Karol Witkowicki
Sprawa Joanny Dornowej
EDYTOR Katowice 1997
1.
Lipy pachniały. Słodki, zawrotny zapach starych drzew, ocieniających duży
dziedziniec ...
16 downloads
14 Views
1MB Size
Karol Witkowicki Sprawa Joanny Dornowej
EDYTOR Katowice 1997
1. Lipy pachniały. Słodki, zawrotny zapach starych drzew, ocieniających duży dziedziniec sądowy, zdawał się przenikać wszędzie, aż do wnętrza gabinetu sędziego śledczego na parterze gmachu sądowego.
L R
Przez wąską szparę uchylonych okien wpadał ów zapach wraz z chłodnym zielonkawym cieniem liści, zasłaniających szyby. Firanka przy oknie poruszała się od leciutkiego powiewu, który co pewien czas mącił upalny bezwład, wiszący w powietrzu. Sędzia śledczy, Stefan Kaniewski sięgnął po karafkę i nalawszy sobie szklankę wody, wypił ją jednym tchem. Dłoń drżała mu z lekka, gdy odstawiał szklankę z powrotem na biurko. Pochylił głowę i zabrał się do studiowania leżących przed nim na stole akt.
T
Nosiły one nagłówek wypisany dużymi literami na pierwszej szarej karcie: „AKTA W SPRAWIE ZABÓJSTWA MARIANA DORNA, DYREKTORA CUKROWNI MORANY". „Marian Dorn..." Sędzia przymknął lekko powieki. To nazwisko! Jakim bólem przejmował go kiedyś jego dźwięk. „Ale nie, nie trzeba o tym myśleć. Mam przed sobą sprawę o zabójstwo.. Reszta jest nieważna". Otarł chusteczką czoło zroszone potem. Nacisnął dzwonek na biurku. W drzwiach ukazał się natychmiast stary woźny Stanisław. — Stanisławie, proszę, by mi przyprowadzono oskarżoną Joannę Dornową. Badanie było wyznaczone na 10-tą, a teraz — spojrzał na zegar, wiszący naprzeciw biurka —już 10 minut po 10-tej. — Oskarżona czeka w korytarzu, panie sędzio,— powiedział woźny. — Wprowadzić.
„Joanna Dornowa. Joanna..." Nagły przypływ bólu chwycił go za serce. Ale opanował się. „Joanna Dornowa jest oskarżoną, którą mam za chwilę przesłuchiwać. Ot, wszystko". Wychylił jeszcze szklankę wody. Do drzwi zapukano. — Proszę wejść. Drzwi otworzyły się. Na progu w towarzystwie strażnika więziennego ukazała się drobna postać kobieca. Posuwała się naprzód, ale głowę miała odwróconą w stronę korytarza. Robiło to wrażenie, jak gdyby nie mogła oderwać wzroku od tabliczki wizytowej, przybitej na drugiej stronie drzwi gabinetu sędziego.
L R
Stefan Kaniewski wiedział doskonale, co ta karta zawierała. Na białym prostokącie papieru widniało: „Stefan Kaniewski, sędzia śledczy spraw szczególnej wagi". Na tę to kartę zapatrzyła się oskarżona. Ta karta widocznie zaskoczyła ją swą treścią, gdyż jeszcze wchodząc w progi gabinetu, miała na twarzy wyraz głębokiego zdumienia i jak gdyby bolesnego przestrachu. — Proszę, niech pan nas zostawi samych — powiedział sędzia do strażnika. — I proszę poprosić tu pana sekretarza — dorzucił, zwracając się do Stanisława. Strażnik więzienny zasalutował i wyszedł. Woźny za nim.
T
Sędzia Kaniewski i oskarżona zostali przez chwilę sami w gabinecie. — Proszę, niech pani siada — rzekł uprzejmie sędzia, wskazując młodej kobiecie fotel po przeciwnej stronie biurka. Na dźwięk tego głosu oskarżona podniosła ku jego twarzy oczy: duże ciemne oczy, których kąciki nieznacznie podniesione były ku górze, nadając im jakiś egzotyczny, niepokojący wyraz. Oczy te były ocienione ciemnymi pierścieniami, pozostałością wypłakanych łez i bezsennych nocy. Twarz była bardzo blada i taka maleńka, jak twarz dziewczynki. Wargi z lekka drżały. „Jaka mizerna", przeleciało przez głowę sędziego, ale nie zatrzymał się długo na tej myśli. Oskarżona spojrzała mu prosto w twarz i wargi jej poruszyły się, jak gdyby chciały coś powiedzieć. Sędziemu zdawało się, że usłyszał słowa „nie wiedziałam..." ale w tejże chwili drzwi otworzyły się bezszelestnie i w progu ukazał się sekretarz sędziego.
— Proszę, niech pan siada do protokołu — rzekł Kaniewski — zaczynamy badanie. W gabinecie zapanowała chwila ciszy. Oskarżona siedziała wyprostowana na krześle, patrząc przed siebie nieruchomym wzrokiem. — Co pani wie o zabójstwie, popełnionym na osobie męża pani, Mariana Dorna w dniu 20 maja tego roku o godzinie 7 przed wieczorem? — spytał sędzia. Znowu nastała chwila ciszy. Oskarżona pochyliła głowę, widocznie zbierając myśli. Sędzia dodał, zanim cośkolwiek odpowiedziała:
L R
— W chwili po śmierci Mariana Dorna oświadczyła pani, że zginął na skulek nieostrożnego pani strzału z pistoletu. Czy podtrzymuje pani to twierdzenie w dalszym ciągu? W głosie sędziego dźwięczało coś, jakby pragnął usłyszeć odpowiedź przeczącą na to pytanie. Ale Joanna Dornowa powiedziała pewnym, choć cichym głosem:
T
— Tak jest, panie sędzio. Mąż mój został zabity kulą rewolwerową z mojego pistoletu. Zabiłam go nieumyślnie. Palce sędziego zabębniły niecierpliwie po szarej okładce akt. — Proszę, niech pani mówi, jak to było. Joanna Dornowa zaczęła mówić cichym i monotonnym głosem. — Tego dnia, 20 maja, po południu było bardzo parno, zbierało się na burzę. Mąż mój spał dłużej, niż zazwyczaj po obiedzie. Koło 6-tej wypiliśmy herbatę na ganku. Potem mąż zaproponował, żeby pójść do strzelnicy i poćwiczyć się w strzelaniu. Lubił bardzo tę rozrywkę, poza tym mówił, że kiedy się mieszka na wsi, trzeba umieć dobrze strzelać. — Czy mąż pani obawiał się jakiegoś napadu? Dornowa spojrzała z niepokojem na pytającego. — Nie. Dlaczego? — powiedziała niepewnie.
— To proszę, niech pani mówi dalej. — Więc poszliśmy do strzelnicy. Był to pawilon w ogrodzie o kilkadziesiąt metrów od domu. Do wnętrza prowadziły z zewnątrz szklane drzwi. Tego dnia mąż uczył mnie strzelania z rewolweru. Nie bardzo lubiłam tę zabawę. Pan wie... Oskarżona przerwała, zaczerwieniła się gwałtownie, jak gdyby coś niepotrzebnie jej się wyrwało. Wyraz twarzy sędziego był nieprzenikniony. Wargi miał zaciśnięte, powieki spuszczone nad dużymi, w ciemnej oprawie okularami. Joanna Dorn ciągnęła dalej:
L R
— Nie lubiłam strzelania, ale mężowi sprawiało to przyjemność. Tymczasem na dworze zaczęło zanosić się na burzę, pierwszą, majową, wiosenną burzę. Tumany piasku, podnoszone przez nagłą wichurę, uderzały w szklane drzwi strzelnicy. Niebo zachmurzyło się tak bardzo, że w strzelnicy było aż ciemno. Zaproponowałam mężowi, by pójść do domu, bo zaraz będzie ulewa, ale powiedział, bym jeszcze wystrzeliła ostatnie trzy naboje. Wyciągnęłam dłoń z rewolwerem w kierunku celu. W tej chwili wichura na dworze wzmogła się jeszcze, wiatr otworzył gwałtownie jedną połowę szklanych drzwi i zatrzaskując je z powrotem, uderzył nimi o rnoją wyciągniętą dłoń, przygotowaną do strzału. Ręka poszła w bok, rewolwer wystrzelił i zamiast w cel, trafiłam w mego męża. Padł zalany krwią na podłogę strzelnicy...
T
Oskarżona cały czas mówiła bardzo cicho, ale ostatnie słowa przeszły w szept, ledwo dosłyszalny. Oddychała bardzo ciężko. Była tak blada, że na tle twarzy wargi wyglądały, jak stulony czerwony kwiat. Sędzia Kaniewski siedział z pochyloną nad biurkiem głową, milcząc. Dłoń jego poruszała się machinalnie po stole, kreśląc palcem na aktach jakieś tajemnicze znaki. Ale w tej chwili robił wrażenie człowieka, gotującego się do jakiegoś potężnego skoku. Czuło się, że na wargach drży mu jeden wyraz, ale tak mocny, że zdruzgocze całe zeznanie tej kobiety. W gabinecie zapanowała przejmująca cisza. Zegar na ścianie tykał miarowo, szeleścił papier, na którym sekretarz w pośpiechu notował słowa protokołu. Gdzieś daleko za murami gmachu rozległ się sygnał przejeżdżającego samochodu. Tu, w ciszy uroczystego pokoju w zielonkawym cieniu gałęzi lip, zaglądających przez szyby do okien, dwoje ludzi mierzyło się ze sobą na śmierć i życie.
Ta drobna, blada kobieta, która bez wątpienia kryła jakąś okropną tragedię i ten mężczyzna, który chłodem swego bystrego spojrzenia odkrywał niewyjaśnioną tajemnicę. Był to jedyny w swoim rodzaju pojedynek, do którego każde z nich gotowało się w milczeniu. Milczenie to przerwał sędzia Kaniewski. Podniósł głowę i utkwiwszy badawcze spojrzenie w twarzy Dornowej, spytał cicho, ale wyraźnie akcentując każdy wyraz: — Więc, o ile panią dobrze zrozumiałem, twierdzi pani, że w chwili śmierci męża pani, nie było w pawilonie nikogo, prócz pani?
— Sami...
L R
— Dobrze mnie pan zrozumiał, panie sędzio. Byliśmy sami... — odpowiedziała, jak tchnienie.
Sędzia zatrzymał się na chwilę, a potem powiedział powoli i cicho: — Czy mogłaby pani odpowiedzieć mi teraz na inne pytanie. Jaka różnica wieku była między panią a mężem? Oskarżona poruszyła się niespokojnie na krześle.
T
— Panie sędzio... nie rozumiem. Co ma do rzeczy to pytanie? Przecież... — Czy mogłaby pani odpowiedzieć? Zrezygnowana spuściła głowę: — Mąż mój był ode mnie starszy o lat 19. W chwili śmierci miał lat 50. — Jak dawno byli państwo po ślubie? Tym razem stało się coś niezwykłego. Joanna Dornowa podniosła gwałtownym ruchem głowę, policzki jej zalała fala czerwieni, oczy napełniły się łzami. Otworzyła usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale potem zmieniła widocznie zamiar. Przesunęła dłonią po twarzy i powiedziała szybko jak wyuczoną lekcję: — Pobraliśmy się w kwietniu 1924 roku, byliśmy więc dziewięć lat małżeństwem.
— A... — sędzia z trudem formułował następne pytanie, jak gdyby wyrazy tym razem jemu nie chciały przejść przez ściśnięte gardło: — A... czy pani kochała męża? Dornowa spojrzała na twarz sędziego z wyrzutem: — Czy wolno mi nie odpowiadać na to pytanie? Czy też muszę tłumaczyć się z prywatnego mego życia? — spytała. W głosie jej dźwięczał ból, pomieszany z gniewem. — Proszę, może pani nie odpowiadać — rzekł Kaniewski. I po chwili:
— Nikogo.
L R
— Wrócimy więc do samej sprawy zabójstwa. Więc w pawilonie nie było nikogo, prócz pani i męża?
T
— A jednak sposób, w jaki opisuje pani śmierć męża, nie zgadza się z orzeczeniem, jakie wydali eksperci po zbadaniu ciała zabitego. Pani twierdzi, że strzał padł z dłoni pani, popchniętej otwierającymi się nagle drzwiami pawilonu. Musiałby więc paść z prawej strony ku lewej i kula musiałaby utkwić w głowie ofiary z boku. Tymczasem mąż pani miał ranę postrzałową pośrodku czoła, z przodu. Niemożliwością zaś jest, wnioskując z położenia, w jakim znaleziono ciało, by mąż pani zwrócił w jej kierunku głowę przed strzałem. Znaleziono go leżącego twarzą ku podłodze przed samymi drzwiami pawilonu... Znowu nastąpiła chwila ciszy.
Oskarżona milczała z pochyloną głową. — No, i cóż pani na to? — spytał sędzia. Odpowiedź Joanny Dornowej, była cicha, ale stanowcza. — Nie mogę nic innego panu powiedzieć, panie sędzio. Było tak, jak mówiłam. W głosie jej dźwięczała niechęć i jak gdyby pytanie: „Po cóż mnie tak dręczysz? Nic więcej nie powiem".
Cień przykrości przeleciał po twarzy sędziego Kaniewskiego. — Więc twierdzi pani dalej, że to pani zabiła przez nieostrożność męża i że zabójstwo to rozegrało się we wnętrzu strzelnicy? Czy tak? — Tak. Dłonie sędziego zacisnęły się mocniej na aktach, jak gdyby wahał się, czy ma je otworzyć. Ale po chwili rozplątywał już sznurki, wiążące tę paczkę, wydobył stamtąd niebieską kopertę, a z niej jakiś przedmiot, który położył na biurku przed oskarżoną. — Zapomniała pani o jednym. Istnieją jeszcze martwi i niemi świadkowie, którzy zaświadczyć mogą o prawdzie. Oto jeden z nich: ułamek stłuczonej szyby drzwi pawilonu. Zdrajca pani. —
L R
Na wyciągniętej dłoni pokazywał oskarżonej kawałek szyby, w której widniał okrągły równy otworek. — Ten otwór pochodzi z kuli rewolwerowej, wystrzelonej z zewnątrz do męża pani, znajdującego się w pawilonie. Zabójca stał na dworze i stamtąd wystrzelił. Wielkość otworu w szybie odpowiada w zupełności kalibrowi kuli, która zabiła pani męża. Pani nie zabiła męża, Joanno Dorn! Pani ukrywa prawdziwego zabójcę.
T
Podniósł oczy na oskarżoną i zobaczył coś okropnego. Maleńka, mizerna twarzyczka Dornowej była trupio blada. Z pięknych jej, dziwnych oczu płynęły łzy. Były to dwa strumienie łez płynących bez przerwy i kapiących na jej czarną żałobną suknię. Z drżących warg nie wydobywał się żaden dźwięk. Tylko te łzy... Sędzia Kaniewski drżącymi nieco palcami rozprostowywał bibułę na biurku. Potem powiedział cicho: — Pani jest, zdaje się, już bardzo zmęczona. Może na dzisiaj skończymy nasze badanie. Nie odpowiedziała mu. Dwa razy skinęła tylko głową, a łzy płynęły po jej policzkach. — Proszę, niech się pani uspokoi. Jutro pomówimy znowu — dorzucił, jak gdyby bezradnie.
Zadzwonił. — Badanie skończone, proszę wyprowadzić oskarżoną! Joanna Dornowa wstała, wyprostowała swą szczupłą, drobną postać. Nerwowym ruchem przeciągnęła dłonią po gładkich ciemnych włosach, ułożonych na tyle głowy w cisno splecione warkocze. Ruszyła ku wyjściu. Gdy była już przy drzwiach, odwróciła ku sędziemu raz jeszcze twarz. Ale nic nie powiedziała. — I pan też jest wolny — zwrócił się Kaniewski do sekretarza. — Do widzenia panu.
L R
W obszernym gabinecie zapanowała przejmująca cisza. Wiatr znowu poruszył firanką, wnosząc świeży powiew do upalnej atmosfery pokoju. Sędzia Kaniewski ujął w dwa palce odłamek szyby z okrągłym otworkiem pośrodku. Ten martwy przedmiot mógł stanowić o losie człowieka. Może niejednego... „A gdybym się mylił?" — pomyślał. — „Gdyby to ona...?" Zadrżał.
T
Z dziedzińca powiało słodkim, oszałamiającym zapachem.
*
* *
„Lipy kwitną", przeleciało przez głowę sędziego. Późny zmierzch lipcowego wieczoru otulił Warszawę. Chodniki ulic zaroiły się od ludzi, szukających chłodu wieczornego po skwarnym dniu. Na tarasach kawiarni, na ławkach parków miejskich nie sposób znaleźć było wolnego miejsca. Sędzia Kaniewski szedł powoli zatłoczonym Nowym Światem. Szedł bez celu. Sam nie wiedział czemu odrzucił wszystkie zaproszenia, jakie wiązały się z dzisiejszym wieczorem. Nie poszedł na brydża do przyjaciela swego, adwokata Ja-
neckiego, nie poszedł na kolację z grupą kolegów. Poczuł nagłą potrzebę samotności. Odetchnięcia. Pomilczenia. Niecierpliwie przeciskał się przez tłum, zalegający chodnik. Myślał wciąż o jednym. O sprawie Joanny Dornowej. Kaniewski był znany w świecie sądowym ze swej niezwykłej sumienności, oraz z tego, że każda sprawa przejmuje go w sposób niesłychanie dotkliwy. I teraz, idąc zatłoczoną ulicą wieczorną, usiłował sobie wmówić, że sprawa Dornowej interesuje go tak, jak każda inna, jedynie jako zagadnienie kryminalne. „Chodzi mi przede wszystkim o wyświetlenie prawdy..." narzucał sobie tę myśl. Ale zaraz potem, coś w nim odpowiadało: „Nie, nie, nie tylko o to... Joanna? ...Dornowa, oskarżona o zabójstwo męża, nic więcej..." poprawił siebie samego surowo.
L R
Kaniewski wiedział, miał pewność niewzruszoną, że Dorn padł na skutek strzału rewolwerowego, ale nie z ręki żony. Kogo ukrywała Dornowa? Czemu ukrywała tego człowieka? — Róże, pachnące róże — krzyknął mu tuż nad uchem jakiś głos i wysoki drab, który właśnie zeskoczył ze stopni samochodu, wetknął pod samą twarz Kaniewskiego pęk mokrych, czerwonych róż.
T
— Nie trzeba — powiedział szybko sędzia, odpychając tę dłoń. I w tej samej chwili nieubłagana pamięć podsunęła mu przed oczy inny obraz. Pęk letnich pachnących róż, więdnących w małym pokoiku studenckim. Płatki spadają na jego ręce i jeszcze... Nie, nie trzeba o tym myśleć. Kogo ukrywa Joanna Dornowa? Gdzieś na świecie, w jakimś huczącym mieście, w jakimś domu ukrywa się człowiek, który zabił Mariana Dorna, człowiek, którego Joanna, nie, nie Joanna... oskarżona Dornowa, zapewne, kocha... jej kochanek... U zbiegu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich wysoki policjant z trudem regulował ruch. Od strony Alei Trzeciego Maja ciągnął się z głuchym dudnieniem rząd wozów, przy których chybotały się melancholijnie latarki, od Placu Trzech Krzyży sunął szereg samochodów, spotykający się z tramwajami i dorożkami, ciągnącymi od Marszałkowskiej. Kaniewski zatrzymał się. Ostre chłopięce głosi-
ki sprzedawców gazet wykrzykiwały „Kurieee Czerwony — sprawa Dorno wej..." Na kiosku z gazetami, przy którym drzemała stara babina, wielkie czerwone litery nagłówków krzyczały: „Kto zabił Mariana Dorna? Tajemnica pawilonu w ogrodzie". Sędzia skręcił w Al. Jerozolimskie. Przed nim ciągnęła się długa prosta ulica, obramowana z dwu stron rzędami płonących latarń, jak równymi perłami naszyjników kobiecych. Środkiem, po gładkim, skroplonym asfalcie mknęły samochody. Wysoko pod niebem różowym od łuny wielkomiejskiej zapalały się cicho, jak klejnoty, reklamy świetlne.
L R
„Gdzież to było takie niebo? — myślał z wysiłkiem sędzia. — Ach, w Paryżu... tam nocą niebo jest różowe jak podczas pożaru... tam właśnie... nie, nie ma wspomnień, zwłaszcza teraz. Nie wolno mi wspominać..." Przechadzka, zamiast uspokoić Kaniewskiego, rozdrażniła go jeszcze bardziej. Na każdym kroku krzyczała na niego, wzywała go i dręczyła sprawa Joanny Dornowej. Warszawa huczała już od tej sprawy. Rozkrzyczały ją po mieście głosy gazeciarzy, powtórzyły ją setki tysięcy ust ciekawych i żądnych rozwiązania tajemniczej zagadki.
T
Marian Dorn, właściciel i dyrektor cukrowni Morany był osobistością znaną doskonale w świecie przemysłowym stolicy. Wiedziano o jego prywatnym życiu tylko tyle, że ożenił się z panną Joanną Sypniewską, po śmierci jej ojca, który był poprzednim właścicielem Moran i zostawił interesy w ogromnym nieładzie. Panna Joasia była wówczas młodą dziewczyną i studiowała na jednym z uniwersytetów zagranicznych. Po śmierci ojca wróciła do kraju i wyszła wkrótce potem za Dorna. Mieszkali prawie cały rok w Moranach, rzadko przyjeżdżając do Warszawy, gdzie mieli krewnych. Sędzia Stefan Kaniewski wiedział może więcej niż inni o życiu Joanny Dornowej, ale nawet przed samym sobą usiłował udawać, że nie wie o niej nic. — Jak to ona powiedziała: — „Czy muszę tłumaczyć się z mego prywatnego życia?" Czy nie miała racji? — myślał uporczywie, otwierając kluczem drzwi swego mieszkania na jednej z cichych zadrzewionych uliczek kolonii Staszica.
W mieszkaniu panowała przejmująca cisza. Gdzieś w głębi pokojów zegar wydzwonił cienko i jak gdyby z pośpiechem dziesięć razy. Sędzia nacisnął kontakt i łagodne światło zalało mały hall, do którego wszedł. Rozległy się powolne kroki kobiece. — Czy to pan sędzia? — spytał głos i w progu ukazała się gospodyni, panna Maria, prowadząca kawalerskie gospodarstwo sędziego. — Tak, to ja panno Mario. Czy nie było do mnie telefonów? — A były, były, proszę pana sędziego. Dzwonił pan Janecki i pytał, czy pan nie zmienił postanowienia. Dzwoniła dwa razy jakaś pani, ale nie chciała powiedzieć nazwiska, mówiła, że jeszcze zadzwoni. — Już dobrze, pani Mario. Niech pani mnie zostawi samego.
L R
— Czy pan nie będzie jadł kolacji? — Trochę później.
T
Gospodyni wyszła. Sędzia wszedł do swego gabinetu. Przez cały czas myślał o jednym. Nie przestawał myśleć o szufladzie. Była to zwykła pękata szuflada staroświeckiej jesionowej komody. Szuflada, nie otwierana od wielu już lat. Jedna z tych, o których co pewien czas myśli się, że należy ją wypróżnić i zawartość spalić. Dzisiaj kusiła go i ciągnęła w sposób nieprzeparty. Miał ochotę otworzyć ją i uważnie przejrzeć jej wnętrze. „Przecież to może rzucić nawet pewne światło na sprawę... — usprawiedliwiał samego siebie. — Nie jest to żadna słabość. Przeciwnie... To sprawy tak już dalekie i obojętne... a jakiś szczegół nawet tak dawny, może wyjaśnić...". Usiadł przy biurku, obojętnie przerzucał pocztę, która nadeszła podczas jego nieobecności. Jakieś nic nie mówiące zaproszenia, bezbarwne zawiadomienia, bezduszne druki. Ale obracając w rękach te wszystkie nowe, pachnące jeszcze klejem i sztywne koperty, myślał o całkiem innych listach i wyrywał się całą swą istotą ku nim. „Nie, to nie słabość, ani ciekawość... Nie należy zaniedbywać żadnych środków, które mogą rzucić jakieś światło na tajemnicę sprawy...".
Energicznym ruchem odsunął fotel. Wyjął ze szkatułki stojącej na biurku kluczyk, przeszedł do sypialni. Zapalił tam światło i za chwilę pochylał się już nad jesionową komodą, stojącą pomiędzy oknami pokoju. Zgrzytnął kluczyk w starym zamku. Ciężka szuflada wysunęła się ze skrzypieniem. Sędzia Kaniewski już za chwilę trzymał w dłoni sporą paczkę, przewiązaną na krzyz mocnym sznurkiem. Czytanie starych listów jest czymś w rodzaju uchylenia wieka trumny, w której spoczywają sprawy dawno już umarłe i pogrzebane. Szelest pożółkłych od starości i pomiętych kartek jest czymś, jakby szelest wstążek od dawno uwiędłych wieńców cmentarnych.
L R
Kaniewski nie lubił wspominać. Był naturą czynną i trzeźwą. Nikt z tych, którzy go znali na służbie, nikt nawet z tych, którzy obcowali z nim w towarzystwie, nie podejrzewał pod sztywną nieco i oficjalną jego skorupą głęboko ukrytego sentymentalizmu. A jednak, Kaniewski był sentymentalny i ta właśnie łatwość do wzruszeń sprawiała, że nie lubił wyszukiwać sobie do nich okazji. Żył chwilą teraźniejszą w nieustającej pogoni za nowymi wrażeniami, ambitny na punkcie swego zawodu, usuwający od siebie wszystko, co mogłoby go w jakikolwiek sposób zmiękczyć.
T
— Czyż nigdy się pan nie wzrusza? — spytała go kiedyś jakaś zalotna dama. — Owszem, proszę pani, wzruszam się, gdy zapowiadam wielkiego szlema w brydżu, lub gdy przychodzi koń, na którego stawiałem na wyścigach — odpowiedział. Ale to nie była prawda. I teraz, siedząc w ciszy i samotności swego kawalerskiego mieszkania, pochylony nad paczką pożółkłych listów, Kaniewski był tak wzruszony, że drżały mu dłonie, rozwiązujące sznurek. Listy były najrozmaitsze i z różnych epok. Najwięcej adresowanych było do Paryża, gdzie młody wówczas prawnik, natychmiast po ukończeniu studiów warszawskich wyjechał na dwa lata dla dopełnienia wykształcenia.
Korespondował wtedy regularnie z najserdeczniejszym swym przyjacielem, młodym chemikiem, Janem Milerem, donosząc mu wszystko o swym życiu za granicą. Na chybił trafił wziął do ręki jeden z listów Milera. Na kopercie adres: „Monsieur Stefan Kaniewski, Paris 5, 12 rue d'Assas". Sędzia przymknął na chwilę powieki. Jak na jawie zobaczył ten dom, w którym mieszkał w studenckiej dzielnicy łacińskiej. Dom stał w cichej uliczce d'Assas, na wprost ogrodu Luksemburskiego. Tuż przy wejściu mieściła się loża, w której królowała na aksamitnym fotelu, z nierozłącznym kotem w ramionach, dozorczyni, popularnie z francuska nazywana przez polskich studentów „konsierżka". Wychylona ze swej loży śledziła uważnym spojrzeniem każdego wchodzącego i krzyczała zachrypłym głosem:
L R
— A wycierać tam nogi! Albo: — A nie tupać tak po schodach! Schody były drewniane, trochę kręcone i bardzo wysokie. Zanim Kaniewski dostał się na szóste piętro, zadyszał się zawsze mocno. Na piątym piętrze mieszkała rodzina emigrantów rosyjskich. Na tabliczce wypisane było: „Rakowceff". — Jak Rakowceff, to już dobrze, tylko jedno piętro.
T
„Któż tak zawsze mówił?"
— Ach, to przecież ona. Nie, nie będę o niej myślał!...". Wyjął szybko list z koperty. Ale treść tego listu jeszcze bardziej kazała mu myśleć o tym, co tak natrętnie tłoczyło mu się do pamięci. List brzmiał tak: Warszawa, dn. 15 kwietnia 1922 roku. Kochany Stefanie. Otrzymałem Twój list i ucieszyłem się bardzo. Cieszę się Twoją radością. Piszesz tak znakomicie, że natychmiast ujrzałem przed sobą ten twój studencki pokoik na szóstaku i tę przemiłą sąsiadkę z tego samego korytarza. Jaki to zabawny przypadek, że właśnie obok Ciebie zamieszkała Polka i jeszcze taka urocza. Napisz mi, jak się posuwa Wasza znajomość.
Ja, niestety, jestem wciąż jeszcze bez posady. Niełatwo teraz uplasować się chemikowi, w dodatku początkującemu. Szukam na wszystkie strony. Najbardziej pragnąłbym się dostać na jakąś kampanię cukrowniczą. To dobry zarobek i dobra praktyka. Ale nie będę Cię więcej nudził moimi sprawami. Powodzenia w łowach, Bracie. Twój Janek.
L R
Dłoń z listem opadła na kolana sędziego. Zamyślił się głęboko. „Studencki pokoik na szóstaku". I on zobaczył go natychmiast przed oczyma. Okno, tak, jak we wszystkich domach paryskich sięgało aż do podłogi. Gdy stanęło się przy tym oknie, widziało się nieskończoną ilość dachów paryskich. Na każdym dachu dymnik, wyglądający z daleka, jak przewrócona doniczka, dalej zieleń drzew Luksemburskiego Ogrodu, kopuły Panteonu i z boku mniejsza kopułka gmachu Sorbony, samotna strzelista wieża Świętego Jakuba. Paryż jest piękny! Z jej okna był ten sam widok. Jej — „przemiłej sąsiadki", jak pisał Janek. Kaniewski pamięta, jak dzisiaj, dzień, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
T
Wracał wieczorem do domu, zasiedział się dość długo z kolegami w jednej ze studenckich knajp na bulwarze Saint Michael. Uliczka d'Assas była jakby wymarła. Kroki każdego z rzadkich przechodniów dźwięczały, jak dzwon. Kaniewski zadzwonił do bramy. Ale „konierż- ka" miała widocznie tego wieczora mocny sen, może wzmocniony kilkoma dodatkowymi „Amer Picon", bo nie przyciskała elektrycznego guzika, który mechanicznie otwierał drzwi sieni. Kaniewski dzwonił, walił laską w drzwi i kopał, na próżno. Właśnie, z soczystym „psiakrew" na ustach dobijał się raz jeszcze, gdy nagle ujrzał obok siebie postać kobiecą. Nie słyszał wcale, w zapale dobijania się, leciutkich kroków nieznajomej. Nieznajoma wyglądała na studentkę. Miała mały beret na kształtnej główce o ciemnych, z tyłu założonych warkoczach, skromny płaszczyk i sportowe obuwie. Była skromnie ubrana, ale ogromnie szykowna. Kaniewski pomyślał sobie nawet, że te Francuzki mają zawsze szyk. Ale zdziwił się ogromnie, gdy „ta Francuzka" podniosła na niego śliczne ciemne, nieco skośne oczy i powiedziała z uśmiechem na jego głośne „psiakrew": — Pan Polak? Powiedziała to piękną polszczyzną z lekkim kresowym akcentem. Kaniewski ściągnął pośpiesznie z głowy kapelusz.
— Tak, proszę pani. Przepraszam bardzo za moje przekleństwa, ale nie mogę się dostać do domu od pół godziny. Ta megiera śpi, jak zabita. — To smutne i dla mnie — powiedziała śliczna panienka. — Bo i ja mieszkam w tym domu i zależna jestem od snu „megiery". Roześmiała się wesoło. — Pani tu mieszka? Od jak dawna? — Od tygodnia. Widziałam już pana parę razy na korytarzu, ale pan nie raczył mnie spostrzec. — Nigdy sobie tego nie wybaczę. Pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Stefan Kaniewski, prawnik.
L R
— A ja Joanna Stypniewska, studiuję w Paryżu romanistykę. Zaczęli rozmawiać na pustej i cichej uliczce w odurzającym zapachu wiosennych drzew, płynącym z pobliskiego Ogrodu Luksemburskiego. Rozmawiali tak długo, że aż zapomnieli o dobijaniu się do drzwi sieni. Przypomnieli sobie o tym, dopiero po dobrej godzinie rozmowy, a nawet zwierzeń. Sen „konsierżki" widocznie już przez ten czas zelżał, gdyż raczyła otworzyć drzwi.
T
To pierwsze „dobranoc" u szczytu schodów, gdy zadyszana od biegu po wysokich stopniach, panna Joasia podała mu rękę, brzmiało dla Kaniewskiego, jak najsłodsza muzyka. Od pierwszej chwili, gdy ta drobna, o nieledwie dziecięcej figurce, smukła dziewczyna spojrzała na niego swymi z lekka skośnymi oczyma, poczuł, że zaczyna się dla niego nowy okres jego życia. — A potem... Kaniewski zagłębił się w fotelu, przymknął oczy i natychmiast spłynęły na niego obrazy, tylekrotnie przeżywane, a tak silnie odpychane w ciągu długich samotnych lat. Odpychał je, bo wiedział, że każde z tych wspomnień, zaprawione jest goryczą tego, co nastąpiło potem. Że patrzy na nie jak gdyby przez szkła zaprószone trucizną. Po co wspominać szczęście, które tak się skończyło? Ale obrazy, mimo jego woli, cisnęły mu się na pamięć, zwłaszcza w obliczu pożółkłych kopert,
opatrzonych paryskimi stemplami, i zwłaszcza, ale do tego nie chciał się przyznawać przed samym sobą, wobec tego co stało się teraz, w ciągu dni ostatnich... Dwoje ludzi młodych i wolnych, kochających się wiosną w Paryżu. Kaniewski pamiętał niemalże, każdą godzinę ich wspólnie spędzanych dni. Te długie piesze spacery po ulicach Paryża, wiecznie pięknych i ciągle nowych. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze przeraźliwy gwizdek policjanta w granatowej pelerynie, regulującego ruch na otoczonej morzem samochodów, „wysepce", na skrzyżowaniu Rue Rivoli, obok pomnika Joanny d'Arc, na wprost Tuillerii i Luwru. Że czuje mocny zapach benzyny pomieszany z zapachem rozkwitających listków wiosennych na drzewach Tuillerii. Że słyszy błagalny głos Joasi:
L R
— Stefku, przejdźmy się pod arkadami rue Rivoli, tam takie piękne wystawy, pozwól mi popatrzeć... Że wdycha dziwną wilgotną, i jakby słoną woń podziemi „metra". Że ogląda, wraz z Joasią, barwne olbrzymie plakaty, które w huku nadjeżdżającej z głębi tunelu kolei podziemnej, zdają się krzyczeć jaskrawymi barwami.
T
Że rozkoszują się uroczystą ciszą, przerywaną szmerem kropelek fontanny Medicich w Luksemburgu, gdzie siadywali we dwoje na ławeczce pod zwisającymi gałęziami wierzby, by „trochę pomilczeć", jak mówiła Joasia, kiedy powiedziała coś takiego, co sama nazywała „afektacją" i pokrywała to zaraz wesołym śmiechem i kpinami. — Joasiu — powiedział jej kiedyś Kaniewski. — Jesteś, poza wszystkim, najmilszym i najbardziej prostym towarzyszem, jakiego sobie można wyobrazić. I to była prawda. Nigdy w późniejszym życiu nie spotkał już kobiety, która łączyłaby w sobie tyle naraz zalet. A te spacery po wiosennej ulewie, gdy na bocznych uliczkach paryskich dozorczynie wystawiają na obsychające chodniki swe fotele i głośno plotkują od bramy do bramy, a na głównych arteriach wszystkie światła wieczorne odbijają się w mokrym asfalcie.
To wałęsanie się wśród sprzedawców książek na bulwarze nadsek- wańskim, kiedy Joasia zawsze potrafiła ze skrzynki spod stosu nic nie wartej starzyzny, wyciągnąć jakiś interesujący sztych „za bezcen". Te przechadzki w ulubione miejsce Joasi, przed mały kościółek Świętego Juliana Ubogiego. Tu, na zarośniętym chwastami, starym dziedzińcu, tuż obok drewnianych ścian kościółka sprzed jedenastu wieków, Joasia mówiła do Stefana: — Spójrz, Stefku na ten kościółek, a potem nagle odwróć głowę. Czy to nie wygląda jak cud?
L R
I Stefan patrzył. Gdy odwracał głowę, wyrastały już przed jego zdumionymi oczyma strzeliste, niebotyczne, gotyckie wieżyce katedry Notre Dame. Dwunastu apostołów w kamiennych niszach patrzyło niewidzącymi oczyma na nurty Sekwany, płynące u stóp potężnego kościoła i na maleńki ubożuchny kościółek naprzeciwko. Najbardziej wstrząsającą rzeczą w życiu jest kontrast — mówiła Joasia, gdy zmęczona przechadzką wracała do domu wraz ze Stefanem, krętymi uliczkami dzielnicy Łacińskiej. — Nigdy Notre Dame nie wydaje mi się tak wspaniała, jak przy tym kościółku Św. Juliana Ubogiego.
T
Kaniewski nie mógł zapomnieć i tych powrotów do studenckich pokoików, kiedy po drodze Joasia kupowała od babiny na rogu pęki kwiatów w szeleszczących, nawoskowanych papierach. — Wolę oszczędzić na obiedzie, a mieć zawsze kwiaty — mówiła ze śmiechem. A te obiady w maleńkiej „kremerii" na rue Vavin, gdzie na ich widok wyciągano już ich serwetki, złożone na przechowanie i podawano ich ulubione potrawy. Joasia lubiła na deser słodki serek ze śmietaną i cukrem, a papierki od tego serka, na których widniała czerwona roześmiana krowa, chowała dla dzieci dozorczyni. Pieniędzy zresztą, nigdy jej tak na serio nie brakło. Ojciec jej, właściciel cukrowni Morany, przysyłał jej miesięcznie dość dużą, jak na studenckie stosunki, pensję.
— Mój papa jest przemiły, ale okropnie lekkomyślny — mówiła kiedyś Joasia do Stefana, gdy przy świetle małej lampki, płonącej na biurku, siedzieli w jej pokoju. Okna były szeroko otwarte i płynęło przez nie ciepłe powietrze paryskiego lata wraz z monotonną muzyczką jakiegoś mechanicznego pianina z pobliskiego „bistro". — I teraz na przykład, pisze mi, żebym pojechała nad morze, proponuje Deauville, bo tam jeździł z mamą przed wojną. Nie wie, że to kosztuje bardzo wiele, a może wie, ale się tym nie interesuje. Czasami boję się o niego i o jego interesy... Jest bezradny, jak dziecko.
— Kto tam?
L R
— Sprawdziły się jej przeczucia... — myślał Kaniewski. Ale w tej chwili ktoś zapukał do drzwi jego gabinetu, gdzie siedział, wciąż jeszcze trzymając w dłoni stary list Janka Milera.
Do pokoju wsunęła się gospodyni, pani Maria. — Czy pan sędzia będzie jadł teraz kolację?
— Nie, dziękuję, nie będę dzisiaj już jadł. Niech się pani położy spać, pani Mario.
T
Gospodyni usiłowała zaprotestować, ale spojrzawszy na twarz sędziego zrozumiała, że opór nie przyda się tu na nic. Wycofała się więc, mrucząc tylko pod nosem: — Na nic się zmarnuje. Wygląda już, jak z krzyża zdjęty. I na co to tak pracować i jeszcze dobrze nie zjeść? Wejście Marii przerwało ciąg rozmyślań sędziego. Zadrżał. Było mu chłodno, mimo upalnego wieczoru. Podszedł do okna. Na cichej uliczce kolonii Staszica nie było nikogo. Tylko pod latarnią stały jakieś dwa cienie. Były do siebie przytulone. W ciszy nocnej do uszu sędziego doleciały słowa: „Więc zawsze? Zawsze, zawsze..." — odpowiedział kobiecy głos. Kaniewski szybkim ruchem zamknął okno. Wrócił na fotel. Wziął do ręki następny list Milera. Datowany był w dwa miesiące po tamtym.
Janek w serdecznych wyrazach dziękował Stefanowi za posadę, którą wyrobił mu w cukrowni Morany. " ...podziękuj w moim imieniu pannie Stypniewskiej. Nie znam jej, więc nie ośmielam się do niej wprost napisać. Ale wdzięczność moja nie ma granic. Cieszą mnie Twoje listy i Twoje szczęście. Zawsze marzyłeś o tym, by ożenić się z kobietą, kochaną przez Ciebie. Rozumiem względy, dla których nie macie zamiaru zaręczać się oficjalnie. I ja nie lubię wszelkich szopek... Jestem pewien, że będziecie szczęśliwi..." „Szczęśliwi..." Byli, o tak, byli bardzo szczęśliwi w ciągu tych miesięcy, spędzonych w Paryżu. Żaden zgrzyt nie mącił im tego szczęścia, o którym sądził, że było jedynie przygotowaniem do jeszcze szczęśliwszej przyszłości po ślubie, a nie wiedzieli, że było już po wszystkim...
L R
Nigdy nie zapomni Kaniewski tego ranka, kiedy to Joasia blada i zanosząca się od płaczu, wpadła do jego pokoju, trzymając w ręku depeszę o ciężkiej chorobie jej ojca. Nie zapomni owej jazdy na dworzec północny, gdy w samochodzie tuliła się do niego z takim zaufaniem i w milczeniu przyjmowała pocałunki, którymi okrywał jej mokre od łez policzki. Na dworcu ogarnęła ich atmosfera pośpiechu i zdenerwowania. Deszcz lał strumieniami, gdy wsadzał Joasię do wagonu z dziwacznym napisem:
T
„Paris — Niegoriełoje".
Rzuciła się w jego objęcia. Tulił ją długo, mocno, rozpłakaną i tak bardzo biedną. — Napiszę ci zaraz po przyjeździe... wrócę... nie martw się... bądź zdrów... Dawano sygnał odjazdu. Wskoczyła na stopień. Poprzez strugi lejącego deszczu widział za szybą wagonu jej maleńką mizerną twarzyczkę. Kiwała na niego dłonią, powtarzała coś, czego w szumie ulewy i sapaniu lokomotywy nie słyszał... Pociąg ruszył. Kaniewski biegł chwilę równolegle z wagonami. Deszcz szumiał. Gdyby wiedział wówczas...
Zegar w gabinecie Kaniewskiego cienko wydzwonił godzinę jedenastą i urwał ze zgrzytem. Gdzieś w głębi mieszkania odpowiedział mu poważnym basem drugi zegar. Jakiś pociąg zagwizdał daleko, smutno i przeciągle. Ktoś przeszedł po chodniku, pod oknami. Potem nastała znowu cisza, tak przejmująca, jak na wsi. Palce sędziego przebierały szeleszczące w paczce papiery jeden po drugim. Oto, natrafiły na coś znajomego. Była to złożona we czworo depesza, pomięta i z lekka podarta. Sędzia rozwinął pomiętą depeszę. Martwe błękitnawe literki składały się na wyrazy: „morany c 78912 — 3. 10
L R
ojciec umarł czekaj listu zawsze twoja Joasia".
O, jakże czekał tego listu, po wysłaniu gorących dobrych słów na kilku gęsto zapisanych arkusikach. Pytał ją, czy ma przyjechać do Moran, czy może być jej użyteczny w tak ciężkiej chwili jej życia. Odpowiedziała. Pierwszy list jej był króciutki. Pisała o pogrzebie, o kłopotach domowych, których było niemało. Na zakończenie dodała:
T
„...nie przyjeżdżaj tu w żadnym razie, kochanie. Nie chciałabym teraz mówić z matką o Tobie. To skomplikowałoby jeszcze sprawę. Mam, zresztą, wszelkie nadzieje, że po uporządkowaniu najważniejszych domowych trudności, wrócę do Paryża... Bądź cierpliwy". Był cierpliwy, choć te same ulice paryskie, które wydawały mu się tak cudne w jej towarzystwie, nudziły go i męczyły. Jesień była słotna, miasto pod strugami deszczu smutne i zimne. Coraz częściej, wracając do domu, po gorączkowym wypytywaniu się „konsierżki" o to, czy nie było listu, rozpalał w pokoju ogień na kominku i siedział w fotelu bez ruchu, myśląc wciąż o jednym: Kiedy wróci Joasia? Czuł się rozbity, chory. Mijały tak tygodnie, potem nawet miesiące. Listy od Joasi przychodziły regularnie. Opisywała mu wszystko, co robi w Moranach, jak pracuje wraz z matką, jak bierze udział w konferencjach finansowych, zdążających uo uratowania mocno nadszarpniętej cukrowni i innych, równie opłakanych, interesów ojcowskich.
Kaniewski, przeglądając teraz te listy, wyławiał z nich, tak jak wówczas przed dziesięciu laty strzępki tych zdań, na które czekał całymi dniami. Między jednym zdaniem o interesach a drugim, pisała Joasia, niekiedy: „...tęsknię za Tobą nieustannie. Kiedy już?...". Albo: „czy pamiętasz nasz kasztan, na wprost okien mojego pokoju? Musi teraz moknąć, biedak, na deszczu, beze mnie..." Albo: „...kocham Cię, Stefanie, wciąż tak samo, a może coraz mocniej..."
L R
Poza tym jednak, arkusiki zapisane wysokim ładnym pismem były pełne rzeczowej treści. I oto, pamięta Kaniewski, jak dziś, ten okropny dzień. Dzień 22 grudnia przed samą gwiazdką. Wracał do domu przez zatłoczone ludźmi ulice Paryża. Wielkie magazyny lśniły wystawami, na których poruszały się, gadały, grały tańczyły najrozmaitsze wymyślne figurki, przyciągając tłumy gapiów. Na wielkich bulwarach stały rzędami budy jarmarczne, sprzedające najrozmaitsze towary. Padał deszcz, pomieszany z mokrym śniegiem, topniejącym, zanim doleciał do ziemi. Ludzie, obładowani paczkami, pędzili wśród morza samochodów, by prędzej dostać się do domów. I Stefan spieszył się ogromnie. Wskakując w przejeżdżający autobus, myślał nieustannie o tym, że oto już około dwu tygodni nie miał listu od niej i że z pewnością ten list dzisiaj dostanie.
T
0
Przeczucia go nie myliły. Przed domem, w którym mieszkał, zetknął się na chodniku z wesołym listonoszem o czarnych podkręconych wąsach. Listonosz, uchylając swego kepi, wołał już z daleka: — Jest, jest list dla pana, panie Kaniewski, od ukochanej!... „Konsierżka", wychyliwszy się z „loży" pokiwała głową i powiedziała do listonosza: — Nareszcie, tak się biedny mały trapił...
Ale on tego już nie słyszał. Biegł po dwa schody na górę, ściskając w ręce kopertę, na której wysokimi pięknymi literami było wypisane jego nazwisko... I teraz wyjmując z tejże koperty zmięty i po tylekroć wyczytany arkusik, miał niemal to samo uczucie wzruszenia, jakie go wówczas ogarnęło w smutny wieczór grudniowy, gdy za oknem padał deszcz, pomieszany z topniejącym śniegiem. List był krótki. Zajmował niecałe dwie stroniczki. Kaniewski jeszcze dzisiaj po dziesięciu latach, przymknąwszy oczy, potrafiłby go powiedzieć na pamięć.
L R
Kochany Stefku, po raz ostatni piszę do Ciebie. Czułam i wiedziałam, że to było zbyt piękne i że musiało się tak skończyć. Nie pytaj mnie o nic. Tak być musi. W ciągu dwu ostatnich tygodni męczyłam się ogromnie, zanim zdobyłam się na ten list do Ciebie. Wierz mi, że nie ma innego dla mnie, dla nas, wyjścia. Nie wolno mi inaczej postąpić. Muszę zerwać z Tobą, z Tobą, którego kocham najwięcej na świecie. Ale tak być musi. Musi. Bądź zdrów, Stefku. Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, pozostaniesz jedyną w moim życiu wielką miłością. J. Pierwszym odruchem Kaniewskiego po otrzymaniu tego listu, było jechać do niej. Zaczął się gorączkowo przygotowywać do wyjazdu. Ale kiedy wieczorem z paszportem i wizami w kieszeni wrócił do pokoju, zastał tam drugi list.
T
List pochodził od Janka Milera, który wciąż jeszcze był na posadzie w Moranach. Miler pisał, że w domu Stypniewskich dzieją się smutne rzeczy. Że Joasia zabrała się dzielnie do ratowania upadającej cukrowni. Że jest bardzo mizerna. Widocznie, z przepracowania. Że to dziewczyna wielkiego rozumu i mądrości życiowej. Zwierzyła się Milerowi, jako najlepszemu przyjacielowi Stefana, że będzie musiała z nim zerwać. Nie może pozostawić matki jej własnemu losowi. Muszą tam być jeszcze jakieś inne przeszkody, o których on, Miler, nie wie. „...w każdym razie, Stefku, mam wrażenie, że nie powinieneś jej utrudniać jej postanowienia. Przyszło to jej z wielkim trudem i było rezultatem długich i bolesnych rozmyślań. Może, potem, sytuacja się zmieni, ale teraz czyń tak, jak ona postanowiła. To będzie, chyba najlepsze..." — pisał Janek.
Po tym liście Kaniewski postanowił nie jechać do Joasi. Nie żeby się zgodził z argumentami przyjaciela, ale po prostu z urażonej dumy. „Niech sobie pozostanie ze swoją mądrością życiową, którą ceni wyżej, niż miłość" rozmyślał boleśnie. „Ja nie będę jej utrudniał". Tego dnia napisał do Joasi króciutki list, w którym zwalniał ją ze wszelkich obowiązków. Sędzia trzymał jeszcze w dłoni ostatni list Joasi, gdy nagle telefon na biurku zadzwonił przeraźliwie. Kaniewski spojrzał na zegar. Wskazówki zbliżały się do dwunastej.
— Hallo!
L R
— O tej porze? — pomyślał. — Ach, to pewnie, Ela. Miał uczucie, jak gdyby wracał bardzo z daleka, gdy podnosił słuchawkę.
Miły kobiecy głos powiedział w telefonie:
— To ja, Stefanie. Nareszcie jesteś. Telefonowałam dwa razy wciągu popołudnia. Ostatni raz dzwoniłam koło 9 wieczorem. Gdzieś ty przepadał cały dzień?
T
— Byłem zajęty, Elu. Wróciłem do domu przed dwiema godzinami. Przepraszam, że nie telefonowałem, ale... — Miałeś jakieś przykrości? Masz taki dziwny głos... — Nie, skądże. A coś ty robiła? — Byłam w kinie z całą bandą. Był Kazio, Wanda, Stanisław. Wcale niezły film. Dlaczego jeszcze nie śpisz? — Wkrótce się położę. Dobranoc, Elu. Jutro zatelefonuję do ciebie rano. W telefonie nastąpiła chwila ciszy. A potem wahający nieco głos powiedział: — Stefanie, powiedz mi prawdę. Ktoś jest u ciebie? Nie jesteś sam w pokoju? — Skądże Elu, jestem sam. Zupełnie sam. Dobranoc. — Dobranoc, kochany. Idź spać. Odłożył słuchawkę. Dłoń z listem opadła mu na kolana. Przymknął powieki i pomyślał boleśnie:
„Jestem sam..." Już leżąc w łóżku, sędzia Kaniewski, nie przestawał w myśli odczytywać stare listy, opowiadające bolesny odcinek jego przeszłości.
L R
Zgasił lampę i w mroku, rozświetlonym jedynie jaśniejszym prostokątem okna, przypomniał sobie następny list Milera, który wstrząsnął nim na nowo i otworzył zasklepiające się już rany. List ten nadszedł do Paryża wczesną wiosną, o tej samej mniej więcej porze, w której rok przedtem poznał Joasię. Miler donosił, że w domu Stypniewskich zanosi się na zmiany. Że Joasia wyjdzie, zapewne, za mąż-. I to bogato. Pisał, że ma dwóch konkurentów. Jeden to daleki kuzyn jej matki, młody i bardzo przystojny Edward Gorzecki, człowiek o opinii hulaki i kobieciarza, ale zakochany w niej do szaleństwa. Drugi to człowiek starszy i poważny, ten, który, zapewne, zostanie lada dzień nowym właścicielem Moran, Marian Dorn. Kaniewski, jeszcze dziś po latach, czuł ten bolesny wstrząs, który wówczas był dla niego tak okropny. „Potem był, zdaje się, jeszcze jeden list — myślał już jak w półśnie —że Joasia odrzuciła Gorzeckiego, który chciał z tego powodu popełnić samobójstwo". Potem dowiedział się sędzia, że się zaręczyła z Dornem, ale to było już pod jesień. A ślub odbył się dopiero w kwietniu! Tak, w kwietniu!
T
— Byłam zamężna dziewięć lat... Ślub braliśmy w kwietniu 1924 roku — zadźwięczał mu w uszach smutny i, ach, jaki zmęczony głos. Czyj to był głos? Joasi? Jego wesołej, mądrej, zaradnej i zawsze pogodnej Joasi? Nie, to mówiła tak, przecież, oskarżona Dornowa. Podczas śledztwa. On ją badał, sędzia śledczy, Stefan Kaniewski, urzędnik znany ze swej sumiennej surowości, człowiek bezwzględny, gdy chodziło o zbrodnię. Nie ma żadnej Joasi Stypniewskiej, nie ma dziewczyny, która była jego jedyną miłością. Jest Dornowa, która bez wątpienia kryje tajemnicę zbrodni popełnionej w strzelnicy parkowej. Bo sędzia był najgłębiej przekonany, że to nieprawda, co zeznaje oskarżona. — Zabiłam męża przez nieostrożność. — Nie, to nie ona zabiła męża. Ten uparty znużony i nawet z lekka zniecierpliwiony głos nie mówił prawdy. Ale on
dowie się prawdy, dowie za wszelką cenę, kogo tak osłania uparte milczenie Dornowej. Wczesny świt nocy lipcowej bladym światłem rozjaśnił już sypialnię sędziego, który nie zasnął jeszcze ani na chwilę, gdyż zaczęły go dręczyć inne wątpliwości. „Czy mam prawo w moim sumieniu sądzić tę kobietę, która niegdyś była dla mnie wszystkim? Czy zdobędę się na konieczny obiektywizm? Na sprawiedliwość? Na surowość, jeżeli tego zajdzie potrzeba? Czy nie lepiej pójść od razu jutro do mych władz i zrzec się tej sprawy?" Ale po chwili zdecydował inaczej. Nie, to byłoby właśnie tchórzostwem. Dornowa jest dla niego oskarżoną. Sprawa o zabójstwo Mariana Dorna jest jego sprawą, powierzoną mu do wyświetlenia. Oto wszystko. Tak mu mówi sumienie.
L R
Gdzieś daleko zapiał ochryple i przeciągle kogut, gdy sędzia Kaniewski wreszcie zasnął, znużony dręczącymi go myślami. *
*
*
W pewnej chwili przypomniał sobie, od ilu lat wyobrażał sobie te Morany.
T
„Dom nieco na prawo od drogi w głębi parku, biały, murowany, przed domem klomb kwiatowy, cukrownia i jej wszystkie zabudowania w głębi dziedzińca... Czy tak tam będzie?" Na skrzyżowaniu dróg drewniana tabliczka ze strzałką wskazywała ku bocznej, wysadzanej dwoma rzędami pięknych rozłożystych lip drodze. Napis na tej tabliczce głosił: „Do Cukrowni Morany". — Ta boczna droga będzie, może i lepsza od szosy — wtrącił szofer, siedzący u boku sędziego. Głos szofera wyrwał Kaniewskiego z jego rozmyślań. Spojrzał na profil siedzącego przy nim człowieka i miał uczucie, jak gdyby wrócił z bardzo daleka.
Skręcił. Samochód mknął teraz wśród dwóch rzędów lip, w odurzającym zapachu kwiecia, z lekka podskakując na kamieniach, którymi wybrukowana była ta prywatna morańska droga. U wylotu drogi widniała zbita gęsta masa zieloności. — To park w Moranach — objaśnił szofer. Między zielonością drzew przeświecał czerwony dach domu mieszkalnego. Kaniewski sam nie wiedział, kiedy znowu pogrążył się w bolesnych rozmyślaniach. Więc to tutaj, pod tym dachem spędziła prawie całe swoje życie Joasia. Tutaj wśród tych drzew biegała jako mała dziewczynka z ciemnym warkoczem. Jak to ona mu kiedyś opowiadała:
L R
— Dla mnie świat kończył się na lipowej alei, zamykającej Morany. — Tak, tak mówiła. Oto, jadą tą lipową aleją, po to, by śledzić morderstwo, które ona jakoby popełniła. A właściwie, by zadać kłam jej zeznaniom, jakie złożyła. Ja, jej Stefan, po raz pierwszy w ten oto sposób odwiedzam Morany, o których tak długo marzyłem.
T
Coraz bliżej znajdowali się parku i domu. Oto, wśród zieleni, zaczęły już przeświecać białe ściany dworu morańskiego. W tych ścianach przeżyła ostatnie dziewięć lat swego życia u boku starego męża. Czy Dorn był dla niej dobry? Czy go kochała? Czy patrzyła mu w oczy z tym nieopisanym wyrazem rozczulenia i swawol- ności, jak to czyniła tam w Paryżu, gdy patrzyła na niego, Stefana? Czy też ten Dorn był jej tylko przeszkodą, zawadą, koniecznością życiową, którą ze smutkiem znosiła koło siebie? Czy może, w jej życiu był teraz ktoś inny? Ten, którego tak bohatersko i z taką wytrwałością osłaniała puklerzem swego kłamstwa? Sędzia wzdrygnął się. Nie, o tym nie chciał w tej chwili myśleć. Musi być spokojny. Musi z całym chłodem przystąpić do analizy wypadków, których ostatnim ogniwem była gwałtowna śmierć Mariana Dorna.
Jeżeli przyczyniła się umyślnie do śmierci męża, poniesie karę. Ot. wszystko, co mnie powinno teraz interesować. U wylotu droga skręcała i w ten sposób dom znajdował się po lewej ręce zajeżdżających, a nie po prawej, jak to sobie w ciągu lat dziesięciu wyobrażał Kaniewski. Brama parku była zamknięta. Mimo kilkakrotnego trąbienia, nikt się nie zjawił. — Może i sam potrafię otworzyć — rzekł szofer i wyskoczywszy z auta, otwierał już bramę. Skrzypnęły zawiasy. Brama otworzyła się szeroko.
L R
Mimo to, nikt się jakoś nie zjawiał. Kaniewski wjechał w otwarte wrota i okrążył kwiatowy klomb przed domem. Rosły tam pyszne czerwone róże, tulące się do wysokich palików. Ten klomb widział często Kaniewski w swych marzeniach, zupełnie taki sam. Samochód objechał wkoło klomb i zatrzymał się przed domem.
T
Był to niski, ale długi, murowany dom, wytynkowany na biało. Z przodu ganek wsparty na kolumienkach i opleciony winem. Okna i drzwi były, mimo pięknego dnia, na głucho zamknięte. Gdy samochód zajechał przed dom w Moranach, w domu tym panowała cisza tak przejmująca, jak gdyby za zamkniętymi drzwiami i oknami nie było nikogo. Tylko wielki piękny pies-wilk rzucił się z zajadłym szczekaniem pod koła samochodu. Kaniewski przyjrzał się uważnie miotającemu się zwierzęciu i przez głowę przeleciała mu myśl: „Co robił ten czujny pies w momencie, gdy zastrzelono jego pana?" Głośno zaś powiedział: — Cóż to? Nie ma nikogo? Szofer przycisnął guzik klaksonu. Rozległ się długi, donośny sygnał. W tejże chwili drzwi ganku otworzyły się i na progu ukazał się stary człowiek w drelichowej kurcie z zakasanymi rękawami. Osłoniwszy dłonią oczy, patrzył pod światło na samochód, w którym siedzieli trzej nieznajomi.
— Panowie do kogo? Bo tutaj nie ma nikogo... Kaniewski wyszedł z samochodu i zbliżył się do starego. — Jestem sędzią, który prowadzi sprawę pani Joanny Dornowej... — O Jezu, naszej pani! — Tak. Przyjechałem tutaj z Warszawy na dodatkowe śledztwo. Kto wy jesteście? — Jestem służący Józef, proszę pana sędziego. Ale niech pan sędzia pozwoli do domu. Ja zawiadomię... — Kogo zawiadomicie? Czy jest ktoś w domu? — Mieszka tu starsza pani, pani Gorzecka, niby ciotka naszej pani...
L R
„Gorzecka?" pomyślał sędzia. „Skąd ja znam to nazwisko?" Ale po chwili ta myśl uleciała mu już z głowy. — To przeproście panią i powiedzcie, że pragnąłbym z nią mówić. Po chwili do jadalni, gdzie poproszono sędziego i jego sekretarza, weszła siwowłosa staruszka w czarnej żałobnej sukni. Była zalękniona, oczy miała zapuchnięte, jak od długiego płaczu.
T
— Takie nieszczęście, panie sędzio .T to w takim cichym porządnym domu, gdzie nigdy sprzeczki, nigdy awantury... I od razu... — Niech się szanowna pani uspokoi — mówił łagodnie Kaniewski. — Wszystko się wyświetli. Nie chciałbym pani przeszkadzać, ale pragnąłbym przesłuchać wszystkich domowników, a potem obejrzeć miejsce, gdzie się to stało. Czy moglibyśmy się gdzieś ulokować z moim sekretarzem? Staruszka, ocierając oczy chusteczką, zaprowadziła Kaniewskiego do gabinetu Dorna przy jadalni i posadziła go przy biurku. Sekretarz umieścił się przy małym stoliku pod oknem. — Kogo to chce pan sędzia przepytać? — pytała staruszka. — Jeżeli pani pozwoli, to najpierw chciałbym parę słów zamienić z panią.
— Ze mną? Mój Boże, jeżeli taka stara kobieta na coś się przyda? To czemu nie? Kaniewski wskazał staruszce fotel naprzeciw biurka, po czym zaczął przesłuchiwanie. — Nazwisko pani. Gorzecka, czy tak? Imię? — Gorzecka Henryka, panie sędzio. — Lat? — 65, panie sędzio. — Czy pani tu stale mieszka?
L R
— Tak, panie sędzio. Mieszkam tu u mojej siostrzenicy, od czasu, gdy straciłam męża w roku 1928. Mąż mój był kiedyś bardzo bogaty, mieszkaliśmy stale w Warszawie, po jego śmierci zostałam sama, nie chciałam mieszkać w Warszawie i wtedy zaprosiła mnie do siebie moja cioteczna siostra, Stypniewska, to matka Joasi Dornowej, panie sędzio. Odtąd tu mieszkam. Mam pokoik w oficynie. Dobrze mi tu było, panie sędzio. Moja siostra cioteczna, to jest matka Joasi Dornowej, umarła przed dwoma laty, więc wtedy powiadam do syna... — Pani ma syna? — przerwał sędzia.
T
— Tak jest, panie sędzio. Mam jedynego syna. Jest na dobrym stanowisku. Teraz zarabia, przysyła mi, ale... — Jak nazywa się pani syn?
— Edward Gorzecki, panie sędzio. Kiedy żył mąż... „Edward Gorzecki..." Przeleciało przez głowę sędziego. Nagle wiedział już, skąd zna to nazwisko. Przecież tak się nazywał ów daleki kuzyn Joasi, który oświadczył się o jej rękę i którego odrzuciła. Ten „kobieciarz i hulaka", o którym pisał mu Janek Miler... — Ile lat ma syn pani? — 32, panie sędzio. Długi czas nie mieliśmy z mężem dzieci, a potem także został jedynakiem. — Czy pani syn nigdy tu nie mieszkał?
— Nie, panie sędzio. Mieszkał przeważnie w Warszawie, ale także w Krakowie i Lwowie. — Czy przyjeżdżał często panią odwiedzać? — Co parę miesięcy, panie sędzio. — Kiedy był tu po raz ostatni? — Tu? w Moranach? — Tak, tutaj. — Na święta wielkanocne, panie sędzio, w kwietniu... Potem już nie przyjeżdżał, bo...
L R
Staruszka urwała. Niespokojne spojrzenie rzuciła na sędziego, pokręciła się na krześle i umilkła całkiem. Kaniewski stukał ołówkiem w powierzchnię biurka. Potem spytał powoli i cicho. — Czemu to syn pani już potem nie przyjeżdżał do Moran? Czy posprzeczał się z kimś z domowników? Stara pani Gorzecka chwilę milczała, a potem powiedziała:
T
— Nie, sprzeczką tego nie można nazwać... Powiedział mi tylko, że w tym domu mają jakieś śmieszne przesądy, więc woli już nie przyjeżdżać. Zdaje się, że go tu obrazili... — Czy pani Dornowa?
— Nie. Joasia, to nikogo nie może obrazić, to złote dziecko... — Więc kto? Dorn? Stara kobieta pokiwała głową. — Nieboszczyk to był ciężki człowiek... panie sędzio. Może to on go obraził. — I pan Edward Gorzecki nie był tu nawet po śmierci pana Dorna? — rzucił szybko i z wyraźnym zdenerwowaniem sędzia.
— A nie, nie było tu syna, panie sędzio. Pisał tylko, żebym się nie przejmowała tym, co się stało, — mówiła szybko stara pani Gorzecka, rzucając niespokojne spojrzenia swych zapłakanych oczu na sędziego Kaniewskiego. W pokoju nastąpiła chwila ciszy. „Więc to tak?" — myślał sędzia. „Więc to pan Edward Gorzecki, ten sam, który kochał kiedyś tak mocno Joasię, że aż się z jej powodu strzelał, bywał tu w domu. Przyjmowała go i wyjechał, bo w tym domu panowały „śmieszne przesądy". Czy przesądy te wyznawała i pani tego domu, czy tylko jej stary mąż?" „Spokoju, spokoju" — myślał Kaniewski. — „Nie mam powodu tak się przejmować. Raczej, powinienem się cieszyć, że dochodzę do sedna sprawy". — Głośno zaś spytał:
L R
— Gdzie teraz znajduje się pani syn?
— Nie wiem, panie sędzio. Miał wyjechać na urlop. Ostatni raz pisał do mnie zaraz po śmierci Mariana, gdzieś z końcem maja... — A teraz mamy lipiec — rzekł sędzia. — Czy często zdarzały się takie przerwy w wiadomościach od syna? — Jak bywał w rozjazdach, to mało pisywał, panie sędzio.
T
— To dziwne, że nie przyjechał do pani po zbrodni.
— Sama się dziwiłam, panie sędzio. Ale taka jestem zmartwiona, że biedna Joasia siedzi w więzieniu. To takie dobre dziecko, panie sędzio. Ona nie mogłaby tego zrobić. Muchy nawet nie skrzywdziła, a strzelania nie cierpiała... Mówiła zawsze... — Pani Dornowa przyznaje się do mimowolnego zabójstwa — przerwał sędzia. — Proszę, niech pani mi powie, co pani wiadomo o owym popołudniu 20 maja, kiedy to zdarzyła się zbrodnia. Staruszka wyjęła chustkę i długo wycierała nią zaczerwienione oczy. Wreszcie powiedziała: — Było parno tego dnia, zbierało się na burzę. Po obiedzie poszłam do mego pokoju. Zdrzemnęłam się, a koło 6 dziewczyna przyniosła mi herbatę. Pytałam,
co tam robią państwo. Powiedziała, że poszli do strzelnicy w ogrodzie. Czarne chmury zbierały się na niebie. Lada chwila miał padać deszcz. Więc powiadam do dziewczyny: „Magda — powiadam — idź do tej strzelnicy i zanieś pani płaszcz". Bo Joasia była zakatarzona i zaraz miał spaść deszcz, a od domu do strzelnicy spory kawałek. Dziewczyna poszła, niby do domu po płaszcz, żeby go potem zanieść. Widziałam ją przez okno z mojej oficyny, jak leciała prędko, bo już takie grube krople spadały. Staruszka umilkła. Chwilę siedziała nieruchomo. — No i cóż było dalej? — pytał sędzia. — Wyjęłam z szafy robotę, panie sędzio. Taką tam kapę haftuję do kościoła, alem nie zdążyła jeszcze długo popracować, jak widzę, że leci dziewczyna z krzykiem strasznym: „O, Jezu, o Jezu!..."
L R
Ulewa była wielka. Mimo to, wyleciałam aż na dwór. I wtedy Magda mi powiedziała: „Pan nasz zastrzelony"... Za chwilę przynieśli go ogrodnik z Joasią i ogrodnikową do domu. Józef był tego popołudnia w mieście. Biedny Marian już nie żył... — A nie pytała się pani, czy dziewczyna zastała już pana nieżywego, czy też przybiegła wcześniej?
T
— Gdzie mi tam było do pytania! Joasia mi zaraz opowiedziała, że to ona... przez nieostrożność. Ale, czyja wiedziałam, że ją zaraz zabiorą? Takie wątłe biedactwo. I w więzieniu... Sędzia nerwowo dotykał po kolei każdego z guzików swej marynarki. — Tak... — powiedział wreszcie powoli i jakby z namysłem — tak... A po chwili ocknął się ze swych myśli i dorzucił: — Dziękuję pani. Nie będę pani dłużej trudził. Czy mógłbym przepytać tę dziewczynę? — Magdę? — Tak, tę, którą pani posyłała z płaszczem do strzelnicy. Staruszka wstała.
— Zaraz przyślę tu panu Magdę. Upłynęła długa chwila, zanim wreszcie dziewczyna weszła do gabinetu. Tymczasem Kaniewski siedział zagłębiony w fotelu, patrząc uporczywie w okno, do którego zaglądały gęsto rosnące przed domem krzaki bzu. Sekretarz coś powiedział, ale widząc zamyślenie sędziego, nie powtórzył po raz drugi swego zdania. Za oknem brzęczały muchy. Szyby zapłonęły różowym blaskiem; kończył się długi lipcowy dzień.
L R
Przy drzwiach rozległ się szelest. Kaniewski podniósł oczy i zobaczył Magdę. Była to wiejska dziewczyna w perkalowej bluzce i bosa. Ale sędziego uderzyła jej niezwykła uroda. Była wysoka, bardzo kształtna, o płowych włosach założonych na tyle głowy, policzki miały złocisto- różową barwę, jak dojrzała brzoskwinia, a oczy były duże i mimo dość prymitywnego wyrazu, piękne. Dziewczyna była wyraźnie zmieszana i jak gdyby przestraszona. — Zbliżcie się tutaj — powiedział sędzia. — Jak się nazywacie? — Magda Pękalanka — powiedziała, mnąc w ręce róg fartucha. — Jesteście tutaj w służbie we dworze?
Służę tu za młodszą, proszę pana sędziego.
T
— Dawno?
— Już czwarty rok, proszę pana sędziego. — I dobrze wam tu było w Moranach u państwa Dornów? Spojrzała na niego, jak gdyby podejrzliwie. — Czemu tam miałoby być źle? Dobrze było. — Państwo dobrzy? — Dobrzy, proszę pana. — A pan także był dobry? — Dziewczyna znowu spojrzała niespokojnie. Ale odpowiedziała stanowczo: — Niby nieboszczyk? Dlaczego nie?
Niski pokój zalał nagle czerwony blask gasnącego słońca. W blasku tym pełna, różowa twarz Magdy stanęła, jak w ogniu. Ale trwało to tylko parę chwil. Dziewczyna spuściła głowę i stała jak gdyby zmieszana, skubiąc nerwowo fartuch. — Proszę mi powiedzieć, jak to było tego dnia, kiedy zabito waszego pana — powiedział powoli sędzia, nie spuszczając z niej oka. Opowiadała długo i z przystankami, co działo się tego fatalnego majowego popołudnia. Zgadzało się to z opowiadaniem pani Gorzeckiej. Gdy doszła do chwili, jak wziąwszy płaszcz pani Dornowej, biegła ku strzelnicy, zatrzymała się, jakby dla nabrania tchu. Milczała długą chwilę, aż zniecierpliwiony sędzia przynaglił ją słowami: — I cóż było dalej?
L R
— Kiedy zbliżałam się do strzelnicy, usłyszałam dwa strzały, które nastąpiły jeden po drugim, a potem chwilę przerwy. Jak byłam już blisko, padł trzeci strzał, a po nim rozległ się krzyk pani. — Co pani wołała?
— Nie mogłam rozróżnić słów. Deszcz padał i zagłuszał wszystko.
T
— I cóż było dalej?
— Wpadłam do strzelnicy i zobaczyłam, że pan nasz leży na ziemi, a obok niego pani klęczy i powtarza: „Marian, Marian". Magda podniosła do oczu chustkę, którą ściskała w ręce, łzy spływały po jej ogorzałej twarzy. — ...zwołaliśmy ludzi. Przenieśliśmy pana do domu. Ale zanim przyjechał doktór, już nie żył... — Tak — powiedział sędzia w zamyśleniu. A czy nie widzieliście nikogo, kto by wracał ze strzelnicy w chwili, kiedy zbliżaliście się tam po ostatnim strzale? Po twarzy Magdy przeleciał jakiś cień niepokoju. Odwróciła nieco głowę ku oknu, ale powiedziała głosem stanowczym: — Nie, nikogo.
— Czy pani nic nić mówiła, jak was zobaczyła w strzelnicy? — Mówiła: „Biegnij, Magda po ludzi" i płakała, że „biedny nasz pan". Znowu nastała chwila ciszy. Przerwał ją sędzia gwałtownym i ostrym tonem wymówionym pytaniem. — A jak się wam zdaje, kto to zabił waszego pana wystrzałem z rewolweru? Magda podniosła głowę, spojrzała prosto w twarz sędziego z jakąś przedziwną hardością i powiedziała podniesionym głosem: — A przecież to pani przyznała się do tego, że sama nieumyślnie zastrzeliła pana... — Skąd o tym wiecie?
L R
— Ludzie mówili, Józef czytał tam w gazetach.
— Ach, tak. A wiecie może także, że to nieprawda, że naprawdę to kto inny zabił pana? Dziewczyna zarumieniła się po uszy, w oczach jej pokazały się nawet łzy. — Kto inny? — wybełkotała. — Co też pan sędzia ma na myśli? Ja tam o innym nie wiem. Przecież, pani powiedziała, jak było... — dorzuciła uparcie.
T
Sędzia nie spuszczał z niej oka. Miał wciąż jakąś nie opartą na niczym nadzieję, że ta dziewczyna, jedyna istota, która zjawiła się na miejscu w kilka chwil po morderczym strzale, wie, kto był prawdziwym zabójcą, tylko z niewiadomych przyczyn to ukrywa. Postanowił ją przycisnąć do ostatka. — Czy wiecie — zaczął z przyciskiem — że osoba, która zabiła waszego pana strzelała ze dworu, przez szklane drzwi strzelnicy? Magda poruszyła się gwałtownie: — To nieprawda! Pani była w strzelnicy i stamtąd strzelała. — Tak, pani była w strzelnicy, ale to nie pani strzelała, tylko ktoś z ogrodu. Czy nic o tym nie wiecie? Dziewczyna wzruszyła ramionami: — Ja tam nie wiem. Co wiedziałam, to powiedziałam. Nic więcej nie wiem.
„Albo zamyka się w swym uporze, albo istotnie, nic nie wie" — pomyślał sędzia. „W każdym razie bezcelowe jest wypytywanie jej". — Poproście mi tu Józefa — powiedział do dziewczyny. Po twarzy Magdy przeleciało coś w rodzaju radosnego uśmiechu. — Już lecę, proszę pana sędziego — powiedziała szybko i bose jej kształtne stopy zadudniły po podłodze. Józef zjawił się w progu. Swój drelichowy kaftan zdążył już na cześć niezwykłych gości zamienić na liberyjną granatową kurtę. Ukłonił się nisko sędziemu i czekał w milczeniu na pytania. — Wasze imię i nazwisko?
L R
— Józef Plichta, proszę pana sędziego. Jestem w tym domu dwadzieścia lat. Jeszcze panna Joasia była małą dziewczynką, kiedy pan Stypniewski... — Dobrze już, Józefie, powiedzcie mi, czy wasi państwo Dornowie zgodnie ze sobą żyli? Stary pochylił nieco głowę, ale odpowiedział szybko:
T
— Nie ma co mówić, proszę pana sędziego, zgodnie. Nigdy się nie sprzeczali. Pan to czasami... — urwał nagle, jak gdyby powiedział coś za dużo. — Co pan? — nalegał sędzia.
— A no, był czasami porywczy, czasami się tam za jakąś dziewczyną obejrzał, ale nic wielkiego... — Ach... a powiedzcie, jak to było tego dnia, kiedy się stało nieszczęście. — A. proszę pana sędziego. Mnie tu wtedy nie było. Zaraz po obiedzie, pani zawołała mnie do siebie i kazała pójść do miasteczka, to będzie stąd o cztery kilometry na teraźniejsze liczenie. Dała mi kilka sprawunków do załatwienia. Powiedziała: „Możecie się nie śpieszyć, Józefie, nie będziecie potrzebni ani mnie, ani panu". — Tak powiedziała? — przerwał sędzia, a twarz powlokła mu się chmurą. — Przypomnijcie sobie dobrze, Józefie.
— Ale pamiętam, panie sędzio, każde słowo. Jeszcze dodała, żebym wziął ze sobą psa. bo ma za mało ruchu koło domu. Sędzia doznał nagle uczucia, jak gdyby ktoś żelazną dłonią ścisnął go za serce. Głos, którym zadał następne pytanie, był cichy jak gdyby zduszony. — Czy to ten pies-wilk, który tak szczekał przed gankiem, gdy zajechaliśmy? — Tak, panie sędzio, Rolf. — Czy Rolf jest bardzo czujny i szczeka na każdego przybyłego? — O, tak panie sędzio, on nikomu nie przepuści... mądra bestia i zła. — I pani kazała wam go zabrać do miasta? — powtórzył sędzia.
L R
— Tak jest, panie sędzio. Mówiła: „Zabierzcie Rolfa, Józefie, niech się przeleci". Sędzia podniósł głowę i spojrzał w okno, za którym zgasły już ostatnie blaski dnia. Było mu niewypowiedzianie ciężko w tej chwili.
T
Po przesłuchaniu kucharki, posługaczki, ogrodnika i żony ogrodnika, którzy nic specjalnie ciekawego nie wnieśli do szczegółów majowego popołudnia w Moranach, sędzia Kaniewski wraz z protokolantem udał się do pawilonu w ogrodzie, gdzie został zabity Marian Dorn. Śliczna, wysadzana bzami alejka prowadziła z domu mieszkalnego do owej strzelnicy. Sam pawilon zbudowany z drzewa i opatrzony szklanymi drzwiami, wiodącymi wprost do parku, ukryty był w gęstwinie krzaków jaśminu. Mimo, że był to już lipiec, jaśminy jeszcze kwitły, pachnąc odurzająco. Wewnątrz domku znajdował się umieszczony na ścianie cel, przebity licznymi kulami; prócz tego, stały tam dwa ogrodowe krzesła. Nic więcej. Kaniewski stał długą chwilę, milcząc. Więc to tutaj rozegrała się owa tragedia, której przebiegu nie mógł jeszcze sobie jasno odtworzyć. „Tutaj stała zapewne Joasia, strzelając do celu. Gdzie się znajdowała, gdy za szklanymi drzwiami ukazał się napastnik?" Bo nie ulegało dla niego wątpliwości, że ów napastnik był w parku.
Czyżby wiedziała, że przyjdzie? Czy czekała jego wizyty? Czy była może najpierw sama w pawilonie z tym człowiekiem i tu zaskoczył ją dopiero mąż? Czy ten człowiek był jej kochankiem? Wsparty o ramę szklanych drzwi, w których od owego nieszczęsnego dnia brakowało szyby, tej samej szyby, która okrutnie zadawała kłam słowom Joanny Dornowej, sędzia Kaniewski rozmyślał o tym wszystkim długo i boleśnie. Nasuwały mu się dwie możliwości. Dornowa mogła się spodziewać odwiedzin tego człowieka, sądząc, że mąż spędzi popołudnie w cukrowni i dlatego odesłała zaufanego służącego z wiernym i czujnym psem do miasta. Mogła się spotkać z tym człowiekiem (czy był to Edward Gorzecki?) w pawilonie strzelnicy. Mąż zastał ich tam i wtedy rozegrała się tragedia.
L R
Albo... ale ta druga możliwość wydała się sędziemu zbyt okropna... Albo uplanowała całą zbrodnię ze swym kochankiem i gdy była z mężem w strzelnicy, tamten zjawił się i położył go celnym strzałem na miejscu. I w tym wypadku odesłanie psa ze służącym było wytłumaczone. Tę drugą możliwość, jako zbyt okropną dla Dornowej, usiłował sędzia odepchnąć od siebie.
T
Jedno zdawało się nie ulegać dla niego wątpliwości: Dorna zabił Gorzecki, a Dornowa chciała ukryć jego winę, pozorując wszystko swym nieostrożnym strzałem. Chciała ukryć, a więc była jego kochanką? Stara pani Gorzecka chciała zatrzymać sędziego na kolacji, ale on wolał pozostać jeszcze pół godzinki i poświęcić ją na zwiedzenie najbliższej okolicy domu w Moranach. Towarzyszył mu w tym stary Józef. Wybrukowana okrągłymi kamieniami droga wiodła z parku do zabudowań cukrowni. — Tędy chodził nasz biedny pan po parę razy dziennie — powiedział Józef z westchnieniem. — A czy chadzał pan też na spacery? — A tak, chodził, proszę pana sędziego.
— Z panią? — Czasami to z panią, ale najczęściej sam. Chodził do starej leśniczówki. — Gdzież to ta stara leśniczówka? — A będzie o kilometr stąd, w lesie. Dawniej tam mieszkał gajowy, ale już od dwóch lat ma nowy dom w innej stronie lasu, a stara leśniczówka jest pusta. — To czemu wasz pan tam chodził na spacer? — zainteresował się nagle sędzia. — A któż tam wie, pańskie kaprysy — powiedział Józef niechętnie. Widocznie nie miał ochoty odpowiadać dalej na pytania w tej kwestii.
L R
Nie powiedział też nic więcej, nawet wówczas, gdy w zapadającym zmroku znaleźli się przed małym, zaszytym w gęstwinie lasu domkiem, gdy weszli do izby, w której nie było nic, prócz zmurszałej ławy, przykrytej jakąś derką w pasy. Sędziemu przeleciały przez głowę słowa starego Józefa: „Czasami się tam za jakąś dziewczyną obejrzał" i pomyślał: „Może to była garsoniera właściciela Moran". Ale była to raczej myśl żartobliwa.
T
Wszyscy domownicy zebrali się koło samochodu, którym sędzia odjeżdżał do Warszawy. Gdy auto już miało ruszyć, przed wozem wyrosła jakaś dziwna postać. Był to człowiek tak obszarpany i obwieszony najrozmaitszymi kolorowymi szmatkami i gałązkami, jak bywają tylko wiejscy idioci. „Głupi Jasio" zbliżył się do sędziego z wyciągniętą dłonią. — Jaśnie pan da grosik — powiedział, jęcząc. Kaniewski wsunął mu w dłoń monetę. Jasio obejrzał ją, zaśmiał się gardłowym śmiechem i zawołał: — O dobrze, dobrze! Kupię zapałek i wieś podpalę... A potem, mrugnąwszy okiem na sędziego, dodał tajemniczo: — Mam jeszcze większy majątek, pokażę. Czarnymi rękami wygrzebał zza pazuchy papierek dwudziestozłotowy. — Dał mi go, jak naszego pana zabili, dał mi go...
— Kto wam dał? — spytał sędzia — Pan Gorzecki, dobry pan... jak pana zabili, to ja go spotkał, a on powiedział: „Macie, Jasiu, macie..." Za co on mi to dał? Otaczający samochód wybuchnęli głośnym śmiechem: — On głupi jest, proszę pana sędziego, nie wie, co mówi. Pana Gorzeckiego to u nas od świąt wielkanocnych nie było —pokiwał głową stary Józef.
2.
L R
Gdyby ktoś zapytał Elę Rzecką, jakie miejsce zajmuje w jej życiu Stefan Kaniewski, byłaby w wielkim kłopocie, jak na to pytanie odpowiedzieć. Dalszym przyjaciołom przedstawiała go, po prostu jako znajomego, bliżsi jej ludzie, ta cała „banda" czy „klika", jak się sami nazywali, wiedzieli doskonale, że Kaniewski od lat dwóch jest przyjacielem Eli. Niekiedy, mówiąc o nim nazywali go jej „narzeczonym", ale przeciwko temu Ela energicznie protestowała.
T
— Nigdy za niego nie wyjdę za mąż, — mówiła stanowczo. — Jestem pewna, że w miesiąc po ślubie, popsułoby się wszystko, co się między nami od dwóch lat nagromadziło dobrego. Ale na dnie owego energicznego protestu Eli leżała z pewnością urażona ambicja. Ela wiedziała, że Stefan niechętnie przyjąłby projekt małżeństwa, że nade wszystko ceni swoją niezależność, że wreszcie, miłość jego do niej nie jest tak silna, żeby mogła tamte przeszkody przezwyciężyć, wolała więc nadawać temu pozory, że i ona tego nie pragnie. — Tak jest dobrze i koniec — mówiła przyjaciółkom, które nagabywały ją zbyt natarczywie o tę kwestię. Ela była tym, co się teraz nazywa „kobietą samodzielną". Była zdolną malarką i potrafiła sobie wyrobić mocne stanowisko jako dekoratorka teatrów rewiowych Warszawy.
— Umiała sobie urządzić życie — mówiły o niej nie bez cienia zazdrości koleżanki, zwłaszcza, gdy po jednym ze słynnych przyjęć, jakie urządzała Ela, opuszczały jej śliczne mieszkanko, umieszczone na szóstym piętrze w nowiutkiej kamienicy na peryferiach miasta. Mieszkanie to było radością i dumą Eli. Składało się z dwóch pokojów, z których jeden maleńki służył za sypialnię, a drugi był obszerną pracownią, bawialnią i jadalnią zarazem, oraz z olbrzymiej, pięknej łazienki, w którą Ela włożyła cały swój dekoracyjny zmysł i którą jako najgodniejszą z całego mieszkania ciekawostkę, pokazywała gościom.
L R
A gości tych nigdy nie brakło. Przede wszystkim była cała owa , „banda" czy „klika" młodych malarzy, malarek, literatów prawdziwych, czy z lekka grafomańskich, którzy trzymali się razem i coraz to adoptowali kogoś nowego do swego grona. Stefan nie lubił tej „bandy". To było jednym ze zmartwień Eli. — Uprzedzasz się do nich. — mówiła. — To są naprawdę moi dobrzy przyjaciele. A że sobie pokpiwają ze wszystkiego, że nie biorą życia tak tragicznie i poważnie? Tym lepiej. Pomyśl, jak byłoby ci źle, gdybym ja wszystko brała z najtragiczniejszej strony.
T
Ale Stefan nie dawał się przekonać. Nie lubił tej hałaśliwej gromady młodych ludzi, którzy bez skrępowania mówili przy kobietach nieprzyzwoite dowcipy i traktowali cały świat, jak zakład dla idiotów, w którym tylko oni jedni zachowali krytycyzm i rozum. — Już musisz się z tym pogodzić — mówił do Eli, że jestem trochę staroświecki w moich upodobaniach. Ela śmiała się i odpowiadała, że trudno, i że zniesie przy sobie jeszcze trochę „tego przedwojennego pana". W gruncie rzeczy kochała go naprawdę i gdyby wierzyła, że może się na nim całkowicie oprzeć, poświęciłaby z ochotą swych serdecznych przyjaciół, wyrzekłaby się ich raz na zawsze. Ale czuła instynktem, że nie powinna tego czynić. Przychodziły przecież takie dni, kiedy Stefan zupełnie nie należał do niej. Nie chodziło tu o zdradę. Myślała nawet, że jest jej chyba wierny, że nie interesują go, przynajmniej na dłużej, inne
kobiety, ale wiedziała także, że przychodzą takie chwile, kiedy Stefana zaabsorbuje nagle coś całkiem innego i zapomina nawet o jej istnieniu. Wtedy pociechą byli dla niej jej mili przyjaciele. Potrafili, nie dając jej do poznania, że widzą co się dzieje, tak ją zająć, tak rozbłaznować i zabawić, że zapominała o tym, co ją bolało najwięcej. Cóż zrobiłaby na przykład bez swojej „bandy" w ciągu ostatnich dni. kiedy to Stefan, nagle jak gdyby zapomniał o tym, że ona istnieje. Nazajutrz po owym dniu, kiedy to przez dzień cały nie odezwał się do niej i kiedy dopiero w nocy schwyciła go przy telefonie, Ela leżała długo rankiem w łóżku, myśląc o tym wszystkim. Nagle telefon stojący na niziutkim stoliku przy jej tapczanie zadzwonił.
L R
Ela schwyciła nerwowo słuchawkę. „To on" pomyślała, „obiecał przecież, że rano zatelefonuje". Był to istotnie, Kaniewski. Ale natychmiast po brzmieniu jego głosu Ela poznała, że dziwny nastrój jego, który tak ją uderzył we wczorajszej rozmowie, jeszcze nie minął całkowicie. Głos miał znużony, jak gdyby z lekka zniecierpliwiony.
T
— To ja, — zaczął. — Czy to Ela?
— Tak, Stefku. Jakże się czujesz? Odpocząłeś po wczorajszym dniu? Kiedy się spotkamy? — Dzisiaj, niestety, nie możemy się zobaczyć, Elu, bo za chwilę jadę na śledztwo, na miejsce zbrodni do Moran. — Ach, tak... Czy to długo potrwa? — Nie wrócę wcześniej, niż wieczorem i to późnym wieczorem, sądzę. Urządź się jakoś inaczej. Chwila ciszy zapanowała w telefonie, potem swobodny głos Eli powiedział: — Dobrze, Stefku. A czy wiesz, że cała Warszawa o niczym innym nie mówi, jak o tej sprawie, którą prowadzisz? Czy sądzisz, że to żona zabiła tego Dorna? Chwila ciszy, potem niechętny i nawet gniewny głos:
— Nic jeszcze nie mogę sądzić. Nie wiem. — No, to szczęśliwej drogi, Stefanie. Gdybyś wrócił wcześniej, odezwij się do mnie. — Do widzenia, Elu! — Do widzenia! Ręka ze słuchawką leniwie zbliżała się do aparatu telefonicznego. Ela zaczęła powoli wstawać z łóżka. „Co mu jest?" myślała, przechodząc do łazienki. „Bo że mu coś jest, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Czy ta sprawa jest taka trudna?"
3.
L R
Woda z szumem napełniała wannę. Przez uchylone okno łazienki płynęły fale ciepłego, odświeżonego nocnym deszczem powietrza.
— Oskarżona Joanna Dornowa czeka na przesłuchanie — zameldował woźny Stanisław, stając w progu gabinetu sędziego Kaniewskiego.
T
— Proszę wprowadzić.
Ucho starego Stanisława podchwyciło dziwnie ochrypły, znużony ton głosu sędziego. Obejrzał się raz jeszcze od drzwi i zobaczył, że Kaniewski siedzi przy swym biurku z głową nisko zwieszoną na piersi, a dłoń jego odruchowo błądzi po papierach, pokrywających stół. „Przydałby mu się już urlop. Upały zmęczyły go ogromnie. Nie do poznania" — myślał woźny, zamykając za sobą cicho drzwi. A w głowie Kaniewskiego świdrowała, jak tortura, jedna wciąż myśl, koncentrująca się na imieniu i nazwisku „Edward Gorzecki". Jeszcze poprzedniego późnego wieczora, powróciwszy z Moran, wydał zarządzenie potrzebne do ustalenia miejsca pobytu Gorzeckiego, by w każdej chwili móc go aresztować. Noc spędził prawie bezsennie, wstawał kilka razy i przechadzał się po pokojach, otwierał okna i znowu je zamykał i bez przerwy myślał o
jednym: jak bardzo musiała Joanna Dorn kochać człowieka, dla którego wzięła na siebie winę, choćby i mimowolnego strzału. — Jest oskarżona, panie sędzio — rozległ się w gabinecie głos Stanisława. Kaniewski podniósł głowę i mimo woli zerwał się z fotela. Przy drzwiach stała Joanna Dornowa. Była jeszcze bledsza i jak gdyby jeszcze drobniejsza, niż podczas przesłuchania przed dwoma dniami. Blade jej dłonie nerwowo poprawiały kołnierzyk sukni. Skinęła lekko głową Kaniewskiemu i w tej chwili przez wargi jej przeleciało coś na kształt cienia uśmiechu.
L R
„Masz tę przedziwną własność, Joasiu, że uśmiechasz się czasami tak jak gdybyś miała ochotę się rozpłakać", tak mówił kiedyś do niej w jeden z niezapomnianych wieczorów paryskich. Ale teraz wyrazy, które wymówił, były całkiem inne. — Proszę, niech pani siada — powiedział głosem, który mimo jego woli łamał się jakoś dziwnie i zatrzymywał.
T
Usiadła. I natychmiast podniósłszy głowę, spojrzała mu prosto w twarz swymi wilgotnymi, ciemnymi oczyma. Patrzyła pytająco, trochę, jak uczennica na nauczyciela,;który ma jej powiedzieć coś ogromnie ważnego. Kaniewski spuścił oczy.
— Byłem wczoraj cały dzień w Moranach — powiedział równym suchym głosem. — Badałem domowników pani domu. Chciałbym aby pani krótko zapoznała się z rezultatem moich badań. Spojrzał ku niej pytająco, ale Dornowa nie zrobiła żadnego znaku, nie poruszyła się nawet, wciąż ten sam pytający wzrok mając utkwion\ w twarzy sędziego. — Badałem najpierw Henrykę Gorzecką — spojrzał bystro na bledziutką twarz oskarżonej, ale nie ujrzał na niej żadnej zmian;.. — Potem pokojówkę, Magdę Pękalankę, służącego Józefa Plichte. ogrodnika i jego żonę, kucharkę. W krótkich słowach opowiedział treść zeznań tych wszystkich ludzi. Potem, wciąż nie spuszczając twarzy Joanny Dornowej z oka, dodał powoli i bardzo poważnie:
— I cóż pani na to? Chwila ciszy. Dornowa poruszyła się niespokojnie na krześle, potem z ust jej wyszła odpowiedź tak cicha, jak tchnienie: — Już powiedziałam panu wszystko, panie sędzio. Nic więcej powiedzieć nie mogę. Zniecierpliwienie odmalowało się na twarzy Kaniewskiego. — Więc pani twierdzi w dalszym ciągu, że mąż pani zginął na skutek strzału z pani rewolweru, strzału, spowodowanego trąceniem pani dłoni przez otwierające się drzwi? Skinęła głową.
L R
— I twierdzi pani w dalszym ciągu — mówił sędzia, ale głos jego był zduszony, jak gdyby z trudem wydobywał się z gardła — że prócz pani i jej męża, w owym pawilonie strzelniczym, nie było wówczas nikogo? — Tak, panie sędzio.
Kaniewski podniósł głowę i patrząc wprost w twarz oskarżonej, powiedział donośnym głosem:
T
— A ja twierdzę i mam na to wszelkie poszlaki, że to nieprawda i że w owej chwili za szklanymi drzwiami strzelnicy był ktoś. Powiem pani więcej. Wiem, kto tam był: Edward Gorzecki. To on zabił męża pani, Mariana Dorna. Od pierwszej chwili, gdy Kaniewski zaczął to druzgocące zdanie, Joannę Domową ogarnęło jakieś dziwne drżenie. Dłoń, którą podniosła nie wiadomo czemu, może po to by nie krzyknąć przeraźliwie, do ust, drżała tak silnie, że zaciśnięta jej piąstka błądziła po wargach, nie mogąc się zatrzymać. Kaniewski doznał uczucia, jak gdyby ktoś żelazną dłonią ścisnął go za serce. Ale w tejże chwili do świadomości jego powróciło nazwisko „Edward Gorzecki" i uspokoił się natychmiast, Musi. za wszelką cenę musi wydobyć zeznanie prawdy. Musi znaleźć zabójcę Dorna. Tymczasem zaciśnięta dłoń oskarżonej opadła na biurko, postać skurczyła się, jak gdyby zmalała, zdawało się, że za chwilę wsiąknie w fotel, na którym siedziała.
Wargi rozchyliły się, jakby dla powiedzenia czegoś i zamknęły z powrotem. Potem otworzyły się na nowo i z ust wyszło dziwne zdanie, zdanie, którego sędzia najmniej się spodziewał: — Wiedziałam... wiedziałam... to musiało się stać... — a potem jeszcze ciszej — przepadło... teraz na zawsze... — O czym pani mówi? — spytał sędzia spokojnie, przechylając się przez biurko. — Czy przyznaje pani, że to Edward Gorzecki zabił w pani obecności jej męża, Mariana Dorna? Cicza, która potem nastąpiła, była tak długa, że zdawało się, iż nigdy już z zaciśniętych suchych warg oskarżonej nie wyjdzie ani jedno słowo, że nigdy nie przemówi już w gabinecie sędziego śledczego.
L R
Kaniewski ani jednym słowem nie przynaglał Dornowej. Czekał cierpliwie. Wreszcie potrząsnęła głową, jak gdyby zrzucając z siebie jakieś niepokojące ją myśli i powiedziała cichym, ale wyraźnym i równym głosem: — Opowiem panu sędziemu wszystko...
Szyby zadrżały od przejeżdżającego gdzieś daleko wozu. »
T
— Więc opowiem wszystko... — powtórzyła raz jeszcze, jak w lunatycznym śnie Joanna Dornowa. Kaniewski przyglądał jej się uważnie. Pod jego spojrzeniem przymknęła z lekka powieki i trwała tak bez ruchu w swym fotelu, podobna w swej bladości do kamei, rzeźbionych w delikatnym kamieniu. „Teraz się dowiem", pomyślał boleśnie Kaniewski, „dowiem się, kim był dla niej i kim jest jeszcze ten człowiek". — Słucham panią — powiedział krótko. — Muszę się cofnąć o kilka lat wstecz, by dokładnie wyjaśnić, co się działo między mną a Edwardem Gorzeckim od samego początku — zaczęła Dornowa. — Było to wkrótce po moim raptownym przyjeździe z... — zatrzymała się i jak gdyby w obecności tego człowieka słowo „Paryż" nie chciało jej przejść przez usta, dorzuciła szybko: z zagranicy... Po śmierci mego ojca... Byłam ze wszech miar w bardzo przykrym położeniu. Stosunki materialne w domu były opłakane,
stosunki rodzinne nastręczały cały szereg trudności, moje sprawy prywatne... — znowu ucięła w środku zdania, pokręciła się na fotelu i na dłuższą chwilę umilkła. — Proszę, niech pani mówi dalej... — zachęcił sędzia. — ...wtedy to, zjawił się Edward Gorzecki. Był synem mojej ciotki, moim kuzynem z drugiej linii. Był wówczas rozpieszczonym synem bogatych rodziców, niewiele starszym ode mnie. Miał opinię, i słuszną, złotego młodzieńca. Przyjechał do Moran w związku z jakimiś finansowymi sprawami. Byłyśmy wtedy tak stroskane z mamą i tak bezradne. Obiecywał, że wiele pomoże. Raczej pomagał nam istotnie jego ojciec, ale syn korzystał z pretekstu, by coraz częściej przyjeżdżać do Moran.
L R
Wreszcie po wielu miesiącach takich wizyt, oświadczył się o moją rękę. Ale ja nigdy go nie lubiłam... raziły mnie jego maniery, jego nonszalancki, niemal zdobywczy stosunek do kobiet, pewność siebie, lekceważący sposób mówienia o tych, którzy mu nie imponowali, snobizm, czy ja zresztą wiem... Odmówiłam mu. Był natarczywy, przysięgał, że tego nie przeżyje i rzeczywiście... — zatrzymała się znowu jak gdyby wyczerpana.
T
Sędzia nie patrzył na jej twarz, nie spuszczał z oczu jej dłoni. Jej wąskie białe ręce spoczywające na stole, były wymowniejsze niż wszystko. Chwilami kurczyły się, jak w przypływie nagłego bólu, chwilami zaciskały mocno, jak gdyby ta, która mówiła, musiała się z całej siły przemóc. „Jakże bardzo, jakże bardzo kocha tego człowieka, który wydawał jej się kiedyś tak niesympatyczny..." — myślał sędzia. Czy dla otrząśnięcia się z tych myśli, czy też całkiem machinalnie powiedział, kończąc przerwane przez Domową zdanie: — ...i rzeczywiście, usiłował popełnić samobójstwo... Podniosła na niego oczy, w których malowało się szczere zdumienie. — Skąd... skąd pan o tym wie, panie sędzio? — spytała. Nie odpowiedział. Przed oczyma mignęły mu pomięte arkusiki listu Janka Milera. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Dornowa ciągnęła:
—Tak. Usiłował popełnić samobójstwo. Postrzelił się, przysławszy mi przedtem list, że to ja pozbawiam go życia. Dowiedziałam się potem, że przyszedł do zdrowia. Do Moran przestał przyjeżdżać. Wkrótce potem... wyszłam za mąż za Mariana Dorna. Mężowi nie wspominałam nigdy o Gorzeckim. Nie uważałam za stosowne, skoro zniknął z horyzontu. Przez kilka lat nic o nim nawet nie słyszałam. Czasami obijało mi się o uszy, że wyrobił sobie wielkie stosunki, że bywa w najelegantszych domach Warszawy. To wszystko.
L R
Ale przed pięcioma laty umarł ojciec Edwarda, stary Gorzecki. Została po nim wdowa, cioteczna siostra mojej matki. I oto, pewnego dnia, matka moja, która mieszkała z nami w Moranach oznajmiła mi, że pragnie zaprosić do nas ciotkę Gorzecką. Była to zawsze jej ukochana kuzynka, a teraz pozostała sama jedna w wielkim przygnębieniu, gdyż syn, prowadzący światowe życie i mieszkający oddzielnie, nie mógł jej wypełnić życia. Zgodziliśmy się na to z mężem bez namysłu. Matka moja tak mało miała przyjemności, żyła tak samotnie od śmierci mego ojca, że radzi byliśmy z tej zmiany dla niej.
T
Ciotka Gorzecka wprowadziła się do nas. Po kilku tygodniach przyjechał do niej w odwiedziny Edward. Nie mogłam i nie miałam właściwie powodu odmówienia synowi prawa odwiedzania matki. Zatrzymała się znowu i odetchnęła głęboko. — Pani zmęczona? — spytał sędzia, widząc, że dłonie jej drżą silnie. — Nie, ale gdybym mogła napić się wody... Na bocznym stoliku stała karafka z wodą. Kaniewski wstał i skierował się do stolika. W przejściu musnął fotel, na którym siedziała Dornowa. Ogarnął go nagle głęboki smutek, gdy znalazł się tak blisko tej drobnej, skurczonej w fotelu i tak bardzo biednej kobiety. Ale znowu się przemógł. Ręka Joasi drżała gdy niosła do ust szklankę. Zęby jej dzwoniły o szkło. Ale po chwili już ciągnęła dalej swym cichym zmęczonym głosem opowiadanie:
— Mąż mój polubił ogromnie Edwarda. Był on dla niego, samotnika z natury, jakimś tchnieniem szerokiego świata. Edward umiał pięknie i z polotem opowiadać. Właściwie mówiąc, wykpiwał wszystko i wszystkich, ale czynił to w sposób niezmiernie zajmujący. Umiał w paru zdaniach opisać sposób, w jaki grywają w brydża najwybitniejsi ludzie stolicy i zaraz przy tym zatrącić o sprawy pierwszorzędnej wagi państwowej. Był żywym katalogiem plotek stołecznych. Wprowadzał do naszego cichego domu ożywienie i ruch. Zaczął przyjeżdżać coraz częściej i oto wówczas... Dornowa odetchnęła głęboko. Sędzia wstał i uchylił jedną połowę okna. Do rozgrzanego, dusznego pokoju wpadł świeższy powiew. Gałęzie zaglądające w okno, zaszumiały liśćmi.
L R
— Dziękuję panu — szepnęła Dornowa. Wypiła jeszcze łyk wody i dalej ciągnęła swe opowiadanie:
T
— Podczas ostatnich świąt Wielkiej Nocy, Gorzecki był u nas już kilka dni. Mąż mój był w dobrym humorze, gdyż udała mu się jakaś wyśmienita transakcja dla cukrowni. Przyjazd Gorzeckiego nastroił go jeszcze lepiej. Kazał do obiadu podać stare wino, które chował tylko na wyjątkowe okazje. Gorzecki pił dużo przy stole. Przypomniałam sobie, że między innymi rzeczami, które mu zarzucają, jest zamiłowanie do picia. Tego dnia mieszał trunki, zachwalał rozmaite kombinacje i widziałam, że był coraz bardziej podniecony. Okazywał mi wyraźnie swoje względy, czego dotychczas nie czynił od chwili owego pamiętnego zerwania ze mną przed laty. Obecność męża krępowała go jednak, i sądzę, że skończyłoby się wszystko pomyślnie, gdyby męża mego nie odwołano nagle, w jakiejś pilnej sprawie, do cukrowni. „Joasiu, zabawisz gościa, ja postaram się wrócić jak najszybciej" powiedział mąż i wyszedł. Przeszłam z Edwardem i jego matką do bawialni, ale już po chwili ciotka Gorzecka przeprosiła nas, gdyż nie mogła się obyć bez poobiedniej drzemki. Odeszła. Zostaliśmy sami. Dornowa umilkła. Sędzia nie przerwał milczenia ani jednym słowem. Nerwowo zapalił papierosa o dopalający się szczątek poprzedniego. Podczas całego ba-
dania nie wypuszczał papierosa z ust. Zgasił niedopałek, wciskając go siłą do popielniczki, potem spojrzał na oskarżoną. — ...Zostaliśmy sami — mówiła. — Zrazu Gorzecki był tylko sentymentalny, przypominał dawne czasy, potem stał się natarczywy. Nie wiedziałam, jak tę niemiłą dla mnie sytuację zakończyć. Ale nie zdążyłam jeszcze zrobić żadnego planu, gdy objął mnie gwałtownie i zaczął całować. Szamotałam się z nim właśnie rozpaczliwie, gdy nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich mój mąż Na jego widok Gorzecki puścił mnie, chciał coś powiedzieć, ale Marian, mój mąż, schwycił go za klapy marynarki i trzęsąc nim niemiłosiernie, zwymyślał go od łotrów. „Pan mi za to odpowie!" — zawołał blady ze wzburzenia Gorzecki, wydostawszy się z rąk mego męża. — „Przysyłam panu świadków!".
L R
„Uprzedzam pana, że nie pojedynkuję się ze smarkaczami" — odpowiedział mąż. Mąż miał swoje niektóre dziwactwa. Do jednego z nich należał wstręt i pogarda do pojedynków. Gdy omawialiśmy potem to przykre zdarzenie, mówił, że nie będzie się narażał na śmieszność pojedynku ze złotym młodzieńcem i że nie myśli strzelać do smarkacza, który po pijanemu obraził jego żonę.
T
„Nie chcę go więcej znać i nie chcę więcej o nim wiedzieć" — powtarzał. Ale Gorzecki był człowiekiem zaciętym. Napisał do męża, że zmusi go do pojedynku, nawet gdyby to się odbyć miało bez żadnych świadków. Bałam się tego ogromnie, gdyż z dawnych czasów znałam porywczość tego człowieka. — Czy bała się pani o męża? — padło niespodziewanie z ust sędziego Kaniewskiego. Joanna Dornowa podniosła na pytającego swe znużone, jak gdyby przesłonięte łzami oczy i powiedziała cicho, ale bardzo stanowczo. — Tak, panie sędzio, bałam się o męża. W tonie jej głosu brzmiało coś na kształt wyrzutu: „Czemu mi utrudniasz moje opowiadanie i tak dla mnie dość ciężkie?" zdawała się mówić do Kaniewskiego. Po chwili ciągnęła dalej:
— Mąż wyśmiewał moje obawy. Mówił, że nie mieszkamy jeszcze na dzikim zachodzie, ale w kraju gdzie strzegą nas przepisy prawa, i że żadna siła nie zmusi go do porachunków z Gorzeckim. „Po prostu, nie wpuszczę go więcej do naszego domu" — mówił. Było mi to przykre ze względu na ciotkę Gorzecką, ale powoli zaczynałam już zapominać o tej całej historii. Gorzecki przestał przysyłać swe listy i przez dwa tygodnie nic o nim nie słyszeliśmy. I oto, dwudziestego maja...
L R
Jakiś ptak na gałęzi pod oknem zaćwierkał ostro. Dornowa przerwała opowiadanie, spojrzała w okno. Na usta jej wykwitł daleki uśmiech, a oczy wciąż pełne były łez, gotowych w każdej chwili popłynąć po policzkach. — I cóż było dwudziestego maja? — spytał sędzia szorstko. Głos jego brzmiał, jak głos człowieka, który sam przeżywa śmiertelną mękę.
T
— ... Dwudziestego maja — mówiła Dornowa — poszliśmy trenować strzelanie do pawilonu, jak to już panu mówiłam. Zbierało się na burzę. Gdy byliśmy tam już czas jakiś, poczułam okropny niepokój. Ale tłumaczyłam sobie, że to normalne w związku z nadciągającą burzą. Mimo to, prosiłam męża, byśmy przed ulewą zdążyli jeszcze do domu. Ociągał się z odejściem, mówił, bym wystrzeliła jeszcze trzy naboje, które mam w rewolwerze, a potem pójdziemy. Zabrałam się do strzału. Mąż stał przy mnie, trzymając również rewolwer w dłoni. Zanim wystrzeliłam do celu, spojrzałam w kierunku szklanych drzwi pawilonu, by sprawdzić, czy nie zaczyna już padać deszcz. Wichura wzmogła się w tej chwili. Deszcz jeszcze nie padał, ale tumany piasku unosiły się w powietrzu wraz z liśćmi zdartymi z drzew, a nawet ciężkimi gałązkami i patyczkami. „Patrz Marianie..." — zaczęłam, ale nie skończyłam. Nie mogłam dokończyć tego zdania, bo... Głos Dornowej załamał się w tej chwili. Ostatnie wyrazy wymówiła, jak w okropnym szlochu, który skurczem chwycił ją za gardło. Otworzyła usta, żeby mówić dalej, ale z suchych jej warg nie wyszedł żaden wyraz. Była najwidoczniej zmieszana tym, że nie może dalej mówić. Spojrzała na sędziego wzrokiem
nieledwie błagalnym, jakby prosząc go o wybaczenie za swoje wzburzenie. Odetchnęła głęboko i dokończyła z wysiłkiem szeptem: — ...bo za szklanymi drzwiami pawilonu ujrzałam coś okropnego. — Stał tam Edward Gorzecki. Wichura nadciągającej burzy rozwiewała mu włosy, był bez kapelusza, twarz jego była blada z wściekłości. W ręku trzymał rewolwer. Poprzez trzask łamiących się gałęzi usłyszałam jego głos, który wołał: „Teraz będzie się pan ze mną musiał pojedynkować!" Mąż mój odwrócił się ku niemu szybko. Podniósł dłoń, w której miał rewolwer. Nie sądzę, by miał zamiar strzelać, był to u niego odruch. Krzyknęłam jeszcze coś, sama nie pamiętam co, i w tej chwili...
L R
Przymknęła powieki, opanowując ogarniające ją coraz mocniej drżenie i dokończyła szeptem: — I wtedy z zewnątrz padł strzał... Szyba roztłukła się z brzękiem, mój mąż padł na podłogę strzelnicy, zalany krwią. Rzuciłam się ku niemu, w tej chwili stało się coś dla mnie dotychczas niezrozumiałego. Edward Gorzecki, zamiast uciekać, znalazł się przy mnie w strzelnicy. Gdy podnosiłam bezwładną głowę mego męża, usłyszałam nad sobą głos, który przejął mnie do głębi. Głos Gorzeckiego. Klęcząc przy mnie powtarzał:
T
„To nie ja zabiłem, to nie był mój strzał, to nie ja zabiłem..." Nic mnie nie obchodziło wówczas, co on do mnie mówi. Słowa te uświadomiłam sobie znacznie później. Wtedy czułam tylko jedno: że mój mąż nie żyje i że obok mnie znajduje się człowiek, który go zabił. Oślepła z bólu i obrzydzenia do tego człowieka, krzyknęłam: „Precz stąd! Precz, natychmiast, bo nie odpowiadam za siebie!" Zerwał się i wybiegł z pawilonu. Na dworze szumiała już potężna ulewa. Zniknął w mrokach wieczoru, pod strugami lejącego deszczu... Umilkła. Zegar tykał miarowo, sędzia stukał ołówkiem w papiery, leżące na biurku. Cisza była przejmująca. Dornowa podniosła zwieszoną głowę i dodała jeszcze dwa słowa
— To wszystko... — Tak, wszystko — odpowiedział sędzia — ale pozostaje jeszcze jedna sprawa do wyjaśnienia. Sprawa ważna. Utkwił badawcze spojrzenie w twarzy Dornowej, szukał jej oczu. Ale nie patrzyła na niego w tej chwili. Głowę miała z lekka przechyloną na ramię. Wargi zaciśnięte boleśnie. — Czemu to pani w pierwszej relacji przedstawiła sprawę z gruntu fałszywie? Czemu pani wzięła na siebie winę Edwarda Gorzeckiego? Dornowa walczyła z sobą dłuższą chwilę. Potem powiedziała cicho: — Bo nie chciałam mieszać tego człowieka do sprawy...
L R
— Tak... — sędzia był bardzo blady, gdy mówił te słowa, tak niemal blady, jak oskarżona. — Tak... — powtórzył raz jeszcze. A po chwili:
— Więc za wszelką cenę chciała pani ochronić go od odpowiedzialności? Czy tak? Odpowiedź była niespodziewana:
T
— Nie — odparła Dornowa. — Nie chodziło mi o to. — Więc o cóż pani chodziło?
Cisza. A potem odpowiedź szeptem: — Tego nie mogę panu powiedzieć. — Ale czy pani wie, że w ten sposób budzi pani podejrzenie, że była współwinna zbrodni, popełnionej na pani mężu? Oskarżona szybko podniosła głowę. Na twarzy jej malowało się coś na kształt zdumienia. — Ja? — powtórzyła powoli. — Ja współwinna? — Niestety, tak — rzekł sędzia. — Przemawiają przeciw pani dwie poszlaki najważniejsze: Tego popołudnia 20 maja odesłała pani do miasta przywiązanego służącego Józefa i kazała mu wziąć czujnego psa Rolfa. Czy tak?
Tak, Józef jeździł często do miasta, a korzystałam z okazji, by pies mógł się przelecieć. Cóż to ma... Sędzia pokiwał głową: — A jednak, zarówno służący, jak pies, mogliby przeszkodzić w wykonaniu planu. Ale na tym nie koniec. Nie wiemy, czyj to był plan spędzenia popołudnia na strzelaniu. Pani mówi, że męża pani, ale nie mamy na to świadków. Strzały przy ćwiczeniu mogły być doskonałą osłoną dla innych strzałów, czy tak? A teraz, trzecia rzecz. Czemu pani zamiast powiedzieć, jak się rzecz miała, zmyśliła bajeczkę o drzwiach, które uderzyły dłoń pani i o nieumyślnym strzale z pani rewolweru? Na to pytanie nie chce pani odpowiedzieć.
L R
Dornowa pochyliła głowę tak nisko, że sędzia nie mógł w tej chwili widzieć jej twarzy. Tylko drgające ramiona wskazywały na to, że szlocha. — Proszę, niech mi pani powie — rzekł sędzia powoli i z naciskiem. — Czy tak bardzo kocha pani tego człowieka?
T
W tej chwili, stało się coś dziwnego. Dornowa robiła wrażenie istoty, ugodzonej śmiertelnym strzałem. Pochyliła się wprzód, chwyciła dłonią za serce, potem zerwała z fotela i zakręciła w kółko, jak gdyby za chwilę miała upaść... Ale opanowała się z największym wysiłkiem. Usiadła z powrotem. Oczy jej były pełne łez, a wargi suche. Patrząc prosto w twarz sędziego, powiedziała szybko i z największym lękiem: — Nie, nie, tylko nie to!...
— Więc czemu osłaniała go pani ową zmyśloną historyjką? — powtórzył sędzia swoje. Milczała długo. Potem powiedziała głosem, w którym drgało zniecierpliwienie: — Powiedziałam już raz. Tego nie mogę panu powiedzieć... Sędzia zadzwonił: — Proszę odprowadzić oskarżoną — powiedział.
4.
Cała służba hotelowa, począwszy od starego portiera z wąsami, jak siwe wiechy, poprzez szeregi kelnerów w niepokalanych frakach, numerowych w zielonych fartuchach, pokojówek w białych czepecz- kach, aż do najmłodszego windziarza, którego rumiane dziecięce policzki zabawnie wyglądały przy wysokim kołnierzu liberii — wszyscy wiedzieli od pierwszej chwili, że ten gość jest prawdziwym panem. Że Przy umiejętnym potraktowaniu go, można będzie zrobić z niego źródło Poważnych dochodów.
L R
Przede wszystkim przybył własnym autem. Jeszcze w roku ubiegłym nie było to żadną atrakcją dla pierwszorzędnego hotelu, jakim była „Perła Morza" w najmodniejszej miejscowości nad całym Bałtykiem. Jeszcze w ubiegłym roku wielu z tych, którzy dzisiaj nie mają na trzecią klasę, zajeżdżali wspaniałymi samochodami najlepszych marek. Ale w tym roku zmieniło się to ogromnie. Kryzys zatoczył szersze kręgi, dotknął tych, którym się to nawet nie śniło. Szeregi lśniących aut zmieniły właścicieli, lub pozostały w garażach, opieczętowane przez bezlitosnych komorników. Toteż piękny „chrysler" o granatowej błyszczącej karoserii, który bezszelestnie zajechał przed fronton „Perły Morza" musiał zrobić wrażenie.
T
Gość, który nim przyjechał, kierował sam swym wozem. Wyskoczył lekko na żwir, przed hotelem. Był ubrany tak właśnie, jak powinien być ubrany gentlemen podróżujący: bez przesady, sportowo i wytwornie. Służba, która wybiegła na jego przywitanie, wynosiła już z wozu piękne skórzane walizy, lśniące kolorowymi nalepkami z najlepszych hoteli Paryża, Monte Carlo, Nicei, czy Rzymu. Przybyły pewnym krokiem wszedł do hotelu, przelotnym spojrzeniem musnął nudzące się w fotelach młode panie, które zza pism ilustrowanych rzuciły mu bystre spojrzenia, a potem spytał portiera o wąsach jak wiechy: — Czy mógłbym dostać pokój z łazienką? — Z widokiem na morze? — spytał zgięty w ukłonie portier. Podróżny uśmiechnął się z lekka: — O to mniejsza, niech będzie z widokiem na morze. Aby była łazienka.
— Jest szanowny panie, pokój nr 78, pierwsze piętro, dwa okna i taras, łazienka i mały holi. — Doskonale — rzekł przybyły. Nie spytał nawet o cenę. To zaimponowało portierowi od początku. — Czy mógłbym prosić pana o zapisanie się w książce? — spytał. Przybyły ujął podane mu pióro i zapisał energicznym charakterem: „Edward Gorzecki, przemysłowiec, Warszawa". — Walizki pana do pokoju 78, — zawołał portier do czekających służących w zielonych fartuchach.
L R
Po chwili nowy gość wstępował na górę po pokrytych czerwonymi chodnikami schodach. Pokój był, doprawdy, piękny, przestronny i bardzo jasny, urządzony zffesztą tak jak setki i tysiące podobnych mu bliźniaczo pokoi na całym szerokim świecie w setkach i tysiącach hoteli. Służący ustawili piękny kufer i walizy przybyłego na grubym dywanie, pokrywającym podłogę, potem wyszli, cicho zamykając drzwi.
T
Gość został sam. Podszedł do okna i otworzył je szeroko. Cofnął się nieco zaskoczony. Bo tuż pod nim lśniło wielkie, niezmierzone, kłujące aż w oczy błękitem, morze. Z dołu dolatywał jak gdyby przygłuszony szumem morza daleki gwar rozbawionych głosów gromady kolorowych istot, kręcących się po piasku plaży, ów charakterystyczny dźwięk, który uderza każdego w pierwszej chwili po przyjeździe z gwarnego miasta. Gość oparł się łokciami o parapet okna i stał cicho, wdychając rozkoszny słony zapach wielkiego pięknego morza. Nagle wstrząsnął się, jak gdyby ogarnęły go jakieś przykre myśli. Przymknął okno i starał się zająć swą uwagę czymś innym. Ale pod powiekami, które opuścił, w przypływie nagłej przykrości przepłynął mu straszny obraz pewnego burzliwego wieczoru i blada jak płótno twarzyczka... Przycisnął dzwonek.
Natychmiast zjawiła się pokojówka. Była to młoda, świeża blon- dyneczka, której ogromnie do twarzy było w miniaturowym czepeczku z koronki. Gość uśmiechnął się do niej. — Czy panieneczka mogłaby mi przygotować kąpiel? — spytał, zbliżając się do dziewczyny trochę bardziej niżby należało. — W tej chwili proszę pana, przygotuję wszystko, czego trzeba — powiedziała i zarumieniona wybiegła z pokoju. Była po portierze drugą osobą ze służby hotelowej, której sympatię od pierwszego wejrzenia zdobył elegancki i piękny pan. Nie upłynęło nawet parę dni a Edward Gorzecki zdobył sobie cały hotel.
L R
Służba uwielbiała go za hojne napiwki i miły przyjacielski uśmiech.
T
A goście? Panowie cenili w nim znakomitego partnera brydżowego, który zawsze wyrastał jak spod ziemi, gdy trzeba było na gwałt czwartego i grał jak mędrzec. Panowie mieli jeszcze inne plany w związku z panem Gorzeckim. Oto, szybko zorientowali się, że ten młody jeszcze pan posiada szeroko rozgałęzione stosunki, że jest na „ty" z rozmaitymi, wpływowymi osobami. Że wobec tego przez niego dałoby się niejedno przeprowadzić. Panowie byli więc zachwyceni nowym gościem „Perły Bałtyku". A panie? Te znalazły w Gorzeckim nieoceniony wprost skarb dla pobytu letniego. Wiadomo przecież, że w hotelach czy pensjonatach wakacyjnych mężczyzna jest o wiele bardziej cenioną jednostką, niż w życiu normalnym. Mężczyzna w ogóle. A jeżeli jeszcze w dodatku jest to mężczyzna młody, przystojny i nieżonaty, akcje jego dosięgają jakichś zawrotnie wielkich wartości. Gorzecki miał jeszcze większe atuty. Był mężczyzną młodym, przystojnym, nieżonatym, umiał tańczyć, a poza tym posiadał własny samochód. Jest to mniej więcej taki punkt wartości, jak podczas sezonu zimowego w Zakopanem wykwalifikowany narciarz. I na tym nie koniec. Gorzecki umiał zdobywać i poszczególne serca kobiece, pozostawiając każdą z pań w mniemaniu, że tylko dla niej przedłuża swój | pobyt w „Perle Bałtyku", gdzie zamierzał z początku zostać jedynie i kilka dni.
Więc oczywiście panie szalały za nim. Ta, której udało się zabrać go na dancing, była ścigana zazdrosnymi spojrzeniami przez kilka dni, dopóki nie zaćmiła jej sukcesu następna triumfatorka. Gorzecki zaćmił przystojnego porucznika z pokoju nr 211, zaćmił młodego literata z pokoju 302, zaćmił nawet uwodzicielskiego aktora filmowego z pokoju 46. Tylko o nim mówiono i tylko o niego się ubiegano. A on sam? A Edward Gorzecki?
L R
Gorzecki przede wszystkim jak ognia, unikał samotności. Rano na plaży przysiadał się zawsze do najliczniejszego towarzystwa i zabawiał panie jak umiał, sypiąc dowcipami, ucząc je pływać, pokazując najrozmaitsze sztuczki. Nawet w porze poobiedniej, kiedy cały hotel pozostawał w swoich pokojach, oddając się drzemce i wypoczynkowi, Edward. Gorzecki schodził na dół do czytelni, by znaleźć jakichś partnerów do brydża. Po podwieczorku organizował wycieczki swym samochodem po całym wybrzeżu, a wieczory do późnej nocy spędzał znowu na brydża lub dancingu. Robił wrażenie człowieka nieustannie podnieconego i pragnącego wyzyskać każdą chwilę życia. Nikt z obserwujących go gości nie mógłby zauważyć cienia na tej ruchliwej, wesołej twarzy pięknego i wytwornego pana.
T
Ale gdyby wśród tej gromady rozbawionych ludzi znalazł się baczniejszy obserwator, mógłby spostrzec, że była chwila w dniu, kiedy Gorzecki nie potrafił ukryć swego zniecierpliwienia, czy niepokoju. Była to codziennie chwila, gdy przed hotelem zjawiał się sprzedawca gazet warszawskich. Goście czekali na tę chwilę z utęsknieniem, jako na przyjemną atrakcję w monotonii wypoczynku. Rozchwytywano wesoło gazety i natychmiast wszyscy zagłębiali się w czytaniu szeleszczących arkuszy. Gorzecki kupował zwykle po parę naraz gazet. — W Warszawie mam codziennie całą prasę, więc się przyzwyczaiłem — tłumaczył któregoś dnia jednemu z gości, który przyglądał się ze zdziwieniem pokaźnej paczce w jego ręku.
Kupiwszy gazety, przerzucał je szybko nerwowymi ruchami, ale nigdy nie czytał ich przy ludziach. Grzecznym ukłonem pożegnawszy leżące na leżakach na tarasie damy i panów, oddalał się szybkim krokiem do swego pokoju. Tu dopiero, w bezpiecznym zamknięciu czterech ścian pokoju rozwijał pachnące farbą arkusze i gorączkowo szukał. Zawsze tego samego. Tej sprawy, która od jakiegoś czasu stała się już niemal stałą rubryką w gazetach i potocznie nosiła nazwę „Sprawy Dornowej". Przebiegał wiersze suchego sprawozdania, okraszonego zdaniami w rodzaju: „Reszty strzeże tajemnica śledztwa", albo „Jutro przyniesie, zapewne, nowe sensacyjne szczegóły", i długi czas siedział w milczeniu przy oknie, bezmyślnym, tępym wzrokiem patrząc na szumiące w dole niezmierzone i pociągające swym bezkresem morze.
L R
Nieraz, zszedłszy na dół, słyszał jeszcze strzępy rozmów, które po przeczytaniu gazet toczyły się między gośćmi. Prawie zawsze rozmowy te obracały się znowu dokoła procesu Dornowej. Gdy tak się zdarzało, Gorzecki, pod jakimś pretekstem natychmiast odchodził i wbrew swym zwyczajom przechadzał się samotnie po plaży, patrząc, jak fale uderzają o brzeg, liżąc piasek wilgotnymi językami.
T
Nikt z tych, którzy by w tej chwili spotkali na plaży wytwornego pana w białym pięknym ubraniu, nie potrafiłby odgadnąć, jak wielki ciężar przytłaczał całą jego istotę. Toteż to, co się potem stało, tym bardziej przejęło zdumieniem wszystkich mieszkańców „Perły Bałtyku". Stary portier o wąsach, jak siwe wiechy, był tego dnia w wyjątkowo dobrym humorze. Po długich tygodniach dżdżystej lub niepewnej pogody, nastał wreszcie upragniony przez wszystkich upalny, cudny letni dzień. Niebo było bez chmurki, morze niebieskie i tak spokojne, jak jezioro górskie, którego powierzchni nie marszczy nawet najlżejszy powiew. Goście wybierali się po obiedzie na od dawna planowane wycieczki. — Czy ja mogłem przypuszczać? — opowiadał potem po setki razy ciekawym jedno i to samo stary portier. — Czyja mogłem przypuszczać, że u nas, i takiemu porządnemu panu zdarzy się coś tak okropnego? —
Właśnie rozmawiałem z naszym starszym kelnerem panem Władysławem, że ciekawe, jaką to też panią zabierze dziś autem pan Gorzecki, kiedy do hallu weszło dwu panów. Chociaż byli ubrani po cywilnemu, ale od razu mnie coś tknęło. Jeden został przy drzwiach, drugi podszedł do mnie i pyta: „Czy tu mieszka pan Edward Gorzecki z Warszawy?". Powiedziałem, że tutaj, pokój nr 78 i że jest na plaży. W taką pogodę! Wtedy ten pan pyta: „Czy to daleko?". Powiadam, że hotel ma własną plażę, zaraz obok, idzie się może dwie minuty. Więc on kazał tamtemu poczekać w hallu, a sam poszedł. Potem wraca jeszcze i pyta: „A jak wygląda pan Gorzecki?" Byłem zdziwiony, że do niego przyszedł, a nie wie, jak wygląda, alem odpowiedział, że wysoki brunet i jaki ma płaszcz kąpielowy, jaki kostium. Poszedł. A potem...
L R
W tym miejscu stary portier robił zawsze dramatyczną pauzę, a słuchacze pytali: „No i co potem? Co było potem?". — Potem, ten drugi siedział w fotelu i palił papierosy. Nie przeszły nawet dwie minuty, jak tamten wrócił. —
T
„Namyśliłem się — powiada do mnie. — Lepiej będzie, jak pan pośle kogoś na plażę i poprosi tu pana Gorzeckiego. Powie pan, że czekają na niego w ważnej sprawie". A potem dodał: „Pan Gorzecki nie ma przy sobie chyba rzeczy i pieniędzy?" Znowu się zdziwiłem, ale odpowiedziałem, że jest w samych kąpielówkach i płaszczu kąpielowym. Posłałem jednego z boyów i kazałem powiedzieć, żeby pan Gorzecki w ważnej sprawie przyszedł na chwilę do hotelu. Myślałem, że na pewno nie przyjdzie i nie przerwie sobie kąpieli. Alem się pomylił. Przyszedł razem z chłopcem. Kąpielówki miał jeszcze mokre i włosy wilgotne, widocznie wyciągnięto go z wody, płaszcz miał przewieszony przez rękę. Był bardzo blady. Ale jak spojrzał na tych dwóch, którzy wstali na jego powitanie, to zbladł jeszcze bardziej, aż zszarzał. I wtedy stało się to okropne. Ten starszy położył mu rękę na ramieniu i powiedział: „Panie Gorzecki, aresztuję pana pod zarzutem zabójstwa Mariana Dorna". Pokazał mu jakiś papier. Pan Gorzecki nie opierał się. Nawet nie był zdziwiony. Powiedział tylko: „A więc, jednak.,."
A potem poprosił, że chce się ubrać i spytał, czy może pojechać z nimi swoim autem. Zgodzili się. Nie upłynęło i pół godziny, a już zszedł na dół ubrany, a służący znosili jego walizy. Taki elegancki pan... Tak się kończyło opowiadanie starego portiera z wąsami, jak wiechy. Brzmiała w nim nuta żalu po dobrym gościu. A prócz portiera, żałowali go kelnerzy w niepokalanych frakach i pokojówki w białych czepeczkach i numerowi w zielonych fartuchach i boye i nawet mały windziarz, którego dziecięca twarzyczka tak zabawnie odbijała od wysokiego kołnierza liberii. Gdy o wpół do drugiej rozbawione towarzystwo wróciło z plaży, po pięciu minutach wiedzieli już wszyscy sensacyjną nowinę.
5.
L R
Że oto tutaj, w hallu hotelowym aresztowano pod zarzutem morderstwa tego, który był ozdobą sezonu w pięknej „Perle Bałtyku".
T
Lato było już w całej pełni. Na rogach ulic sprzedawano białe goździki, purpurowe piwonie i małe, słodko pachnące różyczki. Na plażach miejskich roiło się od ludzkich ciał, rozgrzanych, spoconych, opalających się na kolor zboża i wsi. Wieczorami w ogrodach miejskich czułe parki, zmęczone skwarem letniego, znojnego dnia, tuliły się d siebie, rozkoszując się chłodem letniej nocy. Na skwerach bezdomni biedacy rozkładali się na ławkach, śpiąc pod wygwieżdżonym niebem lipcowej nocy. Ci, co jeszcze mieli przed sobą wakacje, liczyli dnie rozpoczęcia urlopu i wciąż zdawało im się, że to dopiero wiosna, początek lata, wciąż jeszcze czekali na coś przyjemnego, co ma dopiero nadejść. Ale ci, którzy już wakacje mieli za sobą, byli nastawieni na zbliżający się początek jesieni, dla tych lato miało się już ku schyłkowi. Ogródek modnej, artystycznej kawiarni był przepełniony. Wszystkie prawie stoliki obsadzone były ludźmi, którzy pod koniec tego skwarnego lipcowego dnia szukali pod ogrodowymi parasolami chłodu i wypoczynku. Zbliżała się bowiem
ta przedwieczorna godzina letnia, kiedy ludzie odczuwają coś na kształt melancholii. Spotykają się wtedy chętnie z przyjaciółmi, aby przy porcji lodów lub orzeźwiającej lemoniadzie podzielić się z kimś bliskim swymi kłopotami i nadziejami. Nieliczni samotni goście kawiarni, przeglądający najświeższe pisma, zazdrosnym okiem spoglądali na ożywione rozmową towarzystwo, zajmujące duży stolik. Wesołe, zgrane towarzystwo budzi zawsze coś w rodzaju zawiści ludzi samotnych, nie należących do żadnej większej całości, pozostawionych jedynie sobie. Stolik, który ściągał spojrzenia wielu kawiarnianych gości, był zajęty przez tzw. towarzystwo artystyczne. Siedział tam jeden literat, jeden muzyk i dwie ładne, roześmiane kobiety.
L R
— Czy doprawdy nie wyjeżdżasz, Michale? Przez całe lato będziesz się smażył w Warszawie? — Ależ, Elu, tutaj jest o wiele przyjemniej. Mam swoje wygodne łóżko, swoją kawiarnię, miłe towarzystwo... — Uważam, że człowiek piszący powinien się od czasu do czasu przewietrzyć — zauważyła Ela. — Wszystkie tematy szybko ci się wyczerpią.
T
— Ela jest dziś nastrojona zaczepnie, w czym stanowczo nie jest jej do twarzy — odpowiedział ten, do którego zwróciła się w rozmowie. Był to znany i bardzo popularny w Warszawie literat i publicysta, współpracownik jednego z warszawskich dzienników i prócz tego autor zbiorów nowel i komedii satyrycznych, wystawianych na jednej z warszawskich scen. Stały bywalec kawiarni, znany był przez wszystkich kelnerów kawiarnianych i restauracyjnych Warszawy. Wysoki, bardzo szczupły, trochę zgarbiony, przypominał jakiegoś dziwnego, egzotycznego ptaka. Twarz jego o rysach zdecydowanych, choć dalekich od klasycznych, była bardzo żywa i ruchliwa, a oczy błyszczały zawsze silnie pod szkłem okularów, w rogowej, ciemnej oprawie. — Złośliwość trzeba zostawić Michałowi — odezwał się siedzący obok niego jego nierozłączny przyjaciel i towarzysz, utalentowany kompozytor, Karol Blum. Łagodny i powolny w ruchach, stanowił najżywszy kontrast ze swym przyjacielem, Michałem.
— A ty, Elu — zwrócił się do młodej dziewczyny muzyk — wyjedziesz gdzieś jeszcze tego lata? — Chciałabym pojechać w sierpniu nad morze. Ale nie wiem, czy... — Czy starczy forsy — zakończyła Wanda Blumowa, żona Karola, serdeczna przyjaciółka Eli. — Zgadłaś moja droga — roześmiała się Ela. — W tym sęk. Mam teraz niewiele zamówień. Bo któż teraz myśli o dekoracji swych wnętrz? — Hallo! Józek, chodź do nas! — zawołał Michał, kiwając ręką do młodego człowieka, który bez kapelusza z plikiem pism pod pachą zbliżał się do nich wielkimi krokami. — Mam pierwszorzędne nowiny! — zawołał z daleka.
L R
— Co takiego? Co się stało? — wołali wszyscy zaciekawieni. — Wyobraźcie sobie, że sprawa Dornowej przybrała niezwykle interesujący zwrot. Otrzymaliśmy bardzo dokładne wiadomości, które jutro ukażą się w naszym dzienniku. — W sprawie Dornowej? — Ela przybliżyła się do niego i cała zamieniła się w słuch.
T
— Wczoraj, nad morzem — ciągnął dalej Józef Brand — aresztowano, bawiącego tam na wywczasach, Edwarda Gorzeckiego, kuzyna Dornowej. Podobno Dornowa sama przyznała się na śledztwie, że to nie ona zabiła, że strzał padł z zewnątrz, że to jej kuzyn w sprzeczce z mężem strzelił do niego. — Prawdopodobnie działała w porozumieniu z nim — zauważyła Blumowa. — Wątpię — powiedział dziennikarz. — Ale według wszelkiego prawdopodobieństwa był jej kochankiem, choć się tego stanowczo wypiera. —
Czyś ty nic o tym nie słyszała, Elu? — zwróciła się do niej przyjaciółka.
—
Ja... nie, skądże? Nigdy nie poruszamy tych tematów.
Jej pogodna, jasna twarz zasępiła się nagle. Jestem trochę zmęczona, pójdę chyba do domu — powiedziała nagle i szybko wstała od stolika. —
Blumowie i Anczewski podnieśli się również. —
Odprowadzimy cię, dobrze?
Przed domem Eli zaproponowali, że wstąpią do niej na chwilę. —
Bardzo was przepraszam, ale naprawdę boli mnie głowa i położę się.
Kiedy trochę zdyszana dopadła swych drzwi i otworzyła je kluczem, zobaczyła w przedpokoju dobrze znany jasny kapelusz. Na tapczanie, w bawialnym pokoju, w pozycji pół leżącej, pół siedzącej spoczywał Stefan Kaniewski. „Jak to dobrze, że przyszłam sama", pomyślała Ela.
L R
Pracownia Eli położona była po stronie zachodniej. Słońce właśnie zachodziło i przez szeroko otwarte okna widać było różowe niebo i ognistą kulę, kryjącą się coraz bardziej za ciemne kłębowiska obłoków. W miarę, jak gasły ostatnie blaski zachodu, zapalały się światełka na Wiśle, która przepływała bardzo blisko domu, gdzie mieszkała Ela. Na żółtym obrusie, pokrywającym owalny stół, pośrodku pokoju, stał wazon z pachnącym groszkiem koloru blado-liliowego.
T
To mieszkanko na szóstym piętrze wysokiej kamienicy było cichą przystanią i upragnionym wypoczynkiem Stefana Kaniewskiego. Tutaj znajdował wytchnienie po ciężkich przejściach powszedniego dnia. Tutaj było mu dobrze. Wiedział, że właścicielka tego uroczego mieszkania, urządzonego z niezwykłą prostotą i gustem, nie będzie go niczym trudziła, niczym męczyła, że nie będzie mu zadawała przykrych pytań i w zamian nie będzie żądała niczego, prócz odrobiny pogody. Przychodziły jednak takie chwile, że brakło mu nawet tej pogody. Chciał ją z siebie wykrzesać, choćby jedną małą iskierkę, ale po prostu brakło mu sił. Tego dnia, w ów upalny lipcowy wieczór, kiedy bardzo zmęczony i strudzony położył się na niskim tapczanie uroczego saloniku i leżał, nie poruszając się pośród poduszek, usłyszawszy zgrzyt klucza u drzwi wejściowych i szybkie ciche kroki, poczuł nagle falę jakiejś dziwnej radości.
Weszła szybko, trochę zadyszana. Ściągnęła z głowy jasny, słomiany kapelusz o szerokim rondzie. Jej krótko, po chłopięcemu obcięte, płowe włosy rozsypały się dokoła twarzy. Nie przyczesała ich, nie przejrzała się w lustrze. Dopadła tapczana. — Ach, Stefku, jak to dobrze, że jesteś! Sędzia Kaniewski podniósł się na pół na tapczanie. — Nie wstawaj. Leż. Tak najlepiej odpoczniesz. Uśmiechnął się do niej blado i wyciągnął tylko rękę. — Elusiu, czekam tu już przeszło pół godziny.
L R
— Właśnie chciałam do ciebie telefonować, tak dawno nie widzieliśmy się, zupełnie nic nie wiedziałam... Spojrzała na telefon, stojący z boku na biureczku, i z uczuciem szalonej ulgi pomyślała, jak bardzo w tej chwili ten mały, czarny sprzęt był jej niepotrzebny. Zupełnie, jak lampa elektryczna w dzień, gdy świeci słońce.
T
Przecież on był przy niej. Nie musi się męczyć, domyślać, niepokoić, gdzie był, kto z nim rozmawiał w pokoju, z którego telefonuje, dokąd pójdzie później. Jest u niej, tylko dla niej, zostanie jeszcze długo. Zjedzą razem kolację. Ale myśli Stefana Kaniewskiego powędrowały znowu gdzieś daleko. Nie chciał tego, a jednak wciąż, gdy tylko przymykał strudzone powieki, widział przed sobą maleńką mizerną twarzyczkę, ciemne warkocze i boleśnie zdziwione, oczy skrzywdzonego dziecka... „Dlaczego chciała tamtego oszczędzić? Jakże bardzo kochała... Mój, Boże". Wtedy, szybko podnosił powieki i patrzył na pogodne, jasne oczy Eli. — Zaraz nakryję do stołu i zjemy coś razem — mówiła tym swoim miłym, ciepłym, niskim głosem. — Mam pyszne rzeczy do jedzenia. Coś, co ty bardzo lubisz... Spojrzała z niepokojem w jego stronę.
— Czy doprawdy jesteś aż tak bardzo zmęczony? Musisz wyjechać. To niepodobieństwo tak pracować. I w dodatku w takie upały. Pomyśl tylko, co to będzie za rozkosz wypocząć gdzieś na wsi lub nad morzem. — Wiesz przecież dobrze, że w tej chwili nie mogę jeszcze wyjechać. Wyczuła w jego głosie jakiś ton, którego dotychczas nie znała. Jak gdyby o pół nuty za bardzo twardy. Nie odpowiedziała nic, ale po chwili, nakrywając do stołu, spojrzała znowu w jego stronę i zapytała trochę drżącym głosem: — Czy ty się na mnie o coś gniewasz, Stefku? — Ja na ciebie? Ależ, dziecko, co znowu? Czy na ciebie można się gniewać?
L R
— Tak mi się zdawało... Bo widzisz... wyczuwam coś takiego czasami... coś, jak gdyby chłód... Zaczął się tłumaczyć cicho i powoli, że to jedynie wina kłopotów , jakie go gnębią, że w ostatnich czasach musi dźwigać ciężary odpowiedzialności, że jest istotnie przemęczony i zdenerwowany.
T
Nie przerywała mu. Wysłuchała wszystkiego do końca. Potrafiła słuchać. Mówiono jej często, że dar słuchania był jedną z jej największych zalet. Jej przyjaciel Michał mówił jej to często. I Stefan także. Wiedziała, że mężczyźni cenią to w kobiecie, że lubią się wygadać i nie znoszą, gdy się ich nie słucha. Więc słuchała. Wszystko co mówił, było prawdą. O wszystkim wiedziała dobrze. Gdy skończył, wciąż jeszcze milczała. Dopiero po długiej chwili milczenia odważyła się rzucić mu pytanie: — Czy to prawda, co opowiadają, że Dornowa wyznała na śledztwie, że jest niewinna, że to jej kuzyn, Gorzecki strzelił? — Nie gniewaj się, drogie dziecko — odpowiedział sędzia — ale jestem doprawdy tak bardzo zmęczony, że po prostu nie jestem w stanie o tych sprawach mówić.
— No, to siadajmy do stołu — powiedziała Ela pogodnie i spokojnie. — Pozwól, że zapalę światło. Nie lubię półmroku i nastrojowego oświetlenia. Przekręciła kontakt i jasne, jaskrawe światło zalało wesoły pokój młodej malarki. „Ta kobieta jest naprawdę czarodziejką" — pomyślał sędzia. — „Potrafi rozwiać najbardziej ponure cienie i niepokoje". — Wspaniałe raki. Jesteś niezrównana, moja Elusiu.
6.
L R
— Nazwisko i imię?
— Gorzecki Edward. — Lat? — 32. — Zamieszkały?
T
— W Warszawie, Wiejska 30. — Zajęcie?
— Przemysłowiec. Prezes syndykatu Huty Szklanej Ławice, prezes zarządu Fabryki Porcelany w Granowcach Dolnych, członek Rady Naczelnej Banku Stowarzyszenia Hutników... — Tak, dziękuję panu. Czy pozwoli pan papierosa? Wypielęgnowana dłoń, na której palcu błyszczał krwawnik sygnetu, wyciągnęła się do papierośnicy, uprzejmie podawanej przez sędziego Kaniewskiego. Kaniewski uważnie, bardzo uważnie wpatrywał się w twarz oskarżonego, który zajął fotel po drugiej stronie biurka.
„Więc to tak wygląda człowiek przez nią kochany... Ten, dla którego..." Starannie wygolona twarz, nad wargą czarny, po angielsku przystrzyżony wąsik, oczy niewielkie i bez specjalnego wyrazu, jeden ząb złoty, ubranie niezwykle staranne, nawet wykwintne. Twarz, mimo młodego wieku, nieco zmięta, z lekka zblazowana, twarz bywalca nocnych drogich lokali, człowieka, którego nie raz i nie dwa w tygodniu ranek zastaje przy kartach lub przy barze koktailowym. „Jeden z milionów jemu podobnych na całym świecie, jeden z tych niezliczonych, którzy egzystencję złotego młodzieńca przeciągają daleko poza istotnie młodzieńcze lata i którzy nawet, gdy mają już łysinę i początek brzuszka wciąż uważają siebie samych za obiecujących młodzieńców, rozpoczynających właściwie życie" — myślał sędzia.
L R
Na razie jednak Gorzeckiemu daleko było do łysiny, a jeszcze dalej do brzuszka, a jak na swoje 32 lata osiągnął już olbrzymie stanowiska. Odpowiedź na to pytanie, skąd młody człowiek stał się prezesem tylu poważnych instytucji przemysłowych, streszcza się w jednym wiele mówiącym wyrazie: stosunki. „Tak, wygląda na człowieka ze stosunkami — pomyślał Kaniewski. — I oto, u początku tak świetnej kariery taka sprawa... Kobieta..."
T
Przez krótkie mgnienie oka uświadomił sobie, że ta kobieta to Joanna, ale odpędził tę myśl. „Nie wolno mi o tym myśleć. Mam przed sobą oskarżonego i muszę z całym obiektywizmem przystąpić do wyświetlenia tej ponurej sprawy". Tymczasem Gorzecki zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i przymknąwszy z lekka powieki, czekał na pytania. — Jest pan oskarżony o zabójstwo Mariana Dorna — powiedział powoli sędzia — proszę, niech pan opowie, w jakich okolicznościach nastąpiło owo zabójstwo. Zwracam panu uwagę, że w pańskim interesie jest mówienie prawdy i to całej prawdy. Gorzecki nerwowo przygryzł papierosa, potem spojrzał prosto w twarz sędziego Kaniewskiego i powiedział wyraźnie i niemal uroczyś cie: — Ja nie zabiłem Mariana Dorna, panie sędzio.
— Ooo. — Kaniewski niemal że się zdziwił w tej chwili. Nie wiadomo czemu wyobrażał sobie, że Gorzecki przyzna się od razu do winy, tłumacząc się tylko tym, że popełnił ten czyn w kłótni, w uniesieniu, słowem w afekcie. A tu nagle tak uroczyste zaprzeczenie. Sprawa będzie trudniejsza, niż przypuszczał. — Więc, nie przyznaje się pan do popełnionego czynu? — spytał. — Nie mogę się przyznawać do tego, czego nie uczyniłem. — A przyznaje się pan do tego, że w dniu dwudziestego maja o godzinie między szóstą a siódmą przed wieczorem był pan w Mora- nach w parku państwa Dornów? — Tak jest. Byłem tam o tej porze.
L R
Sędzia odetchnął niemal z ulgą. Nie przypuszczał takiej naiwności w tym bywalcu światowym. Jeżeli nie przyznał się do zbrodni, czemu przyznaje się do tego, że był na miejscu w chwili jej spełnienia? — I przyznaje się pan, że w momencie nadciągającej burzy znalazł się pan za szklanymi drzwiami pawilonu, w którym państwo Dorn ćwiczyli strzelanie, że miał pan przy sobie rewolwer?
T
Chwila ciszy a potem stanowcza odpowiedź. — Tak jest, panie sędzio. — I nie zabił pan Dorna?
— Nie, panie sędzio. Byłem świadkiem jego śmierci, ale go nie zabiłem. Kaniewski mimo woli uśmiechnął się ironicznie. — Więc któż go zabił, skoro pan był świadkiem jego śmierci? Czekał chwilę w napięciu na odpowiedź. — Nie wiem, panie sędzio — brzmiały spokojne, ale ukrywające rozdrażnienie słowa oskarżonego. Znowu nastąpiła cisza.
— Przyzna pan — powiedział sędzia — że tłumaczenie pana jest co najmniej dziecinne i nie bardzo zrozumiałe. Proszę, niech pan mi opowie po kolei, jak według pana wyglądały wypadki owego popołudnia, a także wypadki poprzedzające ów nieszczęsny dzień. Niech pan mi powie, jaki był stosunek pana do pani... — zatrzymał się i dokończył ciszej — do państwa Dornów. Spojrzał na pochyloną głowę Gorzeckiego, który właśnie mocno wciskał do popielniczki niedopałek papierosa i dodał:
L R
— Przykro mi, że zmuszony jestem powtarzać się, panie Gorzecki, ale uprzedzam pana raz jeszcze, że lepiej dla pana będzie mówić całą prawdę. Wtedy można zawsze znaleźć okoliczności, łagodzące pana winę. Ale w razie, gdyby pan się zapierał i wplątał w jakieś sprzeczności, sprawa się pogorszy. Nie jest pan dzieckiem, jest pan człowiekiem na poważnych stanowiskach. Należy o tym pamiętać. Gorzecki wyjął z kieszonki chusteczkę, piękną płócienną chusteczkę prawdziwie dobrze ubierającego się człowieka i obtarł nią czoło, które pokryło się kropelkami potu, potem równie spokojnymi ruchami złożył tę chusteczkę i wsunął ją do kieszonki. Na czole pomiędzy brwiami zarysowała mu się głęboka zmarszczka, kiedy zwrócił się do sędziego.
T
— Zapewniam pana, że cały czas mówię prawdę — powiedział. Postaram się panu opowiedzieć wszystko od początku, jak to było. — Tylko... — zatrzymał się chwilę. Na wargach ukazał mu się uśmiech człowieka zmieszanego czymś do głębi, światowca, który oto za chwilę zachowa się niezgodnie z przepisami towarzyskimi i świadomy tego nietaktu, już z góry się tłumaczy. — Tylko? — Podchwycił sędzia pytająco. — Tylko, że będę musiał zatrącić tu i o moje sprawy czysto prywatne i dlatego prosiłbym o wybaczenie. Kaniewski zacisnął wargi pod wpływem nagle przypływającej fali bólu. „Teraz, teraz usłyszę wszystko" — pomyślał. — „Ten człowiek w obliczu oskarżenia, które na nim ciąży, nie będzie się wahał być niedyskretny. Opowie mi, o ile będzie uważał, że jest to dla niego usprawiedliwieniem, że kocha Joannę i że ona jego... Muszę być spokojny i obiektywny..."
Uprzejmym ruchem podał znowu papierośnicę oskarżonemu, i poprzez błękitny, migotliwy płomyk podawanej zapałki patrząc na jego twarz, powiedział spokojnie: — Więc, słucham pana, panie Gorzecki. Gorzecki przez długą chwilę milczał, mnąc nerwowo w ręku chusteczkę. Kładł ją do kieszonki, znowu wyjmował i znowu chował. Widać było, że ten gładki światowiec, nie często znajdował się w życiu w ciężkich kłopotliwych sytuacjach. Że dotychczas jego wykwintne maniery pomagały mu jakoś do zachowania zewnętrznej równowagi. — Słucham pana, panie Gorzecki — powtórzył sędzia Kaniewski, nie spuszczając wzroku z oskarżonego.
L R
A więc od początku... opowiem wszystko... Znaliśmy się od dzieci z Joasią... to jest z Joanną Dornową... Jesteśmy ze sobą spokrewnieni... Sędzia, usłyszawszy w ustach tego człowieka to jedyne w świecie zdrobnienie, to imię, które powtarzał przez tyle lat we śnie i na jawie, poczuł jakiś dziwny dreszcz, który go przenikał aż do szpiku kości. Opanował się jednak całą siłą woli.
T
— ...Byliśmy zaprzyjaźnieni ze sobą. Lubiliśmy się bardzo. Czułem dla niej zawsze już jako mały chłopiec wiele sympatii, może więcej niż sympatię... głęboki sentyment. Joasia, jako mała dziewczynka lubiła mnie także, ale później bardzo się w stosunku do mnie zmieniła. Zwłaszcza po śmierci swego ojca, kiedy to przerwała swe studia za granicą... Stała się jakaś daleka i chłodna, choć ja w owym czasie starałem się być pomocny jej matce i jej, w każdej chwili byłem na ich zawołanie i zdaje się, że istotnie pomogłem im wybrnąć z niejednej sytuacji... Ale po co ja to wszystko opowiadam panu sędziemu? To są szczegóły, które nie mają nic do rzeczy... Kaniewski spojrzał mu uważnie prosto w oczy. — Nie, panie Gorzecki. To wcale nie są szczegóły. Przeciwnie. Wszystko jest ważne. Wszystko, co poprzedzało zabójstwo Mariana Dorna, i wszystko, co dotyczy stosunku pana do pani Dornowej. A więc proszę mówić dalej.
Głos sędziego był urywany, słowa z trudem wydostawały się z jego ściśniętego, wysuszonego gardła. Nalał do szklanki trochę wody i wypił prędko. — Może pan się napije wody, panie Gorzecki? — Bardzo proszę. — ...W tym właśnie czasie — ciągnął dalej Gorzecki — Joanna Stypniewska była bardzo zdenerwowana i smutna. Przyczyniła się do tego oczywiście nagła śmierć ojca, przerwanie studiów, kłopoty materialne. Ale wyczuwałem w niej także coś innego. Robiła wrażenie, jak gdyby gnębiło ją jakieś zmartwienie. Była bardzo mizerna i lekarz obawiał się o jej zdrowie. — Czy nie zwierzała się nigdy, jakiego rodzaju zmartwienie ją gnębiło? — spytał sędzia, patrząc badawczo na oskarżonego.
L R
— Nie, nigdy. Mnie nie. Może komuś innemu. Choć nie sądzę. Była zawsze bardzo skryta. Powiedziała mi tylko kiedyś, że bardzo tęskni do Paryża... Że to jedyne miasto, gdzie się czuła szczęśliwa... Ale, że nie może tam wrócić, bo nie chce zostawić matki samej...
T
Przebąkiwano nawet coś o tym, że w Paryżu utopiła swoje serduszko — uśmiechnął się porozumiewawczo do sędziego. — Ale ona sama nigdy mi o tym nic nie mówiła... Otóż właśnie w tym czasie zacząłem myśleć na serio o tym, aby poprosić ją, by została moją żoną. Znaliśmy się przecież już tak dawno. Podobała mi się zawsze. Była śliczną dziewczyną. I dziś jeszcze jest bardzo przystojna... O ile pan sędzia zauważył. Choć nie wiem, czy pan sędzia jest wrażliwy na wdzięki kobiece. — To już naprawdę nie ma nic do rzeczy — zauważył sucho Kaniewski. — Przepraszam najmocniej. Nie wiedziałem, że urażę. To była maleńka dygresja. Ale do rzeczy. Otóż właśnie wtedy, kiedy mi się zdawało, że Joasia, to jest panna Stypniewska zaczyna mi sprzyjać, że staje się dla mnie łaskawsza, ośmieliłem się przystąpić do niej. Nie jestem z natury nieśmiały, ale Joasia onieśmielała mnie zawsze; była minio swej świeżości i niewinności wielką damą. A więc pewnego popołudnia w Moranach poszliśmy na spacer i wtedy odważyłem się spytać, czy nie zostałaby moją żoną. Wtedy odmówiła mi tak kategorycznie i tak stanowczo, że miałem wrażenie, jak gdyby wymierzyła mi policzek.
— Czy umotywowała swoją odmowę? — spytał sędzia i znowu nalał wody do szklanki. — Nie... to jest właściwie tak... Powiedziała, że mnie nie kocha... i że w ogóle nie może w tej chwili myśleć o małżeństwie. Nastąpiła długa chwila ciszy. Pierwszy przerwał ją sędzia. Bębniąc palcami po stole, spytał, nie patrząc w stronę oskarżonego: — A co było potem? Czy pan wyjechał z Moran?
L R
— Tak, wyjechałem natychmiast. Nie miałem tam już nic do roboty. Panna Stypniewska obeszła się ze mną tak niesprawiedliwie. Oczywiście o wdzięczności nie mogło być mowy... ale jednak... Byłem jeszcze wówczas bardzo młody, nie miałem dwudziestu pięciu lat. Zdawało mi się, że cały świat się dla mnie skończył, z chwilą gdy panna Joanna mi odmówiła... Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Tułałem się za granicą, byłem w Warszawie, we Lwowie. I w tym właśnie czasie... usiłowałem popełnić samobójstwo. Odratowano mnie... Ta głupia miłość — dodał z uśmiechem zażenowania.
T
Zegar w gabinecie sędziego Kaniewskiego długo i uroczyście bił dwunastą, poprzez zaciągnięte na oknach zielone zasłony usiłowało wtargnąć do pokoju jaskrawe światło lipcowego południa, a wysoki wykwintnie ubrany pan wciąż jeszcze opowiadał dzieje swej miłości do Joanny Dornowej. Przed oczyma sędziego przesuwały się obrazy przyjazdu młodego Gorzeckiego do Moran, gdzie mieszkała Joanna już od lat kilku ze swym małżonkiem Dornem, przyjazdu z okazji pobytu tam matki jego Gorzeckiej; potem, opowiadane żartobliwym tonem światowca, scen} coraz częstszych odwiedzin, wzrastająca sympatia Gorzeckiego do pani. — ...To było widać silniejsze ode mnie — mówił swobodnie oskarżony — ta kobieta weszła mi w krew. Nie rozumiałem samego siebie, dlaczego ona tak mnie niepokoi, skoro jest na świecie tyle ślicznych kobietek, które same idą w ramiona... Roześmiał się krótkim, urywanym śmiechem. Potem spojrzał na sędziego porozumiewawczo, ale nie znalazłszy na jego nieruchomej twarzy żadnego oddźwięku swych słów, urwał i opowiadał dalej.
Sędzia zamienił się po prostu w słuch. Spodziewał się, że w każdej chwili ten swobodny światowiec tak lekko mówiący o miłości i kobietach, zwierzy się z tego, jak przyszło do zbliżenia między nim a Joanną Domową. Zbierał cały zapas swych sił na tę okropną dla niego chwilę. Ale ta chwila nie nadeszła. Gorzecki uparcie twierdził, że Dornowa do końca odpierała jego zaloty, że była jedną z tych kobiet, które nie zdradzają swych mężów, nawet wtedy, gdy ich nie kochają. Kaniewski nie wierzył tym słowom Gorzeckiego. Ale nic nie mógł na to poradzić. Wszak oskarżonemu przysługiwało prawo nie mówienia wszystkiego i nie odpowiadania na pytania. „Widocznie, mimo wszystko tkwi w nim coś z dżentelmena, coś, co nie pozwala na zdradzanie tajemnic kobiety..."
L R
— Na jakim więc tle miał pan zatarg z Marianem Domem? — spytał sędzia. Gorzecki strzepnął nerwowo palcami jakiś pyłek ze swojego ubrania, potem powiedział szybko: — Zmarły Dorn był człowiekiem gwałtownym, a także człowiekiem starej daty. Dzisiejsze pokolenie nieco inaczej ujmuje te sprawy... ale cóż? Był to człowiek pięćdziesięcioletni...
T
— Więc, jakże to było? — nalegał sędzia.
— Pewnego dnia w Moranach po obiedzie, na którym zbyt wiele piłem, chciałem okazać, może zbyt jawnie, moją sympatię Joannie, to jest Dornowej. Pan Dom, który na to wszedł, zachował się jak brutal. Rzucił się na mnie, trząsł mną, wykrzykiwał jakieś obraźliwe wyrazy. Rozumie pan sędzia, że jako człowiek honoru, nie mogłem na coś podobnego pozwolić. Ale nie miałem na niego żadnego sposobu. Wyjechałem natychmiast z Moran, ale nie przestał mnie obrażać. Nie Przyjął mego wyzwania na pojedynek. Cóż miałem zrobić? Byłem w okropnym położeniu... Tak zostawić tę sprawę? Nie mogłem, nie zaznałbym spokoju... Na listy moje Dom nie odpowiadał... Byłem coraz bardziej tą sprawą zdenerwowany. Wtedy to powziąłem plan... wyznaję, może zbyt gwałtowny, ale uważałem go za jedyny skuteczny i jedyny możliwy w tym momencie. Postanowiłem wyjechać do Moran i tutaj zmusić Dorna do pojedynku, chociażby bez świadków, lub do dania mi jakiejś satysfakcji.
— Czy uważał pan tego rodzaju postępowanie za honorowe? — spytał sędzia. Gorzecki rozłożył dłonie.
T
L R
— Skoro mnie do tego zmuszał... Nie mogłem żyć z taką plamą na honorze. Plan mój powziąłem 19 maja wieczorem, a zaraz 20 maja wyjechałem własnym samochodem sam z Warszawy do Moran. Nie chciałem jednak, by mnie widziała moja matka, która, jak panu sędziemu wiadomo, mieszkała w Moranach, nie chciałem też być spostrzeżony przez panią Dornową. Zatrzymałem więc samochód o kilometr od domu, w lesie i szedłem w stronę cukrowni. Spodziewałem się, że spotkam Dorna samego i że wówczas rozmówię się z nim ostatecznie. Tymczasem, gdy szedłem, zaczęło się zbierać na burzę. Czarne chmury kłębiły się na niebie: było prawie że ciemno. Gdy doszedłem do parkanu otaczającego park, zaczęły padać pierwsze krople, grube krople nadciągającej szybko ulewy. Zrezygnowałem więc z mego pierwotnego planu pójścia do cukrowni, do domu również nie chciałem wchodzić. Przypomniałem sobie o pawilonie strzelniczym w ogrodzie... Tam postanowiłem przeczekać ulewę. Gdy dobiegłem do pawilonu, burza rozszalała się na dobre, gałęzie łamały się z trzaskiem, wicher szumiał. Poprzez trzask, huk, hałas i szum ulewy usłyszałem jednak dwa strzały. Dochodziły z pawilonu. Znalazłem się przy strzelnicy i wtedy ujrzałem przez szklane drzwi pawilonu Dornów. Oboje mieli w ręku rewolwery, z których przed chwilą strzelali do celu. Przez głowę przeleciała mi myśl, że teraz nadeszła odpowiednia chwila, by zmusić Dorna do pojedynku. Wyciągnąłem rewolwer z kieszeni. W tej chwili Dorn, usłyszawszy widocznie, mimo hałasu panującego na dworze, moje kroki, czy jakieś moje poruszenie, odwrócił ku mnie twarz. Na widok twarzy człowieka, który mnie tak bardzo obraził, zawołałem: „Teraz zmuszę pana do pojedynku!..." i w tej chwili... Gorzecki urwał. Przeciągnął ręką po czole, przy czym Kaniewski widział, jak mocno ta ręka drżała.
„Mimo zapowiedzi, wyzna teraz wszystko" — pomyślał z nagłą ulgą. Ale Gorzecki podniósł opuszczoną głowę i dodał dziwnym głosem: — i wtedy stało się coś, czego po dziś dzień nie rozumiem. Umilkł znowu.
— Wystrzelił pan, mimo swej woli? — poddał mu sędzia. Gorzecki pokręcił przecząco głową: — Nie, nie wystrzeliłem. Ale gdzieś koło mnie padł strzał. Usłyszałem huk, brzęk szyby i w pierwszej chwili sądziłem, że to Dorn strzelił do mnie. Nawet przesunąłem ręką po sobie, by sprawdzić, czy nie jestem ranny. Ale w tej chwili ujrzałem Dorna, walącego się na podłogę i śmiertelnie bladą twarz jego żony. Wpadłem do pawilonu, gdy za mymi plecami burza sprawiała prawdziwie szatański hałas. Chciałem pomóc Joannie w dźwignięciu męża... ale zrozumiałem, że uważa mnie za zabójcę. Mimo moich zapewnień, wypędziła mnie z pawilonu... Wybiegłem na dwór i myślałem już tylko o jednym. By dostać się jak najszybciej do samochodu i wracać do domu. Pod strumieniami lejącego deszczu, dobiegłem do lasu. Odjechałem...
L R
— I nie wie pan, kto to strzelał? — spytał powoli sędzia, a w głosie jego brzmiała nuta ironii. — Nie wiem. Mówię panu, że sądziłem przez chwilę, że to Dorn. Potem, gdy przeczytałem w gazetach, że pani Dornowa wyznała jakoby to jej nieumyślny strzał spowodował śmierć męża, uwierzyłem... teraz, już nic nie wiem...
7.
T
— I sądzi pan, że sąd uwierzy pana naiwnej historii o strzale z niewidzialnej ręki? — spytał sędzia Kaniewski powoli.
Prokurator Kordziewicz uchodził w sferach sądowych za człowieka nieubłaganego, za bezlitosnego stróża litery prawa, za surowego i nieugiętego przeciwnika obrony. Jego wysoka, szczupła, nieco pochylona postać o łysiejącej czuprynie i krótkowzrocznych oczach, ukrytych za szkłami binokli, budziła szacunek połączony z rodzajem przestrachu. Gdyby jednak ktoś z tych ludzi, stojących od niego z daleka, ujrzał go kiedyś w intymnym kółku rodzinnym, nabrałby o nim zgoła odmiennego przekonania,
nie poznałby w tym nieco przestraszonym i strofowanym, jak uczniak, łagodnym człowieku, budzącego grozę oskarżyciela w najzawilszych procesach. Pani Kordziewiczowa była osóbką, wyglądającą mocno przeciętnie. Miała jasne, może trochę za mocno utlenione włosy, jak setki kobiet warszawskich, zaondulowane obowiązkowo co tydzień u tego samego pana Juliana, jak u setek innych kobiet. Musiała mieć z każdymi sezonem nowy kapelusz, nowy płaszcz, czy kostium, nowe pantofle, jak setki jej przyjaciółek. Była z tych kobiet, co robią „piekło" w domu z byle błahego powodu, a na zewnątrz opowiadają z niewinną minką: — U nas w domu jestem niczym, o wszystkim decyduje Kazio. Kazio zaś wyłaził po prostu ze skóry, by dogodzić swojej Dziuni, ale
L R
biedakowi jakoś coraz rzadziej się to udawało. Dziunia zasadniczo nie zgadzała się z Kaziem ani w sprawach dotyczących wychowania ich dwojga dzieci, z których starsza Wandzia była już w drugiej klasie gimnazjalnej, a młodszy Jędruś miał siódmy rok, ani w sprawach prowadzenia gospodarstwa, wyjazdów letnich, przyjmowania gości...
T
Ach, tak, to przyjmowanie gości. Jedyną przyjemnością prokuratora Kordziewicza było urządzanie co pewien czas partyjki brydża dla kółka bliższych przyjaciół i kolegów. Pani Dziunia sama była zapaloną brydżystką, uważała, że ona tylko w tym małżeństwie potrafi grać i że mąż gra jak „stołowa noga", ale mimo to, każdy urządzany w ich domu brydż, nazywała w rozmowie z mężem „twój brydż", a w tym powiedzeniu „twój" była z jednej strony pogarda, a z drugiej groźba: „Ja umywam ręce, nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za to, jak to będzie, troszcz się sam o twoich gości..." Mąż oczywiście zgadzał się z góry na wszystko dla świętego spokoju i, wykradając sobie chwile wolne od zajęć zawodowych, zakupywał i obmyślał wszystko dla wieczornych-gości. Teraz właśnie, siedząc w gmachu sądowym w swym obszernym gabinecie, pochylony nad plikiem akt, które przyniesiono mu do przejrzenia, usłyszał przeraźliwy dzwonek telefonu, stojącego na biurku. Ujął słuchawkę i trochę niechętnie, swym surowym urzędowym głosem powiedział:
— Hallo! Głos Dziuni w telefonie brzmiał kwaśno. — To ty, Kaziu? — Tak, kochanie. — Założyłabym się, żeś zapomniał, że u nas dzisiaj twój brydż. — Nie zapomniałem, kochanie. Pamiętam doskonale. — Więc proszę cię, kup, idąc na obiad, trunki. Kup dwie butelki wina. Ale nie kupuj u tego kupca na rogu, bo jestem przekonana, że on otwiera butelki i dolewa jakiegoś paskudztwa. — Ale skądże, Dziuniu...
L R
— Zawsze musisz mi zaprzeczać. Kup koniecznie w winiarni na Krakowskim, słyszysz? — Dobrze kochanie.
T
— Kup także z jedną butelkę czystej, bo już nic nie ma i kup długą bułkę do kanapek, tylko żeby nie była za świeża, i może jeszcze z dziesięć deka łososia wędzonego, bo mi nie starczy, resztę już załatwię... ale, ale, jeszcze owoce... a może lepiej sama wybiorę, bo tobie zawsze wpakują na spodzie torby zgniłe, to już będzie chyba wszystko, ale, ale... jeszcze papierosy, zawsze zapominasz o papierosach. — Dobrze, kochanie.
— Nie powtarzaj ciągle: „dobrze, kochanie", bo mnie to drażni. — Dobrze... więc co jeszcze? — To chyba wszystko, ale zapisz sobie koniecznie, bo zapomnisz. — Dobrze, Dziuniu. — I nie spóźniaj się na obiad, bo potem służąca wszystkiego nie zdąży. Nikt nie ma czterech par rąk... — Nikt nie ma, kochanie... — powiedział mimo woli prokurator i z ulgą odłożył telefon.
Zagłębił się znowu w swych szeleszczących aktach, gdy dzwonek zadzwonił przeraźliwie. — To jeszcze ja. Zapomniałeś z pewnością przypomnieć twym kolegom o brydżu i z tego wszystkiego nikt nie przyjdzie. — Ależ przyjdą, przyjdą... — Dobrze, ale to nie powód, byś był taki zniecierpliwiony. — Jestem zajęty, Dziuniu. Wychodząc z drzwi swego gabinetu na korytarz gmachu sądowego, zetknął się Kordziewicz z sędzią Kaniewskim.
L R
Kaniewski szedł środkiem korytarza głęboko zamyślony. Ręce miał założone na plecach, głowę nisko pochyloną, idąc, powłóczył nieco nogami, jak gdyby barki jego przyciskał jakiś ciężar nie do zniesienia. „Co mu się stało, że taki mizerny?" — pomyślał Kordziewicz. — „Przepracowanie, upały?" — Dzień dobry, kolego — powiedział głośno. — Dzień dobry.
T
Kaniewski podniósł spuszczoną głowę i uśmiechnął się do Kor- dziewicza. — Niech kolega sobie wyobrazi — powiedział, ściskając mu dłoń na powitanie, — że do tej pory przesłuchiwałem oskarżonego Gorzeckiego. — No i co, przyznał się?
— Nie. I jestem tym nawet zdumiony. Nie zaprzecza, że był na miejscu zbrodni w chwili jej spełnienia, a jednocześnie zaprzecza kategorycznie, jakoby brał udział w zbrodni. — Może to ta kobieta, i on ją znowu chce ratować. Sędzia żachnął się. — Nie, nie, to raczej on. Ale to tłumaczenie jest już zbyt naiwne. Zaczynam nic nie rozumieć z tej sprawy.
— Odwagi, kolego — powiedział Kordziewicz — wnie jest to powód do takiego przejmowania się. Prawda? — No, z pewnością... — rzekł blado Kaniewski. Wyszli razem na ulicę. Blask bił od rozgrzanych chodników i od jasno błyszczących w słońcu szyb domów. — Idę Miodową w stronę Krakowskiego — rzekł Kordziewicz — mam do załatwienia parę sprawunków. — A ja wsiadam tu do tramwaju — rzekł Kaniewski. Myślał o tym, że Ela czeka na niego już od pół godziny z obiadem, na który go zaprosiła.
L R
— Kolega pamięta, że jest u nas dziś wieczorem na brydżu? — Pamiętam. Będę punktualnie.
T
Kordziewiczowie mieszkali na ulicy Trębackiej. Zajmowali duży siedmiopokojowy lokal na drugim piętrze obszernej kamiennicy. Było to typowe warszawskie mieszkanie z końca ubiegłego stulecia. Mroczny przedpokój, od strony południowej trzy pokoje, obszerny salon i dwa mniejsze, ponura jadalnia o jednym małym oknie, wychodzącym na podwórze i cały szereg małych pomieszczeń, położonych przy długim korytarzu, prowadzącym od jadalni do kuchni. Kordziewiczowa miała opinię dobrej gospodyni, ale to dobre gospodarowanie odbywało się za cenę nieustannych awantur z kucharką i pokojówką, ciągłym strofowaniu dzieci, no i... oczywiście męża. Przy każdym większym przyjęciu w domu panowała atmosfera, jak przed burzą. Prokurator Kordziewicz dotychczas co rok wysyłał swą rodzinę na lato na wieś i przez ten czas oddychał z ulgą i rozkoszował się idealną ciszą pustego, mrocznego mieszkania. Jakże bardzo lubił tę porę, kiedy meble spoczywały w pokrowcach, a wszystkie drobne, niepotrzebne przedmioty były odkurzone, zapakowane i pochowane. Gdy wracał po skończonych zajęciach do domu, kładł się po obiedzie na otomanie w chłodnej jadalni i drzemał, rozkoszując się zupełną ciszą.
Ale w tym roku nie udało mu się wysłać całej rodziny. Dzieci pojechały na obozy harcerskie, z powodu ciężkich czasów nie wynajęto letniego mieszkania i żona również na razie została w mieście. W sierpniu projektowano wyjazd do Krynicy. Żona nie darowałaby mu nigdy, gdyby przez całe lato musiała siedzieć w mieście: wszystkie przyjaciółki już od tak dawna w uzdrowiskach, a ona musi się smażyć w tej Warszawie. Tego popołudnia, kiedy wieczorem oczekiwano gości, atmosfera w domu Kordziewiczów była istotnie podminowana. Przyczynił się do tego lipcowy upał, ograniczona gotówka na zakupienie kolacji, no i zły humor pani prokurator owej. Mąż, ten uległy baranek, już parę razy ośmielił się nie zgadzać się z nią. To ją wyprowadzało z równowagi.
L R
— Przekąski muszą stać w jadalni, a nie w salonie, wszędzie tak zawsze podają. U Madalińskich także cały zimny bufet znajduje się w jadalni. Więc proszę cię bardzo, żebyś mi się w niczym nie sprzeciwiał. Bo ja wiem lepiej. Przyjęcia nie można zaczynać od jedzenia. Niech trochę pograją. Po paru robrach czas pójść do stołu. — Ależ, kochanie z kim ty się kłócisz? Przecież ja tak samo uważam.
T
— A więc ty to nazywasz kłótnią? No, bardzo dobrze... Zawsze kończy się na tym, że ja się kłócę. Zawsze ja jestem ta najgorsza... Uważaj, bo stłuczesz talerze... Założyłabym się z tobą, że zapomniałeś dzisiaj przypomnieć Różyckim, prosiłeś ich przecież może tydzień temu. Na pewno zapomnieli, proszę cię, zatelefonuj do nich. Ale zaraz, na co właściwie czekasz? — Ależ, kochanie, pamiętają na pewno, spotkałem ją wczoraj na ulicy, powiedziała, że przyjdą. — Znowu się sprzeczasz, cóż ci szkodzi zadzwonić? To także zbyt ciężka praca... A Brandt? Czy przyjdzie? Jestem przekonana, że nikt nie przyjdzie. Tyle pracy, tyle zachodu i takie koszty. A tu nikt nie przyjdzie. Nikomu się nawet nie będzie śniło. W taki gorący dzień każdy woli pójść na spacer, albo posiedzieć gdzieś na świeżym powietrzu. Kto będzie chodził w lipcu do dusznego mieszkania na brydża? — Ależ, kochanie, co ty mówisz? Wszyscy przyjdą. Przecież jeszcze wcześnie. Prosiłem na siódmą. Teraz dopiero po szóstej. Sędzia Kaniewski przyjdzie na
pewno. Dzisiaj z nim rozmawiałem. Adwokat Zalewski także. Przyjdzie sam, bo żona wyjechała nad morze... W tym miejscu pani Kordziewiczowa ciężko westchnęła. Westchnienie to oznaczało, że wszystkie inne żony wyjechały, wszyscy inni mężowie starają się o to, a tylko on jeden... tylko ona jedna... Ale nie powiedziała nic. Prokurator Kordziewicz zrozumiał doskonale treść tego westchnienia, ale ciągnął dalej, jak gdyby nigdy nic. — A więc prócz Kaniewskiego, Zalewskiego, Różyckich i Józefa Brandta, przyjdzie jeszcze mój brat z żoną, sama przecież z nimi mówiłaś. Masz już więc wszystkich. Dwa stoliki brydżowe.
L R
Kiedy na zegarze w jadalni wybiła siódma godzina, pani Kordziewiczowa zaczęła przeżywać jakieś niewypowiedziane męki. Co chwila prosiła męża, żeby do kogoś innego dzwonić, rozpaczała, że nikt nie przyjdzie. Pokojówka Władzia biegała jak szalona pomiędzy kuchnią a pokojami i co chwila wypełniała inne polecenie. Pierwszy dzwonek u drzwi wejściowych wprawił gospodynię domu w stan najwyższego zdenerwowania. — Władziu do przedpokoju, czy Władzia ogłuchła, czy nie słychać dzwonka? No, przecież ludzie tam na zewnątrz czekają! Prędzej, trochę prędzej!
T
Władzia dopadła do przedpokoju i już otwiera drzwi z zatrzasku. — Wyjdźże do przedpokoju! — zawołała do męża — Goście już są. — A diabli mi nadali tych gości — mruknął prokurator, obcierając pot z czoła. — Nigdy do tego domu nikogo nie poproszę. — A moje uszanowanie! Jak to miło, że państwo mniej więcej punktualni. Żona się już denerwuje, że nikogo nie ma. Do salonu weszli państwo Różyccy: on znany lekarz chirurg, bardzo przystojny brunet, wielki kobieciarz i doskonały brydżysta, ona drobna, niepozorna kobietka, doktor filozofii, nauczycielka matematyki, znosząca cierpliwie kaprysy swego uroczego męża. Rozmawiano o pogodzie, o wyjazdach na lato i o ciężkich czasach, gdy rozległ się drugi i trzeci dzwonek.
Pani Kordziewiczowa, rozkosznie uśmiechnięta, uosobienie pogody, biegała pomiędzy gośćmi, i nikt nie poznałby w niej owej kobiety, która przed pół godziną torturowała męża, siebie i całe otoczenie. — A, pan sędzia, jakże mi miło. Już tak dawno pana nie widziałam. Trochę pan mizerny. To zapewne upały? — Dużo roboty? Teraz w lecie? Ach, sprawa Dornowej? To bardżo interesujące.
L R
Prokurator Kordziewicz zawsze tak manewrował, by grać przy innym niż żona, stoliku brydżowym. Nazywało się, że tak każą prawa gościnności, ale w gruncie rzeczy były to tylko środki ostrożnościowe. Pani Kordziewiczowa bowiem, z właściwym jej temperamentem krytykowała ostro sposób licytowania, a także wychodzenia męża. A jeżeli, nie daj Boże, los sprawił, że grali razem, prokurator był tak zmieszany, że w popłochu gotów był zapowiedzieć wielkiego szlema nie mając ani jednej figury w karcie.
T
Tym razem rozdzielono się jednak w ten sposób, że przy jednym stoliku zasiedli do gry: sędzia Kaniewski, dziennikarz Brandt (umyślnie manewrował tak, w nadziei, że przecież wydobędzie coś ciekawego w zaprzątającej wszystkich sprawie Dornowej), doktorowa Różycka, świetna brydżystka i brat prokuratora Kordziewicza, urzędnik jednego z ministerstw. Żona jego, jako słaba partnerka, kibicowała tylko mężowi. Przy drugim stoliku królowała pani domu, a towarzyszyli jej w grze: doktor Różycki, prokurator Kordziewicz i adwokat Zalewski. Przeciwnicy brydża biadają nad tym często, że ta gra zabija kulturę towarzyską, że oduczyła ludzi zajmującej inteligentnej rozmowy, że sprawiła całkowity zanik wszelkich zalet, które dawniej w towarzystwie uznawano za niezbędne. Ale gospodynie domu wiedzą doskonale, jak nieocenione usługi potrafi oddać brydż. Nie trzeba nikogo zabawiać. Najnudniejsi goście bawią się sami. Niekiedy ta zabawa kosztuje ich wiele irytacji, a nawet pieniędzy, ale na to pani domu już nic nie może poradzić. I teraz właśnie, gdy usadowiono się wreszcie przy stolikach, zapanowała cisza, przerywana tylko szelestem rozdawanych kart, licytacją kolorów oraz nieodłącznymi od wszelkiej gry powiedzonkami brydżowymi.
W tym towarzystwie celował w nich brat prokuratora Kordziewicza. Ten pan, uważający się widocznie za bardzo dowcipnego, ani razu nie zapowiedział trefli inaczej, jak „Trefelki — kolorek niewielki...", nigdy nie położył damy, żeby nie dodać: „Dama chodzi sama", nigdy nie przebił cudzej damy królem, lub waleta damą, by nie powiedzieć: „Figur na figur, powiedział święty Igur", nigdy nie przeczekał czyjegoś namysłu bez dowcipnej uwagi: „A w Pińczowie świta...", a w najgorszym już wypadku, gdy mu nie przychodziło nic innego do głowy, mówił, kładąc każdą kartę: „To my tak" albo „A my już są takie". Dziennikarz Brandt grał dobrze, choć niekiedy fantastycznie, gdy mu się znudziło, jak mówił, zapowiadał nagle szlemika ku wielkiej rozpaczy grającej z nim razem pani Różyckiej, która była partnerką ostrożną i rozważną.
L R
— Z czym też pan podniósł na tego szlemika? — pytała z rozpaczą, wykładając swe karty, w których miała najwyżej trzy lewy. — Niech się pani nie martwi, łaskawa pani, — odpowiadał z uśmiechem Brandt, — wyjdziemy jakoś z tej opresji. — Pod Waterloo było gorzej — dodał dowcipny brat Kordziewicza. Sędzia Kaniewski, czwarty przy tym stoliku, milczał, patrząc w swe karty.
T
Znali go jego partnerzy brydżowi z tego, że gra milcząco i raczej na ponuro. Brydż był zresztą jednym z tych słabych jego punktów, w których uważał, że jest niedoceniany przez otoczenie. Uważał samego siebie za bardzo dobrego gracza i drażniło go niesłychanie, gdy tego nie uznawali inni. Brandt grywał z nim niekiedy u Eli, choć Ela unikała takiego połączenia swojej „kliki" z osobą sędziego. Zawsze wynikały z tego jakieś dla niej przykrości i musiała zanadto lawirować w rozmowie, by jej przyjaciele z dwu stron niezbyt się wzajemnie razili. Ale tego dnia Kaniewski grał wyjątkowo ponuro. Nie radowało go nawet, że miał wcale niezłą kartę. Był zmęczony, wyczerpany pracą i dręczącymi go nieustannie myślami. Zjadł tego dnia obiad u Eli i ten miły obiadek, który Ela podała na czerwono-lakierowanym stoliku, przykrytym tylko kwadratowymi kraciastymi serwetkami, i na fajansowych kolorowych talerzach, napełnił go chwilową bezprzyczynową radością.
Potoki słońca, wpadając przez wielkie okna pracowni, rozświetlały jasną głowę Eli o krótko przystrzyżonej, chłopięcej czuprynie i jej miłą, uśmiechniętą twarz o wiernych, jasnych oczach. Ale gdy tylko wyszedł za próg jej mieszkania, by udać się do Kordziewiczów na brydża, opadły go na nowo złe, czarne myśli. „Gorzecki, który się nie przyznaje do winy... ta cyniczna, wygolona twarz, ten uśmiech lekceważący, a jednocześnie poufały... i ona. Jak mogła taka subtelna, taka krytyczna w stosunku do wszystkich ludzi, taka wrażliwa na wszelką blagę i snobizm, wybrać sobie tego właśnie człowieka?..." — myślał, siedząc przy stoliku brydżowym.
L R
Nagle, ogarnęła go inna refleksja: „Zapominam, że mogła się bardzo zmienić w ciągu tych prawie dziesięciu lat, od czasu, kiedy zniknąłem z jej życia... Kobiety na ogół zmieniają się... zwłaszcza..." — Panie sędzio, a co pan nam powie? — zbudził go z zadumy głos Brandta. — W Pińczowie świta... — dorzucił dowcipnie brat Kordziewicza. — Przepraszam, zamyśliłem się, nie słyszałem, co państwo licytowali. — Ja powiedziałem dwa trefle, — odpowiedział uprzejmie Brandt.
T
— Ja dwa karo — powtórzyła pani Różycka — pan Kordziewicz mówił pas... — Tak, tak, pasikonik — zażartował po swojemu Kordziewicz — a teraz szanowny pan sędzia, którego trzeba budzić z zamyślenia. — Bardzo przepraszam, — powtórzył raz jeszcze sędzia i utkwił wzrok w swych kartach. „To niemożliwe", myślał, „muszę się opanować. Inaczej, nie będę mógł nawet tej sprawy doprowadzić do końca". Pewnym głosem powiedział: — Trzy bez atu. Jednocześnie pomyślał jeszcze jak gdyby kącikiem swej świadomości: „Żeby tylko nie zaczęli rozmawiać o sprawie Dornowej".
Ale to było życzenie nieosiągalne. Całe miasto mówiło już tylko o tej sprawie. Rzecz dziwna, że ze sprawą sądową jest jak ze sztuką teatralną. Nie wiadomo, kiedy „chwyci" publiczność. Zabójstwo Mariana Dorna wyraźnie „chwyciło". Romantyczny podkład tej sensacyjnej sprawy, piękna i młoda żona, o twarzy niepokojącej madonny, tajemnica, ciążąca nad pawilonem w ogrodzie — wszystko to podnieciło fantazję i zaostrzyło ciekawość ludzi. Nieprawdziwym był zarzut niektórych, twierdzących, że gazety rozdmuchały ową sensację. Nie, gazety zmuszone były w chęci dogodzenia publiczności, poświęcić inne, nieraz ważniejsze zagadnienia dla tego, które było na ustach wszystkich.
L R
Toteż sędzia Kaniewski, stojący w samym ogniu owej sprawy, na próżno marzył o tym, by go nią nie dręczono w towarzystwie. Sam czuł zresztą, że marzenie to jest nieziszczalne...
T
Pod koniec pierwszego robra, który przeciągnął się prawie do dziesiątej godziny, gospodyni zaczęła się niepokoić. Zaczęła ją znowu ogarniać gorączka gospodarska, która na przeciąg półtorej godziny uspokoiła się trochę. „Wszystko stoi na stole. Jeszcze się coś zepsuje. Czy aby piwo jest w lodówce? Muszę pójść zobaczyć". Aż wreszcie rober się skończył. Towarzystwo spragnione i głodne przeszło do jadalni na kolację. Po paru kolejkach czystej, poprawiły się humory i rozwiązały języki. Doktor Różycki przekomarzał się z panią domu. Żona jego, jak zwykle obojętna i poważna, rozmawiała z adwokatem Zalewskim, który nakładał jej wciąż na talerz. Był to człowieczek bardzo niskiego wzrostu, bardzo szczupły i ruchliwy. Wśród kolegów i klientów cieszył się opinią człowieka o gołębim sercu, wspaniałego obrońcy i doskonałego prawnika. W domu rodzinnym był despotą i tyranem, człowiekiem, który nie potrafi opanować nerwów. Dziennikarz Józef Brandt nie odstępował Kaniewskiego, wciąż upatrując odpowiedniej chwili, aby rozpocząć rozmowę na temat sprawy Dornowej. Sędzia mógł mu przecież opowiedzieć niejeden ciekawy fakt, dotyczący tej sensacyjnej sprawy, która była teraz na ustach wszystkich.
Rozmowa przeszła na temat ubiegłego sezonu teatralnego. — Czy wiecie, że w sezonie jesiennym wystawiona będzie sztuka Anczewskiego, osnuta na tle życia sądowego? — Ach, tak? Anczewski? Wyobrażam sobie, jak wykpi świat prawników — powiedział doktor Różycki. — Przecież ten człowiek na nikim suchej nitki nie zostawia.
L R
— Spotkałem się z Anczewskim ubiegłej zimy w Zakopanem. Było to dość dziwne spotkanie — powiedział Zalewski. — Mieliśmy któregoś wieczoru w pensjonacie wielką chęć zagrania w brydża, ale brakowało nam czwartego. Telefonowaliśmy do wszystkich możliwych znajomych graczy, ale nikogo nie mogliśmy jakoś zastać. Właśnie w tym czasie przyszedł do kogoś w odwiedziny jakiś wysoki, szczupły brunet w okularach. Nie znałem go nawet z widzenia. I nie wiedziałem, że to Anczewski. Podchodzi do nas, przedstawia się (mruknął nazwisko tak, że nie dosłyszałem) i proponuje: — Mógłbym służyć za czwartego.
— Doskonale — mówię. — Ale nie więm, czy pan jest tęgim graczem, bo my trzej na ogół nieźle gramy. — A no, zobaczymy — odpowiada i siada do stolika.
T
Ja rozdaję karty. Z początku jakoś idzie. Dokłada karty do koloru. Ale potem widzimy, że zupełnie nie zna nawet prawideł gry. Coś tam kładzie, coś tam mówi od rzeczy. — Bój się pan Boga — mówię mu — człowieku, co wyrabiasz, przecież pan pojęcia nie ma, dlaczego pan od razu tego nie powiedział? — Przecież nie mówiłem, że mam pojęcie — odpowiada mi — mówiłem tylko, że mogę służyć na czwartego. — Powiedział to z całym spokojem, bez żadnego uśmiechu. Po prostu sobie z nas zakpił. Potem dopiero dowiedziałem się, że to Anczewski. — To pyszny kawał! — zawołał Brandt. Panie zaśmiewały się. — Przychodzi czasem do nas do redakcji — mówił Brandt. — Bardzo dowcipny chłop.
— Nie lubię tego rodzaju ludzi — powiedział adwokat Zalewski. — Dla takiego kogoś wyśmiać, wyszydzić, ośmieszyć, to codzienny chleb. Obgaduje nawet tych, u których zjada kolacyjki proszone. Sędzia Kaniewski milczał. — Pan sędzia dziś nie w humorze — zauważyła gospodyni. — Musi pan odpocząć. To praca w lecie tak pana wyczerpuje. Sędzia uśmiechnął się. — Jestem naprawdę trochę zmęczony — powiedział powoli. — Ale milczałem w tej chwili, bo przysłuchiwałem się z ciekawością temu, coście państwo mówili. Znam dobrze pana Anczewskiego. Jest naprawdę bardzo złośliwy. Ale nikomu krzywdy nie robią jego dowcipy.
L R
— Słyszałem, że ta nowa jego sztuka ma właśnie być osnuta na tle procesu Dornowej — powiedział Brandt. — Może i pan sędzia będzie tam opisany. — Ach tak? Nie wiedziałem. To bardzo interesujące. „Czemu Ela mi o tym nie mówiła?" — przeleciało mu przez myśl. — „Czy myślała, że mi tym sprawi przykrość?"
T
— Ach ta Dornowa — westchnęła gospodyni — Całe miasto tylko nią się zajmuje. Czyż to nie dzieją się na świecie ciekawsze rzeczy, ważniejsze sprawy? Ludzie są tacy zabawni, jak o jednym zaczną, to już bez końca. — To już tak bywa — zaśmiał się doktor Różycki, — że często zajmuje nas więcej własny ból zęba, niż cudze wielkie nieszczęście. — Jestem pewna, że ona jest winna — wtrąciła druga Kordziewiczowa. — Znam takie przewrotne osoby. Wygląda jak niewiniątko, te oczy madonny. Takie to najgorsze. Na fotografii robi minę świętej. — Bardzo przystojna — powiedział doktor Różycki. — Sądząc z fotografii, śliczna. A w rzeczywistości? — zwrócił się do sędziego. — W rzeczywistości także bardzo ładna — powiedział spokojnie sędzia, siłą opanowując drżenie ust. — Prawda, że ładna, kolego? — zwrócił się do adwokata Zalewskiego.
— Ładna, bardzo ładna. — Zobaczycie, że to się przyczyni do jej uniewinnienia — powiedziała. gospodyni. — Mężczyźni tacy już są. Gdyby była brzydka, skazaliby ją z pewnością. — Nonsens — zauważył krótko adwokat. — Pan sędzia mógłby nam doprawdy powiedzieć coś ciekawego o Dornowej — odezwał się żartobliwie Brandt. Sędzia uśmiechnął się blado. — Łaskawy panie, możemy porozmawiać na wiele tematów, ale tylko nie o tym.
L R
— Sędzia ma świętą rację — poparł go prokurator Kordziewicz. — To są nasze zawodowe sprawy. Winna, czy niewinna, to się dopiero później okaże. Ale teraz do roboty. Czas rozpoczynać drugiego robra. Już blisko jedenasta. — Herbaty napijemy się w gabinecie — powiedziała gospodyni.
8.
T
Domek nauczycielki szkoły ludowej wsi Morany nie różnił się niczym od innych wiejskich chałup, wyciągniętych długim sznurem po dwu stronach piaszczystej i wyboistej drogi. Był tak samo otoczony ze wszystkich stron mizernymi budynkami, tak samo tonął w zieleni niewielkiego ogródka. Do niskich jego okienek tak samo zaglądały smukłe malwy i złociste słoneczniki. Ale mieszkańcy wsi Morany przechodzili koło tego domku z większym, niż koło innych, szacunkiem, bo mieszkanka jego potrafiła z tej chałupy uczynić coś całkiem innego. Mieszkanką tą była panna Hanka Przyboszówna, która od lat przeszło czterech prowadziła szkołę morańską, jedyną w okolicy w promieniu dziesięciu kilometrów. Uczyła na dwie zmiany sporą gromadkę, bo aż osiemdziesięcioro dzieci, które przychodziły do szkoły z tej, i z okolicznych wsi.
Nie była to łatwa praca, gdyż dzieci, jak to na wsi, jednego dnia przychodziły, a potem, gdy w domu było pilniejsze zajęcie, nie zjawiały się w szkole po kilka dni, zapominając dokumentnie to, co z takim trudem nabyły. Toteż Hanka Przybyszówna z przyjemnością wracała do domu i jedyną jej pociechą był odpoczynek w jej własnym mieszkanku. Potrafiła tę zwyczajną chłopską chałupę zmienić nie do poznania. Już w kuchence wisiały u miniaturowych okienek świeżo wyprane i wyprasowane białe firanki, a między dwoma oknami znajdował się na stoliku odbiornik radiowy. Tutaj to schodziła się wieczorami na koncerty i odczyty cała niemal wieś.
L R
Jedyna izba mieszkalna, należąca do nauczycielki, miała u okien, na których gęsto stały doniczki z fuksją i innymi kwitnącymi roślinami, piękne firanki w kwiatki. Na łóżku lśniła haftowana kapa i leżał stos poduszek, które co prawda, nie całkiem odpowiadały wymaganiom ostatniego krzyku modernistycznej dekoracji wnętrz, ale tu we wsi budziły zachwyt zarówno u dzieci, jak u dorosłych. Bielone ściany izdebki, ozdobiono reprodukcjami znanych obrazów i fotografiami rodzinnymi, a pod oknem stało biureczko obok półki z książkami. Książki te wypożyczała nauczycielka chętnie do wsi, więc i w tym celu odwiedzano ją często.
T
Hanka Przyboszówna nie była specjalnie ładna, ani też już tak bardzo młoda. Ale jej otwarta szczera twarz o nieco zbyt zadartym nosku, trochę za grubych wargach i niewielkich, niebieskich oczach, a nawet jej przysadzista nieco krępa postać budziły w każdym zaufanie. Pochodziła ze stron ogromnie oddalonych od tych, w których się osiedliła. Była z Małopolski. Tam też po ukończeniu seminarium nauczycielskiego, miała pierwszą posadę. Ale od lat czterech przeniesiono ją do byłej kongresówki. Właściwie mówiąc, było tu okropne pustkowie. Najbliższa szkoła, (a więc i koledzy i koleżanki Przyboszówny) znajdowała się o 10 kilometrów od Moran; Nie sposób więc było spotykać się często z ludźmi stamtąd. We wsi była cukrownia, ale nauczycielka stykała się tylko niekiedy z oficjalistami i urzędnikami, których dzieci uczyła w szkole, czy też prywatnie. We dworze...
Tak, we dworze była miła pani Dornowa, która ogromnie interesowała się sprawami wsi, jej mieszkańców, a zwłaszcza dzieci szkolnych i niejednokrotnie zapraszała nauczycielkę na herbatkę do siebie. Ale Hanka Przyboszówna była onieśmielona tym towarzystwem i rzadko korzystała także dawniej z tych zaproszeń. A teraz... Teraz, od czasu, gdy we dworze stało się to okropne nieszczęście, gdy niewiadomy sprawca zastrzelił Mariana Dorna, gdy panią Dornową aresztowano pod straszliwym zarzutem mężobójstwa, dwór stał cichy i opuszczony przez wszystkich, połyskując szybami zamkniętych okien.
L R
Hanka Przyboszówna była nad wyraz szczęśliwa, gdy w miesiąc po zabójstwie, jakie wydarzyło się w Moranach, zaczęły się wakacje szkolne i mogła na całe dwa miesiące wyjechać do ciotki swej pod Sambor. Przynajmniej tam będzie mogła otrząsnąć się z przykrych wrażeń i przestać myśleć o tym strasznym strzale, o śmierci poważanego przez wszystkich i lubianego Dorna, o aresztowaniu ślicznej i miłej pani Joasi. Pakując w końcu czerwca rzeczy do wyjazdu, myślała z ulgą o tym, że gdy powróci tu w sierpniu, cała sprawa będzie już z pewnością wyjaśniona i pani Dornowa na pewno będzie w swym domu w Moranach.
T
Hanka Przyboszówna bowiem, tak jak większość ludzi z Moran, nie wierzyła ani na chwilę w winę Dornowej. Pociąg, którym Hanka Przyboszówna przyjechała z wakacji, zatrzymał się pewnego sierpniowego pogodnego ranka na małej stacyjce o dwanaście kilometrów od Moran, z dwugodzinnym opóźnieniem. Hanka była zmęczona, niewyspana po nocy spędzonej na twardej ławce trzeciej klasy. Ale mimo to cieszyła ją myśl, że oto wkrótce zobaczy znajome twarze i znajdzie się na nowo w swym własnym pokoiku. Przed drewnianym budynkiem stacyjnym czekał na Przyboszównę gospodarz Pękala, najbliższy jej sąsiad. „Poczciwina pamiętał datę mego przyjazdu i przyjechał bryczką" — pomyślała z rozrzewnieniem nauczycielka.
Pękala z batem w ręku wyszedł jej naprzeciw. — Dziękuję wam, żeście przyjechali po mnie, gospodarzu — powiedziała nauczycielka z uśmiechem. — A co to, pani nauczycielka mieliby cudze konie najmać? A od czego to swoi ludzie? Już my tam wszystko w mieszkaniu u pani nauczycielki naszykowali. Moja naniosła tam mleka, jajków. A jakże... Sadowiąc się na dobrze wymoszczonej bryczce i poprawiając mizerną walizkę, którą gospodarz ustawił jej przy nogach, Przyboszówna spytała: — A cóż tu nowego w Moranach? Czytałam w gazetach, że pani Dornowa wciąż nie wraca do domu? Gospodarz pokręcił głową:
—
L R
— A, proszę pani nauczycielki, takie różne różności tam mówią. Nawet ostatniej niedzieli, to proboszcz nam z ambony mówił, żeby tych płotków już zaprzestać, bo to tylko obraza Boska. Ale to tak. Ludziska gazety czytają, a tam strach, ile o tych naszych morańskich sprawach pisują, a mnie to znowu co i raz Magda przyleci ze dworu i opowie, co jej tam stara pani Gorzecka powiada... To wasza córka jeszcze wciąż we dworze służy? — spytała Przyboszówna.
A jakże. Jest, jest. Przecież kiedyś chyba pani wróci... Wiooo! — krzyknął na dwa spasione koniki, które puściły się kłusem piaszczystą, wysadzaną karłowatymi wierzbami, drogę, wiodącą do Moran.
T
—
Siedząc na trzęsącej się bryczce, nauczycielka zwróciła się do powożącego gospodarza: Słuchajcie no, Pękala, czy jak mnie nie było, to nie przynosili tam, żadnych listów z poczty? —
Stary potrząsnął głową. Myśmy tam nic nie widzieli, ale jak pani nauczycielka sobie życzą, możem zajechać do miasteczka na pocztę, to się spytamy. —
Przyboszówna zgodziła się z ochotą. Od kilku miesięcy co prawda, wyczekiwała tego listu i od kilku miesięcy na próżno.
Czekała listu od brata. Ten brat, Franek Przybosz, był jej stałym, od pewnego czasu, zmartwieniem. Jako dziecko budził wielkie nadzieje. Był niepospolicie zdolny. Nauczyciel szkoły w małym miasteczku Małopolski, gdzie Franek był uczniem, radził koniecznie kształcić chłopca wyżej. Toteż ojciec Przybosz, mimo skromnej pensji urzędnika kolejowego, zrobi wszystko, co było w jego mocy, by jedynego syna wykształcić. Gimnazjum w Stanisławowie, uniwersytet, wydział przyrodniczy w Krakowie, wszystko poszło Frankowi z łatwością. Gdy rodzice Hanki i Franka umarli, starszy brat zaopiekował się nawet troskliwie siostrą i on to łożył na jej kształcenie w seminarium nauczycielskim. Sam ze swymi wielkimi zdolnościami szybko robił karierę naukową.
L R
Jeszcze jako dwudziestoletni student został asystentem swego profesora, potem po skończeniu studiów pomagał sobie belferką w szkole i przygotowywał się do habilitacji. Jako niespełna trzydziestoletni człowiek był już docentem. Bystry, dowcipny i nieraz złośliwy, zyskiwał sobie równie wielu przyjaciół, jak wrogów.
T
Wszystko byłoby jak najlepiej i Hanka byłaby tylko dumna ze swego brata, gdyby nie coś, co stanęło na drodze do jego kariery. Franek miał zawsze ogromnie słaby charakter i ulegał wpływom otoczenia. Pewnej wiosny, gdy Hanka była jeszcze na swej poprzedniej posadzie w Małopolsce, Franek przyjechał do niej w odwiedziny i przywiózł ze sobą nowego swego przyjaciela. Był to jakiś w nieokreślonym wieku i o nieokreślonym zajęciu człowiek, który już na pierwszy rzut oka nie spodobał się dziewczynie. Wyczuła, że człowiek ten ma na Franka fatalny wpływ. Ale Franek był nim zachwycony. Mówił, że to „filozof' człowiek niezmiernie głęboki i że trzeba, by była dla niego uprzejma. Hanka bez trudu spostrzegła, że ów „filozof' jest prawie ciągle pijany. Franek twierdził co prawda, że Hanka się na tym nie zna, ale gdy wyjechał wraz z gościem, dziewczyna znalazła za łóżkiem przyjaciela brata kilka pustych butelek po wódce. Zaniepokoiła się ogromnie. Przeczuwała, że nie będzie to odpowiednie towarzystwo dla Franka. I nie omyliła się. Nowy przyjaciel zmienił jej brata nie do poznania. Franek coraz mniej interesował się pracą naukową, coraz rzadziej pisywał do siostry, pra-
wie nigdy do niej nie przyjeżdżał. Przez nielicznych wspólnych znajomych Hanka miała wiadomości, że z Frankiem nie dzieje się dobrze. Zaczął się zaniedbywać w pracy. Nie przychodził na ćwiczenia, lub wykłady, wcale o tym nie zawiadamiając. Znikał na trzy, lub cztery dni ze swego mieszkania. Słowem, rozpił się i staczał coraz niżej. Początek tego upadku zaczął się przed jakimiś czterema laty. W tym właśnie czasie, kiedy Hanka przyjechała na posadę do ' Moran, nie widziała Franka już parę miesięcy. Nie miała o nim żadnej wiadomości. Potem, nagle dostała od niego list z Warszawy ze szpitala. Leżał tam ciężko chory. Pojechała natychmiast. Zastała brata tak zmienionego, tak zmizerowanego, że nie sposób było w nim poznać wesołego pogodnego chłopca.
L R
Pielęgnowała go, a po chorobie przywiozła do siebie. Franek zamieszkał w kuchence mieszkanka Hanki, odpoczywał, leżał w słonecznym ogródku, czytał, chodził na samotne spacery. W długich wieczornych rozmowach, które prowadził z Hanką, przy migotliwym blasku świeczki, przysięgał, że się poprawi, że nie weźmie do ust wódki, że zerwie z dawnym towarzystwem.
T
Gdy wyjechał, Hanka była podniesiona na duchu. Wierzyła, że Franek zabierze się z powrotem do pracy. Istotnie, przez kilka miesięcy otrzymywała od niego listy pocieszające. Przeniesiono go do Warszawy. Zachęcony tym, pracował przez jakiś czas pilnie. Zdawało się, że uleczony jest na zawsze ze strasznego nałogu. Ale w jakiś czas potem, było to ubiegłej zimy, na nieprzygotowaną Hankę spadł grom. Otrzymała list od brata. List straszny. Franek pisał jej, że spotkał na nowo swe dawne towarzystwo, że zawlekli go na pijatykę, że stracił rachubę czasu i miejsca, gdzie się znajduje, że gdy się ocknął okazało się, że znajduje się w pracowni przyrodniczej, wśród gromadki swoich uczniów. Okazało się, że sam o tym nie wiedząc, przyszedł całkiem pijany na ćwiczenia, że wyprawiał jakieś nieprawdopodobne brewerie i że skutkiem tego była jego natychmiastowa dymisja. Hanka przejęta żalem i rozpaczą, prosiła Franka w liście który natychmiast do niego wysłała, by przyjechał do niej na czas jakiś.
Usłuchał. Przyjechał wczesną wiosną, gdy śniegi zaczynały tajać i gdy nawet do mieszkań wdzierał się mocny zapach wilgotnej ziemi wiosennej. Przyjechał, ale był ponury i nie ten sam i rozweselał się tylko wtedy, gdy szedł na parę godzin do miasteczka, do knajpy. Nie pomagały już perswazje, błagania, nawet łzy Hanki. Obiecywał, ale nazajutrz robił swoje. Wreszcie swoim zwyczajem pewnego majowego dnia zniknął z Moran. Pożegnał się z siostrą, obiecał, że napisze, wziął swą walizeczkę i wyjechał. Wkrótce potem Hanka wyjechała na wakacje, nie mając żadnych wiadomości od brata. Bryczka gospodarza Pękali zajechała z turkotem przed odrapany budynek poczty na kamienistym rynku miasteczka.
L R
Hanka, przez ganek, wsparty na dwu kolumienkach, weszła do dużej izby urzędu. Pachniało tam machorką i potem ludzkim. Urzędnik przy okienku przywitał ją serdecznie. — Już z wakacji panno Hanko?
— A tak, za trzy dni szkoła się zaczyna. Muszę się trochę przygotować. Czy przez cały czas nie było do mnie listu?
T
— Chyba że nie — powiedział urzędnik — ale zaraz zobaczę. Wstał i poszedł ku półce. Długo szukał, nim powrócił do okienka. — Nie, nic nie było, panno Hanko. Hanka Przyboszówna była smutnie zamyślona, gdy siadała z powrotem na bryczkę Pękali. Gdy gospodarz Pękala zajechał swymi konikami przed własną chałupę, zobaczył na ławeczce przed domem córkę Magdę. Siedziała rumiana i hoża, założywszy nogę na nogę i rozmawiała ze starą Pękaliną, która karmiła drób na podwórku. —A, jest tata — powiedziała Magda ojcu na przywitanie. — Pani mnie zwolniła na dwa dni, więc przyjechałam. Czekam i czekam, a ojca jak nie ma, tak nie ma.
— Jeździłem na stację po panią nauczycielkę. — Wróciła z wakacji? — A tak, wróciła. Nie masz pojęcia, stara, jak ci kazała dziękować, żeś jej tak wszystko ślicznie w izbie naszykowała. — Cóż to matka tak jej świadczy? — A to porządna dziewczyna. To co nie mam jej świadczyć? Józef nasz też się dobrze u niej wszystkiego nauczył. — Matka ma rację. To dobra dziewczyna. Ale taka zmartwiona była. Taka smutna. Bo po drodze zajechaliśmy na pocztę. — Czy nie było do mnie listów? — powiada, a urzędnik na poczcie mówi jej, że nijakich listów do niej nie było.
L R
Magda Pękalanka zaśmiała się hałaśliwie. — Co to ona od narzeczonego tak listu czeka? Już on chyba nie napisze. — A nie gadałabyś, Magda — oburzył się gospodarz. — Od żadnego marzeczonego listu nie czeka. Jej tam nie narzeczeni w głowie. Jej tylko praca, praca, no i brat. O niego pytała.
T
— Ach, to ten, co tu był, ten pijaczyna — mówiła Pękalina. — To się niebożątko o niego gryzie. Wszystkie pieniądze jej przepuścił, przepił, z dziwkami przeżarł. A ta biedna oczy sobie wypłakuje po tym ladaco. — Tak to już bywa na tym świecie — westchnął gospodarz Pękala. Magda nic nie mówiła.
Siedziała wciąż na ławce i, mrużąc oczy przed słońcem, przytupywała bosymi nogami i coś sobie podśpiewywała pod nosem. — Co tam we dworze? — spytał Pękala. — A no nic — odpowiedziała dziewczyna. — Smutno. Cni mi się tam w tym dworze. Chciałabym już stamtąd się wynieść. — Nie wyniesiesz się — powiedziała matka — tylko patrzeć, jak nasza pani wróci i znowu życie się zacznie.
— A wróci tam, wróci — mruknęła Magda pod nosem. — Jeszcze jej tak prędko nie puszczą z kryminału. Posiedzi tam sobie zdrowo. Jak już raz kogoś zamkną, to tak prędko nie puszczają. — Jak kto niewinny, to go puszczą. Jeszcze jest sprawiedliwość Boska na świecie — powiedziała Pękalina. — Ja to bym przed sądem najwyższym przysiągł, że to ten ladaco Gorzecki zabił — zawołał Pękala. — Już ja to go nigdy nie lubiałem. Niby to gładki, układny, ale z oczu mu coś źle patrzyło. Sąd też się na pewno pozna na nim. Już go przymknęli. Czytałem, pisało w gazecie, że siedzi ptaszek w kryminale, choć się zapiera, że to nie on zabił. — Pani Gorzeckiej to mi żal. Zawsze to matka.
L R
— Ach, żeby matka wiedziała, jak ona pochlipuje. Cały dzień płacze. „Magda", powiada, to nie mój syn. Magda, on niewinny. Jego tu, wcale nie było. Przecież, gdyby był, to by się z rodzoną matką przywitał... — A no nic... Nic, mówię. Sam Bóg, mówię, wie, kto pana dziedzica > zabił. Sprawiedliwy był pan, choć czasem gwałtowny. Ale żeby zabijać... Wytarła oczy, pochlipując.
T
— Ale ja wiem, kto go zabił!
— Wiesz, no to gadaj! — zawołał gospodarz. — Ano, pani zabiła. Do spółki z Gorzeckim. Razem go sprzątnęli, bo się kochali i chcieli się go pozbyć z tego świata. Oboje zostaną ukarani. Oboje zabili. — Magda, bój się Boga, co ty gadasz! Jak możesz tak gadać. Służyłaś w tym domu tak długo i teraz gadasz, że twoja pani, taka dobra, taka śliczna, jak święta z obrazka, zabiła. Przecież ona tego Gorzeckiego nigdy nie chciała, sama tak gadałaś... — oburzała się stara Pękalina. — Żeby nasze rodzone dziecko takie brednie plotło. Wstyd i skaranie Boże, — na panią, której wiernie trzeba służyć, tak wygadywać. Magda zmieszała się trochę. — Ojej, co się tak gniewacie. Przecież policji powiedziałam inaczej. Mówiłam, że nasza pani nieumyślnie zabiła pana. Ale wam tak sekretnie mówię, co mi się
zdaje. Nasza pani ładna jest, na świętą także wygląda. W domu, nie można powiedzieć, dla wszystkich dobra była. Ale z naszym panem nieboszczykiem (świeć Boże nad jego duszą) także szczęśliwa i zaspokojona nie była. Więc kto, jak nie oni razem, kto mógł go zabić? Najgorsze to właśnie te, co na święte wyglądają. Już takie to wiedzą, że nikt ich posądzać nie będzie i swoje mogą zrobić. — O, Jezu, co ona gada! Dziewczyno, chyba diabeł gada przez ciebie. Magda była czerwona, jak burak, ale wciąż nie dawała za wygraną i swoje klepała.
L R
— Mogą tam ojciec i matka gadać, co sobie chcą. Ja tam już wiem swoje. Ale nic już nie powiem. Jak mnie na świadka zawezwą, to już wtedy im będę gadała. Ale tymczasem, to w tym domu mi się przykrzy. I nawet to się po nocach boję. Jak się czasem sama ostanę na dole, to mi się zdaje, że coś tam tak straszy, zupełnie, jak gdyby pan nieboszczyk spokoju nie mógł zaznać w grobie i tak się kołatał i kołatał po dworze. Kiedyś to się obudziłam cała w potach i krzyczeć zaczęłam. Coś mnie tak we śnie nastraszyło, że krzyczę i krzyczę, aż przyleciała pani starsza, i Józef, i dziewczyna, która mi pomaga zmywać, wszyscy przylecieli i, co się stało, pytają, że tak po nocy krzyczysz Magda? A ja im na to: Wyśniło mi się coś takiego strasznego: Nieboszczyk, nasz pan, mi się przyśnił.
9.
T
A nasza pani tylko się żegna i mówi: „W imię Ojca i Syna, zostaw już tego nieboszczyka w spokoju. Już i tak dosyć jego nazwisko po gazetach i po sądach włóczą".
Pani Maria, gospodyni sędziego Kaniewskiego, była tego ranka w wielkim kłopocie. Zegar w gabinecie sędziego wybił już od dawna godzinę dziesiątą, a za zamkniętymi drzwiami sypialni nic się nie poruszało. Gospodyni nie wiedziała, co ma robić. Budzić, czy nie budzić? W kuchni na kominie od dwu godzin stało przygotowane smaczne śniadanko, ale to był drobiazg. Najważniejsze było to, że prawie bez przerwy dzwonił telefon.
Najpierw telefonował jakiś pan, który nie chciał podać swego nazwiska i mówił, że zadzwoni za godzinę. Potem jakiś inny pan, którego nazwisku towarzyszył szereg wysokich tytułów ministerialnych. Ten pan prosił, by sędzia zatelefonował do niego, jak wstanie. Potem w telefonie rozległ się cienki głosik kobiecy. Pani Maria poznała doskonale, że był to głos Eli Rzeckiej. Prosiła, by broń Boże, sędziego nie budzić i że jeszcze raz zatelefonuje.
L R
Pani Maria lubiła Elę Rzecką, a nawet, nieraz mimo lęku przed wszelkimi zmianami, myślała nad tym, czy sędzia nie uczyniłby lepiej, żeniąc się z tą dziewczyną. Gospodyni czuła, że wówczas może skończyłby się jej spokój, a zwłaszcza jej nieograniczona władza w domu, ale z drugiej strony tęskniła trochę do młodej pogodnej twarzy i marzyła, że wkrótce zjawiłoby się dziecko, które oddano by jej pod opiekę... Toteż z wysokości swego pełnego godności zachowania patronowała pannie Eli i wiernie powtarzała sędziemu wszystkie jej zlecenia. Telefon znowu zadzwonił. Pani Maria podniosła słuchawkę i nie bardzo uprzejmym, z lekka zniecierpliwionym głosem powiedziała: — Słucham.
— Czy pan sędzia już wstał? — spytał w telefonie głos Eli.
T
— Nie, proszę pani, właśnie nie wiem, co to jest, że jeszcze śpi. Co prawda niedziela... Ale może mam obudzić? — powiedziała gospodyni, rzucając niespokojne spojrzenie na drzwi. W tejże chwili drzwi te otworzyły się i ukazał się w nich Kaniewski w szlafroku. — Nie trzeba mnie budzić, bo już jestem. Kto to, pani Mario? Gospodyni bez słowa oddała mu słuchawkę. Twarz Kaniewskiego rozjaśniła się, gdy usłyszał pogodny głos Eli. — Już raz dzwoniłaś? Wybacz mi... Zaspałem... Wczoraj po powrocie od ciebie jeszcze długo pracowałem... Acha, tak, wciąż nad tą sprawą... Zgasiłem światło, kiedy już świtało... No, tak, posuwam się wciąż naprzód... Mówiłem ci już, że nie chciałbym zbytnio przedłużać w tym wypadku śledztwa, a tu wciąż nowe komplikacje...
Ziewnął: — Tak, nasza umowa stoi. Sądzę, że za godzinę już będę mógł wyjść... Do widzenia. Odłożył słuchawkę. Pani Maria znowu była w pokoju. Podawała mu kartkę, na której widniało nazwisko owego dostojnika. — Ten pan prosił, żeby pan zatelefonował do niego do mieszkania prywatnego. Tu jest numer. — Dobrze, pani Mario. Sędzia powrócił do telefonu. Ze zdumieniem oglądał kartkę i kręcił głową. „Czego on może chcieć ode mnie?" — myślał. — „To wysoka figura".
L R
Po chwili rozmawiał już z owym panem.
Po kilku zdaniach wzajemnej wymiany grzeczności, kilku słowach o upałach i spóźnionym, ale gorącym lecie, Kaniewski usłyszał wreszcie zdanie, które przekonało go, jaki był cel telefonu. — Pan sędzia prowadzi sprawę Edwarda Gorzeckiego? Czy tak? — Tak jest. Ja prowadzę tę sprawę.
T
— Czy pan sędzia wie, że po prostu wierzyć mi się nie chce w winę tego biedaka. To taki mój dobry przyjaciel. Znam go od dawna. Taki światowy, gładki człowiek. Czyż możliwe, by się tak dalece zapomniał? — Wszystko wskazuje na to, że możliwe — powiedział lakonicznie Kaniewski. — I doprawdy sądzi pan, że on jest zabójcą? — Niestety, tak sądzę. — Czy to nie jakaś omyłka, panie sędzio? Oczywiście, nie mam zamiaru kwestionować pańskich posunięć. Nie jestem do tego uprawniony, ale wie pan, tak dobrze znam Gorzeckiego i tak rad byłbym i ja i moi przyjaciele, gdyby się to straszne oskarżenie okazało pomyłką. Przecież bywają takie rzeczy, prawda? — Owszem, bywają — odparł Kaniewski chłodno.
— Niezmiernie pana przepraszam, panie sędzio, że pana trudzę w pańskim prywatnym mieszkaniu i w dodatku w niedzielę, ale nie chciałem przy pracy przeszkadzać, no i sam jestem w dzień powszedni na służbie. — Ależ to drobiazg, panie dyrektorze — brzmiała uprzejma odpowiedź Kaniewskiego — zawsze chętnie panu służę w każdej sprawie. Niestety, tutaj... — No, oczywiście. Musi pan postępować zgodnie z literą prawa, ale gdyby się okazało, że Gorzecki jest niewinny, i że to była pomyłka, bylibyśmy ogromnie z tego radzi. Ogromnie... Gdy Kaniewski odłożył telefon, długą chwilę siedział zagłębiony w fotelu, zamyślony.
L R
Rozumiał znaczenie telefonu, zwłaszcza, że od kilku już dni z różnych stron zapewniano go o niewinności Gorzeckiego i o tym, że chętnie widziano by jego zwolnienie. Nic dziwnego. Gorzecki miał stosunki, był człowiekiem gładkim i zapewne poruszył już za pośrednictwem swych przyjaciół czy krewnych wszystkie sprężyny.
T
O Joannę Domową nie starał się prawie nikt. Nic dziwnego. Nie miała przecież bliskich krewnych. Jedynym jej bliskim człowiekiem w ciągu ostatnich lat jej życia, był ten, który padł od strzału w pawilonie ogrodowym. A może drugim bliskim jej człowiekiem był właśnie Gorzecki? Wszystko wskazywało na winę Gorzeckiego. Dotychczas nie przyznał się do niczego, twierdząc uporczywie, że ktoś nieznany w jego obecności strzelił do Dorna. Ale tłumaczenie to było tak niezręczne i tak naiwne... — Kąpiel gotowa — powiedziała w progu gospodyni. Kaniewski wstał, ale nie sądzone mu było jeszcze zaznać spokoju tego niedzielnego poranka. Znowu zadzwonił telefon i pani Maria, ogarniając słuchawkę dłonią, powiedziała szeptem: — Pan prokurator Laut. Prokurator Laut był tym, który miał bezpośrednią pieczę nad śledztwem w sprawie Dornowej i Gorzeckiego.
— Panie sędzio — rzekł uprzejmie — przepraszam, że pana trudzę, ale chciałbym z panem porozmawiać w pewnej ważnej sprawie i chciałbym to uczynić w porze pozasłużbowej. — Służę panu w każdej chwili. — Czy nie wstąpiłby pan do mnie dziś po południu na filiżaneczkę kawy, panie kolego? Tak koło piątej? — Doskonale, będę koło piątej, panie prokuratorze. Do widzenia.
L R
Pan wiceprokurator Laut uchodził powszechnie za dziwaka. Złożyło się na to wiele przyczyn. Miał już lat przeszło sześćdziesiąt. Był wysoki, barczysty, miał siwą, przystrzyżoną bródkę i binokle na czarnym staromodnym sznureczku. Robił wrażenie człowieka z zeszłego wieku. Zdawało się, że wojna i całe życie, które upłynęło od tego czasu, nie liczą się zupełnie.
T
Wspominał chętnie dawne czasy, wzdychał nawet do nich po cichu, narzekał na współczesną młodzież, na zepsucie obyczajów, na ciężkie czasy. Nie uznawał żadnych nowoczesnych wynalazków. Nie cierpiał auta. Chętnie jeździł konną dorożką, czasem udawało mu się nawet odnaleźć dawny rekwizyt, dwukonną dorożkę na gumach. Wtedy to kazał się wieźć w Aleje Ujazdowskie i wsparty o poduszki, wyobrażał sobie, że jest młodym, zaledwie trzydziestoletnim człowiekiem, że jedzie na wyścigi, gdzie spotka piękną pulchną blondynkę, cienką w pasie, jak osa. Laut nie ożenił się nigdy. W swoim czasie uważany był za świetną partię. Miał dobre stanowisko, był majętny. Nawet teraz jeszcze, pomimo prawie sześćdziesiątki, był dla niektórych starzejących się panien jeszcze obiektem do żeniaczki. Wszędzie znany był jako człowiek niespokojny, nerwowy, zależny od swych humorów, stary kawaler i neurastenik. Zdarzało się, że był w szampańskim humorze, wówczas wszystko załatwiał świetnie, wszystkich darzył czarującym uśmiechem, ale nie daj Boże, kiedy był nie w humorze. Wówczas źle działo się tym, którzy dostawali się w jego ręce. Mieszkał na ulicy Kapucyńskiej, w pobliżu sądu, w starym, zataba- czonym mieszkaniu, na parterze. Żył właściwie na tych paru ulicach. Miodowa, Kapucyńska, Senatorska, Plac Teatralny, oto krąg, w którym się obracał, nieraz całymi tygodniami, nie bywając w innych dzielnicach! Całe życie patrzył na te same
sklepy, na te same wystawy, żył, jak mechaniczna nakręcona zabawka. Zdawało się, że tak będzie się ruszał mechanicznie, dopóki nie przyjdzie śmierć i nie rozkręci tego mechanizmu. O życiu prywatnym wiceprokuratora Lauta mało kto wiedział. Wiadomo tylko było, że ma dość liczną rodzinę, o którą bardzo dba. Byli to siostrzeńcy i siostrzenice po jego niedawno zmarłej siostrze, którą kochał nade wszystko na świecie. Teraz miłość tę przelał na jej dzieci: dorosłych synów i podrastającą córkę.
L R
Gorący patriotyzm rodzinny Lauta sprawiał, że wszystkie jego intymne sprawy pozostawały głęboko w cieniu, ale szeptano po cichu, że całe swe życie związał z pewną damą, która przed obcymi uchodziła za gospodynię, a w rzeczywistości... W rzeczywistości było to stworzenie potulne, łagodne i tak bardzo przywiązane do swego pana, że poza nim nic już ją w życiu nie interesowało. Pani Leokadia, wdowa, mieszkała od dwudziestu lat w domu Lauta. Przez te wszystkie lata żywiła ciągłą, ale bardzo ukrytą nadzieję, że może pan się z nią kiedyś ożeni. „Jak dzieci podrosną", myślała sobie dawniej. Ale dzieci już podrosły a o żeniaczce wciąż jakoś nie było mowy. Jak panna Zofia wyjdzie za mąż" — mówiła teraz pani Leokadia. Ale wiceprokuratorowi Lautowi nie śpieszyło się do ożenku. Wszelka zmiana w jego życiu wydawała mu się niemożliwa. Zupełnie tak, jak gdyby automat miał nagle zatańczyć na ulicy.
T
Pani Leokadia dreptała po gabinecie Lauta, robiąc porządki. W jednej ręce trzymała odkurzacz, w drugiej szczotkę i, gderając, kręciła się po pokoju. — Kiedyż to się nauczy porządku? — mruczała pod nosem. Mówiła do niego często w tej nieokreślonej formie, w jakiej się przemawia do nowej służącej, kiedy nie znamy jeszcze jej imienia. — Proszę mi tu nic nie ruszać, Leokadio, przez te przeklęte porządki nie mogę później znaleźć żadnego papieru. Ważne rzeczy muszą leżeć na wierzchu. Leokadio, proszę się spieszyć, bo już blisko piąta. Zaraz przyjdzie tu sędzia Kaniewski. — Myśli pewnie, że każdy taki punktualny, jak nasz pan. Ludzie tu się nie śpieszą. — Pan sędzia Kaniewski jest bardzo punktualny.
W tej samej chwili ostry dzwonek wdarł się w ciszę mieszkania. — Niech Leokadia otworzy. Do gabinetu wszedł Kaniewski. — Moje uszanowanie panu prokuratorowi. — Jak się sędzia miewa? Przepraszam, że trudziłem. — Ależ to nic. Służę panu prokuratorowi. Wytarł chustką czoło. — Uff, jak gorąco!
L R
— Panie kolego — zaczął Laut. — Zapewne domyśla się pan w jakiej sprawie trudzę pana do mojego mieszkania? — Tak, owszem. Domyślam się...
— Chodzi mi oczywiście o sprawę Dornowej. Sprawa ta przedstawia się tak niejasno. Wszystko jest tak bardzo powikłane, że doprawdy musimy dołożyć wszelkich starań, aby działać jak najrozważniej. Czy zgadza się pan ze mną, panie kolego? — Ależ, oczywiście, jestem tego samego zdania, panie prokuratorze.
T
— Otóż sędzia wybaczy, ale moje siwe włosy pozwalają mi zwrócić panu uwagę. Wiem, że wszelkie pozory przemawiają przeciwko Edwardowi Gorzeckiemu. A jednak nie mamy dowodów. Poszlaki nie wystarczają. Trzeba bardzo uważać. — Toteż właśnie jestem bardzo uważny, ale wydaje mi się jednak, że ten człowiek jest winny. — Otóż właśnie to, drogi kolego... Może papierosika? Otóż właśnie to. Pamiętam w mojej młodości, kiedy za czasów rosyjskich, przed wojną byłem obrońcą, zdarzył mi się podobny wypadek... Kaniewski znał doskonale przyzwyczajenie wiceprokuratora Lauta, polegające na opowiadaniu przedwojennych historyjek z czasów rosyjskich, kiedy to występował w sądzie jako adwokat.
Poprawił się w fotelu, by cierpliwie wysłuchać tej historii. Jednocześnie myślał: „Więc to tak? Więc, pan Edward Gorzecki nie zaniedbał, widać, żadnych dróg, by wymknąć się sprawiedliwości? Więc i pan wiceprokurator otrzymuje, widocznie, zapytania i telefony?" Głos Lauta brzmiał monotonnie. Kończył właśnie jakąś zawiłą historię pomyłki sądowej, gdy dyskretnie zapukano do drzwi i ukazała się głowa pani Leokadii. — Proszę pana, przyszła panna Zofia... — Jestem zajęty — odpowiedział Laut. — Poproszę pannę Zofię, jak będziemy pili herbatę. Proszę, niech trochę zaczeka. Zwrócił się do sędziego: — Kolega zna moją siostrzenicę, Zosię?
L R
— Mam przyjemność — rzekł sędzia i przed oczyma przemknął mu obraz dziewczyny, która w jego oczach z podlotka wyrosła na nieco zbyt wysoką, ale przystojną pannicę.
T
— Więc — wracając do sprawy — podjął Laut — chciałbym jednak kolegę przestrzec. Omyłki zdarzają się częściej, niż się nam wydaje. Rozumiem doskonale gorliwość w chęci wytropienia sprawcy zbrodni, ale nie chciałbym, byśmy się zagalopowali. W tym wypadku nie chciałbym specjalnie — dodał z naciskiem. — Ach, tak, — powiedział Kaniewski. Czuł się nieco znużony tym naciskiem. Ranny telefon dostojnika, teraz rozmowa z Lautem... — Może pan prokurator być całkiem spokojny, że pana Gorzeckiego nie postawimy w stan oskarżenia, nie mając po temu dość ważkich przyczyn — rzekł dość chłodno, choć bardzo uprzejmie. Laut zaczerwienił się nagle, aż po kraj swych siwych wąsów. Wyciągnął przez biurko dłoń do Kaniewskiego: — Nie wątpię w to ani na chwilę, panie kolego — rzekł — ale proszę, niech pan pomyśli o naszej dzisiejszej rozmowie. Umyślnie prosiłem pana do domu do
mnie, bo nie chciałem, by rozmowa nasza miała oficjalny charakter, Ot, po prostu koleżeńskie ostrzeżenie. Kaniewski wstał, uważając rozmowę za skończoną. — A teraz, jeżeli pan pozwoli, przejdziemy do jadalni na kawę. Zosia tam na nas czeka. Kaniewski ukradkiem spojrzał na zegarek. Była już szósta piętnaście. Miał wstąpić po Elę, by pójść z nią do teatru. Ale trudno. Nie mógł odmówić.
L R
Przeszli do „jadalki", typowego mrocznego mieszczańskiego pokoju, jakich setki gnieździ się po warszawskich kamienicach. Pod ścianą pluszowa kanapa, nad nią coś w rodzaju kilimka, na nim skrzyżowane szpady i jakieś trofea myśliwskie. Pod oknem palma, starannie co dzień odkurzana, na małym stoliku nie używany od wieków samowar. Duży dębowy stół, obstawiony wysokimi krzesłami w stylu jakiegoa dziwacznie warszawskiego gotyku, nakryty był białym obrusem, na którym czerwieniły się maliny w miseczkach i dymiła kawa w małych filiżankach. Przy stole stała panna Zosia. — Jaka pani opalona, panno Zofio — powiedział sędzia uprzejmie.
T
— Wróciłam właśnie z nad morza — odpowiedziała wesoło panienka. Rozmowa potoczyła się taka, jak tysiące podobnych rozmów o lecie, ogórkach w pismach i teatrach, przepełnieniu w ogródkach warszawskich, o tym, że „w Warszawie nie ma dokąd wieczorem pójść i o tym, że wkrótce już wszyscy zaczną powracać. Koło siódmej Kaniewski pożegnał gospodarza. Panna Zofia podniosła się również. — Ależ ty chyba jeszcze nie odchodzisz, Zosiu? — spytał Laut siostrzenicę. — Wcale z tobą nie pogawędziłem. — Nie mogę, wujku — powiedziała, pochylając się do jego pomarszczonej dłoni — czekają na mnie w domu. Pan sędzia mnie odprowadzi — zwróciła się kokieteryjnie do sędziego.
— Najchętniej — powiedział, w myśli niecierpliwie dodając: „Po cóż ta pannica ze mną wychodzi? Zajmie mi tyle czasu". Gdy Kaniewski z panną Zofią znaleźli się na ulicy Miodowej, była siódma. „Godzina siódma w niedzielę letnią w Warszawie, to skondensowana nuda". Tak powiedziała kiedyś Ela i te słowa przypomniał sobie teraz Kaniewski. I nie wiadomo czemu przypomniał sobie, że kiedyś przed laty te same niemal słowa powiedziała o niedzieli paryskiej Joasia. „Przecież tak bardzo są do siebie niepodobne, a jednak..." — myślał sędzia.
L R
Istotnie ulica Miodowa była jak wymarła. Chodniki puste. Od czasu do czasu spotkać można było służącą, śpieszącą „na wychodne" z kawalerem pod rękę. Zamknięte sklepy z gotowymi okryciami, których tu jest po kilka w każdym domu, ukazywały swe niegustowne wystawy, z martwo patrzącymi lalami o połamanych palcach drewnianych rąk. Sędzia i panna Zofia skręcili w Senatorską, a rozmowa wciąż jeszcze się nie kleiła. Było tak, jak gdyby i tym dwojgu udzieliła się senna nuda popołudnia niedzielnego.
T
Nagle, gdy sędzia zapatrzył się na jakiegoś staruszka, z namaszczeniem podlewającego pelargonie na balkonie pierwszego piętra, na wprost gmachu ministerstwa rolnictwa, i z wysiłkiem myślał, o czym by tu zagaić rozmowę, panna Zofia niespodziewanie powiedziała: —Panie sędzio, chciałam się pana o coś spytać. Brzmiało to niemal uroczyście. Spojrzał, nieco zdziwiony tonem jej głosu. — Służę pani — odpowiedział spokojnie. — Ale musi mi pan obiecać, że pan nigdy nie wspomni o tym wujkowi, że mówiłam z panem o tej sprawie. — Ależ oczywiście, skoro pani sobie tego życzy. — Proszę pana — głos panienki brzmiał trochę drżąco. — Czy pan prowadzi sprawę pana Edwarda Gorzeckiego? Kaniewski spojrzał zdumiony na idącą obok niego wysoką pannę.
— Tak, ja, bo co, panno Zofio? — Bo proszę pana, ja przepraszam, że się wtrącam... ale ja... ale ja znam pana Gorzeckiego dość dobrze... spotykałam się z nim w towarzystwie... odprowadził mnie do domu... był u nas kiedyś na herbatce... wujek nawet o tym nie wie... i pan Gorzecki, to bardzo miły człowiek... Zatrzymała się. Sędzia powtórzył z uśmiechem: — Tak bardzo miły, istotnie. Panna spojrzała na niego bystro: — Więc i pan tak uważa? Więc pan wierzy, że on jest niewinny?
L R
— W to, niestety, nie wierzę. Zresztą jestem na służbie i muszę spełniać, co do mnie należy. Panna Zofia schwyciła dłoń sędziego:
— Niech się pan na mnie nie gniewa — powiedziała szybko — aleja dałabym głowę za to, że to niewinny człowiek. Pan Edward Gorzecki nie mógł zabić... Proszę, niech pan o tym pomyśli...
T
Kaniewski uśmiechnął się:
— Postaram się, panno Zofio.
Zatrzymali się przed bramą na ulicy Wierzbowej. — Tutaj mieszkam — powiedziała szybko panna Zofia. — Do widzenia panu. A wujkowi ani słowa...
10.
Ela ubrana w fartuch, z włosami bezpretensjonalnie założonymi uszy, była zajęta lakierowaniem półeczki w łazience. Lubiła bardzo taki*/ domowe roboty. Nucąc refren modnej piosenki, pracowała z zapałem. Łazienka była jej ukochanym pieścidełkiem, dbała o nią jeszcze więcej niż o resztę swego uroczego mieszkanka.
L R
Myśli Eli przeskakiwały szybko z tematu na temat. Myślała właśnie o tym, że już dawno nie dostała żadnego większego zamówienia. I że z tego powodu zaczyna się trochę niepokoić o najbliższą przyszłość. Ale jej z gruntu optymistyczna natura brała górę, pocieszała się, że wszystkim teraz trudno, i że na jesieni robota znajdzie się z pewnością. Postanowiła już nawet w myślach, że pojedzie może na wieś do dworu, gdzie jej znajomi z powodu ciężkich czasów wynajmowali pokoje z utrzymaniem za bardzo niską cenę. Odpoczęłaby świetnie. Może namówi swoich przyjaciół. Michał wybrałby się z pewnością. Ale zaraz potem pomyślała o Stefanie. Nie chciałaby go zostawić samego w mieście. Był ostatnio taki zdenerwowany i przejęty tą sprawą. Jakże bardzo by chciała, żeby się to wszystko już raz skończyło. Nie mogła już po prostu słuchać o sprawie Dornowej. A zwłaszcza, kiedy się zacznie proces. Ileż będą mówić wszyscy wciąż o tym samym. Ileż będą się rozpisywać pisma. Wtedy zdenerwowanie Stefana na pewno jeszcze wzrośnie.
T
Ciche mieszkanko Eli rozbrzmiało od silnego dzwonka u drzwi wejściowych. Ela, potargana, w fartuchu zamazanym lakierem, pośpieszyła otworzyć drzwi. Nie miała najmniejszej chęci na przyjmowanie gości. „A może nie otworzyć" — przeleciało jej przez głowę. „Może to jakiś list, albo depesza?" Poszła otworzyć. Do przedpokoju weszły jakieś dwie młode, bardzo wytwornie ubrane panie. — Z kim mam przyjemność? — spytała Ela. — Chciałyśmy porozmawiać w pewnej bardzo ważnej sprawie z panną Elżbietą Rzecką. — Jestem. Proszę, niech panie pozwolą do pokoju. Damy weszły do pracowni i usiadły.
Jedna z nich miała rude, wijące się włosy i bardzo białą cerę, druga była jasną blondynką platynową, znacznie niższą od swej towarzyszki. Ubrane były z wyszukaną elegancją. — Otóż, proszę pani — rozpoczęła ruda dama — słyszałyśmy wiele o pani, jako o utalentowanej artystce i bardzo cenionej dekoratorce wnętrz. Ela uśmiechnęła się. — Bardzo mi miło.
L R
— Chciałybyśmy pani powierzyć pewną pracę. Otwieramy salon kosmetyczny. Mamy już lokal przy ulicy Brackiej. Salon ten będzie prowadzony według ostatniego krzyku mody. Będą tam pokoje, specjalnie przeznaczone na zabiegi cery, sale fryzjerskie, specjalny oddział dla robienia pedicure, słowem wszystko, co w jakikolwiek sposób łączy się z kosmetyką. Salon ten będzie wzorowany na największych salonach zagranicznych. Siostra moja (tu wskazała na platynową towarzyszkę) wróciła właśnie z Paryża, gdzie pracowała czas dłuższy w takim właśnie zakładzie luksusowym, na jednej z naj wytworniej szych ulic koło Champs Elisees. — Tam właśnie nauczyłam się swego fachu — wtrąciła blondynka.
T
— Po powrocie do Warszawy postanowiłam otworzyć własny salon. Zaangażujemy cały szereg fachowych sił: fryzjerek, manikurzystek, pedikurzystek, specjalistek od rzęs, brwi itp. — Salon nasz będzie się nazywał „Stella" — to moje imię — przerwała jej ruda dama. — Ale odbiegam od tematu. Przyszłyśmy właśnie w tym celu, aby prosić panią o udekorowanie nam wnętrza. Pragniemy, aby nasz salon kosmetyczny był urządzony ultra modernistycznie, aby wszystko było w nim ostatnim krzykiem mody. Czy może się pani tego podjąć? — Ależ bardzo chętnie — odpowiedziała Ela, trochę zaskoczona gadatliwością dwóch nieznajomych. — Dekoracja wnętrz, to właśnie moja specjalność. Wnętrza modernistyczne robiłam ostatnio parę razy. Urządzałam jedno mieszkanie prywatne na Saskiej Kępie. Była to cała willa. Trzy pokoje na górze, trzy na dole. Oczywiście, że musiałabym zobaczyć lokal, rozejrzeć się dobrze i zastanowić się, w jaki to sposób zrobić. He panie przeznaczają na to pieniędzy?
Ruda dama zastanowiła się chwilę. — Proszę pani, sądzę, że będzie najlepiej, kiedy pani sama przyjdzie na ulicę Bracką, obejrzy lokal, powie nam, jak się to mniej więcej będzie przedstawiało, i wtedy ustalimy cenę. W każdym razie jestem przekonana, że nie będzie pani ani trochę pokrzywdzona, prawda moja droga? — powiedziała, zwracając się do siostry. — A więc dobrze, przyjdę obejrzeć lokal. Ale kiedy? — Chciałybyśmy jak najprędzej. Może jutro po południu? Czy to pani dogadza? — Ależ bardzo chętnie. A więc do jutra.
L R
Gdy drzwi zamknęły się za dwiema nieznajomymi, Ela pędem pobiegła do telefonu. Była szczęśliwa. „Jak to dobrze nigdy nie tracić nadziei, zaczynałam się już martwić, a tu nagle... Mam nadzieję, że mnie nie okpią".
T
Dopadła telefonu i już chciała ująć za słuchawkę, ale szybko ją odłożyła. W pierwszym porywie radości chciała zadzwonić do Stefana i podzielić się z nim radosną nowiną. Ale po chwili rozmyśliła się. Albo go nie ma w domu, a jeżeli jest, z pewnością jest zajęty przeglądaniem akt. Poczeka lepiej, aż on sam do niej zatelefonuje. Wtedy mu wszystko opowie. Znowu ujęła słuchawkę i wykręciła numer. — Czy to ty, Michale? Tak, to ja we własnej osobie. Czy wiesz, że dostałam wspaniałe zamówienie... Tak, salon kosmetyczny. Jeszcze nie wiem. Ale pewnie nieźle płacą... Chciałam już cię nawet zaagitować na wyjazd na wieś. Ale wobec tego zostaję... Ty także... No, to będziesz mnie pocieszał... Bardzo się cieszę. Pojadę na jesieni, albo w zimie na narty. No, pa, mój Michałku. W kawiarni? Owszem będę za małą godzinkę. A więc do zobaczenia. Michał Anczewski czekał już od pół godziny na Elę. Siedział sam przy stoliku, w tak dobrze znanej sobie kawiarni, gdzie z przyjaciółmi spędzali niejedną miłą chwilę na rozmowie. Tego dnia wszyscy się gdzieś porozchodzili. Był więc sam. Naokoło, przy innych stolikach widział wiele znajomych twarzy, kłaniał się na prawo i na lewo, ale do nikogo nie chciało mu się przysiadać.
Powietrze było parne. Czuć było burzę. Lato miało się ku końcowi, ale ci co nie wyjeżdżali, nie myśleli jeszcze o szybko zbliżającej się jesieni. Michał nie lubił wyjeżdżać latem. Uważał, że ten krótki okres letni jest właśnie najprzyjemniejszą porą w Warszawie. Wyjeżdżał więc zwykle wczesną wiosną lub zimą i najczęściej za granicę. W zeszłym roku był przez dłuższy czas w Paryżu i na francuskiej południowej plaży. Opowiadał potem Eli wiele ciekawych rzeczy i planował, że w tym roku pojadą tam razem. Niestety sytuacja finansowa przedstawiała się trochę trudno. Postanowił zostać w mieście. „Na jesieni, gdy wystawię sztukę, zarobię dużo pieniędzy i wtedy pojadę sobie gdzieś, gdzie jest ciepło. Może i Ela zechce pojechać ze mną".
T
L R
Ela... Tak, myślał dość często o tej dziewczynie, którą widywał codziennie i traktował, jak miłego wesołego koleżkę. Nigdy nie zastanawiał się, jaki rodzaj uczucia dla niej żywi. Wiedział, że nie była to miłość. Ela podobała mu się bardzo, brak mu jej było, gdy jej jakiś czas nie widział. Była mu potrzebna. Ale wiedział dobrze, że uczucia jej skierowane były w inną stronę. Że sędzia Kaniewski absorbuje ją bardzo, choć widuje go rzadko. Wiedział także, że Kaniewski wprowadza do cichego zrównoważonego życia Eli, element niepokoju. On, Michał, pamiętał jeszcze dobrze te czasy, nić tak bardzo dawne, kiedy spokój odleciał od niego gdzieś daleko. Kochał wówczas bardzo znaną piękność, artystkę rewiową i gotów był poświęcić dla niej całe życie. Pogardziła wtedy jego gwałtownym, namiętnym uczuciem. Rzuciła zresztą scenę i wyjechała na stałe za granicę. Stracił ją z oczu. Wraz ze zniknięciem jej z horyzontu, spokój zaczął powoli powracać do życia Michała Anczewskiego. Praca była najlepszym lekarstwem. Wtedy właśnie, kiedy wymęczony miłością, która przyniosła mu tylko gorycz i niesmak, zabrał się do pracy, utwory jego nabrały rozgłosu. Wystawił w tym czasie pierwszą sztukę. Miała olbrzymie powodzenie. Grano ją przez przeszło sto wieczorów na jednej z większych scen warszawskich. Michał wzbogacił się i nabrał rozgłosu. Nabrał także pewności siebie. W tym czasie utworzyło się dookoła niego małe kółko przyjaciół. Chodzili razem na kolacje, siadywali w kawiarni, dyskutowali na różne tematy. Jego przyjaciel Blum, kompozytor i muzyk zbliżył się wtedy do swej przyszłej żony Wandy i wkrótce potem pobrali się.
Michał nie myślał jeszcze wtedy o ożenieniu się. Właściwie nie zastanawiał się nad tym i teraz. Czasami tylko nachodziły go myśli o samotności. I wtedy zaczynał się zastanawiać, że może warto by... Ale z kim? Ela wydawała mu się najodpowiedniejsza ze wszystkich. Ale przecież go nie kochała. Była dla niego miła, ale to nie to samo. Wprawdzie pamiętał dobrze, że gdy przed dwoma laty był chory i leżał samotnie w swym kawalerskim pokoiku, przychodziła do niego codziennie i pielęgnowała go, jak najczulsza matka. Pamiętał też świetnie, że zawsze z niepokojem oczekiwała telefonu od sędziego. I, że gdy tylko zadzwonił, pędziła na spotkanie z nim, niespokojna i zdenerwowana. „Każda kobieta chce wyjść za mąż. Tylko, że nie wszystkie o tym mówią" — pomyślał.
L R
Gdy z daleka zobaczył Elę w jasnej letniej sukience i dużym kapeluszu, wstał z miejsca i kiwał do niej ręką. — Nie gniewaj się za spóźnienie, doprawdy nie mogłam. Musiałam pójść obejrzeć ten lokal, gdzie mam pracować... — No i jak się przedstawia?
T
— Jest naprawdę wspaniały. Układam sobie właśnie, jak tam wszystko urządzę. Będzie to dla mnie doskonała reklama. — No, to świetnie. Ale, czy ci dobrze zapłacą? — Doskonale. Wcale o tym nie marzyłam. Pojadę potem w podróż. — Pojedziemy razem, dobrze? Blumowie także projektują wyjazd na październik. Wybierzemy się gdzieś na południe. Ela pomyślała, że w październiku będzie prawdopodobnie proces Dornowej, i że w tym czasie za nic w świecie nie zostawi Stefana samego, ale nie powiedziała nic, tylko uśmiechnęła się do Michała. — Chodźmy się trochę przejść — zaproponował Michał. — Zabierzesz mnie potem do siebie na godzinkę? — Z rozkoszą.
Wyszli na ulicę. Zapadał zmierzch. Wczesny zmierzch schyłku lata, który dziwnie kłócił się z gorącym i parnym powietrzem. — Jak parno. Będzie burza — powiedział Michał i wziął Elę pod rękę. Szła posłusznie, nie usuwając swej ręki spod jego ramienia. Podczas, gdy mówił coś do niej, myśli jej pobiegły gdzieś daleko. Myślała o tym, że sędzia nie odezwał się do niej już od paru dni. Że go już dawno nie widziała. Mijały ich parki, czule przytulone do siebie. „Może i tamci, może i ci, którzy nas mijają, myślą każde o czymś innym. Może ta wysoka blondynka w brązowym kostiumie myśli w tej chwili nie o tym eleganckim panu, który ją trzyma pod rękę, tylko o kimś innym, kto jest daleko... Mój Boże, jak to dziwnie wszystko urządzone na tym świecie".
L R
— Czy ci zimno, Elu, bo tak jakoś drżysz?
— Nie, skądże, trochę tylko jestem zmęczona. Może pojedziemy?
T
11.
„Więc, to dziś". Ta myśl, jak ostrze noża przeszyła mózg sędziego Kaniewskiego, gdy rankiem otworzył oczy. W sypialni panował półmrok, gdyż szczelnie zasunięte zasłony na oknach przepuszczały zaledwie wąską szparkę światła ze dworu. Te zasłony projektowała na prośbę Kaniewskiego Ela, gdy skarżył jej się kiedyś, że rankiem budzi go jaskrawe światło. W pokoju panował więc półmrok i cisza. Słychać było szelest kropel deszczu, szemrzących po liściach drzew, które rosły pod oknem pokoju sędziego. „Więc to dziś", pomyślał sędzia, jeszcze półsennie, jeszcze nie całkiem świadomy swych myśli. Tak, na dzisiaj na godzinę jedenastą przed południem, naznaczone było pierwsze widzenie oskarżonej Dornowej z jej adwokatem Zalewskim. Widzenie to od-
być się miało, zgodnie z przepisami, w obecności sędziego śledczego, Stefana Kaniewskiego. Kaniewski nie widział Dornowej już od kilku tygodni. Od owej chwili, kiedy to po przyznaniu, że męża jej zabił Edward Gorzecki, pobladła tak bardzo i kiedy, czując, że dłużej nie będzie mógł zapanować nad sobą, przerwał przesłuchanie krótkim i stanowczym: „Odprowadzić oskarżoną". Od tego czasu Kaniewski nie widział Dornowej, choć wszystkie godziny jego dni wypełnione były wytężoną pracą nad śledztwem, jej dotyczącym.
L R
Aresztowanie Gorzeckiego, długie godziny poświęcone na przesłuchanie tego głównego oskarżonego, zbieranie wszystkich bodaj najdrobniejszych faktów, wchodzących w zakres sprawy, zestawianie tych faktów w ciszy własnego gabinetu — oto były poszczególne etapy pracy sędziego nad sprawą Dornowej. A podczas tej całej wytężonej pracy nie opuszczała go jedna i wciąż jedna myśl. Wydawał się sobie krwiożerczym pająkiem, który snuje sieci wokół jej osoby, sieci, w których ofiara zginie bez ratunku. Wyrzucał sobie to nieustannie, a jednocześnie nieubłagane fakty krzyczały przeciwko niej, mówiły wielkim głosem, że ona jest współwinna, że wiedziała o zbrodni, którą popełniono na jej mężu, że ukrywała nawet osobę sprawcy, chcąc go uchronić przed ręką sprawiedliwości.
T
Sędzia spojrzał na zegarek, leżący na nocnym stoliku przy łóżku. Było wcześnie: zaledwie kilka minut po ósmej. Zaczął jednak wstawać. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Po szybach spływały obfite krople, ukośnie padającego deszczu, jak łzy. Cały świat był zapłakany. „Jesień już blisko", pomyślał przelotnie sędzia i zaraz potem ogarnęły go na nowo te same dręczące myśli. „Jakże musi być wymizerowana po tylu tygodniach siedzenia w więzieniu" — pomyślał znowu. — „Ona taka szczuplutka, taka wątła". Robił wszystko, co było w jego mocy, by jak najbardziej ułatwić jej to siedzenie. Starał się, by jej posyłano jedzenie i wszelkie potrzebne przedmioty. Prosił przy tym władze więzienne, by nie wspomniano oskarżonej, komu zawdzięcza te udogodnienia. Ale mimo wszystko, było mu niewypowiedzianie ciężko na duszy. Gdy sędzia wyszedł z domu, na cichą uliczkę kolonii Staszica, deszcz ustał. Chodniki były wilgotne i połyskiwały licznymi kałużami. W powietrzu pachniały
krzewy i drzewa ogródków. Było jeszcze wcześnie. Widzenie zapowiedziane miało się odbyć za półtorej przeszło godziny. / „Pójdę piechotą" — pomyślał sędzia, — „to mi znakomicie uspokoi nerwy". Gdy znalazł się u zbiegu Śniadeckich i Marszałkowskiej, zatrzymał się jakby uderzony jakąś myślą: „Zapomniałem zatelefonować rano do Eli, choć jej to wczoraj obiecałem".
L R
Niewiele myśląc, wszedł do pierwszej z brzegu cukierni narożnej i skierował się do telefonu. W cukierni było pusto o tej porannej godzinie. Pod oknem jakaś anemiczna panienka piła białą kawę na pierwsze śniadanie. Nieco dalej w niszy, oddzielonej od lokalu drewnianymi schodkami, siedziało jakichś trzech ludzi. Dwaj mieli wygląd notorycznych rzezimieszków, ubranych z wyszukaną elegancją. Trzeci... na tego trzeciego, zwróciło właśnie uwagę bystre oko sędziego. Miał on typowy wygląd upadłego inteligenta. Nie ogolony od kilku dni, z głową poczochraną, w wyświeconym ubraniu, którego każda sztuka wyglądała, jak z innego garnituru, robił przykre i odpychające wrażenie. „Iluż to zmarnowanych ludzi chodzi teraz po Warszawie", pomyślał sędzia, wrzucając monetę w otwór automatu telefonicznego.
T
Ela była sama przy telefonie. W głosie jej brzmiała radość, jak zwykle wtedy, gdy Stefan do niej telefonował. — Dzwonię z miasta tylko na chwileczkę, bo idę do sądu — powiedział. — Czy mogę do ciebie przyjść dziś przed wieczorem, tak koło 6-tej? — Będę czekała, Stefku — brzmiała odpowiedź. — Do widzenia. Sędzia wyszedł na ulicę. Szedł powoli Marszałkowską, obserwując ranny ruch. Starał się o niczym nie myśleć. Starał się nie pamiętać, że oto za małą godzinkę zobaczy Joannę Dornową... Joasię. Teraz dopiero uświadomił sobie, że od kilku tygodni jednocześnie pragnął tej chwili i lękał się jej boleśnie. „Nie, cóż mnie może obchodzić ta kobieta, która odeszła ode mnie dla korzystnego małżeństwa, a teraz, teraz kocha tego gogusia, tego złotego młodzieńca, kocha go tak samo gorąco jak wówczas, tam w Paryżu, jak wówczas kochała..."
Gwałtowne trąbienie samochodu rozbrzmiało tuż nad głową sędziego. Na ruchliwej jezdni u zbiegu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej na wprost Dworca Głównego, omal że nie wpadł pod samochód. Szofer wymyślał soczyście od „ślepych", co nie widzą, gdzie idą. Kaniewski przeszedł przez ulicę i skierował się Alejami Jerozolimskimi w kierunku Nowego Światu. Zatracił orientację, gdzie się znajduje, szedł machinalnie przed siebie, myśląc tylko o jednym: że na końcu tej drogi czeka go... widzenie się z Joanną, że usłyszy jej głos, zobaczy jej oczy utkwione w niego... z tą dziwną mieszaniną bólu i wyrzutu...
L R
Przeszedł niepostrzeżenie dla samego siebie Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Miodową i znalazł się przed gmachem sądowym. Chłód mrocznego korytarza, wiodącego do jego gabinetu, dobrze mu znany zapach, tak charakterystyczny dla biurowych pomieszczeń, przywrócił mu świadomość. — Moje uszanowanie panu sędziemu! — zawołał w niskim ukłonie woźny Stanisław — pan mecenas Zalewski czeka już w poczekalni.
T
— Prosić go do mnie do gabinetu — powiedział sędzia. Mecenas Zalewski, ten sam, który bywał częstym partnerem brydżowym Kaniewskiego, był człowiekiem o opinii niezmiernie mądrego obrońcy i znakomitego znawcy prawa. Zarówno przemówienia jego, jak i repliki w sądzie były pełne tak ciętej, ironicznej i subtelnej mądrości, że sąd po prostu obawiał się tego niebezpiecznego przeciwnika. Kaniewski cenił ogromnie Zalewskiego i miał pełne zaufanie do jego wiedzy prawniczej. Toteż szczerze ucieszył się, że to on właśnie będzie obrońcą Joanny Dornowej. — Czy kolega dawno czeka? — spytał wchodzącego do gabinetu mecenasa. — Bardzo mi przykro, jeżeli się spóźniłem. — Nie, to ja raczej przyszedłem zbyt wcześnie, a i tak jestem tu zaledwie od dziesięciu minut. Jakże nasza oskarżona?
— Nie widziałem jej już od dawna. Ostatnio pochłonięty byłem przesłuchiwaniem jej wspólnika... Zalewski roześmiał się. — No, no, jeszcze nie wiemy, czy to był wspólnik! — zawołał. — Drogi sędzia także nie posiada tej pewności, prawda? Kaniewski w milczeniu przyciskał guzik dzwonka. — Czy oskarżoną Domową przyprowadzono już z więzienia? — spytał Stanisława. — Tak jest, panie sędzio. Czeka już od kilku ehwil.
— Oczywiście...
L R
— Więc będziemy mogli zaczynać, czy tak? — spytał sędzia, zwracając się do adwokata. Drżenie ust, które nagle go ogarnęło, pokrywał uśmiechem, pełnym uprzejmości.
— Oskarżona Dornowa — zaanonsował uroczyście Stanisław. Kaniewski podniósł na wchodzącą spojrzenie. Stała maleńka i drobna u boku wysokiego dozorcy, głowę miała spuszczoną tak nisko, że widać było tylko jej lśniące czarne włosy.
T
Obaj mężczyźni skłonili się jej nisko.
— Proszę, niech pani siada — rzekł Kaniewski. — Oto obrońca, którego pani sobie życzyła: adwokat Zalewski. Joanna podniosła głowę i na jej wymizerowanej twarzy pokazało się coś, na kształt uśmiechu. Z tym samym uśmiechem spojrzała i na Kaniewskiego. — Dziękuję panu mecenasowi za to, że łaskawie podjął moją obronę — powiedziała cichym głosem. Zalewski przez chwilę milczał, jak gdyby zmieszany. Widać było wyraźnie, że i na tym zimnym, ironicznym człowieku zrobiła wrażenie nieprzeciętna uroda i ten jedyny w swoim rodzaju wyraz słodyczy Joanny Dornowej.
— Jestem szczęśliwy, mogąc pani w czymkolwiek pomóc — powiedział z powagą. — Chciałbym tylko, by pani spokojnie i z całą rozwagą oraz z całą szczerością opowiedziała mi, jak to było naprawdę. Jestem przekonany, że miejsce pani bynajmniej nie jest w tej chwili tutaj i, że wkrótce wyjaśnimy na tyle sprawę, iż pani, zwolniona z zarzutu wspólnictwa, w który się pani sama wplątała, odzyska wolność. Joanna milczała. Jej szczupłe palce nerwowo mięły jakiś papierek, leżący na kraju biurka sędziego. Nastała chwila ciszy. Wśród tej ciszy Joanna podniosła głowę i szybkim, jak gdyby badawczym spojrzeniem obrzuciła sędziego, który usiadł nieco dalej od tych dwojga, na stojącej z boku kanapie. I on miał w tej chwili wzrok utkwiony w jej twarzy. Spojrzenia ich się spotkały.
L R
Ale trwało to tylko mgnienie.
Adwokat położył dłoń na ręce Dornowej i powiedział: — No, proszę, niech pani powie, wszystko, jak było.
Dornowa szybko, i jak gdyby wyuczoną lekcję, którą musi po tyle razy
T
powtarzać, przytoczyła znane już Kaniewskiemu szczegóły o strzelaniu do celu w pawilonie ogrodowym, o burzy i o ukazaniu się za drzwiami Gorzeckiego. Gdy skończyła na morderczym strzale, adwokat powiedział: — Wierzę pani, że tak właśnie było, a nie inaczej. Ale pani wie, dlaczego wciąż jeszcze przebywa pani w areszcie, prawda? — Wiem, — powiedziała cicho, jak gdyby z jej ust wyszło tylko tchnienie. — Sądzą, że byłam wspólniczką zbrodni. Wargi jej zadrgały, jak gdyby za chwilę miała się rozpłakać, ale wstrzymała się jakimś nadludzkim wysiłkiem. — Nie byłam wspólniczką Edwarda Gorzeckiego — powiedziała stanowczym głosem. — I ja w to wierzę — rzekł adwokat szybko — ale po to, by uwierzyli w to inni... — rzucił szybkie spojrzenie na sędziego i zdziwił się.
Sędzia nie patrzył na oskarżoną. Głowę miał nisko zwieszoną i patrzył uporczywie w rysunek posadzki pod jego stopami. „Chce nam zostawić całkowitą swobodę" — myślał adwokat, po czym ciągnął dalej: —...więc po to, by uwierzyli inni, musi pani powiedzieć, dla jakich przyczyn osłaniała pani zrazu winę Gorzeckiego. Dornowa poruszyła się niespokojnie. Adwokat ciągnął dalej:
L R
— Pojmuje pani chyba, że wziąwszy winę zrazu na siebie musiała pani mieć ku temu jakieś ważne powody. Albo, jak uważają niektórzy (wierzę temu zresztą, że niesłusznie) była pani wspólniczką zabójcy i chciała nieszczęśliwym wypadkiem pokryć winę, albo (i to jest to, w co ja wierzę) chciała pani, nie mając żadnego udziału w zbrodni, osłonić tylko po fakcie prawdziwego zbrodniarza. W tej chwili sędzia Kaniewski wstał z kanapy i, milcząc, podszedł do okna. Otworzył je szerokim ruchem, jak gdyby nagle zabrakło mu powietrza i stał odwrócony plecami do pokoju. Adwokat ściszył głos i pochylając się ku Dornowej, powiedział;
T
— Jeżeli pani przyzna, że kochając tego człowieka, wzięła pani jego wyłączną winę na siebie, sprawa będzie załatwiona. Odzyska pani wolność. No, proszę, niechże pani mi powie, kocha pani Edwarda Gorzeckiego, czy tak? Pytanie rzucone przez adwokata Zalewskiego, padło jak pocisk, który trafił jednocześnie w dwie naraz osoby. Gdy w ciszy gabinetu sędziego śledczego rozległo się to pytanie ściszone, ale wyraźne: „...Kocha pani Edwarda Gorzeckiego, czy tak?" drgnęły ramiona sędziego Kaniewskiego, stojącego wciąż nieruchomo przy oknie, a ta, do której skierowane było to pytanie, skurczyła się jak gdyby pod wpływem dotkliwego bólu fizycznego. Nie patrząc na Zalewskiego, który z napięciem oczekiwał odpowiedzi na zadane pytanie, odpowiedzi, która według niego stanowić miała o sprawie Dornowej i stać się podstawą do jej uwolnienia, czy też napiętnowania, Joanna ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie, powiedziała z niewymownym bólem:
— Nie, panie mecenasie, nie kochałam nigdy i nie kocham Edwarda Gorzeckiego. — Więc, czemu pani osłaniała go zrazu, uważając go za zabójcę? Milczała, wpatrzona w plecy mężczyzny, stojącego przy oknie, jak gdyby to jemu, a nie adwokatowi winna była odpowiedź. Potem ze ściśniętych jej warg wyszedł prawie szept: — Obawiałam się... nie chciałam... skandalu... a zresztą, i tak nikt mi nie uwierzy i nie zrozumie... Zalewski przysunął swe krzesło do fotela, w którym siedziała Dornowa i pochylony ku niej, powiedział cicho:
T
L R
— Proszę, niech pani mnie posłucha i zrozumie. Od tego, czy zechce mnie pani pojąć, zależy pani uwolnienie... Ja rozumiem doskonale... pojmuję, że dla pani, kobiety subtelnej, jest wielką przykrością wyciąganie na światło dzienne pani spraw prywatnych... Ale w tym wypadku nie ma innego ratunku. A zresztą, proszę, niech pani pomyśli, czy to grzech przyznawać się do miłości? Jeżeli pani wyzna prawdę, tę prawdę, że mając męża dużo od niej starszego, kochała pani młodego i pięknego mężczyznę i że po spełnieniu przez kochanka okropnego czynu, chciała go pani osłonić, pozorując wypadek, nikt nie będzie pani tego miał za złe... Zrobił pauzę, a potem powtórzył swoje niemal błagalnie: — No, proszę, niechże się pani przyzna do tego, co łączyło panią z Gorzeckim. W odpowiedzi na to pytanie, rozległ się w ciszy gabinetu płacz tak żałosny i bolesny, jak płacz skrzywdzonego dziecka. Dornowa szlochała, ukrywszy twarz w poręczy fotela. Szlochała rozpaczliwie. Na dźwięk tego płaczu, Kaniewski odwrócił się błyskawicznie od okna. Uczynił kilka jak gdyby niepewnych kroków, po czym zatrzymał się na środku pokoju. Zalewski spojrzał na sędziego porozumiewawczo, po czym zwrócił się do oskarżonej: — Proszę, niechże pani nie płacze. Nie ma doprawdy powodu. Chciałem z pani wydobyć wyznanie, które mogłoby stanowić podstawę do obrony i zwolnienia pani, ale skoro pani z jakichkolwiek powodów nie chce mi tego powiedzieć...
Rozłożył bezradnie dłonie. Dornowa podniosła głowę. Pełne łez oczy utkwiła w twarzy adwokata i powiedziała bardzo cicho, nie patrząc na stojącego obok sędziego: — Jest mi niewymownie przykro, panie mecenasie, że nie mogę panu w tym wypadku pomóc, ale nie kochałam nigdy Edwarda Gorzeckiego i nie to było przyczyną, iż zrazu zwaliłam winę na nieszczęśliwy wypadek z bronią... Milcząc, potrząsnęła głową. — Jeżeli tak, to może Edward Gorzecki szantażował panią w jakiś sposób i nakazał pani tego rodzaju wykręt? — spytał adwokat w poszukiwaniu jakiejś drogi. Potrząsnęła przecząco głową:
L R
— Nie panie mecenasie, nie mówiłam z Gorzeckim po zabójstwie nic ponad słowa, które już kilkakrotnie zacytowałam w tym gabinecie. — Więc, symulowała pani ów wypadek z własnego pomysłu, nie porozumiewając się z Gorzeckim? — nastawał adwokat. — Tak jest.
T
— I wciąż twierdzi pani, że nie kocha tego człowieka? Adwokat wzruszył ramionami. Nie rozumiał uporu tej kobiety, uporu z jakim odrzucała jedyny sposób jej ratowania. Przecież, mimo obecności sędziego śledczego, który zresztą usuwał się tak bardzo dyskretnie, powiedział jej wyraźnie, iż tylko w ten sposób może odzyskać wolność. — Na tym myślę, że skończymy naszą rozmowę — powiedział łagodnie — chyba, że pani ma mi jeszcze coś do zakomunikowania. Dornowa znowu patrzyła na sędziego, który powrócił do okna. — Nie, panie mecenasie, nie mam już nic więcej do powiedzenia. — Sądzę, że następne nasze widzenie będzie owocniejsze. Odpocznie pani, ochłonie, wyperswaduje sobie wszystko i wreszcie powie mi bez ogródek. Prawda? — zakończył adwokat.
Dornowa milczała. Po chwili Joannę Domową wyprowadzono z gabinetu. Odchodząc, spojrzała jeszcze raz długo i bacznie swymi dziwnymi skośnymi nieco oczyma w twarz Stefana Kaniewskiego. Obaj mężczyźni, pozostawszy sami, milczeli długą chwilę. Pierwszy przerwał to milczenie sędzia. — Pan mecenas widział sam teraz — powiedział głuchym głosem. — Czyż jest podstawa do wyłączenia tej kobiety z tej sprawy? Czy ów upór, z jakim nie chce się przyznać do tego, że była kochanką Gorzeckiego, nie daje do myślenia o wspólnictwie w zbrodni? Adwokat Zalewski w zamyśleniu kręcił w palcach papierosa.
L R
— Nie wiem — powiedział powoli — nic nie wiem. Miłość robi z ludźmi różne przedziwne rzeczy. — Miłość... — powtórzył, jak echo sędzia.
W głosie jego wyczuł adwokat Zalewski wielki smutek. *
*
T
*
Sędzia zadzwonił do drzwi, na których, lśniła tabliczka „Elżbieta Rzecka". Otworzyła mu sama. Miała na sobie piękne, bogato haftowane japońskie kimono. Na bosych nogach małe pantofelki. Weszli do pracowni. Na stole stały purpurowe dalie. Zaczęli rozmawiać z ożywieniem, poruszając wiele tematów, przeskakując z jednego przedmiotu na drugi. Ela opowiadała Kaniewskiemu godzinę po godzinie, co robiła, z kim się widziała, od czasu, gdy się z nim rozstała. — Wczoraj wieczorem byłam z Michałem w teatrze. Grali miłą sztukę angielską, bardzo zabawną. Przyjemny humor, w stylu Dickensa. Potem spotkaliśmy się na kolacji. Byli Blumowie i jeszcze paru przyjaciół Michała. Było bardzo wesoło. W nocy, już koło pierwszej, poszliśmy jeszcze całą bandą na spacer... — Nie lubię tego słowa „banda" — przerwał jej Kaniewski z irytacją w głosie.
Ela spojrzała na niego ze smutkiem. — Zauważyłam, że coraz częściej czegoś we mnie nie lubisz. Przedwczoraj powiedziałeś mi, że nie lubisz, jak noszę beret, zbyt nasunięty na czoło. W zeszłym tygodniu mówiłeś, że ci się nie podobają moje czerwone pantofle. Że się ubieram zbyt ekscentrycznie. To są oczywiście drobiazgi... Pantofle, kapelusz, to się wszystko daje łatwo zmienić, ale... dawniej wszystko ci się we mnie podobało. Chwaliłeś mnie zawsze, że mam dobry gust. Nie mówiłeś, że niektóre moje słowa cię rażą... Tak, to są drobiazgi... Ale... wszystko przecież składa się z drobiazgów... całe życie. Wziął ją za obie ręce i przyciągnął do siebie blisko.
L R
— Nie gniewaj się, Elu. To nieprawda, co mówisz. W tobie podoba mi się wszystko. Ale ci ludzie... którymi się otaczasz. Oni mi się nie podobają. To znaczy, że może każdy z osobna tak, nie mam nic specjalnego nikomu z nich do zarzucenia, żadnej niechęci przeciw twoim przyjaciołom. Ale właśnie ta „banda" mnie razi. Jakby ci to wytłumaczyć, Elusiu? Nie lubię cyganerii. Nigdy nie lubiłem, nawet jako student. Działało mi to zawsze na nerwy. Ich sposób życia, wyrażania się, taki jakiś... snobizm bezceremonialności. Drażni mnie to.
T
— Ależ, Stefku, ja nie należę do żadnej cyganerii. Po prostu lubię moich przyjaciół i oni mnie lubią. Dobrze mi jest z nimi. Ale, jeżeli cię to razi, mogę ci nie opowiadać... — Przeciwnie, moje dziecko, chcę, żebyś mi opowiedziała o wszystkim. Wszystko mnie interesuje. Uważam tylko, że ty do takiego kawiarnianego życia się nie nadajesz. Nie chcę, żebyś się włóczyła po restauracjach, barach. Jeszcze na drugi dzień jesteś przesiąknięta tym specyficznym zapachem dymu, zapachem lokali. Może to staromodne, co mówię, może ci się to wyda śmieszne, ale ja lubię, jak kobieta prowadzi inne życie. Zresztą, nie tylko kobieta... Widziałem dziś rano, kiedy dzwoniłem do ciebie z kawiarni, takiego jegomościa, którego nie mogę zapomnieć. Wyglądał na upadłego inteligenta. Twarz miał inteligentną, mądrą ale ubranie podarte, był zarośnięty, brudny, pijany. Skończony człowiek. Ciągle o nim myślę. Sam nie wiem dlaczego. Ela wybuchnęła śmiechem.
— No wiesz, Stefku, jesteś doskonały. Czy chcesz przez to powiedzieć, że ja także będę brudna i pijana, kiedy będę się obracała w moim towarzystwie? To świetne. Kaniewski zmieszał się. — Tego wcale nie mówię. Tylko, że z takimi typami możesz się spotkać w kawiarni. — Moi przyjaciele — zaczęła znowu Ela — wcale nie piją, ani nie staczają się na dno. Wszyscy pracują i to dużo. Michał na przykład jest bardzo pracowity. I ma zupełnie rozsądny stosunek do pieniędzy. Gdybyś mu powiedział, że należy do cyganerii wyśmiałby cię. Teraz jest bardzo zaabsorbowany sztuką, którą wystawi wkrótce...
L R
— Ach tak, mówiono mi przed paru dniami o tej sztuce na brydżu u Kordziewiczów. Chciałem cię właśnie spytać o tę sztukę. Podobno osnuta na tle życia sądowego? Bardzo mnie to zainteresowało. I dziwię się nawet, żeś mi wcześniej o tym nie wspomniała. Co o niej wiesz? Ela spojrzała na niego bacznie. Bardzo rzadko interesował się tak żywo twórczością dramatyczną, a zwłaszcza twórczością jej przyjaciela.
T
— Nie mówiłam ci, bo Michał mi nic prawie nie mówił. On nigdy nie opowiada o swoich sztukach, przed wystawieniem. Zawsze mówi, że matka w ciąży nie powinna opowiadać ludziom o dziecku, które ma przyjść na świat, bo nic nie wiadomo... Pytałam go nawet parę razy, ale nie chciał mi nic powiedzieć. — A więc nic nie wiesz? No trudno. Zobaczymy tę sztukę na scenie. To już wkrótce? — Tak, próby się już zaczynają. Kaniewski zdjął okulary i przetarł je chusteczką. Potem ukrył twarz w dłoniach. — Co ci jest? — spytała cicho Ela. — Taki jestem zmęczony... Miałem dziś takie przykre śledztwo... Ach, jak mnie to wszystko nuży...
Ela milczała. Kaniewski, wciąż kryjąc twarz w dłoniach, mówił cicho i powoli, jakby był sam w pokoju: — Nie mogę patrzeć, jak się ta kobieta męczy. Strasznie mi jej żal. Nie mogę na to dłużej patrzeć...
12.
L R
W przestronnych pokojach redakcji znanego dziennika, w którym pracował Brandt, było chłodno, pomimo upału wciąż panującego na dworze. Brandt siedział przy biurku zawalonym papierami i machinalnie bawił się nożycami, które wydawały metaliczny brzęk, gdy uderzał nimi o kant biurka. Był w zdecydowanie złym humorze. Redaktor domagał się od niego przed chwilą nowych szczegółów śledztwa w sprawie zabójstwa Mariana Dorna a tu tych szczegółów ani rusz nie mógł wydostać. Oficjalnie nic nie chciano mu komunikować, prócz tego, że śledztwo wkrótce ma się zakończyć. Poza tym, zwlekano z każdą wiadomością. Brandt zamykał i otwierał nożyce, wpatrzony w czarny aparat telefoniczny i myśląc głęboko, do kogo by tu jeszcze dzwonić.
T
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi gabinetu. — Proszę! — wrzasnął Brandt. W progu ukazał się chłopiec redakcyjny.
— Panie redaktorze, jakiś pan chce się z panem widzieć. Mówi, że nazywa się Michał Anczewski. — Prosić, prosić! — zawołał szczerze uradowany Brandt. Miał nadzieję, że może Anczewski mu coś pomoże. Za drzwiami sucho szczękały linotypy i rozlegał się grzmiący głos redaktora, „łamiącego" numer. W drzwiach stanął Michał. — Nie przeszkadzam ci? — spytał.
— Nie, nie, wejdź, Michałku — zawołał, zrywając się z miejsca Brandt. — Może mi coś poradzisz, bo już doprawdy... Drzwi otworzyły się znowu gwałtownie. Stanął w nich kolega. — Józek, na miłość Boską, czy dajesz coś o Dornowej? Najwyższy czas. Zostawiłem miejsce na pierwszej kolumnie. Maszynki stoją i czekają. Co ty sobie myślisz? — Dobrze ci gadać, — zawołał Brandt — jak nic nowego nie mam. Chyba, zamiast tej wiadomości dasz na kolumnie coś innego. — Wykluczone! — krzyknął tamten — redaktor powiedział, że musimy dać coś nowego ze śledztwa. Publiczność szuka teraz tylko tego w gazecie. Dornowa i Dornowa... Daję ci pięć minut czasu.
L R
— Panie redaktorze, trzecia kolumna! — wrzasnął jakiś głos za drzwiami. — Lecę, lecę już — krzyknął tamten i wybiegł, trzaskając drzwiami. — No, widzisz sam, — powiedział Brandt, prowadząc Anczewskiego ku biurku. — Powieś się, a daj nowe szczegóły. — Telefonowałeś do sekretarza Kaniewskiego? — spytał przybyły.
T
— Ależ tak, sto razy, ale ten boi się jak ognia sędziego i powiada, że nie miał polecenia... — No, to zatelefonuj do samego Kaniewskiego. — Nic mi nie powie.
— Wiesz, spróbuję zadzwonić do Eli — powiedział Anczewski. — Może coś będzie wiedziała... — Ach, proszę cię, mój drogi... zrób to dla mnie. Anczewski już ujmował słuchawkę. Znowu otworzyły się drzwi gabinetu i ukazał się umorusany chłopak w granatowym poplamionym fartuchu. — Kliszarnia przysyła tę kliszę, — powiedział — pan redaktor Kos mówił, żeby pan redaktor zrobił podpis.
Brandt wziął kliszę i uciąwszy skrawek papieru napisał szybko: „Oskarżona Dornowa w asyście policyjnej zdąża na przesłuchanie. Nasz fotograf zdjął ją w chwili, gdy przechodziła przez dziedziniec sądowy". Anczewski zajrzał mu przez ramię. — Ładna — powiedział krótko. I już nakręcał numer telefonu Eli. — Masz podpis i zmiataj — rzekł Brandt do chłopca. Drzwi zatrzasnęły się. Anczewski rozmawiał z Elą parę minut. Potem odłożył słuchawkę. Był zamyślony. — No, i co? — spytał Brandt.
— Sędzia...
L R
Ela jest bardzo zdenerwowana ostatnio — powiedział powoli.
— No, ale czy ci coś powiedziała? — spytał niecierpliwie Brandt, który na chwilę wychodził z pokoju, by Michał mógł swobodnie pomówić. — Owszem — rzekł Anczewski. Był u niej właśnie sędzia i pozwolił na danie paru informacji.
T
— No, no! — naglił Brandt. W ręku trzymał już blok i pióro. — Pięć minut przeszło! — ryczał za drzwiami redaktor. — Zaraz, zaraz, odpowiedział Brandt — czekajcie! — Józek, bo umieszczam twoją fotografię na pierwszej stronie zamiast wiadomości, ale za to z odpowiednim podpisem! — Nie rycz, już ci daję. — Możesz napisać, że Dornowa miała w dniu dzisiejszym, po południu widzenie z adwokatem Zalewskim. — Pysznie, tego jeszcze nigdzie nie było. — I nie będzie, bo sędzia nie dawał tego oficjalnie do prasy. — Znakomicie... i co i co? — pytał Brandt, już pisząc.
— Właśnie, że szczegółów sędzia nie chciał powiedzieć. — To nic, dawaj mi tego Zalewskiego. Jednocześnie szybko przerzucał już książkę telefoniczną. — Zalewski Adam, Antoni... — psiakrew ilu tych Zalewskich. Jak gdyby cała Warszawa składała się z samych Zalewskich. — Wacław, mieszka na Krakowskim... — Jest, jest. Dzwonię. Parominutowa rozmowa z Zalewskim dorzuciła kilka szczegółów. Wiadomość na pierwszą kolumnę była gotowa.
L R
Brandt napisał ją błyskawicznie. Chłopiec, stojąc za jego plecami, wyrywał mu kartkę po kartce i zanosił do zecerni. — Zaraz, zaraz ci służę — mówił Brandt, pisząc — Powiedz mi, z jaką sprawą przyszedłeś?
T
Pracowite iinotypy wystukały w ciągu niespełna pięciu minut interesującą wiadomość o widzeniu się Joanny Dornowej z jej obrońcą, adwokatem Zalewskim. Czarne od pracy dłonie metrampaża przeniosły te parzące metalowe wiersze na stół, nad którym, jak nad stołem operacyjnym, pochylały się w świetle mocnych lamp elektrycznych postacie w fartuchach. Szeregiem tych gorących jeszcze wierszy wylatano dziurę w pierwszej kolumnie, która już całkowicie gotowa czekała od paru minut. Zaciśnięto rygle, zamykające ramę kolumny. Można ją było już nieść. — Koo-lumnaaa! — rozległ się ryk metrampaża. Praca poszła dalszym trybem. Po chwili gmachem redakcyjnym wstrząsnął głuchy huk. — Poszła maszyna rotacyjna, — objaśnił Brandt Anczewskiemu, który wciąż jeszcze siedział w jego gabinecie. — Za pół godziny cała Warszawa będzie wiedziała, że Joanna Dornowa widziała się ze swym adwokatem, — powiedział w zamyśleniu Anczewski.
— Potęga prasy, — zaśmiał się Brandt, zapalając papierosa. — Ale może byś mi tak powiedział, czego ty żądasz od tej potęgi? — Widzisz, — powiedział Anczewski, poprawiając okulary, — wystawiam sztukę. Sztukę kryminalną. — Słyszałem już o tym coś niecoś, ale żadnych szczegółów,—zawołał Brandt; — gadaj, a zaraz zrobię ci wzmiankę. — Próby już się zaczęły — ciągnął Anczewski — i sądzę, że teatr sam będzie przysyłał wzmianki, ale ponieważ to jest właśnie sądowo-kryminalny temat... — To teraz w modzie... — wtrącił Brandt. — Tak, a u nas stało się nagle, dzięki sprawie Dornowej, niezwykle aktualne, — mówił Anczewski.
L R
— Wyobraź sobie, że kiedym tę sztukę piśał, sprawy jeszcze nie było. Nie mogłem jej przeczuć. — Masz szczęście, chłopie, ot wszystko, — powiedział Brandt. Anczewski na krótką chwilę zasępił się.
T
— Czy mam szczęście, to już całkiem inna sprawa, — powiedział powoli — ale pragnąłbym szczerze, żeby ta sztuka miała powodzenie. Włożyłem w nią bardzo wiele pracy i moich przeżyć. Boję się tylko, że sam temat dość banalny... — Ty? I banalny? Zmiłuj się, Michałku, ale to mnie aż śmieszy. Wiadomo przecież, że jesteś najoryginalniejszym z naszych autorów dramatycznych. Zarzucali ci nawet ekscentryczność... Tak, to prawda, a jednak temat sam jest banalny: sędzia śledczy zakochany jest w oskarżonej. Zdawać by się mogło, że to sam banał, zdarzający się tylko na papierze, a nie w życiu. Tylko, że mam nadzieję, że u mnie on jednak nie jest papierowy. — Oczywiście, wszystko zależy od tego, jak jest napisane, a nie co jest napisane. Weź największe arcydzieła świata i opowiedz ich treść, a będzie banał... — rzekł Brandt. — Sam nie wiem skąd naszedł mnie taki pomysł, — ciągnął Anczewski, — ale po prostu, potrzebne mi to było do pewnych koncepcji.
— Oskarżona okazuje się pewnie w końcu niewiniątkiem, białym, jak śnieg na szczycie górskim? — spytał Brandt. Wyobraź sobie, że nie... i to właśnie... — Wiesz, nie umiem sobie nawet takiej rzeczy wyobrazić w życiu, — rzekł Brandt. — Widzisz na przykład takiego faceta, jak Kaniewski, zakochanego w oskarżonej o jakieś przestępstwo? Ci ludzie mają w sobie tak zakorzeniony wstręt do przestępców, że taka sytuacja jest nie do pomyślenia. — W miłości nie ma nic, co by było podyktowane zasadami — rzekł Anczewski — oczywiście, Kaniewski jest typowym przedstawicielem prawa i trudno mi jest taką rzecz sobie wyobrazić, właśnie u niego. Ale, mój Boże, są rozmaici ludzie...
L R
Chwilę milczeli. Anczewski powiedział wreszcie, jakby kończąc rozpoczętą myśl: — Coraz mniej rozumiem z tego stosunku sędziego i Eli. Ela jest ostatnio taka smutna, taka roztargniona. Nie wiem czy słyszałeś, że dostała zamówienie od instytutu kosmetycznego na urządzenie wnętrza?
T
Powinno to było ją orzeźwić, bo tak martwiła się, że nie ma ostatnio zajęcia. Ucieszyła się, to prawda, ale zaraz potem znowu posmutniała. Jest taka niespokojna, wystraszona. Nie poznaję jej... — Trudno, mój drogi — rzekł Brandt, — człowiek musi sam przecierpieć swoje zmartwienia, zwłaszcza miłosne. Widocznie są między nimi jakieś nieporozumienia. — To mądry, miły i zajmujący człowiek ten Kaniewski, ale czy ja wiem... — Anczewski nagle otrząsnął się ze swych myśli. — No, aleja ci tu zajmuję czas, a chciałem tylko prosić o danie wzmianki o rozpoczęciu prób. — Jaki tytuł twojej sztuki? — spytał Brandt, biorąc pióro. — „Słońce w celi", taki sobie tytuł, nic nadzwyczajnego. — Nie, bardzo dobry. Wzmianka będzie pierwsza klasa. Możesz być spokojny. Może dać i twoją fotografię? Mam tam z pewnością jakąś w zapasie.
— Nie, nie trzeba, — rzekł szybko Michał, — po co straszyć ludzi swoją twarzą? Dziękuję ci bardzo, Józiu. — To ja ci dziękuję, — odpowiedział Brandt, odprowadzając przyjaciela do drzwi, — pomogłeś mi wybrnąć z tej Dornowej. A na zatłoczonych przechodniami ulicach Warszawy cienkie głosiki gazeciarzy wykrzykiwały już tymczasem: — Widzenie Dornowej z obrońcą... Widzenie Dornooo...
13.
L R
Chciwe dłonie z szelestem otwierały wielkie, jeszcze niemal ciepłe płachty gazety. Szukały wiadomości o tej, która była na ustach całej Warszawy; o Dornowej.
O piątej po południu w jednym z barów na Nowym Świecie było już zupełnie pusto. Ci, co jedli obiad, wyszli już z lokalu. Kelner sprzątnął z pustych stolików resztki jedzenia, wytarł je ściereczką i zabrał brudne naczynia.
T
Tylko jeden stolik był jeszcze zajęty. Siedział przy nim człowiek w nieokreślonym wieku, w palcie z podniesionym kołnierzem, nie golony od dłuższego czasu, z oczami głęboko wpadłymi i policzkami z lekka nabrzmiałymi. Kelnerzy pokazywali go sobie z daleka, wzruszając ramionami. Człowiek ów siedział prawie bez ruchu, z głową podpartą dłońmi i mętnym wzrokiem patrzył przed siebie. Wydawało się, że nie wie, gdzie się znajduje, kim jest i po co właściwie tu przyszedł. Przed nim na stole, z którego sprzątnięto już resztki jedzenia, stała do połowy opróżniona butelka czystej wyborowej. Człowiek w wytartym palcie nalewał co jakiś czas do kieliszka wódki, wypijał szybko, otwierając szeroko usta, tak, jak gdyby miał zamiar połknąć cały kieliszek, ożywiał się na jedną małą chwilkę, potem znowu zapadał w stan apatii i zobojętnienia. Gdy butelka była już pusta a nieznajomy zastanawiał się przez chwilę, co ma teraz zrobić, i uczynił nawet nieokreślony ruch, aby zawołać kelnera, do baru weszło dwóch ludzi. Jeden z nich był w starszym wieku, miał w każdym razie
pięćdziesiąt parę lat. Wyglądał trochę na Rosjanina. Brodę miał długą, od dawna nie strzyżoną, włosy bardzo potargane, ale bujne. Drugi był o wiele młodszy, porządniej ubrany. Zobaczywszy samotnego gościa przy stoliku, podeszli do niego i z serdecznością potrząsali mu rękę. — Panie Franciszku, witamy, witamy. Co za spotkanie. Pan już dawno tu? Franciszek Przybosz popatrzył na nich mętnym wzrokiem. — Ja? A tak, dawno, dawno. Siedzę sobie. Właśnie już chciałem pójść. — Napijemy się. Ja stawiam — powiedział młody człowiek. — Ugoda! — zawołał brodacz, wyglądający na Rosjanina. — Napijemy się. Kelner!
L R
Kelner podbiegł i wysłuchał zamówienia. Za chwilę na pustym stoliku pojawiły się butelki i kieliszki.
T
Młody człowiek, najbardziej ożywiony z całej trójki, nalewał, mieszał, podawał. Po upływie pół godziny towarzystwo ożywiło się bardzo. Co chwilę rozlegały się jakieś okrzyki, wznoszono wiwaty. Brodacz bełkotał coś niewyraźnie pod nosem. Franciszek Przybosz ożywił się również widocznie. Jego mętne spojrzenie nabrało zupełnie innego wyrazu. Oczy zaczęły mu błyszczeć, na nabrzmiałych, ziemistych policzkach ukazały się mocne rumieńce. Wiele już razy usłużny kelner zabierał puste butelki i stawiał nowe, pełne. Na twarzach trzech towarzyszy widać było zadowolenie. Wzrokiem pełnym pożądania i radości patrzyli na pełne butelki, które za chwilę mieli wypróżnić, aby znowu prosić o nowe. Było już po ósmej i bar zaczął się zapełniać nowymi gośćmi, kiedy trzej towarzysze postanowili wreszcie zapłacić i opuścić lokal. Płacił najmłodszy i najprzyzwoiciej wyglądający. Goście, którzy właśnie przyszli do baru, patrzyli na nich z ciekawością i lękiem. Jakaś pani, towarzysząca wysokiemu oficerowi, trąciła go w ramię i powiedziała głośnym szeptem: — Patrz, jacy pijani. Ledwo się trzymają na nogach. Na ulicy było już ciemno. Z trudem trzymając się na nogach, poszli wszyscy trzej w stronę Alei Jerozolimskich. Najgorzej było z brodaczem. Chwiał się na
nogach, w głowie kręciło mu się tak bardzo, że gdyby nie młody człowiek, który go podpierał, dawno już byłby się zwalił na bruk. — Dokąd pójdziemy? — zapytał Przybosz. — Najpierw trochę się przejdziemy. Powietrze dobrze zrobi „generałowi" — powiedział młody człowiek. „Generał", o którym była mowa, istotnie jak gdyby przyszedł do siebie. Chód jego stał się trochę pewniejszy i oczy nabierały przytomniej- szego wyrazu. — Chodźmy na Mokotów — zaproponował Przybosz. — Zjemy kolację. Zgodzili się szybko. Zawołano dorożkę. Wszyscy trzej usadowili się na górnym siedzeniu i dorożka wolno ruszyła w stronę Mokotowa.
L R
Było już po północy, kiedy ci sami trzej towarzysze i jeszcze paru innych, w równie zniszczonych płaszczach, opuszczali następny bar. Szli, hałasując na całą ulicę, gestykulując, kłócąc się, śpiewając, przekrzykując się wzajemnie.
T
Padał drobny deszcz. Mokre krople wpadały za kołnierz płaszcza Franciszka Przybosza. Te drobne, mokre kropelki trzeźwiły go na chwilę. Wtedy wstrząsał się, przechodził go jakiś zimny, nieprzyjemny dreszczyk. I jeszcze wyżej podnosił kołnierz wytartego palta. Jakieś dziwne, pogmatwane uczucia i strzępki myśli przechodziły przez jego umęczoną, słabą głowę. Chwilami postanawiał w duchu, że pójdzie już do domu i położy się wreszcie do łóżka. Że zacznie nowe życie. Ale po chwili wszystko to gdzieś ginęło, nikło. Wszystkie dobre chęci kryły się gdzieś daleko. Pozostawali jedynie towarzysze pijatyki. Nieustanne pragnienie, które musiał zalewać. Jakiś lęk, coś, co kazało mu dalej pić, i o wszystkim zapominać. Ktoś krzyknął, że pojadą teraz na Gnojną. Nie oponował. Dał się wsadzić do taksówki. I kiedy ruszyli, gdy poczuł mdłości i dziwny skurcz żołądka, przypomniał mu się nagle wieczór na wsi, mała lampka naftowa, siostra... Potem jeszcze jakieś dawniejsze sceny... Przez jedną króciutką chwilę, tak krótką, jak mrugnięcie powiek, pomyślał o matce. Jej imię przebiegło mu jak błyskawica przez głowę. Taksówka zatrzymała się.
— Wysiadamy, profesorze! — ryknął mu ktoś nad uchem. Wysiadł posłusznie. Deszcz lał strumieniami. *
* *
Nie ma chyba procesu, który by zachodził tak niepostrzeżenie dla tego, który mu podlega, jak proces przemiany z tak zwanego przyzwoicie wyglądającego człowieka w obdartusa i zdeklasowanego biedaka.
L R
Wystarczy nie oddać kilkakrotnie butów do szewca, tylko łatać je domowym sposobem za pomocą tektury, czy papieru, nie odprasować ubrania, nie czyścić plam, golić się zamiast codziennie raz na kilka dni, a potem raz na parę tygodni, by dojść do stanu, w którym służąca otwierając drzwi, zamelduje zamiast „Jakiś pan przyszedł" z pewnością „Jakiś człowiek tam czeka". Taką stopniową przemianę z „pana" w „człowieka" przeszedł Franciszek Przybosz.
T
W ciągu kilku zaledwie miesięcy z nieco zaniedbanego inteligenta stał się straszącym swym wyglądem włóczęgą, jednym z tych, o których przyzwoity człowiek mówi, że nie chciałby się z nim spotkać sam w ciemnej ulicy. Zaczęło się od...
Gdy Franek Przybosz usiłował przypomnieć sobie od czego się zaczęło, myśli zaczynały mu się mącić i rezygnował z tego wytłumaczenia. Wiedział, że wszystkiemu winna była ta nieszczęsna wódka, ale wiedział także, że nie zaczęło się od wódki, tylko przeciwnie, wódka miała być ratunkiem przed czarnymi myślami. Było to jednak okropnie błędne koło, z którego nie widział wyjścia. Tam, u siostry w Moranach siedząc pod bieloną ścianą chaty chłopskiej w ciepłych promieniach słońca, myślał niekiedy , że wszystko się zmieni na lepsze. Wyobrażał sobie wtedy, że nigdy już nie wróci do miasta, do ohydnych knajp i barów, że nie da się nigdy pociągnąć „na jednego", że będzie unikał wszystkiego,
co było zgubą w jego biednym życiu. Myślał wtedy z rozrzewnieniem i tęsknotą o pracy i arkusiki równo naciętego papieru, pokrytego formułami fizycznymi i wynikami doświadczeń, laboratorium, lśniący metal tajemniczych przyrządów — wszystko to wydawało mu się rajem. Ale potem przyszedł powrót do miasta i znowu zaczęło się wszystko od początku. Nadeszło to, czego się podświadomie od dawna obawiał: straszliwa kompromitacja wobec słuchaczy, dymisja, koniec. Nie, nawet nie to było najgorsze. Tylko właśnie owo raptowne stoczenie się, które nastąpiło potem. Szatańskie koło zamknęło się wokół niego. Od chwili ostatniego swego wyjazdu z Moran Franek nie myślał nawet o powrocie do siostry. Postanowił nie zobaczyć jej już nigdy. Czuł, że jest bezpowrotnie zgubiony i nie chciał jej kompromitować.
L R
„Niechże idzie sobie swoją drogą — myślał — niech uczy dzieci i wyjdzie za mąż za jakiegoś poczciwca ze wsi. Moja obecność może jej tylko w życiu zaszkodzić". W tym czasie zaczęło się dla niego ostateczne już staczanie się coraz to niżej.
T
Pozbawiony nawet skromnych dochodów, jakie dawała mu asystentura, wykluczony z koła swych przyjaciół i znajomych, którzy byli świadkami jego kompromitacji, odcięty był od wszelkich zarobków. Życie ciągnęło się przed nim, jak straszna pusta droga, u której wylotu nie czekało go nic, zupełnie nic. Jedno już tylko lekarstwo miał na zapomnienie, jeden środek, po którym nieprzytomny zasypiał twardym, kamiennym snem bez marzeń. Toteż szczęśliwy czuł się tylko w tej chwili, kiedy ktoś z nowych jego „przyjaciół" brał na siebie ciężar finansowy ^stawiania", owego błogiego rajskiego lekarstwa. Franek od dawna już musiał opuścić swój pokój, który zajmował na jednej z ulic śródmieścia w czasie, gdy był poważnym kandydatem na profesora fizyki. Jeszcze przed ostatnim wyjazdem do Moran zlikwidował to mieszkanie. Po powrocie od siostry wynajął sobie pokój u jakichś ubogich ludzi w hałaśliwym podwórku odrapanej kamieniczki na Tamce. Pokój ten, a raczej nora, w której stało nigdy nie zaścielane łóżko i koślawy stół, oraz walizki Franka, był zawsze duszny, pełen krzyków, dolatujących z przeludnionego mieszkania jego gospodarzy i swądu kuchennego z podwórka. Franek bywał tu zresztą rzadkim gościem.
Przywleką! się stale pijany, po to by w ubraniu rzucić się na łóżko, a nazajutrz rozpoczynać na nowo swą straszną wędrówkę po mieście. Ostatnia wędrówka z „generałem" i jego towarzyszem trwała pełne trzy doby. Gdy Franek obudził się na swym łóżku po powrocie z tego koszmarnego spaceru, głowa bolała go nieznośnie, a w ustach czuł smak piołunu. Niejasno czuł, że ktoś jest w pokoju. Dopiero po dłuższej chwili podniósł obolałe powieki i zobaczył stojącą przy łóżku właścicielkę mieszkania. Miała wygląd bardzo groźny. — Panie Przybosz — powiedziała — my już dłużej nie chcemy pana trzymać. Nie mamy przytułku dla pijusów. Pan się uchlejesz co dzień, jak nieboskie stworzenie, a o komornem to nie pamiętasz. My jesteśmy biedni ludzie i za pokój należy nam się od pana już za trzy miesiące, a grosza na oczy nie widzimy...
L R
— Dobrze, już dobrze, moja pani — powiedział Franek błagalnym głosem. — Nie widzicie, że jestem chory? Jak mi przejdzie ból głowy, wyjdę na miasto, znajdę pieniądze i zapłacę co do grosza. Ile to się należy? — Umówiliśmy się na 20 złotych miesięcznie, to będzie 60 złotych. A co do znalezienia pieniędzy na ulicy, to nie mnie oczy mydlić. Pieniądze mają być i koniec... A jak nie, to jednego dnia pan Franciszek znajdzie swoje rzeczy w bramie. Innego sposobu z panem nie ma.
T
Wyszła, trzaskając drzwiami.
Franek przeciągnął się na łóżku. W uszach czuł szum. Głowa bolała go piekielnie. Było mu niewypowiedzianie smutno. Przymknął oczy. Zobaczył na krótką chwilę wysokie malwy, kołyszące się w słońcu poranka pod białą ścianą. Ale za oknem padał strumieniami deszcz i na ten widok Franek zadrżał. „Nie... nie myśleć... o niczym nie myśleć... zapomnieć..." Przytulił twarz do poduszki, z której wydzielał się duszny zapach stęchlizny. Mimo jego woli cisnęły mu się do głowy obrazy, które chciał wypędzić raz na zawsze. Zerwał się z łóżka na równe nogi. Otworzył walizkę, stojącą na podłodze pod oknem, i wyjął z niej butelkę. Spojrzał pod światło: było w niej jeszcze trochę płynu mieniącego się z lekka fioletową barwą. Nie szukając kieliszka, przycisnął butelkę do ust i pił chciwie...
*
* *
Mieszkańcy dzielnicy Wolskiej znali wszyscy dobrze bar „Pod Różą". Był to lokal na ulicy Chłodnej. Jednocześnie bar i dancing. Stali bywalcy tego lokalu wiedzieli dobrze, że po północy przy dźwiękach orkiestry odbywają się tu tak zwane produkcje i tańce, które trwają aż do białego rana. Ten ponury nieprzyjemny lokal, odpychający złym smakiem tandetnych ozdób, przypominał swą brzydotą ohydne pocztówki z mydlarni, szpetotę podrzędnych hotelików.
L R
Pierwsza najważniejsza izba baru była obszerna, zadymiona, pachnąca kiepską fryturą. W drugim pokoju, sąsiadującym z główną izbą, stała zielona, pluszowa, mocno wytarta kanapa. Nad kanapą wisiał wielki obraz w złoconej ramie, przedstawiający nagą nimfę, leżącą na zielonej trawie nad brzegiem błękitnej, jak farbka wody, a nad nią pochylonego rycerza w zbroi. Za tym pokojem, tzw. gabinecikiem, mieścił się jeszcze jeden mały pokoik, „garderoba", gdzie „artystki", produkujące się w barze przebierały się i szminkowały przed występem.
T
Dochodziła już północ. Bar pełen był ludzi. Goście zdążyli już sobie podjeść i napić się. Nastrój panował ożywiony. Oczekiwano występów. Punktualnie o dwunastej drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się i przy akompaniamencie muzyki wbiegła w pląsach jakaś mizerna osóbka, pół naga, ubrana w kolorowe bibułki, imitujące rybią łuskę. Była to ulubienica baru, zwana przez stałych bywalców „Lucy". Głośne oklaski powitały jej pojawienie się na scenie. Chwytano ją za ręce, wykrzykiwano jej imię. Dziewczyna wyrywała się z uśmiechem. — Proszę mnie zostawić w spokoju. Była to drobna, mizerna dziewczyna o włosach ufarbowanych na jasnożółty kolor, opadających w lokach aż po ramiona. W rzeczywistości nazywała się Lut-
ka i mieszkała wraz z matką, praczką w małym pokoju na Starym Mieście. W barze „Pod Różą" zarabiała co wieczór nędzne grosze, zabawiając tańcem i śpiewem pijaną, rozbawioną publiczność. Największym jej marzeniem było zostać girlsą w jakimś musie hallu w śródmieściu. Kariera girlsy była dla niej czymś niedościgłym i wymarzonym. Ale na razie były to tylko marzenia. Lutka Kożuch, zwana w barze „Pod Różą" Lucy, skończyła taniec syreny, przyjęty przez łaskawą, łaknącą zabawy, publiczność, huraganem oklasków. Potem znikła za drzwiami sąsiedniego pokoju, by po chwili znowu ukazać się i zaśpiewać ochrypłym głosem piosenkę na melodię sentymentalnego tanga, przeboju sprzed dwu lat.
L R
Gdy skończyła i kłaniała się publiczności, jeden ze stałych bywalców podbiegł do niej, i, silnie chwyciwszy ją za rękę, przyciągnął do swego stolika. Dziewczyna wyrwała się, chcąc zniknąć za drzwiami sąsiedniego pokoju, ale wyciągnięto ją na środek izby i siłą zawleczono do stolika. Przy stoliku siedziało trzech drabów. Wszyscy byli zalani, tak, że słowa z wielkim trudem wydobywały się z ich ust. Dziewczyna spojrzała na nich i wzrok jej zatrzymał się na niedokończonej porcji wieprzowiny z kapustą i kuflu piwa.
T
Była bardzo głodna i na widok mięsa i chleba, oczy jej zabłysły. — Lucccy, pieszczotko mała, ch-chodź tu do nas, ppprzybliż się... — wołał olbrzymi tęgi chłop, który wypijał piwo z wielkiego kufla. — A możeś głodna? — zapytał drugi, widząc jej chciwe spojrzenie. — Tak — odpowiedziała krótko. Za chwilę na stole pojawiła się kiełbasa, chleb piwo. „Artystka" nie dawała się długo prosić. Chciwie, prędkimi, niecierpliwymi ruchami zmiatała z talerza, nie zwracając żadnej uwagi na obecnych. Dopiero, kiedy skończyła i otarła usta, spojrzała na nich uważniej. Trzeci z nich siedział nieruchomo i nie powiedział przez cały czas ani jednego słowa. Od czasu do czasu chwytał za butelkę i z gorączkowym pośpiechem wypróżniał kieliszek.
Dziewczyna przyjrzała mu się uważnie. Miał zniszczone ubranie, wytarte na łokciach, brudny kołnierzyk, obszarpaną koszulę i przekrzywiony, obdarty krawat. Twarz, od dawna nie goloną, pokrywał ciemny, gęsty zarost. Spojrzała na jego oczy. Były duże i czarne, głęboko osadzone i tak bardzo smutne, że dziewczynę zdjęła nagła litość. Wiedziała, że był pijany, że spojrzenie jego było mętne i nieprzytomne. Ale coś, co go wyróżniało od jego towarzyszy, przykuwało jej uwagę. Jego delikatne ręce, inteligentny wygląd, wyraz oczu — wszystko to budziło w niej litość i zainteresowanie. Intuicją kobiecą wyczuła w nim jakąś wielką tragedię. Człowiek podchwycił jej spojrzenie. Spostrzegł, że go obserwuje. Patrząc wciąż nieprzytomnie przed siebie, dotknął delikatnie i ostrożnie jej ramienia.
L R
Na sali odbywały się w dalszym ciągu produkcje. Dwóch jegomoś- ciów, przypominających swymi purpurowymi nosami klownów w cyrku, prowadziło ożywioną rozmowę o kryzysie i bezrobociu. Każdy dowcip przyjmowany był ogólną wesołością i rykami śmiechu. Dwie tylko osoby nie zmieniły wyrazu twarzy: Lucy, tancerka i Franciszek Przybosz, doktor filozofii, były docent. Oboje byli smutni. Nastawiono wielki gramofon z trąbą. Właściciel baru podszedł do dziewczyny, rozkazując, aby zaczęła zapraszać panów do tańca.
T
Wstała posłusznie i z przymuszonym, zawodowym uśmieszkiem, przyklejonym do ust, zbliżyła się do sąsiedniego stolika. Za chwilę tańczyła, obejmując swego partnera chudym ramieniem. Przybosz obserwował ją podczas gdy tańczyła. Pary, wirujące dookoła sali, rozdzielały ich spojrzenia. Po chwili Lucy wyłaniała się na nowo. Uśmiechnęła się do niego blado. „Jaka chuda", myślał Przybosz, patrząc ze współczuciem na plecy tancerki Lucy, drgające w tańcu. „Jakie to straszne, co noc tu przychodzić, zamiast spać spokojnie w łóżku". A po chwili pomyślał z przerażeniem: „Ale po co właściwie ja tu przychodzę, przecież mnie za to nikt nie płaci? Po co ja... po co...?" Myśli mu się mąciły. Pary wirowały dokoła niego. Widział spocone czerwone twarze mężczyzn, nagie plecy kobiet, nagie ramiona. Migały mu nogi w grubych butach, w lakierkach, w taniutkich prunelkach, słyszał śmiech, szum rozmów, i
wciąż ta muzyka, ta przeklęta muzyka. Zamknął oczy. Nawet z zamkniętymi oczyma widział wciąż wirujące pary, butelki, ach, ile butelek... Jego towarzysz głośno chrapał, opierając głowę na brudnym stoliku. Przybosz ocknął się, kiedy ktoś dotknął delikatnie jego ramienia i czyjś głos zapytał szeptem: — Czy pan śpi? Podniósł głowę. Koło niego stała Lucy. Włosy miała potargane, suknia spadała jej z jednego ramienia, odsłaniając nasadę chudej, obwisłej piersi. Jaskrawo pomalowane kolory na wychudłej twarzy starły się. Była bardzo blada, twarz jej miała odcień zielonkawy. — Pan spał? — spytała po raz drugi.
L R
— Ja? Nie... trochę się może zdrzemnąłem.
— Już czas na mnie do domu — powiedziała dziewczyna. Grubas, który chrapał, obudził się także i wrzasnął ,na kelnera: — Płacić, do cholery, płacić chcę!...
Kelner przybiegł i zaczął obliczać rachunek.
T
— Płacę za ciebie, stary karawaniarzu, „profesorze", znaj pana! — zawołał do Przybosza. Tamten nie odpowiedział ani słowa. Wtedy grubas pochwycił Lucy za rękę i pomimo jej protestów, posadził sobie na kolanach, przytulając ją coraz bardziej do swej potężnej piersi. — Zostaw dziewczynę — powiedział cicho Przybosz. — Nie zostawię. Co tobie do niej, ty psubracie, karawaniarzu. Co ty się na dziewczynach znasz? — Zostaw dziewczynę — powtórzył trochę głośniej Przybosz. Grubas zaśmiał się hałaśliwie i coraz mocniej przyciskał Lucy, kładąc swą potworną grubą łapę za jej chudy dekolt.
Przybosz zerwał się z krzesła i zamierzył się na grubasa, próbując wyswobodzić z jego ramion dziewczynę. Ale nagle poczuł straszliwy cios, wycelowany pomiędzy oczy i przewrócił się na brudną, zaśmieconą podłogę baru, tracąc przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył, że leży na zielonej pluszowej kanapie. Przy nim nie było nikogo. Głowa bolała go nieznośnie. Przez chwilę leżał bez ruchu. Kiedy się poruszył i dotknął czoła, spostrzegł, że ma na czole kompres. Ktoś mu położył na czole zwilżoną chustkę do nosa. Za chwilę drzwi się uchyliły cicho i do pokoju weszła Lucy. Kolory na twarzy zmyła już zupełnie. Była blada. Włosy schowała pod włóczkowy beret.
L R
— No, jakże się pan czuje? — spytała. — Zdzielił pana porządnie. To nie dla pana, niech się pan tu więcej nie włóczy. Po co to panu? Od razu zmiarkowałam, że pan musi być lepszy człowiek. Po co pan tyle wódki pije? To nie dla pana. To ta wódka tak człowieka gubi. — To ta wódka, ta wódka — powtarzał bezmyślnie Przybosz. — Chodźmy do domu — zaproponowała dziewczyna. — Już piąta rano. Muszę już wracać. Gdzie pan mieszka?
T
— Na Tamce.
— To pójdziemy razem. — Tamtych już nie ma? — Wszyscy poszli.
Wyszli do pierwszej izby. Brudna posługaczka sprzątała zaśmieconą podłogę. Krzesła stały na stołach, okna były otwarte. Szary ranek kłócił się ze światłem lamp. Wyszli na ulicę. Owionął ich ostry chłód jesiennego poranka. Naokoło było pusto. Szli ulicą Chłodną w stronę kościoła Karola Boromeusza. — Boli pana jeszcze? — spytała dziewczyna.
Zamiast odpowiedzi, Przybosz wybuchnął płaczem. Płakał, jak małe dziecko, zawodząc, ramiona w wytartym palcie trzęsły mu się od spazmatycznego płaczu, z oczu płynęły strumienie łez. — Jestem skończony... skończyłem się... Jesteś dla mnie dobra... nikt już... więcej nikt... — Niech się pan uspokoi, panie — mówiła bezradnie, dotykając jego ramienia. — Policjant usłyszy, zwróci na nas uwagę. Co panu jest? Czy nie ma pan nikogo na świecie? Ba ja mieszkam z matką. Ojca to wcale nie pamiętam. Odszedł, jak miałam rok. Matka pierze po domach. Może pan kogoś zna, co by mnie na girlsę zaproponował, bo tu już nie chcę więcej pracować. Przybosz, zupełnie nie zwracając uwagi na jej słowa, mówił, jak gdyby sam do siebie:
L R
— Nikogo nie mam, nikogo... Siostra już mnie pewnie wyklęła... Jak wyjechałem z Moran, z cukrowni, będzie już pół roku, nie odezwałem się do niej wcale. Ona tam jest nauczycielką. Męża nie ma, nikogo nie ma, tylko mnie jednego... Dobrze mi tam u niej było, cicho, dobrze... Ale już wrócić nie mogę... Dziewczyna słuchała uważnie.
— Niech się pan prześpi, odpocznie, a jutro już coś wymyślimy
T
— mówiła, jak do małego dziecka.— No, już na mnie czas. Tu skręcam. Sama pójdę, zawsze sama chodzę. Pożegnała go na Placu Teatralnym, oddalając się szybko w kierunku Podwala. Przybosz poczłapał dalej. Było już po szóstej, kiedy ledwie żywy, znalazł się przed bramą na Tamce. Otworzyła mu dozorczyni. — Nie ma pan po co już chodzić do mieszkania. Rzeczy tutaj — powiedziała, pokazując na kupę rzeczy, leżących w bramie na ziemi. — Eksmisja — dodała obojętnie. *
* *
A tymczasem w Moranach życie płynęło swoim trybem. Na pozór nic się nie zmieniło. Ani we dworze, ani we wsi. W małych ogródkach i sadach błyszczały w bladym słońcu jesiennym malwy, astry i georginie, lśniły złociste słoneczniki, pachniała rezeda. Tymi jesiennymi kwiatkami, ostatnią pamiątką lata, przystrajali wdzięczni uczniowie pokój ukochanej pani nauczycielki. Hanka Przyboszówna, cicha, niestrudzona pracowniczka, wiodła wciąż swoje spokojne życie. Rano zrywała się wcześnie. Sprzątała swą izbę, słała łóżko, ozdobione haftowanymi poduszkami. Potem podlewała kwiatki, stojące w doniczkach na oknie i szła do szkoły, po drodze wstępując do kościoła.
L R
Po skończonych zajęciach zjadała obiad, słuchała radia, czytała. Nikt z tych, kto obserwował tę dziewczynę, żyjącą przykładnie, jak Pan Bóg przykazał, nie domyślałby się, jaka pod tym pozornym spokojem kryła się burza, ile niepokoju, udręki, nurtowało jej umęczoną duszę.
T
Na próżno zapytywała listonosza, czy nie było do niej listu, na próżno jeździła na pocztę i zadręczała urzędnika pytaniami. Listu nie było. Nie wiedziała, co się stało z bratem. Roiły się jej najokropniejsze rzeczy. Chwilami miała pewność, że już nie żyje. Przecież to niepodobieństwo, żeby nie dał znaku życia od pół roku. Przecież wie, że się o niego niepokoi. Śnił się jej po nocach, jako mały chłopak, ukochany braciszek, taki, jakim był w domu u matki, kiedy się nim opiekowała i uczyła go. — Teraz cię już nie puszczę — mówiła do niego we śnie. — Zostaniesz już na zawsze u mnie w Moranach. — Ale zaraz potem budziła się zlana potem, siadała na łóżku i myślała z rozpaczą, że to tylko sen. Że jego nie ma. Wysłała listy na wszystkie strony. Do Warszawy, gdzie dawniej mieszkał, do Małopolski do ich rodzinnego miasteczka. Po paru tygodniach dostała odpowiedź, że nic nie wiedzą o Franciszku. Nie widzieli go już od paru lat. „Gdyby umarł, to bym się chyba dowiedziała", myślała, pocieszając sama siebie. Ale chwilami nie wiedziała już sama, co jest gorsze: śmierć, czy takie życie, jakie zapewne gdzieś tam prowadzi na pijatyce i poniewierce.
A tymczasem liście na drzewach żółkły coraz bardziej. Przy silniejszym powiewie wiatru spadały na ziemię kłujące, jak jeże, zielone skorupy kasztanów, z których dzieci wyłuskiwały szybko i chciwie błyszczące brązowe kule, przypominające zupełnie nowe, ani razu nie noszone żółte buty. Gdy słońce się kryło i deszcz zaczynał padać, zdawało się, że jesień owładnęła już bezpowrotnie światem. Ale, gdy tylko pokazywały się promienie słońca, gdy nitki babiego lata połyskiwały w jasnym, ciepłym powietrzu, posępna smutna jesień uciekała znowu gdzieś daleko. We dworze w Moranach nic się nie zmieniło. Wciąż było smutno i cicho. Pani Gorzecka wróciła właśnie z Warszawy, gdzie nie udało jej się wprawdzie zobaczyć z synem, gdyż śledztwo wciąż było jeszcze nie ukończone, ale porozumiała się z nim listownie i posłała mu do więzienia jego ulubione przysmaki.
L R
Kto chciał, czy nie chciał, musiał wysłuchiwać listu Edwarda Gorzeckiego. Stara matka pokazywała go wszystkim i odczytywała bez końca, płacząc i roztkliwiając się nad dolą nieszczęśliwego syna.
T
— No, niech droga pani sama powie — mówiła do sąsiadek, które przychodziły do niej w odwiedziny pocieszać ją — niech no pani powie, czy nie wszystko się przeciwko mojemu dziecku sprzysięgło. „Mamo — pisze mi. — Mamo, to nie ja zabiłem, wszystko świadczy przeciw mnie, ale ja jestem niewinny. Żaden Gorzecki nigdy nie splamił się zbrodnią. To jakiś okropny zbieg okoliczności..." — Ja mu wierzę — kończyła z płaczem. — Wierzę memu dziecku. I mój mąż nieboszczyk w niebie wie także, że jego dziecko niewinnie posądzono... Sąsiadki słuchały, kiwając ze współczuciem głowami. Ale po cichu między sobą szeptały, że to nie całkiem pewne, czy Gorzecki jest niewinny. — Już on tam palce maczał w tej zbrodni. On i jego kochanka, Dornowa — mówili niektórzy. Większość twierdziła jednak inaczej. Ci, co znali bliżej Domową, służba (z wyjątkiem Pękalanki), ludzie z folwarku, sąsiedzi, którym wyświadczyła liczne przysługi, twierdzili kategorycznie, że Dornowa nie miała nic wspólnego ze zbrodnią. Przysięgali, że jest niewinna. Co do Gorzeckiego mieli już pewne zastrzeżenia.
Każda wzmianka w gazecie o procesie Joanny Dornowej, była skwapliwie czytana i komentowana przez mieszkańców Moran.
L R
Hanka Przyboszówna należała do zażartych obrończyń Joanny Dornowej. Co do Gorzeckiego wstrzymywała się od zdania. Widziała go tylko raz jeden. Kiedyś, wielokrotnie zapraszana przez miłą panią Dornową, wybrała się wreszcie pewnego zimowego popołudnia do dworu w Moranach. Śnieg padał gęsty i nauczycielka przyjechała saniami gospodarza, u którego mieszkała. Pamięta, że przyjęto ją bardzo serdecznie, że poczęstowano ją świetnymi konfiturami i ciastkami. Sam pan dziedzic, tragicznie zmarły Marian Dorn, również wyszedł przywitać się z nią i zamienił parę grzecznych słówek. A pani Joanna rozmawiała z nią długo i obszernie o jej pracy w szkole, o książkach, które czytała, o tym, co ją interesuje. Był tam także Edward Gorzecki. Nie rozmawiał z nią wcale. Ukłonił się jej tylko z daleka i szybko cofnął się do drugiego pokoju. Pamięta też, że nie spodobał jej się wcale. Wydał się jej typowym okazem miejskiego życia. „Laluś, goguś" — pomyślała wówczas gniewnie. Jego nieposzlakowany garnitur, upomadowana głowa, nieskazitelny przedziałek, wszystko to przejmowało ją niechęcią. Przyboszówna lubiała ludzi prostych i szczerych. Być może, że ta niechęć do Gorzeckiego wywołana była właśnie trochę lekceważącym stosunkiem jego do niej. Tak już bowiem bywa na świecie, że nie lubimy tych, którzy nie zwrócili na nas uwagi.
T
Pamięta także, że stanąwszy w progu, wywołał panią Joannę, która wróciwszy po chwili, stała się jak gdyby nieobecna, niespokojna i wyraźnie pragnęła się już pozbyć Hanki, choć wrodzona uprzejmość nie pozwoliła jej tego okazać. Ale Hanka Przyboszówna odczuła to natychmiast. Rozmowa przestała się kleić i dziewczyna wkrótce potem pożegnała się i odjechała. Od tej chwili czuła się wobec tego człowieka trochę poniżona, chociaż nigdy go już więcej nie widziała. Siedząc na łóżku i czytając wzmiankę o śledztwie, prowadzonym przez Kaniewskiego, rozmyślała nauczycielka nad tragicznym splotem okoliczności, towarzyszących zbrodni w Moranach, gdy wtem obudził ją z zadumy wesoły głos listonosza: — List dla pani, panno Hanko! — List do mnie?
Hanka Przyboszówna w jednej chwili była na nogach. „To od niego, od niego, nareszcie". Schwyciła kopertę. Pierwsze uczucie, jakie ją ogarnęło, to było rozczarowanie. To nie jego pismo. To nie od niego. Koperta była cienka i tania. Z tych najtańszych, przez które prześwieca papier. Drugie uczucie, jakie ogarnęło Hankę, to niepokój. „To jakaś wiadomość o nim, stało się jakieś nieszczęście". Spojrzała na adres. Napisany był dziecinnym, niewprawnym charakterem pisma. Wielmożna pani Przyboszówna, nauczycielka Morany, Cukrownia. Rozerwała kopertę. Arkusik papieru był liniowany i zapisany tymi samymi niezdarnymi kulfonami.
T
L R
Szanowna pani, ośmielam się pisać do pani, chociaż pani nie znam. Ale brat pani mówił, że pani jest nauczycielką w Moranach i że pani go bardzo kocha. Mnie jego żal, ja go poznałam w barze pod „Różą ", gdzie tańczę co wieczór. Tam on przychodzi i upija się ciągle. Ja poznałam od razu, że on jest inny i lepszy. Niech go pani ratuje, on zginie marnie. Ciągle pije, z nim źle bardzo. Niech pani przyjedzie i przyjdzie do mnie na Chłodną do baru „Pod Różą". Niech się pani nie gniewa, że ośmielam się pisać do nieznajomej. Lucyna Kożuch.
Hanka przeczytała list i przez długą chwilę pozostała bez ruchu z listem w ręku. „A więc żyje, jest tylko tak już z nim źle, że taka dziewczyna się nad nim lituje i chce go ratować. A więc już do tego doszło". Nie była w stanie zebrać myśli. Ona, wzorowa pracownica, systematyczna, pilna, prowadząca życie podobne do wskazówki zegarka, została nagle wytrącona z równowagi. Przez jedną chwilę przeleciało jej przez głowę: „A więc niezupełnie o mnie zapomniał, więc o mnie myśli, więc opowiadał tej..." Zarzuciła na siebie płaszcz i w mgnieniu oka wybiegła na dwór. „Dokąd pójść? Kogo się radzić?", myślała z przerażeniem.
Mżył drobny jesienny deszczyk. Podniosła kołnierz płaszcza i nie zwracając uwagi na to, że była bez kapelusza i że deszcz moczył jej włosy, popędziła przed siebie. Zatrzymała się dopiero przed małym parterowym domkiem i nieśmiało zadzwoniła do drzwi wejściowych. Otworzyło jej jakieś dziecko, które pocałowała w czoło i spytała o matkę. — Mama jest w domu, zaraz wyjdzie! — zawołała może ośmioletnia dziewczynka i pobiegła w głąb mieszkania, wołając: — Mamo, mamo, panna Hanka przyszła do ciebie! Za chwilę do małego, przytulnego pokoiku, umeblowanego białymi, prostymi drewnianymi meblami, o ścianach ozdobionych kilimami, weszła otyła, przysadzista kobieta, żona jednego z urzędników cukrowni, matka trojga dzieci.
L R
— A, panna Hanka, bardzo się cieszę — zaczęła, wyciągając rękę na powitanie, ale po chwili, spojrzawszy na Hankę, zapytała przestraszona: — Czy się coś stało, panno Hanko? Strasznie pani blada. Czy jakaś zła wiadomość? Hanka usiłowała się uśmiechnąć.
T
— Nie, nie, nic takiego okropnego. Miałam tylko wiadomość o bracie. Pisano mi, że jest chory. Więc właśnie chciałam pani powiedzieć... że chcę jechać do Warszawy. — Niech pani siada, panno Hanko. Niech się pani uspokoi. Przecież to chyba nic groźnego? Czy piszą pani, co mu takiego się stało? — Owszem... to jest właściwie nie... dokładnie nie piszą... tylko, że chory... żebym przyjechała... — Ależ rozumie się... niech pani jedzie... I to zaraz, natychmiast. Zaraz przyniosę rozkład jazdy. Niech pani chwileczkę poczeka... Czwarta czterdzieści... To już za późno. O, siódma dwanaście. Będzie pani w Warszawie o dziewiątej i pół wieczorem. Akurat pani zdąży na siódmą, prawda? Przyboszówna podziękowała jej wzruszona i prędko poszła do domu. Szybko wrzuciła do płóciennej walizki najpotrzebniejsze rzeczy. Ona, taka porządna i systematyczna, kiedy wyjeżdżała na wakacje, pakowała się już tydzień
przedtem, teraz wrzucała wszystko w nieładzie: szczotkę do zębów, bieliznę, ręcznik. Na samym końcu wyjęła z szafy odświętną, najlepszą czarną sukienkę i także włożyła do walizki. Gospodarz, który ją wiózł na stację, był bardzo zdziwiony, że pani nauczycielka tak niespodziewanie jedzie do Warszawy. Dopiero kiedy się dowiedział, że brat chory, uspokoił trochę swoją ciekawość. Kiedy pociąg ruszył i blada twarz Hanki znikła mu sprzed oczu, gospodarz wsiadł na bryczkę, i poganiając konie, mruczał sam do siebie: — Biedaczka, lepiej byłoby, gdyby ten brat umarł, a tak wyciągnie od niej każdy grosz...
L R
A Hanka, skulona w kącie wagonu, siedziała bez ruchu, zapatrzona w jesienne, puste pola, drobny deszczyk, drzewa ścigające się ze słupami telegraficznymi i myślała wciąż o jednym i tym samym: „Jak mnie przyjmie, co mi powie, kiedy mnie zobaczy? I co ja mu powiem?". O dziewiątej ściągnęła walizkę z siatki, zapięła płaszcz i z bijącym sercem czekała na korytarzu.
T
Za szybami zaczęły się ukazywać obdrapane przedmieścia Warszawy. Oto już pierwsze domy Alei Jerozolimskich. — Warszawa! — zawołał konduktor. Popychana przez cisnących się do wyjścia ludzi, wśród krzyków powitań, wołania tragarzy, wyskoczyła na peron, dźwigając walizkę. „A więc jestem w Warszawie", pomyślała z ciężkim sercem. „Jakże mi smutno".
14.
Potoki jasnego światła wdzierały się przez wielkie okna pracowni Eli. Ela pracowała pilnie już od samego rana. Była ogromnie przejęta zamówieniem, które właśnie wykonywała. Salon kosmetyczny „Stella" wyrastał z dnia na dzień w jej rysowanych planach. Jeszcze kilka tygodni roboty w domu, a przystąpi do realizacji na miejscu. Obmyśliła sobie już każdy najdrobniejszy szczegół urządzenia, sprowadziła wiele wzorów z zagranicy, starała się uwzględniać potrzeby naszej publiczności, liczyła się z psychiką pań, odwiedzających takie instytucje, usiłowała działać na wyobraźnię. Teraz, stojąc w swej pracowni przed olbrzymim blokiem, na którym napięty był papier, z miarką i ołówkiem w ręku rysowała pilnie. Głowę miała z lekka przekrzywioną na bok, koniuszek języka wysunięty, jak to zdarza się u dzieci piszących czy rysujących z przejęciem.
L R
U drzwi zadźwięczał dzwonek. Ela odłożyła ołówek i niecierpliwym ruchem zgarnąwszy pasemko jasnych włosów, opadające jej na oczy, ruszyła ku drzwiom. — Michał! Zawołała radośnie, ujrzawszy stojącą w progu wysoką postać przyjaciela. — Co ci się stało, że tak wcześnie? Dopiero po 10, a ty już na mieście? Przyjacielu, czyś nie chory?
T
— Wpadłem na chwilkę, Elu. Nawet nie uprzedzałem telefonicznie, bo wiem, że o tej porze jesteś i pracujesz. Możebyś mnie tak poprosiła do pokoju? — Ależ wejdź, wejdź proszę cię i powiedz, co cię tu sprowadza? Po chwili siedzieli już w wygodnych fotelach pracowni. — Wiesz, że jutro premiera? — spytał Michał, zapalając papierosa. — Och, mój Boże, jakbym mogła o tym nie wiedzieć? Afisze krzyczą na całym mieście o „Słońcu w celi", a gazety trąbią: „Nasz ceniony, nasz dowcipny, nasz niezrównany, nasz Bernard Shaw..." — śmiała się serdecznie. — Przestań już kpić, Elu, bo ja sam w strachu! — zawołał Michał. — Idę właśnie na próbę i wpadłem, żeby ci przynieść obiecane bilety. Do jutrzejszej premiery nie będę miał ani chwileczki wolnej. Bo teraz jedna próba, wieczorem generalna, a jutro cały dzień zawracanie głowy w teatrze z dekoracjami, kostiumami, czyja wiem wreszcie... Głowa mi pęka po prostu.
— Mój biedaku, może się czegoś napijesz dla rozświetlenia umysłu? Kieliszek wermutu? — Nie, nic mi nie trzeba. Nie wstawaj z miejsca. Uspakaja mnie sam twój widok. Skąd ty bierzesz ten spokój, tę pogodę, dziewczyno? Przez krótką chwilę Ela się zasępiła. — Muszę ją mieć i mam, — powiedziała krótko. — Oto bilety, — powiedział Michał, wręczając Eli zaproszenie. — Masz dobre miejsca, ale za to bądź pobłażliwa. — Będę krzyczała „Autor!" po drugim akcie aż do utraty przytomności. — Nie żartuj ze mnie, kochanie.
L R
— Nie żartuję. Pójdę ze Stefanem. On się ogromnie interesuje twoją sztuką. — Sądowy temat, nic dziwnego. Ale wiesz, mam wrażenie, że sędzia będzie oburzony na swego kolegę ze sztuki. Tak odstąpić od litery prawa jak tamten, tak podeptać paragrafy na rzecz serca... Ale prawda, nie znasz sztuki. — Nie, nie znam, Michałku, ale mam wrażenie, że niesprawiedliwie sądzisz Stefana. Nie znasz go wcale. Nie jest bez serca, jak to sobie wyobrażasz.
T
— Tego nie powiedziałem, — zaprzeczył Michał, — wydaje mi się tylko, że jest to człowiek, który nade wszystko ceni obowiązek zawodowy. To, zresztą, jest wielką zaletą w dzisiejszym rozprzężonym świecie... — Ale pokaż mi, co ty robisz? Ten twój salon kosmetyczny to będzie jakieś cudo... Ela ożywiła się. Przyprowadziła Michała do pulpitu i pokazywała mu każdy szczegół swego planu. — Patrz, tu będą kabiny, w których będzie się odbywał tylko maąuillage, światło będzie niezwykle ostre, tutaj kabiny do masażu... a tutaj... Michał, pochylony nad blokiem, miał tuż przy sobie jasną, krótko ostrzyżoną głowę dziewczyny. Wysunął dłoń i z lekka końcem palców dotknął tych miękkich włosów.
Ela odwróciła zdziwiona głowę. Zobaczył bardzo z bliska jej jasne, jak niebo, oczy. — Co to znaczy? — spytała. — Tak sobie dotykam na szczęście jak talizman, potrzeba mi dziś wiele szczęścia, Elu. A przesąd głosi, że jeżeli się dotknie osoby szczęśliwej... Ela wzięła go za rękę. Poczuł ciepło tej małej a mocnej dłoni. — Szczęśliwej? Ach, Michale... A po chwili śmiała się już wesoło. — Będziesz, zdaje się, zadowolony, mając już za sobą jeszcze jeden sukces literacki, jakim będzie z pewnością twoja sztuka...
L R
— Powinieneś się był już przyzwyczaić. To przecież twoja czwarta wystawiana sztuka? — Przyzwyczaić? Elu, z wystawianiem sztuki, to jak z bólem zębów. Jak przychodzi, jest zawsze tak samo przykry, mimo, że miało go się już dziesiątki razy... — Też porównanie...
T
— Oczywiście, że nie ma już takich przykrości, jak z pierwszą sztuką, którą się w życiu napisało. Czy wiesz, że kiedy napisałem moją „Wycieczkę", to zanim mi ją wystawiono, upłynęło półtora roku? Dyrektor, któremu ją złożyłem, trzymał ją sześć miesięcy, a potem kazał zmienić drugi akt. Gdy zmieniłem drugi akt, reżyser uważał, że pierwszy akt jest słaby, a kierownik literacki teatru zarzucał mi, że moi bohaterowie nie mają dość określonych dochodów, z których żyją. „Rozumie pan", mówił, „że dzisiejsza trzeźwa publiczność musi znać dokładny budżet bohatera". W ogóle co chwila powoływali się na „dzisiejszą publiczność" i jej gust. Jeden mówił, że „dzisiejsza publiczność" lubi sceny brutalne, inny twierdził, że ich nie znosi, jeden radził, by dla „dzisiejszej publiczności" dać trochę muzyki za sceną, drugi krzyczał: broń Boże! Wreszcie wszyscy zgodzili się, że dla „dzisiejszej publiczności" należy z postaci głównej zrobić epizod, a z epizodu postać główną. Ela śmiała się serdecznie.
— To jeszcze nie koniec, kochanie. Dopiero potem przyszli aktorzy. Żadnemu nie podobała się przeznaczona dla niego rola. Wszystkie aktorki chciały grać księżne, czyste, jak anioły, a wszyscy aktorzy — zjadaczy serc. Jeden sprzeczał się o to ze mną, że nie wejdzie na scenę z rękami w kieszeniach, a moja główna bohaterka oświadczyła, że nie powie publicznie „psiakrew..." choćby ją zamordowali. Zegar wybił jedenaście razy. Anczewski zerwał się z miejsca. — Alem się zasiedział. Lecę na tę próbę. Do jutra, Elu. Pamiętasz, że po teatrze u mnie przyjęcie. Gdyby sędzia też zechciał... — Spróbuję go namówić. Może przyjdzie ze mną. Powodzenia, Michałku. Nie denerwuj się. Wszystko będzie doskonale.
L R
Sadząc wielkimi krokami z szóstego piętra, Michał pomyślał nagle: „Dlaczego powiedziała tak smutnie: ach, Michale...?" *
*
*
T
Premiera sztuki Michała Anczewskiego była naprawdę sensacją dla Warszawy. Każdą jego sztukę witano z radością, gdyż wnosiła na scenę świeży samorodny talent, głębię motywów i nade wszystko niefałszowany znakomity humor. Premiera „Słońca w celi" naznaczona na dzień 2 października była zarazem uroczystym otwarciem sezonu po przerwie letniej. Cała Warszawa zjechała już z wakacyjnego odpoczynku, na ulicach spotykało się odświeżone opalone twarze, a co druga osoba opowiadała z ożywieniem swoje wrażenia podróżnicze, dodając, że nie może się przyzwyczaić do Warszawy, jej kłopotów, pracy i dusznego powietrza. Wszyscy ci ludzie spragnieni już byli teatru, spotkania ze znajomymi, na których przez cały rok wyrzekali, a których im brakło po kilkutygodniowym rozstaniu. Premiera sztuki Anczewskiego „cenionego, znakomitego, dowcipnego...", jak to żartobliwie mówiła Ela, była doskonałą okazją do takiego spotkania towarzyskiego.
Każda premiera warszawska ma specyficzny charakter. Krytycy i stale zapraszani goście schodzą się z takimi minami, jak gdyby przychodzili do nudnego biura na „odwalanie kawałków", siadają na z góry im znane zawsze te same miejsca i witają się z sąsiadami. Ożywiają się tylko podczas antraktów, na dźwięk dzwonka niechętnie idąc na miejsca, jak uczniowie do klasy. Prócz tych bywalców, są tacy, którzy kupują sobie bilety specjalne na premierę prasową, by tamtych oglądać. Im bardziej znany i popularny autor polski, którego sztukę wystawiają, tym większy jest popyt na owe bilety właśnie na premierę, tym „pełniejsza" jest ta właśnie premiera prasowa. Pierwsze przedstawienie „Słońca w celi" należało właśnie do takich „najpełniejszych".
L R
Jeszcze na długo przed rozpoczęciem widowiska zajeżdżały przed teatr sznury samochodów i płynęły niekończące się tłumy ludzi. Michał był w teatrze już z pół godziny i stojąc za kulisami, jak nikomu niepotrzebny przedmiot, potrącany przez maszynistów, ustawiających dekoracje, wiecznie załatanego inspicjenta, a nawet strażaków w błyszczących kaskach, patrzył przez okrągły otwór w kurtynie na salę. Widział każdego z wchodzących i każdy wydawał mu się bezlitosnym katem, który za chwilę spełni egzekucję na jego sztuce.
T
Oto najpoważniejszy z krytyków warszawskich, znany z sumienności, która nie pozwala mu na opuszczenie, czy zaniedbanie nawet najbardziej nudnego widowiska. Nigdy się nie spóźnia, nigdy nie wychodzi przed końcem, a podczas przedstawienia ma oczy z lekka przymknięte i minę człowieka śpiącego, krytyki jego iskrzą się od humoru i zachwycają subtelnością oceny. Przyszedł, rozejrzał się po pustawej jeszcze sali i usiadł na miejsce, skłoniwszy się przedtem jakiejś znajomej osobie w dalszych rzędach. Następnie zaczęli napływać prawie jednocześnie inni. Oto przyszedł krytyk, który pisze źle o każdej sztuce, nie napisanej przez niego samego. „Założyłbym się, że już układa sobie w myśli, jakim dowcipem zacznie recenzję sztuki, której jeszcze nie zna" — przeleciało przez głowę Michałowi.
Rzędy zaczęły się zapełniać. Szukano miejsc, witano się między sobą, przeciskano się przez rzędy. W pewnej chwili Michał drgnął. Do sali weszła Ela w towarzystwie Kaniewskiego. Ela miała na sobie śliczną czarną, przylegającą do ciała suknię, ozdobioną szerokim, białym kołnierzem. Jasne jej włosy, starannie zaczesane za uszy, lśniły w świetle kandelabrów. Kaniewski był w smokingu. Gdy usiedli, Michał miał ich twarze przed otworem, w który spoglądał. „Jaką ciekawą twarz ma ten Kaniewski..." — pomyślał. — „Nic dziwnego, że Ela..."
L R
Ale już po chwili wszystkie inne myśli przepłoszył w nim strach, jakiś paraliżujący lęk na myśl, że oto za chwilę nieodwołalnie zacznie się widowisko i że ci wszyscy ludzie, którzy tak wesoło zapełniają salę, będą tego widowiska sędziami. Że oto już przepadło, nic nie można w sztuce zmienić, nic dodać, nic ująć... Nagle ogarnęły go wątpliwości, czy sztuka nie jest czasami okropnie słaba. Widział już przed sobą recenzje, wytykające błędy. „Żaden dowcip nie będzie wywoływał na sali śmiechu, żadne miejsce wzruszające nie wyciśnie łez. Będzie nudna piła" — myślał nagle w popłochu. Podbiegł do niego inspicjent.
T
— Proszę, niech pan pójdzie dalej. Zaraz zaczynamy. Niech pan rzuci okiem na scenę. Wszystko ustawione. Pod ramię wziął go przebiegający reżyser. Scena przemieniona była w salę sądową. — Na miejsca, proszę państwa, na miejsca! — krzyczał inspicjent. Obok Anczewskiego, nie patrząc na niego, przechodzili aktorzy, dziwacznie wyglądający, o za bardzo uszminkowanych twarzach, pośpiesznie zajmowali miejsca. Jedna z aktorek zatrzymała się kokieteryjnie przy Michale i spojrzała na niego spoza obciążonych czarnym tuszem rzęs. Reżyser skorzystał z tej chwili, by jej zrobić ostatnią uwagę:
— Błagam cię, żebyś po słowach „to już wszystko" nie robiła znowu takiego piruetu, jak gdybyś była w cyrku. Pamiętaj, że to sąd, a nie cyrk. — Dobrze, już dobrze, nie nudź. — Proszę pana stoi pan w drodze! — wołał do Michała zachrypły inspicjent. I nie czekając, co tamten odpowie, puścił się korytarzem, krzycząc nieprzytomnie: — Pani Brodnicka na scenę! Gdzie się ta kobieta podziewa? Zaczynamy. — Zaczynamy, zaczynamy, — powtarzali wszyscy. — Można? Michał usunął się na bok. Przebiegły koło niego jeszcze jakieś trzy osoby.
L R
Z rampy buchnęło na scenę jaskrawe białe światło.
Rozległ się dźwięk gongu. Na ten gong w piersiach Michała coś jęknęło. Na sali było już ciemno.
Kurtyna powoli rozsunęła się na dwie strony.
T
Ela również czuła w piersiach jakiś gniotący ciężar w momencie, gdy na sali zgasły światła, rampa zapłonęła białym blaskiem, a kurtyna powoli, ale nieodwołalnie odsłaniała scenę, przedstawiającą salę sądową. Bała się o powodzenie sztuki, choć jednocześnie, miała całkowite zaufanie do twórczości Michała. Zależało jej też niesłychanie na tym, by sztuka spodobała się Stefanowi. Toteż od pierwszych słów, jakie padły ze sceny, słuchała jak gdyby podwójnie: każde zdanie odczuwała sama i jednocześnie myślała, jak je odczuwa siedzący przy niej mężczyzna. Ale rzecz dziwna, ona, która dotychczas miała wrażenie, że zna na wylot Stefana, teraz, mimo że czuła obok siebie ciepło jego obecności, doznawała uczucia, jak gdyby był od niej bardzo daleki. „Czy on doprawdy gdzieś ode mnie ucieka, czy też to jakaś histeria z mojej strony?", myślała niespokojnie, patrząc na rysujący się obok niej w mroku spokojny profil sędziego.
Ale już po chwili, całą jej uwagę zajęła sztuka. Cała sala słuchała jej zresztą z napięciem. Po pierwszych zdaniach, które przeszły jak gdyby niepostrzeżenie w ogólnym szmerze, na sali zapanowała przejmująca, skupiona cisza. Sztuka „chwyciła" od pierwszej niemal chwili. Każdy dowcip powiedziany na scenie, rozbrzmiewał na sali echem długo niemilknącego śmiechu. Przy pierwszym wybuchu takiego śmiechu, mężczyzna, stojący w cieniu kulis odetchnął głęboko, jak gdyby z ulgą. Jednocześnie, młoda jasnowłosa kobieta na sali zwróciła się do swego towarzysza: — Teraz już dobrze — szepnęła Ela do Stefana — publiczność się rozkrochmaliła.
L R
Ale sędzia nie odpowiadał. Pogładził tylko ręką dłoń Eli, spoczywającą na poręczy i ze skupieniem śledził akcję na scenie. Przedstawienie toczyło się swym trybem. Pierwszy akt zawiązywał szereg skomplikowanych sytuacji zarówno uczuciowych, jak scenicznych. Pod koniec aktu, napięcie doszło niemal do zenitu.
T
Toteż gdy kurtyna zapadła po pierwszym akcie, zerwała się burza oklasków, a jednocześnie publiczność nie czekając na uświęcony zwyczajem koniec aktu drugiego krzyczała nieprzytomnie: — Autor, autor!
Ela promieniała radością.
— Dobre, prawda? — zwróciła się do Stefana. — Tak, bardzo dobre — odpowiedział sędzia. Anczewski długo nie zjawiał się na scenie, mimo gwałtownych i uporczywych wezwań publiczności. Ale po upływie kilku minut takiej owacji wyciągnęli go niemal siłą aktorzy. Stał teraz w blasku rampy przedziwnie blady przy uszminkowanych twarzach artystów i kłaniał się niezręcznie z mocno zawstydzoną miną. — Miły jest ten Michał — powiedziała Ela, zarumieniona ze szczęścia.
Stefan spojrzał na nią uważnie. Uśmiechnął się. — Lubisz go bardzo? Prawda? — To po tobie, mój najlepszy przyjaciel, Stefanku — odpowiedziała z prostotą. — Chodźmy na papierosa. Publiczność w palarni i korytarzach dyskutowała żywo nad sztuką. Jakiś mądrala dowodził głośno, że pierwszy akt nie ma jeszcze żadnego znaczenia. — Wszyscy polscy autorzy mają znakomite pierwsze akty swych sztuk, ale co dalej? Co dalej?
L R
— Ela witała się z mnóstwem znajomych, ale starała się do nikogo nie podchodzić. Wiedziała, że Stefan tego nie lubi. Była zresztą dumna i szczęśliwa z tego, że jest z nim w teatrze. Ale patrzyła na niego z pewnym niepokojem. Stefan był zamyślony i nie odpowiadał na pytania, dotyczące sztuki. —Czy wiesz — rzekła Ela, zaciągając się papierosem — Michał obawiał się, że zarzucisz mu brak prawdopodobieństwa w sztuce.
T
— Ja? Dlaczego?
— Bał się, że uznasz główny motyw: miłość sędziego śledczego do oskarżonej za wręcz niemożliwy w życiu. Kaniewski drgnął. „Jaki on dziś blady", pomyślate Ela z czułością. Po krótkim milczeniu, jak gdyby sędzia ważył głęboko zadane mu pytanie, odpowiedział cicho i z lekka zachrypłym głosem: — W życiu, kochanie, są możliwe rzeczy, o których nie śniło się nawet autorom sztuk. Przeciągłe dzwonki zwiastowały początek drugiego aktu. Publiczność pośpiesznie zajmowała miejsca. Następne dwa akty upłynęły Eli, jak gdyby we śnie. Na scenie rozwijał się motyw, który Michał w rozmowie z nią nazwał kiedyś banalnym, motyw miłości sędziego do oskarżonej. Ale pod piórem utalentowanego pisarza ten pozornie
wyświechtany temat rósł, stawał się niemal wstrząsający. Publiczność, odpoczywając w krótkich wybuchach śmiechu, jaki wywoływały znakomite dowcipy, padające ze sceny, powracała na nowo do bolesnej akcji sztuki, która nieodwołalnie parła ku końcowej katastrofie. Ela przejmowała się na równi z innymi, ale nie to sprawiało, że te dwa akty „Słońca w celi" były dla niej męczącym snem. Źródłem jej zdenerwowania było zachowanie się Kaniewskiego. Stefan siedział nieruchomo, jak gdyby zastygły w uważnym, pełnym napięcia słuchaniu. Dłoń, którą opierał o poręcz, zaciskał coraz mocniej, usta miał tak mocno zwarte, że tworzyły jedną bolesną niemal linię. Chłonął każdy wyraz, padający ze sceny i nie widział nawet niespokojnego spojrzenia, jakim mierzyła go z boku Ela.
— Stefku...
L R
W pewnej chwili dotknęła jego ramienia i powiedziała:
Spojrzał, jak przebudzony z męczącego snu i w półmroku sali uśmiechnął się do niej serdecznie: — Co, malutka?
T
— Podoba ci się?
Skinął w milczeniu głową, ale już po upływie kilku minut znowu był nieobecny na sali. Całe to zachowanie dziwiło Elę i martwiło do głębi, mimo że odczuwała coś na kształt dumy na myśl, że oto Stefan przekonał się sam niezbicie, co potrafi jej przyjaciel, jak wielki ma talent, skoro jego sztuka tak umie wstrząsnąć. Najgorsze nastąpiło jednak wtedy, gdy kurtyna zapadła po trzecim i ostatnim akcie. „Słońce w celi" skończyło się tragicznie. Nie mogło skończyć się inaczej. Bohater sztuki, sędzia, nękany rozmaitymi sprzecznymi uczuciami, rzucany przez wrogi los, wyczerpany jałową walką pomiędzy własnym zawodowym sumieniem, a gorącą miłością do kobiety, popełnia samobójstwo. I znowu długie, nie milknące oklaski i znowu okrzyki: „autor".
Ela klaskała zawzięcie. Ale gdy spojrzała na stojącego obok niej Kaniewskiego, przeraziła się. Był śmiertelnie blady. Na czole pojawiły mu się krople potu, które niezręcznym ruchem drżącej dłoni starał się wytrzeć. Drugą ręką opierał się tak mocno o poręcz fotela, jak gdyby to była jedyna jego podpora. — Co ci jest, Stefku? — spytała cicho. — Nie wiem, Elusiu, jakoś mi słabo. Widocznie jestem zmęczony. Poczekaj chwileczkę, to przejdzie... Oddychał ciężko. Patrzyła na niego z takim lękiem, że przezwyciężył się i dodał z uśmiechem: — To nic strasznego, kochanie. Nie obawiaj się. Zaraz przejdzie. Taki jakiś skurcz serca. Zaraz, zaraz...
L R
— Usiądź lepiej na chwilkę.
Sala pustoszała gwałtownie. Już ostatnia fala wypływała przez drzwi. Na scenie zapuszczono żelazną kurtynę, zgaszono wielki żyrandol. — No, już zdaje się mogę iść — powiedział Stefan. — Przechodzi... Uśmiechnął się, jak gdyby usprawiedliwiając z tego, co się stało:
T
— Doprawdy, nie wiem sam, dlaczego naszło mnie coś tak dziwnego. W szatni było już pustawo. Fala ludzka odpłynęła na ulicę. Ela milczała. Czuła dziwny niepokój. Ale nie był to niepokój o zdrowie Stefana. Do serca jej zakradło się okrutne podejrzenie, nie umiała go jeszcze sformułować, nie potrafiła mu nadać realnych kształtów, ani ubrać go w określone wyrazy. Ale nagle zaczęła się czegoś lękać. Gdy odebrali okrycia i kierowali się ku drzwiom, za którymi czekała na nich rozdeszczona noc jesienna, Kaniewski rzekł, wsuwając swą dłoń pod ramię Eli: — Bardzo cię przepraszam, kochanie, ale doprawdy nie czuję się na siłach, aby pójść teraz do Anczewskiego na przyjęcie. Nie chciałbym jednak, żebyś się mną krępowała. Odwiozę cię tam, a sam pójdę się położyć do domu. Ela spojrzała uważnie na jego pobladłą twarz.
— A czy nie wolałbyś — spytała — pójść teraz do mnie? Położyłbyś się na tapczanie, zrobiłabym ci herbaty, odpocząłbyś i byłoby dobrze. Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością, ale zaraz powiedział: — Nie chciałbym ci psuć przyjemności. Twoi przyjaciele czekają na ciebie. — O, o to się nie troszcz. Oni będą się bawili całą noc. Jeszcze zdążę, gdy zechcę, iść do nich później. Więc jedziemy do mnie, prawda? Pieszczotliwie pogładziła go po ręce. Kaniewski wahał się jeszcze chwilę, ale gdy pod potokami lejącego deszczu przebiegli do taksówki i usiedli na miejscu, Ela, nie czekając na jego decyzję, powiedziała szybko do kierowcy:
Auto pomknęło.
L R
— Na Saską Kępę.
W mieszkaniu Eli było jak zawsze uroczo i zacisznie. Stefan leżał na tapczanie, powoli palił papierosa i czekał, aż Ela skończy swe krzątanie po domu. Słyszał jej kroki, jak biegła do kuchni, słyszał brzęk filiżanek i wybuch płomienia w zapalanej kuchence gazowej, a potem monotonny szum gotującej się wody. Przymknął powieki, nie myślał o niczym. Było mu dobrze.
T
Ale za to Ela myślała cały czas intensywnie i boleśnie. Starała się rozwiązać zagadkę, czemu to Stefan tak bardzo przejął się sztuką Michała. Bo, że nagła jego słabość pochodziła w prostej linii od widzianej sztuki, co do tego Ela nia miała żadnych wątpliwości. Znaia go zbyt dobrze i zbyt dobrze umiała czytać w jego myślach. Problem poruszony przez sztukę, musiał go więc blisko dotykać. Dlaczego? Nagle, natrętnie powróciła myśl, która przeszyła jej mózg jak objawienie, gdy wychodzili z teatru. „Stefek jest zajęty kobietą, której sprawę teraz prowadzi... Dor- nową..." Ela doznała uczucia, że ktoś mocną żelazną dłonią ścisnął jej serce. Aż tchu jej zabrakło od tej myśli. Dornowa... tak, jest piękna... Widziała jej fotografie w gazetach. A to, że jest oskarżona o zabójstwo męża? Czyż to odstrasza mężczyzn? Mężczyzn w ogóle nie, ale Stefka, Stefek jest przecież pod tym względem taki inny... Nie, nie, to niemożliwe...
— Elu! — zawołał głos sędziego z pokoju — cóż tam robisz tak długo? Nudzę się tutaj. Idę do ciebie. — Nie, nie wstawaj, kochanie, przygotuję małą przekąskę. Leż, to ci dobrze zrobi — odpowiedziała. „A jednak... dlaczego wtedy, gdy był u mnie po śledztwie, powiedział takim strasznym głosem, że nie może znieść jej męki? Płakał... Nigdy nie zapomnę tych jego łez... Stefek płakał... potem śmiał się i tłumaczył przemęczeniem. A jednak płakał... on, Stefan, taki twardy, raczej zimny..., który śmiał się zawsze z moich łez... Czy to możliwe? Czy mógłby ją kochać?..." — Elu, chodźże już do mnie! — zawołał głos. — Idę!
L R
Biegnąc korytarzem z kuchni do pracowni, Ela myślała jeszcze: „Zawsze byłam z nim szczera, pytałam go o wszystko. Może zapytać? Odpowie prawdę... A jeżeli tak jest naprawdę i to właśnie powie? To co potem? O, Boże wielki, miłosierny, co potem? Już nic nie zostanie? Nawet złudzenie... Nie, nie, nie zapytam o to. Może sam nie zdaje sobie z nich sprawy, a ja je mu nasunę... ja go naprowadzę...
T
Stefan wyciągnął ku niej ręce, gdy wchodziła do pokoju, niosąc śliczną tacę ze smakowitą zastawą. Herbata dymiła w kolorowych filiżankach. Rumiane owoce wyglądały ponętnie. Na talerzu widniały śliczne pokrajane przekąski. Ela postawiła tacę na niskim stoliku i przyklękła przy tapczanie Stefana. Skryła się w jego ramionach. Czując pod wargami szorstki dotyk jego ubrania, słysząc bicie jego serca, myślała nieustannie: „Nie, nie powiem mu nic... Może to przywidzenia, a może nieprawda... Nie zniosłabym tego, gdyby to była prawda... A jednak po chwili, gdy tulił ją do siebie mocniej, spytała cicho, jak gdyby nie chcąc płoszyć szumu deszczu, spływającego po szybach: — Stefku, czy nic się między nami nie zmieniło? Powiedz prawdę... Odsunął ją z lekka od siebie ramieniem, spojrzał w jej pełne niepokoju oczy i powiedział: — Zmieniło? Nie, Elu: cóż się mogło zmienić między nami?
15. Dźwigając w jednej ręce ciężką walizkę, w drugiej parasol, przyciskając mocno do siebie dużą, wypchaną skórzaną torebkę, przepychała się Hanka Przyboszówna przez tłum ludzi na Dworcu Głównym. Czarny, bawełniany parasol otwierał jej się co chwila, kapelusz przekrzywiał jej się na głowie. Bilet kurczowo trzymała w ręku, przygotowany dla kontrolera. Pot spływał jej z czoła. Jakieś małżeństwo witało się po długiej rozłące, obejmowali się i całowali wśród największego tłoku. Jakaś kobieta w chustce popchnęła ją mocno, wołając groźnie:
L R
— Czy pani idzie, czy nie? Tu zatrzymywać się nie wolno! Przyboszówna zdobyła się na największy wysiłek i przyśpieszyła kroku. Kontroler odebrał od niej bilet. Znalazła się w Alejach Jerozolimskich. Padał wciąż drobny jesienny deszczyk. Ludzie śpieszyli się, wszystkich oczekuje ktoś, wszyscy mieli tu jakiś dom, każdego czekało łóżko.
T
Hankę ogarnął rozpaczliwy smutek samotności. Poczuła dopiero tutaj w Warszawie, że nie ma na świecie nikogo, że jedyny człowiek, którego kocha, jest dla niej bezpowrotnie stracony, i że nikogo już więcej w swoim życiu nie pokocha prócz brata. Rozejrzała się dokoła siebie. W Warszawie była ostatnio jako młoda dziewczynka z matką, w odwiedzinach u starej ciotki, która już dawno umarła. Pamiętała dobrze, z jaką radością zwiedzała wraz z matką miasto, jak ją wszystko cieszyło. Wtedy bawiła tu przed wojną, a Przyboszowa była rodem z Małopolski. Zachowała więc w pamięci Warszawę z czasów rosyjskich. Rosyjskie napisy, rosyjskich stójkowych na rogach ulic. „Jakże się wiele na świecie zmieniło, — pomyślała Hanka. — Przecież i w moim życiu może się coś nagle zmienić na lepsze. Przecież i nieszczęśliwi ludzie mają kiedyś krótkie chwile szczęścia". Tam w Moranach, pracując w szkole, Hanka nie czuła się wcale nieszczęśliwa i tak bardzo samotna. Ale tu...
Podeszła do policjanta i spytała go, w jakim hotelu jej radzi przenocować. Pokazał jej uprzejmie, że tu niedaleko na Marszałkowskiej, naprzeciwko dworca, na rogu Chmielnej" jest hotel, do którego może zajechać. Hanka spytała jeszcze, czy nie potrzebuje brać dorożki. Odpowiedział jej, że to tuż obok, może pójść piechotą. Poszła więc powoli, wlokąc nogi w grubych, czarnych półbucikach, dźwigając swą fibrową walizkę.
T
L R
Portier, siedzący za kantorkiem, w ciemnej sieni, którą zasilało jedynie skąpe światło, wpadające z ulicy przez pretensjonalne witraże w drzwiach, przywitał ją niezbyt uprzejmie. Szybkim spojrzeniem zmierzył ubogą fibrową walizkę, wytarty płaszcz i taniutki beret dziewczyny. Nie wyglądała na klientkę, która wiele przyniesie. Ale cena, którą wymienił za pokój, wydała się Hance możliwa. Zgodziła się więc natychmiast.
Brudny numerowy obejrzał ją znowu tym samym fotografującym spojrzeniem. Wziąwszy od portiera pęk kluczy, poszedł przodem po schodach, na których we wnęce stała gipsowa figura z obtłuczoną twarzą i sztuczna, przeraźliwie zakurzona palma. Hanka zaledwie rzuciła okiem na pokoik, którego kwieciste tapety nosiły jakieś mocno podejrzane ślady, na łóżko z czerwoną kołdrą, nie spojrzała nawet przez okno, za którym rozciągało się ciasne warszawskie podwórko. Ten pokoik budził w Hance odrazę swym wyglądem. Ale nie miała innego wyboru. Nie znała w Warszawie nikogo, a pieniędzy miała bardzo mało.
L R
Pochłonięta była jedną myślą: „Jak najprędzej znaleźć Franka, wyciągnąć go z tej biedy, w jaką wpadł". Czuła jednak, że to niemożliwe. Zwróciła się do numerowego, który właśnie opuszczał pokój: — Czy nie wie pan, gdzie się znajduje bar „Pod Różą"? Na jej pytanie, zadane grzecznym i nieśmiałym tonem, numerowy spojrzawszy na nią podejrzliwie, odpowiedział szorstko:
T
— Nie wiem, barów jest dużo w Warszawie. Znajdzie pani w książce telefonicznej. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Hanka zeszła na dół, wyszukała w książce telefonicznej, tak jak jej radził numerowy, adres baru na Chłodnej i wyszła na ulicę. Na przystanku tramwajowym jakaś uprzejma kobieta wytłumaczyła jej, że na Chłodną dojedzie najlepiej „szesnastką". Wsiadła w nadjeżdżającą „szesnastkę" i pojechała. „Jestem pewna, że w tym barze spotkam Franka — myślała, siedząc przy oknie i patrząc z bezbrzeżnym smutkiem na ulicę, zalaną deszczem. — Przecież ta dziewczyna z baru nie wzywałaby mnie, gdyby jego tam nie było. Pewnie co wieczór tam siedzi. Co mu powiem? Jak się przywitam? Może będzie zły, że przyjechałam? Na pewno będzie zły, skrzyczy ją jeszcze przy wszystkich. Ale co ją to może obchodzić? Byleby go zobaczyła. Pewnie zmienił się bardzo od tego picia".
— Niech pani wysiada — powiedział konduktor — już Chłodna. Wzdrygnęła się i wysiadła tak prędko, jak gdyby od tego, czy wysiądzie na tym, czy na innym przystanku, zależało jej życie. Serce biło jej jak młot, kiedy naciskała klamkę baru „Pod Różą". Weszła do zadymionego lokalu, przepojonego zapachem piwa i wódki i rozbrzmiewającego pijackimi głosami. „Boże jaka ta Warszawa brzydka — pomyślała — ten hotelik, i ten bar i ta cała ulica Marszałkowska w deszczu. Jaka mi się śliczna wydawała dawniej, kiedy tu byłam z mamą. Łazienki. Stare Miasto. Wisła..."
L R
Zbliżyła się do siedzącego za bufetem człowieka i spytała nieśmiałym i drżącym głosem o pannę Lucynę Kożuch. — Lucy, koleżanka przyszła do ciebie! — zawołał człowiek z baru. „Więc to tak wyglądają tancerki, tańczące nocami po barach", pomyślała Przyboszówna, patrząc na drobną, szczupłą dziewczynę w taniej, jaskrawej sukience. „Tak wyglądają owe niebezpieczne kobiety"... Lucy zbliżyła się szybko do Hanki z wyciągniętymi rękami.
T
— To pani jest siostrą tego Przybosza, którego nazywają „profesorem"? Dostała pani mój list i dlatego pani przyjechała? Jak to dobrze, że pani przyjechała. Musimy go uratować! Hanka milczała, ze wzruszenia nie była w stanie przemówić słowa. Lucy zaprowadziła ją do sąsiedniego „gabineciku". Tu, w tym dusznym pokoiku o pstrych tapetach usiadły na zielonej pluszowej kanapce, która niejedną scenę już przecierpiała. Lucy zaczęła szybko i trochę bezładnie opowiadać Hance o tym, jak to po raz pierwszy zobaczyła Franka w barze „Pod Różą", jak zwróciła na niego uwagę, jak jej się zrobiło żal, że przebywa w takim towarzystwie i tyle pije. Jak to stanął w jej obronie i jak później płakał, kiedy na ulicy zaczęła do niego mówić. Kiedy skończyła, Hanka szlochała cicho, kryjąc twarz w dłoniach.
Jakże dziwne i straszne wydawało jej się to wszystko, co słyszała. Tu, w tym okropnym lokalu (dotychczas czytała jedynie w powieściach, że takie podejrzane, wstrętne lokale istnieją), tutaj musiała wysłuchiwać o poniżeniach i nieszczęściu swego brata, najbardziej ukochanej przez nią istoty na świecie. Siłą przezwyciężyła szlochanie, które wstrząsało nią bezustannie. Wyciągnęła rękę do małej tancerki. — Dziękuję pani... strasznie jestem pani wdzięczna... nie przypuszczałam, że takie osoby, jak pani... to znaczy, chciałam powiedzieć... osoby zupełnie obce dla mego brata... potrafią się przejąć jego losem.
L R
Siedziały, objęte, obok siebie: dziecko wielkiego miasta, ofiara zepsucia, znająca życie lepiej niż niejeden starzec u schyłku życia i młoda wiejska nauczycielka, wychowana na wsi, w atmosferze czystości, znająca życie jedynie z książek, skromna i lękliwa. — Czy on tu nie przyjdzie? — spytała Hanka. — Czy wieczorami tu nie przychodzi?
T
— Właśnie, w tym rzecz — odpowiedziała Lucy. — Od owej nocy, kiedy to stanął w mej obronie, więcej się tu nie pokazał. Ale niech się pani nie obawia. Śpi pewnie w domu albo przesiaduje gdzieś w innym szynku. Oni odsypiają często przez parę dni z rzędu takie wielkie pijaństwa. Najlepiej pójść do niego na Tamkę. Czy pani sama tam trafi? Hanka wahała się. Spojrzała na zegarek. Była już blisko jedenasta wieczorem. Ciemna noc. Padał deszcz. Hanka pomyślała, że o tej porze w białym pokoiku w Moranach śpi już zawsze smacznie od dwu "godzin. — Już za późno, żeby pójść do niego. Pójdę jutro rano. A teraz wrócę do hotelu i prześpię się, bo taka jestem zmęczona, że ledwie się trzymam na nogach. Lucy zaproponowała jej, żeby posiedziała jeszcze trochę w barze. Franek przychodzi zwykle późno, dopiero około północy. Mogłaby się z nim minąć. Przyboszówna posłusznie została. Lucy zostawiła ją samą, bo musiała wyjść rozmówić się z właścicielem baru. Od paru dni nie płacił jej grosza i dziewczyna nie miała z czego żyć.
Kiedy wróciła po pół godzinie, Hanka, siedząc na kanapie, zdrzemnęła się. Lucy nie budziła jej, cichutko na palcach przeszła przez pokój. Około dwunastej w nocy Przyboszównę obudził gwar, jaki panował w sąsiednim pokoju. W pierwszej chwili nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Jej podróż, rozmowa z Lucy, bar, wszystko wydawało się jej koszmarnym snem. Wstała szybko, przygładziła włosy i zajrzała do drugiego pokoju. Bar zapełnił się już ludźmi. Słyszała pijackie krzyki, muzykę, czuła zapach piwa, wódki i mięsa smażonego na kiepskim tłuszczu. Lucy wybiegła jej naprzeciw.
L R
— Nie ma go — powiedziała cicho, —już rozglądałam się. Nigdzie go nie ma. Już chyba nie przyjdzie. Zaczynam teraz mój numer. Nie mam więcej czasu. Niech pani jutro rano idzie na Tamkę. Rano zastanie go pani z pewnością. Teraz gdzieś pewnie pije. Hanka poszła. Tramwajów już nie było. Kursowały jedynie nocne wagony. Szła więc piechotą. Szkoda jej było pieniędzy na taksówkę. Deszcz przestał padać. Silny wiatr rozpędził obłoki i na niebie ukazały się blade gwiazdy. Hanka szła prędko, nie oglądając się poza siebie i nie zwracając żadnej uwagi na zaczepki przechodniów. Co jakiś czas pytała o drogę na ulicę Marszałkowską.
T
Kiedy po męczącym marszu położyła się ze wstrętem do niewygodnego łóżka i przykryła brudną, czerwoną kołdrą z wyłażącą watą, długo nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, wsłuchując się w głosy za ścianą. Aż wreszcie około trzeciej w nocy zasnęła. Śniło jej się, że znalazła Franka, że pojechał z nią razem do Moran. Oto nareszcie ma go przy sobie. Siedzą sobie razem przed domem na ławeczce i wygrzewają się w słońcu. Franek opowiada jej, że ma wstręt do wódki, że już nigdy nie weźmie do ust żadnego alkoholu... Obudziła się. I straszna rzeczywistość uderzyła w nią jak obuchem. Nigdy zmartwienie i nieszczęście nie wydają się nam tak straszne, jak po przebudzeniu ze snu. Spojrzała na zegarek. Była dziesiąta rano. „Ale zaspałam", pomyślała, ubierając się gorączkowo. Kiedy szła Alejami Jerozolimskimi w stronę Nowego Światu, świeciło słońce. Po wieczornym deszczu wstał pogodny, jesienny dzień. Niebo było niebieskie,
chodniki suche. Hanka szła prędko, zwalniając trochę kroku przed sklepowymi wystawami. Złe, koszmarne cienie poprzedniego wieczoru pierzchły. Czuła jakieś nowe, wstępujące w nią siły, jakieś niespodziane nadzieje na przyszłość. „To ten dobry sen tak mnie uspokoił", myślała. Matka mówiła jej zawsze, że miły, przyjemny sen poprawia humor i daje nadzieję na lepszą przyszłość. „Jeszcze wszystko będzie dobrze", myślała z nagłą otuchą. Dozorczyni na Tamce, zapytana o Franciszka Przybosza, wzruszyła ramionami i powiedziała, że gospodyni wyrzuciła go na „zbity pysk". — A wyniósł się gdzieś, ale nie wiem dobrze. Czy ja tam się mam troszczyć o wszystkich byłych „lokatorów!" Już będzie cztery dni, jak tu nie mieszka.
T
L R
Hanka załamała ręce.
I zaczęły się długie męki bezowocnych poszukiwań. W biurze adresowym, w ratuszu, urzędnik po długim szperaniu w papierach podał jako ostatni adres Franciszka Przybosza znowu to samo mieszkanie na Tamce. Potem nie był już nigdzie meldowany. Hanka przygotowana była na najgorsze. Przypuszczała, że już nie żyje. Zginął pewnie w jakiejś bójce, po pijanemu. Jedyną istotą, która jej mogła być pomocną, była Lucy. Hanka poszła do baru „Pod Różą" i tu dowiedziała się adresu dziewczyny. Na Starym Mieście, na ulicy Krzywe Koło, w nędznej izdebce, przepojonej zaduchem prania, znalazła ją leżącą na brudnym łóżku.
L R
Dalsze poszukiwania rozpoczęły we dwie. Dowiadywały się po różnych knajpach i barach. Lucy opisywała wygląd Przybosza, wymieniała nazwiska jego kompanów. Nigdzie nie mogły natrafić na jego ślad. Tak przeszedł cały dzień. Wieczorem, kiedy Lucy musiała iść na „robotę", Hanka, pozostawiona samej sobie, bezradna chodziła po ulicach, rozglądając się dookoła, wstępując do kawiarni, szukając wszędzie obdartego brodacza w wytartym palcie o smutnych oczach. Ale nigdzie go nie było.
T
Trzeciego dnia znowu umówiła się z Lucy i szły razem przez Saski Ogród, mówiąc wciąż o jednym. Lucy, wystrojona w swoje najlepsze rzeczy, w nowych, niedawno kupionych lakierkach, płaszczyku z kawałkiem białego królika przy szyi, pocieszała Hankę, która coraz bardziej upadała na duchu. Pomimo jesiennego chłodu w głównej alei na ławkach siedziały skurczone postacie. Byli to młodzi bezrobotni chłopcy, drzemiący z czapkami, nasuniętymi na oczy i dziewczyny uliczne, hałasujące i przekrzykujące się wzajemnie. Nagle Lutka zatrzymała Hankę i powiedziała szeptem: — Niech pani czeka. Widzi pani tego, co tam siedzi obok tej dziewczyny w czerwonej czapce? Ten obdarty, co czyta gazetę. — Widzę — odpowiedziała Hanka. — To jeden z jego kompanów, spytam go zaraz o Franka.
Hanka zmartwiała, widząc pijacką twarz i fioletowy nos obdartusa. „Więc tak wyglądają przyjaciele Franka", przeleciało jej przez głowę. Lucy wróciła po chwili w podskokach. — Dobra nowina, świetna nowina! — wołała. — Franek mieszka u jednego z kompanów na Puławskiej, na Mokotowie. Przygarnął go tam. Mieszka u niego kątem. Odprowadzę tam panią. Znowu mocne bicie serca. I znowu nadzieja, że go zaraz ujrzy. Znowu układa sobie, co mu powie, jak go przywita.
L R
Kiedy wgramoliły się na piąte piętro kamienicy na ulicy Puławskiej, jakaś kobieta otworzyła im drzwi i powiedziała ostro, że kompan jej męża już się chwała Bogu, wyniósł. Że wyrzuciła go sama, bo nie chce u siebie pijaków karmić. To on namawia mego męża do wódki. — Dwa dni siedział, alem mu powiedziała, żeby się wyniósł. — Czy nie wie pani dokąd się wyprowadził? — spytała Hanka. — A nie wiem. Co mi tam do tego. Zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
T
— Teraz już wszystko skończone — powiedziała Hanka. — Już go nie znajdę. Wszędzie go wyrzucają jak psa, zewsząd... O, Jezu, na co mu to zeszło! Płakała tak bardzo, że Lucy siłą wsadziła ją do tramwaju i zaczęła pocieszać. Namawiała ją, żeby wróciła do Moran. Już ona, Lutka, zajmie się sama poszukiwaniem. Na pewno do baru ktoś z jego kumpli przyjdzie. Ale Hanka słuchać nie chciała o powrocie. Wieczorem, kiedy Hanka, posłuchawszy jednak Lucy, pakowała walizkę, aby wrócić nazajutrz rano do Moran, numerowy zastukał do jej pokoju, wołając ją do telefonu. Telefonowała Lutka. Franek się znalazł. Przyszedł do baru. Powiedział jej gdzie mieszka. Wyprowadził się do swego kompana na ulicę Twardą.
— Nie, nic mu nie mówiłam o pani. Namówiłam go tylko, żeby teraz wrócił do domu. Tak, teraz już poszedł sobie. Zastanie go tam pani z pewnością, jak teraz tam pójdzie. Nie ma za co dziękować. Do widzenia. Powodzenia. Ostatnia wędrówka na Twardą. Błotnistymi ulicami, późnym ciemnym wieczorem szła skurczona, tak bardzo wyczerpana poszukiwaniami, że niezdolna do radości, ani nawet do wzruszenia. Jakaś Żydówka z małym, przeraźliwie mizernym dzieckiem na ręku, żebrała natarczywie, płacząc i zawodząc. Hanka dała jej srebrną monetę, na intencję szczęśliwego załatwienia sprawy Franka.
L R
Długo dzwoniła do bramy, aż wreszcie dozorca, obrzucając ją podejrzliwym spojrzeniem, otworzył i objaśnił, że pan, u którego mieszka Franek, zajmuje lokal pod numerem 58, w poprzecznej oficynie na lewo, na trzecim piętrze. Poszła. Na wąskich schodach panowały grobowe ciemności. Szła po omacku, licząc piętra, potykając się co chwila, nieprzytomna ze zmęczenia. Wszedłszy na trzecie piętro, namacała po ciemku drzwi, pociągnęła za szarpany dzwonek. Cisza. Zadzwoniła znowu. Usłyszała czyjeś kroki. Potem jakiś głos męski zawołał ochryple: Kto tam?
T
Kiedy spytała o Przybosza, męski głos odpowiedział, że jest noc, i pan Przybosz śpi. Błagalnym głosem zaczęła mówić, że to siostra przyjechała do niego. W końcu, po długich ceregielach otworzył drzwi z łańcucha. Znalazła się w małym, mrocznym przedpokoiku, oświetlonym jedynie mdłym światłem gazowej lampy. Rozczochrany człowiek obrzucił ją nieufnym spojrzeniem i otworzywszy drzwi do sąsiedniego pokoju, ryknął ochrypłym głosem: — Tu jakaś przylazła i mówi, że to twoja siostra. Hanka, skurczona, przerażona zapatrzyła się, jak urzeczona w tamte drzwi, gdzie miał się ukazać ten, którego szukała. I nagle drgnęła. W otwartych drzwiach stanął jej brat. Obrośnięta, nieogolona od tygodni twarz Franka nie wzbudziła w Hance wstrętu, nie spostrzegła jego poplamionego ubrania, brudnego kołnierzyka i potarganej czupryny. To był on. Nareszcie go znalazła. Nieprzytomna z radości, rzuciła się ku niemu, szlochając, i wołając wśród potoku łez:
— Franuś, jedyny, najdroższy, nareszcie cię znalazłam, tak cię szukałam, po całym mieście od trzech dni. Spojrzał na nią mętnym wzrokiem i z lekka odpychając ją ręką, zwrócił się do swego towarzysza: — Żeby nawet w mysią dziurę się schować, wszędzie cię baby odnajdą... A potem z nagle wzbierającą złością, dodał ostrzejszym tonem do siostry: — Po co się szwędasz po cudzych kątach, zamiast u siebie siedzieć? Chwała Bogu masz gdzie mieszkać, to po coś tu przyjechała? Dziewczyna zmartwiała. Przez chwilę nie była w stanie przemówić ani jednego słowa. Nie czuła wcale, jak łzy napełniły jej oczy i dwoma strumieniami spływały po ogorzałej twarzy.
L R
— Franuś! — zawołała wśród szlochu — Franuś przecież ja dla ciebie przyjechałam, przecież tylko do ciebie, ciebie szukałam wszędzie, w tylu domach, na tylu ulicach, tyle drogi dla ciebie przejechałam... O Jezu przecież ja tylko ciebie jednego mam... Machnął ręką i przerwał jej z postępującą złością:
T
— Przestań, nie chcę tego słuchać. Zostaw mnie w spokoju. Daj... mi... święty spokój. Nie chcę bab, nie chcę scen... Dajcie mi wszyscy spokój... — Franuś — zaczęła znowu — Franuś, to nieprawda, ty żartujesz... o, Franuś, to niemożliwe, to mi się chyba śni, Franuś... — Niech pani wyjdzie stąd najlepiej, proszę, niech pani sobie pójdzie — wtrącił się do tej sceny właściciel mieszkania. — Trzeba go zostawić w spokoju. Pani tu nic mu nie pomoże. Siostra, czy nie siostra, w to nie wchodzę, ale lepiej pójść i więcej się o niego nie dowiadywać. Już on tam się nie zmieni... Rozłożyła bezradnie ręce. Teraz odejść? Zostawić go znowu samego na poniewierce? Zostawić go w tych straszliwych lokalach, wśród tych okropnych ludzi, na pastwę tego wszystkiego... Odejść?
— Mieszkam w hotelu „Świt" na Marszałkowskiej, na rogu Chmielnej — powiedziała cicho. — Przez jutro jeszcze tu zostanę. Będę czekała. Może się rozmyślisz, Franuś i przyjdziesz do mnie. Będę czekała... Ale Franek już nie słyszał tego, co mówiła, cofnął się do drugiego pokoju i zatrzasnął drzwi. — Może się rozmyślisz, Franuś — powiedziała bardzo cicho, sama do siebie, zawróciła i wyszła. Na schodach ogarnęły ją głębokie ciemności, i wstrętny zapach nędznych mieszkań, kotów i smażonego tłuszczu. *
* *
T
L R
Pociąg stukał jednostajnie, dudnił na resorach, sypał snopem iskier, sapał, jęczał. Znowu słupy telegraficzne goniły się z drzewami, znowu migały nagie, zorane pola, małe stacyjki, o samotnych budynkach stacyjnych. Jakieś dzieci kiwały rękami, jacyś ludzie wsiadali i wysiadali. Ktoś się kłócił o miejsce. Ktoś uspokajał krzyczące dziecko w sąsiednim wagonie. Rumiany, okrągły ksiądz jadł bez przerwy smakołyki, wyjmowane z plecionego koszyczka. Ktoś chrapał w kącie pod oknem z na wpół otwartymi ustami. Konduktor wchodził i wychodził, oglądał bilety, pytał pasażerów dokąd jadą, kontroler sprawdzał bilety. Hanka Przyboszówna widziała to wszystko jak we śnie. Pokazywała bilet, patrzyła przez okno, odpowiadała nawet na pytania pasażerów. Ale zachowywała się jak lunatyczka. Straszliwy koszmar, jaki przeżyła w ciągu ostatnich dni, wydawał jej się snem, z którego się jeszcze nie przebudziła, ale z którego musi się wkrótce obudzić. Wszystko, co się zdarzyło ostatniego dnia: daremne czekanie na Franka, porozumiewanie się z Frankiem za pośrednictwem Lucy, która poszła do niego i błagała, żeby się chciał zobaczyć z siostrą, jego definitywna odpowiedź, że nie chce widzieć się z Hanką, że żąda, aby wróciła na wieś i więcej nie wracała i nie poszukiwała go — wszystko to przeżyła jak we śnie i wszystko to znajdowało się gdzieś za gęstą mgłą, za dziesiątą granicą.
Na stacji w Moranach nie oczekiwał jej nikt, gdyż nikomu nie dawała znać, że przyjeżdża. Powlokła się pieszo z walizką, wolno, z głową zwieszoną, zupełnie jak gdyby wracała z pogrzebu, gdzie pochowała najdroższą istotę. Dzień był słoneczny, jesienny. Liście na drzewach, rosnących wzdłuż drogi, która prowadziła do jej domu, mieniły się wszystkimi kolorami: złote, czerwone, ogniste, rdzawe. Naokoło panował błogosławiony spokój. Gdzieś w oddali szczekał pies, dzieci goniły się z piskiem, jakaś figura przejechała tuż obok niej. Kiedy wróciła do siebie do domu, gospodyni, u której wynajmowała izbę, przywitała ją z wielką radością: — Panno Hanko, jak to świetnie, że pani wróciła, niepokoiliśmy się o panią. No, jak tam zdrowie brata?
L R
— Mój brat?... Trochę... lepiej... już mu trochę lepiej — odpowiadała bezładnie. — Gospodyni przyjrzała jej się uważnie: — Ależ, jak to pani zmizerniała — zauważyła troskliwie. — Miasto wymęczy człowieka, że potem przyjść do siebie nie może. Strasznie pani przez te parę dni zmizerniała.
T
Sąsiadki, dowiedziawszy się o powrocie Przyboszówny, przyszły zaraz odwiedzić ją. Posypały się pytania: jak jej się podobało w stolicy, czy się dużo zmieniło, czy się dobrze bawiła, czy zwiedziła miasto? Czy rozerwała się trochę w mieście? Śmiertelnie zmęczona, wysłuchała cierpliwie wszystkich pytań i odpowiadała sennym głosem: — A, tak, bardzo ładne miasto. Wiele się napatrzyłam. Tak, doskonale się bawiłam! Świetnie się bawiłam w Warszawie.
16. Salon kosmetyczny „Stella" miał być czymś, czego nie było jeszcze dotychczas w Warszawie. W całym mieście, na wszystkich słupach, kioskach, przystankach tramwajowych, w hallach większych kawiarni i restauracji, ukazały się pewnego dnia niezwykle zagadkowe afisze.
Figlarnie uśmiechnięte, urocze twarze młodziutkich kobiet spoglądały na przechodniów oczyma spod nieprawdopodobnie sztywnych rzęs, a wielkie litery krzyczały jaskrawymi barwami: „Nie ma już starości. Jest tylko niedbalstwo kobiet". „Młodość jest wieczna. Trzeba ją tylko pielęgnować", „Kupuj za tanie pieniądze młodość, kobieto". „Możesz się odmłodzić o dziesięć lat, kobieto". W kilka dni później nowe, nie mniej piękne afisze wyjaśniały, że tę właśnie młodość można nabyć tylko i wyłącznie w nowym salonie kosmetycznym „Stella", który już za dni kilka otworzy swe gościnne podwoje.
L R
W tramwajach, autobusach, na rogach ulic wykwintniej szych dzielnic warszawskich wtykano przechodzącym paniom artystycznie wykonane książeczki, z których dowiadywały się niezmiernie cennych tajemnic. Że odtąd nie potrzebują obawiać się starzenia. Że nie ma już zmarszczek, podwójnych podbródków, zwiędłej cery, otłuszczeń czy nadmiernej chudości. Że raz na zawsze skończono już z brzydkimi biustami, krzywymi nogami i wszelkimi wadami urody kobiecej. Że do niepowrotnej przeszłości należą brzydkie nosy, grube wargi, czy krzywe łopatki. Że wreszcie wystarczy raz jeden zjawić się w nowym salonie kosmetycznym „Stella", prowadzonym oczywiście przez najbardziej wykwalifikowane za granicą siły fachowe, by zrozumieć, że kwestia młodości, urody i podobania się mężczyznom została już dziś raz na zawsze rozwiązana.
T
Praca przy urządzeniu lokalu i ustawianiu aparatów trwała w całej pełni. Ela od rana do nocy stojąc na drabinie spowita w fałdy fartucha aż po szyję, wydawała rozporządzenia rzemieślnikom i robotnikom. Wnętrze „Stelli" wyrastało z dnia na dzień coraz piękniejsze, jak cacko, lśniące metalem, szkłem i wesołe od jasnych, harmonijnie dobranych barw. Jedna część lokalu była już całkiem na ukończeniu. Właścicielki salonu postanowiły, że otwarcie nastąpi jeszcze, zanim ukończona będzie część druga lokalu, przeznaczona na operacje kosmetyczne, a więc wymagająca większej ilości i kosztowniejszych urządzeń. Dzień otwarcia wyznaczono na początek października. Ela była szczerze rada ze swojego dzieła. Miała wrażenie, że zrobiła coś naprawdę ładnego i celowego, a poza tym wypłacono jej dość dużą, jak na ciężkie kryzysowe czasy, sumę.
Idąc ulicą Mazowiecką, w towarzystwie przyjaciółki Wandy Blumo- wej, opowiadała jej z ożywieniem: — Nie masz pojęcia, Wanduś, jak mnie ta „Stella" podreperowała. Spłaciłam długi, sprawiłam sobie jesienny kostium, dałam do przeróbki futro, jutro kupię sobie te wężowe pantofle, o których tak dawno marzyłam... — Słowem, milionerka... — zaśmiała się Blumowa. — Ach, tak, czuję się jak milionerka — odpowiedziała Ela. — A wiesz, że kiedy pierwszy raz zjawiły się u mnie te dwie baby, jakoś dziwnie nie miałam do nich przekonania i jeszcze w dodatku Stefan...
L R
U zbiegu Traugutta i Mazowieckiej przeszły przez ulicę i znalazły się pod wielkimi drzewami kasztanowymi, które w tym miejscu otaczają skwerek przed kościołem ewangelickim. Był pogodny dzień październikowy, jeden z tych tak częstych w Polsce „darowanych" jeszcze przez naturę, ostatnich ciepłych dni. Niebo było jaskrawoszafirowe, bez chmurki. Stopy dwu młodych kobiet natrafiły na szeleszczące żółte liście kasztanów. W słońcu unosiły się srebrne niteczki babiego lata. — Więc cóż ten twój Stefan? — spytała Blumowa, gdyż Ela przechodząc przez ulicę, umilkła na widok pędzącego czerwonego autobusu.
T
— Stefan, wyobraź sobie, mówił, żebym dobrze uważała, zanim przyjmę zamówienie, bo mogą mnie naciągnąć, a potem wykiwać... i nie zobaczę ani grosza. Stefan jest w ogóle pesymistą w tych sprawach. I wiesz... Zawahała się chwilkę, jak gdyby nie wiedząc, czy ma wyznać tę tajemnicę przyjaciółce. Ale po chwili zdecydowała się. — ...wiesz, że mam zawsze wrażenie, jak gdyby on nie był zadowolony z moich zarobków. Oczywiście, cieszy się, że mam pieniądze, rozumie, że o ile ich nie zarobię, nie będę miała z czego żyć, ale z drugiej strony... Zasmuciła się, ale na krótko. Podniosła oczy na nieprawdopodobnie szafirowe niebo, przeświecające między złocistymi liśćmi i roześmiała się: — W nim pokutuje jeszcze wciąż ten przedwojenny pan, który uważał, że kobieciątko powinno nie walać rączek sprawami brudnych pieniędzy.
— I żyć z powietrza, fruwając z kwiatka na kwiatek, jak motylek — zadeklamowała Blumowa. — Patrz i tu afisz „Stelli" — powiedziała Ela, zatrzymując się przy Placu Marszałka. — Ładny, prawda? „Już jutro otwarcie. Nowa era dla warszawianek", głosiły litery afisza. I znowu nieprawdopodobnie piękne ciało kobiece wyginało się wdzięcznie, jak gdyby wyskakując z jaskrawoczerwonego tła. — Więc to już jutro? — spytała Blumowa. — A tak. — Ela wyjęła z torebki twardą kartkę zaproszenia.
L R
— Weź, proszę i przyjdź zobaczyć moje wnętrze. Od jutra zaczynają już tam pracować, a ja będę w drugiej części lokalu wykańczała wnętrze. Jeszcze będzie tego przynajmniej na trzy miesiące. No, ale im dłużej, tym lepiej. — Sądzisz, że to będzie miało powodzenie?
— Czyja mogę wiedzieć? Widzę tylko, że forsy mają jak lodu, że na nic nie szczędzą, posprowadzały jakieś niebywałe aparaty i wspaniałe specjalistki. Może to i pójdzie. Przecież próżność kobieca to potęga.
T
— To prawda — zgodziła się Blumowa. — Zastanawiałam się także często nad tym, czemu brunetki dążą do włosów jasnoblond, te co mają włosy proste jak druty ondulują je, a te co mają z natury kręcone, wyprostowują wszelkimi sposobami. Grube chcą być chude. Chude okrąglutkie. Chęć zmiany to także wielka potęga, Elu. — Właśnie, i dlatego sądzę, że mimo kryzysu, „Stella" jako nowość powinna mieć powodzenie, przynajmniej na początku. Zresztą, przyznam ci się, że to mi jest już raczej obojętne. Skoro zrobię swoje, niewiele mnie już obchodzi. Te właścicielki, mimo że płacą doskonale, nie należą do osób najbardziej sympatycznych. Bardzo wulgarne osoby. — No, więc pan Stefan miał trochę racji? Ela znowu roześmiała się. Wzięła Blumową pod rękę.
— Powiem ci w tajemnicy, że w gruncie rzeczy Stefan ma ostatecznie zawsze rację. Zna się znakomicie na ludziach i może trochę przesadza, ale jest taki mądry... Spochmurniała. Coś przeleciało jej przez głowę, o czym nie chciała myśleć. Coś, co odganiała od siebie siłą woli od owego pamiętnego wieczoru, kiedy to Stefek tak źle się czuł po premierze Michała. Zatrzymały się przed kawiarnią. — Ja tu wchodzę — powiedziała Blumowa — a ty stanowczo nie dasz się namówić? — Nie, doprawdy,Wandeczko, nie mam dziś czasu. Pozdrów tam całą bandę. A jutro przychodź na otwarcie „Stelli".
L R
— Przyjdę na pewno. Do widzenia.
Ela poszła szybko w "kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Ze wszystkich słupów i kiosków spoglądały ku niej i krzyczały afisze: „Już jutro... Kupuj wieczną młodość... Już jutro..." *
*
T
*
W owym pierwszym dniu otwarcia salonu „Stelli", wszystkie zaproszone panie miały prawo do całkiem bezpłatnych zabiegów kosmetycznych. Toteż napływ gości był olbrzymi. Po obszernych, skąpanych w jasnym świetle salach, lśniących metalem, połyskujących miękkimi skórami foteli, barwiących się kilimami, dywanami, przechadzały się grupki gości, zachwycając się wszystkim. — To doprawdy piękne — mówiła któraś ze zwiedzających pań. — Ten kontrast żółtych, gorących zasłon z jaskrawoniebieską barwą linoleum, którym wybita jest podłoga. Te lampy z ukrytym, a tak uroczym światłem. — Wystarczy tu wejść, by czuć się zaraz piękniejszą — powiedziała inna. — Chodzi właśnie o to, byś się czuła brzydszą i pozostała tu dla upiększenia — roześmiał się jej towarzysz.
Urządzenia, służące do owego upiększania, budziły gorącą ciekawość kobiet. Zakład podzielony był na oddzielne pawilony. Przed każdym pawilonem był maleńki hall bez okna, gdzie jedynym światłem płonęły nad rozsuwanymi szklanymi drzwiami wielkie neonowe napisy. Nad jednym z pawilonów był na przykład napis: „Piersi". Nad innym: „Biodra", nad trzecim: „Ręce", dalej znowu: „Oczy" itp. Każdy z tych pawilonów składał się z długiego szeregu kabin, poświęcano się tam ratowaniu od starzenia się tej części organizmu, której szyld wisiał nad pawilonem.
L R
Oprowadzał gości wykwintny, siwiejący na skroniach pan, w nieposzlakowanym żakiecie. Głosem aksamitnym objaśniał wszystko, wygłaszając przy tej okazji krótkie przemówienia dydaktyczne na temat kosmetyki i higieny. Ale gości czekały jeszcze całkiem inne niespodzianki. W jednym z uroczych gabinecików, przeznaczonych na poczekalnie i umeblowanych wygodnymi fotelami, oczekiwały gości dwie panie.
T
— Szanowni państwo — powiedział uroczyście przewodnik. — Zobaczą państwo teraz na własne oczy, co może racjonalnie stosowana kosmetyka. Oto, tutaj widzą państwo w całej rozciągłości proces zatrzymania starości. Panie, które zamierzam państwu przedstawić, to babka i wnuczka. Wnuczka ma 18, babka 57. Panie pozwolą... Z dwu klubowych foteli podniosły się dwie urocze blondynki. Jedna z nich była to smukła młodziutka dziewczyna o jasnych warkoczach, zaplecionych i założonych na tyle głowy i niepokalanej cerze różanego płatka. Druga była od tamtej nieco wyższa, ale również smukła, o równie jasnych, tylko krótko obciętych włosach i również pięknej różowej cerze. — Ta oto babka, proszę państwa, może państwu na żądanie pokazać paszport, w którym wiek jej, lat 57, jest wyraźnie oznaczony. Nadszedł czas, proszę państwa, kiedy kobieta przestała się wstydzić swego wieku. Jest wiecznie młoda i na tym koniec. Wśród publiczności rozszedł się szmer. Nie wiadomo, czy wszyscy wierzyli w autentyczność odmłodzenia babci i czy byli przekonani, że na zawsze odpłynęły już w przeszłość dawne babcie w aureoli siwych włosów i w czarnych koronecz-
kach na głowie, robiące pomarszczonymi palcami robótki, ale w każdym razie zarówno ta prezentacja, jak przepyszne wnętrze salonu zrobiły swoje. Po otrzymaniu poczęstunku, goście rozeszli się, rozpowiadając na mieście cuda o nowym salonie, w którym wszystko, co jest w mocy ludzkiej, da się gruntownie przemienić.
L R
I oto, już nazajutrz, Ela przyszedłszy do roboty, do swej pustej, nie urządzonej jeszcze części lokalu, usłyszała, że w salonie już także wre praca. Przelewał się szum aparatu, osuszającego włosy, bzykały elektryczne aparaty do masażu, zza spadających w obfitych fałdach zasłon, dolatywało rytmiczne klepanie ciała. Przez uchylone szklane drzwi migały obnażone ramiona, rozwiane włosy, twarze zwrócone ku górze pod oślepiającym blaskiem reflektorów. Specjalistki za pomocą powiększających szkieł szukały na twarzach klientek bodaj najmniejszego defektu, by mieć pole do usuwania, do działania. Stojąc wysoko na drabinie i uważnie pociągając pędzlem wykonane przed paroma dniami rysunki pod sufitem, Ela słuchała rozmów, dolatujących z sąsiednich sal. — Proszę pani, oddaję się całkowicie w pani ręce — mówił jakiś melodyjny głosik kobiecy. — Muszę za wszelką cenę stracić 10 lat z mego wyglądu. Niech sobie droga pani wyobrazi, że mam męża, który...
T
— Piegi u kulturalnej kobiety nie powinny istnieć, proszę pani. Nie usunie ich pani za pomocą maści... — Nie, proszę pani, stanowczo, rzęsy radziłabym w górę. Zresztą zaraz się poradzimy. Panie Antoni, proszę rzęsę N 75 A, pierwsza szafa, rząd 13-ty. Przymierzymy, szanowna pani... — Gdyby pół centymetra muszli usznej szanownej pani zagiąć w tył, nadałoby to istotnie charakteru całej twarzy... Niech pani się przekona....
— Trudno, szanowna pani, całe pół godziny trzeba siedzieć z zamkniętymi oczyma, inaczej — wszystko na nic... — Na podbródek założymy maseczkę, pod oczy dwie maseczki z tłuszczu, nosek weźmiemy w kleszczyki, no, usta są niezłe, kształt oczu można by nieco zmienić... Ten pieprzyk trzeba stanowczo usunąć, poza tym to już drobne retusze... — O, nie, nie, nie, takiego brzuszka proszę mi nie pokazywać. Nie chcę tego widzieć. Panie Janie, proszę mi podać przez drzwi model brzucha na rok 1936. Zobaczy szanowna pani...
L R
— Nie, stanowczo nie radziłabym brwi zdziwionych. Do typu szanownej pani należy raczej rodzaj... Ela słuchała tego wszystkiego z wewnętrznym uśmiechem, jak słucha się szczebiotu ptaków. Bawił ją ten instytut, bawiło wszystko, co mówiono i robiono w owej „fabryce młodości".
T
Ale pewnego dnia, było to może w jakieś dwa tygodnie po otwarciu „Stelli", pogrążona w swojej pracy, usłyszała zza ściany całkiem inną, niż zwykle rozmowę. Było to parę zdań, ale sprawiły, że Ela zaczęła słuchać uważniej, przejęta najwyższym zdumieniem, które powoli przeradzało się w rodzaj niepokoju. Sala, w której pracowała Ela, znajdowała się w sąsiedztwie prywatnego gabinetu właścicielki „Stelli". Poprzez szklane drzwi, mimo, iż były szczelnie zamknięte, usłyszała nagle Ela, wymówione w gabinecie donośnym męskim głosem, zagadkowe zdanie: — Powiadam więc po raz ostatni, że natychmiast po tym, kiedy Lolka się wsypała, należało zacząć serię blondynek. Kobiecy głos, w którym Ela bez trudu poznała głos rudej właścicielki, odpowiedział: — Wsypała się, wsypała... przecież jej nie złapali. — Ale jej szukają — odpowiedział męski głos i dlatego właśnie potrzebna jest seria blondynek.
— Przede wszystkim nie krzycz tak, naokoło są ludzie, a po wtóre Lolka nie jest łatwa. — Wszystkie muszą być łatwe! — wrzasnął męski głos. — Ciszej — ostrzegła kobieta. — Powtarzam, że każda musi być łatwa, po to jest „Stella", po to tyle pieniędzy... — Ostatni raz mówię ci, żebyś był cicho. Za jedną ścianą są klientki, za drugą pracuje architektka. Mężczyzna zniżył głos. Ela znieruchomiała na swej drabinie, słyszała już tylko oddzielne fragmenty zdań. Były to zagadkowe słowa, z których nie pojmowała nic.
L R
— Pieprzyk pod prawym okiem. — No, to da się zrobić.
— Nos prosty, z lekka zadarty... — Mów wolniej, notuję.
— Cera różowa... brwi podniesione...
T
— Zostawisz fotografię?
— Oczywiście. Z profilu, en face, ze wszystkich stron. Reszta to wasza rzecz. Zrozumiane? — Trudno, musi być zrozumiane. — Myślę. Głosy umilkły. Jakieś drzwi w głębi zatrzasnęły się z brzękiem szyb. Jakieś kroki przebiegły przez gabinet. Potem rozległ się dźwięk dzwonka. Ela słyszała, jak kobieta w gabinecie powiedziała do kogoś wchodzącego: — Poprosić panią Olgę. — A po chwili mówiła, widocznie już do Olgi. — Zawsze, jak przyjdzie, to jakieś nieszczęście.
— Kto znowu? — spytał obojętnie głos Olgi. — Lolka się wsypała — odpowiedziała tamta. — Idiotka — syknęła Olga. I czegóż on chce? Teraz usłyszała Ela najdziwniejszą odpowiedź z całej tej niezrozumiałej rozmowy. Ruda wyraźnie odpowiedziała: — Chce oczywiście, dużo Lolek. — Trzeba się zabrać zaraz do roboty — odpowiedziała spokojnie Olga. W tej chwili do sali, w której pracowała Ela, wbiegła z drzwi zakładu manikurzystek, panna Nacia:
L R
— Proszę pani — wołała ze śmiechem. — prosimy do nas. Zakład już zamknięty i pani Jula, masażystka, stawia wszystkim kabałę. Niech pani się nie pogniewa i przyjdzie także. Ela uśmiechnęła się pobłażliwie, porządkując pędzle. — Nie bardzo wierzę w kabałę, ale zaraz tam przyjdę, panno Naciu. Może się czegoś dowiem.
T
W jednej z sal zakładowych zebrały się prawie wszystkie pracownice „Stelli". Wśród nich Ela spostrzegła i pięćdziesięcioletnią „babcię", blondynkę. „Babcia" siedziała na brzegu stołu, trzymała papierosa w umalowanych ustach i perorowała. — Wyobraźcie sobie, że są kretyni, co wierzą, że jestem babką mojej siostrzyczki, młodszej ode mnie o rok. Oj, żeby to nasza matka widziała... Na widok Eli umilkła nieco przestraszona, a cały personel rozsunął się uprzejmie, by przepuścić Elę do kabalarki. Tłusta masażystka rozkładała już na stole brudne karty o powyginanych rogach. — Całą prawdę powiem — mówiła przymilnie do Eli — paniusia dama kier. Lewą rączką do siebie trzy razy.
Kabała nie przyniosła nic specjalnie ciekawego. Masażystka mówiła o „intrygach ciemnej blondynki", „przywiązaniu broneta", podróży i podarunku, oraz ważnej wiadomości, zdobytej „wieczorową porą". Przy tej wiadomości zatrzymała się dłużej: Ta wiadomość ważna jest. Z dokumentami, papierami związana, wojskowość, czy też policja w nią wmieszana... Musi pani dobrze uważać. Ela nie przejmowała się zbytnio tą gadaniną. Wysłuchała kabały przez grzeczność i ubrawszy się, wyszła na ulicę. Ale, gdy o ciemnym zmierzchu jesiennym, szła długą perspektywą wiaduktu ku mostowi Poniatowskiego, gdy chłodny wietrzyk od zmąconych fal Wisły, rozwiewał jej włosy nad czołem, uczuła nagle coś w rodzaju lęku:
L R
. „Cóż mogła znaczyć ta dziwna rozmowa, prowadzona w gabinecie właścicieli? Któż to miały być owe „Lolki", których miało być dużo? Czy to po prostu, jakieś umówione wyrażenia z branży kosmetycznej? Czy jakaś nieczysta sprawa? Muszę poradzić się Stefana. A może to tylko przeczulenie? Przesadna podejrzliwość? W uszach zabrzmiał jej ostry, nieprzyjemny śmiech rzekomej babci, za pomocą której wprowadzono w błąd klientki.
T
Skręcając z mostu na prawo, w mroczną uliczkę, prowadzącą do jej domu, Ela pomyślała niechętnie: „Coraz mniej podoba mi się ta „Stella".
17. Sędzia Kaniewski powziął mocne postanowienie. Miał przeświadczenie, że do zagmatwania i zaciemnienia sprawy przyczyniła się jego niezdecydowana postawa wobec Dornowej w czasie śledztwa. Myślał sobie o tym, że gdyby energiczniej nacierał na oskarżoną Domową, gdyby potrafił zapomnieć, że była niegdyś Joasią Stępniewską, przyznałaby się do wszystkiego, powiedziałaby jak ta cała sprawa zbrodni morańskiej ma się naprawdę, a przede wszystkim, wyznałaby, że
to dla osłonięcia Gorzeckiego wymyśliła pierwotnie bajeczkę o nieumyślnym strzale. Raz wreszcie skończyłaby się ta potworna gmatwanina, raz wreszcie ustałoby to błąkanie się po omacku, sprawa przybrałaby normalny charakter, ustałyby zarzuty przeciw niemu, a co ważniejsza ustałyby jego wyrzuty sumienia, które dręczą go tak bez miary. Toteż, wchodząc tego listopadowego ranka do swego gabinetu w sądzie przed ostatnim przesłuchaniem mającym zakończyć śledztwo w sprawie zabójstwa Mariana Dorna, Kaniewski postanowił sobie w głębi duszy: „Będę surowy i bezwzględny dla niej: lepsza jest ta chwilowa przykrość, która zakończy dotkliwe dla niej nieporozumienia. Zapomnę, kogo mam przed sobą. Dla jej własnego dobra zapomnę o tym, kim była dla mnie".
L R
Powoli i systematycznie porządkował na biurku papiery, zaopatrzone w olbrzymimi literami wypisany nagłówek: „Akta w sprawie zabójstwa Mariana Dorna" I gdy palce jego przesuwały się po szeleszczących papierach, natrętna myśl podsunęła mu jeszcze jedno zdanie:
T
„Kim była dla mnie?... Czy była? Czy też kim jest dla mnie?... Jest... jest..." I znowu tylekroć usłyszane oficjalne wyrazy, wymówione uroczyście przez starego woźnego Stanisława: — Oskarżona Dornowa czeka, panie sędzio... I znowu szelest kroków, nieznośny ucisk w okolicy serca, jak gdyby ktoś żelazną dłonią... I znowu to nagłe opanowanie się... podniesienie oczu na drzwi, gdzie w towarzystwie dozorcy... Ta blada maleńka twarzyczka w obramowaniu ciemnych lśniących oczu. Ten pełen wyrzutu wzrok, te oczy skośne, dziwne, niepokojące, te małe drgające wargi... „Nie, nie, od tego zależy nie tylko wymiar sprawiedliwości, ale także jej szczęście. Nie, dzisiaj będzie inaczej... Z całą bezwzględnością..." — Proszę, niech pani siada. Chwila ciszy. Usiadła. Już siedzi po drugiej stronie jego biurka. Kaniewski nie podnosi oczu od papierów, leżących przed nim. „Akta w sprawie...".
— Sądziłem, rozmawiając ostatni raz z panią, że będzie to ostatnie przesłuchanie przed ukończeniem śledztwa. Głos jego jest równy, niczym nie zdradza tego, co się dzieje w głębi jego duszy. Tym samym głosem, z tą samą intonacją przemawia przecież do wszystkich oskarżonych, których mu powierzono. Po drugiej stronie biurka cisza. Sędzia mówi dalej: — Ale okoliczności zmusiły mnie do jeszcze jednego dodatkowego badania. Jest to już nieodwołalnie ostatnie. Po drugiej stronie biurka cisza.
L R
— Nieodwołalnie. I dlatego, uprzedzam panią, że od tego, co dzisiaj mi pani zechce oświadczyć, zależy tok procesu i wyrok nie tylko w pani sprawie, ale także w sprawie Edwarda Gorzeckiego. Po drugiej stronie jakiś szelest.
Kaniewski podniósł oczy. Joanna Dornowa siedziała wyprostowana, z wzrokiem utkwionym gdzieś wysoko ponad głową sędziego. Otworzyła usta jak gdyby chciała coś powiedzieć. Potem zamknęła je na nowo.
T
— Czy miała mi pani coś do powiedzenia? — spytał sędzia najbardziej oficjalnym i „obcym " głosem, na jaki mógł się zdobyć. — Nie, panie sędzio: nie mam panu nic więcej do powiedzenia. Mówiłam już wszystko. Nie łączyło mnie i nie łączy nic z panem Edwardem Gorzeckim. Niech proces się potoczy, jak chce. Jest mi to obojętne. Wyrazy te, wypowiedziane niemal z gniewem, wzburzyły Kaniewskiego więcej niż dotychczasowe zachowanie Dornowej. Ogarnął go gniew, który zapalił się w nim nagle i niespodziewanie dla niego samego. Sam nie wiedział, kiedy zaczął mówić głosem pełnym goryczy i ironii: — Rozumiem. Dalej chroni pani Gorzeckiego. Nie chce mi pani od początku odpowiedzieć dlaczego wzięła pani winę choćby nieumyślnego strzału, na siebie. Nie chce pani przyznać się do tego, co jest tak oczywiste i jasne, tego o czym wszyscy i tak bez pani przyznania wiedzą. Nie chce się pani przyznać do tego, że przypuszczała, iż przyznanie pani do mimowolnego strzału miało osłonić pani kochanka... Tak, gdyby pani po raz nie wiem który powiedziała, że nie łączyło
panią nic z tym panem nie uwierzyłbym, tak jak nie może temu uwierzyć nikt przy zdrowych zmysłach. Romansowała pani z tym człowiekiem u boku starszego męża, a potem gdy popełnił zbrodnię, wymyśliła pani historyjkę, by ukryć prawdziwego zbrodniarza. Nie udało się... Teraz nastąpiło coś nieoczekiwanego. Kaniewski, porwany wichrem gniewu, zapomniał o wszystkim. Musiał wyrzucić z siebie wszystko, co go dręczyło w ciągu długich miesięcy. Musiał w jakikolwiek sposób poruszyć ten kamienny upór, z jakim Dornowa trwała w swym milczeniu. Ale nagle, w jego pełne namiętnego bólu przemówienie, wdarł się jeden waraz wymówiony głosem tak cichym jak tchnienie, a tak nabrzmiały wyrzutem, że sam jego dźwięk musiał poruszyć do głębi. Wyraz ten wymówiła blada kobieta, siedząca bez mchu po przeciwnej stronie biurka.
L R
— Stefku... To spieszczone imię, które przed laty wymówione tymi ustami, otwierało dla Kaniewskiego bezmierny świat szczęścia, zabrzmiało dziwnie w ścianach surowego oficjalnego gabinetu.
T
Kaniewski podniósł głowę zdumiony. Zdawało mu się przed chwilą, że śni. Że to niemożliwe, by oskarżona Joanna Dornowa wydała ten okrzyk z przeszłości. Spojrzał na nią. Twarz jej zalana była łzami: oczy utkwione w niego z tak bezmierną rozpaczą, że serce Kaniewskiego ogarnęła fala litości. Jakże chwyciłby tę kobietę w ramiona, z jaką siłą przycisnąłby ją do siebie, jakimi pocałunkami obsypałby tę małą, znękaną twarzyczkę. Ale była to tylko chwila. Kaniewski przypomniał sobie wszystkie swe postanowienia. Nie, nie wolno mu się poddawać. Nie wolno.
Wyprostował się sztywno. Dłoń, w której trzymał ołówek, opadła mu na stół. Głosem uroczystym powiedział: — Proszę nie zapominać, że jestem tylko sędzią śledczym, któremu powierzono sprawę pani, oskarżonej o zabójstwo Mariana Dorna. Po słowach wypowiedzianych przez sędziego Kaniewskiego z twardą bezwzględnością, zapanowała w gabinecie przejmująca cisza. Joanna Dornowa wyglądała jak człowiek, któremu wymierzono dotkliwy policzek. Przez krótką chwilę była tak blada, że zdawać się mogła bliska omdlenia. Ale opanowała się i powiedziała cichym, choć stanowczym głosem: — Nie zapomnę o tym nigdy, panie sędzio.
— Nigdy...
L R
I po dłuższej przerwie, w czasie której słychać było szelest kropel deszczu pomieszanego ze śniegiem na szybach zamkniętych szczelnie okien, dodała raz jeszcze z jakimś wewnętrznym uporem:
T
Do końca badania sędzia Kaniewski nie był już w stanie wyciągnąć z niej ani jednego wyrazu. Była jak gdyby nieobecna. Zdawać się mogło, że po owym „nigdy" wypowiedzianym z taką determinacją, zamknęła się jakaś komórka jej świadomości i że porusza się już tylko w sposób mechaniczny. Kaniewski widział, że wszelkie jego wysiłki są daremne, że z tych zaciśniętych uporem warg nie wydobędzie już nic. Zrezygnował z dalszego śledztwa. Po chwili Dornowa odchodziła już do swej celi w towarzystwie dozorcy. Kaniewski siedział przy biurku z głową nisko pochyloną. Nie chciał patrzeć na odchodzącą. Pragnął zaoszczędzić sobie bólu. I nagle, Joanna wymówiła zdanie, które zmusiło go do podniesienia głowy. Zdanie niespodziewane. Zatrzymała się w progu i odwróciwszy ku niemu głowę powiedziała: — Panie sędzio... chciałabym... by pan nie miał mi za złe... mego postępowania... Inaczej nie mogę... Nie zdążył zapytać jej, co miała na myśli, wymawiając te słowa, gdy wysokie drzwi gabinetu skryły już postać odchodzącej.
Sędzia został sam.
18.
L R
— Wszystkie linotypy na dodatek nadzwyczajny! Zatrzymać robotę! ' W redakcji dziennika, w którym pracował Brandt, wrzało. Wiadomość, która wtargnęła tu z ulicy, postawiła wszystkich na nogi. Wiadomość istotnie niezwykła. Już po upływie kilku sekund linotypy wystukiwały ową wiadomość zredagowaną błyskawicznie. Jeszcze kilka minut, a pośpiesznie robiono korektę na mokrych i ciepłych arkuszach, I oto, gmachem zatrząsł już podziemny huk idącej maszyny rotacyjnej, o niezwykłej porze puszczonej w ruch. Jeszcze kwadrans, a ulice zapełni przenikliwy krzyk chłopięcych głosików gazeciarzy: — Nadzwyczaaaaajne.
Bo to, co się stało, było istotnie nadzwyczajne.
T
Joanna Dornowa, piękna i tajemnicza kobieta, oskarżona o zabójstwo męża, Joanna Dornowa, której imię i nazwisko było od miesięcy na ustach wszystkich, przed godziną w swej celi targnęła się na swe życie. Stłukła szklankę, w której przyniesiono jej herbatę i odłamkami szkła przecięła sobie żyły. Dozorczyni znalazła ją nieprzytomną w kałuży krwi. Przewieziono ją do szpitala więziennego. Stan jej jest prawie beznadziejny. Miasto wrzało. Obrońcy Dornowej, ci którzy cały czas twierdzili, że dzieje się niesprawiedliwość, triumfowali, mówiąc, że oto do czego doprowadzono, krzywdząc tę kobietę. Przeciwnicy Dornowej upatrywali w owym zamachu samobójczym przyznanie się do zabójstwa męża. Była winna, nie widziała wyjścia, więc wobec czekającego ją niechybnie wyroku skazującego, wolała targnąć się na życie. W tym czasie, gdy całe miasto wrzało na wieść o samobójstwie Dornowej, sędzia Kaniewski znajdował się w małym mieszkanku Eli Rzeckiej. Siedzieli we dwoje w głębokich fotelach w pracowni. Mówili mało. Stefan był ostatnio coraz
bardziej rozdrażniony i Ela po prostu lękała się poruszania z nim całego szeregu tematów. Wiedziała doskonale, że przychodzi do niej po ciszę i odpoczynek, po odświeżenie się i otrząśnięcie z trosk. Starała się mu to więc dać. Właśnie skończyła jakieś zajmujące opowiadanie z życia salonu kosmetycznego, w którym z kolei wykańczała trzecią salę. Podeszła do okna.
Zapadł już wczesny zmierzch dnia listopadowego. Z okna mieszkania Eli widać było Wisłę, która już na brzegach zaczęła zamarzać, część mostu Poniatowskiego i wielką zbitą masę dachów domów Powiśla. Śnieg padał wielkimi bezgłośnymi płatkami, pokrywając marznącą ziemię. Lubię, kiedy śnieg tak pada — powiedziała Ela cicho — mam wtedy zawsze wrażenie jakiegoś kojącego spokoju.
L R
Kaniewski wyciągnął dłoń ku Eli.
— Chodź do mnie, kochanie — powiedział powoli.
A gdy zbliżyła się, dodał, opierając rękę na jej jasnej głowie: — Sama jesteś spokojem. Moim spokojem.
W tej chwili telefon, stojący na niskim stoliczku zadzwonił hałaśliwie.
T
Wzdrygnęli się oboje. Ten natrętny dzwonek był jak gdyby nieproszonym gościem ze świata. Świata, o którym oboje tak bardzo pragnęli zapomnieć. Kaniewski dlatego, że świat ten niósł mu troski i ból, który chciał od siebie odegnać, Ela, dlatego, że zabierał jej Stefana, który należał do niej niepodzielnie tylko tutaj, w czterech ścianach jej zacisznego mieszkanka. Telefon dzwonił długo, a oni oboje nie poruszali się, jak gdyby przeczuwając, że głos jego obwieści coś okropnego. Wreszcie Ela z westchnieniem wstała i podniosła słuchawkę. Zachmurzyła się. — W tej chwili, — powiedziała — proszę zaczekać. Podała słuchawkę Stefanowi. — Twoja gospodyni, pani Maria, powiada, że to coś bardzo pilnego. Stefan wstał, podszedł do telefonu. Słuchał. Ela patrzyła mu uważnie w twarz.
Myślała tylko o jednym. Że oto z pewnością Stefana wzywają na jakąś konferencję. Że będzie musiał zaraz wyjść i przerwie się ten tak mile rozpoczęty wieczór. Ale nagle z twarzy Stefana wyczytała, że stało się coś strasznego. Twarz Kaniewskiego zbladła tak okropnie, że aż zszarzała. Wargi zadrgały mu. Zduszonym głosem zapytał: — Ten pan prokurator Laut dzwonił?... Czy pani się nie myli? Słuchał chwilę a potem znowu: — Czy... żyje...? — ...Tak, zaraz tam jadę... tak...
L R
Dłoń ze słuchawką opadła mu bezwładnie na widełki telefonu. Nie usiadł, ale osunął się na stojący obok fotel. — Co się stało kochany?
Ela przyklękła przy nim. Ujęła jego dłoń, zimną, jak lód. Patrzyła mu w oczy. — Nic..., nic, dziecko... Dornowa... wiesz... popełniła samobójstwo... jeżeli umrze, to ja... ją zabiłem... — Stefku!!
T
„Dlaczego to zrobiła?". Oto było pytanie, którym bez przerwy zadręczał się Stefan Kaniewski w czasie swej drogi od Eli Rzeckiej do wiceprokuratora Lauta, a następnie z ulicy Miodowej do szpitala więziennego. Ta myśl jak opętana świdrowała mu mózg, męczyła go, aż do utraty tchu. Jadąc taksówką, po raz nie wiadomo który rozpamiętywał szczegóły ich ostatniej rozmowy. „A więc to właśnie oznaczało jej końcowe zdanie, jej prośba o wybaczenie? Więc wówczas już nosiła się z myślą o tym strasznym czynie? „Ale dlaczego? Dlaczego? Czyż aż tak kochała tamtego człowieka, że wolała śmierć nad wyznanie czegoś, co mogłoby go w jej mniemaniu skompromitować? Czy może była tak ambitna, że przyznanie się przed nim do miłości...?" Śnieg uderzał cicho o szyby mknącej taksówki. Na skrzyżowaniu ulic wóz musiał długo czekać na swoją kolejkę. Sędzia nie wiedział gdzie się znajduje. Po-
chłaniały go jego bolesne rozmyślania tak dalece, że był jak gdyby przeniesiony do innego świata. „Ale co, Boże wielki, co oznaczał jej wykrzyknik „Stefku!". Czyżby szukała w ten sposób jego pomocy? Czyżby chciała się powołać na jego dawną miłość, by ratować tamtego? Jeżeli tak... jeżeli doprawdy, taki był bieg jej myśli, to samobójstwo jej, gdy się zawiodła, mogło być zrozumiałe. Po prostu, wysunęła się z jej rąk ostatnia deska ratunku... Przed oczyma sędziego przemknęła cyniczna, wygolona, arogancko uśmiechnięta twarz Edwarda Gorzeckiego. „W takim człowieku... taka kobieta, jak ona, Joasia..." -
L R
W uczuciach, które jak wicher targały Kaniewskim w ciągu tej ostatniej, strasznej dla niego godziny, nie było miejsca na żal po utracie Joanny. Nie. Tę kobietę stracił w pewien daleki deszczowy dzień, gdy odprowadził ją na paryski Dworzec Północny. Twarzyczka, którą widział za szybą, zalaną potokami deszczu, ta maleńka twarzyczka, śmiertelnie smutna z jego powodu, z tęsknoty za nim, była tą, którą w myślach po tysiąc razy pożegnał na wieki.
T
Gdy po tylu latach spotkał na nowo oskarżoną Joannę Domową, była ona dla niego źródłem bolesnych wspomnień, targnęła całą jego istotą, ale ani na chwilę nie pomyślał o tym, że mógłby ją odzyskać. Przecież to była kobieta, która przez dziesięć lat była żoną innego, a co ważniejsze, kobieta, która według najgłębszego przekonania Kaniewskiego, kochała Gorzeckiego. Kochała tak, jak to potrafiła niegdyś Joasia Stypniewska: gorąco, z pełnym poświęceniem, z zaparciem się siebie, zapomnieniem wszelkich granic. Więc, jadąc podskakującą na bruku warszawskim taksówką w ów śnieżny wieczór listopadowy do szpitala więziennego, sędzia Kaniewski nie opłakiwał utraty ukochanej kobiety. Nie. Nim szarpał inny ból, stokroć gorszy i bardziej przejmujący. Jemu było bezgranicznie żal tej drobnej, pełnej słodyczy kobiety. Nie umiał bez straszliwego żalu myśleć o jej małej twarzyczce, o oczach nieco skośnych, a z takim wyrzutem na niego spoglądających. O, jak gorąco pragnął, by wyzdrowiała. Jak bardzo chciałby wziąć ją w objęcia i powiedzieć jej, że nie chciał jej nigdy krzywdzić, ale że sprawiedliwość okrutna i surowa jest jego panią. Że to nie jego wina...
Może na dnie tych wszystkich rozmyślań, na dnie tej bezmiernej czułości, jaka ogarniała go na myśl o Dornowej, było i coś innego. Może to nie oskarżonej Dornowej było mu żal, ale Joasi Stypniewskiej. Ale tę myśl tak długo odganiał od siebie, że wydawała mu się aż nieprawdopodobna. — Jesteśmy na miejscu. Z rozmyślań obudził go głos kierowcy taksówki. Nie spostrzegł wcale, jak zatrzymali się przed gmachem więziennym. Wysiadł jak lunatyk i skierował się ku wejściu. Jedną teraz miał tylko myśl: „Zobaczyć ją. Zobaczyć i powiedzieć jej, jak bardzo niesłusznie postąpiła".
L R
Szpital przywitał go, jak wszystkie szpitale świata — wonią zmieszaną środków dezynfekcyjnych i mydła, połyskiem wyfroterowanych posadzek, zielenią doniczek na oknach i bielą łóżek, ustawionych długimi szeregami, jak żołnierze w ordynku. Był już wieczór, więc sale pogrążone były w ciszy i mroku, rozświetlonym jedynie mdłym światłem nocnych lampek. Zakonnice w białych kornetach snuły się po salach i korytarzach, jak wielkie, bezszelestne ptaki.
T
Joanna Dornowa, przywieziona do szpitala przed paroma godzinami, miała oddzielny pokój na końcu korytarza. Dyżurna siostra wskazała tam drogę Kaniewskiemu. Ale gdy znalazł się przed drzwiami, za którymi panowała przejmująca cisza, wyrosła jak spod ziemi inna siostra, starsza wiekiem i spytała, czego sobie życzy. — Jestem sędzia Stefan Kaniewski. Prowadzę śledztwo w sprawie Joanny Dornowej. Pragnąłbym się z nią widzieć. Siostra spojrzała na niego i powiedziała cicho, ale stanowczo: — Nikomu nie wolno widzieć się z Joanną Domową. Lekarz zabronił. — Ależ ja jestem sędzią... Staruszka surowo spojrzała spod białego kornetu i powiedziała cicho: — Sąd ludzki jej w tej chwili obejść nie może. Kto wie, czy wkrótce nie stanie przed sądem Boskim. — Proszę siostry!!
Krzyk, który wydarł się z ust sędziego, był tak bolesny, że wyraz twarzy siostry złagodniał. Położyła Kaniewskiemu pomarszczoną dłoń na ramieniu: — Wszystko w ręku Boga — powiedziała łagodnie. — Chora jest ogromnie wyczerpana. Straciła wiele krwi. Spostrzeżono późno zamach... Jest wciąż nieprzytomna... Lekarz ma nadzieję, że może, o ile natura jest silna i serce wytrzyma... Ale na razie nic wiedzieć nie można. Jest ciągle w stanie jakiegoś półsnu. Nie poznaje nikogo. Coś szepce do siebie. Nawet płacze. Nieszczęśliwe dziecko. Nastąpiła chwila ciszy. — Czy pan coś mówił? — spytała siostra, patrząc na gościa, który stał zgarbiony, jak gdyby barki jego przytłoczył nagle jakiś olbrzymi ciężar. Dźwignął powoli głowę i powiedział cicho:
L R
— Przyjdę tu jutro...
Na korytarzu szpitalnym płonęła mdłym światłem lampka nocna. W blasku tej lampki przemknęły się dwie młodsze siostry. Białe kornety pochyliły się ku sobie, a usta jednej z nich wyszeptały: — Widziała siostra? Płakał...
— Płakał... — powtórzyła tamta, jak echo.
T
Stan zdrowia Joanny Dornowej wciąż budził poważne obawy. Całe miasto interesowało się gorąco wiadomościami ze szpitala. Dotychczas ludzie śledzili namiętnie przebieg cierpień moralnych tej kobiety, teraz na plan pierwszy wysunęły się jej cierpienia fizyczne. Zdawać się mogło, że to jakiś okrutny sadyzm ludzki sprawia, iż każdy najdrobniejszy szczególik, rzucający światło na cierpienia tej nieszczęśliwej kobiety, wywoływał rumieńce żywego zainteresowania. Ale nie był to sadyzm. Teraz, po tragicznym usiłowaniu samobójstwa, ludzie współczuli jej gorąco. Prawie wszyscy, nawet ci, którzy twierdzili, że jest z pewnością winna. Tylko nieliczni najzatwardzialsi twierdzili, że zrobiła to w obawie przed wyrokiem skazującym, że chciała odwlec sprawę, że umyślnie zraniła się tylko, wiedząc, że ją zdążą uratować. „Stan zdrowia Dornowej wciąż bez zmian" — brzmiały wiadomości ze szpitala. „Chora jest wciąż nieprzytomna".
„Wyczerpanie z powodu upływu krwi jest tak wielkie, że nie wiadomo, czy chora powróci do życia". Chora wciąż jeszcze nie wracała do życia. Wprawdzie puls jej, choć słaby, funkcjonował wciąż jeszcze, wprawdzie serce jej tłukło się jeszcze słabiutko i nierówno pod twardą płócienną koszulą, wprawdzie oczy jej zamykały się i otwierały, a usta poruszały się bezdźwięcznie. Na próżno siostra pochylała się nisko nad chorą, pragnąc usłyszeć jakieś jedno słówko z jej ust, nie mogła nic usłyszeć. Czasami zatrzepotała rękami po kołdrze, czasami otworzyła szeroko oczy, patrząc nagle ze zdziwieniem dokoła, jak gdyby nagle orientowała się, gdzie jest, skąd się tu wzięła, ale to trwało tylko mgnienie oka. Zaraz potem zamykała znowu oczy i z westchnieniem zapadała gdzieś w nicość.
T
L R
Lekarz, który parę razy dziennie badał stan jej zdrowia, twierdził, że to nie tylko upływ krwi przyczynił się do tego, że chora wciąż jeszcze była nieprzytomna. Wpłynął na to przede wszystkim silny wstrząs nerwowy. Wyczerpanie nerwowe musiało być tak wielkie przed usiłowaniem samobójstwa, że chora nieprędko odzyska równowagę duchową, nawet, o ile ją uratujemy. Puls bardzo słaby, serce nierówne. Joanna Dornowa pozwalała wszystko robić koło swojej osoby. Leżąc nieruchomo, jak martwa kukła, dawała sobie robić zastrzyki na podtrzymanie serca, automatycznie otwierała usta, aby połknąć lekarstwo, nie reagowała na ból ani nawet najmniejszym skrzywieniem ust, żadnym grymasem; zdawać się mogło, że jest nieczuła na wszelkie podniety zewnętrzne. I to właśnie najbardziej niepokoiło lekarza. — Moje biedne dziecko — mówiła cicho siostra, pochylając się nad jej bladożółtą skurczoną twarzyczką. — Biedne dziecko, co to się nacierpiało. Ale właśnie w tej chwili Joanna czuła się bardzo szczęśliwa. Zdawało jej się, że jest małą dziewczynką, ma dziesięć lat. Jest słoneczny, upalny, lipcowy dzień. Na werandzie, przy stole siedzą jej rodzice i piją herbatę. Ojciec jest w samej koszuli. Zakasał rękawy i mówi do matki: „Och, jak gorąco, co za spiekota. Ale herbata o wiele lepiej mi robi, niż zimna woda". Matka wstaje od stołu i woła: „Joasiu, chodź na podwieczorek". I wtedy ona, Joasia, przybiega do jej kolan i całuje ją mocno. Ma białą króciutką sukienkę i długie warkocze, związane czerwonymi wstążkami. Boże, jak jej dobrze. Na stole stoją takie świetne owoce, i konfitury z truskawek. Joasia chce wyciągnąć rękę i po-
smarować nimi chleb, ale wtedy ręka zaczyna ją tak strasznie boleć, że syka z bólu. „Mamo, mamo, mnie tak boli"... — woła Joasia, ale słowa jej grzęzną i nie wydostają się wcale na zewnątrz. Gdzieś, jak za dziesiątą granicą, słyszy głos: „To reakcja po zastrzyku... To zaraz przejdzie". „To zaraz przejdzie", myśli Joanna i dziwi się, że mama mówi takim zmienionym głosem. Przez chwilę nie czuje nic. Zapadła się gdzieś tylko. Krótka chwila snu, bez przywidzeń sennych.
L R
A potem, po chwili, znowu przenosi się gdzieś indziej. Idzie ulicą. Co to za miasto wielkie. Jaki ruch! Chodniki szerokie, białe. Joasię trzyma ktoś mocno pod rękę. Jak dobrze, idą tak prędko. Czyje to ramię podtrzymuje ją tak silnie? Kto to idzie obok niej? Na kogo patrzy? Do kogo mówi? Stoją razem przed wystawą sklepu. Jaka piękna wystawa! Ile cudnych rzeczy! Joasia pokazuje palcem na bluzkę i mówi: „Patrz, Stefku, ta mi się podoba". Dlaczego powiedziała: Stefku? Kto to jest Stefek?
T
Nagle Joasia odwraca się. I wtedy widzi z przerażeniem, że jej towarzysz znikł. Rozwiał się gdzieś, jak sen. Otwiera usta, żeby krzyczeć, wyciąga ręce, chce za nim gonić, ale nie może się poruszyć, nie może krzyczeć. Jęczy tylko strasznie, rozdzierającym głosem. Wtedy czuje, że jej ktoś czymś wilgotnym obciera czoło, i czyjś głos mówi: — To przejdzie, moje dziecko, to przejdzie. Ale czyj to głos? Przecież to nie głos Stefka. Wystawy wirują przed jej oczami. Chce przejść przez ulicę, ale samochody suną długim sznurem i policjant, regulujący ruch nie chce jej przepuścić. Wtedy ogarniają lęk, że ją zaaresztują. Zbliża się do policjanta i pokazuje mu swój paszport. Ale on chwytają silnie za ramię i prowadzi za sobą. Tłum zbiera się na ulicy. Trącają się, pokazują ją sobie. Śmieją się z niej. Wtedy spostrzega, że ma na sobie łachmany zamiast sukni, jest prawie że naga. To dlatego się z niej śmieją. Ale nie mają przecież prawa tak się z niej
natrząsać. Boże, jak ten policjant mnie mocno trzyma! Chce mu się wyrwać, szarpie się. Ach, jak ręka mnie boli, co za piekielny ból. — Trzeba przewiązać ramię — mówi jakiś męski głos. — Inaczej znowu będzie krwawiło. Joanna znowu odpływa gdzieś daleko. Jest w Moranach. Obok niej Marian, jej mąż. Właśnie chce mu powiedzieć coś bardzo ważnego... chce mu wyznać to, co ukrywała tak pilnie w ciągu długich lat. Bierze go za rękę... W tej chwili pada strzał... Jaki okropny huk. Joanna słania się... to ją trafiła kula, to ona krwawi. Chce powiedzieć Marianowi: „Widzisz, że to nie ja... bo ja sama jestem ranna..." ale zamiast tego krzyczy głośno, boleśnie, jak zranione zwierzę. — Niech siostra ani na chwilę nie zostawia chorej samej — mówi w tej chwili doktor, opuszczając pokój — i żadnych odwiedzin... nikogo.
L R
Sędzia Stefan Kaniewski od wielu już dni oczekiwał na pozwolenie zobaczenia chorej. W szpitalu więziennym nie dziwiono się jego natarczywości. Brano ją powszechnie za gorliwość służbową. Uważano, że jako sędzia śledczy korzysta z każdej okazji, mogącej przyczynić się do odkrycia prawdy, która była jego celem. Toteż na piąty dzień po zamachu samobójczym oskarżonej, lekarz zdecydował się wpuścić Kaniewskiego na chwilę do pokoju chorej.
T
— Uprzedzam pana sędziego jednak że chora jest wciąż nieprzytomna. Proszę też usilnie o nie czynienie żadnych prób rozmowy z nią. Przede wszystkim, nie zdałoby się to na nic. Po wtóre, mogłoby jej zaszkodzić. — Czy stan chorej jest bardzo groźny? — wyrazy jak gdyby z trudem wydobywały się ze ściśniętego gardła Kaniewskiego. Lekarz pokiwał głową: — Niestety, tak. Wielki upływ krwi w połączeniu z poprzednim wyczerpaniem i przejściami nerwowymi... Serce to delikatny instrument, panie sędzio. Nie potrafi być posłuszne prawu — dorzucił na zakończenie stary doktor. Gdy Kaniewski przekroczył próg pokoju chorej, uderzyły go dwie rzeczy. Półmrok, mimo że na dworze był jasny zimny dzień i przenikliwy zapach leków i zastrzyków. Zapach ten tamował mu oddech i tak już utrudniony. W półmroku odróżnił zrazu tylko zarysy łóżka i białej postaci wyciągniętej pod kołdrą oraz wielki kornet szarytki, który jak ptak pochylał się nad chorą.
Na widok sędziego szarytka wstała, skłoniła się z lekka i odeszła do okna, przy którym stanęła tyłem do pokoju. Widocznie była uprzedzona przez lekarza o tej wizycie, którą w głębi duszy mało aprobowała, uważając, że „mogli by temu biedactwu przynajmniej przed śmiercią dać spokój". Sędzia zbliżył się do łóżka, i w tej chwili schwycił go za gardło jakiś spazm rozpaczy. Zobaczył małą skurczoną bólem twarzyczkę, sine, ciężkie powieki na zamkniętych oczach, grymas przy małych kształtnych wargach i dwie tak szczuplutkie i drobne, że niemal dziecięce dłonie kurczowo zaciśnięte na kołdrze. „Joasia" ... ogarnęła go fala czułości i bezmiernego żalu.
L R
Joasia, którą on, oto, musiał krzywdzić tak bardzo, prześladować tak srodze, że aż chciała uciec od życia... „Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś" — szeptał uparcie w myśli, wpatrzony w nieruchomą twarz chorej. „Czemu nie powiedziałaś mi wszystkiego? Byłbym ci pomógł, a tak nie mogłem, nie mogłem". Ale twarz chorej była cicha, żaden muskuł nie drgnął w niej ani na chwilę.
T
Kaniewski wpatrywał się w nią dalej z uporem. Tutaj, w obliczu tego strasznego cierpienia, które sobie sama zadała, błagał ją w duszy o przebaczenie, zaklinał najczulszymi wyrazami, by zrozumiała, że . nie chciał jej dręczyć, że musiał. Nie wiedział, nie zdawał sobie z tego sprawy, co będzie, gdy ona wyzdrowieje, ale wiedział jedno, że jeżeli umrze, życie jego zagaśnie na zawsze. Chora poruszyła się z lekka. Ach, cóż oddałby za to, by przywrócić ją do życia. Nachylił się nisko nad jej łóżkiem, tak nisko, że czuł jej słabiutki oddech, który z takim trudem wydobywał się z jej piersi. Ale w tej samej chwili usta Joasi Dornowej poruszyły się i powiedziała cicho, ale wyraźnie z lękiem i uporem: — Nie, nie, nie chcę, nie chcę! Nowa fala żałości zalała serce Kaniewskiego. Pochylony nad chorą wyszeptał tak cicho, że stojąca przy oknie zakonnica nie mogła tego usłyszeć: — Joasiu, Joasiu, to ja, Stefek...
Rzęsy zamkniętych powiek chorej zadrgały. Usta jej skurczył grymas. Nie otworzyła oczu. W tej chwili siostra podeszła do sędziego. — Widzi pan sędzia, że chora jest nieprzytomna, — powiedziała — pan doktor pozwolił tylko na kilka minut widzenia. — Już idę — powiedział sędzia. Ostatnie spojrzenie na nieruchomą postać rysującą się w półmroku pokoju i Kaniewski wyszedł na korytarz szpitalny. Siostra zbliżyła się do chorej. Była to pora, w której musiała jej dać lekarstwo. Uniosła bezwładną głowę i wprawnym ruchem wlała jej płyn do ust.
L R
I wtedy stało się coś niezwykłego. Dornowa przychwyciła swymi wątłymi dłońmi szorstki rękaw sukni zakonnicy, otworzyła szeroko oczy i powiedziała ze strachem i z nadzieją: — Kto tu był? Kto tu był?
— Nikogo nie było, moje dziecko — odpowiedziała łagodnie siostra, biorąc te wyrazy za zwykłe u chorej bredzenie.
T
Ale Joanna nie uspokoiła się.
— Nie, nie — powtarzała z uporem, bardziej już do samej siebie — tu ktoś był... tu był Stefek, Stefek... — Uspokój się, dziecko — powtórzyła siostra. Ale Dornowa odrzuciła kołdrę i wołała wielkim głosem: — Stefku, Stefku, ja powiem ci... Opadła znużona na poduszki, gdy siostra otulała ją pieczołowicie kołdrą. A tymczasem Kaniewski szedł do domu bardzo powoli. Było pogodne popołudnie grudniowe. Rankiem prószył śnieg, który zmienił się już pod stopami przechodniów w czarną masę. Zapadał wczesny zmierzch zimowy.
Na wystawach sklepowych płonęły już światła. Jedne za drugimi zapalały się cicho barwne reklamy neonowe nad kinami i sklepami. Ludzie śpieszyli się, tak jak gdyby od każdej chwili spóźnienia zależało ich życie. Kaniewski szedł ulicą Bracką. Miał uczucie, że nie ma dokąd ani po co pójść. Po raz nie wiadomo który z uporem maniaka rozpatrywał każdy szczegół swych rozmów z Domową z ostatniego burzliwego badania. „Co mogło ją doprowadzić do tak strasznego czynu? Przecież nie on... Czy przysięgła coś Gorzeckiemu?" Nagle, olśniła go jak błyskawica myśl, że może rozmowa z Gorzeckim rzuci jakieś światło na tę straszną tajemnicę. Gorzecki już od dawna nie dorzucił nic nowego do sprawy, ale może pod wpływem samobójstwa Dornowej powie...
L R
Ktoś ukłonił się sędziemu w przejściu. Machinalnie zdjął kapelusz. Nie wiedział komu się odkłonił. Szedł dalej pogrążony w myślach. Wciąż widział jedno i to samo. Napiętnowaną bólem twarz Joanny i wygoloną, uśmiechniętą pewną siebie twarz Gorzeckiego. „To jego, a nie moją jest ofiarą" — pocieszył się.
I nagle poczuł wielkie znużenie. Ogarnęło całą jego istotę z taką siłą, że przystanąwszy na rogu ulicy, zaczął się rozglądać za taksówką.
T
Wsiadł i rzucił swój adres. Gdy wóz ruszył, sędzia przymknął oczy i w tej samej chwili w uszach zabrzmiał mu poważny głos starego lekarza: — Serce to delikatny instrument... Nie potrafi być posłuszne nawet prawu... „Nawet prawu..." *
* *
— Papierosa? Sędzia Kaniewski podawał przez biurko swą papierośnicę siedzącemu naprzeciw niego oskarżonemu Edwardowi Gorzeckiemu.
Jednocześnie bacznie spoglądał w twarz tego człowieka, na której kilka miesięcy pobytu w więzieniu zostawiły już widoczne ślady. Był mizerny, choć wciąż starannie wygolony. Koło ust pogłębiły mu się dwie bruzdy, czoło było z lekka pofałdowane. Ale mimo wszystko cechowała go ciągle ta sama niewymuszona swoboda światowca, umiejącego się zachować w każdej sytuacji. Kaniewski przypomniał sobie, jak to przed kilkoma dniami matka Gorzeckiego, stara pani Henryka Gorzecka, która przybyła z Moran do Warszawy, by starać się o sprawę syna, powiedziała do sędziego: „Mój syn, proszę pana, jest tak dobrze wychowany, że nie mógłby chociaż by dlatego popełnić gwałtownego czynu".
L R
Te wyrazy wydały mu się wówczas naiwną i pozbawioną sensu gadaniną staruszki. Ale teraz, patrząc na swobodę, z jaką Edward Gorzecki zapalał papierosa i mile dziękował skinieniem głowy, sędzia myślał: „Albo to wyrafinowany zbrodniarz, albo..."
Nie, ten człowiek nie mógł być niewinny. Przecież wszystko wskazywało na jego niezaprzeczalą winę. Nawet ta nieszczęśliwa kobieta... Odpędził szybko te myśli i zwrócił się do Gorzeckiego:
T
— Wie pan już zapewne o strasznym wypadku, jakiemu uległa pani Dornowa — powiedział. — Tak — rzekł Gorzecki powoli — czy mógłbym dowiedzieć się, jaki jest stan jej zdrowia? Wciąż nie wypadał ze swej roli człowieka z towarzystwa. Sędzia udzielił mu krótko objaśnienia co do stanu zdrowia Dornowej. Mówiąc o tym, że wciąż jeszcze znajduje się między życiem a śmiercią, bacznie obserwował wyraz twarzy Gorzeckiego. Teraz ta wyrażała ubolewanie, nawet smutek. Ale trudno było dopatrzeć się na niej jakiejkolwiek rozpaczy. „Łotr", myślał sędzia. Nie kochał jej. Zdobył ją sobie dla sportu, by nie wyjść z wprawy uwodziciela, a teraz nawet nie żałuje jej". I ogarnął go na nowo głuchy gniew przeciw temu człowiekowi. Ale opanował się szybko.
— Czy jest panu może wiadomy powód, dla którego pani Dornowa targnęła się na swe życie? — spytał dobitnie. Gorzecki wzruszył z lekka ramionami. — Skądże ja mogę wiedzieć — odpowiedział nieco zuchwale. — Pan sędzia widywał ją zapewne na przesłuchaniach. Ja nie widziałem jej od pół roku. — Tak, zapewne — rzekł sędzia, udając, że nie pojął zaczepki, tkwiącej w tych słowach. Ale pan znał dobrze oskarżoną przedtem... — głos jego zadrgał z lekka — znał ją dobrze. — Jestem jej kuzynem — przerwał Gorzecki jak gdyby chcąc od razu nadać właściwe znaczenie tym słowom sędziego. — Tak, i bywał pan częstym gościem w Moranach — dodał sędzia
L R
— więc może pan powiedzieć, czy miała słonności w tym kierunku, czy kiedykolwiek usiłowała popełnić samobójstwo. Gorzecki kręcił w milczeniu papierosa w ręku. Potem wymówił powoli: — Zapewne, była nerwowa. Marian, to jest nieboszczyk Dorn, mówił mi kiedyś... — przerwał i nagle powiedział. — Ale to do sprawy nie należy!
T
— Do sprawy należy wszystko, co mogłoby rzucić jakieś światło na charakter pani Dornowej — powiedział sędzia. Jednocześnie pomyślał, że Gorzecki, przedstawiając Domową jako osobę bardzo nerwową, chce może zrzucić na nią odpowiedzialność za zbrodnię, a sam się oczyścić. Ale to, co powiedział Gorzecki potem było już całkiem niespodziewane. — Więc, powiem panu — rzekł oskarżony. — kiedyś dowiedziałem się pewnej tajemnicy z życia Mariana Dorna i wówczas Marian zaklinał mnie, bym nie wygadał się w jakiś sposób przed Joasią, gdyż gotowa zrobić sobie coś złego. Skoro tak przypuszczał, musiał ją znać dobrze... — Acha — rzekł powoli Kaniewski — a jakaż to była tajemnica Dorna? — Teraz, ponieważ już nie żyje i ponieważ Joasia nie ma możności dowiedzenia się o niej, mogę ją chyba panu sędziemu powierzyć.
Gorzecki przechylił się przez stół. Na ustach zaigrał mu dobrze już znany Kaniewskiemu uśmiech, który wypływał na tę twarz, ilekroć Gorzecki mówił o sprawach erotycznych, czy o kobietach. — Dla nas, mężczyzn, wie pan sędzia, nie było to znowu żadne przestępstwo, ani taki powód do tajemnicy. Ale wrażliwa kobieta... Chodziło tu po prostu, o pewien grzeszek Mariana Dorna... — Zdradzał żonę? — spytał sędzia. — Tak. Oczywiście, dla stuprocentowego mężczyzny, takie małe zboczenie z legalnej drogi małżeńskiej, nie jest nawet zdradą. Tyle że trwało to dość długo. Ale ta, z którą zdradzał Joasię.... Mój Boże, czyż mogła być o nią zazdrosna? Ja uważałem, że nie, ale Marian był odmiennego zdania...
L R
— Któż to był taki? — niecierpliwił się sędzia. Jednocześnie myślał: „Ach więc jeszcze i to... Mąż niekochany i zdradzający. Biedna Joasia". Gorzecki wciąż uśmiechał się cynicznie. Wreszcie wycedził przez zęby: — Była tam taka jedna gospodarska córka, która pełniła we dworze obowiązki pokojówki... Magda Pękalanka.
T
— Ach, tak.
Sędzia zobaczył przed sobą czerstwą twarz pięknej dziewczyny, jej jasne jak zboże włosy, błękitne oczy. Usłyszał jej nonszalancki, zuchwały nieco głos. Teraz zrozumiał, czemu mówiła o panu, że był taki dobry, a o pani tak niechętnie. To był ważny szczegół. Ale przyszło mu do głowy jeszcze coś innego. — Czyż pani Dornowa nigdy nie dowiedziała się prawdy? — Nie, nigdy. W ciągu ostatnich miesięcy, jak panu sędziemu wiadomo, nie bywałem tam, ale od matki wiedziałem, co się tam dzieje. Joasia nie wiedziała. — Acha... — sędzia milczał przez chwilę. Potem rzucił znienacka jeszcze pytanie. — A gdy pan starał się o względy pani Dornowej, nie wyzyskał pan tego atutu?
— Ależ panie sędzio — rzekł Gorzecki —jestem dżentelmenem. Używam tylko środków dozwolonych... W głosie jego brzmiało oburzenie. „To musi być wielki spryciarz", pomyślał raz jeszcze sędzia. Ale jednocześnie, poczuł nowy przypływ bólu. Ta okoliczność, że Marian Dorn zdradzał żonę, nie wiadomo czemu napełniła go nową pewnością, że Joasię łączyły bliskie stosunki z Gorzeckim. Pochylił głowę, by siedzący naprzeciw niego oskarżony, nie wyczytał nic z jego pociemniałej nagle pod wpływem tej myśli twarzy. *
*
L R
* Sercem Eli targał straszliwy niepokój, od chwili, gdy Kaniewski opuścił jej mieszkanie, rzucając na odchodnym niezrozumiałe wyrazy. „Jeżeli umrze, to ja ją zabiłem". Tak powiedział, usłyszawszy przez telefon okropną wiadomość o zamachu samobójczym Dornowej. Ela po wielekroć przypominała sobie te wyrazy i śmiertelną bladość, jaka oblekła twarz Stefana. Nie rozumiała nic. Nic.
T
„Jak to? Dlaczegóż on miałby ją zabić? On, który w tej właśnie sprawie tyle miał skrupułów i tak bardzo się o nią martwił? Czy nie tkwi w tym jakaś tajemnica? Tajemnica okropna dla niej, dla Eli?" W ciągu ostatnich dni Ela mało widywała Kaniewskiego. Lękała się po prostu spotkania z nim, rozmowy od tamtej okropnej chwili. Stefan telefonował do niej, jak zwykle co rano, ale był ciągle zajęty, a w głosie brzmiało tak wielkie rozdrażnienie, że nie pytała o nic. Dręczyła się więc sama, chodząc, jak w nieustannym śnie. Praca jej w salonie kosmetycznym, spotkania z przyjaciółmi — wszystko to odbywało się, jak przez sen. Znajomi wypytywali ją nieustannie o szczegóły samobójstwa Dornowej, wiedząc, że może mieć przez sędziego wiadomości z pierwszej ręki, a każde takie pytanie było dla niej nowym bolesnym ciosem. Okropne podejrzenie, jakie wkradło się w jej duszę po premierze sztuki Anczews- kiego, nie opuszczało jej teraz ani na chwilę. Była prawie pewna, że ze strony Dornowej grozi jej jakieś okropne niebezpieczeństwo.
Gdy rano wychodziła z domu, pierwszą czynnością jej było kupienie gazety. Rozwijała ją i gorączkowo szukała wiadomości o zdrowiu Dornowej. Raz, stojąc tak na rogu Nowego Światu przed kioskiem gazetowym i kupując gazetę, pomyślała, raczej jakimś zakątkiem świadomości: „Ach, gdyby tak ta kobieta umarła..." Ale natychmiast odpędziła od siebie tę myśl, uznając ją za potworną. Tymczasem wiadomości o zdrowiu były coraz lepsze. Niebezpieczeństwo minęło i oto pewnego ranka prasa obwieściła Warszawie, że Dornowa odzyskała przytomność.
L R
Ela, przeczytawszy o tym w gazecie, przypomniała sobie, że Stefan nie telefonował do niej dzisiaj rano. Natychmiast więc, po przyjściu do pracy, pobiegła do telefonu. Kaniewski sam odebrał telefon. Tłumaczył się, że nie dzwonił do Eli, bo rano zaspał, a potem nie było jej już w domu. Ela zdobyła się na odwagę:
— Stefku... — spytała — czy czytałeś już dzisiaj gazety? — Tak, kochanie.
T
— Czy wiesz już, że Dornowa odzyskała przytomność? W telefonie nastąpiła chwila ciszy, potem sędzia odpowiedział cicho: — Wiem już o tym, Elu.
— Więc już się nie martwisz, mój drogi? Spytała i wstrzymała oddech. Bała się okropnie, że Stefan rozgniewa się o to pytanie, że powie jej, by nie wtrącała się do jego spraw. Serce biło jej mocno na myśl o tym. Tymczasem Stefan powiedział spokojnie, a nawet z nutką śmiechu w głosie: — Cóż ty wiesz o tym, dziecko? A potem dodał łagodnie: — Spotkamy się dzisiaj, Elu, dobrze? Myślę, że nie będę tak bardzo zajęty.
— O, dobrze, Stefku. Kiedy przyjedziesz? — Postaram się koło siódmej przed wieczorem. Czekaj na mnie. Ela powoli odkładała słuchawkę telefonu. Rozmowa ze Stefanem, choć prowadzona przez niego tonem tak serdecznym i zawierająca perspektywę rychłego zobaczenia się z nim, nie uspokoiła jej ani trochę. Swoim zwyczajem, po odłożeniu słuchawki, analizowała każde wypowiedziane przez niego zdanie. „Cóż ty o tym wiesz, dziecko?" Co to mogło oznaczać? Czy to, że nie cieszy się z przyjścia do zdrowia Dornowej? Że nie raduje go myśl, iż sumienie jego zostało oczyszczone z zarzutu, jak sam powiedział „zabójstwa?"
L R
Nie, stanowczo, Ela coraz mniej rozumiała z tej ponurej sprawy. Wiedziała tylko jedno: miłości jej i Stefana grozi jakieś niebezpieczeństwo i to ze strony tej dziwnej kobiety o skośnych oczach, oskarżonej o zabójstwo męża. W tym samym czasie, kiedy Ela, pochylona nad rozpiętym na bloku papierze, machinalnie wodziła po nim ołówkiem, a myśli jej bujały całkiem gdzie indziej, Stefan wychodził ze swego mieszkania na kolonii Staszica. Szedł szybko, kierując się do postoju taksówek. Był pogrążony również w rozmyślaniach.
T
Chwila, na którą czekał z taką niecierpliwością w ciągu tych ostatnich dni, chwila, której pragnął jednocześnie lękając się jej, nadeszła. Dornowa odzyskała przytomność. Bez szkody dla jej zdrowia będzie można z nią mówić. Nareszcie powie, czemu to uczyniła, a jednocześnie odsłoni swą tak pilnie strzeżoną tajemnicę. Kaniewski nie wątpił ani na chwilę, że teraz, po reakcji wywołanej wstrząsem nerwowym, Joanna wyzna swą miłość do Gorzeckiego i pobudki, jakie skłoniły ją do pierwotnych jej zeznań. Gdyby ktoś zapytał w tej chwili sędziego, na czym opiera swą pewność, nie umiałby odpowiedzieć. Joanna Dornowa wróciła do przytomności. Siły fizyczne powracały jej bardzo powoli. Pierwszym uczuciem po odzyskaniu przytomności był nieznośny ból ramienia i straszliwe zdanie sobie sprawy z tego, że nie umarła, tak jak pragnęła, że żyje i cierpi. Zaraz potem przyszło znowu wielkie osłabienie i chwilowy zanik pamięci. Leżała wtedy cicho, bez słowa
T
L R
patrząc szeroko otwartymi oczami przed siebie, śledząc krzątającą się koło jej łóżka siostrę i lekarza, czyniącego koło niej przeróżne zabiegi. Na pytania siostry odpowiadała leciutkim skinieniem głowy lub ręki. Czasami na znak zgody przymykała tylko oczy. Mówić nie była jeszcze w stanie. Nie myślała w tym okresie życia o niczym. Nie rozpamiętywała ani swego desperackiego czynu, nie zastanawiała się nad tym, co z nią będzie w najbliższej przyszłości. Czuła tylko, że siły powoli jej wracają i że leży tu na wąskim, szpitalnym łóżku, na pół czuwając, na pół drzemiąc.
Ale i ten okres jej choroby minął wkrótce. Wielkie osłabienie zaczęło przechodzić. Siły wracały. Przyjmowała już pokarmy, spała, budziła się ze snu, policzki jej zabarwiły się leciutko. Nieproszone życie narzuciło jej się siłą. Witała je nieufnie, niechętnie, bez uśmiechu. Twarz jej, bezbrzeżnie smutna, budziła litość swą beznadziejnością. Siostra, pielęgnująca ją w chorobie, przemawiała do niej z zawodową pogodą i wesołością. Starała się zbagatelizować jej cierpienia, zarówno fizyczne, jak moralne. Ale nic nie było w stanie rozweselić Joanny. W miarę, jak wracały jej siły fizyczne, potęgowały się jej cierpienia moralne. Świadomość wróciła w całej pełni.
L R
Kiedy zostawała sama, kiedy czuła, że nikt na nią nie patrzy, pozwalała łzom płynąć po wychudłych policzkach i były to jedyne chwile, kiedy odczuwała jakąś ulgę. Ale gdy tylko siostra zbliżała się do łóżka, ukrywała twarz w poduszce, aby nie pokazać tych oznak słabości.
T
„Joanna Dornowa czuje się o wiele lepiej". „Lekarz twierdzi, że wkrótce wyzdrowieje". „Wobec poprawy zdrowia Dornowej termin sprawy będzie przyspieszony" — tak brzmiały wiadomości w gazetach. I znowu ci, co ją żałowali, w przeświadczeniu że umrze, zaczęli teraz przebąkiwać o jej winie. Znowu jej nieprzyjaciele podnieśli głowy. — Może poprawić trochę poduszkę? — pytała siostra. — O, tak będzie wygodniej, prawda, trochę wyżej pod plecami. Czy chce pani czegoś się napić? To dobrze robi. — Nie, dziękuję siostrze — odpowiedziała chora cichutko. Tak mi dobrze. Bardzo dziękuję. Przymknęła oczy. Leżała wygodnie w świeżo zmienionej pościeli i starała się o niczym nie myśleć. Za oknem padał bezszelestnie śnieg. Od czasu do czasu podnosiła głowę i patrzyła na drobne, wirujące w powietrzu płatki. To jej przypomniało, że na świecie jest zima, że ludzie chodzą prędko, spiesząc się gdzieś, otuleni w futra, że wrócą pewno do ciepło ogrzanych domów, by zasiąść do rodzinnego stołu... Prędko zamykała oczy, by nie patrzeć na płatki śniegu i by znowu o niczym nie myśleć.
Siostra wyszła z pokoju. Po chwili wróciła znowu i zatrzymała się przy jej łóżku. Po długiej chwili Joanna otworzyła oczy. Siostra chciała widocznie coś powiedzieć. — Czy pani czuje się na siłach, aby przyjąć odwiedziny? — spytała wahająco. — Odwiedziny? — Joanna szeroko otworzyła oczy. Tak już dawno, prócz lekarza, nikt jej nie odwiedzał! Któż mógł do niej przyjść? — A czyje? — spytała trochę drżącym głosem. — Sędzia Kaniewski pragnie panią odwiedzić — odpowiedziała siostra. Już kilkakrotnie był tutaj i pytał o pozwolenie odwiedzenia pani, ale doktor nie pozwalał.
L R
— Sęd...dzia K...Kaniewski?...
Siostra spojrzała na chorą i zobaczyła, że twarz jej powlokła się śmiertelną bladością. — Co pani jest? Czy pani słabo?
— Nie, nie, to nic, to przejdzie...
T
— Ale w takim razie powiem panu Kaniewskiemu, żeby przyszedł za parę dni. — Och nie, bardzo siostrę proszę... już mi całkiem dobrze, naprawdę, zupełnie dobrze się czuję. To nic nie było. Czasami mi trochę słabo. Ale teraz przechodzi. Siostra wyszła na korytarz.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Boże, jak ten czas się dłuży... Serce bije jej tak silnie w piersi, jak gdyby miało wyskoczyć... Ale nie będzie jej słabo. Nie... To taki wstyd, taki straszny wstyd... Dwadzieścia, dwadzieścia jeden. Dlaczego musi liczyć?... Doliczyła już do sześćdziesięciu... Sześćdziesiąt sekund — to minuta. Boże, jaka to strasznie długa minuta, jaki to długi okres czasu. Z ilu minut składa się życie ludzkie? Co za dziwne myśli. Drzwi otwierają się. Najpierw widzi siostrę, a potem z tyłu... Jeszcze ktoś idzie z tyłu... jakiś pan...obcy pan...
Joanna próbuje usiąść na łóżku. Ale nie może usiedzieć, opada znowu na poduszkę. Już się zbliżają. Już są przy niej. Usiłuje się uśmiechnąć, ale zamiast tego, usta jej wykrzywiają się w dziwny grymas. Wyciąga do niego rękę. Jednocześnie czuje, że jej ręka jest wilgotna. Przypomina sobie, że mówili kiedyś o dotknięciu i o tym, że wilgotne ręce są nieprzyjemne w dotyku. Ale jest przecież chora, to dlatego... zawsze miała suche dłonie... suche i ciepłe, teraz ma zimne i wilgotne... Pomimo to, sędzia Kaniewski zatrzymał jej rękę w swoich dłoniach trochę dłużej, niż należało, nie, nie trochę, o wiele dłużej... Wtedy ośmiela się spojrzeć mu w oczy. Patrzą na siebie. Siostra coś mówi. — Zaraz wrócę. Zostawię pana sędziego samego. Odeszła. Został tylko sędzia.
L R
Po długiej chwili milczenia, chwili, która Joannie wydaje się wiecznością, pada spokojne pytanie: — Jakże się pani teraz czuje?
Cóż za niemądre pytanie? Jakże się może czuć właśnie w tej chwili, w takiej chwili, kiedy serce wyskakuje z piersi, a perlisty pot osiada na czole, w chwili kiedy wyrazy mącą się jej w głowie?
T
— Ja? — zaczęła dla przedłużenia czasu — o wiele lepiej, tak, lepiej. Doktor mówi, że już wkrótce wstanę. Boże, jakie długie zdanie! Sama nie wie, jak wymówiła tak wiele wyrazów. Znowu milczenie.
Błagalne spojrzenie dużych, trochę skośnych, ciemnych oczu. Usta drżą. „Stefku" — pragną wymówić te usta, „czy nie widzisz, czy nie czujesz... Stefku, miły, najmilszy..." Spojrzenie szarych oczu spoza szkieł. — Chciałem, żeby pani wiedziała, że mi było ogromnie przykro... Może to niedokładne określenie. To było mi o wiele więcej, niż przykre. Nie mogłem sobie darować, że wtedy w czasie naszej ostatniej rozmowy uniosłem się. Doprawdy, jeżeli w jakikolwiek sposób ta nasza rozmowa przyczyniła się... do... pani de-
sperackiego czynu... to chciałem panią właśnie przeprosić, to znaczy prosić o przebaczenie... Nie odpowiedziała nic. Całą siłą wstrzymywała łzy, cisnące się jej przemocą do oczu. Czuła, że nie jest w stanie wymówić ani jednego słowa, bo każde słowo sprawi, że te, siłą wstrzymywane łzy polecą z oczu słonym gradem. Długie milczenie. — A więc, nie chce mi pani przebaczyć? Potrząsnęła głową, z oczami pełnymi łez. Milcząc wyciągnęła do niego znowu rękę. Na znak zgody.
L R
— Bardzo źle pani wygląda. Przed sprawą trzeba przyjść do siebie. Trzeba mieć wiele sił, bo inaczej pani tego nie przetrzyma. Patrząc wciąż nieruchomo przed siebie, odpowiedziała bardzo cicho, prawie szeptem: — Wszystko mi jedno.
— Niech pani tak nie mówi. Trzeba zebrać siły i żyć. Musimy żyć wszyscy. Żyć i cierpieć.
T
Zmieszał się. Joanna wyczuła, że słowa jego wydały mu się pustymi, nic nie znaczącymi komunałami. Uśmiechnęła się do niego przez łzy. — Byłem tu już parę razy. Pytałem o pani zdrowie. Ale wówczas była pani jeszcze wciąż nieprzytomna. Lekarz zabronił mi wchodzić... Joanna poczuła nagle, że ogarniają coś w rodzaju gniewu. Wzruszenie nagle przeszło. Słowa Kaniewskiego boleśnie ją zraniły. Przychodził nie żeby dowiadywać się o jej zdrowie, ale żeby ją w dalszym ciągu torturować swoim śledztwem, wyciągać z niej odpowiedzi na jego pytania. Właśnie w czasie choroby, kiedy odporność jej jest słabsza, pragnie podstępnie wyciągnąć z niej prawdę. Tak, to należy przecież do jego zawodu. Sędzia śledczy... Łzy przestały się cisnąć jej do oczu. Spojrzała mu prosto w oczy.
— Pan sędzia pragnął mnie wybadać. Skoro byłam nieprzytomna, było to niemożliwe. Ale to wielka szkoda. Ludzie mówią czasami w malignie prawdę, która, gdy są zdrowi i przytomni, nie chce im przejść przez usta. Ton jej był ostry i nieprzyjemny. — Niestety, pan sędzia się spóźnił — mówiła dalej podniesionym głosem. — Teraz jestem już przytomna, w pełni świadomości i niczego nowego nie dowie się pan z moich ust. A to wszystko przez lekarza i przez siostrę, którzy pana sędziego nie chcieli do mnie wpuścić. Doprawdy, bardzo mi przykro. Na twarzy Kaniewskiego odbiło się najpierw zdumienie, a potem smutek.
L R
— Niech się pani uspokoi — zaczął bardzo spokojnie — nie miałem zamiaru pani dotknąć. To, co pani mówi, jest zupełną niedorzecznością. Kładę to na karb zdenerwowania w chorobie. Nie miałem najmniejszego zamiaru korzystania z pani choroby. Przychodziłem jedynie, by się dowiedzieć o pani zdrowie i dziś również przyszedłem w tym celu. Jeżeli panią moja wizyta zdenerwowała i wyprowadziła z równowagi, to bardzo żałuję... doprawdy, bardzo żałuję... Wydaje mi się, że nigdy nie starałem się wykorzystać niczyjej słabości. Jeżeli pani tak sądziła, to...
T
Spojrzał na Joannę i przerwał w połowie zdania. Twarz chorej była kredowo blada. Usta straciły wszelką barwę. Głowa jej opadła bezsilnie na poduszkę. — Czy pani źle się czuje?
Zamiast odpowiedzi, kiwnęła głową i poruszyła wargami, ale żadne słowo nie wydostało się z jej ust. — Zawołam siostrę — powiedział bezradnie Kaniewski. Nie odpowiedziała nic. Leżała z zamkniętymi oczami, nieruchomo. — Proszę siostry, proszę siostry, chorej zrobiło się słabo. Siostra w jednej chwili znalazła się przy łóżku. — Moje biedne dziecko... co się pani stało? Mój Boże, tak już było dobrze... Kaniewski wstał z krzesła.
— Przykro mi niewymownie. Zdaje się, że chora jest jeszcze niezdolna do prowadzenia rozmowy... — Tak, doktor miał rację, mówił dzisiaj, że byłoby najlepiej, gdyby nikt nie przychodził. Najmocniej pana sędziego przepraszam... Muszę zrobić zastrzyk. — W takim razie odchodzę... Joanna otworzyła oczy. Chciała coś powiedzieć, zatrzymać go, zawołać na niego po imieniu. Ale nie powiedziała nic. Widziała, jak oddalał się coraz bardziej. Już był przy drzwiach, kiedy wyciągnęła rękę i chciała krzyczeć, żeby nie odchodził, żeby został przy niej na zawsze.
L R
A kiedy drzwi za sędzią zamknęły się, nie zwracając uwagi na obecność siostry, wybuchnęła długo wstrzymywanym, spazmatycznym łkaniem.
T
O dalszych losach Joanny Dornowej i Stefana Kaniewskieego dowie się nasz Czytelnik z książki „FABRYKA MŁODOŚCI", znajdującej się już w sprzedaży.