udziałem Leona Sfarda. Pytany, dlaczego wybrał matematykę, wybuchnął śmiechem. To historia tego ży cia. Ja to py tanie zadaję sobie bez przerwy : co by by ło, gdy by m ja nie poszedł na matematy kę, ty lko na coś innego[197] .
Dyscyplina ta fascynowała Sfarda „jako coś mistycznego takiego; coś, co trzeba zgłębić; co ma w sobie jakieś takie tajemnice filozoficzne […]. Dla mnie to była królowa nauk, która zawiera w sobie właściwie wszystkie sekrety naszej egzystencji w sensie takim właśnie filozoficzno-naukowym”[198] . Zarazem bardzo interesował się polityką i już jako uczeń brał udział w dyskusjach o tym, jak zreformować ustrój. Czując, że te sfery zainteresowań są ze sobą sprzeczne, postanowił rozgraniczyć obie pasje: zostać zawodowym matematykiem, który poza godzinami pracy będzie się zajmował działalnością polityczną. Studia miały zapewnić samorealizację, ale też – co bardzo ważne – maksimum wolności, które można było osiągnąć w peerelowskim świecie. „Ludzie z Marca”, idąc na wyższe uczelnie, wybierali dyscypliny, których uprawianie nie groziło bezpośrednim uwikłaniem w system. Mówiąc szczerze, gdy by nie doktry na bolszewicka prawna, poszedłby m na prawo – wy jaśniał Włady sław Sidorowicz. – Ale ponieważ by łem świadomy, że pójście na prawo oznacza wejście na drogę tej doktry ny, w której prawo jest ramieniem zbrojny m klasy panującej, więc poszedłem… By łem mocny dosy ć ze wszy stkich przedmiotów, więc w gruncie rzeczy mogłem iść, gdzie chciałem, ale medy cy nę wy brałem ze względu na trady cję rodzinną i na to, że wy dało mi się, że jednak można tam służy ć ludziom i że to jest coś, co zawsze będzie mnie stawiało po stronie […] ty ch cierpiący ch, a nie chciałem się nigdy włączy ć w ten nurt władczy. Stąd medy cy na [199] .
W cenie były kierunki studiów dające nadzieję na swoisty azyl, pozwalające kształtować życie bez oglądania się na partyjne wytyczne. Jan Wyrowiński mówił: [N]a początku miałem taki szczery zamiar, aby pójść do Wojskowej Akademii Technicznej. Bo to by ła dobra uczelnia, na wy sokim poziomie. Ale miałem kuzy na, który by ł już kapitanem, czołgistą, i on mi to szczerze odradził (śmiech). W zasadzie miałem zawsze zainteresowania raczej humanisty czne, ale też by łem dobry z matematy ki i z inny ch przedmiotów ścisły ch. Rodzice uznali, że taki ścisły zawód to będzie coś, tego… To jakoś mi potem w ży ciu też zaprocentowało, w ty m sensie, że kiedy w latach siedemdziesiąty ch się
angażowałem w jakieś działania, to miałem taką saty sfakcję, że robię coś, czego się nie da ustawić na egzekuty wie, po prostu to jest… Bo projektowałem sy stemy komputerowe i tak dalej. Tak że to by ła pewna sfera również autonomii, niezależności. Zresztą podobnie jak moja świętej pamięci żona, która by ła lekarzem. Mieliśmy pewien luksus, którego nie mieli, nie wiem, nauczy ciele, prawnicy, różni kierownicy, dy rektorzy […], którzy jednak musieli jakoś tam się układać z sy stemem [200] .
Podczas gdy jedni wybierali wykształcenie możliwie najbardziej odległe od ideologii i sfery oddziaływania władzy, inni przeciwnie – dążyli do tego, by dzięki studiom znaleźć się w centrum życia publicznego. „Ponieważ byłem takim, że tak powiem, ostatecznie zaangażowanym marksistą, to uważałem, że to jest ta nauka, która najlepiej świat objaśnia”[201] – tak Seweryn Blumsztajn tłumaczył pójście na ekonomię polityczną. W niektórych opowieściach bez trudu odnajdziemy lewicowy etos, zgodnie z którym przynależność do warstwy wykształconej niesie ze sobą zobowiązania wobec wspólnoty. Misją inteligenta jest wykorzystywanie swojej wiedzy i kompetencji tak, by uczynić świat sprawiedliwszym i poprawić życie ludzi wykluczonych. [Poszłam na socjologię, ponieważ] mnie ży cie społeczne interesowało zawsze – tłumaczy ła Bogucka. – Tak się złoży ło, że mieszkając w mały m miasteczku, widziałam pewne mechanizmy, które tam inaczej wy glądały. Porówny wałam to z miastem. Wiedziałam o ludziach jakby więcej niż moi rówieśnicy, właśnie dlatego że mieszkałam w ty m zapy ziały m, okropny m, zapijaczony m miasteczku w takiej enklawie inteligenckiej. Co już musiałam się jako dziecko nauczy ć rozumieć, [to] że ludzie ży ją różnie i – my ślę – nauczy ć [się] ciekawości raczej niż potępienia. Ponieważ z ty mi dziećmi pijaków chodziłam do szkoły i się z nimi bawiłam, a ich tatusiowie wpadali i rzy gali w rowie koło mojego domu, więc […] tłumaczono mi, że, no tak, może trzeba uczy ć, oświata to zmieni, higiena, ho, ho… Więc miałam to nakładzione do głowy tak mimochodem. I w ty ch latach sześćdziesiąty ch by ło to też widoczne na uniwersy tecie, takie oczekiwanie, że ten świat, który zgodnie z prawami rozwoju gdzieś tam się toczy, potoczy się w lepszą stronę. I to by ła ciekawość ty ch mechanizmów, mechanizmów społeczny ch[202] .
Zdarzało się przy tym, z uczuciowymi.
że motywy światopoglądowe splatały się
Zadecy dowała taka trochę historia pry watna, osobista, z dziewczy ną, która by ła bardzo katolicka i z którą mi się nie udało, więc trochę na zasadzie młodzieńczego odbicia [tę decy zję podjąłem] – opowiadał Waldemar Kuczy ński. – A po drugie, zafascy nowała mnie jedna książka. Ja by łem po wy rzuceniu z politechniki, gdzie poszedłem, popełniając błąd, bo
zupełnie nie nadaję się na inży niera, nigdy mi się nie udawało spiłować detalu na wprost, ty lko zawsze na półokrągło. Więc słusznie mnie wy rzucili po pierwszy m semestrze i szukałem odpowiedzi, kim, kurde, ja właściwie jestem. Rozpocząłem poszukiwanie, bo chciałem iść na studia po tej politechnice, ty lko nie wiedziałem na jakie tak do końca. I na to jeszcze nałoży ła się historia miłosna z tą dziewczy ną, studentką z Katolickiego Uniwersy tetu Lubelskiego. I znalazłem książkę, która zrobiła na mnie duże wrażenie, i nie wy kluczam, że to by ła książka Adama Schaffa o jakichś podstawach marksizmu. […] No więc musiałem coś robić, a by łem już wcześniej w ZMS-ie, więc poszedłem w ty m kierunku i wstąpiłem do partii w momencie takiego krótkookresowego zafascy nowania marksizmem. Trochę poczy tałem i potem poszedłem na taki uniwersy tet party jny, Wieczorowy Uniwersy tet Marksizmu-Leninizmu. Tam trafiłem na świetnego wy kładowcę ekonomii polity cznej socjalizmu, a mianowicie profesora [Wacława] Wilczy ńskiego, liberała, niedawno zmarłego. I właściwie on zrobił ze mnie ekonomistę, wtedy siebie odkry łem, [postanowiłem] że idę na studia ekonomiczne i idę do Warszawy, która wtedy z punktu widzenia tej dalekiej prowincji to by ło tak, jakby startować na Mount Everest[203] .
Motyw młodzieńczego romansu znajdziemy również w narracji Anny Dodziuk. Po latach, wspominając decyzję o wyborze studiów, precyzyjnie rozdzielała poszczególne warstwy pamięci. Wy bór archeologii by ł spowodowany dwoma czy nnikami, z który ch jednego by łam świadoma wtedy, a drugiego jestem świadoma dopiero dziś. Ten, którego by łam świadoma wtedy, to po prostu, jakby to powiedzieć… Chłopak, który mi się podobał, by ł zafascy nowany archeologią, zamierzał pójść na studia, niestety w ogóle się nie uczy ł, więc się nie dostał, a ja się dostałam. A drugi czy nnik by ł taki, że [poszłam na te studia] trochę z takiego opierania się rodzicom. […] [Ich zdaniem] powinnam iść na coś realnego, najchętniej mój tatuś by widział, żeby to by ła jakaś lingwisty ka. A ja żadna lingwisty ka, żadna medy cy na oczy wiście, ponieważ niedobrze mi się robiło na samą my śl, że miałaby m zostać lekarzem. Żadne takie rzeczy. Ja pójdę na to, na co ja chcę. No i to jest ten drugi czy nnik, który spowodował, że to by ła archeologia właśnie, ale zaraz mnie do ty ch społeczny ch rzeczy pociągnęło, więc jak się skończy ł drugi rok tej archeologii z etnografią, to się przeniosłam na etnografię i chy ba już po pierwszy m roku zaczęłam studiować socjologię, bo mi się wy dawało, że to jest ciekawe i że się łączy z tą etnografią, i jakiś taki daje jednak mniej zatęchły obraz. Bo etnografii my śmy się trady cy jnie szalenie uczy li, a socjologia wy dawała się czy mś realnie ży wy m [204] .
Konflikt oczekiwań dzieci z oczekiwaniami rodziców jest charakterystycznym motywem w opowieściach respondentów żydowskiego pochodzenia. Odzwierciedla opisaną już różnicę pokoleniową: młodsza generacja miała poczucie bezpieczeństwa, pozwalające jej myśleć o przyszłości w kategoriach szczęścia i samorealizacji; starsza – żyła w lęku przed nagłą destabilizacją,
powtórzeniem wojennej zawieruchy. To by ło to poczucie niepewności jako Ży da – tłumaczy ł Adam Ringer, mówiąc o swojej drodze na studia. – To jest bardzo skomplikowana sprawa. [Czułem] straszny nacisk ojca. Ojciec pracował w Biurze Urządzeń [Techniki Jądrowej] i ciągle mówił, że elektronika to jest przy szłość. A ja chciałem pójść na ekonomię. Chciałem pójść na SGPiS. By ły wielkie rozmowy w domu. Ojciec twierdził, że ta ekonomia to jest w ogóle nic niewarta, bo to by ła ekonomia polity czna socjalizmu, więc to się [będzie] zmieniało co trzy lata. Mówił: „To, co się zmienia, to jest nic niewarte; wy bierz zawód, bo nie wiadomo, co się stanie”. To by ł [19]66 rok. Gdzieś jakąś głęboką niepewność musiał mieć co do przy szłości w ogóle. Pewnie widział narastanie tendencji nacjonalisty czny ch i anty semickich. Ewidentnie je widział w aparacie [party jny m]. I to by ło: „Musisz zdoby ć zawód, który jest zawodem pewny m, no a takim jest technika”. To jest coś, co Anglicy nazy wają portable knowledge. Że można go w walizce przenieść. I ja by łem bardzo nieszczęśliwy, mnie to w ogóle nie interesowało. Jak wy jechałem do Szwecji, od razu odszedłem [porzuciłem studia techniczne]. Bo tu już władza ojcowska nie sięgała, to już by ło coś innego[205] .
Podczas gdy jedni ulegali tej rodzicielskiej presji, innych inspirowała ona do buntu i utwierdzała we własnym wyborze. Taki właśnie mechanizm ukształtował biografię Leonarda Neugera. [Z]adecy dowała mama. U nas matriarchat panował i matka miała takie wy obrażenia [na temat wy kształcenia dzieci] ży dowskiej mamy przedwojennej, to znaczy lekarz najlepiej, inży nier, w najgorszy m wy padku pianista wy bitny. W związku z czy m by łem uczony gry na fortepianie i by ły duże naciski na to, żeby m poszedł na politechnikę. No i to zadecy dowało, że poszedłem na polonisty kę. A nawet by ły interwencje! Znajomy, przy jaciel [rodziców], przy jechał z Warszawy. Specjalista, kiedy ś by ł pułkownikiem Urzędu Bezpieczeństwa. Uroczy człowiek, skądinąd. Mama go namówiła, żeby mnie przekonał do politechniki, i on mi tutaj wy konał przesłuchanie ubeckie, w ty m pokoju, waląc pięścią w stół. Ale ja już miałem na ty le inteligencji, że wiedziałem, że on sobie musi pojechać w końcu, więc powiedziałem: „Dobrze, dobrze, ja już pójdę, gdzie pan każe”, ale to nie miało żadnego znaczenia [206] .
Hanna Świda-Ziemba, analizując system wartości młodzieży z czasów małej stabilizacji, zwróciła uwagę na jej rozbudowane zainteresowania (i ambicje) intelektualne. Uczestnictwo w ciągle bogatej kulturze stało się tak zaangażowany m sposobem by cia, jak gdy by młodzi pamiętali czasy, gdy scenariusz stwarzał nieprzekraczalne bariery dla każdego kształtu kultury, który nie by ł socrealizmem. A przecież tego nie pamiętali[207] .
Licealiści i studenci ankietowani przez badaczkę traktowali znajomość
pewnych kodów kultury wysokiej jako wyznacznik pozycji towarzyskiej. W tych środowiskach nie wypadało nie znać modnych książek. Aby należeć do nas, trzeba się we wszy stkim orientować, by ć oczy tany m, umieć dy skutować – mówił jeden z respondentów Świdy -Ziemby. – Na przy kład umówiłem się z jedną babką, by ła zupełnie równa, świetnie tańczy ła, „bosko” całowała, ale nie miała pojęcia, kto to jest Sartre. To mi wy starczy ło. Przecież kompromitowałaby mnie u kolegów[208] .
Ciekawość świata, pragnienie odkrywania go na nowo i samodzielnie zapewne stanowią cechę każdego młodego pokolenia, jednak – co uderzające – rozmówcy Świdy-Ziemby, próbując zrozumieć otaczającą rzeczywistość, sięgali raczej po dzieła klasyczne niż awangardowe. Odpowiedzi na pytania egzystencjalne szukali w literaturze, a nie w ruchach kontrkulturowych. Człowiek powinien by ć wszechstronny. I ja chciałby m by ć taki. Dlatego głównie czy tam dobre książki, także dawne, na przy kład Homera, ale i klasy kę polską: Mickiewicza, Słowackiego, Żeromskiego, Prusa. Nie z lektur szkolny ch, ale w całości. Czy tam też popularne książki na przy kład z fizy ki. Mam własną bibliotekę i rodzice to szanują. No i śledzę wszy stko na bieżąco[209] .
Nawet jeśli w analizowanych wypowiedziach mamy do czynienia z pewną pozą, autokreacją przyjmowaną na użytek świata zewnętrznego – swoistym efektem ankietowym – rozmówcy mimowolnie odsłaniają, jaki model uczestnictwa w kulturze uważają za atrakcyjny. Jest to wzór zdecydowanie bardziej refleksyjny niż kontestacyjny. Co ważniejsze: właśnie taki system wartości staje się płaszczyzną integracji między rówieśnikami. Stworzy liśmy sobie kółko szekspirowskie. Czy tamy wszy stkie dramaty Szekspira, a potem po każdy m dy skutujemy. To kopalnia głębszy ch prawd ży ciowy ch. Podstawa zrozumienia losu człowieka [210] .
Współczesne wywiady z marcowymi buntownikami dostarczają podobnych obserwacji. Być może zjawisko zafascynowania kulturą elitarną jest tutaj nawet wyraźniejsze i bardziej nasilone. Bardzo dużo się czy tało, dlatego że różne książki wy chodziły wtedy po raz pierwszy – wspominała Irena Lasota. – Na przy kład by ło wiadomo, że w końcu wy jdzie Joy ce. I już się ustawiały kolejki nocami. By ły bardzo dobre filmy. Pamiętam dużo francuskich, czeskie. Amery kańskich mało. By ł teatr bardzo dobry i bilety by ły niedrogie. We Współczesny m Król Ubu, w Dramaty czny m Mikołajewska grała Medeę, Holoubek króla
Edy pa. Poza ty m by ł chy ba ten teatr na drugiej stronie Wisły [Teatr Powszechny ], który grał modny ch, nowy ch Anglików: Dwoje na huśtawce. STS by ł bez przerwy. Wzorem by ła Piwnica pod Baranami. Przy jeżdżała chy ba dwa razy do roku. Zobaczy ć Skrzy neckiego, pójść do STS-u, popatrzeć na Siemiona i wiedzieć, kto jest kto, kto co śpiewa, śpiewać te piosenki – to by ło… Wtedy jak się nie miało biletu, to też się wchodziło. W końcu zawsze wpuszczano, i to nie ty lko na sztuki takie jak Dziady. Pamiętam, że w filharmonii, jeżeli przy jeżdżał Artur Rubinstein czy ktoś z jazzmanów, to na końcu wpuszczali wszy stkich i się siedziało na estradzie i na schodkach[211] .
Respondenci opowiadali o książkach, teatrze, koncertach, ale ich narracje były zróżnicowane. Nie wyłania się z nich żaden wspólny kanon, żaden zestaw książek „obowiązkowych”, co do którego moglibyśmy podejrzewać, że stanowił przedmiot snobistycznego naśladowania. Owszem, pewne tytuły i nazwiska się powtarzają, ale każda relacja zawiera opis zindywidualizowanych gustów. Potwierdza się obserwacja Świdy-Ziemby, że dla młodych z początku lat sześćdziesiątych „uczestnictwo w kulturze miało wymiar swoiście niszowy i prywatny. Było czymś naturalnym, a nie deklarowaną tożsamościową legitymacją”[212] . Wydaje się, że te kilka następujących po sobie roczników było uodpornionych na mody i autentycznie niezależnych myślowo. Bogusław Sobczuk mówił: Na drugim roku studiów miałem średnią wizy t w kinie pięć, siedem na ty dzień. Czy li tak prawie codziennie by łem w kinie. I to przez cały rok akademicki. Wtedy kino europejskie by ło fantasty czne, to by li angielscy młodzi gniewni, to by ł postneorealizm włoski i to by ła francuska Nowa Fala. My śmy by li zakochani w ty ch filmach, one pły nęły szeroką falą przez dwa krakowskie kina – jedno takie kultowe kino Sztuka. To by ła edukacja, to by ł drugi uniwersy tet – film [213] .
Teresa Bogucka w pierwszej połowie dekady była uczennicą warszawskiego liceum sióstr nazaretanek. Żeby siostry trochę podenerwować, to ja wtedy czy tałam Woltera i rozmaite takie inne. W ogóle zawsze by łam bardzo ambitna, jak miałam dziesięć lat, to już Dziady przeczy tałam, żądałam, żeby wszy stko mi wy tłumaczy ć. Do teatru chodziłam w piękny m okresie, i to by ł wielki teatr. Chodziłam do Dramaty cznego, widziałam tam, nie wiem, Romulusa Wielkiego ze Świderskim. Wszy stkie role Holoubka. Właściwie wszędzie chodziłam zawsze do teatru, prawie na wszy stko, nawet do nędzny ch teatrów chodziłam, by le ty lko coś zobaczy ć. To by ła taka wieloletnia pasja. I to ży cie kulturalne by ło czy mś tak intry gujący m, interesujący m i wspaniały m [214] .
Podobnie swoje pasje z tego okresu wspominała Joanna Szczęsna. [W szkole średniej] czy tałam bardzo przy zwoicie: całą bibliotekę Boy a, czy li literatura francuska, klasy ka angielska to samo, niemiecka to samo. Siostra mojej mamy jest polonistką, by ła pierwszą osobą w rodzinie z wy kształceniem wy ższy m, spędzałam z nią dużo czasu i ona miała olbrzy mią bibliotekę. My też mieliśmy całkiem jak na nasze Bałuty przy zwoitą. Pamiętam takie fascy nacje z czasów, kiedy by łam nastolatką: Romain Rolland: Jan Krzysztof, Dusza zaczarowana, ale też Saga rodu Forsyte’ów, Rodzina Thibault. Uwielbiałam tak po prostu zasiąść do powieści rzeki i tak pędzić przez te kilka czy ileś tomów, dość poza rzeczy wistością [215] .
Rozrzut gustów literackich, opisanych w relacjach, jest duży. Z jednej strony mamy upodobanie do polskiej literatury romantycznej i pozytywistycznej, Kraszewskiego i Sienkiewicza, rosyjskiej klasyki, a z drugiej – do współczesnych dzieł światowej literatury tłumaczonych właśnie wówczas na polski. Naszy m idolem by ł Cortázar, którego nie ty lko żeśmy czy tali, ale żeśmy pasjami o ty m dy skutowali – mówił Andrzej Krzesiński, opisując środowisko swoich kolegów z warszawskiego liceum na Saskiej Kępie. – Czy taliśmy zresztą całą literaturę iberoamery kańską, która wtedy by ła bardzo modna. Właśnie żeśmy trafili na ten moment, że nasze zainteresowania już dojrzały na ty le, że mogliśmy to chłonąć [216] .
Andrzej Titkow wspominał: [B]y łem klasy czny m molem książkowy m wtedy. Strasznie dużo czy tałem, trochę na chy bił trafił, w związku z ty m jak miałem piętnaście lat, to czy tałem oczy wiście Hłaskę, ale także Kafkę, ale także całą amery kańską literaturę: Faulknera, Caldwella, Steinbecka; czy tałem Sartre’a [217] .
Obok książek zainteresowanie przyciągały także czasopisma. Popularnością cieszyły się tytuły związane z szeroko rozumianym nurtem katolicyzmu otwartego jako enklawą niezależnej (choć nie opozycyjnej) debaty publicznej. Tak relacjonował to Jan Wyrowiński: [O]d połowy studiów już czy tałem co miesiąc miesięcznik „Znak”, by łem na bieżąco z tą taką nowoczesną my ślą, powiedzmy sobie, czy z ty m, co by ło najlepsze w polskiej my śli, jeżeli chodzi o Kościół. „Ty godnik Powszechny ” również czy tałem. Tak że ja by łem nieustannie w orbicie tego my ślenia o świecie i takiej otwartości, jeżeli chodzi o sprawy doty czące kwestii stosunków Kościół–państwo i tak dalej. Również [by łem przekonany do] arty kułowanej wtedy przez środowiska związane ze „Znakiem”, z „Więzią” i tak dalej potrzeby zwracania uwagi na podstawowe sprawy, czy li na przestrzeganie praw
człowieka – to wszy stko, co by ło ich fundamentem działania [218] .
Starszy rocznik pokolenia ’68 wspominał pismo-ikonę polskiej destalinizacji, czyli tygodnik „Po Prostu”, „strasznie bojowniczy i rewolucyjny”, jak go określił Włodzimierz Witaszewski. Kompletowano wszystkie numery, a po kilku latach pożyczano je młodszym kolegom. Dla Bogdana Borusewicza szczególnie interesujące było pismo, które zaczęło się ukazywać na początku lat sześćdziesiątych – „Forum”. […] by ło przedrukiem, w zasadzie in extenso, z prasy zachodniej. I to by ło szokujące w ogóle, że takie przedruki można by ło naby ć oficjalnie. […] Oprócz tego czy tałem „Polity kę”, „Kulturę” – takie pensum człowieka intelektualnego, które by ło w ty m czasie [219] .
Wśród różnych form poznawania kultury czytanie stawiane było na pierwszym miejscu – to właśnie lektury w największym stopniu kształtowały światopogląd i budowały więzi rówieśnicze. O książkach rozmawiano, książki pożyczano sobie nawzajem, a nowości czytelnicze (zwykle natychmiast rozchwytywane) „zdobywano” przez znajomości lub ustawiając się w kolejkach przed księgarnią. Wie pan, my śmy czy tali po nocach – tłumaczy ł Marcin Rawicz. – Nie by ło telewizji prakty cznie, w każdy m razie nic, co by się nadawało dla młody ch ludzi do oglądania. Słuchać Radia Luxembourg, jak się udało złapać, to się słuchało, albo trochę Trójki. Właściwie na film, jak się odstało cztery godziny pod kinem Moskwa, też można by ło pójść. Ale tak naprawdę to człowiek wiedzę czerpał z książek – dom by ł pełen książek, to się czy tało[220] .
Historie księgozbiorów bywają wpisane w dzieje rodzinne. W kresowym domu Włodzimierza Pańkówa bibliotekę kompletowało się od kilku pokoleń, a jej zawartość odzwierciedlała wielokulturowy charakter Galicji Wschodniej – były tam dzieła napisane po polsku, ukraińsku, rosyjsku, niemiecku i żydowsku. Gdy po 1939 roku trzymanie w domu książek w różnych językach stało się niebezpieczne, przede wszystkim ze względu na dużą aktywność UPA w tym rejonie, dziadek i ojciec poukrywali je w stojących przy domu pustych ulach (pszczoły, których w czasie wojny nie było czym dokarmiać, wyginęły). Pańków zapamiętał, że jako dziecko chodził ze stołkiem od ula do ula, wyjmował książki i czytał, albo przynajmniej oglądał obrazki – polskiego
nauczył się dopiero po powrocie do kraju. Było tam wiele książek politycznych i religijnych. „Wyrastałem w atmosferze zainteresowania politycznego i społecznego”[221] – podsumował. Fascynacja książkami mogła się rozwinąć w jeszcze bardziej nieoczekiwanych miejscach i okolicznościach. Moja mama by ła history czką, jej specjalnością by ła rewolucja francuska i socjaliści utopijni – opowiadał Włady sław Bibrowski. – W PRL-u brakowało papieru toaletowego, moja mama pisała swoje rozmaite teksty na maszy nie do pisania z przebitkami. Te przebitki by ły krojone na ćwiartki i te ćwiartki służy ły nam jako papier toaletowy. Tak że od bardzo wczesny ch lat mojego dzieciństwa ja czy tałem ury wkowo Blanquiego, czy tałem SaintJusta, czy tałem rozmaity ch, no, przede wszy stkim francuskich socjalistów, Fouriera i tak dalej. No i jak się siedziało tam, to łączy ło się to w jakieś tam niespójne całości[222] .
Najważniejsze miejsce wśród lektur pokolenia marcowego zajmowały książki dotyczące historii najnowszej; przeważnie zagraniczne lub emigracyjne, ewentualnie przedwojenne, jak W czerwonej Hiszpanii Ksawerego Pruszyńskiego. Dostęp do tego rodzaju pozycji z reguły nie był łatwy i wymagał rozmaitych wybiegów. Ojciec przy nosił do domu książki „Kultury ”, co by ło niesły chanie istotne – wspominał Michał Komar. – Ale miałem jeszcze jedną rzecz, ty m razem samodzielnie [zdoby tą]. Zapisałem się do Centralnej Biblioteki Wojskowej, gdzie by ł giganty czny księgozbiór książek przez nikogo nieczy tany ch. A to by ły wielkie książki. Później się dowiady wałem, czy można w Bibliotece Narodowej przeczy tać Rewolucję nihilizmu. Nie. A tam by ły dwa egzemplarze. Nieruszone. By ło mnóstwo książek sowietologiczny ch, który ch nikt nie czy tał. [Piotr Osęka: Ale zaraz, sowietologicznych? To po angielsku i w prohibitach…?] Po angielsku i nie w prohibitach, bo im się my liły ty tuły prawdopodobnie [223] .
Szukając kontaktu z „wywrotową” literaturą, młodzi starali się – jeśli mieli możliwość – wykorzystać pozycję rodziców w strukturach systemu. Ja wszy stko czy tałem, dostawałem wszy stko: książki Koestlera, Orwella, WeissbergaCy bulskiego – mówił Aleksander Smolar. – Wszy stko czy tałem, już nie mówiąc o poezji, o Miłoszu i tak dalej. Wszy stko miałem. Należałem do tej uprzy wilejowanej bardzo kategorii osób, dzięki ojcu, który by ł redaktorem naczelny m [ty godnika „Fołkszty me”], tak że ja dość sy stematy cznie nawet „Zeszy ty History czne” „Kultury ” czy tałem. Tak że ja by łem dość dobrze poinformowany, dość nieźle uświadomiony. Można powiedzieć, że od opinii „Kultury ” różniło mnie to, że na pewno miałem więcej wiary w to jednak, że przy szłość należy do socjalizmu. Ale w gruncie rzeczy Giedroy c też w to wierzy ł – jak z nim rozmawiałem [224] .
Przyszli buntownicy gotowi byli zdobyć się na spory wysiłek, żeby zapoznać się z książkami zakazanymi w PRL-u. Krzesińskiemu udało się pożyczyć od kolegi angielską wersję Archipelagu GUŁag (przysłaną przez rodzinę). Ponieważ ja, przez matkę namówiony, od trzeciej klasy uczy łem się angielskiego w różny ch dostępny ch wtedy kursach – to znaczy Wspólna Sprawa, Lingwista, a potem, jak mi to nie wy starczało, to u metody stów [szkoła języ kowa prowadzona przez metody stów w Warszawie] – tak że mogłem już wtedy, dukając i zaglądając do słownika po parę razy na stronę, przeczy tać po angielsku Sołżenicy na. Potem czy tałem też jakieś wy dawnictwa „Kultury ”, które do nas przy chodziły, do mojego kręgu znajomy ch[225] .
Do Polski docierały już prace zachodnich politologów i ekonomistów, które nie tylko skłaniały do refleksji – jak w przypadku literatury łagrowej – nad moralną legitymacją systemu, ale też kazały wątpić w jego skuteczność i racjonalność. Ojciec przy niósł mi parę książek, które dostał chy ba od swoich przy jaciół z Francji – relacjonował Michał Komar. – To by ły książki, które wy ostrzy ły moją wy obraźnię. Jedna to by ł Raport RAND-u. Taki futurologiczny raport doty czący rozwoju technik informacy jny ch. Nieprawdopodobnie to by ło ciekawe. To [Herman] Kahn robił. Pamięta pan takie raporty Kahna? Tam między inny mi by ły rozważania doty czące tego, jak się mierzy skuteczność sy stemów gospodarczy ch. A mianowicie prędkością przejścia od wy nalazku do konsumpcji. Czy to na poziomie wojskowy m, czy na poziomie cy wilny m, ale przejście do naty chmiastowej produkcji. I z ty ch porównań wy nikało, że w Stanach Zjednoczony ch to trwa [od] około sześciu do siedmiu miesięcy, a w Polsce [od] piętnastu do dwudziestu lat. I to by ło kry terium, które dawało mi coś do my ślenia. Zacząłem się zastanawiać. Ja jeżdżąc po Polsce, widziałem […] i mi się potwierdziło, że nie – że [to] nie działa. No i poszedłem na studia. […] Tam zostałem wy posażony na pierwszy m roku w wiedzę marksistowską, autenty czną. To znaczy studiowałem pierwszy tom Kapitału. No i znowu mi się przestało zgadzać, i to na rozmaity ch poziomach. Ja uwielbiałem teksty Marksa i do dnia dzisiejszego czy tam je z przy jemnością. Szczególnie jego korespondencja z Engelsem jest czy mś nieprawdopodobnie bły skotliwy m, fantasty czny m. Ale mi się nie sprawdzało na poziomie rozważań na temat wartości dodatkowej. Potem przestały mi się sprawdzać jego późniejsze koncepcje doty czące bezwzględnego zubożenia klasy robotniczej. No bo klasa robotnicza z Zachodu nie ubożała bezwzględnie [226] .
Chętnie czytywano też autorów z kręgu rewizjonistów, kwestionujących ideologiczne dogmaty dotyczące relacji społecznych i funkcjonowania gospodarki; w relacjach powtarzają się nazwiska Zygmunta Baumana, Adama Schaffa, Włodzimierza Brusa, Edwarda Lipińskiego, Oskara Langego. Autorytetem wybijającym się ponad innych był Leszek Kołakowski, to jego
twórczość w największym stopniu wpłynęła na przyszłych buntowników i ich stosunek do PRL-u. Ogólnie by łam wy chowana w wierze w to, że ustrój socjalisty czny jest jednak ustrojem sprawiedliwości społecznej – wspominała Anna Dodziuk – […] ty lko zdarzają się różne… Zdarzają się różne rzeczy, które są niezgodne z zasadami. Ja pamiętam, [że] dla mnie taką bardzo oświecającą w tej sprawie lekturą, zresztą mam szczęście, bo przeczy tałam ją dokładnie w marcu [1968], by ły dwie książki, to znaczy 1984 Orwella i Kołakowskiego Kultura i fetysze. W tej Kulturze i fetyszach by ło opisane to, w jaki sposób [sy stem] sam siebie, że tak powiem, rozsadza, i to by ło dla mnie takie dosy ć oświecające, powiedziałaby m [227] .
W pracach Kołakowskiego znajdowano najpełniejszą i najbardziej wnikliwą krytykę realnego socjalizmu. Komar jeszcze w liceum przeczytał książkę Świadomość religijna i więź kościelna. Wy warła na mnie ogromne wrażenie – wspominał. – By ła w gruncie rzeczy dla mnie nie ty lko opisem pewnego rozdziału w historii misty ki chrześcijańskiej, ale… Ja w ty m widziałem kolegów mojego ojca ekstaty cznie przezy wający ch marksizm i ekstaty cznie odrzucający ch potem swoją wiarę. Właśnie nie marksizm – wiarę [228] .
Częściowa erozja żelaznej kurtyny po roku 1956 otworzyła Polskę na zachodnią muzykę rozrywkową – była ona dobrem nie zawsze łatwo dostępnym, ale już nie zakazanym. Masowo słuchano Radia Luxembourg, nadającego najmodniejsze popowe przeboje. Szczęśliwi posiadacze magnetofonów szpulowych nagrywali te audycje i później odtwarzali je na prywatkach. „Ludzie z Marca” wspominali, że właśnie na tekstach Boba Dylana, Stonesów, Animalsów i Beatlesów uczyli się angielskiego. Radio Luxembourg nie zajmowało się polityką, nie było też zagłuszane, ale miało niezaprzeczalny wpływ na osadzenie w świadomości młodego pokolenia wzorców kulturowych sprzecznych z ideą „socjalistycznego wychowania” – zwłaszcza pochwały indywidualizmu i buntu. Polskie nastolatki słuchały tych samych przebojów, o których właśnie dyskutowali ich rówieśnicy w Anglii i Francji. W poniedziałek w szkole trzeba by ło się pochwalić, że się zna tę top twenty, która by ła nadawana o 23.00, a potem powtarzana o północy. No więc co niedzielę pół nocy spędzałem przy radiu, słuchając [229] – wspominał Michał Komar.
Powszechnym zainteresowaniem cieszyły się też festiwale Jazz Jamboree.
Wydaje się, że zamiłowanie do muzyki jazzowej stało się znakiem rozpoznawczym ówczesnego pokolenia młodych inteligentów. Nieco bardziej elitarna – i podszyta wyraźnym podtekstem politycznym – była fascynacja pieśniami rosyjskich poetów, zwłaszcza Władimira Wysockiego i Bułata Okudżawy. Znałem bardzo wielu ludzi – wspominał Eugeniusz Smolar – więc jak na przy kład przy jechał Okudżawa i trzeba by ło znaleźć miejsce, gdzie Okudżawa mógłby wy stąpić, to ja załatwiłem Stodołę na przy kład. Bo miałem kontakty, wiedziałem, do kogo się zwrócić. I to by ł taki sły nny koncert Okudżawy w [19]67 roku, gdzie my śmy razem z nim śpiewali: Idi wsiegda lewoj staranoj, co dla nas miało pewien wy raz polity czny : „Idź zawsze lewą stroną”. A to by ło o metrze moskiewskim. Więc polity ka by ła [w naszy m ży ciu codzienny m] obecna, ale ona by ła związana z pewny m sty lem ży cia, z pewną zadzierzy stością, z pewną niezgodą na nudę straszną, na szarość, na kłamstwo[230] .
Wszystko to składało się na specyficzną atmosferę tworzącą tło marcowej rebelii. Jacek Kleyff opowiadał: Michał [Tarkowski], którego zaganiali do klozetu, bo już nie mogli słuchać, bo małe mieszkanie miał, […] siadał sobie na klozecie, na pralce frani kładł ruskie teksty i akordy i śpiewał, i perfekcy jnie grał, tak po rusku, i śpiewał takim zachry piały m głosem. Galicz, Szulc to są tacy przed Okudżawą, przed Wy sockim bardowie łagrów. Ale jednocześnie po angielsku, całe drożdże Dy lana i Stonesów, czy li Woody Guthrie, Pic Zigger, czy li cały folk amery kański, też [Tarkowski] opanowy wał z pły t, i od brata [Jacka Tarkowskiego], który mu to organizował. Przy znali się, że wy kradali wręcz pły ty z ambasady amery kańskiej, z biblioteki. W końcu ją zamknęli. Ale oni mieli zbiory, z który ch się uczy li i puszczali na świat. I to graliśmy. A ja zacząłem układać piosenki w [19]67 roku. Takie niegroźne, Kolejowa poczekalnia by ła moja, o przy tułku, o cy rku by ła moja. Układałem je przed marcem [19]68. I ty le [231] .
Postawy intelektualne i gusty artystyczne „ludzi z Marca” w dużej mierze kształtowane były przez wzory płynące z Zachodu – zarówno w sferze myśli społecznej, jak i literatury – a zwłaszcza przez wydawnictwa emigracyjne. Pokolenie buntowników nie interesowało się serwowaną przez władze PRLu kulturą popularną, wybierało dla siebie raczej to, co funkcjonowało na obrzeżach niż w mainstreamie. Z czasem młodzi zaczęli budować sobie enklawy wewnątrz oficjalnych organizacji młodzieżowych, a niekiedy także organizować nieformalne kluby dyskusyjne. Co nie uszło uwadze Służby Bezpieczeństwa.
Prehistoria buntu: w alterow cy i poszukiw acze sprzeczności
Nastroje panujące wśród młodzieży w połowie lat sześćdziesiątych nie zapowiadały studenckiej rewolty, która wkrótce miała ogarnąć prawie wszystkie duże miasta Polski. Maria Żółtowska wspominała, że dopiero wybuch protestów oznaczał dla niej „przebudzenie z letargu, w którym wielu z nas było niestety. Od dzieciństwa poprzez szkoły jakiś pogląd się ukształtował, że żyjemy w takiej rzeczywistości, że innej nie ma, w innej żyć nie można”[232] . Intelektualne i artystyczne pasje były częścią prywatnego życia młodzieży, na ich kanwie wyrastały kręgi przyjacielskie, ale środowisko uczniowskie i studenckie jako całość było zatomizowane, pozbawione wspólnoty celów i poglądów. O naprawianiu świata raczej nie rozmawiano. Wtedy nic w powietrzu nie wisiało, czasami ty lko się mówiło na temat Katy nia w akademiku – wspominał swoje ży cie studenckie Bogusław Sobczuk. – Ale generalnie akademik by ł miejscem, gdzie – proszę pamiętać – trwały trzy kulty : sezonowo sesja egzaminacy jna, a przez cały rok alkohol i kobitki. Alkoholu uniknąłem ze względu na to, że nie ciągnęło mnie do flaszki, ale piło się w akademiku bardzo; kobitki nie, bo ja by łem kimś, kto by ł niesły chanie wrażliwy na płeć piękną, ale by łem jedny m z ty ch facetów, którzy mieli przez całe studia swoją jedną dziewczy nę – od pierwszego roku do końca studiów. Tak by ło ze mną. Ale to by ło bardzo takie, jak by to powiedzieć, intensy wne. Z ty m że chcę by ć dobrze zrozumiany : tu nie chodziło o pry mity wny kult seksu odrąby wanego. Nie. To by ła stała fiesta nie dy skotek, ty lko to się nazy wało wtedy ubawy, to by ły tańce w parach, nie dy skoteki, które są dzisiejszy m kształtem tańca i muzy ki. To by ło wtedy bardzo bawiące się towarzy stwo, no i – jak mówię – szał zdawania sesji egzaminacy jny ch dwa razy w roku akademickim. […] Polity ki w ty m nie by ło, ideologii nie by ło[233] .
Nawet w środowiskach, które wkrótce przyłączą się do kręgu „komandosów”, nie dochodziło do otwartego kontestowania systemu. Ustrój Polski Ludowej jawił się jako coś wiecznego i niewzruszonego, niczym nieatrakcyjny krajobraz, do którego trzeba się przyzwyczaić. No więc na pierwszy m roku studiów żeśmy prowadzili – w takim kręgu dosy ć liczny m, nas by ło kilkanaście osób – ży cie pełne dy skusji, wy praw kulturalny ch: kino, teatr – wspominała Teresa Bogucka. – Od razu powiem: czuliśmy się dobrze w ty m kraju. To z całą pewnością,
czuliśmy się dobrze. W ogóle jak się ma dwadzieścia lat, to dużo trzeba, żeby się marnie czuć. No a tutaj by ła stosowna bieda, ale wszy scy by li jednakowo biedni. Za trzy sta złoty ch miesięcznie świetnie się można by ło utrzy mać, jedząc fasolkę po bretońsku albo coś. Zawsze starczy ło i na kino, i na kawę. […] I nie by ło nigdzie napisane, że jak będziemy coś robić, to się to zmieni. Właściwie wszy scy ży li w przekonaniu, że tak będzie zawsze, przy najmniej za naszego ży cia. I to po prostu by ło oczy wiste [234] .
Można się zastanawiać, w jakim stopniu generacja urodzonych u zarania PRLu odziedziczyła poglądy i postawy po swoich starszych kolegach. W marcu 1957 roku, jedenaście lat przed słynnym wiecem na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, Maria Dąbrowska zanotowała w swoich dziennikach: Telefon ze „Sztandaru Młody ch”. Rozpisali ankietę pt. My, młodzież wieku atomowego i chcą mi przy słać część wy powiedzi. Zgodziłam się, ale przeczy tanie tego materiału wprawiło mnie w zakłopotanie. Wrażenie ogólne i pobieżne: młodzież bez młodości. Czy tałam, jakby to oni by li starcami, a ja kimś młody m, kto ich czy ta. Zupełna duchowa abnegacja, brak twórczego stosunku do istnienia, nawet niedomy ślanie się, że coś takiego istnieje. Absolutna obojętność na przy rodę, sztukę, miłość, przy jaźń. Żądza ostry ch, silny ch doznań, jak u starców zblazowany ch i nieczuły ch już na podstawowe pasje ży cia. Czy rzeczy wiście wszy stko to można zwalić na „okres błędów i wy paczeń”, na Stalina? Na Oświęcim, hitlery zm, który ch w dodatku sami wszak nie zaznali?[235]
Wyjątkowo burzliwy początek drugiej połowy lat pięćdziesiątych był zarazem okresem, gdy w dorosłość wkraczały roczniki 1938–1939 – pierwsze pokolenie młodzieży, której świadome życie zaczęło się już po wojnie. Październik ze swymi wiecami na uniwersytetach, ulicznymi manifestacjami i swobodą wypowiedzi stał się dla tego pokolenia obywatelskim chrztem. Atmosfera wielkiej kontestacji i rewolucyjnego zapału nie przełożyła się jednak na długofalowe postawy i zmianę sposobu widzenia świata. Być może za sprawą rychłego końca „odwilży” młodzi z kolejnych roczników wyrzekli się politycznych ambicji i hierarchię życiowych celów odnosili do osobistego szczęścia. Badania socjologa Stefana Nowaka przeprowadzone wśród studentów Politechniki Warszawskiej w 1958 i 1961 roku wskazały na istnienie pewnej wyraźnej tendencji: kolejne pokolenia coraz lepiej oceniały skutki październikowej odwilży, a zarazem dystansowały się od ideologicznych sporów. „Politykowanie”, tak powszechne w 1956 roku, z biegiem lat traciło na atrakcyjności. Ponad połowa studentów twierdziła, że dyskusje polityczne w ich
środowisku odbywają się rzadko lub wcale. Zdumiewające, że w ciągu kilku lat dwukrotnie – do pięćdziesięciu czterech procent – wzrosła liczba młodych respondentów, którzy gotowi byli przyznać, iż stalinizm był okresem „raczej pozytywnym”, choć zawierającym „elementy negatywne”. Zapewne wiązało się to z deklarowanym coraz częściej uznaniem dla socjalizmu, marksizmu i gospodarki uspołecznionej. Poprawiała się ocena istniejącego ustroju, a w każdym razie młodzi starali się raczej przystosować do zastanego systemu, niż go zmieniać. Nowak pisał o „spadku nastrojów opozycyjności politycznej”[236] , łącząc to zjawisko z malejącym zainteresowaniem problematyką samorządu robotniczego. Uderzające jest też to, że w środowisku studenckim coraz więcej osób godziło się na ograniczanie swobód obywatelskich „dla realizacji doniosłych społecznie celów”. Była to swego rodzaju kapitulacja wobec państwa i jego biurokracji. Młodzi, przekonani, że dla zastanego porządku politycznego nie ma alternatywy, unikali walki z wiatrakami. Osobiste zainteresowania przesunęły się wy raźnie ze społeczeństwa i jego spraw na własne ży cie – pisał Nowak – a wzrostowi przekonania, iż ze społeczeństwem wiele zrobić się nie da, towarzy szy ł wzrost przekonania, iż za to własne ży cie można urządzić lepiej niż kiedy ś[237] .
Sondaż przeprowadzony w 1961 roku wśród siedemnastoi osiemnastoletnich uczniów szkół średnich dostarczył zbliżonych wyników. Niemal siedemdziesiąt procent ankietowanych deklarowało zadowolenie z czasów, w których przyszło im żyć, połowa zaś uważała się wręcz za szczęśliwych. Dla licealistów ustrój PRL-u stał się przezroczysty: w ich widzeniu świata nie odgrywał żadnej roli ani jako czynnik dodatni, ani jako ujemny. Tylko jeden procent respondentów, wyjaśniając, dlaczego „jest zadowolony, że żyje w obecnej epoce”, wskazał na „socjalizm – równość wszystkich, brak wyzysku człowieka przez człowieka”. Głosy te, co charakterystyczne, pochodziły niemal wyłącznie od uczniów z rodzin chłopskich. Radości, troski i marzenia większości młodych krążyły wokół zagadnień związanych z postępem cywilizacyjnym. Jako przyczynę zadowolenia z otaczającego świata podawano (w kolejności wskazań): „gwałtowne i ciekawe
przemiany, nowości z dnia na dzień w wielu dziedzinach – ciągły ruch, ciągle coś się dzieje”, „postęp techniczny (loty kosmiczne, epoka atomu)”, „wzrost pozycji człowieka, jego uniezależnienie się od otoczenia, ogromne możliwości tkwiące w dzisiejszej rzeczywistości dla najpełniejszego rozwoju umysłu ludzkiego”, „technika – ułatwiająca i uprzyjemniająca człowiekowi życie – dostarczająca wygód i godziwej rozrywki”[238] . Ci, którym nie podobała się otaczająca rzeczywistość, zgłaszali chęć życia w odległej przyszłości, kiedy możliwe stałyby się już wyprawy międzyplanetarne i kolonizowanie kosmosu. „Chciałbym żyć w takiej epoce, w której ludzie na wakacje będą mogli pojechać na Księżyc i Wenus”[239] – oświadczył jeden z licealistów. Dziewczyny marzyły z kolei o czasach minionych. „Chciałabym żyć w XIX w. Życie przedtem było przyjemniejsze. Nie wiem, może źle myślę, ale wydaje mi się, że mężczyźni z większym szacunkiem odnosili się do kobiet”, „Chciałabym żyć o sto lat wcześniej. Podobają mi się wszelkie romantyczne przygody. Wydaje mi się, że i miłość wtedy była inna, piękniejsza”, „Obecny okres jest za mało romantyczny, czasami odpowiadałyby mi tajemnicze zamki, długie suknie itd.”[240] Chociaż przytoczone wypowiedzi mogą się wydawać ponad miarę infantylne, niewątpliwie stanowią świadectwo swojej epoki. Wyznaczają horyzont młodzieńczych marzeń, w których wątkiem dominującym stało się pragnienie ucieczki z szarej i nudnej teraźniejszości. W hierarchii wartości wyznawanych przez młodzież z roczników 1944–1949 (a więc późniejszych uczestników marcowego protestu) na samym szczycie znajdowało się „szczęście w małżeństwie”, nieznacznie częściej wybierane przez uczennice niż przez uczniów. Na drugim i trzecim miejscu wymieniano „zawód dobrze płatny”, wybrany przez trzydzieści jeden procent chłopców, oraz „niezależność i zabezpieczenie materialne”, na które wskazało trzydzieści trzy procent dziewcząt[241] . Czy znaczy to, że wartości obywatelskie nie znajdowały uznania w oczach młodzieży? Być może powinniśmy mówić raczej o daleko posuniętym sceptycyzmie: język, odwołujący się do obowiązków względem wspólnoty,
w powszechnym odczuciu traktowany był jako nieautentyczny. Trudno jest w wieku osiemnastu lat – twierdził jeden z uczniów – hołdować jakiejś idei, w ty ch latach, w który ch dopiero poznajemy ten świat z innej strony niż doty chczas, jego obłudę i zakłamanie. Widzimy go w zupełnie inny ch barwach. Teraz dopiero należy obrać właściwą drogę [242] .
Fakt, że uniwersytety lat sześćdziesiątych tak mocno różniły się pod względem atmosfery od rozpolitykowanych uczelni okresu przedwojennego[243] , niewątpliwie wynikał z ograniczeń systemowych. W PRL-u mogły funkcjonować jedynie koncesjonowane organizacje akademickie, w których (poza nielicznymi wyjątkami) wszelkie dyskusje o sprawach publicznych były wyreżyserowane, a przez to nieautentyczne i nudne. Poza tym istotną rolę odgrywała też pamięć o poprzedniej dekadzie. W ty m pokoleniu by ło dla mnie zdumiewające to, że mimo iż stalinizm przeży wało ono we wczesny m czy późniejszy m dzieciństwie, a zatem najbardziej wy raziste ry sy stalinizmu nie dotknęły osobowościowo nawet najstarszy ch (nie mówiąc o najmłodszy ch), to w swy ch postawach ci młodzi zachowali jak gdy by history czne „dziedzictwo traumy ” owy ch czasów – pisała Hanna Świda-Ziemba, podsumowując wy niki swoich badań sondażowy ch. – Odrzucali mianowicie to, co w stalinizmie społeczeństwo odczuwało jako szczególną dolegliwość, w pewien żarliwy sposób korzy stali z otwarty ch „wenty li”, które po okresie stalinizmu stały się nieoczekiwany m i ważny m darem losu, ale traktowane by ły przez nich jako stan naturalny, a więc nieskupiający szczególnej uwagi. […] Postawa wobec polity ki u młody ch tego pokolenia wy dawała się właśnie „history czny m” odreagowaniem czasów, gdy każdego ujmowano jako składnik wielkich, ideologicznie określony ch procesów polity czny ch, w który ch (z zaangażowania, przez zastraszanie czy z wy rachowanego konformizmu) uczestniczy li wszy scy. Jeden z „wenty li” w okresie „małej stabilizacji” umożliwiał to, że owo „uczestnictwo” przestało by ć obowiązkowe, zwłaszcza dla młodzieży. Ofiarowana „pry watność” miała między inny mi polegać na ty m, że nie ty lko już nie wy magano deklaracji ani nie zmuszano do wy słuchiwania sloganów, ale można by ło głosić jawnie swój całkowity brak zainteresowania [244] .
Respondenci ankietowani w latach sześćdziesiątych deklarowali, że sfera polityki pozostaje poza obszarem ich zainteresowań. Powszechnie uważali, że ustrój PRL-u jest lepszy (a w każdym razie sprawiedliwszy) niż system kapitalistyczny. Nawet jeśli dostrzegali różne niedoskonałości tego pierwszego, sądzili, że z czasem znikną; zapewne nie wierzyli też, że sami mogą mieć na to jakikolwiek wpływ. Polity ką się nie interesuję, to zby t odległe tematy, interesuje mnie raczej moje własne
ży cie – mówił jeden z ankietowany ch. – Jeśli jednak mam już mówić na ten temat, to jestem zwolennikiem ustroju socjalisty cznego. Kapitalizmu nie uznaję, choćby by ł tam największy dobroby t, bo jest to ustrój niesprawiedliwy. Pewni ludzi mają wszy stkie drogi zamknięte, a inni otwarte. My ślę jednak również, że socjalizm w obecnej formie też się nie utrzy ma. Zby t wiele jest w nim niedoskonałości. Przy puszczam, że przy szłość świata należy do lepszego socjalizmu[245] .
Inna rozmówczyni Świdy-Ziemby dodawała: Jestem ty pową współczesną dziewczy ną. Interesuje mnie ży cie codzienne, atrakcy jne spędzanie czasu, stosunki towarzy skie, obcowanie z kulturą, przy szła praca zawodowa. Dawne pokolenia interesowały się polity ką. Mnie to nie interesuje. Uważam, że ustrój socjalisty czny jest sprawiedliwy, nie uznaję takiej wy ższości i niższości, jak widziałam na Zachodzie. I ty le mi z tej polity ki wy starcza [246] .
Zygmunt Bauman, podsumowując sondaż OBOP -u z roku 1960, przeprowadzony wśród młodzieży warszawskiej między osiemnastym a dwudziestym czwartym rokiem życia, pisał: Proszeni o przedstawienie w paru zdaniach ży cia takiego, jakie pragnęliby sobie ułoży ć, gdy by wszy stko poszło po ich my śli, młodzi warszawiacy podkreślali z uporem ciekawą pracę i szczęście rodzinne: pragną najczęściej i najmocniej stałej pracy o umiarkowany ch, ale dostatnich zarobkach, wy rozumiały ch przełożony ch i ży czliwy ch kolegów, niekłótliwej, kochającej żony, niewścibskich sąsiadów i dwojga, trojga udany ch dzieci. Poza ty m łakną dóbr konsumpcy jny ch w wy miarze umiarkowanego dostatku: wy godnego mieszkania lub domku, motocy kla lub samochodu, przy jemny ch urlopów, rozm aity ch materialny ch drobiazgów w miarę ułatwiający ch i uprzy jemniający ch ży cie. Wy łania się z ty ch pragnień obraz młodzieńca „nad wiek dorosłego”, gotowego podporządkować się normom zastanego społeczeństwa i w ich ramach budować własne ży cie, nieskłonnego do fantazji i rojeń nierealny ch, trzeźwego i umiarkowanego nie ty lko w swy ch działaniach, lecz i marzeniach. […] Jest to objaw dość istotnego rozziewu między modelem idealny m postulowany m przez wy chowanie socjalisty czne, a modelem rzeczy wistego młodego oby watela dzisiejszej Polski. […] Adaptacja i stabilizacja młody ch odby wa się wciąż w znaczny m stopniu na gruncie mentalności zwanej zwy kle „drobnomieszczańską” [247] .
Gdyby rządzący czytali opracowania socjologów, zapewne odetchnęliby z ulgą: nic nie wskazywało, aby to i następne pokolenie mogło być zdolne do otwartego buntu i manifestacyjnych wystąpień. Dysonans między rzeczywistymi aspiracjami młodzieży a hasłami głoszonymi przez propagandę prowadził jednak do alienacji obywatelskiej – państwo stawało się ciałem obcym – tolerowanym, lecz nielubianym.
Jak zatem prezentuje się pokolenie ’68 na tle swojej kohorty demograficznej? Znajdziemy przykłady działaczy studenckich, dla których udział w marcowych protestach był pierwszym przejawem nie tylko aktywności publicznej, ale w ogóle myślenia obywatelskiego, rozumianego jako troska o wspólnotę, do której się należy. Wielu „ludzi z Marca” – odmiennie niż ich rówieśnicy – u progu buntu miało już jednak za sobą doświadczenie politycznego nonkonformizmu, a przynajmniej odpowiedzialności za środowisko społeczne. Wielu czynnych uczestników warszawskiego Marca jako dzieci i nastolatki należało do tak zwanych drużyn walterowskich – autonomicznej organizacji harcerskiej stworzonej między innymi przez Jacka Kuronia (początkowo w ramach Związku Młodzieży Socjalistycznej, a później Związku Harcerstwa Polskiego). Nazwa hufca nawiązywała do pseudonimu generała Karola Świerczewskiego „Waltera”, legendarnego dowódcy jednej z Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii, którego obrano na patrona organizacji. Drużyna co roku odwiedzała miejsce jego śmierci pod Baligrodem w Bieszczadach i przed pomnikiem składała ślubowanie: „Generale Walterze, drużyna, która nosi Twoje imię, zgłasza swoją gotowość do walki o to, o co Ty walczyłeś i za co Ty poległeś”. Walterowcy mieli być eksperymentem, próbą wpojenia dzieciom ideologicznych zasad, jednak bez uciekania się do indoktrynacji i przymusu. W przeciwieństwie do masowych organizacji poddanych kurateli państwa uczono tu wierności własnemu sumieniu, a nie partii; kształtowano obywateli świadomych obowiązków wobec wspólnoty. W swojej autobiografii Kuroń pisał: Cele i zadania to by ł dla nas przede wszy stkim sposób wy chowania młody ch komunistów, co dla nas znaczy ło bojowników o sprawiedliwość społeczną i udział w rządzeniu dla każdego. Chcieliśmy to osiągnąć przez wprowadzanie naszy ch dzieci w rzeczy wistość społeczną z wszy stkimi jej konfliktami – ukazy wanie w ten sposób krzy wdy ludzkiej i zła oraz z czasem podejmowanie na miarę sił działań zmierzający ch do przekształcenia świata [248] .
Świat walterowców przepełniony był komunistyczną symboliką: harcerze nosili czerwone chusty, odwiedzali miejsca związane z historią ruchu robotniczego, śpiewali pieśni rewolucyjne – nie tylko po polsku, ale też po
rosyjsku, ukraińsku i w jidysz. Internacjonalistyczne przesłanie wyrastające z biografii swojego patrona spreparowanej przez propagandę traktowali najzupełniej poważnie. By ło w ty m jakieś bezczelne wy zwanie rzucone potocznej mentalności, by ło też głębokie niezrozumienie pokaleczonej narodowej pamięci, ale by ła też i ta cudowna aura zbratania, dzięki której nikt z nas nie czuł się w ty m gronie intruzem [249] – pisał po latach Adam Michnik. By ły ogniska, wspólne śpiewanie piosenek wielonarodowy ch, piosenek w różny ch języ kach – wspominał Mirosław Sawicki. – Jedna by ła nawet po chińsku, aczkolwiek jak kiedy ś witaliśmy jakąś delegację chińską na dworcu, to oni powiedzieli, słuchając naszego chińskiego tekstu, że polski jest trudny …[250]
Z biegiem lat zarówno wychowawcy, jak i podopieczni dojrzewali politycznie. [Na obozie] w Glinniku nasze zastępy podzielone na sześcio-, siedmioosobowe grupy – zawsze koedukacy jne – zamieszkały u chłopów – pisał Kuroń. – Pracowały z nimi przy żniwach i w gospodarstwie, próbowały przez cztery dni ży ć ich ży ciem i dowiedzieć się o nich wszy stkiego, co ty lko zdołają. By ł to dla naszy ch dzieci, a może także i dla mnie, olbrzy mi wstrząs. Zobaczy liśmy krzy wdę chłopską – rodzinną gospodarkę niszczoną przez władze, przemocą wpędzoną do spółdzielni produkcy jny ch. Taka właśnie by ła treść programu arty sty cznego na ognisku, na które zaprosiliśmy naszy ch gospodarzy i inny ch gości ze wsi. Rok później w Malinkach u stóp Bieszczadów robiliśmy zwiady w poszukiwaniu prawdy o walkach z UPA. Doprowadziły one walterowców do dramaty cznego wniosku: Ukraińcy mieli rację – walczy li o niepodległość, a to ich dobre prawo. Jeśli zaś chodzi o okrucieństwo, to sformułowano wniosek, że pacy fikujące ukraińskie wsie oddziały KBW [Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego] by ły nie mniej straszne niż ukraińscy powstańcy [251] .
Chociaż Kuroń nie pisze tego wprost, między wierszami można jednak wyczytać, że jego pedagogiczny projekt stopniowo ewoluował: pierwotnie pomyślany jako trening uznania dla panującego ustroju i stojącej za nim tradycji komunistycznej w pewnym momencie stał się wychowaniem do nowej rewolucji. Twórca drużyn walterowskich w swoich podopiecznych zaczął widzieć modelowych buntowników. Nie szanowali władzy, nie uznawali hierarchii. By li koedukacy jni i anty militarni. Naśmiewali się z wszelkiej pompy i celebry. Przede wszy stkim jednak mieli poczucie misji – pragnienie zbawienia świata – bo ten, jaki by ł, bardzo im się nie podobał[252] .
Podobnie doświadczenie to zapamiętali, co znamienne, sami walterowcy. Harcerskie gawędy krążyły wokół doktryn społecznych i historii ruchów lewicowych, a jednocześnie różniły się zasadniczo od „socjalistycznego wychowania” narzucanego przez propagandę. My śmy mieli rozmowy o sprawach, weźmy to w cudzy słów, polity czny ch nawet – opowiadał Andrzej Titkow. – To jest chy ba moja wiedza z ty ch zbiórek harcerskich, od Jacka, który opowiadał o PPS-ie przedwojenny m, o strajkach chłopskich, cały komunisty czny etos… O Berezie Kartuskiej, o wojnie domowej w Hiszpanii. To są tematy, które pamiętam nie ze szkoły ani nie z domu, ty lko właśnie stamtąd[253] .
Nawet jeśli walterowska narracja o dziejach komunizmu przypominała wersję oficjalną, podobieństwa były powierzchowne. Dzieci nosiły czerwone chusty i śpiewały rosyjskie piosenki, ale przy ognisku dowiadywały się o wielkiej czystce lat trzydziestych, która pochłonęła elitę polskiego przedwojennego ruchu komunistycznego, o łagrach i zglajszachtowaniu PPS-u po 1945 roku. Mirosław Sawicki wspominał, że właśnie w harcerstwie usłyszał po raz pierwszy o Katyniu – o radzieckiej zbrodni opowiedział mu kolega z drużyny Marcin Kula. To harcerstwo Jacka Kuronia by ło strasznie przepolity zowane – wspominał Sewery n Blumsztajn – ale też w pewny m sensie by ło bardzo etosowe, to znaczy … My śmy by li wy chowani na komunistów, ale jednocześnie też by ł to taki etos „anty ”, rewolucy jny. Bardzo łatwo z takiej komunisty cznej wiary przejść by ło do podważenia [prawomocności ustroju], do takiego stwierdzenia, że to nie ten komunizm. Ale to taki okres… I ponieważ to by ło takie bardzo społecznikowskie, bardzo akty wne, z takim wy zwaniem, że trzeba zmieniać świat, dość prostą drogą my śmy doszli do opozy cji, dość prostą drogą [254] .
Niemal identyczny ton odnajdziemy w relacji Józefa Dajczgewanda. Należałem do druży ny i by łem zastępowy m. Próbowaliśmy tam zrozumieć świat, w który m ży liśmy, uczy liśmy się wrażliwości na ten świat, na ludzką krzy wdę, zakłamanie, przemoc. Zdoby waliśmy ży wą, niecenzurowaną wiedzę o rzeczy wistości. By liśmy wtedy gówniarze – ja miałem siedemnaście lat, moi harcerze po piętnaście. Zdoby waliśmy jakąś sprawność i przy okazji, z czy stej, niezabarwionej żadną intencją ciekawości, robiliśmy na przy kład zwiad o pracy milicji, szliśmy na posterunek i staraliśmy się dowiedzieć, jak działa. Jechaliśmy na obóz i poznawaliśmy problemy różny ch wsi albo – tak jak na wakacjach pod Gdańskiem – sty kaliśmy się z autochtonami. Nagle zupełnie ni priczom okazy wało się, że istnieje cenzura, policja polity czna i podobne rzeczy. To by ło zastanawiające i stanowiło dużą szkołę wiedzy społecznej [255] .
Udział w obozach walterowskich stanowił lekcję funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Dowodzenie drużyną było rotacyjne: co dzień funkcję tę obejmował kto inny. Na wieczornych zbiórkach wszyscy dyskutowali nad przebiegiem minionego dnia i układali plany na kolejne. Harcerze z całą wyrazistością dostrzegali kontrast między autentycznością swojej wspólnoty a fałszem koncesjonowanych organizacji ogólnopolskich. W ten sposób uczyli się strategii przeciwstawiania się systemowi. Lubiliśmy porówny wać się z inny mi druży nami ZHP – pisał w swojej relacji Mirosław Sawicki – nazy waliśmy je skautowskimi. Drażniła nas wszechobecna tam musztra, mundury i różnokolorowe chusty, pogoń za największą liczbą sprawności, np. kuchcika i temu podobny ch. Uważaliśmy, że w naszej druży nie sami potrafimy sobie narzucić dy scy plinę, akceptując jej zasady, i nikt nie musi nam jej narzucać. Zachowując dy stans, umieliśmy, a właściwie nasza kadra umiała, wy pracować mimo różnicy wieku partnerski model stosunków. By liśmy „samorządni”, a nie wojskowi jak skauci. Sy mboliczna by ła różnica między naszy mi zachowaniami, np. podczas pochodów na 1 maja. Druży ny ZHP stały często kilka godzin karnie w czwórkach, a my podczas częsty ch i długich przerw w marszu bawiliśmy się, śpiewali, tańczy li, a gdy by ło trzeba, bły skawicznie ustawialiśmy się w czwórki. […] To, że by łem walterowcem, zaowocowało moim zaangażowaniem w działalność opozy cy jną na Uniwersy tecie, z tego też wy nikła moja późniejsza kariera nauczy cielska [256] .
Obowiązek bezwzględnej uczciwości i prawdomówności szedł w parze z nakazem opieki nad słabszymi. Harcerze wielokrotnie wspominali „prawo mniejszego”: „młodsze dzieci są ważniejsze niż starsze dzieci, starsze dzieci są ważniejsze niż dorośli”. Wpajając harcerzom tę zasadę, starano się wyrównać szanse wszystkich uczestników obozu. Za ideologiczną symboliką walterowców kryło się uniwersalne humanistyczne przesłanie: od politycznych deklaracji ważniejsza jest codzienna troska o ludzi słabszych, wrażliwość na krzywdę jednostek. „Przy sięgam sprawy zastępu stawiać ponad sprawy własne, sprawy druży ny ponad sprawy zastępu, a idee komunizmu ponad wszy stko inne”. Kiedy recy towaliśmy walterowskie ślubowanie w parku Żeromskiego czy może na Cy tadeli – wspominała Marta Petrusewicz – nie miało to dla nas nic wspólnego z popieraniem ówczesnego ustroju czy jakiegokolwiek innego. Idea komunizmu by ła dla nas, tak jak i dla Jacka, ideą walki o biedny ch, o uciskany ch, o wolność i sprawiedliwość społeczną [257] .
Chociaż większość harcerzy wspomina swoją przynależność do walterowców
jako ważne, formacyjne doświadczenie i źródło satysfakcji, niektórzy zżymali się na patos i doktrynerstwo. Kolektywizm życia obozowego – nakaz dzielenia się paczkami z domu, składania publicznych samokrytyk i ciągłego głosowania przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji – był nużący i często uderzał w godność nastolatków. Okazywało się, że wolność i równość to wartości, które mogą być przeciwstawne. W 1962 roku odszedłem od walterowców. Między inny mi dlatego, że by li – jak dla mnie – zby t czerwoni[258] – zapamiętał Adam Michnik.
Z kolei Irena Lasota opowiadała: U walterowców bez przerwy by ły poważne tematy. Siadało się przy ognisku i omawiało się je. Jakaś dziewczy na przy jechała na obóz i przy wiozła z sobą sardy nki. Więc by ła cała akcja znęcania się nad nią, że sardy nki, dlaczego sardy nki. Chodziło chy ba o to, że ona niby chce się wy wy ższy ć. Pamiętam jakieś swary, że ktoś z kimś się przespał, a to by ła czy jaś dziewczy na. By ł taki zwy czaj, że na koniec zbiórki się brało za ręce. Normalnie się mówiło: „Jutro będzie słońce”. A jak by ło bardzo ciężko, to się mówiło: „Jutro musi by ć słońce!”. Ja to opowiadałam bratu i jedną z jego zabaw by ło wpadanie do pokoju i budzenie mnie dzikim wrzaskiem: „Jutro musi by ć słońce!”. I wy śmiewanie mnie wśród wszy stkich swoich znajomy ch, bo jemu ci walterowcy jako stado wy dają się strasznie śmieszni. W 1960 [roku], zanim poszłam na studia, rozpadły się [już] druży ny walterowskie, ale jeszcze potem dogory wał [w nich] taki temat postępowy. Ta postępowość między inny mi polegała na ty m, że się maszerowało wokół Cy tadeli – może to by ło raz? – i się śpiewało jakieś KPPowskie pieśni: „Szy b, szy b numer dwa” – że gdzieś tam górników zasy pało, i coś o wy borach. My śmy chodzili po ulicach w czerwony ch chustach i ludzie patrzy li na nas jak na wariatów. Pamiętam, że by łam tak strasznie zawsty dzona, bo ja w ogóle nie lubiłam nosić chust, fartucha, tarczy, w mundurku nie lubiłam chodzić [259] .
Bunt nastolatków przeciwko systemowi politycznemu nie musiał być częścią zorganizowanego ruchu. Już na długo przed 1968 rokiem przyszli „ludzie z Marca” potrafili na własną rękę urządzić manifestację polityczną, co w tamtym czasie oznaczało naruszenie politycznego tabu i narażenie się na poważne kłopoty lub wręcz niebezpieczeństwo. W tych wystąpieniach wiele było z dziecięcej lekkomyślności, ale była też zapowiedź odwagi przyszłych działaczy opozycji. „Jak Gomułka zdejmował w szkole krzyże, tośmy po prostu zrobili strajk. Strajkowaliśmy przez dwa tygodnie w obronie krzyży, no ale skutecznie”[260] – wspominał Bernard Bujwicki wydarzenia z września 1958 roku, kiedy władze
PRL-u
przystąpiły do zmasowanej akcji usuwania z klas symboli religijnych. Po skończeniu podstawówki Bujwicki kontynuował naukę w szkole górniczej w Katowicach. Jako nastolatek opuścił dom rodzinny i zamieszkał w internacie; uczył się i pracował w kopalni jako praktykant. Wkrótce znowu zorganizował strajk, tym razem dotyczący spraw bytowych, a nie ideologicznych. Pracowaliśmy na poziomie ty siąca stu metrów [pod powierzchnią ziemi], a tam jest temperatura rzędu czterdziestu stopni. Zawsze nami łatano wszy stkie dziury [w grafiku pracy ]. Chodziło wtedy o rozładunek wagonów. Bo jak przy chodziło drewno – całe składy pociągu na kopalnie przy chodziły, bo kopalnie takie ilości poły kały – no to trzeba by ło rozładować, a to by ła zima. By ła ostra zima, mróz kilkanaście stopni i nas, którzy by liśmy ubrani tak jak na plus czterdzieści stopni, rzuca się nas w ty ch samy ch ubraniach – czy li bez ubrań właściwie, bez niczego, bo by liśmy w samy ch bluzach ty lko, w jakichś tam by le jakich butach gumowy ch, w które się zakładało onucki – na ten dwudziesto- czy kilkunastostopniowy mróz. No więc żeśmy zaprotestowali, zażądaliśmy ubrań, nie dali nam – my śmy założy li strajk. To by ło przed Boży m Narodzeniem. No i wy graliśmy go […] po dwóch dniach[261] .
Młodzi lat sześćdziesiątych kontynuowali też (zapewne nieświadomie) tradycję zapoczątkowaną przez swoich rówieśników w pierwszych latach PRLu i zakładali tajne organizacje antykomunistyczne – jak i wtedy wzorowane przeważnie na AK-owskiej partyzantce. Konspiracjom tym zdecydowanie bliżej było do zabawy niż działalności politycznej, ale sam fakt, że dzieci wpadały na podobne pomysły, mówił wiele o ich stosunku do ustroju. Bogdan Borusewicz, wspominając czas szkoły podstawowej, relacjonował: [Z]ałoży łem nielegalną organizację i zwerbowałem trzech kolegów. Przy ty m ta nielegalna organizacja nic nie robiła. To by ł wzorzec okupacy jny : trzeba by ło walczy ć z ty m sy stemem, no to trzeba by ło założy ć tajną organizację. Wcześniej kopałem bunkry. No bo jeżeli trzeba walczy ć, to w lesie i trzeba jakiś bunkier mieć, jakąś bazę – więc kopałem bunkry. Potem już w [19]64, [19]65 założy łem [kolejną] nielegalną organizację, czteroosobową. I ta nielegalna organizacja w zasadzie nic nie robiła, prawda. No i przy gotowaliśmy się do starcia zbrojnego: złom jakiś tam, jakaś lufa po jakimś karabinie. Ale to nie bardzo wiadomo by ło, co dalej robić. I w pewny m momencie [się nam znudziło] …[262]
Próby naśladowania okupacyjnych wzorów walki podyktowane były nie tylko romantyzmem tamtej legendy, ale wyrastały też z przekonania, że obowiązujący ustrój jest zamachem na niepodległość Polski. W biografiach
marcowych buntowników z taką postawą spotykamy się tylko czasami, ale wyróżnia ją pewien stały zestaw cech – przede wszystkim jest związana z wojenną historią rodziny. Taka by ła specy fika Gdańska, mojego rodzinnego miasta, które by ło ty glem kultur, wpły wów, inspiracji – wspominał Tomasz Wołek. – I sporo moich kolegów to by ły dzieci przesiedleńców z Wilna, z Czarnopola, ze Wschodu. I tam ten duch anty komunisty czny wy stępował bardzo wcześnie, nawet nie w okresie młodzieńczy m, ale wręcz dziecięcy m. Podkpiwałem z Sowietów, z czerwony ch. W [19]62 roku w liceum ja z moim kolegą sobie założy liśmy organizację tajną, anty komunisty czną, pod niezwy kle ory ginalną nazwą Armia Krajowa. Wciągnęliśmy do tego inny ch kolegów ze szkoły i z sąsiednich ulic. Działalność polegała głównie na zry waniu na 1 maja czerwony ch flag. Ja by łem dowódcą Armii Krajowej ze stopniem generała dy wizji samozwańczo sobie przy znany m. A [drugim] dowódcą Armii Krajowej by ł niejaki Wiesław Krosnowski, który przy brał funkcję dowódcy korpusu. By ł oczy wiście tajny spis członków. By ła sekcja bojówkarskoszpiegowska. Tak się nazy wała. Bogu najwy ższemu dzięki, że milicja nie wpadła na nasz trop. Miałem wtedy czternaście lat. By liby śmy wy rzuceni ze szkoły. No a rodzice mieliby kłopoty oczy wiście. Temu Władziowi Krosnowskiemu nawet udało się zerwać portret Lenina z gmachu poczty we Wrzeszczu. No i na jakiejś dziecięcej drukarence z takimi gumowy mi literami drukowaliśmy hasła w rodzaju: „Precz z Sowietami!” i tak dalej. Ale traktowaliśmy to, ja to doskonale pamiętam, jako zabawę, robiliśmy sobie jaja z ty ch komunistów[263] .
O tym, że władze Polski Ludowej nie mają poczucia humoru i gotowe są wyciągać konsekwencje nawet z zupełnie błahych spraw, Wołek przekonał się już wkrótce. Który mś razem idę sobie grać w piłkę na boisku szkolny m, a to by ło lato i tą szkołę zajęła jakaś kolonia ze Śląska, kolonia dziecięca, i mieli apel. I na ty m apelu flaga do góry. I jakieś tam slogany nauczy cielka wy krzy kiwała, może nawet nie przesadnie komunisty czne, ale takie, które wy dały mi się kompletnie bzdurne. I tak trochę dla jaj, dla zgry wy, przechodząc z piłką koło niej, krzy knąłem: „Ach, dzieci, podnieście wy soko żagiel w górę, nie dajcie się ogłupiać!”. Ale to by ły jaja, to nie by ło żadne anty komunisty czne wy stąpienie. Po czy m tam z kolegami rozmawiamy, a któraś z nauczy cielek zawiadomiła milicję. I za chwilę gazik podjeżdża i taki dwumetrowy dzielnicowy zwany Szafą, sto pięćdziesiąt kilo, [py ta]: „To ten?” „Ten”. „Do gazika”. Dzielnicowy uprzedził mnie dobrodusznie: „Jakby ś próbował spierdalać, to zajebię”. Więc po takim dictum, jak pan się spodziewa, jednak wsiadłem. I spędziłem wtedy pierwszy raz w ży ciu kilka godzin na dołku we Wrzeszczu z jakimś sy mpaty czny m kry minalistą. I uwolnił mnie ojciec. Jego gdzieś tam powiadomiono. […] wchodzi do tej celi ojciec z jakimś kierownikiem tego aresztu i próbuje mnie usprawiedliwiać, tak nieporadnie tłumacząc: „Nie no, wie pan, sy n smalił koperczaki do tej nauczy cielki pewnie”. Tak, [że niby ja] zalecałem się nieudolnie, niefortunnie. Ale to nie
by ła sprawa polity czna [264] .
Podobny wygłup Włodzimierz Witaszewski przypłacił rocznym zawieszeniem w prawach studenta. Chociaż ostatecznie pozwolono mu wrócić, dostał nauczkę i przekonał się, że policja polityczna nie ma wyrozumiałości dla żartownisiów ani też nie przejmuje się zbytnio praworządnością. We Wrocławiu miałem przy godę: wy walili nas z politechniki i z akademika, bo w akademiku założy liśmy organizację [o nazwie] NSDAP. To by ł [19]62 albo [19]63 rok, a bawiliśmy się wtedy w teatrzy k [pantomimy ]. Kiedy ś wróciliśmy z próby, jakieś wino, wódka, piwo, i zaczęło nam odbijać. A to by ł okres, kiedy we Wrocławiu pojawiły się swasty ki na murach. To by ła taka dosy ć znana historia, we Wrocławiu przy najmniej, przez władzę mocno przeży ta, nawet przez propagandę mocno eksponowana. No bo Gomułka nas przecież cały czas straszy ł Niemcami, to by ł jeden ze sposobów utrzy mania się też przy władzy. I nam nagle w środku nocy odbiło, że zakładamy NSDAP. A zaczęło się od tego, że jednemu z naszy ch kolegów tak grzy wka opadła i naprawdę skojarzy ł nam się z Hitlerem. Tak przy łoży liśmy mu dwa palce – wy kapany Hitler. No to żeśmy mu kredką dory sowali wąsy i zaczęły się wy głupy : on zaczął heilować, zaczęliśmy robić opaski ze swasty kami, legity macje. Wszy stko w tę jedną noc – zrobiliśmy legity macje, stempelki z gumki, też ze swasty ką, no i [stwierdziliśmy, że] musimy mieć nowy ch członków. Trzecia w nocy, pół akademika żeśmy skaperowali, bo żeśmy wpadali do pokojów, zwalali z łóżek: „Albo się zapiszesz, albo wy pierdalaj z pokoju”. Tak żeśmy skaperowali, nie wiem, z dwudziestu. A rano rektor nas wy rzucił z politechniki. Służba Bezpieczeństwa się zainteresowała nową organizacją faszy stowską. Po roku wezwała nas komisja dy scy plinarna politechniki – bo żeśmy pisali podania, że to wy głup, że to, że tamto… I w końcu komisja raczy ła nas przy jąć. [Profesor Dionizy ] Smoleński, który by ł wtedy rektorem, kazał opowiedzieć, jak to by ło. Ja mówię: „Panie rektorze, gdy by śmy Marka Gołębiowskiego przebrali za Stalina i założy li tu KGB albo czerezwy czajkę, to by pan też to potraktował poważnie?”. Wtedy mu tak drgnęły kąciki, powiedział, żeby śmy wy szli, i nas odwiesili[265] .
Wszystko to była jednak ciągle zabawa. Prawdziwy ruch kontestacyjny – ten, który po kilku latach miał pchnąć tysiące studentów do otwartego buntu przeciwko elitom rządzącym – narodził się gdzie indziej. Ludzie pokolenia ’68 różnymi ścieżkami doszli do Marca, różnie też interpretowali potem sens wydarzeń, w których przyszło im brać udział wiosną 1968 roku. Ich wspomnienia są jednak uderzająco zgodne, jeśli chodzi o opis mechanizmów nadających dynamikę marcowemu zrywowi. Z gwaru wielu autobiograficznych narracji wyłania się jedna spójna opowieść; fragmenty rozrzucone w poszczególnych relacjach się uzupełniają.
Zaczęło się od tego, że piętnastoletni Adam Michnik, uczeń liceum imienia Stefana Batorego i członek drużyny walterowskiej, został przez Jana Józefa Lipskiego wprowadzony na jedno ze spotkań Klubu Krzywego Koła – elitarnego forum dyskusyjnego, zbierającego najwybitniejszych polskich intelektualistów. Mimo młodego wieku Michnik miał już rozległe horyzonty intelektualne. W ósmej klasie zacząłem chodzić na wagary do czy telni Biblioteki Narodowej – wspominał – i tam z wy piekami czy tałem kolejne numery „Kultury ”, książki Insty tutu Literackiego, jakieś wy dawnictwa londy ńskie. […] Czy tałem książki Miłosza, Obóz Wszystkich Świętych Tadeusza Nowakowskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Moje życie Lwa Trockiego, Nową klasę Milovana Dżilasa, zapomnianą i niedocenioną monografię radzieckiej klasy rządzącej pióra Zy gmunta Zaremby, książkę Róży Luksemburg o rosy jskiej rewolucji […]. Wszy stkie te książki łączy kry ty czna analiza komunizmu prowadzona z pozy cji prawdziwie lewicowy ch[266] .
Po wysłuchaniu dyskusji Michnik zapalił się do pomysłu stworzenia analogicznego klubu dla swoich rówieśników. Początkowo spotkania odbywały się w domach prywatnych, ale w miarę rosnącego zainteresowania zaczęto szukać większego lokalu. Poprzez Jana Józefa Lipskiego Michnik nawiązał kontakt z Adamem Schaffem, który chętnie poparł inicjatywę. Kiedy go poznałem, by ł już stary m cy nikiem, ale obudził się w nim jakiś senty ment – pisał Michnik. – I powiedział: „O’key, jeśli chcesz mieć klub, to będzie klub. Tu na uniwersy tecie będziecie mieli klub, wy, uczniowie warszawskich liceów. A gdy by ktoś wam robił kłopoty, to powołaj się na mnie”. Wtedy nie by ło takich odważny ch, to by ł 1962 rok, żeby nie słuchać Schaffa [267] .
Tę samą scenę odnajdziemy w relacji Pauli Sawickiej. Kiedy by łam w dziewiątej klasie w liceum [imienia Klementa Gottwalda], to do niej też trafił Adam Michnik, którego wy rzucono wtedy z Batorego. By ł w naszej szkole, a potem znowu z niej też wy leciał. Właśnie wtedy Adam założy ł klub – jesienią chy ba [19]61 roku. On przy szedł kiedy ś do nas – my śmy chodziły na kółko polonisty czne, nasza polonistka prowadziła takie kółko, wtedy w ogóle nauczy cielom się chciało, prowadzili te kółka różne… My śmy chodzili na to kółko, trochę, żeby się powy mądrzać, trochę, żeby … [Adam] popatrzy ł, posłuchał i powiedział: „Co wy tu marnujecie czas? Ja mam dla was coś lepszego”, i zaprosił nas na to pierwsze spotkanie u siebie w domu. I potem jakoś to wszy stko dosy ć szy bko poszło. Pierwsze spotkanie by ło chy ba jeszcze jesienią na Wy dziale Filozofii [Uniwersy tetu Warszawskiego]. Zostałam wy delegowana, żeby pójść, że już jest wszy stko załatwione – profesor Schaff by ł naszy m promotorem – że mam pójść do dziekanatu na filozofii i powołać się właśnie na profesora Schaffa i zarezerwować salę na określony dzień, termin czy dowiedzieć się, kiedy nam mogą udostępnić. By ło strasznie, deszcz ze śniegiem
padał, by ło okropnie zimno. Pamiętam, że taka zmarznięta z czerwony m nosem przy szłam do dziekanatu i strasznie niepewnie się tam czułam, bo to [miejsce] robiło na mnie duże wrażenie. Nawet mam takie wspomnienie, że nagle się zrobiło strasznie pełno w ty m dziekanacie – dzisiaj tak sobie my ślę, że może to zaczęli przy chodzić pracownicy naukowi, [aby ] pogapić się na wy słanniczkę ty ch młody ch ludzi, co mają takie dziwne pomy sły, że chcą na filozofii rozmawiać właśnie o filozofii czy o czy mś tam [268] .
Formalnie klub afiliowany był przy Związku Młodzieży Socjalistycznej, jednak instytucja ta spełniała jedynie rolę parasola ochronnego, nie próbując kontrolować uczestników ani narzucać im tematów spotkań. Zresztą uczelniany ZMS opanowany był wówczas przez pokolenie Października, także prezentujące nonkonformistyczną postawę. [To by ł okres] rady kalizacji, narastającej frustracji z powodu tego, co się nazy wało „odstępowaniem od Października” – wspominał Aleksander Smolar. – Adam Michnik, który kiedy ś do mnie przy szedł do komitetu ZMS-u, poklepał mnie po plecach i powiedział: „Ty lko ty nie my śl, że mnie zapiszesz do tej swojej organizacji”, i poprosił o to, żeby śmy objęli patronat nad jego Klubem Poszukiwania Sprzeczności, żeby [mógł działać] na uniwersy tecie [269] .
We własnych dokumentach członkowie nowego klubu dyskusyjnego określali się mianem Młodzieżowego Klubu Dyskusyjnego[270] , potocznie zaś mówiono o „klubie Michnika”, co – zdaniem części respondentów – zasiało w środowisku ziarno niezgody i stało się przyczyną późniejszych konfliktów na tle ambicjonalnym. Wkrótce też pojawiło się sformułowanie „Klub Poszukiwaczy Sprzeczności”, wymyślone przez dziennikarza Stanisława Manturzewskiego na użytek audycji telewizyjnej, w której reklamowano ciekawe inicjatywy młodzieżowe. Większość klubowiczów wywodziła się z rodzin inteligenckich, chodziła do renomowanych śródmiejsko-żoliborskich liceów: Gottwalda, Reja, Batorego, Słowackiego, Żmichowskiej. W połowie lat dziewięćdziesiątych Michnik tak kreślił portret tego kręgu: Grupa młodzieży licealnej, w której by ło sporo osób z domów komunisty czny ch, jak by śmy dziś powiedzieli: prominenckich. To by ła grupa koleżeńska. Znaliśmy się głównie z pry watek. Z Jankiem Lity ńskim poznaliśmy się na mistrzostwach Warszawy w lekkiej atlety ce. Janek Kofman by ł moim sąsiadem. Janek Gross chodził ze mną do szkoły. Wy startowaliśmy w kilkanaście osób. A potem by liśmy już jak magnes, który przy ciąga opiłki żelaza, albo jak lep na muchy. Ciągnęło do nas różny ch młody ch ludzi, który ch
interesowała polity ka, historia, ideologia. […] Języ k naszy ch debat by ł kry ty czny wobec rzeczy wistości, ale odwoły wał się do ideologii socjalisty cznej, czy nawet komunisty cznej, do sy mboliki i sy stemu wartości rewolucy jnej lewicy. To przy ciągało specy ficzny ty p ludzi, który wy rastał w komunisty czny m środowisku[271] .
Warto dodać, że w relacji złożonej kilka lat wcześniej Michnik prezentował bardziej krytyczne zdanie o środowisku klubu i wyraźniej dystansował się od własnych wyborów i zauroczeń z czasów wczesnej młodości. Być może zaważył na tym fakt, że pierwsza narracja powstała jeszcze „za komuny”, kiedy Michnik był działaczem opozycji jawnie odrzucającej peerelowski model ustrojowy. Miałem szczęście, bo głupi zawsze mają szczęście – mówił wówczas. – Klub zrobił się modny i około stu osób, młodzieży inteligenckiej z warszawskich liceów, przy chodziło do tego klubu. By ło tam wielu potomków komunisty czny ch rodzin. By li to ludzie, którzy mieli jedną wspólną cechę: niewątpliwą inteligencję, zespoloną z niewątpliwą głupotą i naiwnością. Ale ta naiwność i głupota to by ła właśnie siła, bo dzięki tej głupocie i naiwności by liśmy ludźmi bardzo odważny mi. Uważaliśmy się za komunistów. Nie przy chodziło nam do głowy, że komunistom w komunisty czny m kraju może stać się jakaś krzy wda [272] .
Uczestnicy dyskusji po latach raczej jednomyślnie przyznawali, że ich klub miał charakter ekskluzywny. Przecież nie należy się oszukiwać, to miało charakter bardzo elitarny – relacjonował Andrzej Titkow, którego ojciec by ł w tamty m czasie pierwszy m sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR. – Nie my ślałem wtedy w takich kategoriach, nie wiem, czy Adam to wiedział, czy nie, w każdy m razie to się zamy kało w obrębie dwóch, trzech liceów: głównie liceum Gottwalda, gdzie chodziła młodzież z domów aparatczy kowsko-ży dowskokomunisty czny ch, czy li to wszy stko, co można by określić mianem „ży dokomuna”, no i liceum Batorego[273] .
Seweryn Blumsztajn, charakteryzując środowisko, powiedział: To by ły dy gnitarskie dzieci – w większości. Może nie ty le dy gnitarskie, ile to by ły dzieci takiej komunisty cznej inteligencji, reży mowej inteligencji w ogromnej większości. Nie ty lko ży dowskiej oczy wiście, ale takiej reży mowej inteligencji[274] .
Na kolejnych spotkaniach pojawiali się coraz to nowi członkowie – koledzy z drużyn walterowskich, znajomi znajomych (a czasami też dzieci znajomych rodziców), uczniowie z tych samych klas i szkół, którzy dowiedzieli się o ciekawych rozmowach. Działalność klubu stanowiła też w dużej mierze
przedłużenie życia towarzyskiego, a granica między intelektualnymi dyskusjami a zabawami przy alkoholu i muzyce była nieostra. Trzeba powiedzieć też, że my śmy stanowili jednak grupę przy jaciół, taką grupę towarzy ską – podkreślała Paula Sawicka. – Więc my śmy się spoty kali również, i to częściej, w różny ch sy tuacjach [pry watny ch]. To się nazy wało „pry watki” – dużo się piło alkoholu bardzo, paliło się papierosy, takie to by ło… Ale też się gadało podczas ty ch spotkań, to nie by ły czy sto jakieś takie zabawowe spotkania. Zawsze miały taki wątek intelektualny, powiedziałaby m, że odby wały się właśnie jakieś rozmowy – a to po kątach, a to ogólne [275] .
Światopoglądowe debaty niektórym służyły za pretekst do wejścia w atrakcyjne środowisko – mogły też stanowić tło młodzieńczych romansów. Władysław Bibrowski ze śmiechem wspominał okoliczności, w jakich stał się uczestnikiem spotkań klubu. [Wprowadza mnie tam] Andrzej Duracz, który jest dość bliskim kolegą Adama Michnika i koleżanki Toruńczy k, która mieszka o pięć minut spacerem od mojego domu na Odolańskiej. Jej ojciec jest ważny m urzędnikiem państwowy m, mieszkają w niezłej sobie willi. No i tam właśnie, w ty m domu, by łem na paru spotkaniach [Klubu] Poszukiwaczy Sprzeczności. Powiem szczerze, że nie podobało mi się, za dużo doktry nerstwa. Ale ja tam by łem, bo dziewczy ny ! To o to chodziło! Taka by ła moja polity ka w tamty ch czasach! […] A że [one] lubią gadać, ja też mogę parę słów powiedzieć, możemy poszukiwać sprzeczności. Tak że tak to by ło, tak wpadłem w ty ch poszukiwaczy sprzeczności, brałem udział w paru spotkaniach. Lubiłem się spierać, lubiłem gaworzy ć, jak widać, nie? Tak że gaworzy łem, ale nie miałem do tego żadnego przekonania [276] .
Po kilku miesiącach wieści o debatach rozeszły się w środowisku warszawskich licealistów, a spotkania w klubie zrobiły się modne – jesienią 1962 roku lista członków obejmowała ponad sto nazwisk. Dzięki staraniom najaktywniejszych członków klubu (między innymi Adama Michnika i Jana Grossa) młodzi otrzymali zgodę na korzystanie z sali Staromiejskiego Domu Kultury – tej samej, w której jeszcze kilka miesięcy obradował Klub Krzywego Koła. Zbieżność była niezamierzona, ale dla uczestników spotkań nabrała symbolicznego znaczenia. Formuła spotkań polegała na prowadzeniu dyskusji wokół referatu – jako prelegentów zapraszano najczęściej znanych intelektualistów, profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Po latach klubowicze wspominają, że debaty były pasjonujące: dotyczyły zagadnień współczesnej cywilizacji, mówiono
o polityce, o przemianach społecznych, procesach historycznych, krytycznie analizowano kształt ustroju. Co najważniejsze, działalność klubu była autentyczna, nie stał za nią żaden scenariusz napisany przez partyjnych urzędników. Po raz pierwszy się spotkałem oczy wiście z taką dużą grupą młodzieży piekielnie inteligentnej, my ślącej samodzielnie właśnie. To, że my śleli na przekór, to mnie bardzo podniecało – relacjonował Leon Sfard. – Ten klub, ta działalność, ci prelegenci, którzy przy chodzili, te dy skusje, które tam by ły, otwierały nam [nowe perspekty wy ]. Nie by ło lepszej szkoły albo uniwersy tetu – to by ło coś wspaniałego! To by ło coś genialnego. I tu nie chodzi mi ty lko o wiedzę, tu chodzi mi o sposób my ślenia, o podejście do rzeczy. Pamiętam Woroszy lskiego, to by ła cudowna prelekcja, pamiętam Kołakowskiego, pamiętam Kuronia. Kuronia! To by ło coś wspaniałego! Zawsze tematy by ły jakieś, a potem ta dy skusja szła niekoniecznie w ty m samy m kierunku, to znaczy mówiło się o wszy stkim. Zawsze w ramach tej próby kry ty cznego spojrzenia na rzeczy dokoła siebie, i to zawsze by ło na tle tego prelegenta. […] My śmy by li stłoczeni jak sardy nki w puszce, bo chociaż sala by ła niemała, ale nas przy chodziło jakieś sto osób. I to by ło wspaniałe [277] .
Panowała atmosfera rywalizacji intelektualnej. Na zebraniach nastolatki popisywały się erudycją, a w domowym zaciszu uzupełniały wiedzę i czytały rozprawy akademickie. Dla mnie to by ło trudne – wspominała Paula Sawicka. – Musiałam bardzo się starać, żeby nadąży ć. Więc my ślę, że korzy ść [z ty ch dy skusji] by ła niewątpliwie duża, ponieważ to jakoś hory zonty powiększało, zmieniało tę szkolną edukację [278] .
Debaty Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności nie tylko były niezależne od polityki państwa, ale także w wielu aspektach podważały treść „socjalistycznego wychowania”. Jak wspominała Małgorzata Tal: [w] klubie Michnika odkry wałam zupełnie nowe dla mnie możliwości my ślenia. Bo oni mówili o demokracji, o podziale bogactwa narodowego w różny ch krajach, o sprawiedliwości społecznej i rozpiętości dochodów w państwach socjalisty czny ch w taki sposób, w jaki nikt ze mną przedtem nie rozmawiał! Rodzice o ty m mówili, ale ujmowali to bardziej z ży dowskiego punktu widzenia i z komunisty cznego: o ucisku i o wy paczeniach socjalizmu – a wy kładowcy w klubie Michnika przy chodzili z innej trady cji intelektualnej i sprawy społeczne analizowali o wiele szerzej, niż ja się [z ty m] kiedy kolwiek spotkałam. Poza ty m niektórzy koledzy coś tam wspominali o Katy niu (o Katy niu pierwszy raz właśnie w klubie Michnika usły szałam!), dali mi kserokopię tekstów Milovana Dżilasa, mieli dostęp do „Kultury ” pary skiej – ta wy miana informacji by ła wtedy niesły chanie ważna! [279]
Chociaż klubowicze wywodzili się prawie wyłącznie z domów ateistycznych,
ciekawiły ich (a jednocześnie irytowały) poglądy rówieśników wychowanych w tradycji katolickiej. W ten sposób powstała „sekcja kontaktu z Klubem Inteligencji Katolickiej”[280] , pomyślana jako płaszczyzna do konfrontacji przeciwstawnych światopoglądów. Jak już się rozkręciliśmy, tośmy się spoty kali na przy kład z KIK-iem – opowiadała Paula Sawicka. – Jak dzisiaj o ty m opowiada Henio Wujec, to jest śmiesznie, bo nam się wy dawało, że [my śmy ich] strasznie pokonali, prawda? Bo to [nasze] my ślenie o ty ch spotkaniach by ło w kategoriach walki: „Takie głupki z KIK-u przy szły ”. Z kolei my ślę, że oni też mieli do tego inne podejście i też mieli inną ocenę tego[281] .
Pamięć o działalności klubu zawiera także wątki krytyczne. Dyskutanci przyznają, że środowisko miało czasami skłonność do wywyższania się. Osobom z zewnątrz, sporadycznie pojawiającym się na spotkaniach, zacietrzewione debaty wydawały się dziecinne i śmieszne – oto nastolatki ze śmiertelną powagą rozprawiają o tym, jak zamierzają zreformować państwo. Władysława Bibrowskiego drażniło z kolei doktrynerstwo członków Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. [T]o powoły wanie się na autory tety : „A ten powiedział to, a bo tamten powiedział to”. Nie wiem, ja dość wcześnie pobrałem w ży ciu nauki, żeby nie cy tować. Nie jestem człowiekiem religijny m, jestem agnosty kiem i naprawdę jak ktoś zaczy na się powoły wać na jakikolwiek autory tet, to traci w moich oczach. Weź i zwięźle przedstaw rację autory tetu, tak żeby m ja bez jakichkolwiek nazwisk i powoły wań zrozumiał, o co chodzi – jako argument sam w sobie [282] .
Problemem mogło być także prominenckie pochodzenie części dyskutantów – nawet wbrew ich woli tworzyło ono dyskretne bariery, dostrzegalne przede wszystkim dla osób z zewnątrz. Czy w środowisku klubu Michnika ja czułam się swobodnie? Raczej nie – zapamiętała Małgorzata Tal. – Choć na pry watki do nich chodziłam. Oni by li bogatsi, ubierali się lepiej, wielu już podróżowało za granicę (widzieli Adriaty k, Moskwę, Pary ż), mieli te eleganckie mieszkania w alei Przy jaciół i najprzeróżniejsze rzeczy do picia, o który ch nigdy nie sły szałam, wermut na przy kład. Dziewczy ny wiedziały, jak flirtować, jak ubrać sweterek, żeby podkreślił figurę. A ja takich sweterków nie miałam. I my śmy skromnie mieszkali[283] .
Z drugiej strony relacja Andrzeja Titkowa – skądinąd barwna i szczegółowa – pokazuje, że życie towarzyskie poszukiwaczy sprzeczności nie różniło się
zbytnio od przeciętnych zabaw ówczesnych nastolatków. Byli po prostu paczką zgranych przyjaciół. My śmy spoty kali się także w celach czy sto towarzy skich, na pry watkach. Najczęściej w soboty wieczorem, bardzo często to się odby wało u nas [Andrzeja Titkowa i jego siostry Olgi] w domu. U nas by ła tak zwana wolna chata. By ła tematy ka codzienna, damsko-męska oczy wiście szy bko też się pojawiła. Słuchaliśmy muzy ki następującej: Elvis Presley, Paul Anka, Brenda Lee, klasy czny rock’n’roll, Rock Around the Clock, Bill Haley. Oczy wiście jeszcze Brel, Brassens, by wał Okudżawa. Zawsze samorzutnie ktoś się pły tami zajmował i na ogół by ło tak, że by ły cztery szy bkie, jeden wolny. Szy bkie służy ły temu, żeby tańczy ć, a te wolne, żeby wchodzić w relacje już bardziej… Oczy wiście by ł też alkohol, zaczął się dosy ć wcześnie pojawiać. Nikt nie znał jeszcze marihuany. Ja niestety pamiętam, że by ła wódka. Miało to skutek taki, że jak zwy kle przy takich okazjach niektórzy przesadzali, mnie się też zresztą to zdarzało, i się upijali. Piwo tak, ale śladowo, generalnie wódka. W drinkach nikt nie pił, raczej się piło czy stą wódkę. Wino, jeżeli się pojawiało, to później. Czasami niektóre mamy czy gosposie robiły kanapki, więc by ł stos kanapek. Na ulicy, na której ja mieszkałem [przy alei Przy jaciół], bardzo często by ły pry watki u kolegów Olgi, mojej siostry : u Jurka Guza, Ry sia Kolego, Marka Kirszenbauma; u Adama [Michnika] by wały bardzo rzadko, ale też. Nie przy pominam sobie, żeby m na pry watkę jechał na Wolę czy na Grochów. Raz czy dwa razy by łem na Pradze, na Targówku u Andrzeja Śmigielskiego, on chy ba też by ł członkiem klubu [Poszukiwaczy Sprzeczności]. Generalnie to by ło ciągle grono ty ch samy ch dwudziestu, trzy dziestu, czterdziestu osób[284] .
Nieskrępowane dyskusje, naruszające system politycznych tabu, nie mogły ujść uwadze Służby Bezpieczeństwa. Przynajmniej część członków Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności miała świadomość ryzyka wiążącego się z udziałem w debatach. O ty ch spotkaniach poza ty m wiedziało się, że są niebezpieczne. I ja nawet później, w [19]65 roku, nie dostałam przez to paszportu do Francji (znajoma rodziców chciała mnie zaprosić na wakacje) [285] .
Młodzi zdawali sobie też sprawę, że likwidacja klubu, do której doszło w 1964 roku, została zarządzona przez władze jako odpowiedź na to, że dyskutanci nie zgodzili się na poddanie zebrań merytorycznej kontroli ZMS-u. Nasz czas się skończy ł – oceniała Paula Sawicka. – Ale na pewno [za sprawą klubu] doszło do integracji różny ch kręgów przy jacielskich. […] Niewątpliwie to kreowało jakieś postawy, jakieś wartości. To by ła taka grupa towarzy ska i my śmy by li jednak jakąś więzią związani, i to miało takie odnogi. Właściwie ciągle gdzieś tam się odnajdowaliśmy, bo by wało tak, że by ły różne kręgi przy jaciół i one na siebie zachodziły, i gdzieś tam zawsze coś nas łączy ło, jakaś to by ła wspólnota. Więc jak poszliśmy na uniwersy tet, to też jakoś się
rozpoznawaliśmy na różny ch wy działach[286] .
„Komandosi”
Rozpoczynając studia w połowie lat sześćdziesiątych, młodzi stawali przed (kolejnym) istotnym wyborem życiowym: czy wstępować do organizacji młodzieżowych, a jeśli tak – do jakich. Wiele obszarów aktywności społecznej, kulturalnej, a nawet towarzyskiej na uniwersytetach poddanych było kontroli państwa. Obóz wakacyjny, zawody sportowe, konkurs poetycki czy bal sylwestrowy mogły się odbywać tylko w ramach działalności jednej z kilku organizacji certyfikowanych przez partię[287] . Naturalnym wyborem osób aktywnych, czujących potrzebę działania na rzecz otoczenia i angażowania się we wspólne przedsięwzięcia było Zrzeszenie Studentów Polskich. Organizacja pełniła przede wszystkim funkcję samorządu studenckiego, zajmowała się sprawami bytowymi i postrzegana była jako apolityczna. Nawet młodzi deklarujący zdecydowanie antykomunistyczne poglądy nie uważali członkostwa w ZSP za hańbę ani świadectwo sprzedania się systemowi. Tadeusz Bień wspominał: [N]a pierwszy m roku [studiów], na drugim semestrze pojawili się przedstawiciele Zrzeszenia Studentów Polskich, przekony wali nas do wstąpienia do organizacji. Przy jęliśmy do wiadomości to zaproszenie. Muszę powiedzieć, że tak zwane zorganizowanie w Zrzeszeniu Studentów Polskich w ty m czasie by ło bardzo wy sokie. Przekraczało niejednokrotnie dziewięćdziesiąt procent stanu studenckiego. Na moim roku prawie wszy scy koledzy należeli[288] .
Działalność w ZSP traktowano trochę tak jak życie w PRL-u – zdawano sobie sprawę, że w organizacji funkcjonują lojalni karierowicze, ale szukano niszy, która pozwalałaby na normalne życie w zgodzie z własnym sumieniem. To już by ła organizacja, która by ła przecież oficjalną – mówił Aleksander Mackiewicz, student ekonomii na Uniwersy tecie Warszawskim. – ZSP by ł takim trochę wy godny m miejscem dla różny ch działaczy. Ale dawał pewien margines swobody działania. Tam nie trzeba by ło się opowiadać polity cznie, ty lko się funkcjonowało i każdy się zapisy wał w ty m czasie do ZSP. By ło to nawet potrzebne z różny ch powodów. Dla mnie osobiście ważne, bo ja pracowałem w ty m czasie w spółdzielni [studenckiej], żeby się utrzy mać… Tak że
legity macja ZSP dawała po prostu możliwość pracy [289] .
Do zrzeszenia zapisywano się nie tylko w imię partykularnych korzyści, ale też z potrzeby działań społecznikowskich. Jerzy Jerych, w Marcu jeden z liderów komitetu międzyuczelnianego koordynującego studenckie protesty we Wrocławiu, od najmłodszych lat czerpał przyjemność z działania w grupie i robienia rzeczy pożytecznych dla innych. Jak przyznaje, rekompensował sobie w ten sposób trudne i ubogie dzieciństwo po śmierci ojca. Znalazłem jak gdy by taką odskocznię poprzez udzielanie się społeczne i pracę społeczną, która w jakiś sposób organizowała mi ży cie i umożliwiała poznanie środowiska. Czy li od dziecka właściwie by łem jakimś takim człowiekiem stadny m [290] .
Jerych był między innymi społecznym opiekunem zamku Książ, później kierował pracownią plastyczną w klubie studenckim, był scenografem teatrów studenckich, organizował spotkania dyskusyjne poświęcone kulturze i sztuce. Wszy stko, co mi ktoś proponował, to nigdy starałem się nie odpowiedzieć „nie” – gdy by mnie nawet zakon żeński poprosił, żeby m został matką przełożoną, też by m nie odmówił[291] – mówił ze śmiechem.
Jak wynika z relacji, ZSP nie tylko rozpościerało nad członkami instytucjonalny parasol, stwarzając im możliwość realizowania różnych pasji, ale także samo w sobie było lekcją funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Aktywiści uczyli się zasad demokracji, a ośrodki, w których zrzeszenie działało wyjątkowo prężnie, przeistaczały się w swoiste republiki akademickie. To by ł pełny samorząd – wspominał Tadeusz Bień należący wówczas do Komitetu Wy konawczego Parlamentu Uczelnianego ZSP – ponieważ Politechnika Gdańska miała pewną specy fikę swoją. W [19]56 roku, kiedy rodził się ten ruch samorządowy, akademicki tutaj, to jako jedy na w Polsce stworzy ła go w formie parlamentu uczelnianego studenckiego. Powołano zespoły poselskie na poszczególny ch wy działach. Organizowane by ły wy bory według pięcioprzy miotnikowego prawa wy borczego. Hasłem nadrzędny m by ło: „Nie głosuj bez skreśleń”. Listy kandy datów do zespołów poselskich by ły układane alfabety cznie, więc nie by ło preferencji jakichkolwiek. Prowadziliśmy działalność, powiedziałby m, taką jak dzisiaj resorty rządowe: mieliśmy komisje uczelnianego parlamentu, a więc [by ły ] komisja do spraw nauki, komisja do spraw sportu, do spraw kultury, do spraw zatrudnienia, do spraw domów studenckich. Bo i domy studenckie by ły głównie kierowane przez samorządy studenckie. Owszem, by ła administracja w formie kierownika domu studenckiego i sekretarki oraz portierek jako pracowników porządkowy ch,
natomiast sprawy organizowania ży cia studentów: przy działu pokoju, rozmieszczania, wy posażanie i tak dalej, podejmowane by ły przez tak zwane rady mieszkańców, które z kolei też miały swoje komisje. Bo w akademiku też by ła komisja kultury, też by ła komisja jakaś socjalna, też by ły inne, i rozpatry wały, załatwiały bieżące sprawy braci akademickiej według własnego, nieskrępowanego w zasadzie żadnego podejścia do sprawy. I w takich warunkach my ży liśmy sobie przez te pięć lat, dojrzewaliśmy, powiedziałby m, jako oby watele państwa. Oczy wiście, z nazwy socjalisty cznego – Polski Ludowej – ale, mówię, wewnętrznie na naszej politechnice, na wy działach po prostu załatwialiśmy sprawy. To, co dzisiaj się mówi, że [jest] organizowanie projektu jakiegoś, wy kony wanie zadania, to my to prakty kowaliśmy pod inny mi nazwami, ale robiliśmy to samo – poznając i zasady ekonomii, i zarządzania pewne, kontaktując się oczy wiście w sprawach techniczny ch z administracją uczelni. Ale generalnie by liśmy uznawani za co najmniej równorzędny ch partnerów w zakresie mery tory cznej organizacji ży cia akademickiego[292] .
By się przekonać, że obraz ZSP na Politechnice Gdańskiej odmalowany przez Bienia nie jest odosobnioną opinią, warto zacytować wypowiedź Jana Wyrowińskiego, studiującego wówczas na tej samej uczelni. By łem członkiem Zrzeszenia Studentów Polskich, które na Politechnice Gdańskiej miało pewną specy fikę miejscową. Na fali popaździernikowej odwilży Gdańsk stał się miejscem takich niezależny ch działań arty sty czny ch: [przy jeżdżał] Bim-Bom, [Jurij] Afanasjew, Cy bulski, cały ruch ten skupiony wokół [klubu studenckiego] Żak. To wszy stko tworzy ło pewną specy ficzną atmosferę. Kwestia również promocji jazzu – Sopot, to wszy stko by ły klimaty … W ty m klimacie urodził się ruch studencki na Politechnice Gdańskiej, która by ła największą uczelnią na terenie Trójmiasta wtedy. […] Tam to ZSP za zgodą [władz], jak sądzę, miało taką formułę, że to nie by ły rady wy działów, ty lko […] zespoły poselskie na poszczególny ch wy działach – by ł uczelniany parlament, by ł marszałek tego parlamentu, by ł przewodniczący komitetu wy konawczego, czy li taki premier, powiedzmy sobie. W każdy m razie miała to by ć taka [szkoła] dla przy szły ch działaczy, którzy będą w jakichś warunkach w miarę demokraty czny ch mogli działać. I to w sumie do [19]73 roku przetrwało – do momentu, kiedy nastąpiło zjednoczenie ruchu młodzieżowego już za Gierka. Oczy wiście ta niezależność, autonomia i ten entuzjazm słabł z upły wem czasu, ale jednak wy bory by ły zawsze w pełni wolne. Organizacja party jna tam starała się jakoś ingerować, ale w zasadzie wy bory – zarówno na poziomie wy działu, jak i na poziomie całej uczelni – by ły wolne z tego, co ja wiem. Mieliśmy jakąś taką przy najmniej uczelnianą saty sfakcję, że uczestniczy my w czy mś, co nie jest do końca zakłamane, co ma duży element autenty czności[293] .
Podobnie przedstawiali rolę ZSP respondenci z Krakowa i Łodzi. Tadeusz Janiszewski z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu wspominał: ZSP pomagało w różny ch rzeczach organizacy jno-ży ciowy ch. Nikomu się wtedy [koniec
lat sześćdziesiąty ch, lata siedemdziesiąte] nie wy dawało, żeby [to] by ło coś nagannego – należeć do ZSP. Dla nas jako teatru by ło to niezbędne. To by ła jedy na organizacja, w ramach której można by ło działać. Wszy stkie teatry [studenckie] działały pod auspicjami ZSP. W ramach ZSP organizowano festiwale, wy mianę kulturalną, można by ło jeździć na festiwale zagraniczne. To oczy wiście by ło na różne sposoby wy korzy sty wane przez akty wistów, towarzy szy, którzy się załapy wali na wy cieczki, ale dobre teatry jeździły i widziały, co się dzieje na świecie, przy woziły nowe doświadczenia. Cały ruch niezależnego teatru, młodego, studenckiego nie mógłby istnieć, gdy by nie ZSP. A z tego właściwie [zrodziła się] prawdziwa opozy cja w pewny m momencie, pod koniec lat siedemdziesiąty ch – bo ruch młodego teatru to by ła opozy cja [294] .
Rzeczywiście: nie jest rzeczą przypadku, że wśród liderów marcowych protestów znajdziemy wiele osób działających w zrzeszeniu. Jest to miara autentyczności organizacji – reprezentowała interesy studentów i potrafiła stanąć w ich obronie. Nawet jeśli aktywiści ZSP nie angażowali się wcześniej w kontestowanie ustroju, z reguły nie wspierali go też aktywnie. W chwili próby opowiadali się po stronie swoich kolegów. ZSP by ło jedy ną organizacją młodzieżową działającą na Katolickim Uniwersy tecie Lubelskim – mówił Janusz Bazy dło – za aprobatą Kościoła, za aprobatą władz uczelni. I nie by ł to koń trojański, bo takowe starano się wprowadzić wcześniej, czy to w postaci działaczy PAX-owskich, czy nawet w postaci jakiejś zakładowej organizacji party jnej, która grupowała, nie wiem, sprzątające osoby czy też kucharzy […]. Najpierw sprawowałem w radzie [uczelnianej] funkcję szefa jednej z komisji zajmującej się propagandą, więc organizowałem różne rzeczy. Pamiętam oddawanie krwi w ramach wspólnej dla Lublina akcji prowadzonej na wszy stkich wy ższy ch uczelniach. Za aprobatą, oczy wiście, rektora, z który m się potem bardzo zaprzy jaźniłem. […] A potem zostałem wy brany przewodniczący m rady uczelnianej ZSP i w ty m charakterze zostałem w trakcie wy darzeń marcowy ch aresztowany [295] .
Zasadniczo odmiennie postrzegany był z kolei Związek Młodzieży Socjalistycznej. Organizacja spełniała podobne zadania co zrzeszenie, jednak panował w niej nacisk na indoktrynację i szkolenie przyszłych członków PZPR. Była też bardziej hierarchiczna i silniej uzależniona od kurateli władz partyjnych. Należeli do niej przede wszystkim uczniowie – nierzadko całe klasy, hurtem zapisywane przez nauczycieli; wśród studentów odsetek członków ZMSu nie przekraczał sześciu procent. Dość częstą strategią licealistów było na przykład wstępowanie do związku w klasie maturalnej, żeby dzięki temu uzyskać preferencyjne punkty na studia, a następnie porzucanie organizacji[296] .
„Był jakiś ZMS, ale nikt go nie traktował poważnie”[297] – tak Bogusław Sobczuk opisał sytuację na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zajmowaliśmy jako ZSP prakty cznie większość budy nku przedwojennego Bratniaka [domu akademickiego] – wspominał Tadeusz Bień z Politechniki Gdańskiej. – Natomiast ZMS miał taki jeden pokoik na ty m piętrze, w kąciku, i by ł prakty cznie niewidoczny. Nie istniał[298] .
Jedynym ośrodkiem akademickim, w którym ZMS cieszył się pewną popularnością, była Warszawa, a przede wszystkim – stołeczny uniwersytet. To jest bardzo charaktery sty czne i to warto powiedzieć, że ja do ZMS-u zapisałem się dopiero na studiach – wspominał Sewery n Blumsztajn. – W szkole cała moja klasa, która miała to wszy stko głęboko w dupie, by ła w ZMS-ie, natomiast ja w ZMS-ie nie by łem, bo uważałem, że to humbug jest. Natomiast na uniwersy tecie wiedziałem, że tam działają Kuroń i Modzelewski, i to jest interesujące. I się tam naty chmiast zapisałem [299] .
W tym miejscu historia środowiska znów splata się z historią pokolenia politycznego. Punktem zwrotnym w biografiach większości osób z grona, do którego niedługo przylgnie miano „komandosów”, było rozpoczęcie studiów na Uniwersytecie Warszawskim jesienią 1964 roku. Ludzie z tego – wciąż jeszcze formującego się – środowiska rozpoczynają na swoich wydziałach działalność o charakterze de facto politycznym: organizują zebrania dyskusyjne i kółka samokształceniowe. „Weszliśmy na uniwersytet napaleni. Chcieliśmy coś robić. Dość ostro opozycyjni…” – mówił Blumsztajn dwadzieścia lat później[300] . Na razie skupiają się w kilku osobnych grupach, chociaż prawie wszyscy znają się z czasów walterowców i Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. Przeważnie znają też Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Chociaż życiorysy tych dwóch opozycjonistów właściwie nie należą do biografii pokolenia ’68, w historii marcowego buntu odegrali oni ogromną rolę. Ich światopogląd i strategia walki z systemem w dużej mierze ukształtowały generację „komandosów”; byli mentorami i starszymi kolegami protestujących studentów. Autobiograficzna narracja Kuronia i Modzelewskiego – a także postaci z ich kręgu – wpisuje się tym samym w portret „ludzi z Marca”. Na początku lat sześćdziesiątych władze partyjne, a zwłaszcza kierownictwo ZMS-u, z niepokojem śledziły narastający w kolejnych pokoleniach marazm i tendencję do zasklepiania się w życiu prywatnym. Na konferencjach partyjnych oskarżano młodych ludzi o „brak ideowości”, publicyści pomstowali zaś na
„egoizm młodego pokolenia”. Dziennikarze zastanawiali się, co zrobić, by młodzież bardziej angażowała się w sprawy społeczne. Chodziło nie tylko o budowę propagandowej fikcji: rządzący w cichości liczyli, że w ten sposób uda się zneutralizować postawę konsumpcyjną, zagrażającą fundamentom socjalistycznej ekonomii. Z nadarzającej się koniunktury postanowili skorzystać właśnie Kuroń i Modzelewski. Pierwszy, urodzony w 1934 roku, był wówczas doktorantem na Wydziale Pedagogiki, a drugi, urodzony w 1937 roku, objął właśnie funkcję asystenta w Instytucie Historycznym. Obaj należeli do partii i czuli się mocno związani z tradycją lewicową. W okresie Października wspólnie działali w Rewolucyjnym Związku Młodzieży, zrzeszającym studentów i robotników walczących o demokratyzację systemu. Na początku roku akademickiego, gdzieś w październiku 1962 roku, Karol Modzelewski zgłosił się do Komitetu Uczelnianego partii na Uniwersy tecie Warszawskim i do Zarządu Uczelnianego ZMS-u, proponując zorganizowanie Klubu Dy skusy jnego – napisał we wspomnieniach Jacek Kuroń. – Przy jęto go tam z otwarty mi ramionami, choć scepty cznie. Ucieszy ło ich, że ktoś ma ochotę cokolwiek robić polity cznie, choć z góry wiedzieli, że nic z tego nie będzie. By ł to już bowiem czas milczący ch zebrań party jny ch i nie bardzo wierzono, że studenci w jakimś klubie chcieliby dy skutować [301] .
Sensem nowej inicjatywy była w istocie dywersja polityczna – kwestionowanie prawomocności partyjnej dyktatury przy użyciu oficjalnych kanałów komunikacji stworzonych dla celów propagandowych. Za tą strategią stała koncepcja „naprawiania partii od środka”, wspólna dla wielu środowisk zaangażowanych w przemiany roku 1956, a zwłaszcza dla lewicowych intelektualistów. To dla mnie to by ł naturalny wy bór – Aleksander Smolar tłumaczy ł swój akces do PZPR w 1961 roku. – Nie dlatego, że się utożsamiałem z [tą] prakty ką czy z ideologią w pełni, ty lko to by ł w gruncie rzeczy wy bór ży cia akty wnego. Miałem takie głębokie przekonanie, że wpły wać na rzeczy wistość, na losy wspólnoty, można ty lko poprzez partię. Przy ty m ta partia na Uniwersy tecie Warszawskim – to jest dzisiaj rzecz trudna do zrozumienia – jest bardzo pluralisty czna wówczas. To, co się mówi wtedy na zebraniach party jny ch, czasami by ło szokujące. […] Inny mi słowy, to by ł czas, kiedy pozostało jeszcze dużo z rewizjonizmu [19]56 roku, panował duży poziom rozczarowania [popaździernikowy mi] tendencjami, by ło bogate dość ży cie intelektualne. W tej uniwersy teckiej organizacji party jnej by ło wiele wy bitny ch postaci, które tworzy ły klimat. To są znane nazwiska. Tam by li tacy ludzie jak Kołakowski, jak Baczko, jak Bauman; na moim wy dziale to by ł Brus, który później by ł moim szefem, by łem jego asy stentem, Oskar Lange, który by ł wielką postacią
ekonomii[302] .
Karol Modzelewski po latach tak przedstawiał swoją motywację: Klub dy skusy jny by ł [utworzony ] ze świadomością, że ten Październik został przegrany, że żadna rewolucja [nie nastąpiła], że sy stem się ustabilizował ponownie. Na trochę inny ch zasadach. Musieliśmy to przy znawać, ale już my śleliśmy dość podobnie, jak potem zostało to zapisane ostatecznie w Liście otwartym. I klub dy skusy jny by ł taką formą budowy opozy cji. Taki by ł zamy sł. Klub żeśmy sami powołali. Namówiliśmy partię i ZMS, żeby go zaakceptowały. Ale rzeczy wiście i ZMS, i klub dy skusy jny – do momentu, kiedy partia na wy ższy ch szczeblach, że tak powiem, nadzorująca to wszy stko, się nie ocknęła i nie przerwała tej zabawy – dawały nam możliwość budowania środowiska opozy cy jnego. Jak się ocknęła, to już to środowisko w pewny m sensie istniało[303] .
Wieść o nowej inicjatywie rozchodziła się na uniwersytecie i budziła coraz większe zainteresowanie. „Jak się okazało, że jest ktoś, kto krytycznie myśli i głośno to mówi – tłumy biegły posłuchać”[304] – pisał Kuroń we wspomnieniach. Atmosfera panująca w czasie debat, a zwłaszcza osobowość i charyzma prelegentów, podsycała nastroje kontestacyjne. Pewnego razu znalazłem się na zebraniu Klubu Polity cznego, założonego dopiero co – mówił Waldemar Kuczy ński. – I tam usły szałem przede wszy stkim Karola Modzelewskiego, który wtedy wy suwał się przed Kuronia, przy najmniej w środowisku uniwersy teckim; on by ł najważniejszy, Jacek by ł trochę w tle i w ty le. No i posłuchałem jego wy stąpienia w ty m klubie, i ono zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo właściwie wy rażał te wszy stkie my śli, które ja gdzieś tam w sobie przetrawiałem, ty lko ich nie potrafiłem precy zy jnie wy razić. Tak, to wtedy wstąpiłem do Klubu Polity cznego i związałem się z ty m środowiskiem, które się wtedy tworzy ło […] [a] potem zostało nazwane przez bezpiekę „komandosami” [305] .
Cyklicznie organizowane debaty przeobraziły oblicze uniwersyteckiego u; stopniowo zaczął stawać się ośrodkiem kontestacji.
ZMS-
To nie by ł ten ZMS, o który m czy tam dziś w opracowaniach różny ch młody ch ludzi – wspominał Stefan Meller. – Oczy wiście, można mu zarzucić to, co całemu ZMS-owi, czy li dy spozy cy jność wobec partii. Widziały gały, co brały, gdy ktoś zapisy wał się do ZMS-u, to przecież nie do małej organizacji uniwersy teckiej… Ale ten ZMS uniwersy tecki miał jednak inne właściwości: to by ł klub osób o zabarwieniu niewątpliwie lewicowy m, ale by najmniej nie bezkry ty czny ch zwolenników polity ki partii. Przecież z tego środowiska wy rosła bardzo duża grupa późniejszy ch opozy cjonistów. Chy ba wszy scy tęskniliśmy za permanentną burzą mózgów. Wśród nas by li: Karol Modzelewski, Alik Smolar, Ninka Oliwa, Wiesiek Łagodziński, Krzy siek Gawlikowski… Wszy stkich nie wy mienię, nie pamiętam. […] W pewny m momencie zostałem nawet wy brany pierwszy m sekretarzem
Komitetu Uczelnianego ZMS. Oczy wiście miałem świadomość, że w ten sposób ci najakty wniejsi zostali w cieniu…[306]
W klubie nie tylko dyskutowano o pracach Marksa i Trockiego, ale także spotykano się z autorami głośnych wówczas książek z zakresu socjologii oraz gospodarki, rozmawiano o nowych ideach społecznych. Jak wspominał Stanisław Gomułka: [s]potkania dy skusy jne klubu stały się okazją do arty kulacji kry ty ki pod adresem sy stemu, a pośrednio władz PRL. Prelegentami by li m.in. Brus, Bauman, minister [Mieczy sław] Lesz, red. Rakowski. Dy skusje trwały godzinami i przy ciągały całkiem sporo studentów. Klub w ten sposób służy ł oży wieniu ideologicznemu i rady kalizacji polity cznej całego środowiska studenckiego[307] . Na pierwsze spotkanie Karol zaprosił Henry ka Jankowskiego, który miał mówić o moralności socjalisty cznej – pisał Jacek Kuroń. – Przy by ło sporo ludzi, no i zdarzy ło się coś niezwy kłego jak na owe czasy. Młodzież – ja na ty m zebraniu nie zabierałem głosu – przy puściła bardzo ostry atak nie ty le na prelegenta, ile na rzeczy wistość, w której ży liśmy, jakby m to dziś powiedział, na socjalizm realny, i to właśnie z punktu widzenia moralnego. Pamiętam taki długi wątek na temat płac, które zmuszają do kradzieży. […] Taki by ł mniej więcej kierunek dy skusji, także następny ch. Drugą, o demokracji socjalisty cznej, zagajał Zy gmunt Bauman; trzecią o gospodarce – Włodzimierz Brus. Jak się okazało, że jest ktoś, kto kry ty cznie my śli i głośno to mówi – tłumy biegły posłuchać [308] .
W ferworze dyskusji jej uczestnicy zapominali o zasadach językowego tabu i krytykowali ustrój w sposób bezpośredni, a czasami dosadny. Porzucono obowiązującą dotąd regułę, zgodnie z którą o peerelowskich bolączkach można było mówić – jeśli już – tylko za pomocą ideologicznie poprawnych eufemizmów. Jak zapamiętał Aleksander Smolar: [d]y skusje by ły niesamowite ze względu na ostrość w podejmowaniu tematów – różny ch, pamiętam nawet gdzieś tam [rozmowy ] o Chinach, o dokonującej się zmianie Chin. Podejmowano dość fundamentalne problemy i tam by ła bardzo otwarta, bardzo ży wa [dy skusja], czasami brutalnie formułowane sądy. Pamiętam takiego jednego – później, jak go policja wzięła w obroty, to uszy po sobie i znikł z polity ki, mniejsza o to – ale on mówił o „ty ch u żłobu, który ch trzeba od tego żłobu oderwać”. To by ł języ k, który m o komunistach, ale już jako o przeszłej władzy, mówiło się [dopiero] w latach dziewięćdziesiąty ch w rady kalny m żargonie [309] .
Działalność klubu indukowała powstawanie kolejnych ognisk opozycyjnych na uniwersytecie. Rozrastała się i gęstniała sieć znajomości, dzięki której można
było przygotować pierwszą zorganizowaną akcję polityczną. Wokół klubu się potworzy ły na poszczególny ch wy działach takie grupy ty ch, co chodzili na spotkania klubowe – mówił Karol Modzelewski. – […] No, tam ludzie się obwąchiwali wtedy. Jak okazy wało się, że my ślą podobnie, to potem się spoty kali już ze sobą na wy działach i tak dalej. I w oparciu o ty ch ludzi my śmy wy grali wy bory [do uczelniany ch władz ZMS-u] następne. Co by ło bardzo trudne, bo by ła tak ustawiona ordy nacja wy borcza, że to by ło właściwie niemożliwe. I wy grać to, mimo ty ch wszy stkich przeszkód, można by ło ty lko, jak się by ło grupą zorganizowaną, jak się uzgodniło, że wszy scy głosują jednakowo. […] I rzeczy wiście – kreślili jak jeden ołówek. Dzięki temu mieliśmy nasz komitet uczelniany. Nie na długo, ale mieliśmy [310] .
Twórcom Politycznego Klubu Dyskusyjnego szybko uświadomiono, że w PRL-u nie ma miejsca na niezależne i samorządne inicjatywy polityczne. Władze partyjne na uniwersytecie unieważniły wynik wyborów, położono również kres działalności klubu. Kuroń i Modzelewski podjęli decyzję o kontynuowaniu działalności w konspiracji. Tym razem ich celem była rewolucja, która miała przynieść nowy porządek polityczny w Polsce. Ludzie „pokolenia klubowego” – jak to określił Modzelewski – wycofali się z życia publicznego na uniwersytecie, a ich miejsce wkrótce zająć miało pokolenie „komandosów”. Polityczny Klub Dyskusyjny funkcjonował w tym samym okresie co Klub Poszukiwaczy Sprzeczności; przez pewien czas obie inicjatywy działały na Uniwersytecie Warszawskim równolegle. Z jednej strony koincydencja była dziełem przypadku, z drugiej świadomego współdziałania – niektórzy członkowie grup znali się, postacią łączącą oba środowiska był też Jacek Kuroń. Chociaż organizacje pozostawały niezależne od siebie, członków Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności wyraźnie fascynowały debaty ich starszych kolegów. Pamiętam, jak poznałem Adasia Michnika – wspominał Stefan Meller. – Wy glądał, jakby by ł nie z liceum, ale z przedszkola. Po prostu aniołek, strasznie py skaty. Przy szedł z propozy cją nawiązania współpracy między ZMS-em uniwersy teckim a jakąś szkołą [311] .
Również Aleksander Smolar zapamiętał wzajemne kontakty. [J]a u nich [członków Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności] by łem, ale dopiero chy ba po ty m, jak on [Adam Michnik] do mnie przy szedł. Parokrotnie by łem na ty ch dy skusjach. To by ło dość interesujące zjawisko. Ale w każdy m razie to odby wało się na dwóch poziomach ze sobą powiązany ch, bo wielu ty ch ludzi od Michnika to by li wy chowankowie walterowców,
czy li wy chowankowie Kuronia – to nie by ło niezależne. Ale w każdy m razie [ich spotkania] to by ł wy nik takiej rady kalizacji i utraty pewnej wiary i złudzeń, [sy gnał] że opozy cja przenosi się od środka na zewnątrz [struktur party jny ch] [312] .
Zarówno chronologia wydarzeń, jak i logika autobiograficznych narracji pokazują, że kontestacja na Uniwersytecie Warszawskim lat sześćdziesiątych nosi charakter sztafety pokoleń: generacja urodzona w latach 1945–1947 przejmuje pałeczkę od starszych o kilka lat kolegów. Jak wskazywał cytowany Seweryn Blumsztajn, walterowcy oraz poszukiwacze sprzeczności naśladują strategię Kuronia i Modzelewskiego, wchodząc w struktury uczelnianego Z MSu – nawet jeśli wcześniej pogardzali tą organizacją. Na uniwersytecie tworzył się klimat sprzyjający członkostwu w partyjnej młodzieżówce – w każdym razie w pewnych środowiskach i na pewnych wydziałach informacje o tym, że działając w ZMS-ie, można przeciwstawiać się ustrojowi, przekazywano z ust do ust. Tok rozumowania stojący za takimi kalkulacjami precyzyjnie opisała Teresa Bogucka. W jej relacji widać nadzieję młodych na to, że reformy uda się na partii wymusić, operując jej własnym językiem i systemem wartości. Oczekiwano także, że sojusznikami (skutecznymi) w tej walce okażą się „uczciwi partyjni”. Nieustanny by ł ten nacisk na władzę, żeby jej przemówić do rozsądku, żeby coś ocaliła, czegoś nie zmarnowała, dobrą szansę wy korzy stała. I to polegało na wmawianiu party jny m, że to jest w ich interesie, w interesie Polski, że jak oni to zrobią, no to ho, ho, to jednak będzie miało olbrzy mie znaczenie. Oni – trzeba powiedzieć – by li strasznie na swój wizerunek [wrażliwi]. Każdy z ty ch rozmaity ch decy dentów chciał by ć światły m panem. W związku z ty m mechanizm polegał na ty m, że należało mieć dojście do uczciwego party jnego, który ma dojście do decy dentów. I w każdej insty tucji [naukowej] by li tacy przy zwoici profesorowie, co by li w partii […] i [u nich] należało interweniować, żeby tutaj tego [pracownika] nie wy rzucali albo żeby ta jednak praca została wy dana, żeby na przy kład przepchnąć coś przez cenzurę. Dookoła tak po prostu wy glądało to ży cie umy słowe, naukowe, tury sty czne – no, wszy stko polega na ty m, że wszy stko zależało od decy zji jakiegoś tam towarzy sza, i należało doprowadzić do tego, żeby on tę decy zję podjął. Chciało się jechać za granicę? [To się mówiło, że] szlakiem Lenina. To by ły inne metody, on wtedy nie mógł odmówić. Więc różnie to by wało i na ty m tle nasze pomy sły, że jak będziemy coś głośno mówić, to ta władza będzie musiała to zaabsorbować w jakiejś formie, by ły całkiem logiczne. No i władza by ła ty m zaskoczona, nie bardzo wiedziała, co z ty m zrobić, w związku z ty m nabierało się śmiałości. I teraz takim etapem by ło opanowanie ZMS-ów. Te ZMS-y by ły martwe absolutnie, bo nawet ludzie, którzy należeli
do nich w szkole średniej, to oni nie reakty wowali [członkostwa], bo to do niczego nie by ło potrzebne. No i powstał pomy sł w ty ch właśnie kręgach, żeby opanować ZMS-y. W związku z ty m ja się zapisałam do ZMS-u, pierwszy raz w ży ciu, i na pierwszy m spotkaniu zostałam szefem propagandy. I pierwsze spotkanie, które żeśmy zorganizowali, to by ło „Co zostało z ’56 roku?”. Do tego ZMS-u się nas zapisało, nie wiem, ze trzy dzieści osób – na pierwszy m albo drugim roku, tego nie pamiętam. Ale koledzy, którzy to opanowy wali – Józio Dajczgewand czy Basia Toruńczy k – oni chy ba by li przedtem w ZMS-ie. W każdy m razie mieli taką biegłość organizacy jną i ja tam by łam właśnie popy chana, zadawałam głupie py tania na temat wy borów, bo to tam wy bory by ły i lista ogłoszona przez ustępujący ch… No, ale ponieważ nikt się nie zgłosił z ustępujący ch, to właśnie zrobiłam taką krótką karierę w ZMS-ie [313] .
Kolejne osoby namawiały znajomych do zapisywania się do związku. Środowisko się rozrastało, obejmując swoimi wpływami także osoby spoza Warszawy. Nie pamiętam dokładnie sekwencji czasowej – opowiadał Maciej Czechowski, który na studia przy jechał z Wrocławia – ale pamiętam, że by ło coś takiego, że ten kolega, który mnie namówił [żeby m zmienił kierunek z archeologii] na socjologię – my śmy mieszkali w jedny m pokoju w akademiku, wtedy kiedy on mnie namawiał – on by ł działaczem ZMSu. I jak poszedłem na pierwszy rok, on by ł na drugim i został opiekunem pierwszego roku. I mówi: „Słuchaj, weź mi zorganizuj zebranie ZMS-u…”. Ja mówię: „No wiesz, co ja mam do tego? Nigdy do tego nie należałem”. „Ale weź”, on prosi. No i ja to rzeczy wiście zorganizowałam. Poszło mi całkiem sprawnie, zorganizowałem koło, w związku z ty m wy brali mnie na przewodniczącego. […] Tam by ło fajnie, bo tam [we władzach uczelniany ch ZMS-u] by ła taka ekipa, która by ła w opozy cji. Więc się zaczął ten konflikt ze strukturami oficjalny mi. […] No i u nas na wy dziale też by ła taka opcja, więc w związku z ty m tam szy bko dość awansowałem, zostałem nawet członkiem komitetu uczelnianego [ZMS-u], ale już tego takiego mocno opozy cy jnego. Partia miała duże kłopoty z nami. No i tak w związku z ty m wsiąkłem w to, trochę przy padkiem [314] .
Jesienią 1964 roku świeżo immatrykulowani studenci ponownie szukają kontaktów z Kuroniem i Modzelewskim, o których właśnie znów robi się głośno, ponieważ od kilku miesięcy omawiali na prywatnych spotkaniach swój projekt naprawy państwa – krytykę ustroju z pozycji marksistowskich. Była w nim mowa o potrzebie budowania samorządów robotniczych i o tym, że w PRL-u wyzysk kapitalistyczny został zastąpiony wyzyskiem przez państwową biurokrację. Jeden z dwóch egzemplarzy dokumentu skonfiskowała podczas rewizji SB. Autorzy zostali przesłuchani, a następnie wyrzuceni z PZPR. Jak wspominał Modzelewski, „Michnik przyleciał do nas [do domu] zaraz po
[moim] zatrzymaniu”. W ślad za nim poszli następni. Nawiasem mówiąc, jak często bywa ze zwrotnymi momentami w historii, za wszystkim krył się przypadek. Sam Michnik w toczonej przed laty rozmowie z Danielem Cohnem-Benditem przyznał, że chęć spotkania z Modzelewskim – którego znał z czasów Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności – podyktowana była próżnością, a nie porywem ideowym. Wróciłem [z wakacji w Europie Zachodniej] całkowicie naładowany, że chcę coś robić. Spóźniłem się na rozpoczęcie roku akademickiego i pod koniec października spotkałem na kory tarzu w Insty tucie Historii [właśc. Insty tucie History czny m] mojego znajomego Karola Modzelewskiego, który tam pracował. Umówiłem się z nim, że za trzy dni wpadnę do niego. Karol powiedział mi: „Po co masz przy chodzić do mnie, po co mają cię widzieć?”. Nic z tego nie zrozumiałem. Kto miał mnie widzieć? Bardzo chciałem, żeby widziano mnie z Karolem, bo to załatwiało moje potrzeby snobisty czno-prestiżowe. By ł on bardzo znany, studenci go lubili, kobiety kochały, uważałem, że by ć może coś z tego spły nie na mnie. Ale on nie chciał, żeby m przy szedł do niego, powiedział, że spotkamy się za trzy dni w bibliotece. Przy chodzę za trzy dni, czekam na niego pół godziny, godzinę, dwie godziny. Wreszcie rozzłoszczony pojechałem do niego do domu. Jego matka powiedziała mi, że go aresztowali. Aresztowano wtedy także Kuronia i jeszcze parę osób. By ł to dla mnie kolejny moment iluminacji, zrozumiałem, że muszę by ć z ty mi ludźmi niezależnie od tego, że gdzieś tam różnimy się w szczegółach. W ten sposób stałem się najbardziej jadowity m wy chowankiem Modzelewskiego i Kuronia [315] .
Warto podkreślić przy tej okazji, że respondenci często (i bez sugestii ankietera) podkreślali zasługi Adama Michnika i jego wyjątkową rolę w budowaniu opozycji na uniwersytecie – zwłaszcza w tworzeniu i łączeniu ze sobą różnych sieci towarzyskich. Nawet ci, którzy wytykali mu pewne przywary charakteru, opowiadali o jego niepospolitej rzutkości, erudycji, odwadze i umiejętności nawiązywania kontaktów. Anna Dodziuk podkreślała, że był postacią powszechnie znaną i rozpoznawaną w Instytucie Historycznym. Przy szło mi do głowy jedno zdarzenie, które miało miejsce chy ba na drugim roku, jeśli nie na pierwszy m wręcz, kiedy mieliśmy studium wojskowe na Wy dziale Historii. W naszej grupie – one na studium wojskowy m by ły inaczej przy cinane [dobierane] niż grupy ćwiczeniowe, niż lata, niż wszy stko – mamy jakieś zajęcia z pierwszej pomocy. I potrzebny jest ochotnik do bandażowania głowy, żeby pokazy wać. I po prostu cała sala zawy ła: „Michnik, Michnik!”. Nie to, żeby on tam wszedł i powiedział: „Jestem Adam Michnik”, albo miał transparent. Nie, on sobie siedział cichutko gdzieś tam w kątku, ale to by ło kilkadziesiąt osób, bo to by ła taka spora sala wy kładowa. No, nie kilkaset, ale ze sześćdziesiąt, a może, nie
wiem… W każdy m razie wszy scy jedny m głosem zaczęli skandować: „Michnik, Michnik!”. A to by ło jeszcze przed Marcem [316] . Inicjatorem naszy ch działań by ł niewątpliwie Adam Michnik – wspominał Jan Lity ński. – Bardzo trudno sobie wy obrazić, że bez niego by to się tak rozwinęło. Czy w ogóle by by ło? Na to nie umiem odpowiedzieć. Natomiast niewątpliwie on by ł spiritus movens tego wszy stkiego, on to organizował, on to wszy stko wy my ślał – kółka samokształceniowe, spotkania. Tak że zaczęła się naprawdę ta działalność [opozy cy jna] dopiero od drugiego roku, czy li mojego drugiego, kiedy on przy szedł na pierwszy rok. To się zbiegło dokładnie z pierwszy m aresztowaniem Jacka [Kuronia] i Karola [Modzelewskiego]. To jest bodaj październik czy listopad [19]64. Ja wtedy zaczy nałem drugi rok. Wokół tego już się od razu rozpoczęła jakaś działalność. Kiedy zostali zatrzy mani, odby wały się zebrania. My śmy zdecy dowali się wtedy – nie przy pominam sobie, jak to się odby ło – ale że wejdziemy do ZMS-u, bo na ogół w szkole większość ludzi z mojego środowiska nie by ła w ZMS-ie, i przez ten ZMS będziemy działać. Ja wstąpiłem chy ba w [19]65 roku do ZMSu. […] I próbowaliśmy właśnie ten ZMS opanować. To bez specjalny ch skutków[317] .
Między zatrzymaniem Kuronia i Modzelewskiego a wielkim wiecem 8 marca 1968 roku życie polityczne na uniwersytecie nabierało tempa. Rosnące grono kontestatorów brało udział w dyskusjach i organizowało protesty, na które władza odpowiadała represjami. Wtedy z kolei urządzano akcje w obronie ukaranych i spirala politycznych emocji się nakręcała. Niektóre hasła i formy działalności podchwytywano także na innych uczelniach, zwłaszcza warszawskich. Taka powtarzalność wydarzeń, a także ich zagęszczenie w krótkim okresie sprawiają, że respondenci nie potrafią precyzyjnie uporządkować wspomnień. „Te dwa zdarzenia utkwiły mi w pamięci, ale nie jestem pewien, co było najpierw” – mówią, opisując swoją aktywność z tych lat. „Nie umiem teraz odtworzyć, czy znałam już wtedy Jacka [Kuronia]”, „Nie pamiętam dużo z tego strajku, ponieważ niestety życie miałam tak pełne wrażeń, że mi się po prostu nakładają jedne wspomnienia na drugie”. Relacje stanowiące fundament niniejszej książki nie pozwalają na precyzyjne zrekonstruowanie kolejnych etapów tworzenia się studenckiej opozycji w okresie 1964–1968 – zwłaszcza z zachowaniem porządku chronologicznego. Próby wpasowania autobiograficznych narracji w sztywne ramy historii „obiektywnej”, posiłkującej się dokumentami, zniszczyłoby strukturę tych pierwszych. Byłoby równoznaczne z podporządkowaniem relacji świadków zewnętrznemu punkowi widzenia, kosztem wewnętrznej logiki i dramaturgii tych opowieści.
Taki zabieg byłby też zupełnie zbędny, bowiem książka Andrzeja Friszkego[318] znakomicie spełnia akademickie zapotrzebowanie na szczegółową, przyczynowo-skutkową analizę historii politycznej środowiska. Relacje świadków pozwalają zaś odtworzyć dzieje społeczne tej grupy (lub grup), a także pokazać systemy znaczeń, które respondenci nadawali swoim biografiom. Zamiast zatem ponownie pisać kronikę opozycji na Uniwersytecie Warszawskim, spróbujemy pokazać najważniejsze sceny, działania, dialogi, wreszcie emocje, wokół których respondenci zbudowali swoje opowieści. Ważnym etapem politycznego dojrzewania stała się zamiana indywidualnej lektury najbardziej interesujących tekstów na ich lekturę zbiorową. Studenci różnych wydziałów organizowali w kilkuosobowych gronach prywatne spotkania poświęcone dyskusjom nad książkami. Czasami jedna grupa inspirowała do działania kolejne, bywało też, że koła funkcjonowały niezależenie od siebie, nie wiedząc o swoim istnieniu. Z reguły doborem lektur zajmowała się osoba darzona przez grupę największym autorytetem, jej nieformalny lider. Nawet jeśli po latach respondenci nie potrafią sobie dokładnie przypomnieć tytułów, to tematyka lektur utkwiła im w pamięci. Mirosław Sawicki opowiadał o spotkaniach odbywających się na pierwszym roku studiów. To na początku szło w stronę klasy ków, który ch Jacek [Kuroń] nam sugerował… My śmy tworzy li coś na kształt kółek samokształceniowy ch, takiej siatki kółek samokształceniowy ch, skąd miało wy rastać nasze zaplecze intelektualne, że tak powiem, pewna wiedza przy datna by ć może w ty ch spotkaniach dy skusy jny ch publiczny ch, na które chodziliśmy. [Kuroń] powiedział, że mamy dobrze się zapoznać z Manifestem komunistycznym, i by ła taka praca Marksa czy Engelsa albo ich wspólna o alienacji pracy, nie pamiętam ty tułu tego w ty m momencie – by ło coś takiego. To się mieściło w ich my śleniu, że praca została wy alienowana od ludzi, którzy się nią zajmują, to jest coś [dla nich] obcego, w związku z ty m to jest niedobrze, bo ludzie to powinni traktować [pracę] jako… No, taki skrót. I z tego nam przeszło do uczenia się trochę historii gospodarczej i historii polity cznej. Zaczęliśmy czy tać wtedy rzeczy wiście [literaturę emigracy jną], bo zaczęły spły wać pewne numery „Kultury ” pary skiej, zaczęły spły wać pewne książki, jak [Jana] Kucharzewskiego Od białego do czerwonego caratu. Czy taliśmy Trockiego Historię rewolucji, [ale] nie jako to, że my jesteśmy trockiści, ty lko czy taliśmy opis [rewolucji], czy taliśmy Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem, tudzież… Czy taliśmy [Paula M.] Sweezy ’ego, czy taliśmy Brusa Ekonomię polityczną socjalizmu, widząc, że jak gdy by ten Brus i ten Sweezy to by ły książki, które pokazy wały nie ty lko same mechanizmy ekonomiczne, [ale także] społeczne skutki funkcjonowania pewny ch mechanizmów ekonomiczny ch – to nas interesowało[319] .
W początkowym okresie spotkania koncentrowały się na omawianiu myśli marksistowskiej w jej wersji „rewizjonistycznej”, a więc niezgodnej z oficjalną wykładnią partii. Przykład szedł zapewne od Kuronia i Modzelewskiego, znanych większości uczestników spotkań kontestatorów z czasów walterowców i poszukiwaczy sprzeczności. Młodzi mieli nadzieję, że poznają prawa rządzące rozwojem cywilizacji i dzięki temu będą mogli skutecznie oddziaływać na rzeczywistość. Jedna z takich grup wykrystalizowała się wokół Józefa Dajczgewanda, studenta filozofii. Uczestniczką spotkań była między innymi Teresa Bogucka, która po latach dystansowała się od swoich ówczesnych fascynacji intelektualnych. My śmy dosy ć dziwnie spędzali czas, bo muszę powiedzieć, że ta grupa, dajczgewandowcy, ta nowa grupa co drugi ty dzień sobotę spędzała na dy skusji – nie wiem – o Oskarze Lange, o ty m, co ma by ć. O ty m mechanizmie historii, dokąd on nas prowadzi. Czy taliśmy te straszne gnioty, wszy stkiego szukaliśmy oczy wiście w marksizmie, dlatego że o niczy m inny m żeśmy tak nie by li uczeni, prawdę mówiąc. A poza ty m marksizm jednak by ł fascy nujący. By ł fascy nujący dla młody ch i niezby t mądry ch osób, jako że twierdził, że [bieg dziejów] to jest mechanizm taki jak w fizy ce, prawda? I po prostu jak się ty lko ma pewne spełnione warunki, to to pójdzie w jakimś [określony m] kierunku. Całą złożoność świata i jego wielowy miarowość uchy lał. Znaczy, jak ktoś strasznie chciał, żeby się zmieniło, to by ło bardzo dobre narzędzie, prawda?[320]
Ironia Boguckiej nie jest odosobniona. Uczestnicy spotkań przyznawali, że debaty o marksistowskich teoriach nie były zbyt ekscytujące. Kółka dy skusy jne powstawały, tworzy ły się pewne grupy, które coś robiły, potem się rozwalały, bo nie by ło dostateczny ch bodźców, żeby to konty nuować – opowiadał Jan Lity ński. – To się zmieniło w momencie, kiedy my śmy zdecy dowali się już na nielegalną literaturę. Początkowo żeśmy próbowali studiować jakąś ekonomię marksistowską Sweezy ’ego, i to by ło nudne po prostu, to nie wy chodziło. Na początku pierwsze kółko prowadził – chy ba by ł dwa razy czy trzy – Robert Mroziewicz. Robert bardzo ciekawy człowiek by ł, to by ło bardzo fajne. Natomiast kółko ogólnie by ło dosy ć nudne. I dopiero wtedy [się rozkręciło], kiedy się zaczęło mówić o nielegalnej literaturze [321] .
Jak się wydaje, większym zainteresowaniem cieszyły się debaty poświęcone szeroko rozumianej literaturze faktu: wspomnieniom i książkom historycznym przywożonym z Zachodu. Wiedza o sowieckich zbrodniach rozpalała wyobraźnię znacznie bardziej niż Krytyka programu gotajskiego lub biografia Róży Luksemburg.
Basia Toruńczy k, będąc na Zachodzie, przy wiozła walizkę książek – opowiadał Maciej Czechowski. – To ta walizka książek nam wszy stkim służy ła jako lotna biblioteka. I naprawdę, powiem, że ta walizka książek dała mi podstawy wiedzy znacznie większe niż wcześniejsze lektury, powiedzmy tak. Cały szereg… Pan py tał o Katy ń – no, między inny mi tam sprawa Katy nia oczy wiście by ła opisana bardzo dokładnie, chy ba tam by ła książka Czapskiego [Na nieludzkiej ziemi]. By ły Dzienniki Gombrowicza, które też by ły tutaj nie do dostania. Dzienniki Gombrowicza… No, tam przecież w końcu nic takiego nie ma, ale to jest ważna książka dla polskiej samoświadomości intelektualnej. By ły oczy wiście […] Terror i rewolucja [Bory sa] Lewickiego, by ły wspomnienia Trockiego – takie ściśle polity czne. Ale by ło trochę książek, które… No, Giedroy cia jakieś teksty, „Kultury ” teksty – książki, które należą do takiego abecadła polskiej kultury [322] .
Można oczywiście postawić zarzut, że ludzie z kręgu „komandosów” filtrują dziś swoje wspomnienia przez antykomunistyczny światopogląd ukształtowany ostatecznie w latach osiemdziesiątych. Że po latach bagatelizują młodzieńczą fascynację lewicowymi nurtami. Ich opowieści o kółkach samokształceniowych pokrywają się jednak z treścią esbeckich raportów. Co prawda, przyjąłem zasadę, że nie konfrontuję pamięci świadków z dokumentami, ale w tym przypadku warto uczynić wyjątek. Donosy tajnych współpracowników zawierają ładunek mimowolnego komizmu, współgrający z ironią respondentów. W dniu 27 II 1965 r. zgodnie z ustalony m terminem odby ło się spotkanie grupy u Wiktora Nagórskiego – relacjonował oficerowi SB informator. – […] Obecni czekali ok. godziny czasu na Mirka z [ulicy ] Mickiewicza, który na zebranie nie przy szedł. Czas oczekiwania skracali sobie grą w karty. Po godzinie czasu przy stąpiono do zasadniczego celu zebrania, czy li dy skusji nad Ekonomią [polityczną kapitalizmu Włady sława] Zawadzkiego. Głos zabierała w zasadzie ty lko K[ry sty na] Winawer, która jako stud[entka] Wy dz[iału] Ek[onomii] Polit[y cznej] najlepiej by ła przy gotowana do dy skusji. Ciekawszy ch stwierdzeń w jej wy stąpieniu nie by ło. Pozostałe osoby ograniczały się do wtrącania krótkich uwag. Z doty chczasowy ch spotkań grupy TW odniósł wrażenie, że najbardziej serio traktują te sprawy Nagórski, Winawer i Kuśmierek. Pozostali przy chodzą, lecz nic nie czy tają, nie przy gotowują się do dy skusji, nie zabierają głosu. Ostatnio zrobili też odstępstwo od wy znaczony ch zasad konspiracji – wy szli wszy scy razem z mieszkania. Poza sprawami ekonomii inny ch problemów nie poruszano. Dużo czasu zajęło ustalanie terminu następnego zebrania. Nie wszy stkim pasowały proponowane daty. W efekcie ustalono dzień 9 bm. godz. 20.00 w ty m samy m lokalu. Nadal będzie się omawiać ekonomię Sweezy ’ego. TW zaznaczy ł, iż w grupie większość osób ma już dość spraw ekonomiczny ch. Nikogo poza K[ry sty ną] Winawer sprawy te bliżej nie interesują. Daje się wy czuć oczekiwanie na coś nowego[323] .
Rok później ten sam tajny współpracownik donosił:
Tak jak to zostało ustalone w dniu 13 bm. w lokalu Sewery na [Blumsztajna] odby ło się zebranie kółka. […] Po wejściu do mieszkania Sewery na zastaliśmy już tam [Mirosława] Sawickiego, Kuśmierka i gospodarza. Po 20 minutach zjawiła się Irena [Lasota]. By ła wtedy godz. 11.30. Tolerancja dla spóźnialskich zawiera się w przedziale 15 minut. Po 10 minutach przy szedł Tolek. Wy tłumaczy ł się ty m, że kupował kwiaty dla Kry sty ny [Winawer]. Wówczas Irena wy tłumaczy ła nieobecność Winawer imieninami tej ostatniej. Przed spotkaniem założono, że jego tematem będzie książka Brusa – pierwsze dwa rozdziały. Referentem będzie Gutkowski. Normalny założony tok zebrania został przerwany przez Sawickiego już na początku. Stwierdził on, że postanowił konty nuować temat ostatniego spotkania ze względu na jego ważność (Państwo a rewolucja Lenina). W ty m celu przy niósł książkę A[dama] Ciołkosza, prawdopodobnie ty tuł Róża Luksemburg o rewolucji paźdz[iernikowej, właśc. Róża Luksemburg a rewolucja rosyjska]. Wy dawnictwo pary skiej „Kultury ” (Kolumienka). Z książki tej odczy tał Sawicki ostatni rozdział. Właściwej dy skusji nie by ło. Skwitowano to stwierdzeniem (Sawicki, Irena), że Luksemburg miała dużo racji. Następnie przy stąpił Gutkowski do swojego referatu. W ty m momencie Sawicki przeprosił obecny ch i powiedział, że niestety musi wy jść. Wszy scy przy jęli to ze zdziwieniem. Gutkowski rozpoczął referować temat. Modele gospodarki socjalisty cznej i historię problematy ki modelowej na podstawie Brusa. Referat został przez pozostały ch przy jęty ironicznie. Bo też by ły to na dobrą sprawę kpiny. Gutkowski przeciętnie czy tał co drugie zdanie z Brusa. Nie trzeba dodawać, że panowała atmosfera śpiąca. W pewny m momencie doszliśmy do wspólnego wniosku, że właściwie to my nie możemy dy skutować na te tematy, ponieważ nie mamy należy tego przy gotowania [324] .
Chociaż w spotkaniach samokształceniowych uczestniczyło wiele osób, ich stopień zaangażowania był zróżnicowany. Sami respondenci – poza kilkoma wyjątkami – nie traktują swojej ówczesnej lewicowej afektacji poważnie; sugerują, że była to raczej poza i chęć zaistnienia w środowisku. Eugeniusz Smolar przyznawał, że jego udział w ruchu kontestacyjnym wynikał bardziej z więzi towarzyskich niż zainteresowań ideologicznych. Jak sam wspominał, wolał iść na randkę do Hybryd, niż brać udział w debacie o teoriach ekonomicznych. [N]ie by łem taki polity czny, to znaczy, że mnie nie interesowały te drobne rzeczy … To znaczy ten młody Lenin, stary Marks to by ły rzeczy, na które można sobie by ło pody skutować, ale nie przy wiązy wać do tego zby t wielkiej wagi. Ja miałem raczej przeświadczenie, że sty l ży cia, zachowanie by ły ważniejsze niż podstawy teorety czne [325] .
Część historyków badających opozycję na Uniwersytecie Warszawskim popełnia zapewne błąd, przypisując wszystkim uczestnikom ruchu poglądy
i postawy zdefiniowane w kilku manifestach i artykułach programowych. Środowisko tworzyli wszak ludzie, którzy dopiero przekroczyli barierę pełnoletniości – trudno opisywać ich motywację tą samą miarą, jaką stosuje się wobec dojrzałych działaczy politycznych. Intelektualizm młodych był trochę na pokaz. Dla niektórych zaangażowanie w marksizm było rolą odgrywaną przed otoczeniem i przed samym sobą. Na tle rówieśników wyróżniali się przede wszystkim aktywnością i ciekawością świata. Dla szukających swojego miejsca w rzeczywistości PRL-u wygłaszanie „nieprawomyślnych” poglądów i granie władzy na nerwach było jednocześnie buntem przeciwko wszechobecnemu kłamstwu i sposobem na ekscytującą przygodę. Tymczasem przyjacielskie grupy spotykające się dotąd w prywatnych mieszkaniach zaczęły rozwijać działalność i organizować – po raz kolejny już – zebrania dyskusyjne na uniwersytecie pod egidą ZMS-u „przejętego” po Kuroniu i Modzelewskim. Odby ł się cy kl takich spotkań, już nie pamiętam wszy stkich ty tułów – relacjonowała Teresa Bogucka. – To by ły SOD-y, Studenckie Ośrodki Dy skusy jne, [działające] na różny ch wy działach, i w ten sposób się właściwie ta grupa opozy cy jna konsolidowała, bo dołączali tacy, którzy tam coś usły szeli, sami zabierali głos, przy chodzili, chcieli brać udział w ty ch spotkaniach. […] W ciągu trzech lat one rozwinęły się tak, że Adam mógł mówić o pakcie Ribbentrop–Mołotow. Na takim wielkim spotkaniu, już nie pamiętam, z kim to by ło, by ł taki sekretarz jakiś Gomułki, wy leciało mi z głowy, jak się nazy wał[326] … To przecież nie można by ło od początku Polski Ludowej powiedzieć złego słowa o traktacie Ribbentrop– Mołotow. […] No więc w takiej właśnie twórczej beztrosce żeśmy tej władzy wy ty kali najrozmaitsze rzeczy, coraz bardziej, coraz śmielej i przy okazji [spotkała] się grupa michnikowców z grupą dajczgewandowców[327] .
Podczas gdy „grupa michnikowców” skupiała przeważnie dawnych walterowców i poszukiwaczy sprzeczności, „grupa dajczgewandowców” składała się ze studentów spoza Warszawy, mieszkających w akademikach. Maciej Czechowski, jedna z centralnych postaci tego środowiska, wspominał: Nie pamiętam, jaka by ła sekwencja ty ch działań, ale my śmy mieli bardzo interesujący klub dy skusy jny w akademiku na [ulicy ] Kickiego. Starano się zorganizować spotkania, na które przy chodzili ciekawi prelegenci. Na ty ch dy skusjach by ło pełno, znaczy, to by ło około stu ludzi. Tam jak się coś powiedziało, to oczy wiście by ł aplauz[328] .
Oficjalnie grupa nazywała się Nowe Formy i powstała z cichym błogosławieństwem uczelnianych władz ZMS-u (nowych, tym razem wyznaczonych przez PZPR), które miały nadzieję, że inicjatywa okaże się przeciwwagą dla „buntowniczych” klubów dyskusyjnych. Pomysł zrazu wydawał się apolityczny i niegroźny. [Inicjatorem] by ł taki Ry siek Kamiński – mówił Czechowski – bardzo barwna postać. […] By ł człowiekiem trochę samotny m w ty m akademiku, rzucający m się w oczy : brodaty, niski taki, z nieprzy tomny m wzrokiem. I on sobie wy kombinował, że stworzy ruch społeczny o nazwie Nowe Formy My ślenia i Działania. Ile razy nam to tłumaczy ł, to nikt nic nie rozumiał. On miał taki sposób mówienia, może i my ślenia, znaczy, to by ło takie uży wanie pojęć z bardzo różny ch dziedzin przez analogie, przez metafory – nikt tego nie rozumiał. Ale najśmieszniejsze, że on z ty m wszy stkim wy szedł do organizacji społeczny ch, jakieś memoriały im tam pisał, jakieś coś. I oni uznali, że to jest właśnie może ta alternaty wa dobra dla… Ry siek miał taki pomy sł, że pojedziemy sobie na wakacje, na spły w kajakowy i tam się zintegrujemy, pogadamy sobie, to miały by ć dwa spły wy, jeden tam, drugi z powrotem po Kruty ni. I władze na to dały pieniądze, dofinansowanie właśnie, takie szczęśliwe, że tu jest jakaś [alternaty wa]. A na ty m spły wie, oprócz Józka Dajczgewanda i mnie, by ł jeszcze Korwin-Mikke – tak że oni potem, jak zobaczy li na ten zestaw nazwisk, to się za głowę łapali, na co oni dali pieniądze! […] Natomiast jak wróciliśmy, sprawa by ła oczy wista, że te Nowe Formy to będą nasze Nowe Formy. My śmy tworzy li takie trio kierownicze: Ry siek, Józek i ja [329] .
Waldemar Kuczyński używał niemal takich samych słów, opisując początek inicjatywy i charakteryzując pomysłodawcę. To zabawna historia jest z Nowy mi Formami. One zostały moim zdaniem przez bezpiekę bardzo zdemonizowane, ale to by ł pomy sł takiego dziwaka, studenta ekonomii polity cznej Ry sia Kamińskiego. On nie by ł traktowany zby t poważnie, taki by ł trochę właśnie nieuczesany i przede wszy stkim by ł koszmarny m mętniakiem. Już większego mętniaka, jak by ł Ry ś Kamiński, wy obrazić sobie trudno. I on wpadł na taki pomy sł, że trzeba robić coś nowego. Nie bardzo wiedział co, ale że nie może by ć tak, jak jest w ty m akademiku, ty lko że trzeba zacząć coś nowego. No i dołączy ło się trochę takich młody ch ludzi jak Maciej Czechowski, jak Józio Dajczgewand i tak dalej, i z tego powstała taka nazwa. Bo to nie miało żadnego organizacy jnego kształtu, to by ła taka magma. Magma Nowe Formy. Wiem, że ja też się w to bawiłem, ale nie pamiętam, na czy m ta moja zabawa polegała, prawdę mówiąc. Na pewno tam gardłowałem na różny ch spotkaniach i to bardzo mocno… Ale generalnie to wy szło właśnie od Ry sia Kamińskiego, żeby robić… Najbardziej [zdumieni] by li ci goście z ZMS-u i ZSP, kiedy go py tali: „I, kolego Kamiński, czy m właściwie te formy mają by ć?”. Więc jak Ry sio zaczął tłumaczy ć, to oni by li kompletnie pogubieni, już nic nie rozumieli. My śmy też nic nie rozumieli, co to mają by ć Nowe Formy [330] .
Dość szybko Dajczgewand, Czechowski i Kuczyński wyrośli na liderów ruchu, a Nowe Formy zaczęły zyskiwać popularność wśród mieszkańców akademika. Z jednej strony uznanie zdobyła stanowczość, z jaką organizacja upominała się o prawa studentów, z drugiej – uwagę przyciągały coraz odważniejsze spotkania dyskusyjne oraz inicjatywy polityczne. Jak zapamiętał Aleksander Mackiewicz, dyskutowano między innymi o sprawie listu biskupów z 1965 roku oraz konfrontacji państwa z Kościołem w 1966 roku. Tam się bardzo różne poglądy ścierały. Od poglądów rewizjonisty czny ch poprzez takie narodowe bardziej. Bo w końcu ludzie mieli różne korzenie, w związku z ty m, tak jak dzisiaj pamiętam, żeśmy śpiewali piosenki Idziemy nad Bug i tak dalej. To by ły takie zabawy trochę, ale takie przekorne. To by ło takie w ty m czasie dość autenty czne ży cie polity czne, w mikroskali oczy wiście, ale by ło[331] . Najbardziej akty wny w ty m wszy stkim jednak by ł Józek [Dajczgewand] – wspominał Maciej Czechowski. – Miał świetne pomy sły, takie plasty czne, propagandowe. Pisał taką gazetkę abstrakcy jną, […] „Karol” się nazy wała. To by ł oczy wiście kamień obrazy dla władzy, coś takiego, kazali to zdjąć. Tam by ło w sumie tak troszkę w mrożkowskim sty lu – dowcipne, Józek bardzo ładnie ry sował, tak że to by ło plasty cznie bardzo fajnie. No więc, krótko mówiąc, na ogół [wy woły waliśmy ] ferment, o tak. Więc te Nowe Formy przez parę miesięcy to by ła taka podstawowa inicjaty wa społeczna w akademiku na Kickiego. Potem ja już niestety musiałem z Warszawy wy jechać – nie powiem, że dobrowolnie – więc trochę straciłem kontakt z całą tą sprawą [332] .
Działacze Nowych Form byli jednocześnie zaangażowani w różne inicjatywy środowiskowe, co zwiększało siłę oddziaływania ruchu. [B]y łem dziennikarzem radiowęzła studenckiego Kickie Radio – mówił Waldemar Kuczy ński. – To by ła dość ważna insty tucja [w akademiku] […], taka integracy jna, która stopniowo nabierała pewnego wy razu. Od czegoś zupełnie niewy razistego zaczęła nabierać wy razu, jak przy szliśmy my … Teresa Torańska przecież tam by ła, [Edmund] WnukLipiński, w Kickim Radiu, a wszy stkim ty m kierował Tadeusz Faber, […] pod jego ręką można by ło w ty m Kicu robić różne fajne rzeczy i audy cje różne takie niepokorne, ja do dziś mam niektóry ch teksty. No i te Nowe Formy gdzieś tam wy kiełkowały, ponieważ jak raz utworzono tam klub w piwnicy żeńskiego bloku, czy li by ło miejsce, gdzie można się by ło spotkać, i tam rozpoczęły się takie dość ciekawe dy skusje. […] Wojtek Krukowski, do niedawna dy rektor Muzeum Sztuki Współczesnej, on by ł wtedy szefem tego klubu, który się nazy wał Ubab, czy li „u bab”, bo baby by ły, i tam się odby wały zebrania różne [333] . No i bezpieka zwęszy ła, że coś te Nowe Formy pachną nie tak, jak trzeba, i zaczęła to obserwować. […] No, ale okazało się, że ta inicjaty wa, taka dziwaczna, zaczęła przerastać w pewne środowisko kontestacy jne, pozostające w kontakcie z Warszawą, z ludźmi
z Warszawy, bo tu również zaczęli przy chodzić na spotkania do akademika i na dy skusje. Niektóre by ły bardzo głośne – jak dy skusja z pułkownikiem [Zbigniewem] Załuskim, z Kisielewskim. Jedny m z bardzo bojowy ch uczestników, takich kontestatorów, by ł Jerzy Robert Nowak, mój przy jaciel z tamtego okresu, który potem zgłupiał. Więc tak to wy glądało[334] .
Tutaj warto zasygnalizować kwestię, która zostanie omówiona w dalszej części rozdziału: w narracjach świadków i uczestników tamtych wydarzeń po raz pierwszy pojawia się świadomość, że oto przekroczona została granica cierpliwości władzy. To ważny punkt zwrotny życiowej trajektorii, charakterystyczny zwłaszcza dla uczestników różnych inicjatyw środowiskowych, stopniowo ewoluujących od niezależności do opozycyjności. Chcieliśmy wy badać, jak wiele można zrobić legalny mi metodami, nie prowokując zby tnio, a jednocześnie przekazując informacje, zmuszając ludzi do my ślenia – pisał Józef Dajczgewand. – Rozlepialiśmy na uniwersy tecie gazetki albo wy cinki o czerwony ch krasnoludkach ze „Świerszczy ka”. W akademiku przy gotowy waliśmy programy dla radiowęzła. Gazetki w końcu zaczęto zdzierać, a po programie o powstaniu węgierskim radiowęzeł nam zdemolowano[335] .
Nawiasem mówiąc, chociaż fenomen działalności politycznej pod osłoną legalnych instytucji był zasadniczo w latach sześćdziesiątych ograniczony do Uniwersytetu Warszawskiego, na innych uczelniach próbowano naśladować ten wzór aktywności. Władysław Sidorowicz, student wrocławskiej Akademii Medycznej, opowiadał: Zapisałem się do Związku Młodzieży Wiejskiej, dlatego że najprostszy by ł do opanowania. To się złoży ło tak, że przewodniczący m ZMW by ł mój kolega z roku Janusz Szy mborski, który wtedy zresztą kandy dował do PZPR. No i jakoś tak w ramach… To by ł kolega z roku. Wobec tego, jak zaczęliśmy z nim gadać, udało mi się go przekabacić, on mnie wciągnął do komisji kultury, ponieważ wiedziałem, że w Warszawie jest próba opanowania ZMS-u, a tutaj mi łatwiej by ło opanować ZMW. Koleżeńskość ułatwiła mi manewr – no i stąd ZMW. To zresztą by ła taka kuriozalna sy tuacja, bo raptem to ZMW ze stu tam parudziesięciu [członków] spuchło do cztery stu – zapisało się mnóstwo ludzi, sy nów profesorów i tak dalej. Zamieniło się to właśnie w wolną try bunę, to ludzi pchało do tej kultury studenckiej, która wówczas by ła ży wa. Mieliśmy bardzo dobry teatr Kalambur, który wy stawiał Szewców na przy kład. Więc z funduszy, jakie miałem, kupowało się bilety dla moich członków i oni szli, i oglądali sobie Szewców na przy kład. Albo zapraszałem do akademika ludzi z kabaretu, próbowałem Kisiela ściągnąć. Nawiązałem kontakt wtedy z KIK-iem, z panem [Janem] Błońskim […]. Poży czy ł mi Etykę władzy [sic!] Milla. Krótko mówiąc, takie to by ły działania człowieka wchodzącego w dorosłość, ale już jakiegoś tak,
można powiedzieć, niemającego złudzeń co do tego sy stemu – o! [336]
Tymczasem władze ZMS-u, naciskane przez PZPR i SB, wzięły się do zwalczania wszelkich niezależnych inicjatyw studenckich związanych z debatami politycznymi. Na pierwszy ogień poszły SOD-y, z których usunięto kontestatorów. Zebrania znowu stały się nudne, a buntownicy wrócili do formuły spotkań w prywatnych mieszkaniach albo pokojach akademików. Jednak nie na długo. Trudno powiedzieć, kiedy właściwie powstało środowisko „komandosów” ani jakie kręgi towarzyskie obejmowało. Mamy do czynienia z procesem rozłożonym na blisko dwa lata – kiedy to między wiosną 1966 a jesienią 1967 roku nastąpiła stopniowa konsolidacja różnych grup opozycyjnych (a w każdym razie buntowniczych) na Uniwersytecie Warszawskim[337] . Znakiem rozpoznawczym tworzącego się środowiska był specyficzny modus operandi: niepokorni studenci, gdy zabroniono im organizować publiczne dyskusje pod egidą ZMS-u, zaczęli dokonywać „desantów” na oficjalne zebrania. Chodziło o to, żeby skierować dyskusję na tory polityczne i wykorzystać legalne spotkanie do wyrażenia „nieprawomyślnej” opinii. Sformułowanie „komandosi” zostało ukute przez działaczy partyjnych na UW – zapewne miało się kojarzyć z przemocą i podstępem, zohydzać buntowników – ale studenci podchwycili je i zaaprobowali. Ludzie przy chodzili jak komandosi zrzucani ze spadochronów i wy głaszali różne obrazoburcze teksty, zgłaszali propozy cje uchwał[338] – wspominał Mirosław Sawicki. Opracowaliśmy taką takty kę: dobre przy gotowanie do tematu, rozdzielenie ról. ZMS-owcy by li kompletnie bezradni, nie by li przy gotowani na jakąkolwiek dy skusję ideową – mówił Jan Lity ński. – Mirek Sawicki to by ł taki nasz sztandarowy człowiek od zgłaszania rezolucji[339] .
Przebieg jednej z bardziej spektakularnych akcji „komandosów” plastycznie opisał Adam Michnik: Co robiliśmy ? Na uniwersy tecie odby wały się zebrania dy skusy jne, które organizował ZMS. Na przy kład by ło spotkanie na temat 50 lat pokojowej polityki zagranicznej ZSRR. Spoty kaliśmy się wcześniej, robiliśmy sobie seminarium, przerabialiśmy temat, dzieliliśmy się rolami i mówiliśmy tak: „Ty, Janek, będziesz mówił o interwencji na Węgrzech, ty, Józek, będziesz mówił o Katy niu, ty, Stefan, o Finlandii, ty, Adam, o procesach
moskiewskich, o Jugosławii” itd. Odby wało się wielkie oficjalne zebranie w Auditorium Maximum na Uniwersy tecie Warszawskim. Przy chodził Walery Namiotkiewicz, sekretarz Gomułki, przy chodziliśmy my i siadaliśmy w różny ch częściach sali. On wy głaszał referat, z którego wy nikało, że przez pięćdziesiąt lat ZSRR walczy ł o pokój. Wstawał wówczas mój kolega Józek i mówił do prelegenta: „Ja mam ty lko jedno py tanie: czy ten pokój, o który walczy ł ZSRR, to by ł pokój z kuchnią?”. On odpowiadał: „To prowokacja! Wy nie umiecie mery tory cznie rozm awiać!”. Wtedy ja wstawałem i mówiłem: „Umiemy, niech pan ty lko posłucha”. On odpowiadał: „Proszę, partia nie boi się kontrargumentów”. Ja odpowiadałem: „Zobaczy my ”. I zaczy nało się piekło. Wstawał Janek i mówił o Węgrzech, wstawał Józek i mówił o Finlandii, wstawał Stefan i m ówił o Jugosławii, i na koniec ja wstawałem i cy towałem Fidela Castro[340] .
Zrywanie oficjalnych zebrań było formą walki z kłamstwem, ale miało też posmak buntowniczej przygody. Niewątpliwie granie władzy na nerwach było przyjemne – ten motyw powtarza się w wielu „komandoskich” narracjach. Młodzieńcza potrzeba „wyszumienia się” i moralny imperatyw rozbijania propagandowych iluzji współgrały ze sobą i wzmacniały się wzajemnie. Panowało przeświadczenie, że trzeba się rozpy chać – mówił Eugeniusz Smolar. – Trzeba utrudniać władzy swobodę głoszenia ty ch głupstw, z który mi my śmy się nie zgadzali. I w związku z ty m to tak zwane zjawisko komandosów, które się wzięło stąd, że ludzie się pojawiali na jakichś spędach, i ja w ty m uczestniczy łem. Pamiętam nawet spęd z Rakowskim, któremu żeśmy zupełnie zniszczy li zabawę, py tając się go o Katy ń albo ile kosztuje węgiel, który sprzedajemy Rosji. Więc to, po pierwsze, by ła straszna frajda. Po drugie, by ło to źródło pewnej popularności. Po trzecie, miało się takie poczucie takiej wewnętrznej saty sfakcji, że robimy coś sensownego. Nie jesteśmy tacy jak inni. To jest bardzo też ważne, zwłaszcza w ty m wieku[341] .
Działalność „komandosów” miała też w pewnym sensie charakter misyjny: była obliczona na pozyskiwanie nowych zwolenników. Ludzi, którzy podobnie my śleli, się wy łapy wało na zebraniach – wy jaśniał Jan Lity ński, przy znając zarazem: – Rozszerzanie tego by ło niesły chanie trudne, bo ludzie nie chcieli, to by ły inne czasy. […] chodziłem trochę do Stodoły na tańce, chodziłem do Hy bry d, no to coś się działo. Ale przełoży ć to na działalność polity czną i namówić kogoś do działalności polity cznej by ło niesły chanie trudno. To mi się niekiedy udawało, ale rzadko bardzo. I na ogół jak mi się udawało, to mi się udawało [pozy skać] też ludzi z podobnego kręgu[342] .
Teresa Bogucka mówiła z kolei: By liśmy niesły chanie otwarci. Znaczy, wciągaliśmy każdego, kto chciał książki poczy tać i pogadać. I ja by łam do tego delegowana. To wy glądało tak, że jest jakieś spotkanie na
SOD-zie i widzimy, że jakiś chłopak […] z archeologii coś ciekawego mówi, to ja do niego szłam i mówiłam: „Słuchaj, chcesz o ty m pogadać, to się spotkamy ”. Później by ło coś takiego, że jak już żeśmy by li widoczną grupą, to by ł akurat [19]67 rok, to władza urządziła spotkania informacy jne dla studentów pierwszego roku, otwarte. I oni by li informowani, że tu działa jakaś grupa, z którą nie należy się zadawać, bo to są wichrzy ciele – już wtedy. No i ja później podchodziłam i mówiłam: „Słuchaj, ja jestem z ty ch wichrzy cieli”, a oni by li zainteresowani oczy wiście. To poznaliśmy tak [Andrzeja i Wojciecha] Celińskich na przy kład, obu wciągnęłam. No więc ten elitary zm by ł taki, że tak powiem, z dobrze nastawiony mi magnesami, żeby wy ciągnąć ludzi ciekawy ch, jakoś interesujący ch, bo inni, prawdę mówiąc, później się dopiero zaczęli garnąć. Znaczy wariaci i szaleńcy zaczęli nas oblegać w KOR-owskich czasach[343] .
„Komandosi” opisują rozwój swojego środowiska trochę w kategoriach grawitacji: grupa przyciągała coraz to nowe osoby, zaintrygowane, że ktoś w przestrzeni publicznej otwarcie posługuje się językiem buntu. „Michnikowcy”, „dajczgewandowcy”, „grupa wietnamska” Henryka Szlajfera (o której obszerniej powiem w dalszej części książki) stopniowo się zbliżali i łączyli w jeden krąg. Nakładały się znajomości ze studiów i z czasów licealnych, z walterowców i poszukiwaczy sprzeczności. Gęstniejące sieci społeczne stopniowo budowały tkankę środowiska. W ogóle nawet trudno określić, gdzie się zaczy nają, a gdzie się kończą „komandosi”. Znam nie więcej jak dwadzieścia, trzy dzieści osób, które na pewno należały do tej grupy, a dalej zaczy nają się znajomi, znajomi znajomy ch i tak dalej [344] – mówił Sewery n Blumsztajn.
Tych samych słów użyła Barbara Toruńczyk: My śmy mieli jakąś wspólną świadomość. Ja o nas zawsze mówiłam „my ”. My śmy się ani nie zaczy nali, ani nie kończy li. By liśmy zawsze taką jednością wieloosobową. Przy jaźń odgry wała ogromną rolę i tak samo identy fikacja [z grupą] [345] .
Józef Dajczgewand pisał z kolei następująco: Władze określały nas na jakieś dwieście osób, próbowały otaczać „kordonem sanitarny m”, żeby się to dalej nie rozchodziło, ale wciąż włączały się nowe osoby – z inny ch wy działów, z inny ch akademików. My ślę, że dość trudno by łoby precy zy jnie określić, czy środowisko, o który m mówię, i grupa określana przez władze mianem „komandosów”, są tożsame. „Komandosi” by li wy brani przez władzę na przeciwnika polity cznego, który miał jej służy ć. Według ubecji i partii by ła to grupa jednolita, zwarta organizacy jnie. W rzeczy wistości zaś krąg osób skupiony ch wokół Jacka [Kuronia] czy Adama [Michnika] by ł ty lko jedny m z elementów całej galakty ki rozmaity ch grup w różny ch środowiskach, które miały podobne cele, podobne interesy i przenikały się wzajemnie [346] .
Respondenci podkreślali, że „komandosi” nie byli organizacją o charakterze wojskowym ani podziemną partią polityczną, ale amorficzną sumą towarzyskich kręgów, zespolonych więziami przyjacielskimi i autorytetem kilku osób. Jak wspominał Leon Sfard: Cała ta organizacja „komandosów” – to znaczy nie organizacja, przepraszam, nie by ło żadnej organizacji – cała ta grupa ludzi, to nie miało żadnej struktury hierarchicznej ani żadnej innej struktury. To nie miało struktury, a powstawało na zasadzie przy jaźni, znajomości, autory tetu naturalnego. W więzieniu o ty m nie mówiłem, bo uważałem, że nie trzeba o niczy m mówić w więzieniu poza rzeczami zupełnie oczy wisty mi. Ale teraz to mówię, nikogo już nie muszę bronić, mówię: tak w moich oczach to by ło. Jeżeli ktoś my ślał, że Michnik by ł wodzem, miał generałów, to w ogóle nie wy glądało tak. To wy glądało tak, że Adam by ł rzeczy wiście autory tetem dla nas wszy stkich – bo Adam by ł zdolny, bo Adam by ł mądry, taki by stry, szy bki, mówił to, co my ślimy. Bo Adam by ł Adam – ty lko dlatego. Nie by ło żadny ch inny ch powodów, dla który ch darzy liśmy go taką wielką sy mpatią i poważaniem. Ale powstały dwa czy trzy kręgi nawet: ten krąg najbliższy, gdzie by li ci najbardziej akty wni, drugi krąg, do którego ja należałem, którzy brali udział w spotkaniach i spoty kali się z ty mi akty wny mi. To by ło wszy stko na zasadzie różny ch takich… Koleżeństwa [347] .
Jednym z wymiarów, któremu podporządkowane są wspomnienia „komandosów”, jest kwestia prawdziwej lub rzekomej elitarności środowiska. Spór ma znaczenie z punktu widzenia historii politycznej PRL-u – ważne jest, czy „komandosi” byli ruchem politycznym nastawionym na pozyskiwanie zwolenników, czy zamkniętą formacją towarzyską – ale jest to też kwestia, do której respondenci mają osobisty i emocjonalny stosunek nawet po kilkudziesięciu latach. Niekiedy ten wątek wspomnień zainicjowało moje bezpośrednie pytanie, ale równie często pojawiał się spontanicznie. Faktem jest – i to jest rzecz, którą nigdy nikt się nie zajął – cały ten, nazwijmy to, ruch, jak to zwał, „komandosów” miał jedną cechę obrzy dliwą: to by ł mianowicie zamierzony elitary zm, który … No, by ł obrzy dliwy – mówił Jerzy Diatłowicki. – […] na przy kład ktoś, kto miał dostęp do „Kultury ”, to nie zachowy wał się jak socjaliści, którzy odpisy robili i rozdawali, komu mogli, ty lko: moje – nie dam. Ja jestem lepszy, bo ja czy tałem. I lepiej, żeby m ty lko ja przeczy tał niż jeszcze ktoś tam, bo wtedy on tajemnicę zakonu posiądzie. Mogę panu na to przy siąc, że tak by ło, chociaż oni się nie przy znają. I to bardzo też ograniczało zasięg. Niech pan zwróci uwagę, że jak potrzeba by ło jakiejś pomocy, to mogli do mnie zadzwonić, ale już tak do bardzo wielu inny ch nie mogli, bo się z nimi nie zadawali po prostu. Gdy by się z nimi zadawali, gdy by by li dla nich jakimś źródłem informacji, literatury, to wtedy mogliby śmy odbić przez noc nie dwieście fotoulotek, ty lko ty siąc,
gdy by więcej ludzi to robiło, prawda? Więc to by ło środowiskowo zamknięte, i to świadomie. Po prostu założony elitary zm. To jest naturalne. Ja mam tajemnicę pieczęci, ja czy tałem ostatni numer „Kultury ”. Albo: ja go czy tałem przed tobą. Ten, kto mi dał, kazał dać tobie, ale ci nie dałem, póki nie przeczy tałem, żeby odwrócić kolejność. To by ło ze wszy stkim tak, ze wszy stkim. I z tą całą bibułą, która stawała się anty bibułą – znaczy by ła tak jakby egzemplarz numerowany, „ty lko dla mnie”, prawda. Wtedy mnie to zwisało, mówiąc szczerze, bo jak mi bardzo na czy mś zależało, to mogłem to groźbą lub prośbą wy doby ć [348] .
Być może właśnie w okresie przed Marcem kiełkują zalążki przyszłych podziałów i animozji w gronie opozycji. Wśród ludzi z „drugiego i trzeciego kręgu » komandosów« ” – by użyć cytowanego już sformułowania Leona Sfarda – pojawia się (być może incydentalnie, trudno oszacować skalę zjawiska) poczucie dyskryminacji, zepchnięcia na dalszy plan. Wspomnienia te osnute są bardziej wokół wrażeń niż uchwytnych faktów: przedstawiają coś na kształt niewidzialnej, przezroczystej bariery dzielącej środowisko. Z ramienia SOD-ów organizowałem bardzo częste dy skusje, gdzie wy stępowali przedstawiciele między inny mi „komandosów” – opowiadał Włodzimierz Pańków. – Przy czy m ja z nimi się, można powiedzieć, trochę kolegowałem i przy jaźniłem, ale ja mieszkałem w akademiku. To by ły inne światy zupełnie. My śmy z Warszawą mieli minimum kontaktów, a wręcz mam wrażenie, że spora część ty ch ludzi miała nas tam, nie powiem, że może w pogardzie, ale na dy stans trzy mała. Na przy kład do dzisiaj pamiętam, podobała mi się strasznie Barbara Toruńczy k, ale ona mnie miała za jakiegoś tam chłopka roztropka i gówniarza, że tak powiem. A jako kobieta by ła bardzo atrakcy jna. Czasami my śmy tam jakieś dy skusje prowadzili przy różny ch okazjach. Ale to nie by ł mój świat. Ja na ich imprezach nie by wałem. Jeśli zacząłem trochę by wać, to już po Marcu, kiedy … Właśnie ze względu na to, że mieliśmy jakieś wspólne poglądy, wspólne, jak to się teraz mówi, wartości uznawali. Ale to wcale nie oznaczało, że ja się czułem wśród nich jak wśród swoich. […] Więc, mówię, to by ły inne światy. Ja nazy wam ten swój nurt takim plebejskim nurtem marcowy m, to znaczy niezwiązany m z domami prominentów warszawskich, wśród który ch, jak potem się dowiedziałem – bo dopiero się tego w Marcu dowiedziałem – by ła bardzo duża grupa ludzi pochodzenia ży dowskiego. Ze zdziwieniem się dowiedziałem, że trafiłem na taki wy dział – nie ty lko zresztą mój, bo to też doty czy ło ekonomii polity cznej, matematy ki, fizy ki – gdzie by ło bardzo dużo ludzi pochodzenia ży dowskiego[349] .
Piotr Rachtan przyczyny wewnętrznych pęknięć w środowisku upatrywał w odmiennych tradycjach rodzinnych. Ja się identy fikowałem z nimi, ale nie do końca. Właśnie przez ten, wy daje mi się, wątek AK-owski, który na zawsze mnie naznaczy ł, i by ć może by ło to czy telne dla nich, dla ty ch
środowisk. Tak że ja cały czas by łem outsiderem, nazwijmy to tak. I tak by ło potem w latach siedemdziesiąty ch, to znaczy my śmy zawsze utrzy my wali kontakty jakieś, one się odnowiły w [19]80 roku. Ja zupełnie odrębną, zupełnie inną drogą szedłem do ty godnika „Solidarność”, nie przez to środowisko, ty lko inaczej i potem także zupełnie miałem inny ch znajomy ch, choć spoty kałem się z wieloma z moich kolegów[350] .
„Komandosi” byli środowiskiem rozpoznawanym na uniwersytecie i w jakimś sensie z pewnością atrakcyjnym: imponowali rówieśnikom odwagą, poczuciem humoru, elokwencją. Flirty i miłości przyciągały do grupy nowych ludzi, którzy pod wpływem otoczenia zaczynali kształtować swój światopogląd. To środowisko, najbardziej ekskluzy wne kulturalnie i intelektualnie, by ło też od paru lat najbardziej rozpolity kowaną grupą w mieście. I najbardziej atrakcy jną na uniwersy tecie – aspirowało się do nich, a wy bory towarzy skie równały się wówczas wy borom ideowy m – pisała Anna Dodziuk w relacji z końca lat osiemdziesiąty ch. – Miałam dwadzieścia lat i w moim ży ciu ważny by ł przede wszy stkim wątek „romansowy ”. Od jesieni chodziłam z pewny m młody m człowiekiem, który należał do grona ścisły ch – że tak powiem – „komandosów”. […] Ten „komandos” zabierał mnie ze sobą do różny ch ludzi, z który mi się przy jaźnił, a który ch nazwiskami później wy cierała sobie gębę cała prasa. Mój stopień świadomości polity cznej by ł bliski zera, a oni tworzy li dość hermety czne środowisko, mieli swój krąg tematów, po który ch poruszali się niezwy kle swobodnie. By li niesły chanie inteligentni, pełni erudy cji, filozofów cy towali na wy ry wki. Mnie nazwiska Althussera czy Arona nie mówiły absolutnie nic i nawet Miłosz niespecjalnie się z czy mś kojarzy ł. Nie należałam do wtajemniczony ch i miałam straszne kompleksy, że jestem taka głupia [351] .
Na pewno nie wszyscy studenci darzyli kontestatorów sympatią. Ich pewność siebie oraz powodzenie u płci przeciwnej nieraz budziły zawiść. „Komandosów”, zwłaszcza krąg Michnika, uważano za wyobcowanych zarozumialców, którym łatwo bujać w obłokach i popisywać się na zebraniach, bo rodzice zapewniają im dostatnie życie i protekcję w razie kłopotów. Jak wynika z relacji, władze szybko nauczyły się wygrywać te antagonizmy. Generalnie większość uważała, że to wszy stko, co robią „komandosi”, to nie ma sensu, z tego mogą by ć ty lko kłopoty, poza ty m to nie jest nasz interes – mówił Leszek Sankowski. – [mówiono:] „Oni mają swój, my mamy swój”. To nie by ło moty wowane – jak sądzę – nie wiem, jakimiś [powodami] etniczny mi… To też, ale to się nie przebijało aż tak mocno. Kilka osób by ć może w ten sposób to arty kułowało – te, które roznosiły tę szeptankę: „O, tam, uważaj, bo jego tatuś to znany ubek”. To by ły właśnie osoby, które albo by ły związane z ZMS-em bardzo mocno, albo już by ły w partii, by ły wy korzy sty wane do takiej szeptanki, żeby izolować właściwie akademik i tę część niewarszawską od tamtej grupy. To by ła wy raźna manipulacja robiona [352] .
Z punktu widzenia „komandosów” zarzuty o elitaryzm i wynoszenie się ponad innych mogły się wydawać niedorzeczne – nie tworzyli przecież wokół siebie żadnych barier formalnych. W miarę krystalizowania się podziałów wewnątrz opozycji takie oskarżenia nabrały charakteru politycznego, zapewne kojarzyły się też z poetyką marcowej kampanii propagandowej, wytykającej „komandosom” rzekome przywileje odziedziczone po rodzicach. Seweryna Blumsztajna zirytowało pytanie, czy środowisko, do którego należał, nie było hermetyczne. To są zarzuty, które zawsze powstają, nie mam zamiaru na nie odpowiadać, bo to nie ma sensu. Ja uważam, że to są zarzuty, i na to nie odpowiem. Jak ktoś jest trochę inny, trochę odważniejszy, jak ktoś jest ważniejszy, to się mówi, że oczy wiście, bo on jest z ty mi, a ty m wolno, a ty m nie wolno… Zawsze w ty m jest trochę zazdrości, trochę zawiści, trochę złej woli, trochę prawdy też. Nie mogę powiedzieć… To py tanie mnie nie interesuje [353] .
Problem podziałów wewnątrz grupy „komandosów”, a także barier otaczających to środowisko stanowi modelowy przykład rywalizujących pamięci. Podczas gdy jedne wspomnienia utrwaliły „nieprzystępność” kręgu kontestatorów, inne kładły nacisk na jego „otwartość” – na (wspomniany już) misyjny charakter inicjatywy politycznej. Z tej perspektywy większym kłopotem był nie domniemany ekskluzywizm grupy, ale bierność otoczenia. Na to nakładały się pewne ograniczenia strukturalne, wynikające z towarzyskokonspiracyjnego charakteru grupy. Jak wspominał Leon Sfard: [m]y śmy po prostu na studiach spoty kali się w mały ch grupkach różny ch, ktoś podnosił telefon, mówił: „Chodź, porozmawiamy o ty m i o ty m”. […] Doskonale sobie wy obrażam, że ta grupa mogła by ć widziana jako coś zamkniętego. Ty m bardziej że by ły jednak jakieś, też intuicy jne, mechanizmy obronne, żeby tam nie weszło za dużo szpicli. To nie by ło tak, że każdy mógł przy jść. My śmy mówili po cichu, że jest spotkanie we czwartek u Jasia Lity ńskiego w domu. To nie by ło na zasadzie, że: „A, wszy scy nasi koledzy ! Proszę bardzo, my bardzo chętnie”, i to też powodowało na pewno [plotki]: „A, oni trzy mają się ze sobą. Oni nie przy jmują nikogo z zewnątrz”. By ło coś w ty m [354] . Zawsze bardzo dąży łem do tego, żeby to rozszerzać – mówił Jan Lity ński. – Jeżeli ktoś się wy powiedział na jakimś zebraniu, to potem zawsze do niego szedłem, próbowałem go wciągać. Natomiast mam wrażenie, że to by ł problem nie ty le takiej zarozumiałej elitarności, ale raczej problem tego, że my śmy ciągle mówili i my śmy by li ludźmi z ty ch samy ch środowisk – na ogół z komunisty czny ch rodzin, na ogół pochodzenia ży dowskiego. My śmy mówili [jedny m języ kiem], powiedziałby m, by liśmy dosy ć hermety czni w ty m
sensie, że my śmy rozumieli się bardzo łatwo i bardzo trudno by ło komuś z zewnątrz przy jść i w to po prostu normalnie wejść. Poza ty m my śmy tworzy li krąg towarzy ski, tak że rozszerzanie tego polity czne by ło dosy ć trudne. Dlatego że my śmy jednocześnie chodzili razem na pry watki, podry waliśmy te same dziewczy ny – rozszerzanie tego by ło niesły chanie trudne. […] Ludzie się bali trochę, bo to jest tak: jak się tworzy jakaś grupa, to jest to związane z pewny m niebezpieczeństwem. Aczkolwiek ono nie by ło jasno uświadamiane, ale jednak istniało. Jacek i Karol [już] siedzieli w więzieniu. Tak że powstała ta druga grupa, która jest opisy wana – ta grupa w akademiku [– jako grupa Dajczgewanda]. Oni uważali, że są mniej elitarni. By li tak samo elitarni, tak samo by li wy izolowani. Chociaż mieli wejścia na przy kład w akademiku – tam by ły te Nowe Formy, do który ch studenci się przy łączali. Ale w rezultacie ta grupa by ła dosy ć wąska, bo [też] by ła dosy ć wąska grupa ludzi, którzy chcieli cokolwiek robić. […] My śmy próbowali usilnie to rozszerzy ć, ale to by ło – by ć może także z powodu takiej hermety czności – mało skuteczne. Potem py tanie: co robić tak naprawdę? Bo można się umówić i przy jść na zebranie, i tam zaatakować, ale to jest działalność dla kilku osób, dla kilkunastu, kilkudziesięciu osób. Kółka okazy wały się dosy ć martwe, one nie posuwały niczego do przodu. Tak że zostawała ty lko ta grupa towarzy ska, a potem się utworzy ła ta druga grupa towarzy ska wokół Józka Dajczgewanda. To by li ludzie z [akademika przy ulicy ] Kickiego. Przy czy m to by ło pomieszane – ja się przy jaźniłem z Maćkiem Czechowskim, który z kolei kolegował się z Józkiem, bo mieszkali razem w akademiku. Maciek nawet przez pewien czas to u mnie pomieszkiwał. […] Taki mój przy jaciel Witek Olszty ński w pewny m momencie się zainteresował, się wciągnął. Leon Sfard. On się przy jaźnił z Teodorem Przemy ślickim. Teodor by ł znacznie bardziej ostrożny niż Leon, bodajże w wojsku wy lądował ten Teodor karnie. Tak że szukałem na każdy m roku na matematy ce, ale to by ło trudne. Namawiałem ludzi do różny ch rzeczy, ale, tak jak mówię, to, co nas charaktery zowało, to pewna hermety czność i takie poczucie wspólnej towarzy skości[355] .
Klucz towarzyski miał się okazać tym bardziej istotny, że w 1967 roku „komandosi”, czując na plecach oddech Służby Bezpieczeństwa, coraz częściej spotykali się w prywatnych mieszkaniach. Sfera polityki i sfera ludyczna znów mocno się splatały, podobnie jak w czasach Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. Odby wały się pry watki – mówił Jan Lity ński. – Co jakiś czas urodziny, pry watka. To znaczy na studiach to już się nie nazy wało „pry watka”, to w szkole by ły pry watki. W każdy m razie jakieś spotkania. Potem dopiero, po wy jściu Jacka i Karola, my śmy wy my ślili ten „salon polity czny ” – właśnie pod pretekstem urodzin robiliśmy dy skusję polity czną. […] Bawiliśmy się, tak, dosy ć dużo pili – wtedy się piło głównie albo wy trawne wina, albo po prostu wódkę. Paliliśmy papierosy, bawiliśmy się, podry waliśmy dziewczy ny, nawiązy waliśmy mniej lub bardziej udane romanse. […] My śmy by li zaprzeczeniem ascety zmu jakiegokolwiek[356] .
„Komandosi” mają różne wspomnienia związane z poziomem zamożności
w ich domach. Zdaniem Eugeniusza Smolara proces towarzyskiej integracji w nieunikniony sposób odsłaniał różnice między dziećmi dobrze sytuowanych urzędników a mieszkającymi w domach akademickich studentami spoza stolicy. My śmy by li jakby sednem środowiska warszawskiego. Oni by li pozawarszawscy. Często z ubogich rodzin, co miało wpły w na ich decy zję na przy kład o ty m, czy razem jedziemy gdzieś tam zimą na narty. To dla niektóry ch z nich by ło po prostu niemożliwe finansowo[357] .
Zdaniem Teresy Boguckiej status materialny nie odgrywał roli w życiu prywatnym „komandosów”. [Jak] by ły spotkania towarzy skie, zawsze tłumne, to by ła wódka, jakieś sałatki i paluszki słone. To jeszcze ciekawe, [bo] sobie uświadamiam w tej chwili, że to by ło połączenie osób bardzo biedny ch z bardzo zamożny mi. Ale standard tego ży cia towarzy skiego [to] by ł właśnie: wódka, zakąski, sałatki. Jak szłam do córki ministra, to nie odczuwałam różnicy. Żadnej różnicy. Jak ja zapraszałam do któregoś mojego wy najętego mieszkania, by ło dokładnie to samo. Po prostu luksusy się chy ba wtedy w czy m inny m przejawiały. Miałam kolegę, który mi kiedy ś przedstawił rozmaite urządzenia domowe, […] nawilżacz czy coś, jego ojciec by ł ambasadorem, więc przy woził coś takiego, on się tego wsty dził. I jak później wy najmował to mieszkanie, to wszy stkie te urządzenia zamknął w jedny m pokoju na klucz[358] .
Wśród obrazów z przeszłości najczęściej przywoływanych przez „komandosów” centralne miejsce zajmuje sprawa Listu otwartego Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Dokument, będący programem przekształcenia ustroju w demokrację bezpośrednią, został przygotowany podczas konspiracyjnych spotkań organizowanych przez obu autorów po likwidacji Politycznego Klubu Dyskusyjnego. W listopadzie 1964 roku SB położyła kres działalności grupy, zatrzymując Kuronia i Modzelewskiego. Po czterdziestu ośmiu godzinach obaj zostali wypuszczeni, jednak wyrzucono ich z partii i publicznie napiętnowano. Represje – dość umiarkowane – nie zastraszyły jednak rewolucjonistów, co najwyżej przysporzyły im popularności wśród kontestujących studentów. Treść skonfiskowanego przez policję dokumentu Kuroń wraz z Modzelewskim odtworzyli i powielili w marcu 1965 roku jako List otwarty skierowany do członków uczelnianych instancji PZPR i ZMS. Tym razem reakcja władz była bardziej stanowcza: obaj autorzy zostali natychmiast aresztowani i postawieni w stan oskarżenia. Po
kilkudniowym procesie w lipcu 1965 roku skazano ich na trzy i pół roku (Modzelewski) oraz trzy lata (Kuroń) więzienia. Jesienią wyrok został podtrzymany w apelacji. Aresztowanie Kuronia i Modzelewskiego wywołało wzburzenie w środowisku uniwersyteckim, bardzo poruszyło także wielu przyszłych „komandosów”. Kilka osób z tego kręgu – między innymi Michnik, Blumsztajn i Sawicki – było zaangażowanych w przechowywanie egzemplarzy Listu i zostało zatrzymanych wraz z jego autorami. Ponieważ w mieszkaniu dwóch pierwszych znaleziono egzemplarze pism i książek emigracyjnych, otrzymali sankcje prokuratorskie i następne tygodnie spędzili w areszcie śledczym. Treść manifestu, krążąca w odpisach, a wkrótce opublikowana jako książka przez „Kulturę” paryską, stała się przedmiotem zażartych dyskusji wśród „ludzi z Marca”. List, w rzeczywistości mający postać kilkudziesięciostronicowej broszury, zawierał dobrze udokumentowaną i druzgocącą krytykę ustroju Polski Ludowej. Autorzy dowodzili, że podstawą funkcjonowania gospodarki jest wyzysk pracowników – biurokratyczne państwo, bronione przez wojsko i tajną policję, zaniża płace i dba przede wszystkim o własny zysk kosztem dobrobytu robotników. W dodatku centralnie sterowany przemysł jest z definicji zacofany, niekonkurencyjny i na ogromną skalę marnotrawi zarówno surowce, jak i ludzką energię. Zawarta w dokumencie analiza gospodarki została przeprowadzona z marksistowskich pozycji i przedstawiona marksistowskim językiem. Nic dziwnego, że również propozycje reform zostały sformułowane w stylistyce, która kojarzyła się z lewicową ortodoksją. Cały ten ogólny kry zy s stosunków społeczny ch – czy tamy w Liście – wy nika z faktu, że stosunki produkcji, na który ch opiera się panowanie biurokracji, stały się hamulcem rozwoju gospodarczego i źródłem kry zy su ekonomicznego, a co za ty m idzie – całe społeczeństwo zostało pozbawione perspekty w rozwoju i możliwości zaspokojenia minimalny ch interesów klasowy ch w ramach sy stemu. […] rozwiązanie jego możliwe jest ty lko przez obalenie panujący ch stosunków produkcji i stosunków społeczny ch. Rewolucja jest koniecznością rozwoju. W warunkach ogólnego kry zy su sy stemu biurokracja jest w społeczeństwie izolowana. Po jej stronie nie opowie się żadna klasa społeczna, co najwy żej bogate chłopstwo i drobnomieszczaństwo mogą zachować neutralność. Ale ty lko klasa robotnicza swy mi warunkami ży cia i pracy zmuszona jest do obalenia biurokracji.
Istotne źródła kry zy su ekonomicznego i społecznego tkwią, jak widzieliśmy, w stosunkach produkcji w sektorze wielkoprzemy słowy m, tj. w stosunkach, w jakie wchodzą ze sobą w procesie produkcji klasa robotnicza i centralna biurokracja polity czna. Rewolucja jest więc przede wszy stkim konfliktem pomiędzy ty mi dwiema podstawowy mi klasami społeczeństwa przemy słowego. Stąd klasa robotnicza musi by ć jej główną i przewodnią siłą. Rewolucja, która obali sy stem biurokraty czny, jest zatem z natury rzeczy rewolucją proletariacką [359] .
Po latach respondenci z szeroko rozumianego kręgu „komandosów” pamiętają, że tekst Listu od początku budził ich zastrzeżenia, a nawet niechęć. Młodzi darzyli autorów manifestu szacunkiem i przyjaźnią, imponowała im ich bezkompromisowość i odwaga, jednak w kwestii poglądów coraz wyraźniej rysowały się rozbieżności. Różnice zapatrywań narastały także między samymi „komandosami” – analiza poszczególnych partii tekstu ujawniała odmienności światopoglądowe. W świetle tych wspomnień teza wielu prac historycznych, jakoby środowisko zintegrowane było wokół etosu rewolucyjnej lewicy, wydaje się uproszczeniem[360] . Polaryzację poglądów obserwował w swoim otoczeniu Aleksander Smolar. [M]iałem alergię na ten tekst, to znaczy czułem [w nim coś] z trockizmu, reagowałem na to alergicznie, na rewolucy jny wszelki żargon. By łem niewątpliwie raczej z prawicowej opozy cji w stosunku do władzy niż z lewicowej opozy cji, i to na mnie działało jak płachta na by ka. Ale w każdy m razie to mniej więcej pokazało, że duża część tej opozy cji rady kalizowała się i albo identy fikowała się właśnie ze stanowiskami Kuronia– Modzelewskiego, albo jakimiś tam treściami liberalno-demokraty czny mi i z ty m, co przekazy wała Wolna Europa. W każdy m razie niewątpliwie wtedy partia traci młodzież, można powiedzieć, coraz trudniej znaleźć dla siebie m iejsce w ty m świecie, który po [19]56 roku wy dawał się bardziej łaskawy [361] .
W niektórych przypadkach rezerwa wobec manifestowania lewicowych przekonań datowała się na okres przed publikacją Listu. Nina Smolar wspominała: [S]trasznie mnie zawsze śmieszy ło – nie wzruszało, a śmieszy ło – jak Karol Modzelewski zaczy nał swoje wy stąpienia, na przy kład w Klubie Polity czny m na UW: „My, młodzi komuniści”. I mnie to śmieszy ło. [Piotr Osęka: Ale dlaczego Panią śmieszyło? Pani się dystansowała czy…?] Tak, tak. Sądzę, że tak[362] . To nie by ła awantura, ale spór przy jaciół – mówił Michnik. – Jacek wciąż by ł jeszcze ortodoksy jny m marksistą-ouvriery stą, zwolennikiem władzy robotniczej w sensie ścisły m. Natomiast ja by łem już raczej socjaldemokratą, chociaż uważałem, że parlamentary zm
jest formą, którą można wy pełnić różnorodny mi treściami. Jedną z ty ch treści mogła by ć bezpośrednia demokracja w zakładzie pracy – wszakże pod warunkiem że ona nie zastąpi demokracji parlamentarnej, ale ją uzupełni. Moja intuicja mówiła mi, że odrzucenie parlamentary zmu nie prowadzi do wy ższej formy demokracji, ale do dy ktatury. W moich dy skusjach z komunistami nauczy łem się, że jeżeli ktoś mi mówi o jakiejś wy ższej niż parlamentary zm i wolne wy bory formie wolności polity cznej, zawsze jest to oszustwo[363] .
Największe wątpliwości budziło postulowane w Liście uprzywilejowanie robotników. Powstające w fabrykach rady robotnicze miałyby przejąć funkcje władzy ustawodawczej i wykonawczej. Kwestię tę omawiano szczegółowo na spotkaniach grup samokształceniowych. Tam się wtedy odby wała dy skusja głównie wokół manifestu czy tego listu otwartego Kuronia i Modzelewskiego – mówił Jan Lity ński. – By ło mnóstwo punktów sporny ch: czy mamy do czy nienia z klasą – taka, powiem, scholasty czna bardzo dy skusja – czy centralna polity czna biurokracja jest klasą. To jest stosunkowo mało ważne. Natomiast ważniejsze by ło – i tu [uwidocznił się] wpły w trochę Jana Józefa Lipskiego, którego wtedy poznałem – to by ła dy skusja nad modelem demokracji robotniczej. U Kuronia–Modzelewskiego jest schemat taki, że to musi by ć demokracja robotnicza, bo to jest najszersza baza demokracji. Ogólnie tak jak ja pamiętam, my śmy przeszli ewolucję – od doktry nalnego my ślenia na gruncie Listu otwartego do my ślenia znacznie bardziej demokraty cznego. My śmy ciągle nie negowali roli klasy robotniczej, natomiast bardzo odchodziliśmy od modelu demokracji robotniczej, który proponowali Kuroń–Modzelewski. Jednak to marksistowskie powiedzenie, że demokracja jest klasowa i w związku z ty m najszerszą bazą polity czną jest klasa robotnicza i ona powinna rządzić, i ty lko ona powinna mieć prawa polity czne – pamiętam, to już w momencie, kiedy Kuroń i Modzelewski wy chodzili z więzienia, to to by ło [nasze] największe zastrzeżenie do tego, co napisali[364] .
Jedna z pierwszych okazji do skonfrontowania treści Listu z rzeczywistością nadarzyła się już niecały rok po jego ogłoszeniu. List biskupów coś przełamy wał bardzo wy raźnie – opowiadał Lity ński. – Tak jak ja pamiętam, chcieliśmy to sprowadzić do kategorii klasowy ch. Miałem takie wy stąpienie na uniwersy tecie, mówiłem, że wy stąpienie biskupów ma podłoże klasowe, że to jest klasowy interes – i to nawet dla mnie samego by ło kompletnie nieprzekonujące. Rzeczy wistość by ła aklasowa zupełnie, znaczy zaprzeczała wszy stkim doktry nalny m schematom, do który ch przedtem by liśmy przekonani. To łamało właśnie te schematy [365] .
Być może spór wokół Listu otwartego stał się katalizatorem zasadniczych wyborów ideowych; sprawił, że część „komandosów” zaczęła szukać swojej tożsamości poza dyskursem marksistowskim. Teresa Bogucka, studiująca
socjologię, zwracała uwagę na rolę edukacji uniwersyteckiej (a zwłaszcza zajęć zaprzyjaźnionego z „komandosami” Jakuba Karpińskiego) w rozbrajaniu mitów o wyższości realnego socjalizmu nad ustrojem zachodnich demokracji. Pamiętam, że ja się z ty m [Listem] najgłębiej nie zgadzałam. I odby łam rozmowę z Jackiem. Trzeci raz żeśmy się spotkali. I tutaj by ła dy skusja, która nie miała żadny ch zły ch emocji, bo ona by ła rzeczy wiście wy jątkowo taka mery tory czna. Ja odrzucałam mesjanizm klasy robotniczej. By ło nas sporo takich osób. Na przy kład Jacek Tarkowski, już nieży jący, bardzo mądry człowiek. Kiedy ś Jacka [Kuronia] przy szpilił takim py taniem: „A jeżeli klasa robotnicza dojdzie do wniosku, że trzeba deportować jakąś mniejszość, to też będzie miała rację?”. I Jacka wtedy zamurowało. Bo ja go py tałam, dlaczego on uważa, że klasa robotnicza w każdej sprawie ma ten insty nkt klasowy : w sprawie wolności sztuki i literatury to też ona coś wie, ta klasa robotnicza? Żaden z nich nie czy ta i wszy scy razem coś wiedzą? I rzeczy wiście oni tu się poddali. Karol [Modzelewski] skapitulował na takim spotkaniu u Jadwigi Staniszkis, [przy znając też] że kwestia narodowa została pominięta. Bo też żeśmy mówili, że to jest bardzo istotny moty w zbiorowego działania, a tu tego w ogóle nie ma. No więc takie to mądre dy skusje. I ten List został odrzucony. Znaczy : trockizm – „nie”. Bo to taki trockistowski by ł dosy ć tekst. Raczej żeśmy szli w stronę liberalną. Bo liberalizm to by ło określenie z tamty ch czasów, które dokładnie to co dzisiaj ogarniało. To partia uważała, że liberalizm jest rzeczą naganną [366] .
Manifest krytykowano też jako dokument archaiczny, niedostosowany do współczesnego świata i nieuwzględniający przemian wynikających z rewolucji technologicznej. Głosy takie dawały się słyszeć wśród studentów z innych warszawskich uczelni, również kontestujących system, chociaż niezwiązanych z „komandosami”. Tekst Karola i Jacka przeczy tałem z niechęcią. Ja nie wierzy łem w klasę robotniczą – wspominał Michał Komar, wówczas słuchacz SGPiS. – [Przeczy tałem] Wyzwanie amerykańskie [Davida] Servan-Schreibera. Świetna publicy sty czna książka, która opisy wała, jak to się dzieje. Jak następuje rewolucja technologiczna. No i ja nie sądziłem, żeby polska klasa robotnicza by ła w stanie udźwignąć to, co się ry sowało na hory zoncie, co już by ło. Bo ten concorde już latał, już by ły komputery. Nawet jeden zainstalowano w [budy nku] Komisji Planowania przy Radzie Ministrów na placu Trzech Krzy ży. Ja tam poszedłem go obejrzeć. By ł ogromny ! Więc ja wiedziałem, że nie, nie. Znałem słabo Adama Michnika, ale bardzo słabo. Zresztą chy ba pokłóciliśmy się, to znaczy mieliśmy bardzo wy razistą różnicę zdań na temat Listu Jacka i Karola. Mnie się to nie podobało[367] .
Inni zarzucali, że List w swojej krytyce rządów PZPR abstrahuje od problematyki narodowej, nie uwzględnia faktu, że dyktatura monopartii jest wynikiem rozwiązań ustrojowych narzuconych Polsce przez Związek Radziecki.
Jak twierdził Kuczyński: [w] Liście otwartym mnie i pewną grupę ludzi raził taki, ktoś by powiedział, nihilizm narodowy. Ty lko klasa robotnicza i klasa robotnicza. Tak że ja nigdy nie padłem na kolana przed ty m Listem otwartym i na dobrą sprawę nigdy go do końca nie przeczy tałem nawet, nigdy. Bo nie trafiała do mnie ta retory ka. W pewny m momencie, jak ten list wy szedł i zaczęły się w ty ch kółkach pry watny ch dy skusje na jego temat, to zaczął się wy kształcać taki bardziej, powiedziałby m, narodowy odpry sk i […] w tej kawalerce [Bernarda Tejkowskiego] na Hożej się ten krąg ludzi zbierał, taki trochę kontestujący ten List Kuronia i Modzelewskiego właśnie od strony takiej narodowej, [domagający się] lepszego, innego stosunku do Kościoła, mówienia bardziej o niepodległości, a nie ty lko o demokracji socjalisty cznej [368] .
Manifest niewątpliwie miał też jednak zwolenników; młodych pociągał zawarty w nim rewolucyjny mesjanizm i spójna, radykalna recepta na ulepszenie świata. Nie bez znaczenia był tu autorytet, jakim Kuroń i Modzelewski cieszyli się w środowisku „komandosów”. Leon Sfard wychwalał zarówno dokument, jak i jego autorów. Uważałem, że to jest wspaniała rzecz. Wspaniała! Że oni są odważni. To jest właśnie ta różnica, że ja by łem zby t młody widocznie. Tu nie chodzi o wiek w tej chwili: Adam by ł w moim wieku, ale on by ł już o wiele bardziej dojrzały w sensie zaangażowania, w sensie zrozumienia struktur polity czny ch i procesów polity czny ch – a ja by łem za mało doświadczony w ty m, dlatego by łem bardziej romanty czny, podejście miałem bardziej romanty czne do tego. Jakoś mniej mnie interesowały te szczegóły [Listu], […] ale chodziło mi o to, że pewne procesy … Widać, o co chodzi, i to jest najważniejsze. By łem zachwy cony Listem otwartym – ta rola Jacka Kuronia – dlatego że to by ło właśnie rozpoczęcie jakiegoś wspaniałego procesu, w który m my w Polsce – nie jakiś tam Dżilas czy ktoś tam, jacy ś ludzie z zewnątrz – ty lko my mamy własne, swoje zdanie na pewne rzeczy. I ten List mi się strasznie podobał. Ja w ogóle jestem człowiekiem skrajny m, to znaczy ten List moim zdaniem by ł bardzo łagodny – nie wiem, co tak na niego skakali tam – on nie kwestionował podstaw ustrojowy ch, mówił poprawnie i mówił rzeczy try wialne – dla mnie przy najmniej – ale to by ło odważne, to by ł początek procesu. Już wtedy czułem, że to jest początek czegoś, że taki list… Właśnie potrzebujemy dwóch intelektualistów z autory tetem, jakimi by li oni, żeby położy li na stole coś, co nada nam jakiś kierunek, co spowoduje… Bo do tej pory my śmy działali w sposób zupełnie intuicy jny, a każdy ruch powinien mieć jakieś teorety czne podstawy, i to by ł ten początek. Ja bardzo szanowałem, uwielbiałem Kuronia po prostu. Uwielbiałem tę postać [369] . Pamiętam pierwsze spotkanie z Karolem – mówił Maciej Czechowski. – On wy warł na mnie ogromny wpły w, między nami by ło dziesięć lat różnicy, to człowiek, który pewnie i dzisiaj robi wrażenie, a wtedy też. Mimo tego że by ł dy stans wieku, Karol by ł bardzo
serdeczny, by ł takim człowiekiem przy ciągający m ludzi. W związku z ty m od czasu do czasu spotkaliśmy się, on za każdy m razem… To nie by ło tak, że [my ] to jesteśmy [dla niego] smarkateria, a on by ł wtedy w końcu już doktorem czy robił doktorat, już nie pamiętam, w każdy m razie zawsze miał dla nas czas, zawsze porozmawiał, i jakoś tak, o! On by ł takim moim – jak to się mówi – mistrzem, takim nauczy cielem wprowadzający m w ży cie [370] .
Powtórne aresztowanie autorów Listu otwartego, a następnie ich proces w lecie 1965 roku zelektryzował „komandosów”. Środowisko czuło potrzebę otwartego protestu przeciwko decyzji władz; uwięzieni zostali ich mentorzy i przyjaciele, w dodatku represje za pomoc w przechowywaniu manifestu dotknęły także studentów. Młodzi po raz pierwszy bezpośrednio zetknęli się z SB i zaczęli rozumieć, że państwo jest po prostu dyktaturą wtrącającą do więzienia za głoszenie niezależnych poglądów. To ważny etap zarówno dla narodzin pokolenia ’68, jak i dziejów opozycji antykomunistycznej – a pamięć o nim zakotwiczona jest we wnętrzach gmachów sądowych. Jak wspominał Czechowski: [k]iedy [Modzelewski] zostaje aresztowany, to mnie rzeczy wiście poruszy ło, bo to by ł przy jaciel – Jacka wtedy jeszcze nie znałem – i zostaje aresztowany właściwie za napisanie tekstu, więc to by ło jednak oburzające […] Oczy wiście by liśmy na procesie, to by ł [19]65 rok, zapewne lipiec, na ty m kory tarzu sądowy m. To wtedy rzeczy wiście, pamiętam, zostałem w akademiku dłużej, bo to już by ło po sesji. No i by liśmy na ty m. Tam by ła grupa jakby rosnąca, kilkanaście, a potem kilkadziesiąt osób[371] .
Nie jest jasne, w jakich okolicznościach pojawił się pomysł, żeby zorganizować protest właśnie w gmachu sądu. Być może ktoś z „komandosów” znał historię procesu socjolog Anny Rudzińskiej, oskarżonej w 1962 roku o przechowywanie w domu pism emigracyjnych. W sądzie stawili się wtedy tłumnie jej przyjaciele z Klubu Krzywego Koła (wśród nich wielu czołowych polskich intelektualistów); ponieważ władze zdecydowały, że rozprawa odbędzie się przy drzwiach zamkniętych, godzinami stali na korytarzu, czekając na wyrok. Tradycja organizowania manifestacji na korytarzach sądu podczas procesów politycznych sięgała zresztą procesu brzeskiego, kiedy zwolennicy oskarżonych zapełnili korytarze warszawskiego sądu okręgowego. Proces Kuronia i Modzelewskiego również odbywał się przy drzwiach zamkniętych. „Komandosi” ustawiali się przed wejściem do sali rozpraw, żeby
zademonstrować swój sprzeciw i dodać otuchy oskarżonym, prowadzonym przez konwojentów. Jak zaczął się już proces Jacka i Karola Modzelewskiego, chodziliśmy gromadą do sądu robić awantury. Michnik ry czał na kory tarzach Międzynarodówkę, fałszując straszliwie, i my razem z nim [372] – wspominała Marta Petrusewicz.
Zbiorowe śpiewanie Międzynarodówki – raz, na zakończenie procesu – zapamiętał także Jacek Kuroń. Respondenci pytani o to zdarzenie opisywali je raczej z rozbawieniem („Chyba śpiewałam. A dlaczego nie?”) i jak się wydaje, traktowali raczej jako dotkliwą dla władzy formę protestu niż polityczne wyznanie wiary. Manifestujących studentów trudno było wszak zatrzymać lub ukarać za śpiewanie pieśni będącej hymnem rządzącej partii. Obecni w sądzie „komandosi” zbierali również informacje o przebiegu procesu. Mężem zaufania Karola by ł Leszek Kołakowski – mówiła Nina Smolar – natomiast Jacka by ł Marian Brandy s. Proces by ł zamknięty. I jak by ła przerwa, to oczy wiście Leszek wy chodził i […] tłum ludzi go otaczał, i tak dalej. A Marian Brandy s stał z boku. I któregoś dnia ja stałam razem z Mary lką Hopfinger, teraz Mary lą Amsterdamską, i nam by ło przy kro, że tu, przy Leszku, tak się wszy scy kłębią, a Marian Brandy s taki sam, samotny, nikt się nim nie interesuje, w związku z ty m podeszły śmy, dy gnęły śmy, uśmiechnęły śmy się i spy tały śmy się: „A co tam na sali sądowej?”. Brandy s nam odpowiedział, [że] przecież on nie może mówić, bo przecież proces jest zamknięty. Ale postały śmy, dy gnęły śmy i szy bko poleciały śmy do Kołakowskiego, który wszy stko dokładnie opowiadał[373] .
Podobną strategię stosowano w czasie rozpraw odbywających się przed uniwersytecką komisją dyscyplinarną, która osądzała słuchaczy zaangażowanych w działalność polityczną, oskarżając ich o złamanie regulaminu studiów. Instancja ta wydawała zresztą łagodne wyroki (wbrew oczekiwaniom SB nikogo nie relegowała) i służyła raczej do obrony studentów niż stosowania represji – dawała władzom akademickim alibi, że nie lekceważą buntowniczych wyskoków, a jednocześnie chroniła studentów przed prawdziwymi wyrokami. Paula Sawicka mówiła: Pamiętam, że chodziliśmy na te dy scy plinarki Adama. […] Uprawialiśmy proceder podrabiania kart do wchodzenia, bo na te dy scy plinarki można by ło wejść, jeśli się miało odpowiednią kartkę. Ja wy specjalizowałam się w ich podrabianiu. Trzeba by ło mieć papier offsetowy, czy li taki bibułowy, i ja na maszy nie pisałam przez kalkę. To, co się odbiło kalką
niebieską, to zawsze wy glądało tak jak ten… powielacz spiry tusowy czy jakiś. [By ły ] kropeczki i się wpisy wało nazwisko, więc to nie by ło bardzo trudne – wy specjalizowałam się właśnie w produkowaniu takich uprawnień do wejścia. Nie wiem, kto je wy dawał – dziekanat na prawie czy gdzieś? Bo to na Wy dziale Prawa się odby wały te dy scy plinarki. W każdy m razie bardzo dobrze przechodziły te rzeczy. Więc to pamiętam – może właśnie z tego powodu?[374]
Respondentka dodała też znamienną uwagę: A z sądu [z procesu Kuronia i Modzelewskiego] to mniej pamiętam, chociaż też mam jakieś takie wspomnienia – teraz nawet nie wiem, które są prawdziwe, a które nie. Tak że dy scy plinarki Adama pamiętam, a z sądu to mi się wszy stko my li, nawet mi się miesza chy ba z ty mi ursuskimi procesami[375] .
Stworzony przez środowisko „komandosów” wzór protestu za kilka lat miał się stać punktem wyjścia dla działalności Komitetu Obrony Robotników. Ten oby czaj kory tarzowania, wprowadzony w Warszawie, by ł niesły chanie ważny – pisał Kuroń. – Przecież potem w kilkanaście, kilkadziesiąt osób siedzieliśmy na kory tarzu na każdej rozprawie, bez względu na to, czy oskarżony mógł nas zobaczy ć, czy nie [376] .
Pamięć środowiska „komandosów” zakotwiczona jest także w sali numer 17 na trzecim piętrze Instytutu Historycznego UW . Odbyło się tam zebranie w dziesiątą rocznicę Października ’56. Oficjalny temat spotkania brzmiał neutralnie: „Rozwój kultury polskiej w ostatnim dziesięcioleciu”, jednak, o czym powszechnie wiedziano, w rzeczywistości miało być poświęcone ocenie rządów ekipy Władysława Gomułki. Dlatego dyskusję zaplanowano na 21 października – równo dziesięć lat po jego dojściu do władzy. Zamierzano mówić o wielkich nadziejach, jakie wydarzenie to obudziło w społeczeństwie, i o tym, że zostały one zaprzepaszczone. W powietrzu czuło się napięcie, studenci byli podekscytowani, a wykładowcy zaniepokojeni. Na zebranie przyszły tłumy, część ludzi nie zmieściła się w sali wykładowej i stała na korytarzu. Spodziewano się skandalu politycznego. Formalnie organizatorem zebrania był wydziałowy ZMS, ale inicjatywa wyszła od Adama Michnika i „komandosów”. By liśmy dobrze przy gotowani do tego spotkania – relacjonował Jan Lity ński. – Zastosowaliśmy taką naszą stałą metodę, że kilka osób przy gotowuje się do zabrania głosu, i ten plan w dużej mierze wy konaliśmy. […] Zależało nam, żeby podkreślić, że jesteśmy dziećmi Października, i podkreślić solidarność z więźniami polity czny mi, czy li z Kuroniem
i Modzelewskim [377] .
W środowisku „komandosów” (wówczas dopiero powstającym) panowało przeświadczenie, że rok 1956 symbolizuje złotą erę polskiego socjalizmu i zarazem niespełnioną obietnicę władz. Stare roczniki „Po Prostu” były lekturą czytaną nie mniej uważnie niż paryska „Kultura”, a najważniejsze artykuły (także te zdjęte przez cenzurę) krążyły w odpisach. Nasze dy skusje zawsze miały w podtekście [to], że odchodzimy coś od Października – mówiła Teresa Bogucka. – Miało by ć tak [lepiej], a jest jakby gorzej. Cofamy się. Wtedy głośno powiedziane słowo miało wielką moc. I pomy sł by ł taki, czy taka intuicja by ła, że jak [to] głośno zostanie powiedziane, to ta władza musi jakby coś z ty m zrobić. No przecież nas nie wsadzi, w związku z ty m musi, nie wiem, wy tłumaczy ć, a może coś się zmieni? [378]
Głównym punktem programu było wystąpienie profesora Leszka Kołakowskiego. Znany na uniwersytecie filozof przypomniał, że postulaty formułowane w Październiku miały charakter ogólnonarodowy i nadal są dla narodu istotne. Zarzucił, iż rządy PZPR skazują kraj na permanentny kryzys; przy aplauzie sali krytykował też ustawodawstwo PRL-u, wytykając, że przepisy są celowo sformułowane niejasno, aby rządzący mogli stosować prawo wedle własnego upodobania. Wśród najważniejszych oczekiwań społecznych wymienił pragnienie „przywrócenia suwerenności Polski, przy powszechnym i uzasadnionym poczuciu niepełnej suwerenności naszego kraju”[379] . Trudno sobie wyobrazić zdanie bardziej obrazoburcze dla ówczesnej władzy. Lityński wspomina, że „wystąpienie było bardzo pesymistyczne, Kołakowski mówił o odejściu od ideałów Października i jedyną szansę widział w rozwoju technologii”[380] . Blumsztajnowi utkwił w pamięci jeden z wątków przemówienia – że FSO produkuje najgorsze samochody świata – „Taki był ton tego wystąpienia”[381] . Uczestnicy spotkania uważają dziś, że Kołakowski świadomie przekroczył wszystkie granice i złamał tabu. Był głęboko rozgoryczony polityką władz i nie zamierzał powściągać się w krytyce. Jak ujął to Lityński, „jego wystąpienie było rozstaniem się z PZPR”. Przemówienie podgrzało atmosferę na sali, zdaniem Blumsztajna „zamieniło spotkanie w wiec”. Wystąpienie następnego prelegenta, Krzysztofa Pomiana, który krytykował organizacje młodzieżowe,
zarzucając, że są „zakulisowo dyrygowane przez partię” i „wychowują albo praktycznych cyników, albo skrajnych anarchistów”, bynajmniej nie ostudziło nastrojów. Po referentach głos zabrało jeszcze kilkanaście osób, głównie spośród „komandosów”. Potępiali uwięzienie Kuronia i Modzelewskiego. Sawicki zgłosił projekt rezolucji z żądaniem ich uwolnienia, zawierającej też protest przeciw ograniczeniom swobód obywatelskich, wolności prasy oraz stosowaniu Małego kodeksu karnego do celów politycznych. Kołakowski jednak mówił tak radykalnie, że w oczach niektórych uczestników zebrania przyćmił nawet „komandosów”. By łem na ty m wy kładzie – wspominał Aleksander Mackiewicz – by ł taki przełomowy, bardzo mocny. […] No, to wtedy już by ła taka ostra konfrontacja polity czna, bo Kołakowski zakwestionował całą polity kę Gomułki w ty m czasie, bardzo ostro. No, to by ł właściwie jego wy kład, owacy jnie przy jęty przez zebrany ch, bo to nawet już nie by ło dy skusji. On wy głosił wy kład i nastał aplauz. Po prostu. Tak to wy glądało[382] .
Spotkanie z Kołakowskim stanowiło ważne wydarzenie w dziejach opozycji, było także punktem zwrotnym wielu narracji autobiograficznych. Przełamana została pewna bariera psychologiczna: oto słowa demaskujące ustrój jako dyktaturę wypowiedział nie rozgorączkowany student, ale darzony powszechnym szacunkiem profesor. Zrobił to publicznie, w obecności kilkuset słuchaczy i podczas debaty uniwersyteckiej. Zarówno dla społeczności akademickiej, jak i – niewątpliwie – dla władz stało się jasne, że inteligencja zwiera szeregi i będzie coraz mocniej protestować przeciwko ograniczaniu swobód obywatelskich. Tam by ła wiecowa atmosfera – mówił Aleksander Smolar. – By ło bardzo dobre, to znaczy emocjonalnie, jeśli chodzi o stężenie opozy cy jności, przemówienie Kołakowskiego. […] I atmosfera by ła bardzo podgrzana, podgrzana do ekscy tacji, takiego języ ka my śmy nie sły szeli, jeszcze ze strony mity cznego profesora, który mówi o zdradzie, o porzuceniu ideałów Października, i właśnie ty ch przy miotników negaty wny ch tam by ło takie nagromadzenie. To by ło dość bulwersujące. Tak że będąc tam, miało się świadomość, że to jest wy darzenie, że to jest uderzenie, które wy kracza daleko poza codzienność [383] .
Kierownictwo partii nie zamierzało sprawy puścić płazem. Kołakowski i Pomian zostali usunięci z PZPR, taki sam los spotkał kilkunastu wybitnych pisarzy, którzy wystosowali list protestacyjny przeciwko tej decyzji. Zmuszono
także władze Uniwersytetu Warszawskiego, aby pociągnęły do odpowiedzialności studentów udzielających się podczas rocznicowego spotkania. Postępowanie dyscyplinarne (zakończone zresztą symbolicznymi karami) raczej jednak wzmocniło, niż przytłumiło nastroje opozycyjne na uniwersytecie. Pod petycją w obronie Adama Michnika, który jako jedyny został zawieszony w prawach słuchacza, zebrano niemal tysiąc pięćset podpisów zarówno studentów, jak i młodszych pracowników naukowych. Spotkanie z Kołakowskim zadziałało jak katalizator nastrojów politycznych: zmniejszyło lęk przed publicznym krytykowaniem ustroju, a jednocześnie rozreklamowało środowisko „komandosów” i zjednało mu nowych zwolenników. Piotr Rachtan wspominał, że właśnie obecność na zebraniu stała się dla niego początkiem działalności opozycyjnej. W [19]66 roku, jak przy szedłem na uniwersy tet, po pierwsze wy skoczy łem jak taka piłeczka pingpongowa z wody na świat i zetknąłem się z nowy m zupełnie środowiskiem, inny m. Przy szedłem na Wy dział Społeczny, gdzie się sporo mówiło, gdzie się ży ło trochę czy m inny m. Dla mnie takie sły nne zebrania na Wy dziale Historii w dziesięciolecie Października to by ło coś niesły chanego. Chłonąłem to, co się tam działo, i to, co się tam mówiło, każdy m neuronem. To by ło dla mnie objawienie. I my ślę, że właśnie to wy warło bardzo silny wpły w na to, co potem robiłem, jak czułem, jak odbierałem świat, jak my ślałem o ty m świecie i co robiłem. Właściwie nie pamiętam, czy poszedłem z moją siostrą, starszą ode mnie, wtedy by ła na fizy ce. Chy ba ją zabrałem. I chy ba właśnie Eugeniusz Smolar – tak mi się wy daje – mi o ty m powiedział, a znaliśmy się wszak parę dni dopiero czy miesiąc, no, wcześniej nie znałem go, w ży ciu go nie spotkałem. […] To by ło niesły chane wy darzenie, ta swoboda słowa, otwartość, ta swoboda wy powiedzi Adama Michnika. Ja już nie pamiętam w tej chwili, kto tam mówił. Prócz Pomiana i Kołakowskiego mówił Michnik i chy ba właśnie Heniek Szlajfer, jeszcze kilka czy kilkanaście osób, a ta całkowita swoboda i języ k – dla mnie wtedy to by ło nowe. Inny języ k niż ten, z który m się sty kałem na co dzień w domu, inny [niż ten] z który m miałem do czy nienia w szkole, inny [niż] można by ło usły szeć w radiu czy przeczy tać w gazetach, więc to by ło dla mnie niesamowite. No właśnie. I wtedy chy ba przy lgnąłem tak trochę do ty ch „komandosów”, do tego środowiska, by łem jedny m z młodszy ch tam ludzi, miałem siedemnaście lat przecież[384] .
Jesienią 1967 roku bieg wydarzeń nabrał tempa: Kuroń i Modzelewski są już na wolności, a ich więzi z „komandosami” stają się teraz mocniejsze niż przed uwięzieniem. Rozpoczynają się też dyskusje co do strategii działań politycznych, rozpostarte między postulatem aktywnego sprzeciwiania się władzy a chęcią powrotu do zamkniętych spotkań samokształceniowych. W tym
kontekście wielu respondentów wspominało gwałtowny konflikt między Michnikiem i Janem Grossem, chociaż – jak sami przyznawali – po latach zatarły się im racje i argumenty stron, a w pamięci pozostał obraz gwałtownego sporu o charakterze personalnym. Wśród różnych tematów poruszanych na spotkaniach wciąż powracała także kwestia Listu otwartego. Kategorie marksistowskie, którymi jeszcze do niedawna rozumowała część „komandosów”, schodziły na plan dalszy. My śmy powoli dochodzili do tego, że tutaj podstawowy m problemem jest demokracja – mówił Jan Lity ński. – Demokracja nałożona na ten problem narodowy, ty lko – jak mówię – słabo sobie z nim radziliśmy. Kiedy Jacek i Karol wy szli z więzienia, to oni próbowali jeszcze… By ła taka dy skusja, bodajże u Jadwigi Staniszkis, o problemie narodowy m. Oni tam bardzo efektownie i bły skotliwie próbowali bronić swojej tezy narodowej, ale to by ło puste już. Ale to, jak mi się wy daje, jest bardzo ważne, bo my dzięki ty m dy skusjom, dzięki ty m przemy śleniom doszliśmy do Dziadów. Podejrzewam, że rok przedtem, gdy by by ł problem Dziadów, w ogóle nie zwróciliby śmy na niego uwagi[385] . Jeżeliby mówić o wczesny m okresie my ślenia, to nam się wy dawało, że walka z caratem, tak czy owak, jest walką o niepodległość – mówił Mirosław Sawicki – że ta walka klasowa jest walką o niepodległość. Z czasem nam ty ch haseł niepodległościowy ch zaczy nało brakować. Tak że na Dziady by liśmy przy gotowani […] [i] na my ślenie o niepodległości[386] .
Schyłek roku 1967 musiał być dla „komandosów” i zaprzyjaźnionego z nimi kręgu młodych naukowców czasem decydujących przemian i formowania własnej tożsamości, sądząc po tym, jak często, spontanicznie i obszernie przywoływany jest w relacjach. Aleksander Smolar opisywał ten proces z pozycji obserwatora. Pamiętam, że kiedy Kuroń z Modzelewskim wy chodzą z więzienia, zaczy nają się znowu spotkania polity czne i organizujemy je przy okazji różny ch urodzin – żeby zakonspirować – w różny ch mieszkaniach. Więc pamiętam, że tam jedno by ło u Karola Modzelewskiego, pamiętam jedno u Jadwigi Staniszkis – to ja ją przy prowadziłem do tego środowiska, [by ł też] Kuba Karpiński, też trochę z innego środowiska, i to by ły takie dy skusje. To jest dość interesujące wtedy ideowo, bo oni przewartościowują, oni przemy śliwują, właściwie odchodzą od trockistowskiej platformy ku temu, co widać już później wy raźnie w Marcu, ku takiej ogólnej platformie, że tak powiem, praw człowieka. Tak naprawdę wówczas pojawia się języ k, który później, w latach siedemdziesiąty ch i osiemdziesiąty ch, robi wielką karierę. Odwołanie się do takich wartości fundamentalny ch – później w Marcu te hasła odwołujące się do konsty tucji, do wolności słowa i tak dalej, także kwestia narodowa – naród staje się
wartością nagle dla nich[387] .
W tym miejscu zaczyna się sekwencja wydarzeń dobrze znana z podręczników historii. 25 listopada 1967 roku w Teatrze Narodowym odbyła się premiera Dziadów Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Spektakl został wpisany do planów Ministerstwa Kultury i miał być formą uczczenia pięćdziesięciolecia rewolucji październikowej. Treść sztuki uchodziła dotąd w Polsce Ludowej za postępową i nie było powodu, by spodziewać się, że tym razem inscenizacja zostanie wykorzystana jako pretekst do manifestacji. Jednak już w czasie pierwszego spektaklu na widowni doszło do manifestacji: młodzi ludzie żywiołowo oklaskiwali partie sztuki wymierzone w carską dyktaturę. To by ło w powietrzu – mówił Michnik. – Kto tam przy chodził? Warszawska publiczność inteligencko-opozy cy jna. Publiczność, która by ła najbardziej podatna na ten ty p namiętności i emocji. Prawdopodobnie nie by łoby takich reakcji, gdy by nie to, że od premiery mówiło się o interwencjach sowieckiej ambasady, co zresztą wcale nie by ło prawdą [388] .
Nieprawomyślne zachowanie widowni sprawiło, że władze ograniczyły liczbę przedstawień. Im szerzej po Warszawie rozchodziła się plotka, że nowa inscenizacja Dziadów nie spodobała się partii, tym częstsze i gwałtowniejsze były oklaski na widowni. Wśród manifestantów prym wiedli „komandosi”. Spór wokół dzieła Mickiewicza nałożył się na istniejący już konflikt między studentami a władzą. Specyficzna sytuacja, podobieństwo pewnych okoliczności i postaci sprawiły, że granica między teatrem a rzeczywistością zaczęła się zacierać. „Komandosi” odnajdywali się w roli Konrada, partia i jej poplecznicy przemawiali kwestiami Senatora. Identyfikacja z treścią sztuki wzmocniła ewolucję światopoglądową buntowników. Dobitnie ujął to Adam Michnik: Dla mnie rok 1968 by ł rokiem wielkiego zwrotu w świadomości history cznej. Poczułem, że ży ję w kraju podbity m, a nie w państwie zdeformowanego socjalizmu, jak my ślałem wcześniej. […] Rok 1968 to by ły Dziady mojego pokolenia. Więzienie na Rakowieckiej stało się dla mnie konty nuacją celi Konrada, a filomaci okazali się moimi starszy mi kolegami[389] .
Seweryn Blumsztajn z kolei zapamiętał, że manifestacje w sprawie Dziadów
budziły jego wątpliwości i miał poczucie, że środowisko potraktowało je „w jakiejś mierze instrumentalnie”. Kiedy przy szły Dziady to ta „grupa komandoska” by ła dość szeroka, to już nie by li ty lko ludzie z wpły wu Michnika i z walterowców, prawda? To już jednak by ło znacznie szersze. My śmy wszy scy, albo ogromna większość z nas – włącznie z ludźmi […] z zupełnie innego środowiska, [jak] na przy kład Teresa Bogucka – my śmy by li wy raźnie ukształtowani na takim anty endeckim sy ndromie, nie ty lko dlatego że [by liśmy ] Ży dzi, ale i [że] języ k narodowy – to wszy stko by ło nam zupełnie obce. Co więcej, pamiętajmy, że wtedy by ł ten cały spór o szy derstwo z historii, my śmy by li na pewno po stronie szy derców, więc nas ten języ k narodowy odrzucał, my śmy się bali go uży wać. My śmy w te emocje nie wchodzili. Chociaż mieliśmy je – na przy kład dla mnie powstanie warszawskie by ło czy mś niezwy kle ważny m, ten mit powstania. […] W każdy m razie miałem poczucie, kiedy my śmy się zaangażowali w Dziady, poczucie fałszy wego tonu z naszej strony, że gdzieś przy bliżamy się do świata, który [nie jest nasz] [390] .
W połowie stycznia 1968 roku Dejmkowi zakomunikowano ostateczną decyzję KC: do końca miesiąca Dziady zagrane zostaną jeszcze tylko dwa razy, po czym schodzą z afisza. W odpowiedzi „komandosi” na ostatnim przedstawieniu 30 stycznia 1968 roku zorganizowali dubeltową manifestację. Sala nabita była ludźmi do granic możliwości, skandowano hasło „Niepodległość bez cenzury”, ukute przez Modzelewskiego. Po zakończeniu przedstawienia dwustuosobowy pochód – złożony ze studentów UW i PWST – ruszył spod teatru w stronę pomnika Mickiewicza. Chociaż była to demonstracja bez widzów – dochodziła północ i ulice już opustoszały – „komandosi” przekroczyli tego dnia ważną granicę. Po raz pierwszy zorganizowali protest w przestrzeni publicznej, poza enklawą uniwersytecką. Józef Dajczgewand i Jan Lityński złożyli kwiaty pod monumentem, na żelaznym ogrodzeniu zawieszono transparent z żądaniem dalszych przedstawień. Chwilę później do akcji przystąpiła milicja. Zatrzymano kilkadziesiąt osób, spośród których dziewięć stanęło przed kolegium. Chociaż ciężar postawionych zarzutów był niewielki – „zakłócanie porządku publicznego” – kilkutysięczne grzywny stanowiły dotkliwą karę. W tym momencie pęka „kordon sanitarny”, wyznaczający dotąd granice działalności kontestatorów. Informacje o protestach w sprawie Dziadów rozchodzą się na inne uczelnie i do innych miast, a „komandosi” stają się grupą
rozpoznawaną przez ludzi niemających z nimi wcześniej żadnych kontaktów, nawet towarzyskich. Andrzej Krzesiński z Politechniki Warszawskiej wspominał: Jeszcze przed Marcem dowiedzieliśmy się, że jest jakieś wspaniałe przedstawienie w teatrze – spektakl Dziady Mickiewicza – i że chodzą słuchy, że to ma by ć przez cenzurę zdjęte. W związku z ty m my śmy jeszcze – ja z paroma moimi kolegami – zdąży li by ć na ty ch Dziadach pod koniec chy ba jeszcze poprzedniego roku, przed świętami. I oczy wiście wielkie wrażenie to na nas wy warło. Ja mówię teraz o sobie – na mnie wielkie to wy warło wrażenie. Natomiast reakcja wtedy – na ty m przedstawieniu, na który m by liśmy – reakcja publiczności by ła umiarkowana, to znaczy jak [by ły ] jakieś teksty czy aluzje anty rosy jskie, to publiczność biła brawo, owszem, ale w sposób – moim zdaniem – umiarkowany, zwłaszcza że Holoubek grał tak wspaniale, że to w ogóle zaty kało, i czy po ty m by ły brawa, czy w trakcie spektaklu, to dla mnie już nie miało znaczenia wobec wielkości jego kreacji. Ale tak jak mówię, wtedy na ty m przedstawieniu, na który m by liśmy, ta reakcja publiczności by ła dość umiarkowana, powiedziałby m. Toteż bardzo mnie oburzy ła wiadomość, że jednak jest decy zja o zdjęciu Dziadów i że to ma by ć ostatnie przedstawienie. No ale już nawet… Próbowałem się dostać na to ostatnie przedstawienie, ale niestety nie by ło biletów. Po czy m dowiedziałem się, że cała akcja manifestacy jna pod pomnikiem Mickiewicza się skończy ła bardzo źle. I to zarówno mnie, jak i moich kolegów ze studiów, przy znam się, bardzo wkurzy ło, bo moim zdaniem władza posunęła się zby t daleko. Zresztą koledzy mieli taką samą opinię. A jak jeszcze na dodatek dowiedzieliśmy się, że za udział w tej imprezie oraz za rozmowę z dziennikarzem zostali relegowani z uniwersy tetu Michnik i Szlajfer, to przy znam się, że to już nas wkurzy ło maksy malnie [391] .
Jednocześnie fakt, że protesty „komandosów” odwoływały się tym razem do etosu niepodległościowego, zapewniał im rezonans w środowiskach, w których hasła o przywróceniu systemowi marksistowskiej czystości nie mogły znaleźć zwolenników. Przede wszy stkim chodziło o Dziady – mówiła Maria Żółtowska, tłumacząc swoje zaangażowanie w marcowe protesty. – Zostałam wy chowana w duchu wręcz ekstremalnego patrioty zmu, do tego stopnia, że jako małe dzieci musiały śmy stać, jak by ł grany hy mn, niezależnie od tego, że on otwierał na przy kład akademię komunisty czną. Poza ty m moi pradziadkowie brali udział w powstaniu sty czniowy m, dokładnie znałam te historie z relacji babci. Jeden z nich odegrał bardzo dużą rolę, jeżeli chodzi o organizację powstania sty czniowego na Mazowszu północny m. I tu raptem klasy ka polskiej literatury – Dziady – zostają zdjęte. Mnie to się nie chciało zmieścić w głowie. Absolutnie nie [miała na to wpły wu] żadna organizacja, bo do nas [w akademikach] ta opozy cja Krzy wego Koła czy tworzący ch się środowisk opozy cy jny ch warszawskich nie trafiała [392] .
W pamięci buntowników silniej niż manifestacja zapisała się zorganizowana
na uniwersytecie akcja zbierania podpisów pod petycją domagającą się przywrócenia spektakli. Pamiętam, że z Ireną Grosfeld, obecnie Smolarową, jeździłam po akademikach żeńskich – opowiadała Irena Lasota. – To by ła rzeczy wiście dobra operacja. Pamiętam, Jaś Lity ński by ł w ty m też bardzo dobry, on miał kogoś, kto fotografował listy z podpisami. To naprawdę by ły inne czasy : wtedy fotografowanie by ło wy darzeniem. W pewny m momencie zaczęła się dy skusja, co z tą listą zrobić, jak ją doręczy ć. Ja strasznie nie lubię takich niekończący ch się, bezsensowny ch dy sput, więc powiedziałam, że przecież po prostu można posłać pocztą poleconą. Ja będę nadawcą. I rzeczy wiście następnego dnia nadałam to na Bagateli [oddział poczty przy ulicy Bagatela], ale już nie pamiętam, czy ty lko do marszałka sejmu. Potem widziałam ory ginał tej koperty w moich aktach. Tak że albo on [marszałek sejmu] oddał, albo do niego nie doszło. My śmy policzy li podpisy i czy telny ch by ło 3165 czy 3615. Przedtem podpisów by ło dużo więcej, ale policja [sic] nam wy ry wała, szarpała listy [393] .
Od tego momentu grono buntowników rosło coraz szybciej, niczym tocząca się kula śnieżna. Kolejni z szeroko pojmowanego kręgu „komandosów” przyłączali się do akcji, pociągając za sobą osoby nieuczestniczące wcześniej w żadnych protestach. Przepisy wałem, oczy wiście, tak, tak – wspominał swój udział w kolportowaniu pety cji Piotr Rachtan. – My śmy w domu nie mieli maszy ny do pisania i kiedy trzeba by ło pisać ulotki, to ja miałem taką koleżankę, w której się kiedy ś w szkole kochałem, z bardzo inteligenckiej, rzeczy wiście profesorskiej, zacnej rodziny, strasznie takiej chadeckiej, powiedziałby m, przy kościelnej. Ale no, rzeczy wiście bardzo przy zwoita i dobra rodzina. I mama tej mojej przy jaciółki przepisy wała, ponieważ ona by ła osobą prowadzącą dom pana profesora, więc miała czas na to. I ona przepisy wała sama te ulotki, na przebitce, żeby dużo tam się zmieściło ty ch egzemplarzy, i produkowała dla mnie te ulotki. Ona i jacy ś inni moi znajomi, znajomi rodziców oczy wiście się też w to włączy li. Więc w tej wojnie ulotkowej akty wnie dopiero brałem udział wtedy, kiedy to by ło potrzebne, czy li właściwie dopiero w [19]68 roku, gdzieś w sty czniu chy ba, po Dziadach. Najpierw uczestniczy łem w zbieraniu podpisów pod pety cją w sprawie Dziadów, tak to się nazy wało chy ba. I miałem nawet jakiś incy dent z jakimś ubekiem, który próbował mi zabrać takie podpisane egzemplarze pety cji, i chodziłem po uniwersy tecie. […] I miałem jakiś taki incy dent, kiedy odmówiono mi albo złożenia podpisów, albo wzięcia ulotki do ręki. […] Nie pamiętam, ile zebrałem, ale parę kartek, więc pewnie sto, sto pięćdziesiąt podpisów może udało mi się zebrać. I to by ł początek wojny ulotkowej, potem naturalnie brałem udział w rozklejaniu ulotek w sprawie wiecu na uniwersy tecie [394] .
Kolportowanie petycji, a następnie rozklejanie ulotek zawiadamiających o liczbie zebranych podpisów wymagało poznania przez „ludzi z Marca” nowych
strategii organizacyjnych oraz opanowania różnych technik powielania. Ponieważ groźba represji stawała się coraz bardziej realna, buntownicy – nieograniczający się już w tym momencie do środowiska „komandosów” – uczyli się gospodarować zaufaniem: okazywać je i zdobywać. Ja nie by łem na ty m [przedstawieniu] – wspominał Stefan Bekier – ale wtedy nastąpiło pierwsze połączenie ty ch kręgów opozy cy jny ch SGPiS-owskich z uniwersy teckimi, mianowicie przy przepisy waniu na maszy nach i rozdawaniu ulotek przeciwko zakazowi Dziadów. Ulotek później zmierzający ch do wiecu 8 marca. Wtedy te opozy cje zaczęły po raz pierwszy tak naprawdę ze sobą współdziałać. My śmy pisali te ulotki, wiem gdzie, u kogo, na jakiej maszy nie. Zresztą później, jak wszy scy by liśmy aresztowani, to wszy scy z maszy nami do pisania pod ręką [zostali wezwani] do pałacu Mostowskich [wówczas Komenda Główna Milicji i SB w Warszawie]. Oczy wiście. [W luty m 1968 roku by ło] szukanie maszy n do pisania. Przekony wanie ludzi, żeby się zgodzili, żeby na ich maszy nie coś przepisać. Dużo ludzi przepisy wało, ale do mnie wtedy przy szła, pamiętam doskonale, Basia Toruńczy k z propozy cją, czy ja by m chciał w tej akcji uczestniczy ć. No to ja się zgodziłem i zacząłem od strony SGPiS-u organizować ludzi z inny ch miejsc. Rozlepianie ulotek za pomocą kleju Scotch, który by ł sprowadzany z naszy ch podróży z Zachodu, przeźroczy sty, śmierdzący. No to też by ł taki chrzest bojowy, bo te ulotki się rozlepiało w toaletach i człowiek oczy wiście uciekał od razu. No i wtedy nawet rozlepiali ulotki ludzie, o który ch dzisiaj by nikt nie powiedział, że kiedy kolwiek rozlepiali jakiekolwiek ulotki. Studenci SGPiS-u z Jelonek [osiedle domów akademickich], niejaki Józef Oleksy, tudzież inni. [Piotr Osęka: Oleksy rozklejał ulotki?] Tak, on rozklejał. Bo my śmy go prosili o pomoc. Tak że Oleksy z paroma inny mi osobami z akademika na Jelonkach rozlepiali. Rosati rozklejał. Ale oni później poszli w kariery, tak że to by ł taki krótki epizod w ich ży ciu. Szczególnie Oleksego późniejsze koleje losu to już jest inna bajka [395] .
Podczas gdy coraz więcej osób zaczynało się angażować w maszynerię protestów, coraz więcej okazywało też strach. Zebrałem tego dnia i poprzedniego chy ba ze dwanaście, może z piętnaście podpisów w akademiku, mimo że chodziłem dosy ć… Tak że widzi pan, to wcale nie by ło tak oczy wiste, że ludzie tak chętnie podpisują [396] – mówił Leszek Sankowski.
Odmowa złożenia podpisu nie musiała jednak wynikać tylko z braku odwagi. Istotną rolę mogła też odgrywać wspomniana już nieufność, którą otoczone było środowisko „komandosów”. Jerzy Wocial, student SGP iS-u, zapamiętał, że odmówił przyjęcia pliku ulotek od Dariusza Rosatiego i Stefana Bekiera, oświadczając: „Nie wiem, w co wy gracie. Musiałbym się dowiedzieć, kto jeszcze jest w tym gronie, z kim miałbym dzielić pracę”[397] .
Warto dodać, że akcje wzorowane na warszawskiej podejmowano też w innych ośrodkach akademickich. We Wrocławiu protest zainicjował pracownik Politechniki Warszawskiej, który przekazał magistrantowi z Akademickiego Studium Lektorskiego osiem egzemplarzy przywiezionej przez siebie petycji. Ten rozdzielił tekst apelu między znajomych studentów. Podpisy zbierało łącznie kilkanaście osób, ze względów bezpieczeństwa działając głównie na terenie akademików. Apel poparło blisko tysiąc dwustu studentów, co było liczbą znaczącą[398] . Ciąg kolejnych protestów z przełomu lat 1967 i 1968 nie tylko oznaczał dla młodych buntowników potrzebę dobrej organizacji, ale także stawiał ich przed koniecznością kalkulowania ryzyka. SB przestała być abstrakcyjnym symbolem dyktatury – stała się realnym zagrożeniem, które należało uwzględnić, decydując się na rozklejanie ulotek albo zbieranie podpisów. Kontestatorzy po raz pierwszy musieli stawić czoła policyjnemu przesłuchaniu. Nie wszyscy – we własnym mniemaniu – wychodzili z tej próby bez skazy. Końcówka [19]67 roku by ła taka, że już się coś czuło, taki jakiś niepokój by ł wy raźny – opowiadał Leszek Sankowski. – Na Dziadach nie by łem. […] Natomiast zbierałem podpisy. […] I muszę panu powiedzieć, że mam tutaj… Mam taką plamę na ży ciory sie. Tak, dokładnie. Otóż zostałem przy dy bany na ty m [zbieraniu podpisów]… Zostałem zawieziony do pałacu Mostowskich. I właściwie nie by łem przy gotowany na… Jeszcze by ło to tak, że mi rano wjechano do akademika, gdzieś tam – nie wiem – o siódmej coś, może wcześniej. Z jednej strony by łem zadowolony, że ty lko zgarnięto ten List, który leżał na stole – a obok na półce leżała cała biblioteka taka jakaś pary skiej „Kultury ”, którą gdzieś tam, już nie pamiętam, jak to by ło – w każdy m razie miałem. […] dostałem ten List od Sewka Blumsztajna. I proszę pana, no, powiedziałem, [że] tak, że dostałem od Sewka. Powiedziałem. […] I tu się tak zderza taki legalizm mój poznański – bo coś takiego w mojej duszy zawsze by ło – z pewną wiarą, że to wolno robić. W związku z ty m, jeśli wolno, to dlaczego mam ukry wać, kto to robił? […] Wcale nie jest łatwo rozwiązać takie dy lematy tak szy bko, powiedzmy sobie, w konfrontacji z jakimś zagrożeniem. No i to jest taka rzecz, która mnie gry zie bardzo, że… Dałem plamę – no po prostu. Bo w ty m wieku już nie powinno się takich… [Piotr Osęka: Bo co – uważa pan, że powinien był pójść w zaparte i mówić: „Nie powiem”?] No oczy wiście, że tak. „To moja sprawa, co panowie macie do tego?” Ale oni mnie bardzo spry tnie podeszli: „No ale przecież to jest legalne – mówisz sam, że jest legalne”. „Tak, jest legalne”. Logika człowieka czasem gubi, szczególnie w takich sy tuacjach, w który ch nie o logikę chodzi i poprawne rozumowanie, ty lko o zupełnie inne wartości, o inne, że tak powiem… Zderzenie różny ch inny ch, wie pan, spraw[399] .
Sankowski zwrócił przy tym uwagę, że ryzyko nie dla wszystkich było równe. Te same represje ze strony SB oznaczały co innego dla dzieci z warszawskich, inteligenckich rodzin, a co innego dla studentów z prowincji. Bo to też by ł taki element, który by ł często podkreślany przez ludzi z akademika, że „Wiesz, no nie mamy w gruncie rzeczy gdzie pójść, jak nas wy pieprzą”. […] Natomiast jak jesteś z Warszawy, masz dom. Jesteś gdzieś. [A na prowincji] by ć może infamia cię spotka, jak wrócisz – wy rzucono cię ze studiów, no. Kto tam wie za co… Może głupi jakiś? Tak że to by ł taki zestaw różny ch moty wacji, które można przy woły wać na taką pewną niechęć przy łączania się do takich protestów. Ostrożność. To wy nikało z nadmiaru ostrożności. Poza ty m, wie pan, my ślę, że to też miało swoje znaczenie, że jeśli się wy chodzi z takich rodzin, gdzie trady cji, nie wiem, kształcenia, dy plomów uniwersy teckich nie ma, to ten pierwszy jest zawsze ważny, wie pan. Jest bardzo ważny. To jest jakby takie… W zasadzie za całą rodzinę się odpowiada [400] . Większość ludzi odbierała jako niesławę i dy shonor, że ktoś wy leciał ze studiów, bo poszedł polity kować. To wcale nie by ło bohaterstwo[401] – wspominał także Marek Suś.
W tym okresie „komandosi” rozpoczynają dyskusję na temat strategii walki i dopuszczalnego ryzyka, które można podjąć. „Na temat tego, w jaki sposób się angażować, czy zakładać organizację nielegalną, czy nie zakładać”[402] , mówił Mirosław Sawicki. Początkowo działalność opozycyjna jawiła się jako szlachetna przygoda i zarazem wyzwanie rzucone władzy, która długo okazywała się stosunkowo pobłażliwa. Chcieliśmy kontestować, a na uniwersy tecie to by ło łatwe i przy jemne – wspominał Sewery n Blumsztajn. – Dobrze bawiliśmy się, choć zawsze w ty ch zabawach by ło py tanie, gdzie jest granica: kiedy nas wy rzucą albo zapakują do więzienia [403] .
Na pewno nie wszyscy „komandosi” zamierzali testować cierpliwość władz i sprawdzać, jak daleko można się posunąć. My ślę, że wiele osób chciałoby widzieć raczej tę działalność jako a to samokształceniową, a to dy skusy jną, no, ewentualnie jak te publiczne dy skusje na uniwersy tecie – ale nic, co pchałoby w kierunku nielegalności albo by ło na granicy Kodeksu karnego[404] – mówił Henry k Szlajfer.
Inni odkrywali, że groźba narażenia się na represje jest ceną, jaką płaci się za wolność – dobro w PRL-u szczególnie cenne. Na początku zresztą zagrożenie wydawało się umiarkowane. By liśmy pokoleniem, które by ło za młode jeszcze wtedy, kiedy ten terror by ł rzeczy wiście
bolesny, prawda? – mówiła Paula Sawicka. – A te więzienia, te rzeczy [procesy marcowe] się zdarzy ły potem. A te przedtem to właśnie: a tu cię zatrzy mali, a tu coś, tu cię wy rzucili. […] Ale wiesz, to wszy stko nie by ła taka wielka cena za ten luksus, prawdę powiedziawszy. Bo to by ł luksus – pozwolić sobie na to, żeby pokazać języ k władzy. I wtedy, w [19]67 roku, jak gdy by zaczęły się takie rzeczy, które zaczęły by ć bolesne bardziej… Bo przedtem to brałam na siebie ry zy ko: czy mam przemy cić torbę książek z Pary ża, „Kultury ” i inny ch, czy nie. Tutaj się trzęsłam cała, ale trudno – albo mnie złapią, albo mnie nie złapią. Ale to wszy stko to nie by ły jakieś ciężkie wy bory i duże koszty [405] .
Środowisko „komandosów” nauczyło się życia w warunkach ciągłej inwigilacji. W ostatnim roku przed Marcem większość buntowników znała już podstawowe zasady konspiracji. Rozmów o planowanych działaniach nie prowadzono przez telefon ani w mieszkaniach, co do których istniało podejrzenie, że mogą być na podsłuchu. Idący na spotkanie sprawdzali, czy nie mają policyjnego „ogona”, i szukali sposobów, żeby zgubić śledzących agentów. Chyba jednak traktowano te środki ostrożności bardziej w kategoriach gry w podchody niż ucieczki przed prawdziwym niebezpieczeństwem. Nie baliśmy się, bo czuliśmy, że jesteśmy w grupie – mówiła Teresa Bogucka – […] uczy liśmy się, że się rozpy chamy [i] coraz więcej nam wolno. Też spadały na nas rozmaite sprawy, to głównie na Michnika, ale odwalczało się, no. Zbierało się podpisy. Mieliśmy poczucie, że co prawda to nam zagraża, ale oni się nie ośmielą. Taka [by ła nasza] mentalność, że po prostu to się nie może wy darzy ć, bo, nie wiem, świat patrzy, bo to by wszy stko skonfrontowało, bo się zbliża plenum. [Piotr Osęka: A pani miała jakąś świadomość, że może trafić do aresztu?] A skąd! Skąd. To dzisiaj tak patrzę, że moja rodzina mówiła: „Skończy sz w więzieniu”. To starsze pokolenie wiedziało, że za głupstwa się trafia tam, ale my śmy nie mieli takiego poczucia [406] .
Scenę znakomicie oddającą tę pokoleniową różnicę w ocenie niebezpieczeństwa znajdziemy w relacji Karola Modzelewskiego. Jego świadectwo pokazuje, że generacja, która świadomie przeżyła stalinizm, o wiele celniej potrafiła przewidzieć represje po 8 marca. Uważałem, że funkcjonujemy na szczególny ch papierach. Że jesteśmy tolerowani z wielką iry tacją przez władzę. Mówię o ty m środowisku kontestatorów. Że jak przekroczy my pewną granicę, na przy kład jak zorganizujemy wiec na dziedzińcu albo jak wy jdziemy na ulice i pokrzy czy my sobie, to władza się zdecy duje na rozprawę z ty m środowiskiem. Ja pamiętam taką rozmowę, którą mieliśmy z Adasiem Michnikiem. We trójkę: Jacek, Adaś i ja. I ja mówię: „No to pozamy kają nas, wszy stkich pozamy kają”. „Za co?” „Coś ty, głupi? Nie » za co?« , a » po co?« . Żeby by ło cicho”. „Ale, no, na jakiej podstawie?” Jacek mówi: „No jak to? – To by ło już w czasie akcji ulotkowej. – Pety cje ktoś robił, zbierał ktoś podpisy ?
[…] Ulotki ktoś przepisy wał na maszy nie, kleił na ścianach, roznosił? No to masz organizację. Do tego trzeba się dogadać, żeby to zrobić. Organizacja legalna? Nie, nielegalna oczy wiście”. „No coś ty, oszalał? Jaka organizacja?” „Jak to jaka, no po prostu, no…” „A dowody jakie, że istnieje organizacja?” „Zeznania”. „Ale czy je, no?” „No, jak zamkną…” „To chy ba że kogoś złamią”. Ja mówię: „Adasiu, złamią niejednego”. No i dla mnie by ło to zaskakujące u Adama, już nie mówię o pozostały ch ty ch młody ch ludziach, jednak to przekonanie, że państwo jest przy jazne, którego my śmy nie mieli z Jackiem. Ja państwu nie ufałem od dawna. Nie miałem poczucia, że to jest moje państwo. Nawet wtedy, jak działałem w partii, nie miałem takiego poczucia [407] .
„Komandosi” liczyli się z tym, że za swoją działalność mogą zostać ukarani, ale nie przewidzieli, jak mściwa może okazać się władza. Na pewno nie spodziewali się też, że zainicjowany przez nich bunt już wkrótce znajdzie tysiące naśladowców w całym kraju.
A w y w ogóle w iecie, co to j est straj k?
Ten marcowy piątek był normalnym dniem zajęć akademickich. Studenci szli na wykłady i seminaria. Przystępowano do kolokwiów w ramach trwającej właśnie sesji egzaminacyjnej. Jak wspominał po dwudziestu pięciu latach Antoni Macierewicz: To by ł dzień, który składał się z maszerowania, uciekania i zdawania egzaminów. Najpierw zdawałem egzamin, o ile się nie my lę, z historii średniowiecznej u prof. Henry ka Samsonowicza. Kibicowałem też mojej przy szłej żonie, która miała ten egzamin zdawać, ale już nie zdąży ła, bo zaczęło się schodzenie na wiec [408] .
Napięcie wisiało w powietrzu już od kilku dni. Z ust do ust podawano sobie informację o szykującym się wiecu, chociaż nie wszyscy zdawali sobie sprawę, czego dokładnie miał on dotyczyć. Wówczas, 8 marca, miałam bardzo blade pojęcie o ty m, co się szy kuje – pisała w relacji Teresa Bochwic. – Odczuwałam ty lko duszną atmosferę, miałam to poczucie co wszy scy, że jest nieznośnie i że coś musi się zdarzy ć, bo dalej tak nie może by ć […]. W piątek rano dawaliśmy sobie porozumiewawcze sy gnały : „Tak, dzisiaj, w samo południe, na główny m dziedzińcu”. Nie wiedzieliśmy nic dokładnie. Ważne by ło, że Coś Się Dokonuje [409] .
Studentów intrygowały ulotki rozrzucane i rozklejane w budynkach stołecznych uczelni – większość dopiero w tym momencie dowiadywała się, że na UW działa opozycja. Kiedy pojawiły się w [19]68 roku na Wy dziale Polonisty ki takie malutkie karteczki, na który ch by ło napisane, że będzie wiec 8 marca o dwunastej w południe w obronie studentów, ja ty ch nazwisk wtedy nie sły szałam – mówiła Joanna Trzeciak-Walc. – W ogóle nie wiedziałam o jakichś Klubach Poszukiwaczy Sprzeczności, o niczy m wtedy nie wiedziałam. My nie by liśmy przedtem ani w kręgu bliskich znajomy ch [ani] przy jaciół komandosów[410] .
Ulotki dotarły jednak do ograniczonego grona studentów, większość pozostawała nieświadoma burzy, która za chwilę miała się rozpętać. 8 marca zupełnie przy padkiem znalazłam się na dziedzińcu uniwersy tetu – mówiła Maria Żółtowska. – Chciałam posiedzieć dłużej w bibliotece, a trafiłam prosto na początek tego
wiecu. […] W momencie kiedy tam przy jechałam, zobaczy łam tłum ludzi, już na dziedzińcu uniwersy tetu. Właśnie odby wał się wiec. […] Kilka osób stało na balkonie, cała reszta na dziedzińcu. Usły szałam, że organizujemy protest przeciwko relegowaniu naszy ch kolegów z uczelni[411] .
Poczynając od tego momentu, wiadomości rozchodziły się coraz szybciej i coraz dalej, około południa dotarły do innych warszawskich uczelni. Na wiec na uniwersy tet trafiłem przez przy padek – wspominał Jerzy Rachwald, wówczas student SGGW. – Przy jechałem na zajęcia na uczelnię i przy wejściu jakiś tłumek się kłębił, i tam usły szałem, że na uniwersy tecie jest wiec, więc zrobiłem w ty ł zwrot i pojechałem na uniwersy tet[412] .
Wkrótce informacja o wiecu zamieniła się w informację o rozpędzeniu wiecu, dzięki czemu rozchodziła się jeszcze szybciej i wywoływała gwałtowniejsze reakcje. Jerzy Wocial z SGH opowiadał: Pamiętam, jest 8 marca, piątek. Jestem na czwarty m roku studiów, właśnie czekam na rozpoczęcie seminarium profesora [Janusza] Kawęckiego. Wpada zdy szany młody Sulmicki, sy n profesora [Jana] Sulmickiego, uczestnik tego seminarium, i mówi: „Słuchajcie, straszna rozróba na uniwersy tecie, straszne pałowanie. Coś koszmarnego, właśnie stamtąd przy biegam”. We mnie jakby coś skoczy ło w ty m momencie, jakby drgnęło, jakby się przebudziło[413] .
Wiadomości przekraczają granice uczelni i zaczynają krążyć po mieście. Mieszkałem w Piasecznie u Graży ny, mojej żony, z [jej] rodzicami – relacjonował Włodzimierz Witaszewski. – Przy jechałem do Warszawy ósmego, autobusem z Piaseczna, i odbierałem zegarek, tam gdzie „Ży cie Warszawy ” miało redakcję, na Marszałkowskiej. Tam by ł taki zegarmistrz – sy mpaty czny, starszy pan. Wszedłem po zegarek, a on mówi: „Co wy tam robicie?”. Ja mówię: „A o co panu chodzi?”. „No, pan jest student?” Ja mówię: „No tak”. „Co wy tam robicie? Na Nowy m Świecie, Krakowskim Przedmieściu jakieś bijaty ki, gonitwy z milicją?” Ja mówię: „Pan żartuje?”. „No, nie”. Wziąłem zegarek, w taksówkę i pojechałem na Krakowskie pod uniwerek[414] .
Już sam proces rozklejania ulotek obwieszczających wiec zaangażował (i stworzył) nowe grupy kontestatorów. Mechanizm wciągania do działalności opozycyjnej znajomych – pierwszy raz uruchomiony podczas sprawy Dziadów – teraz funkcjonował na pełnych obrotach. Jerzy Stępień mówił: Na kilka dni przed 8 marca dostałem od swojej koleżanki szkolnej Ewy Hauser, która wtedy studiowała etnografię, a dzisiaj jest profesorem na uniwersy tecie w Rochester w Stanach, pięć mały ch ulotek, pasków właściwie, ty lko z informacją, że 8 marca będzie wiec, na
który m zaprotestujemy przeciwko usunięciu naszy ch kolegów z uniwersy tetu. Rozklejałem te ulotki. Jedną przy kleiłem na szy bie „domu bez kantów”. W akademiku powiesiłem w łazience na lustrze nad umy walnią, a kiedy poszedłem tam za pół godziny, już tego nie by ło. Jedną z ulotek umieściłem na tablicy ogłoszeń w stołówce studenckiej na Jelonkach, gdzie mieszkałem. Kiedy wy chodziłem po śniadaniu, ta ulotka jeszcze wisiała. Już nie pamiętam, gdzie powiesiłem pozostałe dwie. Pamiętam, że nie przy znałem się moim kolegom z akademika, że to ja rozwieszam te ulotki. Dostałem je w atmosferze konspiracy jnej, wy dawało mi się, że ten sty l powinien i mnie obowiązy wać [415] . Chodziłem na pewno na SGPiS, na politechnikę chy ba nie, ale na SGPiS z całą pewnością, i na ASP, ale to dlatego, że by łem blisko po prostu – mówił Piotr Rachtan. – Natomiast na SGPiS-ie by łem na pewno z ty mi ulotkami, na pewno je tam gdzieś rozklejałem. Gdzieś w auli spadochronowej tak zwanej, tej głównej auli SGPiS-u, ale gdzie – już nie pamiętam. Wiem, żeśmy chodzili we dwie osoby zazwy czaj. Najczęściej chodziłem z Andrzejem Celińskim. Znaczy z ludźmi najchętniej z socjologii, tak. Właśnie Andrzej Celiński, Andrzej Zawisza, który potem został dziennikarzem. […] Najwięcej chy ba właśnie z Andrzejem Celińskim i z Zawiszą, nie wiem dlaczego, czy nas ktoś wtedy wy znaczał, ale chy ba tak. To by ło nieformalne oczy wiście, tego nikt nam nie zlecał, my śmy się nie zapisy wali do jakiejś organizacji, ale odby wało się to na zasadzie: „Czy by ś nie rozkleił, nie rozrzucił ulotek?” [416] .
Tu cofnijmy się o kilka tygodni. 31 stycznia, nazajutrz po manifestacji pod pomnikiem Mickiewicza, Michnik i Szlajfer spotkali się z korespondentem francuskiego „Le Monde” Bernardem Margueritte’em. Poinformowali go o studenckim proteście w sprawie Dziadów. Wiadomość ta została następnie wielokrotnie powtórzona przez Wolną Europę, a także przedrukowana przez światowe gazety. Rozmowa nie uszła też uwadze esbeków, od dłuższego czasu śledzących każdy krok „komandosów”, a stosowny meldunek niezwłocznie trafił do KC. Tym razem władze zdecydowane były surowo ukarać studentów i nie zamierzały godzić się na półśrodki. Prokuratura rozpoczęła śledztwo, a minister oświaty i szkolnictwa wyższego Henryk Jabłoński zadecydował – bezprawnie, bo z ominięciem uniwersyteckiej komisji dyscyplinarnej – o relegowaniu Michnika i Szlajfera. Informacja o tym wydarzeniu dotarła do zainteresowanych 3 marca i stała się jednym z głównych tematów dyskusji podczas odbywającego się tego dnia przyjęcia urodzinowego u Jacka Kuronia. Ostatecznie zapadła decyzja, że nasilone represje ze strony władz muszą się spotkać z równie stanowczą odpowiedzią kontestatorów.
[Minister] to zrobił w sposób haniebny poza właśnie drogą utartą – wspominała Barbara Toruńczy k. – Zawsze by ła przedtem dy scy plinarka. Adam miał dwie czy trzy dy scy plinarki. By liśmy już do tego przy zwy czajeni, ale jakieś normy obowiązy wały. A tu nagle: puk, puk i z dnia na dzień, że ich już nie ma na uniwersy tecie! My śmy znali Okudżawę. Okudżawa by ł takim przy jacielem Michnika i Kuronia, Modzelewskiego wcześniej. By ła taka piosenka Okudżawy : „Weźmy się za ręce, przy jaciele, bo inaczej wy jmą nas z koszy ka po jednemu”. Tam chodzi o kurczaki, że będą wy jmować… To by ła piosenka, którą najbardziej lubił Kuroń. To by ło nasze poczucie moralne, że nie możemy dopuścić do tego, żeby jednego wy jęli bez naszego protestu, bo nas [wszy stkich] wy jmą. To nawet nie chodziło o ten strach, że nas wy jmą… […] Ale też by ła w ty m pewna lekcja polity czna, wniosek polity czny Jacka Kuronia, który tak zrozumiał lekcję Października, że po Październiku nie protestowano. Nie by ło momentu, kiedy ludzie powiedzieliby : „Stop, zjeżdżamy po równi pochy łej. Stop, dalej nie damy, nie pozwolimy, wy chodzimy na ulicę”. To się nie odby ło. I Jacek miał z tego powodu zawsze nie ty lko kaca, ale uważał, że to by ł potworny błąd polity czny. I my śmy nie chcieli dopuścić do tego, żeby Michnika dać wy rzucić bez naszego protestu. I by liśmy całkowicie zdeterminowani[417] .
„Komandosi” zdawali sobie sprawę, że kary wymierzone Michnikowi i Szlajferowi są w istocie zagrożeniem dla całego środowiska – a nowa polityka władz oznacza rychłą likwidację jakichkolwiek swobód na uniwersytecie. Czuliśmy, że coś trzeba zrobić, i te dy skusje doskonale pamiętam – opowiadała Teresa Bogucka. – By liśmy bez wy jścia. Ponieważ to poczucie bezpieczeństwa mieliśmy dlatego, że my by liśmy solidarni w grupie, i teraz, gdy by z tej grupy wy łuskali dwóch, a my by śmy wrócili na zajęcia, to co wtedy ? No, to tak nie może by ć! Czy li musimy ich bronić i wiec by ł kolejną, że tak powiem, formą [obrony ] [418] .
Pomysł zorganizowania demonstracji na uniwersytecie był już rozważany wcześniej. Starsi koledzy, wśród nich Modzelewski, starali się odwieść studentów od tego pomysłu, argumentując, że korzyści będą niewspółmiernie małe wobec możliwych represji. Decyzja Jabłońskiego stworzyła jednak zupełnie nową sytuację. Jak wspominał Michnik: Wtedy zrozumieliśmy, że coś się skończy ło, że zaczął się nowy etap i musimy odpowiedzieć wy jątkowo ostro, żeby wy tworzy ć nową sy tuację, bo inaczej wszy stkich nas pojedy nczo wy tłuką, zewsząd powy rzucają i ty le będzie dobrego. Wiec 8 marca został w duży m stopniu na nas wy muszony. Po wielkich debatach zdecy dowaliśmy się na zwołanie wiecu, chociaż baliśmy się, że publiczny mity ng zmusi władze do rady kalny ch działań[419] .
Strategiczne decyzje co do formy, miejsca i czasu protestu zapadły na urodzinach Jacka Kuronia i nazajutrz podczas spotkania w mieszkaniu Jakuba
Karpińskiego. Pozostało jeszcze zaplanowanie szczegółów organizacyjnych i scenariusza samej manifestacji. I jak już żeśmy ustalili, że 8 marca, to zaczęła się niewielka dy skusja na temat: „Będzie rezolucja – nie będzie rezolucji?” – relacjonowała Irena Lasota. – Wiem, że na pewno Jaś Lity ński chciał czy tać rezolucję, jeżeli będzie. A ja się upierałam, że jestem najlepsza, bo mam donośny głos. Już nie mówiłam, że jestem wy ższa od Jasia… Ale przeważy ł argument, że już pracuję, poza pracą magisterską mam wszy stko zaliczone, więc właściwie bardzo trudno jest mnie wy rzucić. I wtedy – jak zawsze twierdził Jakub [Karpiński] – rozstrzy gnął [sprawę] Jacek [Kuroń]. „Ty będziesz czy tać!” Po czy m ustalono, że rezolucję będzie pisał Karol Modzelewski. Już nie pamiętam dokładnie pisania. Na pewno pojechałam do Karola, przepisałam sobie tę rezolucję, zabrałam ją do puderniczki. Następnego dnia spotkałam się jeszcze raz z Karolem i on powiedział: „Słuchaj, dopiszmy jeszcze jedno zdanie”. A w między czasie już ją drukowali i w związku z ty m ja wy głosiłam o jedno zdanie więcej, niż by ło w tej napisanej na maszy nie rezolucji. To zdanie by ło takie: „Uprzedzamy, że w razie jakichkolwiek represji odpowiemy przy uży ciu ty ch samy ch środków co studenci czechosłowaccy ” [420] .
Teresa Bogucka zapamiętała z kolei, że organizatorzy wiecu obawiali się antysemickiej retoryki, którą (na razie nieoficjalnie) od dłuższego czasu posługiwały się służby bezpieczeństwa i warszawskie struktury partyjne. Jacek Kuroń […] powiedział: „Słuchajcie, ale trzeba wziąć pod uwagę realia, to ta władza na pewno zareaguje, nie trzeba im dawać argumentów i w związku z ty m, nie gniewajcie się, ale uważam, że wy głaszać przemówienia powinna osoba, która nie ma pochodzenia ży dowskiego, bo to wy korzy stają”. No, wy braliśmy Mirka Sawickiego, który nie miał pochodzenia, by ł wy soki, miał dobry głos. Ale ktoś jeszcze, na wy padek [jeśli] Mirka zatrzy mają… Irka Lasota! Przecież ona by ła oczy wiście [pochodzenia ży dowskiego]… Już żeśmy zapomnieli o ty ch… Jacek też zapomniał o tej dy rekty wie. Ale miał rację, naty chmiast jej wy ciągnęli [w propagandzie], że jest z domu Hirszowicz[421] .
8 marca Bogucka z Lasotą przybyły około dziesiątej rano na teren uniwersytetu – do wiecu pozostały jeszcze dwie godziny, ale kobiety obawiały się, że bramy mogą zostać zamknięte. Początkowo planowano, że wiec rozpocznie się przy betonowym murku obok Instytutu Historycznego, gdzie cztery lata wcześniej odbyła się niewielka studencka manifestacja solidarności z sygnatariuszami Listu 34. Tym razem jednak rejon ten obstawiony był aktywistami ZMS-u. Oprócz ich obecności nic nie zwiastowało, że na dziedzińcu zaraz rozpocznie się studencka manifestacja. Bogucka opowiadała: Wszy scy pochowani, my z Lasotą wy glądamy – nikogo nie ma. Za pięć dwunasta, trzeba
iść, my śmy szły na pusty plac, ale razem z nami wy lały się tłumy ze wszy stkich budy nków. I już nas ten ZMS nie dopuścił do tego murku, który miał właśnie history czne doświadczenie, i zepchnął nas pod B[ibliotekę] U[niwersy tetu] W[arszawskiego], dlatego odby wało się to na ławce [422] .
Frekwencja zaskoczyła organizatorów. Tłum od początku liczył nie mniej niż pięćset osób, a po niespełna godzinie urósł do kilku tysięcy. My śmy się panicznie bali, że nikt nie przy jdzie – przy znała Teresa Bogucka. – Jacek Kuroń zawsze mawiał, że jak się przy stępuje do jakiegoś działania, to się my śli poprzednim doświadczeniem. Jak się przy stąpiło do drugiej wojny, to generałowie my śleli doświadczeniem pierwszej wojny. I my śmy my śleli doświadczeniem takiego wiecu z okazji Listu 34, który się odby ł na uniwersy tecie i [zgromadził] niecałe trzy sta osób[423] .
Aleksander Perski, członek ścisłego kręgu „komandosów”, wspominał: Sprzed wiecu pamiętam dy skusję o ty m, ile osób przy jdzie – poprzednie dziesięć lat to by ły lata bez takiego doświadczenia, więc trudno by ło przewidy wać. Założy łem się z mamą mojego przy jaciela o butelkę wina, że będzie więcej niż cztery sta osób. Wy grałem tę butelkę, ale i dla mnie by ło zaskoczeniem, że przy szło aż ty lu ludzi[424] .
Leon Sfard mówił: [M]y ślałem, że tam będzie ta grupka nasza, że nie będzie więcej, może jeszcze parę przy padkowy ch przechodniów… A zobaczy łem taki tłum ludzi. By łem zaskoczony [425] .
Dalej nastąpiła sekwencja zdarzeń utrwalona we wszystkich kanonicznych narracjach o Marcu. Lasota, a następnie Sawicki odczytali zgromadzonym projekt rezolucji. Postulaty zostały przyjęte oklaskami. Odśpiewano hymn narodowy i zebranie zdawało się mieć ku końcowi. Pierwsze postacie ze szpaleru widzów zaczęły się odrywać, kierując w głąb kampusu. Wtedy – bez żadnej zapowiedzi ani przyczyny – nastąpiła interwencja. Przez główną bramę na dziedziniec uniwersytetu wjechało kilka autobusów zakładowych, z których wysypała się gromada mężczyzn w cywilnych ubraniach, niektórzy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Był to „aktyw robotniczy”, który – zgodnie z ustaleniami poczynionymi w przeddzień wiecu między Komitetem Warszawskim a Komitetem Uczelnianym PZPR – miał „pomóc w niedopuszczeniu do odbycia nielegalnego wiecu”. Dziwaczna bojówka, podszywająca się pod robotników, imitowała głos oburzonego społeczeństwa: oto zdrowy trzon narodu przybył ukrócić inteligenckie fanaberie.
Mężczyźni byli agresywni i – jak zapamiętali świadkowie – podpici. Otoczyli uczestników wiecu i zaczęli wyciągać z tłumu pojedynczych studentów, którym odbierali dokumenty. Potem zamykali ich w autokarach. Bojówka, sunąc szpalerem, spychała wiecującą młodzież w głąb kampusu. Narastał chaos: właściwie ani studenci, ani „aktyw” nie mieli planu działania, a ruch i zachowania tłumu były wynikiem przepychanek i słownych utarczek. Przybysze z autokarów stopniowo „odbijali” jednak teren i około trzynastej zbiegowisko znajdowało się już przy Pałacu Kazimierzowskim, gdzie mieściła się siedziba władz uczelnianych. Na balkon pierwszego piętra wyszedł prorektor Zygmunt Rybicki. Pozdrowił „aktyw” – „Dziękujemy wam, towarzysze” – a następnie ogłosił, że wiec jest nielegalny, i wezwał studentów do rozejścia się. Pod wpływem głośnych protestów zgodził się jednak przyjąć delegację studencką i obiecał usunięcie „aktywu” z uczelni oraz wypuszczenie uwięzionych studentów. W tym czasie dziekan Wydziału Ekonomii profesor Czesław Bobrowski tłumaczył zgromadzonym, że wiec osiągnął już swój cel i można go zakończyć. Chwilę później „robotnicy” cofnęli się do autokarów i odjechali. Bojowy nastrój zaczął opuszczać także wiecujących, ludzie się rozchodzili. I wtedy, gdy wydawało się już, że kryzys został zażegnany, nastąpił atak milicji. Od strony Krakowskiego Przedmieścia wkroczyła kompania ZOMO, a jednocześnie grupa ORMO natarła od strony ulicy Oboźnej. Studenci znaleźli się w potrzasku. Funkcjonariusze natychmiast i bez ostrzeżenia przystąpili do bicia każdego, kto znalazł się na ich drodze. Respondenci zapamiętali, że milicjanci – zwłaszcza dojrzali mężczyźni o nalanych twarzach, należący do formacji pomocniczych – z wyjątkowym upodobaniem atakowali studentki. Wyjątkowo groźną bronią okazały się krótkie pałki używane przez bojówkarzy – metalowe pręty zalane gumą, które z czasem wyginały się od bicia. A bito wyjątkowo mocno, z furią, chociaż studenci nie stawiali oporu. Doświadczenie brutalnej przemocy na równi z udziałem w studenckich wiecach i strajkach definiuje biografie marcowego pokolenia. W tym miejscu przecinają się tysiące trajektorii życiowych; to jest moment, który zaciąży na późniejszych wyborach i nieodwracalnie zmieni postrzeganie ustroju komunistycznego. Dramatyzm chwili znajduje odbicie w strukturze opowieści.
Wspomnienie walk z milicją wyznacza punkt kulminacyjny wielu narracji: respondenci przeważnie mówią szybciej i głośniej, na ich twarzach widać poruszenie. Plastycznie i szczegółowo odtwarzają sceny sprzed kilkudziesięciu lat. Leon Sfard: Ukry wałem się i widziałem przez okno Pałacu Kazimierzowskiego, jak na ty m dziedzińcu, jak tam dopadli i zaczęli ich pałować… I dziewczy ny … Straszne… Widziałem straszne sceny, straszne sceny, naprawdę. Po raz pierwszy w ży ciu ja nie czy tam o ty m w książce, nie oglądam tego na jakimś filmie, ty lko widzę własny mi oczami. Rozjuszony jakiś tłum, oni by li nawet… Bo oni by li w mundurach i nie w mundurach, ale ty ch nie w mundurach widziałem z ty mi pałami w ręku – to by ło wielkie przeży cie. To by ł szok absolutny. My śmy jednak by li dziećmi z dobry ch domów, w który ch nikt nie wiedział, co to jest tak naprawdę walka, więzienie, dostać po łbie. To, co najbardziej tam by ło szokujące, to te masy – po raz pierwszy widzę masy studenckie nasze i masy naprzeciwko, ty ch ORMO-wców, i żeśmy krzy czeli na nich: „Gestapo!” […]. Po raz pierwszy w ży ciu biorę udział w rewolucji. No więc tak to wy glądało[426] . Gdzieś tam pod Wy działem Prawa, gdzie stałem – mówił Piotr Rachtan – taki jegomość w tej futrzanej czapie… Ale, wie pan, ja go cały czas mam w oczach. To by ło silne napięcie emocjonalne, najgłębiej zapadają w pamięć wy darzenia, które wiążą się właśnie z duży m napięciem emocjonalny m, a cały czas mam tego gościa w oczach. Wie pan, ta futrzana, ale taka ciemnoruda czapka, teczka i pcha się. „Panie, nie pchaj mnie pan!”, chciałem go strząsnąć z siebie, bo jeszcze by ł taki kurdupel do tego, korpulentny, pękaty taki. „Pcha cię klasa robotnicza Woli” [powiedział]. A to by ł urzędas, może działacz party jny, może z Woli rzeczy wiście. „Pcha cię klasa robotnicza Woli”. […] Wie pan, tu jest wiele urwany ch takich pojedy nczy ch klatek filmowy ch, które pamiętam wy raźnie [427] .
Pałowanie studentów nie mieściło się w oficjalnym wizerunku realnego socjalizmu. Teresa Bochwic pisała w dwudziestą rocznicę Marca: Tak bito – według propagandy – ty lko w krajach zachodnich. Tak bili czarni pułkownicy greccy, który ch już nikt dziś nie pamięta, tak bito Murzy nów w Stanach, gdzie, kto wie, może następny prezy dent będzie czarny, tak bito potem w Argenty nie, gdzie junta dawno jest już osądzona i ukarana. […] Od tamtego czasu chy ba nigdy nie dałam się oszukać. Już wiedziałam raz na zawsze, kim oni są [428] .
Większość relacji przedstawia perspektywę ofiar milicyjnej brutalności – to „opowieści ucieczki”, a nie „opowieści walki”. Wspomnieniom „ludzi z Marca” bliżej jest do naturalizmu niż heroizmu. Miałem taki moment złego bardzo samopoczucia, bo dostałem normalnej sraczki wtedy –
opowiadał Piotr Rachtan. – Jedy ne wejście, jakie by ło otwarte, to akurat do egzekuty wy [Komitetu Uczelnianego PZPR] i ja tam poszedłem, żeby się wy srać zwy czajnie, i wy szedłem stamtąd […], i za chwilę wpadło już ZOMO, i dalej wszy stko pan wie, co by ło. Jeszcze narzeczona moja by ła ze mną. Potem nas rozdzielili i ona uciekła przez skarpę na dół, przez ogrody jakoś się tam wy dostała. Ja by łem do wieczora na uniwersy tecie, dopiero wieczorem przez [ulicę] Oboźną wy szedłem [429] .
Gdy uczestnicy wiecu wspominają atak milicji, zmienia się charakter i rytm narracji. Znikają zająknięcia, powtórzenia, zdania stają się krótsze. Autobiograficzna narracja przyjmuje formę swoistego „scenopisu pamięci”. Dysproporcja między czasem opowieści a czasem opowiadanym zanika: niczym w realistycznym reportażu oglądamy kolejne sceny ucieczki widziane oczami bohatera. I wtedy tamci uformowali jakiś taki szereg i ruszy li z pałami – relacjonował Jerzy Rachwald – więc zaczęliśmy wiać. […] Dziewczy ny zwiały gdzieś tam na lewo, w głąb, i widziałem, jak je tam… Skądś też się wziął oddział umundurowanej policji [sic], nie wiem, którędy wszedł, może od strony Oboźnej przez mur, pojęcia nie mam. W każdy m razie by ł, z ty łu. Ja wtedy zwiałem do budy nku geografii i by łem goniony. Ja i dwóch jeszcze inny ch chłopaków. Za nami pędziła grupa ty ch ORMO-wców, na czele tej grupy gnał jakiś taki większy od nich z taką wielką czerwoną twarzą, pamiętam go. Wpadliśmy do holu budy nku, oni za nami. My po schodach na półpiętro, oni już na dole. Tam wisiała taka pionowa gaśnica na ścianie, my ślę sobie: „Zdejmę tę gaśnicę i przejadę po oczach”, ale ci moi kolesie – dwaj czy ilu ich tam by ło, niewielu w każdy m razie, może trzech – pobiegli dalej, więc dałem sobie spokój z tą gaśnicą, i dalej pobiegłem za nimi, i wpadliśmy do auli, gdzie odby wał się wy kład. Usiedliśmy w ławkach, zdjęliśmy wierzchnie okry cia i staliśmy się studentami geografii na wy kładzie. Posiedzieliśmy, nie wiem ile, piętnaście minut, pół godziny, do końca tego wy kładu, no i właśnie wtedy jak wy szliśmy, usiłowałem się wy dostać przez tą Oboźną [430] .
Niemal identyczną poetykę – uzupełnioną jedynie o akcenty batalistyczne – znajdziemy w relacji Jerzego Stępnia. Zauważy liśmy, że ludzie idący przed nami odwracają się i zaczy nają biec w naszy m kierunku. Za chwileczkę zobaczy liśmy zza nich jakieś dziwne stwory, milicjantów z olbrzy mimi pałami, w hełmach, z tarczami. Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu takiej formacji, dopiero później dowiedzieliśmy się, że to by li tak zwani golędzinowcy. To by ł szok, ponieważ dla takich ludzi jak ja milicja nie kojarzy ła się z brutalną przemocą. […] Nie zdołaliśmy przed nimi uciec, spadły na nas razy. W pewny m momencie poczułem, że jest mi miło, słodko, ciepło, chwilę potem straciłem przy tomność. Na szczęście by ła przy mnie moja wtedy dziewczy na, teraz żona, która mnie zaczęła ciągnąć i ocknąłem się dzięki jej szarpnięciom. Chcieliśmy uciekać na Wy dział Prawa, ale nie zdołaliśmy, ponieważ okazało
się, że robotnicy, którzy stali po drugiej stronie placu przed BUW-em, założy li opaski, też wy jęli pałki i zaatakowali nas z flanki, jakby manewr znad Wieprza w 1920 roku. Przecięli nasze szy ki i zepchnęli nas w kierunku budy nku anatomopatologii. Wpadliśmy do tego budy nku i jakąś nadludzką siłą udało mi się zamknąć drzwi i przekręcić klucz. Wbiegliśmy na górę do jakiejś sali wy kładowej, siedliśmy i udawaliśmy studentów medy cy ny. Czekaliśmy, co będzie dalej. Za chwilę wpadli golędziniacy na salę, rozejrzeli się po sali – profesor wy kłada, cofnęli się. Po jakimś czasie wy szliśmy z uniwersy tetu, poszliśmy do domu. Moja żona mieszkała wtedy na Starówce, w spółdzielni profesorskiej na Brzozowej. Wróciłem do akademika wieczorem i opowiadałem moim kolegom. Mało kto z akademika brał udział w ty ch wy darzeniach[431] .
Aleksander Mackiewicz, chociaż był uczestnikiem wiecu, wspominał jego pacyfikację z pozycji obserwatora. Jako student trenował podnoszenie ciężarów i miał atletyczną sylwetkę, toteż zarówno milicjanci, jak i bojówkarze z „aktywu robotniczego” omijali go szerokim łukiem. W pewnym momencie szturm jednostki ZOMO, która wdarła się przez główną bramę uniwersytetu, oddzielił go od znajdującej się nieopodal żony; gdy napastnicy pobiegli dalej, zaczął jej szukać. Od strony Insty tutu Historii tak z dwóch stron uderzy li – wspominał – zepchnęli ludzi za Pałac Kazimierzowski i oczy szczali prakty cznie cały dziedziniec. I muszę powiedzieć, że niesamowity by ł widok, który zobaczy łem na ziemi. Dziesiątki, setki nawet czapek i rękawiczek. Po prostu usłane. Dziewczy ny to wszy stko gubiły. Te rękawiczki, te wełniane czapki. To leżało. Ja przetrwałem ten atak i jak sobie przeszedłem po ty ch alejkach, policja jeszcze goniła niedobitki studentów. Takie pranie robiła poszczególny m kolegom. Nikt jakoś specjalnie się nie opierał, bo nie miał szans. No to go zlali, uciekł. Mnie się jakoś upiekło i nikt mnie nie uderzy ł. Policjanci [sic] mnie mijali i tak to wy glądało, że ona [żona] stoczy ła się z tej skarpy na dół i żeśmy się spotkali potem w domu[432] .
Rozbicie wiecu okazało się detonatorem studenckiej insurekcji w skali całego kraju. Na jałowym gruncie, wśród młodzieży dotąd obojętnej na politykę nagle rodzą się inicjatywy ściśle polityczne. Do protestów z determinacją przystępują ludzie, których jeszcze dzień wcześniej nikt nie podejrzewałby o to, że są zdolni do samoorganizacji, i to w imię buntu przeciwko partyjnemu establishmentowi. Adam Ringer, wspominając początek swoich (niechcianych) studiów na Politechnice Warszawskiej, mówił o kolegach z roku: Pierwszy raz ja się zetknąłem z takim środowiskiem. By li to ludzie, którzy by li zainteresowani techniką. A ja nie by łem w ogóle zainteresowany i oni ciągle o ty ch elektronikach, o ty ch, tego… I mi się wy dawało, że to są ludzie, którzy nie są w stanie
z siebie wy krzesać żadnej humanisty cznej czy społecznej refleksji. I dopiero mi to pokazał [19]68 rok, Marzec, jak bardzo się my liłem [433] . Mnóstwo ludzi, który ch ja by m nie podejrzewał o jakiekolwiek zainteresowanie czy jakąkolwiek chęć działania polity cznego, w ty m Marcu się angażowało – opowiadał Maciej Czechowski. – Uznaję, że to jednak by ło pewne pokłosie tego, [że] my śmy [jako „komandosi”] taki zrobili ferment, a później już się ludzie solidary zowali jedni z drugimi, ponieważ tam każdą ekipę kolejno zamy kano, to potem taki by ł łańcuszek solidarności[434] .
Brutalna akcja milicji sprawiła, że ideały wąskiego kręgu „komandosów” stały się naraz wspólną sprawą społeczności akademickiej. Jerzy Wocial wspominał: Uciekając przed ZOMO, przebiegam Nowy Świat przy Pałacu Staszica, obok mnie biegnie zapłakana dziewczy na w towarzy stwie swojej matki. Dziewczy na w moim wieku. Płacząc, mówi do matki: „Patrz, my śleli, że uda im się nas zrusy fikować”. I to by ła dla mnie definicja Marca. I czuję, że moimi sojusznikami są teraz „michnikowcy ”, którzy wcześniej by li dla mnie obco brzmiący mi ży dowskimi nazwiskami. Teraz oni uosabiają dla mnie walkę o wolność. Ten moment zainicjował moją dorosłą biografię polity czną [435] .
To jeden z przełomowych momentów w historii PRL-u i zarazem esencja Marca ’68: wkraczający w dorosłość obywatele Polski Ludowej, w przeważającej mierze należący do warstwy inteligenckiej i stanowiący zaczyn elit lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, odkrywają, że system zbudowany jest na kłamstwie i przemocy. Wcześniej nie było to oczywiste, większość dorastała w przeświadczeniu, iż ustrój, choć niedoskonały, w ogólnym rozrachunku jest sprawiedliwy. To złudzenie miało runąć niemal w jednej chwili. „Nam wpajano, że obszar uniwersytetu jest autonomiczny, na ten obszar bez zgody rektora nie wolno nikomu wkraczać”[436] – mówiła Maria Żółtowska, a podobne sformułowanie znajdziemy w wielu relacjach. W PRL-u nie istniała tradycja niezależnych manifestacji politycznych, wiece i pochody urządzane w przestrzeni publicznej stanowiły część oficjalnego świata przedstawień i otoczone były szczególną ochroną państwa. Milicja ukazywana w mediach zajmowała się z kolei jedynie łapaniem przestępców i kierowaniem ruchem. Tym potężniejszy był dysonans poznawczy, wywołany widokiem oddziałów ZOMO pałujących pokojową manifestację.
I tutaj ta wstrzemięźliwość ludzi z akademików, jeżeli chodzi o sprawy polity czne, pękła, jak sądzę, po raz pierwszy – mówił Leszek Sankowski. – Tak. To by ło widać. To by ło widać, że ludzie są po prostu wkurwieni. Że jednak coś zostało przekroczone. Jednak cały czas o tej autonomii się mówiło i ona gdzieś tam funkcjonowała; w sposób koślawy, ale podejrzewam, że jakoś tam by ła chy ba szanowana [437] .
W anonimowej relacji warszawskiego studenta czytamy: Na nasz wy dział przy szedł chłopak i bardzo podniecony krzy czy, że zostali pobici przez milicję. – Trzeba ich poprzeć, pomóc, bo zostali pobici. – Ale właściwie co się dzieje, o co chodzi? – No, bo nas pobiła milicja – mówi. To by ł pierwszy dzień i by ło normalne, że takich właśnie argumentów uży wano. Większość studentów przy łączy ła się, „bo bili naszy ch”. Takie by ły początki. Dopiero później zrozumieliśmy, że walczy my również o wolność i demokrację [438] .
Elżbieta Petrajtis-O’Neill relacjonowała: Czuliśmy, że jest nas dużo i że jesteśmy razem w jakiejś sprawie ważnej. Po czy m, jak się zaczęliśmy rozchodzić, to wtedy akty w robotniczy zajechał autokarami i się zaczęło bicie. I to by ł szok. Pierwszy raz w ogóle policja wkroczy ła na uniwerek, zgwałciła niety kalność tery torium uniwersy tetu, i leją nas, więc co się dzieje?! W ogóle ogłupieliśmy [439] .
Nieprzypadkowo jednym z kluczowych słów, powtarzającym się w relacjach z wiecu, jest „szok”. Młodzi wychowankowie „małej stabilizacji” wierzyli w czytelne i przewidywalne reguły funkcjonowania państwa. Wydarzenia 8 marca uderzyły w fundament ich wyobrażeń o świecie – świecie, w którym zamierzali robić kariery, realizować pasje, zakładać rodziny, wychowywać dzieci i cieszyć się życiem. Ludzie bardzo szy bko dojrzewali – napisał u schy łku lat osiemdziesiąty ch jeden z „komandosów” Aleksander Perski. – Nagle nabierali pewności, że istnieje ogromna sprzeczność pomiędzy ty m, co chcieli robić w swoim ży ciu, w swojej nauce czy późniejszej pracy, a ty m, co wolno i na co im się będzie pozwalało. Ja to już wtedy w zasadzie wiedziałem. To przecież by ł powód, dla którego zaangażowałem się polity cznie, ale przy puszczam, że duża grupa ludzi wtedy właśnie na własnej skórze odczuła, z czy m ma do czy nienia. Przecież ży li niby normalnie, studiowali i naraz okazało się, że to wszy stko tak łatwo się wali[440] .
Czym innym była „teoretyczna” wiedza o nieprawościach ustroju, a czym innym bezpośrednie ich doświadczenie. Nawet respondenci, którzy deklarowali,
że przekaz płynący z domu rodzinnego uodpornił ich na komunistyczne kłamstwa, przyznawali, iż w Marcu załamała się ich wiara w racjonalność świata. Hanna Świda-Ziemba na podstawie wywiadów przeprowadzonych jeszcze w marcu z uczestnikami wiecu tak charakteryzowała ich stan ducha: Dla studentów surrealisty czna masakra w dniu 8 marca stała się traumaty czny m szokiem, który zrujnował drasty cznie cały światopogląd pokoleniowy. Zjawisko, jakie nie zdarzy ło się w całej historii Polski Ludowej, nagi brutalizm wkraczający na teren, któremu przy sługiwała autonomia, wy budził studentów z ich łagodnego snu. Polity ka w najbardziej odrażającej formie włączy ła się w ich ży cie [441] .
Przypuszczalnie do części studentów prawda o systemie nie dotarła od razu; w pierwszym momencie czuli się zdezorientowani. Wytrąceni z dotychczasowych kolein, nie potrafili znaleźć form, żeby wyrazić swój protest ani – tym bardziej – zbudować nową tożsamość. Ów specyficzny stan zawieszenia zdeterminował kształt studenckich buntów, które najczęściej pozostawały krzykiem protestu i nie wypracowały postulatów o charakterze systemowym. Nagły, a jednocześnie trudny do przyswojenia charakter marcowego doświadczenia celnie opisał Dariusz Gawin. Najkrótszy m i często przy woły wany m określeniem Marca jest słowo „szok”. […] Pojęcie szoku dobrze oddaje niedy skursy wny charakter wy darzeń marcowy ch, ich swoiste „milczenie” w źródłach. Traumaty czne doświadczenie rozgry wa się poza języ kiem, poza narracy jną strukturą poddającą rzeczy wistość intelektualnej kontroli umy słu. Szok jest domeną emocji. Gdy dzieją się rzeczy straszne, groza „odbiera nam mowę”. Dopiero później, kiedy już opadną emocje, może się rozpocząć praca pamięci nadająca gwałtownemu doświadczeniu jakiś sens, osadzająca go w strukturze interpretacji[442] .
Wiadomość o „wielkim pałowaniu” obiegła nie tylko Warszawę – nazajutrz dotarła też do wszystkich miast akademickich Polski. Jak się wydaje, głównym nośnikiem informacji było Radio Wolna Europa, które już w wieczornych serwisach przekazało relacje z wydarzeń na uniwersytecie. Respondenci wspominali, że pierwsze sygnały o ataku milicji skłoniły ich do działania. Ta postawa niekoniecznie musiała być reprezentatywna dla ogółu studentów, zważywszy, że większość relacji pochodzi od osób bardziej niż przeciętnie zaangażowanych w ruch marcowy. Warto jednak zwrócić uwagę, że we wspomnieniach pojawiały się opisy akcji protestacyjnych, podejmowanych
niezależnie od siebie przez różne grupy, nieznane dotąd narratorowi. [Dowiedziałem się] z Wolnej Europy – opowiadał Włady sław Sidorowicz, wówczas student Akademii Medy cznej we Wrocławiu. – Wtedy skrzy knęliśmy się tutaj. Pamiętam, że tę grupkę moją zebrałem, która składała się z ludzi z uniwersy tetu i jeszcze z politechniki. […] No to my śmy tutaj się zebrali, pamiętam, siedzimy, omawiamy te wy padki. Bezpośrednich kontaktów w ty m dniu nie mieliśmy. Przez Wolną Europę wiedzieliśmy, że by ły wiece, że rozbito wiece. Wolna Europa by ła ty m źródłem naszy m informacji. My śmy próbowali coś wy my śleć dla Wrocławia, i siedzimy, i w ty m momencie ktoś przy chodzi z zewnątrz, mówi, że jest wiec na politechnice [443] .
Za pośrednictwem monachijskiej rozgłośni opisy marcowych wydarzeń docierały też do obywateli PRL-u przebywających na zagranicznych placówkach. Również tu oznaczały one szok dla młodego pokolenia, wierzącego dotąd w ideały socjalizmu. Rok 1968 by ł punktem zwrotny m – wspominał Jerzy Targalski, wówczas chodzący jeszcze do liceum. – By ł momentem decy dujący m. By liśmy z tatą w Bułgarii, gdzie tata by ł zastępcą dy rektora kulturalnego [ośrodka polskiego w Sofii], i cały czas siedzieliśmy przy odbiorniku Wolnej Europy [444] .
Na początku potrzeba działania była tyleż dojmująca, ileż nieskonkretyzowana. Wiadomo było tylko, że trzeba zaprotestować przeciwko brutalności władzy. Pomysły co do taktyki i strategii krystalizowały się na bieżąco. Bogusław Sobczuk, wówczas student Uniwersytetu Jagiellońskiego, tak odmalowywał tok myślenia swojego środowiska: Czy m inny m jest zdjęcie Dziadów, a czy m inny m lanie studentów. I wtedy jednak w akademiku u nas, w Żaczku – to taki też sławny krakowski akademik, jak akademiki na Kickiego w Warszawie – no, doszło już wtedy do spotkań, zgromadzeń, zebrań. One by ły spontaniczne absolutnie […]. To nie miało programu, w programie by ło: „No to pogadajmy ”. To pączkowało, w pokoju by ło za ciasno, szło się do klubu. I potem jednak, wie pan, ludzie są młodzi i niegłupi, a przede wszy stkim źle znoszą uczucie bezradności. W związku z ty m chcieliśmy, żeby te nasze rozmowy i gadania zy skiwały jakiś skutek, jakiś rezonans. Zacząłem coś zapisy wać i formułować py tania domagające się odpowiedzi. No do kogo? Do naszy ch władz uniwersy teckich przede wszy stkim. Czy Uniwersy tet [Jagielloński] zareagował na to, co się działo na UW? I ponieważ wtedy gwałtownie do nas docierało, że to jest sy tuacja siłowa, a nie żadna ugodowa czy dialogowa, parlamentarna. No, to wtedy w Krakowie znowu takim punktem o charakterze towarzy skim by ł Mickiewicz [pomnik] na ry nku. Więc tak dosy ć absurdalnie, bo bez żadnego prakty cznego powodu, [postanowiliśmy ] zebrać się pod Mickiewiczem. Żeby tam coś przeczy tać albo powiedzieć. Bo wy dawało nam się, że tam jak się wchodzi na te kilka stopni, to się zy skuje naturalną
try bunę [445] . Oczy wiście ta nasza wiedza pochodziła głównie z nasłuchu radia Wolna Europa – mówił Jan Wy rowiński, wówczas student Politechniki Gdańskiej. – No, i to żeśmy konfrontowali z ty m oficjalny m przekazem w prasie, który by ł trudny do zniesienia oczy wiście. Ta potrzeba wy krzy czenia tego, że prasa kłamie, ona w nas narastała, to nie da się ukry ć. Kiedy od 8 marca, powiedzmy, zaczęły docierać te informacje o ty m, co się dzieje w Warszawie i tak dalej, to to by ło przedmiotem dy skusji w czasie, nie wiem, przed zajęciami czy wy kładami […], się czuło, że dzieje się coś, co nas doty czy bezpośrednio, i że tutaj potrzebna jest jakaś reakcja [446] .
Nie mniej ważne źródło informacji stanowili naoczni świadkowie wydarzeń. Wbrew przekonaniu SB nie byli to emisariusze, zawczasu poinstruowani przez „komandosów”, lecz przygodni uczestnicy wiecu – studenci i pracownicy naukowi innych uczelni, którzy 8 marca znaleźli się akurat w Warszawie. Relacje składane przez nich po powrocie rozchodziły się na uczelniach pocztą pantoflową. Uniwersy tet Łódzki, w odróżnieniu od Warszawskiego […] by ł rozrzucony po cały m mieście – opowiadała Joanna Szczęsna. – Natomiast Wy dział Polonisty ki mieścił się w bibliotece uniwersy teckiej, która siłą rzeczy by ła takim miejscem, gdzie przy chodzili różni ludzie, z różny ch wy działów, do biblioteki, i tam by ła kawiarenka po prostu, w której w oparach dy mu się siedziało godzinami. I teraz ja nie pamiętam… Musiałam się dowiedzieć w tej kawiarence o demonstracjach w Warszawie, o ty m, że policja rozpędziła te demonstracje, i o ty m, że potem prasa to fałszy wie przedstawiała. Tą osobą, która przy jechała, która przy wiozła wiadomości o ty m, co dzieje się w Warszawie, by ł Tadzio Walendowski, którego wtedy nie znałam. To znaczy ja go identy fikowałam, on na pewno mnie nie. On wtedy by ł chy ba na studium doktoranckim w Warszawie i by ł tą osobą, która przy wiozła informacje, i to by ła taka pierwsza fala wzburzenia. I pamiętam pierwszy wiec…[447]
Takich środowiskowych kanałów informacji było oczywiście więcej. Miasta akademickie łączyła sieć kontaktów towarzyskich, rodzinnych, naukowych. Paweł Bieliński, również student Uniwersytetu Łódzkiego, wspominał: Ja by łem wtedy na drugim roku studiów. Łódź nie by ła daleko [od] Warszawy. By li warszawiacy, którzy u nas studiowali […]. Kontakt z Warszawą by ł bardzo bliski przez te osoby. W związku z ty m już zaraz po 8 marca mieliśmy informacje o ty m, że cenzura zakazała wy stawiania Dziadów, że jakaś próba demonstracji spotkała się z bardzo gwałtowną reakcją funkcjonariuszy milicji i ORMO, później pojawił się tak zwany akty w robotniczy, który by ł przez nas – studentów – nazy wany „ormotnicy ”. Nie robotnicy, ty lko ORMO-wcy i nazy waliśmy ich „ormotnikami” [448] .
Niekiedy świadkowie sami namawiali kolegów z innych miast do zademonstrowania solidarności z warszawskimi studentami. Tutaj procentował zapewne kapitał zaufania wynikający z więzi przyjacielskich. Nie pamiętam teraz, czy to by ło 9, czy 10 marca – mówił Tadeusz Bień, wówczas student Politechniki Gdańskiej. – Dotarło do nas dwóch kolegów. Nie znaliśmy się tak bardzo blisko z nimi, ale wiem, że pamiętaliśmy się z jakichś rajdów. Aha, muszę nadmienić, że bardzo rozwiniętą formą rekreacji, wy poczy nku by ły tak zwane tury sty czne rajdy studenckie. […] I w ty ch rajdach licznie reprezentowana by ła grupa studentów gdańskiej politechniki również. I właśnie takich dwóch kolegów przy jechało. Pamiętam, że mieli tekst rezolucji uchwalonej na ty m wiecu warszawskim. I prosili o wsparcie, żeby Gdańsk też dał sy gnał jakiś, że oni nie są sami, że my też się z nimi łączy my tutaj. No i zaczęły się dy skusje, rozmowy w czasie obiadów w stołówce studenckiej, w czasie spotkań w akademiku, te kory tarzowe – mijaliśmy się na kory tarzach. Rozmawialiśmy o ty m też w Zrzeszeniu Studentów Polskich, w komitecie wy konawczy m […]. No i rozmowy by ły : „Co tu robić? Co tu robić?”. Zaczęły się te głosy nasilać, że trzeba poprzeć [449] .
Już w poniedziałek 11 marca w „Trybunie Ludu” i PAX-owskim „Słowie Powszechnym” ukazały się artykuły przedstawiające studencki bunt jako element politycznego spisku. Odtąd ta wersja miała się stać fundamentem oficjalnej propagandy. Protestujących studentów określano mianem „wichrzycieli”, a wiec nazywano „chuligańskim wybrykiem”. Chwalono postawę milicji, która w obliczu „agresywnych i prowokacyjnych” zachowań młodzieży zmuszona była „zaprowadzić porządek” i „zlikwidować ekscesy”. Drastyczna rozbieżność między opisem wydarzeń przekazywanym przez naocznych świadków, osoby znane w środowisku i darzone zaufaniem, a wersją upowszechnianą przez oficjalne media spotęgowała gniew studentów. Joanna Szczęsna wspominała: To, co mnie najbardziej wzburzy ło, to by ła nieprawda, to to, że w prasie… Ja przedtem nie czy tałam gazet, poza może programem radia, telewizji i kinowy m. To mną po prostu wstrząsnęło, że tam jest nieprawda, to by ł taki największy szok. I moje zaangażowanie w Marzec by ło protestem przeciwko kłamstwu, ponieważ ja wierzy łam ty m ludziom, którzy przy jeżdżali z Warszawy. A potem jak czy tałam w gazetach, [to] po prostu trafił mnie tak zwany szlag, a by łam temperamentna [450] .
W relacjach powtarza się przekonanie – pytanie, w jakimś stopniu odzwierciedlające ówczesną rzeczywistość – że odruch buntu był powszechny, że objął niemal całe środowisko. „Trzeba by raczej mieć odwagę, żeby nie
pójść”[451] , stwierdził Władysław Bibrowski, komentując swój udział w wiecu na politechnice. Zderzenie postaw nastąpiło rzeczy wiście w 1968 roku – mówił Paweł Bieliński – bo właściwie bez względu na takie czy inne poglądy polity czne dziewięćdziesiąt procent studentów mojego roku opowiedziało się za poparciem dla studentów w Warszawie, zresztą później już i Wrocławia, Poznania. Jako studenci prawa uważaliśmy, że powinna by ć demokracja, że żadna cenzura nie powinna zakazy wać wy stawiania klasy ki naszej, bo Dziady to przecież jest klasy czny dramat Mickiewicza. Poza ty m nie podobały nam się te represje, po prostu – bicie, uży wanie pałek[452] .
Manifestujący solidarność z warszawskimi studentami wkrótce mieli okazję sami doświadczyć ich losu. Władze zdecydowane były tłumić w zarodku wszystkie demonstracje, bojąc się, że protest rozleje się na cały kraj (co mimo interwencji w istocie nastąpiło). Pewne mechanizmy się powtarzały: w początkowym stadium protestu działacze oficjalnych organizacji młodzieżowych próbowali przejąć kontrolę nad spontanicznymi reakcjami studentów, żeby zapobiec walkom z milicją. Szybko stawali jednak przed koniecznością wyboru i musieli się opowiedzieć po jednej ze stron konfliktu. Równolegle w niektórych miastach – na przykład Gdańsku – lokalne władze partyjne podejmowały wysiłek propagandowego „neutralizowania” nastrojów studenckich, co odnosiło skutek odwrotny do zamierzonego. Relacje świadków plastycznie ukazują działanie mechanizmu nakręcającego emocje po stronie studenckiej. Pierwotne oburzenie z powodu rozbicia wiecu na uniwersytecie potęgowane było gniewem wywołanym reakcją władz na gesty solidarności. Partia nie zdawała sobie sprawy z dynamiki rodzącego się ruchu studenckiego ani nie potrafiła rozpoznać panujących w nim nastrojów. Pierwszy wiec na Politechnice Gdańskiej został zwołany przez ZSP – mówił Jan Wy rowiński. – Tam by ł [Stanisław] Kociołek [I sekretarz KW PZPR], który się skompromitował ty m wy stąpieniem, bo mu się wy dawało, że jest na wiecu party jny m czy jakimś tam, nie wiem, Frontu Jedności Narodu… Mówił ty m języ kiem. No, w sposób skandaliczny. I oczy wiście reakcja by ła naty chmiastowa. To właśnie by ł ten moment, kiedy zaczęliśmy wy krzy kiwać to, co w nas by ło. Ten protest przeciwko kłamstwu, nie? Przeciwko kłamstwu oficjalnej propagandy, temu, co jest w gazetach i tak dalej. I to by ło, my ślę, że taką fundamentalną potrzebą, która w nas tkwiła i która cały czas do końca się manifestowała. Pamiętam, że tego dnia, kiedy by ł właśnie ten nieudany wiec, który się przekształcił [wy mknął spod kontroli władz] potem wbrew zamy słom i Zrzeszenia
Studentów Polskich, i w szczególności władz party jny ch, które się z dużą rezerwą się na to zgodziły, przewidując – jak sądzę – taki bieg wy padków… Tego samego dnia wieczorem do Trójmiasta miał przy jechać Adam Rapacki, ówczesny minister spraw zagraniczny ch – to nie by ło związane z ty m, taka koincy dencja po prostu – i miał się spotkać z tak zwany m akty wem młodzieżowy m, właśnie w Żaku [domu akademickim]. My śmy tam poszli oczy wiście. Pod Żakiem zgromadziło się około ty siąca, dwóch ty sięcy studentów. Jak się okazało, nie ty lko [studentów], bo tam też by li panowie w cy wilu, którzy tego… I tam potem [padły okrzy ki] „Rapacki na balkon!”, by ły takie hasła, potem: „Prasa kłamie!”. A że nieopodal by ła redakcja „Głosu Wy brzeża”, czy li organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, no to w momencie kiedy on [Rapacki] nie reagował na nasze groźby, to ten tłum poszedł pod tę redakcję i tam nastąpiła taka eksplozja awersji do gazet. Tak manifestowano wtedy niechęć do prasy i do tego kłamstwa, które by ło ewidentne. Ta manifestacja została rozpędzona. Wtedy po raz pierwszy miałem okazję zobaczy ć, jak działa ta władza, jak to sprawnie tam wszy stko by ło zorganizowane – bo rzeczy wiście tam zatrzy mano ruch tramwajowy, pojawili się golędzinowcy, a ci panowie niektórzy cy wile, którzy razem z nami krzy czeli, nagle otworzy li aktówki, prawda, i wy jęli z nich pałki. I to by ła taka pierwsza lekcja socjalisty cznej demokracji, którą odczułem tam na własny ch [plecach] [Piotr Osęka: Bo tam wtedy mocno bito?] Tak, tak. To by ło zaskoczenie, absolutne zaskoczenie. I to by ł wstrząs. My śmy, pamiętam… Wróciliśmy do akademika roztrzęsieni. Żeśmy od razu wezwali naszy ch kolegów party jny ch na dy wanik, prawda, i by ła taka, no, szczera Polaków rozmowa aż do białego rana. To oczy wiście napędziło potem dalsze wy darzenia [453] .
Walki z milicją miały własną dramaturgię. Studenci, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, uczyli się nie tylko uciekać, ale też kontratakować. Po raz pierwszy czynnie stawiali opór systemowi – przełamywali barierę strachu, a jednocześnie umacniali w sobie wrogość wobec władzy. Wyłaniał się czytelny podział na obozy: „my” i „oni”. Nie przy puszczaliśmy, że wobec nas można ruszy ć z taką siłą, z taką agresją – mówił Tadeusz Janiszewski, wówczas student poznańskiej Wy ższej Szkoły Ekonomicznej. – Ty le sił policy jny ch i wojskowy ch, przede wszy stkim milicy jny ch i ZOMO-wskich odwodów, jest przy gotowany ch, żeby zaatakować tłumy na ulicy. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy dokładnie, o co chodzi. […] [Nigdy dotąd] nie widziałem pałowanego tłumu – jak w panice potrafi uciekać, jak się wy cofuje jęzorami, jaka jest takty ka ty ch, którzy cię osaczają. To by ły ostre biegi. Nie dostałem pałką, tuż przed milicją wpadłem na uczelnię. Wy dawało się, że uczelnie są chronione, ale okazało się, że nie są. Milicjanci gonili nas po całej uczelni, aż po samą górę, gdzie by ło studium wojskowe. W każdy m razie pamiętam, jak tłum się zablokował w wejściu główny m uczelni. Ja by łem już w środku. Widzę taki taniec pałek milicy jny ch nad głowami i ostre pałowanie. Oni wbiegli za nami, uciekaliśmy po kory tarzach uczelniany ch. [Po] wiecu przed pomnikiem Adama Mickiewicza pamiętam też wjazd suk, milicy jny ch pojazdów – taki pokaz siły na terenie osiedla studenckiego na
Winogradach wieczorem. Z wszy stkich okien akademików wy rzucaliśmy, co ty lko by ło możliwe, szczególnie szkło, palące się gazety, stare meble. Jak odjechali, zostało pobojowisko[454] .
Studenci starają się zdefiniować nową sytuację, odwzorowując podział polityczny w przestrzeni miejskiej. Wytyczano granice między ulicami uznawanymi za „nasze” a obszarem kontrolowanym przez państwo. Jak wspominał Bogusław Sobczuk z Krakowa: Kiedy już widać by ło, że milicji i cy wilów milicy jny ch jest coraz więcej, to w naturalny sposób jest tak, że ludzie idą do swojego miejsca, bo tam wy daje im się, że mogą się czuć bezpiecznie – więc uniwersy tet. Collegium Novum, […] więc nam się wy dawało, że jesteśmy u siebie. Guzik prawda, bo to by ło bardzo wy godne miejsce dla policji [sic] ze względu na ty ch kilka ulic, stanowiący ch w sumie takie zamknięte tunele. Wy starczy ło postawić [ZOMO]: Jagiellońska, Gołębia, Wiślna, i koniec – studenci są zamknięci i nie mają gdzie się podziać. Wierzy liśmy naiwnie, że to Collegium Novum jest jak statek w porcie ekstery torialny m i na nim sprawuje w imieniu rządu, państwa tej bandery władzę kapitan. Ty mczasem [wtedy nastąpiło] to wielokrotnie opisy wane sforsowanie przez milicję uniwersy tetu, pobicie w drzwiach rektora, prorektora. Wtedy już się zaczęło takie regularne naparzanie z policją [sic]. My śmy uważali, że teren uniwersy tetu, ty ch kilka ulic, plac przed Collegium Novum, to jest nasze miejsce. Oczy wiście by ła to bzdura, bo to wszy stko by ło władzy, nic nie by ło nasze [455] .
W niektórych relacjach pobrzmiewała romantyczna nuta: niespodziewany atak milicji był przeżyciem traumatycznym, ale późniejsza walka z ZOMO wyzwalała adrenalinę, stawała się przygodą. Studenci zachłystywali się wolnością, którą mogli się cieszyć na zdobytym terytorium. Udzielały im się frontowe emocje. Sobczuk wspominał, że z niesmakiem obserwował, jak dla części jego kolegów bijatyka z milicją stała się wartością samą w sobie. Dochodziło do regularnej bitwy, która polegała ty lko na armatkach wodny ch, które czasem by ły wzbogacane jakimiś pły nem na podłożu wapna, to znaczy, że oblewały na biało i tak dalej. To się działo na froncie wojny takiej wręcz. […] To by ło, wie pan… Strasznie to by ło fajne, iść, wy ży ć się, no, afera, dy m. Ale w jakiej sprawie? Dlaczego? Na to nie bardzo umiano sobie odpowiedzieć. […] W związku z ty m jak przy chodzili koledzy oblani wodą czy ty m biały m pły nem i tacy by li szczęśliwi, że wzięli udział w naparzance, to ja po pierwsze im nie zazdrościłem tego szczęścia, a po drugie każdego py tałem: „Ale, no… Ale, że co?”. „No nic, no, napierdalaliśmy się”. I to by ła jedy na odpowiedź, która nie dawała odpowiedzi na py tanie: „O co chodzi?”. Ja zawsze miałem w sobie podskórne py tanie: „O co chodzi?” [456] . 12 marca dowiedzieliśmy się, że jest manifestacja na Ry nku – wspominał Bernard
Bujwicki. – Że ta sprawa jest z Dziadami, że zostały zdjęte Dziady w Warszawie. No, w każdy m razie to by ła okazja dołożenia czerwonemu, prawda? No więc w ty m momencie oczy wiście, że nie można przepuścić. […] Poszliśmy po prostu, żeby dołoży ć czerwony m. Uczestniczy liśmy w wiecu na Ry nku. […] [Później] już milicja ze wspomaganiem z ORMO i z bry gadami robotniczy mi, które by ły uzbrojone w pały z kabli cięty ch, tę manifestację rozpędzili. Weszli do Collegium Novum Uniwersy tetu Jagiellońskiego, wrzucili tam gazy łzawiące i lali, kto tam by ł. I profesorów, i studentów, i wszy stkich, o! Wiec rozpędzono i dotarliśmy pod Klub Studencki Żaczek, gdzie odby wał się wiec. [Tam] docierały rozbitki z tej manifestacji – polani wodą, w ogóle zapłakani. Ty lko ty le że jeszcze chy ba pomogliśmy jakąś dłuży cę [ciężarówkę] ustawić w poprzek, bo jechała armatka wodna. Zawróciliśmy ją i ustawiliśmy w poprzek ulicy, żeby armatka nie przejechała. [Piotr Osęka: Czyli barykada?] Znaczy się bary kada, rzeczy wiście (śmiech) [457] .
Pełen werwy, batalistyczny opis starć z gdańską milicją znajdziemy w relacji Bogdana Borusewicza, który na manifestację wymknął się ukradkiem z licealnego internatu mimo wart wystawionych przez nauczycieli. Wy szliśmy przez okno i w trójkę pojechaliśmy na tę demonstrację. Natknęliśmy się na kordon, gdzie dwóch z nas zostało zawrócony ch. Każdy dostał pałą po grzbiecie, ale mnie się udało przejść. No i tu się zaczęła moja demonstracja. Starcia trwały do godziny dwudziestej. Olbrzy mia demonstracja, około dziesięciu ty sięcy ludzi. Okazało się, że politechnika, gdzie miał się wiec odby ć, jest zamknięta, i ci ludzie, którzy przy jechali, gromadzili się przed politechniką. Ale oprócz studentów tam by ło bardzo dużo młodzieży szkolnej, tak jak ja, by ło bardzo dużo robotników, którzy wracali z pracy. I widziałem, by ły takie widoki jakieś: robotnik uciekał z teczką – musiał coś powiedzieć – a milicjant za nim gonił i tego podskakującego człowieka, no, starszego, walił pałką, a tamten krzy czał: „Ojej! Ojej! Ojej!”, a ten go gonił i walił. […] Tam by ła cała grupa olbrzy mia akty wu party jnego. Najpierw nie wiedziałem kto to; widziałem [że] jakieś szeregi stoją. Stanąłem tam i obserwowałem. Okazuje się, że to jest akty w party jny. Więc się szy bko oddaliłem, a po drugiej stronie już demonstranci by li. Przeskoczy łem, my ślę sobie: „Dostanę kamieniem, ale od swoich”. Po czy m… Ta demonstracja by ła zupełnie niezorganizowana. W pewny m momencie wjechała ny ska milicy jna… Zobaczy łem, że jest przewracana i za chwilę zapłonęła, została podpalona. I wtedy nastąpił atak milicji. I te ataki milicji co jakiś czas się powtarzały. By ło masę kamieni, bo tam by ł wy kop, kostka by ła brukowa stara, i ta kostka leciała falami, to znaczy ty ch milicjantów potem ciągnęli koledzy za ręce, wy cofy wali się. Oni mieli hełmy metalowe, to nie by ły oddziały przy gotowane do tłumienia demonstracji. I w ogóle nie mogli podejść do nas. A na czele [demonstracji stali] właśnie tacy w moim wieku chłopacy. Tajniacy weszli w tłum, widziałem, że oni się czają koło opery. Akurat stanęli, ukazali się przy operze, przy ścianie. Stanęli przy takiej witry nie fotosów operowy ch. Walnąłem w tę witry nę i ta cała szy ba poleciała na nich. Więc bój by ł bardzo ostry – by liśmy ostrzeliwani przez parę godzin gazami łzawiący mi, odrzucaliśmy te gazy. Mnie dwa razy czapka spadła strącona. No i ja brałem udział na pierwszej linii w ty ch
starciach. Na szczęście mnie nie zagarnęli. Co jakiś czas tłum się cofał, zatrzy my wali tę młodzież, która się nie zdołała wy cofać, [tę] z przodu. No i miałem tę taką saty sfakcję, że raptem… W tłum by li wmieszani tajniacy. Kiedy by ł jakiś atak kolejny, cy wile wy ciągnęli pałki i zaatakowali – chcieli odciąć tę czołówkę. I akurat z ty łu stanął do mnie odwrócony tajniak. Jak mu przy waliłem takim czterokilogramowy m brukowcem, to ty lko usły szałem jęk. Potem jak mnie złapali, nie zostałem rozpoznany, tak że nie miałem sprawy o to. A jeszcze potem uciekałem z całą grupą po rozbiciu demonstracji i jeszcze próbowaliśmy się z milicją bić. To by ła cała grupa, czterdzieści osób, to by li uczniowie, w moim wieku albo młodsi chłopacy. Uciekając, rozwaliłem sobie całą twarz, wpadłem na jakieś gałęzie. Tak że wróciłem do internatu pokrwawiony [458] .
Niemal wszyscy stanowiący jądro grupy „komandosów” zostali aresztowani w pierwszych dniach rozruchów, przy czym większość już 8 lub 9 marca. Wieczorem w dniu wiecu zatrzymano Kuronia idącego do Modzelewskiego, aby omówić utworzenie komitetu strajkowego na uniwersytecie. W tym samym czasie aresztowano również Modzelewskiego, gdy wysiadał z taksówki, wracając ze spotkania z Michnikiem. Ci, którym udało się schować przed SB, próbowali odbudować grupę i uzgodnić wspólną strategię działania – jak wspominał Piotr Rachtan, konspiracyjnym punktem spotkań był między innymi ogród botaniczny w Alejach Ujazdowskich – ale kolejna fala zatrzymań doszczętnie sparaliżowała środowisko. Nadszedł czas nowych liderów. Rozwijający się w następnych dniach ogólnopolski ruch studencki stanowił drugą falę kontestacji. Jego przywódcy, poza nielicznymi wyjątkami, nie mieli wcześniej styczności z „komandosami”, co więcej – nie słyszeli o nich lub dowiedzieli się dopiero przy okazji sprawy Dziadów. Działalność garstki warszawskich studentów zaindukowała protest dziesiątek tysięcy młodych ludzi w całym kraju – niepołączonych ze sobą żadną siecią towarzyskich relacji, ale należących do tego samego pokolenia. Wzbierający na sile bunt młodzieży – zrazu bezkształtny i chaotyczny – szukał właściwych dla siebie form. Trzeba było podejmować dramatyczne wybory, a pamięć o nich zachowała się w wielu relacjach. Z jednej strony gniew i przyrodzona młodości porywczość skłaniały do organizowania protestów na otwartej przestrzeni, tak by dowiedziało się o nich jak najwięcej osób. Chciano rzucić władzy oskarżenie prosto w twarz, urządzając manifestację przed partyjnymi siedzibami. Z drugiej – polityczna kalkulacja nakazywała
powściągać emocje. Pod Komitet Centralny [PZPR] wiadomo, że pójść nie wolno, mimo że nie brakowało ochoty na takie coś – mówił Stefan Bekier. – Nie, to już by ło takie poczucie realizmu. Bardzo uważaliśmy na to, żeby nie przeholować. Tak że w ogóle by ły wielkie dy skusje, czy w ogóle wy jść na ulicę. My śmy wy szli na ulicę. Poszliśmy tu, pod politechnikę. Ja już nie pamiętam, bo w pewny m momencie by ć może nawet zawróciliśmy tę demonstrację, bo baliśmy się rzeczy wiście, że sprowokujemy kolejną falę represji. Jako że to wszy stko by ło w powijakach, ten duch dopiero się tworzy ł. Najważniejsze rzeczy nie działy się na ulicy i nie to by ło ważne, żeby wy chodzić na ulicę. Nie. My stawialiśmy na organizację komitetów strajkowy ch i na wszy stkich wy działach powstały komitety strajkowe. I między wy działowy komitet strajkowy. By liśmy za stworzeniem między uczelnianego komitetu strajkowego w Warszawie. I to by ł wielki krok, którego baliśmy się bardzo poczy nić, bo wszy scy by li świadomi [konsekwencji] tego – stworzenia nowej organizacji młodzieżowej – bo o to chodziło[459] .
Tę samą scenę odtworzył w swojej relacji Michał Komar. Nagle zgromadziło się mnóstwo ludzi w tak zwanej auli spadochronowej, to jest główny, obrzy dliwy hol na SGPiS-ie, wy my ślony przez paranoika. No i [głosy ] że [idziemy ] na ulicę. A ja wiedziałem, że na ulicę nie wolno. Widziałem ty ch facetów tam [z pałkami]… Więc poszedłem z Markiem Borowskim, który by ł na uczelni. I by ł jeszcze Stefan Bekier [z nami]… Bo tam straszne krzy ki by ły : „Na ulicę, demonstrować!”. To polecieliśmy do rektora i mówimy : „Panie rektorze, za chwilę oni wy jdą na ulicę, czy nie lepiej zrobić legalny wiec?”. A on mówi: „Tak, zróbmy legalny wiec” [460] .
Jednym z ważniejszych czynników temperujących studenckie nastroje był głos wykładowców. My śmy mieli część zajęć na Uniwersy tecie [Warszawskim], bo tam by ły zakłady medy cy ny teorety cznej – wspominał Marcin Rawicz. – W poniedziałek [12 marca] nas się prawie pięćset osób zgromadziło na terenie uniwersy tetu. Po wy darzeniach piątkowy ch główna brama by ła zabary kadowana duży mi ciężarówkami, żeby „klasa robotnicza” przy padkiem się nie przedostała po raz kolejny. W bramie sprawdzano legity macje studenckie, jacy ś ludzie sprawdzali. Przeszliśmy, no ale okazało się, że o żadny ch wy kładach nie ma mowy, bo się gotuje. […] lejtmoty w to: „My im pokażemy, ubierzemy się w białe fartuchy, idziemy na ulicę, to nam nic nie zrobią”. Siedziałem na górze, nadstawiałem uszu. Interesująco by ło. Jak wy szedłem do toalety, złapał mnie taki profesor fizjologii: „Słuchajcie, niech wam do łba w ogóle nie strzeli wy chodzenie na ulicę, bo was pozabijają” [461] .
Z kolei Edward Czapiewski, wówczas student Uniwersytetu Wrocławskiego, zapamiętał postawę rektora uczelni, przekonującego młodych, aby pozostali
w murach uczelni. 12 marca odby ł się ogólny wiec studencki. […] Dy skusja trwała około dwóch godzin i skupiła się nad formą naszego studenckiego protestu. W pewny m momencie pojawił się starszy, niewy soki pan o siwy ch włosach i przedstawił się jako nasz rektor. By ł to prof. Alfred Jahn. Zaapelował do nas dramaty cznie o niewy chodzenie z protestem na ulicę i pozostanie w murach uczelni. Wewnątrz Uniwersy tetu zagwarantował nam pełną swobodę wy powiedzi […]. Zdanie Rektora przeważy ło szalę, zy skał sobie salę i jej pełny szacunek. Nie potrafię oddać dramaty zmu Jego wy powiedzi, groźba naszego wy jścia na ulicę by ła wielka i Rektor potrafił zatrzy mać nas w murach uczelni[462] .
W ciągu tygodnia od spacyfikowania wiecu „komandosów” bunty w miastach akademickich zaczęły przybierać sformalizowane kształty. Brutalność milicji z jednej strony, a namowy władz akademickich z drugiej sprawiły, że młodzi przenosili naprędce zorganizowane manifestacje do wnętrza auli akademickich. Tam żywiołowy wiec, ów amalgamat kontestatorów i widzów, krzepnie. Pojawiają się zalążki organizacji, a w następstwie – próby wyartykułowania postulatów politycznych. Pierwszym etapem było wyłonienie przywódców. Opowieści o psychologii studenckich wieców odgrywają niebagatelną rolę w autobiograficznych narracjach świadków i uczestników wydarzeń. Przejście od chaosu spontanicznych protestów do ładu demokratycznie zarządzanych zgromadzeń studenckich było nie mniej istotne niż wcześniejsze porzucenie politycznej bierności. Świadkowie ze szczegółami odtwarzają moment, w którym przeobrażają się z członków tłumu w jego liderów. Manifestanci wybierali swoich reprezentantów przez aklamację. W gorącej, rewolucyjnej atmosferze wiecu wystarczył impuls – ktoś wskazał kandydata, kilka osób wyraziło głośno aprobatę, tłum podchwytywał. Najwyżej cenioną kompetencją była umiejętność publicznego zabrania głosu, zwłaszcza jeśli wypowiadało się myśl podzielaną przez większość zgromadzonych – na przykład atakując przedstawiciela władzy. No i Kociołek przemawiał – mówił Tadeusz Bień, wspominając wiec z 12 marca na Politechnice Gdańskiej, podczas którego został wy brany na członka delegacji do rozmowy z rektorem. – Przemówił, kategory cznie potępiając studencką brać. Z ty m że zaczęły się już gwizdy, tupanie i ja już teraz nie wiem, czy on do końca to przemówienie wy głosił. W każdy m razie w pewny m momencie odwrócił się i pobiegł gdzieś tam, na zaplecze poszedł, ty lny m wy jściem podobno wy szedł z politechniki, nie żegnając się z nikim, nawet
z prorektorami czy rektorem. Konsternacja. Krzy siek Kotarski [przewodniczący ZSP] stoi przy mikrofonie i mówi: „No to na ty m zakończy my nasze spotkanie”. No, przy znam, że [najpierw ogarnął mnie] taki jakiś lęk, no, nie wiem, paraliż, [a potem] nie wy trzy muję i podszedłem do Krzy śka, tam nas dzieliło raptem półtora, dwa metry, doskoczy łem do niego, złapałem ten mikrofon, wy rwałem mu go dosłownie z ręki, mówię: „Nie, przepraszam bardzo, zwołaliśmy wiec, jestem przedstawicielem ty ch, którzy ten wiec zwołali. I przy szliśmy tutaj nie po to, żeby wy słuchać imperty nencji pana Kociołka pod naszy m adresem, ale po to, żeby omówić sy tuację w środowisku studentów, a przede wszy stkim poprzeć studentów Warszawy, którzy w tej chwili protestują przeciwko zdjęciu Dziadów”, i tak dalej, przy czy m wszedłem dalej w to wszy stko, bo mówię, że władza nie może oczekiwać, że będziemy milczeć w sy tuacji, kiedy naszy m rodzicom pod względem ekonomiczny m ży je się coraz trudniej, że coraz gorzej, coraz niższy standard ży cia w Polsce w tej chwili […]. Jestem [wtedy akurat] dy plomantem i [mam świadomość] że tutaj to moje wy stąpienie może by ć dla mnie gwoździem do trumny, i nie wiem, czy m to się zakończy, ale nie mogę milczeć i zgodzić się z ty m, co powiedział ten Kociołek. „A przede wszy stkim – mówię – musimy poprzeć studentów Warszawy, udzielić poparcia”. No, brawa [dostałem] [463] .
Podobne doświadczenie stało się udziałem Władysława Witaszewskiego, studenta Politechniki Warszawskiej. Na wy dziale już się zaczęło kotłować i w który mś momencie – już nie pamiętam, kto to zainicjował – [pojawia się wiadomość, że] ma by ć wiec. […] Już wiadomo, że będzie strajk na uniwerku, politechnika [też] zaczęła się przy gotowy wać. No i u nas w końcu taki duży wiec na Wy dziale Architektury. Cała kadra plus studenci. Sekretarz partii zagaił, kilka słów powiedział. Zaczęła się dy skusja i wy skoczy ł jakiś dupek, i poleciał takim tekstem jak z notatnika agitatora. Mówię do niego: „Bardzo przepraszam, a skąd kolega ma takie informacje?”. Bo by ły takie informacje, że ten tam to jest Ży d, a ten to jest coś tam. Mówię: „Skąd kolega ma takie informacje?”. A on mówi: „No, z materiałów informacy jny ch Komitetu Warszawskiego”. A ja mówię: „To dziękuję, to wszy stko się wy jaśniło”. Oczy wiście sala ry knęła. Ja zostałem tak wy brany do komitetu, bo po prostu otworzy łem dziób. To tak by ło[464] .
Radykalne wystąpienia zdobywały poklask. W dniu 14 III dy skutowaliśmy w auli projekt rezolucji przy gotowany przez komitet wiecowy – wspominał Edward Czapiewski. – Na zebraniach w poszczególny ch salach każdy wy dział desy gnował do tego komitetu wy brany ch przez siebie przedstawicieli. […] Zasada wy boru by ła prosta: wy bieraliśmy tęgo gardłujący ch mówców i do tego rady kalny ch, przy najmniej w mowie [465] .
Czasami respondenci sami oceniali po latach swoje słowa jako zbyt emocjonalne – ale zgodne z ich ówczesnym stanem ducha i nastrojem sali. Leon
Sfard, wspominając przebieg wiecu z 11 marca w Auditorium Maximum, mówił: Ja czuję, że tracę grunt pod nogami. [Widzę, że] to, co się stało, co mną tak wstrząsnęło i zbulwersowało, to, co ja widziałem na ty m dziedzińcu i tak dalej – że to w ogóle tutaj nie dochodzi. Że profesorowie siedzą i ty lko mówią, bardzo tak łagodnie i mądrze, że to tak, że trzeba… Wy powiedział się profesor – już nie pamiętam nazwiska, stary bardzo człowiek – i on coś powiedział, że nie należy się zapalać, że trzeba uspokoić, że chodzi o to, żeby … […] jakaś ugodowa taka mowa. Mnie ona strasznie wkurwiła, postanowiłem, że tego nie przepuszczę. Wstałem i dałem przemówienie okropnie emocjonalne, mówiąc jedy nie o jednej rzeczy : „Czy pan profesor widział, jak potraktowali studentów, którzy chcieli wstawić się za dwoma kolegami, który ch wy rzucono? Czy pan…”. I tu zacząłem opisy wać sceny bicia i zachowania się [milicji] i tak dalej. Chciałem pokazać, że stało się coś strasznego: przy szli studenci nieuzbrojeni, niemający żadny ch zły ch zamiarów, protestować przeciwko relegowaniu dwóch swoich kolegów i tu przy szła taka masa pijany ch ludzi, która nas pobiła. Strasznie atakowałem tego biednego starego profesora. Później tego żałowałem. Ale to spowodowało, że zostałem wy brany razem z moim kolegą jako przedstawiciel [wy działu] matematy ki do komitetu studenckiego Uniwersy tetu Warszawskiego. A ten komitet studencki to by ł taki rząd ty ch wszy stkich rozruchów później [466] .
Zdaniem Bernarda Bujwickiego z Politechniki Krakowskiej wyznaczanie delegatów odbywało się w sposób chaotyczny i w dużej mierze przypadkowy. Opowiadając, w ogóle nie podnosił własnych zasług – swoją nominację do komitetu strajkowego uczelni traktował raczej w kategoriach towarzyskiej anegdoty niż rozdziału w opozycyjnej biografii. Do wy boru [komitetu doszło] po prostu tak, jak to by wa – na zasadzie przy padku. Bo jak żeśmy przy szli tabunem ludzi, zjawiliśmy się na wiecu – tam by ły różne tabuny, z różny ch uczelni ściągnęły – [to] ktoś doszedł do wniosku, że trzeba powołać komitet, który będzie kierował strajkiem. To mój kolega z Wadowic Krzy siek Kiczmut, który [potem] wy jechał do Stanów – nie wiem, czy ży je jeszcze – zawołał: „Bernard Bujwicki”. I co, miałem nie przy jąć? Przy jąłem. A wszy scy tam klepali. Kto ty lko został zgłoszony, to został klepnięty. Bo to by ło tam na wiecu – tam nikt nikogo nie znał, oprócz tego, że my się znaliśmy w grupie. […] I tak zostałem wklepany tam. Więc, wie pan, to są wszy stko przy padki (śmiech) [467] .
Biorący udział w wiecach zapewne mieli świadomość – mniej lub bardziej wyraźną – że organizatorom protestów grożą kary znacznie surowsze niż szeregowym uczestnikom. Wskazanie kandydata przez tłum mogło być formą obrony – wybierano osoby, które ściągną na siebie odwet SB. Wiecujący
studenci, udzielając entuzjastycznego poparcia radykalnym mówcom, osiągali dwa cele: dawali upust złości i oburzeniu, a jednocześnie pozostawali anonimowi. No to przy leciał profesor Przeszewski i mówi, że jeżeli chcecie rozmawiać z władzami uczelni, to wy bierzcie delegację i rektor zaprasza – wspominał Marcin Rawicz, opisując wiec na warszawskiej Akademii Medy cznej. – A r ektorat by ł na ulicy Koszy kowej [i trzeba by ło tam przejść]. No to się zaczął krzy k, że nie pojedziemy, że nas pozamy kają i tak dalej. No to wy lazłem na katedrę i powiedziałem, że nie widzę powodu do tego, żeby nas zamy kać, przecież nikt nic złego nie zrobił, to są nasi starsi koledzy i trzeba mieć do nich zaufanie. „To sam tam jedź, jak jesteś taki mądry !” „Proszę bardzo – powiedziałem. – Kto jeszcze ze mną pojedzie?” I tak się sformowała delegacja [468] .
W ten sposób kształtowała się nowa elita studencka – grupa działaczy strajkowych, dla których Marzec miał być nauką polityki i demokracji. Mówcy, aktywni uczestnicy wieców, często angażowali się w działania przeciwko systemowi także później, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W Warszawie nowe środowiska opozycyjne formowały się w dużej mierze wokół dawnego kręgu „komandosów”. Mechanizm ten przedstawiła Teresa Bogucka, pokazując przy tym, że Marzec stał się swoistą szkołą kadr przyszłej opozycji. Jej relacja odzwierciedla także rosnącą wówczas obawę przed infiltracją ruchu przez agentów SB. Pojawiają się nowe kontakty, po prostu z wy działów się pojawiają ludzie. Wszy scy, co z tego kręgu „komandosów” nie wy lądowali w więzieniu, to zostali wy brani. Nie zdąży ł się taki mechanizm [wy kształcić] jak w [19]80 roku, żeby ten KOR wy rugować, to nie. Tutaj wszy stkie niedobitki, w ogóle narzeczone narzeczony ch zostały [przy jęte do komitetu]. Wszy scy, co mieli kontakt, zostali wy brani, ponieważ ci studenci [my śleli, że], no, ktoś to zaczął, to trzeba mu dać szansę. No, ale tam by ło nas ty le co nic. I wtedy się pojawili ludzie nowi, który ch wy brano dlatego, że by li dobrzy na wiecach. I my śmy sobie uświadomili na ty ch spotkaniach wy działowy ch, jak to by ło zatomizowane wszy stko poza naszy m duży m środowiskiem, jak ten uniwersy tet by ł zatomizowany. Oni nie bardzo się znali, jak ktoś dobrze mówił, to go wy bierali. I na ogół trafiali, muszę powiedzieć, ponieważ wbrew temu, co się mniema o tej omnipotencji SB, to ona w ogóle nie by ła przy gotowana na tą sy tuację. Absolutnie nie, w związku z ty m nawet, że nie wy stawiła ty ch [agentów, którzy głosowaliby na ludzi popierany ch przez władzę], co zrobiła potem już na Wy brzeżu. To masowo robiła na prowincji w [19]80 roku. Żeby swoich wepchnąć. Po prostu nic takiego tutaj nie przy gotowała, jak mówię, jedy ny agent, którego żeśmy mieli, miał tak krótkody stansowe zadanie, że po ty godniu się skompromitował i wy leciał. W związku z ty m rzeczy wiście wy brano ludzi, którzy mieli odwagę wy stąpić i czuli, że mają coś do dodania,
i potrafili to powiedzieć. To by ł konkurs na dobry ch mówców. I z częścią z nich później się tak utrzy my wały [stosunki], jakby przy lgnęli do tego środowiska, bo ono się później, po ty m wszy stkim pozbierało[469] .
Pokolenie ’68 wykazało się w Marcu umiejętnością samoorganizacji – zaskakującą, zważywszy że kultura polityczna PRL-u była sterylna, jeśli chodzi o wzory działań obywatelskich. Tym bardziej należy docenić rolę ZSP , które – jak wskazałem w poprzednim rozdziale – stanowiło pewną enklawę samorządności akademickiej. Gdy zgromadzenia studenckie wybrały już swoich reprezentantów, kolejnym krokiem na drodze do tworzenia struktur opozycji była proklamacja strajku na uniwersytetach. Tutaj protestujący w większym stopniu musieli improwizować, bo nie dysponowali gotowymi schematami działania. Sytuację tę z ironią opisał Jerzy Diatłowicki, wspominając wizytę komisji strajkowej w gabinecie rektora UW . My śmy przy szli go poinformować, że projektujemy strajk okupacy jny. Elegancko – trzy osobowa deputacja. A on […] mówi: „Dzieci, dzieci!”. Do nas tak mówili, per „dzieci”; ja by łem najstarszy, miałem już dwadzieścia siedem lat […]. „Dzieci, a wy w ogóle wiecie, co to jest strajk?” Ci się speszy li, a ja mówię: „Tak, magnificencjo, wiemy z ustny ch przekazów” [470] .
Strajki okupacyjne na uniwersytetach były kolejnym ważnym doświadczeniem formacyjnym; następnym punktem, w którym zbiegały się drogi życiowe pokolenia. Było to przeżycie czasu odrealnionego: kilka dni w grupie rówieśniczej odciętej od świata, świadomej wspólnych zagrożeń i wspólnych celów. Na uniwersy tecie by ło wtedy święto – relacjonował Jan Lity ński. – Niekończące się zebrania, dy skusje. Można by ło właściwie przeży ć cały dzień, przechodząc do różny ch pomieszczeń uniwersy teckich, z Pałacu Kultury na Krakowskie Przedmieście, i ciągle coś się działo, ciągle gdzieś by ły wiece [471] .
W tym krótkim okresie życie polityczne nabrało intensywności i tempa. By ły te wiece z „chińskim powielaczem” – wspominała Paula Sawicka. – Strasznie by ła podniecona atmosfera i co jakiś czas by ła jakaś rezolucja, wszy scy zapisy wali, te pięćset kilkadziesiąt osób pod dy ktando coś pisało i potem… Nie wiem, co się z ty mi tekstami działo. Widocznie gdzieś by ły kolportowane dalej. Tak że by ł bardzo bojowy nastrój [472] .
W poniedziałek 11 [marca] mieliśmy spotkanie na uniwersy tecie – opowiadał Jerzy Stępień. – By ł nawet ktoś z władz, by ło ogólne zebranie studentów. Ktoś rzucił hasło strajku, które zostało przy jęte. Strajk trwał chy ba czterdzieści osiem godzin. By ło bardzo sy mpaty cznie, ponieważ cały czas można by ło grać w bry dża i słuchać przemówień osób, które w Auditorium Maximum się produkowały. Atmosfera by ła rewolucy jna [473] .
Udział w strajku był ważną lekcją nie tylko dla mówców i organizatorów, ale również dla „szeregowych” studentów. Wielu zapamiętało te dni jako najpiękniejsze chwile w życiu. Na mieście by ło ponuro, wszędzie patrole milicy jne, zapach gazu łzawiącego… – czy tamy w anonimowej relacji. – Wszedłem na teren Uniwersy tetu i tu panowała zupełnie inna atmosfera. Atmosfera święta. Pito nawet alkohol, co zresztą by ło zabronione, grano na gitarach, śpiewano, trwały długie nocne rozmowy. To by ło wspaniałe przeży cie. Niezwy kle głębokie doznanie, które już nigdy się nie powtórzy ło. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy silni, fajni, uczciwi, że chcemy, żeby by ło dobrze i pięknie [474] . No, a potem by ł strajk […] by ło pięknie, by ło groźnie – opowiadała Agnieszka Arnold. – Taki chrzest bojowy. Ja i tak by łam w sy tuacji komfortowej, bo mój brat przy szedł z kolegami na polonisty kę, więc czułam się bezpieczna [475] .
Halina Brown zapamiętała: [W] Marcu wciąż biegałam na uczelnię. Wolność słowa, demokracja, wy puścić aresztowany ch. I choć czasami czułam się dwuznacznie, bo wy stępowałam przeciw sy stemowi, który dotąd nigdy mnie nie karał, to hasła mi się podobały. I podobało mi się to, że wszy scy są razem. Na strajku ze wszy stkimi nocowałam na podłodze, ja lubię by ć z ludźmi, więc i tutaj się w grupie znalazłam – przy goda! Oży wcza, podniecająca, w jakimś sensie szlachetna przy goda [476] .
Poczucie zagrożenia, niepewność co do tego, jak zareagują władze, starano się oswoić śmiechem. Adela Hase, studentka psychologii, wspominała: Wieczorem i w nocy podczas strajku by ło fantasty cznie: robiliśmy kanapki, leżało się i siedziało na kory tarzach i przepisy wało z Dzieciątka Lenin [hagiograficznej biografii Lenina] taki kawałek o strajku studenckim, który pasował jak ulał, a potem to szło jako ulotki. Na dole siedziała grupa z mojego wy działu i grała w karty – nie umiałam grać – ale zamiast zwy kły ch licy tacji karciany ch stosowano hasła, odpowiednio punktowane. Więc na przy kład „Wiesław, Wiesław!” miało niską punktację, nieco lepiej „Partia z towarzy szem Wiesławem!”, wy żej „Pisarze do pióra, studenci do nauki!”, a asem by ło chy ba: „Dajczgewand, pies łańcuchowy sy jonizmu”. To mi się strasznie podobało. To by ło to, strzał w mózg debilnego potwora [477] . [Podczas strajku] by ły te różne zasady, że nie wolno alkoholu – opowiadała Paula
Sawicka. – Pamiętam, że niektórzy nasi koledzy asy stenci mieli buteleczkę wina w torbie takiej papierowej (śmiech) ukry tą, bo tłumaczy li nam, że przecież nie przeży jemy tego inaczej. Ale nie by ło pijaństwa. Absolutnie nie by ło żadnego pijaństwa [478] .
Jak pisał Jakub Karpiński: Podczas strajku nie wszy stko by ło śmiertelnie poważne: śpiewano marcowe piosenki studenckie, które w skrócie notowały zasadnicze momenty wy darzeń i by ły kroniką nastrojów niekiedy wierniejszą niż odezwy i rezolucje. Niektóre piosenki powstały właśnie w czasie strajku. W jednej z nich śpiewano: „Pozostaje kwestią sporną, czy to by ło ORMO”, „Tokarz Buła się odcina, sy jonistów wina”, „Wszędzie wkoło są moczary, a gdzieniegdzie kępa” [479] .
Ale niebezpieczeństwo nie dawało o sobie zapomnieć. Z okien i dachów strajkujących uczelni widać było potężne siły ZOMO rozlokowane na sąsiednich ulicach. Lęk budziły szeregi milicjantów w goglach i z pałkami, wyrzutnie gazów łzawiących zamontowane na samochodach, a zwłaszcza wielkie armatki wodne, przez większość protestujących widziane po raz pierwszy. Z 1968 roku też pamiętam, o ty m się rzadko pisze, nasz strajk uniwersy tecki – relacjonowała Maria Żółtowska. – I pamiętam tę noc, jak ją przeży waliśmy, kiedy bez przerwy – prawdopodobnie to by ło przez bezpiekę organizowane – dochodziły do nas informacje, że już Krakowskim [Przedmieściem] jadą czołgi, że będą uniwersy tet pacy fikować, rozwalając bramę i nas wszy stkich zabiorą. Pamiętam, jak się bardzo bałam. Potem nawet w stanie wojenny m nie bałam się tak jak wtedy, w tę noc, gdy prosiliśmy Pana Boga, żeby nadszedł świt, że jak będzie dzień, to już będzie bezpieczniej, bo Warszawa będzie widziała, co się z nami dzieje. No, ale na strachu się skończy ło[480] .
Gdzieniegdzie szykowano się do odparcia spodziewanego ataku. Przygotowywano broń i bandaże. Atmosfera gęstniała jak przed decydującą bitwą. I potem przy szła ta noc: wejdą, nie wejdą? – Jacek Kley ff wspominał strajk na Politechnice Warszawskiej. – I pamiętam, że na dachu i na najwy ższy m piętrze powstały punkty sanitarne. Przez cały czas tego strajku stał taki tłum jak pod stocznią, podawali chleby, by ła cała sala chleba, cała sala bandaży. Chleby, bandaże, sery, jedzenie, zapasy, materace. I im wy żej, ty m więcej biały ch punktów sanitarny ch. A niżej wszy stkie drzwi… Boczne wszy stkie wejścia do politechniki z ulicy, z zewnątrz polegały na ty m, że wchodziłeś i od razu miałeś schody na górę. I te schody by ły równo zastawione takimi jak domino ustawiony mi ławkami, że jak górną popchniesz, to po prostu… po prostu miazga na dole. Tak że wszy stkie wejścia by ły w ten sposób ustawione. Ławek mało by ło po salach, szczególnie ty ch na parterze, na pierwszy m piętrze. Bo one wszy stkie by ły ustawiane
w domino na schodach. Taborety miały powy jmowane nogi i każdy trzy mał w ręku drewnianą taką nogę. Często długą, bo to by ły stołki kreślarskie. Faceci by li po prostu uzbrojeni, gotowi na wszy stko. I taka noc. I nasłuchy radia [481] .
Niektórzy respondenci twierdzili, że politechniki i uniwersytety różniły się stopniem zdeterminowania uczestników wieców. Inżynierowie mieli być bardziej bitni i lepiej znosić stres, podczas gdy humaniści wytracali impet na gadulstwie i w obliczu niebezpieczeństwa szybko się poddawali. Rzeczywiście, relacje o przygotowaniach do walki z milicją pochodzą głównie od słuchaczy politechniki, jednak czynny opór gotowi byli stawić na przykład także studenci prawa na Uniwersytecie Łódzkim. Strajk na Wy dziale Prawa zaczął się w nocy z 20 na 21 marca […] – wspominał Jerzy Stępień. – Po przemówieniu pana dziekana zabrał głos pan, który się nam nie przedstawił – potem się okazało, oficer Służby Bezpieczeństwa – który powiedział, że studenci Wy działu Prawa mają godzinę czasu – to już dał nam o wiele więcej, bo pod biblioteką dostaliśmy pięć minut – i jeżeli nie opuścimy wy działu, to wtedy wkroczą oddziały, które sobie z nami poradzą. Zapadła cisza i w ty m momencie kolega krzy knął „Nie strasz, nie strasz, bo…” No, padło takie dobitne słowo. Wtedy by ł wy buch śmiechu, ale prawdę mówiąc, jak [ten] pan wy szedł, to nam do śmiechu nie by ło. [Potem] nasz specjalista od walk […] powiedział, że należy łamać krzesła i nogami od krzeseł się bronić. By liśmy na ty le przy tomni, że te krzesła zgromadziliśmy ty lko w jedny m miejscu, drzwi by ły zabary kadowane, jakby wkroczy li, to mogliśmy bardzo szy bko te krzesła połamać. Dwie koleżanki miały jakieś kilogramy soli w kieszeni, bo mówiły, że należy solą w oczy sy pać – to też by ły doświadczenia przedwojenny ch rewolucjonistów. Niektórzy nie mogli wy trzy mać nerwowo, mówiąc, że oni się naprawdę boją. Skoro wprost powiedzieli, że się boją, powiedzieliśmy, że nie ma żadny ch przeszkód, mogą wy jść. My by liśmy taką bardzo silną, zwartą grupą koleżeńską. Zdawaliśmy sobie sprawę z represji. Wiedzieliśmy : jak wpadną te oddziały z duży mi pałkami czy ci robotnicy z ty mi drewniany mi pałkami, możemy by ć mocno pobici, to sobie zdawaliśmy sprawę. Ale by liśmy tak nastawieni, że się będziemy bronić, przy najmniej jeżeli chodzi o chłopaków[482] .
Chociaż strajki trwały tylko kilka dni, a niektóre kilkanaście godzin, studenci zdążyli stworzyć wyspecjalizowane służby „kontrwywiadowcze”. W tym samym stopniu co uzbrojonych milicjantów obawiano się prowokatorów SB. Teren Politechniki [Warszawskiej] jest zamy kany w całości i przy bramach ustawiliśmy swoich ludzi – relacjonował Andrzej Krzesiński. – Trzeba by ło jakoś sprawdzić, czy przy padkiem ktoś nie jest z zewnątrz albo się nie podszy wa ty lko pod studenta. I jakie jest najprostsze wy jście z sy tuacji? Na całej politechnice studenci mają matematy kę.
W związku z ty m jakieś proste zadanie do rozwiązania – takie, na które można odpowiedzieć od razu, z biegu, bo każdy to musi mieć w głowie, na przy kład „Całka z x. Podaj x”. Albo jakieś inne zadanie – w sensie hasło i powinno się dostać odpowiedź. Jak delikwent się zasępi i zawaha, to znaczy, że nie ma szans na wejście. Szczelnie żeśmy to obstawili, przy wszy stkich drzwiach wejściowy ch stały takie patrole i zadawały py tania kontrolne. I muszę panu powiedzieć, że sporo osób nie weszło. […] Obawa przed prowokacją i przed wty czkami okazała się uzasadniona, bo w kolejny m dniu strajku okazało się, że koledzy z Wy działu Elektroniki, z który mi mieliśmy kontakt – Wy dział Elektroniki jest na zewnątrz tego układu [kampusu], tak że studenci musieli przejść do nas na teren gmachu głównego – z gmachu głównego namierzy li jakieś sy gnały : ktoś nadaje po prostu głosem relację. Z wnętrza strajku. Ponieważ mieli antenę kierunkową, to dokładnie to namierzy li, i to by ł gmach główny. No i teraz by ł kłopot. Bo mieliśmy oczy wiście swoje oddziały milicy jne, już żeśmy to zorganizowali – z opaskami, elegancko, żeby wiadomo by ło, kto jest kto. No i jak to sprawdzić? No więc również zaangażowaliśmy w to takich studentów, którzy chcieli incognito trochę pochodzić po ty ch galery jkach i sprawdzać, co się dzieje. Wtedy te urządzenia nadawcze by ły bardzo pry mity wne. To polegało na ty m, że – jak się potem przekonaliśmy – mikrofon się przy pinało do szy i i coś tam się mówiło, a [mikrofon] przetwarzał drganie strun [i przekazy wał] gdzieś dalej. I wreszcie nakry li takiego faceta, który [pozornie] by ł jakimś bardzo grzeczny m i usłużny m studentem [483] .
Różnorakie straże i służby porządkowe powoływane były przez wszystkie komitety strajkowe. Na Politechnice Wrocławskiej przybyszów z zewnątrz sprawdzano za pomocą metod z harcerskich zabaw. Zajmowałem się taką dziwną dziedziną, mianowicie przy jmowaniem delegacji spoza uczelni: z inny ch uczelni, z zakładów pracy – wspominał Jerzy Jery ch. – Oczy wiście przy chodzili z pety cjami, listami, stanowiskami oraz pomocą i finansową, i materialną, czy li: pieczy wo, konserwy, prawda, jakieś wiktuały, owoce. Stworzy liśmy taki akty w, który to odpowiednio zabezpieczał. A ja z kolei się zająłem też wprowadzaniem jak gdy by takich bezpieczny ch kontaktów, prawda. Bo przy jąć to jest prosto, ale [potrzebny jest] wy wiad… Czy li tak zwane glejty – wy niesione z harcerstwa – czy li czy to grafika podzielona na jakieś tam odcinki, czy jakiś bilet przedarty na pół[484] .
Opowieści o tej metodzie przewijały się we wszystkich relacjach z Wrocławia; przewodniczący komitetów strajkowych traktowali glejty jako insygnium swojej władzy. Jak wspominał Władysław S idorowicz: [Kiedy ] nasz przewodniczący miał dość [swojej funkcji], przekazał mi taki glejt, który by ł przepustką. By ł przy gotowany przez komitet między uczelniany – identy fikatory takie robiono techniką plasty czną, że coś się musiało składać jak puzzle [485] .
Wydaje się, że zarządzanie strajkami przychodziło łatwiej niż sformułowanie
celów protestu. Pierwsze rezolucje stanowiły w istocie zlepek haseł z demonstracji: żądano ukarania winnych, pisania prawdy w gazetach (w tym przedrukowania treści studenckich postulatów), przestrzegania konstytucji, przywrócenia Dziadów. Niekiedy potępiano też rozpętaną przez władzę antysemicką nagonkę. Jednocześnie dokumenty studenckiego protestu pisane były językiem współgrającym z oficjalną propagandą. Po części było to działanie z premedytacją, mające przekonać partię o czystych intencjach studenckiego ruchu, ale odzwierciedlało także stan świadomości młodych ludzi. Innego języka po prostu nie znali. „Ludzie z Marca” po latach o wiele lepiej pamiętają ucieczki przed milicją i wspólne śpiewy podczas strajku niż treść własnych postulatów. Nie chcieliśmy nic przewracać – opowiadała Paula Sawicka – nie rozumieliśmy, dlaczego ten sy stem tak strasznie się na nas jeży, skoro my śmy ty lko chcieli, żeby to, co się mówi, by ło zrealizowane. W sumie ta rezolucja, co by ła wy wieszona na Politechnice Warszawskiej, bardzo wy raźnie to pokazuje – w ty ch postulatach nie by ło żadny ch obrazoburczy ch żądań. Chcieliśmy, żeby wy puścili ludzi, co ich niesprawiedliwie wsadzili do więzienia. […] Nam chy ba w ogóle nie przy chodziło do głowy, że ten sy stem można wy mienić, prawda? My śmy raczej chcieli go zmienić na taki, jaki on już twierdził, że chce by ć. Raczej coś takiego w ty m by ło. Co do tez, [to] nawet nie wiem, nie pamiętam ty ch wszy stkich postulatów, które się wtedy głosiło. Ale jestem tego absolutnie pewna, że żaden z nich nie żądał, żeby kogoś obalić [486] .
Na marginesie należy dodać, że nawet wśród absolwentów ekonomii, „starszych kolegów” środowiska „komandosów”, krytycznie nastawionych do koncepcji zawartych w Liście otwartym nie rozważano w tym czasie żadnej alternatywy dla socjalistycznej gospodarki. Generalnie by liśmy wtedy za socjalizmem – opowiadał Waldemar Kuczy ński, opisując dy skusje swojego środowiska w okresie bezpośrednio przed Marcem. – [Decy dowały o ty m] takie dwa moty wy i trudno powiedzieć, który u kogo przeważał. [Po pierwsze] rzeczy wiście wierzy liśmy w to, że to jest jakaś wy ższa forma ustroju. Na razie może do dupy, ale będzie lepsza. Ale drugi by ł czy nnik taki, że my ślenie o kapitalizmie, o powrocie do kapitalizmu to by ło my ślenie mniej więcej takie, jakby ktoś chciał polecieć wtedy na Księży c. Czy li to by ła kompletna fikcja, coś, co wy dawało się w ogóle nierealisty czne, niewchodzące w grę, raz na zawsze zamknięte. Panowało bezwzględne przekonanie, że w ty m porządku będziemy ży li. Chodziło wy łącznie o to, żeby rozszerzy ć pewne pole, [zrobić] większe pole dla mechanizmów ry nkowy ch w ramach gospodarki planowej. I to trwało jeszcze w okresie Solidarności. Dopiero gdzieś w drugiej połowie lat
osiemdziesiąty ch zaczy na wracać idea całkowitej likwidacji [socjalisty cznego] sy stemu gospodarczego i powrotu do gospodarki ry nkowej, dopiero wtedy [487] .
Młodzież wykształcona w peerelowskich szkołach, gdzie duży nacisk kładziono na historię ruchu robotniczego, sięgała po symbole i toposy tradycji socjalistycznej. Źródłem inspiracji była też literatura romantyczna: protest w sprawie Dziadów ukształtował dyskurs, w ramach którego marcowy protest stawał się kontynuacją antycarskiego buntu. Na sły nny m wiecu w Auditorium Maximum, który by ł 28 marca, mój mąż wy stąpił, cy tując Broniewskiego – opowiadała Joanna Trzeciak-Walc. – Śpiewaliśmy Międzynarodówkę chóralnie. Czuliśmy się cudownie. […] My śmy się czuli spadkobiercami wielkiej trady cji rewolucy jnej: Broniewski, Wary ński, dekabry ści, Mickiewicz. Tak wy chowano nas w szkole, że każdy, kto sprzeciwia się władzy ciemiężącej i odbierającej wolność, jest bohaterem. I my śmy dokładnie tak samo robili, i uważaliśmy, że tak trzeba. I że nic nam nie mogą zrobić, bo mamy rację. I dlatego to by ło takie dziwne, jak zaczęli zamy kać [488] .
Jerzy Rachwald, wspominając zakończenie protestu na SGGW , mówił: [P]ostanowiliśmy się rozejść, bo już nie by ło po co strajkować. Ty lko jeszcze weszliśmy na dach budy nku i odśpiewaliśmy Warszawiankę. Jak i ile kto umiał. Przechodnie stali i dziwowali się, to by ło wcześnie, gdzieś koło szóstej, siódmej [489] . Razem z kolegami postanowiliśmy, że po prostu będziemy umiejętnie lawirować przy kontaktach [z władzami] – relacjonował Jerzy Jery ch, członek komitetu strajkowego na Politechnice Wrocławskiej. – Czy li „socjalizm tak, wy paczenia nie”, czy coś w ty m sensie. I te nasze odezwy zawsze miały taki element mówiący o ty m, że [my działamy ] w dobrej wierze, w dobry ch intencjach, nie przeciwko[490] .
Po latach respondenci nie potrafią powiedzieć, do jakiego stopnia socjalistyczna retoryka była elementem taktyki, a do jakiego manifestacją ich światopoglądu. Bez wątpienia rekwizytów z propagandowego theatrum używano jako tarczy – miały być swego rodzaju talizmanem chroniącym przed gniewem władzy. Piotr Rachtan, relacjonując przebieg pierwszego wiecu na politechnice, wspominał: Narastała temperatura i […] zaczęliśmy szukać flagi, bo zaczęło się mówić, że idziemy pod „Ży cie Warszawy ”, bo prasa kłamie. Ale żeby by ł jakiś pochód, to dobrze by by ło, gdy by jakaś flaga się znalazła, wie pan, żeby to by ł taki czy nnik organizujący, [który ] jest potrzebny. I wtedy miałem taką pierwszą my śl – najlepiej by łoby pod flagą czerwoną pójść, bo wtedy będziemy bezpieczni. Ja miałem takie poczucie… Śpiewało się
Międzynarodówkę na przy kład, trochę po to, żeby zaczarować tę rzeczy wistość i jakoś zaczarować siły porządku, które na pewno śpiewający ch Międzynarodówkę nie ruszą. Więc flaga czerwona także miała nas jakoś tam ochronić [491] .
Ostatecznie czoło pochodu ruszającego spod politechniki udekorowano barwami narodowymi, ale raczej w wyniku przypadku niż świadomego wyboru. [N]ie by ło nigdzie tej czerwonej flagi – ciągnął Rachtan – natomiast wtedy w auli politechniki by ł taki niewielki kiosk PTTK-u i by ł otwarty. Za klamką, zobaczy łem, wisi biało-czerwona flaga. Zdjąłem tę flagę. Jak zobaczy li ludzie, że jest flaga, to wy szli. Wtedy naty chmiast zaczęli iść, ja z tą flagą, więc oni mnie wzięli na ramiona i tak donieśli gdzieś do połowy [ulicy ] Polnej mniej więcej. Zauważy łem, że jesteśmy filmowani [przez SB]. Złapałem czapkę, którą tak jakoś nasunąłem na oczy, i gdzieś w połowie Polnej ktoś wziął ode mnie tę flagę, następna osoba [492] .
Co ciekawe: chociaż w raportach SB z całej Polski wielokrotnie zanotowano, że protestujący studenci śpiewali hymn narodowy[493] , świadkowie prawie o tym nie wspominali. Większość respondentów opisywała za to śpiewanie Międzynarodówki. Ta niesymetryczność pamięci jest na tyle wyraźna, że nie sposób tłumaczyć jej zbiegiem okoliczności – ale trudno ją też jednoznacznie zinterpretować. Być może jest świadectwem, że marcowy protest miał charakter bardziej rewolucyjny niż insurekcyjny, a emocje tłumu najlepiej wyrażały pieśni ruchu robotniczego. Niewykluczone jednak, że pamięć o Międzynarodówce mogła przetrwać na zasadzie kuriozum – respondenci eksponowali ten fragment biografii jako punkt odniesienia uwypuklający ewolucję poglądów. Na strajku by ły przemówienia działaczy komitetu strajkowego – opowiadała anonimowo Lena, studentka historii sztuki z Wrocławia. – A także śpiewaliśmy rozmaite pieśni, również polski hy mn, a na zakończenie Międzynarodówkę. Z przejęciem! „Wy klęty powstań ludu ziemi”. To dziś brzmi bardzo śmiesznie, ale my naprawdę śpiewaliśmy to z przejęciem! Mieliśmy wtedy bardzo szczere poczucie, że ci uciskani i wy klęci to jesteśmy właśnie my. […] To by ło ekscy tujące i ja nigdy w ży ciu – ani przedtem, ani potem – nie miałam takiego silnego poczucia jedności z masą ludzi jak wtedy [494] .
W roku 1981 w czasie sesji naukowej na Uniwersytecie Warszawskim Jan Walc podsumowywał czas miniony od Marca: To trzy nastolecie by ło tak ważne dla polskiej świadomości, że w to miejsce, które w roku 1968 zajmowała Międzynarodówka, wszedł hy mn Boże, coś Polskę… I [tak] jak dziś, żeby zaśpiewać ten hy mn, nie trzeba by ć człowiekiem wierzący m, [tak] wtedy śpiewanie Międzynarodówki nie oznaczało by cia komunistą […]. Międzynarodówka ze swej istoty
zawsze by ła pieśnią bity ch, a nie bijący ch, pieśnią buntowniczy ch studentów, a nie policji polity cznej, i nie widać by ło wówczas żadnego dobrego powodu, aby śmy się jej mieli wy rzekać, by łby to bowiem zwy czajny walkower [495] .
Zdaniem Stefana Bekiera szacunek dla symboli propagandowych był autentyczny, a młodzi podzielali w dużej mierze oficjalną wizję świata, zgodnie z którą blok sowiecki reprezentował siły dobra. Opisując swój udział w pisaniu rezolucji studentów SGP iS-u, Bekier wspominał: Okazało się, że te listy postulatów bardzo by ły podobne we wszy stkich uczelniach Polski. O ile dominowały wszelkie takie żądania demokraty czne: swobody, przestrzegania konsty tucji i tak dalej, to ciekawy m wątkiem by ło to, że też wspominano jednak o socjalizmie. I to nie ty lko oportunisty cznie, żeby nas o nic nie oskarżono. To by ło bardzo ważne. Ja pamiętam, dy skutowaliśmy bardzo długo nad takim ujęciem… Z jednej strony, żeby nikt nas nie posądzał, że my tu jesteśmy proreżimowi, a z drugiej strony, żeby imperializm amery kański – to się tak wtedy mówiło – nie wy korzy stał naszego buntu do swoich niecny ch celów, prawda. A to by ło bardzo ważne. Tak że by ły te dwa elementy : demokraty czny socjalizm i obrona swobód oby watelskich[496] .
Świadkowie pytani dzisiaj, o co walczyli w 1968 roku, nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć. Tylko w kilku relacjach wspominają o zarysach strategii i programu politycznego. Leszek Sankowski nie bez wahania próbował odtworzyć ówczesne koncepcje swojego środowiska. My ślę, że tok tego mojego my ślenia to by ło, że [należy stworzy ć] parlament studencki. […] Czy li takie odwołanie się do jakiejś, nie wiem, formuły demokracji chy ba, grupowej – no, coś takiego. Co oczy wiście… To też nie miało sensu. Ale w każdy m razie by ło takim elementem, jak sądzę, o który części osób by ć może chciało się bić. No, by ła taka dy skusja na uniwersy tecie, ale to nie wy szło nigdy z takich dy skusji wstępny ch właśnie. Co to miało by ć, to ja sam nie wiedziałem, tak… Tak trochę, wie pan, na zasadzie szukania: że jak powstał ten komitet delegatów wy działowy ch, żeby on by ł takim zaczy nem parlamentu studenckiego – to można różnie czy tać, jak w tej chwili czy tam. To można by ło czy tać też w ten sposób, że to nie jest grupa, która ma jakiekolwiek ambicje polity czne, że to jest raczej grupa, która kwestionuje sposób działania, formuły działania ty ch organizacji, które by ły na uniwersy tecie, proponując jakieś, nie wiem, inne rozwiązanie. Jakaś oferta dla władz, o tak! [497]
W pamięci Stefana Bekiera zachował się bardziej konkretny, wyraźniejszy plan. Odczytywany z dzisiejszej perspektywy jawi się on jako zapowiedź projektu Solidarności – wyrosły ze strajków, ogólnopolski, samorządny i niezależny ruch studencki.
Naszy m celem by ła nowa organizacja młodzieżowa. I jako etap do tego – centralizacja komitetu strajkowego. Ale my śmy się sami bali. Ciągle baliśmy się naszej odwagi. Bo mnie wy brano i wy słano jako przedstawiciela SGPiS-u na takie między uczelniane walne zebranie wszy stkich komitetów w Warszawie [które się odby wało] na politechnice. I tam padł ze strony kogoś z politechniki właśnie taki projekt utworzenia między uczelnianego komitetu strajkowego. O ty m dy skutowano dużo. Ja by łem za ty m, inni nie by li za ty m. Tu by ły wielkie dy skusje. Te represje doprowadziły do tego, że ten ruch bardzo szy bko opadł. No to nie zdąży liśmy wy kształcić ty ch propozy cji. Ale to by ło tak, że to się wy kluwało. Tak że hory zontu nie by ło większego. Oczy wiście swobody, przestrzeganie konsty tucji, ale stworzenie nowej organizacji – to na pewno. W ty ch latach sześćdziesiąty ch główną taką dy skusją to by ło, czy trzeba zmieniać od wewnątrz, czy budować coś nowego. [Marek] Borowski by ł za ty m, że trzeba zmieniać od wewnątrz. Ja by łem za ty m, że trzeba budować coś na zewnątrz. I ja nigdy nie chciałem wchodzić ani do PZPR-u, ani do ZMS-u, mimo że mnie do tego bardzo zachęcali[498] .
Część relacji kładzie nacisk nie na polityczne, ale moralne cele ruchu. Jak sformułował to Leon Sfard, „ruch był celem samym w sobie”[499] . Wy buch marcowy nie miał żadnego podłoża ideologicznego – mówił Tomasz Wołek – by ł spontaniczny m ruchem niechęci, a może nienawiści do komunizmu. […] Po prostu działaliśmy w takim odruchu solidarności [z warszawskimi studentami]. Dominujące hasło, które nad ty m wiecem się unosiło, to by ło: „Prasa kłamie”. Pamiętam stos palony ch gazet[500] .
Tworzenie planów politycznych było trudne, tym bardziej że wypadki rozwijały się w szybkim tempie, a sam ruch protestacyjny zmiażdżony represjami przetrwał niewiele ponad dwa tygodnie. Buntownicy ledwie zdążyli zakosztować wolności, gdy okazało się, że jest już po wszystkim. Starałem się zrobić wszy stko, żeby to nie by ł taki wy izolowany protest studencki – mówił Włady sław Sidorowicz. – [Chciałem] robić coś, co by włączało szerszą grupę ludzi – robotników. [Moim celem by ł] ten parady gmat taki tworzenia sy tuacji rewolucy jnej, próżni między władzą [a społeczeństwem]. Natomiast oczy wiście im dalej w las, im bardziej słabliśmy, ty m więcej by ło tutaj takiej postawy zaciskania zębów i „nie damy się”, już bez jakiegoś planowania i nadziei, że uda się nam w ty m obrocie sprawy coś uzy skać. Chcieliśmy polec z honorem, można powiedzieć [501] .
Spośród wszystkich rezolucji najdalej szła Deklaracja Ruchu Studenckiego, uchwalona na UW już po zakończeniu strajku, 28 marca. Była zarysem spójnego programu reform politycznych, z podziałem na rozdziały: Polityka ekonomiczna, Organizacja społeczna i informacja, Prawo i praworządność. Domagano się
między innymi „utworzenia legalnej organizacji młodzieżowej”, „zniesienia cenzury”, a także „powołania Trybunału Konstytucyjnego, kontrolującego zgodność rozporządzeń i szczegółowych aktów władzy z Konstytucją i obowiązującymi ustawami”[502] . Były to już postulaty jawnie antysystemowe, kwestionujące uprzywilejowaną pozycję PZPR i pośrednio żądające zalegalizowania opozycji politycznej. Uczestnicząca w ich redagowaniu Teresa Bogucka zapamiętała jednak, że stanowiły raczej podzwonne ruchu niż jego credo. [W Marcu] mam od razu poczucie, że jednak przegramy. Ale też mam widok w głowie, że „Westerplatte trwa do końca”. Uważam, że muszę trwać do końca, ponieważ przy łoży łam się do tego, żeby ci ludzie, nieświadomi w ogóle tego, co nas czeka, się dołączy li. I jakoś za nich odpowiadam. To nieprzy jemne wszy stko uczucia bardzo. Oni chcą, żeby iść do przodu, [a] ja nie widzę możliwości [pójścia naprzód] razem z ty m komitetem, żeby z tego wy brnąć. Zmierzamy do tego w który mś momencie, żeby jak najwięcej powiedzieć, zanim to wszy stko zostanie rozwalone. I narastają takie rezolucje, które kończą się rezolucją ruchu studenckiego, która stanowczo przekroczy ła wszy stkie [granice]… Ja nie wiem, jak to się dzisiaj czy ta, prawdę mówiąc, ale ona przekroczy ła wszy stkie nasze takie jakieś wy obrażenia, żeby reformować, żeby coś… Tam oczy wiście wstawiano słowo „socjalizm” i Jakub Karpiński mówił, że jego główny wkład w tę rezolucję polegał na ty m, że wy kreślał ten „socjalizm”, gdzie mógł. No więc miał to by ć prawdziwy socjalizm, który polegał na ty m, co tam by ło napisane: że ma by ć wolność i związki zawodowe, i ta niezależność, i samorządność [503] .
Sumę lęków i nadziei środowiska wyczerpująco przedstawił Bogusław Sobczuk. W jego interpretacji istotą marcowego buntu nie była próba reformowania socjalizmu, lecz poszukiwanie tożsamości pokoleniowej. Wspominając swoje wystąpienie na Studenckim Festiwalu Piosenki w czterdziestą rocznicę Marca, mówił: Powiedziałem moim kolegom, reży serom koncertu, że nie powiem niczego bojowniczego, niczego szańcowego, niczego bary kadowego. Wy stąpiłem dwukrotnie, mówiąc o ty m, że to by ł nasz impuls na „nie”, […] jak nam mówili: „Nie wolno!”, to się mówiło: „A właśnie wolno!”, jak nam mówiono: „Zakazane!”, to mówiliśmy : „Jawne!”. To by ło z przekory, to by ło z chęci śmiania się z ubeków. My śmy się bardzo wiele razy nabijali z tego towarzy stwa. A jednocześnie baliśmy się. My śmy się naprawdę bali nie kazamatów – nikt z nas nie my ślał, że pójdzie do więzienia – my śmy się bali ty lko wy rzucenia poza nawias środowiskowy, tego, że Marzec to „Won, nie jesteś studentem”, wilczy bilet. To nas bardzo trzy mało w ry zach. To by ła nasza największa obawa, że zostaniemy zdeklasowani, że pójdziemy do wojska na długo, że zostaniemy bez studiów, że będziemy robolami. To by ł
nasz strach. A w drugim wy stąpieniu powiedziałem, że w ty m [Marcu] by ła taka bardzo ważna rzecz: żeby nie przegapić własnej młodości. Nie żeby snuć spekulacje polity czne i przeciwstawiać je ówczesnej władzy. Gdzie! Skąd! Przecież nie by ło żadnego dialogu. Nikt nie mówił: „Tutaj komitet młody ch naukowców i studentów UJ, tam UW, tu Uniwersy tetu Lubelskiego i tutaj będziemy rozmawiali z Komisją Nauki Komitetu Centralnego Partii”. Guzik, skądże! Nie by ło żadnego dialogu. By ło za mordę i do więzienia. W związku z ty m my śmy wcale na żadne racje i koncepty polity czne nie szli, ty lko chodziło o takie intuicy jne – mówię za siebie – nieprzegapienie własnej młodości. […] ten Marzec by ł takim intuic y jny m momentem, w który m człowiek nie chciał przegapić czegoś, czego może by potem żałował. Ja czułem, że nic mi nie da bieganina po Plantach […] i naparzanka przed uniwersy tetem. Natomiast my śmy wstępowali [pod hasłem]: „Uprzeć się przy swoim”. To nie by ło polity czne, to by ło behawioralne, egzy stencjalne, samoświadomościowe – bardziej w ten sposób[504] .
Wnikliwą analizę studenckiego buntu znajdziemy też w obserwacjach Małgorzaty Szpakowskiej. Uczestniczka protestów (i późniejsza działaczka opozycji), a zarazem badaczka struktur społecznych podkreśla, że Marzec wymykał się prostym schematom. Najciekawsze moim zdaniem by ło to, co się działo przez następny ch dwadzieścia dni po 8 marca. To znaczy Wolna Republika Uniwersy tetu Warszawskiego, a właściwie Studencka Republika Ogólnopolska. Która nie by ła ani socjalisty czna, ani nacjonalisty czna, ani ży dowska; która nie spełniała kry teriów, jakie przy pisały jej procesy sądowe, history cy i autorzy wspomnień. To by ł ruch społeczny. Te pły nące z rozmaity ch ośrodków rezolucje, te rozmaite wiece i postanowienia, to przełamy wanie języ ka propagandowego, te dy plomaty czne odwołania do socjalizmu w deklaracjach, które w gruncie rzeczy mówiły wy raźnie: „Nam się ten socjalisty czny świat nie podoba”, to narastanie rady kalizmu… I zarazem ta samoograniczająca się, już wówczas, rewolucja… To by ło rzeczy wiście fascy nujące [505] .
Mimo że studencka rewolta trwała krótko – z socjologicznego punktu widzenia zaledwie mgnienie – charakter ruchu ewoluował. Pojawiali się reprezentanci, delegacje, rezolucje, komitety strajkowe; następowała też radykalizacja poglądów. Przedstawiciele studentów wybrani wcześniej na wiecach teraz stawali się obiektem krytyki. Już po 20 [marca], no, kompletnie powtórka rewolucji francuskiej – wspominał Jerzy Diatłowicki, delegat do komitetu strajkowego na UW. – Ekstremiści zaczęli brać górę, że my jako komitet jesteśmy za mało rady kalni[506] .
Relacja Teresy Boguckiej pokazuje z kolei, że ruch w ówczesnych warunkach
skazany był na permanentny (i narastający) konflikt między masami studenckimi a ich reprezentantami. Jest to doświadczenie, które część „ludzi z Marca” przeżyje ponownie w 1980 roku. Idę na wy dział, a tam już jest zupełnie nowa sy tuacja, studenci opanowali wy dział, sprawdza się legity macje, żeby obcy nie wszedł, wiecuje się permanentnie już. Znaleźliśmy się w sy tuacji zbiorowego, jawnego oporu. Nie by ło wy jścia. Powstaje komitet studencki, ja jestem w ty m komitecie. Bardzo ciekawe zjawisko widzę, które jak czy tałam o Węgrzech, o rewolucji węgierskiej, to tam by ło opisane – jak masy popy chały tego Nagy a, który by ł w końcu stary m komunistą, do coraz ostrzejszej opozy cji. No więc tutaj dokładnie to samo się działo co na Węgrzech. Nasz komitet siedzi, obraduje […], co by tu zrobić, jakąś rezolucję, coś, tego, owego… Przy chodzą ci rektorzy, kładą nam do głowy, że [władze] rozwalą cały uniwersy tet, więc my przy waleni tą odpowiedzialnością jakiś tam kompromis proponujemy, a sala wy je, że nie, że dać im popalić. I jedny m z takich py skujący ch jest Janek Walc. Jest tam gdzieś z ty łu i wstaje, i mówi: „Słuchajcie, oni się przestraszy li, dali się ogłupić, nie możemy ustąpić”, coś takiego mówił i nagle ta sala wpadła na pomy sł, że go dołączy do komitetu. I Janek idzie przez tą salę, wchodzi na estradę, a później mi mówił: „Wiesz co? Im bliżej estrady, ty m ten rady kalizm ze mnie bardziej opadał”. I kiedy wszedł, to nagle poczuł, że ciężar odpowiedzialności za ty ch ludzi, za uniwersy tet też na nim spoczy wa [507] .
Wydarzeniem, które popchnęło ruch studencki do otwartego przeciwstawienia się władzy, było przemówienie pierwszego sekretarza, wygłoszone 19 marca do trzytysięcznego „aktywu partyjnego” i transmitowane przez radio oraz telewizję. Niemała część młodzieży studenckiej w Warszawie, a także w inny ch ośrodkach akademickich w kraju została oszukana i sprowadzona przez wrogie socjalizmowi siły na fałszy wą drogę – mówił Gomułka. – Siły te zasiały wśród studentów ziarna awanturniczej anarchii, łamania prawa. Posługując się metodą prowokacji, wzburzy ły umy sły części młodzieży, parły do wy wołania starć uliczny ch, do przelewu krwi. […] Korzy stając z zamieszania, jakie wy tworzy ły demonstracje i inne nielegalne formy działania studentów, niemal jednocześnie z nimi wy szły na ulicę elementy chuligańskie [508] .
Pierwsze od 8 marca publiczne wystąpienie szefa partii zadziałało jak zimny prysznic: pozbawiło młodzież złudzeń co do rzeczywistych intencji kierownictwa partii oraz zburzyło wiarę w możliwość porozumienia z władzą. Słowa te pogrzebały ostatecznie autorytet partii wśród młodzieży akademickiej. 19 [marca] by ło przemówienie Gomułki! – relacjonował Leszek Sankowski. – O właśnie! Tak! I w zasadzie od tego momentu następuje rady kalizacja [509] .
Eskalacja protestu wyrażała się z jednej strony w żądaniu dogłębnej
przebudowy systemu, a z drugiej – w szukaniu kontaktów z robotnikami. Ten moment w dużej mierze definiuje późniejsze losy pokolenia ’68. Większość wspomnień Marca to opowieści o wielkiej nadziei i wielkim rozczarowaniu, w których pobrzmiewają insurekcyjne mity. Marzenie o sojuszu studentów z robotnikami jest inspirowane bez wątpienia pamięcią Października, ale w dalszym planie widzimy topos powstania styczniowego: sen o wspólnym zrywie szlachty i chłopów przeciwko zaborcom. „Ludzie z Marca” mieli świadomość, że bunt uniwersytetów nie ma szans, jeśli nie dołączą do niego fabryki. I jednocześnie czuli, że przegrywają z partią walkę o robotnicze poparcie. Próbowali koledzy zmobilizować znów swoich ludzi – mówił Andrzej Krzesiński – którzy mieli prakty ki w zakładach różny ch przemy słowy ch. Ale niestety widać propaganda by ła tak silna – przecież jeszcze w ty m czasie odby wały się wiece [w zakładach pracy ], zwłaszcza po ty m przemówieniu Gomułki, i te transparenty „Sy joniści do Sy jonu” – że nikt nie chciał w ogóle z ty mi kolegami rozmawiać. Próbowaliśmy na różne sposoby namówić robotników, żeby też zastrajkowali. I naprawdę, proszę mi wierzy ć, że oprócz ty ch kolegów, którzy by li na prakty kach, wy sy łaliśmy tam też inny ch ludzi, którzy mieli w rodzinach jakichś pracowników jakichś zakładów. I nikt, dosłownie nikt nie chciał odpowiedzieć na nasz apel. Wtedy to, jak się okazuje, by ło jeszcze za wcześnie. By ć może propaganda by ła wtedy jeszcze za silna [żeby by ło możliwe] takie współdziałanie, jakie miało miejsce później [510] .
O poszukiwaniu kontaktów z robotnikami wspominali respondenci ze wszystkich miast. Władysław Sidorowicz opowiadał, jak produkował ulotki wzywające robotników Pafawagu do przyjścia na robotniczy wiec. Tadeusz Bień mówił: Rano na siódmą, ósmą, część studentów z naszego akademika wy jeżdżała do zakładów pracy Trójmiasta, w który ch na zlecenie ty ch zakładów za pośrednictwem spółdzielni Techno-Serwis wy kony wali różne prace. […] Więc naszy m pomy słem by ło, że oni „uzbrojeni” w te ulotki dotrą do środowisk [robotniczy ch] i wy jaśnią, o co nam, studentom, chodzi w ty m wszy stkim. Bo w ty m czasie trwały przecież już w zakładach pracy kontrwiece takie, wiece przeciwko protestujący m studentom: „Robotnicy z Partią”, „Studenci do nauki, pisarze do pióra”. Więc, mówię, po prostu chcieliśmy dotrzeć z ważną, jak nam się wy dawało, rezolucją do środowisk robotniczy ch. Żeby jakby zjednać sobie ich sy mpatię dla studentów. My ślę, że przecenialiśmy wtedy zawartość mery tory czną naszej rezolucji. Ona by ła dla, my ślę, […] przeciętnego oby watela mało znacząca. Integralność, nazy waliśmy to „ekstery torialność uczelni” – co to kogoś tam właściwie obchodziło,
prawda?[511]
Niekiedy konformizm robotników, ich podatność na propagandowe manipulacje utożsamiano z różnicą pokoleniową. To starsi robotnicy mieli trzymać stronę władzy. Tadeusz Janiszewski wspominał studencką manifestację na ulicach Poznania. My śmy się przemy kali Cy tadelą, boczny mi uliczkami. Udało nam się dojść prawie pod sam plac, a tam stał tłum milczący ch robotników z przy gotowany mi plakatami: „Sy joniści do Dajana”, „Warcholstwo!”, „Precz z sy jonistami!”. To by ł dla mnie największy szok: ten tłum niewolników bez wy razu, też zgoniony ch przeciwko nam, studentom, młody m, wichrzy cielom, buntownikom, jak się w prasie pisało, sy nom dy gnitarzy party jny ch. A to po prostu by li ojcowie kontra sy nowie [512] . Wpadła do mnie Helenka Łuczy wo tuż po 8 marca, moja sąsiadka. Z paczką dwustu, może trzy stu ulotek. Zapy tała, czy by m ich nie porozrzucał w Ursusie. By łem studentem wy działu mechaniczno-technologicznego Politechniki Warszawskiej i odby wałem półroczną prakty kę w zakładach metalurgiczny ch Ursus pod Warszawą – opowiadał Wiktor Drukier. – Zgodziłem się. Ulotki jakąś domową metodą wy produkował prawdopodobnie Witek [Łuczy wo], jej późniejszy mąż. Ładnie nawet wy glądały. Na biały m chy ba papierze by ł wy drukowany krótki tekst w bojowy m sty lu, że my, robotnicy, popieramy słuszne żądania studentów i się z nimi solidary zujemy. Bardzo chciałem, żeby tak by ło. […] 11 marca paliliśmy gazety. Z pobliskich kiosków wy kupiliśmy wszy stkie „Try buny Ludu” i „Ży cia Warszawy ”. W ty ch gazetach opisano studentów demonstrujący ch na dziedzińcu Uniwersy tetu Warszawskiego, wy zy wając ich od wy rostków i chuliganów. Spaliliśmy je na placu przed gmachem dy rekcji. Robotnicy stali i się przy glądali. Nie widziałem z ich strony ani wy razów sy mpatii, ani anty patii[513] .
Odkrycie obojętności robotników stanowi punkt zwrotny marcowego zrywu. To powtarzający się motyw relacji: kiedy się okazało, że z fabryk nie nadchodzi odsiecz, do studentów dotarła świadomość klęski. Entuzjazm zamienił się w rozgoryczenie. W czasie strajku klimat by ł taki, że no, jest fajnie! – wspominał Włady sław Bibrowski. – To znaczy by ło fajnie do momentu, kiedy zaczęło by ć mało fajnie i wtedy zaczął by ć strach. [Piotr Osęka: A kiedy zaczęło być mało fajnie?] Mało fajnie zaczęło by ć, kiedy żadni robotnicy nie przy chodzą, nic się nie dzieje, nie ma wielkiego strajku w Warszawie. Jesteśmy sami, otoczeni coraz bardziej sukami, coraz groźniejsze pomruki. Władze uniwersy teckie, profesorowie zaczy nają też nam już [perswadować], żeby śmy jednak ulegli i tak dalej, i tak dalej. No to wtedy zaczy na coraz bardziej by ć niepokojąco[514] .
Relacje świadków odsłaniają tragizm sytuacji, niemożność przełamania barier
komunikacyjnych i narastające wśród protestujących poczucie osamotnienia. „Ludzie z Marca” z przejęciem wspominali daremne próby dotarcia do fabryk, akcentując ich znaczenie przez mimowolne apelowanie o uwagę rozmówcy – wtrącenia „wie pan”, „niech pan pamięta”, „słuchaj”. To by ło nasze marzenie, bo wiedzieliśmy, że [bez wsparcia robotników] nic [nie zdziałamy ] – mówił Jerzy Diatłowicki. – I jak tu dotrzeć? Proszę pana, to by ły tak śmieszne rozmowy, pokazujące całkowitą izolację naszego środowiska. Całkowitą! Nikt nie znał kogoś, kto by znał kogoś. A wy starczy łoby na przy kład znać parę osób z Października, prawda? Dotrzeć do kombatantów rady robotniczej […]. Już Goździka oczy wiście dawno nie by ło, ale jeszcze jacy ś by li. I coś [zrobić], żeby w ogóle wejść tam. Ale nikt nikogo nie znał. To by ły nieustanne rozmowy o ty m, oczy wiście o jakiejś bazie. Dupa zimna. To by ło tragiczne, to pokazało [nasze] kompletne oderwanie umy słowe, że żadne Dziady nie są w stanie zmobilizować nikogo… Ty m bardziej że my by liśmy jednak zaszokowani takim już wy raźnie pozy ty wny m odbiorem tej kampanii anty studenckiej i anty semickiej wśród mas. […] Pamiętam jak dziś te próby, już co my śmy nie wy my ślali! Jak tu dotrzeć do robotników, młody ch robotników szczególnie. To by ło dramaty czne. To by ło dramaty czne i to miało konsekwencje w [19]70 roku dla mnie osobiście. Miałem poczucie tak całkowitego odosobnienia i niemożliwości w ogóle. Ja by m wszy stko dał, żeby … To taka trauma by ła, że dziesięć lat później nie namy ślałem się, ty lko wsiadłem, pojechałem do Gdańska, żeby już nie przeży wać tego po raz drugi – że jak coś ma by ć, to ja też jestem [515] .
W klęsce Marca respondenci upatrują źródło swoich późniejszych decyzji i wyborów politycznych. Niepowodzenie protestów miało być nie tylko etapem ich osobistego rozwoju, ale też – co sugeruje często używany zaimek „my” – nieodzowną częścią historii pokolenia. Kompozycja opowieści przywodzi na myśl Heglowską dialektykę. Liczy liśmy, że robotnicy z Żerania zaraz przy jdą – mówił Jacek Kley ff, wspominając strajk na Politechnice Warszawskiej. – Zaraz mieli przy jść. Zaraz przy jdą. Już plotki by ły, że już są w ogóle, wy glądaliśmy, gdzie pochód idzie. I dlatego że nie przy szli, to potem w [19]70 roku studenci się nie ruszy li. Czy li najpierw nas załatwili, a potem osobno robotników. Ale to już by ło wiadomo, że będzie [19]76 rok, kiedy się studenci, inteligencja dogada, że będzie KOR, że będziemy pomagać robotnikom i że w [19]80 roku już nie będzie [siły ], żeby nas podzielić. To takie coś by ło. Musiały się odby ć te wszy stkie rzeczy. Najpierw [protesty ] marcowe bez robotników. Potem grudniowe [19]70 roku bez studentów. […] I potem [19]76 rok – to już by ło wiadomo, że po prostu, wiesz… […] To wszy stko by ło napromieniowanie Marcem. To już by ło wiadomo, że trzeba teraz się łączy ć. Że teraz ich pałują, ale musimy im pomóc, żeby wiedzieli, że następny m razem nie możemy się dać podzielić. No i przy szedł [19]80 rok i się wszy stko udało[516] .
Jan Wyrowiński zapamiętał, że postawa robotników w 1968 roku zaważyła na postawie jego środowiska w Grudniu ’70. Niechętna by ła reakcja szczególnie ty ch starszy ch robotników. Bo młodzi potem się podobno w dużej ilości pokazali w czasie tej manifestacji ogromnej we Wrzeszczu, która by ła, która się przekształciła w regularne walki uliczne. Natomiast ci starsi by li raczej zdy stansowani. I również pamiętam w trakcie zajść we Wrzeszczu reakcję ludzi, którzy czekali na kolejkę podmiejską łączącą Gdy nię, Sopot i Gdańsk – reagowali niechętnie na ty ch młody ch, którzy tam wy stępowali przeciwko milicji, i w ogóle tak to by ło tego… Potem sobie to przy pomniałem – w poniedziałek w Grudniu, kiedy robotnicy przy szli pod gmach politechniki, gdzie też nie spotkali się z takim jakimś entuzjasty czny m poparciem, powiedzmy sobie. By ł ten dy stans i taka właśnie, jak by to określić, no, pewne takie rozczarowanie, które by ło. Bo my śmy uważali, że mamy rację, prawda (śmiech). Więc to jest oczy wiste, że to potem jakoś ciąży ło na ty m, co się działo między ty m środowiskiem, powiedzmy sobie, robotniczy m a studenckim w Grudniu właśnie na terenie Wy brzeża [517] .
Inni respondenci zapamiętali jednak, że podczas ulicznych manifestacji z milicją walczyli młodzi pracownicy fabryk. Ruszy łem na miasto i widziałem na własne oczy, brałem udział, uciekałem, rzucałem kamienie, jak ty siące mieszkańców Gdańska – opowiadał Tomasz Wołek. – Rozpętała się ogromna bitwa w Gdańsku, we Wrzeszczu, w różny ch częściach miasta. Ogromna bitwa. To by ła mieszanka, by li studenci, ale tam by li i robotnicy. […] w Gdańsku to by ło nie do rozerwania. To by ła zapowiedź Grudnia, można powiedzieć [518] .
Bernard Bujwicki jako absolwent politechniki mający dobre rozeznanie w nastrojach robotników uważał, że ich udział w manifestacjach był nie tyle wyrazem politycznych przekonań, ile chęcią wyżycia się w starciach z ZOMO. To by ło jednostkowe oczy wiście – jedni brali udział, bo jak zwy kle by wa wśród ludzi, [dla niektóry ch] to jest frajda komuś dołoży ć, prawda? Nie ma żadnego znaczenia żaden podkład ideologiczny. Natomiast generalnie rzecz biorąc po prostu, [postulaty studenckie] to nie by ło coś, co mogłoby ich porwać. To później się stało. W [19]80 roku[519] .
Jednocześnie Bujwicki opisał zdarzenie, które interpretował jako wyraz robotniczej solidarności. By ło tak, że od 13 [marca] by ł zakaz podawania piwa w centrum miasta, w Krakowie, natomiast po drugiej stronie Wisły, na Podgórzu, piwo podawano – w karczmach, gdzieś tam w barach takich. Więc studenci jeździli tam na piwo, nie? Oczy wiście by ła jakaś tam rozróba w tej karczmie… Rozr óba w ty m sensie, że się zachowy wali hałaśliwie, bawili się, jak to normalnie przy piwie się dzieje. I kelnerka ich uspokajała: „Studenci, uspokójcie się, studenci, uspokójcie się!”. W pewny m momencie weszła grupa c zterech, pięciu ludzi,
robotników. Usiedli, też zamówili piwo. I jak usły szeli, że to są studenci, który ś z nich podszedł, jeden z nich, najmłodszy, i mówi: „My wam coś przy niesiemy ”. Skończy li piwo i przy nieśli każdy po pudle, paczce. Oni nie wiedzieli, co jest w ty ch paczkach. Więc rozerwali i patrzą: pały. Kable pocięte. W Nowej Hucie uczniowie szkoły zasadniczej cięli kable te gumowane na pały robotnikom! I te pały [przekazane przez robotników] po prostu zostały przy wiezione do akademika. [Znajomy, który je przy wiózł] zanim przy szedł do pokoju, to już by ła kolejka, mówią: „Tutaj pały rozdają, nie?”. I te pały później porozkładaliśmy pod parapetami, bo [uznaliśmy, że] mogą się przy dać [520] .
Bardzo podobny incydent zapamiętał Witold Grabowski, chociaż całkiem odmiennie go zinterpretował. Zdarzenie, które pamiętam z ty ch czasów – mówił, wspominając strajk na Politechnice Wrocławskiej – to właśnie [jak] do tej sali łączności, gdzie by łem, wszedł, właściwie prawie wbiegł jakiś człowiek, miał w taki szary papier zawinięty jakiś pakunek. „Macie, macie, żeby ście mieli się czy m bronić!” – i zniknął naty chmiast. Popatrzy liśmy, co to jest. To by ła cała paczka, kilkadziesiąt równo pocięty ch prętów zbrojeniowy ch, takich wy miaru pałki. No więc oczy wista by ła sprawa, że to jest jakaś prowokacja, że potem będzie łatwo zarzucić, jak się to znajdzie, zwłaszcza w rękach wielu studentów, że to by ły bojówki przy gotowane do jakiejś akcji bicia się z milicją. Więc z który mś z kolegów żeśmy tę paczkę nierozpakowaną zabrali[521] .
Kwestia udziału robotników w marcowym buncie z pewnością stanowi problem złożony, co sygnalizowałem już we wstępie. Wielu historyków, zwłaszcza Andrzej Friszke, Jerzy Eisler i Marcin Zaremba, zwraca uwagę, że wśród zatrzymanych przez milicję większość stanowili młodzi robotnicy, nie studenci. Gwałtowne demonstracje uliczne wybuchały też w miastach pozbawionych ośrodków akademickich. W Gdańsku stoczniowcy wyszli na ulice, próbując dotrzeć na wiec na politechnice, w Warszawie i Wrocławiu pojawiały się ulotki wspierające studentów i sygnowane przez załogi wielkich zakładów pracy (chociaż, jak pokazuje relacja Wiktora Drukiera, ich prawdziwym autorem mogli być sami studenci). Pozostaje jednak faktem, że robotnicy jako zbiorowość zachowali milczenie podczas marcowego protestu: nie organizowali strajków, nie formułowali postulatów, nie wyłonili własnej reprezentacji. Niezależnie od tego, jak zinterpretujemy raporty SB, istotne jest, że studenci – uczestnicy zorganizowanych protestów – w przygniatającej większości doświadczyli (przynajmniej subiektywnie) obojętności robotników.
Przekonanie to zaciążyło na ich ocenie marcowego zrywu i – jak wielu twierdziło – na późniejszej strategii opozycyjnej. Nieliczne relacje robotników, do których udało mi się dotrzeć, pasują do tezy o obojętności tego środowiska. Znamienne jednak, że respondenci koncentrowali się także na pokazaniu, iż załogi fabryk, w których pracowali, tylko w niewielkim stopniu poparły kampanię władz. Zaprzeczano masowemu udziałowi robotników w „aktywie robotniczym” bijącym studentów, podkreślano, że do podobnych zadań zgłaszali się wyłącznie poplecznicy systemu z szeregów partii i ORMO. Anonimowy respondent, który w 1969 roku podjął pracę w warszawskich Zakładach Wytwórczych Lamp Elektrycznych i Rtęciowych imienia Róży Luksemburg, wspominał: Wiem, że w Róży by ły zebrania rozmaite załóg doty czące Marca. I to by ło takie perfidne. Z tego, co się dowiedziałem, to w Róży by ły różne takie bandy, które wy jeżdżały … Ale w większości to by li ORMO-wcy. Na szczęście mało by ło osób z narzędziowni. Osoby, które długo tam pracowały, mówiły mi potem: „Nie skazili tak naszego wy działu” [522] .
Robotnik Stanisław Santarek tak z kolei wspominał przebieg protestów marcowych w Lublinie: [P]amiętam, w zakładach pracy zorganizowano robotników do rozpędzenia tej demonstracji. To się dzisiaj mówi, że na ochotnika ludzie się zgłaszali do takiej akcji. Guzik prawda. Wy znaczano imiennie, kto ma przy jść, i nie by ło mowy, żeby dało się wy cofać. Wtedy mnie nie by ło w ty m czasie w Lublinie, w ty m konkretny m dniu, kiedy rozpędzano ty ch ludzi, ale później to wszy stko zaowocowało pewny mi wy darzeniami, które miały swój dalszy ciąg w miasteczku uniwersy teckim. Wtedy powstał komitet studencki, domagający się przekazania budy nku Komitetu Wojewódzkiego na szpital. I też przeciwko ty m demonstrujący m studentom zorganizowano robotników. W tej grupie robotników, którzy poszli na pomoc, niestety ja by łem, ale na szczęście żadnej pały nie miałem i starałem się by ć gdzieś jak najdalej od tego miejsca, gdzie się zaczęło pałowanie studentów. Nas tam samochodami zawieziono prosto z pracy. Nie by ło mowy, żeby się gdziekolwiek wy łamać. Ale już jak tam żeśmy przy jechali, to już pełno by ło milicji i tam robotnicy co bardziej krzepcy, szczególnie z FSC [Fabry ki Samochodów Ciężarowy ch], który ch przy wieziono, to już by li z pałami, z kijami, i stali tam. Rozpoczęło się pałowanie. Studenci uciekali. By li i tacy wśród ty ch robotników niestety, którzy te pałki puścili w ruch. Nie ty lko milicjanci, ale i robotnicy też pałowali[523] .
Relacje pokolenia ’68 obfitują zaś w opisy życzliwości spontanicznie okazywanej studentom przez nieznajomych, okolicznych mieszkańców,
przechodniów. Mieliśmy daleko idącą pomoc od ludności, bo wy wiesiliśmy wszędzie, gdzie się dało, plakaty z ogromny mi literami wy pisany mi hasłami, czego żądamy – relacjonował Andrzej Krzesiński. – Zwłaszcza na gmachu główny m [Politechniki Warszawskiej]. Ludzie przy jeżdżali, okazuje się, z różny ch stron Warszawy. Prawdopodobnie głównie to pewnie by li rodzice ty ch studentów, którzy strajkowali i tam by li w środku. Przy wozili nam jedzenie i przerzucali przez płot. Zresztą między prętami jest dość duży rozstęp, tak że spokojnie można by ło jakieś drobne zawiniątko przepchnąć; drobne przepchnąć, a większe przerzucić górą. I jedzenia nam naprawdę nie brakowało, bo bez przerwy ktoś podchodził i podrzucał jedzenie [524] .
Lena z Uniwersytetu Wrocławskiego opowiadała: „Ludzie ciągle coś na strajk przynosili: kiełbasę, chleb, papierosy, pomarańcze nawet, a one wtedy były rarytasem!”[525] . Uczestniczący w tym samym strajku Maciej Czechowski zapamiętał „tłum, ogromny tłum ludzi pod uniwersytetem. To były też rodziny, ale nie tylko. Wszyscy przynosili kanapki, jedzenie”[526] . Powtarzają się także opowieści o taksówkarzach przewożących studentów za darmo i o ekspedientkach ukrywających na zapleczu manifestantów gonionych przez milicję. Michał Komar opowiadał, jak udało mu się uciec z budynku szturmowanego przez ZOMO: [P]oleciałem na politechnikę i znalazłem się w saku w budy nku Wy działu Łączności. Zeskoczy łem z pierwszego piętra i poleciałem na oślep w stronę Polnej. I tam mnie dopadli. Stłukli mnie strasznie. Ale wy rwałem się. Przeskoczy łem przez płot. Wpadłem do stołówki szkoły, która tam się znajdowała. Te kucharki, jak mnie zobaczy ły pokrwawionego, szy bko mnie schowały pod stół, zasłoniły [527] .
Marzec, który rozwiał złudzenia co do postawy robotników, miał też stać się dla studentów ważną lekcją na temat zachowania ludzi znacznie bliższych – wychowawców i rodziców. „Po wydarzeniach marcowych było wiadomo, kto jest kto, to było istotne, kim są nasi profesorowie. To był test na ich przyzwoitość”[528] – wspominał Tadeusz Janiszewski. W wielu relacjach znajdziemy obszerne, szczegółowe opisy zachowań kadry akademickiej – najczęściej będące swoistym wyrazem wdzięczności. „Ludzie z Marca” zapamiętali swoich nauczycieli i przeważnie zapamiętali ich dobrze. Kilkakrotnie przewija się motyw surowego profesora, który solidarność z protestującymi studentami okazywał złagodzeniem wymagań
egzaminacyjnych. Bernard Bujwicki opowiadał: Wiec odby wał się w akademikach politechniki na [ulicy ] By dgoskiej. Kto przy szedł, to by ł tam. Ale [sala] by ła wy pełniona w ogóle po brzegi. By li [też] profesorowie, pamiętam, by ł tam profesor od mechaniki teorety cznej – zapomniałem jego nazwisko. On by ł straszną kosą. Normalnie na studiach odpadało około połowy studentów, z tego jedną trzecią to on zawsze załatwiał (śmiech). Ty m razem wy szedł na stół pingpongowy, bo za podwy ższenie służy ł stół pingpongowy, i powiedział: „Słuchajcie, kto nie ma zaliczony ch zaliczeń u mnie albo egzaminów, niech jutro przy chodzi. Ja jutro będę od samego rana wpisy wał wszy stkim zaliczenia i egzaminy ” (śmiech). No więc to by ło w ogóle niesamowite, bo on takich rzeczy nigdy nie robił. Okazało się, że właśnie w taki sposób nam zamanifestował… Bardzo wielu profesorów właśnie postępowało w taki sposób[529] .
W zachowaniu wykładowców uwidoczniały się różnice generacyjne. Podczas gdy asystenci często otwarcie przyłączali się do protestów i wygłaszali buntownicze przemówienia, profesorowie starali się tonować nastroje. Namawiali studentów do powściągliwości w formułowaniu postulatów, często w ogóle odradzali organizowanie manifestacji lub wieców w obawie, że sprowokują one władze do odwetu i zagrożą autonomii uczelni. Jednocześnie kiedy marcowe protesty zaczęły wygasać, chronili studentów przed represjami – bez wątpienia sami wystawiając się także na niebezpieczeństwo. Bogusław Sobczuk opisywał swoją sytuację, kiedy zawieszony w prawach studenta opuścił areszt. Na początku poszedłem na uniwersy tet. Tam spotkałem przez przy padek przy tablicy rozdziału seminariów mojego wy kładowcę z historii literatury europejskiej profesora Tomasza Weissa – to ważne nazwisko dla mnie. On się wspaniałe zachował, ponieważ mówi: „No i co, panie Bogusławie, jak?”. Ja mówię: „No, jesteśmy po”. On mówi: „No wiem, że jesteście po procesie”. A tu już są wszy stkie seminaria wpisane, a nas nigdzie nie ma, bo jesteśmy automaty cznie zawieszeni w prawach studenta. Od chwili aresztowania by liśmy zawieszeni. Mówię: „Widzę, że seminarium pana docenta jest najbardziej obsadzone” – bo to baby, no, poobsadzały to seminarium młodopolskie. I on mówi: „No tak, mam aż dwadzieścia cztery osoby ”. A wszędzie gdzieś tak by ło dziewiętnaście, dwadzieścia. „A pan?” Mówię: „No, nie ukry wam, że też liczy łem na to seminarium, bardzo chciałem”. I on: „Wie pan co, zróbmy tak: tu jest lista, ja mam tę również listę w swoim notatniku, to umówmy się w ten sposób, że ja pana wpisuję do mojego seminarium. Będzie pan osobą dwudziestą piątą […] Proszę się nie gniewać, ja pana wpisuję ołówkiem na razie, i to jest między nami. I proszę chodzić na te zajęcia, tak żeby pan nie tracił. Pan jest zaproszony na moje zajęcia seminary jne, tak jakby pan by ł w pełni praw studenckich, tak że jak się szczęśliwie wszy stko ułoży, resztę przedmiotów pan sobie dogoni, a seminarium będzie pan miał w pełny m toku”. No wie pan, to jest coś fantasty cznego! On się oczy wiście
jednocześnie narażał, ponieważ by ło masę wty ków, kabli i różny ch nieprzy jemny ch rzeczy wśród naszy ch kolegów, ale powiedział mi, że on bierze to wszy stko na siebie [530] .
Zdarzało się, że starsi wykładowcy – zwłaszcza członkowie władz akademickich – ostro ganili uczestników demonstracji na forum publicznym, ale po cichu i prywatnie udzielali im wsparcia. Warto przytoczyć dwie charakterystyczne relacje. By ło takie zdarzenie, dosy ć znamienne, 9 marca – opowiadał Jerzy Rachwald. – By łem na ćwiczeniach z chemii i przy szedł dziekan [SGGW] profesor [Bolesław] Szy mkiewicz. To by ło trochę dziwne, bo ta chemia to by ła taka ogólnouczelniana, nie na wy dziale, ty lko gdzieś tam, w innej części budy nku, i on do nas przy szedł, i powiedział, uświadomił nas, że wczoraj na uniwersy tecie by ł wiec, a po wiecu by ły „rozróby chuligańskie” na Krakowskim Przedmieściu. […] By ł człowiekiem bardzo pory wczy m, powiedział, że to chuliganeria, bandy ty zm, szy by wy bijali i w ogóle cuda-niewidy. A jak się dowie, że ktoś by ł, to wy wali na zbity łeb, on się tu nie będzie ceregielił. A potem właśnie zaczął najeżdżać, że bandy ty zm, że chuligani. I ja wtedy nie wy trzy małem i powiedziałem: „Panie dziekanie, to nieprawda”. „A skąd pan wie? By ł pan tam?” No przy kro mi, ale nie miałem wy jścia, powiedziałem: „By łem”. Jego szlag trafił, nic nie powiedział, zrobił się czerwony i wy szedł. Asy stent, który prowadził te ćwiczenia, Jasio Koszucki, bardzo sy mpaty czny człowiek, podbiegł do mnie, powiedział: „Coś ty zrobił? Przecież on cię wy rzuci”. „No to co miałem zrobić?” „Cicho siedzieć, niechby powiedział swoje i poszedł”. No ale stało się. Następnego dnia, dziesiątego, poszedłem do dziekana, żeby porozmawiać o ty m incy dencie, no, może, żeby powiedzieć „przepraszam”, coś takiego. Dziekan siedział za biurkiem, by ła gdzieś jedenasta, dwunasta godzina i obierał taką bardzo suchą kiełbasę ze skóry scy zory kiem. Obok leżał kawałek chleba. Ja wszedłem, powiedziałem, że przy kro mi, że doszło do takiego incy dentu, no ale jak mogłem się inaczej zachować? Przecież nie mogłem z siebie zrobić błazna. A on słuchał, słuchał i nagle jak nie wrzaśnie, poniosło go, nie wy trzy mał, by ł cholery k. Mówiło się, że po jakichś straszny ch przeży ciach w party zantce na Polesiu. Wrzeszcząc na mnie, wstał i rzucił kolejno z jednej ręki scy zory k i kiełbasę, a z drugiej co innego, już nie pamiętam… Pamiętam, że to wszy stko tak pofrunęło, a ja się wy cofałem przez drzwi i na ty m się rozmowa skończy ła. Potem, kiedy by łem w wojsku, pojechała do niego matka na rozmowę, no i relacjonowała mi, że dosy ć szy bko znaleźli wspólny języ k, bo się okazało, że oboje by li w AK, i pan dziekan na koniec miał powiedzieć – no, nie mam powodów, żeby nie wierzy ć – „Ja to by m im, proszę pani, medale poprzy pinał”. Z tego powodu, chy ba głównie z tego pisałem u niego pracę magisterską. Jakoś tak sy mpatię we mnie wzbudził. No, przedmiot jego by ł dla mnie akurat dosy ć interesujący, bo to by ło urządzanie lasu, taka kwintesencja leśnictwa [531] .
Marcin Rawicz zapamiętał, że kilka dni po włączeniu go w skład delegacji studenckiej otrzymał telegram wzywający go w trybie pilnym do rektora Akademii Medycznej profesora Bolesława Górnickiego.
Tak więc poszedłem, o siódmej rano by łem w rektoracie. Patrzę: prawie cała delegacja już w komplecie, z wy jątkiem ty ch, którzy siedzą. Czego on chce od nas? Poszedł jeden, wy chodzi drugi: [mówi] „Skurwy sy n”. Nie zdąży łem się dowiedzieć, o co chodzi, bo następnego mnie zawołano. Pan profesor dosy ć taki zmęczony siedział za biurkiem i mówi: „Kolega siada. Pan mi opowie jeszcze, co się tam działo”. Ja zaczy nam mówić, nagle on wstaje zza biurka, wrzasnął na mnie: „Proszę się wreszcie zabrać do nauki, jakie pan ma oceny, prawda? Na trójki mi się pan tu uczy. Tu jest nagana z ostrzeżeniem. Proszę pokwitować tutaj, że pan mi ją przy jął, i proszę mi się uczy ć, a nie obracać po jakichś wiecach!”. „Ciekawe, ojciec mi to samo mówi”. „Pan się lepiej ojca słucha, gówniarzu jeden”. To wy szedłem. Mówię: „To sk…sy n”. I poszedłem. No i się nic nie działo. Jakiś czas później py skowałem w domu na rektora. Matka tego słucha i mówi: „Ty, wiesz, czego ja się wczoraj dowiedziałam?”. A matki przy jaciółka by ła wtedy bardzo zaprzy jaźniona z ówczesny m ministrem zdrowia [Jerzy m] Sztachelskim. „Za tego człowieka to świeczkę pal do końca ży cia. Wiesz, dlaczego ty dostałeś tę naganę?” „Nie”. „Ano widzisz, bo rektor się dowiedział, że na uczelnie – i na politechnikę, i na uniwersy tet – poprzedniego dnia przy szły listy proskry pcy jne studentów do wy rzucenia. I rektor wiedział, że następnego dnia dostanie taką samą. W związku z ty m w nocy, jak wezwał was wszy stkich telegramami, z żoną przy jechali w nocy do rektoratu, powy ciągali wasze akta – a żona profesora Górnickiego by ła pediatrą, neonatologiem, pracowała [w klinice] na [placu] Stary nkiewicza – powy sy łali wam telegramy, nawet wy stukali osobiście tę naganę z ostrzeżeniem, bo nie chcieli, żeby się ktokolwiek dowiedział o ty m, pani profesorowa osobiście pisała na maszy nie, a o dziewiątej rano przy szło dwóch panów z listą. A on ich wy rzucił za drzwi, powiedział, że studenci zostali ukarani, a dwa razy karać nie będzie”. Co by ło nieprawdopodobną odwagą w ty ch czasach, ale widać pan profesor jakoś… Tak że nikt nie został usunięty z uczelni, łącznie z ty mi kolegami, którzy siedzieli. Ci, którzy siedzieli, dostali urlopy dziekańskie. Nikt nie został usunięty, czy li nikt nie miał żadny ch represji na uczelni w ogóle, jakichkolwiek! Zero! Więc miałem dużą saty sfakcję, wie pan. Później po wielu latach broniłem doktoratu, a profesor Górnicki by ł przewodniczący m rady naukowej w Insty tucie Matki i Dziecka. Wtedy, jak już wszy stkie te tam klasy czne podziękowania odbębniłem, powiedziałem: „Dziękuję, panie profesorze. Dzięki panu mogłem zostać lekarzem”. Staruszek się wzruszy ł, mówi: „Dziękuję, tak miło, że kolega o ty m pamięta” [532] .
Zdarzało się też – choć zapewne nieczęsto – że kierujący uczelnią potrafili otwarcie przeciwstawić się polityce władz. Michał Komar, relacjonując takie wydarzenie związane z reakcją na karny pobór studentów do wojska, podkreślał kontrast między postawą profesora a opiniami innych pracowników uczelni. Poszedłem do rektora [SGPiS-u]. Kierowniczka sekretariatu rektora – pani, która mnie bardzo lubiła, bo pomagałem jej sy nowi, miał kłopoty z matematy ki, dałem mu parę korepety cji za darmo – powiedziała: „Bo wy, Ży dzi, się wszędzie pchacie!”. „Ale ja się nie pcham do wojska, więc niech mi pani da święty spokój”. Rektor mnie przy jął. Tam chy ba
Marek Borowski też by ł przy ty m. Bo on też chy ba dostał wezwanie, nie jestem pewien. Na pewno Stefan Bekier. I rektor zachował się w sposób… Mam ogromny szacunek do tego człowieka. Podniósł słuchawkę, [numer] czterocy frowy, czy li to by ła rządówka. I powiedział: „Co wy mi chcecie na uczelni Berezę Kartuską zakładać?”. I odłoży ł słuchawkę. I następnego dnia dowiedziałem się, że nie idę do woja [533] .
W tej samej relacji znajdziemy też zupełnie odmienny – i świetny literacko – opis zachowania profesorów. Dostałem zawiadomienie, że staję przed komisją dy scy plinarną. Udałem się do rzecznika dy scy plinarnego, pana docenta doktora habilitowanego Zbigniewa Trepackiego. Zastukałem do drzwi. Usły szałem: „Wejść”. Stanąłem w progu, a on powiedział: Lasciate ogni speranza. Mówię: „Ale ja wcale nie tracę nadziei”. A on: „Zaraz pan ją utraci, drogi panie, jestem osobisty m doradcą ministra [spraw wewnętrzny ch Franciszka] Szlachcica, rozumiemy się?”. „No, w jakimś sensie tak”. „Będzie pan usunięty z uczelni”. Mówię: „A wie pan, jeszcze zobaczy my, bo ja mam słowo rektora, że za udział w wiecu legalny m…” „Proszę pana, ja tutaj decy duję”. No i na ty m żeśmy się grzecznie bardzo rozstali. I dostałem powołanie do wojska. […] A tego dnia, kiedy poszedłem do rzecznika dy scy plinarnego, [to] kiedy wchodziłem do uczelni na szerokich schodach od strony IGSu [Insty tutu Gospodarstwa Społecznego] spotkałem profesora, nie chcę podawać jego nazwiska, który na trzy ty godnie przedtem proponował mi asy stenturę u siebie. By ł to taki ty powy profesor. Bardzo wy bitny demograf, naprawdę. To znaczy podam nazwisko: […] [534] . Duży mężczy zna, fantasty czny wy kładowca. A miałem u niego piątkę i namawiał mnie, żeby m by ł… Stanął nade mną i zaczął ry czeć, ale tak strasznie ry czeć, żeby m się wy nosił z uczelni, żeby już moja noga tutaj nie postała, że zgniję, że na roboty karne, jakieś takie obrzy dliwe… No, minęło prawie czterdzieści lat. Moja mama by ła w sanatorium, mówi [przez telefon]: „Michał, ja tu siedzę przy stole, jem śniadanie z takim uroczy m starszy m panem, który mówi, że jest twoim nauczy cielem i cię bardzo ceni”. „Mamo, jak się nazy wa?” Podała mi nazwisko. Telefon mu dała, zaczęliśmy rozmowę: „Michał?”. Ja już wiedziałem, że to on, mówię: „Panie profesorze, nie, nie będziemy rozmawiać”. „Ale ja ci muszę powiedzieć, że ja wtedy zrobiłem błąd…” [535]
Nie mniej ważna dla pokolenia ’68 była postawa rodziców. Z pewnością dominującym wątkiem narracji jest raczej międzypokoleniowa solidarność niż konflikt generacji. Nawet jeśli respondenci pozostają ambiwalentni, oceniając zachowanie swoich ojców i matek w Marcu, podkreślają, że rodzicami również targały sprzeczne uczucia – niepokoili się o dzieci i jednocześnie popierali sprawę, o którą walczyły. Wyjątkowo charakterystyczna pod tym względem jest relacja Marty Petrusewicz. Tata mój w ogóle raczej cieszy ł się, że jesteśmy w opozy cji. Udawał, że jest przeciw,
mówił, że mam pomy lone w głowie, ale chodził wokół nas okropnie zadowolony, widząc, że na jego oczach rośnie coś podobnego do tego, czy m on sam by ł w swojej komunisty cznej młodości. Podobny stosunek mieli do nas też inni komunisty czni rodzice moich przy jaciół. Imponowało im, że działamy, że jesteśmy odważni – mimo że oni sami często należeli do nomenklatury, a my wy stępowaliśmy przeciwko elitom władzy. I choć zdarzało się – jak już ta nasza działalność nabrała rozpędu – że czasem ktoś z nas został przez rodzica zamknięty w domu na klucz (bo przecież każdy rodzic boi się, kiedy jego dziecko wchodzi w coś, co może spowodować, że je z wilczy m biletem usuną ze szkoły, czy że nawet on sam zostanie przez nie wy rzucony z pracy ), to my śmy sami widzieli, że w głębi duszy oni jakoś identy fikują się z nami. Widzą w nas jakąś powtórkę ze swojej młodości[536] .
Protestujący czerpali z domu wsparcie nie tylko o charakterze światopoglądowym. Dostawali także „rodzinne przepisy” na sposoby walki z milicją, uczyli się technik konspiracyjnych. Ciotka mi metodą polskiej konspiracji zrobiła taką w paltku podwójną podszewkę – wspominała Agnieszka Arnold. – I ta jedna podszewka by ła podzielona kieszeniami, w które akurat te pliki ulotek wchodziły. Ja miałam dziadka ze strony matki, który by ł założy cielem i bojownikiem PPS-u, więc ciotka się miała od kogo uczy ć przy gotowy wania konspiracy jny ch przedsięwzięć. Babcia też by ła w PPS-ie i brała udział w rewolucji 1905 roku, więc jest to rodzina o trady cjach rewolucy jny ch, socjalisty czny ch[537] .
Przeważnie takie wzory działania otrzymywane od starszych kojarzono z tradycją lewicową. W Łodzi nie by ło takich mocny ch starć, jakie nastąpiły w Warszawie – opowiadał Paweł Bieliński. – By ł wiec pod biblioteką uniwersy tecką. Oczy wiście wszy scy uczestniczy liśmy. Straszono nas z głośników, że dają nam pięć minut na opuszczenie placu. Grożono nam, że jeżeli nie posłuchamy, to zastosują inne środki niż przemówienia. […] Niektórzy z kolegów by li przy gotowani przez swoich dziadków, którzy jako uczestniczący w różny ch protestach w okresie między wojenny m wiedzieli, że bardzo dobrą metodą jest branie tektury na plecy, bo policja bije przeważnie w plecy uciekający ch i jak ma się tekturę, to te razy są mniej bolesne. To by ła pomoc przedwojenny ch rewolucjonistów[538] .
Piotrowi Rachtanowi, w marcu wezwanemu na przesłuchanie do SB, wskazówek udzielał ojciec – były AK-owiec o poglądach raczej religijno-konserwatywnych. By łem przez ojca poinstruowany oczy wiście, on mnie przy gotowy wał, powiedział mi, co mogę powiedzieć, czego nie mogę mówić. Miał doświadczenia wcześniejsze, bo przez całe lata pięćdziesiąte mniej więcej trzy, cztery razy w roku na parę dni znikał. Oni po prostu wtedy go zabierali, gdzieś tam zajeżdżała mu „cy try na” [citroen] drogę, wsadzali go, wieźli
gdzieś na przesłuchanie i zazwy czaj kazali mu pisać ży ciory s[539] .
Bliska więź z rodzicami stanowi oś niejednej opowieści. Wśród autorytetów moralnych wieku młodzieńczego na pierwszym planie przedstawiani są matki i ojcowie. Rodzice wspierają podczas aresztowań i rewizji, zamiast strofować, podpowiadają taktyki unikania represji, niekiedy doradzają, jak powielać ulotki i organizować wiece, a czasami biorą w nich udział razem z dziećmi. Na pierwszy wiec moja mama poszła ze mną, bo bała się mnie puścić samą – mówiła Joanna Szczęsna. – I ja wiem od moich różny ch przy jaciół z Warszawy, że ich rodzice też się bali, na przy kład ich zamy kali w łazience po prostu, żeby oni nie wy szli. A moja mama po prostu poszła ze mną. I jak się wiec skończy ł, to moja mama zobaczy ła kolegów ze swojej pracy (a pracowała w Stomilu), którzy jako straż robotnicza przy szli, po prostu żeby w razie czego nam przy łoży ć. I oni się zapy tali: „Pani Jadwigo, co pani tu robi?”. Mama powiedziała: „Ja co robię? Ja co robię? Co wy tutaj robicie? Ja przy szłam bronić mojej córki przed wami”. I zaczęła groźnie wy machiwać parasolką, którą uważała za broń świetną na naszy ch Bałutach pełny ch chuliganów[540] .
Nawet jeśli rodzice sprzeciwiali się politycznemu zaangażowaniu dzieci, opór podyktowany był troską o ich przyszłość, a nie konfliktem ideologicznym. Mama [w Marcu] zachowy wała się zupełnie histery cznie! – mówiła Małgorzata Tal. – Lamentowała, że przeze mnie odbiorą nam rentę party jną (ojciec umarł w [19]60 roku) i że z czego my się potem utrzy mamy, przed wiecem 8 marca próbowała zatrzy mać mnie w domu na wszelkie sposoby, przed strajkiem studenckim też – ale ja jej wy raźnie powiedziałam, że muszę w ty m uczestniczy ć. Że muszę w ty m by ć, idę na wiec, idę na strajk. I ty lko zapewniłam ją, że z każdego napotkanego automatu telefonicznego będę dzwonić – i dotrzy my wałam obietnicy [541] .
Strach lub nadopiekuńczość rodziców przedstawiano jako przeszkodę, czasami uciążliwość – ale nie budowały one bariery wrogości. Respondenci z wyrozumiałością opisują lęki swoich matek i ojców, jednocześnie opowiadają, że troszczyli się, by ochronić ich przed konsekwencjami swoich własnych działań. Elżbieta Petrajtis-O’Neill tak relacjonowała przygotowania do strajku na Uniwersytecie Warszawskim: Miałam problem z rodzicami. Bo z jednej strony wiadomo by ło, że ja tam będę, żeby się świat zawalił. Z drugiej strony chora matka i znerwicowany ojciec, nie mogę im powiedzieć, że tam idę. Więc po prostu ich okłamałam. Powiedziałam, że jadę do koleżanki do Falenicy uczy ć się, nie miała telefonu, bo to by ły te czasy. Ja poprułam do Jolki [Nowak] z języ kiem na brodzie i powiedziałam: „Jestem u ciebie! Gdy by mnie szukali, to
jestem u ciebie, nie wiem, śpię, wy szłam”. I pędem wróciłam na uniwerek[542] .
Pokolenie rodziców widziane oczami dzieci jest opiekuńcze, przestraszone i bardzo sceptyczne w ocenie szans marcowego protestu. Tutaj rozdźwięk między postawami obu generacji najmocniej dawał o sobie znać. Oczy wiście entuzjazm [na wiecu] by ł nieby wały – opowiadał Adam Ringer. – Dy skusje w domu po ty m by ły. Ojciec mówił: „Zobaczy cie, przetrącą wam wszy stkim karki”. A ja: „Czy ś ty oszalał? Ty siące ludzi tam by ło” [543] .
Wiara młodych, że władze dokonają reform, jeśli głos protestu zabrzmi odpowiednio mocno, kontrastowała z fatalistycznym nastawieniem rodziców, przeświadczonych, że w PRL-u nie da się uczciwie uprawiać polityki. No i wiec by ł, uchwalona rezolucja – mówił Marcin Rawicz, rekonstruując przebieg zdarzeń w Akademii Medy cznej. – Następnego dnia miał by ć następny, ty lko tego samego wieczoru przy jechał mój ojciec, który siedział w Kazimierzu w domu pracy twórczej. Obsobaczy ł mnie od ostatnich, powiedział, że mam naty chmiast się z tego wy cofać, bo z faszy stami się z otwartą przy łbicą nie walczy. „To są – powiada – ich rozgry wki, oni sami między sobą wojują, a z faszy stami się nie walczy z otwartą przy łbicą. Masz się naty chmiast z tego wy bić” [544] .
Powróćmy do pamięci o samych protestach – a właściwie ostatniej ich fazie. Stosunkowo niewielka część respondentów zaangażowana była w próby budowania międzyuczelnianych albo ogólnopolskich struktur strajkowych. Chociaż właśnie takie formy działalności stanowiły punkt wyjścia do narodzin opozycji lat siedemdziesiątych, uczestnicy zapamiętali te wydarzenia raczej słabo – niekiedy gotowi byli je pominąć w relacji i dopiero przytoczenie informacji z dokumentów SB przypominało im dawne spotkania i rozmowy. Kontakty z innymi ośrodkami akademickimi próbowano nawiązywać w ostatniej fazie Marca, kiedy ruch studencki wytracał już impet. Niedoświadczeni konspiratorzy szybko padali ofiarą tajnej policji. Władysław Sidorowicz, członek kilkuosobowego komitetu uczelnianego na Uniwersytecie Wrocławskim, opowiadał jak w porozumieniu z „niedobitkami” z Warszawy organizował ogólnopolskie centrum koordynowania protestów. Trzeba powiedzieć sobie tak, że fala, te nastroje, można powiedzieć, tej całej struktury, dosy ć szy bko opadały. O ile początkowo mieliśmy takie poczucie pełnego panowania, to jednak kontrakcja propagandowa… […] Ale jednocześnie szedł kolportaż, pracowały
powielacze, wy dawaliśmy tego dużo. Zapadła decy zja, żeby zorganizować spotkanie przedstawicieli komitetów studenckich z różny ch ośrodków akademickich. 25 marca do mojego mieszkania rzeczy wiście udało się ściągnąć kilkunastu przedstawicieli z prawie wszy stkich ośrodków akademickich kraju. Okazuje się, że udało się im [SB] wcisnąć jedną [wty czkę]… Tak jeden gość z Warszawy tłumaczy ł się, że nie ma glejtu, bo coś tam i tak dalej. My śmy w tej naiwności go wpuścili, okazało się, że to by ł kapuś. No i zaraz po ty m spotkaniu zaczęto wy łapy wać ludzi, uczestników tego zebrania. Wtedy właśnie przetrzepano ten pierwszy garnitur. Mnie zatrzy mano chy ba 20 [marca]… Ale większość uczestników wy łapano po drodze – na dworcach i tak dalej. Krótko mówiąc, ustalenia, jakie wtedy zapadały, że dzielimy się robotą, że my będziemy koordy nowali północ, a Warszawa wschód, że razem 30 kwietnia przeprowadzimy wspólnie w skali kraju jakąś akcję – tego się nie udało zrobić [545] .
Relacje pokazują, że przywódcy marcowych protestów prowadzili swoistą walkę z czasem: starali się wypracować stabilną formułę trwania ruchu, w momencie gdy władze przystępowały już do ostatecznej akcji pacyfikacyjnej. Andrzej Krzesiński opowiadał: [J]ak już się ten strajk skończy ł, [jak] wszędzie, na uniwersy tecie też, ucichło wszy stko, to nasz komitet strajkowy przekształcił się w nową formę komitetu, w taką uśpioną, i żeśmy się kontaktowali też z naszy mi kolegami z inny ch wy działów. I doszliśmy do wniosku, że ponieważ […] nic się nie dzieje – ani Michnik i Szlajfer nie zostali uwolnieni, ani Dziady nie zostały przy wrócone – to trzeba jeszcze raz zrobić taki strajk, ty lko lepiej go przy gotować. Takie by ło nasze stanowisko i właściwie z ty m stanowiskiem się zgadzali też pozostali nasi rozmówcy z pozostały ch uczelni. Ty lko poszło o… Chodziło o ustalenie dokładnej daty, ale daliśmy sobie ty dzień na szczegółowe rozmowy i dokładne przy gotowanie. I w trakcie tego ty godnia właśnie miałem wizy tę bezpieki w domu[546] .
Próba budowania poziomych struktur między uniwersytetami stanowiła odpowiedź na niepowodzenie strajków. Nasz Marzec zaczął się w jego drugiej połowie – z chęci zrozumienia, o co poszło w tej bitwie – relacjonował Bogusław Sobczuk. – Chęci powy jaśniania sobie pewny ch rzeczy i podowiady wania się teraz spokojnie, o co laliśmy się i o co by ła cała szarpanina. I to nasze zbieranie się wielokrotne w akademiku, [do tego] z jedną próbą – jeden z nas pojechał do Warszawy i wrócił stamtąd – zostało uznane przez władze i przez bezpiekę za organizacy jne działanie mające na celu – jak to się wtedy ujmowało – obalenie ustroju[547] .
O poczuciu niedosytu mówił także Leonard Neuger. Im się udało, propagandzie państwowej, udało się spacy fikować te wszy stkie ruchy, mały m kosztem – tałatajstwo się rozeszło i poszło na zajęcia. A ja spróbowałem zorganizować coś
po ty m, ponieważ żadne py tanie, które [trzeba by ło] postawić… Bo by ły tam py tania o chleb, o ceny chleba, cukru, czy co tam by ło – nikt na to nie odpowiadał. By ły jakieś tam ochłapy rzucane, natomiast nikt na to nie odpowiadał i towarzy stwo wy buchło, prawda, i [potem] spokojnie poszło do ław szkolny ch. Ja uznałem, że coś trzeba z ty m zrobić jeszcze [548] .
Inni, przedstawiając racje swoich działań, odwoływali się do imperatywu moralnego. Dynamika ruchu studenckiego postawiła ich w sytuacji, w której jedyną drogą była swoista ucieczka do przodu. Razem z Jakubem Karpińskim na Wy dziale Socjologii my śmy stworzy li taki sztab, gdzie my śmy pisali ulotki dla inny ch uczelni – mówił Eugeniusz Smolar. – To znaczy przy chodzili koledzy z Akademii Medy cznej i mówili: „Słuchajcie, napiszcie, bo my niegramotne”. I my śmy siadali i pisali: „My, studenci medy cy ny …”, prawda, coś takiego. I również dla inny ch miast. To znaczy to się zrobiło takie miejsce, do którego się przy chodziło. I nie wszy scy zaliczani do opozy cy jny ch profesorów by li z tego powodu zadowoleni. Uważali, że to zagraża bezpieczeństwu uczelni. Że władze jakieś straszne rzeczy tutaj zrobią. […] Uży wając określenia z filmów kowbojskich z Johnem Way ne’em, powiedziałoby się, że my śmy się kierowali takim przekonaniem: A man’s got to do, what a man’s got to do. To znaczy tutaj już nie by ło odejścia. Tutaj trzeba by ło tą rzecz ciągnąć [549] .
Pod koniec miesiąca było już jasne, że Marzec został przegrany. Wspomnienie żalu, bezsilności – nawet upokorzenia – mocno zakorzeniło się w relacjach. Respondenci roztrząsają bezpośrednie przyczyny klęski strajków, nie szczędząc gorzkich słów swojemu środowisku. Krytykują złą organizację, brak porozumienia między uczelniami, emocjonalną niestabilność protestujących. Co znamienne, trwają jednak przy zmienionej strukturze narracji: podczas gdy swój akces do ruchu wspominali z perspektywy indywidualnej („Byłem oburzony”), to w miarę rozwijania się opowieści o proteście liczba pojedyncza ustępuje mnogiej. „Ludzie z Marca” rozpoczynali protest jako jednostki, ale kończyli go jako wspólnota. Andrzej Krzesiński tak relacjonował koniec strajku na Politechnice Warszawskiej: W każdy m razie po ty ch paru dniach rozmów doszliśmy do takiego uzgodnienia, że odpuszczą nam, jedny m słowem, jak zaraz wy jdziemy. No i przeczy taliśmy wy nik ty ch negocjacji na ty m ogólny m zebraniu i by ło głosowanie, i wszy scy przez aklamację powiedzieli, że chcą wy chodzić. Jeśli tak – to proszę bardzo. […] Tak że my ślę, że zabrakło tego, co na przy kład potem mieli robotnicy stoczni: determinacja – i wiedzieli, o co walczą właściwie, i wiedzieli, że mają za sobą siłę wszy stkich dookoła i właściwie w cały m kraju.
Bo okazało się, że nikt oprócz nas żadnego strajku nie urządził, mimo żeśmy to… Nasi koledzy elektronicy, mający dostęp do ty ch urządzeń [radionadawczy ch], wielokrotnie nas namawiali wszy stkich, żeby tego samego dnia i o tej samej godzinie zrobić strajk wszy stkich uczelni. „Aaa, bo tego… Aaa, bo tego…” I w rezultacie okazało się, że jesteśmy sami. No ale samotność w takim momencie nie jest zby t dobry m doradcą [550] .
Podobnie to samo zdarzenie zapamiętał Mirosław Górski. Atmosfera by ła coraz bardziej nerwowa. Młodzi ludzie przeży wali takie emocje pierwszy raz. Widziałem studenta trzy mającego jak maczugę nogę wy łamaną ze stołu, drugi niósł ze sobą gaśnicę. Przez otwarty właz wy szedłem na dach gmachu głównego [Politechniki Warszawskiej]. Nigdy tam wcześniej nie by łem. Oddziałów milicji nie zauważy łem, może w ty m czasie by li gdzieś pochowani, ale w jednej z uliczek zobaczy łem samochody strażackie z samojezdną drabiną pożarniczą na czele. Po dachu chodzili zestresowani studenci z rozmaity mi narzędziami służący mi do obrony. Zostało nas w gmachu główny m już niewielu. Na dole spotkał mnie członek straży porządkowej, […] zapy tał, czy chcę dołączy ć do straży, bo ludzie się wy kruszy li. Podzielił swoją opaskę na dwie i dał mi połowę. Skręcona opaska wy glądała jak guma od majtek. By ł to jednak koniec. O trzeciej nad ranem zawołano nas do Wielkiej Auli na spotkanie z prokuratorem. Mowa prokuratora by ła mieszaniną rzeczowy ch propozy cji i infanty lny ch głupstw – że zakłócamy nocny spokój staruszkom i niemowlętom, że grozi nam naty chmiastowa interwencja milicji i że gwarantuje nam bezpieczeństwo, jeśli wy jdziemy z gmachu. […] Zmęczona i znacznie przerzedzona gromada strajkujący ch zagłosowała za wy jściem. Wiedziałem, że tak trzeba, ale jak wszy scy czułem otępienie, żal i wsty d. Ktoś zdjął mi przy wy jściu strzęp opaski, mówiąc, że będą łapać ty ch z opaskami. Ktoś głośno się dziwił, że niektórzy ludzie z zielony mi opaskami – straż porządkowa uczelni składająca się, jak sądziliśmy, z jej pracowników – witają się z milicjantami jak ze stary mi kumplami. Wy szedłem na końcu zwartej grupy, ale nie ostatni, bo później wy chodzili jeszcze liczni maruderzy, którzy spali w różny ch salach gmachu. Bezsilna złość kazała nam głośno szurać butami i iść bardzo powoli. Kolumna milicji ruszy ła biegiem w naszy m kierunku. Będą pałować? Nie, to by ła ty lko pogróżka. Kac nie opuścił nas, kiedy schroniliśmy się już w Rivierze [akademik Politechniki Warszawskiej]. Pamiętaliśmy poparcie mieszkańców Warszawy. Jak wobec nich wy glądamy ? Nie dotrwaliśmy do końca. Alina Dobrowolska, która jeszcze przed zakończeniem strajku wołała, że nie możemy zawieść warszawiaków, nie daje nam zasnąć, mówi, że trzeba się koniecznie wy tłumaczy ć. Jak? Może wy wiesić transparent, że nas zaszantażowali, cokolwiek by to znaczy ło. I że to nie koniec. W końcu ustaliliśmy : „Silniejsza od szantażu jest wola walki” – treść niezby t mądra, ale co można wy my ślić po nieprzespanej, pełnej emocji nocy ? Napis wy malowany na dwóch zszy ty ch prześcieradłach zawiesiliśmy we dwójkę z Aliną na gmachu, którego okna wy chodziły na [ulicę] Nowowiejską […]. Potem nie poszliśmy nawet na ulicę zobaczy ć, jak wy gląda nasze dzieło, bo pomy śleliśmy, że mógłby nas zidenty fikować jakiś tajniak, który mógł widzieć nas z ulicy w czasie zawieszania. Naprawdę nie jestem pewien, czy ktokolwiek w ogóle zauważy ł ten transparent. Na ty m skończy ły się dla mnie wy darzenia
marcowe [551] .
Złość na kolegów jeszcze mocniej przebijała z opowieści Macieja Czechowskiego. Powstał mocny ośrodek na Politechnice [Wrocławskiej]. A na uniwersy tecie by ła taka dziwna atmosfera i, prawdę mówiąc, by łem zdegustowany, bo ona by ła taka: „Nie dajmy się sprowokować, bo jak wy jdziemy, to nas pobiją”. No, czasem biją, nie? „Właściwie to my tu protestujemy, ale my jesteśmy socjalisty czni z krwi i kości, i w ogóle”. I takie by ło to strasznie umiarkowane, i z każdy m dniem coraz gorzej. Tak że drugiego dnia – bo to dwa dni trwało – ktoś wy lazł na scenę, mówi, że właśnie ich złapało UB i że z nimi rozmawiali, i że oni są właściwie w gruncie rzeczy zupełnie sy mpaty czni, i właśnie mówią, żeby śmy się tu nie dali sprowokować, i żeby śmy nie siedzieli, bo właściwie swoje już odsiedzieliśmy, swoje zrobiliśmy, to może by śmy właściwie sobie poszli. Wie pan, z trudem udało mi się zgromadzić kilka osób, żeby ich wy gwizdać. Po prostu by ła taka reakcja: „A może rzeczy wiście?”. No i [strajk] skończy ł się tam parę godzin przed czasem. Nie by ło jednak tej pracy wcześniej, to by ło spontaniczne, takie zapalne, słomiany ogień troszkę. Właściwie nie bardzo by ło wiadomo, co my chcemy osiągnąć [552] . Można powiedzieć, że odczuwałem gory cz porażki, bardzo, bardzo, bardzo, tak srogo – wspominał Włady sław Sidorowicz. – Dostaliśmy lanie, co tu dużo gadać. Wy chodziłem strasznie potłuczony z tego Marca, próbowałem jeszcze coś robić… Jako jeden z liderów tego Marca próbowałem jeszcze coś tworzy ć. Pamiętam taki wy jazd do Wałbrzy cha, ale to wszy stko się rozjeżdżało. Wy raźnie nie by ło… Przegraliśmy [553] .
Teraz pokolenie ’68 miało zapłacić cenę za swój bunt. Czekało ich wyrzucenie ze studiów, karny pobór do wojska, wreszcie – jak określił to Bogusław Sobczuk – „straszna próba więzienia”[554] .
Darmowe eBooki: www.e B o o k 4 m e.pl
W celi i na poligonie
Wiele trajektorii życiowych „ludzi z Marca” prowadziło przez gabinet oficera śledczego. Aresztowania i procesy dotknęły głównie liderów ruchu, ale zatrzymania oraz wezwania na przesłuchanie stanowiły powszechne doświadczenie wśród zaangażowanych w protesty studenckie. Dla jednych był to szok, inni twierdzili, że byli przygotowani na taki obrót spraw. Spodziewałam się, [odkąd] wsadzili Kuronia i Modzelewskiego – opowiadała Barbara Toruńczy k. – I Adama wsadzili wtedy na krótko. Chodziłam do [Józefa] Kosseckiego, którego znałam i o który m wiedziałam, że by ł więźniem polity czny m. Chodziłam do niego, żeby mi nary sował rozkład więzienia mokotowskiego, bo chciałam znaleźć miejsce, z którego mogę pomachać Adamowi, Kuroniowi, Modzelewskiemu. Dla nas Rakowiecka to jest namacalna rzecz, wiemy, gdzie jest ten budy nek. Ona jest na mapie Warszawy rzeczy wistej, mojego miasta. I ja obchodziłam ten budy nek, wchodziłam na wszy stkie klatki schodowe [okoliczny ch domów] i zobaczy łam, że nie ma takiego miejsca [skąd widać okna więzienia]. To wszy stko jest bardzo dobrze pomy ślane. To by ło całkowicie izolowane. Ale wtedy wiedziałam, miałam takie poczucie, że ja widzę to teraz, chcę to zobaczy ć z zewnątrz, ale któregoś dnia zobaczę to z wewnątrz. I kiedy ś przy pomocy mojego przy jaciela zdjęłam taką blachę na klatce schodowej [w bloku] na [ulicy ] Kazimierzowskiej, gdzie mieszkali pracownicy więzienia. To by ło wspaniale strzeżone. Otoczone takim pasem bezpieczeństwa przez ty ch ludzi z bezpieczeństwa, którzy tam mieszkali […]. I ja zdjęłam taką metalową zasłonę i przy pomocy lornetki zobaczy łam najwy ższe piętro więzienia. Zobaczy łam ten pawilon dziesiąty, który by ł history czny m pawilonem już wtedy. Bo wiedzieliśmy, że tam za stalinizmu siedzieli nasi wujkowie i ciocie, właśnie z Hiszpanii i tak dalej. Czy matki. Mówię o Andrzeju Duraczu. Matka Andrzeja Duracza. Zobaczy łam to najwy ższe piętro i zobaczy łam w który mś oknie kobietę w papilotach z papieru. I miałam absolutne poczucie, że ja tam będę i że ja chy ba też będę miała te papiloty. I tak się stało. Ja tam trafiłam, zobaczy łam to z drugiej strony. I mnie kręcono te papiloty, bo taki by ł szy k więzienny. Więzienie by ło na drodze naszego ży cia. I to im bardziej miało się tą świadomość, ty m by ło lepiej [555] .
„Ludzie z Marca” mogli zapomnieć szczegóły dotyczące przebiegu kolejnych protestów, hasła wznoszone podczas wieców i treść drukowanych przez siebie ulotek, ale z fotograficzną dokładnością zapamiętali moment aresztowania
i późniejsze przesłuchanie. Ta forma konfrontacji z państwem, nawet jeśli fizycznie mniej dotkliwa niż pobicie przez milicję, znacznie bardziej zaważyła na dalszych losach życiowych. Strach zapadał w pamięć mocniej niż ból. W takim momencie ostatecznie utrwalał się podział: „my” i „oni” – represyjne państwo i zbuntowani obywatele. Szósta rano by ła, może piąta – zapamiętał Michał Komar. – No, by ło stukanie do drzwi… Ojciec otwiera i ja sły szę coś takiego: „Towarzy szu generale, my po sy na” [556] . Ojciec mówi: „To dajcie mu się przy najmniej ogolić”. „Nie możemy ”. To ojciec wszedł do pokoju i mówi: „Słuchaj, przy szli po ciebie, weź papierosy i szczoteczkę do zębów”. No i wsadzili mnie do pudła i… Na Mostów [do pałacu Mostowskich]. Zawieziono mnie na trzecie piętro, zdjęto odciski palców. Ja by łem potwornie zaspany, bo chy ba dzień wcześniej jakaś pry watka by ła czy coś takiego. No i kazano mi czekać w kory tarzu. W końcu wciągnięto mnie do jakiegoś pokoju i zaczęło się przesłuchanie [557] .
Papierosy wręczane przez członków rodziny są rekwizytem pojawiającym się w wielu opowieściach o spotkaniu z SB. Starsi domownicy służyli też radą, wyjaśniali, co może się przydać w areszcie. Jednak służba bezpieczeństwa nie zawsze przychodziła do miejsca zamieszkania. Witold Grabowski został zatrzymany prawie rok po wydarzeniach marcowych – u kolegi, z którym przygotowywał się do obrony pracy dyplomowej. I w trakcie tego, jak żeśmy coś liczy li, sły szę w sieni, że ktoś py ta, wy mieniając moje nazwisko. Zupełnie nie miałem powodu, żeby tak przy puszczać, ale od razu takie jakieś miałem poczucie, że to właśnie bezpieka. Kompletnie właściwie bez żadny ch racjonalny ch powodów tak mi się to nasunęło. I okazuje się, że rzeczy wiście. Panowie się wy legity mowali, zabierają mnie do domu, coś tam [mówią] do ty ch moich skonsternowany ch, przy padkowy ch zresztą kolegów, że tutaj „wobec pana Grabowskiego są pewne zarzuty, tu jeszcze sprawdzamy, czy panowie nie macie jakoś z ty m związku”. Ja gdzieś widziałem później papiery z tego śledztwa, to tam by li przesłuchiwani i gospody ni tego mieszkania, i ten [kolega]. No i przy wieźli mnie do domu, zrobili rewizję [558] .
Po latach respondenci przyznają niekiedy, że „mieli złe przeczucia” – domyślali się, iż wkrótce przytrafi im się coś złego. Przyjście tajnej policji staje się synonimem tragedii i życiowej katastrofy. Bogusław Sobczuk, zaangażowany w działalność kilkuosobowej konspiracyjnej grupy, która przetrwała klęskę studenckich protestów, wspominał: Pod koniec kwietnia zaczęło się robić tak jakoś niewy raźnie, niespokojnie, nie wiedzieliśmy dlaczego. Moja dziewczy na mnie py tała wtedy, czy ja się w coś złego nie wtopiłem.
Powiedziałem, że nie – cały czas naprawdę my śląc, że ja nic złego nie zrobię, i wiedząc, że dochowałem obietnicy danej mamie. I który ś z chłopaków mnie spy tał, czy wiem, co się dzieje z Jurkiem Simonem, bo go od wczoraj nie ma. I Gośki [Szalińskiej] też nie ma. To może wy jechali. Nie. I nagle ktoś powiedział: „Słuchaj, bo Simona zamknęli”. I to po raz pierwszy się przestraszy łem wtedy. „Kiedy ?” „Wczoraj”. Takie to by ły ukradkowe wiadomości, które do mnie doszły w Gołębniku, czy li w siedzibie Insty tutu Filologii Polskiej na Gołębiej. Bardzo by łem ty m speszony i pamiętam, że poszedłem do akademika do mojej dziewczy ny, która mieszkała na ulicy Piastowskiej, akademik żeński, i spędziłem u niej dużo czasu tego wieczoru […]. A chodziło mi o to, żeby nie wrócić do akademika do siebie. […] [Wreszcie] poszedłem do akademika i wtedy miałem takie poczucie, żeby jak najprędzej znaleźć się pod kołdrą, to będzie wszy stko OK. […] Rozebrałem się do pasa i my łem się w umy walce pokoju akademika. Ktoś zapukał, by ło koło jedenastej wieczorem. „Czy tu mieszka Bogusław Sobczuk?” „Tak”. Weszło dwóch facetów i powiedzieli, że „my jesteśmy … – zapamiętałem do dzisiaj – …jesteśmy z Komendy Wojewódzkiej Służby Bezpieczeństwa”. To brzmiało ho, ho, ho! „My do pana. Przy szliśmy i chcieliśmy, żeby pan poszedł z nami”. Ja sobie tak pamiętam, że postanowiłem nie tracić rezonu. Spy tałem: „To panowie, czy mam się dokończy ć umy ć, czy [się] wy cierać?”. „Nie, niech pan nie kończy ”. I tak mi ten żart jakoś dobrze zrobił na początku, bo bez wielkiego podniecenia się dokończy łem my ć. Oni by li w pokoju. Zacząłem się zbierać. Mówię: „Co mam brać? Szczoteczkę do zębów?”. On powiedział: „Nie, no co pan takie rzeczy opowiada. Skąd, chcemy ty lko pogadać” [559] .
Na początku nie istniały żadne środowiskowe „kodeksy” zachowania w śledztwie. Młodzi nie wiedzieli, w jaki sposób rozmawiać z przesłuchującym oficerem; rady „mów tylko tyle, ile trzeba” albo „nikogo nie obciążaj” okazywały się mało przydatne, a czasami wręcz szkodliwe. Jak na mnie tam polowali, to poprosiłam Andrzeja Rapaczy ńskiego, żeby pojechał do pani Anieli Steinsbergowej [560] , bo on ją znał, i zapy tał, co się robi – zapamiętała Teresa Bogucka. – No i ona udzieliła mi straszny ch informacji, ponieważ my ślała kategoriami ty ch swoich podsądny ch AK-owców z czterdziesty ch lat. Powiedziała: „Należy zawsze odpowiadać na py tania, ale ogólnie, bez szczegółów”. No, zgubna rada. No więc odpowiadałam ogólnie, a oni już znali szczegóły [561] .
Przyszli opozycjoniści uczyli się, że dla SB nie ma informacji nieprzydatnych – ta nauka miała procentować w przyszłości. Gdzieś 13, może 15 marca dostaję wezwanie do pałacu Mostowskich – opowiadał Jerzy Diatłowicki. – Oczy wiście przy chodzę, okazuje się, że to jest na taką rozmowę bez protokołu, nic nie podpisy wałem. Taka rozmowa. Facet mnie py ta o to spotkanie tam jakieś towarzy skie, coś mi tam sugeruje. Ja mówię: „Panie, co pan mi tu opowiada? Pogadaliśmy, zjedliśmy jajecznicę i rozeszliśmy się”. I ta jajecznica miała swoje konsekwencje, proszę
pana. Autenty cznie. Jak przesłuchiwali już potem inny ch uczestników tego spotkania, to by ło: „Mówcie, bo my i tak wszy stko wiemy ”. Zna pan te numery. Ale jak do tego dodać, że „Jedliście jajecznicę”, to dupa, no, to już jest naprawdę, to już jest coś! Zresztą stary numer, ale skąd ja mogłem wiedzieć, że to, że powiem o jajecznicy, będzie miało znaczenie? Raz w ży ciu ty lko dałem taką plamę, że tak powiem, w kontaktach z towarzy szami z drugiej strony stołu[562] .
Cennymi radami nieoczekiwanie służyli więźniowie kryminalni. Wątek ten odnajdziemy w kilku relacjach. Gdzieś koło 8 kwietnia mnie capnęli – zapamiętał Włady sław Sidorowicz. – Wtedy już poszedłem siedzieć na pół roku. Nie przy znałem się… Można powiedzieć, że moja takty ka w śledztwie przez pierwsze półtora, dwa miesiące polegała na nieprzy znawaniu się do niczego. Zresztą trafiłem w celi na takiego więźnia, który mi mówił, żeby m się nie pucował – „Nie pucuj się!”, [powtarzał] „Nie pucuj!”. No i objaśnił mi, że… Więc w jakiejś mierze, można powiedzieć, [dzięki niemu] przez półtora miesiąca kategory cznie [odmawiałem zeznań] [563] .
Waldemar Kuczyński zapamiętał niemal identyczną scenę z warszawskiego aresztu. W połowie pierwszego dnia przesłuchań został odesłany do celi, bo nadeszła pora obiadu. Tam towarzysz z celi, włamywacz, udzielił mu rady. „No i co, jak by ło?” – spy tał Tadzio. „A, nic takiego, takie nieważne py tania”. „I co? Kłapałeś dziobem? Jak kłapałeś dziobem, to cię ugotują. Pamiętaj, nie kłap dziobem!” Przeraził mnie i otrzeźwił! [564]
O życzliwości okazywanej więźniom politycznym przez kryminalnych wielokrotnie napomykali również w swoich autobiografiach Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Wskazywali, że opozycjoniści darzeni byli szacunkiem za swoją niezłomność i traktowani jak bohaterowie wspólnej walki. Więzienny telegraf bez drutu działał i roznosił informację, że zostałem skazany za walkę z reżimem – pisał Modzelewski, wspominając swój pierwszy wy rok w 1965 roku. – To mnie nobilitowało w oczach współwięźniów kry minalistów, wszy scy oni bowiem nadawali swoim konfliktom z prawem (i ze społeczeństwem) wy miar konfliktu z sy stemem [565] .
Taka postawa pospolitych przestępców nie była jednak regułą. Bogusław Sobczuk zapamiętał, że w krakowskim areszcie śledczym sytuacja przedstawiała się zgoła odmiennie. By liśmy niechciany mi tam gośćmi. Więźniowie zawodowi i normalni przestępcy uważali nas za zakały. Uważali nas za palantów, obiboków – student to by ł sy nonim czegoś
pogardliwego. Dlatego że oni pamiętali, że w Marcu nagle im się pogorszy ło – do czteroosobowy ch cel dostawali po pięciu chłopaków i by ło dziewięć osób w celi. To jest straszne. Zagęszczenie w celach to jest podstawowe nieszczęście zamknięty ch, o to są procesy strasburskie dzisiaj i tak dalej. Więc uważano nas za wichrzy cieli bez sensu, za chły stków, którzy nie wiedzą, że w więzieniu siedzi zawodowy więzień – bandy ta, złodziej albo chuligan – który wpisuje w etos swojego modus operandi ry zy ko aresztu czy ry zy ko więzienia. […] On, wiadomo, on garuje. Bo on zrobił kwadrat, majtki, głowę, furę i tak dalej – to jest w kiciu potem. Ale my ? W ogóle chłam towarzy ski. Nie lubili nas w więzieniu. Klawisze bardzo nami też gardzili, bo bez sensu[566] .
Przeprowadzając wywiady z uczestnikami studenckich manifestacji, przyjąłem zasadę, że nigdy nie pytam o to, co spotkało ich w pokojach przesłuchań i więziennych celach. Tym bardziej znamienne, że sami z siebie podejmowali ten temat wielokrotnie, a czasami nawet czynili z niego centralny punkt opowieści. Jak się wydaje, zatrzymanie przez SB i areszt w większości przypadków stanowiły traumę nieporównywalną z żadnym wcześniejszym doświadczeniem. Był to wstrząs o charakterze egzystencjalnym, niemający wiele wspólnego z kwestiami światopoglądowymi, wiarą w socjalizm czy zaufaniem do ustroju. Poszedłem z ty mi panami i pojechaliśmy samochodem do komendy wojewódzkiej na placu Wolności – opowiadał Sobczuk. – I tam już klasy cznie taki scenariusz: pokój, maszy na do pisania, pan jakiś bez pośpiechu papieros za papierosem, lampa i bardzo długie przesłuchanie aż do rana. Rano mnie zawieźli do… komendy wojewódzkiej, ty lko nie wiem, gdzie to by ło – czy na [ulicy ] Siemiradzkiego, czy gdzie indziej. Ale spędziłem noc w areszcie milicy jny m. To by ło… Jak zawsze to jest bardzo przy kre i takie dojmujące doznanie. Potem następnego dnia przy jechał po mnie jakiś inny oficer – miły, o fajny m wy glądzie, sy mpaty czny, oddali mi sznurówki, paski i tak dalej i znów na komendę wojewódzką. W to samo miejsce i ten, który mnie wiózł, młody i sy mpaty czny, mówi: „To zepnij się, dlatego że od tego przesłuchania będzie zależało co dalej”. Ja mówię: „A co może by ć dalej?”. A on mówi: „No, sankcja albo do domu”. Ja nie zrozumiałem słowa „sankcja”. Powiedział, że to znaczy areszt ty mczasowy, no i ty le. Nie zrozumiałem, jak się mam spiąć, ale wiedziałem, że to coś ważnego. Potem przesłuchanie całodzienne od rana do jakiejś siedemnastej; coś pisali na maszy nie, kazali podpisy wać, że treść tego zachowam w tajemnicy, tego przesłuchania. Przy szedł pan jakiś, chy ba prokurator. [Powiedział] że prokuratura podjęła decy zję, że dla dobra śledztwa areszt ty mczasowy na okres trzech miesięcy. Mnie to załamało, owszem, bo trzy miesiące… I jechaliśmy samochodem, wołgą chy ba, i ten, który mnie wiózł, ten młody, sy mpaty czny, widział, że ja się rozklejam. A ja pamiętam, że więzienie już wtedy by ło na widoku, że tak powiem, a przed więzieniem, przed naszy m samochodem przechodziła cała duża wy cieczka dzieci. I żeśmy się zatrzy mali. Śpieszy li się ci w samochodzie, wiedząc o ty m, że jest za pięć szósta, do szóstej
przy jmują. Takie by ło pewne napięcie w ty m aucie. I ja się rozkleiłem nie na widok więzienia, ty lko na widok tej wy cieczki dzieci, że to już przestaje by ć mój świat. No i ty le [567] .
Trzeba pamiętać, że w potocznej świadomości tamtego okresu więzienie polityczne kojarzyło się jak najgorzej – ze stalinowskimi katowniami. Bali się sami aresztowani, bały się także ich rodziny. Zawsze zakochuję się w facetach, który ch wsadzają do więzienia, więc i koniec Marca przeży łam, prawie w ogóle nie my śląc o tak zwanej sy tuacji ogólnej, ty lko o ty m „komandosie”, który siedział na Rakowieckiej – relacjonowała Anna Dodziuk pod koniec lat osiemdziesiąty ch. – Jeszcze w ogóle nie wiadomo by ło, co to jest ta Rakowiecka. Pamiętam, wciąż zastanawialiśmy się, czy tam biją, czy nie. Okropne by ło samo oddalenie i to, że każdy list idzie miesiąc, że jest pokreślony przez cenzurę, która by ła chy ba bardziej staranna niż teraz i wy kreślała bardzo dużo. Wtedy by ł taki zwy czaj – został do dzisiaj – że pierwszy list każdego aresztowanego jest publiczną własnością. Do wszy stkich, którzy je dostawali, schodzili się ludzie i czy tali te wieści z zaświatów, a potem opowiadali następny m osobom [568] .
Młodzi, dwudziestokilkuletni ludzie, wyrwani z dotychczasowego świata i wtrąceni w więzienną rzeczywistość, musieli samotnie stawić czoło śledczym. Zaledwie garstka – wśród nich Michnik, Blumsztajn, Dajczgewand czy Lityński – konsekwentnie korzystała z prawa do odmowy zeznań i po prostu milczała w czasie przesłuchań. Reszta kluczyła i próbowała udzielać wymijających odpowiedzi – starano się z jednej strony zachować twarz, ale z drugiej – nie ściągnąć na siebie gniewu bezpieki. Oficerowie SB sugerowali zresztą oskarżonym, że grożą im o wiele wyższe wyroki niż te, które faktycznie dla nich szykowano. W przypadku „komandosów” śledczy przygotowali wymyślną pułapkę. „Zezwolili” oskarżonym na przesyłanie między celami grypsów – tak by aresztantom wydawało się, że zdołali przechytrzyć strażników. Kiedy „sieć komunikacyjna” była już dobrze rozwinięta, wykorzystali ją do własnych celów. Rozesłali fikcyjne listy, w których „komandosi” mieli się ostrzegać przed wysokimi wyrokami grożącymi im lub ich przyjaciołom za rzekome szpiegostwo. Ratunkiem miało być opowiedzenie „całej prawdy” o działalności grupy, by wykazać bezpodstawność tych oskarżeń. Mistyfikacja była zrobiona tak zręcznie, że większość aresztowanych dała się
nabrać. Zeznawałam, ty lko kłamałam w ży we oczy – opowiadała Irena Lasota. – Zresztą bardzo chętnie zobaczę swoje zeznania, bo mało pamiętam, ale wiem, że to się ciągnęło czasami godzinami. A potem, jak [już] by łam oskarżona, to zaczęłam odmawiać. Wtedy zaczęłam dostawać gry psy. Gry psy by ły malusieńkie, w pudełkach od zapałek. Dostałam od Teresy [Boguckiej] list, w który m ona bardzo mi wy raźnie objaśniała, że należy zeznawać, że ona też nie chce zeznawać, ale nam grozi właściwie dwieście czterdziesty czwarty [paragraf Małego kodeksu karnego], to by ła jakaś mała kara, w najgorszy m wy padku trzy dziesty szósty, który jest od sześciu miesięcy, natomiast Jackowi [Kuroniowi] i Karolowi [Modzelewskiemu] grozi od pięciu [lat] i w związku z ty m my musimy zeznawać, żeby wziąć to na siebie, ich odciąży ć i przedstawiać to jako ruch ży wiołowy i tak dalej. By łam dosy ć zaszokowana, ale potem okazało się, że Teresa dostała identy czny list ode mnie, namawiający ją do tego samego. Więc prawdopodobnie pierwszy list do Teresy i pierwszy list do mnie by ły napisane przez nich. Potem już nasza korespondencja się rozwijała. Ale miałam też inny przy padek. Śledczy mi powiedział, że wsadził mojego narzeczonego Andrzeja Zabłudowskiego. I dostaję list od Andrzeja. My śmy bardzo dużo korespondowali, dlatego że on wy jeżdżał, ja wy jeżdżałam – wtedy się pisało listy. List jest od niego, jego charakter pisma (nie do podrobienia), jego zwroty (nie do podrobienia) i by ło napisane: „Słuchaj, ja właśnie się dowiedziałem, że ty, powodowana próżnością, swoją e goisty czną ambicją, odmawiasz zeznań…”. Tralalala, bum, bum, bum. „Wszy scy już zeznają, oni wszy stko wiedzą, chodzi o to, żeby odciążać Kuronia i Modzelewskiego” [569] . Ja mu napisałam: „Proszę bardzo, wy wszy scy zeznawajcie, a ja nie będę, nie mogę”. Po czy m dostałam jeszcze list od niego, od Teresy i jeszcze od kogoś, ale nie pamiętam, kto by ł trzecią osobą. W końcu w czerwcu zaczęłam zeznawać, ale w sensie przy znawać, że pewne rzeczy by ły. „Tak, by ło to spotkanie”. „Nie, to ja czy tałam rezolucję”. „Nie, to ja napisałam rezolucję…” Nie uważam, że to jest najpiękniejsza karta w moim ży ciu – sto razy lepiej by łoby nie zeznawać [570] .
Niewątpliwie śledztwo przeciwko „komandosom” traktowane było przez władze priorytetowo, ale w podobnej sytuacji znalazły się setki, jeśli nie tysiące uczestników studenckich protestów w całym kraju[571] . SB tropiła ich jeszcze przez ponad rok od zakończenia strajków. Przesłuchiwani najczęściej miotali się między pragnieniem chronienia przyjaciół a strachem, że więzienne wrota zamkną się za nimi na dobre. Dostałem sankcję prokuratorską na trzy miesiące – wspominał swoje aresztowanie Witold Grabowski. – Z powodów osobisty ch, [chęci wznowienia studiów na] uczelni, ale i również własny ch osobisty ch powodów bardzo mi zależało na wy jściu. Z drugiej strony miałem świadomość tego, że gdziekolwiek będę mieszkał, to tak czy inaczej w każdy m mieszkaniu gdzieś się znajdzie jakieś lustro i nie chciałby m by ć zmuszony m, żeby je zasłaniać. Więc
po dosy ć ciężkiej nocy spędzonej na ty m dołku umy śliłem sobie, że będę mówił to, co usły szałem… Że jeżeli chcę wy jść, to nie mogę odmówić w ogóle zeznań, bo wtedy na pewno nie wy jdę, natomiast nie mogę też mówić wszy stkiego, co wiem. Więc co? Że będę mówił to, czego by łem świadkiem, co sły szałem w trakcie procesów, jakie miały miejsce we wrześniu i październiku[572] .
Nie wszyscy potrafili okazać się niezłomni: niektórzy w panice składali obszerne zeznania albo starali się prowadzić grę ze śledczym i dopiero po wyjściu z więzienia uświadamiali sobie, że sami padli ofiarą manipulacji. Jednak przeżycie konfrontacji z oficerami SB miało też pozytywny aspekt: pozwalało oswoić lęk. Tak jak doświadczenie wieców i strajków akademickich nauczyło „ludzi z Marca” budować opozycyjne struktury, tak „próba więzienia” ich zahartowała. Wielu ludzi nie sprawdziło się podczas śledztwa – wspominał Jan Lity ński. – Załamanie jest rzeczą nieprzy padkową i przy padkową zarazem. Można się załamać po świńsku i mówić o ludziach obrzy dliwości albo bzdury, […] a można i tak, że po prostu w ogóle zaczy na się mówić, to by ło częstsze. W pierwszy ch miesiącach po wy jściu ludzie mieli potrzebę usprawiedliwiania się, tłumaczenia, wy ty kania, kto pierwszy zaczął mówić… Nie by ło jednak ostracy zmu, raczej próba zrozumienia i współczucie. Po prostu ci, którzy się nie załamali, wy szli z więzienia jakby zbudowani na resztę ży cia. Zresztą zdarzało się tak, że ci, którzy przegrali za pierwszy m razem, odbudowy wali się za drugim [573] .
„Ludzie z Marca” uczyli się na własnych błędach, a następnie służyli radą innym. Mnie wy puszczają… w czerwcu chy ba – opowiadała Teresa Bogucka. – Kiedy ś to by ły dla mnie takie ważne daty, a teraz sobie nie mogę przy pomnieć. Nie, w lipcu. I jestem jedną z pierwszy ch osób z tego ścisłego kręgu, które wy szły, więc chodzę po ty ch niedobitkach. A tu już działają, prawda, grupy młodszy ch braci i narzeczony ch, grupa Bogusi Blajfer, i instruuję, co wolno robić, a czego – broń Boże – nie wolno w ty m więzieniu robić. Wolno wy głaszać swoje poglądy, odmawia się zeznań, no. To jest wiedza, którą wy niosłam za późno z tego [aresztu] [574] .
Ci, którym zasądzono wyroki więzienia, uczyli się codziennego funkcjonowania wedle zupełnie nowych zasad i reguł – uczyli się „życia pod celą”. Pojechałem do Krasnegostawu na ry gor obostrzony, bez prawa do korespondencji, paczek – wspominał Janusz Bazy dło. – Nie wiem, kiedy miałem tę rozprawę; przesiedziałem chy ba trochę dłużej niźli miesiąc. Dobrze mi się tam powodziło, bo to stare, przy zwoite, carskie więzienie, z sanitariatami. Ja siedziałem sam pod celą. Nie brano mnie
do roboty. Wstawaliśmy tam o godzinie czwartej rano. Siedziało się nam nieźle. Klepka na podłodze, można by ło schować nóż pod klepkę […]. Sanitariaty, sam pod celą, sześć kroków w jedną stronę. Przedtem nauczy łem się chodzić pod celą – nie wiem, czy pan zna tę sztukę? Mała cela, pięć albo sześć osób, i chodzi się: dwie pary chodzą tak i dwie pary chodzą tak. Idzie się, wie pan, automaty cznie, rozmawiając, mijając różne obiekty uży teczności publicznej. Na przy kład szło się „do kina”, więc idziemy do kina, mijamy kościół czy coś tam i cały czas idziemy tak: dwie pary tu, dwie pary tu, kompletnie nie zwracając uwagi na to, że się możemy stuknąć. I się nie stukamy oczy wiście, bo wszy stko jest tak opracowane, że jest to niemożliwe. Więc nauczy łem się chodzić. A potem zostałem sam pod celą. Miałem coś niecoś do czy tania. Pobudka o 4.00 rano, o 4.15 śniadanie, po czy m obiad o godzinie 16.00–16.30, kolacja o godzinie 17.00, o godzinie 18.00 można już by ło by ć w łóżku. Tak wy glądał dzień w więzieniu w Krasny mstawie [575] .
Z punktu widzenia MSW o wiele istotniejsze niż wyciągnięcie zeznań było zmuszenie zatrzymanego (lub aresztowanego) do podpisania zobowiązania do współpracy. Zgodnie ze scenariuszem przygotowanym przez SB tylko nieliczni uczestnicy protestów mieli stanąć przed sądem, pożądane było natomiast, aby możliwie jak najwięcej spośród nich zostało „ TW ”. To właśnie próba werbunku była najczęstszą i najważniejszą próbą, której musiało sprostać pokolenie ’68. Intencje funkcjonariuszy, na początku rozmowy mało zrozumiałe, wkrótce stawały się czytelne. Respondenci odtwarzali z pamięci niemal stenogramy tych rozmów – nieodmiennie zmierzających do jednego celu. Marcin Rawicz opowiadał: Chy ba w maju [19]68 roku dostałem wezwanie, normalnie, pocztą, do pałacu Mostowskich. Matka „Idź no – powiada. – Jak się do wieczora nie pojawisz, to ja cię stamtąd wy ciągnę. […] Odpowiadaj wy łącznie na py tania, nie gadaj. A resztę to już tak jak uważasz”. Się uzbroiłem w jakąś książkę, atlas chirurgiczny, taki wielki atlas chirurgiczny, przekonany, że będę tam siedział Bóg wie ile czasu. Ale ledwo usiadłem, to drzwi się otworzy ły, jakiś taki facet koło trzy dziestki zaprosił mnie do środka. „Przeprowadził się pan”. „Tak”. „No właśnie, nie mogłem pana znaleźć. No, to pan se tu siada”. Usiadł przy biurku naprzeciwko, wy jął jakąś taką teczuszkę, cieniutką, i zaczął mnie maglować: „A Celińskiego pan zna?”. „Słabo. On na drugim roku jest, właściwie my śmy pierwszy raz się spotkali wtedy na uniwersy tecie”. „Aha. A Bieleckiego pan zna?” „Bieleckiego jeszcze mniej”. „To zna pan. A wie pan, co się z nim dzieje?” „A, sły szałem, w Szwecji jest”. „Od kogo pan sły szał?” „Nie wiem – mówię. – Nie powiem panu, jak Boga kocham, przecież ty lu ludzi się spoty ka”. „Ale poznałby pan tego, kto panu mówił?” „A bo ja wiem…” No i tak dalej. „A zna pan jego kolegów?” „Znam, oczy wiście, znaczy, znać nie znam, bo to drugi rok”. „Ale mógłby się pan dowiedzieć, kto są jego koledzy ? Przecież to żadna rzecz”. „Pewnie, że by m mógł”. „No to świetnie, to się spotkamy w kawiarni i pan powie”. To ja do niego: „Wie
pan, siedzimy tu trzy godziny, py ta mnie pan o ojca, o światopoglądy, o moje ży cie, o moje wy chowanie… I pan takie propozy cje składa? I co pan sądzi, że ja…?”. „A pan chce studia skończy ć?” „Oczy wiście, przecież po to je zacząłem”. Popatrzy liśmy sobie głęboko w oczy, podstemplował mi przepustkę. I ty le ich widziałem [576] .
Ważnym odkryciem było przekonanie się, że odmowa współpracy z tajną policją nie pociąga za sobą konsekwencji. W tej sprawie SB była skora do mnożenia gróźb, których jednak nie mogła lub nie chciała spełnić. Jej strategia werbunku opierała się na zastraszeniu i oszustwie – wymuszoną współpracę starano się przedstawić jako ciąg dalszy procedur śledczych, tak aby oszołomiona i spanikowana ofiara nie zauważyła, w którym momencie z aresztanta przeistoczyła się w informatora. Czasami młodych przed popełnieniem katastrofalnego błędu ratowali rodzice. Stefan Bekier, po Marcu usunięty ze studiów bez prawa powrotu, postanowił wyjechać do Francji i złożył podanie o paszport. I wtedy zaczęli mnie wzy wać na Rakowiecką – opowiadał. – Już nie do Mostowskich, ty lko na Rakowiecką, proponując współpracę. Oni w ten sposób tego nie mówili, ale prosili, żeby m jeszcze raz opowiedział to, co opowiadałem w pałacu Mostowskich, co my śmy robili na SGPiS-ie. A wtedy jak się opowiadało, to się mówiło to, co wszy scy wiedzieli. Bez nazwisk. Gęsto się nie opowiadało, ja w każdy m razie nie i wielu nie, ale trochę się mówiło, żeby się odczepili; nic specjalnego. „No to niech pan nam powtórzy ”. Ja mówię: „Przecież macie zapisane w protokole. To co ja będę jeszcze raz powtarzał?”. „No ale to się może przy dać później, pan nam to napisze na kartce”. Ja wtedy by łem bardzo zielony, ale wy czułem, że coś tu nie gra. I powiedziałem, że zastanowię się, zobaczę. No i matka, konsy lium rodzinne. Powiedzieli mi wtedy ci starzy, doświadczeni ludzie, że to jest klasy czna metoda werbowania ludzi. Ja nie wiedziałem wtedy. Tak mi się wy dawało, no przecież [mógłby m] pisać banialuki, żadny ch jakichś… Nawet można by ło przepisać, co „Try buna Ludu” pisała. Ale chodziło o to, żeby by ło napisane i podpisane. I koniec. I później już w sumie mogli szantażować. I wtedy właśnie ten sam Jerzy Toeplitz [przy jaciel zmarłego ojca], mówi: „Słuchaj… On [oficer śledczy ] tu zadzwoni – bo miał zadzwonić – to ty powiedz, że jesteś dobry m sy nkiem swojej mamy, pożaliłeś się mamusi i że mamusia poradziła, żeby ś nic nie podpisy wał. I paszportu nie dostaniesz, ale dadzą ci spokój”. I dokładnie tak się stało[577] .
Często stosowaną (i zapewne skuteczną) metodą SB było szantażowanie zwalnianych aresztantów. W sytuacjach gdy prokuratura decydowała się uchylić areszt (a tak było w większości przypadków po Marcu), oficerowie dowiadywali się o tym pierwsi i wykorzystywali tę przewagę do złamania morale więźnia.
Najpierw okłamywali młodego człowieka, od tygodni pozbawionego wolności, że grozi mu wyrok wieloletniego więzienia, a potem – w zamian za „okazanie skruchy” – obiecywali natychmiastowe uwolnienie. „Napisz tylko, że będziesz nas o wszystkim informować, a jeszcze dzisiaj będziesz w domu – z żoną, narzeczonym, rodzicami i tak dalej”. Zapewne niejeden student dał się złapać w tę pułapkę – podpisał mniej lub bardziej formalne zobowiązanie do współpracy i wkrótce wyszedł na wolność, przekonany o wszechmocy bezpieki. Podstęp zdemaskowali ci, którzy znaleźli w sobie siłę, by oprzeć się kuszeniom śledczych. Jerzy Diatłowicki, aresztowany pod koniec marca, konsekwentnie odmawiał składania zeznań. 5 czy 4 sierpnia wzy wają mnie: „Zabierać majdan”. Jakiś nowy śledczy. „Wiecie – mówi – już jest akt oskarżenia. Ale, wiecie, wy miar [sprawiedliwości] daje szansę, bo ważny w procesie jest stosunek oskarżonego do przestępstwa. Jak by ście tutaj wy razili swój stosunek, na piśmie oczy wiście, taki słuszny stosunek do swego przestępstwa, to oczy wiście może mieć wpły w na wy miar kary ”. Na to ja mówię: „Wie pan, wiem z literatury, że takie pisma sporządzane w więzieniach, a niekoniecznie spontanicznie, to nie przy noszą zaszczy tu piszący m. To chy ba raczej się nie ustosunkuję”. „No ale wiecie, to może mieć poważny wy miar”. To, tamto… […] No i [oficer by ł] troszkę zły, ale odmówiłem. Ten woła strażnika i mówi: „Do fry zjera”. „Och ty, kurde – pomy ślałem sobie. – Ty łachudro!” Do fry zjera to znaczy : idę na wolność […]. „To ty mnie, skurwy sy nu, w ostatnich pięciu minutach chciałeś jeszcze wrobić?” Czy pan wie, że ja, wy chodząc z tego pierdla, się w ogóle nie cieszy łem? Z Andrzejem Zabłudowskim wy chodziliśmy razem. I ja by łem pod wrażeniem tej sy tuacji. Nie cieszy łem się, że wy chodzę, ty lko że, no, mogłem przecież, kurczę… No coś tam by m napisał. No nie by łoby to może bardzo światłe z dzisiejszego punktu widzenia, ale nie by łoby jakieś straszne świństwo – doty czy łoby mnie ty lko. To on mnie chciał wrobić. No, by łem tak zniesmaczony – ale i sobą, i tą sy tuacją [578] .
Dokładnie na tym samym polegała pułapka, którą zastawiono w krakowskim areszcie na Bogusława Sobczuka. Domagano się od niego szczegółów na temat kontaktów między krakowskim a warszawskim komitetem strajkowym. Sobczuk nawet gdyby chciał, nie mógł podać tych informacji – po prostu ich nie miał. Po ciągnącym się tygodniami śledztwie sprawa utknęła w martwym punkcie: studenta przestano wzywać na kolejne przesłuchania, ale też go nie wypuszczano. Następnie podjęto próbę werbunku. Sobczuk niezwykle wyraziście, scena po scenie, odtworzył to zdarzenie w swojej relacji. Warto
zacytować jego opowieść obszernie – tym bardziej że on sam przedstawił ją jako ukoronowanie marcowych przeżyć. Wpadłem w rozpacz troszkę, dlatego że zaczęły mijać dni, potem ty godnie, potem miesiąc. Doświadczeni więźniowie mi powiedzieli: „Nie licz dni. Nie odliczaj dni”. Ale dni się odliczały same, bo raz na ty dzień by ło mięso na obiad i kompot – to wiadomo [by ło], że minął ty dzień. I nieoczekiwanie drzwi się otworzy ły, klawisz powiedział: „Przesłuchanie”. Nowy całkiem oficer, nieznany mi kompletnie zaczął ze mną rozmawiać bardzo miło, po prawie miesiącu milczenia. I wszy stko o mnie wiedział. Zdumiałem się: wiedział o mnie wszy ściuteńko – od szkoły podstawowej – to jest taka informacja, że przejrzeliśmy wszy stko. Wiemy o wszy stkich twoich koloniach w Gdańsku- Wrzeszczu, że się w Graży nce kochałeś. W ogóle wszy stko wiedzieli. I mówi: „No, fajny z pana chłopak jest, ty lko szkoda, że się pan tak wpieprzy ł w ten…”. „Nigdy więcej. Sam sobie, nie panu, sam sobie obiecuję – nigdy więcej. Jak ja się z kimś spotkam, to będę bił po łapach i mówił: » Zostawcie, to nie ma sensu« . Nie ma sensu taka zabawa”. „Nie – na to mi mówi. – Niech pan nam powie, bo, wie pan, my wiemy, co z ty m robić”. „Wszy stko jedno. Ja będę zniechęcał do tego”. „Świetnie z panem się gada – mówi. – W ogóle to bez sensu, że się tu w pierdlu spoty kamy. Spotkajmy się i pogadajmy ”. „Wie pan co, ze mną łatwo jest się spotkać, bo ja tu stale jestem”. „Nie, co tam rozmowa w więzieniu. To bez sensu. Niech się pan ze mną umówi”. „Jak?” „No, żeby śmy sobie pogadali”. To mi się zapaliła lampka i mówię: „Proszę pana, zawsze mnie możecie wezwać”. „Nie, ja pana nie chcę wzy wać. Tak się spotkajmy, pogadajmy towarzy sko”. „Wie pan, to miło, ale towarzy sko…” „Nie, o różny ch sprawach pogadajmy ”. „Powtarzam: zawsze pan może mnie postawić w stan dy spozy cji do takiej rozmowy ”. Na to mówi: „Proszę pana, karty na stół. Jak pan się ze mną umówi, to ja pana zwolnię. Od razu pan wy chodzi, jak pan się ze mną umówi”. I ja poczułem coś takiego… No, wie pan, to jest podniecenie jakieś. Ja nie wiem, co on może, a on mi przy chodzi i takie rzeczy mówi. „Proszę pana, dobra, ja się z panem umówię, ale proszę o taką małą karteczkę – taką, że jestem wezwany na taką rozmowę”. „Nie – mówi. – Tak to nie”. „Ale inaczej… – zacząłem się bać już wtedy – inaczej nie. Ja się inaczej z panem nie mogę rozmówić”. A od pewnego czasu wchodzi [co jakiś czas] klawisz z kory tarza i mówi do niego: „Panie kapitanie…”. A on go: „Won!”, wy rzuca. W końcu klawisz wszedł i mówi: „Panie kapitanie, jest pół do trzeciej – mówi – trudno”. I ten esbek, zły, wy rwał kartkę z bloczka i napisał mi datę. A jest sobota. On mi tam napisał datę. „Co to jest?” „Wtorek”. „Jak to wtorek?” „No wtorek, we wtorek”. To jest druczek „Komenda Wojewódzka MO” czy „SB” w Krakowie, więc mówię: „To na komendzie?”. „Nie, pod Barbakanem. Tu jest godzina napisana”. I ja mam taką kartkę, i on zły wy chodzi, że się ze mną nie umówił pry watnie, na gębę, ty lko musiał mi dać białko, podkładkę, że jestem wezwany. I klawisz otwiera drzwi i mówi: „Szy bko, szy bko! Wy chodzisz, wy chodzisz! Już, szy bko, bo do trzeciej jest [załatwianie formalności]. Jest za dwadzieścia trzecia” [579] .
Tego dnia Sobczuk wychodzi na wolność, ale na wyznaczone przez oficera spotkanie faktycznie się stawia – być może uważając, że jest do tego prawnie
zobowiązany, być może chcąc dobitniej zakomunikować współpracę.
SB,
że nie godzi się na
Za trzy dni ubrany ładnie w garnitur przy jechałem z Katowic do Krakowa. Poszedłem pod Barbakan z tą karteczką w ręku i tam spod ziemi pojawiło się auto. Nie wiadomo skąd, gdzie, ktoś do mnie podszedł, powiedział: „Wsiadamy ”. To by ła wołga kremowa, jeszcze z jeleniem na masce. I pojechaliśmy daleko poza Kraków, w piękne miejsce, do Skały Kmity – taka knajpa. To by ł lipiec, początek lipca. Upał. W tej knajpie siedziało dwóch pijany ch jakichś pułkowników wojska. Knajpa na uboczu, w takim ładny m miejscu, ale nikogo zupełnie. I tam przeży łem najgorsze wy darzenia Marca [19]68 roku, to znaczy werbowanie mnie. To jest puenta, to jest kwintesencja i o ty m muszę panu powiedzieć, żeby sens miała cała zabawa marcowa. W skrócie: [oficer SB] ze mną rozmawiał, cały czas namawiając mnie do tego, żeby m siebie chronił. Na co powiedziałem mu, że oczy wiście, siebie będę chronił przed takimi przy godami, ale przede wszy stkim środowisko, kolegów zmienię. „Nie, [proszę] kontaktować się z nimi jednak – mówił mi. – Pan jest człowiekiem niesły chanie elokwentny m, towarzy skim, lubiany m przez otoczenie i tak dalej, to będzie pomocne po to, żeby nie narażać kolegów na tego rodzaju kłopoty ”. I coraz wy raźniej on to mówił. Ja coraz wy raźniej mówiłem, że nie, że nie chcę, że nie mogę. […] Nerwowa by ła ta rozmowa i on mnie zaczął straszy ć, mówiąc o ty m, że jeszcze proces przed nami, że dziewczy na nie skończy studiów, że ja do trzy dziestego roku ży cia – miałem wtedy dziewiętnaście lat – będę w wojskach obrony tery torialnej kraju układać tory, że tato wy leci z pracy – by ł dy rektorem szkoły w Katowicach; mama jest chora na serce – żeby m o ty m pamiętał. Znaczy straszy ł mnie, mówiąc jednocześnie: z drugiej strony praca, mieszkania, coś takiego. Bardzo prosty kij i marchewka. I mówi: „Czemu nie? Dlaczego nie?”, bo ja zaczy nam by ć uparty z nimi. „Proszę pana, wy obraźmy sobie, że ja zgodzę się, umówię czy podpiszę, dwa razy się z wami skontaktuję, a potem już więcej nie”. I on mi sam to powiedział: „Panie, to o nic nie chodzi [więcej], tam dwa razy pan się spotka, coś powie i po zawodach. Ja mam fachowców do tego, nie pana”. Oczy wiście nie wpadło mi do głowy py tanie, dlaczego mu tak strasznie na ty m zależy. […] „Ale ja w środku będę miał krechę, będę miał skazę, będę miał pęknięcie, będę miał taką ry sę. […]”. „Aaa, pan pierniczy, to takie są senty mentalne kawałki”. „Chy ba tak, ale ja to będę miał. […] nie mogę wy obrazić sobie ży cia ze świadomością takiego cienia w środku. Dlatego nie mogę”. On by ł bardzo zły, że taki argument. I mówi: „Tak, ale kawę za nieswoje pieniądze to się piło”. Bardzo się ty m zawsty dziłem, ale wiedziałem już, że on wie, że nie da rady ze mną. […] Powiedział: „Jeszcze się, gnoju, z tobą zobaczę na procesie”. I odjechał. […] Nie planowałem mojej próby stanowczości wobec siebie, próby – aż się krępuję uży ć tego słowa – ale pewnej niezłomności, bo to chodzi o złamanie kogoś. „Straszę cię ojcem, matką, narzeczoną, tobą – ugnij się”. No, nie dało się złamać – to znaczy, że to jest niezłomność. Mimo strachu. Ja się bardzo bałem i by łem zmaglowany tą sy tuacją. Pomy ślałem sobie: „Jak teraz się złamię, to sobie coś strasznie zniszczę. To sobie spieprzę ży cie na resztę”. Nie wiedziałem, jak to się będzie manifestowało w realiach, ale wiedziałem, że coś bardzo istotnego stracę. I pomy ślałem sobie, że trzeba tego pilnować.
Ty le – to jest moje doświadczenie. Ja się sam dziwię, że panu powiedziałem, że to jest bilans najbardziej doniosły w najbardziej istotny m akapicie ty ch moich doświadczeń marcowy ch[580] .
Wielu uczestników marcowych protestów zostało relegowanych ze studiów – niekiedy z „wilczym biletem”, bez prawa do powrotu na państwową uczelnię. Najbardziej długofalowe represje niósł nieformalny zakaz pracy: „ludzie z Marca”, których władze umieściły na liście wichrzycieli, jeszcze przez całą dekadę nie mogli znaleźć stałej pracy. W wielu relacjach pojawiają się wzmianki o kłopotach materialnych po Marcu i życiu z prac dorywczych. Oni, Służba Bezpieczeństwa, najwy raźniej doszli do wniosku: skoro nie da się go [Jana Walca] złamać inną metodą, trzeba go wziąć głodem – opowiadała Joanna TrzeciakWalc. – I to jest jeden ze sposobów: doprowadzić do tego, żeby nas [nigdzie] nie przy jęli do pracy, żeby nie by ło żadnej możliwości funkcjonowania. Nawet nie wiedziałam, że oni tak starannie tego przestrzegali i pilnowali. Rezultat by ł taki, że by ło nam bardzo ciężko. Nie mogliśmy po studiach znaleźć pracy. Od skończenia studiów do [19]81 roku nie by liśmy ubezpieczeni, czy li nigdy nie mieliśmy żadny ch praw prac owniczy ch ani kartek, ani niczego. My śmy by li objęci pełny m embargiem [581] . Po wy jściu z więzienia my śmy wszy scy szukali gdzieś pracy – wspominała Irena Lasota. – Najpierw znalazłam w ogłoszeniu: nocny korektor w „Sztandarze Młody ch”. To by ło na Woli w jakiejś piwnicy czy ciemny parter. Korektę się robiło w drukarni. Ponieważ miałam doświadczenie, pojechałam. Oni by li zachwy ceni – znalezienie kogoś, kto umiał czy tać i pisać i […] będzie przy chodził do pracy od dziesiątej wieczór do ósmej rano, nie by ło łatwe. Następnego dnia mnie wy rzucono z pracy. Z wielkim smutkiem powiedzieli, że ktoś przy szedł i powiedział, że nie można nic ze mną podpisy wać. Znalazłam pracę w Insty tucie Podstawowy ch Problemów Techniki. Wtedy chodziłam na procesy jako świadek, a w insty tucie po prostu siedziałam. Nie pamiętam, żeby m tam coś robiła. Nikt mi nie miał tego za złe i potem jakoś przy jęło się, że w czasie obiadu w bufecie opowiadałam historie procesowe. Ale śmieszne takie: z tego się śmiałam, z tamtego się śmiałam. Po dwóch ty godniach mnie wy rzucili stamtąd. Zaczęłam znów szukać pracy. Zdaje się, że w jakiejś przetwórni truskawek miałam pracować, i tam też mnie nie chcieli…[582]
Michał Komar po Marcu zarabiał na życie, pisując eseje literackie do prasy; było to jednak niepewne źródło dochodu, w dodatku otrzymał zakaz publikowania. Jego sytuacja poprawiła się dopiero w przededniu solidarnościowej rewolucji. Nagle, wczesną wiosną [19]80 roku zadzwonił do mnie Ernest Bry ll i zaproponował mi, żeby m został w jego zespole filmowy m kierownikiem literackim, co mnie strasznie ucieszy ło. Wreszcie miałem pracę! Bo to by ł etat. Wie pan, mieć etat, mieć etat! Tutaj
żona, dzieci… Mieć etat! Miałem etat. By łem dumny (śmiech). Szedłem do pracy, bo to przecież niedaleko stąd, z wy piętą piersią. To by ł chy ba najszczęśliwszy okres w moim ży ciu. By ła też piękna wiosna [583] .
Relegowanym studentom nakazywano niekiedy podjęcie pracy w fabryce lub na budowie – fizyczny trud i kontakt z robotnikami miały ich zresocjalizować. Obiecywano, że ci, którzy odpracują w ten sposób rok lub dwa, będą mieli prawo do powrotu na studia – chociaż władze nie zawsze wywiązywały się z tej obietnicy. Symbolem marcowego kontestatora, odbywającego staż w fabryce, stał się Adam Michnik, który przez dwa lata pracował jako tokarz w warszawskich zakładach imienia Róży Luksemburg. Nikt mi nie robił wstrętów, chociaż wszy scy wiedzieli, że siedziałem. Mówiłem to zupełnie otwarcie. […] Po jakimś czasie pojawił się nawet szacunek, kiedy widzieli, jak się zachowuję, jak pracuję, jak rozmawiam z naczalstwem. Nie by ło wrogości[584] .
Podobny wątek znajdziemy także w innych życiorysach. Poszedłem do pracy fizy cznej – wspominał Piotr Rachtan. – Zostałem robotnikiem torowy m i bardzo to by ło zabawne oczy wiście, bo cały czas mówiono do mnie per „student”: „Niech student zrobi to czy tamto”. Przy mnie się ze mnie śmieli, prawda. Robotnicy by li bardzo przy jaźni, bardzo przy jaźnie i serdecznie powiedziałby m nawet [nastawieni]. Wiedzieli [dlaczego tam jestem], ja tego nie kry łem [585] .
Nie we wszystkich wspomnieniach kontakt z klasą robotniczą (który, jak na ironię, udało się nawiązać dopiero po upadku studenckich protestów) wypadał jednoznacznie pozytywnie. Włodzimierz Pańków opowiadał: [M]usiałem pójść pracować. Przy jęli mnie, bez kłopotu zresztą, w Pruszkowie na budowie jako pomocnika cieśli. Znałem się trochę na tej robocie jeszcze z kołchozu. […] I pamiętam, że ci robotnicy, którzy dowiedzieli się, że jestem wy rzucony m studentem, wcale na mnie z sy mpatią nie patrzy li. Dopiero jak gdzieś tam po miesiącu zaimponowałem im, że dobrze robię – szaluję czy rozbieram szalunki – to wtedy zaczęli mnie traktować w miarę ży czliwie [586] .
Oprócz wyrzucenia ze studiów najczęściej stosowaną represją było karne wcielenie do wojska. Wojciech Jaruzelski jako szef Sztabu Generalnego wydał rozkaz przeprowadzenia nadzwyczajnego poboru, którym – w trybie doraźnym – objęto relegowanych studentów. Chodziło o wyizolowanie „prowodyrów”, tak by swoją buntowniczą postawą nie „zarazili” zwykłych poborowych. U podstaw
projektu legło też zapewne przekonanie, że wojskowy dryl to najlepsze antidotum na inteligenckie miazmaty. Ponieważ uczestników demonstracji skreślano z list studentów również przy zastosowaniu skróconej procedury, w ciągu kilku dni – „branka” była karą niemal natychmiastową. Chociaż karne obozy wojskowe[587] trwały niewiele ponad miesiąc, w pamięci „ludzi z Marca” zostawiły głęboki ślad. Opowieści z wojska są istotną częścią niektórych relacji. Doświadczenie to prezentowane jest niejednoznacznie (w odróżnieniu od jednolitego obrazu więziennej traumy): z jednej strony studenci wspominają je jako formę represji, z drugiej – w opowieściach obecna jest ekscytacja przygodą, wspólnym wyjazdem z rówieśnikami. Nikt z buntowników nie miał wątpliwości, jakimi motywami kierowały się władze, z dnia na dzień stawiając ich przed komisją wojskową, a następnie kierując do odległej jednostki. Nie by ło to wojsko normalne – opowiadał Jerzy Rachwald. – Po pierwsze, nie by ło to wojsko zaprzy siężone, po drugie, nie miało jakiegoś programu szkolenia, który by do tego celu chwalebnego zmierzał. By ł to raczej program poby tu. Składał się z zajęć ty pu musztra i zajęć polowy ch, oczy wiście bez żadnej broni, z łopatką ty lko i maską gazową. I by ło dużo zajęć tak zwany ch polity czny ch. To by ło w Hrubieszowie. Zajęcia czasem prowadzili oficerowie z jednostki, pamiętam, że dowódcą jednostki by ł pułkownik Raciborski, jakoś mi tak zapadło w pamięć, ale częściej przy jeżdżali z zewnątrz, nawet z Wojskowej Akademii Polity cznej przy jeżdżał jakiś pułkownik, nie pamiętam jego nazwiska. I zajęcia tego pułkownika – bo to by ły monologi, choć oczy wiście oni chcieli dy skusji, ale nie bardzo kwapiliśmy się do tego – to z ty m pułkownikiem zajęcia by ły ciekawe. To znaczy nie by ła to nachalna propaganda. To oczy wiście nie by ł obiekty wny obraz rzeczy wistości, ale to nie by ło nachalne. A pamiętam, że właśnie im niżej, niższej rangi, bo z Lublina też przy jeżdżali, im niższej rangi, ty m bardziej beznadziejnie to robili. Zjeżdżali się tam studenci z Warszawy, Lublina i Olszty na, pamiętam. No i trochę nas tam ganiali. Na poligon prowadzali za miasto, kopaliśmy okopy w „bezpośredniej sty czności z nieprzy jacielem”, czy li w założonej masce, bo gazy może puścić, w pozy cji leżącej oczy wiście. Grunt by ł raczej wredny, gliniasty, ciężko by ło się przebić łopatką, saperką. Pogoda taka sobie, marcowa, zimno, deszcz ze śniegiem, deszcz. Któregoś razu wy szliśmy na musztrę, między garażami by ł taki dosy ć duży plac wy betonowany, i lunęło. Ale to potwornie lunęło, więc przemokliśmy na wy lot i w ty m deszczu ćwiczy liśmy. Py taliśmy podoficera, czy naprawdę mamy w ty m deszczu ćwiczy ć. „Tak, bo ja mam taki rozkaz, nie mogę inaczej”. Sam z początku zmókł, potem stanął pod okapem garażu. Przemokliśmy potwornie, ale jakoś nie przy pominam sobie, żeby ktoś się przeziębił[588] .
Studencką kompanię karną przeniesiono następnie do Żagania. Poborowym dawał się tam we znaki plutonowy służbista, elementem codziennej rutyny były też ciągnące się w nieskończoność przesłuchania prowadzone przez kwaterującego na miejscu oficera Wojskowej Służby Wewnętrznej. Większość zawodowej kadry nie okazywała jednak nowo przybyłym niechęci, a czasami nawet zdobywała się na gest solidarności. Rachwald ciągnął: Tak zwany m szefem kompanii naszej by ł sierżant Zawadzki, w sty lu przedwojennego polskiego podoficera, taki naprawdę chłop z duszą, dla niego by liśmy wojskiem i on nas traktował jak wojsko. Jak trzeba by ło dać w dupę, to umiał dać w dupę, jak trzeba by ło by ć pobłażliwy m, to wiedział i by ł. My ślę, że wszy scy go szanowaliśmy. […] w okolicach 25 kwietnia mniej więcej przy jechał sierżant Zawadzki, bo on nie kwaterował z nami, mieszkał w domu w Żaganiu. Przy jechał do nas jak zwy kle rano, po śniadaniu, i kazał się spakować dwóm chłopakom, bodaj z Łodzi, nie pamiętam zupełnie nazwisk. Kazał się im spakować, zawiózł ich do jednostki, bo tak miał polecone. W jednostce okazało się, że mają się przebrać w cy wilne ubrania. Oddali mundury, rozliczy li się, umówili się z sierżantem na piwo w sklepie czy tam w knajpie obok i wy szli. A przed bramą stał samochód i panowie ich wprowadzili do samochodu, i wy wieźli. […] Zawadzki widział to. Czekał przed bramą, żeby z nimi pójść na piwo. Przy jechał do nas, ogłosił, wrzasnął, że zbiórka, więc stanęliśmy naty chmiast na zbiórce. Okazało się, że sierżant się kiwa lekko, opowiedział nam, jak to by ło. Powiedział, że miał z nimi iść na piwo i nie doszedł, bo ich zwinęli, i tak go szlag trafił, że się rozpłakał przy nas. By ł wstawiony lekko, nie pijany, ale tamtą setkę to sobie pewnie walnął, bo go szlag trafił[589] .
Leon Rozenbaum, student ekonomii politycznej na UW , skierowany do tej samej kompanii, wojskową codzienność przedstawiał w ciemniejszych barwach. By liśmy na prawdziwy m poligonie [w Żaganiu] w namiotach. Akurat zaczęły się manewry, przy gotowy wano się do inwazji na Czechosłowację. Bardzo solidnie. Widzieliśmy, jak obok samoloty zrzucały różne bomby zapalające, by ło dużo strzelaniny arty lery jskiej, jeździły czołgi. My śmy się trzęśli ze strachu. Teraz się śmieję z tego, co tam przeży wałem, ale wtedy nie by ło nam do śmiechu. Trzęśliśmy się w sposób dosłowny. Ktoś z rodziców przy słał nam puszkę kakao i my śmy nie mogli go zjeść. Nabieraliśmy kakao ły żką, ręce nam się trzęsły, nie potrafiliśmy wstrzy mać oddechu i zdmuchiwaliśmy. Cała puszka nam się zmarnowała…[590]
Liniowi oficerowie Ludowego Wojska Polskiego niekoniecznie cieszyli się z roli, jaką w tej sytuacji przydzieliły im władze partyjne. Uważali, że instytucja, nad którą sprawują nadzór, powołana jest do innych celów, i nawet jeśli podzielali oficjalną ocenę Marca, konieczność reedukowania studentów
stanowiła nieoczekiwany kłopot. Zapewne dla zawodowego żołnierza obraźliwe było traktowanie przez kierownictwo partyjne służby wojskowej jako upodlającej szykany. Po paru miesiącach wzięli mnie do wojska – opowiadał Maciej Czechowski. – Niby tam miałem jakieś przeciwwskazania zdrowotne, ale oni przeszli nad ty m do porządku dziennego. Chociaż w ty m wojsku już się rozchorowałem poważniej trochę, więc mnie w końcu tam jakoś wy puścili. Z ty m że by ło tak: jak przy jechałem do wojska – i to by ła dziwna sprawa – pierwsza rzecz, którą… Przy szedł jakiś kapitan do mnie, szef batalionu, i mówi: „A wy ście mieli kłopoty ”. „No – mówię – no tak”. „A, nie przejmujcie się, my na to nie patrzy my, my patrzy my ty lko, jakim będziecie żołnierzem. A wy matematy kę studiowaliście?” „No tak”. „No to nam się przy dacie, pewnie szy bko liczy cie?” Na ty m matematy ka polegała dla nich – takie mieli pojęcie. Tam rzeczy wiście miałem mieć fuchę rachmistrza, to by ła najlepsza w kampanii. I potem jak by łem w szpitalu, przy szło do mnie dwóch panów z kontrwy wiadu, tak się właśnie przedstawili – pierwszy raz wdziałem kontrwy wiad na ży wo! – i wy py ty wali, co ja będę ewentualnie mówił w razie czego. Bo się bali, żeby tu nie by ło smrodu. Więc ja powiedziałem, że do wojska nic nie mam, że prawie że mi tu by ło dobrze, oprócz tego, że, ten… I w ogóle, i w ogóle, ty lko że ja już po prostu mam swoje lata i zdrowie nie najlepsze – już by m sobie chciał pójść z tego wojska. Oni pokiwali głową, widziałem, że to ły knęli, że tak. Tak że wojsko mnie chętnie się pozby ło[591] .
Kadra oficerska bała się także, że zrewoltowani studenci mogą podburzyć innych poborowych. Uwidoczniało się to podczas rutynowych obozów wakacyjnych. Trafiali na nie automatycznie wszyscy studenci, chociaż latem 1968 roku Główny Zarząd Polityczny dokładał starań, żeby młodzi zostali poddani szczególnie gruntownej indoktrynacji i otrzymali dotkliwszą niż zwykle „szkołę życia”. Rezultaty bywały jednak odmienne. Wakacje 1968 roku to dla mojego rocznika obóz wojskowy – zapamiętał Jerzy Stępień. – Na ty m obozie wy raźnie nas się bano. Mieliśmy poczucie, że się potrafimy zorganizować i pokazać, że jesteśmy razem. Zaczęliśmy się buntować przeciwko jedzeniu, jakie nam serwowano, albo przeciw zby t dotkliwej dy scy plinie. Naty chmiast się pojawił jakiś generał, który nam tłumaczy ł, jedzenie się od razu poprawiło. W miejsce słoniny z kawałkiem boczku zaczęliśmy dostawać kotlety mielone [592] .
Niekiedy wspomnienia z wojska prezentowane są w iście haškowskim stylu – dla ich autorów pobyt na poligonie był raczej okazją do kpin z systemu niż dotkliwą karą. Bernard Bujwicki opowiadał: Lubił mnie bardzo pułkownik Góral, który by ł dowódcą tego całego interesu, całego
zgrupowania – tego pułku wojska studenckiego. Pułkownik Góral by ł naszy m szefem. Udałem się do pułkownika Górala i mówię: „Panie pułkowniku, trzeba tu chy ba założy ć kabaret”. A Góral mówi: „Wiesz, kurwa, naprawdę dobry pomy sł” (śmiech). Doszedłem do wniosku, że wśród ty siąca studentów powinny by ć jakieś osoby, które są obdarzone naturalny mi… znaczy, coś umieją, ogólnie rzecz biorąc. No i założy liśmy kabaret. W kabarecie by ło około sześćdziesięciu osób. Nie chodziło o to, że one coś umiały. Kto nie umiał nic, a zgłosił się, to dostawał chórek. Więc chórki by ły bardzo liczne. A pułkownik Góral w Inowrocławiu w solankach miał swoje dziewczy ny, z który mi pijał wódkę, bawił się, no i chciał pokazać kabaret. No i załadował pewnego dnia kabaret, autokar obrócił jeden raz, drugi, bo kabaret by ł dość liczny – te sześćdziesiąt osób i instrumenty przewieźć, to trzeba dwa razy jechać autokarem. No i leci nasz program, wszy scy się doskonale bawią. W pewny m momencie Góral przy chodzi do mnie i mówi: „Wiesz co, trzeba pierdolnąć Gomułę”. […] A to by ł [19]68 rok. U szczy tu potęgi Gomułki. No i jak pułkownik Góral powiedział: „pierdolnij”, to wy szedłem i pierdolnąłem. Oczy wiście towarzy stwo się położy ło pokotem rozradowane, ale przy szedł jeden facet smutny i powiedział, że jemu się wszy stko podobało oprócz tego jednego mojego numeru. I on się okazał pierwszy m sekretarzem Komitetu Powiatowego partii w Inowrocławiu. Py ta: „A kto tu jest szefem tego interesu?”. Ja mówię: „Pułkownik Góral” (śmiech). Pułkownik Góral przy szedł wieczorem napity jak stodoła. Wcześniej mówił: „Wiesz, [sekretarz partii] się przy pierdala” – bo on tak rozmawiał ze mną. W każdy m razie zajęło to pułkownikowi Góralowi dwa dni ostrego picia z cały m w ogóle dowództwem wszy stkich jednostek, bo wojsko miało przewagę w egzekuty wie powiatowej. W związku z ty m wy rzucili pierwszego sekretarza z tego powodu[593] .
Wszyscy j esteśmy niemieckimi Żydami
Rok 1968 był rokiem generacyjnej rewolty nie tylko w Polsce, ale także na całym świecie. Buntowali się studenci w Ameryce, Francji, Anglii i Niemczech – podobnie jak ich rówieśnicy z Japonii, Turcji, Hiszpanii i Chile. Trudno znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich tych wystąpień, jednak fakt, że doszło do nich w ciągu tych samych kilkunastu miesięcy, wydaje się frapujący. Nie mogła to być jedynie przypadkowa zbieżność, zwłaszcza że w obu przypadkach głównym antagonistą młodzieżowego buntu okazała się ta sama instytucja. Ikonami globalnego roku 1968 są studenci z Berkeley palący karty powołania do wojska, nocne walki na paryskich barykadach, zamach na Rudiego Dutschke, strajki okupacyjne na włoskich uniwersytetach. Tak jak przestrzeń symboliczną polskiego Marca zapełniają hasła „Prasa kłamie” i zbiorowe śpiewanie Międzynarodówki, tak w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych są to portrety Che Guevary i Ho Szi Mina, ale też nadzy studenci tańczący na ulicach miast. Za różnorodnością form protestu stoi też rozmaitość jego przyczyn. W gąszczu radykalnych haseł nietrudno odnaleźć postulaty ze sobą sprzeczne; katalog żądań jest olbrzymi i obejmuje z jednej strony walkę z „amerykańskim imperializmem”, a z drugiej – walkę o „prawo do orgazmu”. Próbę syntetycznego objaśnienia tego fenomenu dodatkowo komplikuje fakt, że nawet powściągliwe prace naukowe prezentują przeciwstawne punkty widzenia. Brytyjski historyk, polemizując z opiniami dominującymi (jego zdaniem) w akademickich opracowaniach, notował: Nawet książki pisane z ży czliwy ch pozy cji koncentrują się na rady kalny ch elementach w obrazie „globalnego roku 1968”. To rewolucja oby czajowa – a nie polity czna, a już na pewno nie społeczno-ekonomiczna – stawiana jest w centrum uwagi, wszelkie zaś wy zwania rzucone w tamty m czasie rozwiniętemu kapitalizmowi traktowane są jako kapry sy rozwy drzonej młodzieży, pozbawione większego znaczenia. Mniej łagodni obserwatorzy interpretują rok 1968 jako źródło wszelkiego zła we współczesny m świecie.
[…] Jednak w tamty ch czasach idealizm by ł znacznie powszechniejszy niż nihilizm i cy nizm. To, co eksperci namaszczeni przez establishment nazy wają dzisiaj niszczy cielskim kry ty cy zmem, okazuje się przede wszy stkim niezmordowany m wy siłkiem, aby stworzy ć odmienny i bardziej egalitarny porządek społeczny – świat, w który m korporacy jny i uniwersy tecki paternalizm musiałby ustąpić przed robotniczą kontrolą, siłą studentów i pełną samorządnością we wszy stkich dziedzinach ży cia [594] .
Podobnie jak dla Polaków, również dla wielu młodych Amerykanów, Belgów albo Francuzów udział w protestach 1968 roku stanowił ważne doświadczenie i okazał się momentem formacyjnym. Ponieważ uczestnikami ruchów kontestacyjnych byli w przytłaczającej większości studenci, również na Zachodzie wystąpienia miały charakter generacyjny. Listę podobieństw można wydłużać: strajkujący słuchacze Sorbony tak samo jak ich koledzy z Warszawy szukali kontaktów z robotnikami (chociaż z większym powodzeniem) i uważali, że dopiero sojusz inteligencji i klasy robotniczej umożliwi realizację postulatów ruchu. Uniwersalnym wrogiem była nie tylko policja, ale także wojsko – w PRL-u studenci zżymali się na studium wojskowe i doświadczali karnej branki, w Ameryce protestowali przeciwko wojnie w Wietnamie i odmawiali przyjęcia kart poborowych. Istnienie pokoleniowej wspólnoty sprawiało, że szybko gęstniały sieci kontaktów społecznych: grupy aktywistów pęczniały, udział w strajku dawał niepowtarzalne uczucie zjednoczenia. Zarazem nawet pobieżne zestawienie haseł i form protestów ukazuje przepastne różnice dzielące „wschodni” i „zachodni” rok 1968. Paliwem młodzieżowych protestów na Zachodzie było marzenie o zbudowaniu nowego, lepszego świata. Utopie te miały różne oblicza, chociaż dla obywateli państw komunistycznych wszystkie musiały wyglądać równie szokująco. Na przykład jednym z naczelnych haseł francuskiego Ruchu 22 Marca była walka z pracą, którą traktowano jako centralny element „represyjnego społeczeństwa burżuazyjnego”. Praca miała być hańbą i torturą. „Nie będziemy nigdy pracować” – głosiło popularne wówczas graffiti. Postulat ten odzwierciedlał kryzys dręczący zachodnie demokracje: rósł udział młodzieży w społeczeństwie, a jednocześnie wydłużał się okres nauki. Większość protestujących studentów nie doświadczyła jeszcze stałej pracy zarobkowej. W tym samym czasie gazety i telewizja zachłystywały się
postępem technologicznym; zapewniano, że wkrótce praca stanie się zbędna, bo za ludzi pracować będą maszyny[595] . Znużenie istniejącym światem i chęć zbudowania lepszego przejawiały się także w zanegowaniu dotychczasowych norm obyczajowych. Buntowano się przeciwko społeczeństwu, które odmawiało młodym prawa do przyjemności. Wiosną 1967 roku studenci w Nanterre zorganizowali strajk okupacyjny, domagając się cofnięcia zakazu odwiedzin w żeńskich akademikach – wkrótce ich żądania eskalowały i zostały podchwycone przez słuchaczy (obu płci) na Sorbonie. „Sesje egzaminacyjne są narzędziem opresji, bo wymuszają na młodych ludziach abstynencję seksualną” – głosiło jedno z haseł paryskich sytuacjonistów. „Mężczyzna, który spał dwa razy z tą samą kobietą, jest kontrrewolucjonistą” – krzyczeli najbardziej radykalni bojownicy rewolucji seksualnej[596] . Na początku 1967 roku kilkoro kobiet i mężczyzn z zachodnioniemieckiego Socjalistycznego Związku Studentów przeprowadziło się do wspólnego mieszkania w Berlinie Zachodnim i założyło słynną Kommune I . Jej (coraz liczniejsi) członkowie organizowali protesty przeciwko „amerykańskiemu imperializmowi”, a także uprawiali wolną miłość. Komuna wznowiła i spopularyzowała prace przedwojennego psychoanalityka Wilhelma Reicha. U schyłku lat dwudziestych ów uczeń Freuda opracował koncepcję, w której połączył rozważania dotyczące roli orgazmu z marksistowską ideą walki klas. W ten sposób powstał projekt Sekspol. Skrót oznaczał politykę seksualną – pod tą nazwą kryły się jednocześnie doktryna i ruch, mające wyzwolić ludzkość od ucisku reakcyjnej hipokryzji. Zdaniem Reicha klasy panujące kontrolowały resztę społeczeństwa, narzucając mu system restrykcji i reglamentując prawo do przyjemności seksualnej. To wówczas po raz pierwszy sformułowano pogląd, że zmianę świata należy zacząć od przemiany wewnętrznej i uwolnienia się od ograniczeń seksualnych, narzucanych przez konserwatywne społeczeństwo. Wkrótce wiele ruchów kontestacyjnych przyjmie ten punkt widzenia. Omawianie prac Reicha i Freuda, wśród wielu inny ch rzeczy, które robiliśmy w Socjalisty czny m Związku Studentów, stało się dla mnie bardzo ważne – wspominała Tilla Siegel, studentka uniwersy tetu w Heidelbergu. – Dzięki temu zaczęłam uświadamiać sobie
związek między osobistą wolnością a polity ką. Widzisz, moja seksualna samotność okazała się ty lko objawem generalnego wy obcowania. By łam wy chowy wana zgodnie z zasadą, żeby zachowy wać się rozsądnie i narzucać sobie rozmaite ograniczenia, a teraz zrozumiałam, że mogę ży ć zupełnie inaczej – by ć waleczna, niestosownie się ubierać i wtedy, kiedy będzie mi się podobało, mówić głośno o ty m, czego chcę wokół siebie [597] .
Przynajmniej część haseł rewolucji seksualnej może się wydawać z dzisiejszej perspektywy niedorzeczna lub śmieszna, lepiej jednak wystrzegać się pochopnych ocen i protekcjonalnego tonu. Chociaż różne drogi wiodły do buntu młodzież po obu stronach żelaznej kurtyny, w każdym przypadku protest był jednakowo prawdziwy. Co innego oburzało polskich, a co innego brytyjskich lub francuskich studentów, inne wydarzenia inicjowały ich zaangażowanie w politykę, ale poczucie, że otaczający świat jest zakłamany i niesprawiedliwy, było równie dojmujące. Zachodnie społeczeństwa cieszyły się swobodami politycznymi, o jakich poddana sowieckiej kontroli Europa mogła tylko pomarzyć, zarazem jednak tkwiły w gorsecie norm obyczajowych, których nie znały państwa realnego socjalizmu. Sheila Rowbotham, aktywistka, uczestniczka protestów 1968 roku i jedna z czołowych postaci brytyjskiego ruchu feministycznego, tak wspominała początek swoich studiów w 1963 roku: Oksford by ł zbudowany na hipokry zji i strachu, a w dodatku przesiąknięty niesprawiedliwością. Kary wy mierzane w żeńskich college’ach by ły o wiele surowsze niż te, który mi kontrolowano męską seksualność. Kiedy by łam na pierwszy m roku, Cathy, drobna, ciemnowłosa dziewczy na, którą słabo znałam, została przez jednego z profesorów przy łapana w łóżku z chłopakiem. Naty chmiast wy walono ją z college’u i odebrano sty pendium; otrzy mała też zakaz wstępu na jakikolwiek inny uniwersy tet. Chłopak natomiast został odesłany do domu na dwa ty godnie, żeby „skruszał”. Niesprawiedliwość by ła rażąca i doty czy ła mnie bezpośrednio, mojego świata. To przecież równie dobrze mogło spotkać mnie. W ten sposób dosięgnęła mnie polity ka. Stworzy ły śmy opozy cję seksualną w college’u i z grupą koleżanek podpisały śmy gniewną pety cję na znak protestu[598] .
Daniel Cohn-Bendit, postawiony w 1968 roku przed francuskim sądem, na pytanie, jak się nazywa, odpowiedział „Kuroń-Modzelewski”. List otwarty cieszył się popularnością wśród zachodnich ugrupowań lewicowych (zwłaszcza trockistowskich) i od kilku lat krążył w tłumaczeniach. Bunt dwóch młodych członków partii komunistycznej, walczących o lepszy, sprawiedliwy socjalizm, współgrał z hasłami „nowej lewicy”, jednak odpowiedź Cohna-Bendita miała
też głębszy wymiar – odsłaniała internacjonalistyczne ambicje ruchów kontestacyjnych na Zachodzie. Walka toczona na uniwersytetach Paryża, Berlina, Turynu miała być wspólną sprawą młodzieży całego świata – bez względu na narodowość, rasę czy przynależność społeczną. Mit wielkiego zjednoczenia stał się jednym z fundamentów wyobrażeń o „globalnym roku 1968” – solidarność ponad granicami miała zatrzymać wojnę w Wietnamie, dać wolność krajom postkolonialnym i nowy lepszy ład całemu światu[599] . Kiedy francuski sąd uznał Cohna-Bendita za „niepożądanego w tym kraju niemieckiego Żyda”, studenci Sorbony skandowali i pisali na murach: „Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami”. Wydarzenia rozgrywające się w Polsce nie zajmowały centralnego miejsca w dyskursie zachodnich ruchów kontestacyjnych, ale informacje o protestach warszawskich studentów przedostały się przez żelazną kurtynę. Strajki te traktowano jako element globalnego ruchu. „Rzym, Berlin, Warszawa, Paryż!” – skandowało pięćdziesiąt tysięcy paryskich licealistów podczas demonstracji 7 maja[600] . A jak wyglądało to z drugiej strony? W relacjach polskich świadków „globalny rok 1968” jest niemal nieobecny. Wzmianki o nim rzadko pojawiają się we wspomnieniach, również literatura akademicka z reguły pomija ten wątek lub poświęca mu niewiele uwagi. Tu należy wtrącić, że przebieg zdarzeń na Zachodzie stosunkowo obszernie relacjonowała peerelowska prasa. Początkowo propaganda kibicowała protestującym studentom, ponieważ ich bunt miał obnażać słabość kapitalizmu. Ton komentarzy zmienił się po Marcu – odtąd wystąpienia młodych berlińczyków i paryżan przedstawiano jako wybryki chuliganów (co także miało dowodzić głębokiego kryzysu zachodnich demokracji). „Ludzie z Marca” wiosną 1968 roku pochłonięci byli najpierw własną walką, a potem przeżywaniem klęski, ukrywali się przed SB lub siedzieli w areszcie. Paryski maj był dla nich opowieścią z innego świata. Chociaż kilku respondentów samorzutnie podniosło kwestię różnic i podobieństw między tymi zjawiskami, deklarowali, że zainspirował ich do tego tytuł projektu Around 1968. Reszta, opowiadając o wydarzeniach na Zachodzie, odpowiadała na moje
pytania. Większość podkreślała swój wyraźny dystans do tego, co rozgrywało się w 1968 roku po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Jak twierdzą, raziło ich obyczajowe tło tych manifestacji. „Czuliśmy solidarność z Pragą, nie z Paryżem” – mówili. Prowadzonym przez siebie i swoich czeskich rówieśników zmaganiom z dyktaturą przeciwstawiali walkę o swobody seksualne, po jednej stronie widząc heroiczny zryw, a po drugiej – hedonistyczny kaprys. To się wy dawało, nie wnikam, słusznie czy niesłusznie, to jest chy ba niewłaściwe słowo, ale się wy dawało ludziom tamtego czasu w Polsce po prostu zawracaniem głowy [601] – skwitował Modzelewski. Kompletnie nic [nas to nie obchodziło] – mówił Jerzy Diatłowicki. – Interesowaliśmy się Czechosłowacją, ale nie żadną młodzieżową, ty lko [w skali] makro, i interesowaliśmy się ewentualny m stosunkiem Związku Radzieckiego. To by ł Marzec, pamiętajmy. Maj pary ski by ł później. To gdzie my ? Co? Nic, nic kompletnie, może kilka osób które… Może Kuba Karpiński, który czasami wziął przeczy tał zachodnią gazetę – rzadko. Kompletnie nic. Niech pan nie wierzy nikomu, kto mówi, że Cohn-Bendit do nas przy jeżdżał albo nie wiem co. No po prostu kompletne banialuki. Nic kompletnie, pan nie jest sobie w stanie zdać sprawy z tej gęstości jednak żelaznej kurty ny – w takim sensie ogólny m [602] .
Niewielu „ludzi z Marca” miało okazję z bliska przyjrzeć się ruchom kontestacyjnym na Zachodzie – podobnie jak mało który z ich francuskich lub angielskich rówieśników rozumiał, o co naprawdę walczą polscy studenci. Wzajemne wyobrażenia w dużej mierze zbudowane były z okruchów informacji, stereotypów, funkcjonującej w środowisku wiedzy potocznej. Tym cenniejsze są relacje pochodzące od naocznych świadków, którzy uczestniczyli w działaniach kontestacyjnych po obu stronach żelaznej kurtyny. Władysław Bibrowski po klęsce strajku na Politechnice Warszawskiej zdecydował się wyemigrować. Wyjechał do Australii i tam na wiele lat związał się ze środowiskiem anarchistycznym. Był też współzałożycielem kilku komun. Jego droga życiowa jest wyjątkowo urozmaicona i bogata w doświadczenia: od Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności i udziału w komitecie strajkowym politechniki, aż po działalność w ruchu kontrkulturowym na Zachodzie. To znamienne, że jako jedyny rozmówca wspominał atak ZOMO i „aktywu robotniczego” z 8 marca bez większych emocji – chociaż zarazem jego
wspomnienie jest wyjątkowo przejmujące. Nie [to nie by ł żaden] szok. Ja panu powiem: z perspekty wy mojego doświadczenia ży ciowego wcale nie by ło tak brutalnie. O wiele brutalniej by ło na demonstracjach przeciwko wojnie wietnamskiej w Melbourne parę lat później. Kiedy [policjanci] końmi szarżowali w tłum i walili jak popadło. Natomiast różnica polegała na ty m, moim zdaniem, że w Melbourne nie bano się ich i walono w nich kamieniami, i policjanci też oberwali sporo. A później, no, to są sprawy [sądowe] za chuligaństwo, ale konty nuujesz studia, jesteś oby watelem. To jest różnica, wolny kraj. Natomiast w Polsce nie o tę brutalność chodzi, ty lko o strach, o ogromny strach. Ludzie się bali, by li przerażeni. Taka jest prawda. By ł strach, wszędzie by ł strach. Na politechnice by ł strach, w trakcie strajku by ł strach, po strajku by ł strach. Ja pamiętam, jak ludzie się bali. A później, kiedy by łem w Australii i brałem udział [w demonstracjach], i by łem o wiele bardziej akty wny polity cznie niż w Polsce, nie by ło strachu. To jest ta różnica [603] .
Do podobnych wniosków doszedł Karol Modzelewski, który w 1961 roku pojechał do Wenecji na stypendium naukowe. W swoim otoczeniu mógł obserwować narodziny ruchu kontestacyjnego, co odcisnęło się na jego późniejszej biografii. Wróciłem z Włoch nabuzowany, dlatego że nie należało posy łać takich ludzi jak ja na sty pendia zagraniczne. Bo przemieszkałem rok w kraju demokraty czny m i o dosy ć gorącej temperaturze ży cia publicznego, i widziałem to na własne oczy. Moi koledzy studenci i młodzi asy stenci w ty m czasie tam się angażowali w różne takie… No, wszy stko jedno w co. Ale to by ło widać, że to jest autenty czne, że to jest opozy cy jne, że nikt tego nie goni. Jeden z takich współbiesiadników moich w garkuchni, gdzie obiady jadałem studenckie, powiedział, że on się zajął polity ką, a należał do partii rady kalnej chy ba, tak się nazy wała, Partito Radicale Italiano, bardzo szczupła organizacja. No ale lewicowa w sumie. Powiedział, że się zaangażował za poradą swojego psy chiatry. Ponieważ on cierpiał na stany lękowe, psy chiatra mu poradził, żeby się zaangażował w działalność polity czną. To mnie tak strasznie rozśmieszy ło, że… U nas raczej nie należałoby dawać nikomu cierpiącemu na stany lękowe tego rodzaju rady (śmiech). Po prostu różnice między dwoma porządkami polity czny mi zobaczy łem jak w soczewce [604] .
Część pokolenia ’68, która na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miała okazję wyjechać na Zachód – głównie z powodu podjęcia decyzji o emigracji – była jednoznacznie krytyczna w ocenie ruchów kontestacyjnych. Aleksander Smolar, znakomicie zorientowany w funkcjonowaniu francuskiej sceny politycznej i mający rozległe kontakty z działaczami socjalistycznymi, przyznawał: Mój stosunek do Maja pary skiego jest taki w gruncie rzeczy scepty czny i mało
sy mpaty zujący w każdy m razie. […] Oczy wiście [zadawałem sobie] py tanie „Co [nas] łączy ?” – ono się pojawiało, ale raczej odpowiedź by ła, że to jest zupełnie coś innego, że to jest zupełnie coś przeciwnego. To by ła nasza odpowiedź. W każdy m razie w moim przy padku[605] .
W niektórych wypowiedziach rezerwa ustępuje miejsca otwartej niechęci. Pracowałem wtedy jako staży sta – wspominał Czesław Bielecki – trochę w Izraelu, trochę we Francji i – podstawowa rzecz – to by ła ta Francja ty ch soixante-huitards, i ta młodzież, i to lewactwo… To by ło coś, co absolutnie odrzucałem. Można powiedzieć, że wy jazd na Zachód spowodował, że moja anty reżimowość zamieniła się w taki ideowy anty komunizm, bo ja zrozumiałem, że nie ma tu żadnego innego wy jścia. To by ło rzeczą straszną, gdzieś tam na [La] Défense po nocy na jakimś przy stanku spotkać młodego człowieka, który wy rażał radość, że ja jestem z Polski, bo jestem przecież z kraju, gdzie już rewolucja zwy cięży ła, i który bez żadnego przecinka i średnika tłumaczy mi, jaki jestem szczęśliwy, i [że] niestety on jeszcze do tego nie doszedł. […] Ja tego wszy stkiego słuchałem tam, tak samo jak musiałem oglądać związkowca z kolei francuskiej, który właśnie przez związkowców komunisty czny ch został zaproszony do Polski, CGT [Confédération générale du travail, Powszechna Konfederacja Pracy ] mu zorganizowała wy jazd. I w jaki sposób on mi opisy wał ten świat, w jaki sposób on ze mną rozmawiał!? Jak taki zwy kły kolejarz francuski by ł do tego stopnia zaczadzony komunizmem, że właściwie nie by ło z nim żadnej rozmowy, on cały czas mi tłumaczy ł, że ja jeszcze nie rozumiem, jak bardzo jestem szczęśliwy. No, ja ten schemat znałem i, można powiedzieć, by ł i jest on mi nienawistny na każdy m etapie mojego ży cia, kiedy ktoś mi tłumaczy, że powinienem by ć szczęśliwy wbrew oczy wisty m zupełnie argumentom, które biją w oczy [606] .
Jan Wyrowiński po studiach został inżynierem w fabryce, która kupowała licencje we Włoszech, i często jeździł tam na szkolenia. Z jego relacji przebija zdumienie, że w kraju racjonalnie urządzonym, rozwiniętym technologicznie, mającym znakomicie funkcjonującą gospodarkę możliwe są spontaniczne manifestacje miłości do komunizmu. To jest ciekawa sprawa. Bo ja tam w 1973–1974 roku by łem – to by ło apogeum działalności ty ch wszy stkich lewackich organizacji: Lotta Continua, Avanguardia Operaia. Oni tam manifestowali bez przerwy pod ty mi czerwony mi sztandarami. To by ło też jakieś echo [19]68 roku. My śmy by li w absolutny m sprzeciwie wobec tego. Tam by li koledzy z Warszawy również wraz ze mną, inży nierowie, w ty m projekcie. I pamiętam, my śmy by li arrabbiato, czy li zdenerwowani strasznie ty m, że jak można… I to oni jeszcze wtedy mieli apogeum miłości do Mao Tse-tunga, prawda, czerwone książeczki, to wszy stko, Boże! To po prostu by ł szok dla nas, absolutny. Również na terenie tej naszej [włoskiej] firmy, która by ła niewielka, ale skupiała inteligencję, inteligencja by ła w ty m [ruchu]. Tam się też zdarzały takie strajki czy manifestacje jakieś; rozdawano ulotki – my śmy by li w stały m
konflikcie, cały czas by ła debata na ten temat. Zresztą potem oni jak przy jechali do Polski, […] kiedy wdrażano ten sy stem [produkcji], to rzeczy wiście… No, to trochę im mina zrzedła i jakoś częściowo przy najmniej przy znawali nam rację, że tutaj rzeczy wiście nie można takiej apoteozy tego wszy stkiego aż w takim stopniu prezentować. A to by ło ciekawe doświadczenie niezwy kle [607] .
Jednocześnie część „ludzi z Marca” z sympatią wspominała swoje zetknięcie z „globalnym rokiem 1968”. Jak twierdzą, mieli okazję bezpośrednio doświadczyć owej ponadnarodowej wspólnoty, której spoiwem były antyautorytaryzm i przywiązanie do wolności. Ja swoją pierwszą podróż na zachód odby łem chy ba w [19]71 roku – mówił Piotr Rachtan. – Naturalną siłą rzeczy w ty m wieku najłatwiej z rówieśnikami się kontakty nawiązuje i zarówno wtedy, jak i znacznie później z ludźmi tego pokolenia [19]68 roku bardzo szy bko się kontakt nawiązy wało. Mimo muru i kurty ny ta wspólnota pokoleniowa przeszkody przekraczała. […] Jestem francuskojęzy czny, i to dość biegle, więc łatwo mi z Francuzami się rozmawiało, szczególnie jak przy chodziło do py tania „Czy jesteś majowy ?” – ja im powiedziałem, że „No tak, oczy wiście”… To dość szy bko się łapie. I jest coś w postawie szczególnie akty wny ch ludzi tamtego okresu, co się przechowało, no, [mimo że] dziesięciolecia upły nęły. To jest jakaś otwartość, tak my ślę, to jest ciekawość, to jest także skłonność do… Może inaczej: to jest takie bardzo silne przy wiązanie do wartości – może mniej chrześcijańskich, a bardziej takich jak wolność. Chy ba przede wszy stkim wolność, wolność intelektualna, wolność oby watelska [608] .
Najbardziej entuzjastycznie wypowiadał się o soixante-huitards Józef Dajczgewand, który w dwudziestą rocznicę Marca przedstawiał ich jako nieodłączną część światowej rewolty młodych. Spodziewając się przesłuchań, studiowaliśmy literaturę o metodach psy chologiczny ch, jakimi posługuje się prokuratura sowiecka. Analizowaliśmy metody walki provosów – holenderskich anarchistów – bo takie akurat materiały wpadły nam w ręce. […] To, co robiliśmy, by ło w wielu punktach młodzieńcze, naiwne, nieświadome. Ale w miarę działania uczy liśmy się. I czuliśmy się częścią większego ruchu. To nie by ła walka polity czna, ale coś związanego z ogólnoświatowy m „hipisowskim” – bo trudno to nazwać inaczej – tłem. Ruch na rzecz swobód demokraty czny ch, ale i inny sposób my ślenia nowej generacji o świecie. 1968 [rok] to by ło przecież coś na kształt dwudziestowiecznej Wiosny Ludów. Wy dawało się przez jakiś czas, że oś Berkeley –Warszawa–Praga może wiele zmienić. Potem, po pary skim Maju, okazało się, że cały ruch studencki na Zachodzie poszedł w inny m kierunku, jakby nie zauważy ł polskiego i czeskiego doświadczenia. Ale zanim do tego doszło, spoty kaliśmy się z delegacjami studenckimi różny ch krajów, które przy jeżdżały do Polski. Okazy wało się, że i my, i oni dy skutujemy o ty ch samy ch sprawach[609] .
Maciej Kozłowski w czasie marcowych protestów był akurat we Francji; następnie wrócił do kraju i zajął się przemycaniem na Zachód dokumentacji dotyczącej studenckich strajków – za co został schwytany i skazany w słynnym procesie „taterników”. Często podróżując do Francji, miał okazję przyjrzeć się dynamice wydarzeń i dostrzegał związek między walką kolegów z Polski a kontestacją młodzieży na Zachodzie. Jego wypowiedź współbrzmi z argumentami przytoczonymi przez Rachtana. Ja wtedy rzeczy wiście widziałem jak gdy by podobieństwo. Tak wtedy mi się wy dawało. To by ła przede wszy stkim pewna wspólnota pokoleniowa – bo człowiek się bardziej utożsamiał z ludźmi w [swoim] wieku. Po drugie, te, nazwijmy to, prokomunisty czne czy takie bardzo anarchisty czne elementy tego buntu pary skiego by ły mniej widoczne niż, powiedziałby m, cały e ntourage taki ty pu przy godowego – a to by ło podobne. No i te podobieństwa jak gdy by zrobiły na mnie większe wrażenie. […] Walka z policją, to: „Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego” – co nam się wy dawało takim hasłem jakby dla nas specjalnie ukuty m. Poza ty m to, co dla mnie jeszcze by ło szalenie istotne, mianowicie ogromna sy mpatia do praskiej wiosny. To by ło dla mnie kluczowe. […] I ta ogromna sy mpatia do wy darzeń w Czechosłowacji we Francji jakoś dla mnie by ła ważniejsza niż te ich, powiedziałby m, anarchisty czno-komunisty czne żądania, które wtedy jakoś tak wy dawały się… Zresztą my śmy wtedy, w Marcu, nie by li takimi anty komunistami, jakimi jesteśmy dzisiaj – to jeszcze trzeba pamiętać, że to by ła też troszkę inna sy tuacja. No, sy stem wy dawał się dany i wy dawało się, że jego rady kalna zmiana jest w ogóle niemożliwa. Marzeniem, nazwijmy to, w sferze polity ki zagranicznej [by ła] finlandy zacja, a w sferze wewnętrznej – socjalizm z ludzką twarzą. To się wy dawało jakby szczy tem – no, autonomia galicy jska. [Piotr Osęka: A te niezwykle intensywne, nośne na Zachodzie hasła rewolucji seksualnej – jak one brzmiały w polskich uszach?] Czy ja wiem? My śmy raczej prakty kowali rewolucję seksualną, niż teorety zowali na ten temat… Polska by ła w ogóle zawsze dość swobodna oby czajowo. Mimo Kościoła, mimo tego wszy stkiego w ty m środowisku, w który m ja się obracałem, taka swoboda oby czajów by ła dość naturalna i jak gdy by nie trzeba by ło robić po to rewolucji, prawda [610] .
„Ludzie z Marca” opisywali swoich zachodnich rówieśników niejednoznacznie. Niekiedy nawet w relacjach mocno krytycznych wobec tamtej lewicowej kontestacji pojawia się motyw „pokoleniowej solidarności” z młodzieżą amerykańską, francuską, włoską, niemiecką. Respondenci dystansowali się od „globalnego roku 1968” i zarazem czuli się jego częścią. Seweryn Blumsztajn wspominał: Ja się do nich odnosiłem [i] z sy mpatią, miałem poczucie łączności, takiej pokoleniowej, i z absolutny m niezrozumieniem. To ich marksizowanie… My śmy walczy li o to, co oni
odrzucali, to by ło takie oczy wiste. Dla nas marzeniem by ła parlamentarna demokracja, natomiast dla nich ona by ła więzieniem. Więc odnosiłem się z kompletny m niezrozumieniem do ich marksizmu, do ich komunizmu, do tego ich lewactwa całego. Ci maoiści to już by ła kompletna brednia dla nas, to wszy stko razem. Ale [odnosiłem się] z sy mpatią pokoleniową, tak by m to nazwał po prostu. Z poczuciem, że jednak coś nas łączy. I tak zostało w sumie. Potem z takich doświadczeń poby tu na Zachodzie zrozumiałem, czego my śmy wtedy na pewno nie rozumieli: jak oni przeorali ten świat zachodni. Szczególnie Francję. Francja po [19]68 roku to by ł inny kraj. My śmy nie doceniali znaczenia [1968 roku na Zachodzie]. [Weźmy ] zasklepienie tego świata w czasie zimnej wojny, […] to doty czy ło i elity polity cznej, to doty czy ło kultury i oby czajowości. To wszy stko zostało wy walone w powietrze przez ten bunt. Tego my śmy nie rozumieli, bo my śmy uważali, że oni mają fajnie i w ogóle o co chodzi?[611]
Ponieważ prawo do podróży zagranicznej było w PRL-u przywilejem skąpo wydzielanym, przeważnie niedostępnym dla kontestatorów, solidarność z rówieśnikami zza żelaznej kurtyny najczęściej przybierała postać abstrakcyjną – była zauroczeniem romantyzmem kontrkultury, jej estetyką, rytmem, muzyką. Anna Dodziuk mówiła: My śmy na przy kład śpiewali piosenki z francuskiego Maja, któr[y ch] do dzisiaj jestem w stanie jakieś fragmenty odśpiewać. No i tak żeśmy się wszy scy trochę czuli, zwłaszcza jak ten kawałek, pewnie pan pamięta: Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami taka by ła piosenka. […] Ale w każdy m razie w moim ży ciu to tak by ło – i mam wrażenie, że w ży ciu tego pokolenia – że by ło jakoś znaczone piosenkami. Na przy kład tekst We Shall Overcome by ł właściwie hy mnem tego pokolenia, choć nie miał szczęścia by ć po polsku. Nie wiem, na przy kład ubieraliśmy się po hipisowsku i do dzisiaj, mam wrażenie, została nam ta tendencja. I patrzę na przy kład, jak moi przy jaciele niektórzy się ubierają […], to troszeczkę tak widać, że to jest coś, co właśnie zostało na całe ży cie. Poczucie wspólnoty pokoleniowej absolutnie tak. Absolutnie tak – i ze studentami w Pradze, i ze studentami w Pary żu, i ze studentami w Berkeley – choć z ty mi [ostatnimi] by ć może już nie tak bardzo… Nie wiem, właśnie zastanawiam się, na ile to by ło ideologiczne, ponieważ by ło jasne, że ty m z Pragi chodzi o to samo, natomiast już przy francuskim Maju to już nie by ło takie jasne [612] .
Zdaniem Barbary Toruńczyk czynnikiem jednoczącym całą generację były wzorce literackie. My ślę, że dzisiaj, jakby m miała opisy wać moje pokolenie, my ślę, że to by ł sty l przejęty od tego pokolenia zachodniego, określony sty l literatury i wzory zachowania w literaturze, którą po [19]56 przetłumaczono na polski [i która] trafiała do naszy ch rąk, i na nas tak bezpośrednio oddziały wały. Ci amery kańscy pisarze – oni wszy scy by li tacy zatraceni, to znaczy ży li po to, żeby się zatracić w doświadczeniu ży ciowy m. I nie widzieli dobrego
wy jścia z doświadczenia zwanego ży ciem oprócz tego, żeby się nały kać, przeży ć, zmaksy malizować różnego rodzaju doświadczenia. Nie mieli wspólnego celu. Nie chcieli się ani bogacić, ani by ć polity kami[613] .
Mit „wspólnej walki w roku 1968”, co znamienne, był na tyle silny, że ponad dziesięć lat później indukował gesty rzeczywistej solidarności – w pewnym sensie stał się samospełniającą przepowiednią. W tym znaczeniu ponadnarodowe pokolenie ’68, rozumiane za Benedictem Andersonem jako wspólnota wyobrażona, powstawało kilka lat po 1968 roku. Nina Smolar, jedna z czołowych postaci pomarcowej emigracji w Europie Zachodniej, zwracała uwagę, że wśród Szwedów, Brytyjczyków, Francuzów i Duńczyków to właśnie „generacja 1968” najchętniej podejmowała się roli kurierów wożących do kraju książki i części maszyn drukarskich, a z powrotem przemycających rękopisy. Jeśli chodzi o pokolenie ’68 z Zachodu, to by ło też ważne. Dlatego że tak: przede wszy stkim nagromadzenie się ty ch szalony ch maoistów, trockistów, pokolenia ’68 zachodniego – oni przede wszy stkim przemy cali książki do Polski. W końcu ten materiał na temat stoczni [rozmowy Gierka ze stoczniowcami w 1971 roku], te taśmy ze Stoczni Szczecińskiej wy wiozło do Szwecji dwóch trockistów, bo oni najchętniej [pomagali]. I oczy wiście to by ło czasami w ten sposób, że, no, jak by liśmy w Uppsali, to ileś grup studenckich, nie wiedząc o sobie, wy jeżdżało samochodami wy pełniony mi literaturą, i to różną, właśnie od nas. Zresztą to samo by ło potem w czasach Solidarności. Kto najchętniej, bez żadny ch oporów pomagał? Trockiści, bo trzeba walczy ć z dy ktaturą biurokracji[614] .
Dysydenci nie kryją irytacji poglądami lewackich grup, ale zarazem przyznają, że były to jedyne środowiska na Zachodzie gotowe pomagać polskiej opozycji. Wierze w nieuchronność światowej rewolucji towarzyszyła ofiarność i bezinteresowność. Ci kolesie, trockiści, z który mi ja się spoty kałem we Francji [już] w latach [19]64–[19]67, i się o to tam troszkę ocierałem, by li kompletnie zniechęcający swoim ideologizmem – mówił Eugeniusz Smolar – swoim brakiem orientacji w realiach, w który ch my ży jemy. […] [Ale] by li bardzo uży teczni, bo by li tak naprawdę, jeszcze później, jedy ny m środowiskiem chętny m angażować się, ry zy kować przemy canie rzeczy do Polski. To jeszcze by ło aż do podziemnej Solidarności. To znaczy na lewicę można by ło bardziej liczy ć niż na prawicę. I my śmy utrzy my wali te kontakty. Nasi niektórzy koledzy, jak Jurek Mink, by li wśród trockistów. [Ale] nie spełniliśmy ich oczekiwań i żeśmy się nie zapisali do nich[615] . Przy jechał do mnie umy ślny z Zachodu – wspominała Teresa Bogucka. – Emigranci nasi go przy słali, trockista… Nazy wał się Gidieu. Przy wiózł mi zamiast „Kultury ” taką stertę
czegoś, co się nazy wało „Nasza Walka” i by ło organem socjalisty czny m. No i by ł problem. Nic nas nie obchodził ten trockista, plótł bzdury ewidentne, nie chciał przy wieźć „Kultury ”. […] Piąte przez dziesiąte też z nim trochę gadałam. Na ty le znałam francuski, żeby wiedzieć, że jest krety nem. Ale podjął się wy wieźć jakieś niejawne dla siebie papiery od nas i oddać to naszy m kolegom, którzy wiedzieli, żeby to dać nie tam trockistowskiej VII Między narodówce, ty lko Giedroy ciowi. I [trockiści] co pewien czas pojawiali się. Prawdę mówiąc, przy jeżdżali w sprawach, w misjach, z pomocą ty lko ci lewicowcy, dla który ch to by ł jakiś element – nie wiem – [walki] przeciwko maoistom. To by ły te ich sprawy. A my śmy ich znosili z trudem, ty ch głupot żeśmy nie mogli słuchać, ty lko, no, czasem jakiś wzięli maszy nopis i wy wieźli. I ty le, jeśli chodzi o kontakty z zagranicą [616] .
W zachodnich ruchach kontestacyjnych „ludzi z Marca” najbardziej denerwowało zauroczenie komunizmem, zwłaszcza jego egzotycznymi odmianami (Chiny, Wietnam, Kuba), jak również łączenie polityki ze sferą obyczajową i traktowanie swobód seksualnych jako nieodłącznej części praw człowieka. Co istotne, „ludzie z Marca” oburzali się na tego rodzaju hasła nie z powodu pruderii – nie natrafiłem na żadne głosy potępiające je jako świadectwo grzechu albo „zepsucia”. Respondenci, utyskując na „fanaberie” młodzieży zachodniej, dawali wyraz dysonansowi poznawczemu. Prawdopodobnie wynikał on z odmienności wzorów kultury politycznej: w polskim Marcu pobrzmiewały echa powstań narodowych; strajki studenckie nawiązywały do tradycji, zgodnie z którą osobiste szczęście należało poświęcić w imię walki o wspólne dobro. Sfery seksualności i polityki należały w tej optyce do zupełnie odrębnych porządków, ich łączenie odbierano jako ośmieszenie, „desakralizację” szlachetnej walki z opresyjną władzą. Jednocześnie w środowiskach opozycji także dawały o sobie znać, choć w ograniczonym stopniu, wpływy zachodniej kontrkultury. Trzeba pamiętać, że 1968 rok to by ł Marzec, ale to by ło również przenikanie kulturowy ch trendów z Zachodu – wspominała Irena Wóy cicka. – To by ły też pewne elementy hipizmu wy raźne i silne. Ta kultura hipisowska w pewny m sensie by ła odwzorowy wana, sposób ży cia, takie, powiedziałaby m, luzactwo. Nie wszy scy w ty m uczestniczy li. Ale [pojawiła się] też taka skłonność do ży cia grupowego, ludzie zakładali komuny. By łam w takiej willi tutaj, na Mokotowie, środowiska psy choterapeuty cznego, które mieszkało razem. No, wtedy to by ło bardzo trudne do osiągnięcia w ogóle, prawda. Pewnie, gdy by by ło łatwiej, to ja też by m się znalazła w jakiejś komunie, ale po prostu to by ło prawie niemożliwe, żeby zacząć dorosłe ży cie, w ogóle nie by ło mieszkań. Ja mieszkałam przy rodzicach, ale cały czas starałam się mieszkać sama [617] .
Relacja Jana Lityńskiego jest z kolei dowodem na to, że kontestacja polityczna i obyczajowa czasami się splatały – chociaż, jak deklarował respondent, były to pojedyncze przypadki. By łem chy ba jedny m z nieliczny ch z tego środowiska, którzy się trochę zarazili właśnie takim hipizmem. Rzeczy wiście wtedy się ty m bardzo przez „Cy ganeczkę” [komunę przy ulicy Cy ganeczki w Warszawie] zainteresowałem. Dużo wtedy czy tałem. Wtedy zainteresowałem się – to może trochę wcześniej – muzy ką rockową i też dużo słuchałem, sobie to ściągałem [z zagranicy ]. Natomiast tu by łem odmieńcem trochę, znaczy nie by łem ty powy. W ty m środowisku palenie marihuany weszło znacznie później i nawet wtedy na Cy ganeczki się nie paliło w zasadzie, chy ba że ktoś na boku palił. […] A jedną z podstawowy ch lektur by ł Fromm – Ucieczka od wolności. Oczy wiście teksty Fromma, nie ty lko Ucieczka od wolności, mnie przy bliżały do my ślenia hipisowskiego, ale to nie by ło ty powe. Znaczy, dla mojego środowiska to by ło raczej nienaturalne. […] By cie na Cy ganeczki raczej to by ło takie skierowanie się do […] siebie, żeby zmieniać siebie, co dla mojego środowiska by ło, no – powiedzmy – może nie nieakceptowalne, ale obce bardzo w dużej mierze. Może nie do końca, ale w dużej mierze. […] Tak że by łem wtedy … Trudno powiedzieć „zafascy nowany ”, ale interesowałem się bardzo ruchem hipisowskim, nawet uczestniczy liśmy w takim projekcie nieprofesjonalnej terapii schizofreników w szpitalu na [ulicy ] Dolnej. To się rozwaliło w pewny m momencie. Po prostu ta komuna na Cy ganeczki się rozwaliła i ta grupa przestała istnieć. Zostały ty lko jakieś indy widualne przy jaźnie. I potem już [19]76 rok, czy li taki naturalny powrót do polity ki – nazwijmy to – z pewny mi zastrzeżeniami[618] .
Być może wątki eksperymentów seksualnych były częstsze w biografiach dysydentów, zostały jednak odfiltrowane z pamięci społecznej jako niepasujące do ideologicznych (lewicowych i prawicowych) paradygmatów. Niektóre relacje odsłaniają nieznane oblicze znanych wydarzeń. Pojechałam do komuny polity czno-seksualnej na [ulicy ] Rozbrat – opowiadała Teresa Bogucka, wspominając swoje zwolnienie z aresztu w lipcu 1968 roku. – Bogusia Blajfer z ówczesny m narzeczony m, czy li Andrzejem Sewery nem… [Piotr Osęka: Dlaczego polityczno-seksualna?] Bo to by ła grupa, która rzucała te ulotki [z żądaniem uwolnienia aresztowany ch studentów], a potem wszy scy ze sobą spali. Mnie to strasznie zbulwersowało, oburzało, no ale tego… Tam by ły chy ba z cztery pary. Boże drogi, oni się już trochę o ty ch hipisów ocierali. Mnie to gorszy ło okropnie. Ale ja jednak jestem niety powa. Jestem wy chowanką sióstr nazaretanek, z bardzo dobrego domu. Co prawda mój brat się, jak później przeczy tałam w aktach, zamieszał w tę grupę, więc ten dobry dom ma ograniczenia…[619]
Chociaż hasło „solidarności z walczącym Wietnamem” było propagandowym sloganem, mającym legitymizować komunistyczną dyktaturę, sprawa wojny
w Wietnamie okazała się ważna także dla rodzących się polskich ruchów opozycyjnych. W archipelagu kręgów towarzyskich, który stworzyło środowisko „komandosów”, funkcjonowała także grupa określana przez otoczenie mianem „wietnamskiej”, skupiona wokół Henryka Szlajfera, od 1966 roku studenta ekonomii. Uznali oni, że pomoc okazywana Wietnamowi przez państwa bloku sowieckiego nie jest na miarę potrzeb. Jak relacjonował po latach Szlajfer: [J]eszcze w liceum z Michałem Komarem, z Marianem Srebrny m, z inny mi jeszcze żeśmy często o Wietnamie rozmawiali. Znaczy, nasze ugruntowane poczucie wówczas by ło takie, że ktoś coś sprzedaje, znaczy, że Wietnam jest jakby sprzedawany czy kładziony na ołtarzu wielkiej polity ki, że ta pomoc dla Północy – zwłaszcza kiedy już wojna ruszy ła pełną parą, czy li to jest właśnie od [19]64 roku – że to się staje przedmiotem jakichś dziwny ch manipulacji[620] .
Zdaniem Szlajfera ważna dla tożsamości grupy była tradycja Brygad Międzynarodowych. [B]y li też koledzy, który ch rodzina, bliższa albo dalsza, się przez tę Hiszpanię przewinęła. To by ł taki przy kład bardzo naiwny. Nie wiedzieliśmy tego, co wiemy dzisiaj, jak by ło w Bry gadach Między narodowy ch czy w jaki sposób by ły traktowane. To jakby wzmacniało to poczucie, że coś z ty m Wietnamem i ty mi władzami polskimi – relacją, pomocą – [że] jest coś nie tak. Z tego się zrodził taki pomy sł przed 1 maja [19]66 roku, żeby pójść, że tak powiem, z takimi transparentami, które będą żądały czegoś więcej dla Wietnamu. Jak żeśmy pomy śleli, tak żeśmy zrobili[621] .
Podobna manifestacja zorganizowana została także w następnym roku, a jej uczestnicy urządzili następnie pikiety pod ambasadami amerykańską i grecką (protestując przeciwko dyktaturze „czarnych pułkowników”). Przygotowali także i powielili apel do władz z żądaniem „wzmożenia pomocy dla walczącego Wietnamu”. Jesienią 1967 roku na Uniwersytecie Warszawskim rozrzucono z kolei ulotki, autorstwa Modzelewskiego, Kuronia i Michnika, w których pisano: „Walcząc o suwerenny i socjalistyczny Wietnam, walczymy o wolną i suwerenną Polskę”, a także zestawiono zachowanie armii amerykańskiej z sowiecką napaścią na Węgry w 1956 roku[622] . Również w raportach Służby Bezpieczeństwa przytaczane są relacje z różnych studenckich zebrań w latach 1966–1968, podczas których mówcy „niemal na jednej płaszczyźnie stawiają zarzuty skierowane przeciwko agresorom amerykańskim w Wietnamie
z zarzutami przeciwko partii i rządowi PRL”[623] . Trudno jednoznacznie stwierdzić, w jakim stopniu opozycja sięgała po wątek wietnamski instrumentalnie, chcąc wykorzystać przeciwko rządzącym ich własną narrację, a w jakim rzeczywiście utożsamiała się z antyamerykańską interpretacją konfliktu wietnamskiego. Część „komandosów” twierdzi po latach, że propagandowy opis tej wojny nie przedostawał się do świadomości społecznej (Szlajfer: „Odzew społeczny był żaden, zerowy”[624] ), inni – jak Piotr Rachtan – przyznają, że „byli pod wpływem tej retoryki komunistycznej”[625] . Adam Ringer wspominał, że znaczenie konfliktu w Wietnamie uświadomił sobie dopiero po opuszczeniu Polski. Wy emigrowałem i takim jedny m z większy ch szoków dla mnie by ło, że ta wojna w Wietnamie rzeczy wiście istnieje i jest ważny m elementem [zachodniej rzeczy wistości]. Bo oczy wiście w telewizji w Polsce i w radiu, i w gazetach bez przerwy mówiono w [19]68 roku o Wietnamie, ale jak oni mówili, że jest wojna, to my śmy uważali, że to jest jedno wielkie, wierutne kłamstwo[626] .
Podobnie swoje doświadczenia opisywał Władysław Bibrowski, który w 1968 roku nie traktował poważnie haseł „solidarności z Wietnamem”, ale zmienił optykę, gdy wyemigrowawszy do Australii, związał się tam z ruchem anarchistycznym. Jak mówił: [J]a nie by łem za Ho Szi Minem, ale by łem przeciwko tej totalnej wojnie, którą prowadzili Amery kanie i, proporcjonalnie do wielkości ludności, o wiele bardziej Australijczy cy, dlatego że zaangażowanie Australii w wojnę wietnamską w sensie ilości żołnierzy w porównaniu do ilości ludności Australii by ło o wiele większe niż Amery kanów[627] .
Sprawa „ulotki wietnamskiej” wywołała spór w środowisku „komandosów”. Jak uważa Leon Sfard, „to wyglądało tak, że większość tej grupy […] tolerowała te hasła i to zapalenie antyamerykańskie; nie była rozentuzjazmowana tym, ale tolerowała i to jakoś”[628] . Inni twierdzą wręcz: „To było śmieszne”, „To były bzdury”. Znamienne, że dawni „komandosi”, podkreślając, iż „sprawa wietnamska” nie miała znaczenia dla ich ruchu, niekiedy sami przyznają, że byli zaangażowani w głoszenie podobnych haseł. Waldemar Kuczyński relacjonował: [T]o by ły absolutne marginesy [akty wiści głoszący hasła „solidarności z Wietnamem”], nie można powiedzieć, żeby w ty m kręgu [„komandosów”] istniał jakiś anty amery kanizm
czy coś w ty m sty lu. Nie, nie istniał. To, jak mówię, mogły [by ć] poszczególne osoby. Ja też chodziłem pod ambasadę amery kańską, [ale] ty lko w [19]62 roku, kiedy by ła inwazja w Zatoce Świń, kiedy śmy, że tak powiem… Ja wy ciągnąłem wiec, który się odby wał na Uniwersy tecie Warszawskim, ja go wy ciągnąłem pod ambasadę amery kańską, która wtedy mieściła się nie tutaj [w Alejach Ujazdowskich], ty lko na Nowy m Mieście, i nawet do dziś mam zdjęcie […], jak z Fidelem Castro na kiju – ty lko jego nie widać, bo fotograf jakoś uciął – idę na czele tej demonstracji pod ambasadę amery kańską. No, by łem młody i by łem głupi. No, szkoda, że ta inwazja się wtedy nie udała, no. Szkoda, że się nie udała i że tego gada i zbrodniarza po prostu wtedy nie skrócono o głowę. Ale generalnie w ty m środowisku nie by ło tego. Nasz [19]68 rok jest zupełnie inny, to jest [bunt] wolnościowy, ale o wolność polity czną, kulturalną, a nie, że tak powiem, oby czajową. I ani czy nnik Wietnamu, ani czy nnik jakiegoś anty amery kanizmu nie odgry wał tutaj żadnej roli. Nie mieliśmy również żadny ch złudzeń co do Związku Radzieckiego, nie uważaliśmy, jak wielu idiotów na przy kład we Francji, że tam się buduje lepszy świat i tak dalej [629] .
Zmieniający się stosunek do sprawy Wietnamu odzwierciedla ścieranie się dwóch tradycji kształtujących światopogląd „komandosów”: internacjonalistyczno-marksistowskiej i antykomunistycznej. Teresa Bogucka uczestniczyła w demonstracji pod Ambasadą Amerykańską w Warszawie w 1967 roku. Potem wziął mnie na kawę Jan Józef Lipski i powiedział: „Ja rozumiem, żeście chcieli o ty ch Węgrzech, ale głupstwo żeście zrobili. Naprawdę ży czy sz ty m biedny m Wietnamczy kom, żeby mieli taką bolszewię?”. No i tknęło mnie. Tknęło mnie, przemy ślałam i zaczęłam czy tać, bo ja wszy stko muszę sprawdzić, słuchać Wolnej Europy, wy py ty wać jakieś… Moja koleżanka miała ojca, który pewnie by ł agentem, po prostu siedział w ty m Wietnamie w takiej komisji jakiejś tam. No więc ja z nim odby łam rozmowę, a oni zawsze na stronie mówili zupełnie co innego. No i tak mi się włos zjeży ł od tej naszej prostej wizji i zniuansowałam to[630] . Wszy stko, co doty czy ło lewej kry ty ki stalinizmu, tego sy stemu, to nas wtedy interesowało – opowiadał Stefan Bekier. – I jak mówię „nas”, to mówię o tej części opozy cji, która wówczas główny zaczęła kłaść nacisk na protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Zaczęła się interesować częściowo party zantką południowoamery kańską, Kubą. Chodziło się do ambasady kubańskiej. By ły kontakty bardzo ciekawe. Nawet żeśmy któregoś dnia poszli z naszy mi filozofami [zaprzy jaźniony mi studentami filozofii] zainteresować się ekspery mentem chińskim. Żeśmy poszli do ambasady chińskiej! To by ł [19]65 rok chy ba czy [19]64. Żeśmy szukali antidotum. Wtedy Chiny by ły w wielkim konflikcie ze Związkiem Radzieckim, tak że nas to interesowało bardzo. I wtedy ambasada chińska my ślała, że nas zwerbuje, ale się w ty m pomy lili. No bo puścili nam operę chińską Pani Ching-Chang, która trwała sześć godzin! My śmy się tak strasznie wy nudzili… A my śmy chcieli z nimi dy skutować w przerwie, bo kilka przerw by ło. Częstowali nas jakimś winem.
[A] my chcieliśmy strasznie o egzy stencjalizmie i o Sartrze z nimi dy skutować (śmiech). My śmy się wszy stkim interesowali. A oni mieli gotową recepturę. Tak że na to żeśmy nie poszli. Ale to by ły takie efemery czne […] kontakty. Czy li wracając do Francji, […] część ludzi by ła zainteresowana, co IV Między narodówka ma do zaproponowania. Bo tu też by ła wielka kry ty ka. Trocki przecież Stalinowi… Można powiedzieć teraz, z perspekty wy czasu, że opozy cja wtedy, jeszcze przed marcem [19]68, zaczy nała się trochę rozchodzić polity cznie. Część opozy cji, która później założy ła KOR i tak dalej, odchodziła powoli od marksizmu jako narzędzia kry ty ki stalinizmu. A część opozy cji, do której ja należałem wtedy, ale to by ły różne związki, to nie by ła żadna organizacja, interesowała się [ty m] [631] .
Walka zarówno „ludzi z Marca”, jak i soixante-huitards w wymiarze doraźnym zakończyła się niepowodzeniem: PZPR nadal tłumiła wolność słowa, de Gaulle wygrał wybory, a wojna w Wietnamie wciąż trwała. Jednak kontestatorzy na Zachodzie, wkraczając w dorosłe życie, pozostawali pełnoprawnymi członkami społeczeństwa, które mogli teraz ulepszać i przekształcać zgodnie ze swoimi ideowymi projektami[632] . P okolenie marcowe czekało natomiast zejście do podziemia.
Skw erek w olności
Studencki bunt, zdławiony przez władze, zostawił po sobie zgliszcza. Ze spacyfikowanych uniwersytetów usunięto „nieprawomyślnych” profesorów, a ich miejsce zajęli lojalni wobec partii karierowicze. Enklawy wolności funkcjonujące na uniwersytetach zostały zniszczone. Antysemicka i antyinteligencka kampania propagandowa skaziła przestrzeń publiczną, a hasła narodowego komunizmu zdobyły poparcie niemałej części społeczeństwa. Kontestatorzy wychodzili z więzień z poczuciem, że partia jest teraz mocniejsza niż kiedykolwiek. „Ludzi z Marca” ogarniały rezygnacja i przygnębienie. Pierwszy okres to by ł taki dołujący – wspominała Teresa Bogucka. – Naprawdę. Smutne spotkania. Najpierw by ły pożegnania ty ch, co wy jeżdżają, nieustające, jakieś picie wódki, odprowadzanie na Dworcu Gdańskim. Później naprawdę pod pociąg skakać w ty m towarzy stwie można by ło[633] .
Prawie tymi samymi słowami posłużył się Aleksander Smolar. Środowisko jest porozbijane, trochę ludzi już wy jechało, jeszcze więcej wy jedzie w następny ch miesiącach. Inni gdzieś tam szukają pracy czy coś tam, w każdy m razie to jest poklęskowa taka atmosfera, prawda, poklęskowa… Zabawowa również – dużo się pije, ży cie seksualne bardzo bogate… Takie zastępcze, ucieczkowe mechanizmy [634] .
Tomasz Jastrun pisał w dwudziestą piątą rocznicę Marca: Gdy we wrześniu [19]68 rozpocząłem studia na UW, nie wiało tam grozą – wiało nudą. A w puste miejsca po zwolniony ch i po ty ch, co zrezy gnowali, wy cofując się na emigrację wewnętrzną, lub wy jechali dosłownie, w to puste miejsce jak w leje po bombach spły nęło błoto. Pojawili się wtedy nowi „naukowcy ”, nazwani szy bko dowcipnie i trafnie szturmdocentami[635] . [Potem] by ła przerwa między semestralna, wszy scy się rozjechali do domu – wspominała Maria Żółtowska. – Jak wróciliśmy, to już tak: nie działał wy dział filozofii, socjologii – nie wiem, czy historia nie by ła też zawieszona, tego już nie pamiętam. […] Uniwersy tet się zmienił, to by ło jak krajobraz po bitwie. Po prostu wszy scy by li jacy ś tacy … obici, psy chicznie zniechęceni[636] .
Ostatnim akordem marcowego zrywu był protest przeciwko inwazji wojsk
Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Dla „ludzi z Marca” zniweczenie czechosłowackich marzeń o wolności – pod wieloma względami bardzo podobnych do polskich – stanowiło ogromny szok, poniekąd przypieczętowanie ich własnej klęski. Ból potęgowany był przez fakt, że wielu Polaków cieszyło się z nieszczęścia sąsiedniego kraju, a Polscy żołnierze brali udział w inwazji. Joanna Szczęsna była akurat wychowawczynią na koloniach i zapamiętała reakcję innych nauczycieli. Wszy scy mówili, że w ogóle fantasty cznie, że… Przecież trzeba by ło tam wkroczy ć, bo już Niemcy chcieli zagarnąć Sudety i w ogóle nas, bo tak samo się zaczął [19]39 rok, a Pepiki to wiadomo. Coś po prostu strasznego! [637]
Najlepiej przygotowany był protest warszawski, zorganizowany przez wspomnianą już grupę Bogusławy Blajfer. Uczestniczył w nim Eugeniusz Smolar. I my śmy zrobili wtedy takie środowisko pozbierańców, które potem prokuratura określiła [jako] drugie tam, nie pokolenie, ale jakaś „druga fala komandosów” […]. Właśnie z Bogusią Blajfer, z Andrzejem Sewery nem, z Ry szardem Pery tem. Zrobiliśmy taką ekipę, która się bardzo uruchomiła w proteście przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego przeciwko Czechosłowacji. No to wtedy żeśmy znowu poszaleli, znowu ulotki, jakieś składanie kwiatów pod Insty tutem Kultury Czechosłowackiej na Marszałkowskiej. To my śmy wtedy robili. I to doprowadziło do szału policję [sic]. Bo wtedy ulotki poleciały z […] domu towarowego. A oni [przed ty m] sądzili, że oni mają sy tuację pod kontrolą. Okazało się, że nie. I to by ło… Nie by liśmy jedy ni, w żadny m wy padku. Ale faktem jest, że to odegrało jakąś istotną rolę w świadomości również i czeskiej. […] W Czechosłowacji bardzo ich to radowało. Mieli takie poczucie solidarności[638] .
Ukrywający się przed aresztowaniem „marcowcy” rozsiali protest przeciwko inwazji po całym kraju. Piotr Rachtan przeczekiwał represje w schronisku na Kasprowym Wierchu, gdzie oficjalnie był zatrudniony jako meteorolog. Tam też dotarła do niego informacja o wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego. Ukradłem prześcieradło w schronisku i kupiliśmy z narzeczoną farby nitro, czerwoną i niebieską. […] I my śmy namalowali na ty m prześcieradle flagę czeską i w nocy na schronisku… Tam jest taka wieży czka, weszliśmy częściowo po drabinie, potem po kalenicy z jedny m znajomy m z By dgoszczy i umocowaliśmy do anteny albo do odgromnika. Nie pamiętam, czy to by ła już wtedy antena radiotelefonu…? A drabinę schowaliśmy. No i by ł dramat. Bo personel nie mógł się dostać na dach, a [przy ty m] się nie śpieszy ł zanadto, a jacy ś ubecy przy jechali z dołu, bo ktoś tam to wy patrzy ł, i by ła awantura jakaś straszna, i to dzień cały wisiało, wie pan. Chy ba dwa dni, drugiego dnia dopiero zostało zdjęte. […]
To koniec sierpnia. Pogoda by ła marna chy ba, pamiętam, że bardzo deszczowa – ale jednak sezon. Ludzie przy chodzili tam na tę Halę Gąsienicową i jak się schodzi przecież z Kasprowego Wierchu, to widać by ło. Potem jeszcze gdzieś w Warszawie jakieś ulotki rozklejałem, gdzieś napis nawet namalowałem po powrocie [639] .
Na przełomie lata i jesieni wielu buntowników opuszczało areszty. Radość z wyjścia na wolność splatała się z przerażeniem na widok dewastacji, jaką ofensywa poczyniła w życiu publicznym. Osobiste zwycięstwo i klęska ruchu wymieniane były jednym tchem. Waldemar Kuczyński opowiadał: Na pewno nigdy nie jest się takim samy m po takim doświadczeniu więzienny m, nawet półroczny m i nawet takiego więzienia jak by ło za Gomułki – które przecież by ło w porównaniu z więzieniem lat pięćdziesiąty ch bardzo humanitarne. To, że się świat zmienił, to zauważy łem, proszę pana, jak ty lko wy szedłem za bramę, ponieważ to by ł piękny początek słonecznego września i wielka ilość dziewczy n w minispódniczkach, który ch jeszcze nie by ło, kiedy mnie zamy kano. Więc to by ło, prawdę mówiąc, największe, naty chmiastowe wrażenie po wy jściu z więzienia, […] te minispódniczki, to by ło pierwsze takie wrażenie. Drugie uczucie, jakie miałem, to by ło takie uczucie pewnej saty sfakcji i, powiedziałby m, takiego wielkiego zadowolenia, nie ty lko z tego powodu, że jestem wolny, ale z tego powodu, że im się nie dałem. To by ła ogromna saty sfakcja, właściwie mogę powiedzieć, że te sześć miesięcy więzienia, one mnie bardzo mocno pod ty m względem zahartowały. To, że przeszedłem tę próbę ognia i się im nie dałem do tego stopnia, że oni po prostu potem musieli umorzy ć to śledztwo z tego powodu, że odmawiałem odpowiedzi i że nie ma dowodów winy … Więc to by ła dla mnie ogromna saty sfakcja. No i oczy wiście powrót do rodziny, bo przecież zostawiłem żonę, którą znalazłem, jak wróciłem, również w minispódniczce, i [powrót] do sy nka małego, którego nie widziałem bardzo długo i za który m tęskniłem. A potem, wie pan, po pewny m czasie rzeczy wiście zorientowałem się, że wróciłem do Polski znacznie bardziej ponurej. I to rzeczy wiście robiło wrażenie takiego krajobrazu po przegranej bitwie i po rozbiciu armii, dlatego że profesor Brus siedział gdzieś w Insty tucie Budownictwa Mieszkaniowego, masa ludzi wy leciała z uniwersy tetu, pracowali w przedziwny ch miejscach, Michnik gdzieś w Róży Luksemburg… [Chociaż] Michnik chy ba siedział jeszcze wtedy, jeszcze część wtedy siedziała przecież w więzieniu. Całe środowisko właściwie rozbite. Tak jak przedtem można by ło w wiele miejsc pójść i by ły jakieś spotkania, jakieś dy skusje, [tak teraz] nic z tego, ty lko tu i ówdzie gdzieś jakieś smętne resztki, no i przede wszy stkim narastająca fala wy jazdów. Tak że to by ło okropne. I ta marcowa propaganda, ty ch różny ch „ry cerzy nocy ” [640] .
W tym punkcie rozchodzą się trajektorie życiowe pokolenia ’68: uczestnicy studenckich wieców emigrują, budują sobie azyl w życiu zawodowym albo podejmują działalność opozycyjną. Oczywiście nie wszyscy trzymali się konsekwentnie raz obranej ścieżki, a poszczególne typy zaangażowania często się
przeplatały – jednak właśnie te trzy scenariusze wyłaniają się z autobiograficznych opowieści uczestników Marca. Antysemicka kampania rozpętana z inicjatywy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych trafiła na podatny grunt. W prasie zaroiło się od demaskatorskich tekstów, oskarżających polskich Żydów („syjonistów” – jak pisano) o tworzenie wyobcowanej kliki, spiskującej przeciwko Polsce i Polakom. Ton artykułów ochoczo podchwycił nie tylko aparat partyjny średniego szczebla, ale też istotna (choć nie sposób ustalić jak liczna) część społeczeństwa. W marcu i kwietniu przez kraj przetoczyła się wielka fala zebrań partyjnych: w fabrykach, przedsiębiorstwach, urzędach i szkołach urządzano seanse nienawiści wobec „syjonistów”. Zwolennicy Mieczysława Moczara, obecni w każdej instytucji, dzięki dokumentom z archiwów SB wiedzieli, kto ma krewnych w Izraelu, kto zmienił po wojnie nazwisko lub czyje dzieci brały udział w studenckich protestach. Mechanizm czystki, uruchomiony przez władze, dzięki oddolnemu poparciu wchodził na coraz wyższe obroty. Polscy Żydzi znienacka doświadczali wrogości kolegów, współpracowników i podwładnych. Byli piętnowani i wyrzucani z pracy, domagano się też od nich upokarzających deklaracji lojalności. Kampania „antysyjonistyczna” miała charakter przede wszystkim rasistowski, a nie polityczny, ale na atak szczególnie narażeni okazali się ci, którym można było przypisać związki ze studencką rewoltą. W ten sposób polityczna intryga położyła się cieniem na losach marcowej generacji, w dużej mierze determinując jej dalsze losy. Żydowska tożsamość często nie była kwestią indywidualnego wyboru, lecz została „narzucona” przez SB. W relacjach powtarza się scena, kiedy przesłuchujący oficer sam decyduje o narodowości aresztowanych. Z pierwszej w ży ciu rewizji wzięli mnie na Mostowskich – wspominał Jacek Kley ff. – Ponieważ by łem jedną z ważniejszy ch postaci strajku na politechnice, to zorientowałem się, że możliwe, że oni chcą zobaczy ć, jakie są [moje] związki z kierownictwem wy darzeń marcowy ch. […] Zabrali odciski. I potem by ło przesłuchanie. Też moja inicjacja Marca polegała na ty m, że na przesłuchaniu nic w ogóle nie mówili o moim pochodzeniu, ale w trzy dziestej szóstej godzinie [oficer] nie wy trzy mał i mówi: „Panie Jacku, czy pan wie, że pan jest Ży dem?”. A ja mu mówię: „Wie pan co, mierzi mnie to, tak jak i pana zresztą. Ale dowiedziałem się o ty m wczoraj, przez takich jak pan, bo matka nie chciała mi o ty m
powiedzieć. Ale tak samo mnie to mierzi, jak to, że moim praprapradziadem po kądzieli jest mężczy zna, który napisał dla pana hy mn, mianowicie Józef Wy bicki”. „Poważnie?” Wy szedł, nie by ło go dwadzieścia minut, mogłem w papierach namieszać, mogłem zadzwonić z ich telefonu. Zostawił mnie. Sprawdził gdzieś tam. Przy szedł już od razu z [moim] krawatem, ze sznurowadłami. I zamiast po czterdziestu ośmiu, puścili mnie po trzy dziestu sześciu [godzinach]. A ja, wy chodząc, powiedziałem tak: „A czy nie zastanawia pana, że zamy kacie mnie za babkę, a wy puszczacie za dziadka?”. I tak się skończy ł mój pierwszy poby t [w areszcie] [641] .
Tajna policja chętnie sięgała po antysemickie stereotypy także w rozmowie z osobami, których nie „podejrzewała” o żydowskie pochodzenie. Wyraźnie chodziło jej o generowanie podziałów wewnątrz środowiska. Pierwszego dnia [oficer] py tał głównie o moją działalność konspiracy jną – zapamiętał Andrzej Krzesiński. – Powiedziałem, że nie mam żadnej działalności konspiracy jnej, nikogo nie znam. A drugiego dnia dopiero zaczęło się rozpy ty wanie o moich kolegów Ży dów. Otóż ja wielu kolegów miałem wtedy. Niektórzy z nich rzeczy wiście by li Ży dami. Z jedny m z nich nawet się bardzo blisko przy jaźniłem. Owszem, miałem wiele koleżanek. Niektóre z nich by ły Ży dówkami. Ale mi to wcale nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Traktowałem je tak, jak się traktuje normalne, zwy kłe dziewczy ny – bez spoglądania na to, kim one są. A ten facet mówi mi: „A dlaczego przy jaźni się pan z ty m i z ty m?”. „Bo go lubię”. „A czy wie pan, że on jest Ży dem?” „No to co z tego?” „Aha. A dlaczego się pan przy jaźni z ty m i z ty m?” „Bo go lubię i bliski mi jest w zapatry waniach na świat”. „A czy wie pan, że on jest Ży dem?” No i tak bez końca. A zwłaszcza jak zaczął o dziewczy nach różny ch: „A czy pan z nią sy pia?”. „A co to pana obchodzi w ogóle?” „Py tam pana: czy pan z nią sy pia?” Ja mówię: „To jest moja pry watna sprawa, czy z nią sy piam, czy nie”. „A czy pan wie, że ona jest Ży dówką?” „Tak, wiem. I co z tego?” Ale to, jak on ten wątek ży dowski rozwłóczy ł na prawie całe przesłuchanie, to dopiero wy wołało moje przerażenie, że przecież dzieje się tutaj coś niedobrego i że oni jakiegoś dziwnego wiatru w żagle nabrali. […] I zrozumiałem, że się coś złego dzieje w kraju. I rzeczy wiście – zaczęło się coś złego dziać [642] .
Tylko część respondentów dostrzegała lub skarżyła się na przejawy antysemityzmu przed Marcem. Jeśli sytuacje takie miały miejsce – niezależnie od tego, czy były opisywane z pozycji świadka, czy ofiary – autobiograficzna narracja ukazuje je jako incydenty, elementy tła. Jest to doświadczenie przykre, ale niestanowiące traumy odciskającej się na dalszym życiu. Dopiero przemówienie Gomułki z czerwca 1967 roku, kiedy to nazwał polskich Żydów „piątą kolumną”, zmieniło sposób widzenia antysemityzmu – od tego momentu w relacjach wysuwa się on na plan pierwszy. W pamięci świadków czerwcowe
wystąpienie szefa partii przeważnie stapia się w jedno z niemniej słynnym przemówieniem z 19 marca 1968 roku, stając się symbolem oficjalnie zadekretowanego rasizmu. Oczy wiście my śmy oglądali to w domu – mówił Adam Ringer. – Ja pamiętam świetnie to przemówienie. No, to by ł absolutny szok. Ja widziałem, że moi rodzice w ogóle drżeli. By li kompletnie wstrząśnięci. Oni to też inaczej odbierali niż ja. Ja mniej niż oni. Ale oni… No, tu Holokaust się odbijał. Nawet jeżeli oni fizy cznie się nie zetknęli z Holokaustem, bo by li w Rosji, to całą rodzinę im wy bili. To by ły takie domy bez dziadków, bez babć, bez kuzy nów. […] Tak że oni by li kompletnie wstrząśnięci ty m przemówieniem. No bo jednak, pomimo [swojej] olbrzy miej kry ty ki reżimu, pewnie liczy li, że są pewne rzeczy niedopuszczalne. Że są pewne granice [643] .
Antysemickie odzywki w prywatnych rozmowach mogły być dotąd traktowane jako patologia życia społecznego, ale sfera publiczna była od nich wolna. To dlatego posługiwanie się przez władze antyżydowskim językiem stanowiło wstrząs i – zgodnie z logiką systemu – odczytywane było jako zapowiedź dalszych prześladowań. Dla mnie [to by ło] szokiem, bo oczy wiście sprawa anty semity zmu, czegoś takiego, nie by ła dla mnie nowa, bo sama się z ty m sty kałam, też na różny ch obozach, zresztą ZMSowskich – mówiła Nina Smolar. – To zresztą nie by ło [kierowane] do mnie, bo […] mnie brano za Francuzkę, nie za Ży dówkę, jeśli ktoś się w ogóle zastanawiał, że tak powiem, nad moim etniczny m pochodzeniem. W związku z ty m na przeróżny ch obozach by ły różne dowcipy opowiadane. Tak jak przy wódce, przy bry dżu, przy ognisku. I dwa czy trzy razy poczułam się zmuszona do zadeklarowania, że nie ży czę sobie, bo jestem Ży dówką. Do swoich bliskich kumpli. No, w każdy m razie kumpli. I to jest oczy wiście bardzo nieprzy jemny moment, kiedy człowiek się czuje [zobowiązany ] do zadeklarowania czegoś [takiego]. Obciążający. W związku z ty m problem anty semity zmu dla mnie nie by ł absolutnie nowy. […] Natomiast to, że zostało to zadeklarowane przez władze, nie przez jakieś szumowiny czy ludzi z ulicy, ty lko zadeklarowane przez władze, to to by ł dla mnie szok[644] .
Bało się przede wszystkim starsze pokolenie. Ludzie pamiętający okropieństwa wojny musieli się zmierzyć nie tylko z rasistowską polityką państwa, ale też z narastającym w środowisku uogólnionym lękiem. Jak opowiadała Anna Dodziuk: [W]y jechali moi znajomi, mnóstwo moich znajomy ch. Co chwila by ły jakieś opowieści na temat tego, że ktoś dostawał jakieś telefony, takie z pogróżkami. Mnie się to nigdy nie zdarzy ło, ale sły szałam o jakichś ludziach, którzy tak… Drugą rzeczą, która by ła taka
niesły chanie ważna w ty m cały m subiekty wny m obrazie sy tuacji, to by ło to, że oczy wiście Ży dzi zareagowali takim lękiem holokaustowy m – co jest zupełnie zrozumiałe, ale którego ja nie mam – i zaczęli wy py chać swoje dzieci [na emigrację]. I ileś tam osób wy jechało również pod naciskiem rodziców, dlatego że oni się bali tego losu. Mój brat wy jechał na przy kład, mój ojciec chodził za mną i moją starszą siostrą po domu, mówiąc: „Ja was błagam, wy jeżdżajcie. Ja was błagam, wy jeżdżajcie!”, i tak mówił, nie wiem, ze sto razy dziennie na przy kład. Chodził tak za nami, chodził[645] .
Dla tej części pokolenia ’68, która wywodziła się z żydowskich domów, większym problemem niż strach przed pogromami była reakcja kolegów. Narzucona odgórnie antysemicka narracja zaczynała żyć własnym życiem: nawet przeciwnicy władzy próbowali uwzględniać ją w swojej strategii. Scena, w której komitet strajkowy postanawia – dla dobra sprawy – odsunąć na dalszy plan osoby pochodzenia żydowskiego, przewija się w niejednej relacji. Po raz pierwszy zarysowuje się podział na etnicznych Polaków i etnicznych Żydów. Nawet jeśli respondenci nie mówią tego wprost, widać, że moment wykluczenia był dla nich silnym przeżyciem – chociaż w ich słowach czuć gorycz, podkreślają, że środowisko jednocześnie odpychało ich i wyciągało pomocną rękę. Władysław Bibrowski wspominał: Ja mam [wtedy ] kolegów z politechniki, normalnie – kolegów. Nie Ży dzi, Polacy. Moi kumple, którzy mi mówili… Kiedy by ł strajk na politechnice, to mi mówili, żeby m nie brał udziału: „Wiesz, Władek, ty lepiej nie, rozumiesz? No bo znowu będzie, że to Ży dzi, nie? Ty lepiej nie…”. No to dobrze, to ja by łem trochę z boku. Natomiast kiedy [by ło już] po strajku, to koledzy z własnej inicjaty wy zaproponowali mi, żeby m wy jechał z Warszawy, bo może by ć dla mnie niebezpiecznie. Moi koledzy ze studiów[646] .
Precyzyjny opis emocji, towarzyszących utracie własnego miejsca w narodzie polskim, znajdziemy w relacji Leona Sfarda. Zachwiała się moja taka zupełnie niepodważona – bo nigdy o ty m nie my ślałem specjalnie – pozy cja jako Polaka. To by ło podczas obrad. My śmy mieli taki komitet studencki wy działowy, który reprezentowałem w komitecie studenckim ogólny m. Ten komitet studencki wy działowy – tam by ło dziesięć osób coś, ludzie cudowni w ogóle, nie ma mowy o żadny m anty semity zmie ani nic z takich rzeczy. My tak siedzimy, ja zdaję sprawozdanie, co w jakimś tam momencie by ło w komitecie studenckim ogólny m [omawiane]. Skończy łem to sprawozdanie i wtedy ktoś mówi, że my powinniśmy się zastanowić, czy nie zmienić delegatów naszy ch, żeby nie by li Ży dami. Ty mi delegatami by łem ja z kolegą – kolega by ł Polakiem, a ja by łem Ży dem. Mówię: „Mnie zmienić” – bo ja by łem Ży dem. [Koledzy tłumaczą:] „Widzicie, co jest, co piszą, oni to wy korzy stują
w sposób okropny, cy niczny, a my nie chcemy przecież, żeby narodowi dać taką poży wkę – żeby [ludzie] zrozumieli, że to nie o to chodzi”. Ja wtedy mówię: „To jest nieprawdopodobne” – to znaczy po raz pierwszy [usły szałem], że ja nie mogę by ć delegatem, bo jestem Ży dem. To by ło w ogóle nie do pomy ślenia. Teraz to wy gląda, jak ja by m, wiesz, udawał Greka albo że by łem krety ńsko naiwny, że tak my ślałem. Ale naprawdę tak my ślałem. Nie by łem skażony ty m. I ja tak my ślę: „On ma rację”, to nie by ł jakiś anty semita, to by ł mój kolega i on dla dobra sprawy to robi. Nie powiedziałem nic. […] To by ł moment, który przeszedłem – później by łem delegatem i tak dalej, aż do aresztowania – ale pozostawił jakąś bardzo głęboką ry sę. Ona zawsze potem we mnie by ła, że ja nie jestem do końca Polakiem, że ja nie jestem… Wiesz, ta sprawa… Żaden incy dent anty semicki, jaki on by nie by ł, mnie by nie ruszy ł z miejsca, bo ja by łem bardzo uodporniony, intelektualnie uodporniony – więc wszy stko jedno. Ale to, że nagle moi koledzy … I [że] mają rację: że ponieważ ja jestem Ży dem, to nie mogę by ć reprezentantem – to by ło okropnie męczące, okropnie – nie wiem, jak powiedzieć – niedające spokoju. Tak że w odpowiedzi na py tanie, czy by łem Ży dem […] to ja zawsze mówię, że ja by łem Ży dem i Polakiem. Ja nigdy nie rozumiałem moich kolegów, zawsze mieliśmy te dy skusje, koledzy Ży dzi, ta kwestia tożsamości: „Kto ty jesteś najpierw?”. Nie mam tego „najpierw”, to jest jedna rzecz, to jest druga rzecz. W ogóle nie koliduje, nie ma w ogóle problemu, to w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Nigdy nie wiedziałem, o co chodzi z tą walką tożsamości – u mnie nie by ło tego. Ta tożsamość by ła [dla moich kolegów] złożona z dwóch, ale ja py tałem się zawsze: „Dlaczego z dwóch?”. Ja jestem złożony z ty siąca rzeczy, ja jeszcze mogę powiedzieć parę inny ch wy miarów, które nie są mniej ważne niż by cie Polakiem, niż by cie Ży dem. O ty m się nie mówi – a ja jestem złożony z wielu wy miarów. To są te dwa wy miary i nie kolidują ze sobą, a tam, na ty m spotkaniu, mi zepsuli to[647] .
Decyzja o wyjeździe dla młodych zaangażowanych w Marzec była zawsze bardzo trudna. Często rozłożona w czasie, z reguły podejmowana wbrew sobie i pod naciskiem okoliczności. Z więzienia wy szedłem przekonany, że nie wy jadę – wspominał Aleksander Smolar. – Nie wy jechałem w gruncie rzeczy na zasadzie przekory : że mnie nikt nie będzie zmuszał do wy jazdu i tak dalej. Równocześnie miałem poczucie, że nie ma dla mnie miejsca w Polsce – to znaczy nie to, że w ogóle: jako normalny, że tak powiem, zjadacz chleba oczy wiście mógłby m ży ć i nigdy nie miałem poczucia, żeby ktokolwiek mnie wy rzucał czy coś takiego. Ty lko ze względu na dwie moje pasje, że nie będę w stanie w Polsce ich realizować, dla różny ch powodów zresztą. Naukowy ch – bo mnie władza nie dopuści, i [fakty cznie] wy rzucili mnie z uniwersy tetu, i nie wy glądało na to w najbliższej perspekty wie, żeby m odzy skał szansę jakiejkolwiek pracy naukowej. I równocześnie uważałem, że też nie ma szansy uczestniczenia w ży ciu, że tak powiem, publiczny m, to znaczy polity czny m czy parapolity czny m – nawet opozy cy jny m. I to nie ze względu na obawy [przed represjami], ty lko po prostu dlatego, że miałem poczucie takie, że tracę
legity mację, to znaczy jako Ży d miałem poczucie, że w ty m kraju… że to może ty lko kompromitować jakąkolwiek tutaj moją działalność i że ja tutaj nie mam żadny ch możliwości ani szans po prostu. To znaczy ja nigdy nie uważałem, żeby [19]68 rok by ł wy łącznie dziełem władzy. Uważałem, że władza tutaj świadomie uzy skała ten cel, że trafiła do części opinii publicznej i znalazła wspólny języ k[648] .
Wybór kraju emigracji był także jedną z decyzji wyznaczających nowy etap życiowej drogi. Większość respondentów w pośpiechu rozważała różne możliwości – z polskiej wspólnoty narodowej zostali wykluczeni w sposób administracyjny i nie mieli jeszcze pomysłu na nową tożsamość. Strategie postępowania powstawały ad hoc, często jako wynik splotu okoliczności. Ja miałem taką sy tuację, że moja siostra napisała doktorat z raka trzustki [u] dzieci – wspominał Adam Ringer – i miała gdzieś jakąś publikację. I nagle do niej się zgłosił szpital z Mann, ze Szwecji, i napisali do niej, że ciekawa publikacja i żeby przy jechała. To jest [19]67 czy [19]66. […] I [w 1968 roku] ona załatwiła przez jakiegoś znajomego znajomej, że mnie można do Szwecji wy słać, [że] […] mnie [tam] przy jmie. I poszedłem do ambasady szwedzkiej, i by łem tam absolutnie jedny m z pierwszy ch [marcowy ch emigrantów]. Mówię, że [19]68, że Ży dzi, i mówię, że mam siostrę w Szwecji. I on słucha, słucha […] tak we mnie wpatrzony. I mówię: „Ty lko proszę nie przy sy łać do domu tej wizy, ja się tutaj zgłoszę, zapy tam się o tę wizę, czy dostałem, czy nie, ale ja chcę wizę poby tową”. On mówi: „Zrozumiałem”. Bo człowiek się panicznie bał, że będzie musiał jechać do Izraela. A do Izraela absolutnie nie chciałem. I dosłownie dwa ty godnie później list w skrzy nce pocztowej, że dostałem wizę do Szwecji. Kompletny szok. I to by ło napisane formalnie. I wtedy złoży łem [papiery ] na wy jazd, bo wiedziałem, że będę mógł jechać do tej Szwecji, gdzie mam siostrę. To też ułatwiało. Stąd ta my śl. I zacząłem opowiadać znajomy m Ży dom, że Szwecja daje [wizy ]. I wtedy się zrobił run na tę Szwecję. I wtedy Szwecja dała parę ty sięcy, nie wiem ile, trzy, cztery, pięć [ty sięcy wiz], gdzieś ty le pewnie jest[649] .
Leon Sfard postanowił z kolei wyemigrować właśnie do Izraela – tam chciał odzyskać utracone poczucie przynależności. Uważałem, że mnie nie wpuszczą do Polski przez najbliższe kilkadziesiąt lat, tak że nie ma co w ogóle [my śleć o powrocie]. Ja jestem właściwie takim kibicem sportowy m – muszę mieć swoją druży nę. Nie jest mi dobrze, jak jest olimpiada czy mundial i ja nie mam swojej druży ny, której kibicuję. I by ć w Szwecji czy w Amery ce, czy gdzieś tam, to by ć takim tury stą przez całe ży cie [650] .
Emigracja nie musiała oznaczać kresu politycznego zaangażowania. Większość respondentów pozostała wierna swoim ideałom. Stefan Bekier następnego dnia po przyjeździe do Paryża skontaktował się z partią
trockistowską. Leon Sfard zaangażował się w izraelski ruch obrony praw obywatelskich i walczył przeciwko dyskryminacji Palestyńczyków. Władysław Bibrowski – o czym już wiemy – związał się z anarchistami w Australii. Rodzina Smolarów stworzyła zaś wydawnictwo Aneks, które szybko stało się jednym z najważniejszych ośrodków polskiej opozycji na Zachodzie. Współpracowało z nim wielu „pomarcowych” emigrantów, co ułatwiało kontakty z zachodnimi elitami intelektualnymi i politycznymi (być może właśnie na zasadzie pokoleniowej solidarności). To jest trudne sobie do wy obrażenia, jak wielką rolę tak naprawdę odgry waliśmy – wspominał Aleksander Smolar. – W centrum by ł w jakimś sensie, bo miał takie zdolności organizacy jne, [mój] brat [Eugeniusz]. On miał to w ręku, to znaczy jeśli chodzi o pomoc ludziom i pomoc insty tucjom: KOR-owi, Solidarności. Odgry waliśmy ogromną rolę – większą niż stara emigracja, która przy ogromny m bogactwie i setkach ty sięcy ludzi by ła kompletnie zamknięta w sobie. My śmy mieli bardzo rozbudowane kontakty, to znaczy ja na najwy ższy ch szczeblach miałem kontakty, już nie mówiąc o świecie intelektualny m, dziennikarskim. Do dziś mam ży we kontakty z ludźmi, który ch wówczas poznałem jako lobby sta taki polski. […] I na dodatek my śmy wszy scy nie ży li ży ciem emigracji, my śmy nie by li zawodowy mi emigrantami – co się później stało z solidarnościową emigracją, kiedy się pojawiają zawodowi emigranci. My śmy wintegrowali się w to ży cie. To znaczy ja miałem normalne akademickie ży cie, i to bardzo bogate, i to w takim bardziej elitarny m środowisku we Francji. […] Wielu ludzi już znałem, po drugie, jak ludzie się dowiady wali, jak się przedstawiałem, skąd jestem, to miałem bardzo silną legity mację. I wiary godność nasza by ła bardzo duża, do tego stopnia, że nasze informacje nie by ły wery fikowane, by ły przy jmowane w bardzo wielu takich podstawowy ch insty tucjach informacy jny ch[651] .
Dla marcowych kontestatorów, którzy pozostali w kraju, następne kilka lat upłynęło pod znakiem zniechęcenia i marazmu. Zatomizowane środowisko nie angażowało się w działania opozycyjne. Nawet najaktywniejsi buntownicy skupiali się teraz na odbudowaniu życia osobistego: próbowali skończyć studia i znaleźć pracę. Ci, którzy nie wyjechali z kraju, wybierali emigrację wewnętrzną, przekonani, że lepiej uciec przed systemem, niż angażować się w skazaną na niepowodzenie walkę. Później już miałem własne kłopoty, wie pan – tłumaczy ł Maciej Czechowski. – To znaczy, jak mnie już wy puścili z więzienia, to musiałem iść do pracy. Już niestety trzeba się by ło brać za prawdziwe ży cie, takie dorosłe [652] . Przegrani buntownicy poświęcają się teraz pracy zawodowej: ja po Marcu, szczerze mówiąc, przestałem polity ką w ogóle się interesować – mówił Marcin Rawicz. – […]
Wiodłem normalne ży cie, poświęcając się medy cy nie, z polity ką nie miałem nic w ogóle wspólnego[653] .
Konfrontacja z prozą życia jest najczęstszym motywem porzucenia ambicji politycznych. Niektórzy respondenci przyznawali jednak, że wycofali się z działalności opozycyjnej, ulegając szantażom bezpieki, która groziła ich najbliższym. Andrzej Krzesiński opowiadał: Po ty m strajku [na Politechnice Warszawskiej] do mojego ojca, który pracował w Ministerstwie Kultury na jakimś stanowisku urzędniczy m, przy szli dwaj panowie, poprosili go o rozmowę. Powiedzieli: „Jak pan nie przekona sy na, żeby więcej się nie bawił w takie zabawy, to nie doczeka pan do emery tury ”. A ojciec miał parę lat do emery tury. I ojciec mi o ty m powiedział. By ć może dlatego [zrezy gnowałem], że nie chciałem narażać mojej rodziny, bo by śmy stracili w ogóle jakiekolwiek środki utrzy mania. Moja mama nie pracowała. Pracowała dory wczo w jakichś spółdzielniach dziewiarskich, robiła na takiej maszy nie, co się wtedy tak robiło chałupniczo, jakieś swetry nie swetry. Dorabiała do pensji ojca, bo my śmy … Nie przelewało nam się po prostu. Nie mieliśmy w ogóle samochodu ani niczego innego oprócz podstawowy ch sprzętów jak radio. Dopiero jak wy grałem pierwszy konkurs architektoniczny, już w czasie studiów, to kupiłem rodzicom telewizor – pierwszy. A to by ł już początek lat siedemdziesiąty ch przecież. Tak że, powiem panu, ta groźba pod adresem mojego ojca… On mówi: „Rób, jak zechcesz, ale pamiętaj, że moja emery tura jest dla nas bardzo ważna, bo naprawdę nie mamy z czego zapewnić ci studiów”. No i może dlatego potem trzy małem się od tego z daleka [654] .
Ci, którzy pozostali w kręgu szeroko rozumianej polityki, początkowo koncentrowali się głównie na wspieraniu ofiar represji pomarcowych i dokumentowaniu historii ruchu. Najbardziej dołująco by ło do [19]70 roku – wspominała Teresa Bogucka. – My śmy mieli jeszcze jedno zadanie: dokumentację Marca zebrać i przemy cić na Zachód. No to się [to] robiło, prawda. Ściągało się rozmaite dokumenty, przepisy wało to wszy stko na maszy nie. […] To wszy stko wy sy ła[liśmy ] po prostu do Wolnej Europy, do „Kultury ”, gdzie się da, jakie są dojścia. […] No więc to by ły takie zajęcia grzebalnicze. Skończone, to trzeba te kwiatki na ty m grobie [posadzić], czy sto zostawić, tablicę zrobić…[655]
Kilkoro świadków uczestniczyło w rozrzucaniu ulotek w grudniu 1970 roku, były to jednak działania podejmowane spontanicznie przez izolowane grupy, niewiedzące nawzajem o swoim istnieniu (chociaż przeważne znające się z marcowych protestów). Bernard Bujwicki rozklejał w Krakowie plakaty („Od razu ginęły. Bo to w nocy się robiło. W każdym razie to nic tam wielkiego, nie. Nie pamiętam dokładnie. » Zbrodnia« – wie pan, coś takiego, takie rzeczy były
[napisane]. » Wybrzeże« i » Zbrodnia« ”[656] ). Mirosław Sawicki tworzył w Warszawie sieć przekazującą informacje o przebiegu wydarzeń na Wybrzeżu, a Teresa Bogucka uczestniczyła w przerzuceniu na Zachód zapisu rozmów między Gierkiem a strajkującymi stoczniowcami („W [19]70 roku największą rzeczą, jaką nam się udało, to ściągnąć te nagrania ze Szczecina, które – pamiętam – spisywałam chyba cztery dni z taśm. I przemycić”[657] ). Być może brak reakcji w Grudniu stał się dla środowiska impulsem do późniejszej mobilizacji. Z jednej strony pojawiła się nadzieja, że triumf partii po Marcu był chwilowy, a społeczeństwo jest nadal zdolne do buntu, z drugiej – złość i rozgoryczenie z powodu własnej bierności. Pokazuje to relacja Seweryna Blumsztajna. I taka stłamszona przez to by ła cała polska inteligencja. I w [19]70 roku – jest to znana opowieść – Jan Józef Lipski usiłował zorganizować taki list solidarnościowy z robotnikami na Wy brzeżu czy w obronie, czy coś. On by ł zawsze niezłomny, Janek. I poszedł do ludzi, którzy zawsze podpisy wali, i odmówili mu Słonimski, Ossowska, nie pamiętam kto jeszcze, ale tacy najważniejsi. To by ł czas, kiedy ci ludzie by li zniszczeni przez Marzec okropnie. Okropna atmosfera by ła, bardzo niedobra. Ja tego tak nie czułem bardzo, bo by łem na fali po wy jściu z więzienia, ale atmosfera by ła zupełnie okropna. Więc [19]70 rok nadal oglądałem jako kibic po prostu. Ale pamiętam, żeśmy rozmawiali, że to już następny m razem to […] trzeba razem. To już nie da rady [658] .
Początkiem odradzania się pokolenia ’68 jako pewnej formacji politycznej była środowiskowa solidarność okazywana w obliczu represji. Kolejne osoby angażowały się w pomoc tym, którzy zostali uwięzieni lub pozbawieni źródeł utrzymania, i w ten sposób sieci społeczne utkane w Marcu odtwarzały się i rozszerzały. Działanie tego mechanizmu pokazuje relacja Teresy Boguckiej z lata 1968 roku, kiedy właśnie wyszła z aresztu. Przeży łam okres takiej absolutnej izolacji społecznej. To znaczy rodzina, znajomi, najrozmaitsze osoby udawały, że mnie nie znają. I wtedy ratowała solidarność szeroko rozumianego środowiska. Wczoraj czy przedwczoraj przeczy tałam w gazecie opowieść o Topińskich, o rodzicach braci Topińskich, co to jeden dy rektor banku, drugi coś… I sobie przy pomniałam, że [w 1968 roku] dostałam telefon od pani, powiedziała, że nazy wa się Topińska i że mam się zjawić tu i tu, to dostanę pracę w Insty tucie Sztuki [PAN]. Ja jej w ogóle nie znałam, nawet [młody ch] Topińskich wtedy słabo znałam. Ona wiedziała, że ja wy szłam z tego kry minału i szukam pracy. […] To na tej zasadzie działało, że to środowisko szeroko rozumiane, które zmniejszało się bardzo przez emigrację, sobie pomagało. Moim zdaniem to jest odruch, taki normalny odruch, że wszy stkie rodziny się teraz spoty kają
i uczą się, jak się te paczki teraz robi do więzienia. To by ła bardzo duża sztuka: [odpowiednie] wy miary [paczki], jak wtopić gry ps, czy do pomidora… I powstawały takie grupy jak Bogusi Blajfer. To by ły wszy stko narzeczone i młodsze rodzeństwo ty ch, co siedzieli. Znaczy, jakoś to się rozszerzało w pewne inne kręgi, bo moim zdaniem ci nasi rodzice, znaczy moi, ty ch Topińskich, niespecjalnie się ty m zajmowali, co my robimy. Ale jak przy szło co do czego, to się oczy wiście skrzy kiwali i [organizowali] tam jakieś formy pomocy … Więc pierwszy okres by ł zły, ale wkrótce potem, muszę powiedzieć, nagle to środowisko zaczęło się rozrastać. To znaczy rozmaite osoby chciały się z nami spotkać. Do mnie przy chodził znajomy, przy prowadzał swojego znajomego, który chciałby porozmawiać, i w krótkim czasie powstało to, z czego później się KOR wy łonił, czy li takie połączenie środowisk literacko-arty sty czno-naukowo-kościelny ch. I to by ł bardzo ważny moment[659] . Ja zwierałem różne grupy, bo miałem zawsze dużo znajomości – opowiadał Jan Lity ński. – Ale to by ł taki okres, powiedziałby m, troszeczkę taki zawieszony. My śmy bardzo dużo współży li towarzy sko. Słuchaliśmy – ja zbierałem to w ogóle – obozowy ch piosenek rosy jskich, wy mienialiśmy się literaturą. To też w dużej mierze dzięki trockistom dostawaliśmy te książki. […] Przy chodziły książki rosy jskie, [to] Sołżenicy n, to Mandelsztamowa, Jewgienija Ginzburg, później [Anatolij] Marczenko. Tak że my śmy się ty m zaczy ty wali, o ty m dy skutowaliśmy [660] .
Uczestnictwo w rodzących się strukturach opozycji pozwalało się cieszyć przywilejem wyjątkowo rzadkim w PRL-u, a cennym zwłaszcza dla ludzi, którzy pamiętali atmosferę studenckich strajków – wolnością i środowiskowym bezpieczeństwem. „Ludzie z Marca” wspominają lata siedemdziesiąte jako okres budowania wyjątkowo gęstych i mocnych sieci towarzyskich. Na naszy ch ślubach, mówię też o środowisku KOR-owskim, nie mogło by ć mniej niż dwieście, trzy sta osób, z prostego powodu – dlatego że [ta rzeczy wistość] by ła nie do przeży cia w mały ch grupkach. My śmy dużo się spoty kali ze sobą, wszy stkie te uroczy stości rodzinne, to by ło zawsze dużo osób. My śmy mieli kawalerkę dwadzieścia pięć metrów, [a] przy chodziło na moje urodziny pięćdziesiąt osób. To by ł wy móg czasu. To znaczy, dlatego tę presję zewnętrzną – to SB, te zatrzy mania – można by ło przetrzy mać: ty lko mając poczucie absolutnej pewności, że jak [cię aresztują, to przy jaciele] się tobą zajmą, że będą przekazy do Wolnej Europy, że się zajmą żoną, że ci pomogą, że nie zostaniesz sam. Musiałeś czuć to wewnątrz[661] .
Zdaniem Waldemara Kuczyńskiego ponowne zaangażowanie pokolenia ’68 w politykę było wyborem wtórnym, naturalną konsekwencją przyjęcia pewnego stylu życia, który zakładał uniezależnienie się od autorytarnej władzy. My śmy liczy li potem, w latach siedemdziesiąty ch, że ta działalność opozy cy jna trochę
powściąga władzę, że będzie miała jakieś realne znaczenie. Ale przede wszy stkim to nam pozwalało po prostu w ty ch niszach opozy cy jny ch ży ć prawdziwy m, wolny m ży ciem, i to jeszcze taką wolnością ty m bardziej cenną, że miało się świadomość, że wokół czy ha na nią siła jakaś, która chce ją i nas udusić. Więc to by ło ty m bardziej cenne i w ty ch środowiskach panował taki, wie pan, klimat fajny, właśnie trochę związany z ty m zagrożeniem, niebezpieczeństwem. Ja pamiętam takie fantasty czne pierwsze wesele Sewka Blumsztajna, które odby wało się w Wy szogrodzie, u jakichś krewny ch Jana Józefa Lipskiego, przy takim drewniany m domku na skarpie wiślanej, gdzie tam cała ta banda gęgowa się zgromadziła… To się wzięło od sztuki [Janusza] Szpotańskiego Cisi i gęgacze. Cisi to by ła bezpieka, a gęgacze to by li ci, którzy gęgają […] opozy cja. […] Więc ten cały gęg się tam zleciał na to zebranie, wszy stko by ło obstawione przez bezpiekę, która nas tam podglądała. No i tam się śpiewało najbardziej, że tak powiem, anty rządowe pieśni, na całą okolicę wrzeszcząc, jak ty lko najgłośniej się dało, z akompaniamentem Kley ffa i Kelusa, no a jednocześnie się tęgo piło. […] Potem to się wszy stko poszerzało, bo przecież dochodziły nowe środowiska, pączkowały te inicjaty wy w całej Polsce, potem przy szła wielka Solidarność…[662] My śmy by li tak zmaglowani przez Marzec, pozbawieni [przez władzę] wszelkich możliwości – wspominała Teresa Bogucka. – W związku z ty m stworzy liśmy sobie środowisko z ambicjami, własne. Otóż ono by ło pociągające z zewnątrz. Bo czasy Gierka polegały na ty m, że to by ła coraz bardziej narastająca głupota. Ona może nie by ła agresy wna, ale to by ły czasy krety ńskie po prostu. Infanty lizacja mniej więcej taka jak teraz w ty ch mediach, ty lko pogodna infanty lizacja. I ludzi to męczy ło, a my śmy mieli krąg, w który m jak żeśmy odwalili te jakieś swoje obowiązki, pracę tu czy tam, tośmy toczy li rozmowy, dy skusje o Okudżawie, Jewtuszence, no, przy jeżdżali rozmaici ludzie, działo się. […] I to by ła taka propozy cja, że nie trzeba koniecznie się zabijać, wy jechać, można tu sobie ciekawie i mile ży ć. Taki kawałek, skwerek wolności[663] .
Intensywność więzi przyjacielskich była niezbędna, żeby obronić się przed represyjnymi mocami państwa. Ludzie pokolenia ’68 uczyli się pracy w grupie i bezwzględnego zaufania do siebie nawzajem. Niesamowite więzi grupowe i takie poczucie bezpieczeństwa z tego pły nące – mówiła Joanna Szczęsna, wspominając swoją działalność w opozy cji lat siedemdziesiąty ch. – Zresztą to poczucie bezpieczeństwa by ło rzeczy wiste. Ja pamiętam, jak w marcu [19]77 roku nas, to znaczy „Biulety n Informacy jny ”, Sewka, Jasia Lity ńskiego, mnie i chy ba jeszcze jedną osobę, aresztowano. To znaczy wkroczy li na nasze zebranie i zatrzy mano nas, w maju. I Jacek Kuroń doszedł do wniosku, że to jest zmiana polity ki wobec opozy cji, że zamknięto nas specjalnie w piątek, po to żeby wy musić na jakimś prokuratorze sankcje tak, żeby […] nie można by ło interweniować. Miał jakąś całą koncepcję, że to by ło nieprzy padkowe, że chcą nas zamknąć, że to już jest rażenie opozy cji. I zrobił taki gwałt na cały świat w tej sprawie, a on potrafił, miał dużą siłę przebicia, że opowiadał mi mój znajomy z Nowego Jorku, że o mało nie wpadł pod autobus na Times
Square, ponieważ tam szła gazeta [wy świetlana na ekranie reklamowy m] i nagle zobaczy ł, że idzie Joanna Szczęsna, i uznał, że ma halucy nacje. Po prostu on znał panienkę, która pracowała w rozgłośni harcerskiej, i nagle po prostu [na pierwszej stronie] gazety ! Otwierało się naszy m aresztowaniem po prostu, w całej Europie, dzienniki radiowe, telewizy jne. […] No więc naprawdę to nie by ł wy bór więzienia czy wy bór marty rologii, to by ł wy bór pewnego sty lu ży cia, który dawał dużo radości, naprawdę silne poczucie bezpieczeństwa, wiemy, jak to jest potrzebne – takie, że się nie zostanie samemu. Przecież w KOR-ze by ło fantasty czne to, że na przy kład jeśli się ty lko dowiady wało, że u kogoś jest rewizja, to po prostu się ludzie zjeżdżali. Kalendarzy k chowali, żeby nie [wpadł w ręce SB], patrzy li, czy nie mają w domu czegoś [nielegalnego], i po prostu przy jeżdżali, żeby nie zostawić tego człowieka samego. To jest tak absolutnie… Czułam się naprawdę fantasty cznie bezpieczna [664] .
Szczęsna, porównując swoją działalność w konspiracyjnym Ruchu z późniejszym zaangażowaniem w „otwarty” KOR, nie ma wątpliwości, że drugi model oporu był o wiele efektywniejszy. Jawność pozwalała nie tylko (paradoksalnie) skuteczniej przeciwstawiać się SB, ale też rozszerzać grono osób uczestniczących w różnych formach opozycyjnej aktywności. Odradzające się, głównie w Warszawie, środowisko marcowych buntowników wciągało w swoją orbitę coraz to nowe osoby. Często platformą umożliwiającą nawiązanie porozumienia okazywała się właśnie pamięć uczestnictwa w studenckim buncie. [Doświadczenie Marca] zaprocentowało w pewny m generacy jny m sensie – wspominała Teresa Bogucka. – To znaczy po trzech zdaniach w pociągu z kimś zamieniony ch ja wiedziałam, że to jest człowiek z takim doświadczeniem […]. I śmiało mogłam pokazać, że mam „Kulturę”, i dać adres, żeby przeczy tał[665] .
Fenomen wspólnoty pokoleniowej najmocniej ujawnił się właśnie w dekadzie następującej po Marcu. Opór społeczny był wówczas zjawiskiem rzadszym niż w okresie Solidarności, a krytyczne opinie na temat systemu najczęściej zachowywano dla siebie i najbliższych. Uniwersyteckie bunty pozostawiały ślad, który stawał się znakiem rozpoznawczym uczestników. Jednostki ukształtowane przez podobne doświadczenia polityczne odnajdywały się w tłumie i porozumiewały za pomocą specyficznego systemu znaków i symboli. Wspólna pamięć generowała wspólny kod komunikacyjny – składały się na niego te same żarty, piosenki, rozczarowania i nadzieje. Kilka miesięcy później [po Marcu] pojechałam na badania etnograficzne, ponieważ by łam na etnografii i musiałam zaliczy ć prakty ki terenowe – opowiadała Anna Dodziuk. – Na ty ch
prakty kach terenowy ch by ł późniejszy członek KOR-u Józek Śreniowski. [19]68 [rok], no to do KOR-u by ło jeszcze parę lat. W każdy m razie po prostu dogadaliśmy się w ćwierć minuty. Siedzieliśmy cały mi godzinami i opowiadaliśmy sobie – on mi szczegółowo opowiadał, jak to by ło w marcu w Łodzi, ja mu szczegółowo opowiadałam, jak to by ło w marcu w Warszawie. I rzeczy wiście jest tak, że te więzi przetrwały [666] .
W dwudziestą rocznicę Marca Seweryn Blumsztajn mówił: W Polsce niemal każda generacja musi mieć swoje powstanie, moment, który wy znacza identy fikację pokoleniową. I można mówić o czy mś takim jak pokolenie marcowe. Spoty kałem np. na Mazurach ustabilizowany ch inży nierów z „maluchami”. Wieczorem przy wódce deklarowali: „My jesteśmy pokolenie marcowe”, i przy pominali piosenki tamty ch dni. To by ł po prostu zwornik świadomości tego pokolenia [667] .
Dominującą cechą generacji marcowych buntowników miała się okazać utrata wiary w prawomocność i racjonalność systemu. Marzec mnie nauczy ł paru rzeczy – wy jaśniał Michał Komar. – Po pierwsze, że interes grupowy – a mówiąc o grupie, mam na my śli warstwę średnią aparatu party jnego – że interes grupowy spali wszy stko. Że Polska umrze. I ten socjalizm się rozpieprzy, ponieważ jest niezdolny do niczego. Jest zdolny ty lko do uruchomiania pałki. Że wy czerpał się [668] . My ślę, że nie bez powodu się mówi o pokoleniu marcowy m – opowiadała Elżbieta Petrajtis-O’Neill. – Nas ten Marzec ukształtował. To by ło coś tak obrzy dliwego, że po prostu trudno by ło ży ć. Wszy scy, którzy by li zaangażowani, [którzy ] by li na wiecu, wiedzieli, co się dzieje – [choć] nie powiem, że to by ło sto procent moich kolegów. By li zszokowani i przerażeni ty m, że tak można. Natomiast inni by li obojętni, my ślę. Nie umiem powiedzieć, jaka by ła reakcja większości, bo się nie interesowałam większością. Później się ludzie porozdzielali, porozchodzili. Ale ci, dla który ch Marzec stanowił przeży cie, to zostało w nas już na zawsze. I to ukierunkowy wało nas później w naszy ch działaniach czy w oporze przeciwko sy stemowi[669] .
Niechęć do partyjnej dyktatury oznaczała zarazem wstręt do populistycznych haseł. Narodowo-policyjna retoryka, którą władze posługiwały się w walce ze studentami, uodporniła „ludzi z Marca” na ideologiczne zaczadzenie. Generacja 1968 nauczyła się kierować w działaniu własnym sumieniem i wystrzegać stadnych emocji. Chociaż nie ulega wątpliwości, że respondenci, charakteryzując marcową generację, patrzyli w lustro, kwestia moralnego indywidualizmu jako cechy wyróżniającej pokolenie podnoszona jest w niejednej relacji. Dobitnie zwracał na to uwagę Leszek Sankowski.
Proszę zauważy ć, że nasze pokolenie – rozumiane szeroko – w jakiś sposób by ło motorem późniejszy ch [przemian], łącznie na pewno z Sierpniem. [Charaktery zowało je] coś, co można nazwać bierny m oporem. Taki, jak zwał, tak zwał, pewien ład moralny w poczy naniach, a więc jakaś otwartość, szczerość, unikanie rewanży zmu. To też pewnie brało się z jakichś przekonań wspólny ch, które nie wiem, czy teraz jeszcze obowiązują, ale my ślę, że dla nas coś takiego istniało[670] .
O podwójnym rozczarowaniu – prawdziwym obliczem nie tylko systemu, ale też społeczeństwa – mówiła z kolei Joanna Szczęsna. Miałam cały czas uczucie, że to jest moje przeży cie pokoleniowe. […] Że absolutnie w moim przy padku, ale też my ślę, że bardzo wielu moich znajomy ch z mojego pokolenia, to by ło coś takiego, że łuska spadła z oczu, że nie można udawać, że jest coś w porządku. Nie jest, i to bardzo fundamentalnie. Przedtem my ślałam, że każdy ustrój produkuje własny ch biedaków, własny ch niedostosowany ch, i z natury nie może by ć sprawiedliwy, bo człowiek jest ułomny, że po prostu należy łatać ty le, ile można, w miejscu, gdzie się jest. Nie. [Odkry łam] że [na sy stemie] jest jakaś bardzo, bardzo fundamentalna skaza i to pokazał Marzec. Plus jeszcze jedna rzecz dla mnie, ja my ślę, że i dla inny ch osób, co potem wracało w różny ch ty ch… Jak łatwo jest po prostu odwołać się do ciemny ch stron ludzkiej natury, po prostu. Marzec pokazał [to] absolutnie. I że – to samo by ło w czasie wojny i w czasie pogromów potem, prawda – […] jak łatwo jest naszczuć na inny ch[671] . Na pewno by ło tak, że całe pokolenie wtedy ludzi na studiach, a może i nawet trochę młodszy ch, nagle zderzy ło się z polity ką – mówił Sewery n Blumsztajn. – Nagle odkry ło, że ten kraj, który by ł tak naturalny m, dość miły m, wesoły m barakiem, że to są rzeczy nieprzy jemne [672] .
Opowieść o generacji ukształtowanej przez studenckie strajki nie zawsze przyjmowała postać narracji heroicznej. Według niektórych respondentów czynnikiem formującym była trauma związana z klęską marcowego zrywu. Wspólnym doświadczeniem pokolenia ’68 są przede wszystkim represje: bicie w czasie demonstracji, aresztowania, śledztwa, karny pobór do wojska, zakaz powrotu na studia i przymus podjęcia pracy fizycznej, nierzadko antysemickie szykany. Ci uczestnicy protestów, którzy uniknęli bezpośredniego kontaktu z milicją i Służbą Bezpieczeństwa, skazani byli na życie w strachu. W takim ujęciu to suma indywidualnych strategii wobec traumy stworzyła pokolenie Marca. Włodzimierz Pańków mówił: Te pięćdziesiąt ty sięcy młody ch ludzi, którzy przeszli przez ten egzamin, bo to by ł egzamin – ja traktuję do tej pory marzec i sierpień 1968 jako taki egzamin – przeszliśmy przez pewien egzamin, który nie wszy scy zdaliśmy, nawet niektórzy marnie bardzo zdali,
ale doświadczy liśmy czegoś i zwątpiliśmy w coś, to znaczy zwątpiliśmy w to, że sy stem jest naprawialny […] te wy darzenia sprawiły, że pojawiła się grupa ludzi, która już nie wierzy ła temu sy stemowi, a jeszcze miała przy wiązanie do pewny ch wartości[673] .
Ważnym etapem w ówczesnych doświadczeniach życiowych pokolenia było zbliżenie z Kościołem. Bunt roku 1968 był buntem inteligenckim, młodzieżowym i w dużej mierze świeckim. Tradycja religijna nie odgrywała prawie żadnej roli w autoportretach kontestatorów, a większość odwoływała się bądź do kategorii humanistycznych (wolność, prawda), bądź socjalistycznych (zakorzenionych w rodzinnej tradycji). Tymczasem okres pomarcowej stagnacji i marazmu pozwolił dostrzec, że wartości, o które walczyli podczas uniwersyteckich wieców, mogą także znaleźć w katolicyzmie – w każdym razie w jego warstwie intelektualnej i otwartej, uosabianej przez kluby inteligencji katolickiej. Jan Wyrowiński wspomina: Na początku lat siedemdziesiąty ch by łem pod wrażeniem […] arty kułowanej wtedy przez środowiska związane ze „Znakiem”, z „Więzią” i tak dalej potrzeby jednak zwracania uwagi na te podstawowe sprawy, czy li na przestrzeganie praw człowieka i to wszy stko, co by ło ich fundamentem działania. Tak że ta moja droga do Klubu Inteligencji Katolickiej by ła taką drogą naturalną, bo po prostu to się wszy stko jakoś tak zbiegło i w pewny m momencie uznałem, że jednak nie mogę stać z boku. I kiedy przeprowadziłem się do Torunia, tak się złoży ło, że tam by ł ten najmniejszy Klub [Inteligencji Katolickiej], który pochodził z rozdania popaździernikowego. To tam po prostu jakoś się zakotwiczy łem. Tam się czułem bardzo dobrze i tam równocześnie miałem możliwość… Oczy wiście to by ło też reglamentowane, ale jednak skala, no i sama atmosfera, ludzie, to wszy stko odbiegało znacząco od tego, co by ło na zewnątrz[674] .
Jeszcze dłuższą drogę do przebycia mieli ludzie ze środowiska dawnych „komandosów”. Przeważnie wywodzący się z domów ateistycznych lub zasymilowanych rodzin żydowskich i pojmujący świat za pomocą kategorii marksistowskich, postawy religijne traktowali z dużym dystansem, którego nie przełamały pierwsze próby nawiązania dialogu, podejmowane w czasach Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. Jedną z płaszczyzn porozumienia było – przytaczane już – zjawisko zbliżania się różnych anty- i asystemowych środowisk na początku lat siedemdziesiątych. Istotną rolę odegrało także opublikowanie w 1971 roku przez Bohdana Cywińskiego, publicysty „Znaku”
i działacza warszawskiego KIK-u, książki Rodowody niepokornych. Praca poświęcona była postawom młodej polskiej inteligencji wobec rosyjskiego zaborcy pod koniec XIX i na początku XX wieku oraz – co na początku lat siedemdziesiątych miało szczególną wymowę – współpracy między radykalną lewicą a katolikami. Marcowi buntownicy odkryli wiele podobieństw między losami postaci przedstawionych w książce a własnymi drogami życiowymi, książka Cywińskiego stała się zaś jednym z kamieni milowych w ich dojrzewaniu politycznym[675] . Z mojej perspekty wy – relacjonowała Joanna Szczęsna – to [dialog z Kościołem] dopiero zaczął odgry wać rolę, jak by łam w Warszawie i po książce Bogdana Cy wińskiego o młody ch niepokorny ch, która by ła takim rodzajem, no, biblii dla ty ch środowisk, też i objawieniem, że można z różny ch stron iść w tę samą stronę, w ty m samy m kierunku[676] .
Uznanie dla dzieła pociągnęło za sobą zainteresowanie autorem, inicjując dialog marksistów z katolikami. Okazało się wtedy, że my już nie jesteśmy tacy marksiści – zapamiętał Jan Lity ński. – Zdecy dowanie wtedy odchodziliśmy od marksizmu. Odkry waliśmy to, że nie jesteśmy marksistami, już po więzieniu prawdopodobnie. Ale to znowu trudno jest mi dokładnie powiedzieć, bo to oczy wiście nie by ło takiego momentu: „Aha, już nie jestem marksistą”, ty lko powoli ten języ k stawał się pod tą pokry wką kompletnie pusty. By ć może te dy skusje też w ty m pomogły [677] .
Dyskusje z KIK-owcami odcisnęły się też w pamięci Seweryna Blumsztajna. To bardzo ważne […]. Dla takich ludzi jak ja, którzy ży li zupełnie w świecie bez sacrum wy chowani, to jest odkry cie w ogóle jakiegoś świata nowego i jakichś problemów nowy ch, i py tań nowy ch, i… Dla Teresy Boguckiej to jest powrót na przy kład do tego świata, prawda? I to jest pierwsze spotkanie. Drugie, znacznie mniej ważne, ale już przed samy m KOR-em, rok czy dwa, to jest to spotkanie z Czarną Jedy nką [druży ną harcerską]. To ty lko pokazuje to, że my śmy by li obecni jako środowisko, szukaliśmy kontaktów, przy jaźniliśmy się, coś tam się działo. By ła książka Cy wińskiego, by ła odpowiedź Adama [Michnika] na tę książkę. Rodowody niepokornych Cy wińskiego i odpowiedź Kościół, lewica, dialog Adama [678] .
Spośród trzydziestu ośmiu członków Komitetu Obrony Robotników osiemnastu było zaangażowanych w protesty marcowe – z tej liczby prawie wszyscy to osoby urodzone po wojnie. Również wśród respondentów, którzy po 1968 roku zdecydowali się pozostać w czynnej opozycji wobec systemu,
zdecydowana większość tworzyła KOR lub z nim współpracowała. Autobiograficzne narracje łączą rok 1968 i 1976 w ciąg przyczyn i skutków. Marzec został wpisany w historię polskich buntów obok [buntów] robotniczy ch – mówił w 1988 roku Sewery n Blumsztajn. – Został wpisany w taką ludową wersję historii. Przede wszy stkim my ślę, że pokolenie marcowe zrobiło KOR. To jest personalnie wy liczalne. Prawie wszy scy KOR-owcy w Marcu siedzieli. Nie ty lko Adam [Michnik] i ja. Przecież nawet Mirek Chojecki przesiedział czterdzieści osiem [godzin], Andrzej Celiński, Antek Macierewicz… Poza ty m wiem, kto mi składał „Biulety n Informacy jny KOR-u”, kto do niego pisał, kto woził. To wszy stko by ła generacja ludzi z Marca. […] Czasami widać to nawet przestrzennie. W Warszawie Stegny i Ursy nów by ły w czasie działalności KORu najakty wniejszy mi dzielnicami. Tak zostało do dzisiaj. Wiązało się to z ty m, że […] wprowadziło się do [ty ch bloków] marcowe pokolenie. KOR-owski „Biulety n Informacy jny ” miał pięć ty sięcy nakładu i składany by ł w dziesięciu punktach, chy ba osiem by ło w ty ch dwóch dzielnicach. To coś znaczy [679] .
Tezy o fundamentalnym znaczeniu Marca dla historii opozycji najczęściej pojawiają się w relacjach byłych „komandosów”. Jak twierdzą, pomni, że droga do masowych społecznych wystąpień wiedzie przez swoistą pracę organiczną: organizowanie debat i kółek samokształceniowych, powtarzali ten wzór działania w latach siedemdziesiątych. No, my śmy by li trzonem KOR-u, co tu dużo mówić – opowiadała Teresa Bogucka – to środowisko. Mieliśmy już oczy wiście dawno niemarksistowskie poglądy, takie właśnie zbliżone, wy mediowane ze światły m katolicy zmem, oderwaliśmy się od ty ch mechanizmów history czny ch, ty lko przeszliśmy na taką historiozofię, by m powiedziała, że „kiedy ś to się musi skończy ć, ten komunizm”. I możliwe, że będą szanse, ale wy gry wa ty lko naród, który jest gotowy przy jąć taką szansę. No więc uczy my się przy jmować szanse, czy li jak najwięcej wiedzy, jak najwięcej rozmów, jak najwięcej oświaty i jak najwięcej jawny ch działań. To jest też chy ba z tego, że tak powiem, skupienia się pomarcowego. Jak ta nasza gromadka [została] opluta, ale ujawniona publicznie, to do nas rozmaite osoby się zgłaszały. To jest tak, jak, nie wiem, w ciemności latarnia morska, prawda? Ci, co chcą się spotkać, to się tam spoty kają. I to, że właśnie do nas docierały najróżniejsze osoby, także spoza Warszawy, które chciały porozmawiać z ludźmi, którzy by li przeciw. […] To sprawiło, że my śmy sobie uświadomili, że waga jawnego działania jest olbrzy mia. Bo ci ludzie, którzy coś widzą, że jest nie tak, czują się osamotnieni. Takie jest zadanie władzy, żeby oni uważali, że są sami, jedni, a dookoła sam entuzjazm i poparcie. Jeżeli się jawnie pokaże, że są też inni, którzy my ślą podobnie, to tamci nie poczują się sami. No i takie coś trenowaliśmy, po czy m przy jechał papież i w skali masowej to zadziałało, prawda? [Piotr Osęka: A teraz czerwiec [19]76, jest podwyżka cen.] Dowiedzieliśmy się o ty m na „balu prezy denta”, czy li na imieninach Jana Józefa Lipskiego. I tam Jacek Kuroń zakładał się ze wszy stkimi, że staną zakłady [pracy ]. I to ciekawe, bo większość uważała, że nic, że
[robotnicy ] zniosą wszy stko. Ale stanęły i my po prostu jak stare szkapy – zagrała trąbka, to wszy scy przy lecieli. I ja już następnego dnia poleciałam do nich, wszy scy tam by liśmy, i: kto ma dojścia, jak się dowiedzieć, ja tam mam kuzy nkę, ktoś mieszka w Ursusie. […] To by ły niedobitki marcowe plus oczy wiście jakieś osoby, które dołączy ły, ale głównie to niedobitki marcowe. Bo nie wszy scy mieli taką śmiałość, żeby jechać do Kuronia – to się później zrobiło. Ale my śmy się od razu wszy scy stawili. Nawiązaliśmy kontakty, dzięki czemu wiedzieliśmy, kiedy jest proces, no i co? KOR się tam, na ty m kory tarzu zawiązał[680] .
Robotnicze bunty miały oczywistą przewagę nad protestami inteligentów: były jedyną formą oporu mogącą realnie zagrozić stabilności systemu. Stanowiły cios nie tylko w wymiarze ideologicznym – to gniew wielkich zakładów pracy stał za cyklicznymi kryzysami politycznymi w PRLu i wymuszał zmiany na stanowisku pierwszego sekretarza. Niezadowoloną inteligencję stosunkowo łatwo było spacyfikować (co pokazał dobitnie przebieg wypadków w Marcu) – przeciwko zdeterminowanym robotnikom trzeba było wysyłać wojsko. Protest inteligencki, chociaż nie stwarzał bezpośredniego niebezpieczeństwa dla rządzących, pozostawiał jednak po sobie sieć nowych kontaktów między izolowanymi wcześniej środowiskami: „infrastrukturę społeczną” zbudowaną z myślą o działaniach opozycyjnych. Różnicę tę dobrze zapamiętała Teresa Bogucka. Ale my śmy już wiedzieli [w latach siedemdziesiąty ch], że można przeży ć kry minał, wy chodzi się i jest dokąd wrócić. Jednak więzi środowiskowe by ły niesły chanie ważne. To się w [19]76 okazało, jak żeśmy ze zdumieniem stwierdzili, że robotnicy nie mają czegoś takiego. Jak usiłowaliśmy listę aresztowany ch zaraz po wy darzeniach [w Radomiu i Ursusie] zrobić, to nawet jak się dotarło do fabry ki, to ktoś mówił: „No by ł tu, przy maszy nie, podobno godziwy, ale ja nie wiem, jak on się nazy wał”. Ponieważ robotnicy są rzeczy wiście w kręgu sąsiedzko-rodzinny m osadzeni, a coś takiego jak środowisko, że się znamy [z pracy ], to nie bardzo. To się strasznie mściło na nich[681] .
Być może w tym miejscu należy zakończyć opowieść o „ludziach z Marca”. Nurt o nazwie „pokolenie ’68” włącza się w rzekę działań społecznych ostatniej dekady Polski Ludowej, a jego wody mieszają się z innymi dopływami. Autobiograficzna narracja zatraca swoją specyfikę, stając się częścią szerszej opowieści – o Solidarności, stanie wojennym, podziemiu lat osiemdziesiątych, Okrągłym Stole. Pamięć marcowej generacji roztapia się w wielości pamięci narodowych; trudno odtąd kreślić granice oddzielające doświadczenie „ludzi
z Marca” od przeżyć ich młodszych lub starszych kolegów. Warto się zastanowić, czy nie obserwujemy zjawiska opisanego przez Hannę Świdę-Ziembę jako zmierzch pokolenia. Generacyjna wspólnota eroduje oto pod wpływem zmian historycznych. Znamienne dla tej [przy jętej w książce] definicji jest to – pisała autorka Młodzieży PRL – że wy różnikiem pokolenia staje się ów sy stem znaczeń, który stanowi języ k naturalnego dy skursu wewnątrz pokolenia. Pokolenie w ty m rozumieniu, odmienny m od rozumienia potocznego, kończy się wtedy, gdy ginie owa światopoglądowa wspólnota, mimo że ludzie, którzy do owej wspólnoty należeli, ży ją dalej, mają swoje biografie, dla który ch może mieć znaczenie fakt, że w młodości by li uczestnikami określonego doświadczenia pokoleniowego (tzn. funkcjonowania w ramach wspólnoty światopoglądowej), a nawet wtedy gdy niektórzy zachowali podstawowe ry sy światopoglądu dawnej wspólnoty, ty le że ten światopogląd ma już charakter indy widualny, nie stanowi języ ka komunikacji szerszej zbiorowości[682] .
W świadomości tego pokolenia silnie zakotwiczone jest jednak przekonanie, że Sierpień ’80 stanowił przedłużenie Marca ’68. Uniwersyteckie strajki znalazły oto swoje dopełnienie w porozumieniach podpisanych dwanaście lat później w gdańskiej stoczni. Nikt mnie nigdy nie przekona, że bez Marca możliwa by łaby Solidarność – mówiła Anna Dodziuk – ponieważ wtedy się utkały takie więzi, że wy starczy ło pół słowa, żeby wszy scy zakasy wali rękawki i zaczy nali coś robić po prostu. I przy chodzili inni ludzie, inne pokolenia i się, jak by to powiedzieć…? Podłączały się pod ten wzorzec. Wzorzec istniał, wzorzec! Na przy kład taki banalny, prosty przy kład. Wtedy [w Marcu] się przecież ukształtował wzorzec niezeznawania w śledztwie. Przecież nie wiadomo by ło, że można to robić, nie wiadomo by ło, że warto to robić. Po Marcu właściwie nie by ło cienia wątpliwości na ten temat[683] .
Kompetencje i światopogląd ukształtowane w okresie studenckich protestów procentowały w roku 1980. Ci, którzy przez 1968 rok przeszli akty wnie – wspominała Maria Żółtowska – to by ła przy szła Solidarność. Jestem przekonana, że nie by łoby tak jednolitego zry wu, gdy by nie doświadczenia 1968 roku. Wiele by ło osób takich jak ja, które nie funkcjonowały w żadny ch opozy cy jny ch do ustroju strukturach, a który m 1968 rok zdarł tą zasłonę dy mną. To już by ło uzdrowienie na stałe, już potem ani Gierek, który w pewny m momencie jakieś nadzieje budził w wielu osobach, ani nic, co się później działo, na nikim nie robiło wrażenia. My śmy już wiedzieli, że to jest ustrój, który musi odejść, który się nie kwalifikuje do tego, żeby funkcjonować normalnie w świecie [684] .
Jacek Kurczewski, socjolog i naoczny obserwator studenckiego buntu,
wskazywał, że najważniejszym doświadczeniem formującym marcowe pokolenie było zetknięcie z cyniczną, kłamliwą i otwarcie antysemicką kampanią propagandową. Pogoda by ła obrzy dliwa, czas w ogóle by ł obrzy dliwy i obrzy dzenie bierze na wspomnienie tego wszy stkiego. W ty m brudny m błocie dokony wało się szy bkie otrzeźwienie młodej, najmłodszej inteligencji polskiej. Na czy m właściwie ta lekcja polegała? Żeby to zrozumieć, trzeba sobie przy pomnieć, że czy m inny m jest wiedza otrzy my wana w przekazie od inny ch, a czy m inny m wiedza naby ta przez własne doświadczenie. Rozpiętość pomiędzy deklarowaną fasadą a rzeczy wistością by ła znana, jeśli nie z podręczników, to przy najmniej z potocznego dowcipu. Tu jednak następowało zdarzenie bezpośrednie. Inteligencja bardziej wierzy słowu niż pracujący fizy cznie, więc boleśniej odczuwa zdradę słowa. Z tego zawodu wy rosło pokolenie dy sy dentów, konspiratorów i buntowników, choćby potencjalny ch. Ziarno Marca wschodzi przecież i w Sierpniu[685] . Moje dojrzewanie polity czne w [19]68 roku przebiegło w bły skawiczny m tempie – relacjonował Piotr Rachtan. – Jeszcze na początku [19]68 roku ja sądziłem, że można ten sy stem socjalisty czny jakoś zreformować, a pod koniec już wiedziałem, że to jest niemożliwe. Ja potem ży łem w ty m sy stemie, oczy wiście jakoś trzeba by ło się zaadaptować do tego. Trzeba by ło może na jakieś koncesje nawet pójść, ale by ły oczy wiście granice tego. By ły granice, i to by ły granice zupełnie nieprzekraczalne. To by ły takie granice, które później spowodowały, że ja się znalazłem po stronie Solidarności w sposób tak naturalny, jak to by ło zupełnie możliwe. A wcześniej cały czas miałem kontakty ze środowiskami KOR-owskimi, będąc jednocześnie dziennikarzem [686] .
Niektóre świadectwa precyzyjnie wskazują, jakie umiejętności zdobyte w Marcu pozwalały skuteczniej organizować zryw społeczny Sierpnia. Władysław Sidorowicz, odwołując się do swojej działalności we wrocławskim komitecie międzyuczelnianym, mówił: [T]o mi w Solidarności pomogło rozumieć falowanie sali: że w jednej chwili jesteś bohaterem, a po chwili widzisz, jak tłum się odwraca. I po drugie – można powiedzieć, że mój wkład w okresie solidarnościowy m w poczy nania zarządu regionu, organiczny wkład, [brał się stąd, że] ja rozumiałem, że emocje są czy mś, co wy parowuje. Że na emocjach długo się nie pojedzie, że trzeba tworzy ć bazę organiczną. I tutaj się spierałem z kolegami. […] W każdy m razie na pewno to doświadczenie marcowe wy czuliło mnie na to, że falowanie nastrojów daje złudne poczucie siły. Pamiętam, po wiecach [w Marcu] jaka by ła pozy cja komitetu między uczelnianego, a potem jak my śmy zaczy nali by ć wierzchołkiem góry lodowej, pod spodem której niczego już nie ma. I tego się bardzo bałem w Solidarności[687] .
Rok 1980 zajmuje ważne miejsce w biografiach byłych „komandosów”, którzy uczestniczyli w działalności opozycyjnej po Marcu. Wszy scy się odnajdują – opowiadała Teresa Bogucka. – Przecież ten KOR by ł rozbudowaną, potężną insty tucją i moim zdaniem odgry wa w [19]80 roku niesły chanie ważną rolę, ponieważ przekazuje informacje o ty m, co się dzieje na Wy brzeżu. Bo wy dawało nam się, że [to jest] najważniejsze. Przedtem stłumiono gdzieś w Lublinie strajk, w lipcu. [Władzy ] udało się go, że tak powiem, ograniczy ć. Nie rozlało się. A tutaj [w sierpniu] wy dawało nam się najważniejsze, żeby wiedziano. I oni [strajkujący stoczniowcy ] też inaczej się zachowali, jak o nich wiedziała nie ty lko cała Polska, ale – jak się okazało – nawet cały świat. A całą tą inicjaty wę informacy jną to my śmy zrobili. To by ło tak, że tam pojechali ludzie i dzwonili, podawali jakieś telefony, i się biegało, z kolejny ch budek na nie dzwoniło. Przery wano rozmowy w budkach. Trzeba by ło biec do następnej, żeby ciąg dalszy wy słuchać i to naty chmiast przekazać ty mi KOR-owskimi ścieżkami[688] .
Niełatwo jednoznacznie orzec, czym różnił się akces „ludzi z Marca” do Solidarności od zaangażowania w ruch osób pozbawionych wcześniejszych doświadczeń politycznych, jednak większość historyków i socjologów jest zgodna, że pokolenie ’68 w istotny sposób wpłynęło na kształt narodowej „samoograniczającej się rewolucji”. Jak pisał Marcin Kula: Bunt, który miał miejsce w 1980 i w latach późniejszy ch, może nastąpiłby również bez Marca (któż to wie) – ale bez tego epizodu w wielu punktach miałby odmienny charakter [689] .
Procesy i zjawiska, które trudno uchwycić, posługując się narracjami uczestników tamtych wydarzeń, są lepiej widoczne z perspektywy badań ilościowych[690] . Generacja roku 1968 jest falą, której rozchodzenie się w polskiej historii możemy zaobserwować, na przykład analizując skład elit Solidarności. Oto wśród delegatów na I Krajowy Zjazd w Hali Olivia i członków wybranej wówczas Komisji Krajowej jest zdecydowanie więcej ludzi z roczników 1946 i 1954, niż było ich w całej ówczesnej populacji. Dlaczego? Okazuje się, że trajektorie życiowe obu generacji są ze sobą ściśle splecione. Działacze urodzeni w 1954 roku mieli we wrześniu 1981 roku po dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Był to zapewne minimalny wiek predestynujący w oczach mas związkowych do wyboru na zjazd (a więc dający gwarancję, że kandydat nabył doświadczenie niezbędne do orientowania się w problemach
robotniczych), chociaż głosujący często sami ledwie przekroczyli dwudziestkę[691] . Formację działaczy między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia – zwłaszcza w odniesieniu do robotników – spajało też kilka specyficznych doświadczeń historycznych. Było to pokolenie, którego start w dorosłość nastąpił w pierwszych latach dekady gierkowskiej, w okresie gwałtownego wzrostu stopy życiowej i równie szybko rosnących aspiracji, napędzanych propagandą sukcesu. Dwudziestoletni wykwalifikowany robotnik, który w 1974 roku podejmował pierwszą pracę w dużym przedsiębiorstwie, mógł się spodziewać, że jego zarobki będą rosły, z czasem dorobi się samochodu i kolorowego telewizora, a kiedy założy rodzinę, nie będzie miał problemu z uzyskaniem przydziału na mieszkanie spółdzielcze. Kryzys zapoczątkowany w 1976 roku zniweczył te nadzieje. Pojawiła się frustracja, zapewne szczególnie dotkliwa wśród młodych, a więc grupy bardziej skorej do buntu, zarazem mającej bolesne poczucie deprywacji – okradzenia z życiowych planów[692] . To samo pokolenie dopiero w czerwcu 1976 roku doświadczyło pierwszego w swoim życiu buntu przeciw władzy. Robotnicze protesty, brutalna reakcja władz, propagandowe seanse nienawiści wobec „warchołów z Radomia i Ursusa” kształtowały polityczny światopogląd dwudziestokilkulatków. Załamała się legitymizacja nie tylko ekipy rządzącej, ale i całego systemu. O ile na początku dekady patrzono z optymizmem w przyszłość, o tyle schyłek lat siedemdziesiątych nacechowany był utratą złudzeń: państwo traktowano jak ciało obce, groźne i wrogie[693] . Chociaż Czerwiec ’76 nie miał w społecznej świadomości tak dramatycznych konotacji jak Grudzień ’70 – nie wprowadzono czołgów ani wojska, bito, lecz (poza kilkoma wyjątkami) nie mordowano – to właśnie protesty z 1976 roku dla młodych robotników w roku 1980 były zasadniczym punktem odniesienia w ocenie sytuacji politycznej. Dla niektórych zresztą wspomnienie tamtego czerwca było wręcz paraliżujące. W 1976, jak Ursus stanął, tak i my śmy stawali, nic nie robiliśmy, my śmy solidnie stawali – opowiadała w 1980 roku jedna z respondentek. – Ja miałam też, przez pół roku mi strącali 10%. Ja miałam 10%, bo pracowałam 10 lat, z tej pensji jeszcze mi coś dalej rąbnęli, ale to już nic takiego dla mnie nie by ło. Pomy ślałam sobie, trudno. Teraz żeśmy w ogóle nie stawali z pracą [694] .
Podczas gdy reprezentowane w elicie Solidarności pokolenie 1954 roku zdominowane jest przez wykwalifikowanych robotników, generacja trzydziestopięciolatków urodzonych około 1946 roku składa się głównie z inteligentów. W tej grupie obecni są nauczyciele akademiccy, dziennikarze, lekarze, ale przede wszystkim inżynierowie z wielkich zakładów produkcyjnych, którzy uniwersytecką (politechniczną) edukację zaczynali w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Obok pokolenia Czerwca ’76 widzimy więc oto pokolenie Marca ’68. Należy zaznaczyć w tym miejscu, że w Solidarność włącza się znacząca większość bohaterów niniejszej książki – najczęściej zostają lokalnymi liderami ruchu. Nawet ci, którzy porzucili politykę po 1968 roku, teraz znów się aktywizują. Późniejszymi doświadczeniami respondentów są internowanie i udział w podziemiu lat osiemdziesiątych: pisanie do drugoobiegowej prasy, organizowanie zaplecza wydawniczego, pomoc w przekazywaniu pieniędzy z Zachodu. Lekarze dostarczają prześladowanym działaczom fałszywych zaświadczeń lekarskich i ukrywają ich w szpitalach, inżynierowie produkują przy użyciu zakładowych maszyn i narzędzi części do maszyn poligraficznych. Gdy spojrzymy na bieg dróg życiowych delegatów i członków Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, dostrzeżemy, że najczęściej powtarzającym się elementem w ich biografiach są dwa rodzaje aktywności: protesty w 1968 roku oraz działalność w KOR-ze lub udział w strajkach z czerwca 1976 roku. Dziewięciu członków Komisji Krajowej uczestniczyło w strajkach i manifestacjach studenckich Marca, siedemnastu zaś było zaangażowanych w działalność KOR-u; wśród delegatów będzie to odpowiednio sześćdziesiąt sześć i siedemdziesiąt osiem osób. W dodatku doświadczenia te wydają się silnie skorelowane: większość „ludzi z Marca” związało się następnie z KOR-em, a przeważająca część członków i współpracowników KOR-u (którzy weszli w skład elit Solidarności) miała „marcową przeszłość”. W istocie można postawić tezę, że pokolenia lat 1968 i 1976 to jedna formacja polityczna ukształtowana przez podobny system wartości. KOR stworzony przez „ludzi z Marca” pozwolił zaszczepić kolejnemu pokoleniu wartości, które przyświecały zrywowi z 1968 roku: wolność słowa, niezgodę na autokratyzm, dystans do ideologicznych dogmatów.
Jak pisał Ireneusz Krzemiński: [S]formułowałem hipotezę pokoleniową, zgodnie z którą – przy najmniej w Warszawie – zbieżne doświadczenie społeczne dwóch pokoleń miało szczególne znaczenie w rozwoju działań społeczny ch. Chodzi tu o pokolenie marca 1968 roku wśród inteligencji (żeby uży ć tej nieprecy zy jnej nazwy ) i pokolenie czerwca 1976 roku wśród robotników. Te dwie hipotezy – jedna głosząca, że akty wną działalność rozwijali ludzie w szerokim przedziale wieku, i druga, że szczególne znaczenie miały wskazane pokolenia – dają się pogodzić. Świadomość pokoleń, które wkraczając w ży cie społeczne, doświadczy ły akty wnie „wy darzeń marcowy ch” i „czerwcowy ch”, odegrała bowiem w Warszawie szczególną rolę w tworzeniu nowej świadomości społecznej. Nie oznacza to, że ty lko te pokolenia by ły akty wne w działaniach społeczny ch. Ale ich sposób my ślenia i prezentowany sty l ży cia formowały podstawę działań przy jmowaną także przez inne pokolenia o nie mniejszej woli społecznego czy nu[695] .
Co prawda, na „marcowe” ścieżki biograficzne można wskazać jedynie u kilkunastu procent członków elit Solidarności, ale są one zarazem dominującym i niemal jedynym wzorem możliwym do wyodrębnienia. Jeśli w ogóle ktoś z delegatów lub członków Komisji Krajowej był w przeszłości zaangażowany w walkę z systemem, to w siedemdziesięciu procentach przypadków jego droga życiowa wiodła właśnie przez Marzec lub KOR. Widziane z tej perspektywy losy kilkudziesięciu najważniejszych działaczy Solidarności pokazują, jak ogromne znaczenie miał Marzec dla narodzin sierpniowego zrywu[696] . Warto sobie uświadomić, że chociaż większość działaczy należących do kohort z lat 1946 i 1954 nie uczestniczyła przed 1980 rokiem w działalności opozycyjnej, ich nadreprezentacja w szeregach solidarnościowej elity może być właśnie skutkiem pewnych procesów społecznych zainicjowanych przez strajkujących studentów, a później współpracowników KOR-u. Zbigniew Bujak, robotnik z rocznika 1954, mówił podczas konferencji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku: Co od tego czasu [od 1968] zmieniło się w stosunkach między robotnikami a inteligencją? Nastąpiła wy raźna zmiana w stosunkach między robotnikami a kadrą inży niery jnotechniczną. Z jednego głównie powodu. W obecnej chwili bardzo duża część tej kadry to ludzie z Marca ’68. Kiedy się z nimi rozmawia, bardzo często wraca się do ty ch właśnie wy darzeń. Tutaj bariera, która nas przedtem dzieliła, została bardzo znacznie osłabiona [697] .
Oczywiście teza, że tradycja marcowo-KOR-owska stała się dominującym wzorem opozycyjnego zaangażowania członków elity Solidarności, pozostaje w sprzeczności z szeroko opisaną w literaturze niechęcią do KOR-u wśród części członków związku. Anty-KOR-owska retoryka w ustach niektórych działaczy już w roku 1981 mogła być właśnie reakcją obronną na autorytet przedsierpniowej opozycji. Orężem ambitnych, którzy uważali, że związkowa „arystokracja” stoi im na drodze do kariery. Mechanizm mniej więcej by ł taki – tłumaczy ł Janusz Ony szkiewicz w rozmowie z Janiną Jankowską – ludzie, którzy od samego początku znaleźli się w centrum działalności ruchu, np. u nas w regionie, nawet jeżeli nie by li z KOR-em specjalnie związani, to wkrótce szukali u ludzi z tego środowiska oparcia i pomocy. […] Ludzie, którzy wchodzili do ruchu później, po wy borach, i zaczy nali aspirować do zajęcia jakichś wy ższy ch stanowisk, zastawali zgrany zespół osób świeży ch, ale już kombatantów, otrzaskany ch z pracą związkową, ufający ch sobie wzajemnie. „Nowi” zaczy nali postrzegać tę grupę jako swego rodzaju mafię. Wokół tej grupy zaś by li widoczni ludzie KOR-u, łatwo więc by ło – ulegając jeszcze odpowiednim podszeptom ze strony władz – traktować tę grupę jako KOR-owską mafię [698] .
W polskiej kulturze politycznej po roku 1989 „czarna legenda” Marca nie stała się wątkiem dominującym – w przeciwieństwie do silnej niechęci wobec generacji ’68, artykułowanej w niektórych krajach Europy Zachodniej, a także byłego bloku sowieckiego. Badania socjologiczne z lat dziewięćdziesiątych pokazują natomiast, że „ludzie z Marca” aktywni w życiu politycznym po 1989 roku, wybierali przede wszystkim partie określające się mianem lewicowych i liberalnych – Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej, Unię Pracy, Unię Wolności – zdecydowanie rzadziej zaś wiązali się z ugrupowaniami o profilu konserwatywnym i narodowo-katolickim, opierającymi się na tradycjach endeckich[699] . Chociaż większość bohaterów tej książki pozytywnie ocenia zmianę systemu zainicjowaną obradami Okrągłego Stołu, pojawiały się też głosy zdecydowanie krytyczne, jeśli chodzi o styl, w jakim dokonała się transformacja ustrojowa. Czesław Bielecki ubolewał, że środowisko, którego stanowił kiedyś część, nie chce potępić funkcjonariuszy komunistycznego reżimu i w 1989 roku zaczęło traktować ich jak równoprawnych partnerów politycznych. Nie ufałem ty m „partnerom umowy społecznej”, jak mówili nasi ulubieni negocjatorzy
spraw wszelkich, uważałem, że tu musi obowiązy wać zmowa społeczna, że komuniści nie są partnerem do prawdziwy ch negocjacji i całkiem szczery ch kompromisów, że to jest przeciwnik perfidny i niebezpieczny. Otóż, można powiedzieć, od tamty ch czasów zachowałem takie przekonanie, że niedobrze, kiedy za łatwo ktoś się staje bohaterem i kompletnie nie rozlicza się z tego, kiedy nim nie ty lko przestał by ć, ale by ł z goła podlecem. […] zachowałem tę odmienność nie z powodu jakiegoś ary stokraty zmu ducha, ty lko z powodu zdrowego rozsądku, bo jak powiedział kiedy ś Herling-Grudziński, kiedy prezy dent Kwaśniewski nas przeprosił za komunizm: „Przeprosić można kogoś, jak się go potrąciło w autobusie, ale nie jak się deptało całe społeczeństwo przez pięćdziesiąt lat” [700] .
Niektóre z tych zarzutów odnajdziemy też w wypowiedzi Piotra Rachtana. [Rok 1989 oceniam] raczej pozy ty wnie, to znaczy mam pewien żal do Okrągłego Stołu, że niektóre środowiska pozostały na zewnątrz, że nie by ły jednak w reprezentacji […]. I o ile mogę, powiedzmy, wy baczy ć nieobecność KPN-u, o ty le inny ch środowisk, takich bardziej ROPCIO-wskich na przy kład, to już nie. Voilà. […] wie pan, ja po prostu nie lubię wódki jako płaszczy zny porozumienia. Bo ona jest fałszy wa do gruntu, z gruntu fałszy wa. Alkohol nie może by ć jakimkolwiek spoiwem, a tam by ł. Tam [w Magdalence] pito wódkę, żeby przy pieczętować w pewien sposób pewien nastrój. To mi się nie podoba. […] jeżeli ktoś już z naiwności pił tę wódkę, to naprawdę by ł nierozumny zupełnie [701] .
Stefan Bekier podkreślał z kolei, że transformacja odbyła się kosztem tych grup społecznych, które utorowały opozycji drogę do władzy. Jego zdaniem elity III Rzeczpospolitej sprzeniewierzyły się ideałom, o które kiedyś – także w Marcu – walczyły. Faktem jest, że ta Solidarność po [19]89 roku ma niewiele wspólnego z Solidarnością, o którą walczy ły wtedy pokolenia. Łącznie z ludźmi, którzy walczy li o to i którzy później doszli do władzy w kolejny ch koalicjach po Okrągły m Stole. […] Andrzej Mleczko miał taki bardzo fajny ry sunek gdzieś w [19]92 roku: łomot straszny do drzwi, pan domu przerażony, chroni żonę i sy nka z ty łu, a zza drzwi wy doby wa się głos: „Otwieraj, to my, ideały twojej młodości!”. I to bardzo pasuje do ty ch dzisiejszy ch elit polity czny ch, które kiedy ś by ły w opozy cji i które niestety w dużej części ustawiły się ży ciowo i finansowo i […] jak gdy by zapomniały o ty m, o co się walczy ło wtedy, za pierwszej Solidarności[702] .
Rozbieżność poglądów politycznych wśród „ludzi z Marca” wbrew pozorom jest argumentem na rzecz teorii o istnieniu pokolenia ’68. Widzimy, że generacyjna autoidentyfikacja ma głębsze korzenie i nie służy jedynie racjonalizowaniu bieżącej postawy. Jednocześnie cytowane badania Grabowskiej i Szawiela sygnalizują istnienie pewnej sprzeczności między indywidualistycznymi wartościami Marca (o których mówili świadkowie)
a integrystyczną wizją narodowej wspólnoty, oferowaną przez ugrupowania identyfikujące się z prawicą. Można przypuścić, że właśnie stąd bierze się specyficzna „walka o pamięć”, wzmagająca się zwłaszcza podczas obchodów okrągłych rocznic Marca. Część publicystów i polityków „nurtu niepodległościowego” bagatelizuje znaczenie roku 1968 lub pomstuje, że został on zawłaszczony przez środowiska zakorzenione w tradycji komunistycznej. W marcu 2008 roku Antoni Macierewicz interpretował wydarzenia sprzed czterdziestu lat jako niepodległościowy bunt młodzieży, sprzeczny w istocie z intencjami jego ówczesnych organizatorów. Demonstracje marcowe wpisy wały się bowiem w poruszenie zainicjowane w 1966 roku obchodami Ty siąclecia Chrztu Polski. Ówczesne pielgrzy mki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, publiczne msze i demonstracje pokazały, że mimo okupacy jnego reżimu można się komunistom przeciwstawić. Bezpośrednim impulsem do rewolty by ł wiec przeciw wy rzuceniu z Uniwersy tetu Warszawskiego Henry ka Szlajfera i Adama Michnika. Obaj by li wcześniej związani z ruchem komunisty czny m i frakcją rewizjonisty czną liczącą na „socjalizm z ludzką twarzą”. Gdy jednak sprzeciwili się polity ce PZPR, zdoby li sy mpatię studentów. Choć więc początek demonstracjom dały środowiska lewicowe – ruch studencki szy bko przy brał charakter wolnościowy i narodowy. Domagaliśmy się wolności słowa, nauki, mszy w radiu, demokracji. No i oczy wiście wy puszczenia więziony ch kolegów i ich powrotu na studia. […] W 1968 r. ty lko Kościół katolicki by ł po stronie narodu i bronił krzy wdzony ch. Protestował przeciw represjom, domagał się zwolnienia aresztowany ch, solidary zował się z wolnościowy mi dążeniami. […] Wy darzenia marcowe by ły ważny m etapem odzy skiwania przez Polaków podmiotowości i istotny m momentem rozpadu partii komunisty cznej. Szkoda więc, że dzisiaj próbuje się zawłaszczy ć ten dorobek przez jedno wąskie środowisko, które stanowiło zaledwie kroplę w morzu represjonowany ch wówczas Polaków…[703]
W istocie wizja Marca jako zalążka ruchów opozycyjnych, które po latach wywalczyły w Polsce swobody demokratyczne, kłóci się z koncepcją, według której ustrój Polski Ludowej był z definicji i w powszechnym odbiorze społecznym tworem narzuconym narodowi i przez naród zwalczanym. Solidarność, a następnie odzyskanie niepodległości miały być w tym ujęciu dziełem „pokolenia AK” i „spadkobierców II Rzeczpospolitej”, radykalnych antykomunistów i gorliwych katolików, a nie studentów śpiewających w 1968 roku Międzynarodówkę. Polska prawica ma zatem z Marcem kłopot, o czym mówił Seweryn Blumsztajn: Tu nic nie pasuje do tego narodowego stereoty pu, ci „komandosi” lewicowi tak nie pasują,
prawda? To jest w ogóle dramat polskiej prawicy, [poczy nając] od [19]56 roku. Na czele rewolty anty komunisty cznej stali ludzie lewicy – studenci, party jni… I to jest strasznie niesłuszna historia, z którą oni sobie nie mogą poradzić, zupełnie, kompletnie! [704]
Podziękow ania
Książka ta powstała dzięki moim rozmówcom. Chciałbym w tym miejscu gorąco podziękować wszystkim osobom, które zgodziły się poświęcić mi czas, okazały cierpliwość i zaufanie. Mam świadomość, że moje pytania niejednokrotnie budziły bolesne wspomnienia i zmuszały do rozdrapywania zabliźnionych ran. Bardzo doceniam każde z tych poświęceń. Słowa wdzięczności winien jestem także dyrektorowi Robertowi Kostrze i Muzeum Historii Polski za wsparcie finansowe, bez którego mój udział w projekcie Around 1968 nie byłby możliwy. Dziękuję również Ance Grupińskiej i Joannie Wawrzyniak za udostępnienie mi bogatego zbioru wywiadów Pamiętanie Peerelu.
Bibliografia
Rozmowy przeprowadzone przez autora z Januszem Bazy dłą, Nałęczów 2013 ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009 z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009 z Czesławem Bieleckim, Warszawa 2009 z Tadeuszem Bieniem, Gdańsk 2013 z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2006, 2010 z Teresą Bogucką, Warszawa 2009 z Bogdanem Borusewiczem, Warszawa 2012 z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009 z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013 z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009 z Anną Dodziuk, Warszawa 2009 z Wiktorem Góreckim, Warszawa 2010 z Witoldem Grabowskim, Wrocław 2013 z Jerzy m Jery chem, Wrocław 2013 z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009 z Michałem Komarem, Warszawa 2009 z Maciejem Kozłowskim, Warszawa 2013 z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009 z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009 z Janem Lity ńskim, Warszawa 2006, 2009 z Aleksandrem Mackiewiczem, Ży rardów 2009 z Karolem Modzelewskim, Warszawa 2009 z Leonardem Neugerem, Kraków 2010 z Włodzimierzem Pańkówem, Warszawa 2010 z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009 z Jerzy m Rachwaldem, Lublin 2009 z Marcinem Rawiczem, Warszawa 2009 z Adamem Ringerem, Warszawa 2009 z Andrzejem Rosnerem, Warszawa 2007 z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009 z Paulą Sawicką, Warszawa 2010 z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2006, 2010 z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009 z Włady sławem Sidorowiczem , Warszawa 2009
z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009 z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009 z Niną Smolar, Warszawa 2009 z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010 z Joanną Szczęsną, Warszawa 2009 z Henry kiem Szlajferem, Warszawa 2010, 2013 z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009 z Włodzimierzem Witaszewskim, Warszawa 2010 z Tomaszem Wołkiem, Warszawa 2009 z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010 List Mirosława Górskiego do autora, 2009 Projekt Solidarność – geneza rewolucji, anonimowe relacje nr 1 i 4, 2013 Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej Relacja Agnieszki Arnold, PRL, 2001, nagrała i opracowała Agnieszka Nowakowska, lipiec 2010 Relacja Pawła Bielińskiego, PRL, 1007, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec– lipiec 2008 Relacja Zbigniewa Jakubca, PRL, 0149, nagrała i opracowała Aleksandra Bańkowska, październik 2006–sty czeń 2010. Relacja Tadeusza Janiszewskiego, PRL, 1457, nagrała i opracowała Beata Ziemińska, luty – marzec 2009 Relacja Ireny Lasoty, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006– grudzień 2008 Relacja Elżbiety Petrajtis-O’Neill, PRL, 1658, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–wrzesień 2009 Relacja Pauli Sawickiej, PRL, 0574, nagrała i opracowała Maria Krauss, luty –lipiec 2007 Relacja Jerzego Stępnia, PRL, 0632, nagrała i opracowała Natalia Łuczy ńska, Warszawa 2007 Relacja Marka Susia, PRL, 0762, nagrali i opracowali Joanna Dudek i Jan Olaszek, sty czeń– grudzień 2007 Relacja Jerzego Targalskiego, Archiwum Opozy cji, I/034, rozmowę przeprowadził Piotr Smiłowicz Relacja Andrzeja Titkowa, PRL, 1701, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec– październik 2009 Relacja Joanny Trzeciak-Walc, PRL, 0311, nagrał i opracował Jan Olaszek, listopad– grudzień 2006 Relacja Jerzego Wociala, Archiwum Opozy cji, I/009, rozmowę przeprowadziła Wiesława Grochola Relacja Ireny Wóy cickiej, PRL, 0603, nagrała i opracowała Zofia Wieluńska, grudzień 2006–sty czeń 2007
Relacja Marii Żółtowskiej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008– sty czeń 2009 Archiwum Programu Historia Mówiona Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” Relacja Wojciecha Krukowskiego, rozmawiała i opracowała Agnieszka Góra, Warszawa 2013 Relacja Stanisława Santarka, rozmawiał i opracował Tomasz Czajkowski, Lublin 2005 Publikowane wspomnienia, wywiady i zbiory dokumentów 10 lat po wydarzeniach marcowych, „Kry ty ka” 1978, nr 1 Czapiewski Edward, Marzec 1968 roku i jego następstwa w moich wspomnieniach [w:] Studia i materiały z dziejów Uniwersytetu Wrocławskiego, red. Herbert My śliwiec i in., t. 3, Wrocław 1994 Dąbrowska Maria, Dzienniki 1914–1965, t. 10, Warszawa 2009 Gomułka Stanisław, Opozycja polityczna na Uniwersytecie Warszawskim 1963–1965, „Arka” 1987, nr 18 Hase Adela, Marzec ’68, „Midrasz” 1998, nr 3 Hernandez-Paluch Maria de, Między Marcem a KOR-em, „Kontakt” 1988, nr 4 Jankowska Janina, Portrety niedokończone. Rozmowy z twórcami „Solidarności” 1980–1981, Warszawa 2003 Jastrun Tomasz, Skurcz, „Ex Libris” 1993, nr 29 Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989 Kuczy ński Waldemar, Wspomnienia nad teczką, „Polity ka” 2005, nr 32 Kuroń Jacek, Autobiografia, Warszawa 2009 Macierewicz Antoni, To był dzień egzaminów, marszów i ucieczek, „Ży cie Warszawy ”, 8 marca 1993 Marcowe migawki, „Wezwanie” 1988, nr 14 Marzec 1968 [dokumenty ], NZS PW [Niezależne Zrzeszenie Studentów Politechniki Warszawskiej] Marzec 1968 w dokumentach MSW, t. 1: Niepokorni, red. Franciszek Dąbrowski, Piotr Gontarczy k, Paweł Tomasik, Warszawa 2008 Michnik Adam, Tischner Józef, Żakowski Jacek, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995 Modzelewski Karol, Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Warszawa 2013 Pokolenie walki i pracy, „Ilustrowany Kurier Codzienny ”, 6 sierpnia 1934 Polskie przedwiośnie. Dokumentów marcowych t. II, Pary ż 1969 Przemówienie tow. Władysława Gomułki do aktywu partyjnego, „Try buna Ludu”, 20 marca 1968 Rowbotham Sheila, Promise of a Dream. Remembering the Sixties, Verso 2000 Szpakowska outsiderka. Z Małgorzatą Szpakowską rozmawiają Agata Chałupnik, Justyna
Jaworska, Justyna Kowalska-Leder, Joanna Krakowska, Iwona Kurz, Warszawa 2013 Świat według Mellera. Życie i historia: ku wolności. Ze Stefanem Mellerem rozmawia Michał Komar, Warszawa 2008 Torańska Teresa, Jesteśmy. Rozstania ’68, Warszawa 2008 Wachowicz-Makowska Jolanta, Panienka w PRL-u, Warszawa 2007 Walterowcy. Wspomnienia, red. Małgorzata Dehnel-Szy c i in., Warszawa 2008 Wałęsa Lech, Droga nadziei, Kraków 1990 Wiszniewicz Joanna, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008 Wujec. Związki przyjacielskie. Z Ludwiką Wujec rozmawia Michał Sutowski, Warszawa 2013 Artykuły i monografie 1968. A Student Generation in Revolt. An International Oral History, ed. by Ronald Fraser, Pantheon Books 1988 Abramson Paul R., Generatons: Political [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001 Adamski Włady sław, Anatomia protestu i ruchu „Solidarności” [w:] Polacy ’81. Postrzeganie kryzysu i konfliktu, red. Włady sław Adamski, Warszawa 1996 Ally n David, Make Love, Not War. The Sexual Revolution. An Unfettered History, Routledge 2001 Andrzejewski Marek, Marzec 1968 w Trójmieście, Warszawa–Gdańsk 2008 Bauman Zy gmunt, Wzory sukcesu życiowego młodzieży warszawskiej [w:] Andrzej Pilch, Studencki ruch polityczny w Polsce w latach 1932–1939, Kraków 1972 Berman Paul, Opowieść o dwóch utopiach. Ewolucja polityczna pokolenia ’68, przeł. Piotr Nowakowski, Kraków 2008. Bracke Maude Anne, One-dimensional Conflict? Recent Scholarship on 1968 and the Limitations of the Generation Concept, „Journal of Contemporary History ”, vol. 47, July 2012 Briggs Charles L., Learning How to Ask. A Sociolinguistic Appraisal of the Role of the Interview in Social Science Research, Cambridge University Press 1986 Bude Heinz, The German Kriegskinder. Origins and Impact of the Generations 1968 [w:] Generations in Conflict. Youth Revolt and Generation Formation in Germany 1968, ed. by Mark Roseman, Cambridge University Press 1995 Burska Lidia, Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce, Gdańsk 2013, e-book Case Gretchen A., “Tic(k)”. A Performance of Time and Memory [w:] Remembering. Oral History Performance, ed. by Della Pollock, Palgrave Macmillan 2005 Conway Martin A., Autobiographical Knowledge and Autobiographical Memories [w:] Remembering Our Past. Studies in Autobiographical Memory, ed. by David C. Rubin, Cambridge University Press 1995 Crane Susan A., Writing the Individual Back into Collective Memory, „American Historical Review”, vol. 102, December 1997 Dudek Antoni, Marszałkowski Tomasz, Walki uliczne w PRL 1956–1989, Kraków 1992 Dy oniziak Ry szard, Niektóre cechy młodzieżowej podkultury [w:] Młodzież epoki przemian.
Z badań polskich socjologów, red. Ry szard Dy oniziak, Warszawa 1965 Eisenstadt Shmuel N., Generations, Sociology Of [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001 Eisler Jerzy, Polski rok 1968, Warszawa 2006 Elity rządowe III RP 1997–2004. Portret socjologiczny, red. Jacek Raciborski, Warszawa 2006 Esler Anthony, Generations in History [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001 Faty ga Barbara, Dzicy z naszej ulicy. Antropologia kultury młodzieżowej, Warszawa 1999 Feuer Lewis Samuel, The Conflict of Generations. The Character and Significance of Student Movements, Basic Books 1969 Filipkowski Piotr, Wawrzy niak Joanna, Opozycja jako forma życia. Biograficzne studium pewnego pokoleniowego przypadku [w:] Opozycja i opór społeczny w Polsce po 1956 roku, t. 2, red. Tomasz Kozłowski, Jan Olaszek, Warszawa 2014 Friszke Andrzej, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010 Friszke Andrzej, Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności, Kraków 2011 Friszke Andrzej, Ruch protestu w marcu 1968 (w świetle raportów MSW dla kierownictwa PZPR), „Więź” 1994, nr 3 Garewicz Jan, Pokolenie jako kategoria socjofilozoficzna, „Studia Socjologiczne” 1983, nr 1 Garton-Ash Timothy, Polska rewolucja. Solidarność, przeł. M.K., Londy n 1987 Gawin Dariusz, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Kraków 2013 Gołębiowski Bronisław, Dialog pokoleń. Studia nad socjologicznymi i kulturowymi zagadnieniami dialogu i następstwa pokoleń w Polsce XX wieku, Warszawa 1980 Gołębiowski Bronisław, Polityka i pokolenia. Wybrane problemy świadomości społecznej i postaw politycznych robotników polskich przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Warszawa 1994 Grabowska Mirosława, Szawiel Tadeusz, Budowanie demokracji. Podziały społeczne, partie polityczne i społeczeństwo obywatelskie w postkomunistycznej Polsce, Warszawa 2001 Haar Edwin van de, David Hume and International Political Theory. A Reappraisal, „Review of International Studies”, vol. 34, April 2008 Horn Gerd-Rainer, The Spirit of ’68. Rebellion in Western Europe and North America, 1956– 1976, Oxford University Press 2007 Jaeger Hans, Generations in History. Reflections on a Controversial Concept, „History and Theory ”, vol. 24, October 1985 Kania Dorota, Marosz Maciej, Targalski Jerzy, Resortowe dzieci. Media, Warszawa 2013 Kansteiner Wulf, Moral Pitfalls of Memory Studies. The Concept of Political Generations, „Memory Studies”, vol. 5, April 2012 Karpiński Jakub, Wykres gorączki. Polska pod rządami komunistycznymi, Lublin 2001 Kley ff Jacek i in., Salon Niezależnych. Dzieje pewnego kabaretu, Kraków 2008 Kłoskowska Antonina, Socjologia młodzieży. Przegląd koncepcji, „Kultura i Społeczeństwo” 1987, nr 2 Kończal Kornelia, Wawrzy niak Joanna, Polskie badania pamięcioznawcze. Tradycje,
koncepcje, (nie)ciągłości, „Kultura i Społeczeństwo” 2011, nr 4 Kosiński Krzy sztof, Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL, Warszawa 2006 Krzemiński Ireneusz, Solidarność. Projekt polskiej demokracji, Warszawa 1997 Kula Marcin, Porozmawiajmy o Marcu w nieco szerszej perspektywie [w:] Od Piłsudskiego do Wałęsy. Studia z dziejów Polski XX wieku, red. Krzy sztof Persak i in., Warszawa 2008 Kula Marcin i in., Zrzeszenie Studentów Polskich w latach sześćdziesiątych. Między klubem, stołówką i „transmisją do mas”, „Teka History ka” 2004, nr 24 Kurczewski Jacek, Czy istnieje pokolenie marcowe?, „Więź” 1988, nr 3 Kwiek Julian, Marzec 1968 w Krakowie, Kraków 2008 Lamb Sarah, Generation in Antrophology [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001 Larsen Steen F., Thompson Charles P., Hansen Tia, Time in Autobiographical Memory [w:] Remembering Our Past. Studies in Autobiographical Memory, ed. by David C. Rubin, Cambridge University Press 1995 Lovell Stephen, Introduction [w:] Generations in Twentieth-Century Europe, ed. by Stephen Lovell, Palgrave Macmillan 2007 Mach Bogdan Wojciech, Transformacja systemu a trajektorie życiowe młodych pokoleń, Warszawa 2005 Mannheim Karl, Essays on the Sociology of Knowledge, Routledge 1952 Mark James, Goltz Anna von der, Encounters [w:] Europe’s 1968. Voices of Revolt, ed. by Robert Gildea, James Mark, Anette Warring, Oxford University Press 2012 Marzec ’68. Referaty z sesji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, Warszawa 2008 Marzec ’68. Referaty z sesji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, Warszawa 2008, http://otwarta.org/wp-content/uploads/2011/11/Marzec-68-lekki.pdf [dostęp: sierpień 2014] Marzec 1968. Trzydzieści lat później. Materiały konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie Warszawskim, red. Marcin Kula, Piotr Osęka, Marcin Zaremba, t. 1, Warszawa 1998 Mead Margaret, Kultura i tożsamość. Studium dystansu międzypokoleniowego, przeł. Jacek Hołówka, Warszawa 2000 Michnik Adam, Polskie pytania, Warszawa 2011, e-book Mikułowski-Pomorski Jerzy, Pokolenie jako pojęcie socjologiczne, „Studia Socjologiczne” 1968, nr 3–4 My słek Wiesław, Koryfeusze nauki czy protektorzy wichrzycieli, „Try buna Ludu”, 26 marca 1968 Nalewajko-Kulikov Joanna, Obywatel Jidyszlandu. Rzecz o żydowskich komunistach w Polsce, Warszawa 2009 Nowak Stefan, Dynamika przemian ideowych lat 1958–1961 i światopogląd studentów okresu stabilizacji [w:] Studenci Warszawy. Studium długofalowych przemian postaw i wartości, red. Stefan Nowak, Warszawa 1991 O polskim Marcu 1968 roku z Jerzym Eislerem rozmawia Barbara Polak, „Biulety n Insty tutu Pamięci Narodowej” 2003, nr 3–4 Osęka Piotr, Elita Solidarności. Prozopografia Komisji Krajowej [w:] Solidarność od wewnątrz 1980–1981, red. Andrzej Friszke, Krzy sztof Persak, Paweł Sowiński, Warszawa 2013
Osęka Piotr, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce lat 1944–1956, Warszawa 2007 Ossowska Maria, Koncepcja pokolenia, „Studia Socjologiczne” 1963, nr 2 Passerini Luisa, Autobiography of a Generation. Italy, 1968, Wesley an University Press 1996 Pewien polski etos… Rozmowa Dany Cohn-Bendita z Adamem Michnikiem, „Kontakt” 1988, nr 6 Pilch Andrzej, Studencki ruch polityczny w Polsce w latach 1932–1939, Kraków 1972 Polskie pokolenie Marca ’68, http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/arty kuly /123682,polskiepokolenie-marca-68.html [dostęp: sierpień 2014] Portelli Alessandro, What Makes Oral History Different? [w:] The Oral History Reader, ed. by Robert Perks, Alistair Thomson, Routledge 1998 (1981) Rokuszewska-Pawełek Alicja, Chaos i przymus. Trajektorie wojenne Polaków – analiza biograficzna, Łódź 2002 Romek Zbigniew, Droga Leszka Kołakowskiego ku antykomunistycznej opozycji. Od ortodoksyjnej ideologii ku wolności myślenia, „Dzieje Najnowsze” 1999, nr 4 Ross Kristin, May ’68 and Its Afterlives, The University of Chicago Press 2002 Rozwój i zmiany w strukturze ludności w latach 1950–2009, Główny Urząd Staty sty czny http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/lu_struktura_ludnosci_03_tablica3.xls, [dostęp: sierpień 2014] Sadowska Joanna, Sercem i myślą związani z Partią. Związek Młodzieży Socjalistycznej (1957–1976). Polityczne aspekty działalności, Warszawa 2010 Schatz Jaff, The Generation. The Rise and Fall of the Jewish Communists of Poland, Univeristy of California Press 1991 Schütze Yvonne, Generations, Relations Between [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001 Seidman Michael, The Imaginary Revolution. Parisian Student and Workers in 1968, Berghahn Books 2004 Singer Daniel, Prelude to Revolution, South End Press 2002 Smead Howard, Don’t Trust Anyone Over Thirty. The First Four Decades of the Baby Boom, iUniverse 2000 Stasik Agata, „Solidarność” w perspektywie własnej biografii w opowieściach robotników, „Acta Universitatis Lodziensis”, Folia Sociologica 2012, nr 41 Stola Dariusz, Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967–1968, Warszawa 2000 Suleja Włodzimierz, Dolnośląski Marzec ’68. Anatomia protestu, Warszawa 2006 Sztompka Piotr, Trust. A Sociological Theory, Cambridge University Press 2000 Śpiewak Paweł, Żydokomuna. Interpretacje historyczne, Warszawa 2012 Świda-Ziemba Hanna, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010 “Talkin’ ‘bout my generation”. Conflicts of Generation Building and Europe’s “1968”, ed. by Anna von der Goltz, Wallstein Verlag 2011 Thompson Paul, Voice of the Past. Oral History, Oxford University Press 2000 Wallis Mieczy sław, Koncepcje biologiczne w humanistyce [w:] Fragmenty filozoficzne. Seria druga, red. Tadeusz Kotarbiński, Warszawa 1959
Wapiński Roman, Pokolenia Drugiej Rzeczypospolitej, Wrocław 1991 Wielecki Krzy sztof, Społeczne czynniki tożsamości pokoleniowej młodzieży, „Studia Socjologiczne” 1990, nr 1–2 Yow Valerie Raleigh, Recording Oral History. A Guide for the Humanities and Social Sciences, Altamira Press 2005 Zaremba Marcin, „Bigosowy socjalizm”. Dekada Gierka [w:] Polacy wobec PRL. Strategie przystosowawcze, red. Grzegorz Miernik, Kielce 2003 Zaremba Marcin, Polska „późnego Gomułki” – robotnicy na progu buntu, „Kultura i Społeczeństwo” 2005, nr 2
Przypisy
[1] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [2] O polskim Marcu 1968 roku z Jerzym Eislerem rozmawia Barbara Polak, „Biulety n Insty tutu Pamięci Narodowej” 2003, nr 3–4. [3] Jan Walc, Ruszamy z posad bryłę świata [w:] Marzec ’68. Referaty z sesji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, Warszawa 2008, http://otwarta.org/wpcontent/uploads/2011/11/Marzec-68-lekki.pdf, s. 75 [dostęp: sierpień 2014]. [4] Na przy kład „Ilustrowany Kurier Codzienny ” w dwudziestą rocznicę wy marszu Pierwszej Kadrowej zamieścił arty kuł Pokolenie walki i pracy, zaczy nający się zdaniem: „Rzadko które pokolenie tak wcześnie weszło na arenę dziejów i tak wielki przeży ło try umf jak właśnie pokolenie dzisiejszy ch » jubilatów« ”; „Ilustrowany Kurier Codzienny ”, 6 sierpnia 1934. [5] Por. Barbara Faty ga, Dzicy z naszej ulicy. Antropologia kultury młodzieżowej, Warszawa 1999; Bronisław Gołębiowski, Dialog pokoleń. Studia nad socjologicznymi i kulturowymi zagadnieniami dialogu i następstwa pokoleń w Polsce XX wieku, Warszawa 1980; tegoż, Polityka i pokolenia. Wybrane problemy świadomości społecznej i postaw politycznych robotników polskich przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Warszawa 1994. [6] Jack Weinberg w połowie lat sześćdziesiąty ch by ł studentem Berkeley i jedny m z liderów amery kańskiego Ruchu na rzecz Wolności Słowa. Ukute przez niego sformułowanie stało się jedny m ze sztandarowy ch haseł młodzieżowej kontestacji na Zachodzie. Por. Howard Smead, Don’t Trust Anyone Over Thirty. The First Four Decades of the Baby Boom, iUniverse 2000, s. 143, 144. [7] Jacek Kley ff i in., Salon Niezależnych. Dzieje pewnego kabaretu, Kraków 2008. [8] Rozmowa z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009. [9] 10 lat po wydarzeniach marcowych, „Kry ty ka” 1978, nr 1. [10] Kazimierz Wóy cicki, Młodzież, Kościół, Marzec [w:] Marzec ’68. Referaty…, dz. cy t., s. 121. [11] Ireneusz Krzemiński, Solidarność. Projekt polskiej demokracji, Warszawa 1997, s. 90–92. [12] Tenże, Antysemityzm, socjalizm i „nowa świadomość”. Długofalowe konsekwencje Marca ’68, [w:] Marzec 1968. Trzydzieści lat później. Materiały konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie Warszawskim, red. Marcin Kula, Piotr Osęka, Marcin Zaremba, t. 1, Warszawa 1998, s. 274. [13] Rozmowa z Januszem Bazy dłą, Nałęczów 2013. [14] Opis projektu znajduje się na stronie: http://www.history.ox.ac.uk/research/project/around1968-activism-networks-trajectories.html [dostęp: sierpień 2014]. [15] Projekt jest realizowany z grantu Narodowego Programu Rozwoju Humanisty ki.
[16] Andrzej Friszke, Ruch protestu w marcu 1968 (w świetle raportów MSW dla kierownictwa PZPR), „Więź” 1994, nr 3. [17] Marcin Zaremba, Biedni Polacy ’68. Społeczeństwo polskie wobec wydarzeń marcowych w świetle raportów KW i MSW dla kierownictwa PZPR [w:] Marzec 1968. Trzydzieści lat później, dz. cy t., s. 159. [18] Jerzy Eisler, Polski rok 1968, Warszawa 2006, s. 396, 397. [19] Należy wskazać przede wszy stkim autobiografię Lecha Wałęsy Droga nadziei. Relację robotnika zaangażowanego w Marzec (a następnie w Solidarność) znajdziemy też w ciekawy m arty kule Agaty Stasik „Solidarność” w perspektywie własnej biografii w opowieściach robotników, „Acta Universitatis Lodziensis”, Folia Sociologica 2012, nr 41. [20] Lidia Burska, Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce, Gdańsk 2013, e-book. [21] Por. Dariusz Stola, Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967–1968, Warszawa 2000; P aweł Wieczorkiewicz, Walka o władzę w kierownictwie PZPR w Marcu ’68 [w:] Marzec 1968. Trzydzieści lat później, dz. cy t., t. 1, s. 39–57. [22] Stephen Lovell, Introduction [w:] Generations in Twentieth-Century Europe, ed. by Stephen Lovell, Palgrave Macmillan 2007, s. 1, 2 [autorem tłumaczeń, o ile nie zaznaczono inaczej, jest Piotr Osęka]. [23] Tamże. [24] Tamże, s. 6–9; Edwin van de Haar, David Hume and International Political Theory. A Reappraisal, „Review of International Studies”, vol. 34, April 2008. [25] Hans Jaeger, Generations in History. Reflections on a Controversial Concept, „History and Theory ”, vol. 24, October 1985; Antonina Kłoskowska, Socjologia młodzieży. Przegląd koncepcji, „Kultura i Społeczeństwo” 1987, nr 2; Krzy sztof Wielecki, Społeczne czynniki tożsamości pokoleniowej młodzieży, „Studia Socjologiczne” 1990, nr 1–2. [26] Karl Mannheim, Essays on the Sociology of Knowledge, Routledge 1952, s. 290. [27] Tamże, s. 306. [28] Sarah Lamb, Generation in Antrophology [w:] International Encyclopedia of the Social and Behavioral Sciences, Pergamon 2001, s. 6043–6046; Anthony Esler, Generations in History, tamże, s. 6046–6050; Paul R. Abramson, Generatons. Political, tamże, s. 6050–6053; Yvonne Schütze, Generations, Relations Between, tamże, s. 6053–6055; Shmuel N. Eisenstadt, Generations, Sociology Of, tamże, s. 6055–6063. [29] Anna von der Goltz, Generational Belonging and the “68ers” in Europe [w:] “Talkin’ ‘bout my generation”. Conflicts of Generation Building and Europe’s “1968”, ed. by Anna von der Goltz, Wallstein Verlag 2011, s. 7–30; Robert Gildea, ‘La hantise de devenir vieux cons comme ses parents’. Activist Definition of the 1968 Generation in France, tamże, s. 31–50; Marica Tolomelli, Italian Youth in the 1960s and the Preconditions for Building a Generation, tamże, s. 51–70; Luisa Passerini, Autobiography of a Generation. Italy, 1968, Wesley an University Press 1996; Heinz Bude, The German Kriegskinder. Origins and Impact of the Generations 1968 [w:] Generations in Conflict. Youth Revolt and Generation Formation in Germany 1968, ed. by Mark Roseman, Cambridge University Press 1995.
[30] Holger Nehring, “Generation”, Modernity and the Making of Contemporary History. Responses in West European Protests Movements around ‘1968’ [w:] “Talkin’ ‘bout my generation”, dz. cy t., s. 71–98; Maude Anne Bracke, One-dimensional Conflict? Recent Scholarship on 1968 and the Limitations of the Generation Concept, „Journal of Contemporary History ”, vol. 47, July 2012; Wulf Kansteiner, Moral Pitfalls of Memory Studies. The Concept of Political Generations, „Memory Studies”, vol. 5, April 2012. [31] Mieczy sław Wallis, Koncepcje biologiczne w humanistyce [w:] Fragmenty filozoficzne. Seria druga, red. Tadeusz Kotarbiński, Warszawa 1959, s. 307–330. [32] Maria Ossowska, Koncepcja pokolenia, „Studia Socjologiczne” 1963, nr 2; Antonina Kłoskowska, Socjologia młodzieży…, dz. cy t.; Krzy sztof Wielecki, Społeczne czynniki…, dz. cy t.; Jerzy Mikułowski-Pomorski, Pokolenie jako pojęcie socjologiczne, „Studia Socjologiczne” 1968, nr 3–4. [33] Maria Ossowska, Koncepcja pokolenia, dz. cy t., s. 50. [34] Jan Garewicz, Pokolenie jako kategoria socjofilozoficzna, „Studia Socjologiczne” 1983, nr 1. [35] Lewis Samuel Feuer, The Conflict of Generations. The Character and Significance of Student Movements, Basic Books 1969. [36] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010, s. 9, 10. [37] Bogdan Wojciech Mach, Transformacja systemu a trajektorie życiowe młodych pokoleń, Warszawa 2005, s. 11. [38] Alicja Rokuszewska-Pawełek, Chaos i przymus. Trajektorie wojenne Polaków – analiza biograficzna, Łódź 2002, s. 49. [39] Por. Elity rządowe III RP 1997–2004. Portret socjologiczny, red. Jacek Raciborski, Warszawa 2006, zwł. s. 76, 77. [40] Alessandro Portelli, What Makes Oral History Different? [w:] The Oral History Reader, ed. by Robert Perks, Alistair Thomson, Routledge 1998 (1981), s. 63, 64. [41] 1968. A Student Generation in Revolt. An International Oral History, ed. by Ronald Fraser, Pantheon Books 1988. [42] Luisa Passerini, Autobiography of a Generation, dz. cy t. [43] Kornelia Kończal, Joanna Wawrzy niak, Polskie badania pamięcioznawcze. Tradycje, koncepcje, (nie)ciągłości, „Kultura i Społeczeństwo” 2011, nr 4; Susan A. Crane, Writing the Individual Back into Collective Memory, „American Historical Review”, vol. 102, December 1997. [44] Martin A. Conway, Autobiographical Knowledge and Autobiographical Memories [w:] Remembering Our Past. Studies in Autobiographical Memory, ed. by David C. Rubin, Cambridge University Press 1995, s. 67–93; Steen F. Larsen, Charles P. Thompson, Tia Hansen, Time in Autobiographical Memory, tamże, s. 129–156; por. także Gretchen A. Case, “Tic(k)”. A Performance of Time and Memory [w:] Remembering. Oral History Performance, ed. by Della Pollock, Palgrave Macmillan 2005, s. 129–142.
[45] Wpły w debaty publicznej na pamięć świadków wy jątkowo dobrze widać na przy kładzie badań nad zbrodnią w Jedwabnem. [46] Valerie Raleigh Yow, Recording Oral History. A Guide for the Humanities and Social Sciences, Altamira Press 2005, s. 48, 49. [47] Paul Thompson, Voice of the Past. Oral History, Oxford University Press 2000, s. 222–245; Charles L. Briggs, Learning How to Ask. A Sociolinguistic Appraisal of the Role of the Interview in Social Science Research, Cambridge University Press 1986, s. 92–111. [48] Andrzej Friszke, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010; tegoż, Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności, Kraków 2011; Jerzy Eisler, Polski rok 1968, dz. cy t.; Dariusz Stola, Kampania antysyjonistyczna…, dz. cy t. Na uwagę zasługują także studia nad przebiegiem wy darzeń roku 1968 w wy miarze lokalny m: Włodzimierz Suleja, Dolnośląski Marzec ’68. Anatomia protestu, Warszawa 2006; Marek Andrzejewski, Marzec 1968 w Trójmieście, Warszawa–Gdańsk 2008; Julian Kwiek, Marzec 1968 w Krakowie, Kraków 2008. [49] Należy wy jaśnić, że wszy scy respondenci projektu Around 1968 zostali poinformowani o ty m, że transkry pcje rozmów zostaną upublicznione na stronie internetowej projektu (i wy razili na to zgodę). Bez wątpienia ta okoliczność podnosi wiary godność ich relacji – choć w jakimś stopniu powoduje też stosowanie autocenzury. [50] Rozmowa z Jerzy m Jery chem, Wrocław 2013; Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. Smolar zwracał uwagę, że jest niejako „reprezentantem” innego pokolenia wewnątrz marcowej generacji: „To zresztą nie jest przy padek, że w [19]68 roku czy później ludzi z tego [mojego] pokolenia prawie się nie znajdzie. To jest w jakimś sensie wy palone pokolenie. Więc tutaj [w Marcu] by łem z tego pokolenia jedną z bardzo niewielu osób”. [51] Piotr Filipkowski, Joanna Wawrzy niak, Opozycja jako forma życia. Biograficzne studium pewnego pokoleniowego przypadku [w:] Opozycja i opór społeczny w Polsce po 1956 roku, t. 2, red. Tomasz Kozłowski, Jan Olaszek, Warszawa 2014, s. 19. [52] Rozwój i zmiany w strukturze ludności w latach 1950–2009, Główny Urząd Staty sty czny, http://www.stat.gov.pl/cps/rde/xbcr/gus/lu_struktura_ludnosci_03_tablica3.xls [dostęp: sierpień 2014]. [53] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008, s. 76. [54] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009. [55] Por. Marcin Zaremba, Polska „późnego Gomułki” – robotnicy na progu buntu, „Kultura i Społeczeństwo” 2005, nr 2. [56] Rozmowa z Witoldem Grabowskim, Wrocław 2013. [57] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem, Gdańsk 2013. [58] Projekt Solidarność – geneza rewolucji, anonimowa relacja nr 4, 2013. [59] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009. [60] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem, Warszawa 2009. [61] Tamże.
[62] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009. [63] Rozmowa z Joanną Szczęsną, Warszawa 2009. [64] Rozmowa z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009. [65] Rozmowa z Leonardem Neugerem, Kraków 2010. [66] Rozmowa z Jackiem Kley ffem. [67] Projekt Solidarność – geneza rewolucji, anonimowa relacja nr 4, 2013. [68] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [69] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009. [70] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem, Warszawa 2012. [71] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008–sty czeń 2009. [72] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0311, nagrał i opracował Jan Olaszek, listopad–grudzień 2006. [73] Rozmowa z Karolem Modzelewskim, Warszawa 2009. [74] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [75] Rozmowa z Włodzimierzem Witaszewskim, Warszawa 2010. [76] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 37. [77] Rozmowa z Wiktorem Góreckim, Warszawa 2010. [78] Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Warszawa 2013, s. 67, 68. [79] Rozmowa z Czesławem Bieleckim, Warszawa 2009. [80] Najbardziej wy mowny m przy kładem współczesnej narracji wskrzeszającej mit spisku prominenckich dzieci jest głośna książka Doroty Kani, Macieja Marosza i Jerzego Targalskiego Resortowe dzieci. Media, Warszawa 2013. [81] Wiesław My słek, Koryfeusze nauki czy protektorzy wichrzycieli, „Try buna Ludu”, 26 marca 1968. [82] Polskie przedwiośnie. Dokumentów marcowych t. II, Pary ż 1969, s. 59, 60; por. także komentarz Jerzego Eislera w książce Polski rok 1968, Warszawa 2006, s. 281, 282. [83] Relacja Pauli Sawickiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0574, nagrała i opracowała Maria Krauss, luty –lipiec 2007. [84] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 100. [85] Rozmowa z Adamem Ringerem, Warszawa 2009. [86] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [87] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s.
52. [88] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k. [89] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [90] Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii, dz. cy t., s. 63. [91] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [92] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [93] Rozmowa ze Stefanem Bekierem. [94] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim. [95] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. Szerzej o biografii Dawida Sfarda patrz: Joanna Nalewajko-Kulikov, Obywatel Jidyszlandu. Rzecz o żydowskich komunistach w Polsce, Warszawa 2009. [96] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [97] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [98] Rozmowa z Leonem Sfardem. [99] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [100] Szerzej o moty wach i wy borach generacji ży dowskich komunistów w Polsce patrz: Jaff Schatz, The Generation. The Rise and Fall of the Jewish Communists of Poland, University of California Press 1991; Paweł Śpiewak, Żydokomuna. Interpretacje historyczne, Warszawa 2012. [101] Formalnie lekcje religii zostały usunięte ze szkół na mocy ustawy z 15 lipca 1961 roku. Wcześniej nauka religii (a także wspólna modlitwa uczniów przed lekcjami) organizowana by ła w większości państwowy ch szkół podstawowy ch i średnich; por. Krzy sztof Kosiński, Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL, Warszawa 2006, s. 72–78. [102] Rozmowa z Adamem Ringerem. [103] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 35. [104] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [105] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [106] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [107] Teresa Torańska, Jesteśmy. Rozstania ’68, Warszawa 2008, s. 60. [108] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 20. [109] Rozmowa z Jackiem Kley ffem. [110] Teresa Torańska, Jesteśmy, dz. cy t., s. 60. [111] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 52. [112] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010.
[113] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 388. [114] Rozmowa z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009. [115] Rozmowa z Witoldem Grabowskim. [116] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. [117] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [118] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [119] Rozmowa ze Stefanem Bekierem. [120] Relacja Ireny Wóy cickiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0603, nagrała i opracowała Zofia Wieluńska, grudzień 2006–sty czeń 2007. [121] Teresa Torańska, Jesteśmy, dz. cy t., s. 63. [122] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k. [123] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim. [124] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem. [125] Margaret Mead, Kultura i tożsamość. Studium dystansu międzypokoleniowego, przeł. Jacek Hołówka, Warszawa 2000, s. 23. [126] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 37. [127] Margaret Mead, Kultura i tożsamość, dz. cy t., s. 24. [128] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [129] Rozmowa z Teresą Bogucką. [130] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 53. [131] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. Znamienne, że ów charaktery sty czny lęk rodziców i próba powstrzy mania dzieci przed angażowaniem się w czy nną opozy cję pojawiały się również w inny ch okolicznościach i w relacjach późniejszy ch pokoleń. Oto Marek Suś, w Marcu uczeń drugiej klasy poznańskiego liceum, zapamiętał przestrogi ojca udzielane w 1980 roku: „Ojciec całe ży cie mówił jasno, żeby się do żadny ch partii nie zapisy wać. Ale mówił też, żeby się w ogóle nie angażować, bo to jest groźne. Bardzo ostrożnie patrzy ł później na moją działalność związkową [w NSZZ „Solidarność”]. Mówił, że to jest słuszny kierunek, natomiast doradzał, żeby uważać, bo to się zawsze może skończy ć tak, jak się kończy ło wcześniej, w latach pięćdziesiąty ch. Strach ty ch lat ciągle w nim tkwił” (Relacja Marka Susia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0762, nagrali i opracowali Joanna Dudek i Jan Olaszek, sty czeń–grudzień 2007). [132] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [133] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [134] Relacja Agnieszki Arnold, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 2001, nagrała i opracowała Agnieszka Nowakowska, lipiec 2010. [135] Rozmowa z Andrzejem Rosnerem, Warszawa 2007.
[136] Krzy sztof Kosiński, Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL, Warszawa 2006, zwł. s. 188–195, por. także Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce lat 1944–1956, Warszawa 2007, s. 158–160. [137] Jolanta Wachowicz-Makowska, Panienka w PRL-u, Warszawa 2007, s. 61–63. [138] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [139] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [140] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [141] Rozmowa z Teresą Bogucką. [142] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [143] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0311, nagrał i opracował Jan Olaszek, listopad–grudzień 2006. [144] Rozmowa z Włodzimierzem Witaszewskim, Warszawa 2010. [145] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim. [146] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [147] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009. [148] Relacja Agnieszki Arnold, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [149] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009. [150] Rozmowa z Januszem Bazy dłą, Nałęczów 2013. [151] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010, s. 339. [152] Rozmowa z Joanną Szczęsną, Warszawa 2009. [153] Rozmowa z Michałem Komarem. [154] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem, Lublin 2009. [155] Relacja Agnieszki Arnold, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [156] Relacja Elżbiety Petrajtis-O’Neill, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1658, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–wrzesień 2009. [157] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [158] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [159] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem. [160] Relacja Pawła Bielińskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1007, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–lipiec 2008. [161] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009.
[162] Szpakowska outsiderka. Z Małgorzatą Szpakowską rozmawiają Agata Chałupnik, Justyna Jaworska, Justyna Kowalska-Leder, Joanna Krakowska, Iwona Kurz, Warszawa 2013, s. 110. Szpakowska nie uczestniczy ła bezpośrednio w protestach marcowy ch, brała natomiast udział w przekazy waniu na Zachód dokumentacji studenckiego buntu, za co została skazana w procesie „taterników”. [163] Relacja Pawła Bielińskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [164] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008, s. 257. [165] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [166] Wujec. Związki przyjacielskie. Z Ludwiką Wujec rozmawia Michał Sutowski, Warszawa 2013, s. 45. [167] Rozmowa z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009. [168] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem, Gdańsk 2013. [169] Rozmowa z Anną Dodziuk. [170] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [171] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [172] Rozmowa z Adamem Ringerem, Warszawa 2009. [173] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [174] Relacja Andrzeja Titkowa, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1701, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–październik 2009. [175] Por. Antoni Dudek, Tomasz Marszałkowski, Walki uliczne w PRL 1956–1989, Kraków 1992, s. 64–80. [176] Rozmowa z Czesławem Bieleckim, Warszawa 2009. [177] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem, Warszawa 2012. [178] List Mirosława Górskiego do autora, 2009. [179] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem. [180] Relacja Tadeusza Janiszewskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1457, nagrała i opracowała Beata Ziemińska, luty –marzec 2009. [181] Rozmowa z Januszem Bazy dłą. [182] Tamże. [183] Tamże. [184] Rozmowa z Adamem Ringerem. [185] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 97. [186] Rozmowa z Henry kiem Szlajferem, Warszawa 2013. [187] Relacja Zbigniewa Jakubca, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL,
0149, nagrała i opracowała Aleksandra Bańkowska, październik 2006–sty czeń 2010. [188] Piotr Sztompka, Trust. A Sociological Theory, Cambridge University Press 2000. [189] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem, Warszawa 2009. [190] Tamże. [191] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem. [192] Rozmowa z Włodzimierzem Pańkówem, Warszawa 2010. [193] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. [194] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [195] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [196] Tamże. [197] Rozmowa z Leonem Sfardem. [198] Tamże. [199] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [200] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010. [201] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [202] Rozmowa z Teresą Bogucką. [203] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim. [204] Rozmowa z Anną Dodziuk. [205] Rozmowa z Adamem Ringerem. [206] Rozmowa z Leonardem Neugerem, Kraków 2010. [207] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL, dz. cy t., s. 352. [208] Tamże, s. 353. [209] Tamże, s. 354. [210] Tamże, s. 353. [211] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [212] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL, dz. cy t., s. 355. [213] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010. [214] Rozmowa z Teresą Bogucką. [215] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [216] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [217] Relacja Andrzeja Titkowa, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t.
[218] Rozmowa z Janem Wy rowińskim. [219] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem. [220] Rozmowa z Marcinem Rawiczem, Warszawa 2009. [221] Rozmowa z Włodzimierzem Pańkówem. [222] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [223] Rozmowa z Michałem Komarem. [224] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. [225] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [226] Rozmowa z Michałem Komarem. [227] Rozmowa z Anną Dodziuk. [228] Rozmowa z Michałem Komarem. [229] Tamże. [230] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [231] Rozmowa z Jackiem Kley ffem. [232] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008–sty czeń 2009. [233] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010. [234] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [235] Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914–1965, t. 10, Warszawa 2009, s. 171. [236] Stefan Nowak, Dynamika przemian ideowych lat 1958–1961 i światopogląd studentów okresu stabilizacji [w:] Studenci Warszawy. Studium długofalowych przemian postaw i wartości, red. Stefan Nowak, Warszawa 1991, s. 312. [237] Tamże, s. 313. [238] Barbara Olszewska-Dy oniziak, Epoka współczesna w ocenach młodzieży licealnej [w:] Młodzież epoki przemian. Z badań polskich socjologów, red. Ry szard Dy oniziak, Warszawa 1965, s. 139. [239] Tamże, s. 142. [240] Tamże, s. 146. [241] Ry szard Dy oniziak, Niektóre cechy młodzieżowej podkultury [w:] Młodzież epoki przemian, dz. cy t., s. 60. [242] Tamże, s. 65. [243] O znaczny m oży wieniu polity czny m wśród młodzieży lat trzy dziesty ch pisał m.in. Roman Wapiński, wskazując, że w porównaniu z poprzednią dekadą gwałtownie wzrosła popularność rozmaity ch ideologii (w ty m skrajny ch) oraz programów polity czny ch nastawiony ch na
zasadniczą przebudowę państwa; Roman Wapiński, Pokolenia Drugiej Rzeczypospolitej, Wrocław 1991, s. 282–298; por. także Andrzej Pilch, Studencki ruch polityczny w Polsce w latach 1932– 1939, Kraków 1972. [244] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010, s. 342. [245] Tamże, s. 349. [246] Tamże. [247] Zy gmunt Bauman, Wzory sukcesu życiowego młodzieży warszawskiej [w:] Andrzej Pilch, Studencki ruch polityczny…, dz. cy t., s. 25–28. [248] Jacek Kuroń, Autobiografia, Warszawa 2009, s. 91. [249] Adam Michnik, Polskie pytania, Warszawa 2011, e-book. [250] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [251] Jacek Kuroń, Autobiografia, dz. cy t., s. 92. [252] Tamże. [253] Relacja Andrzeja Titkowa, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1701, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–październik 2009. [254] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [255] Józef Dajczgewand, Nie chcę być kimś innym [w:] Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989, s. 136. [256] Mirosław Sawicki, Trzynastka [w:] Walterowcy. Wspomnienia, red. Małgorzata Dehnel-Szy c i in., Warszawa 2008, s. 63, 64. [257] Marta Petrusewicz, Moje walterowskie czasy [w:] Walterowcy. Wspomnienia, dz. cy t., s. 59. [258] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s. 58. [259] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [260] Rozmowa z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009. [261] Tamże. [262] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem, Warszawa 2012. [263] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem, Warszawa 2009. [264] Tamże. [265] Rozmowa z Włodzimierzem Witaszewskim, Warszawa 2010. [266] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 58. [267] Pewien polski etos… Rozmowa Dany Cohn-Bendita z Adamem Michnikiem, „Kontakt” 1988, nr 6.
[268] Rozmowa z Paulą Sawicką, Warszawa 2010. [269] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. [270] Por. Andrzej Friszke, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010, s. 361. [271] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 81. [272] Pewien polski etos…, dz. cy t. [273] Relacja Andrzeja Titkowa, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [274] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [275] Rozmowa z Paulą Sawicką. [276] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [277] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [278] Rozmowa z Paulą Sawicką. [279] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008, s. 107. [280] Członkowie klubu w ten sposób nazwali ją w wy dawany m przez siebie biulety nie, przechwy cony m następnie przez Służbę Bezpieczeństwa; patrz: Marzec 1968 w dokumentach MSW, t. 1: Niepokorni, red. Franciszek Dąbrowski, Piotr Gontarczy k, Paweł Tomasik, Warszawa 2008, s. 132. [281] Rozmowa z Paulą Sawicką. [282] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim. [283] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 107. [284] Relacja Andrzeja Titkowa, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [285] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 107. [286] Rozmowa z Paulą Sawicką. [287] Por. Marcin Kula i in., Zrzeszenie Studentów Polskich w latach sześćdziesiątych. Między klubem, stołówką i „transmisją do mas”, „Teka History ka” 2004, nr 24; Joanna Sadowska, Sercem i myślą związani z Partią. Związek Młodzieży Socjalistycznej (1957–1976). Polityczne aspekty działalności, Warszawa 2010. [288] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem, Gdańsk 2013. [289] Rozmowa z Aleksandrem Mackiewiczem, Ży rardów 2009. [290] Rozmowa z Jerzy m Jery chem, Wrocław 2013. [291] Tamże. [292] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. [293] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010.
[294] Relacja Tadeusza Janiszewskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1457, nagrała i opracowała Beata Ziemińska, luty –marzec 2009. [295] Rozmowa z Januszem Bazy dłą, Nałęczów 2013. [296] Por. Joanna Sadowska, Sercem i myślą związani z Partią, dz. cy t., s. 139–144. [297] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010. [298] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. [299] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [300] Maria de Hernandez-Paluch, Między Marcem a KOR-em, „Kontakt” 1988, nr 4. [301] Jacek Kuroń, Autobiografia, Warszawa 2009, s. 191. [302] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. [303] Rozmowa z Karolem Modzelewskim, Warszawa 2009. [304] Jacek Kuroń, Autobiografia, dz. cy t., s. 193. [305] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [306] Świat według Mellera. Życie i historia: ku wolności. Ze Stefanem Mellerem rozmawia Michał Komar, Warszawa 2008, s. 60. [307] Stanisław Gomułka, Opozycja polityczna na Uniwersytecie Warszawskim 1963–1965, „Arka” 1987, nr 18. [308] Jacek Kuroń, Autobiografia, dz. cy t., s. 193. [309] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [310] Rozmowa z Karolem Modzelewskim. [311] Świat według Mellera, dz. cy t., s. 61. [312] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [313] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [314] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [315] Pewien polski etos… Rozmowa Dany Cohn-Bendita z Adamem Michnikiem, „Kontakt” 1988, nr 6. [316] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [317] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [318] Andrzej Friszke, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010. Historia narodzin studenckiej opozy cji na Uniwersy tecie Warszawskim opisana jest wy czerpująco na stronach 375–550. [319] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [320] Rozmowa z Teresą Bogucką.
[321] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [322] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [323] Marzec 1968 w dokumentach MSW, t. 1: Niepokorni, red. Franciszek Dąbrowski, Piotr Gontarczy k, Paweł Tomasik, Warszawa 2008, s. 475. [324] Tamże, s. 654. [325] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [326] Prawdopodobnie chodzi o spotkanie z Walery m Namiotkiewiczem, zorganizowane pod koniec listopada 1967 roku w Auditorium Maximum UW. Po wy głoszeniu przez prelegenta referatu pt. „Kształtowanie się radzieckiej polity ki zagranicznej” rozpętała się gwałtowna dy skusja, w której padały głosy o „imperialisty cznej polity ce ZSRR” i łagrach. Wy powiadał się m.in. Adam Michnik, który atakował pakt Ribbentrop–Mołotow. Por. Marzec 1968 w dokumentach MSW, dz. cy t., s. 845; Andrzej Friszke, Anatomia buntu, dz. cy t., s. 496, 497. [327] Rozmowa z Teresą Bogucką. [328] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [329] Tamże. [330] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim. [331] Rozmowa z Aleksandrem Mackiewiczem. [332] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [333] Wspomniany Wojciech Krukowski relacjonował w 2013 roku: „To by ł klub poety cki, trochę twórczy, ale by ł także miejscem bardzo ostry ch debat polity czny ch, które są wpisy wane do historii ruchu oporu, ruchu niezależnego. Organizowałem głośną dy skusję » Patrioty zm, ojczy zna, państwo« z udziałem profesorów Szackiego, Koźniewskiego, Kisiela. Tak że to by ło tak pomy ślane, żeby to zderzenie by ło ostre. Towarzy sze nie spodziewali się, że będzie aż tak ostro. Ale tam cała ekipa Michnika przy biegła… By łem ciągany potem po różny ch towarzy szach uniwersy teckich, żeby się wy tłumaczy ć, czy to by ła celowa prowokacja, czy nie”; Archiwum Programu Historia Mówiona Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, rozmawiała i opracowała Agnieszka Góra, Warszawa 2013. [334] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim. [335] Józef Dajczgewand, Nie chcę być kimś innym [w:] Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989, s. 136. [336] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009. [337] Por. Andrzej Friszke, Anatomia buntu, dz. cy t., s. 457. [338] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2006. [339] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2006. [340] Pewien polski etos…, dz. cy t. [341] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem.
[342] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [343] Rozmowa z Teresą Bogucką. [344] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [345] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009. [346] Józef Dajczgewand, Nie chcę być kimś innym [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 137. [347] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [348] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [349] Rozmowa z Włodzimierzem Pańkówem, Warszawa 2010. [350] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [351] Barbara Dąbrowska [Anna Dodziuk], Musiałam to wybrać [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 89. [352] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009. [353] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [354] Rozmowa z Leonem Sfardem. [355] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [356] Tamże. [357] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem. [358] Rozmowa z Teresą Bogucką. [359] Marzec 1968 w dokumentach MSW, dz. cy t., s. 529, 530. [360] Na przy kład Dariusz Gawin uznaje, że List by ł „punktem centralny m, określający m tożsamość grupy ”. (Tegoż, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Kraków 2013, s. 161). [361] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [362] Rozmowa z Niną Smolar, Warszawa 2009. [363] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s. 107. [364] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [365] Tamże. [366] Rozmowa z Teresą Bogucką. [367] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [368] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim. Podobny zarzut – że w Liście zabrakło tematy ki niepodległościowej – stawiał także Adam Michnik, por. Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 107.
[369] Rozmowa z Leonem Sfardem. [370] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [371] Tamże. [372] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008, s. 313. [373] Rozmowa z Niną Smolar. [374] Rozmowa z Paulą Sawicką, Warszawa 2010. [375] Tamże. [376] Jacek Kuroń, Autobiografia, dz. cy t., s. 246. [377] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2006. [378] Rozmowa z Teresą Bogucką. [379] Zbigniew Romek, Droga Leszka Kołakowskiego ku antykomunistycznej opozycji. Od ortodoksyjnej ideologii ku wolności myślenia, „Dzieje Najnowsze” 1999, nr 4. [380] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2006. [381] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2006. [382] Rozmowa z Aleksandrem Mackiewiczem. [383] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [384] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [385] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [386] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [387] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [388] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, dz. cy t., s. 167. [389] Tamże, s. 168. [390] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [391] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009. [392] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008–sty czeń 2009. [393] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [394] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [395] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [396] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim. [397] Relacja Jerzego Wociala, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej,
Archiwum Opozy cji, nr I/009, rozmowę przeprowadziła Wiesława Grochola. [398] Włodzimierz Suleja, Dolnośląski Marzec ’68. Anatomia protestu, Warszawa 2006, s. 34–36. [399] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim. [400] Tamże. [401] Relacja Marka Susia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0762, nagrali i opracowali Joanna Dudek i Jan Olaszek, sty czeń–grudzień 2007. [402] Rozmowa z Mirosławem Sawickim, Warszawa 2010. [403] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2006. [404] Rozmowa z Henry kiem Szlajferem, Warszawa 2010. [405] Rozmowa z Paulą Sawicką. [406] Rozmowa z Teresą Bogucką. [407] Rozmowa z Karolem Modzelewskim. [408] Antoni Macierewicz, To był dzień egzaminów, marszów i ucieczek, „Ży cie Warszawy ”, 8 marca 1993. [409] Teresa Bochwic, Moja odpowiedź [w:] Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989, s. 75. [410] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0311, nagrał i opracował Jan Olaszek, listopad–grudzień 2006. [411] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008–sty czeń 2009. [412] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem, Lublin 2009. [413] Relacja Jerzego Wociala, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, Archiwum Opozy cji, nr I/009, rozmowę przeprowadziła Wiesława Grochola. [414] Rozmowa z Włodzimierzem Witaszewskim, Warszawa 2010. [415] Relacja Jerzego Stępnia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0632, nagrała i opracowała Natalia Łuczy ńska, Warszawa 2007. [416] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [417] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009. [418] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [419] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s. 170. [420] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [421] Rozmowa z Teresą Bogucką.
[422] Tamże; najbardziej wy czerpujący opis przy gotowań do wiecu zawarty jest w Anatomii buntu Andrzeja Friszkego (Kraków 2010, s. 523–565), chociaż w pewny ch (raczej nieistotny ch) szczegółach różni się od obrazu wy łaniającego się z wy korzy stany ch tu relacji. [423] Rozmowa z Teresą Bogucką. [424] Aleksander Perski, Pustka pełna wolności [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 110. [425] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [426] Tamże. [427] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [428] Teresa Bochwic, Moja odpowiedź [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 77. [429] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [430] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem. [431] Relacja Jerzego Stępnia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [432] Rozmowa z Aleksandrem Mackiewiczem, Ży rardów 2009. [433] Rozmowa z Adamem Ringerem, Warszawa 2009. [434] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [435] Relacja Jerzego Wociala, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [436] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [437] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009. [438] Marcowe migawki, „Wezwanie” 1988, nr 14. [439] Relacja Elżbiety Petrajtis-O’Neill, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1658, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–wrzesień 2009. [440] Aleksander Perski, Pustka pełna wolności [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 111. [441] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010, s. 413. [442] Dariusz Gawin, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Kraków 2013, s. 142. [443] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009. [444] Relacja Jerzego Targalskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, Archiwum Opozy cji, nr I/034, rozmowę przeprowadził Piotr Smiłowicz. [445] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010. [446] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010. [447] Rozmowa z Joanną Szczęsną, Warszawa 2009. [448] Relacja Pawła Bielińskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL,
1007, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–lipiec 2008. [449] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem, Gdańsk 2013. [450] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [451] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [452] Relacja Pawła Bielińskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [453] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010. [454] Relacja Tadeusza Janiszewskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1457, nagrała i opracowała Beata Ziemińska, luty –marzec 2009. [455] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [456] Tamże. [457] Rozmowa z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009. [458] Rozmowa z Bogdanem Borusewiczem, Warszawa 2012. [459] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [460] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [461] Rozmowa z Marcinem Rawiczem, Warszawa 2009. [462] Edward Czapiewski, Marzec 1968 roku i jego następstwa w moich wspomnieniach [w:] Studia i materiały z dziejów Uniwersytetu Wrocławskiego, red. Herbert My śliwiec i in., t. 3, Wrocław 1994, s. 222. [463] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. [464] Rozmowa z Włady sławem Witaszewskim. [465] Edward Czapiewski, Marzec 1968 roku…, dz. cy t., s. 226. [466] Rozmowa z Leonem Sfardem. [467] Rozmowa z Bernardem Bujwickim. [468] Rozmowa z Marcinem Rawiczem. [469] Rozmowa z Teresą Bogucką. [470] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [471] Jan Lity ński, My z Marca [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 67. [472] Rozmowa z Paulą Sawicką, Warszawa 2010. [473] Relacja Jerzego Stępnia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [474] Marcowe migawki, dz. cy t. [475] Relacja Agnieszki Arnold, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 2001, nagrała i opracowała Agnieszka Nowakowska, lipiec 2010. [476] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca, Wołowiec 2008, s. 349.
[477] Adela Hase, Marzec ’68, „Midrasz” 1998, nr 3. [478] Rozmowa z Paulą Sawicką. [479] Jakub Karpiński, Wykres gorączki. Polska pod rządami komunistycznymi, Lublin 2001, s. 226. Józef Kępa by ł szefem warszawskiej organizacji party jnej. [480] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [481] Rozmowa z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009. [482] Relacja Jerzego Stępnia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [483] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009. [484] Rozmowa z Jerzy m Jery chem, Wrocław 2013. [485] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [486] Rozmowa z Paulą Sawicką. [487] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [488] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [489] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem. [490] Rozmowa z Jerzy m Jery chem. [491] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [492] Tamże. [493] Por. Jerzy Eisler, Polski rok 1968, Warszawa 2006, passim. [494] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 405, 406. [495] Jan Walc, Ruszamy z posad bryłę świata [w:] Marzec ’68. Referaty z sesji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, Warszawa 2008, http://otwarta.org/wpcontent/uploads/2011/11/Marzec-68-lekki.pdf, s. 71 [dostęp: sierpień 2014]. [496] Rozmowa ze Stefanem Bekierem. [497] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim. [498] Rozmowa ze Stefanem Bekierem. [499] Rozmowa z Leonem Sfardem. [500] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem, Warszawa 2009. [501] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [502] Marzec 1968 [dokumenty ], NZS PW [Niezależne Zrzeszenie Studentów Politechniki Warszawskiej], s. 34–37. [503] Rozmowa z Teresą Bogucką. [504] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem.
[505] Szpakowska outsiderka. Z Małgorzatą Szpakowską rozmawiają Agata Chałupnik, Justyna Jaworska, Justyna Kowalska-Leder, Joanna Krakowska, Iwona Kurz, Warszawa 2013, s. 180. [506] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim. [507] Rozmowa z Teresą Bogucką. [508] Przemówienie tow. Władysława Gomułki do aktywu partyjnego, „Try buna Ludu”, 20 marca 1968. [509] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim. [510] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [511] Rozmowa z Tadeuszem Bieniem. Należy zaznaczy ć, że niektórzy, raczej nieliczni świadkowie dy stansowali się od idei sojuszu studencko-robotniczego. Na przy kład Leszek Sankowski bał się, że w razie masowy ch protestów robotniczy ch sy tuacja może wy mknąć się spod kontroli: „Jak to wszy stko się zaostrzało, [jak] już by ły aresztowania ludzi z komitetu studenckiego, to część ludzi uważała, że trzeba wy nieść protest poza uczelnię. [Zorganizować] jakiś marsz, nie wiem, czy na FSO… Tu różne [nazwy ] padały, wie pan. [Zastanawiano się] czy próbować wciągnąć robotników w to wszy stko. Mnie to się nie bardzo podobało. Uważałem, że to chy ba nie ma sensu. Wie pan, ja nigdy nie pójdę do FSO, ja się ich trochę boję, tak prawdę powiedziawszy. Zawsze w takim przy padku to łatwo zmanipulować, wie pan – potem nie wiadomo, kto strzela, kto komu głowę ścina i tak dalej. Jak sobie poczy tałem trochę na ten temat, o rewolucji francuskiej, o rewolucji rosy jskiej, to mi już wy starczy ło jako taki pewien element wiedzy, że to, że tak powiem, że rewolucje to są po to, żeby ścinać głowy – nie wiadomo czy je – [a] potem zjadać się nawzajem” (Rozmowa z Leszkiem Sankowskim). [512] Relacja Tadeusza Janiszewskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [513] Teresa Torańska, Jesteśmy. Rozstania ’68, Warszawa 2008, s. 109. [514] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim. [515] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim. [516] Rozmowa z Jackiem Kley ffem. [517] Rozmowa z Janem Wy rowińskim. [518] Rozmowa z Tomaszem Wołkiem. [519] Rozmowa z Bernardem Bujwickim. [520] Tamże. [521] Rozmowa z Witoldem Grabowskim, Wrocław 2013. [522] Projekt Solidarność – geneza rewolucji, anonimowa relacja nr 1, Warszawa 2013. [523] Relacja Stanisława Santarka, Archiwum Programu Historia Mówiona Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, rozmawiał i opracował Tomasz Czajkowski, Lublin 2005. [524] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [525] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 406.
[526] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [527] Rozmowa z Michałem Komarem. [528] Relacja Tadeusza Janiszewskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [529] Rozmowa z Bernardem Bujwickim. [530] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [531] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem. [532] Rozmowa z Marcinem Rawiczem. [533] Rozmowa z Michałem Komarem. [534] Wy kładowca wskazany w relacji zmarł w 2005 roku. [535] Rozmowa z Michałem Komarem. [536] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 314. [537] Relacja Agnieszki Arnold, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [538] Relacja Pawła Bielińskiego, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [539] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [540] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [541] Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte, dz. cy t., s. 362. [542] Relacja Elżbiety Petrajtis-O’Neill, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [543] Rozmowa z Adamem Ringerem. [544] Rozmowa z Marcinem Rawiczem. [545] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [546] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [547] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [548] Rozmowa z Leonardem Neugerem, Kraków 2010. [549] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [550] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [551] List Mirosława Górskiego do autora, 2009. [552] Rozmowa z Maciejem Czechowskim. [553] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem. [554] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [555] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009.
[556] Wacław Komar do sty cznia 1968 roku pełnił w MSW funkcję dy rektora generalnego do spraw zaopatrzenia. [557] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [558] Rozmowa z Witoldem Grabowskim, Wrocław 2013. [559] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem, Kraków 2010. [560] Aniela Steinsbergowa (1896–1988) – prawniczka, działaczka PPS-u, po wojnie obrończy ni w procesach polity czny ch i współzałoży cielka KOR-u. [561] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [562] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [563] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009. [564] Waldemar Kuczy ński, Wspomnienia nad teczką, „Polity ka” 2005, nr 32. [565] Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Warszawa 2013, s. 174. [566] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [567] Tamże. [568] Barbara Dąbrowska [Anna Dodziuk], Musiałam to wybrać [w:] Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989, s. 94. [569] W dalszej części relacji Lasota wy jaśnia, że list został zręcznie sfabry kowany przez SB. [570] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1206, nagrała i opracowała Monika Stachura, czerwiec 2006–grudzień 2008. [571] Por. Andrzej Friszke, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010, s. 626–628; Włodzimierz Suleja, Dolnośląski Marzec ’68. Anatomia protestu, Warszawa 2006, s. 354. [572] Rozmowa z Witoldem Grabowskim. [573] Jan Lity ński, My z Marca [w:] Krajobraz po szoku, dz. cy t., s. 68. [574] Rozmowa z Teresą Bogucką. [575] Rozmowa z Januszem Bazy dłą, Nałęczów 2013. [576] Rozmowa z Marcinem Rawiczem, Warszawa 2009. [577] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [578] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim. [579] Rozmowa z Bogusławem Sobczukiem. [580] Tamże. [581] Relacja Joanny Trzeciak-Walc, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0311, nagrał i opracował Jan Olaszek, listopad–grudzień 2006.
[582] Relacja Ireny Lasoty, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [583] Rozmowa z Michałem Komarem. [584] Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s. 165. [585] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [586] Rozmowa z Włodzimierzem Pańkówem, Warszawa 2010. [587] Najbardziej znany obóz karny przeznaczony dla studentów objęty ch pomarcową „branką” mieścił się najpierw w Hrubieszowie, a następnie w Żaganiu. Jak wy nika z relacji, łącznie zgromadzono tam nie więcej niż kilkudziesięciu studentów, ale ich liczba została zwielokrotniona w różny ch publikacjach. W liście do autora (marzec 2008) pisze o ty m między inny mi Maciej Włodek, uczestnik obozu w Hrubieszowie. [588] Rozmowa z Jerzy m Rachwaldem, Lublin 2009. [589] Tamże. [590] Teresa Torańska, Jesteśmy. Rozstania ’68, Warszawa 2008, s. 128, 129. [591] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [592] Relacja Jerzego Stępnia, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0632, nagrała i opracowała Natalia Łuczy ńska, Warszawa 2007. [593] Rozmowa z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009. [594] Gerd-Rainer Horn, The Spirit of ’68. Rebellion in Western Europe and North America, 1956– 1976, Oxford University Press 2007, s. 2. [595] Daniel Singer, Prelude to Revolution, South End Press 2002, s. 41–112. [596] Michael Seidman, The Imaginary Revolution. Parisian Student and Workers in 1968, Berghahn Books 2004, s. 32 i nn. Do analogiczny ch protestów doszło w Stanach Zjednoczony ch; por. David Ally n, Make Love, Not War. The Sexual Revolution. An Unfettered History, Routledge 2001, s. 93–107; Paul Berman, Opowieść o dwóch utopiach. Ewolucja polityczna pokolenia ’68, przeł. Piotr Nowakowski, Kraków 2008. [597] 1968. A Student Generation in Revolt, ed. by Ronald Fraser, Pantheon Books 1988, s. 127. [598] Sheila Rowbotham, Promise of a Dream. Remembering the Sixties, Verso 2000, s. 49. [599] James Mark, Anna von der Goltz, Encounters [w:] Europe’s 1968. Voices of Revolt, ed. by Robert Gildea, James Mark, Anette Warring, Oxford University Press 2012, s. 131–163. [600] Michael Seidman, The Imaginary Revolution, dz. cy t., s. 105. [601] Rozmowa z Karolem Modzelewskim, Warszawa 2009. [602] Rozmowa z Jerzy m Diatłowickim, Warszawa 2009. [603] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [604] Rozmowa z Karolem Modzelewskim.
[605] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. [606] Rozmowa z Czesławem Bieleckim, Warszawa 2009. [607] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010. [608] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [609] Józef Dajczgewand, Nie chcę być kimś innym [w:] Krajobraz po szoku, red. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989, s. 137, 138. [610] Rozmowa z Maciejem Kozłowskim, Warszawa 2013. [611] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [612] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [613] Rozmowa z Barbarą Toruńczy k, Warszawa 2009. [614] Rozmowa z Niną Smolar, Warszawa 2009. [615] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [616] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [617] Relacja Ireny Wóy cickiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 0603, nagrała i opracowała Zofia Wieluńska, grudzień 2006–sty czeń 2007. [618] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [619] Rozmowa z Teresą Bogucką. [620] Rozmowa z Henry kiem Szlajferem, Warszawa 2013. [621] Tamże. [622] Andrzej Friszke, Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi, Kraków 2010, s. 492– 496. [623] Marzec 1968 w dokumentach MSW, t. 1: Niepokorni, red. Franciszek Dąbrowski, Piotr Gontarczy k, Paweł Tomasik, Warszawa 2008, s. 332. [624] Rozmowa z Henry kiem Szlajferem, Warszawa 2013. [625] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [626] Rozmowa z Adamem Ringerem, Warszawa 2009. [627] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim. Respondent zadzwonił do mnie później i powiedział, że pomy lił się, mówiąc o stopniu zaangażowania Australii w wojnę wietnamską. [628] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [629] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [630] Rozmowa z Teresą Bogucką. [631] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [632] Por. Kristin Ross, May ’68 and Its Afterlives, The University of Chicago Press 2002.
[633] Rozmowa z Teresą Bogucką, Warszawa 2009. [634] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem, Warszawa 2009. [635] Tomasz Jastrun, Skurcz, „Ex Libris” 1993, nr 29. [636] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1147, nagrała i opracowała Magda Czoch, sierpień 2008–sty czeń 2009. [637] Rozmowa z Joanną Szczęsną, Warszawa 2009. [638] Rozmowa z Eugeniuszem Smolarem, Warszawa 2009. [639] Rozmowa z Piotrem Rachtanem, Warszawa 2009. [640] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim, Warszawa 2009. [641] Rozmowa z Jackiem Kley ffem, Warszawa 2009. [642] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim, Warszawa 2009. [643] Rozmowa z Adamem Ringerem, Warszawa 2009. [644] Rozmowa z Niną Smolar, Warszawa 2009. [645] Rozmowa z Anną Dodziuk, Warszawa 2009. [646] Rozmowa z Włady sławem Bibrowskim, Toruń 2009. [647] Rozmowa z Leonem Sfardem, Tel Awiw 2009. [648] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [649] Rozmowa z Adamem Ringerem. [650] Rozmowa z Leonem Sfardem. [651] Rozmowa z Aleksandrem Smolarem. [652] Rozmowa z Maciejem Czechowskim, Wrocław 2013. [653] Rozmowa z Marcinem Rawiczem, Warszawa 2009. [654] Rozmowa z Andrzejem Krzesińskim. [655] Rozmowa z Teresą Bogucką. [656] Rozmowa z Bernardem Bujwickim, Biały stok 2009. [657] Rozmowa z Teresą Bogucką. [658] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [659] Rozmowa z Teresą Bogucką. [660] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [661] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [662] Rozmowa z Waldemarem Kuczy ńskim.
[663] Rozmowa z Teresą Bogucką. [664] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [665] Rozmowa z Teresą Bogucką. [666] Rozmowa z Anną Dodziuk. [667] Cy t. za: Maria de Hernandez-Paluch, Między Marcem a KOR-em, „Kontakt” 1988, nr 4. [668] Rozmowa z Michałem Komarem, Warszawa 2009. [669] Relacja Elżbiety Petrajtis-O’Neill, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, PRL, 1658, nagrała i opracowała Maria Krauss, czerwiec–wrzesień 2009. [670] Rozmowa z Leszkiem Sankowskim, Warszawa 2009. [671] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [672] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [673] Rozmowa z Włodzimierzem Pańkówem, Warszawa 2010. [674] Rozmowa z Janem Wy rowińskim, Warszawa 2010. [675] Por. Dariusz Gawin, Wielki zwrot. Ewolucja lewicy i odrodzenie idei społeczeństwa obywatelskiego 1956–1976, Kraków 2013, s. 236–252. [676] Rozmowa z Joanną Szczęsną. [677] Rozmowa z Janem Lity ńskim, Warszawa 2009. [678] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem, Warszawa 2010. [679] Cy t za: Maria de Hernandez-Paluch, Między Marcem a KOR-em, dz. cy t. [680] Rozmowa z Teresą Bogucką. [681] Tamże. [682] Hanna Świda-Ziemba, Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii, Kraków 2010, s. 10. [683] Rozmowa z Anną Dodziuk. [684] Relacja Marii Żółtowskiej, Dom Spotkań z Historią, Archiwum Historii Mówionej, dz. cy t. [685] Jacek Kurczewski, Czy istnieje pokolenie marcowe?, „Więź” 1988, nr 3. [686] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [687] Rozmowa z Włady sławem Sidorowiczem, Warszawa 2009. [688] Rozmowa z Teresą Bogucką. [689] Marcin Kula, Porozmawiajmy o Marcu w nieco szerszej perspektywie [w:] Od Piłsudskiego do Wałęsy. Studia z dziejów Polski XX wieku, red. Krzy sztof Persak i in., Warszawa 2008, s. 362. [690] Odwołuję się tu do moich niepublikowany ch jeszcze badań, przeprowadzony ch w ramach projektu Solidarność – geneza rewolucji, a także do mojego arty kułu: Elita Solidarności.
Prozopografia Komisji Krajowej [w:] Solidarność od wewnątrz 1980–1981, red. Andrzej Friszke, Krzy sztof Persak, Paweł Sowiński, Warszawa 2013. [691] Jak wy kazał Włady sław Adamski, bazą społeczną Solidarności by li przede wszy stkim robotnicy wy kwalifikowani w wieku do dwudziestu czterech lat – osiemdziesiąt pięć procent z nich należało do związku (Włady sław Adamski, Anatomia protestu i ruchu „Solidarności” [w:] Polacy ’81. Postrzeganie kryzysu i konfliktu, red. Włady sław Adamski, Warszawa 1996, s. 160). [692] Por. Marcin Zaremba, „Bigosowy socjalizm”. Dekada Gierka [w:] Polacy wobec PRL. Strategie przystosowawcze, red. Grzegorz Miernik, Kielce 2003, s. 183–200. [693] Polacy ’81, dz. cy t., s. 110–126. [694] Tamże, s. 115. [695] Ireneusz Krzemiński, Solidarność. Projekt polskiej demokracji, Warszawa 1997, s. 139, 140. [696] Por. Timothy Garton-Ash, Polska rewolucja. Solidarność, przeł. M.K., Londy n 1987, s. 7. [697] Marzec ’68. Referaty z sesji na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, Warszawa 2008, s. 82. [698] Janina Jankowska, Portrety niedokończone. Rozmowy z twórcami „Solidarności” 1980–1981, Warszawa 2003, s. 514, 515. [699] Mirosława Grabowska, Tadeusz Szawiel, Budowanie demokracji. Podziały społeczne, partie polityczne i społeczeństwo obywatelskie w postkomunistycznej Polsce, Warszawa 2001, s. 358, 359. [700] Rozmowa z Czesławem Bieleckim, Warszawa 2009. [701] Rozmowa z Piotrem Rachtanem. [702] Rozmowa ze Stefanem Bekierem, Warszawa 2009. [703] Polskie pokolenie Marca ’68, http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/arty kuly /123682,polskiepokolenie-marca-68.html [dostęp: sierpień 2014]. [704] Rozmowa z Sewery nem Blumsztajnem.