Teller Joseph Jaywalker 01 Dziesiąta sprawa Specjalizujący się w sprawach karnych obrońca Harrison J. Walker, znany jako Jaywalker, zostaje zawieszony...
9 downloads
21 Views
1MB Size
Teller Joseph
Jaywalker 01 Dziesiąta sprawa Specjalizujący się w sprawach karnych obrońca Harrison J. Walker, znany jako Jaywalker, zostaje zawieszony w prawach wykonywania zawodu. Mimo ciążących na nim zarzutów naginania prawa oraz przyjęcia korzyści majątkowej od klientki oskarżonej o prostytucję przekonuje sędziego, by pozwolił mu dokończyć dziesięć spraw. Ostatnia z nich staje się prawdziwym sprawdzianem jego zawodowych umiejętności. Jaywalker ma świadomość, że tym razem szanse na wyrok uniewinniający są naprawdę znikome. Młoda, drobna i piekielnie seksowna Samara Moss wbiła mężowi nóż prosto w serce. Na to w każdym razie wskazują okoliczności. Jako była prostytutka, która mając osiemnaście lat poślubiła leciwego miliardera, idealnie pasuje do stereotypu łowczyni fortun. Jedynie Jaywalker zdaje się rozumieć, że pozory niezwykle często mylą. Czy jest możliwe, by ktoś wrobił Samarę w tę zbrodnię? Tylko kto? ROZDZIAŁ PIERWSZY SPONTANICZNY WYBUCH WDZIĘCZNOŚCI - Przystępujemy do ustalenia, jaka będzie adekwatna kara za pańskie liczne przewiny - oznajmił siedzący pośrodku siwowłosy sędzia, którego nazwiska Jaywalker nigdy nie pamiętał. - Patrząc na skalę uprawianego przez pana procederu, najchętniej dożywotnio odebralibyśmy panu prawo wykonywania zawodu, na co bez wątpienia pan zasłużył. Mając jednak na uwadze pańską wieloletnią praktykę, ogromne zaangażowanie w obronę klientów oraz wysokie kwalifikacje, których dowodem jest imponujący ciąg wyroków uniewinniających... Powiedział pan, że ile ich było? Dziesięć z rzędu?
- Dokładnie jedenaście, Wysoki Sądzie. - Jedenaście. Cóż, to zaiste imponujący wynik. Wracając jednak do kwestii kary, uznaliśmy za stosowne czasowo zawiesić pana w prawach wykonywania zawodu. Pragnę zaznaczyć, że w tym przypadku będzie to okres znaczący. Pańskie wykroczenia są bo wiem zbyt liczne i zbyt poważne, by potraktować je pobłażliwie. Na dowód wymienię tylko niektóre z nich. A oto czego się pan dopuścił: wprowadził pan do sali sądowej osobę łudząco podobną do podsądnego, co miało zdezorientować świadka oskarżenia. Włamał się pan do magazynu dowodów rzeczowych, by wykraść próbki narkotyków, które następnie dał pan do analizy współpracującemu z panem chemikowi. Nazwał pan sędziego - tu pozwolę sobie na eufemizm - „małą porcją ekskrementów". I wreszcie wyjątkowo drastyczny przypadek pogwałcenia kodeksu zawodowego: otóż pozwolił pan, by klientka świadczyła mu „usługi seksualne" w budynku sądu, a konkretnie na klatce schodowej. - To wcale nie była usługa seksualna, Wysoki Sądzie. - Proszę mi nie przerywać. - Przepraszam. - Może pan utrzymywać, że ten żenujący incydent nigdy nie miał miejsca, jednak wraz z kolegami byliśmy zmuszeni kilkakrotnie obejrzeć zapis z kamer monitoringu. Przyjrzeliśmy się więc tej gorszącej scenie aż nadto dobrze. Widzieliśmy wszystko, nawet pana jęki. Nie wiem, jak pan nazwie to zajście, ale... - Wysoki Sądzie, nazwałbym je spontanicznym aktem wdzięczności ze strony zadowolonej klientki, która dzięki mnie została oczyszczona z zarzutu uprawiania prostytucji. Gdyby zapis z kamery miał dźwięk, Wysoki Sąd wiedziałby, że wcale nie jęczałem, tylko powtarzałem: Nie! Nie! Nie! Było to częściowo zgodne z prawdą. - Panie Jaywalker, czy jest pan żonaty? - Jestem wdowcem. Jeśli mam być szczery, nie mogę dojść do siebie po stracie żony.
- Rozumiem. - Sędzia na chwilę umilkł. - Kiedy zmarła pańska małżonka? - W czwartek. Dziewiątego czerwca, jeśli się nie mylę. - Tego roku? - No... nie, Wysoki Sądzie. - Ubiegłego roku? - Nie. Zapadła wymowna cisza. - A chociaż w tym tysiącleciu? - Nie, Wysoki Sądzie. - Uhm... - mruknął sędzia. Sternbridge, takie miał nazwisko. Teoretycznie łatwe do zapamiętania. - Niniejszym - ciągnął tymczasem Sternbridge - sąd zawieszana pana w prawach wykonywania zawodu na okres trzech lat, po którym to czasie musi pan stanąć przed specjalną komisją kwalifikacyjną, która zadecyduje o pańskim ewentualnym powrocie do wykonywania zawodu. Mówiąc to, uniósł do góry młotek. Jednak Jaywalker, który wraz ze swą świętej pamięci małżonką uczestniczył w paru aukcjach, zdołał odezwać się, nim narzędzie stuknęło o sędziowski stół. - Jeśli Wysoki Sąd zadowoli? Sternbridge zerknął na niego zza okularów, rozbrojony tym nietypowym dla Jaywalkera lapsusem językowym. Jaywalker potraktował to jak przyzwolenie. - Mimo iż w pełni zdawałem sobie sprawę, że dzień, w którym zostanę rozliczony, jest bliski, podjąłem się prowadzenia kilku spraw będących obecnie w toku. Sytuacja wielu moich klientów jest wyjątkowo trudna i niepewna. Pragnę zaznaczyć, że ludzie ci złożyli życie w moje ręce. Gotów jestem z pokorą poddać się karze wyznaczonej przez Wysoki Sąd, proszę jednak, by Wysoki Sąd pozwolił mi dokończyć,' co zacząłem. Ośmielam się prosić, by ze
wszech miar słuszny gniew Wysokiego Sądu nie obrócił się przeciw bezradnym ludziom, którzy mi zaufali. Jeśli trzeba, mech Wysoki Sąd zawiesi mnie na dłużej, na przykład o jeszcze jeden rok, a nawet dwa lata, lecz niech w zamian pozwoli mi pomóc moim klientom. Sędziowie odbyli krótką naradę szeptem, po czym wstali i wyszli. Gdy chwilę później wrócili, głos zabrała sędzia Ellerbee. - Sąd wyraża zgodę na dokończenie pięciu spraw - oznajmiła. - Ma pan czas do jutra na dostarczenie listy tych, które pan poprowadzi. Proszę napisać, kiedy sprawa będzie na wokandzie lub podać numer aktu oskarżenia, a także nazwisko sędziego oraz datę najbliższej rozprawy. Dla pozostałych pańskich klientów sąd wyznaczy obrońców. Jeśli zaś chodzi o sprawy, które doprowadzi pan do końca, sąd będzie monitorował ich przebieg. Dlatego zobowiązujemy pana do stawiania się w sądzie w każdy pierwszy piątek miesiąca w celu przedstawienia szczegółowego sprawozdania z pańskich wysiłków, których celem ma być jak najszybsze pozbycie się klientów. Pozbycie się? Czy ona naprawdę nie pojmuje, że tu nie chodzi o brudne pampersy, papier toaletowy czy jednorazową maszynkę do golenia? Przecież to są ludzie. - Zrozumiano? - zapytała surowo. - Zrozumiano - odparł. - I... - Co znowu? - Dziękuję, Wysoki Sądzie. Tego wieczoru Jaywalker długo siedział w swej ciasnej, kiepsko oświetlonej kancelarii, biedząc się nad listą klientów do odstrzału. Szło mu opornie, bo też czuł się tak, jakby wyznaczał, kogo wypchnąć z szalupy. Jak na przykład miałby wykreślić czternastoletniego chłopaka, który zaufał mu do tego stopnia, iż pod jego wpływem zgodził się na roczną terapię w zamkniętym ośrodku dla narkomanów? Albo jak ma zostawić na pastwę losu nielegalnego imigranta z Sudanu, któremu grozi deportacja, gdyż dopuścił się ciężkiego przestępstwa i bez ważnego pozwolenia sprzedawał na ulicy damskie torebki? Albo jak pozostawić samą sobie bezdomną walczącą o prawo do widywania się z
dwojgiem maleńkich dzieci umieszczonych w sierocińcu? I dalej: jak ma oznajmić byłemu członkowi gangu, który po dwóch latach zaczął się wreszcie przed nim otwierać, że dostanie nowego obrońcę, wybranego na chybił trafił z komputerowej listy? Jak ma zakomunikować niewinnie skazanemu więźniowi odsiadującemu długi wyrok w Sing Sing, że począwszy od pierwszej soboty miesiąca przestaje go odwiedzać? Jak powiedzieć opóźnionemu w rozwoju pomocnikowi dozorcy, że następny obrońca może się nie zgodzić, by w czasie rozprawy trzymał go za rękę, bo tylko wtedy nie trzęsie się ze strachu i nie moczy spodni na oczach rozbawionej gawiedzi? Wreszcie, po długich zmaganiach, sporządził listę siedemnastu spraw, które chciał doprowadzić do końca. Następnego dnia przedłożył ją sądowi razem z nieco przydługim wyjaśnieniem, iż jest mu przykro, ale bardziej skrócić już jej nie mógł. Zakończył gorącą prośbą o zrozumienie. Tydzień później otrzymał listowną odpowiedź. Sędziowie poinformowali go, że na własną rękę dokonali cięć i pozostawili mu dziesięć spraw. Jednocześnie ostrzegali, by dla własnego dobra żadnej z nich nie przeciągał. ROZDZIAŁ DRUGI JAYWALKER Oczywiście wcale nie nazywał się Jaywalker. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało: Harrison J. Walker. Imienia Harrison szczerze nie znosił, gdyż raziło go pretensjonalnością i jednoznacznie kojarzyło mu się z białymi anglosaskimi protestantami, zwanymi potocznie WASP. Jeszcze bardziej nienawidził zdrobnienia Harry, gdyż coś w jego brzmieniu nasuwało mu wizję łysego, zaniedbanego faceta z obwisłym brzuchem i ogarkiem cygara w zębach. Tak więc przed laty zaczął przedstawiać się jako Jay Walker, a ktoś przez pomyłkę połączył dwa człony w jeden i tak powstał Jaywalker. Nie miał nic przeciwko temu, prawda była bowiem taka, że nigdy nie miał dość cierpliwości, by
spokojnie czekać, aż zapali się zielone światło dla pieszych. Wolał rozejrzeć się i sam zdecydować, czy można bezpiecznie przejść. Nie miał też dość samodyscypliny, by maszerować przez pół ulicy do najbliższego skrzyżowania tylko po to, by przejść na drugą stronę, po czym zawrócić i po pokonaniu tego samego dystansu znaleźć się dokładnie naprzeciwko punktu, z którego wyruszył. Kiedy odbierał telefon w kancelarii, w odpowiedzi na: „Pan Jaywalker" bez zastanowienia rzucał do słuchawki: Jaywalker. A gdy wypełniał dokumenty czy formularze, w rubrykach: imię i nazwisko dwukrotnie wpisywał to samo. W efekcie zdarzało mu się dostawać listy zaadresowane: Szanowny Pan Jaywalker Jaywalker. Jego kancelaria w istocie wcale kancelarią nie była. Mieściła się w zaledwie jednym pokoju pośród innych pomieszczeń biurowych ciągnących się po obu stronach korytarza, który zależnie od potrzeb pełnił funkcję sali konferencyjnej, czytelni albo stołówki. Identyczny układ pomieszczeń powtarzał się w całym budynku oraz innych, licznych w tej dzielnicy tanich biurowcach, dzięki którym właściciele jednoosobowych firm mogli za niewielkie pieniądze prowadzić swoją działalność. Za pięćset dolarów płatnych do pierwszego każdego miesiąca Jaywalker miał gdzie postawić biurko, dwa krzesła, używaną sofę, wieszak oraz parę kartonowych pudeł, które z powodzeniem pełniły rolę przenośnej kartoteki. Na biurku trzymał telefon, automatyczną sekretarkę, komputer, stosy papierów oraz wyblakłe zdjęcia świętej pamięci małżonki oraz córki, z którą prawie nie utrzymywał kontaktów. W ramach czynszu mógł korzystać nie tylko ze wspomnianej sali konferencyjnej i stołówki w jednym, lecz także ze skromnej poczekalni dla klientów, pomocy recepcjonistki, kopiarki oraz faksu. Urządzenia biurowe zostały wyprodukowane w 1995 roku; oczywiście nie dotyczyło to recepcjonistki, która była znacznie starsza. W biurowcu nie było łazienki z prawdziwego zdarzenia, jedynie damska i męska ubikacja na końcu korytarza. Kiedy Jaywalker siedział w kancelarii tak długo, że nie opłacało mu się wracać i kładł się spać na sofie - co biorąc pod uwagę fakt, że w domu nikt na niego nie czekał, zdarzało mu się nader często - w męskiej ubikacji mył zęby, twarz i się golił. Brak prysznica był jedynym powodem, który zmuszał go, by od czasu do czasu zajrzał jednak do domu.
Jego sąsiadami w biurowcu byli głównie prawnicy i radcy prawni. Między innymi dwaj adwokaci, spece od obrażeń cielesnych, zwani żartobliwie tropicielami karetek; następnie specjalista od prawa imigracyjnego nazwiskiem Herman Greenberg, który w przypływie marketingowego geniuszu wymyślił sobie wizytówki wyglądające jak zielona karta, przez co zyskał ksywkę Herman Greencard; poza nim był jeszcze prawnik od postępowania upadłościowego, czyli bankructw, którego wszyscy nazywali „Pieprzyć kredytodawców" Feinblattem; prócz niego starszy facet specjalizujący się w sprawach dotyczących nieruchomości, który palił jak komin i całymi dniami czytał gazetę prawną; i wreszcie jedyna w tym gronie kobieta, która od piętnastu lat czekała, aż wpadnie jej następna „duża sprawa". Jaywalker jako jedyny w tym gronie zajmował się prawem karnym. Z jakiegoś powodu obrońcy w sprawach kryminalnych z reguły prowadzili indywidualną praktykę. Ci zaś, którzy próbowali łączyć ich w grupy lub zespoły, czy bodaj zebrać pod jednym dachem, szybko wycofywali się z tego przedsięwzięcia, bo przypominało ono próbę ustawienia węży pod przysłowiowy sznurek. Jaywalkerowi bardzo odpowiadało, że sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Przez dwa lata, które przepracował na etacie w Stowarzyszeniu Radców Prawnych, nawiązał tyle koleżeńskich relacji i poznał tak wiele seksualnych partnerek, iż uznał, że wystarczy mu do końca życia. Tam też nauczył się, jak prowadzić sprawę - a mówiąc ściśle, jak tego nie robić. Kiedy w końcu przeciął pępowinę i zaczął działać na własne konto, powoli oduczył się złych nawyków. Przez kolejne dwadzieścia lat konsekwentnie pracował na opinię największego odszczepieńca w branży. Zupełnie jakby postawił sobie za punkt honoru nadać nowe znaczenie słowu „niekonwencjonalny". Z premedytacją złamał wszystkie zasady, podważył podstawowe reguły dotyczące prowadzenia przewodu sądowego, doprowadzając przy tym do furii imponującą liczbę zaprawionych w bojach prokuratorów oraz z reguły niewzruszonych sędziów. Przy okazji ustanowił rekord na miarę Hollywood lub telewizji.
W biznesie, gdzie prokuratury okręgowe uzyskują od sześćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu pięciu procent skazań, on mógł poszczycić się chlubnym wynikiem aż dziewięćdziesięciu procent wyroków uniewinniaj ący ch. Jak mu się to udało? Gdyby ktoś zapytał go o to wprost, pewnie niełatwo byłoby mu odpowiedzieć. Jednak ci, którzy widzieli go w akcji - a tych było niemało - zgodnie zwracali uwagę na jeden fenomen. Otóż w chwili, gdy po wysłuchaniu obu stron skład sędziowski udawał się na naradę, jego członkowie byli święcie przekonani, iż ich zadaniem wcale nie jest rozstrzygnięcie, czy oskarżony naprawdę popełnił zarzucany mu czyn. Rozumieli, iż mają raczej zdecydować, czy w świetle materiału dowodowego przedstawionego w sali sądowej, lub jego braku, oskarżycielom udało się dowieść ponad uzasadnioną wątpliwość, że oskarżony popełnił przestępstwo. Ta różnica miała kolosalne znaczenie. Gdy więc Jaywalker stawał przed sądem, który miał mu wymierzyć karę, był już żywą legendą Centrę Street numer sto. Jednak jego spektakularny sukces miał swoją cenę. Choćby tę, że dosłownie zarzynał się, stawiając sobie coraz to wyższe wymagania. Nie chodziło mu już tylko o to, by przygotować się do rozprawy lepiej niż strona przeciwna. On chciał być dziesięć razy lepiej przygotowany, pięćdziesiąt razy lepiej. W konsekwencji prawie nie spał, zwłaszcza między kolejnymi rozprawami. A jeśli już udało mu się zdrzemnąć, zawsze miał pod ręką papier i długopis. Po ciemku zapisywał luźne myśli, które rankiem ledwie potrafił odczytać. Przygotowywał niezliczone plany awaryjne, niezmordowanie rozpracowywał każdy szczegół i organizował wszystko z fanatyczną precyzją człowieka dotkniętego nerwicą natręctw. Wychodząc z sali sądowej po kolejnym umorzeniu sprawy, z wdzięcznością spoglądał ku niebu i wznosił dziękczynne modły do Boga, w którego w ogóle nie wierzył, prosząc go jednocześnie, by już nigdy więcej nie kazał mu przechodzić przez taką
katorgę. I tak do następnego razu. Takie dokonania budziły podziw i szacunek jego kolegów po fachu, stając się jednocześnie źródłem ich problemów i zgryzot, podobnie jak stał się nim wcześniejszy o całą dekadę przypadek uniewinnienia byłego gwiazdora futbolu amerykańskiego i lokalnego celebryty. „Skoro on jest w stanie każdego wybronić - mawiali klienci - to pan chyba też?". Nic zatem dziwnego, że niejeden z licznie przybyłych na proces prawników, mimo szczerego podziwu i osobistej sympatii, jakimi darzył Jaywalkera, odczuwał skrywaną radość i ulgę, że wreszcie się go pozbędzie, choćby tylko na jakiś czas. Jednak nawet ci, którym ulżyło najbardziej, przyznawali, że zawieszenie aż na trzy lata jest wyjątkowo surową karą za obejście paru przepisów i zastosowanie chwytów, które po głębszym zastanowieniu wcale nie wydały im się czymś dziwnym. Wspomniane zdarzenia miały miejsce we wrześniu. Jaywalker potrzebował aż dziewięciu miesięcy, by wykonać zalecenie sądu. Dopiero podczas dziewiątego z rzędu „pierwszego piątku miesiąca" mógł poinformować sędziowską trójcę, że wreszcie „pozbył się" klientów. Czternastoletni dzieciak uzależniony od narkotyków przetrwał odwyk; miał już piętnaście lat, nie ćpał i uczestniczył w spotkaniach grupy wsparcia. Pochodzący z Sudanu uliczny sprzedawca torebek dzięki niewielkiej pomocy Hermana Greencarda uzyskał pozwolenie na stały pobyt. Bezdomna zamieszkała we własnym mieszkaniu, znalazła pracę i nie straciła praw rodzicielskich. Były członek gangu powrócił na złą drogę, zwiał po wyjściu za kaucją i zaszył się gdzieś w południowej Kalifornii, skąd przysyłał widokówki ze skąpo odzianymi (lub całkiem roznegliżowanymi) plażowiczkami. Wniosek o apelację w sprawie niewinnie osadzonego w Sing Sing został przyjęty i wkrótce miał zapaść nowy wyrok. Akt oskarżenia przeciwko moczącemu się nieszczęśnikowi został oddalony. Pijany kierowca został skazany za prowadzenie samochodu na podwójnym gazie. Drobny diler narkotyków przyznał się do winy i dostał wyrok w zawieszeniu. Oszust naciągający ludzi w grze w trzy
karty został uniewinniony, bo Jaywalker zdołał przekonać sędziów, iż oskarżony tak mocno angażował się w swój występ, że z emocji zapominał wygłosić wymaganą przez prawo formułkę o zasadach uczestnictwa w „grze losowej". Dziewięć miesięcy, dziewięć spraw, dziewięciu klientów, dziewięć zadowalających wyroków. Została mu więc jeszcze jedna. Sprawa Samary Moss. ROZDZIAŁ TRZECI SAMARA Nazywała się Samara Moss, ale żądne sensacji tabloidy zgodnie ochrzciły ją mianem lowczyni fortun. Ta łatka przylgnęła do niej niemal od chwili, gdy pierwszy raz ujrzała Barringtona Tannenbauma, a stało się to przed dziewięcioma laty. Jej wybranek liczył sobie wtedy sześćdziesiąt jeden wiosen i należał do finansowej elity. Dorobił się majątku na dzierżawie ropo-i gazonośnych działek, fortunę pomnożył zaś, inwestując w spedycję. Wśród licznych towarów, które przewoziły jego firmy, były kamizelki kuloodporne, amunicja i myśliwce. Wprawdzie lista jego klientów nie imponowała długością, za to ci, których obsługiwał, mieli przed nazwiskiem tytuł „sułtan" lub „ekscelencja". Jego majątek oszacowano kiedyś na dziesięć do dwudziestu miliardów dolarów. Majątek, którym w dniu ślubu dysponowała Samara, wynosił jakieś dziesięć-dwadzieścia dolarów. Wychowała się na podrzędnym kempingu dla przyczep, gdzieś w Indianie. Właśnie tam przestała reagować na określenie „biała hołota", w czym była podobna do mieszkańców wielkomiejskich gett, którzy uodparniają się na określenie „czarnuch". Wychowywała ją samotna matka, która na zmianę bywała kelnerką, barmanką lub erotyczną tancerką. Kiedy musiała pracować w nocy, zostawiała małą Sam bo odkąd Samara sięgała pamięcią, właśnie tak ją nazywano - pod opieką swych licznych partnerów. Niektórzy „wujkowie" zupełnie ignorowali dziewczynkę; inni dla odmiany uczyli ją pić piwo, kląć i robić jointy. Nim skończyła dziesięć lat, potrafiła zwinąć perfekcyjnego skręta z bibułki z klejem lub bez. Jako dwunastolatka paliła już blanty, które własnoręcznie zrobiła. Twierdziła, że niektórzy narzeczeni mamy wykorzystywali ją seksualnie, ale nie potrafiła precyzyjnie określić, którzy i jak
często. Dwa fakty z jej dzieciństwa pozostawały wszakże bezsprzeczne: Samara była na tyle ładna, by jako dwunastoletnia uczennica dostać się do szkolnego zespołu cheerleaderek, i na tyle krnąbrna, by po zaledwie dwóch miesiącach wylecieć z niego z hukiem. Uciekła z domu dzień po swoich czternastych urodzinach. Najpierw zatrzymała się w Ely, w stanie Nevada, potem przeniosła się do Reno, by ostatecznie wylądować w Las Vegas. Marzyła, żeby zostać tancerką w nocnym klubie, a potem zrobić oszałamiającą karierę w Hollywood. Ostatecznie skończyła jako hostessa i, dorywczo, prostytutka, choć akurat do tego za nic nie chciała się przyznać. Upierała się, że sypiała wyłącznie z facetami, którzy jej się podobali. Chyba musiałaby być głupia, by się obrażać, gdy od czasu do czasu któryś z licznych adoratorów okazał uwielbienie, wręczając jej prezenty, również w postaci gotówki? Właśnie w Las Vegas wypatrzył ją Barrington Tannenbaum, gdy w niedzielę o trzeciej nad ranem roznosiła drinki w Caesars Pałace. Barry był wtedy świeżo upieczonym wdowcem, który w dodatku miał na koncie trzy miłosne porażki. Mimo swego nieprawdopodobnego bogactwa, czuł się samotny i znudzony. Potrzebował nowych podniet równie desperacko, jak Samara zamożnego sponsora. Barry Tannenbaum miał jedną charakterystyczną cechę - na którą zgodnie zwracali uwagę zarówno jego biznesowi partnerzy, jak śmiertelni wrogowie, przy czym wielu należało do obu grup - kiedy się w coś angażował, wkładał w to całe serce. W chwili, gdy ujrzał Samarę, poczuł, że musi ją ocalić. Dążył do tego z taką samą determinacją, z jaką ona starała się go usidlić. Dlatego nawet jeśli ich związek nie był doskonały, opatrzność na pewno maczała palce w tym, by się spotkali. Podobno jesteśmy skazani na powielanie tych samych błędów; przypadek Barry'ego był tego najlepszym przykładem. Barry należał bowiem do gatunku mężczyzn, którzy od razu muszą się ożenić. Dorastał w czasach, gdy powszechnie uważano, że jeśli facet kocha dziewczynę, koniecznie musi pójść z nią do ołtarza, spłodzić dzieci, a potem żyć długo i szczęśliwie, nawet jeśli „długo" w tym przypadku było pojęciem względnym. Nic więc dziwnego, iż Barry, niezrażony przykrymi doświadczeniami, czuł się w obowiązku sprowadzić Sam na dobrą drogę i uczynić z niej kobietę porządną, w najbardziej staroświeckim znaczeniu tego słowa.
Po ośmiu miesiącach, licząc od dnia, gdy ujrzał ją w łunie neonów Caesars Pałace, pojął ją za żonę. Miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata. Samara nie skończyła jeszcze dziewiętnastu. Tabloidy miały niezłe używanie; w niewybrednych artykułach naśmiewały się z dzielącej nowożeńców różnicy czterdziestu dwóch lat i piętnastu miliardów dolarów. Zresztą nie tylko brukowce drwiły z kontrowersyjnego związku. Łowczynie fortun niemal we wszystkich budzą mieszane uczucia. Wprawdzie słynna prostytutka o złotym sercu, w którą wcieliła się Julia Roberts w filmie „Pretty Woman", zdobyła szczerą sympatię widzów, ale pomógł jej w tym scenariusz, który jednoznacznie pokazywał, iż w ogóle nie zależało jej na pieniądzach bogacza granego przez Richarda Gere'a. Ann Nicole Smith, dziewczyna roku „Playboya" i samozwańcza blond seksbomba, nie wzbudziła już tak ciepłych uczuć, gdy mając dwadzieścia sześć lat wydała się za osiemdziesięciodziewięcioletniego miliardera z Teksasu. A jednak gdy parę lat później pasierb, który z racji wieku mógłby być jej dziadkiem, próbował pozbawić ją prawa do spadku po swym zmarłym ojcu, otrzymała spore społeczne wsparcie. Z różnych stron rozległo się głośne i wyraźne: „Nie daj się, dziewczyno!". Sondaż przeprowadzony w chwili, gdy przed Sądem Najwyższym ruszał proces o podział majątku, pokazał, że niemal czterdzieści procent Amerykanów uważało, iż Nicole należy się cała lub prawie cala bajońska suma czterystu siedemdziesięciu czterech milionów dolarów, których się domagała jako wdowa po zmarłym niespełna rok po ślubie miliarderze. Gdyby Samara znalazła się w podobnej sytuacji, mało kto stanąłby po jej stronie. Po pierwsze dlatego, że w ciągu trwającego osiem lat małżeństwa mieszkała z Tannenbaumem zaledwie przez rok. Szybko przeniosła się do domu przy Park Avenue, który kupił jej, ulegając prośbom popartym argumentem, iż nigdy nie miała własnego kąta. Nieruchomość kosztowała, bagatela, cztery i pół miliona dolarów. Prezent drobny. Tyle że trochę niestosowny.
Po drugie, miała na swym koncie liczne romanse. Czasem bywała dyskretna, innym zaś razem szła na całość i nawet nie próbowała się kryć, a wręcz afiszowała się ze swą niewiernością. Nie było wydania plotkarskiego „National Enquirer", które nie krzyczałoby tytułem: „NAJNOWSZA ZDOBYCZ SAM", zwykle opatrzonym zdjęciem skąpo odzianej, wiarołomnej małżonki opuszczającej jakiś modny klub w objęciach kolejnego kochanka. I wreszcie trzeci, drobny, aczkolwiek trudny do przeoczenia fakt, iż pewnego dnia chwyciła za nóż do steków i wbiła go w pierś małżonka, „uszkadzając lewą komorę serca, co stało się bezpośrednią przyczyną zgonu", jak ujęła to w akcie oskarżenia prokuratura okręgowa okręgu Nowy Jork. Wtedy na scenę wkroczył Jaywalker. ROZDZIAŁ CZWARTY DROBNY BŁĄD W OCENIE SYTUACJI Samara Moss bynajmniej nie była mu całkiem obca. Poznali się sześć lat wcześniej, kiedy to trafiła do jego kancelarii, przywieziona przez swego szofera. A raczej szofera Barry'ego Tannenbauma, gwoli ścisłości. Problem polegał na tym, iż w owym czasie w ogóle nie mogła siadać za kierownicą. Dwa tygodnie wcześniej pożyczyła jedną z ulubionych zabawek męża, warte czterysta tysięcy dolarów lamborghini. „Pożyczyła" jest określeniem nieco naciąganym, gdyż suche fakty są takie, że znalazła kluczyki, zeszła do garażu na dwanaście samochodów znajdującego się pod rezydencją Barry'ego w Scarsdale i nie pytając nikogo o pozwolenie, ruszyła w stronę Manhattanu. Była na skrzyżowaniu Park Avenue i 66 Ulicy, gdy zorientowała się, że pojechała ciut za daleko i postanowiła zawrócić. Każdy inny kierowca wykonałby ten manewr na najbliższym skrzyżowaniu, ona jednak postanowiła sforsować otoczony niskim murkiem długi klomb rozdzielający północną i południową jezdnię. I tu popełniła drobny błąd w ocenie swoich możliwości. W rezultacie doszło do wypadku z udziałem jednego wartego czterysta tysięcy dolarów pojazdu oraz zatrzymania sprawcy, któremu postawiono zarzuty
jazdy pod wpływem alkoholu, wprowadzenia zagrożenia w ruchu drogowym, odmowy poddania się badaniu krwi na obecność alkoholu, braku prawa jazdy oraz złamania mało znanego i rzadko wymienianego paragrafu mówiącego o „nieustąpieniu pierwszeństwa stałemu obiektowi drogowemu". Barry Tannenbaum był, delikatnie mówiąc, lekko wkurwiony. Wprawdzie wpłacił za Samarę kaucję, ale nakazał szoferowi, by wynalazł dla niej adwokata, który będzie wystarczająco sprytny, żeby wybronić ją od najgorszego, lecz nie na tyle cwany, by ten wybryk uszedł jej całkiem na sucho. Szofer potrzebował paru dni, by się dobrze rozpytać. Najczęściej padało nazwisko Jaywalkera. Podczas pierwszego spotkania rozmawiali przez półtorej godziny. I przez cały ten czas Jaywalker nie był w stanie oderwać od niej oczu. Był już wdowcem, a w ciągu całego życia spotkał co najmniej tuzin piękniejszych kobiet; z połową z nich spał (co oczywiście nie znaczyło, że pozostałym odpuścił i nie próbował zaciągnąć ich łóżka). Jednak Samara miała w sobie coś zniewalającego, coś - jak stwierdził później - frapującego. Była drobna, zarówno pod względem wzrostu i budowy ciała, jak i rysów twarzy. Włosy miała ciemne i proste, nie wiadomo, naturalnie czy dzięki jakimś zabiegom. Dolna warga miała typową wielkość, przez co wydawała się zbyt duża w stosunku do reszty twarzy, co powodowało, że Samara wyglądała na wiecznie nadąsaną. Jednak zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na nim jej oczy. Tak ciemne, że aż czarne. I wilgotne, jakby zbyt długo nosiła szkła kontaktowe albo miała się za chwilę rozpłakać. Bystre, lecz o nieodgadnionym wyrazie, przez co nie dało się z nich absolutnie niczego wyczytać. Wszystko, co od niej usłyszał, brzmiało dość bezsensownie. Wzięła samochód, bo naszła ją taka chęć. Wypiła dużą szklankę szkockiej, bo denerwowała się, że sobie nie poradzi z ręczną skrzynią biegów lamborghini. Chciała się zatrzymać przy 72 Ulicy, ale niechcący ją minęła. Próbowała zredukować bieg i skręcić w lewo, gdy niespodziewanie wyrósł przed nią murek, więc uderzyła w niego czołowo. Żałowała, że tak się stało, ale nie miała z tego powodu przesadnych wyrzutów sumienia.
- Barry ma dużo samochodów - skwitowała. Jaywalker zapewnił ją, iż biorąc pod uwagę fakt, że nigdy dotąd nie była karana, na pewno uniknie więzienia. Nie wspomniał tylko, że żaden sędzia, który nie jest ślepy, nigdy w życiu nie posłałby jej do Rikers Island. Miał na myśli mężczyzn, rzecz jasna. Na koniec lojalnie ją uprzedził, że koszty sprawy mogą być znaczące. - Barry ma mnóstwo forsy - odparła nonszalancko. - Weźmie pan moją sprawę? - zapytała. - Tak. Wstała, gotowa do wyjścia. Nie miała nawet metra sześćdziesięciu wzrostu, i to w butach na wysokim obcasie. - Musimy jeszcze porozmawiać o moim wynagrodzeniu. - Niech pan to załatwi z Robertem - rzuciła, skinąwszy niedbale w stronę poczekalni. - Nie wolno mi omawiać kwestii finansowych. Szofer został więc zawezwany do środka. Miał na sobie prawdziwą liberię i szoferską czapkę. Jaywalker od razu pomyślał o kierowcach limuzyn, których widywał na lotniskach, gdzie czekali na pasażerów, trzymając kartki z wykaligrafowanymi nazwiskami. Z zainteresowaniem patrzył, jak Robert wyjmuje z kieszeni czek i siada na miejscu zwolnionym przez Samarę. Zauważył, że czek został wystawiony in blanco. Tymczasem szofer sięgnął po jeden z licznych długopisów walających się po biurku, i spojrzał na niego wyczekująco. - Zwyczajowo przed przystąpieniem do pracy pobieram zaliczkę... Robert uniósł do góry dłoń. - Żaden problem - oznajmił. - Pan Tannenbaum woli z góry zapłacić całą sumę. Jaywalker ze zdumienia wzruszył ramionami. W tym biznesie, gdzie klientelę stanowią kryminaliści, zawsze starał się wyrwać na początek połowę lub przynajmniej jedną trzecią całej sumy, wiedząc, że odzyskanie reszty będzie procesem długim i bolesnym jak rwanie zęba. Zazwyczaj, jeśli dopisało mu szczęście, dostawał z góry jakieś dwadzieścia procent. Ale żeby ktoś od razu zapłacił sto procent, nie zdarzyło mu się jeszcze nigdy.
Podrapał się w brodę, udając głęboki namysł. W rzeczywistości starał się otrząsnąć z szoku i naprędce wymyślić sensowną kwotę. - Jeśli nie dojdzie do procesu... - zaczął, aby zyskać na czasie. - Żadnych , jeśli" - wtrącił szybko Robert. - Proszę przejść do konkretów. Chcę to załatwić od razu i mieć to z głowy. - Rozumiem - odparł Jaywalker, po czym wrócił do skrobania się po brodzie. Zwykle zaprowadzenie sprawy o jazdę po pijanemu brał od delikwenta dwa i pół tysiąca dolarów. Stawka się podwajała, jeśli klient nie chciał przyznać się do winy i dobrowolnie poddać karze, bo to oznaczało proces. Parę razy zdarzyło mu się wziąć więcej, bo pojawiły się jakieś dodatkowe komplikacje. Na przykład okazywało się, że klient był już kiedyś karany za jazdę w stanie nietrzeźwym albo sprawa miała toczyć się w innym mieście, więc musiał dojeżdżać na rozprawy. W tym przypadku istotnym czynnikiem było lamborghini, szofer w liberii oraz rzucona od niechcenia uwaga, które wciąż brzmiała mu w uszach: „Barry ma mnóstwo forsy". Pieprzę, a co mi szkodzi spróbować? - stwierdził w końcu. - Całkowity koszt - odezwał się najbardziej opanowanym głosem, na jaki mógł się zdobyć - wyniesie dziesięć tysięcy dolarów. - Nie ma mowy! - rzucił Robert bez namysłu. - Słucham? - odparł Jaywalker, udając zdziwienie, choć od razu wiedział, że przedobrzył. Chytry dwa razy traci. - Pan Tannenbaum w życiu się na to nie zgodzi -usłyszał. -Nie ma takiej opcji. Jeśli zapłaci mniej niż trzydzieści pięć kawałków, uzna, że usługa nie była pierwszej jakości - wyjaśnił szofer, po czym pochylił się nad czekiem i szybko wpisał sumę. Jeszcze dwie godziny po ich wyjściu Jaywalker co chwila wyciągał z kieszeni czek, dokładnie mu się przyglądał i liczył zera, by upewnić się, że naprawdę jest ich aż tyle. Trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Tyle nie dostawał nawet za sprawę o morderstwo. Otrzymywał o wiele mniej.
Ostatecznie sprawa Samary zakończyła się w sposób, jaki Jaywalker przyjął z mieszanymi uczuciami. Samara przyznała się dojazdy po pijanemu i prowadzenia samochodu bez prawa jazdy. Zrobiła to dopiero podczas trzeciej wyznaczonej przez sąd rozprawy, bo Jaywalker zdołał załatwić dwa odroczenia. Zrobił to, bo bał się, że jak wyjdzie na jaw, że zażądał stawki oscylującej w granicach siedemnastu i pół tysiąca dolarów za godzinę, zostanie raz na zawsze wykreślony z rejestru prawników. Bo sam przyznawał, że taka stawka byłaby rozbojem w biały dzień. Samara wpłaciła - a konkretnie zrobił to w jej imieniu Robert - grzywnę w wysokości trzystu pięćdziesięciu dolarów plus dodatkowo sto dolarów na pokrycie kosztów sądowych. W ramach kary musiała zgłosić się na jednodniowy kurs bezpiecznej jazdy (bez wątpienia wybrała do tego zadania lamborghini navigation 101) oraz wysłuchać trzygodzinnego wykładu o zgubnych skutkach stosowania używek. Ponadto przez półtora roku nie mogła ubiegać się o wydanie warunkowego prawa jazdy. Tyle jeśli chodzi o dobre wieści. Co do złych, przynajmniej z punktu widzenia Jay-walkera, to sprowadzały się one do tego, że jego fascynacja Samarą nie wyszła poza etap wodzenia za nią wzrokiem. Podczas spotkań w pobliżu zawsze kręcił się Robert. Zresztą, co Jaywalker przyznawał w chwilach smutnej refleksji, nawet gdyby go nie było, sytuacja nie zmieniłaby się ani na jotę. Samara ani razu nie dała mu odczuć, że widzi w nim kogoś więcej niż tylko prawnika reprezentującego ją przed sądem. Po ogłoszeniu wyroku objął ją (jak wszystkich swoich klientów, kobiety i mężczyzn, morderców i gwałcicieli, bez wyjątku), a ona w ostatniej chwili odwróciła głowę, więc jego niezdarny pocałunek wylądował na jej policzku. - Nie pakuj się w żadne kłopoty - poprosił.
- Postaram się - obiecała. ROZDZIAŁ PIĄTY RIKERS ISLAND Obietnice mają to do siebie, że nie zawsze udaje się je spełnić. Sześć lat później Jaywalker przeglądał miejski dodatek „New York Timesa", gdy nagle wpadła mu w oczy zajawka umieszczona na samym dole strony. Widocznie redakcja uznała, że wiadomość nadaje się do druku, ale ma znaczenie trzeciorzędne. ŻONA ZATRZYMANA POD ZARZUTEM ZABICIA BOGATEGO FINANSISTY - głosił tytuł, który raczej nie zachęcił go do dalszej lektury. Głównie dlatego, że nie mial zbyt wiele sympatii dla finansistów, zwłaszcza tych bogatych. Już nawet zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem sformułowanie „bogaty finansista" nie jest masłem maślanym, gdy jego wzrok wyłowił z tekstu słowa: Samara Moss Tannenbaum. I na nich się zatrzymał. Samo imię i nazwisko wystarczyło, by przed oczami znów pojawił mu się jej obraz. Znów ją widział, siedzącą po przeciwnej stronie biurka. Nie mógł wtedy oderwać od niej oczu, tak jak teraz nie potrafił oderwać ich od jej nazwiska. Dopiero po chwili udało mu się mrugnąć, raz, potem drugi. Wreszcie oderwał wzrok od drobnych literek. Osunął się w fotelu - tym samym, na którym siedział przed sześcioma laty przy tym samym biurku - i złożywszy gazetę na pół, zaczął czytać. „Dziś we wczesnych godzinach rannych policja zatrzymała dwudziestosześcioletnią kobietę celem wyjaśnienia jej związku ze śmiercią męża, znanego finansisty, którego majątek został oszacowany przez magazyn „Forbes" na dziesięć miliardów dolarów. Jak dowiadujemy się ze źródła zbliżonego do prowadzących śledztwo, a proszącego o zachowanie anonimowości w związku z brakiem uprawnień do udzielania oficjalnych informacji, Samara Moss Tannenbaum została oskarżona o zabicie męża, Barringtona Tannenbauma (lat 70). Jak podaje nasz informator, bezpośrednią przyczyną śmierci finansisty była głęboka rana kłuta zadana nożem, który
oskarżona miała wbić mu prosto w serce (ciąg dalszy na str. 36)". Jaywalker rozłożył gazetę i zaczął ją niecierpliwie kartkować. Chciał jak najszybciej zapoznać się z treścią artykułu. Nim jednak to zrobił, upłynęły godziny. Niespodziewanie przeszkodziły mu w tym zdjęcia, typowe, czarno-białe gazetowe fotki dołączone do tekstu. Zdjęcie po lewej przedstawiało lekko łysiejącego mężczyznę w garniturze i krawacie; Jaywalker domyślił się, że to właśnie on padł ofiarą zbrodni. Jednak aby się upewnić, przeczytał podpis pod zdjęciem. Dopiero druga fotografia bez reszty pochłonęła jego uwagę. Z gazetowego portretu Samara Tannenbaum patrzyła wprost na niego swymi blisko osadzonymi, czarnymi jak węgiel oczami. Usta jak zwykle ułożyła w mimowolny, albo całkiem świadomy, dąs. Wpatrywał się w nią godzinami i nie mógł przestać. Jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Przez dwa dni nie myślał o nikim ani o niczym innym. Samara towarzyszyła mu wszędzie. Miał ją przed oczami, gdy nocą leżał w łóżku. A kiedy wreszcie zasnął, nawiedzała go w snach. Jako pierwsza pojawiała się w myślach tuż po przebudzeniu. Nic dziwnego, że całkiem odebrała mu spokój. Musiał ubłagać sędziego o odroczenie jednej z rozpraw. Nałgał, że ma ostre zapalenie spojówek, choć jego prawdziwym problemem był absolutny brak koncentracji. Nie jadł, nie spał, nie wiadomo kiedy stracił trzy kilogramy. Trzeciego dnia, tuż przed drugą po południu, wybierał się do sądu, gdzie miał zapaść wyrok w sprawie o posiadanie marihuany. Już miał wychodzić, gdy zadzwonił telefon. Nie zamierzał go odbierać, jednak w ostatniej chwili sięgnął po słuchawkę. - Jaywalker. - Samara - odezwał się zarejestrowany na taśmie damski głos - zadzwoni z zakładu karnego na koszt abonenta - kontynuował głos męski. - Jeśli zgadzasz się zapłacić za rozmowę, naciśnij jeden. Nie wahał się ani chwili. Spotkał się z nią następnego dnia w budynku aresztu śledczego dla kobiet na wyspie Rikers. „Spotkał
się" to może za dużo powiedziane, wziąwszy pod uwagę, że rozmowa toczyła się przez niewielki otwór wycięty w kuloodpornej szybie z pancernego szkła. - Okropnie wyglądasz - powiedział jej na wstępie. - Dzięki za dobre słowo. Mówił prawdę. Natalie Wood albo młoda Elizabeth Taylor po czterech dniach w areszcie też nie wyglądałyby lepiej. Samara miała potargane włosy i podpuchnięte przekrwione oczy. Jej skóra przybrała nienaturalny fluoroscencyjny odcień. Pomarańczowy kombinezon, w który ją ubrano, był o trzy rozmiary za duży. Mimo to Jaywalker wpatrywał się w nią jak urzeczony. - Ja tego nie zrobiłam. Skinął głową. Z samego rana zadzwonił do obrońcy z urzędu, którego jej wyznaczono na czas pierwszej rozprawy. W ciągu dziesięciominutowej rozmowy dowiedział się, że postawiono jej zarzut popełnienia morderstwa, że śledczy przeszukali jej dom, gdzie zabezpieczyli mnóstwo dowodów, między innymi nóż ubrudzony czymś, co wyglądało na zaschniętą krew. I wreszcie że Samara nie przyznaje się do winy. Nie dziwiło go to. Wielu klientów na początku utrzymuje, że są niewinni. Dopiero po pewnym czasie, gdy już lepiej go poznali i obdarzyli zaufaniem, decydowali się na wyznanie prawdy. Rozumiał ich opory i miał świadomość, że jego praca polega między innymi na zdobywaniu zaufania, co jest procesem długim i niełatwym. I nie zawsze kończy się sukcesem. Jeśli nie udało mu się dotrzeć do oskarżonego i sprowokować go do szczerości, uważał, że to on zawiódł, a nie jego klient. Czuł, że w przypadku Samary ma szansę na szczerość i zaufanie. Oczywiście nie tu i nie teraz. Nie w sytuacji, gdy dzieli ich szyba pancerna, parę metrów dalej siedzi strażnik, a gdzieś w pobliżu na pewno ukryty jest mikrofon. Dlatego ilekroć Samara zaczynała opowiadać swoją wersję zdarzeń, dyskretnie zmieniał temat, przekonując ją, że będzie miała mnóstwo czasu, by mu o tym opowiedzieć. Prawda była bowiem taka, że nie przyszedł tu, by wygrać sprawę, ale by ją w ogóle dostać. Rozumiał, że tak postępując, stawia się na równi ze swoimi sąsiadami z biurowca, specami od obrażeń cielesnych, wyśmiewanymi tropicielami karetek.
Oni też dzwonili do szpitali i nachodzili ludzi w domach, byle nie dać się wyprzedzić konkurencji. W tej chwili robił dokładnie to samo. Z tą różnicą, że nie siedział przy szpitalnym łóżku, a jego klientka nie została przywieziona karetką, tylko więziennym furgonem. - Weźmiesz moją sprawę? To samo pytanie zadała mu sześć lat temu. Szmat czasu, a jemu nie udało się o niej zapomnieć. - Tak - odpowiedział jej jak wtedy. Uśmiechnęła się. - Ustalmy stawkę - zasugerował. Nie znosił o tym rozmawiać. Ostatecznie jednak żył z tego, co robi, musiał płacić rachunki. Na dodatek krążyło nad nim widmo sądu dyscyplinarnego. Mógł słusznie się obawiać, że zostanie zawieszony, i to na długo. Wcześniej niejednokrotnie zdarzało mu się pracować pro publico bono. Jednak realna perspektywa bezrobocia sprawiała, że nie był skory do wręczania firmowych prezentów. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi sprawa o morderstwo, a podejrzana nie przyznaje się do winy, co oznacza długi proces. - Będę bilionerką - odezwała się - jak tylko majątek Barry'ego zostanie podzielony. Darował sobie uwagę, że słowo „bilionerką" nie istnieje. Poza tym z doświadczenia wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim dojdzie do realnego podziału schedy po Barrym Tannenbaumie. W dodatku jeśli sąd uzna ją winną popełnienia zbrodni, nie dostanie ani centa. Oczywiście o tym jej nie poinformował. Zapytał tylko: - A co będzie do tego czasu? Wzruszyła ramionami jak mała dziewczynka. - Mam się skontaktować z Robertem? - indagował. - Robert już nie pracuje. Barry zorientował się, że go okrada. - Jest jakiś nowy Robert? - Jest nowy szofer, ale... - zawiesiła głos - ale mam przecież własne konto - ożywiła się. - W pewnym sensie. Sformułowanie „w pewnym sensie" wydało mu się nieco dziwne, ale przynajmniej nastąpił jakiś
postęp. Sześć lat temu miał do czynienia z dwudziestolatką, która nie miała prawa podejmować żadnych finansowych decyzji. - A ile masz na tym koncie? Kolejne wzruszenie ramion. - Nie wiem. Trzysta, czterysta... w każdym razie kilkaset. - Tylko tyle? - Tysięcy. - Aha. Dobrze, w takim razie podaj mi nazwę banku. Muszę się dowiedzieć, jakie dokumenty będziesz musiała podpisać, żeby mnie upoważnić do podjęcia pewnej kwoty na poczet zaliczki - wyjaśnił. - W ciągu tygodnia lub dwóch odbędzie się przesłuchanie wstępne. Niemal na pewno zostaniesz oskarżona. Masz prawo zeznawać przed lawą przysięgłych, ale radziłbym tego nie robić. - Niby dlaczego? - Dlatego, że na obecnym etapie prokuratura ma nad nami przewagę, gdyż zna więcej faktów dotyczących śledztwa niż my - tłumaczył. - Zeznawanie przed przysięgłymi w niczym ci nie pomoże, bo i tak postawią ci zarzuty. A podczas procesu wszystko, co im powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie. - Zauważył, że jest lekko zbita z tropu. - Zaufaj mi - Okej. Był jej za to niezmiernie wdzięczny. Na razie nie chciał jej wprowadzać w szczegóły swojej taktyki. Nie wspomniał więc, że gdyby podczas wstępnego przesłuchania zeznała, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią męża, nieświadomie wykonałaby krecią robotę. Potem, już w czasie rozprawy głównej, byłoby mu trudno przekonać sędziów, że działała w obronie własnej, chwilowo straciła poczytalność albo zabiła męża w afekcie. Wszystko to były typowe elementy linii obrony, a ponieważ zamierzał je wykorzystać, choćby tylko częściowo, nie chciał, żeby je spaliła. Na koniec poinformował ją o najważniejszym. - Trzymaj język za zębami. Tu się aż roi od kapusiów. Twoją historię opisały już wszystkie gazety, a
to oznacza, że aresztantki wiedzą, za co cię wsadzili' Wszystko, co od ciebie usłyszą, może stać się kartą przetargową w ich własnej sprawie. Mówiąc brutalnie, będą próbowały ubić interes twoim kosztem i w zamian za donos załatwić sobie zwolnienie za kaucia Jasne? - Jasne. - Obiecujesz zatem, że będziesz trzymała buzie na kłódkę? - Obiecuję - odparła, wykonując dłonią taki ruch, jakby zasuwała usta na suwak. - Cieszę się. Już za bramą aresztu, w drodze na przystanek autobusu, który miał go zawieźć z powrotem na Manhattan, uświadomił sobie, że jeśli chodzi dotrzymywanie obietnic, Samara przegrywa zero do jednego. Wrócił zbyt późno, by pójść do banku, w którym miała konto. Oczywiście mógł zadzwonić do działu prawnego i dowiedzieć się, jakie dokumenty są potrzebne, ale z doświadczenia wiedział, że takie sprawy lepiej załatwiać osobiście. Tyle razy słyszał, że dobrze mu z oczu patrzy i ma w sobie coś rozbrajającego, że w końcu sam w to uwierzył. Przysięgli mu wierzyli; sędziowie ufali; nawet znani ze sztywniactwa prokuratorzy odsłaniali przy nim ludzkie oblicze. Nie miał złudzeń, iż w swoim fachu jest podobny do hochsztaplera. - Pokażcie mi dobrego obrońcę w sprawach kryminalnych - mawiał do przyjaciół - a ja wam pokażę mistrza manipulacji. Zaraz potem zaczynał się bronić, podkreślając, iż stara się wzbudzić zaufanie i pokazać, że jest wiarygodny, nie tylko po to, by budować własną markę. - Bez tego - mawiał - nie mógłbym skutecznie bronić niewinnie oskarżonych. O kryminalistach, którzy dzięki jego sztuczkom uniknęli słusznej kary, wspominał znacznie rzadziej, aczkolwiek nie mógł powiedzieć, by takie przypadki spędzały mu sen z powiek. Całym sercem wierzył w system, który każdemu oskarżonemu - każdemu bez względu na to, jak odrażającym byłby indywiduum, jak ohydną popełniłby zbrodnię i jak niezbite byłyby dowody jego winy - pozwala mieć tę jedną jedyną osobę, która stoi z nim w jednym szeregu i walczy o niego z taką zaciętością, z jaką on walczyłby o samego siebie.
Po drugiej stronie barykady stała potężna armia wymiaru sprawiedliwości, złożona z trzydziestu tysięcy nowojorskich policjantów, dwóch tysięcy prokuratorów, pięciuset sędziów (z których połowa wywodziła się spośród byłych prokuratorów lub polityków głoszących program zera tolerancji wobec przestępców). I to właśnie rolą tej armii było sprawić, by taki przestępca został raz na zawsze odizolowany od reszty społeczeństwa. Jaywalker uważał, że przy tak wielkiej dysproporcji sił nie musi odczuwać wyrzutów sumienia, że mu się udaje, a z reguły tak było, przechytrzyć przeciwnika. Dawno temu pojął, że wszystko jest kwestią prostego wyboru. Albo walczysz jak lew i robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby wygrać, albo traktujesz to jak każdą inną robotę i spokojnie płyniesz z prądem. Znał wielu prawników, którzy tak właśnie podchodzili do swoich zadań. Kiedy przegrywali sprawę (zdarzało im się to równie często, jak jemu wygrywać), obojętnie wzruszali ramionami, mówiąc: „I dobrze, skurwiel i tak był winny" albo „Debil sam się pogrążył swoimi zeznaniami", albo „Sprawiedliwości stało się zadość". Jaywalker miał na takich obrońców specjalne określenie. Mówił o nich „dziwki". Cnota tolerancji była mu raczej obca. Zamiast do banku, zadzwonił do Toma Burkę'a z prokuratury okręgowej, który prowadził sprawę Samary Tannenbaum. Wiedział, że właśnie do niego musi uderzać, bo jego nazwisko padało w artykule w „Timesie". Dla pewności zasięgnął informacji u adwokata, który miał towarzyszyć Samarze podczas pierwszego pojawienia się w sądzie. - Burkę - odezwał się głęboki głos. - Czemu nie zmierzysz się z równym sobie? - zapytał. - Kto mówi? - Co jest? Stary żałuje wam na aparaty z identyfikacją dzwoniącego? - To ma być jakiś żart? - Ja nigdy nie żartuję.
- Jaywalker? - Brawo. Lubił Toma. Parę razy zdarzyło im się spotkać w sali sądowej, ale żadna ze spraw nie zakończyła się procesem. Tom Burkę nie był geniuszem prawa, ale był pracowity, prawdomówny i miał wyczucie. - Jak ci tam, kurwa, leci? - Powolutku, ale do przodu. - Czekaj, niech zgadnę... Samara Tannenbaum? - Bingo. - Dlaczego nie czuję się zaskoczony? - A po chwili: - Ty już raz byłeś jej obrońcą. Jak jechała po pijaku. - Widzę, że odrobiłeś pracę domową. - Przydzielili ci jej sprawę? - Nie. Jakiś czas temu odstawiłem się raz na zawsze od państwowego cycka. Ale z sentymentem wspominam tamte stawki. - Nie kłamał. Zaraz po tym, jak rzucił posadę w Biurze Radców Prawnych, brał wszystkie sprawy, które mu przydzielono jako obrońcy z urzędu. Nawet takie, przy których dostawał dwadzieścia pięć dolarów za godzinę pracy poza sądem i czterdzieści za godzinę pracy w sądzie. Pomagał wtedy córce, która studiowała prawo, więc liczył się dla niego każdy grosz. Dopiero kiedy córka skończyła studia i poszła do pracy, stał się bardziej wybredny. Czasem godził się wziąć sprawę w ramach przysługi dla sędziego. Bronił z urzędu również wtedy, gdy stan Nowy Jork na krótko przywrócił karę śmierci. Wprawdzie pod naciskiem palestry stawki obrońców wzrosły do siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę, ale on i tak się nie skusił. Miał już dość klientów, by na siebie zarobić, a dodatkowych pieniędzy nie potrzebował. Bogactwo nigdy nie zajmowało czołowego miejsca na liście jego priorytetów. - Chyba nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zapytam, kto cię wynajął? - wtrącił Burkę. - Samara. Jesteśmy po wstępnej rozmowie.
- Obawiam się, stary, że nic z tego nie będzie - Bo? - Mam nakaz zamrożenia wszystkich aktywów Tan-nenbauma. Łącznie z kontem Samary. - Cholera jasna! Tom Burkę po prostu zrobił swoje. Dokładnie przestudiował wszystkie operacje na rachunku bankowym Samary i przedstawił sędziom wnioski. Otóż okazało się, że każdy dolar - a było ich na koncie prawie dwieście tysięcy - został wpłacony przez Barry'ego Tannenbauma. Gdyby więc została uznana za winną popełnienia zbrodni, automatycznie straciłaby prawo do jego pieniędzy oraz reszty majątku. Następnie Burkę poinformował sędziów, że przedstawił sprawę ławie przysięgłych, ci zaś przyjęli do rozpatrzenia akt oskarżenia. Jednym słowem Samara została oficjalnie oskarżona o zabicie męża. W tej sytuacji sędzia, rozsądna kobieta nazwiskiem Carolyn Berman, nie miała innego wyjścia jak zablokować wszystkie aktywa ofiary, łącznie z kontem bankowym oskarżonej. Burkę i Berman zrobili to, co w tej sytuacji zrobić należało; dla Jaywalkera oznaczało to jednak spory ból głowy. Po stronie plusów mógł zapisać, że nie musi już iść do banku. Była to jednak marna pociecha wobec faktu, że musi poświęcić co najmniej dwa dni na grzebanie w papierach po to, by razem z Burkiem stanąć przed sędzią i spierać się o zasadność wydania nakazu zablokowania konta. Zrobili to w piątek, w sali numer trzydzieści na jedenastym piętrze gmachu sądu karnego przy 100 Centrę Street. Jaywalker uważał to miejsce za swój matecznik, niemal drugi dom. - Konstytucja gwarantuje oskarżonej prawo do wyboru obrońcy - przekonywał. - Zgoda - odparł Burkę - tyle że istnieją tu pewne ograniczenia. Jeśli ktoś jest ubogi i nie stać go na wynajęcie adwokata, dostaje obrońcę z urzędu. Nie przysługuje mu jednak prawo do jego wyboru. - Moja klientka nie jest uboga i stać ją na adwokata - zauważył Jaywalker. - W każdym razie było ją stać, dopóki nie zdecydowaliście, że nie zapłaci za obronę z własnej kieszeni, tylko zrobią to za nią podatnicy. Wiedział, że taka zagrywka jest nieczysta, ale uznał, że cel uświęca środki. W pierwszym rzędzie
siedziało paru reporterów i skrupulatnie notowało każde słowo. Dobrze wiedział, że żaden sędzia nie chciałby przeczytać w porannej prasie nagłówków w rodzaju: SĄD ZDECYDOWAŁ, ŻE MILIONERKA DOSTANIE OBROŃCĘ NA KOSZT PODATNIKA. Ostatecznie sędzia Berman wystukała młotkiem wyrok kompromisowy. Zgodziła się na częściowe odblokowanie rachunku, tak by zgromadzone na nim środki mogły zostać użyte do pokrycia kosztów oraz wszelkich należności związanych z procesem sądowym. Jednocześnie ustaliła stawkę Jaywalkera na siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Czyli dokładnie taką, jaką dostałby adwokat broniący Samary z urzędu. Super, pomyślał sarkastycznie. Dostałem trzydzieści pięć kawałków za jazdę na bańce, a za morderstwo dadzą mi marne grosze. - Dziękuję. - Tak brzmiały słowa, którymi zakończył swoje wystąpienie. Następnie poszedł do sądowej kancelarii, podpisał stosowne dokumenty oraz oświadczenie, iż jest nowym adwokatem Samary Moss Tannenbaum. W nagrodę otrzymał od Toma Burkę'a spore kartonowe pudło, w którym znajdowały się kopie materiałów dowodowych przeciwko jego klientce. Nie ma to jak ciekawa lektura na weekend. ROZDZIAŁ SZÓSTY LEKTURA NA WEEKEND Lektura ta okazała się dreszczowcem. Jaywalker przystąpił do niej jeszcze tego samego wieczoru, leżąc w łóżku. W pudle, które dostał od Burke'a, znalazł policyjne protokoły, szkice ułożenia ciała, zdjęcia sytuacyjne z miejsca zbrodni, nakaz przeszukania domu Samary, listę zabezpieczonych przedmiotów, sporządzony na maszynie do pisania stenogram pierwszego przesłuchania Samary, prośbę o wykonanie badań laboratoryjnych materiału biologicznego pobranego na miejscu zbrodni oraz wiele innych dokumentów. W sumie było tego znacznie więcej, niż prokuratura ma obowiązek przekazać obronie w
początkowym etapie dochodzenia. Wielu prokuratorów piętrzyłoby przeszkody, domagając się pisemnej prośby o udostępnienie materiału dochodzeniowego. Potem papiery musiałaby odbyć obowiązkową drogę od biurka do biurka, by wreszcie na końcu sędzia łaskawie wydał obronie zgodę na wgląd w akta sprawy. Tom Burkę nie uprawiał takich gier, za co Jaywalker był mu głęboko wdzięczny. Przynajmniej dopóki nie zaczął czytać. Z policyjnego raportu dowiedział się, że gdy pewnego ranka Barry Tannenbaum nie pojawił się w biurze, sekretarka próbowała się z nim skontaktować, dzwoniąc najpierw do rezydencji w Scarsdale, a potem do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze wieżowca przy Central Park South. Ponieważ żaden z telefonów nie odpowiadał, zawiadomiła policję. Funkcjonariusze z komendy w Scarsdale wyważyli drzwi i przeszukali rezydencję, ale nie zauważyli niczego niepokojącego. Policja miasta Nowy Jork miała więcej szczęścia, o ile w tym przypadku w ogóle można użyć słowa szczęście. Policjanci wpuszczeni do apartamentu przez administratora budynku znaleźli ciało Barry'ego na podłodze w kuchni, gdzie według opisu technika dochodzeniowego leżało „w kałuży zaschniętej krwi". Sprawa była oczywista. W apartamencie nie znaleziono narzędzia zbrodni ani żadnej innej broni. Nie było jej również w nieopróż-nionym koszu na śmieci, na dachu ani nigdzie w pobliżu budynku. Funkcjonariusze ofiarnie przeszukali kontenery na śmieci i studzienki kanalizacyjne, lecz, jak się mawia w policyjnym żargonie, ich wysiłki przyniosły „wynik negatywny". W mieszkaniu nie było też śladów włamania. Agencja pilnująca apartamentu nie odnotowała żadnego zgłoszenia, że włączył się alarm. Technicy pobrali odciski palców oraz wszelkie inne ślady niewidoczne gołym okiem. Zabezpieczyli też próbki krwi, włosów oraz tkanek. Następnie na miejsce przybył lekarz medycyny sądowej w osobie samego szefa wydziału. W trakcie ogólnych oględzin zwłok znalazł na klatce piersiowej ofiary pojedynczą ranę kłutą w okolicy serca. Poza tym nie zauważył żadnych innych ran ani obrażeń świadczących o tym, że ofiara walczyła z
napastnikiem. Następnie zmierzył temperaturę ciała, by na podstawie stopnia jego wychłodzenia i zesztywnienia oraz charakterystyki plam opadowych wstępnie określić czas zgonu, który według niego nastąpił poprzedniego wieczoru między godziną osiemnastą a północą. W tym czasie ekipa dochodzeniowa przesłuchała mieszkańców budynku, próbując ustalić, czy coś słyszeli lub widzieli. Tylko jedna osoba odpowiedziała twierdząco. Była to starsza kobieta mieszkająca samotnie w sąsiednim apartamencie. Zeznała, że słyszała głośną kłótnię. Właśnie skończył się teleturniej „Koło fortuny". Kłócili się kobieta i mężczyzna. Rozpoznała oba głosy. Męski należał do Barry'ego Tannenbauma, którego dobrze znała. A kobiecy, była tego pewna, do jego żony, niejakiej Sam. Na podstawie programu telewizyjnego ustalono, że tamtego dnia teleturniej był nadawany o dziewiętnastej trzydzieści czasu lokalnego, a skończył się o dwudziestej. Śledczy przesłuchali również portiera, który pracował na popołudniowej zmianie. Mężczyzna dokładnie pamiętał, że poprzedniego wieczoru pan Tannenbaum miał gościa. Zanotował jego nazwisko w specjalnej książce, do której wpisuje się dane oraz godzinę przyjścia i wyjścia wszystkich osób nie będących mieszkańcami budynku. W tym przypadku jednak nie poprosił odwiedzającej osoby, by się wpisała. Nie zrobił tego, gdyż ją znał. Nazywała się Samara Tannenbaum. Po rozmowie z portierem dwaj detektywi pojechali do domu Samary. Przez dobry kwadrans dzwonili domofonem oraz na jej zastrzeżony prywatny numer. W końcu uchyliła drzwi zamknięte na łańcuch. - Chcielibyśmy zadać pani parę pytań - powiedzieli. - W sprawie? - Pani męża. - Dlaczego sami go nie zapytacie? Detektywi wymienili spojrzenia. - Bardzo panią prosimy. Zajmiemy pani tylko parę minut.
W tym momencie Samara otworzyła drzwi z łańcucha i „świadomie oraz dobrowolnie zapewniła dostęp do swojego lokalu". Czytając powyższy fragment, Jaywalker ze smutkiem skonstatował, że zabierze do grobu nurtujące go od lat pytanie, dlaczego policjanci tak okrutnie kaleczą język. Zupełnie jakby w zamian za prawo do noszenia broni i odznaki dożywotnio wyrzekali się znajomości reguł gramatyki i ortografii oraz umiejętności pisemnego formułowania prostych zdań. Samara była zdenerwowana, napisali później w raporcie. Włosy „miała w nieładzie", strój „niestaranny". Poza tym „zapalała, zaciągała się i gasiła" papierosa za papierosem. - Kiedy ostatni raz widziała pani męża? - zapytali. - Tydzień temu. - Jest pani pewna? - Ze tydzień temu go widziałam? - Nie. Ze właśnie wtedy widzieliście się ostatni raz? - A co? - zapytała. Jaywalker widział oczyma wyobraźni, jak nerwowo zapala, zaciąga się, wydmuchuje dym i gasi papierosa. - O co wam chodzi? - To rutynowe pytania. Zaraz kończymy - uspokoili ją. - Skoro nie chcecie mi powiedzieć, co jest grane, możecie się już wyrutynować za drzwi. Detektywi ponownie wymienili spojrzenia. - Mamy zeznania osób, które twierdzą, że wczoraj wieczorem była pani w apartamencie męża. - I co z tego? - To, że chcielibyśmy od pani usłyszeć, czy to prawda. - A jak wam powiem, że tak? - Tak? Chwilę się zastanawiała. - No dobra. Zjedliśmy razem kolację.
- W restauracji czy u męża? - U niego. - Sam gotował? - Barry? I gotowanie? - Roześmiała się. - Ten facet nie potrafi zagotować wody na herbatę. Mówił mi, że jak kupił mieszkanie, kazał wywalić kuchenkę, żeby mu się zmieścił większy stół. - Co jedliście? - Chińczyka. Jako detektywi nie musieli pytać, co ma na myśli. Poza tym chłopcy z grupy dochodzeniowej znaleźli w kuchni i w koszu na śmieci pudełka po chińskich daniach na wynos. - Zadowoleni? Czy mam wam jeszcze powiedzieć, ile zjadłam pierożków? - Kłóciliście się? - Nie. - Sąsiedzi twierdzą, że słyszeli awanturę. - I co z tego? Też mi afera. Ciągle się kłócimy. - Kto uderzył pierwszy? - Nikt nikogo nie uderzył. JayWalkerowi przebiegło przez myśl, że z Samary byłby całkiem niezły glina. - Więc co to była za kłótnia? - Sprzeczka. Zdaje się, że tak na to mówią. - O co poszło? - A kto to, kurwa, pamięta? Jak zawsze o jakieś pierdoły. On zaczął. - I co było dalej? - Nie mam pojęcia. Powiedziałam, żeby się pierdolił, i wyszłam. Dowiem się wreszcie, o co ten cały cyrk? - Proszę bardzo. Pani mąż został zamordowany.
- Barry? Zamordowany? Robicie sobie ze mnie jaja. - Nic podobnego, proszę pani. - Chwila - powiedziała w przypływie nagłego o-Iśnienia. - Uważacie, że zabiłam Barry'ego? Nie odpowiedzieli. - Chcę adwokata. Te magiczne słowa natychmiast zakończyły przesłuchanie. Tyle że detektywi mieli jeszcze coś do załatwienia. - Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, jak się trochę rozejrzymy? - Macie nakaz? - Możemy go załatwić - odparli - ale mamy nadzieję, że oszczędzi nam pani czasu i kłopotu. Spojrzała im prosto w oczy. - Niedoczekanie wasze. Nie będziecie sobie moim kosztem życia ułatwiać. Wobec takiego postawienia sprawy „zakuli ją w kajdanki, wyprowadzili z lokalu i dostarczyli na posterunek celem pobrania odcisków palców, poddania dalszym czynnościom śledczym oraz zrobienia zdjęć do kartoteki". Panie Boże zapłać. Nie bacząc na czas i wysiłek, których tak bardzo chcieli oszczędzić, jeszcze tego samego popołudnia załatwili nakaz rewizji w domu Samary. Uzasadnili swoją prośbę chęcią zabezpieczenia „broni lub innych narzędzi oraz wszelkich śladów i dowodów związanych bezpośrednio lub pośrednio z zamordowaniem Barringtona Tannenbauma". Najwyraźniej od tego momentu trud pisania raportu wziął na siebie Tom Burkę. Rewizja została przeprowadzona tego samego wieczoru. Na liście zabezpieczonych przedmiotów znalazły się dwadzieścia cztery pozycje. Jaywalker jeszcze nie potrafił ocenić ich rzeczywistego znaczenia dla sprawy, jednak umieszczenie na liście trzech przedmiotów nie budziło żadnych wątpliwości. 6. Nóż do steków ze srebrną rączką i stalowym ostrzem, o długości całkowitej dwadzieścia dwa
centymetry, ostro zakończony, z ostrzem długości dwanaście i pól centymetra oraz grubym na trzy milimetry, poplamiony zaschniętą, ciemnoczerwoną substancją. 9. Niebieski ręcznik z nieregularną ciemnoczerwoną plamą wielkości dwa i pół na osiem centymetrów. 17. Bluzka damska rozmiar S, pochlapana na przodzie ciemnoczerwoną substancją. Po przeczytaniu opisu przedmiotów Jaywalker mocno się zaniepokoił, ale gdy dotarł do fragmentu, w którym podano, gdzie zostały znalezione, po prostu się załamał. Odkryto je bowiem w łazience na piętrze, zwinięte razem i wetknięte za rezerwuar. Stamtąd trafiły wraz z przedmiotami zabranymi z miejsca zbrodni do laboratorium kryminalistycznego, które miało pobrać próbki DNA. Śledczy czekali na wyniki badań daktyloskopijnych, serologicznych, toksykologicznych oraz na wyniki sekcji zwłok. W obliczu tych faktów widoki Samary były raczej marne, a Jaywalker wiedział, że z biegiem czasu staną się jeszcze gorsze. Zgasił światło i leżał na plecach w ciemnościach. Nagle w nogach łóżka zamajaczyła twarz Samary o oczach ciemniejszych niż noc i wydętych ustach. - Nie zrobiłam tego - szepnęła. Jasne. ROZDZIAŁ SIÓDMY DZIEŃ 180.80 Poniedziałek był dla Samary tak zwanym „dniem sto osiemdziesiąt osiemdziesiąt". Ta zagadkowa nazwa wzięła się od artykułu sto osiemdziesiątego paragraf osiemdziesiąty kodeksu postępowania karnego, który nakazuje zwolnienie oskarżonego, o ile prokuratura nie przygotuje do tego czasu aktu oskarżenia lub nie jest gotowa do wstępnego przesłuchania. Wielu oskarżonym udaje się dzięki temu wyjść na wolność, bo okazuje się, że albo świadkowie
wnoszący oskarżenie gdzieś się zawieruszyli, albo policjanci schrzanili robotę, albo prokuratorzy są tak zawaleni pracą, że muszą wybierać sprawy priorytetowe. Niektórzy szczęściarze trafiali po prostu na lukę w systemie, przez który rocznie przechodzi tysiące spraw. Ponieważ Barry Tannenbaum przepadł w sposób dosłowny i ostateczny, stroną skarżącą stali się obywatele stanu Nowy Jork, a ci przecież nie mogą tak po prostu zniknąć. Według aktualnej wiedzy Jaywalkera policjanci tym razem się przyłożyli i wykonali robotę jak należy, oczywiście nie licząc błędów ortograficznych i językowych. Tom Burkę uważał sprawę za priorytetową, jeśli nie wręcz kluczową dla swej kariery. W tych okolicznościach szanse, iż Samara trafi na jakąś lukę i będzie musiała zostać zwolniona z aresztu, były równe zeru. Jaywalker uświadomił jej to podczas pięciominutowej rozmowy w specjalnym pokoju, gdzie oskarżeni czekali na rozprawę. - Po rozprawie usiądziemy w sali przeznaczonej do rozmów z adwokatem i spokojnie o wszystkim porozmawiamy, dobrze? Kiwnęła głową. Ponieważ wyglądała na wystraszoną, uspokoił ją, że dzisiejsza rozprawa nie ma praktycznie żadnego znaczenia. Akt oskarżenia i tak już został sformułowany, więc jedyne, co w tej sytuacji mogą zrobić, to starać się o odroczenie rozprawy. - Możesz wystąpić o zwolnienie za kaucją? - zapytała. Domyślił się, że nasłuchała się dobrych rad od współwięźniarek; akurat tego towaru było w Rikers Island aż nadto. Aresztantki chętnie karmią jedna drugą zasłyszanymi mądrościami, lecz żadnej nie przyszło do głowy, że więzienni doradcy mają jedną wspólną cechę: tę mianowicie, że wszyscy bez wyjątku nadal siedzą w pudle. - Oczywiście mogę złożyć taką prośbę, ale zostanie oddalona. Musisz zaczekać, aż twoją sprawą zajmie się sąd najwyższy. - Słyszałam, że to może potrwać wieki. - Nie mówię o tym Sądzie Najwyższym - wyjaśnił, choć sam nie pojmował, dlaczego paru geniuszy
zdecydowało, by w Nowym Jorku mieście sąd karny najniższej instancji nazywać sądem najwyższym. - Na tym etapie sprawy prośba o zwolnienie za kaucją nie tylko nie ma sensu, ale może wręcz przekreślić twoje szanse na wyjście z aresztu - dodał. Nie powiedział jej, że w przypadku oskarżenia o morderstwo sąd rzadko godzi się na zwolnienie oskarżonego za kaucją. A jeśli już w wyjątkowych przypadkach to robi, ustala niebotyczną sumę, co ma zapobiec próbom ucieczki. Zresztą nawet gdyby sąd przychylił się do jej prośby, to z zablokowanym kontem i zerowym stanem posiadania nie miałaby skąd wziąć pieniędzy. Nie wykluczał wprawdzie, że w którymś momencie manewr z kaucją będzie możliwy i zasadny, jednak ten czas jeszcze nie nadszedł. - Uprzedzam cię, że na sali rozpraw będą dziennikarze - ostrzegł ją na koniec. Naród amerykański, pozbawiony przez ojców założycieli przyjemności posiadania monarchii, z braku arystokracji krwi zadowalał się podpatrywaniem arystokracji pieniądza. Czym innym bowiem wytłumaczyć istnienie takich bohaterów masowej wyobraźni jak Bill Gates, Jack Welch czy Paris Hilton? Barry Tannenbaum też był bogaty, może nie jak Bill Gates, ale co najmniej jak Donald Trump. Poślubił nawróconą prostytutkę (niektórzy komentatorzy, lubujący się w ferowaniu wyroków, woleli określenie „byłą prostytutkę"), młodszą od siebie o czterdzieści dwa lata. A ona po paru latach małżeństwa zadźgała go kuchennym nożem. Żaden szanujący się dziennikarz nie przepuści takiej gratki. - Pańskie dane, panie adwokacie - poprosił woźny, który wywołał ich sprawę. Jak zwykle miał ochotę odpowiedzieć: „Metr osiemdziesiąt, siedemdziesiąt siedem kilo, siwiejące włosy...". Opanował się jednak i spokojnie podał protokólantce nazwisko oraz adres kancelarii. Zgodnie z procedurą Tom Burkę ogłosił, że wnosi akt oskarżenia przeciwko Samarze. Sędzia wyznaczył datę stawienia się obu stron przed sądem najwyższym. I na tym się skończyło.
Każdy, kto wyobraża sobie, że ulokowana na dwunastym piętrze sala do rozmów z obrońcą przypomina jednoosobową prywatną salę w szpitalu, jest skazany na gorzkie rozczarowanie. Jaywalker był tu tysiące razy, więc wiedział, czego się spodziewać. Pomieszczenie wyglądało bowiem jak więzienna cela, lecz przy maksimum dobrej woli można było uznać je za miejsce gwarantujące minimum prywatności. Strażnik przeprowadził go przez troje okratowanych drzwi i wpuścił do części przeznaczonej dla obrońców. Jedno obok drugiego stały w niej przykute do podłogi krzesła. Przy każdym stanowisku, oddzielonym od sąsiedniego drewnianą ścianką, znajdował się pulpit do pisania. Ponad pulpitem było okno zasłonięte ekranem z drobnej metalowej siatki. Wystarczyło jednak zmrużyć oczy i można było dostrzec, że druga strona jest lustrzanym odbiciem pierwszej. Więźniowie byli wprowadzani do przeznaczonej dla nich części innymi drzwiami, osobno kobiety, osobno mężczyźni. W ten prosty sposób oddzielono od siebie trzy grupy - adwokatów, więźniów i więźniarki. Widocznie ktoś doszedł do wniosku, że adwokaci obu płci mogą się ze sobą zetknąć w jednym pomieszczeniu i nie będzie z tego żadnego nieszczęścia. Takie zagospodarowanie przestrzeni okazało się rozwiązaniem dość niefortunnym, bowiem obrońca i klient, jeśli nie rozmawiali ze sobą szeptem albo na migi, mogli z łatwością zostać podsłuchani przez siedzących po sąsiedzku prawników z jednej, a więźniów z drugiej strony. Jednak mimo tych niedoskonałości kontakt i tak był o niebo lepszy niż wtedy, kiedy trzeba było rozmawiać przez trzeszczącą słuchawkę albo otwór w szybie pancernej. Więc Jaywalker nie narzekał. Trzeba się dostosować do warunków na polu walki. Przez niemal dwadzieścia minut przeglądał akta sprawy, których uzbierało się już tyle, że plik dokumentów miał pięć centymetrów grubości. Z doświadczenia wiedział, że chwilę potrwa, zanim strażnicy przyprowadzą Samarę. Gdy wreszcie usiadła naprzeciw niego, uderzyło go, jak bardzo jest krucha i bezbronna. Pół godziny
wcześniej stał obok niej w sali rozpraw, lecz koncentrował się wtedy na czymś innym - na sędzi, prokuratorze, protokólantce, a nawet dziennikarzach. Dopiero teraz mógł pozwolić sobie na luksus patrzenia wyłącznie na nią - i ujrzał młodą kobietę bliską łez. Zastanawiał się, czy wcześniej nie zwrócił na to uwagi, bo był zbyt pochłonięty rozprawą. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Nie - odparła, wycierając oczy wierzchem dłoni. - Przepraszam. - Rzeczywiście było mu przykro, że widzi ją w takim stanie i że przez jego durne pytanie niepotrzebnie się rozkleiła. Tymczasem ona odetchnęła głęboko, próbując się pozbierać. - Słuchaj, musisz mnie stąd wyciągnąć. - Zrobię, co się da - obiecał. Był szczery, aczkolwiek nie do końca. Naprawdę zamierzał zrobić wszystko, co się da, nie dodał jednak, że jego najlepsze chęci mogą nie wystarczyć. Wiedział, że jeszcze nie jest gotowa, by to usłyszeć. - Musimy porozmawiać o tym, co się stało - dodał - i wymyślić, co zrobić, żebyś jak najszybciej wyszła. Jego od dawna nieżyjący ojciec, lekarz z powołania starej daty, nigdy nie mówił swym pacjentom, że zżera ich rak, którego nie da się zoperować, więc powinni zacząć się zbierać na tamten świat. Wolał mówić, że wyniki badań wykazały obecność podejrzanych komórek, więc na wszelki wypadek wysyła ich na chemio- i radioterapię. Jaywalker zorientował się, że w tej chwili postępuje z Samarą tak samo jak on. Przez lata, które przepracował jako obrońca w sprawach karnych, niejednokrotnie zdarzały się sytuacje, którymi wolał się nie chwalić. W końcu pogodził się' że w tym fachu tak już jest, że raz człowiek wkłada lśniącą zbroję i wskakuje na białego rumaka, a innym razem nagina przepisy, uważając rzecz jasna, by ich me złamać. Tak naprawdę chodzi tylko o to, by jak najlepiej wykonać
swoją robotę. Czy potępiał ojca za okłamywanie pacjentów? Owszem, zwłaszcza kiedy sam był bardzo młody, idealistycznie nastawiony do świata i święcie przekonany, że zjadł wszystkie rozumy i zna odpowiedź na każde pytanie. Dopiero teraz, zaprawiony w bojach i dobiegający pięćdziesiątki' zmądrzał na tyle, by zrozumieć, że na życie trzeba patrzeć trochę inaczej. - Co chcesz usłyszeć? - zapytała. - Wszystko. - Od samego początku? - Od samego początku. ROZDZIAŁ ÓSMY PRAIRIE CREEK - Urodziłam się w Indianie. W Prairie Creek. Ładna nazwa dla miasteczka, nie? Jaywalker skinął głową. - Straszne zadupie. Zapisał coś na żółtym papierze do notowania. Nie było to jednak ani słowo Indiana, ani nawet Prairie Creek. WYCZYŚCIĆ JEJ BUZIĘ, głosiła notatka. - Ojca nie znałam. Mieszkałam z matką w pordzewiałej przyczepie ustawionej na pustakach. Moja mama, no cóż, strasznie tyrała. Tyle o niej mogę powiedzieć. - Żyje? - zapytał. W odpowiedzi zobaczył obojętne wzruszenie ramion, które równie dobrze mogło oznaczać „nie wiem", jak i „mam to gdzieś". - Oprócz tego, że harowała, dawała dupy za pieniądze, ale tego pewna nie jestem. Była bardzo ładna. Dużo ładniejsza ode mnie. Próbował wyobrazić sobie kobietę ładniejszą niż Samara, ale wyraźnie nie starczało mu wyobraźni. - Rzadko bywała w domu. Ciągle pracowała albo coś tam... - Zawiesiła głos na „coś tam". Pamiętam, że zajmowali się mną obcy ludzie. Głównie faceci.
- Jak to wyglądało? Kolejne wzruszenie ramion. - Sporo się nauczyłam. - Na przykład? - Jak nalewać piwo. Albo zrobić skręta. - A oprócz tego? Zerwała kontakt wzrokowy, spuściła oczy. Znów wzruszyła ramionami, ale jakoś bez przekonania. W każdym razie odruch ten nie miał już tak czytelnej wymowy „a kogo, kurwa, to obchodzi", jak poprzedni. Zdawało mu się, że jeszcze bardziej wydęła usta, ale może było to tylko złudzenie. - A czy to ważne? - zapytała. - Niewykluczone, że tak. Zamyśliła się, jakby rozważała sens jego słów. Gdy po chwili podniosła wzrok, przytrzymał ją spojrzeniem. Zaufaj mi, mówiły jego oczy. - Dobra... - Zadarła głowę, ale nie uciekła wzrokiem w bok. - Nauczyłam się, jak robić komuś dobrze ręką, jak robić loda, jak pieprzyć się udami. - Pieprzyć się udami? - W życiu o czymś takim nie słyszał. Podkreślił WYCZYŚCIĆ JEJ BUZIĘ, a po chwili podwoił kreskę. - No wiesz... Koleś wsadzał mi go między uda, o tu, przy samym kroku. Ale we mnie nie wchodził, bo byłam jeszcze za mała. Zaciskałam nogi, a on walił konia, dopóki... - Okej, jasne - przerwał jej. - Wyciągnij mnie stąd, to ci pokażę. - Uśmiech. - Jak sobie radziłaś w szkole? Roześmiała się. Może rozbawiły ją wspomnienia szkolnej kariery, a może to, że tak nagle zmienił temat. - A jak sobie radzą pijane, naćpane, pojebane dzieciaki?
Uznał to za wystarczającą odpowiedź. - Jak długo wytrzymałaś w szkole? - Do czternastych urodzin. Byłam ciekawa, czy dostanę fajne prezenty. - Najwyraźniej nie dostała. -Wsiadłam w autobus do Terre Haute, a stamtąd pojechałam stopem dalej, do Nevady. Chciałam być tancerką w nocnym klubie albo aktorką, czy coś takiego. Wiesz, co mi powiedzieli? Że jestem za niska. Gdybym była za gruba, za chuda, za coś tam, mogłabym to jakoś zmienić. Ale za niska ? I co ja, do kurwy nędzy, mogłam na to poradzić? - Więc? - Więc pracowałam jako barmanka i kelnerka, najczęściej. - Najczęściej? - Od czasu do czasu dorabiałam sobie na boku. - W jaki sposób? - Robiąc to, na co i tak miałam ochotę. Z tą różnicą, że jak potem koleś chciał mi coś dać, to brałam. - Coś to znaczy również pieniądze? - Czasami. - Byłaś kiedykolwiek aresztowana? Przed tą historią z jazdą pod wpływem alkoholu? Jej policyjna kartoteka była czysta, ale wiedział, że nie wszystkie wykroczenia są odnotowywane, zwłaszcza jeśli nie doszło do zatrzymania sprawcy. - Nie, nigdy. - Jesteś pewna? Chwilę milczała. - Raz coś było, chyba w Reno. Zatrzymali mnie za „usiłowanie uprawiania nierządu". Ale to wszystko gówno prawda. Stałam sobie przed klubem i paliłam. A jakiś durny glina z obyczajówki od razu pomyślał, że się puszczam. Pod hasłem: WYCZYŚCIĆ BUZIĘ dopisał: POPRACOWAĆ NAD PRAWDOMÓWNOŚCIĄ, i podkreślił trzy razy.
- I co było dalej? - Nic. Sąd oddalił pozew. - Jaką grzywnę zapłaciłaś? - Pięćdziesiąt dolarów. Kiedy sąd oddala pozew, nie nakłada grzywny. Na końcu zdania o prawdomówności postawił duży wykrzyknik. - Inne zatrzymania? - Nie. - Na pewno? - Tak! - zawołała z wściekłością. A potem: - Przepraszam. - Jak poznałaś Barry'ego? To było w Vegas. Dostała pracę na fałszywe prawo jazdy i zarabiała na napiwkach, serwując drinki ha-zardzistom w jednym z kasyn Caesars Palące. Miała osiemnaście lat. - Była trzecia nad ranem, chyba niedziela. Pamiętam, że sporo gości już wyszło, zrobiło się luźniej. I nagle widzę, że jakiś facet się na mnie gapi. Poważnie. Jak cielę na malowane wrota. No to idę do niego ze szklanką diet coke. A on mi mówi, że jestem najpiękniejszym stworzeniem, jakie w życiu widział. Nie najpiękniejszą osobą, tylko stworzeniem. Kurde, już wtedy powinnam była mieć się na baczności. Ale miałam osiemnaście lat i byłam głupia jak pantofelek, więc dla mnie ta gadka szmatka to była czysta poezja. Jarzysz, o czym mówię? Skinął głową. W czasach świetności zdarzyło mu się rzucić parę jeszcze głupszych tekstów w takim stylu. - No to po robocie idę prosto do jego pokoju i zaczynamy gadać. Przez pięć bitych godzin rozmawiam z facetem, który skończył studia, zna się na polityce, na świecie, na winie i innych duperelach. I taki koleś mówi, że chce się dowiedzieć jak najwięcej 0 mnie. Skąd jestem, jak wyglądają moje rodzinne strony, dlaczego uciekłam z domu, o czym marzę.
Obchodzą go moje oczekiwania i marzenia. Więc nawijam mu o rzeczach, o których nie powiedziałabym najbliższej przyjaciółce, gdybym ją miała. Normalnie otwieram przed nim serce. W końcu robi się jedenasta. Facet mówi, że musi iść na jakieś spotkanie i pyta, czy może mnie pocałować. No to mówię mu: „Jasne". A on bierze moją twarz w dłonie, ledwie mnie dotyka i delikatnie mnie całuje. Nie pcha się z ozorem, nie zaczyna mnie lizać ani obmacywać. Mówię ci, poczułam się jak Madonna. Chyba wiedział, którą Madonnę ma na myśli. - Nieważne. W końcu facet wraca do Nowego Jorku. Ale codziennie do mnie wydzwania, przysyła kwiaty. Wreszcie pyta, czybym do niego nie przyjechała. Mówię mu: „Dobra, czemu nie, tylko muszę najpierw uzbierać forsę na bilet". A on mi na to, że nie ma takiej potrzeby, po przyśle po mnie jeden ze swoich samolotów. Czujesz to? Jeden ze swoich samolotów. No to poleciałam do tego Nowego Jorku i osiem miesięcy później wzięliśmy ślub. Jaywalkerowi taka kolejność zdarzeń wydała się całkiem naturalna. Fakt, że małżeństwo przetrwało tylko osiem lat, trudno uznać za wielki sukces. Dom, do kupna którego Samara namówiła Barry'ego po niespełna roku wspólnego życia, był trzypiętrową kamienicą z brązowego kamienia, usytuowaną przy siedemdziesiątej którejś ulicy, pomiędzy Park i Lexington Avenue. Bum na rynku nowojorskich nieruchomości sprawił, że rozzuchwaleni agenci odważyli się wycenić budynek na niemal pięć milionów dolarów. Jeśli Barry narzekał na kosmiczną cenę, z pewnością nie spotkał się ze zrozumieniem. - Tyle to on wydawał rocznie na same napiwki - stwierdziła sucho Samara. Po kilku miesiącach przeniosła się na stałe do kamienicy. Nadal pokazywała się z Barrym publicznie, ale nie kryła, że ich małżeństwo weszło w fazę „związku otwartego". Przy czym ani razu nie padło słowo rozwód. Barry, który przeżył już trzy, najwyraźniej nie miał ochoty na czwarty. - Podczas rozmowy z policjantami zeznałaś, że dochodziło między wami do awantur. - To oni użyli słowa awantura.
- Twoim zdaniem, które słowo byłoby lepsze? - Sprzeczka. - O co się sprzeczaliście? - Wymień coś, a ja ci powiem, że o to też. Pieniądze, seks, to jak się ubieram, to że jeżdżę samochodem bez prawka, piję, jestem wulgarna. I takie tam... Wszystkie małżeństwa kłócą się o to samo. Do części przeznaczonej dla obrońców wmaszerował strażnik. - Uwaga! - zawołał. - Ci, co chcą wracać mikrobusem o pierwszej, niech się zbierają. Macie pięć minut. Jaywalker zerknął na Samarę. Pomyślał, że jeśli nie pojedzie teraz, będzie musiała siedzieć w sądzie aż do piątej, a to znaczy, że do więzienia dotrze między dziesiątą a jedenastą w nocy. Za późno, żeby załapać się na gorący posiłek. Ona najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła, bo zareagowała typowym wzruszeniem ramion. Przyjął to za dobry znak; widocznie jest gotowa do poświęceń, byle opowiedzieć mu o sobie do końca. Nie powinien być aż tak naiwny. - Opowiedz mi o wszystkim, co działo się między wami przez ostatni miesiąc - poprosił. - Co konkretnie? - Jak wyglądały wasze kontakty? Czy dochodziło do nowych scysji? A może wydarzyło się coś dziwnego, nietypowego? Zastanowiła się. - Barry był chory i... - Chory? - Miał grypę. - Sposób, w jaki wypluła z sobie ostatnie słowo, nie pozostawiał wątpliwości, że raczej mężowi nie współczuła. - Uważał, że powinnam częściej przy nim być. Żeby się nim opiekować. To mu powiedziałam, że ma od tego lekarzy i szpitale. Przecież go stać. No ale dla świętego spokoju widywałam się z nim trochę częściej.
- Gdzie? - Przeważnie u niego. Raz czy dwa u mnie. Parę razy gdzieś na mieście. - Jak się wtedy układały wasze relacje? Podwójne wzruszenie ramion. - Co to znaczy? - Było jak zawsze - odparła. - Dopóki byliśmy osobno, wszystko było okej. A jak się tylko spotkaliśmy, Barry zawsze wynajdował jakiś pretekst do kłótni. - Kłótni? - Sprzeczki. Jezu, jesteś tak samo wredny jak ci gliniarze. - Przepraszam. Opowiedz mi, co się wydarzyło tego wieczoru, kiedy widzieliście się ostatni raz. Z zeznań wynika, że początkowo zaprzeczyłaś, że się spotkaliście. Dopiero później przyznałaś, że byłaś u męża. To prawda? - Co? Sprzeciw podtrzymany. Uśmiechnął się do niej, po czym zaczął zadawać bardziej precyzyjne pytania. - Byłaś u niego? - Tak. - Ale nie przyznałaś się do tego detektywom? - Nie. - Dlaczego? - Bo uznałam, że gówno im do tego. Jeśli pominąć mało elegancki zwrot, odpowiedź była całkiem sensowna. Jeśli można jej wierzyć, sposób, w jaki zareagowała, świadczy o tym, że nie miała pojęcia o śmierci Barry'ego. „Jeśli można jej wierzyć". Zapisał to w swoim żółtym notatniku. - Dlaczego zmieniałaś zdanie i ostatecznie przyznałaś, że u niego byłaś? - Gliny powiedziały, że o tym wiedzą. Stara suka z naprzeciwka słyszała naszą kłótnię. - A kłóciliście się? - Tak.
- O co? - A kto by to pamiętał? Barry ciągle był wkurwiony, bo parę dni wcześniej wyszłam z jakiejś gównianej opery i zostawiłam go samego. - Dlaczego to zrobiłaś? - Dlaczego? A wysiedziałeś kiedyś pięć godzin, słuchając, jak jakiś gruby, spocony babon w hełmie na głowie wyje po niemiecku? - Nie - przyznał. - To spróbuj. - Opowiedz mi o ostatnim wieczorze u Barry'ego. Po pierwsze, co cię skłoniło, żeby do niego pójść? - Poprosił mnie. Sama z siebie bym nie poszła. Mówił, że chce ze mną o czymś porozmawiać, a potem okazało się, że chodzi mu o jakieś bzdety. Coś tam marudził, że za dużo wydałam w Bloomingdale's. - Co jeszcze? - Nic specjalnego. Zamówił chińczyka, zjedliśmy. W każdym razie ja zjadłam. On mówił, że przez katar i tak nic nie czuje, więc prawie nie tknął jedzenia. Dobrze to pamiętam, bo nawet go pytałam, czy czasem nie próbuje mnie otruć. Jaywalker uniósł brwi. - To był żart - uspokoiła go. - Wyobraź sobie, że nalewam nam po kieliszku wina i mówię, żebyś pił, ale sama nie piję. - Jak zareagował Barry? - Śmiał się. Wiedział, że nie mówię poważnie. - Co jeszcze się wydarzyło? - Nie wiem - burknęła. - Zapytał, czy chcę się z nim kochać. Tak nazywał rżnięcie. Odpowiedziałam, że nie, bo nie chciałam złapać od niego tego świństwa. Dzięki za taką przyjemność. Powiedziałam, że jestem zmęczona i wychodzę. A on na to: „Tak jak ostatnio z opery?". To mu powiedziałam, gdzie sobie może wsadzić swoją zasraną operę. A on mi na to, że jestem durna jak nie pamiętam już co. I tak od słowa do słowa poszliśmy na całość.
- Ale była to tylko ostra wymiana zdań, tak? - Tak. Strasznie się darliśmy, ale nic poza tym. - Co było potem? - Wyszłam. - I to już wszystko? - Wszystko. - Która była godzina? - A czyja wiem? Ósma? Może wpół do dziewiątej? - Gdzie potem pojechałaś? - Do domu? - Prosto do domu? - Tak. - Czym? - Taksówką. Zanotował, że musi wezwać w charakterze świadka kogoś z korporacji taksówkowej. Może uda się namierzyć kierowcę, z którym jechała. Gdyby sobie przypomniał pasażerkę, może potrafiłby powiedzieć, czy była zdenerwowana, czy zachowywała się normalnie. - Czy ktoś cię widział? Poza portierem i taksówkarzem? - Nie mam pojęcia. - Co robiłaś po powrocie do domu? - Naprawdę chcesz wiedzieć? Skinął głową. Miał prawo wyobrażać sobie, że natychmiast wrzuciła rzeczy do pralki albo weszła pod prysznic. Jak się dźgnie kogoś nożem w samo serce, można się niechcący pobrudzić krwią. - Naprawdę muszę wiedzieć - rzekł z naciskiem.
- W porządku - odparła, patrząc mu prosto w oczy. - Brandzlowałam się. Dobra, nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Choć z drugiej strony w fachowej literaturze aż roi się od zarejestrowanych rozmów z seryjnymi mordercami, którzy przyznają się, że popełnienie zbrodni podnieciło ich seksualnie do tego stopnia, że onanizowali się jeszcze na miejscu zbrodni albo zaraz po powrocie do domu. Co prawda o ile pamiętał, wszyscy byli mężczyznami. Ale, hej, w końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek, a on, jako zagorzały zwolennik emancypacji, nie może przecież odbierać kobietom równych praw? - Domyślasz się, kto mógł zabić twojego męża? - Nie. - Zastanów się. Może przypomnisz sobie, kto mógł mieć interes w tym, żeby się go pozbyć? - Od razu pożałował tego, co powiedział. Zabrzmiało to bowiem tak banalnie, jakby było żywcem wyjęte z czarno-białego kryminału z lat czterdziestych. - Nie da się zarobić miliardów i nie narobić sobie wrogów. Gdyby się nad tym zastanowić, ona też była jakby żywcem wyjęta ze starego czarno-białego filmu. - Wiem jedno - stwierdziła. - Co mianowicie? - Że ja tego nie zrobiłam. Musisz mi uwierzyć. - Wierzę ci - skłamał. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY NICKY LEGS Ta pierwsza dłuższa rozmowa, podczas której Samara powtórzyła, że jest niewinna, a Jaywalker wydusił swoje „wierzę ci" z takim samym przekonaniem, z jakim zmuszony do ożenku pan młody wypowiada sakramentalne „tak", miała miejsce przed dziesięcioma miesiącami. A ściślej dwa tygodnie przed rozprawą, podczas której sędziowie sądu dyscyplinarnego postanowili zawiesić go na trzy lata, a on ich ubłagał, by pozwolili mu dokończyć rozpoczęte sprawy. Ci zaś wprawdzie
przychylili się do jego prośby, ale okroili jego listę do dziesięciu spraw. W czerwcu, pozbywszy się dziewięciu z nich, znalazł się w przedziwnej sytuacji obrońcy, któremu został tylko jeden oskarżony. Dlaczego, mając do wyboru kilkanaście spraw, którym poświęcił mnóstwo czasu, wysiłku i emocji, wybrał sprawę Samary Tannenbaum, choć zajmował się nią zaledwie od dwóch tygodni? Jeśli użyć slangowego określenia, wyjaśnienie było proste jak budowa cepa. Po pierwsze, Samara została oskarżona o morderstwo. Jaywalker słyszał kiedyś, jak jeden z kolegów dowodził, iż jedyna różnica między prowadzeniem sprawy o morderstwo a o czynną napaść jest taka, że w pierwszym przypadku obrońca ma pewność, iż główny pokrzywdzony nie stanie przed sądem i nie będzie zeznawał przeciw jego klientowi. Facet albo ma kiepskie poczucie humoru, albo to skończony palant. Morderstwa bowiem nie da się porównać z żadną inną zbrodnią. Proces jest znacznie dłuższy i bardziej skomplikowany. Poza tym powołuje się więcej świadków, gromadzi więcej materiału dowodowego, wysłuchuje wielu nagrań i okazuje niezliczone dowody. Rzecz jasna istnieją przestępstwa, za które grożą równie surowe wyroki. Na przykład podpalenie. Albo kidnaping czy handel kokainą. A jednak morderstwo jest traktowane szczególnie. Wiedzą o tym sędziowie, wiedzą przysięgli i wie Jaywalker. Tu bowiem chodzi o sytuację wyjątkową, gdy odebrane zostało ludzkie życie, złamane najważniejsze z boskich przykazań. W dodatku dramat, który potem następował, osiągał biblijny wymiar. I choćby z tego powodu sprawa Samary zasługiwała na to, by doprowadzić ją do końca. Istniały również inne powody. Jaywalker miał przecież głowę nie od parady. Szybko więc wydedukował, że jeśli poprowadzi sprawę umiejętnie, skutecznie odpędzi od siebie widmo utraty źródła utrzymania. Upór, z jakim Samara obstawała przy swej niewinności, jakkolwiek niedorzecznie by to brzmiało, musi przynieść skutek w postaci ciągnącego się miesiącami śledztwa. Czas przygotowań do procesu znacznie by się wydłużył, gdyż obie strony musiałyby składać przeróżne
wnioski, powoływać biegłych. Sam proces też nie byłby krótki. Gdyby więc Jaywal-kerowi udało się grać na zwłokę i przeciągać sprawę, mogłaby ona stać się zwieńczeniem jego kariery jako obrońcy. Coraz częściej myślał o tym, że pora powoli składać broń. Czuł się zmęczony. Być może dla osoby postronnej dwadzieścia lat bronienia kryminalistów przed sądem to nic wielkiego, jednak dla niego te dwie dekady były wiecznością. Poczucie znużenia zapewne wynikało z tego, że były to lata bezustannej walki. Walki z prokuraturą, policją, świadkami. Z sędziami. Ze strażą sądową i więzienną. Z własnymi klientami oraz ich rodzinami i przyjaciółmi. A jeśli miało się własną rodzinę i przyjaciół - a Jaywalker wciąż kilku miał - to również walki z nimi. Swego czasu śmiał się, gdy ktoś mu mówił o syndromie wypalenia. Na przykład córka, będąca wówczas na pierwszym roku prawa. Pamiętał, jak kiedyś do niego zadzwoniła i zaczęła się skarżyć, że po pierwszych dwóch miesiącach studiów czuje się kompletnie wypalona, więc prosi, by przysłał jej pieniądze na bilet, bo chce przylecieć do domu na Święto Dziękczynienia. Oczywiście bilet kupił, ale tylko on wiedział, jak się z niej wtedy uśmiał. Za to teraz, po dwudziestu latach bezustannej walki, uwierzył, że człowiek rzeczywiście może poczuć się wypalony. Wyliczył sobie, że jeśli będzie grał mądrze, ma szansę odsunąć moment karnego zawieszenia o rok, a nawet dwa lub trzy lata. Więcej nie potrzebował. Nie musiałby się już ubiegać o przywrócenie prawa do wykonywania zawodu, nie musiałby stawać przed komisją kwalifikacyjną i obiecywać, że już nigdy nie będzie stosował niedozwolonych praktyk. Szczerze mówiąc, sędziowie mogliby sobie wziąć jego licencję i zrobić z nią, co im się żywnie podoba. A on? Co by zrobił, gdyby wywalili go z korporacji? Może znalazłby inną pracę, napisał książkę, został kierowcą taksówki, poszedł na zasiłek dla bezrobotnych, wystarał się o talony na żywność albo napadł na bank Albo zrobił jeszcze coś innego. Więc jeśli zależało mu, by odwlec w czasie to, co nieuniknione, sprawa Samary dosłownie spadła mu z nieba. Aczkolwiek, gdyby miał być wobec siebie szczery, musiał przyznać, że chodzi mu o coś jeszcze. A konkretnie o kogoś. O Samarę. Od chwili, gdy sześć lat temu ujrzał ją po raz pierwszy, kompletnie zatracił się w jej czarnych
oczach. I chociaż trzymał fason i ani razu nie wypadł z roli dojrzałego pana adwokata, od początku wiadomo było, że to ona, wtedy jeszcze dzikie, impulsywne dziecko ma nad nim władzę. A że nim zawładnęła, me było 'wątpliwości, bo choć starał się i próbował, me był w stanie oderwać od niej oczu. Śnił o niej w nocy i fantazjował za dnia. Jego marzenia i fantazje miały oczywiście podtekst erotyczny. I, jak się okazało, miały moc wpływania na bieg zdarzeń. W jednej z licznych wizji, przypadkiem wyjątkowo mrocznej, wyobrażał sobie, że nagła i niewytłumaczalna śmierć męża wpycha Samarę prosto w jego opiekuńcze ramiona. Scenariusz, który ułożył mu się wtedy w głowie, był tak realistyczny i dopracowany, ze gdy po latach dowiedział się, iż Samara została oskarżona o zamordowanie męża, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem sam nie jest współodpowiedzialny za tę zbrodnię. Jak widać, miał tak wiele powodów, by zatrzymać jej sprawę, że nie zraziła go nawet głodowa stawka siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę. Teraz zaś, gdy czerwiec z wolna ustępował miejsca lipcowi, sprawa Samary była ostatnią deską ratunku, która chroniła go przed wypadnięciem z gry. Jednocześnie była ostatnią nadzieją, że wbrew niemożliwym do pokonania przeszkodom uda mu się zabić smoka i zdobyć miłość wymarzonej czarnookiej księżniczki. Dlaczego niemożliwym do pokonania? Dlatego, że w ciągu dziesięciu miesięcy, które minęły od dnia, gdy usiadł naprzeciw niej w sali widzeń z prawnikami, by usłyszeć, że nie zabiła męża sprawy potoczyły się tak, jak przewidywał sytuacja ze złej stała się jeszcze gorsza, a w końcu całkiem beznadziejna. Proces ten ruszył niemal natychmiast. Wystarczyło, że Jaywalker zjechał z dwunastego piętra na siódme i złożył wizytę Tomowi Burke'owi. - Cześć, Jay. Jak leci? Wiele osób nazywało go Jay. Brak oficjalnego imienia nie dawał im dużego wyboru. - Dzięki, cały czas do przodu. Ostatnie trzy godziny spędziłem z Samarą Tannenbaum. - No to masz farta, chłopie - rozpromienił się Burkę. - Z tego, co słyszałem, ludzie płacili kupę forsy,
zeby spędzić pól godzinki w jej towarzystwie. Zresztą me dziwię się. Muszę przyznać, że jest na co popatrzeć. Piękna dziewczyna. - Piękna. - Tym większa szkoda, że okazała się pozbawioną skrupułów morderczynią. Jaywalker nie zareagował. Przyszedł tu, by słuchać i przy okazji dowiedzieć się paru rzeczy, a nie żeby dowodzić niewinności swojej klientki. Zwłaszcza że sam nie był o tym do końca przekonany. - Przeczytałeś materiały, które ci dałem w piątek? - zapytał Burkę. - Tak. Doceniam twoją hojność. - Daj spokój. Akurat w tej sprawie nie muszę niczego przed tobą ukrywać. My tu na takie przypadki mamy jedno określenie: pewniak. - Ale dlaczego? - Dlaczego? Po pierwsze mam świadka, który zeznał, że oskarżona była w mieszkaniu ofiary w czasie popełnienia morderstwa. Świadek słyszał, że doszło tam do awantury. Po drugie mam jej fałszywe zeznania. Najpierw powiedziała, że jej tam nie było, potem, że się nie kłócili. Po trzecie mam narzędzie zbrodni, które policja znalazła w jej domu. I mam wreszcie dziesięć dolców, które chętnie postawię na to, że wyniki badań DNA potwierdzą, iż na nożu jest krew Barry'ego Tannenbauma. - Nie o to cię pytam - sprostował Jaywalker. - Nie pytam, dlaczego ta sprawa to pewniak. Pytam: dlaczego Samara zabiła męża? Burkę odpowiedział teatralnym wzruszeniem ramion. A Jaywalker pomyślał, że przydałoby mu się parę lekcji u Samary. - Słuchaj, a dlaczego dochodzi do siedemdziesięciu procent morderstw? - zapytał go Burkę retorycznie. - Dwie osoby, zwykle dobrze się znające, zaczynają się kłócić o jakieś trywialne bzdety. I tak od słowa do słowa, aż w końcu padają wyzwiska. Coraz bardziej sobie ubliżają. Może wcześniej pili alkohol albo się czegoś najarali. Robi się gorąco. Jeśli na nieszczęście gdzieś w zasięgu ręki znajduje się nóż albo pistolet... - Rozłożył ręce, jakby chciał dać do zrozumienia, że w tej sytuacji morderstwo jest po prostu nieuniknione, gdyż taka jest natura ludzka.
- To wszystko? - Powiedz mi, czego ty właściwie szukasz? Motywu? - zapytał Burkę. - Broń Boże! - Prokuratura nigdy nie musiała podawać motywu zbrodni; wystarczyło, że udowodniła oskarżonemu, iż działał z zamiarem jej popełnienia. Na studiach prawniczych uczono o tej różnicy. Strzelasz do kogoś, wbijasz nóż w serce, dusisz z zamiarem odebrania mu życia. A jaki motyw stoi za tym zamiarem, czy jest to chciwość, zemsta czy też sadyzm, nie ma żadnego znaczenia. Jaywalker był zdania, że jednak ma znaczenie, i to niemałe. Był nawet pewien, że jeśli on nie widzi sensu jakiejś zbrodni, ławnicy też się tego sensu nie doszukają. - Powiem ci coś. - Burkę odgadł tok jego myśli. - Daj mi dwa tygodnie, a ja ci znajdę motyw. Chcesz się założyć o podwójną stawkę? - Czemu nie. Zakład stoi. Niecałe dwa tygodnie później Jaywalker stanął przed sądem dyscyplinarnym. Jeśli potrzebował jeszcze jednego argumentu za tym, by poprowadzić sprawę Samary do końca, los łaskawie mu go podsunął: dzięki swojej klientce mógł zasilić budżet dodatkowymi dwudziestoma dolarami. Samara została oficjalnie postawiona w stan oskarżenia, lecz nadal czekała na odczytanie aktu przed sądem. W tym czasie akta jej sprawy przechodziły przez tryby machiny prawnej. To oznaczało okres stagnacji, w którym obrona nie może podjąć żadnych działań. Nie może składać wniosków na piśmie, wnosić o przesłuchanie świadków. Żeby sprawa mogła ruszyć z miejsca, najpierw teczki z aktami muszą odbyć pielgrzymkę z czwartego na jedenaste piętro sądowego gmachu przy 100 Centrę Street. W realnym czasie taka podróż zajmuje dwie minuty, góra trzy, jeśli akurat zepsuje się winda. Jednak w budynku sądu obowiązuje zupełnie inny czas; tu akta pokonują dystans kilku pięter w co najmniej trzy tygodnie. - Przykro mi, panie adwokacie - tłumaczy zawsze sędzia sądu niższej instancji. - Nie mogę wyznaczyć wcześniejszej daty rozprawy, bo akta nie zdążą dotrzeć na górę. - Wobec tego proszę mi je dać - od lat prosił Jaywalker. - Dostarczę je tam, zanim zdąży pan zapiąć togę. - W odpowiedzi mało skłonny do żartów sędzia mierzył go ponurym spojrzeniem i za karę wyznaczał jeszcze dłuższy termin oczekiwania. Parafrazując stare powiedzenie, sędziowie się nie
złoszczą, sędziowie się mszczą. Fakt, iż sprawa Samary musiała odleżeć swoje w kolejce, wcale nie znaczył, że Jaywalker mógł usiąść z założonymi rękami i nadrobić zaległości w lekturze „New Yorkera". Wręcz przeciwnie. Prawdopodobnie jednym z najczęściej pomijanych aspektów pracy obrońcy w sprawach karnych pomijanych nie tylko przez społeczeństwo, lecz również przez samych zainteresowanych - jest prowadzenie śledztwa. Wielu adwokatów rozumie pod tym pojęciem czytanie akt i raportów dostarczonych przez prokuraturę. Jedynie w rzadkich przypadkach, najczęściej wtedy, gdy oskarżony głośno i uparcie krzyczy, że ma alibi, obrońcy zadają sobie trud, by owo alibi sprawdzić. Czekając na rozprawę, podczas której zostanie odczytany akt oskarżenia, Jaywalker tyle razy przestudiował akta sprawy Samary, że w końcu nauczył się ich na pamięć. Spotkał się też ze swą klientką i przez bite trzy godziny przeczesywał zasoby jej pamięci czyli poświęcił na jedną rozmowę więcej czasu, niż większość jego kolegów poświęca klientom przez cały proces. A że nie był to czas stracony, przekonał się już po pierwszych pięciu minutach. Tyle bowiem potrzebował, by się zorientować, że nie może konstruować linii obrony w oparciu o alibi. Samara, która w pierwszej chwili wyparła się wizyty u męża, potem bez żadnego oporu przyznała, że była u niego na kolacji, po czym wróciła do domu i resztę wieczoru spędziła sama. Choć sytuacja wydawała się jasna, Jaywalker już na wstępie poprosił o udostępnienie bilingów jej telefonów. Po cichu liczył, że znajdzie tam coś ciekawego. A nuż Samara zapomniała, że po powrocie do domu zadzwoniła do męża? Gdyby się okazało, że jednak telefonowała, a Barry odebrał, połączenie zostałoby zarejestrowane przez operatora. To by znaczyło, że albo Barry jeszcze żył, albo że w tym czasie w jego mieszkaniu był ktoś jeszcze. Tak czy owak, Jaywalker miałby w rękach mocny dowód, że Samara jest niewinna. Niewinna. Zabawne słowo. Dla Jaywalkera miało wymiar niemal mistyczny. Dla sądu karnego praktycznie nie istniało. Oskarżony miał przyznać lub nie przyznać się do winy, a przysięgli zdecydować, czy wina
została udowodniona, czy też nie, a co za tym idzie orzec, czy pod-sądny jest winny zarzucanych mu czynów. Jedyny raz, kiedy padają słowa „niewinny" lub „niewinność", ma miejsce wtedy, gdy sędzia przypomina przysięgłym o zasadzie domniemania niewinności. Później znacznie częściej niż o niewinności mówi się o winie. Samara nie była tu wyjątkiem. Choć uparcie powtarzała, że nie zabiła męża, Jaywalker z doświadczenia wiedział, że prędzej czy później pęknie i się przyzna. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że pod względem taktyki obrony sprawy o morderstwo można podzielić na dwie kategorie: kto to zrobił i dlaczego do tego doszło. Jeśli z materiału dowodowego nie wynika jednoznacznie, że twój klient faktycznie jest mordercą, musisz sprawić, by głównym pytaniem podczas procesu stało się: kto to zrobił. Mówiąc wprost, forsować tezę, że jednak zabił ktoś inny. Gdy zaś dowody zebrane przez prokuraturę kompletnie klienta pogrążają, próbujesz zainteresować sąd pytaniem, dlaczego oskarżony zdobył się na tak desperacki czyn. Szukasz wówczas okoliczności łagodzących, jak obrona konieczna, chwilowa niepoczytalność lub silne wzburzenie. Innymi słowy, nie przeczysz, że klient dopuścił się zbrodni, ale koncentrujesz się na okolicznościach, w jakich do niej doszło, ze szczególnym uwzględnieniem stanu psychicznego klienta. I nigdy nie pozbywasz się całej amunicji naraz. Nie mówisz: „Mój klient tego nie zrobił. A jeśli zrobił, to była to obrona konieczna. A jeśli nie była to obrona, to chwilowo nie odpowiadał za swoje czyny". Jaywalker potrafił wymienić adwokatów, którzy w taki sposób kaleczyli rzemiosło. Partacze. Był pewny, że sprawa Samary rozwinie się według scenariusza: dlaczego do owego zabójstwa doszło. Przewidywał, że gdy Samara już dojrzeje, by się przyznać do zbrodni, zaczną się wspólnie zastanawiać, dlaczego tak się stało. To oczywiste, że Barry musiał ją jakoś sprowokować. Może znęcał się nad nią psychicznie, groził jej albo odkrył coś, co próbowała ukryć (i dlatego w pierwszym odruchu nie przyznała się, że u niego była).
Musiał być jakiś powód. Samara nie była pozbawioną skrupułów morderczynią, co do tego Jaywalker nie miał cienia wątpliwości. Tamtego wieczoru musiało wydarzyć się coś na tyle istotnego, że zdesperowana chwyciła za nóż i wbiła go w serce męża. Nie miał złudzeń, że proces wydobywania z niej prawdy będzie długi i bolesny, lecz był pewny, że prędzej czy później tę prawdę pozna. Na razie jej jednak nie znał. Co znaczyło, że jako obrońca musi założyć, iż Samara rzeczywiście jest niewinna, a zbrodnię popełnił ktoś inny. Jednym słowem, przyszedł czas na małe śledztwo. Od innych adwokatów Jaywalker różnił się także tym, że lubił i potrafił sam zdobywać cenne informacje. Akurat w jego przypadku taka samowystarczalność była całkiem naturalna. Zanim bowiem został przyjęty do palestry i rozpoczął pracę w biurze radców prawnych, działał przez cztery lata jako tajny agent Rządowej Agencji ds. Walki z Narkotykami. Tam dowiedział się, jak zakładać pluskwy w pomieszczeniach, instalować podsłuchy w telefonach, otwierać zamki wytrychem, zabezpieczać ślady, śledzić samochody i ustalać użytkowników zastrzeżonych numerów telefonu. Nauczył się też strzelać i niejako przy okazji złamać nos, zmiażdżyć krtań i celnie kopnąć kolanem w przyrodzenie. Wszystko to były umiejętności nadal przydatne i cenne, choć z biegiem lat Jaywalker wyszedł nieco z wprawy. Jednak najcenniejszą z nich była zdolność kamuflażu i wtapiania się w tłum. Jaywalker potrafił ubierać się, mówić i poruszać tak jak ci, którzy całe życie przeżyli na ulicy. Kiedy więc przeszedł na drugą stronę barykady i z tropiciela przestępców stał się ich obrońcą, ilekroć sprawa wymagała przeprowadzenia śledztwa - czyli, jego zdaniem, zawsze - sam chętnie podejmował się tego zadania. Nie zawsze było to jednak możliwe. Czasem, analizując akta i linię obrony, adwokat Jaywalker dochodził do wniosku, że w którymś momencie będzie musiał wezwać na świadka Jaywalkera detektywa. Co prawda Woody Allen w filmie „Bierz forsę i w nogi" pokazał, iż takie rozdwojenie jaźni jest możliwe (jako obrońca i świadek w jednej osobie najpierw zadawał pytanie, a potem biegł na miejsce dla świadków, by na nie odpowiedzieć). Problem polegał jednak na tym, że właśnie przez takie numery Jaywalker napytał sobie biedy i trafił przed surowe oblicze sądu dyscyplinarnego.
Wiedział więc aż nadto dobrze, że nie pora sięgać do arsenału starych praktyk. Gdy więc po głębszym zastanowieniu uznał, że zapewne będzie musiał wezwać na świadka detektywa prowadzącego prywatne śledztwo w sprawie Samary, stwierdził, iż musi poprosić o pomoc fachowca. W odróżnieniu od znanych adwokatów z bogatych kancelarii nie miał detektywa na etacie. Współpracował za to z grupą sprawdzonych ludzi, których wybierał w zależności od typu sprawy. Gdy potrzebował kogoś, kto mówi po hiszpańsku, dzwonił do Estebana Moralesa. Jeśli trop prowadził do Harlemu, prosił o pomoc Leroya „Big Cata" Lyonsa. Jeżeli potrzebował kogoś, kto zna się na księgowości, kontaktował się z Mortym Slutskym, który był biegłym księgowym. Gdy potrzebna była delikatna kobieca ręka, w pogotowiu czekała Maggie McGuire, która przez osiem lat doradzała ofiarom gwałtów. Tym razem Jaywalker wszystkich ich pominął, wybierając ze swej listy człowieka o nazwisku Nicolo LeGrosso. LeGrosso, lepiej znany pod pseudonimem „Nicky Legs", był emerytowanym oficerem śledczym nowojorskiej policji. Wymówienie złożył w dniu „25.50", co oznaczało dwudziesty piąty rok w czynnej służbie i pięćdziesiąty rok życia. - Ta robota nie jest już taka jak dawniej - żalił się Jaywalkerowi. - Kiedyś żaden chłystek nie odważył się z człowiekiem zadzierać. Mogli cię nie lubić, ale zostawiali cię w spokoju. Dzisiaj, jak idziesz ulicą, prędzej się możesz spodziewać, że ci dupę odstrzelą, niż że ci się ukłonią. Mimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat wciąż wyglądał jak rasowy glina. Skronie mu posiwiały, brzuch urósł, ale nie mylił się ten, kto podejrzewał, że pod sportową kurtką, którą nosił nawet w najgorętsze lipcowe dni, kryje się zadziorny smith & wesson kaliber 9,65 milimetra, ukochana broń detektywów. Nie dla Nicky'ego były nowoczesne półautomaty. Nie uznawał żadnych tam glocków kaliber 9 milimetrów. Skoro klasyczny rewolwer był dobry dla jego brata, a przedtem ojca, to i jemu w zupełności wystarcza.
Jaywalker wybrał Nicky'ego właśnie ze względu na jego oldskulowy wygląd i metody. Na obecnym etapie sprawa Samary wymagała ponownego przesłuchania świadków z budynku, w którym mieszkał Tannenbaum, a zwłaszcza kobiety z sąsiedniego apartamentu oraz portiera, który feralnego wieczoru widział Samarę. Jaywalker wiedział, że świadkowie bardzo się niecierpliwią, gdy muszą w nieskończoność opowiadać tę samą historię. Wymyślił więc chytrze, że irytacja będzie mniejsza, gdy te same pytania padną z ust osoby budzącej szacunek i pozytywne odczucia. Wiedział, że LeGrosso potrafi tak machnąć legitymacją i wypowiedzieć słowa „prywatny detektyw" z taką intonacją, że odpytywani puszczają mimo uszu „prywatny", a potem gotowi są przysiąc, że rozmawiali z prawdziwym policjantem. Również jego postawa, gdy zeznawał przed sądem, w niczym nie odbiegała od tej, którą prezentowali prawdziwi śledczy, co stawiało go na równi ze świadkami oskarżenia. Nicky Legs miał jeszcze jedną zaletę. Po dwudziestu pięciu latach czynnej służby potrafił współpracować zarówno z państwowymi instytucjami, jak i prywatnymi firmami. Jeśli przyszłoby wymienić dwie rzeczy, z których był powszechnie znany, z pewnością byłyby to podłe cygara oraz wprost niebywała umiejętność sprawnego omijania największych biurokratycznych raf. Gdyby Jaywalker miał przyjąć hipotezę, że Barry'ego Tannenbauma zabił ktoś inny niż Samara - a z braku innych ta hipoteza była jedyną możliwą - musiał stworzyć listę podejrzanych. Samara podsunęła mu pewien trop, mówiąc policjantom, iż przy okazji zdobywania fortuny jej mąż narobił sobie wrogów. Jaywalker chciał się więc dowiedzieć, kim byli owi wrogowie i czy żywione przez nich zazdrość oraz niechęć miały szansę przetrwać aż do śmierci Tannenbauma, jeśli nie stać się wręcz jej bezpośrednią przyczyną. Czy liczył na to, że uda mu się rozwikłać zagadkę? Raczej nie. Nadal był niemal pewny, że to Samara wbiła Barry'emu nóż w serce. I że niebawem sama się do tego przyzna i poda motywy.
Czy jednak mógł wykluczyć wersję, że naprawdę tego nie zrobiła? Nie. Bywają oskarżeni, którzy za nic nie zdobędą się na wyznanie prawdy o zbrodni, którą popełnili. Lękają się, że gdy powierzą swój mroczny sekret obrońcom, ci natychmiast stracą zapał i przestaną się starać, bo komu by się chciało bronić prawdziwego przestępcy? Jaywalker lubił myśleć, że on taki nie jest. I że od kolegów po fachu różni się tym, iż potrafi przekonać klientów, by mu zaufali, bo nawet znając najgorszą prawdę, będzie ich bronił z takim samym zapałem, z jakim walczyłby o nich, wiedząc, że są niewinni. Obawiał się, że Samara będzie jedną z tych osób, które niczym tonący deski do samego końca trzymają się wersji o swej niewinności. Gdyby miało się okazać, że intuicja go nie zawiodła, odnalezienie wrogów Barry'ego nie przyniosłoby wprawdzie jednoznacznej odpowiedzi, kto zabił, ale sprawiłoby, że wina Samary nie byłaby już tak oczywista. A to w systemie prawnym, który wymaga, by strona skarżąca dowiodła winy ponad uzasadnioną wątpliwość, całkowicie zmienia postać rzeczy. Z tą myślą sięgnął po słuchawkę i wybrał numer Nicky'ego Legsa. Tego samego wieczoru zadzwoniła do niego Samara. Jaywalker słusznie podejrzewał, że jest jedynym adwokatem na planecie Ziemia, który daje swój numer domowy klientom. Z jego punktu widzenia było to logiczną konsekwencją wyboru, którego dokonał; bodaj jako jedyny prawnik nie miał komórki. Nienawidził tych małych brzęczących gadżetów i zaklinał się, że prędzej zdechnie, niż sobie coś takiego kupi. Co więc mieli zrobić nieszczęśnicy, którzy desperacko zapragnęli pogadać z nim już po godzinach jego pracy? Zwierzyć się ze swoich problemów automatycznej sekretarce? - Jesteś - powiedziała Samara z ulgą. - Jestem. - Było to dość oczywiste, ale powstrzymał się do komentarza. - Która godzina? - zapytał, bo przysnął na sofie, wypiwszy przedtem pół szklanki kahlui. - Za pięć dziesiąta. Słuchaj, muszę się z tobą zobaczyć. Możesz załatwić nam jutro widzenie? - Przecież dopiero co się widzieliśmy - zdziwił się. -1 to przez całe trzy godziny. Poza tym już za późno na złożenie prośby o widzenie. Musiałabym to zrobić najpóźniej do trzeciej po południu. - Cholera! A pojutrze?
- Nie ma sprawy. Rozmawiali jeszcze niecałą minutę. Potem usłyszał w tle głos strażnika, który kazał kończyć rozmowę. Od dziesiątej obowiązywała cisza nocna. Wstał i próbował się przeciągnąć, ale silny ból w plecach nie ułatwiał mu zadania; w ten sposób dawała o sobie znać stara kontuzja, której nabawił się, grając w tenisa. Młodzi zawodnicy często wracają z turnieju pokiereszowani: ktoś wybije sobie bark, ktoś skręci łokieć albo kolano. On jak zwykle musiał być oryginalny. Tak się ucieszył po wygraniu seta z wysoko rozstawionym przeciwnikiem, że z radości chciał przeskoczyć siatkę. Już prawie mu się udało, ale pech chciał, że w ostatniej chwili zahaczył o nią piętą i runął na kort jak długi. Konsekwencją przykrego upadku była nie tylko czerwona twarz (dosłownie i w przenośni), lecz także trzy pęknięte kręgi i nagły koniec dobrze zapowiadającej się kariery. Telefon od Samary zaskoczył go, ale i ucieszył. Zastanawiał się, czy przypadkiem jego wyjątkowa klientka nie dojrzała do wyznania prawdy. Gdyby tak się stało, bardzo pomogłaby własnej sprawie. Podbudowany tą myślą szybko napisał prośbę o widzenie pojutrze, po czym dopił likier. Zdawał sobie sprawę, że wybrał sobie zupełnie absurdalny drink, ale dawno już przestał się tym przejmować. Po śmierci żony w ogóle nie mógł spać, godzinami przewracał się z boku na bok, poprawiał pościel, strzepywał poduszki albo szukał po omacku ciepłego ciała, którego nigdy już nie miał poczuć u swego boku. Zdesperowany poprosił lekarza o tabletki nasenne, lecz rano czuł się otumaniony i kompletnie niezdolny do pracy. Choć nigdy nie przepadał za alkoholem, spróbował ratować się szkocką i stwierdził, że jedna szklaneczka wypita późnym wieczorem daje mu kilka godzin błogiego snu. Problem w tym, że whiskey smakowała jak płyn do spryskiwaczy albo tran. Kolejno próbował więc bourbonu, wódki i brandy. Potem przerzucił się na wino, piwo i cydr. Niestety zawsze miał wrażenie, że łyka paskudne lekarstwo. W końcu jako łasuch przerzucił się na słodkie alkohole i zaczął pić brandy, amaretto i grand marnier. Jakoś je znosił, ale z trudem. Któregoś dnia znalazł w barku prawie pustą butelkę kahlui. Przypomniał sobie, że żona przywiozła ją z Meksyku i od czasu do czasu wlewała likier do kawy zamiast cukru. Jaywalker pociągnął łyk prosto
z butelki i się skrzywił. Równie dobrze mógłby napić się syropu klonowego. Ale już łyk czy dwa później doszedł do wniosku, że jeśli jakoś zdzierży pierwszą obrzydliwą słodycz, jest w stanie odnaleźć w tym likierze całkiem dobry smak. I tu popełnił błąd. Wielki błąd. Pocieszał się, że są gorsze nieszczęścia niż picie nocą. Od dawna nie jeździł samochodem. Bez żalu zamienił go, wraz z wartym trzysta dolarów miesięcznie miejscem na podziemnym parkingu, na kartę miejską, którą płacił za przejazdy metrem i autobusami. Pił sam i tylko w domu, więc nie było obawy, że zbłaźni się publicznie. Jeśli nawet niszczył sobie wątrobę i trzustkę, to cóż, nie od dziś wiadomo, że można zejść z tego świata w znacznie gorszy sposób, niż umierając na marskość wątroby. Można na przykład zbić fortunę, a potem skończyć marnie z nożem kuchennym wbitym prosto w serce. Zgasił światło i wrócił na sofę. Pocieszał się, że przynajmniej nie będzie musiał ścielić rano łóżka. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 12.652.189.412 do 1 - Jak tam? - Nijak - odparła Samara. Tak dwa dni później zaczęła się ich rozmowa, która podobnie jak poprzednia odbywała się w sali widzeń na dwunastym piętrze budynku sądu. Samara wyglądała na bardzo zmęczoną. Nawet ktoś, kogo dzień w dzień zrywają o czwartej nad ranem, nie powinien wyglądać aż tak marnie. Włosy miała pozlepiane w strąki, pod oczami cienie, a jej skóra przybrała jeszcze bardziej niezdrowy, zielonkawy odcień. A Jaywalker i tak nie mógł od niej oderwać oczu; nie przeszkadzał mu nawet dzielący ich ekran z metalowej siatki. - Chciałaś się ze mną zobaczyć - zagaił. - Odniosłem wrażenie, że to z jakiegoś powodu ważne. - Nie mogę już tam wytrzymać - syknęła. - Całymi dniami nic nie robię, tylko siedzę i wysłuchuję, jak baby klną, wrzeszczą i tłuką się ze sobą. Od pobudki aż do zgaszenia świateł nic tylko patrzę, żeby
nie oberwać, nie dostać kosy albo coś jeszcze gorszego. Nie musiał pytać, co rozumie przez „coś gorszego". - Dlatego wolę, żebyś mnie codziennie wyciągał z tego szamba i kazał tu przywozić. Jeśli nie masz nic przeciwko. Tym razem to Jaywalker wzruszył ramionami. - Oczywiście, że nie mam - odparł. - Tyle że w ten piątek to niemożliwe. Zadarła głowę, jakby chciała zapytać, dlaczego. - Mam spotkanko z sędziami sądu dyscyplinarnego. Wygląda na to, że chcą mi odebrać prawo do wykonywania zawodu. Przynajmniej na jakiś czas. Z przerażenia otworzyła szerzej oczy. - Ale kto wtedy... - Nie martw się. Na pewno pozwolą mi dokończyć sprawy w toku - uspokoił ją. - Co zrobiłeś? - Długo by mówić. Takie tam różne... - Na przykład co? Uśmiechnął się. - Chcesz usłyszeć najlepszy numer? - zapytał, choć sam właściwie nie wiedział, do czego zmierza. Samara skinęła głową i konspiracyjnym ruchem przysunęła się do metalowego ekranu. Jaywalkerowi przebiegło przez myśl, że jak ktoś spędza całe dnie, słuchając przekleństw i awantur, a od świtu do nocy pilnuje, żeby ktoś go nie pobił, nie dźgnął nożem albo nie zrobił czegoś gorszego, z przyjemnością posłucha o paru pikantnych szczegółach z życia prawnika. - No więc znaleźli świadka, który zeznał, że widział, jak pewna pani robi mi laskę na podeście schodów między czwartym a piątym piętrem. - Ha, ha! - parsknęła rozbawiona. Jaywalker pierwszy raz słyszał, jak się głośno śmieje. Właściwie dotąd nie widział nawet jej uśmiechu. Nie przeszkadzało mu, że bawi się jego kosztem; uznał, że warto zapłacić taką cenę, by zobaczyć ją
rozweseloną. - A naprawdę ci zrobiła? - dopytywała. - Zależy, jak rozumieć „zrobiła". - Cóż, skoro udało się w Białym Domu, czemu nie miałoby się udać w sądzie? Rozmawiali przez ponad godzinę, wystarczająco długo, by nie zdążyła na mikrobus o pierwszej. Przedyskutowali, co to znaczy „zrobiła", wspomnieli swoich zmarłych małżonków. Przez cały ten czas Samara nawet nie zasugerowała, że to ona zabiła Barry'ego. Jaywalker nie naciskał. Wiedział aż za dobrze, że pewne sprawy muszą trochę potrwać. Zanim wyszedł, musiał jej obiecać, że załatwi widzenie na jutro i na cały przyszły tydzień. - Powodzenia w piątek - rzuciła - ty ogierze, ty. Pogwizdywał przez całą drogę powrotną do kancelarii i wieczorem, gdy wracał do domu, błogo ukołysany monotonnym stukotem wagonów metra linii numer trzy. Ty ogierze, ty. - Powiedz, kiedy mnie stamtąd wyciągniesz? - zapytała go nazajutrz. - Naprawdę nie wiem, czy dam radę wysiedzieć tam całe trzy dni. - Spokojnie. Dasz radę - zapewnił. Jak na tak inteligentnego gościa, jakim bez wątpienia był, zdarzało mu się czasem palnąć piramidalną bzdurę. - Najwcześniej za dwa tygodnie będę mógł złożyć wniosek o zwolnienie za kaucją i... - Urwał, licząc, że Samara puści mimo uszu jego „i" i nie będzie próbowała ciągnąć go za język. Ale się przeliczył. - I co? - To, że kiedy wreszcie ruszy proces, będziemy mieli trzy okazje do wystąpienia z wnioskiem o zwolnienie za kaucją. Ważne, żeby wybrać tę najlepszą. Inny sędzia będzie obecny przy odczytaniu aktu oskarżenia, inny będzie prowadził rozprawy, a jeszcze inny będzie rozpatrywał naszą ewentualną apelację - tłumaczył, pomijając informację, że żaden z sędziów raczej nie będzie skłonny przychylić się do ich prośby.
- Jakie mamy szanse? - zapytała. A niech ją jasny szlag za tę dociekliwość! - Póki co nie martwmy się o to. - Tylko tyle mógł jej teraz powiedzieć. Nie chciał jej dobijać, bo i tak wyglądała mizernie. Co prawda włosy miała w lepszym stanie, za to oczy bardziej podkrążone i pozbawione blasku. - Musisz mi coś obiecać - powiedziała z naciskiem. Nawet przez metalową siatkę widział, że się w niego uważnie wpatruje. Co tylko zechcesz, cisnęło mu się na usta. Oczywiście nie powiedział tego głośno. W milczeniu patrzył na nią, czekając, aż przedstawi mu swoje niemożliwe żądania. - Musisz mnie stamtąd wyciągnąć - powtórzyła spokojnie. - Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Jeśli o mnie chodzi, zrobię absolutnie wszystko, co będzie trzeba. I zrobię to najlepiej, jak się da. Dostanę zawału, wylewu albo padaczki. Bez względu na to, ile mnie to będzie kosztowało, zrobię wszystko. Rozumiesz, co mówię? - Tak, ale... - Żadnych ale! - Bez pardonu weszła mu w słowo. - Obiecaj, że się nad tym zastanowisz i obmyślisz jakiś plan. - Brak intonacji wznoszącej na końcu zdania nie pozostawiał wątpliwości, że nie jest to pytanie, lecz żądanie. Odtwarzając w pamięci jej słowa, tłumaczył sobie, ze jedynie poprosiła go, by przemyślał sprawę i znalazł jakieś rozwiązanie. Akurat tyle mógł jej obiecać, więc to zrobił. W przypadku każdego innego klienta na tym by się skończyło. Dla świętego spokoju obiecałby i natychmiast o tym zapomniał. Tyle że Samara Tannenbaum nie była taka sama jak inni. Przez kolejne tygodnie Jaywalker obsesyjnie myślał o tym, co i jak mu powiedziała. Dzięki latom praktyki instynktownie wyczuwał, którym oskarżonym nie wolno ufać. W dobrej wierze mówisz takiemu delikwentowi, jak powinien zeznawać, a konkretnie, jakich sformułowań ma użyć, i on to posłusznie recytuje przed sądem. Ale niech no tylko coś pójdzie nie tak, od razu zaczyna cię sypać: „Mój adwokat kazał mi tak powiedzieć". Na szczęście zdarzali się też całkiem inni klienci. Na nich mogłeś liczyć jak na siebie samego, bo prędzej poszliby w ogień, niżby cię wydali.
Kiedy Samara oznajmiła, że jest gotowa na wszystko, dała do zrozumienia, że należy do drugiej grupy. Co więcej, pokazała, że umie znaleźć i celnie trafić w czuły punkt. Błaganie samotnego wdowca dobiegającego pięćdziesiątki, by stanął na głowie i dotrzymał swojej części umowy, było z jej strony genialnym posunięciem. Czy możliwe, by zdawała sobie sprawę, jak potężny ma na niego wpływ? I czy pojmowała, jak wiele gotów jest zrobić, by ją zadowolić? Podejrzewał, że tak. Ledwie sobie to uświadomił, poczuł na plecach zimny dreszcz i aż się wzdrygnął. Po raz pierwszy przemknął mu przed oczami wyraźny obraz Samary chwytającej nóż w małą dłoń, by wbić go mężowi między żebra. Nadszedł piątek, a wraz z nim rozprawa przed sądem dyscyplinarnym, zakończona decyzją zawieszenia Jaywalkera na trzy lata oraz jego prośbą, by pozwolono mu dokończyć sprawy w toku. W rezultacie kończył tydzień z dziesięcioma sprawami w kalendarzu. Wśród nich była rzecz jasna także i ta, opatrzona numerem 1846/5 i nazwana: „Obywatele stanu Nowy Jork przeciw Samarze Tannenbaum". Mimo ciążącej na nim kary oraz wytężonej pracy, by zadowolić sędziów i jak najszybciej pozbyć się rozpoczętych spraw, Jaywalker zawsze znajdował czas, by spotkać się z Samarą. I nigdy nie zapominał złożyć pisemnej prośby o widzenie następnego dnia. - Wymyśliłeś coś? - pytała za każdym razem. -Pamiętaj, że jestem gotowa na wszystko. - Jeszcze nie, ale uwierz, że cały czas o tym myślę - odpowiadał. - W sumie mam nawet pewien pomysł, ale muszę go jeszcze przeanalizować. Na początku tygodnia były to bezwstydne kłamstwa, którymi chciał ją uspokoić i poniekąd zbyć. Jednak w miarę upływu dni zorientował się, że jego zapewnienia zaczynają żyć własnym życiem, więc całe wieczory schodziły mu na układaniu scenariuszy i knuciu spisków, dzięki którym miał nadzieję nakłonić któregoś z sędziów do wyznaczenia kaucji. Pod koniec tygodnia w jego głowie zaczął kiełkować plan, a konkretnie jego bardzo wstępny zarys.
W tak zwanym międzyczasie sprawa Samary zaczynała się rozrastać. W poniedziałek zadzwonił Nicolo LeGrosso. - Pogadałem z sąsiadką Tannenbauma i z portierem - oznajmił. - Oboje podtrzymują wersję, którą podali policji. Sąsiadka jest pewna, że Barry kłócił się z żoną, a po jej wyjściu zrobiło się cicho. Ten portier nie mógł mi wprawdzie pokazać księgi wpisów, bo zabezpieczyli ją ci z dochodzeniówki, ale zarzeka się, że tamtego wieczoru pani Tannenbaum była jedynym gościem pana Tannenbauma. - Udało ci się znaleźć taksówkarza, który ją wiózł? - zapytał go Jaywalker. - Nie. Zrzeszenie taksówkarzy i kierowców limuzyn przysłało odpowiedź, że nie mają w rejestrze takiego kursu. Czyli albo Samara cię okłamała, albo taksiarz zrobił kurs na czarno. Więc wszystko, co mamy, to jej słowa. W środę zadzwonił Tom Burkę. - Wisisz mi dziesięć baksów - oznajmił na wstępie. - Za co? - Jaywalker zdążył już zapomnieć o zakładzie, ale słysząc buńczuczny ton Burkę'a, czuł przez skórę, że największym przegranym i tak będzie Samara. - Za nóż - przypomniał mu Burkę - który znaleźli za rezerwuarem w łazience. - A, tak. - Wstępne badania DNA wykazały, że jest na nim krew Tannenbauma. Z tego wniosek, że musi być też na bluzce i ręczniku. - Masz już ostateczne wyniki? - Jeszcze nie. Ale dziś rano dzwonili do mnie z laboratorium. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, co im wyszło. - Dzięki. Będę miał superdzień. - Daj spokój. Chyba mi nie powiesz, że jesteś zaskoczony. - Nie jestem. - Aha, Jay? - Tak?
- Przykra sprawa z tym sądem dyscyplinarnym. Szczerze współczuję. - Dzięki, stary. Jakoś to przeżyję. - Pozwolą ci dokończyć sprawy? - Pewnie tak, ale nie wszystkie. - Jay? - Co? - Jeśli masz na to jakikolwiek wpływ, nie rezygnuj z tej sprawy. Bóg jeden wie, że będziesz tej dziew-czynie bardzo potrzebny. Nazajutrz Burkę zadzwonił ponownie. - Nadal nie ma ostatecznych wyników badań DNA - zaznaczył na wstępie - ale policzyli, jakie jest prawdopodobieństwo, że to nie jest krew Barry'ego. - Nie mogę się doczekać, żeby to usłyszeć. - Jesteś gotowy? - Tak. Wal śmiało. - Dobra. Prawdopodobieństwo, że to nie krew Tannenbauma, wynosi dwanaście miliardów sześćset pięćdziesiąt dwa miliony sto osiemdziesiąt dziewięć tysięcy czterysta dwanaście do jednego. Burkę mówił wolno, jakby dyktował tę liczbę, ale on nawet nie próbował jej zanotować. Wiedział, co to jest DNA, więc wystarczyło, że usłyszał dwanaście miliardów. Na Ziemi nie ma aż tylu ludzi. W piątek wiedział już, że będzie mógł pociągnąć do końca sprawę Samary. Nie omieszkał wspomnieć jej o tym podczas widzenia. - Super! - ucieszyła się. - Wiesz już, jak mnie wyciągnąć z pierdla? - Pozwól, że najpierw zadam ci jedno pytanie - Okej.
- Pamiętasz rzeczy, które ponoć znaleźli w twojej łazience za spłuczką? - Z rozmysłem użył słowa „ponoć". Gdyby tego nie zrobił, jeszcze by pomyślała, że również on wierzy w wersję policjantów. - Pamiętam. To był nóż, bluzka i... - Ręcznik. - Faktycznie. Dlaczego mnie o to pytasz? - Powiedziałaś mi, że nie miałaś pojęcia, że te rzeczy tam są, zgadza się? - Tak. - Jesteś tego pewna? - Tak. A co? - Znaleźli na nich krew Barry'ego. Wzruszenie ramion. - Kto mógł je tam schować? - zapytał. - Pojęcia nie mam. Pewnie ten, kto zabił Barry'ego i próbuje zwalić winę na mnie. - Czy między twoim powrotem do domu od Barry'ego a wizytą policjantów miałaś gości? Ktoś cię odwiedził? Wpadł bez uprzedzenia? Spróbuj sobie przypomnieć. Zamyśliła się, jakby faktycznie analizowała bieg zdarzeń. Jaywalker nie mógł niestety sprawdzić, czy rzeczywiście wraca pamięcią do wydarzeń sprzed trzech tygodni, czy może nagle zrozumiała, w jak straszną wpadła pułapkę? Czuł się wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony oczekiwał, że Samara lada chwila złamie się i przyzna do winy. Z drugiej zaś jakaś część jego duszy, ta, która znała Samarę najlepiej, podpowiadała, że nie ma na co liczyć. Najbardziej zatwardziali kłamcy z uporem trzymają się najbardziej nawet absurdalnych kłamstw. Jaywalker miał na to sporo przykładów. Choćby ten klient sprzed kliku łat. Kiedy poinformował go, że policja zdjęła jego odciski palców z kartki z żądaniem wydania pieniędzy, którą w czasie napadu na bank rabuś pokazał kasjerce, facet spojrzał mu w oczy i oznajmił: - I co ja mam panu powiedzieć? Widocznie ktoś bezprawnie wykorzystuje moje odciski palców. Z zamyślenia wyrwał go głos Samary.
- Nie - odparła z przekonaniem. - Nikogo nie było. - Więc jakim cudem te rzeczy znalazły się w twojej łazience? - Nie wiem! - odparła bez wahania. - Musieli je tam podrzucić gliniarze. „Ktoś bezprawnie wykorzystuje moje odciski palców". - Lepiej powiedz, czy masz już jakiś plan? - przypomniała sobie. - Jakiś tam mam - odrzekł, zdumiony tempem i łatwością, z jaką zmieniła temat. Przysunęła twarz do metalowej siatki. - Nie teraz. - Rozejrzał się na boki. - Nie tu. - Choć słowem i gestem wyraźnie sugerował, że ściany mają uszy, tak naprawdę nie chciał o tym rozmawiać, bo „jakiś tam" plan wydał mu się nagle idiotyczny i niewykonalny. Nonszalancja, z jaką Samara zareagowała na wiadomość o pojawieniu się obciążających ją dowodów, zdenerwowała go bardziej, niż był gotów przyznać. Skoro nadal nie była skłonna do współpracy ani do wyznania prawdy, jak mógłby wprowadzić ją w szczególy planu, który zakładał sztuczne wykreowanie okoliczności, dzięki którym miałaby szansę wyjść z aresztu za kaucją? - Jeśli nie teraz, to kiedy? - zapytała. - W poniedziałek. Spotkamy się w sądzie na odczytaniu aktu oskarżenia. I wtedy porozmawiamy. Odchyliła się do tyłu, skrzyżowała ręce na piersiach i swym zwyczajem wydęła usta, ale nie przesadnie. Do poniedziałku zostały ledwie trzy dni. Widocznie tyle da się wytrzymać nawet w obecnym świecie Samary Tannenbaum, gdzie nie ma przeszłości ani przyszłości, gdzie bezustannie czyha jakieś niebezpieczeństwo i kłębią się rozbudzone żądze. ROZDZIAŁ JEDENASTY POWIEDZIAŁEŚ „KAUCJA"? - Samaro Tannenbaum - odczytał sekretarz - jest pani oskarżona o popełnienie zbrodni morderstwa. Czy przyznaje się pani do winy?
- Nie. Jestem niewinna. W tym momencie Jaywalker zwykle prosił o wyznaczenie kaucji. Tym razem było inaczej. Stali bowiem przed obliczem sędzi Carolyn Berman, która miesiąc wcześniej nakazała zablokowanie konta bankowego Samary, a po negocjacjach zgodziła się na uruchomienie środków pozwalających na opłacenie adwokata, któremu dla odmiany narzuciła stawkę siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę. Poza tym pani sędzia z racji płci mogła być znacznie surowsza dla podsądnej niż mężczyźni. Z wieloletnich obserwacji Jaywalkera wynikało, że kobiety w togach mają o wiele mniej wyrozumiałości dla kobiet z ławy oskarżonych. Jego obawy, że i tym razem reguła się potwierdzi, nie były bezpodstawne, gdyż oskarżona nie dość że była kobietą, to jeszcze kobietą młodą i atrakcyjną. Poza tym, co również nie było bez znaczenia, należała do kasty uprzywilejowanych. Więc na wszelki wypadek nawet nie wspomniał o kaucji. Powstrzymanie się od zabrania głosu nie stanowiło dla niego problemu. Właściwie nawet lubił milczeć, czym różnił się od większości kolegów. Powściągliwe milczenie dawało mu największą satysfakcję w sytuacjach jak ta, czyli gdy wiedział, że w ławach dla publiczności siedzą przedstawiciele mediów - reporterzy z gazet, autorzy plotkarskich felietonów, ślicznotki z telewizji, rysownicy zerkający znad szkicowników przez dwuogniskowe okulary. Kiedy później, po zakończeniu rozprawy, biegli za nim sądowym korytarzem, oślepiając go reflektorami i atakując mikrofonami, najpierw długo ich ignorował, by w końcu rzucić na odczepnego: „Bez komentarza". - Pozycja pięćdziesiąt jeden - ogłosił sekretarz. -Sędzia Sobel. Wreszcie chwila oddechu, ucieszył się Jaywalker, gdy padło nazwisko sędziego. Matthew Sobel był bowiem człowiekiem łagodnym i zrównoważonym. Togę nosił z wrodzoną skromnością, a do prawników i podsądnych odnosił się z szacunkiem. Kiedy przewodniczył składowi sędziowskiemu, mogłeś liczyć na uczciwy proces i sensowny wyrok, nawet jeśli przegrałeś. Co ważniejsze, Sobel nie
był przeciwny kaucjom. No i był mężczyzną. - Sędzia Sobel prosi, żeby rozprawa odbyła się we wtorek - oznajmiła sędzia Berman. - Może być jutro? - Nie, za wcześnie. Oczywiście, jakżeby inaczej. Przecież akta sprawy muszą przewędrować z jednej sali rozpraw do drugiej. W tym przypadku faktycznie mają pod górę, bo przemieszczają się z jedenastego na trzynaste piętro. - Wobec tego przyszły wtorek? - zaproponował. - Może być - rzuciła sędzia Berman. - Następna rozprawa. Zgodnie z umową Jaywalker spotkał się po rozprawie z Samarą. Tym razem warunki mieli niemal idealne, bo w specjalnej celi dla oskarżonych oczekujących na wejście do sali sądowej byli sami. Wprawdzie rozmawiali przez kraty, ale siedzieli na tyle blisko siebie, że gdyby tylko chcieli, mogliby się dotknąć. Ten szczegół umknął uwadze Jaywalkera. Przygnębiony po wyroku sądu dyscyplinarnego, w czasie weekendu nieco ochłonął i nabrał wigoru. Minęła mu również złość na Samarę za jej niefrasobliwą reakcję w kwestii noża. Podniesiony na duchu, postanowił mimo wszystko dać jej szansę. Przysunął się więc jak najbliżej grubych prętów i zaczął jej coś półgłosem opowiadać. Ona zaś, o wiele od niego niższa, zadarła głowę i słuchała go w skupieniu, patrząc mu w oczy i bezgłośnie poruszając ustami, jakby uczyła się na pamięć jego słów. Rozmawiali tak około dwudziestu minut, dopóki nie przerwał im strażnik. - Musimy panią przenieść gdzie indziej - zakomunikował - bo cela jest potrzebna dla jakiegoś psychola, którego trzeba odizolować od ludzi i cały czas pilnować. Jadąc windą w dół, a także potem, już na ulicy, Jaywalker bez przerwy myślał o przypadku mecenas Lynne Stewart, która trafiła za kratki po tym, jak ktoś nagrał jej rozmowę z klientem podczas widzenia w areszcie. Co ja najlepszego wyprawiam? - pytał sam siebie. To tak ä propos psycholi. Minął tydzień. Jaywalkerowi udało się w tym czasie „pozbyć" pierwszej spośród dziesięciu spraw, o
czym nie omieszkał poinformować sędziego sądu dyscyplinarnego. Tymczasem ranki stawały się coraz chłodniejsze, co zmusiło go do zmiany letnich garniturów na cieplejsze. Przyszedł październik, a wraz z nim coraz krótsze dni i dłuższe wieczory. Spędzając je w zaciszu własnych czterech ścian, Jaywalker zauważył, że nalewa do szklanki coraz więcej likieru kahlüa i opróżnia ją coraz szybciej. Tom Burkę przysłał mu mailem ostateczne wyniki badań DNA, które ponad wszelką wątpliwość potwierdziły, że na nożu, bluzce i ręczniku jest krew Barry'ego Tannenbauma. Samara była codziennie dowożona do sądu z zakładu karnego na Rikers Island. Przywożono ją rano odwożono wieczorem. Czas między przejazdami spędzała z Jaywalkerem w sali widzeń. Niewiele mówili o rozwoju sprawy, jeszcze mniej o szansach na wyjście za kaucją po kolejnej rozprawie. Nie musieli niczego omawiać, bo Jaywalker i tak wiedział, że jego klientka pilnie odrabia pracę, którą jej zadał, i że robi wszystko by ze swej strony dopełnić warunków umowy. Cienie pod jej oczami stały się większe i ciemniejsze, włosy zupełnie straciły elastyczność i zdrowy połysk. Wargi wyschły i popękały. Zwłaszcza dolna zmalała do tego stopnia, ze niemal osiągnęła normalny rozmiar. Samara Tannenbaum dosłownie nikła w oczach Coraz bardziej przypominała uchodźcę z kraju trzeciego świata, który dopiero co uciekł przed głodem i zarazą. - Doskonale - pochwalił ją. W następny wtorek stawili się przed sędzią Sobe-lem. Tym razem przedstawiciele mediów byli niemal nieobecni. Strategia Jaywalkera polegająca na tym, by skracać rozprawę do minimum, a po wyjściu z sali nie mówić niczego, co potencjalnie nadawałoby się na zgrabny cytat, przynosiła efekty. Z pewnością pomogła też późna popołudniowa pora, którą wybrał celowo, wiedząc, iż tym dziennikarzom, którzy siedzą w sądzie od rana, nie będzie się chciało tak długo czekać. Z doświadczenia wiedział, że surowość sędziów jest wprost proporcjonalna do liczby ludzi w sali. Wypełnij salę rozpraw widzami i pismakami, a nawet najlepszy sędzia, łącznie z Matthew Sobelem, zacznie się popisywać. Może nawet nie być świadomy, że gra pod publiczkę. Zaczekaj, aż ławy opustoszeją, a twoja szansa, by załatwić dla klienta to, na czym wam zależy, wzrośnie wielokrotnie.
- Czy pańska klientka dobrze się czuje? Tak brzmiały pierwsze słowa sędziego wypowiedziane zaraz po tym, jak Samara została wprowadzona do sali. - Niestety, nie - odrzekł zatroskanym głosem. Samarze pozwolono usiąść na ławie oskarżonych, twarzą w stronę sędziego. Sobel z pewnością wiele razy widział ją na zdjęciach, jak wszyscy. Tyle że prasowe fotki przedstawiały uderzająco piękną kobietę, miniaturową wersję typowej żony na pokaz, wyznacznika statusu bogatego starszego mężczyzny. Z tą tylko różnicą, że zamiast blond loków miała ciemne i proste włosy. Tymczasem istota płci żeńskiej, którą ujrzał przed sobą zszokowany sędzia, wyglądała, jakby miała zaawansowane stadium AIDS, i na dodatek cudem wyszła cało z katastrofy kolejowej. Po miesiącu w zakładzie penitencjarnym była nie tylko wymizerowana, lecz również fizycznie zmaltretowana. Miała rozcięte czoło i podbite lewe oko, co było widoczne dlatego, że spuchło i łzawiło. Oczy miała tak bardzo podkrążone i zapadnięte, że nawet nie widać było sińca. Jej niegdyś lśniące i piękne włosy wyglądały tak, jakby ktoś powyrywał z nich całe pasma. Co chwila podnosiła rękę, by podeprzeć opadającą głowę, i wtedy na jej dłoni widać było świeży bandaż. - To już przygotowania do Halloween? - zapytał Tom Burkę, być może licząc na to, że odrobina ironii skutecznie przerwie ciszę, która zapadła w sali rozpraw. Jaywalker rzucił mu surowe spojrzenie, ale nie skomentował uwagi, pozwalając, by zawisła w powietrzu. Sędzia Sobel w końcu odzyskał głos. - Proszę podejść - polecił im. - O co tu chodzi, panowie? Gdy stanęli przed ławą, Jaywalker tak dobrał ton głosu, by protokolant mógł usłyszeć każde słowo, widzowie zaś żadnego: - Jak można się było spodziewać, moja klientka niemal od razu stała się ofiarą ataków ze strony innych osadzonych. Jest biała, bogata, niewysoka i ładna - wyliczał. - A raczej, była ładna.
Próbowała być twarda i znosiła zaczepki, jak długo się dało. Załamała się dopiero wtedy, gdy omal nie została wykorzystana seksualnie. Chciała szukać pomocy, ale nie bardzo wiedziała, do kogo się zwrócić. Więc zamiast pójść z tym prosto do naczelnika zakładu albo porozmawiać ze mną, zadzwoniła do komisji nadzoru penitencjarnego. - Do tych pajaców? - obruszył się Burkę. Nie przesadził. Członkowie komisji działali niezależnie od wydziału penitencjarnego i byli powszechnie nielubiani przez całą więzienną hierarchię za to, że ciągle węszą i wszystkiego się czepiają. - Skąd miała wiedzieć, co to za jedni? - zauważył Jaywalker. - W każdym razie komisja wszczęła śledztwo. Poprosiłem jednego z członków, aby był dziś obecny w sądzie, gdyby chciał pan zweryfikować tę informację, panie sędzio. Do tej pory przesłuchano strażników oraz ich przełożonych. Chyba nie muszę tłumaczyć, co to oznacza dla mojej klientki. Nie dość, że jest bezustannie atakowana przez inne osadzone, to strażnicy mszczą się na niej i najpierw udają, że niczego nie widzą, ale potem nakładają na nią kary za rzekome podżeganie do bójek. Jednym słowem, moja klientka znalazła się krytycznej sytuacji. - Sama do niej doprowadziła - zauważył Burkę. Sobel puścił jego słowa mimo uszu. - Przede wszystkim powinien zająć się nią lekarz - stwierdził stanowczo. - Z całym szacunkiem dla Wysokiego Sądu - Jaywalker wyczuł, że nadszedł moment, by wytoczyć działa - moja klientka powinna przede wszystkim opuścić zakład karny. - Prokuratura może jej załatwić przeniesienie do aresztu w Bedford Hills - wtrącił Burkę. - Albo do więzienia federalnego. - Dostrzegam tu pewien problem - powiedział na to sędzia. - Powiem szczerze, że nie chciałbym stwarzać precedensu. Obawiam się, że ani się obejrzymy, a będziemy tu mieli całe furgony osadzonych,
którzy dopuścili się samookaleczeń, byle tylko załatwić sobie przeniesienie. Jaywalker zagryzł policzki, modląc się, by wszelka myśl o samookaleczeniu czym prędzej wywietrzała sędziemu z głowy. - Czy istnieje szansa, by Wysoki Sąd zechciał wziąć pod uwagę wyznaczenie kaucji? - zapytał ostrożnie. - Obawiam się, że jeśli moja klientka nie opuści w miarę szybko aresztu, będziemy mieli do czynienia z jeszcze jednym zgonem. - Powiedziałeś „kaucja"? - wykrztusił Burkę z niedowierzaniem. - Przecież tu chodzi o morderstwo. Sędzia uniósł dłoń, ale Jaywalker uznał, że to nie jego chce uciszyć. - Przecież ona nigdzie nie wyjedzie! - Kul żelazo póki gorące. - Jeśli trzeba, zabierzcie jej paszport, załóżcie elektroniczną bransoletę, skażcie na areszt domowy. - Człowieku, ona ma zarzut popełnienia morderstwa - przypomniał mu Burkę. - A ja mam wyniki badań DNA, czyli cholernie mocny dowód. W tej sytuacji Wysoki Sąd nie może wypuścić jej za kaucją. Błąd. Nie należy używać tak kategorycznych sformułowań. Wprawdzie sędzia Sobel zwrócił się do Burke'a z typowym dla siebie olimpijskim spokojem, lecz dobór słów nie pozostawiał złudzeń, że nie lubi, gdy ktoś próbuje decydować, co mu wolno, a co nie' - Niech mi pan powie, panie prokuratorze, czy gdyby na oskarżonej ciążyły inne zarzuty, nadal byśmy się spierali, że będzie próbowała uciec? Burkę się zawahał. Dla Jaywalkera stało się jasne, że oponent stacza wewnętrzny bój. Mniej uczciwy prokurator bez mrugnięcia okiem powiedziałby „tak". Ale Burkę złapał się w sidła własnej uczciwości. - Uważam, że waga zarzutów ciążących na oskarżonej może sprowokować ją do ucieczki - odparł, sprytnie unikając jednoznacznej odpowiedzi na pytanie. - Rozumowanie jest cokolwiek pokrętne - zauważył sędzia Sobel. - Gdyby waga oskarżenia była jedynym kryterium, żaden oskarżony o poważne przestępstwo nie miałaby szans na zwolnienie za
kaucją, bo sędziowie by się na to po prostu nie godzili. A jednak tak się nie dzieje. Co więcej, czasem godzą się na to nawet w przypadku oskarżenia o morderstwo. Sam pamiętam, że kiedyś przychyliłem się do pańskiej prośby o zwolnienie klienta, prokuratorze Burkę. Pańskiego zresztą też, mecenasie Jaywalker. O ile pamiętam, żaden z oskarżonych nie uciekł. - Ale czy w tym przypadku mamy do czynienia z nadzwyczajnymi okolicznościami, panie sędzio? -W głosie Burke'a dało się słyszeć nerwowość. - Proszę się dobrze przyjrzeć oskarżonej, panie prokuratorze - polecił Sobel. -1 niech mi pan powie, że to nie są nadzwyczajne okoliczności. Burkę spojrzał na Samarę i nic nie powiedział. Jaywalker również milczał. Wiele lat temu posiadł umiejętność, która jest obca większości prawników. Umiejętność wycofania się, gdy jest się na wygranej pozycji. Wszelkie niezbędne procedury zajęły większą część tygodnia. Sędzia Berman musiała wydać nową decyzję w sprawie odblokowania środków pieniężnych. Ponadto trzeba było potwierdzić prawo własności Samary do kamienicy oraz dogadać się z bankiem, w którym miała konto. A banki, jak wiadomo, uwielbiają wdawać się w szczegóły, zanim wyduszą z siebie sto tysięcy dolarów. Do tego doszły jeszcze procedury związane z odebraniem paszportu oraz wydaniem i do pasowaniem środka dozoru bezpośredniego, który jeden z pracowników służby więziennej nazwał „bransoletką Marthy Stewart w rozmiarze XS". Kiedy wreszcie w piątkowe popołudnie Jaywalker wyszedł z budynku sądu wprost w listopadowy chłód, towarzyszyła mu Samara Tannenbaum. Media nie mogły przepuścić takiej okazji i stawiły się w pełnym rynsztunku - z kamerami ręcznymi i stacjonarnymi na pełnych obrotach i lasem futrzanych mikrofonów. Samara, która wyglądała nieco lepiej niż przed trzema dniami, uśmiechała się półgębkiem, lecz nie powiedziała ani słowa. Za to Jaywalker złamał swą zasadę ignorowania mediów i wydał zdumiewająco długie jak na niego oświadczenie:
- Pani Tannenbaum udaje się teraz do domu, żeby odpocząć i odzyskać siły. Życzymy państwu miłego weekendu. ROZDZIAŁ DWUNASTY DWADZIEŚCIA PIĘĆ BANIEK Jeśli chodzi o przygotowania do procesu, różnica między spotkaniami z klientem osadzonym w areszcie a przebywającym na wolności jest jak niebo a ziemia. Wreszcie kończy się konspiracyjne szeptanie przez kraty, metalową siatkę albo archaiczną słuchawkę, bo już możecie rozmawiać jak człowiek z człowiekiem, czyli normalnym tonem i, co równie ważne, twarzą w twarz. I nie musisz już skanować i wysyłać mailem dokumentów ani wtykać kserówek w specjalną szczelinę, bo w końcu możecie ramię w ramię pochylić się nad ważnymi papierami. I jeszcze możecie pójść razem do świadków obrony, co znaczy, że nie musisz już umawiać się z nimi w pojedynkę, niosąc w kieszeni wątpliwej jakości list polecający nagryzmolony na kawałku więziennego papieru toaletowego. Zresztą już sam fakt, że zdołałeś wyciągnąć klienta z pudła, pomaga ci zdobyć jego zaufanie w stopniu, o jakim długo mógłbyś tylko marzyć; no, chyba że doprowadzisz do umorzenia sprawy. Ale gdy ta dotyczy oskarżenia o morderstwo, a dowody utrudniające zwolnienie za kaucją są równie mocne jak pewność, że krew na nożu znalezionym w domu Samary może być tylko i wyłącznie krwią Barry'ego, masz prawo liczyć na gratyfikację. Nic zatem dziwnego, że Jaywalker żywił nadzieję graniczącą niemal z pewnością, że szybko zdyskontuje swój sukces i wreszcie usłyszy od Samary, co naprawdę wydarzyło się w mieszkaniu jej męża. Wprawdzie rygorystyczne warunki zwolnienia zmuszały ją do siedzenia w domu, lecz pozostawiały niewielki margines swobody. Mogła na przykład jeździć do sądu, do kancelarii adwokata oraz do kilku wybranych sklepów, o ile wcześniej powiadomiła o tym sędziego i uzyskała jego zgodę.
- Jeśli złamie pani choć jeden warunek, wyląduje pani z powrotem na Rikers Island - uprzedził ją lojalnie sędzia Sobel. - A gdyby przyszło pani do głowy usunąć czip lub przeciąć bransoletę, uaktywni się alarm i w ciągu półgodziny znajdzie się pani za kratkami. Mimo wyraźnych obostrzeń Samara i tak cieszyła się swobodą, o jakiej przez ostatni miesiąc mogła jedynie pomarzyć. Był jeszcze jeden powód, dla którego Jaywalker wierzył, że Samara wreszcie mu się wyspowiada. Przecież razem dopuścili się przestępstwa. Uknuli spisek, by stworzyć fałszywe przesłanki do zwolnienia za kaucją. Jaywalker swym starym zwyczajem nie złamał wprawdzie prawa, ale był tego bardzo bliski. Historia, którą opowiedział sędziemu, nie była całkiem wyssana z palca. Samara rzeczywiście padła ofiarą agresji ze strony współwięźniarek. Jaywalker niechętnie grał rasistowską kartą, ale w przypadku Samary jej biała skóra, uroda, niski wzrost i zła sława stworzyły kombinację, która podziałała na koleżanki z celi jak czerwona płachta na byka. Poniżały ją więc, opluwały, popychały i biły. Próba wykorzystania seksualnego faktycznie miała miejsce, tyle że szczęśliwie ograniczyła się do obłapiania na korytarzu. Poza tym Samara rzeczywiście skontaktowała się z komisją nadzoru. Tyle że zrobiła to, bo tak jej kazał Jaywalker, który dobrze wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Musiał przyznać, że spisała się na medal. Szybko doprowadziła się do tragicznego stanu, odmawiając sobie zarówno jedzenia, jak i snu. Codzienne wyjazdy do sądu sprawiły, że ominęła ją kąpiel pod prysznicem, która przysługiwała jej dwa razy w tygodniu. Wprawdzie nie zrezygnowała z używania dezodorantu, ale było to z jej strony jedyne ustępstwo, bo już włosy przestała myć, co od razu odbiło się na ich wyglądzie. Jaywalker nie miał pojęcia, jak załatwiła sobie podbite oko, rozcięte czoło i zabandażowaną rękę, ale niespecjalnie zleżało mu, by się tego dowiedzieć. Jednak błyskawiczne tempo, w jakim się wykurowała, pozwalało sądzić, że albo obrażenia nie są poważne, albo że zadała je sobie sama. Tak więc tkwili w tym po uszy - adwokat, który wkrótce miał stracić uprawnienia, i jego klientka, symulantka i morderczyni. On liczył na to, że słynna złodziejska solidarność występuje także między spiskowcami.
Po raz pierwszy próbował się o tym przekonać w czasie spotkania, do którego doszło w jego kancelarii pięć dni po wyjściu Samary na wolność. Ona półleżała na jego skóropodobnej sofie wyszperanej w komisie ze starociami, on zaś ulokował się po drugiej stronie pokoju, zajmując bezpieczne miejsce za biurkiem. To nie jej się wszakże obawiał, lecz siebie. Nie był pewny, czy może sobie zaufać. - Posłuchaj, Samaro - zaczął z powagą. - Słucham. - Chciałbym, żebyś mi o czymś opowiedziała. - Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... - Przestań! - zganił ją. - Rozumiem twoją radość z odzyskania wolności i sam ją podzielam. Jednak twoja sytuacja nadal jest poważna. Chcę, żebyś mi opowiedziała o tym, co się wydarzyło. - Czyli o czym? - O tym, czego nie wiem. Bo to, co oficjalnie wiadomo, wygląda następująco: tego wieczoru, kiedy Barry zginął, byłaś u niego. Kłóciliście się tak głośno, że było was słychać przez grube mury kamienicy. Po twoim wyjściu w mieszkaniu męża zrobiło się cicho. Następnego dnia znaleziono go martwego z głęboką raną od noża, który ktoś wbił mu prosto w serce. Policja odnalazła w twoim domu przedmioty poplamione jego krwią, między innymi właśnie nóż. Ty twierdzisz, że przez cały czas byłaś w domu sama. Podczas rozmowy z policją wyparłaś się, że byłaś u Barry'ego, a potem, że się kłóciliście. - Kiepsko to wygląda, nie? - Owszem. Nawet bardzo kiepsko. - Jaywalker uświadomił sobie, że mówi coraz ciszej i wolniej. Jego przepełniona troską przemowa brzmiała jak głos przeznaczenia. W ten symboliczny sposób próbował wyjść jej naprzeciw, otoczyć ramieniem i po ojcowsku przytulić do serca. Starannie
modulowany ton spełniał rolę gładzenia po plecach i delikatnego poklepywania dla dodania otuchy. Jaywalker posługiwał się nim jak narzędziem do wysyłania pozawerbalnego przekazu: „Zaufaj mi. Wiem, że ci ciężko, że dręczą cię wyrzuty sumienia, bo zataiłaś przede mną prawdę. Uwolnij się od tego ciężaru". Jednocześnie dawał do zrozumienia, że brak zaufania z jej strony odbierze jak zdradę oraz sygnał, że ona nie traktuje go jak sprzymierzeńca i przyjaciela, ale jak jeszcze jednego prawnika, z którym nie należy się spoufalać. Ponieważ nie miał pewności, czy Samara właściwie odczyta przemycane między wierszami komunikaty, zdecydował się postawić sprawę jasno. Zniżył więc jeszcze bardziej głos i patrząc jej prosto w oczy, wypowiedział zdanie, które prędzej czy później musiało paść: - Przede mną nie musisz niczego ukrywać. Możesz mi śmiało powiedzieć, jak było naprawdę. Samara usiadła prosto. A Jaywalker poczuł, jak jego ego rośnie. Już czekał na mea culpa. - Wiesz co? - zapytała. - Co? - Pierdol się. Właśnie to! - Kazała mu to zrobić jeszcze raz, chyba dla pewności, żeby dobrze usłyszał jej słowa. A potem wstała i chwyciła żakiet. - Mogę skorzystać z telefonu? - zapytała. - Muszę im zameldować, że wracam do domu. - Siadaj, Samaro. Zaskoczyła go stanowczość, z jaką to powiedział. Na niej jego ton też zrobił wrażenie. Wprawdzie nie usiadła, ale spojrzała na niego i raczyła się odezwać w sposób bardziej cywilizowany. - Gówno mnie obchodzi, że moja sytuacja wygląda kiepsko - syknęła. - A ty nie możesz wiedzieć, czy zabiłam Barry'ego. Już miał jej przyznać rację, ale okazało się, że ona jeszcze nie skończyła. - Boja go nie zabiłam. Więc spierdalaj i nie wmawiaj mi, że to zrobiłam. Nie masz do tego prawa. - Wybacz, ale ja nie tylko mam prawo, ale wręcz obowiązek. Na tym polega moja praca. Właśnie za to płacisz mi kupę kasy. Słuchaj, ja rozumiem, że temat nie jest przyjemny, ale fakty są, jakie są i nie ma się co na nie obrażać. Dowody przemawiające przeciwko tobie są naprawdę mocne. Chcesz czy nie,
w czasie procesu przysięgli i prokurator będą ci zadawali niewygodne pytania. Oczywiście zawsze możemy schować głowę w piasek i udawać, że nic się nie stało. Albo możemy wspólnie zastanowić się, co zobaczą przysięgli, gdy z bliska przyjrzą się dowodom. A poza tym, jeśli prawdą jest, że nie zabiłaś Barry'ego, czego ja rzeczywiście nie mogę wiedzieć, tym bardziej powinniśmy przeanalizować wszystkie wątki, bo tylko wtedy mamy szansę jakoś cię wybronić. Kazanie to pomogło. Przynajmniej na tyle, że z powrotem usiadła. Jednak zwycięstwo zwycięstwu nierówne. Choć rozmawiali jeszcze ponad godzinę, Samara ani razu nie zasugerowała, że jest skłonna się przyznać. Widocznie należała do osób, dla których kłamstwo jest nałogiem, z którym nie potrafią zerwać. Za oknem zapadał listopadowy zmierzch, Jaywalker uznał więc, że pora kończyć. Samara zawiadomiła odpowiednie służby, że wraca do domu, i to znacznie przed wyznaczoną przez sąd ósmą wieczorem. Jaywalker też już zamierzał zakończyć dzień, więc pojechali jedną taksówką prosto pod jej dom. - Wejdziesz na chwilę? - zapytała. - Nie, raczej nie. To chyba nie byłoby dobrze widziane... Wiesz, co mam na myśli? Uśmiechnęła się, rozbawiona jego skrępowaniem, po czym bez słowa odwróciła się i wysiadła. Jaywalker patrzył, jak otwiera drzwi i wchodzi do budynku. Dopiero wtedy podał taksówkarzowi swój adres. Ten zaś mruknął pod nosem coś, co brzmiało jak „tłopie". Jaywalker nic z tego nie zrozumiał, ale też specjalnie się nie zdziwił, bo facet wyglądał na Araba, więc i angielski pewnie miał nie najlepszy. Na wszelki wypadek powtórzył adres, tym razem głośniej i wyraźniej. Dwadzieścia ulic dalej doznał nagłego olśnienia. Taksówkarz powiedział do niego: „Ty jełopie". Ponieważ Samara uparcie się wszystkiego wypierała, musiał pogodzić się z myślą, że inaczej niż przed sześcioma laty, gdy była sądzona za jazdę po pijanemu, nie ma co liczyć, że w miarę szybko
przyzna się do winy. W tej sytuacji stało się jasne, że sprawa będzie się ciągnęła miesiącami. Co oznacza, że nadszedł czas, by przygotować pisemne wnioski, które w odpowiednim momencie złoży w sądzie. Dawno temu opracował sobie w komputerze odpowiednie szablony, które nazajutrz otworzył i przejrzał. I kolejny raz doszedł do wniosku, że podobnie jak cały styl jego pracy, także i one zdecydowanie różnią się od tych, które wychodzą spod pióra jego kolegów. Ci z reguły pisali długo i zawile, domagając się przeróżnych rzeczy, które w ogóle im nie przysługiwały, on zaś pisał krótko i na temat. Oni powoływali się w swych wnioskach na przykłady innych spraw, najczęściej nie mających żadnego związku z tą, którą się aktualnie zajmowali, obszernie cytując fragmenty protokołów. On dla odmiany ograniczał się do jednego, za to celnego przykładu. Oni posługiwali się kwiecistą i rozwlekłą prawniczą nowomową, on nadawał myślom formę krótkich i treściwych zdań. Swego czasu, przepełniony apostolskim zapałem, próbował propagować tę metodę pośród tych nielicznych, którzy byli skłonni słuchać, jednak udało mu się nawrócić raptem kliku. Doszedł więc do wniosku, że jego koledzy widzą jasną korelację pomiędzy długością wniosków a wysokością sum, których żądają za swoje usługi. A wszystko wedle prostej zasady: im więcej stron, tym więcej godzin pracy, a co za tym idzie, wyższy rachunek. Koniec końców efekt był taki, że koledzy po fachu mieli większe przychody, a ori lepsze wyniki. j Zgodnie z procedurą zaczął od wniosku o oddalenie aktu oskarżenia. Ponieważ jednak z góry wiedział, że zostanie odrzucony, nie poświęcił mu zbyt wiele uwagi. Podobnie zresztą jak wnioskowi o wgląd do materiałów dowodowych. Tom Burkę udostępnił mu ich znacznie więcej, niż obligowały go przepisy, i nic nie wskazywało, by kiedykolwiek miał utrudniać do nich dostęp. Jaywalker nieco zwolnił dopiero przy wniosku 0 wyłączenie ze sprawy określonych materiałów dowodowych, widział tu bowiem pewne pole manewru. Zarówno konstytucja Stanów Zjednoczonych, jak 1 konstytucja stanu Nowy Jork zabraniają między innymi przeprowadzania nieuzasadnionych rewizji oraz wymuszania zeznań, które mogą być wykorzystane przeciwko oskarżonym. W praktyce
pogwałcenie któregoś z wymienionych przepisów miało skutkować tym, że policjant, który na przykład przeszukał czyjś dom bez zezwolenia albo biciem wymusił zeznania, mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Zycie jednak pokazało, że takie przypadki zdarzają się równie często, jak lądowanie Marsjan. W związku z tym na początku lat pięćdziesiątych Sąd Najwyższy (tym razem ten prawdziwy, nie zaś ten zajmujący górne piętra gmachu przy 100 Centrę Street) doszedł do wniosku, że jeśli sędziowie chcą, by przepisy o odpowiedzialności policjantów nie pozostawały martwe, muszą je doprecyzować w taki sposób, by policji nie opłacało się ich łamać. I tak oto opracowano „regułę owoców zatrutego drzewa", czyli zakaz wykorzystywania w sprawie nielegalnie zdobytych dowodów. Przepis ten, zgodnie ze swą nazwą, pozwala sądowi pominąć wszelkie materiały, które zostały zdobyte z naruszeniem prawa. Po kilku przełomowych sprawach, takich jak „Mapp przeciw stanowi Ohio" (rewizja i zatrzymanie) oraz „Miranda przeciw stanowi Arizona" (zeznania) tak zwany sąd Warrena zaostrzył przepis o wyłączeniu dowodów, znacznie rozszerzając definicję pojęć „nieuzasadnione" i „przymusowe". Wnioski o zakaz wykorzystywania dowodów są wygodnym narzędziem, które pozwala obrońcom sterować przesłuchaniami świadków. Umożliwia im bowiem zadawanie pytań pod tezę, dzięki czemu czasem udaje im się dowieść, iż niektóre z dowodów przedstawionych przez oskarżenie nie mogą być wykorzystane. Jeśli w grę wchodzą dowody rzeczowe, adwokat wnoszący o ich wyłączenie ze sprawy musi udowodnić trzy rzeczy. Po pierwsze, że okazany przedmiot został zdobyty nielegalnie, czyli został zarekwirowany w trakcie nieuzasadnionej rewizji. Po drugie, że do nieuzasadnionej rewizji doszło w wyniku działań operacyjnych organów ścigania - federalnych, stanowych bądź lokalnych. Po trzecie, iż oskarżony ma podstawy do wnoszenia skargi na bezprawne działania, które naruszyły jego dobra osobiste oraz prawo do prywatności. Nóż, bluzka i ręcznik znalezione u Samary idealnie spełniały te wymogi. Policjanci dokonali
przeszukania w jej domu, lecz jeśli z pisemnego oświadczenia dołączonego do wniosku o pozwolenie na rewizję nie wynikało niezbicie, że prawdopodobieństwo popełnienia przez nią przestępstwa jest znaczne, zatrzymanie przedmiotów znalezionych w jej domu było bezprawne. Detektywi, którzy dokonali przeszukania, byli funkcjonariuszami komendy głównej nowojorskiej policji, czyli działali w ramach akcji lokalnych organów ścigania. Wreszcie Samara miała prawo skarżyć się na bezprawne działania, bo przecież przeszukano jej dom. Podobne wymogi dotyczą kwestionowania ważno-śckzeznań oraz przyznania się do winy przez oskarżonego. Różnica polega na tym, że w tym przypadku me sprawdza się, czy zeznania zostały zdobyte prawnie czy bezprawnie, lecz czy zostały złożone dobrowolnie. Tu pierwszym warunkiem jest ich rzeczywiste złożenie. Oskarżeni, którzy nie powiedzieli policjantom ani słowa, nie mogą bronić się, twierdząc, że nie poinformowano ich o prawnych skutkach współpracy z policją (tzw. prawo Mirandy). Po drugie, podobnie jak w przypadku rewizji, przesłuchanie musi być przeprowadzone przez funkcjonariusza organów ścigania w ramach działań operacyjnych. Mówiąc wprost, zeznania oskarżonego muszą stanowić odpowiedź na pytania celowo zadane przez policjanta. Co znaczy, że sąd nie może brać pod uwagę żadnych wypowiedzi spontanicznych ani tych, które padły w trakcie prywatnej rozmowy. Po trzecie, przesłuchanie musi odbyć się w warunkach ograniczenia wolności - czyli albo po aresztowaniu oskarżonego, albo w chwili, gdy już wiedział, że został zatrzymany, więc na przykład nie może się oddalić. I wreszcie musi dojść do jakichś zaniedbań ze strony przesłuchującego, który na przykład nie poinformuje przesłuchiwanego, że ten ma prawo zachować milczenie, albo nie usłyszy od niego, że ten świadomie i dobrowolnie zrzeka się tego prawa. Fałszywe zeznania Samary, która najpierw okłamała policjantów, twierdząc, że nie widziała się z mężem, a potem, że się z nim nie kłóciła, mogły zostać uznane za pośrednie przyznanie się do winy. Padły z jej ust w obecności detektywów, którzy bez wątpienia byli funkcjonariuszami organów
ścigania. Ci jednak ani nie poinformowali jej o przysługujących jej prawach, ani nie uzyskali od niej oświadczenia, że świadomie się tych praw zrzeka. Kiedy oznajmiła, że chce skontaktować się z adwokatem, wygłaszanie odpowiedniej formułki nie miało już sensu, gdyż przesłuchanie zostało praktycznie zakończone. Jaywalker zdawał sobie sprawę, że niełatwo będzie mu dowieść, iż do przesłuchania doszło w warunkach ograniczenia wolności. Detektywi najpierw bowiem przepytali Samarę, a dopiero potem ją aresztowali. Wiedział więc, że będzie musiał przekonać sąd i przysięgłych, iż wystarczyła sama wizyta policjantów oraz ich władcze zachowanie, by Samara poczuła, iż jej wolność została ograniczona, bo ani nie może wyjść, ani wyrzucić ich z domu. Zanosiło się więc na wyczerpującą bitwę. Ostatecznie wnioski zajęły dziesięć stron, o wiele więcej, niż zwykle przygotowywał. Był w związku z tym bardzo z siebie niezadowolony, ale pocieszał się, że w końcu sprawa dotyczy oskarżenia o morderstwo. Poza tym widywał adwokatów, którzy do sejmowej kancelarii przywozili swoje wnioski wózkami na zakupy. Po południu zadzwonił do niego Nicolo LeGrosso. - Jak życie? - zapytał, wymawiając słowa w sposób typowy dla nowojorskiej ulicy. - Ujdzie. Masz coś dla mnie? - zapytał Jaywalker w identyczny sposób. Przypomniał sobie, że żona często złościła się na niego o to, że nieświadomie przejmuje sposób mówienia swego rozmówcy, nieważne, czy był nim oskarżony, świadek, policjant czy inny delikwent, który dokonywał zbrodni na języku angielskim. - Mów jak prawnik! - Podnosiła wtedy głos. -Nikt cię nie będzie szanował, jeśli będziesz gadał tak jak oni. Próbował jej tłumaczyć, że bardziej niż na szacunku zależy mu na wygraniu sprawy. I choć od jej śmierci minęły lata, to ilekroć zrobił coś, z czego nie byłaby zadowolona, w uszach dźwięczał mu jej gniewny głos. Nic jednak nie mógł poradzić, że jest, jaki jest. Cztery lata pracy w organach ścigania
ukształtowały go w określony sposób. Podobnie kształtuje człowieka wojsko albo sportowa szatnia. Prawdę mówiąc, Jaywalker wcale nie chciał być inny, nawet gdyby mógł. Bardzo sobie cenił, że ludzie czują się przy nim swobodnie. W sumie od zdania: „On mówi jak my" niebyło daleko do stwierdzenia: „Swój z niego chłop". - Mam bilingi telefonów twojej lali - oznajmił Nicky. - To nie jest żadna moja lala. - Dobra, dobra. Widziałem ją na zdjęciach. Założę się, że najdalej za miesiąc wskoczysz jej do łóżka. Jaywalker chciał protestować, ale dał sobie spokój. Jeszcze nigdy nie wygrał słownej potyczki z Nickym. Poza tym nigdy nie zakładał się o coś, czego nie był w stu procentach pewny. - Znalazłeś coś w tych bilingach? - Nie tam. Twoja pani dzwoniła gdzieś parę razy, ale nie do mężusia. On do niej też nie dzwonił. - A co z jego wrogami? Miał jakichś? - Pytasz się? Od groma - rzucił Nicky. - Daj mi parę dni, a dowiem się, kto jest kto. - Dobra. Dzięki, stary. Wiadomość o wrogach Tannenbauma bardzo go ucieszyła. Może się bowiem okazać, że któryś z nich miał powód, by chcieć się go pozbyć. Nawet gdyby zabrakło stuprocentowego dowodu na to, że ktoś zakradł się do apartamentu po wyjściu Samary, przynajmniej pojawiłby się jakiś punkt zaczepienia. Bo póki co wszystkie dowody jednoznacznie wskazują na Samarę. Jeśli ma ją jakimś cudem wybronić, w sprawie musi nastąpić szybki przełom. I nastąpił. Tyle że wcale nie taki, na jaki liczył. Tom Burkę znów się z nim skontaktował i już w pierwszych słowach oznajmił, że jest mu winny nie dziesięć, ale dwadzieścia dolarów. - O czym ty mówisz? - zdziwił się Jaywalker, bo znowu zapomniał, że się założyli, w dodatku o
podwójną stawkę. - O motywie. Jaywalker ciężko opadł na krzesło, czując, jak mija mu ochota na lunch (prawdę mówiąc, nie było czego żałować, bo precle i butelka iced tea nie są żadnym rarytasem). - Tylko posłuchaj - mówił tymczasem Burkę, ledwie hamując radosne podniecenie. - Na miesiąc przed morderstwem, a dokładnie na trzydzieści trzy dni przed tym feralnym wieczorem, twoja klientka wykupiła mężowi ubezpieczenie na życie. Trochę się dziewczyna wykosztowala, bo musiała wpłacić dwadzieścia siedem tysięcy. Zgadnij, na ile opiewa polisa? - Bilion dolarów. - Na podobne pytania Jaywalker zawsze udzielał absurdalnych odpowiedzi. Dzięki temu, gdy padała niższa suma, mógł udawać, że nie robi to na nim wrażenia. - Blisko - odparł Burkę. - Dwadzieścia pięć milionów. - Jasna cholera - mruknął, daleki od obojętności. ROZDZIAŁ TRZYNASTY KAPITULACJA Gdy po zakończeniu sprawy Jaywalker analizował jej przebieg, nie miał cienia wątpliwości, że telefon od Toma był dla niego punktem zwrotnym. Właśnie wtedy, dowiedziawszy się o polisie, spisał Samarę na straty. Od dawien dawna uważał, że gdyby zdać się na ślepy los i na chybił trafił wyciągnąć z kapelusza dziesięć spraw karnych, znajdzie się pośród nich jedna, którą jest w stanie wygrać każdy, nawet najgorszy obrońca na świecie. Wystarczy, że najważniejszy świadek oskarżenia umrze albo gdzieś się ulotni, a policjantowi, który zatrzymał oskarżonego, zostanie postawiony zarzut przynależności do gangu złodziei samochodów, albo zajdą inne nieprzewidziane okoliczności. Jednym słowem wydarzy się coś, co sprawi, że akt oskarżenia kompletnie się posypie. Po drugiej stronie spektrum znajduje się feralna dziesiątka, czyli sprawa karna, której nie wygra
nawet najlepszy adwokat. Kto na nią trafi, musi polec, bo prokurator nie dość, że przedłoży sądowi przysłowiowy pistolet z dymiącą lufą, do jeszcze na poparcie dowodów pokaże taśmę, na której wyraźnie widać, jak oskarżony popełnia zarzucany mu czyn. Do tego dołączy pozytywne wyniki badań DNA, odciski palców oraz podpisane przez oskarżonego zeznania, w których przyznaje się do winy. Pomiędzy dwoma ekstremalnymi przypadkami typowemu obrońcy może trafić się osiem spraw z gatunku „na dwoje babka wróżyła". Z analizy danych statystycznych dostarczanych przez prokuratury od połowy lat sześćdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych wynika, że większości obrońców nie udaje się wygrać żadnej z: tych ośmiu spraw. Przeciętny adwokat jest w stanie wygrać zaledwie dwie, góra trzy. Jedynie wybitni fachowcy mogą poszczycić się tym, że wygrywają połowę, czyli cztery na osiem spraw. Jaywalker wygrał wszystkie. Był tego pewny, gdyż prowadził własny rejestr. Choć nie od początku swojej kariery. Zaczął dopiero po tym, jak wywalczył uniewinnienie w sprawie o podwójne morderstwo. Wtedy z ogromną satysfakcją uzmysłowił sobie, że jest to szósta z rzędu sprawa zakończona takim werdyktem. Od tej pory zaczął sobie wszystko notować. Nie na papierze - aż tak próżny nie był. Notował w pamięci, dokładnie tak samo jak w dzieciństwie, gdy w tajemnicy przed wszystkimi obliczał sobie procent udanych wybić piłki w Małej Lidze baseballu i porównywał swe wyniki z osiągnięciami najlepszych zawodowych graczy. Jako czynny zawodowo adwokat też robił takie zestawienia. Wynikało z nich, że podczas gdy jego koledzy wygrywają ledwie co trzecią sprawę, on może poszczycić się skutecznością rzędu dziewięć dziesięciu procent. Tak spektakularny sukces nie uszedł uwagi sędziów sądu dyscyplinarnego, choć bynajmniej nie przeszkodził im zawiesić go na trzy lata. I teraz nagle dowiaduje się, że zaledwie na miesiąc przed śmiercią męża Samara potajemnie postawiła dwadzieścia siedem tysięcy dolarów, przy szansach rzędu tysiąc do jednego, na to, że jej
mąż umrze przed koncern roku. Potajemnie, gdyż według Burke'a sama wykupiła polisę, płacąc za nią pieniędzmi ze swojego konta, czego dowodem było podpisane jej nazwiskiem polecenie dokonania przelewu. Barry prawdopodobnie o niczym nie wiedział. A przed końcem roku, bo wykupiła polisę na okres sześciu miesięcy, w umowie zaś nie uwzględniono standardowej w przypadku ubezpieczeń opcji przedłużenia umowy po upływie tego terminu. Bogatszy o nową wiedzę, Jaywalker podświadomie przeniósł sprawę Samary z kupki „na dwoje babka wróżyła" na kupkę „przegrana sprawa". Nie uczynił tego ze względu na samą polisę, choć krótki termin jej ważności oraz fakt, że nie miała zostać przedłużona, może niepokoić. Ostatecznie dobiła go świadomość, ze Samara zataiła przed nim tak ważną informację, podobnie jak wcześniej ukryła przed mężem, że ubezpieczyła go bez jego wiedzy i zgody. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - pytał ją rozgoryczony. - Człowieku, ile razy mam ci powtarzać, ze mc nie wiem o żadnej pieprzonej polisie? - denerwowała się i dalej szła w zaparte. W tej sytuacji Jaywalker poprosił Burke'a o udostępnienie kopii umowy. Chciał, by Samara dobrze się przyjrzała dokumentowi, na którym widnieje jej podpis oraz adres, data urodzenia, numer ubezpieczenia społecznego, a przede wszystkim adnotacja, iż w przypadku śmierci męża będzie jedyną beneficjentką wypłaconych przez ubezpieczyciela środków. - Kurde, rzeczywiście wygląda, jakbym sama to podpisała - przyznała zaskoczona. - Słuchaj, może trzeba powołać biegłego, no wiesz, takiego gościa, co się zna na charakterze pisma. - Grafologa - podpowiedział. - Spokojna głowa, Burkę już dawno to zrobił. Święto Dziękczynienia spędził u córki w New Jersey. - Marnie wyglądasz, tato - zauważyła.
- Właśnie miałem to samo powiedzieć. Wszystko dobrze? - zatroskał się zięć. - A może tak bardzo przeżywasz, że cię zwiesili? - zapytała domyślnie. - Nie. Do niedawna miałem sporo roboty przy sprawie o morderstwo - wyjaśnił. - Możliwe, że trochę przesadziłem. - Jaki zapadł wyrok? - zapytał zięć. - Jeszcze nie zapadł. Prawdę mówiąc, nawet się jeszcze nie zaczął proces. Córka i zięć nic nie powiedzieli, ale z ich spojrzeń wywnioskował, że jego słowa musiały dziwnie zabrzmieć. Sprawa jest w toku, a on mówi o tym tak, jakby dla niego była już zakończona. Minął listopad, przyszedł grudzień, a Jaywalker zajął się pozostałymi sprawami z listy. Obecnie zostało ich na niej siedem. Któregoś dnia wypożyczył samochód i pojechał odwiedzić swojego nastoletniego klienta w ośrodku dla narkomanów. Dzieciak tak się ucieszył na jego widok, że aż pojaśniały mu oczy. W następnej kolejności załatwił wizę sudańskiemu sprzedawcy torebek i tym samym uchronił go od pewnej deportacji. Podczas rozpraw trzymał za rękę pomocnika dozorcy, dzięki czemu ten ani razu nie narobił w spodnie. Im bliżej Bożego Narodzenia, tym wolniej obracały się tryby sądowej machiny w budynku przy 100 Centrę Street. Aż w końcu niemal stanęły. Sprawa Samary została odroczona do stycznia. Oczywiście wciąż pojawiały się nowe okoliczności, ale naprawdę trudno było nazwać je pomyślnymi. Jedyna różnica polegała na tym, że odkąd Jaywalker postawił na Samarze krzyżyk, nie przeżywał już tak bardzo każdej niepomyślnej wiadomości, nie okazywał niezadowolenia, gdy coś szło nie tak. Ta kobieta zamordowała męża, nie miał co do tego żadnych złudzeń. Niech więc sama pije piwo, którego nawarzyła. Zasłużyła sobie na to. Tom Burkę odpowiedział na jego wnioski, a sędzia Sobel orzekł, że nie dopatrzył się żadnych uchybień w sposobie przeprowadzenia rewizji. Zarządził też przesłuchanie, w czasie którego miała
zapaść decyzja, czy fałszywe zeznania Samary zostaną wykorzystane jako dowód obciążający. Dla Jaywalkera nie miało to już znaczenia. Kłamstwa Samary są niczym w porównaniu z pozostałymi dowodami przeciwko niej. Po pewnym czasie odezwał się do niego Nicky Legs. - Mam gotową listę wrogów Tannenbauma - oznajmił. Z ośmiu nazwisk, które miał na początku, zostały mu cztery. Okazało się, że dwie osoby mają mocne alibi, jedna jest sparaliżowana od pasa w dół, jeszcze inna zmarła parę miesięcy przed morderstwem. Wśród czterech, którzy zostali na czarnej liście, znalazł się były prawnik Tannenbauma, którego ten oskarżył o malwersację; księgowy, który posiadał olbrzymią wiedzę o jego finansach; sąsiad, prezes spółdzielni, któremu Tannenbaum zalał mieszkanie, więc domagał się od niego zapłacenia za szkody i pokrycie kosztów remontu; i wreszcie administrator budynku, który w sprawie zalania trzymał stronę prezesa i raz podobno nazwał Tannenbauma „nic niewartym żydowskim bogaczem". Parę dni później zadzwonił Tom Burkę. - Jest już ekspertyza grafologiczna - poinformował. Zdaniem biegłego, który porównał próbki pisma Samary z tym, którym wypełniono formularz wykupu polisy, oba charaktery pisma były identyczne, przy prawdopodobieństwie rzędu dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Czyli nieco mniejszym niż w przypadku porównywania DNA, ale wystarczająco dużym, by zadać kolejny mocny cios w tej nierównej walce. Z zakładu medycyny sądowej przyszedł e-mail, a w nim wyniki sekcji zwłok oraz badań serologicznych i toksykologicznych. Jaywalker szybko przebiegł wzrokiem przez mniej ważne informacje takie jak wzrost, waga, ubiór, stare blizny, ogólny stan zdrowia, przebyte choroby i treść żołądka denata - i od razu przeszedł do tego, co było dla niego najistotniejsze. Wyniki potwierdziły wstępną diagnozę, iż bezpośrednią przyczyną zgonu było przebicie lewej komory serca. Pojedynczy cios został zadany ostrzem długim na dwanaście i pół centymetra oraz
grubym na trzy milimetry, ząbkowanym po stronie tnącej i gładkim po przeciwnej. Przypadek został zakwalifikowany jako zabójstwo, zaś jako przyczynę śmierci podano „zatrzymanie akcji serca na skutek utraty dużej ilości krwi". Jednym słowem Barry Tannenbaum wykrwawił się na śmierć. W pobranych do analizy próbkach krwi oraz wycinkach z mózgu i wątroby wykryto niewielką ilość -dokładnie trzy dziesiąte promila - etanolu oraz niesprecyzowaną ilość seconalu, dość mocnego barbituranu. Z czego wniosek, że po południu albo wieczorem w dniu śmierci Barry wypił drinka, a w ciągu ostatniej doby życia brał środki nasenne. Choć nie można wykluczyć, że to Samara dosypała mu czegoś do zupy albo odpowiednio doprawiła ryż. Co by zresztą tłumaczyło, dlaczego ani na jego ciele, ani na miejscu zbrodni nie było widać śladów walki. Zgodnie ze swym zwyczajem Jaywalker poinformował Samarę o wszystkich nowych odkryciach prokuratury. Znał wielu obrońców, którzy nie wtajemniczają klientów w szczegóły sprawy, podobnie jak lekarze pacjentów w szczegóły leczenia. On sam zaś głęboko wierzył, że należy dzielić się informacjami i zawsze mówić prawdę, gdyż właśnie to stanowi fundament zaufania pomiędzy oskarżonym i obrońcą. Nawet jeśli ze strony tego pierwszego, jak w przypadku Samary, nie można liczyć na wzajemność. Opowiadając klientowi o postępach śledztwa i wszelkich nowych okolicznościach, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, Jaywalker wysyłał czytelny sygnał, że nie ma zamiaru ani cenzurować, ani podbarwiać informacji. Co więcej, czuł, że w wymiarze etycznym po prostu nie ma prawa odmawiać klientowi dostępu do informacji, które przecież bezpośrednio go dotyczą. Bo przecież jako obrońca prowadzi jego sprawę, a nie swoją własną. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego na bieżąco informował Samarę o rozwoju wypadków. Wszystkie nowe wiadomości, okoliczności i fakty były dla niej z gruntu niekorzystne, więc liczył, że pod ich naporem w końcu się załamie i przyzna do winy. No i się przeliczy!.
Ilekroć przedstawiał jej nowy obciążający dowód, który dotarł do niego za pośrednictwem Toma Burkę'a albo Nicky'ego LeGrossy, ona uparcie odpierała zarzuty, twierdząc, że o niczym takim nie wie albo nie przypomina sobie, by miało to kiedykolwiek miejsce. Doszło wręcz do tego, że Jaywalker, sam niezwykle uparty, zaczął podziwiać ją za tę niezłomność, bolejąc jednocześnie nad jej skłonnością do autodestrukcji. Ulegając prośbom córki, spędził święta w New Jersey. Ale tuż przed sylwestrem gorąco podziękował za gościnę i tłumacząc się złym samopoczuciem związanym z przeziębieniem, wrócił do domu. Nowy rok przywitał na kanapie, drzemiąc przed telewizorem ze szklanką swojego ulubionego likieru na stoliku obok. ROZDZIAŁ CZTERNASTY RANDKI W SĄDZIE Sprawy karne z zarzutem morderstwa przechodzą przez system sądowy wyjątkowo powoli, by nie powiedzieć, wręcz ślamazarnie. Być może wynika to ze złożoności materiału dowodowego, wagi zarzutów ciążących na oskarżonym oraz prostego faktu, że główny pokrzywdzony jest nieobecny, więc nie może naciskać na prokuraturę, by wzięła się do roboty. Nawet kodeks postępowania sądowego traktuje morderstwo inaczej niż pozostałe przestępstwa. Takie sprawy przedawniają się wolniej, a w stanie Nowy Jork istnieją rygorystyczne przepisy, które precyzują, ile czasu musi upłynąć między popełnieniem zbrodni a rozpoczęciem właściwego procesu. O ile w przypadku typowej sprawy z zarzutem morderstwa postępowanie przedprocesowe ciągnie się miesiącami, to już gdy oskarżonemu dopisze szczęście i uda mu się wyjść z więzienia za kaucją, tempo spada niemal do zera. Jego akta wędrują na sam koniec kolejki, między drobne występki, pospolite przestępstwa, a także zbrodnie, których domniemani sprawcy nadal siedzą w areszcie. Inna sprawa, że oskarżonym przebywającym na wolności z oczywistych względów nie zależy, by proces rozpoczął się szybko. Dla
nich im później, tym lepiej. U schyłku zimy Jaywalker pojął, że postępująca w żółwim tempie sprawa Samary wcale nie jest dla niego takim błogosławieństwem, za jakie ją początkowo uważał. We wrześniu ubiegłego roku z premedytacją umieszczał ją na swojej liście, bo już wtedy przeczuwał, że będzie się niemiłosiernie wlokła, dzięki czemu on zyska na czasie. (Dobra, rozbuchany testosteron czterdziestokilkulatka też nie był tu bez znaczenia.) Dwukrotnie przekonał się, że przeczucie go nie myliło: po raz pierwszy, gdy Samara zaczęła głupio obstawać przy swej niewinności, i drugi raz, gdy zdołał wyciągnąć ją za kaucją. Połączenie trzech elementów - morderstwa, uporu i kaucji - dawało gwarancję, że ta sprawa przeżyje wszystkie dziewięć pozostałych. Jaywalker podśmiewał się, że dzięki niej załatwi sobie „zawieszenie zawieszenia". Łagodnie przejdzie do strefy cienia. To miał być jego łabędzi śpiew. I tu właśnie był pies pogrzebany. Teraz już niestety wiedział, że cokolwiek zrobi, i tak jest bez szans. W tym przypadku nawet najlepszy obrońca musiał wrócić na tarczy. Sprawa Samary okazała się feralną dziesiątką z samego końca spektrum. Był więc z góry skazany na porażkę. Miał odejść pokonany. Czy możliwe, by aż tak bardzo się tym przejął? On, który utrzymywał, że jest człowiekiem pozbawionym ego? I którego do tego stopnia nie obchodzi, jak jest postrzegany, że zdarzało mu się przyjść do sądu w spodniach i marynarce nie od kompletu, a ten sam krawat nosił czasem dwa tygodnie z rzędu? On, który uważał próżność za jeden z najcięższych grzechów? I który w ciągu miesiąca z premedytacją łamał więcej przepisów, zasad i norm niż większość ludzi przez całe życie? I tu niespodzianka. Otóż się przejął. Wcale nie dlatego, że kochał wygrywać. Owszem, zwycięstwo dawało mu satysfakcję, tyle że nie ona była najważniejsza. Dla Jaywalkera istota wygranej sprowadzała się do tego, iż w sposób jednoznaczny wyznaczała finał sprawy. I właśnie dla tego finału warto było włożyć tyle ciężkiej pracy w przygotowanie się do rozpraw. Warto było, dopóki trwał proces, zaniedbać wszystko inne: sen,
posiłki, zdrowie, kontakty z ludźmi. Myśl o doprowadzeniu sprawy do końca motywowała go i pochłaniała bez reszty. Właśnie dzięki temu stał się jednym z najlepszych specjalistów w branży. I chyba najbardziej wypalonym. Jak wyobrażał sobie finał? Z całą pewnością nie jako porażkę. Gdybyś kiedyś został oskarżony o morderstwo, nieważne słusznie czy niesłusznie, lub gdyby nie daj Boże spotkało to kogoś z twych bliskich, i gdybyś w związku z tym musiał szukać adwokata, wyświadcz sobie przysługę. Nie wybieraj tego, który cieszy się najlepszą reputacją, ma najbardziej imponującą listę klientów, największe biuro, najbardziej elegancki garnitur czy największy dar wymowy. Wybierz tego, który nienawidzi przegrywać. Wybierz Jaywalkera. O tak, jego już sama myśl o porażce wpędzała w depresję, choć do finału sprawy było jeszcze bardzo daleko. W głębi serca potrafił wybaczyć Samarze, iż zabiła męża. I że ukryła we własnym domu narzędzie zbrodni, razem z pokrwawioną bluzką i ręcznikiem. Potrafił jej wybaczyć, że próbowała okłamać policjantów. I że dała Tomowi Burkę'owi motyw, który stał się przysłowiową kropką nad „i". Jednego wszakże jej wybaczyć nie mógł. Tego mianowicie, że przez swój głupi upór doprowadziła do procesu, którego nie da się wygrać. I że lecąc jak ćma do świecy, pociągnęła go za sobą w płomienie. Z tygodnia na tydzień robiło się cieplej. Zima odpuszczała. Dni stały się dłuższe, popołudnia bardziej słoneczne. Jaywalker najpierw odwiesił do szafy swój znoszony płaszcz, po nim wymięty prochowiec, by w końcu pozbyć się wełnianej kamizelki, którą wkładał pod marynarkę. Jedną po drugiej kończył też sprawy z listy, aż wreszcie wykreślił z niej dziewiątą. W czerwcu została mu już tylko sprawa Samary Tannenbaum. Przez minione pół roku on i jego klientka stopniowo się od siebie oddalali, aż stali się sobie niemal obcy. Wprawdzie regularnie kontaktowali się przez telefon, ale widywali się tylko w czasie rozpraw, czyli nie częściej niż raz w miesiącu. W czasie tych sądowych spotkań witali się ze sobą tak ciepło, jak czynią to kuzyni podczas rodzinnej uroczystości. Jaywalker za każdym razem na nowo zachwycał
się jej urodą, a potem myślał o niej za dnia i śnił w nocy. Jednak po kilku dniach jej obraz zaczynał blednąc, aż wreszcie zupełnie znikał z jego pamięci. I ze snów. Zapominał jej twarz, by z zaskoczeniem znowu się nią zachwycić podczas kolejnej randki w sądzie. Randki w sądzie. Tak nazywał w myślach swoje z nią spotkania. Kiedy jedno spostrzegało drugie w holu, podchodzili do siebie, by się uściskać na przywitanie i zadać sakramentalne pytanie, co słychać. Tu zgodnie odpowiadali: „Nic nowego". Jaywalker nie miał o czym opowiadać, bo praktycznie nie miał życia prywatnego. Co do Samary, to zapewne by je miała, gdyby nie bransoletka na kostce, godzina policyjna oraz inne restrykcje nałożone na nią przez sąd. Przywitawszy się, siadali razem na ławce w holu. Jaywalker powinien od razu zgłosić przyjście urzędnikowi sądowemu, lecz czasem celowo się z tym ociągał, byle tylko pobyć z nią trochę dłużej. Lubił, gdy stykały się ich ramiona, lubił wąchać zapach jej perfum i wsłuchiwać się w rytm oddechu. W końcu jednak przychodził moment, gdy wołano ich do sali rozpraw. Wchodzili wtedy razem i ramię w ramię kroczyli do ławy przeznaczonej dla obrony. Potem stali przez minutę lub dwie, rzadko dłużej, i odpowiadali na pytania sędziego. Ten zaś, gdy już został poinformowany o najnowszych postępach sprawy, zerkał do kalendarza i wyznaczał kolejny termin. Sądowej randki. W połowie lipca Jaywalker był już pewny, że proces nie rozpocznie się wcześniej niż jesienią. Sędziowie, podobnie jak wszelkiej maści terapeuci, najchętniej biorą urlopy w sierpniu. Zresztą nie tylko oni, również prokuratorzy, obrońcy, sekretarze, pracownicy sądu, protokolanci, a nawet przysięgli. Oczywiście mimo wakacji nadal odbywają się rozprawy, jednak z reguły dotyczą one oskarżonych, którzy od dawna siedzą w areszcie. Ci zaś, którzy wyszli za kaucją, właściwie nie mają szans stanąć w czerwcu lub lipcu przed obliczem wymiaru sprawiedliwości. Samara musiała więc podzielić ich los. Kolejny raz miała stawić się przed sądem dopiero po
przypadającym szóstego września Święcie Pracy. Co prawda tym razem sędzia Sobel wspomniał o „przesłuchaniu i procesie", ale Jaywalker doskonale wiedział, że taki zwrot nic nie znaczy. Może tylko tyle, że czynności przedprocesowe dobiegają końca. Ponieważ w kolejce jak zwykle czekało sporo innych spraw, Jaywalker się nie łudził, że sprawa trafi na wokandę we wrześniu. Szczerze mówiąc, wątpił, by nastąpiło to w październiku bądź listopadzie. A potem już będzie grudzień, a wraz z nim przyjdzie7przedświąteczny zastój. I do stycznia znów nic się nie wydarzy. Mając w agendzie jedną sprawę, dawny Jaywalker skupiłby całą energię na solidnych przygotowaniach. Jeśli z reguły wygrywał procesy, to właśnie dlatego, że zjawiał się w sądzie lepiej przygotowany niż oskarżenie. O niebo lepiej. W ramach przygotowań wielokrotnie odwiedzał miejsca zbrodni, do upadłego przepytywał świadków, robił stosy notatek i starannie segregował materiał dowodowy, nadając mu odpowiednie tytuły, podtytuły i podpodtytuły. Dzięki temu w mgnieniu oka potrafił odnaleźć każdy, nawet najmniej istotny dokument. Tymczasem lato mijało, nadchodziła jesień, a on nie robił nic. Spał do południa, a potem spacerował nad rzeką albo opalał się na ławeczce w parku. Wieczory spędzał przed telewizorem, oglądając jednym okiem mecz Jankesów albo jakiś stary film, i popijając likier. Z nastaniem zimy jego plan dnia zmienił się o tyle, że spał jeszcze dłużej, spacerował szybszym krokiem, a wieczorami na zmianę oglądał baseball, futbol i koszykówkę. Jednak to, że musi przegrać ostatni proces w swej karierze, wcale nie oznaczało, że musi zmarnować cały rok. Czy długo tkwiłby w tym nietypowym dla siebie letargu, lekceważąc obowiązki? Czy poszedłby na pierwszą rozprawę nie tylko nie przygotowany lepiej, ale wręcz gorzej niż oskarżyciel? A może zdążyłby w porę wyrwać się z odrętwienia i znów tyrałby jak wół, ślęcząc do nocy nad aktami? Czy w końcu włożyłby w tę z góry przegraną sprawę tyle sił i energii, ile wykrzesałby z siebie, pracując nad najważniejszą sprawą w swej karierze? Odpowiedź brzmi: nie wiadomo. A to dlatego, że nim zdołał ocknąć się sam, oczywiście zakładając, że w ogóle chciałby to zrobić, obudził go telefon.
Rozdzwonił się w czwartkowy wieczór, jakoś w połowie grudnia. Jaywalker odebrał go po szóstym, może siódmym dzwonku. Nie miał pojęcia, po którym, bo przecież spał. - Jaywalker - mruknął do słuchawki, zaspany i wciąż zamroczony likierem. Jakimś cudem udało mu się wymacać pilota i przyciszyć telewizor. Podświadomie zarejestrował, że właśnie leci powtórka serialu M.A.S.H. Na ekranie Hawkeye i Radar zmawiali się, by wykręcić kolejny numer Frankowi Burnsowi. - Obudziłeś się już? - zapytał go dziwnie znajomy kobiecy głos. W pierwszej chwili pomyślał, że to żona. Zaraz jednak przypomniał sobie, że przecież ona nie żyje. Od dwunastu lat. - Prawie... - wymamrotał. - Kto mówi? - Sam. - Która godzina? - Jedenasta. Dokładnie pięć po. - Jezu. - Jaywalker? - Tak? Musisz do mnie przyjechać. Teraz? Teraz. Dlaczego? Bo coś znalazłam. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY SZAFKA NA PRZYPRAWY
Samara czekała na niego przed domem. Ledwie wysiadł z taksówki, wciągnęła go do środka, wzięła od niego wyleniały płaszcz, który nosił od zarania dziejów, i zupełnie niepotrzebnie powiesiła go do szafy. Jaywalker najchętniej rzuciłby go na krzesło, a najlepiej w ogóle nie zdejmował, bo po drodze okropnie przemarzł. Zaraz, zaraz, która to jest godzina? - Zimno ci - zauważyła i zostawiwszy go samego, wróciła po chwili z wełnianym kocem. Po czym, nie pytając o pozwolenie, usadziła go w fotelu i starannie okryła. Jeśli tylko chciała, potrafiła wcielić się w rolę siostry Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem". Już miał podzielić się z nią tym skojarzeniem i powiedzieć, że nie musi tak się o niego troszczyć, bo nic mu nie jest, lecz nagle wzruszenie ścisnęło go za gardło. Niespodziewanie przypomniał sobie, jak kiedyś późną jesienią wybrali się z żoną w kanadyjskie góry. Cały dzień włóczyli się po szlakach, a kiedy wreszcie dotarli do chaty, którą wynajęli, byli tak przemarznięci, że oboje dygotali jak w febrze. Czym prędzej zrzucili więc ubrania, owinęli się w koce i przez cały wieczór chichotali i rozgrzewali się pieszczotami. - Daj spokój, nic mi nie jest - wydusił z siebie w końcu. Miał nadzieję, że dźwięk własnego głosu pomoże mu oderwać się od wspomnień. - Akurat. Przecież widzę, że cię telepie. Posiedź chwilę pod tym kocem. Nie chcę cię mieć na sumieniu, jak dostaniesz zapalenia płuc i się przekręcisz. Nie protestował. Nurtowało go jednak pytanie, dlaczego Samara mówi do niego w taki sposób. Wcale nie chodziło o to, że rozstawia go po kątach; to akurat mu nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, w pewnym sensie było nawet krzepiące. Niepokoiło go coś innego. Czy nie powinna była powiedzieć: „jeśli dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz" zamiast mówić:, jak"? Wolał jednak nie dzielić się z nią tą myślą. - Lepiej mi powiedz, co znalazłaś. - Chodź i sam zobacz. Nie zdejmując z siebie koca, poszedł za nią na górę do nieskazitelnie czystej kuchni. Przeszło mu przez myśl, że albo Samara jest niezwykle porządną panią domu, albo wzorem swego zmarłego małżonka nigdy nie gotuje. Gdyby miał obstawić odpowiedź, nie wahałby się, którą wybrać.
Tymczasem Samara otworzyła wąską szafkę pełną słoiczków z ziołami i przyprawami, tylko i wyłącznie organicznymi, czyli drogimi jak diabli. - Spójrz. Zobaczył bazylię, oregano, zieloną pietruszkę, estragon, kminek i co tylko kto chce i nie chce. - Na co mam patrzeć? - spytał zdezorientowany. Nie chciało mu się wierzyć, że ściągnęła go w środku nocy, bo nagle odkryła, że ma w kuchni przyprawy. - Z tyłu, na samym końcu. Popatrzył w głąb szafki. I wtedy dostrzegł pomiędzy słoiczkami charakterystyczny pomarańczowy plastikowy pojemnik z białą przykrywką, w jakim są sprzedawane leki na receptę. Wziął go delikatnie w palce, uważając, by trzymać za rowkowane brzegi przykrywki i nie dotykać gładkich ścianek. Z etykiety wyczytał, że lek został przepisany dla Samary przez doktora Samuela Musgrove'a w sierpniu ubiegłego roku. Czyli niecały miesiąc przed śmiercią Barry'ego. Wewnątrz powinno się znajdować dwadzieścia pięć tabletek seconalu. Uniósł pojemnik do góry i obejrzał go pod światło. Dostrzegł trzy albo cztery całe tabletki; kilka musiało zostać rozkruszonych, bo na dnie leżało sporo proszku. Natychmiast zrozumiał, że trzyma w dłoni kolejny obciążający dowód. Dowód równie mocny jak polisa na dwadzieścia pięć milionów, i w dodatku pochodzący z tego samego okresu. Najbardziej zdumiewające było jednak to, że o ubezpieczeniu na życie Samara całkiem zapomniała. A tabletki, jakimś cudem przeoczone przez policję w czasie przeszukania, sama odnalazła i podsunęła mu pod nos. - Powiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Nic nie wiem. - Swoim zwyczajem wzruszyła ramionami. - Pierwszy raz widzę to na oczy. Nie mam pojęcia, dla kogo to miało być ani skąd się tu wzięło. Cała ona. - To dlaczego tak ci się spieszyło, żeby mi to pokazać? - Szukałam polewy czekoladowej, bo zachciało mi się lodów. I wtedy to znalazłam. Jak zobaczyłam nazwę seconal, to mi się przypomniało, jak mówiłeś, że znaleźli coś takiego we krwi Barry'ego.
- Brałaś pojemnik do ręki, zanim do mnie zadzwoniłaś? Skinęła głową. To tyle, jeśli chodzi o ostrożne obchodzenie się z dowodem. Samara zostawiła na pojemniku odciski palców, które i tak da się zdjąć, nawet gdyby była na tyle sprytna, by je czymś wytrzeć. Zastanawiał się, czy kodeks postępowania nakłada na niego obowiązek przekazania dowodu Tomowi Burke'owi albo sądowi. Wiedział tylko, że jako oficjalnemu przedstawicielowi wymiaru sprawiedliwości nie wolno mu zniszczyć ani wyrzucić żadnego dowodu; gdyby to zrobił, złamałby prawo oraz dopuścił się manipulacji. Lecz z drugiej strony, czy naprawdę powinien ujawnić odkrycie, którym tylko pogrążyłby swoją klientkę jeszcze bardziej? Uznał, że nie. Nawet jeśli przepisy kodeksu tego od niego wymagały, nie zamierzał ich przestrzegać. - Posłuchaj - zwrócił się do Samary - proponuję, żebyśmy zapomnieli o całej sprawie. Niech to będzie nasza słodka tajemnica. - To znaczy, że nie zamierzasz nic z tym zrobić? - Z czym? - Z seconalem. - Z seconalem? Naprawdę nie wiem, o czym mówisz - stwierdził i podszedł do kosza na śmieci. Nawet tak prozaiczna rzecz musiała być u niej wyszukana. Kosz lśnił chromem, a otwierał się, gdy nacisnęło się stopą specjalny przycisk. Stuknął więc w niego butem, a potem jeszcze raz, licząc, że Samara właściwie odczyta jego intencje. On dowodu wyrzucić me mógł, ale ona tak. Przecież nie reprezentowała wymiaru sprawiedliwości. - Ty naprawdę nic nie rozumiesz? - powiedziała na poły ze złością, na poły z niedowierzaniem. - Przecież ktoś mnie wrabia w morderstwo. Tyle jeśli chodzi o wyczucie intencji. - Jasne - odparł. - Na miesiąc przed śmiercią Barry'ego ktoś załatwia sobie receptę na twoje nazwisko. Później zabiera połowę pigułek i wrzuca mu do kawy, a potem go morduje. Następnie zadaje sobie trud, nie mówiąc już o ryzyku, żeby włamać się do twojego domu i ukryć lekarstwo między
przyprawami. A wreszcie dziś wykorzystuje swoje telekinetyczne talenty i powoduje, że zostawiasz na pojemniku swoje odciski palców. Coś ci powiem, Samaro. - Co takiego. - To, że wracam do domu. - Nie możesz. - Niby dlaczego? - Masz na sobie mój koc. - Nie szkodzi. Dopiero po piętnastu minutach udało mu się złapać taksówkę. Co prawda paru taksówkarzy miało zamiar się zatrzymać, ale jak tylko podjechali bliżej, od razu dodawali gazu. Okazuje się, że wmieście, gdzie trudno czymkolwiek zaskoczyć, wystarczy wyjść w kocu na ulicę i od razu biorą cię za biedaka albo groźnego świra. Kiedy wreszcie dotarł do domu, był przemarznięty do szpiku kości. Podkręcił więc ogrzewanie i nalał sobie likieru. Sącząc go, zaczął myśleć o Samarze i doszedł do mało budującego wniosku, że ma do czynienia z kompletną idiotką. Piękną jak marzenie, ale niestety idiotką. Bo czym innym jak nie kompletną głupotą wytłumaczyć fakt, że wezwała go do siebie w środku grudniowej nocy tylko po to, by mu pokazać kolejny miażdżący dowód własnej winy? Skąd w niej ten niewytłumaczalny pęd do samozagłady? Czyżby podświadomie karała siebie za coś? A może, dręczona wyrzutami sumienia, robi wszystko, by resztę życia spędzić w więzieniu? Aż tak jej się spodobało za kratkami, że koniecznie chce tam wrócić? Bzdura. Przecież nienawidziła więzienia. Błagała go, by ją stamtąd wyciągnął i gotowa była zapłacić za to własnym ciałem. A kiedy jej podpowiedział, co ma zrobić, by odzyskać wolność, spisała się na medal -bez wahania powyrywała sobie włosy i podbiła oko. Więc dlaczego, zamiast ratować skórę, zaczęła zachowywać się jak prokurator i gromadzić dowody przeciw sobie samej? Po co pokazała mu
seconal, skoro mogła po prostu wyrzucić pojemnik do śmieci i o wszystkim zapomnieć? Nie potrafił znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Wypił do końca likier, po czym zdjął buty, zgasił światło i wyciągnął się na sofie. Elektroniczny zegarek z nieużywanym od miesięcy budzikiem rozpraszał mrok delikatną zieloną poświatą, pokazując drugą dwadzieścia. Jaywalker czuł się wykończony. Przypomniał sobie, jak w dzieciństwie, gdy długo nie mógł usnąć, matka tłumaczyła mu, że dzieje się tak, bo jest zbyt zmęczony. Nie rozumiał wtedy, o co jej chodzi. Po latach, gdy już wiedział, co miała na myśli, opowiedział o tym swojej żonie. Z czasem stało się to ich intymnym żartem. Kiedy kładli się do łóżka, a on miał ochotę na seks, mówił jej, że jest zbyt zmęczony, by zasnąć. Wtedy zaczynała się śmiać i odwracała w jego stronę. I zaczynali się kochać. Gdzie jesteś, gdy tak bardzo cię potrzebuję, zapytał żonę z goryczą. Coś go dręczyło, nie dawało spokoju. Coś nieokreślonego. Próbował przypomnieć sobie żonę z dobrych czasów, lecz ciągle widział ją na szpitalnym łóżku, słabą i gasnącą w oczach. Cofał się więc we wspomnieniach o kilkanaście lat, ale to nie pomagało. I tak ciągle widział Samarę. - Dlaczego? Drgnął, usłyszawszy w ciemności własny głos. Nagle stało się z nim coś zdumiewającego; miał złudzenie, że pokój wypełnił się wodą, a on dryfuje bezwładnie po czarnej, nieprzeniknionej toni. Dlaczego Samara zrobiła to, co zrobiła? Co nią kieruje? Przecież musi istnieć jakaś odpowiedź. Co z tego, skoro nawet jeśli istnieje, jest ukryta tak głęboko, że on nie potrafi wpaść na choćby najmniejszy trop, który by go do niej doprowadził. Zupełnie jakby znajdowała się pod tą czarną wodą, gdzieś na samym dnie albo nawet pod dnem oceanu. Tonął, wir wciągał go coraz głębiej w czarną otchłań. Tym razem nie był nagi jak w większości swych dręczących snów. Okrywał go koc, który tak bardzo nasiąkł wodą, że obciążał go niczym kamień. Woda sięgała mu do ramion, potem do szyi, w końcu zaczęła zalewać twarz. Słyszał groźne bulgotanie, z bezkresnej głębi podnosiły się bąble powietrza. Otaczały go i dostawały się pod koc,
wydymając go jak balon. Było ich tak dużo, że w końcu zaczęły wynosić go z powrotem na powierzchnię. Krztusząc się i kaszląc, z całych sił tłuki rękami. Walczył długo, ale wreszcie zdołał się wynurzyć i zaczerpnął powietrza. Siedział w ciemnym pokoju, krztusząc się i kaszląc. Przydarzało mu się to niemal za każdym razem, gdy zasnął na plecach zamiast na boku. Zbierająca się na tylnej ścianie gardła ślina wpadała mu wtedy do tchawicy. Na zegarku było dwadzieścia po czwartej. Musiał się zdrzemnąć. I miał dziwny sen. Śniła mu się woda i jakieś złowrogie bulgotanie płynące z głębin oceanu. Samara kompletnie zbiła go z tropu tym seconalem. Przecież musi wiedzieć, że sama potwierdza swój związek ze śmiercią męża. Skąd tak irracjonalne postępowanie? Z jednej strony nie znosi więzienia, z drugiej zaś budzi Jaywalkera w środku nocy, by pokazać mu coś, przez co znów może trafić za kraty. Jak by na to nie patrzeć, w jej postępowaniu nie ma odrobiny sensu. Chyba że... Chyba że naprawdę jest niewinna. Chyba że ktoś naprawdę próbuje ją wrobić. ROZDZIAŁ SZESNASTY PEWNA DATA Nastał ranek, lecz wraz z nim nie przyszło olśnienie. Od poprzedniej nocy nic się nie zmieniło. Jaywalker nadal nie potrafił doszukać się w działaniu Samary bodaj odrobiny logiki czy sensu. Zastanawiało go, dlaczego policjanci znaleźli ukryty w łazience nóż, bluzkę i ręcznik, a przeoczyli lek w szafce na przyprawy. Cóż, musiał uczciwie przyznać, że sam też go nie zauważył; dopiero Samara powiedziała mu, gdzie szukać. Oczywiście zawsze mógł znaleźć dla siebie jakieś wytłumaczenie, i to niejedno. Był zmęczony, przemarznięty. Poza tym dawno już wyszedł z wprawy, jeśli chodzi o przeszukania. W czasach, gdy był agentem wydziału do zwalczania narkotyków, na pewno by niczego nie przeoczył.
Poza lodówką i zamrażalnikiem, kuchenne szafki były pierwszym obiektem jego zainteresowania. Dilerzy zawsze chowali w nich towar, upychając marihuanę w słoiczkach po oregano albo sypiąc heroinę czy kokainę do pojemników z napisem „mąka". Ale nigdy do cukiernicy, gdyż skutkowało to bardzo kosztownymi i nierzadko śmiertelnymi pomyłkami. Policjanci, którzy przeszukiwali dom Samary, też mieli coś na swoje usprawiedliwienie. Przede wszystkim nie szukali narkotyków. A o tym, że w organizmie Barry'ego wykryto ślady seconalu, wiadomo było dopiero kilka tygodni później. Poza tym detektywów interesowało przede wszystkim narzędzie zbrodni, a przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chował noża między przyprawami. Znacznie lepszym miejscem jest na przykład spłuczka w toalecie na piętrze. Kryjówka sprytna, jednak nie na tyle, by zmylić policjantów. Do tego momentu wszystko dawało się logicznie wytłumaczyć. Gorzej, gdy przyszło przeanalizować zachowanie Samary. Jaywalker nadal nie pojmował, dlaczego tak ochoczo poinformowała go o swoim odkryciu i skąd w niej przekonanie, że ktoś ją wrabia. On w każdym razie nie kupował tej ryzykownej hipotezy. Choć musiał przyznać, że nowy zwrot akcji dał mu do myślenia. Do wczoraj kładł krzyżyk na tej sprawie, wypierał ją ze świadomości, udawał, że jej po prostu nie ma. Dlaczego? Bo tak mu nakazywało własne ego. Bardzo cierpiało, gdy zrozumiał, że musi przegrać swój ostatni proces. Powinien się tego wstydzić. Bez względu na ogrom winy Samara Tannenbaum zasługuje, by jako obrońca dał z siebie wszystko. Czyż nie taką filozofię wyznawał przez całe życie? I czy nie tak odpowiadał, gdy go pytali, jak może bronić w sądzie przestępców, jeśli wie, że są winni? Z uporem powtarzał, że walkę o nich uważa za swój obowiązek. I dlatego będzie im służył swą wiedzą tak samo jak tym klientom, którzy są niewinni. Między innymi dzięki takiej postawie bardzo różnił się od chałturników, którzy podejmowali się obrony wyłącznie dla
pieniędzy, a potem palcem nie kiwnęli albo robili łaskę, że w ogóle przychodzą na rozprawę. Obrońca, któremu nie chce się starać, bo podejrzewa - albo wręcz wie - że klient rzeczywiście popełnił przestępstwo, jest nic niewart. Samara zasługuje na więcej. Samara zasługuje na prawdziwego wojownika. A więc pora przestać się dąsać. Trzeba wyleźć z namiotu, wyciągnąć z szafy zbroję, oczyścić ją i naoliwić. Sędzia wyznaczył termin rozprawy. Zarzuty ciążące na jego klientce są bardzo poważne. Ale nawet jeśli wszystkie dowody przemawiają przeciwko niej, on jeden nie powinien odwracać się do niej plecami. Z tą myślą sięgnął po słuchawkę i wybrał numer Nicky'ego LeGrossy. Niestety, musiał się zadowolić rozmową z automatyczną sekretarką. - Cześć, Nicky, tu Jaywalker. Chciałbym, żebyś wrócił do sprawy Tannenbauma. A konkretnie, żebyś jeszcze raz przyjrzał się jego wrogom. Spróbuj ustalić, kto z twojej listy mógł mieć wstęp do mieszkania Tannenbauma albo do domu jego żony. Wiem, że to marny trop, ale jedyny, jaki w tej chwili mamy. Następnie zadzwonił do Samary: - Chciałbym teraz do ciebie przyjechać. - Co? Która godzina? - wymamrotała. Roześmiał się i odłożył słuchawkę. Przywitała go w progu ubrana w biały krótki szlafroczek i elektroniczną bransoletę na kostce. Zauważył, że zdążyła wziąć prysznic, umyć włosy i zrobić makijaż. Czas więziennej smuty i zaniedbania ewidentnie miała już za sobą. Przynajmniej chwilowo. Podał jej koc, w którym jak idiota pojechał wczoraj do domu. - Nie musiałeś się specjalnie fatygować - stwierdziła. - I się nie fatygowałem. Przyszedłem, żeby zapytać cię o parę rzeczy.
Wpuściła go do środka i zaczęła wchodzić ha piętro, a on szedł za nią i co chwila łypał do góry zupełnie jak jakiś napalony uczniak. Zaprowadziła go do pokoju, w którym dotąd nie był. Podeszła do jednego z dwóch klubowych foteli i gestem wskazała mu drugi. Gdy usiadła, podwijając pod siebie nogi, rozchylił się jej szlafrok. Jaywalker natychmiast odwrócił wzrok, a ona uśmiechnęła się, rozbawiona jego zakłopotaniem. - Przepraszam - powiedział. - Ze spojrzałeś? Czy że nie patrzyłeś? - Ani za jedno, ani za drugie. Za wczoraj. - Przecież to ja obudziłam ciebie. Zapomniałeś? - Nie. Więc jesteśmy kwita. Co nie zmienia faktu, że jestem ci winien przeprosiny. Uniosła do góry brew, czym natychmiast zdobyła sobie jego uznanie. Zazdrościł jej tej umiejętności. Jako chłopiec godzinami sterczał przed lustrem, bezskutecznie ćwicząc tę trudną sztukę. Ostatecznie poddał się, doszedłszy do wniosku, że tylko dziewczyny tak potrafią. - Nie bardzo rozumiem, za co chcesz mnie przepraszać - przyznała. - Za to, że nie potraktowałem twojej sprawy z należytą powagą. Zamyśliła się nad jego słowami. - Dobra. Przeprosiny przyjęte. - Wyrzuciłaś seconal? - Oczywiście, że nie. Zapomniałeś, że ja jedna wiem, że go tam nie wstawiłam? Uśmiechnął się. Niezła jest, musi jej to przyznać. I bardzo piękna, zwłaszcza w tym szlafroczku. Wstał, słusznie się obawiając, że jeśli nie zrobi tego natychmiast, za chwilę może być za późno. - Jeśli pozwolisz, chciałbym się trochę rozejrzeć. Jestem ciekaw, co jeszcze gliniarze przeoczyli. Zaczęli od pomieszczeń na górze i po niecałej godzinie dotarli na sam dół. Przeszukanie nie przyniosło wprawdzie wstrząsających odkryć na miarę seconalu, ale ujawniło parę ciekawych rzeczy.
Na przykład kopię intercyzy, w której czarno na białym napisano, że jeśli Samara rozwiedzie się z mężem, nie dostanie złamanego grosza. Drugim znaleziskiem, które mocno poruszyło wyobraźnię Jaywalkera, była szuflada pełna najbardziej skąpej i seksownej bielizny, jaką w życiu widział. - Stringi - wyjaśniła uczynnie gospodyni, rozciągając sznureczek tak cieniutki, że z powodzeniem mógł posłużyć za nitkę dentystyczną. Uśmiechnęła się łobuzersko, gdy speszony odwrócił głowę. Okazało się, że w zamrażalniku nie trzyma niczego prócz lodów, w zdecydowanej większości firmowych, o nazwach tak wdzięcznych i wyrafinowanych jak: „Chwila z kiwi i mango". W jednej z kuchennych szuflad leżało pół tuzina noży z ostro zakończonym czubkiem i ząbkowanym ostrzem. Identycznych jak narzędzie zbrodni wyciągnięte zza rezerwuaru. Jaywalker przekonał się o tym, porównując je ze zdjęciami, które wyjął z akt i przyniósł ze sobą. - Rozpoznajesz to? - zapytał, pokazując jej zdjęcia poplamionej krwią bluzki. - Tak, to moje - przyznała. - Miałaś ją wtedy na sobie? - Myślisz, że pamiętam? - Wzruszyła ramionami. - No dobrze. Gdzie ją trzymałaś, kiedy w niej nie chodziłaś? - W szufladzie komody. Albo na wieszaku w garderobie. - A to? - Podsunął jej trzecią fotografię, ria której widać było zakrwawiony ręcznik. - Zdaje się, że też jest mój. Jaywalker dal się namówić na wspólne śniadanie, czy raczej, zważywszy porę, brunch. Samara zdecydowała się na „Francuską wanilię z korzeniem imbiru", szczodrze polaną czekoladową polewą. Nie miał pojęcia, jak spala tyle kalorii. Sam wybrał „Podwójną holenderską czekoladę", a do tego „Sorbet z mango". Jedli prosto z pojemników, przy każdej kolejnej łyżce wymieniając „ochy" i „achy". Jaywalker świetnie się bawił. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. A dokładnie od... Nie, naprawdę nie był w stanie sobie przypomnieć. Przez następne dwa tygodnie gorączkowo nadrabiał zaległości. Po sto razy czytał każdy skrawek
papieru z akt, które tak się rozrosły, że zajmowały już trzy kartonowe pudła. Kreślił przeróżne plany sytuacyjne i wykresy, kazał powiększać zdjęcia. Wszystkiemu nadawał podtytuły i robił dodatkowe kopie dokumentów dotyczących kilku świadków, tak by podczas procesu nie tracić czasu na grzebanie w papierach. Przygotował szczegółowe pytania oraz kluczowe zagadnienia do przesłuchania świadków oskarżenia. Opracował pytania, które chciał zadać kandydatom na sędziów przysięgłych. Zaczął pracować nad mową wstępną i końcową. Przygotował się do rozmowy z sędzią bezpośrednio poprzedzającej proces. Napisał również prośby i uwagi, które miał przedłożyć sędziemu, aby ten zawarł je w swej instrukcji dla przysięgłych. Przez cały czas nękał też Nicky'ego, prosząc, by przyłożył się do zdobywania informacji o wrogach Tannenbauma. Wspólnymi siłami udało im się wyselekcjonować kilku, którzy nienawidzili Barry'ego tak mocno, że mogli mu życzyć śmierci. Ustalili, że dwaj lub trzej mogli mieć klucz do jego apartamentu, ale żaden nie miał wstępu do domu Samary. I żaden nie wyglądał na takiego, który mógłby wcielić krwawe fantazje w czyn. Posłuszny przymusowi dopracowania wszystkich szczegółów, zajmował się też sprawami bardziej przyziemnymi. Oddał na przykład do pralni kilka garniturów i tuzin koszul. Wyczyścił dwie pary butów i dobrał do nich paski. Wbrew własnym zasadom poświęcił też nieco czasu na wybór krawatów. Uznał, że trzy lub cztery w zupełności wystarczą na cały okres trwania procesu, który szacował na dwa do trzech tygodni. Większość czasu spędzał jednak z Samarą. Był pewny, że będzie musiała wystąpić również w charakterze świadka i że wyprze się jakiegokolwiek związku z zamordowaniem męża, zaczął więc przygotowywać ją do przesłuchania. Dla treningu odegrał z nią również kilka fikcyjnych przesłuchań, podczas których wcielał się w rolę oskarżyciela. Zabierał ją wtedy do kancelarii (we własnym domu czułaby się zbyt swobodnie), sadzał na krześle i bral w krzyżowy ogień pytań, udatnie naśladując styl Toma Burke'a. Z sadystyczną dociekliwością badał, gdzie była i co robiła tamtego wieczoru, dlaczego okłamała policjantów. Nie omieszka! też wypytać o liczne romanse oraz podpis na polisie ubezpieczeniowej.
Musiał przyznać, że podczas tych inscenizowanych przesłuchań Samara wypada całkiem dobrze, przy czym „dobrze" oznacza tylko tyle, że przyciśnięta do muru potrafi odpowiadać tak, by nie napytać sobie jeszcze większej biedy. Co niestety nie wystarczy, by wygrać sprawę. Dowody świadczące ojej Winie są tak przytłaczające, że ewentualne uniewinnienie graniczyłoby z cudem. Mimo to nie ustawał w wysiłkach. Na tym przecież polega jego praca. Położnicy mają odbierać porody, kaznodzieje wygłaszać kazania, kilkunastoletni chłopcy roznosić gazety, a obrońcy mają czynić cuda. Ni mniej, ni więcej. Sam miał ich na koncie tak wiele, że w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie potrafi chodzić po wodzie. Z doświadczenia wiedział jednak, że każdemu, kto próbuje bawić się w Chrystusa, prędzej czy później do uszu się dostaje woda. Widywał się z Samarą również dlatego, że ją polubił. Doceniał, że nie ukrywa swojej trudnej przeszłości, nie wypiera się, że wyszła za mąż dla pieniędzy ani nie' przeprasza za swoje zdrady. Miała w sobie wrodzoną uczciwość i szczerość, które przejawiały się w sposobie, w jaki odpowiadała na jego pytania; nie powtarzała ich, by zyskać na czasie i wykalkulować najkorzystniejszą odpowiedź. Widać było, że nie realizuje z góry ustalonego planu, nie ma żadnego interesu w ukrywaniu faktów, podobnie jak w cenzurowaniu własnych emocji. Mimo wysiłków Jaywalkera, by, jak to kiedyś ujął, wyczyścić jej buzię, nadal używała wulgaryzmów równie często, jak się śmiała. W pewnym sensie rynsztokowy język był częścią jej osobowości. Z jednej strony jej otwartość to duży atut, z drugiej zaś poważna wada. Zależy, jak na to spojrzeć. Jaywalker przeczuwał, że niektórzy przysięgli mogą się w niej zakochać, lecz nie mógł wykluczyć, że inni poczują do niej niechęć, biorąc brak skruchy i obojętność za przejaw arogancji. Podczas tych coraz częstszych spotkań Samara konsekwentnie podtrzymywała wersję o swej niewinności. Nie zachwiała się w tej pewności ani podczas inscenizowanych przesłuchań, ani w obliczu nowych obciążających ją dowodów, ani nawet wtedy, gdy Jaywalker okłamał ją, mówiąc, że Tom Burkę jest skłonny domagać się dla niej najwyżej czterech lat więzienia, pod warunkiem, że
przyzna się do zabicia męża. Nie zbiła jej z tropu nawet propozycja badania wykrywaczem kłamstw. Jaywalker z zaskoczeniem stwierdził, że wręcz zapaliła się do tego pomysłu, z którego ostatecznie sam się wycofał. Od dawna uważał, że wykrywacze są bardzo pomocne. Zwłaszcza że z reguły wystarcza sama wzmianka o badaniu prawdomówności i już wiadomo, kto jest skłonny, a nawet chętny poddać się testowi, a kto boi się go jak diabeł święconej wody. Samara przeszła tę pierwszą próbę pozytywnie. Jeśli zaś chodzi o procesową wartość wyników testu, Jaywalker lubił mawiać, iż nie bez powodu wykrywacze kłamstw nie są używane przez sądy. Bywały chwile, kiedy zaczynał wierzyć w niewinność Samary. A potem wracał do analizowania dowodów i znów zmagał się z dwoma pytaniami, na które nie potrafił odpowiedzieć: jeśli nie Samara zamordowała Tannenbauma, to kto? I jak mordercy lub mordercom udało się uknuć diabelski spisek, tak by absolutnie wszystkie dowody wskazywały na nią? Licząc od dnia aresztowania Samary w sierpniu przed dwoma laty, jej sprawa właśnie wkraczała w trzeci rok kalendarzowy. Było to niewątpliwie długo jak na sprawę karną, lecz w przypadku oskarżenia o morderstwo zdarzało się, że postępowanie przedprocesowe trwa latami, zwłaszcza gdy wobec oskarżonego uchylono areszt. Jednak podczas wizyty w sądzie w drugim tygodniu grudnia Jaywalker zorientował się, że sędziemu Sobe-lowi zależy na jak najszybszym rozpoczęciu procesu. Tajemnicą pozostawało, czy ów pośpiech wynika z prostego faktu, że od popełnienia zbrodni upłynęło mnóstwo czasu, czy też jest skutkiem nacisków ze strony Toma Burke'a albo zainteresowania mediów, które przypomniały sobie o sprawie. Jaywalker podejrzewał, że sędziowie z komisji dyscyplinarnej także mają w tym swój udział, gdyż ich cierpliwość na pewno jest na wyczerpaniu. Po szesnastu miesiącach zwłoki nawet on nie miał nic przeciwko temu, by proces wreszcie ruszył. - Piątego stycznia - oznajmił sędzia. - Proszę się stawić na przesłuchanie i rozprawę przed ławą przysięgłych. Aha, i panowie?
- Tak? - zapytali Jaywalker i Burkę. - Zarezerwujcie sobie miejsce w kalendarzu, bo to pewna data. Tymi słowami sędziowie zwykli uprzedzać obrońców i oskarżycieli, żeby odłożyli na bok inne sprawy i w wyznaczonym terminie byli gotowi do rozpoczęcia pracy. Nawet jeśli polecenie sędziego było Burkę'owi nie na rękę, nie skarżył się. Prokuratorzy okręgowi tak naprawdę są pracownikami jednej wielkiej kancelarii prawnej. Jeśli któryś musi zaangażować się w proces, przekazuje pozostałe sprawy koledze. Jaywalker nie miał problemu z szukaniem zastępstwa. Bez słowa zakreślił datę piątego stycznia w swoim dziewiczo czystym kalendarzu. - Jeśli o mnie chodzi, stawię się na pewno - oznajmił. Mając w perspektywie rychłe rozpoczęcie procesu, wziął się ostro do roboty. Kilkakrotnie spotkał się z Ni-ckym LeGrossą i w jego towarzystwie odbył rozmowy z paroma osobami z listy potencjalnych wrogów. Na pierwszy ogień poszedł prezes spółdzielni, i jak się okazało, były komandos, któremu Tannenbaum zalał mieszkanie. - Owszem, ja i Barry mieliśmy konflikt - przyznał od razu - ale żebym miał go z tego powodu zabijać? Panowie raczą żartować - roześmiał się. Następnie padło na dozorcę, Portorykańczyka o szczerym spojrzeniu i poważnej minie. - Ja? Zamordować pan Tannenbaum? Ja nie żaden killer. Wymieniam przepalone żarówki, myję okna, naprawiam zamki. Ja nie zamordował pan Tannenbaum. Natomiast dwaj osobnicy, którzy interesowali Jaywalkera najbardziej, czyli księgowy Tannenbauma i jego były prawnik, odmówili udzielenia odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. - Jeśli chcą panowie, żebym mówił, proszę przedstawić mi oficjalne wezwanie do złożenia zeznań -oznajmił prawnik. - A jak go nie macie, nie zawracajcie mi głowy. Księgowy powiedział z grubsza to samo, choć nie az tak dosadnie.
- Jeśli zostanę wezwany na świadka, stawię się w sądzie i odpowiem na wszystkie pytania stwierdził spokojnie. Jaywalker domyślał się, że ci dwaj musieli się kontaktować i uzgodnić wspólną wersję. Ciekaw był, czy Burkę planuje wezwać któregoś z nich na świadka. W tym czasie jego spotkania z Samarą stały się nie tylko częstsze, ale i dłuższe. Przy okazji z satysfakcją stwierdził, że osiągnął pewne sukcesy w szlifowaniu jej szorstkich manier. Prymitywny slang naszpikowany przekleństwami, którym dotąd się posługiwała, zaczął wreszcie przypominać powszechnie używaną angielszczyznę. Choć nadal nie przyznawała się do winy, robiła to w sposób bardziej wiarygodny. Nigdy nie uciekała wzrokiem przed rozmówcą, lecz teraz nauczyła się nadawać swemu spojrzeniu niezwykle intensywny szczery wyraz, na który mógł się nabrać niejeden ławnik, a także przesłuchujący. Jay walker pilnował się jednak, by nie przedobrzyć. Bardzo nie chciał, żeby podczas przesłuchania wypadła sztucznie i klepała wyuczone frazy jak papuga. Owszem, zapamiętanie kilku kluczowych stwierdzeń z pewnością może pomóc, ale w żadnym wypadku nie może się to odbyć kosztem spontaniczności. Pod koniec miesiąca Samara radziła sobie tak dobrze, że postanowił zakończyć ich wspólne sesje. Nie była to dla niego łatwa decyzja, ale wiedział, że obróbka diamentu dobiegła końca. Miał pewność, że Samara jest dobrze przygotowana. W bardziej sprzyjających okolicznościach na pewno wypadłaby doskonale jako świadek. Bo to nie z nią miał największy problem jako obrońca, tylko z faktami, które od początku świadczyły na jej niekorzyść. Na dwa dni przed końcem roku, gdy nowojorczycy zwracali do sklepów nietrafione prezenty, dochodzili do siebie po świątecznym obżarstwie i zbierali siły przed sylwestrem, Jaywalker namówił Toma, by zabrał go na wycieczkę do apartamentu Tannenbauma. Tam z zaskoczeniem stwierdził, że przed drzwiami wciąż wisi żółto-czarna policyjna taśma, którą oznacza się miejsce zbrodni. Z drugiej strony nie było
się czemu dziwić; Tannenbaum mieszkał sam na ostatnim piętrze, więc nikt nie pofatygował się, by ją usunąć. Policjant, który im towarzyszył, uniósł ją, by mogli przejść, po czym zdjął plomby z drzwi i wpuścił ich do środka. Jaywalkera od razu uderzyło, że jak na milionera Tannenbaum mieszkał skromnie. Apartament, choć obszerny, nie porażał bizantyjskim przepychem. Składał się z dziewięćdziesięciometrowego salonu, jadalni, biblioteki, gabinetu, pokoju wypoczynkowego, kuchni, spiżarni, trzech sypialni i czterech łazienek. Samara mówiła prawdę: w kuchni rzeczywiście nie było kuchenki ani piekarnika, jedynie na szafce stała nieduża mikrofalówka. Ponieważ kuchnia była położona na końcu mieszkania, miała wspólną ścianę z sąsiednim apartamentem. Jaywalker domyślił się, że po drugiej stronie również znajduje się kuchnia. Sąsiadka musiała mieć tam telewizor i pewnie oglądała program wtedy, gdy za ścianą Barry awanturował się z Samarą. Zamyślony podszedł do wychodzącego na północ okna, z którego rozciągał się wspaniały widok na Central Park. I dachy niższych budynków. Tu nikt nie mógł zajrzeć ci w okno. Dlatego morderca Barry'ego nie musiał się obawiać, że zostanie zauważony z zewnątrz, chyba że z helikoptera wyposażonego w dobrej klasy lunetę. Na kamiennej podłodze nadal widać było sporządzony przez techników obrys ciała; dokładnie taki, jaki pokazują w serialach kryminalnych. Na jednej z dużych kwadratowych płyt, mniej więcej w środku obrysu, widniała spora, niemal czarna plama. Ludzie myślą, że krew jest czerwona. Na początku owszem, lecz kiedy zasycha, ciemnieje. Jaywalker przekonał się o tym w wyjątkowo bolesnych okolicznościach. Po operacji, chemioterapii, radioterapii oraz ostatniej transfuzji krwi wbrew opinii lekarzy postanowił zabrać żonę do domu, by tam spokojnie doczekała kresu swych dni. Każdego ranka znajdował na jej poduszce niemal czarne skrzepy. Wyrzucał więc poszewkę i zakładał czystą. Po tygodniu skrzepów zaczęło ubywać, więc pozwolił sobie na iskierkę wiary w cud. Okrutna prawda była jednak taka, że jego żona miała coraz mniej krwi.
- To się stało właśnie tutaj - poinformował ich policjant. - Jasne jak cholera - zauważył Burkę. Wniosek niby oczywisty, ale Jaywalker dawno temu nauczył się, że do wszelkich oczywistości należy podchodzić ostrożnie. - Skąd ta pewność? - zapytał. - Nigdzie więcej nie ma śladów krwi - odparł policjant. - Morderca mógł je przecież zmyć. - A próbował pan kiedyś wywabiać plamy z takich kamiennych płyt? - Nie - przyznał Jaywalker, który nie przypominał sobie, by kiedykolwiek usuwał krew z jakichkolwiek płytek. - Nikt tu niczego nie ruszał? - Nie. Mieszkanie wygląda dokładnie tak jak wtedy, gdy weszli tu chłopcy z dochodzeniówki i zabezpieczyli ślady. Od tamtej pory nie wpuszczamy tu nikogo, nawet sprzątaczki czy pośredników od handlu nieruchomościami. Powiem wam, że jakbyśmy pozwolili tu zajrzeć paru osobom, zbilibyśmy kupę szmalu. Ale wszystkim mówimy, że nie ma żadnego oglądania, dopóki sąd nie skaże winnej. - A jeśli nie skaże? Policjant roześmiał się z grzeczności, by pokazać Jaywalkerowi, że udał mu się żart. Gdy jednak parę minut później wychodzili z mieszkania, znów był poważnym służbistą i zgodnie z procedurą dokładnie zamknął drzwi, założył nowe plomby i naciągnął żółto-czarną taśmę. Jaywalker spędził sylwestra w domu. Wprawdzie Samara zaprosiła go do siebie, ale podziękował. Pewne cechy charakteru są niezmienne, stwierdził filozoficznie. Był, jest i pewnie do końca życia będzie jełopem. Jednak jako profesjonalista, którym poniekąd wciąż się czuł, doskonale wiedział, że nie sypia się z klientkami, nawet jeśli ma się na to cholerną ochotę. W każdym razie nie przed końcem procesu. Choć wtedy będzie już pewnie za późno. O ile mu wiadomo, w więzieniu na Rikers Island nie pozwala się więźniom na widzenia intymne.
Tym razem mężnie dotrwał do północy i opróżnił butelkę likieru do dna. Wiedział, że gdy rozpocznie się proces, alkohol zniknie z jego życia, bo nie będzie miał czasu, by go pić. I skończą się problemy z zasypianiem, bo nie będzie miał kiedy spać. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH - Pierwsza wokanda w procesie - odczytał sekretarz. - Sprawa przeciw Samarze Tannenbaum. Usiedli na swoich miejscach. - Czy strony są gotowe? - zapytał sędzia Sobel. - Tak - odparł Tom Burkę. - Obrona? - Tak - potwierdził Jaywalker. - Proszę wprowadzić przysięgłych. Jaywalker przechodził przez tę procedurę już sto razy, jeśli nie dwieście. Akta sprawy znał na wylot, mógł natychmiast wygłosić mowę wstępną. Do diabła, gdyby zaszła taka potrzeba, wygłosiłby i końcową. Żaden prawnik nie był nigdy lepiej przygotowany do procesu niż on teraz. A mimo to poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Na szczęście wiedział, że za chwilę nerwy opadną. Zawsze tak z nim było: jak z pięściarzem broniącym tytułu, który przestaje się denerwować po pierwszym ciosie, albo z rozgrywającym, który odzyskuje spokój po pierwszej udanej zagrywce. Wczoraj, podczas przesłuchania o wyłączeniu ze sprawy dowodów zdobytych wbrew prawu, aż tak bardzo się nie denerwował. Oczywiście w sali nie było przysięgłych i wszystko nie trwało dłużej niż godzinę. Burkę powołał tylko jednego świadka, policjanta, który był u Samary dzień po morderstwie. - Wpuściła nas do środka i odpowiedziała na nasze pytania - zeznawał. - Najpierw zaprzeczyła, że wczoraj widziała się z mężem, ale jak jej powiedzieliśmy, że ktoś ją tam widział i słyszał, zmieniła wersję. Potem twierdziła, że się nie kłócili, ale w końcu i do tego się przyznała. - Czy w chwili przesłuchania była oficjalnie zatrzymana?
- Nie. Dopiero jak powiedziała, że chce zadzwonić do adwokata, przestaliśmy zadawać jej pytania i ją aresztowaliśmy. - Czy w chwili przeszukania domu mieliście nakaz z prokuratury? - Tak. - Czy podczas tego przeszukania znaleźliście nóż, bluzkę i ręcznik? - Tak. Jaywalker składał wniosek o wyłącznie dowodów w pełni świadomy, że nie ma na to szans. Chciał jednak, by Burkę przez to przeszedł. Traktował to przesłuchanie jak rozpoznanie terenu. Kiedy przyszła kolej na pytania strony przeciwnej, zadał policjantowi kilkanaście pytań dotyczących kwestii, które chciał rozwinąć w dalszej części procesu. Sam nie powołał żadnych świadków; nie było powodu, by na tak wczesnym etapie wystawiać Samarę na ostrzał pytań oskarżenia. Chciał oszczędzać ją do czasu, aż sam będzie potrzebował jej zeznań. Tak jak się spodziewał, sędzia Sobel nie zgodził się na wyłącznie ze sprawy żadnego z dowodów. Następnie odbyło się kolejne przesłuchanie, które właściwie wcale nie powinno się tak nazywać, gdyż nie powoływano świadków. Była to raczej debata prawna pomiędzy stronami. Chodziło o to, by podczas procesu oskarżenie nie wykorzystywało wcześniejszych wyroków ciążących na oskarżonym w celu podważenia jego wiarygodności i prawdomówności. Tom Burkę zaznaczył, że jeśli Samara ma składać zeznania w charakterze świadka, on chciałby poinformować przysięgłych o tym, że przed sześcioma laty została skazana za jazdę w stanie nietrzeźwości. - Dzięki temu przysięgli będą mogli wyrobić sobie zdanie o jej wiarygodności jako świadka argumentował. Jaywalker natychmiast się sprzeciwił. - Moja klientka została skazana za prowadzenie pojazdu w stanie zaburzonej świadomości - uściślił co należy uznać za złamanie przepisów kodeksu drogowego. Wysoki Sąd musi przyznać, że nie da się tego porównać z przestępstwami w rodzaju krzywoprzysięstwa, oszustwa czy kradzieży, które
faktycznie mogą świadczyć o niskiej wiarygodności zeznającego. Uważam, że w tym przypadku celem oskarżenia jest zdyskredytowanie mojej klientki w oczach przysięgłych. - Przyjmuję pańską argumentację, mecenasie -orzekł sędzia i zdecydował, że Burkę nie będzie mógł pytać Samary o tamtą sprawę, chyba że w trakcie zeznań sama stwierdzi, że nigdy wcześniej nie była karana. Jaywalkera zastanowiło, że Burkę nie wyciągnął historii z Los Angeles, gdzie Samara została zatrzymana za nagabywanie i nakłanianie do czynów nierządnych. Widocznie albo o tym nie wiedział, albo uznał, że to zbyt stara sprawa. Tak czy owak, Jaywalker nie zamierzał mu o tym przypominać. - Coś jeszcze, panowie? Nie, poza tym już nic. - Wybór ławy przysięgłych! - obwieścił urzędnik sądowy i do sali weszło stu dwudziestu kandydatów na ławników. Nieśli ze sobą płaszcze, czapki, teczki, torebki, reklamówki, parasole, książki, robótki ręczne, laptopy, komórki, torebki z drugim śniadaniem oraz wiele innych rzeczy, które wedle ich mniemania mogły im się przydać rano w sądzie. Zaciekawieni przyglądali się sędziemu, prawnikom, urzędnikom sądowym, amerykańskiej fladze oraz napisowi IN OD WE TRUST - Bogu ufamy -w którym dziwnym trafem brakowało jednej litery. Jednak najdłużej przyglądali się Samarze Tannenbaum. Gapili się na nią, ściślej mówiąc. W związku z rychłym wyborem ławy przysięgłych media na nowo odkryły temat głośnego morderstwa i wałkowały go z uporem godnym lepszej sprawy. Gdyby więc któryś kandydat na przysięgłego oświadczył, że nigdy nie słyszał o oskarżonej ani o zarzucanych jej czynach, dałby dowód, że albo obumarł mu mózg, albo właśnie spadł z kosmosu, albo jest bezwstydnym kłamcą. Siedzący obok obiektu powszechnego zainteresowania Jaywalker starał się emanować spokojem i pewnością. Kiedy kandydaci zajmowali miejsca w rzędach przeznaczonych dla widowni, on położył rękę na ramieniu Samary i rozmawiał z nią jak ojciec z córką. Spójrzcie na mnie, mówił do nich w myślach. Zobaczcie, jak bardzo jej ufam. Siedzę tuż obok niej, rozmawiam z nią, dotykam. Nie czuję lęku. Nie ma w niej nic, czego powinienem się obawiać. Więc wy też się jej nie bójcie.
Dotykanie było istotnym elementem całej strategii obrony. Do tego stopnia, że jeden z sędziów surowo tego zakazał. Jaywalker wyznawał jednak pogląd, że dotykanie osoby dorosłej, oczywiście za obopólną zgodą, jest formą wyrażania siebie gwarantowaną przez Pierwszą Poprawkę. Nie zważał więc na surowe napomnienia sędziego i robił to dalej. Obrona obywatelskich swobód kosztowała go naganę oraz grzywnę w wysokości tysiąca dolarów i nocleg na Rikers Island na koszt podatnika. Opłaciło się. Wygrał proces. Sędzia Sobel nie miał nic przeciwko dotykaniu, a Tom Burkę albo nie zwrócił na to uwagi, albo był tak pewny wygranej, że nie przejmował się takimi drobiazgami. Jaywalker oczywiście zdawał sobie sprawę, że samo dotykanie nie wystarczy, by wybronić Samarę. Jej sprawa była tak trudna, że nawet wybór sędziów przysięgłych stanowił nie lada problem. Przygotowując się do procesu, zawsze ustalał najbardziej pożądany typ ławników dla danej sprawy. Ich wybór był bowiem jedną wielką niewiadomą - tak naprawdę nigdy nie było pewności, czego spodziewać się po ludziach, od których zależały losy oskarżonego. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak zdać się na intuicję. I bazować na stereotypach. Prokuratorzy preferowali na przykład przysięgłych wywodzących się spośród przedstawicieli establishmentu - porządnie ogolonych białych biznesmenów ze skórzanymi neseserami, i, co ważne, zwolenników Partii Republikańskiej. Tymczasem z punktu widzenia Jaywalkera idealni kandydaci należeli do mniejszości etnicznych; dobrze, jeśli byli nauczycielami, pracownikami społecznymi i w ogóle tak zwanymi humanistycznymi duszami. Jednym słowem ludźmi, którzy raczej nie przyjdą do sądu pod krawatem. Poza tym szukał osób na tyle młodych, by wciąż miały idealistyczne podejście do świata, lub na tyle dojrzałych, by życie nauczyło je wybaczać. Bezrobotni bardzo mu odpowiadali, wojskowi wręcz przeciwnie. Unikał ławników o irlandzkich, niemieckich lub włoskich korzeniach, gdyż z reguły opowiadali się za surową karą. Co innego czarni albo Żydzi; ci potrafili wykrzesać z siebie współczucie dla nieszczęśnika, który pobłądził. Co do innych preferencji, to niechętnie widział wśród przysięgłych osoby, które same padły kiedyś ofiarą
zbrodni. Za to ci, którym zdarzyło się złamać prawo, byli wręcz pożądani. Jednym słowem wybór ławników zawsze przypominał zgaduj-zgadulę. Poza tym przy typowaniu kandydatów na przysięgłych szalenie istotna jest natura sprawy, w której mają orzekać. Nie mniej ważne są też osobowość, charakter i pochodzenie oskarżonego. Jaywalker zawsze dobierał ławników pod tym kątem. Jeśli klient byl Afro-Amerykaninem, robił wszystko, by na ławie przysięgłych zasiadło jak najwięcej czarnych; jeśli był Latynosem, wybierał mu podobnych. Jeśli w procesie jako świadkowie oskarżenia mieli zeznawać policjanci, optował za mieszkańcami Harlemu, bo nikt lepiej od nich nie wie, że stróże prawa też kłamią i kradną. Jednym słowem chciał mieć przysięgłych, dla których policjanci to agresorzy, a nie obrońcy. Jeśli zależało mu na wzbudzeniu współczucia, jego wybór padał na kobiety. Oczywiście określonego typu. Najchętniej te, które bez wahania przyjmą pod swój dach małych nosicieli wirusa HIV, pozbierają z ulicy młodociane ćpunki, jako ochotniczki będą gotowały bezdomnym, a w wolnych chwilach czytały niewidomym. W przypadku Samary sprawa wyboru przysięgłych była szczególnie problematyczna. Media nie zostawiły na niej suchej nitki, zgodnie obsadzając ją w roli czarnego charakteru. Przedstawiały ją jako zepsutą do szpiku kości i rozpieszczoną łowczynię fortun, a do tego puszczalską, która bezwstydnie zdradzała męża na prawo i na lewo. Fatalna opinia w mediach plus fakt, że jest biała, nieprzyzwoicie bogata i oskarżona o wyjątkowo podłą zbrodnię nie dawały wielkich szans, że ktokolwiek będzie skłonny jej współczuć. Na dodatek dowody oskarżenia jednoznacznie wskazywały, że tym razem to nie policjanci okłamali ją, lecz ona ich. Jaywalker nie mógł wykluczyć, że nawet wygląd zewnętrzny będzie działał na jej niekorzyść. Wszystkie kobiety, bez względu na wiek, figurę, rasę i kolor skóry na pewno będą zazdrościły jej urody. Zaś co do mężczyzn, to nawet jeśli nie pozostaną obojętni na jej wdzięki, z pewnością będą podświadomie identyfikowali się z zamordowanym, a wcześniej wielokrotnie zdradzonym mężem. W tych okolicznościach niewielu kandydatów posiadało cechy idealnego ławnika. Chyba że
Jaywal-kerowi udałoby się znaleźć dwanaście równie pięknych i zgrabnych jak Samara łowczyń fortun, które w przeszłości zamordowały majętnego małżonka lub przynajmniej skrycie o tym marzyły. Kiedy urzędnik sądowy odbierał od kandydatów przysięgę, Jaywalker bacznie się temu przysłuchiwał Próbował wyłowić tych, którzy nie kończyli jej słowami: „Tak mi dopomóż Bóg". Aby zminimalizować ryzyko, starał się namierzyć osoby o najmniej konserwatywnych poglądach. Żeby skazać Samarę, potrzeba dwunastu przysięgłych, ale wystarczy jeden, który się wyłamie, by przestali być jednomyślni. Wszyscy kandydaci zakończyli przysięgę odwołaniem do Boga. Urzędniczka sądowa zakręciła drewnianym bębnem, identycznym jak te używane w salonach do gry w bingo, i wyciągnęła kawałek papieru. - Sędzia numer jeden. Ronald Macauley! - zawołała i wyraźnie przeliterowała nazwisko. Wywołany mężczyzna wstał i przeszedł z tylnych rzędów do ławy przysięgłych. Miał około pięćdziesięciu lat, byl biały, ubrany w ciemny garnitur i krawat. Niósł skórzany neseser. Niedobrze, pomyślał Jaywalker. Na wyrwanej z zeszytu kartce zanotował: „Pan Macauley b neg.". Urzędniczka kontynuowała losowanie, aż zebrało się osiemnastu sędziów. Pierwszych dwunastu zasiadło na lawie, dodatkowych sześciu z boku; byli to bowiem zastępcy na wypadek, gdyby ktoś z pierwszej dwunastki nie mógł brać udziału w procesie. Jaywalker przy każdym nazwisku robił notatki. Gdy ostatni z wylosowanych sędziów zajmował swoje miejsce, Jaywalker miał dwie adnotacje OK, pięć znaków zapytania i jedenaście ocen negatywnych. Gdy losowanie dobiegło końca, głos zabrał sędzia Sobel. Przestawił sędziom przysięgłym strony w sprawie, wymieniając kolejno nazwiska Burke'a, Jaywal-kera i Samary. Oni zaś wstawali, by zebrani mogli ich zobaczyć. Następnie sędzia w skrócie zapoznał przysięgłych ze sprawą, odczytując w tym
celu fragmenty aktu oskarżenia. Zakończył kilkoma uwagami natury ogólnej. - Czy jest na sali ktoś, kto z sobie wiadomych względów nie może orzekać w tym procesie? - zapytał. Odpowiedział mu las rąk, po czym potencjalni przysięgli jeden po drugim podchodzili do ławy sędziowskiej i podawali powody, dla których nie mogą uczestniczyć w procesie. - Nie wyobrażam sobie, żebym miał osądzać drugiego człowieka. - Niech Wysoki Sąd tylko na nią spojrzy. Od razu wiadomo, że jest winna. - Nie mogę zwolnić się z pracy. - W piątek lecę na Arubę. - Nie mogę zostawić kota na cały dzień samego w domu. - Mam wyjątkowo mały pęcherz. - Nie mówić angielski. Sędzia Sobel przychylił się do wszystkich próśb o zwolnienie z funkcji ławnika. Następnie zaczął szczegółowo przepytywać osiemnastu wylosowanych sędziów. - Czym się pan/pani zajmuje? Proszę podać miejsce urodzenia. Stan cywilny? Czy kiedykolwiek padł pan/padła pani ofiarą przestępstwa lub takowe popełniła? - pytał każdego z osobna. Za każdym razem, gdy z ust ławnika padła informacja, którą Jaywalker uznał za przydatną, zapisywał ją na odpowiedniej stronie. Kilka razy zdarzyło mu się zmienić zdanie na temat poszczególnych osób. Parę znaków zapytania zamienił na „neg", a do wcześniejszych „neg"dopisał wykrzyknik. Najgorsze, że nadal miał tylko dwa OK, oba bez wykrzyknika. Po sędzim Sobelu głos zabrał Tom Burkę i przez pół godziny zadawał ławnikom pytania. Niektóre były skierowane do wszystkich, inne zaś do konkretnych osób. Burkę jako prawnik był rzeczowy i uprzejmy. - Czy należą państwo do jakichś partii lub organizacji, albo takowe wspierają? Jakie gazety i pisma państwo prenumerują lub regularnie czytają? Które programy w telewizji oglądają państwo najchętniej? Czy mogą nas państwo zapewnić, że
decydując o winie lub niewinności oskarżonej, nie będą się państwo sugerowali jej urodą? Czy obiecują państwo, że jeśli oskarżenie ponad uzasadnioną wątpliwość udowodni jej winę, wydadzą państwo wyrok skazujący? - Obiecujemy. Jaywalker zadawał pytania dopiero po przerwie na lunch, na który poszli wszyscy poza nim. Ponieważ podczas procesów nigdy nie jadał śniadań ani lunchów, znalazł sobie zaciszne miejsce na parapecie przy windach i przez godzinę przeglądał notatki i pracował nad pytaniami, z którymi chciał się zwrócić do poszczególnych przysięgłych. Właściwie sam nie wiedział, po co to robi, bo miał je gotowe od tygodni, jeśli nie wręcz od miesięcy. W kwestii podejścia do wyboru przysięgłych jak zwykle różnił się od innych prawników. Nigdy na przykład nie pytał kandydatów, jakie gazety i pisma czytają, choć uważał to za istotną wskazówkę. Miał ku temu dwa powody. Po pierwsze, nie chciał, by oskarżyciel dowiadywał się dokładnie tego samego co on. Jaki bowiem pożytek z niewątpliwie budującej informacji, iż przyszły ławnik czyta „New Yorkera", a nie magazyn „Broń i amunicja", skoro prokurator również mógł ją wykorzystać, piętnując go na przykład jako liberała? Dlatego wiedza zdobyta podczas takich przesłuchań była iluzoryczna, a na dłuższą metę zupełnie nieprzydatna. Po drugie, uważał, że szkoda czasu na bzdury. Samara Tannenbaum ma być sądzona za morderstwo. Szesnastu sędziów, którym za chwilę ma zadawać pytania, weszło do sali sądowej, żywiąc przekonanie o jej winie, pewnej lub prawdopodobnej. Niektórzy byli na tyle uczciwi, że od razu się do tego przyznali. Albo na tyle sprytni, bo wiedzieli, że jeśli tak powiedzą, będą mogli spokojnie pójść do domu. Jaywalker miał pół godziny, by zmienić ich nastawienie i sprawić, że obie strony wystartują z równej pozycji. Na jednego sędziego przypadały średnio dwie minuty. Naprawdę musiałby być ciężkim idiotą, by zmarnować bodaj sekundę, pytając o tytuły gazet. Nie zamierzał też domagać się obietnicy, że będą sądzić sprawiedliwie. Zakładał, że jeśli przysięgły jest osobą z natury sprawiedliwą, żadne obietnice nie są potrzebne. Jeśli zaś nie jest, nie ma sensu
prosić go o coś, czego i tak nie zrobi. Naprawdę szkoda cennego czasu na takie nonsensy. - Nazywam się Jaywalker - przedstawił się, kiedy wreszcie przyszła jego kolej - i reprezentuję oskarżoną, panią Samarę Tannenbaum. - Stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach, na wypadek, gdyby wcześniej przysięgłym umknął ten element taktyki. Jego filozofia wyboru przysięgłych, jakkolwiek radykalna, była w rzeczywistości bardzo prosta. Z grubsza polegała na założeniu, że pytając jako trzeci, po sędzim i prokuratorze, nie musi już zdobywać informacji o przysięgłych, bo ma ich na tyle dużo, że może zdecydować, kto mu odpowiada, a kto nie. Nie zadawał więc pytań czysto informacyjnych, lecz wyłącznie warunkowe. Nazywając rzecz po imieniu, robił przysięgłym pranie mózgu. Zdawał sobie sprawę, iż wyrażenie to, jakkolwiek trafne, kojarzy się negatywnie (jak w filmie „Kandydat"), nawet jeśli definiuje się je jako proces terapeutyczny. Pranie mózgu - proces polegający na oczyszczeniu umysłu ze wszystkich przekonań i uprzedzeń, które nie mają nic wspólnego ze sprawą karną, a jedynie mogą utrudniać właściwą ocenę materiału dowodowego. Metoda Jaywalkera polegała na działaniu dwufazowym. Najpierw, pod pozorem zdobywania niezbędnych informacji, przekazywał przysięgłym wiedzę o najważniejszych dowodach obciążających podsądnego. Następnie, aby uniknąć sprzeciwu ze strony oskarżyciela, szybko pytał ich, czy biorąc pod uwagę ciężar zarzutów, mogą zagwarantować, iż będą sądzili sprawiedliwie i bezstronnie. W następnej kolejności wbijał im do głowy magiczne słowa (pod postacią odpowiednio sformułowanych pytań), które miały zainspirować ich do wydania wyroku uniewinniającego. Ów cudowny przekaz brzmiał następująco: wyłącznie na prokuraturze spoczywa ciężar przeprowadzenia dowodu, z którego ma wynikać, że oskarżona jest winna zarzucanych jej czynów, i to winna ponad wszelką wątpliwość. Powtarzał im to do momentu, aż nauczyli się tych zdań na pamięć i bezgłośnie powtarzali je razem z nim. A potem zabierali je ze sobą do domu, by wrócić z
nimi następnego ranka i w końcu przyswoić je do tego stopnia, że przestawały być dla nich słowami, a stawały się refrenem zamykającym każdą linię i każdy wers poematu, jakim jest proces. Stawały się mantrą. Na koniec Jaywalker dokonywał syntezy obu metod. MECENAS JAYWALKER: Pani Heywood, dowody zebrane przeciw oskarżonej wykażą ponad uzasadnioną wątpliwość, a nawet ponad wszelką wątpliwość, że w czasie pierwszej rozmowy z policjantami Samara Tannenbaum ich okłamała. Na dodatek dwukrotnie. I nie były to kłamstwa dotyczące błahostek, lecz kwestii niezwykle istotnych. Czy po tym, jak usłyszała pani ode mnie, adwokata, o kłamstwach oskarżonej, jest pani w stanie osądzić ją sprawiedliwie? W tym momencie odpowiedź pani Heywood nie miała żadnego znaczenia. Jaywalker celowo poruszył wątek kłamstw Samary, gdyż nie chciał, by Tom Burkę wyciągnął to z niej w czasie przesłuchania. Informując o tym przysięgłych już na samym wstępie, zawczasu rozbrajał bombę i rozładowywał ciężar zarzutu. Poza tym niejako prowokował pozostałych przysięgłych - bo przecież słuchali go wszyscy, a nie tylko pani Heywood - do podjęcia zobowiązania, iż mimo ewidentnych kłamstw Samary będą wobec niej uczciwi. Gdyby pani Heywood powiedziała, że po tym, co usłyszała, nie będzie mogła zdobyć się na obiektywną ocenę, mógłby od razu wyłączyć ją ze sprawy. MECENAS JAYWALKER: Pani Monroe, oczywiście rozumie pani, co mam na myśli, mówiąc: „osądźcie ją sprawiedliwie". Pozwoli pani jednak, że sprecyzuję. Otóż chodzi mi o to, by przysięgli przez cały czas pamiętali o ciążącym na prokuraturze obowiązku przeprowadzenia dowodu i wręcz domagali się, by prokuratura się z niego wywiązała i udowodniła oskarżonej winę ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Wyraźne zaakcentowanie słowa „ponad" powodowało, że nikt, łącznie z sędzią Sobelem i Tomem Burkiem, nie zwracał uwagi na to, że już ciszej dodawał słowo „wszelką". Ten sam zabieg powtarzał następnego dnia i dwa dni później. Generalnie robił to tak długo, jak długo mu się udawało, aż doprowadził do tego, że dodatkowe słowo na stałe weszło do refrenu, do mantry, którą podał
przysięgłym. I tak za jego przyczyną zwyczajowa formuła: „ciężar udowodnienia winy ponad uzasadnioną wątpliwość" zmieniał się w „ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość". Drobiazg? Być może. Jednak z doświadczenia wiedział, że w ogólnym rozrachunku takie drobiazgi przekładają się na różnicę pomiędzy zwycięstwem a porażką. Konsekwentnie stosując swą metodę, poinformował kandydatów na przysięgłych nie tylko o kłamstwach Samary, lecz także o tym, że była w apartamencie Barry'ego w dniu jego śmierci; i że policja znalazła w jej domu ukryte w łazience przedmioty, to jest nóż, bluzkę i ręcznik; i że badania potwierdziły, iż na wymienionych przedmiotach jest krew zamordowanego. Oczywiście nie omieszkał też wspomnieć o polisie na życie, na której figuruje podpis Samary. Po każdej z tych porażających rewelacji pytał przysięgłych, czy nadal są w stanie sprawiedliwie osądzić jego klientkę i przypilnować oskarżyciela, by udowodnił jej winę ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Kilku odpowiedziało: nie. Ucieszył się z tego. Mógł ich od ręki wyłączyć z procesu. Jednak zdecydowana większość odpowiedziała: tak. Dyskretnie zerknął na zegarek. Mówi od dwudziestu pięciu minut, a więc ma do dyspozycji jeszcze pięć. I miał kardynalną zasadę, której nigdy nie łamał. Zasadę, która jak wiele innych odróżniała go od kolegów z palestry. Otóż już na tak wczesnym etapie informował kandydatów na sędziów, czy oskarżony będzie zeznawał, czy też nie. MECENAS JAYWALKER: Pani O'Sullivan, dziś rano usłyszała pani od sędziego, że ciężar udowodnienia winy spoczywa tylko i wyłącznie na oskarżycielu, który, co bardzo ważne, musi udowodnić ją ponad uzasadnioną wątpliwość. Zapewne pamięta pani, jak sędzia przypominał, że obrona nie musi niczego udowadniać, nie musi obalać zarzutów, nie musi powoływać żadnych świadków. Sędzia wyjaśniał też, że oskarżona nie musi składać zeznań. Więc jeśli nie powołam jej na świadka, nie dowiedzą się państwo niczego nowego. Chcę jednak już teraz panią poinformować, że Samara Tannenbaum będzie zeznawała. Stanie przy barierce dla świadka, by własnymi słowami opowiedzieć pani o tym, co robiła tamtego wieczoru,
gdy został zamordowany jej mąż, ale również o tym, czego nie robiła. Podejrzewam, że oskarżona nie przypadnie pani do gustu. Nie da się ukryć, że robiła w życiu rzeczy, z których dziś wcale nie jest dumna. Z całą pewnością nie jest dumna z tego, że miała wielu kochanków. Puszczała się, mówiąc dosadnie. W zamian za seks przyjmowała prezenty, w tym pieniądze. Wykorzystywała swoją urodę, czyniąc z niej kartę przetargową. Myślę, że sama się przyzna, iż wyszła za pana Tannen-bauma głównie dla pieniędzy. I że nie wytrzymała z nim zbyt długo pod jednym dachem. Wyprowadziła się. Zaczęła go zdradzać. Co więcej, w przeciwieństwie do pani oraz pozostałych sędziów, przez całe lata nie pracowała. My o takich kobietach mówimy naciągaczka, lub jeśli pani woli, łowczyni fortun. Czy jednak w pełni zdaje sobie pani sprawę, pani O'Sullivan, iż celem tego procesu nie jest doprowadzenie do tego, by pani polubiła oskarżoną lub znielubiła ją jeszcze bardziej? I że chodzi tu o ustalenie jednej tylko rzeczy? Wraz z pozostałymi sędziami będzie pani musiała rozstrzygnąć, czy oskarżyciel, na którym spoczywa ciężar przeprowadzenia dowodu winy - nawet jeśli Samara Tannenbaum złoży zeznania i opowie pani swoją wersję zdarzeń - należycie wywiązał się ze swego zadania? Czy przekonał wszystkich państwa, że Samara Tannenbaum jest winna morderstwa? I czy dowiódł tego ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość? Pani O'Sullivan zapewniła go, że jest tego w pełni świadoma i że zrozumiała wyjaśnienia sędziego. Jaywalker nie dał się na to nabrać. Żadna czerwona jak burak, gruba jak foka kobieta irlandzkiego pochodzenia, do tego matka ośmiorga dzieci i żona emerytowanego policjanta, obecnie dorabiającego w banku jako ochroniarz, nie popuści Samarze, ani tym bardziej nie osądzi jej sprawiedliwie. Nie miało to jednak większego znaczenia. Jaywalker cieszył się, że udało mu się ukraść show Tomowi Burke'owi. Po tym, co przed chwilą powiedział, przesłuchanie Samary przez prokuratora nie może przynieść żadnych rewelacji. A przysięgli i tak już mają jak najgorsze zdanie o Samarze, więc niczym nie da się ich zaskoczyć.
Podziękował im za uwagę i usiadł. Określenie „wybór sędziów przysięgłych" jest totalnym nieporozumieniem, gdyż tak naprawdę ani oskarżenie, ani obrona nie może wybrać sobie ławników wedle własnego uznania. Proces wyboru powinien nazywać się: odrzucanie kandydatów na sędziów przysięgłych albo eliminowanie kandydatów na sędziów przysięgłych. W praktyce z procesu automatycznie wyłączani są ławnicy, którzy albo sami przyznali się do stronniczości, albo udowodnił ją im prawnik reprezentujący jedną ze stron. Kodeks postępowania karnego nie ogranicza liczby kandydatów wyłączonych ze sprawy z podaniem przyczyny. Po pierwszej selekcji przychodzi kolej na oskarżyciela i obrońcę, którzy mają prawo wyłączyć kandydatów bez podawania przyczyny. W tym przypadku kodeks narzuca jednak limit, który wzrasta proporcjonalnie do wagi zarzutów ciążących na oskarżonym. I tak w sprawach o drobne przestępstwa oskarżyciel i obrońca mają prawo odrzucić po trzech kandydatów każdy. Jeśli sprawa dotyczy napadu rabunkowego lub włamania, liczba rośnie do ośmiu, dziesięciu, a w skrajnych przypadkach nawet piętnastu sędziów. Jedynie w przypadku morderstwa oraz innych najpoważniej szych zbrodni obu stronom przysługuje prawo do wykluczenia maksymalnie dwudziestu kandydatów. W przeciwieństwie do wyłączenia przysięgłego z podaniem przyczyny, wyłączenie bez podania przyczyny może, ale nie musi być czymś umotywowane. Jedyne obostrzenie polega na tym, że nie można wykluczać sędziów przysięgłych ze względu na ich przynależność rasową lub etniczną. Tom Burkę, jako prokurator, miał prawo wyłączyć sędziów pierwszy. Po pierwszej selekcji odpadli dwaj kandydaci, Burkę pozbył się kolejnych pięciu. Jaywalker znów miał twardy orzech do zgryzienia. Nie podobał mu się bowiem żaden z pozostałych jedenastu kandydatów, ale nie chciał wyłączać zbyt wielu, bo wtedy Tom Burkę miałby za duży wpływ na tworzenie ostatecznego składu ławy sędziowskiej. Pozostała jeszcze kwestia wyboru przewodniczącego ławy. W niektórych systemach prawnych wybierają go spośród siebie sami ławnicy drogą głosowania. W innych przewodniczącego się losuje
lub wyznacza go sędzia prowadzący sprawę. W Nowym Jorku tę kwestię rozwiązano w bardzo prosty sposób: pierwszy z sędziów, który został powołany, wybrany i zaprzysiężony, automatycznie zostaje przewodniczącym ławy. Mając to na uwadze, Jaywalker wykluczył dwóch kandydatów, którzy spełniali powyższe kryteria. Dzięki temu zagraniu taktycznemu godność ta powinna przypaść taksówkarzowi, który co prawda był daleki od ideału, ale nieco lepszy niż ci dwaj. Wprawdzie jako mężczyzna mógł bardziej identyfikować się z ofiarą, ale przynajmniej nie powinien pozostać obojętny na urodę Samary. Gdyby przewodniczącą została którakolwiek z kobiet, na zachwyty nie byłoby najmniejszych szans, chyba że pani sędzia sama byłaby modelką z katalogu bielizny „Victoria's Secret". Jeszcze sześć razy skorzystał w prawa wykluczenia kandydata bez podawania przyczyny. Mógł więc je zastosować wobec jedenastu przyszłych sędziów, przy piętnastu, których mógł usunąć Tom Burkę. Trzej kandydaci, co do których nie miała zastrzeżeń żadna ze stron, zostali zaprzysiężeni. Był wśród nich wspomniany taksówkarz. Jaywalker spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Poświęcili więc na wybór przysięgłych cały dzień i mieli ich zaledwie trzech. Zgodnie z procedurą urzędniczka wrzuciła do bębna kolejnych osiemnaście kartek z nazwiskami i zabawa zaczęła się od początku. - Chryste, to się chyba nigdy nie skończy - jęknęła Samara, gdy opuszczali salę. - Normalnie można skonać z nudów! Jaywalker nie mógł się z nią nie zgodzić. Wybór ławy przysięgłych rzeczywiście jest procesem długim i monotonnym. Musiał uczciwie przyznać, że sam się do tego przyczynia, konsekwentnie realizując swą koncepcję wbijania przysięgłym do głowy dwóch kardynalnych zasad, które brzmią: obowiązek udowodnienia winy spoczywa na prokuratorze; wina musi być udowodniona ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Jaywalker dawno zauważył, że wybór sędziów przysięgłych jest uważany za najmniej istotną część procesu karnego. Niesłusznie. Według niego jest to etap decydujący. Mecenas, który odpowiednio
przygotuje się do wyboru ławników, ma niepowtarzalną okazję, by ich odpowiednio ukształtować. Mówiąc wprost, dzięki odpowiedniej taktyce może sprawić, że nagle otworzą się na argumenty, które normalnie od razu by odrzucili. Zdolny i doświadczony obrońca bądź prokurator już na tym wstępnym etapie może przygotować grunt pod przyszłe zwycięstwo w prawie każdym, nawet najtrudniejszym procesie. I właśnie to martwiło Jaywalkera najbardziej, gdy zjeżdżali na dół wiekową windą. Te trzy małe słowa: w prawie każdym. Następnego ranka stawili się w sądzie, by kontynuować wybór sędziów. Po pierwszym losowaniu odpadli trzej. Potem Burkę wykluczył czterech bez podania przyczyny, co dało mu możliwość odrzucenia jeszcze jedenastu osób. Jaywalker wykorzystał sześć z przysługujących mu dwunastu wykluczeń. Po pierwszym etapie udało się zaprzysiąc pięciu sędziów, co w sumie dawało już ośmiu. Podczas trzeciej rundy od razu odpadło czterech. Burkę wykluczył sześciu, Jaywalker pięciu, ale stosunek wykluczeń był dla niego niekorzystny. Mógł bowiem wyłączyć jeszcze jedną osobę, Tom Burkę zaś aż pięć. W finałowej rundzie wykorzystał swoją ostatnią szansę najlepiej, jak potrafił. Tom Burkę również nie zasypiał gruszek w popiele. Świadom swej przewagi, wyjątkowo starannie wybrał ostatniego z dwunastu przysięgłych. Został nim pułkownik marynarki wojennej, obecnie w stanie spoczynku, lecz nadal sprawny i aktywny, sądząc po imponującej muskulaturze rozpychającej golf w kolorze musztardy. Jaywalker w którymś momencie zwrócił uwagę na sposób, w jaki były wojskowy patrzy na Samarę. W jego surowym spojrzeniu było potępienie i jawna pogarda, godne dowódcy plutonu egzekucyjnego, który za chwilę wyda rozkaz: ognia! Na koniec spośród pozostałych kandydatów wybrano sześciu zastępców, którzy mieli przysłuchiwać się zeznaniom, lecz udział w obradach braliby tylko wtedy, gdyby sędzia z podstawowego składu nie mógł w nich uczestniczyć. Ostatecznie wybór zakończył się późnym popołudniem, dokładnie o
siedemnastej trzydzieści. Ale przynajmniej mieli już ławę przysięgłych. W następującym składzie: Stanley Merkel, taksówkarz, przewodniczący ławy: biały, łysiejący, koło czterdziestki. Leona Sturdivant, emerytowana szkolna intendentka: biała, kostyczna, po sześćdziesiątce. Vito Todesco, przedsiębiorca handlowy: biały, włoskiego pochodzenia, koło pięćdziesiątki. Shirley Johnson, salowa z katolickiego szpitala: czarna, bogobojna, lat siedemdziesiąt. David Wong, student politechniki: chińskiego pochodzenia, dwadzieścia kilka lat. Mary Ellen Tomlinson-Marchetti, doradca inwestycyjny: koło czterdziestki, biała, protestantka, zamężna, mąż z rodziny włoskiego pochodzenia. Leonard Schrier, emerytowany sklepikarz: biały, przed siedemdziesiątką, człowiek zagadka: albo ciepły, pełen współczucia Żyd skłonny wybaczyć Samarze jej winy, albo okrutny esesman, który osobiście zagna ją do pieca. Carmelita Rosado, wychowawczyni przedszkolna: Latynoska, cicha i spokojna, około trzydziestki. Ebrahim Singh, logopeda: pochodzenia hinduskiego łub pakistańskiego, koło pięćdziesiątki. Angelina Olivetti, bezrobotna aktorka pracująca dorywczo jako kelnerka: biała, pochodzenia włoskiego, słodka. Theresa McGuire, gospodyni domowa: biała, pochodzenia irlandzkiego, w trudnym do określenia wieku. George Stetson, pułkownik Musztarda, wybrany przez Burke'a, gdy Jaywalker wykorzystał limit wyłączeń: koło sześćdziesiątki, sztywny jakby kił połknął, i bardzo, bardzo biały. Sześciu mężczyzn, sześć kobiet. Ośmioro białych, jedna czarna, jedna Latynoska, jeden Azjata, jeden Arab. Sześcioro katolików, dwoje protestantów, prawdopodobnie jeden buddysta i trzy znaki zapytania. Ani jednej osoby z wyższym wykształceniem, no, może ktoś tam ma magistra. I ta dwunastka, przy wsparciu pozostałej szóstki zastępców, ma zdecydować o łosie Samary. Gdyby Jaywalker miał ich ocenić w skali od jednego do dziesięciu, dałby im dwa, góra trzy. Prawdę powiedziawszy, nie obchodziło go, kim byli, zanim przekroczyli próg tej sali. Każdemu z nich poświęcił cenne dwie minuty - tyle bowiem miał czasu, by ich odpowiednio sformatować, uodpornić na najgorsze zarzuty,
które wysunie Tom Burkę. Miał jedyną i niepowtarzalną szansę, by w ciągu tych dwóch minut wyprać im mózgi. Jeśli się okaże, że mu się nie udało, wina będzie leżała tylko i wyłącznie po jego stronie. Ale konsekwencje poniesie Samara. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY DWIE PODRÓŻE Kiedy ponad dwadzieścia lat temu Jaywalker zaczynał prowadzić sprawy, uczono go metod skutecznej pomocy prawnej. Obojętne co robisz, nie ograniczaj się do jednej linii obrony i jednej strategii, powtarzano mu do znudzenia. Bo jeśli nagle w połowie procesu pojawią się nowe okoliczności, wyjdziesz na durnia, a klient trafi za kratki. Dopóki się da, zachowaj jak największe pole manewru. Im większy wybór opcji, tym lepiej. Naucz się strategii: „obserwuję i czekam".' Nigdy nie podejmuj zbędnego ryzyka. Jeśli naprawdę chcesz wykorzystać te zasady w praktyce, zacznij od tego, że powstrzymasz się od wygłoszenia mowy wstępnej. A jeśli nie możesz odmówić sobie tej przyjemności, to przynajmniej postaraj się, żeby była zwięzła, ogólna i wymijająca. Skoro już musisz, mów o wadze otwartego podejścia do sprawy, o niewyciąganiu pochopnych wniosków, dopóki nie zostaną ujawnione wszystkie dowody, o tym, że trzeba mieć oczy i uszy otwarte i cały czas harować jak wół. Z punktu widzenia Jaywalkera te złote zasady nie miały żadnego sensu. Był bowiem zdania, że jak ktoś ciężko haruje, to najwyżej garb mu wyrośnie. Mimo początkowych obiekcji postanowił jednak spróbować. I co dostał w zamian? Wyroki skazujące. Oczywiście nie zawsze, ale jego zdaniem zdecydowanie za często. - Pięćdziesiąt procent spraw zakończonych uniewinnieniem? - podniecał się jego przełożony. Wspaniale! Możliwe, ale nie dla perfekcjonisty. Nie dla Jaywalkera. Z czasem coraz bardziej oddalał się od pryncypialnych założeń metody udzielania skutecznej pomocy prawnej, by ostatecznie zupełnie z niej zrezygnować na rzecz sprawdzonej i niezwykle efektywnej metody Jaywalkera.
W chwili, gdy rozpoczynał prywatną praktykę, miał już zwyczaj opracowywania szczegółowej strategii obrony na długo przed tym, nim doszło do wyboru ławy przysięgłych. Zawczasu wiedział, jak poprowadzi linię obrony, czy jego klient będzie zeznawał, a jeśli tak, co i jak ma powiedzieć. Przy pierwszej możliwej okazji informował o tym przysięgłych. Po pewnym czasie odkrył, że pogardzana przez twórców skutecznej metody mowa wstępna jest świetnym narzędziem, które pozwala obrońcy nadać właściwy kierunek sprawie. Po co czekać, aż kiepsko wykształcony i niewygadany podsądny zajmie miejsce przy barierce dla świadków i łamiącym się głosem przedstawi własną wersję zdarzeń, która zresztą będzie co chwila przerywana pytaniami, sprzeciwami i pouczeniami, skoro Jaywalker może zaprezentować ją osobiście? Innymi słowy, po co pokazywać stary, amatorski, czarno-biały film na szwankującym domowym projektorze, skoro można wyświetlić na szerokim ekranie nowocześnie nakręconą, barwną, trójwymiarową i stereofoniczną superprodukcję? Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wskaźnik uniewinnień skoczył do siedemdziesięciu pięciu procent. A Jaywalker, który doskonalił swe umiejętności, aż wreszcie osiągnął magiczny pułap dziewięćdziesięciu kilku procent uniewinnień, nigdy nie przepuścił okazji do wygłoszenia mowy wstępnej. A gdy już ją wygłaszał, była długa, barwna i pełna swady. W sprawie Samary miało być tak samo. A jednak mijały miesiące, a wciąż nie miał koncepcji ani co do treści, ani co do formy mowy. Ta nietypowa w jego przypadku niemoc wynikała bezpośrednio z niewiary w niewinność klientki oraz głębokiego przekonania, że tej sprawy po prostu nie da się wygrać. Wielu obrońców przystępuje do nierokującego procesu z iskierką nadziei, iż w toku sprawy wydarzy się cud i los sam podsunie im fakty, na których oprą linię obrony. Po cichu liczą, że główny świadek oskarżenia przepadnie bez wieści albo diametralnie zmieni zeznania. Albo że policjanci coś schrzanią, w papierach albo podczas przesłuchania, a najlepiej jedno i drugie. Albo że niedoświadczony prokurator nie włączy do sprawyjakiegoś ważnego dowodu. Jednym słowem, że manna sama spadnie
z nieba. Zycie nauczyło Jaywalkera, że owszem, cuda się zdarzają, ale raczej nie jemu. A z trudnymi sprawami zwykle bywa tak, że jak nawali jeden świadek, to zaraz zjawi się drugi, i to wcale nie po to, by odwołać zeznania. Znajdą się też inni policjanci, którzy wykonali robotę jak należy. Zaś co do niedoświadczonego prokuratora, to akurat Tom Burkę do tej kategorii nie należy. To stary wyga, na dodatek piekielnie zdolny i wyjątkowo skrupulatny. A manna, jeśli w ogóle spada z nieba, to raczej rzadko. I dlatego, przystępując do obrony w ryzykownej sprawie, Jaywalker wnosił do procesu nie tylko własne doświadczenie, zdolności i skrupulatność, lecz jeszcze jedną dodatkową wartość. Wnosił własną hipotezę. Dzielił się nią z przysięgłymi najwcześniej, jak się da, a robił to w nadziei, że nawet jeśli prokuratura przedstawi dowody o takim ciężarze gatunkowym, że ugnie się pod nimi pulpit przy stanowisku obrony, sędziowie będą mieli alternatywną wersję, w świetle której będą mogli te dowody ocenić. Był jeszcze jeden trik, który Jaywalker stosował często i chętnie. Polegał on na przyznawaniu racji prokuratorowi, oczywiście do pewnych granic. Jeśli na przykład bronił w sprawie o posiadanie przedmiotów pochodzących z kradzieży, czyli mówiąc potocznie o paserstwo, bez mrugnięcia okiem przyznawał, że zabezpieczone w śledztwie rzeczy faktycznie zostały ukradzione. I że oskarżony rzeczywiście wszedł w ich posiadanie. I że są one warte dokładnie tyle, na ile wycenili je biegli powołani przez oskarżyciela. I gdy już się ze wszystkim grzecznie zgodził, znienacka wysuwał tezę, iż oskarżony nie miał pojęcia, że przedmioty pochodzą z kradzieży, w związku z czym jest niewinny. Posłusznie akceptując dowody przedstawione przez prokuraturę, przede wszystkim oszczędzał czas i energię, bo nie wdawał się w niepotrzebną dyskusję o czymś, co jest oczywiste. Poza tym dzięki temu sprytnemu posunięciu zjednywał sobie zaufanie przysięgłych i jednocześnie pokazywał, że on i oskarżony są wiarygodni. Była jeszcze trzecia korzyść, kto wie, czy nie najważniejsza. Gdy przysięgli zaczynali dyskutować, czy oskarżony faktycznie wiedział, że ma trefne rzeczy, przynajmniej część z nich mogła przychylić
się do tezy, że jednak nie wiedział. Jaywalker liczył na to, że jeśli gorliwie odda sprawiedliwość faktom, zasłuży sobie na to, by przysięgli rozważyli jego jedyny kontrargument. Kiedy przed kilkoma tygodniami wreszcie dopuścił do siebie nieśmiałą myśl, że Samara może być niewinna, musiał stworzyć hipotezę, wokół której skonstruuje obronę. Alibi nie miała żadnego - po wyjściu od Barry'ego nie kontaktowała się z nim telefonicznie, on z nią również nie. Forsowanie tezy o obronie koniecznej nie wchodziło w grę, gdyż w ogóle nie przyznawała się, że dźgnęła męża nożem. Jaywalker nie mógł więc przekonywać sędziów, że broniła się przed atakiem lub próbą wykorzystania seksualnego. Obłęd również odpadał, gdyż każdy, kto na nią patrzył, widział, że mówi i zachowuje się normalnie. W dodatku nigdy nie leczyła się psychiatrycznie. Przełom nastąpił, kiedy znalazła seconal i z uporem powtarzała, że nie ma pojęcia, skąd lekarstwo wzięło się w jej szafce. Jaywalker wreszcie stworzył hipotezę. Ktoś próbuje zrzucić na nią winę. Zamordował Bar-ry'ego, a potem zadał sobie niemały trud, by pozacierać ślady i podrzucić dowody, które skierują podejrzenia na Samarę. Ten ktoś musi być inteligentny, bo wie, że gdy policja zaczyna prowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa, które nie zostało popełnione na tle rabunkowym, na pierwszych podejrzanych typuje małżonków lub życiowych partnerów ofiary. Czyż nie tak się stało? Zgoda, taka hipoteza jest strzałem na oślep. Ale kiedy masz w lufie tylko jeden nabój, nie możesz być wybredny. Strzelasz, a potem się modlisz, by nie chybić celu. I oto nadeszła pora, by przedstawić hipotezę przysięgłym. Po raz pierwszy od dnia wyboru przysięgli zajęli swoje stałe miejsca, które odzwierciedlały porządek, w jakim byli wybierani. Kolejny raz zostali zaprzysiężeni, tym razem jako ława. Następnie głos zabrał sędzia i przez blisko dwadzieścia minut tłumaczył, na czym będzie polegała zarówno ich, jak i jego funkcja w procesie, który właśnie się rozpoczyna. Potem mowę wstępną wygłosił Tom Burkę. Trwała kwadrans i była jak żywcem wyjęta z podręcznika, z którego korzystają wszyscy prokuratorzy. Burkę zaczął od odczytania aktu oskarżenia, wyraźnie akcentując słowo „morderstwo". Następnie
porównywał swoją mowę wstępną do spisu treści, przewodnika po tym, co ma zamiar udowodnić przy pomocy świadków i dowodów rzeczowych. Następnie przeszedł do szczegółów. Opowiedział sędziom o znalezieniu ciała Barry'ego Tannenbauma; o zeznaniach sąsiadki, która słyszała jego kłótnię z żoną, niejaką „Sam"; o tym, jak Samara skłamała policjantom; o znalezieniu w jej'domu zakrwawionych dowodów rzeczowych; o wynikach badań DNA, które potwierdziły, że jest to krew Barry'ego Tannenbauma; wreszcie o motywie, czyli polisie ubezpieczeniowej wykupionej przez Samarę i własnoręcznie przez nią podpisanej. Jednym słowem, wytoczył najcięższe działa. I osiągnął zamierzony cel. Jaywalker widział, jak niejedna para sędziowskich oczu wznosi się wymownie ku niebu w reakcji na coraz dłuższą listę poważnych dowodów obciążających. Na koniec Burkę zrobił to, co robią wszyscy oskarżyciele: - Kiedy zakończy się proces dowodowy, będę mógł przemówić do państwa jeszcze raz oznajmił. -1 wtedy poproszę, żeby państwo uznali oskarżoną za winną zarzucanych jej czynów, winną zamordowania męża, Barry'ego Tannenbauma. Dziękuję. Przepisy prawa stanu Nowy Jork zobowiązują prokuratorów do wygłoszenia mowy wstępnej. Obrońcy mają wolną rękę. W tym pozornie nierównym traktowaniu nie ma nic nielogicznego. Wręcz przeciwnie. Jest ono logicznym następstwem generalnej zasady, że to na prokuraturze spoczywa ciężar dowiedzenia winy, podczas gdy obrona niczego dowodzić nie musi. Sędziowie rutynowo pytają obrońców przed rozprawą, czy chcą zabrać głos. Sędzia Sobel też tak uczynił. Jaywalker, który przesiedział całą noc nad ostatnimi poprawkami, wiedział, że mowę wygłosi. Mimo to podczas porannej odprawy z sędzią i prokuratorem, poprzedzającej wejście przysięgłych, odparł wymijająco: - To zależy, co pan prokurator Burkę powie. Było to niegroźne kłamstwo. I oczywiste. Sądząc po ironicznych uśmiechach, ani sędzia Sobel, ani Tom Burkę nie dali się na nie nabrać.
Jednak to niewinne kłamstwo, jak wszystko, co robił Jaywalker w czasie procesu, służyło jakiemuś celowi, i ten cel właśnie wyszedł na jaw. - Panie mecenasie Jaywalker, czy zabierze pan głos w imieniu oskarżonej? - zapytał sędzia. Przez sekundę lub dwie siedział nieruchomo, udając, że rozważa, czy skorzystać z tej możliwości. Z ławy przysięgłych wpatrywało się w niego osiemnaście par oczu. - Tak, zabiorę głos - oświadczył w końcu i zebrawszy notatki, wstał z miejsca i stanął przed przysięgłymi. - Jest sierpień - mówi im głosem tak cichym, że ci, którzy siedzą w drugim rzędzie, muszą wyciągać szyje i nadstawiać uszu. Żadnych wstępów, żadnego: „Wysoki Sądzie, panie przewodniczący, panie i panowie przysięgli". Po prostu: „Jest sierpień". - Sierpień, ale nie ubiegłego roku, tylko przed ponad dwoma laty. Samara Tannenbaum zostaje zaproszona przez męża na kolację. Jeśli to państwa dziwi -jak z oczywistych względów dziwi mnie z zeznań dowiedzą się państwo, że małżonkowie mieli wspólną posiadłość w Scarsdale, a oprócz niej każde z nich posiadało własne lokum w mieście. Nawet przy maksimum dobrej woli nie można ich nazwać idealnym małżeństwem. Kilkoro przysięgłych się uśmiecha. Jaywalker mówi coraz głośniej, więc nie muszą już pochylać się do przodu, by go usłyszeć. Mimo to nikt nie siada wygodniej. Niektórzy patrzą mu prosto w oczy. Po trzydziestu sekundach mowy wstępnej już są jego. - Na kolację jedzą chińskie dania na wynos. Sprzeczają się o jakieś głupoty, jak zawsze. Podnoszą głos, zaczynają się obrzucać obelgami. Koło ósmej wieczorem Samara ma dość. Wstaje, żegna się i wychodzi. Nie dochodzi do żadnych rękoczynów, szarpania się czy jakiejkolwiek formy fizycznego kontaktu. W apartamencie Barry'ego Tannenbauma nie zostaje popełnione żadne przestępstwo. Po wyjściu od męża Samara łapie taksówkę i jedzie do domu. Jest zmęczona, więc o dziesiątej leży już w łóżku. Nie bierze prysznica, nawet nie myje twarzy i rąk. Ławnik z pierwszego rzędu orientuje się w wadze tej informacji i w zamyśleniu kiwa głową. Jaywalker tłumi w sobie chęć dorzucenia słówka na temat
„brandzlowania". Dochodzi jednak do wniosku, że może to być obosieczny miecz. - Następnego dnia do jej drzwi pukają policjanci. Mimo że nie przepada za stróżami prawa, wpuszcza ich do środka. Zaczynają ją wypytywać o męża, ale nie chcą powiedzieć, o co chodzi. Samara mówi im więc, że to nie ich interes. Odpowiada coraz bardziej wymijająco. W końcu ich okłamuje, twierdzi, że poprzedniego wieczoru nie widziała się z mężem. Przyznaje się dopiero wtedy, gdy udowadniają jej kłamstwo. Pytają, czy między nią a Barrym doszło do awantury. Zaprzecza. Przez kilka minut wspólnie zastanawiają się, jaka jest różnica między awanturą a sprzeczką. Następnie policjanci bez słowa wyjaśnienia zakuwają ją w kajdanki i zatrzymują pod zarzutem zamordowania męża. Gdyby to naprawdę było takie proste, myśli Jaywalker. Gdyby na tym się skończyło. Niestety. Właściwie to dopiero początek. Jaywalker wie, że chce czy nie, musi się jakoś z tym uporać. Pora więc przedstawić hipotezę. - Sędziowie przysięgli, za chwilę udacie się w podróż życia. Żadne z dotychczasowych przeżyć i doświadczeń nie jest w stanie was do niej przygotować. Podobnie jak nic, co jeszcze przeżyjecie, nie będzie mogło się z nią równać. Chwyćcie się za poręcze foteli i trzymajcie z całej siły. Koniecznie dwoma rękami. Bo to nie będzie jedna podróż, lecz dwie. Kilkoro z nich naprawdę wykonuje jego polecenie i mocno chwyta za poręcze. - Prokurator Burkę w swej udanej płomiennej mowie nakreślił plan pierwszej podróży. Poprowadzi w niej państwa od jednego dowodu zbrodni do drugiego, i kolejnych. Każdy z tych dowodów, czy będzie to zeznanie świadka, przedmiot zabezpieczony w śledztwie czy kawałek papieru, będzie jednoznacznie wskazywał na winę Samary Tannenbaum. Tak, dobrze mnie państwo słyszą. Jeśli zdecydują się państwo udać w pierwszą podróż, u jej kresu będą państwo musieli uznać oskarżoną winną zarzucanych jej czynów. Materiał dowodowy nie pozostawi miejsca na bodaj cień wątpliwości. Wszystko będą państwo mieli podane na srebrnej tacy. Obecność Samary w apartamencie męża krótko przed jego śmiercią. Podniesione głosy w czasie kłótni. Jej kłamstwa podczas rozmowy z policjantami. Nóż, którym można było zadać śmiertelną
ranę, ukryty w domu Samary razem z bluzką i ręcznikiem. Krew Barry'ego na tych przedmiotach. Polisa na życie Barry'ego wykupiona przez Samarę na miesiąc przed jego śmiercią, opiewająca na dwadzieścia pięć milionów dolarów, wypłaconych w przypadku jego zgonu. Idealny motyw, o ile taki istnieje. Sędziowie przysięgli, oczywiście możecie poprzestać na podróży zaproponowanej wam przez prokuratora Burke'a. Jeśli się na nią zdecydujecie, szybko uwierzycie w winę oskarżonej i zakończycie proces wyrokiem skazującym, święcie przekonani, że przedstawiono wam najmocniejsze dowody winy z możliwych. Mocne? To słowo nie oddaje w pełni ich wagi. Może lepiej powiedzieć: przytłaczające. Nie pozostawiające najmniejszych wątpliwości. Stuprocentowe. Jednym słowem tak doskonałe, że można się ich przestraszyć i zadać sobie jak najbardziej uprawnione pytanie, czy przypadkiem nie są zbyt doskonałe, by mogły być prawdziwe. Sędziowie przysięgli, jeśli takie jest wasze życzenie, możecie wybrać się też w drugą podróż. O ile się odważycie. W podróż szlakiem tych samych dowodów, które wymienił mój szanowny przedmówca. Ja zaś mogę was tylko prosić, a nawet błagać, byście się w nią wybrali. Punktem wyjścia do tej podróży jest moja propozycja, która wynika z przepisów prawa. Otóż prawodawca prosi was, wymaga od was czy wręcz zobowiązuje was do domniemania niewinności oskarżonej. Jeśli zaryzykujcie i weźmiecie tę propozycję pod uwagę, być może dowiecie się wspólnie ze mną, dlaczego dowody przemawiające na niekorzyść oskarżonej są tak mocne, tak przekonujące, tak porażająco doskonałe, jak żadna inna z ziemskich rzeczy. A oto - znów zniża głos, zmuszając ich, by się ku niemu pochylili - wspomniana propozycja, czy raczej hipoteza. Ktoś wrabia Samarę Tannenbaum. Ich zdławiony okrzyk jest tak donośny, że Jaywalker zaczyna się bać, że przeszarżował i stracił
szansę. Wie jednak, że nie ma już odwrotu. Od tej chwili może tylko się powtarzać, brnąć dalej, modląc się, by udało mu się przekonać bodaj jedno lub dwoje z nich. - Właśnie tak. Ktoś ją wrabia. Kiedy będziecie zapoznawali się z kolejnymi dowodami, nie pozwólcie, by was zaślepiły. Osłońcie oczy przed ich blaskiem, chrońcie się przed gorącem, spróbujcie dojść do samego sedna, do istoty rzeczy, do najgłębszego sensu. Weźmy na przykład przedmioty znalezione w domu Samary. Czy gdyby naprawdę zabiła męża, ukryłaby narzędzie zbrodni akurat w takim miejscu, gdzie można je bez trudu znaleźć? Albo polisa. Czyżby naprawdę wierzyła, że firma ubezpieczeniowa wypłaci jej astronomiczną sumę dwudziestu pięciu milionów z polisy wykupionej zaledwie na miesiąc przed śmiercią ubezpieczonego? Myślała, że nikt nie skojarzy faktów? Ona, kobieta, którą interesują się wszystkie media, przez co ciągle jest na świeczniku? Bez przesady, ona jest na to o wiele za mądra, podobnie jak wy, szanowni sędziowie. Weźmy teraz jej nieporadne, szyte grubymi nićmi kłamstwa, którymi próbowała zbyć policjantów. Czy na ich podstawie można uwierzyć, że jest morderczynią? Czy raczej są jedynie dowodem na to, że Samara nie lubi policji, zwłaszcza gdy ta zaczyna się interesować szczegółami jej pożycia z mężem? Weźmy wreszcie fakt, że między nią a Barrym doszło do ostrej wymiany zdań. Czy naprawdę jest to zdarzenie na miarę trzęsienia ziemi? Czy raczej zwykła ludzka rzecz, która nagminnie zdarza się każdemu z nas? Mógłbym tak ciągnąć bez końca. Tymczasem chcę wam tylko pokazać, że każdy z dowodów zebranych przeciw Samarze ma, jak przysłowiowy medal, także i drugą stronę. Trzeba tylko uznać istnienie tej drugiej strony i zechcieć ją odsłonić. Tak więc, szanowni sędziowie, sprawę Samary Tannenbaum można uznać za prostą i oczywistą, lub niezwykle zawiłą i skomplikowaną. W przekonaniu prokuratora Burkę'a sprawa jest oczywista. Jest o tym przekonany do tego stopnia, że już dziś uprzedza was, iż będzie domagał się wyroku skazującego. Robi to, choć nawet jeszcze nie wysłuchaliście zeznań pierwszego świadka. Zastanówcie się nad tym. A ja? Nie proszę was, żebyście uniewinnili Samarę. Póki co nie mam do tego podstaw. Najpierw
musicie usłyszeć zeznania świadków i zapoznać się z dowodami. Lecz ja również mam do was prośbę. Proszę was, żebyście zgodzili się wyruszyć w dwie podróże, pierwszą oczywistą, a drugą nie, pierwszą łatwą, a drugą trudną. Proszę, byście mieli otwarte dwoje oczu i uszu, nie zaś tylko jedno. A jeśli wyczujecie w powietrzu lekki smród, nie udawajcie, że nic nie czuć. Kto wrabia Samarę? Nie mam pojęcia. Chciałbym wiedzieć, lecz niestety nie wiem. Liczę, że dowody podsuną nam jakiś trop. Albo i nie. Pamiętajcie jednak, że to nie na mnie spoczywa ciężar dowiedzenia winy. Nie muszę wskazać palcem wrabiającego. Wy również nie musicie. Wystarczy mi, jeśli pod koniec procesu wejdziecie do tej sali, zakończywszy obrady, i patrząc nam prosto w oczy, powiecie, że po odbyciu obu podróży śladami dowodów przeciw oskarżonej nie możecie orzec, iż jesteście stuprocentowo przekonani, że moja klientka jest winna stawianego jej zarzutu, i że nie możecie tego stwierdzić ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Odwrócił się od nich i wrócił do ławy obrony. Mówił przez ponad pół godziny. Nie miał pojęcia, czy zdołał ich przekonać. W każdym razie zaprezentował im pewną hipotezę - propozycję, bo takiego użył słowa - i żadne z nich go nie wyśmiało. Uznał to za swego rodzaju zwycięstwo. Zła wiadomość była jednak taka, że okazywanie dowodów miało się dopiero zacząć. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY MAKABRYCZNA ŚMIERĆ - Sąd wzywa na świadka panią Stacy Harrington. Wielu prokuratorów lubi wkraczać z dużym hukiem, rozpoczynając przesłuchania od najważniejszego świadka. Taka taktyka świetnie sprawdza się w telewizji, jednak w sądowych realiach często kończy się całkowitą dezorientacją przysięgłych.
Tom Burkę nie był typem showmana, a tani dramat był ostatnią rzeczą, na której mu zależało. Poprzez taki a nie inny wybór pierwszego świadka pokazał, że bardziej niż na popularności zależy mu na chronologii i jasności w odtwarzaniu zdarzeń. Stacy Harrington, niewysoka, ciemnowłosa, atrakcyjna młoda kobieta pracowała jako asystentka zarządu - dla Jaywalkera był to nowy sposób nazywania starego jak świat zawodu sekretarki - w biurze Tannenbaum International, flagowej spółce Barry'ego. To ona jako pierwsza zainteresowała się, dlaczego pewnego sierpniowego poranka szef nie zjawił się w pracy. A przecież nigdy nawet się nie spóźniał. PROKURATOR BURKE: Co pani zrobiła, kiedy szef się długo nie zjawiał? PANI HARRINGTON: Zadzwoniłam do niego do domu. A konkretnie, do obu domów. PROKURATOR BURKE: I? PANI HARRINGTON: Nie odbierał. PROKURATOR BURKĘ: Żadnego telefonu? PANI HARRINGTON: Żadnego. PROKURATOR BURKE: Co w związku z tym pani zrobiła? PANI HARRINGTON: Zadzwoniłam na policję. PROKURATOR BURKĘ: Którą? PANI HARRINGTON: Nowojorską. Domyślałam się, że Barry, pan Tannenbaum, jest w mieście. Zresztą tak było mi łatwiej. Po prostu wykręciłam 911. PROKURATOR BURKE: Co pani powiedział dyżurny? PANI HARRINGTON: Powiedział, że wyślą kogoś do apartamentu i poproszą posterunek w Scarsdale, żeby patrol pojechał do rezydencji pana Tannenbauma. Jaywalker zrezygnował z zadawania pytań asystentce Barry'ego, kierując się swą kardynalną zasadą: im mniej, tym lepiej. Liczni pełnomocnicy strony przeciwnej lubili urządzać przedstawienia i odpytywać każdego ze świadków konkurencji.
Jaywalker uważał, że nie ma to żadnego sensu. Skoro świadek nie powiedział niczego, co obciąża jego klienta, po co bawić się w zadawanie niepotrzebnych pytań? Czy nie lepiej skwitować jego zeznania krótkim: „Nie mam pytań"? Drugim świadkiem Burke'a był Anthony Mazzini, administrator budynku, w którym mieszkał Barry Tannenbaum. Zeznał, że koło południa przyszło do niego dwoje umundurowanych policjantów. Usłyszał od nich, że pan Tannenbaum nie pojawił się w biurze, więc zaniepokojeni pracownicy zadzwonili na policję. Mazzini zadzwonił do Barry'ego przez domofon, a gdy ten nie odbierał, wjechał z policjantami na górę. Kilka razy zadzwonił do drzwi, potem zaczął głośno pukać, ale nikt im nie otworzył. Wtedy zdecydował się użyć klucza pasującego do wszystkich zamków. Okazało się, że drzwi nie są zamknięte od środka ani na zamek, ani na łańcuch. Alarm też nie był włączony. Mazzini wszedł za policjantami do apartamentu. PROKURATOR BURKĘ: Czy zauważył pan coś niezwykłego? PAN MAZZINI: Niezwykłego? Pewnie. I to ile! Kilku przysięgłych zachichotało nerwowo. PROKURATOR BURKĘ: Czy może nam pan powiedzieć, co to było? PAN MAZZINI: Znaleźliśmy pana Tannenbauma w kuchni. Leżał na podłodze w kałuży krwi. Jaywalker i tym razem powstrzymał się od zadawania pytań. Wprawdzie umieścił Mazziniego na liście podejrzanych, ale uznał, że nie pora na prywatne śledztwo. Między innymi dlatego, że w myśl przepisów kodeksu postępowania sądowego pytania strony przeciwnej muszą dotyczyć tylko i wyłącznie wątków poruszonych przez stronę powołującą świadka. Gdyby Jawalker już teraz zaatakował administratora, w dalszym toku sprawy musiałby go powołać jako świadka obrony, tak zwanego „wrogo nastawionego do strony pozywającej". Zresztą pomijając kwestie proceduralne, co tak naprawdę mógłby zrobić? Zapytać Mazziniego wprost, czy zamordował Tannenbauma i teraz próbuje wrobić Samarę?
Trzecim świadkiem oskarżenia była starsza poste-runkowa Susan Connolly, jedna z pary policjantów, którzy jako pierwsi weszli do apartamentu. Zeznała, że stwierdziła zgon, który według niej nastąpił kilka godzin wcześniej. Następnie wraz z kolegą zabezpieczyła miejsce zbrodni, zakazała wpuszczania kogokolwiek i po wstępnym rozeznaniu stwierdziła, że nie widać żadnych śladów walki lub włamania. Następnie zadzwoniła do komendanta, który kazał im zostać na miejscu do przyjazdu ekipy dochodzeniowej. PROKURATOR BURKĘ: Jak ułożone były zwłoki? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Proszę? PROKURATOR BURKĘ: Ciało leżało na plecach czy na brzuchu? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Raczej na brzuchu. PROKURATOR BURKĘ: Czy pani lub kolega z patrolu próbowaliście je przewracać? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Nie, proszę pana. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję, nie mam więcej pytań. Tym razem Jaywalker postanowił się odezwać. Był ciekaw, czego zdoła się dowiedzieć o poprzednim świadku. MECENAS JAYWALKER: Czy pamięta pani, jak zachowywał się administrator budynku, pan Mazzini? Co robił? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Na pewno nie dotykał zwłok. MECENAS JAYWALKER: Nie pytam, czego nie robił, ale co robił, proszę pani. ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Kiedy? MECENAS JAYWALKER: Przez cały czas, gdy był w mieszkaniu. ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Nie wiem. Raczej nie robił nic szczególnego. Chodził, rozglądał się. MECENAS JAYWALKER: Zaglądał do różnych pomieszczeń?
ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Tak, chyba tak. MECENAS JAYWALKER: A pani przez cały czas była przy zwłokach? St. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Tak. Oczywiście najpierw zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni i sprawdziliśmy, czy w mieszkaniu kogoś nie ma. MECENAS JAYWALKER: Po jakim czasie przyjechała ekipa dochodzeniowa? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY {sprawdza w służbowym notesie): Po dwudziestu pięciu minutach. MECENAS JAYWALKER: Czy po przyjeździe detektywi rozmawiali z panem Mazzinim? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Chyba tak. MECENAS JAYWALKER: Ale pan Mazzini był jeszcze w mieszkaniu? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Nie wiem. MECENAS JAYWALKER: Czy nie powiedziała pani przed chwilą, że po przyjeździe detektywi z nim rozmawiali? (Bez odpowiedzi.) MECENAS JAYWALKER: Czy pan Mazzini wciąż był w mieszkaniu? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Tak. MECENAS JAYWALKER: Czyli był tam od co najmniej trzydziestu minut? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Chyba tak. MECENAS JAYWALKER: I cały czas chodził po mieszkaniu i się rozglądał? ST. POSTERUNKOWA CONNOLLY: Tak. Wiele się nie dowiedział, ale uznał, że na początek dobre i to. Okazało się, że administrator, który ma zapasowe klucze, mógł wejść do mieszkania Tannen-bauma w dowolnym momencie, również w dniu zabójstwa. I że jako osoba niepowołana swobodnie poruszał się po miejscu zbrodni. Sędziom przysięgłym, wychowanym na procesie O. J. Simpsona i serialu „CSI. Kryminalne zagadki" mogło to wydać się podejrzane.
A tak naprawdę to na co ja tu liczę, zastanawiał się. Ze policjanci coś schrzanili? Albo że manna spadnie z nieba? Zdaje się, że tak. Urzędnik sądowy ogłosił przerwę na lunch. Popołudniowe przesłuchania zaczęły się od zeznań detektyw Anne Maloney z ekipy dochodzeniowej. Jej pojawienie się od razu wzbudziło wyraźne zainteresowanie przysięgłych. Oficerowie dochodzeniowi, którzy przez lata spokojnie pracowali „za kulisami", nie budząc większych emocji, niemal z dnia na dzień stali się ulubieńcami wydziału kryminalnego. Oczywiście swą nagłą popularność zawdzięczali telewizji. Wysyp seriali w rodzaju „Kryminalne zagadki" sprawił, że nagle stali się najbardziej znanymi ze wszystkich policyjnych specjalistów. Jeśli ktoś zapyta dzisiejszych dwunasto- czy czternastolatków, kim chcą zostać w przyszłości, co trzeci odpowie, że technikiem dochodzeniowym. Dzieciaki nie chcą już być lekarzami, gwiazdami kina lub sportu, strażakami czy strażnikami lasu. Chcą pracować dokładnie tak samo jak bohaterowie kryminalnych seriali, grani przez Davida Caruso i Marg Helgenberger. Detektyw Maloney w niczym nie przypominała idolki amerykańskich nastolatków. Przeciętnej urody, krępa, obcięta na pazia rodem z lat pięćdziesiątych, wypowiadała się krótko i rzeczowo. Wraz z kolegami z ekipy przybyła na miejsce zbrodni dokładnie o czternastej czterdzieści pięć. Ponieważ nie wszyscy przysięgli znali się na zegarze dwudziestoczterogodzinnym, trzeba im było wytłumaczyć, że chodzi o za piętnaście trzecią. Stwierdziła, że mieszkanie zostało zabezpieczone przez dwoje umundurowanych funkcjonariuszy, którzy rozciągnęli przed drzwiami żółto-czarną taśmę. Zauważyła, że wewnątrz panuje porządek. Jedynie w kuchni sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Na szafce stało sześć częściowo opróżnionych pojemników z chińskim jedzeniem na wynos. A na kamiennej podłodze leżały zwłoki Barry'ego Tannenbauma. PROKURATOR BURKĘ: Proszę powiedzieć, w jakim stanie było ciało? DETEKTYW MALONEY: Było martwe. Odpowiedź pani detektyw rozbawiła niektórych przysięgłych.
PROKURATOR BURKĘ: Liczyłem na nieco więcej szczegółów. Z ławy podniósł się gromki śmiech. Tom Burkę potrafił w niewymuszony sposób rozluźnić przejętych swą rolą ławników. Jaywalker domyślał się, że była to z jego strony zagrywka taktyczna. Oczywiście świadek nie miał o niczym pojęcia. Jaywalker sam czasem stosował takie chwyty. DETEKTYW MALONEY: Ciało leżało na boku, twarzą do podłogi, w pozycji embrionalnej. Pod nim widać było dużą plamę zaschniętej krwi. PROKURATOR BURKĘ: Czy sprawdziła pani puls lub inne objawy czynności życiowych? DETEKTYW MALONEY: Nie. To już było robione wcześniej. Z wynikiem negatywnym. PROKURATOR BURKĘ: Czy w którymś momencie obróciła pani ciało? DETEKTYW MALONEY: Tak. Po tym, jak zrobiliśmy zdjęcie ułożenia zwłok w takiej pozycji, w jakiej zostały znalezione. PROKURATOR BURKĘ: Czy coś pani wtedy zobaczyła? Jeśli tak, co? DETEKTYW MALONEY: Tak. Zauważyliśmy MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. SĘDZIA: Sprzeciw podtrzymany. Może pani mówić tylko o tym, co sama zauważyła. DETEKTYW MALONEY: Zauważyłam dużą plamę krwi na ubraniu denata. W tym momencie Burkę podszedł do pulpitu przy stanowisku obrony i sięgnął po dużą papierową torbę. Następnie wyjął z niej jakiś przedmiot i podał go umundurowanemu strażnikowi, który położył go przed świadkiem. PROKURATOR BURKĘ: Pokazuję pani przedmiot oznaczony jako dowód rzeczowy numer jeden. Czy pani go rozpoznaje? DETEKTYW MALONEY: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Proszę nam powiedzieć, co to jest? DETEKTYW MALONEY: Biały kaszmirowy sweter, który miał na sobie pan Tannenbaum.
PROKURATOR BURKĘ: Po czym pani rozpoznaje, że to ten sam sweter? DETEKTYW MALONEY: Po dużej plamie z przodu. I po moich inicjałach, A.L.M., które własnoręcznie napisałam atramentem na nalepce. Burkę powtórzył tę czynność, okazując świadkowi kolejny dowód rzeczowy w postaci beżowego golfu, na którym widniała jeszcze większa plama. Zarówno ona, jak i ta na kaszmirowym swetrze były niemal czarne, jedynie lekko czerwonawe na brzegach. Detektyw Maloney zeznała, że po wstępnych oględzinach i sfotografowaniu zwłok obeszła cały apartament, nigdzie nie znajdując żadnych zmian czy jakichś niepokojących śladów. Wszystkie meble i przedmioty zdawały się być na swoim miejscu. Nie znalazła też śladów włamania ani kradzieży. W żadnym innym miejscu nie zauważyła śladów krwi i na tej podstawie wyciągnęła wniosek, że ofiara zginęła tam, gdzie leżały zwłoki. Burkę włączył do materiału dowodowego zdjęcia zrobione przez detektyw, a także wykonane przez nią pomiary i szkice powiększone do rozmiarów plakatu. Podczas czynności dochodzeniowych ekipa zdjęła odciski palców, ze szczególnym uwzględnieniem tych pozostawionych na pojemnikach z jedzeniem oraz klamce przy drzwiach wejściowych. Pobrano też odciski palców od wszystkich członków ekipy oraz policjantów z patrolu. Następnie na prośbę Burke'a detektyw opisała, jak pobierała do badań włosy i włókna znalezione na ciele i ubraniu ofiary. Każde z nich wkładała do oddzielnej plastikowej torebki, którą następnie szczegółowo opisywała. Wszystkie próbki zostały potem skatalogowane i wysłane do zakładu medycyny sądowej. PROKURATOR BURKĘ: Czy podczas przeszukania apartamentu oraz najbliższej okolicy budynku znalazła pani coś, co wyglądało jak broń? DETEKTYW MALONEY: Nie. Razem z kolegami z ekipy przeszukaliśmy korytarz, szyb windy, śmietnik, dach, wloty szybów wentylacyjnych na dachu oraz teren wokół budynku. Nigdzie nie
znalazłam noża ani innego ostrego narzędzia, które mogło być użyte do zadania śmiertelnego ciosu. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję, nie mam więcej pytań. Nim jednak oddam głos panu mecenasowi, chciałbym zapytać, czy Wysoki Sąd zezwoli na publiczne okazanie zdjęć i rysunków? SĘDZIA: Tak, wyrażam zgodę na okazanie materiałów. Do sali wniesiono specjalne sztalugi z rozpiętymi na nich rysunkami i postawiono je przed ławą przysięgłych. Sędziowie wyciągali szyje, by się im lepiej przyjrzeć, ale nie sprawiali wrażenia szczególnie przejętych tym, co widzą. Inaczej miała się sprawa ze zdjęciami. Jaywalker długo walczył, by nie zostały włączone do sprawy. Najgorsze z nich przedstawiało lekko skulonego Barry'ego Tannenbauma leżącego twarzą do ziemi pośród wielkiej plamy czegoś, co wyglądało jak bardzo ciemna czerwona farba. Na innym zdjęciu ciało leżało na plecach, dzięki czemu wyraźnie widać było dużą plamę na przodzie niegdyś białego kaszmirowego swetra. Jaywalker, który przegrał walkę o zdjęcia, podczas wyboru przysięgłych starał się uprzedzić ich, że będą zdruzgotani tym, co na nich zobaczą. Jednak żadne słowa nie są w stanie przygotować na tak drastyczny widok. Nie zdziwił się więc, słysząc, jak zszokowani ławnicy jeden po drugim wydają zduszony okrzyk. Ludzie z reguły tak reagują na śmierć. Zwłaszcza tak makabryczną i pokazaną ze wszystkimi detalami na dużych kolorowych zdjęciach. Kiedy Jaywalker wreszcie mógł zadać pytania detektyw Maloney, zaczął od tego, czy pobrała odciski palców także od administratora Mazziniego. DETEKTYW MALONEY: Przepraszam, od kogo? MECENAS JAYWALKER: Od pana Mazziniego, administratora budynku. DETEKTYW MALONEY: Nie widziałam żadnego administratora. MECENAS JAYWALKER: Policjanci z patrolu nie powiedzieli pani, że pan Mazzini przez nikogo nie niepokojony przez pół godziny biegał po mieszkaniu? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw wobec sformułowania: „biegał po mieszkaniu". SĘDZIA: Podtrzymuję.
MECENAS JAYWALKER: Czy policjanci powiadomili panią, że administrator wpuścił ich do środka? DETEKTYW MALONEY: Nie przypominam sobie. MECENAS JAYWALKER: A czy poinformowali panią, że przebywał w apartamencie przez pół godziny? DETEKTYW MALONEY: Nie. MECENAS JAYWALKER: Czy gdyby pani o tym wiedziała, wzięłaby pani jego odciski palców? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. Obrona prowokuje do snucia domysłów. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: Czy zgodnie z procedurą należało pobrać odciski palców od wszystkich, którzy tamtego dnia byli w mieszkaniu ofiary? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Oddalam. DETEKTYW MALONEY: Wydaje mi się, że tak. MECENAS JAYWALKER: Wydaje się pani? Czy należy to rozumieć jako: „Tak, należało pobrać odciski od wszystkich"? DETEKTYW MALONEY: Należało pobrać odciski od wszystkich. I znów obyło się bez rewelacji, ale Jaywalker uznał, że może na tym poprzestać. W czasie obrad sędziowie przysięgli często proszą o stenogramy zeznań świadków, a Jaywalker lubił, gdy na ostatnie pytanie otrzymywał odpowiedź twierdzącą. Korciło go, by zapytać panią detektyw, czy zadała sobie trud pobrania odcisków palców od mieszkającego po sąsiedzku prezesa spółdzielni oraz od księgowego i od prawnika Barry'ego Tannenbauma. Był pewny, że w odpowiedzi usłyszy: „od kogo?". Zrezygnował, bo takimi pytaniami sprowokowałby serię sprzeciwów ze strony Burke'a, a sędzia pewnie udzieliłby mu paru pouczeń. Nie chciał tego, bo gra nie była warta świeczki. Wiele by się nie dowiedział, a tylko zniweczyłby uzyskany dotychczas efekt. Kolejny raz mniej znaczy więcej. Następnym świadkiem Burke'a był detektyw Roger Ramseyer z wydziału śledczego. To właśnie jemu
detektyw Maloney przekazała zabezpieczone na miejscu zbrodni ukryte ślady, włosy i włókna. Dostarczono mu również do porównania odciski palców i próbki włosów wszystkich, którzy byli w mieszkaniu Barry'ego w dniu znalezienia zwłok. Próbki z pierwszej grupy określił jako „do zbadania", z drugiej zaś jako „znane". Burkę wypytał go dokładnie o każdą z nich. Ramseyer zeznał, że pobrane w mieszkaniu odciski linii papilarnych oraz inne ślady daktyloskopijne pasują do znanych próbek pobranych od Barry'ego Tannenbauma, starszej posterunkowej Susan Connolly oraz Samary Tannenbaum. Co istotne, odciski palców Samary znaleziono na klamce przy drzwiach wejściowych, zarówno od środka, jak i od zewnątrz oraz na zamku. Poza tym na dwóch pojemnikach z jedzeniem i dwóch szklankach, jednej pustej i drugiej do połowy napełnionej wodą. Badania mikroskopowe wykazały, że dwa włosy zdjęte ze swetra Barry'ego są identyczne z włosami Samary, a czerwona jedwabna nić, również znaleziona na swetrze, jest identyczna jak te pobrane z kolorowej jedwabnej damskiej bluzki, którą dwa dni później dostarczyli Ramseyerowi inni detektywi. Jaywalker już miał zgłosić sprzeciw, ale zrezygnował. Detektyw, który znalazł bluzkę, jeszcze nie zeznawał, więc oficjalnie nie zostało powiedziane, gdzie konkretnie znaleziono bluzkę. Wątek czerwonej nici na pewno będzie jeszcze poruszony w czasie zeznań, więc Jaywalker postanowił wstrzymać się z reakcją, by przedwcześnie nie nadawać mu zbyt dużej wagi. Gdyby podniósł sprzeciw, przysięgli od razu zainteresowaliby się, dlaczego jedna jedwabna nitka jest aż tak bardzo istotna. Wiedział z doświadczenia, że mikroskopowe badania porównawcze próbek włosów i włókien nie są bardzo wiarygodne. Ich naukowa wartość jest wątpliwa, zwłaszcza w porównaniu z badaniem DNA czy nawet porównywaniem odcisków linii papilarnych. Nie zamierzał się jednak popisywać swą wiedzą ani podważać wyników dostarczonych przez Ramseyera. Jak powiedział przysięgłym, linię obrony konstruował wokół hipotezy, że morderca próbuje zrzucić winę na jego klientkę. Nie zamierzał nikomu wmawiać, że Samary nie było u męża, skoro wiadomo, że go odwiedziła i, co istotne, sama miała się do tego przyznać w trakcie zeznań. Jest więc
oczywiste, że w mieszkaniu znaleziono jej ślady daktyloskopijne. Zastrzeżenia mógł mieć co do jej włosów i nici z bluzki znalezionych na swetrze Barry'ego. Tu nie było pewności, czy dostały się tam naturalnie, czy ktoś je podrzucił. Dlatego gdy Burkę skończył odbierać zeznania Ramseyera, sam miał do niego tylko kilka pytań. MECENAS JAYWALKER: Panie detektywie, czy po wykonaniu badań zostały jeszcze ślady daktyloskopijne, które sklasyfikował pan jako „nieznane"? DETEKTYW RAMSEYER: Tak. MECENAS JAYWALKER: Ile ma pan takich śladów? DETEKTYW RAMSEYER: Czy mogę zerknąć do notatek? MECENAS JAYWALKER: Ależ naturalnie. Proszę spojrzeć na czwartą stronę raportu, u góry strony. DETEKTYW RAMSEYER: Dziękuję. Tak, zostało sześć śladów nieznanego pochodzenia, pasujących do czterech osób. Jaywalker zadał to samo pytanie odnośnie do włókien i włosów. Detektyw odpowiedział, że po badaniach zostały cztery włosy nieznanego pochodzenia należące do trzech różnych osób oraz trzy włókna, zdecydowanie się do siebie różniące. MECENAS JAYWALKER: Jednym słowem dzięki pańskim badaniom wiemy, że jeszcze co najmniej cztery osoby zostawiły w mieszkaniu swoje ślady. Oraz że trzy lub cztery osoby, te same bądź nie, zostawiły na ciele i ubraniu ofiary włosy ludzkie oraz jakieś włókna. Zgadza się? DETEKTYW RAMSEYER: Zgadza się. MECENAS JAYWALKER: I nie ma absolutnie żadnego sposobu, żeby zidentyfikować te osoby? DETEKTYW RAMSEYER: To prawda. MECENAS JAYWALKER: Proszę mi powiedzieć, czy dostarczono panu odciski linii papilarnych oraz próbki włosów i włókien z odzieży pobrane od niejakiego Anthony'ego Mazziniego? DETEKTYW RAMSEYER: Nie, proszę pana. MECENAS JAYWALKER: A od Alana Manheima?
DETEKTYW RAMSEYER: Nie. MECENAS JAYWALKER: A od Williama Smy-the'a? DETEKTYW RAMSEYER: Nie. MECENAS JAYWALKER: Od Kennetha Reddinga? DETEKTYW RAMSEYER: Nie. MECENAS JAYWALKER: Dziękuję panu. Minęło wpół do piątej. Jaywalker spodziewał się, że sędzia Sobel ogłosi koniec rozprawy, jednak Burkę powiedział, że ma jeszcze jednego świadka. - Kim on jest? - zapytał sędzia. - To nie on, lecz ona, Wysoki Sądzie - wyjaśnił. - Siostra ofiary. - Chodzi o identyfikację zwłok? - zapytał Jaywalker, a gdy Burkę kiwnął głową, dodał szybko: - Nie będę podważał tożsamości ofiary. Sam gotów był zaświadczyć pod przysięgą, że zamordowany to Barry Tannenbaum. Ostatnie, czego potrzebował na koniec dnia, to łkająca krewna ofiary. - Dziękuję, panie mecenasie - odparł Burkę. - Tylko proszę się streszczać - napomniał Burke'a sędzia. Ledwie on i Jaywalker wrócili na swoje miejsca, do sali wprowadzono Lorettę Tannenbaum Frasier, która była tak niziutka, że nawet w pantoflach na obcasie miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Kiedy została zaprzysiężona i potwierdziła, że jest siostrą ofiary, Jaywalker wstał i nie bacząc, że naraża się na upomnienie ze strony sędziego, oświadczył: - Obrona jest gotowa potwierdzić, że ofiarą morderstwa jest brat pani Tannenbaum Frasier. Oskarżenie wyłącznie po to powołało tego świadka. - Proszę zaczynać, prokuratorze Burkę - rzekł sędzia Sobel, zirytowany zagraniem Jaywalkera. Ten zaś usiadł, wzruszywszy przedtem ramionami w tak ostentacyjny sposób, że Samara była z niego dumna. Najważniejsze, że wyraził swoje zdanie. Już podczas wyboru sędziów przysięgłych uprzedzał kandydatów, że oskarżyciel na pewno powoła na świadka któregoś z członków najbliższej rodziny, by przy jego pomocy wzbudzić w nich współczucie. Teraz zaś, gdy
to się już stało, szybko zanotował, że w mowie końcowej musi wytknąć Burkę'owi tę pokazówkę. O tym, jak bardzo jest skuteczna, przekonał się na własnej skórze, gdyż autentycznie było mu żal nieszczęsnej kobiety, która w tak tragicznych okolicznościach straciła jedynego brata. Przysięgli też na pewno byli poruszeni. Zresztą musiał uczciwie przyznać, że na miejscu Burke'a zrobiłby to samo. Albo i więcej. Znając siebie, ściągnąłby do sądu tuzin szlochających krewnych i dopilnował, by każdy następny łkał jeszcze rzewniej od poprzedniego. Przyznał więc Burkę'owi uczciwie zdobyty punkt za panią Frasier oraz za to, że nie zrobił przedstawienia z jej udziałem, chociaż mógł. Zapytany, czy ma jakieś pytania do świadka, odparł, że nie. I na tym zakończyli przesłuchania na ten dzień. Wysłuchali zeznań sześciorga świadków, a Samara wciąż była cała i zdrowa. Dla Jaywalkera stanowiło to raczej marne pocieszenie. Zbyt dobrze wiedział, jak świetnym fachowcem jest Tom Burkę i jak mocne dowody zebrał przeciw jego klientce, nawet jeśli część z nich to jedynie poszlaki. Burkę będzie dokładał jeden do drugiego, jak cegły w murze. Jeśli pierwszego dnia świadkowie oskarżenia zaledwie wspomnieli o Samarze, to wynikało to z przemyślanej strategii. Jaywalker wiedział, że jutro jest kolejny dzień. Przysięgli wysłuchają zeznań poważnych świadków, między innymi detektywów, którzy prowadząc śledztwo, przyszli do Samary. A ci im powiedzą o jej kłamstwach i przedmiotach ukrytych w łazience. I o motywie zbrodni. Najgorsze ma dopiero nadejść. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY KRWOTOK Wychodząc z sądu w czwartek po południu Jaywalker zakładał, że nazajutrz Tom Burkę zacznie dzień od zeznań jednego z policjantów prowadzących śledztwo. Tymczasem wieczorem Burkę zadzwonił do niego i uprzedził, iż detektyw nie może stawić się w sądzie, więc zmieni się kolejność świadków. - Dzięki, że mi o tym mówisz. Był Tomowi naprawdę wdzięczny. Nigdy nie potrafił jednoznacznie określić, przeciw jakim
prokuratorom woli występować w procesie. Jedni byli zwykłymi spryciarzami i krętaczami, inni woleli działać otwarcie. Do takich należał Tom Burkę. Tu jednak pojawiał się pewien problem. Otóż mając do czynienia z krętaczem, Jaywalker mógł śmiało stosować nie do końca czyste metody, pocieszając się, że „kto mieczem wojuje, od miecza ginie". Natomiast gdy spotykał w sali rozpraw kogoś tak prawego jak Tom, musiał dostosować się do reguł gry i odpłacić uczciwością za uczciwość. Zabawy przy tym było niewiele, lecz na dłuższą metkę stosowanie zasady fair play wychodziło wszystkim na dobre. - A tak swoj ą drogą, skąd masz mój numer? - zapytał, gdyż nie przypominał sobie, by dawał go Tomowi, a w książce telefonicznej też go nie było, gdyż go zastrzegł. - Mamy swoje małe sposoby - odparł Burkę, naśladując charakterystyczny niemiecki akcent, po czym obaj się roześmiali. - To do jutra. - Do jutra. Kiedy się rozłączyli, Jaywalker nalał sobie trzeci kubek kawy, bez kropli likieru, po czym wyjął notatki i materiały, by je przejrzeć przed rozprawą, do której mógł się należycie przygotować dzięki przyzwoitości Burkę'a. Jakiś tydzień przez rozpoczęciem procesu prokurator zwierzył mu się, że będzie się ubiegał o urząd sędziowski w sądzie karnym. - Napisałbyś mi list polecający? - zapytał. - Jasne! Z największą przyjemnością - odparł Jaywalker - ale zastanów się, czy na pewno tego chcesz? Przecież wiesz, jaką mam opinię. Nie boisz się, że list ode mnie będzie jak pocałunek śmierci? - Nonsens. To, że nie potrafią cię okiełznać, wcale nie znaczy, że nie wiedzą, że jesteś najlepszy w tym, co robisz. - Przestań pieprzyć. Przecież powiedziałem, że napiszę ci ten list. Potrzebujesz go już teraz? - Nie. Poczekajmy z tym do końca procesu. Może potem tak mnie znienawidzisz, że nie będziesz mógł
na mnie patrzeć. Po co masz żałować tego listu? - Pewnie, że cię znienawidzę. Ale list i tak napiszę. - Dzięki. Tylko nie zapomnij użyć inicjału mojego drugiego imienia, Francis. Na Staten Island jest prokurator, który nazywa się tak samo jak ja i też chce się ubiegać o ten urząd. Podobno ten drugi Burkę to kompletne zero. - A ty nie? Jaywalker uśmiechnął się, wspominając tamtą rozmowę. Robert Morgenthau, osiemdziesięcioletni szef prokuratury okręgowej na Manhattanie, miał dość wpływów w środowisku, by załatwić swym podwładnym miejsce w ławie sędziowskiej i często z tych wpływów korzystał. Zwykle z dobrym rezultatem. Wbrew obiegowej opinii byli prokuratorzy wcale nie muszą być surowymi sędziami, tak jak byli obrońcy nie muszą być sędziami łagodnymi. W końcu kto jak nie oni wie, jakimi krętaczami bywają oskarżeni. Z kolei prokuratorzy orientują się w szachrajstwach policji; kilku miało nawet dość odwagi, by o tym głośno powiedzieć. Tom Burkę właśnie taki był. Jaywalker uważał, że jego kolega ma zadatki na świetnego sędziego. Inna sprawa, czy sędziwy Bob Morgenthau będzie chciał go puścić. Przecież musi wiedzieć, że po szczeblach kariery pnie się nowa generacja prokuratorów, którzy nie posiadają wysokich standardów zawodowych i moralnych Burke'a. Zgodnie z zapowiedzią Burkę zaczął dzień od wysłuchania zeznań drugiego z policjantów, którzy znaleźli ciało Tannenbauma. Poprosił go jedynie, by potwierdził, iż ciało znalezione w mieszkaniu było tym samym, które następnego dnia oglądał w kostnicy. - Tak, to było to samo ciało - rzekł policjant. Jaywalker nie miał do niego żadnych pytań. Drugim świadkiem oskarżenia był tego dnia doktor Charles Hirsch, szef zakładu medycyny sądowej. Jaywalker dobrze go znał, gdyż miał okazję przesłuchiwać go już dwukrotnie przy okazji innych spraw o morderstwo. Szczupły i sprawiający wrażenie niezdarnego, doktor Hirsch zawsze świetnie sprawdzał się w roli świadka. Jego życiorys zawodowy zajmował bitych piętnaście stron, na których wyszczególniono wszystkie stopnie naukowe i tytuły doktora, jego prace badawcze, stypendia
naukowe, stanowiska wykładowcy licznych uczelni medycznych oraz nagrody. Poza tym doktor współpracował jako biegły patolog sądowy z taką ilością placówek, z jaką większość prawników nie ma styczności przez całe życie. Jaywalker, który darzył Hirscha ogromnym szacunkiem, szybko wstał i powiedział, że bez zastrzeżeń godzi się, by został biegłym w sprawie. Burkę tym razem nie odrzucił jego oferty, ale i tak przez dobre pięć minut wypytywał doktora o jego dokonania. Gdyby nie pełna akceptacja Jaywalkera, zajęłoby mu to kilka godzin. PROKURATOR BURKĘ: Panie doktorze, czy zechciałby pan wyjaśnić sędziom przysięgłym, co dokładnie oznacza termin „patolog sądowy"? DR HIRSCH: Oczywiście. W najbardziej podstawowym znaczeniu patolog to lekarz, który specjalizuje się w wykrywaniu przyczyny albo przyczyn zgonu. Z kolei patolog sądowy wkracza ze swą wiedzą i umiejętnościami do sali rozpraw, gdzie spotykają się dwie dziedziny nauki: prawo i medycyna. Przysięgli już go pokochali. Wielu chętnie zabrałoby go do domu i uczyniło członkiem najbliższej rodziny. PROKURATOR BURKĘ: Co jest podstawowym narzędziem badawczym w pańskiej specjalizacji? DR HIRSCH: Sekcja zwłok. PROKURATOR BURKĘ: Na czym ona polega? DR HIRSCH: Sekcja zwłok to pełne badanie pośmiertne zwłok, zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Przy okazji pobiera się wycinki narządów, najczęściej mózgu i wątroby, by zbadać je pod mikroskopem. Wykonuje się również badanie krwi. PROKURATOR BURKĘ: Ile sekcji zwłok przeprowadził pan w ciągu całej swej kariery? DR HIRSCH: Osobiście około dziesięciu tysięcy, ale uczestniczyłem jako obserwator w dodatkowych
pięciu tysiącach. PROKURATOR BURKĘ: Powołuję świadka na biegłego w zakresie medycyny sądowej. SĘDZIA: Jak rozumiem, obrona już zaakceptowała decyzję oskarżenia. PROKURATOR BURKĘ: Panie doktorze, czy został pan poproszony o wykonanie sekcji zwłok Barring-tona Tannenbauma, znanego także jako Barry Tannenbaum? DR HIRSCH: Tak, zostałem o to poproszony. Burkę poprosił świadka, by podał dokładną datę i godzinę, kiedy pierwszy raz zobaczył zwłoki, a także pokrótce opisał ich stan. W odpowiedzi usłyszał z ust doktora, że zwłoki były kompletnie ubrane. Górę okrywał biały sweter z dużą czerwoną plamą na klatce piersiowej, pod nim był bawełniany golf w kolorze wielbłądziej wełny, zaplamiony mniej więcej w tym samym miejscu co sweter, tyle że plama była znacznie większa. Po zdjęciu swetra i golfa doktor zauważył na klatce piersiowej denata dużą ilość czegoś, co wyglądało jak zaschnięta krew. Zmył ją solą fizjologiczną i wtedy zobaczył ranę. Na prośbę Burkę'a dokładnie określił jej położenie, najpierw względem osi symetrii ciała, następnie odległości od stóp. PROKURATOR BURKĘ: Czy może pan opisać tę ranę? DR HIRSCH: Oczywiście. Była to typowa lacera-cja, a konkretnie... PROKURATOR BURKĘ: Pozwoli pan, że na moment przerwę. Czy może pan wyjaśnić nam ten termin? DR HIRSCH: Laceracja jest rozcięciem lub pęknięciem skóry, w przeciwieństwie do abrazji, czyli starcia lub otarcia naskórka oraz kontuzji, czyli stłuczenia z widocznym zasinieniem. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję za wyjaśnienia. Zdaje się, że wszedłem panu w słowo. DR HIRSCH: Istnieje kilka rodzajów laceracji. Wymienia się więc rozcięcia skóry i tak zwane rany kłute. Mówimy o nich wtedy, gdy zostały zadane przy pomocy narzędzia, które rozcięło skórę, po czym wniknęło w tkankę pod odpowiednim kątem, zwykle prostopadle do jej powierzchni. W przypadku, o którym mówimy, mamy do czynienia z typową raną kłutą.
PROKURATOR BURKĘ: Jak duża była to rana? DR HIRSCH: Była długa na około dwa centymetry, szeroka na niecałe dwa milimetry i głęboka na około dwanaście centymetrów. PROKURATOR BURKĘ: Czy udało się panu ustalić, przez jakie narządy przeszła? DR HIRSCH: Tak. Zbadałem to za pomocą metalowej sondy, którą wsunąłem w otwór i z jej pomocą odtworzyłem drogę od miejsca przecięcia skóry, przez warstwę tłuszczu i mięśni. Nie potrafię stwierdzić, czy jest to kwestią przypadku, czy wynikiem celowego działania, ale rana przeszła między żebrami, weszła do klatki piersiowej i przebiła ścianę osierdzia, czyli worka, w którym znajduje się serce. Następnie uszkodziła lewą komorę serca. PROKURATOR BURKĘ: Co się dzieje, kiedy zostaje uszkodzona lewa komora serca? DR HIRSCH: Bez natychmiastowej interwencji chirurgicznej następuje krwotok. Wewnętrzny, do klatki piersiowej i płuc, oraz zewnętrzny. PROKURATOR BURKĘ: Jak było w tym przypadku? DR HIRSCH: W tym przypadku krew zalała klatkę piersiową i płuca, a także wydostała się na zewnątrz. Stąd plamy widoczne na ubraniu ofiary. Proszę zwrócić uwagę, że są one znacznych rozmiarów. To oznacza, że narzędzie, którym rana została zadana, prawdopodobnie usunięto dość szybko, w każdym razie jeszcze zanim nastąpił zgon. Gdyby było inaczej, to przy tak wąskiej ranie narzędzie tkwiące w ciele ofiary zadziałałoby jak korek, znacznie ograniczając ilość krwi wypływającej na zewnątrz. PROKURATOR BURKĘ: Czy mógłby pan powiedzieć nam, co stało się bezpośrednią przyczyną śmierci? DR HIRSCH: Ofiara zmarła, gdyż na skutek krwotoku doszło do zatrzymania pracy serca. Krwotok zaś był skutkiem uszkodzenia lewej komory serca. PROKURATOR BURKĘ: Czy po zbadaniu rany potrafi pan powiedzieć, jakim narzędziem ją
zadano? DR HIRSCH: Z całą pewnością było to cienkie ostrze, nie szersze niż dwa centymetry i nie grubsze niż dwa milimetry, ostro zakończone i ząbkowane na jednej z krawędzi. PROKURATOR BURKĘ: Jak pan to stwierdził? DR HIRSCH: Badając ranę. Zauważyłem, że przy jednej krawędzi tkanki są gładko przecięte, przy drugiej zaś poszarpane. PROKURATOR BURKĘ: Co może pan powiedzieć o długości ostrza? DR HIRSCH: Jestem pewny, że musiało być długie na co najmniej dwanaście centymetrów. W przeciwnym razie czubek nie dosięgłby komory serca. Nie mam pewności co do długości maksymalnej... Jaywalker położył dłoń na blacie, gdyż miał zamiar wstać. Świadek zaczynał snuć domysły, więc gdyby zgłosił sprzeciw, sędzia z pewnością by go podtrzymał. Nie chciał jednak, by przysięgli odnieśli wrażenie, iż próbuje coś ukryć. Poza tym zapoznał się z wynikami sekcji, wiedział więc, jakie informacje przekaże doktor. Żadna z nich i tak nie mogła zaszkodzić jego klientce, więc uznał, że nie będzie przerywał. DR HIRSCH: ...ale moim zdaniem ostrze nie było dłuższe niż dwanaście i pół centymetra. PROKURATOR BURKĘ: Na jakich podstawach opiera pan to przekonanie? DR HIRSCH: Na podstawie oględzin bezpośredniego otoczenia rany. Zauważyłem na skórze wokół rozcięcia lekkie wgłębienie. To wskazuje na nóż z rękojeścią. Właśnie rękojeść, a konkretnie jej poprzeczne zakończenie odcisnęło się na skórze, nie pozwalając ostrzu wniknąć głębiej. PROKURATOR BURKĘ: Doktorze, proszę przyjrzeć się temu nożowi. Czy pan go już widział? DR HIRSCH: Tak, pierwszy raz pokazał mi go pan kilka tygodni temu, a drugi raz dziś rano. PROKURATOR BURKE: Czyjego rozmiar i właściwości wskazują, że mógł zostać użyty do zadania ciosu, po którym została rana, którą badał pan podczas sekcji zwłok Barry'ego Tannenbauma? DR HIRSCH: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Pod każdym względem? DR HIRSCH: Tak.
Na koniec Burkę zrobił to, co robi każdy dobry prokurator. Przewidział, które wątki mogą zainteresować Jaywalkera i postarał się zminimalizować korzyści, jakie mógłby odnieść, drążąc je, gdy przyjdzie jego pora na zadawanie pytań. Doktor Hirsch dołączył do raportu z sekcji opis ogólnego stanu zdrowia Barry'ego Tannenbauma, ze szczególnym uwzględnieniem chorób i dolegliwości, na które cierpiał. Jak się okazało, miał on raka prostaty w stadium zaawansowanym, z przerzutami do okrężnicy i pęcherza moczowego. Poza tym w jelicie grubym doktor wykrył guz wielkości piłeczki golfowej. Stwierdził też, że serce denata jest powiększone ze śladami starych zbliznowaceń. Na tej podstawie doktor stwierdził, że w przeszłości Tannenbaum przeszedł zawał serca. PROKURATOR BURKĘ: Czy któraś z tych chorób mogła pośrednio lub bezpośrednio przyczynić się do śmierci pana Tannenbauma? DR HIRSCH: W żadnym wypadku. Śmierć nastąpiła w wyniku zabójstwa, a jej bezpośrednią przyczyną był silny krwotok, do którego doszło po uszkodzeniu lewej komory serca. Podczas sekcji doktor Hirsch pobrał próbki krwi oraz wycinki tkanek mózgu i wątroby, które następnie zostały zbadane laboratoryjnie. Wyniki badań serologicznych i toksykologicznych wykazały niewielkie ilości etanolu oraz pewną ilość seconalu, z grupy barbituranów. PROKURATOR BURKĘ: Zacznijmy od wyjaśnienia, czym jest etanol. DR HIRSCH: Etanol to nic innego jak alkohol etylowy. Wchłaniamy go, pijąc piwo, wino albo drinki. PROKURATOR BURKĘ: A kiedy pijemy alkohol w czystej postaci? DR HIRSCH: Wtedy oczywiście też. Ta wymiana zdań rozbawiła część przysięgłych, którzy zapewne pomyśleli o irlandzkim rodowodzie prokuratora. PROKURATOR BURKĘ: Czy na podstawie wyników jest pan w stanie określić, ile alkoholu wypił denat?
DR HIRSCH: Mniej więcej na sześć godzin przed śmiercią musiał wypić jednego drinka, może trochę więcej. PROKURATOR BURKĘ: A co z seconalem? DR HIRSCH: W tym przypadku trudniej precyzyjnie określić ilość. Dwie tabletki, trzy, góra cztery. W każdym razie była to dawka, jaką osoba, która zdążyła już uodpornić się na działanie leku, bierze, żeby zasnąć. PROKURATOR BURKĘ: Czy alkohol i seconal, oddzielnie lub w połączeniu, mogły przyczynić się do śmierci pana Tannenbauma? DR HIRSCH: Z całą pewnością nie. Jaywalker wiedział, że dla własnego dobra nie powinien atakować Hirscha. Poza tym nie miał powodu, by to robić. Proces nie ma rozstrzygnąć, czy Barry Tannenbaum został śmiertelnie ugodzony nożem, czy nie. Wiadomo, w jaki sposób zginął. Było jednak kilka kwestii, które Jaywalker chciał poruszyć podczas zadawania pytań przez stronę przeciwną. Wbrew pozorom nie musi to być okazja do obalenia zeznań świadka. Często zyskuje się więcej, pytając go tak, jakby stało się z nim po jednej stronie barykady. MECENAS JAYWALKER: Panie doktorze, zainteresowało mnie sformułowanie, którego użył pan prokurator, pokazując panu nóż. Otóż zapytał on, czyjego rozmiar i właściwości wskazują, iż mógł on zostać użyty do zadania ciosu, którego skutkiem była rana odkryta na ciele pana Tannenbauma. DR HIRSCH: Tak. MECENAS JAYWALKER: Panie doktorze, czy mówiąc „tak", potwierdza pan, że cios został zadany tym właśnie nożem? DR HIRSCH: Nie. Mam na myśli tylko to, że mógł zostać użyty taki nóż. MECENAS JAYWALKER: Rozumiem. Czy wobec tego byłby pan łaskaw w przybliżeniu określić liczbę noży, które mogą spowodować powstanie takiej rany? Ile może ich być w naszym mieście? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw.
SĘDZIA: Oddalam. MECENAS JAYWALKER: Takich noży są dziesiątki? DR HIRSCH: Z pewnością. MECENAS JAYWALKER: Setki? DR HIRSCH: Tak. MECENAS JAYWALKER: Tysiące? DR HIRSCH: Myślę, że tak. MECENAS JAYWALKER: Wspomniał pan, że rękojeść noża, a konkretnie jej poprzeczne zakończenie, odcisnęło się na ciele ofiary. Czy to aby nie oznacza, że cios musiał być zadany ze znaczną siłą? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw wobec określenia „znaczną". SĘDZIA: Oddalam. Proszę świadka o udzielenie odpowiedzi. DR HIRSCH: Zgadzam się, że trzeba było użyć znacznej siły. Bylibyśmy w stanie stwierdzić, jak dużej, gdyby ostrze trafiło na żebro. Coś musiałoby się poddać tej sile, więc albo mielibyśmy złamaną lub uszkodzoną kość, albo wygięte lub złamane ostrze. Ale, jak już wspomniałem, ostrze przeszło między żebrami. MECENAS JAYWALKER: Więc nigdy się nie dowiemy, jak mocny był to cios. DR HIRSCH: Obawiam się, że nie. MECENAS JAYWALKER: Musimy więc pozostać przy określeniu „ze znaczną siłą". DR HIRSCH: Tak sądzę. MECENAS JAYWALKER: To zaś pozwala przypuszczać, że cios zadała silna osoba, która w dodatku musiała mocno napiąć mięsnie, żeby wbić nóż aż po rękojeść. Tym razem sprzeciw Burkę'a został podtrzymany, ale Jaywalker powiedział to, co chciał. I w odpowiednim momencie, czyli w mowie końcowej, miał zamiar podjąć ten wątek i poprosić przysięgłych, by przyjrzeli się Samarze i zastanowili, czy kobieta jej postury ma dość siły, by zadać rosłemu mężczyźnie cios śmiertelny. Dla Jaywalkera był to kolejny mały krok do przodu, dla przysięgłych krok w stronę przerwy na lunch.
O drugiej po południu wezwany na świadka detektyw był ciągle zajęty, więc Burkę uznał, że nie ma sensu szukać na siłę kogoś innego i poprosił o odroczenie rozprawy do poniedziałku. Takie historie zdarzają się w niemal każdym procesie. Dlatego kandydaci na przysięgłych nie powinni wierzyć sędziemu, gdy ten podaje przybliżony czas trwania procesu. - Zgoda - orzekł sędzia Sobel. - Zafundujemy przysięgłym długi weekend. Ale proszę dopilnować, żeby ten detektyw stawił się tu z samego rana w poniedziałek, albo...? - Oddali pan oskarżenie? - podsunął uczynnie Jaywalker. - Marzyciel - skwitował sędzia. - Niepoprawny marzyciel - dodał. Jaywalker zaczął podejrzewać, że sędzia musiał podejrzeć, jakie jeszcze dowody przedstawi Burkę. - Myślę, że będziesz zeznawała w połowie przyszłego tygodnia - powiedział Samarze, gdy znaleźli się na Canal Street, czyli z dala od ciekawskich uszu sędziów przysięgłych. - Musimy cię do tego przygotować. Tak jakby jeszcze jej nie przygotował! W końcu odbyli już mnóstwo spotkań. Jaywalker nawet bał się, że przedobrzył i w efekcie podczas składania zeznań Samara będzie mówiła tak, jakby wyuczyła się wszystkiego na pamięć. Z drugiej strony żywił przekonanie, że przygotowań nigdy dość. Gotów był pracować z Samarą do dnia, aż usiądzie na miejscu dla świadków. Do dnia? Raczej do ostatniej minuty. - Może wpadniesz wieczorem? - zaproponowała. - Zaprosiłabym cię już teraz, ale chcę się nacieszyć wolnym popołudniem i wykorzystać czas do godziny policyjnej. Potem jestem cała twoja. Zerknął na nią z ukosa, zastanawiając się, czy dwuznaczność jej słów była zamierzona. - Spotkajmy się jutro o dziewiątej rano, u mnie w kancelarii. Żeby nic cię nie rozpraszało. Sposób, w jaki wydęła wargi, plus lekki uśmieszek powiedziały mu, że dwuznaczność była jednak celowa. A on kolejny raz udał, że nic nie rozumie i pożegnawszy się, ruszył w stronę metra. Powtarzając w myślach: ty jełopie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY WŁOSKI DETEKTYW W poniedziałek rano detektyw Burke'a stawił się jako świadek, a Jaywalker dostał dodatkowe materiały w postaci dwustronicowego raportu napisanego... na maszynie. W dobie powszechnej komputeryzacji, kiedy trzyletnie dzieci wymieniają e-maile z dziadkami, a drugo-klasiści przynoszą prace napisane na laptopie, komenda główna nowojorskiej policji postanowiła wyręczyć muzeum techniki i wykupiła cały zapas zapomnianych maszyn do pisania, takich najstarszych, z poprzestawianymi klawiszami liter i wyschniętą taśmą. A potem zorganizowała dla funkcjonariuszy kurs pisania kciukiem albo łokciem. Przy czym dodatkowym wymogiem było robienie błędów ortograficznych w co trzecim słowie oraz łamanie wszelkich możliwych zasad gramatycznych. Jaywalker, niezrażony mało zachęcającą formą raportu, szybko zorientował się, jakież to pilne obowiązki uniemożliwiły detektywowi wizytę w sądzie. Okazało się, że wcale nie zeznawał w innej sprawie ani nie zatrzymały go problemy rodzinne. Nie przyszedł, bo rzeczywiście pracował, a jego zajęcie miało bezpośredni związek z toczącym się procesem. Polegało mianowicie na bieganiu po mieście i gorączkowym kompletowaniu odcisków palców. Niektóre przedsiębiorczy detektyw wyciągał z policyjnego archiwum, pozostałe pobrał bezpośrednio od wytypowanych osób, oczywiście za ich zgodą. Jaywalker jęknął, przeczytawszy listę. Anthony Mazzini, Alan Manheim, William Smythe, Kenneth Redding. Burkę dał swojemu detektywowi listę osób wymienionych przez Jaywalkera jako te, których ślady daktyloskopijne powinny zostać pobrane i porównane z tymi, które znaleziono w apartamencie Tannenbau-ma. Przysięgli mieli się więc dowiedzieć, że odciski palców tych osób, łącznie z Mazzinim, który kręcił się po mieszkaniu przez pół godziny, nie pasują do tych, które sklasyfikowano jako nieznane. Jaywalker spojrzał na Burke'a, ten zaś nie zdążył w porę ukryć triumfalnego uśmiechu. - Niezła robota - rzucił Jaywalker z przekąsem.
- No co ty? Nie wiesz, że trzeba wykorzystywać okazje? - bronił się Burkę. - Widzę, że ty masz to opanowane do perfekcji. Anthony Bonfiglio był nowojorczykiem z krwi i kości. Wyglądał jak karykaturalna postać żywcem wyjęta z dzielnicy Little Italy albo Pleasant Avenue. Na pewno świetnie wypadłby w roli cwaniaka w serialu „Rodzina Soprano" albo jednego z mafijnych kuzynów w „Ojcu chrzestnym". Sprawdziłby się też jako bukmacher przyjmujący nielegalne zakłady, lichwiarz z półświatka albo tak zwany ochroniarz, który każe sobie płacić haracz, a na przednim siedzeniu wozi kij bejsbolowy wcale nie po to, by odbijać piłki, ale by miażdżyć łękotki opornym klientom. Mimo to Bonfiglio postanowił zostać policjantem i po dwudziestu latach pracował jako detektyw w wydziale zabójstw. Jaywalker zetknął się z nim przy innych sprawach i nie miał o nim najlepszego zdania. Podejrzewał, że bierze w łapę, ale nie miał na to dowodów. Wiedział też, że przysięgli kochają twardych gliniarzy, więc Bonfiglio na pewno przypadnie im do gustu. Burkę zapytał swego świadka, dlaczego właśnie jemu powierzono śledztwo w sprawie zabójstwa Bar-ry'ego Tannenbauma. PROKURATOR BURKĘ: Czy wynikało to z pańskiej szczególnej wiedzy, czy może znał pan ofiarę osobiście? DETEKTYW BONFIGLIO: Gdzie tam, przypadkiem na mnie padło. Przysięgli zaczęli się śmiać. Widać było, że już go uwielbiają. PROKURATOR BURKE: Co pan zrobił po tym, jak przydzielono panu tę sprawę? DETEKTYW BONFIGLIO: Razem z moim partnerem Eddiem Torresem udaliśmy się do lokalu, w którym znaleziono ciało. Na miejscu byli już policjanci, którzy zabezpieczyli miejsce zbrodni. Chłopaki z dochodzeniówki już wszystko pędzelkowali, zdejmowali odciski, robili zdjęcia. Bonfiglio dokonał oględzin zwłok i stwierdził, że ma do czynienia z morderstwem. Ofiara została pchnięta nożem w klatkę piersiową. Sądząc po ilości krwi, zabójca musiał trafić prosto w serce. Następnie detektyw zaczął rozmawiać z innymi
policjantami, od których dowiedział się, że nie znaleziono narzędzia zbrodni. Zaczął więc rozglądać się po mieszkaniu, uważając, by niczego nie dotknąć ani nie pozacierać ewentualnych śladów. Nie znalazł jednak noża ani żadnego innego przedmiotu, którym mógł posłużyć się morderca. Zauważył, że w mieszkaniu jest porządek. Na kuchennym blacie stały pojemniki z chińskim jedzeniem; resztki były już zimne, ale nie wyglądały na zepsute. Detektyw nie dostrzegł żadnych śladów włamania, plądrowania czy też walki. PROKURATOR BURKĘ: Co pan zrobił potem? DETEKTYW BONFIGLIO: Poszedłem zasięgnąć języka u sąsiadów. Rozmawiałem z panią Benitą Gristede z apartamentu B, z panem Charlesem Robbin-sem z apartamentu C i dwiema osobami mieszkającymi piętro niżej, w tym samym pionie co pan Tannenbaum. Zaraz, niech pomyślę... A tak, państwo Goodwin, Chester i Lois. PROKURATOR BURKĘ: Czy któraś z tych osób powiedziała coś, co wzbudziło pańskie szczególne zainteresowanie? Jaywalker pohamował chęć wniesienia sprzeciwu, mimo iż pytanie zmuszało do powtórzenia cudzych słów, co jest określane mianem dowodu ze słyszenia. Ponieważ wymieniona przez detektywa sąsiadka i tak miała niebawem zeznawać, postanowił mu nie przerywać. DETEKTYW BONFIGLIO: Tak, pani Gristede miała ciekawe informacje. PROKURATOR BURKĘ: Co pan zrobił, gdy skończył pan rozmawiać z mieszkańcami sąsiednich apartamentów? DETEKTYW BONFIGLIO: Razem z partnerem zeszliśmy na dół, żeby porozmawiać z portierem i dozorcą. Poprosiłem, żeby wezwali portiera, który pracował poprzedniego dnia. No to go wezwali. PROKURATOR BURKĘ: I on przyszedł? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Pamięta pan, jak nazywa się ten portier?
DETEKTYW BONFIGLIO: Momencik. (Zagląda do notatek.) Dobrze, mam go. José Lugo. PROKURATOR BURKĘ: Rozmawiał pan z nim? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Wysoki Sądzie, czy możemy podejść? SĘDZIA: Tak, proszę bardzo. - Chciałbym w tym momencie przerwać zeznania świadka i wezwać osoby, od których czerpał informacje - oznajmił Burkę, gdy stanęli przy ławie sędziowskiej. - Najpierw chciałbym przesłuchać panią Gristede, a potem pana Lugo. - Sprzeciw - rzekł Jaywalker, nie podając powodu. Gdyby ktoś go przyparł do muru, musiałby przyznać, że wszystko, co działa na korzyść Burke'a, jest niekorzystne dla Samary. I że wciąż jest na niego wściekły za to, że okłamał go, nie podając prawdziwego powodu nieobecności Bonfiglia na piątkowej rozprawie. - Oddalam sprzeciw - powiedział sędzia Sobel. - W zamian daję panu możliwość wyboru. Czy chce pan zadać świadkowi pytania już teraz, czy potem. - Potem - odparł, wciąż mocno zagniewany. Sędzia wyjaśnił przysięgłym, jakie zmiany nastąpią, po czym kazał wyprowadzić świadka i zarządził piętnaście minut przerwy. Kiedy przysięgli wyszli z sali, kazał podejść do siebie Jaywalkerowi i Burke'owi. - Czy padła jakaś propozycja? A więc zaczyna się. Sędzia Matthew Sobel nie był wścibski. W przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu pozwalał prawnikom poprowadzić sprawę i nie wymuszał na nich ugody. A jednak jego pytanie, wyjątkowo subtelne i pełne szacunku, było niezwykle wymowne w porównaniu z tymi, które formułowali inni sędziowie: Dlaczego w ogóle bawimy się w ten cały proces?
Nie możecie panowie jakoś się dogadać? Pana klientka nie wie, że grozi jej od dwudziestu pięciu lat do dożywocia? I wreszcie ulubiona kwestia Jaywalkera, wyjątkowo bezstronna: Niech pan jej powie, że jak przysięgli uznają ją za winną, osobiście dopilnuję, żeby odsiedziała całą karę. A jednak nawet sędzia Sobel zaczął się w końcu dziwić. Jaywalker mógł zamydlić oczy przysięgłym, mówiąc: „Dowody przeciwko mojej klientce są tak mocne, że wręcz nie mogą być prawdziwe", wiedział jednak, że doświadczony sędzia nie da się na to nabrać. A przecież najbardziej obciążające dowody miały się dopiero pojawić. Czekajcie, aż sędzia Sobel usłyszy w zeznaniach o kłamstwach Samary, o przedmiotach znalezionych w jej domu, o krótkoterminowym ubezpieczeniu na życie opiewającym na okrągłą sumkę. - Moja klientka jest niewinna - oświadczył, w pełni świadomy, jak idiotycznie brzmią jego słowa. Przy okazji złamał jedną ze swych kardynalnych zasad. Owszem, możesz powiedzieć, że klientka mówi, że jest niewinna, a nawet utrzymuje, że jest niewinna, ale od chwili, gdy podasz to w formie stwierdzenia, uznając jej niewinność za fakt, ręczysz za nią. A ponieważ Jaywalker nie był w mieszkaniu Barry'ego Tannenbauma w dniu jego śmierci, ręczyć za Samarę nie mógł. Burkę wykonał wymowny gest umywania rąk. Nie musiał już dodawać, że po tym, co zostało powiedziane, niewiele może zrobić, bo negocjacje po prostu nie wchodzą w grę. Nawet jeśli w akcie dobrej woli byłby skłonny domagać się nieco łagodniejszej kary, to jak ma to zrobić, skoro obrona upiera się przy niewinności oskarżonej? Niezrażony takim obrotem spraw sędzia Sobel wymienił jeden z możliwych paragrafów i zapytał, czy Burkę bierze go pod uwagę. - Mógłbym wtedy zasądzić wyrok do dwudziestu pięciu lat - przypomniał. - Moja klientka jest niewinna - wtrącił Jaywalker, zanim Burkę zdążył odpowiedzieć. Starał się, by tym razem zabrzmiało to bardziej przekonująco, ale się niestety nie udało. Pani Benita Gristede była niewysoką wdową w wieku siedemdziesięciu paru lat, która wyglądała tak, jakby przypłynęła do Ameryki na pokładzie „Mayflowera". Była jedyną mieszkanką apartamentu B
sąsiadującego z apartamentem A, należącym do Barry'ego Tannenbauma. Tamtego wieczoru, gdy za ścianą rozegrał się dramat, pani Gristede słyszała głośną kłótnię między mężczyzną i kobietą. Rozpoznała, że głos męski należał do jej sąsiada, pana Tannenbauma. Jeśli zaś chodzi o głos damski, to również nie miała wątpliwości, iż należy on do żony sąsiada, niejakiej Sam. Awantura wybuchła przed ósmą wieczorem, pod sam koniec „Koła fortuny". PROKURATOR BURKĘ: Dlaczego pani zapamiętała tamto zdarzenie? PANI GRISTEDE: Bo kłócili się tak głośno, że musiałam nastawić głośniej telewizor, by cokolwiek słyszeć. PROKURATOR BURKĘ: Czy słyszała pani, o co się kłócą? PANI GRISTEDE: Czy słyszałam poszczególne słowa? PROKURATOR BURKĘ: Tak, czy słyszała pani słowa? PANI GRISTEDE: Nie, tylko podniesione głosy. Zachowywali się bardzo głośno. PROKURATOR BURKĘ: Czy następnego dnia przyszedł do pani detektyw, żeby zadać kilka pytań? PANI GRISTEDE: Ten Włoch? PROKURATOR BURKĘ: Tak. PANI GRISTEDE: Owszem, przyszedł. Powiedziałam mu to samo, co teraz panu. Gdy nadeszła kolej Jaywalkera, ten celowo wyartykułował pierwsze pytanie bardzo niewyraźnie, prowokując świadka do powiedzenia: PANI GRISTEDE: Przepraszam, nie dosłyszałam. PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Proszę o powtórzenie pytania, boja również nie zrozumiałem. Proszę odczytać pytanie zwrócił się do protokólantki. PROTOKÓLANTKA: Przepraszam, ale ja też nie zrozumiałam.
Właśnie takie zagrania zaprowadziły Jaywalkera przed oblicze komisji dyscyplinarnej. Takie i znacznie gorsze. Mimo to zamierzał zbadać słuch pani Gristede nieco dokładniej. MECENAS JAYWALKER: Czy nosi pani aparat słuchowy? PANI GRISTEDE: Nie, proszę pana. MECENAS JAYWALKER: Więc można powiedzieć, że słyszy pani dobrze? PANI GRISTEDE: Tak. Chyba nawet lepiej niż pan. Przysięgli zaczęli się śmiać. Z Jaywalkera. A to nigdy nie był dobry znak. MECENAS JAYWALKER: I pomimo tak dobrego słuchu nie słyszała pani tamtego wieczoru krzyku? PANI GRISTEDE: Nie, nie słyszałam. MECENAS JAYWALKER: A jakiegoś łomotu? PANI GRISTEDE: Łomotu? MECENAS JAYWALKER: Tak. Odgłosu, który słychać, kiedy ktoś pada na ziemię. PANI GRISTEDE: Nie przypominam sobie. MECENAS JAYWALKER: Mówiła pani, że musiała nastawić głośniej telewizor, żeby lepiej słyszeć, zgadza się? PANI GRISTEDE: Tak. MECENAS JAYWALKER: Ale po co? Czy w tym teleturnieju nie układa się słów z dużych liter? PANI GRISTEDE: Owszem, ale chciałam słyszeć, co mówią. Poza tym... MECENAS JAYWALKER: Poza tym? PANI GRISTEDE: Poza tym wzrok mam już nie najlepszy. Świetnie! Jaywalker się ucieszył. Zmusił starą czarownicę, by się przyznała, że chociaż wciąż świetnie słyszy, jest ślepa jak kret. Tylko co z tego, skoro pani Gristede nigdy nie mówiła, że coś widziała, jedynie że słyszała, jak jego klientka kłóci się z ofiarą mniej więcej w tym czasie, kiedy doszło do morderstwa. Miejsce dla świadków zajął teraz José Lugo, niski czterdziestolatek z czarnym wąsem idealnie
pasującym do jego poważnej miny. Poproszony o zajęcie miejsca, przycupnął na krawędzi fotela i odpowiadał na pytania z taką bojaźnią, jakby zagrożona była jego wolność. Potwierdził, że w dniu morderstwa pracował na popołudniowej zmianie, od czwartej do dwunastej w nocy. Następnego dnia wezwał go szef, by przyszedł porozmawiać z policją o lokatorze z apartamentu A. Lugo znał pana Tannenbauma i jego żonę Samarę. Zapytany, czy może ją wskazać, po chwili wahania wyciągnął w jej stronę drżącą dłoń. Jaywalker odniósł wrażenie, że biedak mamrocze pod nosem przeprosiny. Widocznie czuł się winny, że donosi. Lugo pamiętał, że tamtego dnia pani Tannenbaum przyszła wczesnym wieczorem, ale nie potrafił sobie przypomnieć godziny. Burkę gotów był mu w tym pomóc. PROKURATOR BURKĘ: Pokażę panu przedmiot, który został zabezpieczony jako dowód rzeczowy numer siedem, i zapytam, czy pan go poznaje. PAN LUGO: Tak, to nasza księga gości. PROKURATOR BURKĘ : Zgłaszam ją jako dowód rzeczowy. MECENAS JAYWALKER: Bez sprzeciwu. SĘDZIA: Dowód przyjęty. PROKURATOR BURKĘ: Czy gdyby zajrzał pan do księgi, mógłby pan nam powiedzieć, o której przyszła pani Tannenbaum? PAN LUGO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: W takim razie proszę zajrzeć. PAN LUGO: Mam. Pani Tannenbaum przyszła za dziesięć siódma wieczorem. PROKURATOR BURKĘ: Czy sama wpisała się do księgi? PAN LUGO: Nie, ja ją wpisałem. Wolno mi to robić w przypadku gości, których znam. Poza tym pani Samara jest żoną pana Tannenbauma. To znaczy, była.
PROKURATOR BURKĘ: Czy wychodziła przed końcem pańskiej zmiany? PAN LUGO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Pamięta pan, o której to było? PAN LUGO: Tu jest napisane, że... PROKURATOR BURKĘ: Nie wolno panu czytać. Niech pan... MECENAS JAYWALKER: Nie wnoszę sprzeciwu wobec czytania. To przecież dowód rzeczowy. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję. Proszę przeczytać. PAN LUGO: Ósma zero pięć. PROKURATOR BURKĘ: Wtedy pani Tannenbaum wyszła? PAN LUGO: Chyba mówiłem już, że tak? PROKURATOR BURKĘ: Faktycznie, mówił pan. Do której pan pracował tamtego dnia? PAN LUGO: Do północy. PROKURATOR BURKĘ: Czy przez cały czas stał pan przy drzwiach? PAN LUGO: Przez cały czas. Z wyjątkiem tego, kiedy musiałem... (zwraca się do sądu) Wysoki Sądzie, czy mogę powiedzieć „zrobić siku"? Śmiech. SĘDZIA: Właśnie pan to powiedział. PAN LUGO: Z wyjątkiem tego, kiedy musiałem zrobić siku. Ale wtedy zamykałem drzwi na klucz, żeby nikt nie mógł wejść ani wyjść. PROKURATOR BURKĘ: Czy między wyjściem pani Tannenbaum pięć po ósmej a końcem pańskiej zmiany o północy pan Tannenbaum miał jakichś gości? Ktoś do niego przyszedł albo od niego wyszedł? PAN LUGO: Nie. PROKURATOR BURKĘ: Może chce pan dla pewności sprawdzić to w księdze? PAN LUGO: Już sprawdzałem. Nikogo nie było. W swych pytaniach Jaywalker skupił się głównie na tym, czy świadek zauważył w zachowaniu lub wyglądzie Samary coś dziwnego.
PAN LUGO: Dziwnego? MECENAS JAYWALKER: Tak. Na przykład czy była pobrudzona krwią? PAN LUGO: Krwią? MECENAS JAYWALKER: Krwią. PAN LUGO: Nie widziałem żadnej krwi. MECENAS JAYWALKER: Nie zauważył pan krwi na jej ubraniu? PAN LUGO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Na twarzy? PAN LUGO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Na rękach? PAN LUGO: Nie patrzyłem na ręce pani Tannenbaum. MECENAS JAYWALKER: Ale gdyby miała je pobrudzone krwią, na pewno zwróciłby pan na to uwagę... PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: Czy pamięta pan, co pani Tannenbaum miała na sobie? PAN LUGO: Ubranie. MECENAS JAYWALKER: Liczyłem na więcej szczegółów. Czy poza tym, że miała ubranie, pamięta pan coś jeszcze? PAN LUGO: Nie pamiętam. Przecież to było dawno. MECENAS JAYWALKER: To prawda. W każdym razie nie zauważył pan w jej stroju nic szczególnego? Pan LUGO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Jak wiadomo, był sierpień. Sierpień w Nowym Jorku. PAN LUGO: Tak. MECENAS JAYWALKER: Proszę się zastanowić i odpowiedzieć, czy pani Tannenbaum była ubrana w płaszcz, kurtkę lub inne okrycie, które byłoby zbyt ciepłe na tę porę roku? PAN LUGO: Nie, niczego takiego sobie nie przypominam. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedy wychodziła, niosła coś ze sobą?
PAN LUGO: Na przykład co? MECENAS JAYWALKER: Nóż albo zakrwawiony ręcznik? PAN LUGO: Nie, niczego takiego nie pamiętam. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedy wychodziła, była zdenerwowana? Spieszyła się? PAN LUGO: Nie, zachowywała się całkiem normalnie. Burkę zgłosił chęć zadania jeszcze kilku pytań i otrzymawszy zgodę sędziego, wyciągnął od pana Lugo, że Samara mogła mieć torebkę i jakiś lekki żakiet, ale portier zaznaczył, że nie jest tego pewny. Sędzia zarządził przerwę na lunch. - Jak idzie? - zapytała Samara, gdy zjeżdżali na dół. Jaywalker położył palec na ustach. Nie był pewny, czy w windzie nie jedzie z nimi któryś z przysięgłych. Jakiś czas temu wpadł w tarapaty, gdy jeden z ławników usłyszał jego mało wybredną uwagę i poskarżył się sędziemu. - Nie wiem - skłamał, gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od budynku. - Na pewno mogłoby być gorzej. -1 niedługo będzie, pomyślał, ale zachował to dla siebie. - Myślisz, że już jest po nas, czy jeszcze żyjemy? - Co masz na myśli mówiąc my, biała kobieto? Cytat pochodził z dowcipu starszego pewnie niż Samara. Może dlatego nie wydał jej się zabawny. Popołudniowa sesja zaczęła się od krótkiego przesłuchania pracownicy stacji ABC, która potwierdziła, że wieczorem w dniu morderstwa jej stacja wyemitowała odcinek teleturnieju „Koło fortuny". Emisja zaczęła się o siódmej trzydzieści i skończyła o ósmej. Jaywalker nie miał do niej żadnych pytań. Następnie do sali wrócił detektyw Bonfiglio. Burkę przypomniał mu, że przed przerwą mówił o swojej rozmowie z panią Gristede oraz z panem Lugo. PROKURATOR BURKE: Co pan zrobił później? DETEKTYW BONFIGLIO: Zaczekałem, aż zwłoki zostaną zabrane do kostnicy i kazałem opieczętować miejsce zbrodni.
PROKURATOR BURKE: To znaczy? DETEKTYW BONFIGLIO: Kazałem zamknąć mieszkanie na klucz, przed drzwiami kazałem rozwiesić specjalną policyjną taśmę, a do drzwi przykleić informację i założyć specjalne plomby. PROKURATOR BURKĘ: Dobrze, co było dalej? DETEKTYW BONFIGLIO: Ja i mój partner opuściliśmy lokal i udaliśmy się do mieszkania Samary Tannenbaum, żeby złożyć jej wizytę. Następnie detektyw w prostych policyjnych słowach, czyli najlepiej jak potrafił, opisał, co działo się w domu Samary. Mówił, że początkowo twierdziła, iż nie widziała męża od tygodnia, ale w końcu przyznała się, że była u niego poprzedniego wieczoru. Potem wypierała się, że się kłócili, ale zmieniła zdanie, jak jej powiedzieli, że mają świadka, który słyszał kłótnię. PROKURATOR BURKĘ: Jak ogólnie scharakteryzowałby pan zachowanie pani Tannenbaum? DETEKTYW BONFIGLIO: Była zdenerwowana, jakby... MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: Wnoszę o usunięcie odpowiedzi z protokołu. SĘDZIA: Przychylam się do prośby. Sędziowie przysięgli tę odpowiedź pominą. Jaywalker wątpił, by tak się stało. Zależało mu jednak, aby ten fragment zeznań nie znalazł się w protokole. Nie chciał, by Burkę nawiązywał do niego w mowie końcowej. Prokurator nie zamierzał jednak łatwo dać za wygraną. PROKURATOR BURKĘ: Czy podczas przesłuchania przyglądał się pan pani Tannenbaum? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: I co pan zauważył? DETEKTYW BONFIGLIO: Co zauważyłem? Bo ja wiem... Zauważyłem jej twarz, ręce, nogi, jej... PROKURATOR BURKĘ: Mam na myśli spostrzeżenia dotyczące zachowania oskarżonej. DETEKTYW BONFIGLIO: Aa. No, bardzo się pociła. I trzęsły jej się ręce. Odwracała się, jak próbowałem nawiązać kontakt wzrokowy.
PROKURATOR BURKĘ: Czy w którymś momencie zastosował pan wobec oskarżonej określone czynności policyjne? DETEKTYW BONFIGLIO: Proszę? Nie zrozumiałem pytania. PROKURATOR BURKĘ: Czy zatrzymał pan panią Tannenbaum? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Pod jakim zarzutem? DETEKTYW BONFIGLIO: Pod zarzutem zabicia męża. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję, detektywie. Chciałbym teraz zapytać pana o zdarzenia, które miały miejsce tego samego dnia, ale nieco później. Czy wraz z kolegami z grupy operacyjnej dokonał pan przeszukania w związku ze śledztwem? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Gdzie odbyło się przeszukanie? DETEKTYW BONFIGLIO: W domu pani Tannenbaum. PROKURATOR BURKĘ: Kiedy? DETEKTYW BONFIGLIO: Tego samego dnia, późnym wieczorem. Około godziny dwudziestej drugiej. PROKURATOR BURKĘ: Czy może pan powiedzieć przysięgłym, co i gdzie pan znalazł? DETEKTYW BONFIGLIO: Znaleźliśmy i zabezpieczyliśmy wtedy sporo rzeczy. Ja osobiście znalazłem przedmioty wciśnięte między rezerwuar a ścianę w łazience na górze. Konkretnie trzy rzeczy. Niebieski ręcznik kąpielowy poplamiony czymś czerwonym, w który zawinięta była damska bluzka, też poplamiona. A w bluzkę zawinięty był nóż, taki do steków, też czymś ubrudzony. Burkę poprosił strażnika, by zaprezentował świadkowi wymienione rzeczy, po czym za zgodą Jaywal-kera zgłosił je jako dowody rzeczowe w sprawie. PROKURATOR BURKĘ: Wysoki Sądzie, czy mogę zaprezentować te dowody przysięgłym?
SĘDZIA: Tak, bardzo proszę. Tym razem zgodnie z obowiązującą procedurą strażnik rozdał przysięgłym lateksowe rękawiczki. W dobie AIDS zakrwawione przedmioty można brać do ręki tylko w takim zabezpieczeniu. Jaywalker obserwował kątem oka reakcję przysięgłych. Ręcznik i bluzka nie wzbudziły większego zainteresowania, za to nóż tak. Niektórzy nie chcieli go dotknąć nawet w rękawiczkach i odwracali się z odrazą. Inni przyglądali mu się, a potem podnosili wzrok i mierzyli Samarę twardym, niechętnym spojrzeniem. Zarówno dla niego, jak i dla niej był to wyjątkowo nieprzyjemny moment. W takich chwilach miał ochotę wejść pod stół. Niestety, jako obrońca nie mógł tego zrobić. Siedział więc sztywno i udawał, że przegląda materiały. Starał się przy tym zachowywać nonszalancko, choć czuł się tak, jakby ktoś go walnął młotkiem w głowę. A gdy sędziowie wreszcie skończyli oglądać dowody rzeczowe, co według niego trwało wieki, jego męka się nie skończyła. Burkę miał bowiem jeszcze sporo pytań do detektywa. Zaczął od tego, że poprosił go, by opisał, co robił w ostatni piątek, gdy nie mógł stawić się w sądzie. DETEKTYW BONFIGLIO: Prowadziłem czynności związane ze śledztwem w tej sprawie. PROKURATOR BURKĘ: Co konkretnie pan robił? Detektyw wyjaśnił, że pobrał odciski palców od czterech osób. Podał ich nazwiska i powiedział, jaki mieli związek z Barrym Tannenbaumem. DETEKTYW BONFIGLIO: Wszystkie odciski przekazałem detektywowi Ramseyerowi z laboratorium kryminalistycznego, celem porównania ze śladami dakty-loskopijnymi znalezionymi na miejscu zbrodni. Jaywalker domyślił się, że Burkę będzie chciał jeszcze raz przesłuchać Ramseyera po to, by przysięgli usłyszeli z jego ust, iż odciski palców i próbki włosów pobrane od Mazziniego, Manheima, Smythe'a i Reddinga nie pasują do znalezionych na miejscu zbrodni.
Przyszła kolej na pytania Jaywalkera, lecz ten nie bardzo miał o co pytać detektywa. Niespodziewanie uszedł z niego zapał, w porę jednak przypomniał sobie, że detektyw był bardzo niemiły dla Samary, więc uznał, że choćby za to powinien wystawić mu rachunek. Poza tym jego zeznania były kluczowe dla sprawy, więc istniało prawdopodobieństwo, że w czasie obrad przysięgli będą chcieli do nich wrócić i przeczytać je jeszcze raz. Nie można pozwolić, by lektura składała się wyłącznie z zeznań składanych oskarżycielowi. Mając to na względzie, postanowił zacząć od wątku, na którym zakończył Burkę. MECENAS JAYWALKER: Proszę mi powiedzieć, detektywie, czy fakt, że na miejscu zbrodni nie znaleziono odcisków palców danej osoby, automatyczne wyklucza ją z kręgu podejrzanych? DETEKTYW BONFIGLIO: Niekoniecznie. MECENAS JAYWALKER: Czy jest to równoznaczne z „nie"? DETEKTYW BONFIGLIO: Wydaje mi się, że tak. MECENAS JAYWALKER: Czyli fakt, że nie znaleziono czyichś odcisków, nie wyklucza tej osoby z kręgu podejrzanych. Zgadza się? DETEKTYW BONFIGLIO: Zgadza się. MECENAS JAYWALKER: Może pan nam powiedzieć, dlaczego nie wyklucza? DETEKTYW BONFIGLIO: Ten ktoś mógł włożyć rękawiczki. Mógł niczego nie dotykać albo zetrzeć swoje odciski z przedmiotów, których dotykał. MECENAS JAYWALKER: Albo technicy z ekipy dochodzeniowej przeoczyli jego odciski? DETEKTYW BONFIGLIO: Może być i tak. MECENAS JAYWALKER: Albo wspomniany osobnik dotykał powierzchni, na których odciski nie zostają. To jest możliwe? DETEKTYW BONFIGLIO: Myślę, że tak. MECENAS JAYWALKER: Czyli w ciągu minuty podaliśmy co najmniej pięć możliwych powodów,
dla których na miejscu zbrodni nie ma odcisków palców obecnej tam osoby. Zgadza się? DETEKTYW BONFIGLIO: Skoro pan tak mówi. MECENAS JAYWALKER: Właśnie tak przed chwilą powiedziałem. Teraz zaś pytam, czy pan się z tym zgadza? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie wiem. Zapomniałem, o co pan pyta. MECENAS JAYWALKER: Proszę przeczytać świadkowi pytanie. (Protokólantka czyta pytanie.) MECENAS JAYWALKER: A więc zgadza się pan czy nie? DETEKTYW BONFIGLIO: Zgadzam się. Zwycięstwo znów nie było duże, lecz przynajmniej osiągnął dwie rzeczy. Po pierwsze, skierował zainteresowanie przysięgłych na osoby, które figurowały na jego liście podejrzanych. Po drugie, przykleił detektywowi łatkę partyzanta, który za nic nie chce przyznać racji obronie, nawet w najdrobniejszej kwestii. Przez kilka kolejnych minut wypytywał go o okoliczności, w jakich Samara okłamała policjantów. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedy was okłamała, wiedziała już, że jej mąż został zamordowany? Poinformowaliście ją o tym? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie, wtedy jeszcze nie. MECENAS JAYWALKER: Czy w takim razie można założyć, że powiedziała wam cokolwiek „na odczepne"? Ze jej stwierdzenie, iż nie widziała się z mężem od tygodnia, należało rozumieć jako: „To nie wasz interes"? DETEKTYW BONFIGLIO: Ja tego tak nie odebrałem. MECENAS JAYWALKER: Czy pani Tannenbaum nie powiedziała, że nie awanturowała się z mężem, tylko z nim sprzeczała? DETEKTYW BONFIGLIO: Możliwe. MECENAS JAYWALKER: A czy gdy zorientowała się, że sprawa jest poważna, nie powiedziała
panom prawdy? DETEKTYW BONFIGLIO: Powiedziała, ale dopiero jak usłyszała od nas, że mamy świadków, którzy ją widzieli i słyszeli. Jaywalker musiał przyznać, że niewiele ugrał. Zmienił więc temat i zaczął wypytywać o przeszukanie domu Samary. MECENAS JAYWALKER: Czy zgodzi się pan, że mieliście z kolegami do przeszukania bardzo duży dom? DETEKTYW BONFIGLIO: Zależy, co się rozumie jako duży. MECENAS JAYWALKER: Ilu policjantów brało udział w przeszukaniu? DETEKTYW BONFIGLIO: Łącznie ze mną? MECENAS JAYWALKER: Tak. DETEKTYW BONFIGLIO: Niech policzę. Sześciu, ośmiu, dziesięciu. Około dziesięciu. MECENAS JAYWALKER: Ile czasu wam to zajęło? DETEKTYW BONFIGLIO: Przeszukiwanie domu? MECENAS JAYWALKER: A robiliście jeszcze coś innego? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Więc ile to trwało? DETEKTYW BONFIGLIO: Od dwudziestej drugiej do pierwszej piętnaście w nocy. Razem trzy godziny i piętnaście minut. MECENAS JAYWALKER: Więc to raczej spory dom? DETEKTYW BONFIGLIO: Jest spory. MECENAS JAYWALKER: Czternaście pokoi? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie wiem. Ale pewnie jakoś tak. MECENAS JAYWALKER: W takim dużym domu musi być mnóstwo różnych skrytek? DETEKTYW BONFIGLIO: Pewnie tak.
MECENAS JAYWALKER: Mimo to przedmioty, które pan znalazł, czyli ręcznik, bluzka i nóż, leżały niemal na widoku? DETEKTYW BONFIGLIO: No nie. Były za rezerwuarem. MECENAS JAYWALKER: Aha. Czy żeby się do nich dostać, musiał pan coś odsunąć? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Musiał pan coś podnieść? DETEKTYW BONFIGLIO: Nie. MECENAS JAYWALKER: Na pewno nie były ukryte w rezerwuarze? DETEKTYW BONFIGLIO: W środku? Nie. MECENAS JAYWALKER: Gdyby były w środku, musiałby pan podnieść pokrywę, żeby je zobaczyć, tak? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. MECENAS JAYWALKER: I wtedy mógłby je pan przeoczyć? DETEKTYW BONFIGLIO: Raczej nie. MECENAS JAYWALKER: Gdyby te przedmioty były w rezerwuarze, a nie za nim, byłyby mokre, prawda? DETEKTYW BONFIGLIO: Prawda. MECENAS JAYWALKER: I przynajmniej część krwi by się zmyła, prawda? DETEKTYW BONFIGLIO: Pewnie tak. MECENAS JAYWALKER: A wtedy trudniej byłoby sprawdzić, czy jest to krew Barry'ego Tannen-bauma? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. Świadek nie ma kwalifikacji, by się w tej kwestii wypowiadać. MECENAS JAYWALKER: W takim razie, detektywie, czy zgodzi się pan ze mną, że jeśli wrzuci się
niczym nie owinięty przedmiot do rezerwuaru, to krew, która na nim jest, przynajmniej częściowo rozpuści się w wodzie? DETEKTYW BONFIGLIO: Czy się rozpuści? Chyba tak. MECENAS JAYWALKER: Biorąc to wszystko pod uwagę, nadal pan twierdzi, że przedmioty były ukryte za rezerwuarem? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. MECENAS JAYWALKER: Czyli w bezpiecznym, suchym miejscu? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak. MECENAS JAYWALKER: Porządnie zwinięte? DETEKTYW BONFIGLIO: Tak, były zwinięte. MECENAS JAYWALKER: Zupełnie jakby ktoś je tam celowo schował, po to, żeby zostały bez trudu znalezione? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: Dziękuję, nie mam więcej pytań. Zanim sędzia Sobel ogłosił koniec rozprawy, Burkę zdążył załatwić jeszcze jedną sprawę. Tak jak podejrzewał Jaywalker, ponownie wezwał na świadka detektywa Ramseyera z zakładu kryminalistyki. Detektyw zeznał, że w piątek wieczorem otrzymał od detektywa Bonfiglia odciski linii papilarnych Anthony'ego Maz-ziniego, Alana Manheima, Williama Smythe'a i Kennetha Reddinga. Mimo wolnej soboty przyszedł do pracy, by je porównać ze śladami znalezionymi w mieszkaniu Barry'ego Tannenbauma, a sklasyfikowanymi jako nieznane. PROKURATOR BURKĘ: Czy odciski którejś z czterech wymienionych przez pana osób pasują do tych z miejsca zbrodni? DETEKTYW RAMSEYER: Nie, żadne.
Jaywalker z trudem powstrzymał się, by nie zapytać, czy detektyw dostał dodatkowe wynagrodzenie za pracę w wolny dzień. Domyślał się, że zapłacono mu podwójnie, ale uznał, że nie będzie się wymądrzał, bo zysk z tego byłby żaden, a mógłby przy okazji wyjść na czepialskiego dupka. Samara i tak nie ma wysokich notowań u przysięgłych, nie chciał więc dolewać oliwy do ognia. Zanim ławnicy opuścili salę rozpraw, sędzia Sobel przestrzegł ich, by nie rozmawiali między sobą o niczym, co ma związek z procesem. Odradził wyciąganie wniosków przed zapoznaniem się z całym materiałem dowodowym i przypomniał, że nie należy odwiedzać miejsc, które w zeznaniach wymienili świadkowie. To tak na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy przemknąć się obok portiera, zerwać policyjną taśmę i plomby, i wyważyć drzwi do apartamentu Tannen-bauma. Ale przepisy są przepisami. Nawet Jaywalker, który złamał lub nagiął prawie wszystkie, o tym wiedział. Przy czym w tej chwili wcale go to nie pocieszało. Coraz wyraźniej docierało do niego, jaki los spotka jego klientkę po procesie, który póki co kręci się wokół toalet i rezerwuaru. Choć nie trawił myśli, że go przegra, rozumiał, że nie może traktować tej porażki osobiście. Pewnie przez pół roku albo rok będzie miał moralnego kaca. Ale w końcu jakoś wyjdzie z dołka. Kupi skrzynkę kahlui i osłodzi sobie gorycz przegranej. Samarze nie pójdzie tak łatwo. W jej przypadku nie skończy się na poobijanym ego. Tu stawką w grze jest piętnaście lat życia za kratkami. Co najmniej. Jak jej pomóc, myślał gorączkowo. Jaki przepis złamać, jaki kruczek prawny wynaleźć, do jakiej sztuczki się uciec? Co przeoczył? Na co nie zwrócił uwagi? A może ten proces naprawdę jest jego feralną dziesiątką, czyli sprawą, której po prostu nie da się wygrać? Wszystko na to wskazywało. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
DZIĘKI CI, JEZU We wtorek Tom Burkę poświęcił całą poranną część rozprawy na obalanie linii obrony według scenariusza „zbrodnię popełnił ktoś inny". Na pierwszego świadka wezwał administratora budynku, Anthony'ego Mazziniego, i zapytał go wprost, czy zabił Barry'ego Tannenbauma. Zdumiony administrator zapytał: „Ja?" z tak poruszającą szczerością, że Jaywalker do razu się domyślił, iż Burkę nie uzgadniał z nim pytań. Musiał przyznać, że posunięcie było świetne i skuteczne. Reakcja Mazziniego spotkała się z przychylnością przysięgłych. Paru z nich obrzuciło Jaywalkera wzrokiem pełnym dezaprobaty. On sam zaś, zadając pytania Mazziniemu, nie zwojował wiele. Uzyskał jedynie potwierdzenie, że administrator nadal ma dostęp do mieszkania Tannen-bauma. Gdy zaczął wypytywać o konflikt między denatem a prezesem spółdzielni, administrator stwierdził, że niewiele wie na ten temat. Nie przyznał się, jakoby w sporze trzymał stronę prezesa. Następnie pytania znów zadawał Burkę. PROKURATOR BURKĘ: Proszę się zastanowić, czy na pewno nie miał pan powodu, żeby zabić Barry'ego Tannenbauma? PAN MAZZINI: Zabić go? Ten człowiek na każde Boże Narodzenie dawał mi dwa tysiące baksów. I ja miałbym go zabijać? Nawet Jaywalker musiał przyznać, że pytanie było niezłe. Zastanawiając się nad własnym, rozważał, czy nie zagadnąć Mazziniego o wartość apartamentu Tannenbauma. Chciał go zapytać, jaką dostałby działkę, gdyby pomógł prezesowi wyrzucić Tannenbauma, a potem wystawić jego lokal na sprzedaż. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że poszlaki są zbyt słabe, jeśli nie wręcz żadne. Poza tym nie chciał zniechęcać do siebie przysięgłych. Poprzestał więc na zapytaniu Mazziniego, czy potwierdza, że w dniu odnalezienia ciała Tannenbauma przez pół godziny chodził po mieszkaniu i dotykał różnych rzeczy. Następnym świadkiem Burkę'a był Kenneth Redding, prezes spółdzielni, do której należał budynek.
Aby stawić się w sądzie, skrócił urlop na Arubie, z czego oczywiście nie był zadowolony. Owszem, przyznał, że odbył z Tannenbaumem poważną rozmowę w związku z zalaniem mieszkania, ale taki już los prezesa, że często musi rozmawiać z lokatorami o mało przyjemnych rzeczach. Zwłaszcza jeśli chce utrzymać w budynku porządek. Kością niezgody między nim a Tannenbaumem był nieuregulowany przez tego drugiego rachunek na trzynaście tysięcy dolarów. Tyle bowiem kosztował remont zalanego mieszkania Reddinga, a ubezpieczyciel Tannenbauma nie chciał pokryć kosztów. Redding domagał się zapłaty, a Tannenbaum odmawiał, argumentując, że prezes chce za jego pieniądze wyremontować sobie kuchnię. PROKURATOR BURKĘ: Czy biorąc pod uwagę sytuację finansową, zarówno pańską, jak i pana Tannenbauma, sporna suma stanowiła dla panów znaczną kwotę? PAN REDDING: Dla mnie to były śmieszne pieniądze. PROKURATOR BURKĘ: Ale czy wystarczające, żeby zabić? PAN REDDING (śmiejąc się): Gdybym miał kogoś zabijać, to naprawdę nie za taką drobną sumę. Przysięgli również się roześmiali, pokazując w ten sposób swoje poparcie. Jaywalker zmusił Reddinga, by przyznał, że podobnie jak Mazzini ma dostęp do wszystkich mieszkań. Widać było, że prezes wolałby pominąć ten wątek, być może dlatego, że przepisy nie zezwalają mu na posiadanie klucza otwierającego wszystkie drzwi. PAN REDDING: Mam go wyłącznie ze względów bezpieczeństwa. MECENAS JAYWALKER: Rozumiem, że chodzi o pożar i podobne nieszczęścia? PAN REDDING: Właśnie. MECENAS JAYWALKER: Rozumiem, że gdyby doszło do ataku nuklearnego, chodziłby pan z piętra na piętro i otwierał wszystkie mieszkania? PROKURATOR BURKE: Sprzeciw. MECENAS JAYWALKER: Wycofuję pytanie. Burkę wezwał na świadka Alana Manheima. I zaczął od pytania, czy ma lub kiedykolwiek miał klucz do apartamentu Tannenbauma albo domu Samary. Manheim odpowiedział, że nigdy takiego klucza
nie miał. Następnie zeznał, że przez jedenaście lat był prawnikiem Barry'ego Tannenbauma. W tym czasie reprezentował go podczas zakupu kilku nieruchomości, negocjował warunki rozwodu z trzecią żoną oraz przygotowywał intercyzę, gdy ten postanowił ożenić się po raz czwarty. Dokument został zredagowany w taki sposób, by w przypadku kolejnego rozwodu Barry nie stracił ani centa, Samara zaś wyniosła z małżeństwa dokładnie tyle, ile do niego wniosła, czyli nic. Manheim zapewniał swemu chlebodawcy kompleksową obsługę prawną w kwestiach tak ważkich, jak załatwienie bezzwrotnej zaliczki w wysokości dziesięciu milionów dolarów na poczet przyszłej autobiografii, oraz tak prozaicznych jak płacenie zaległych mandatów za parkowanie. I raptem na sześć miesięcy przed śmiercią Tannenbauma ta owocna współpraca się urwała. PROKURATOR BURKĘ: Dlaczego panowie się rozstali? PAN MANHEIM: Z powodu różnicy zdań. PROKURATOR BURKĘ: Proszę powiedzieć, jakiej natury? PAN MANHEIM: Gwoli ścisłości, chodziło o dwie sprawy. Pierwsza dotyczyła zdrowia pana Tannenbauma. Po tym, jak wykryto u niego raka, postanowił zmienić testament. Chciał sprawdzić, czy może wydziedziczyć żonę i jedynym spadkobiercą uczynić swoje fundacje, różne organizacje pożytku publicznego oraz uniwersytet. PROKURATOR BURKĘ: Co pan mu powiedział? PAN MANHEIM: Że nawet jeśli wykreśli żonę z grona spadkobierców, niewiele wskóra. W myśl prawa i tak przypadnie jej połowa jego majątku. PROKURATOR BURKĘ: Czy właśnie tak stanowi prawo? PAN MANHEIM: Tak. To jeden z przepisów, który studenci poznają na pierwszym roku studiów. PROKURATOR BURKĘ: Można więc powiedzieć, że pańska odpowiedź nie przypadła panu Tan-nenbaumowi do gustu? PAN MANHEIM: Był bardzo niezadowolony.
PROKURATOR BURKĘ: Wspomniał pan o jeszcze jednej spornej kwestii. PAN MANHEIM: Zgadza się. PROKURATOR BURKĘ: Będzie pan łaskaw nam o niej opowiedzieć. PAN MANHEIM: Barry... popadał czasem w paranoję. Oskarżył mnie, że go okradam. Że potajemnie wyprowadzam środki z jego funduszy. Jednym słowem zarzucił mi malwersacje. PROKURATOR BURKĘ: Czy te oskarżenia były zasadne? PAN MANHEIM: Absolutnie nie! PROKURATOR BURKĘ: W jaki sposób rozwiązali panowie tę drażliwą kwestię? PAN MANHEIM: Nie rozwiązaliśmy. W pewnym momencie poczułem się zmęczony ciągłymi posądzeniami i złożyłem wymówienie. PROKURATOR BURKĘ: I? PAN MANHEIM: I pan Tannenbaum je przyjął. PROKURATOR BURKĘ: A pan sześć miesięcy później zemścił się na nim, wbijając mu w serce nóż do steków? PAN MANHEIM: Nic podobnego. Zemściłem się, znajdując sobie lepiej płatną pracę, dzięki której mogę doskonalić swoje zawodowe umiejętności. Odpowiedź, choć nieco szorstka, była z pewnością efektowna. Jednak Jaywalkera interesowało nie to, o co Burkę zapytał świadka, lecz to, co w swych pytaniach pominął. Być może z dwóch powodów. Albo nie chciał poruszać pewnych kwestii, albo zastawiał na Jaywalkera pułapkę. Naczelna zasada wszystkich prawników brzmi: „Nie zadawaj pytań, na które nie znasz odpowiedzi". Jaywalker swym zwyczajem postanowił ją złamać. A raczej dostosować ją do swoich potrzeb, tak by brzmiała: „Jeśli masz przewagę punktową, nie zadawaj pytania, na które nie znasz odpowiedzi. Ale jeśli nie masz przewagi, chrzań zasadę". W drugim tygodniu procesu Samary Tannenbaum mógł powiedzieć o sobie wszystko z wyjątkiem tego, że prowadzi bodaj jednym punktem. Więc pora
chrzanić zasadę. MECENAS JAYWALKER: Panie Manheim, powiedział pan, że zemścił się, znajdując pracę za lepsze pieniądze niż te, które płacił panu Tannenbaum. Tak? PAN MANHEIM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan Tannenbaum płacił panu zbyt mało? PAN MANHEIM: Biorąc pod uwagę wszystko, co dla niego robiłem, tak. MECENAS JAYWALKER: Rozumiem. A ile pan u niego zarabiał? PAN MANHEIM (do sędziego): Czy muszę odpowiadać? SĘDZIA: Obawiam się, że tak. PAN MANHEIM: (Mamrocze.) MECENAS JAYWALKER: Nie słyszę pana. PAN MANHEIM: Dwa i siedem. MECENAS JAYWALKER: Dwa i siedem czego? PAN MANHEIM: Miliona dolarów. MECENAS JAYWALKER: Ho, ho, ho. PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: Przepraszam. Dwa miliony siedemset tysięcy dolarów. Tyle wynosiło pańskie roczne wynagrodzenie? PAN MANHEIM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Żadnych premii na koniec roku? PAN MANHEIM: Owszem, ale w różnej wysokości. MECENAS JAYWALKER: Rozumiem. Czy może pan nam powiedzieć, ile wyniosła premia za ostatni rok? PAN MANHEIM (do sędziego): Czy ja naprawdę muszę... SĘDZIA: Tak. PAN MANHEIM: Jeden i pięć. MECENAS JAYWALKER: Proszę mi pomóc w rachunkach. Dwa i siedem plus jeden i pięć to daje
nam razem? PAN MANHEIM: Cztery i dwa. MECENAS JAYWALKER: Miliony? PAN MANHEIM: Tak. Okej, oto i pułapka, którą zastawił Burkę. Ale po co przerywać zabawę? Sędziowie przysięgli byli porażeni wysokością sum. Nie wiedzieli, co myśleć o Manhei-mie. Jaywalker miał nadzieję, że przynajmniej część swojej niechęci przeniosą na jego byłego pracodawcę. Parę razy zdarzyło mu się wygrać proces, bo doprowadził do tego, że przysięgli znienawidzili ofiarę bardziej niż oskarżonego. Poza tym nie chciał przerywać przesłuchania, bo sam dobrze się bawił kosztem świadka. Zerknął w stronę Burkę'a, lecz nie był w stanie wyczytać z jego miny, czy ten go wrabia, czy też nie. MECENAS JAYWALKER: Wróćmy do malwersacji, czy też domniemanych malwersacji, o których pan wspomniał. O jaką sumę chodziło, włączając premie, jeśli takie były? PAN MANHEIM: Nie chodziło o premie. MECENAS JAYWALKER: Więc? PAN MANHEIM: {Spogląda na sędziego.) SĘDZIA: Proszę odpowiedzieć na pytanie. PAN MANHEIM: Dwieście i dwadzieścia siedem. MECENAS JAYWALKER: Czego? PAN MANHEIM: Milionów. MECENAS JAYWALKER: Dwieście dwadzieścia siedem milionów dolarów. Czy pan Tannenbaum kiedykolwiek groził, że zawiadomi policję lub władze federalne? Czy groził, że wytoczy panu proces albo nagłośni sprawę? PAN MANHEIM: Nie. Nigdy nie wysuwał takich gróźb, choć kilka razy sugerował, że może to zrobić. Powiedziałem mu: „Proszę bardzo. Nie mam nic do ukrycia". MECENAS JAYWALKER: Denerwował się pan z tego powodu?
PAN MANHEIM: Nie. Dlaczego miałbym się denerwować? Każdy proces ma swoje wzloty i upadki. I swoje szczególne momenty. Alan Manheim, udzielając tej odpowiedzi, sprawił, że taki szczególny moment nadszedł. Nie chodziło wszakże o to, co powiedział, ale jak to zrobił. Jego „nie" wypadło naturalnie. Ale już dwa słowa dalej, na „miałbym" głos mu się załamał i zabrzmiał falsetem. Wszyscy zwrócili na to uwagę, więc Jaywalker zamilkł na piętnaście sekund i tylko przyglądał się świadkowi. Jeśli uważasz, że piętnaście sekund to niewiele, spróbuj wysiedzieć tyle bez ruchu. Teraz. W końcu przerwał wymowną ciszę. MECENAS JAYWALKER: Proszę mi powiedzieć, czy dla pana dwieście dwadzieścia siedem milionów to śmieszne pieniądze? PAN MANHEIM: Nie. Sędzia zarządził przerwę na lunch. - Zrównałeś go z ziemią - orzekła Samara. - Byłeś niesamowity. Miała rację, przynajmniej w kwestii zrównania z ziemią. Alan Manheim jako świadek oskarżenia wypadł marnie. Informacje o jego wielomilionowych przychodach i jeszcze większych malwersacjach nie zrobiły dobrego wrażenia na przysięgłych, którzy ciężko pracowali na chleb. Jednak sam fakt, że były prawnik Tannenbauma był przepłacanym krętaczem i złodziejem, nie wystarczył, by przysięgli uznali go za mordercę. Jaywalker mógł jedynie namawiać ich, by wzięli pod uwagę następujący scenariusz: Tannenbaum zagroził, że opowie o przekrętach Manheima. Wtedy ten w akcie desperacji zabił go, a potem zrzucił winę na Samarę. Pozostawał jeden podstawowy problem. Jakim cudem Manheim miałby dostać się do budynku? Jak miałby przejść niezauważony obok portiera, by następnie wejść do mieszkania Barry'ego, zabić go, zamknąć drzwi na klucz i opuścić budynek? Nawet jeśli jakoś by mu się to udało, miałby do pokonania jeszcze jedną przeszkodę. Musiałby się dostać do domu Samary i ukryć tam ręcznik, jej bluzkę i nóż, a potem niepostrzeżenie wyjść. I wszystko to gdy była w domu. - Nie podniecaj się - zgasił ją. - Poszczęściło nam się, ale na dłuższą metę niewiele na tym
skorzystamy. - Jak zechcę się podniecić, to się podniecę. -Uśmiechnęła się, a potem zrobiła ten numer z jedną brwią. Ito mówi kobieta, której grozi dwadzieścia pięć lat więzienia. Jaywalker nie pojmował, skąd w niej ochota do żartów. A ona nie dość, że sama się śmiała, to jeszcze potrafiła rozśmieszyć i jego. - Idź coś zjeść. Spotkamy się w sądzie - rzekł i odszedł, nie czekając, aż znów obróci jego słowa w żart. Po południu Burkę wezwał na świadka ostatniego z czterech „podejrzanych". William Smythe, główny księgowy w trzyczęściowym tweedowym garniturze, mówiący z wyraźnym brytyjskim akcentem, był zatrudniony u Tannenbauma do samego końca. Burkę zapytał go na wstępie, czy miał klucz do apartamentu Tannenbauma lub do domu Samary. Następnie chciał się dowiedzieć, czy kiedykolwiek poróżnił się ze swym pracodawcą lub został przez niego oskarżony o działanie na jego niekorzyść. PAN SMYTHE: Skądże znowu! Owszem, czasem zdarzały nam się różnice zdań, co jest nieuniknione w przypadku osób, które przez szesnaście lat wspólnie omawiają ważne zagadnienia finansowe. Nie było to jednak nic poważnego. Kochałem Barry'ego jak brata i pragnę wierzyć, że z wzajemnością. Proszę wybaczyć, jeśli zwymiotuję, pomyślał Jaywalker. Jednak mina sędziego Sobela uświadomiła mu, że na myśleniu się nie skończyło. Zona często wytykała mu, że kiedy chce okazać niezadowolenie, a nie może zrobić tego wprost, zaczyna prychać. Być może prychnął i teraz, zupełnie nieświadomie. Widocznie stało się to jego nawykiem, takim jak drgawki mimiczne albo nerwowy tik. Może pojawiły się pierwsze oznaki demencji albo początkowe symptomy choroby Alzheimera. Boże, powinien jak najszybciej uciec z tego cyrku. Burkę zapytał Smythe'a o zakres jego obowiązków jako głównego księgowego. Okazało się, że był bardzo szeroki. Przy okazji wyszło na jaw, że Barry Tannenbaum darzył go olbrzymim zaufaniem. Smythe prowadził wszelkie sprawy finansowe swego pracodawcy. Rejestrował wszystkie przychody
i wydatki, prowadził księgi oraz nadzorował wszystkie transakcje na dwunastu kontach. Jako pełnomocnik Tannenbauma podpisywał za niego umowy kredytowe i kontrakty. Bankierzy doskonale wiedzieli, że to on wystawia prawie wszystkie czeki. Pomijając żenujący wstęp „kochałem go jak brata", Smythe wypadł bardzo dobrze. W przeciwieństwie do Manheima nie miał powodu mścić się na Barrym. A gdyby chciał coś uszczknąć z jego bajecznej fortuny, mógł to zrobić bez większego trudu, przy pomocy jednego podpisu. Jaywalker postanowił nie atakować Smythe'a i potraktować go jak własnego świadka. Wiedział, że Burkę chce przesłuchać jeszcze dwie osoby. Domyślał się, że jedną z nich będzie ktoś z firmy ubezpieczeniowej, która sprzedała polisę. Wydawało się dość logiczne, że Burkę będzie chciał zakończyć swoją część, pokazując motyw zabójstwa, czyli na koniec zostawi sobie to, co najlepsze. Samara konsekwentnie powtarzała, że nic nie wie o żadnej polisie, choć przyznawała, że na dokumentach oraz czeku jest jej podpis. Jaywalker postanowił wybadać, co Smythe wie o tej sprawie. MECENAS JAYWALKER: Panie Smythe, twierdzi pan, że cieszył się pan pełnym zaufaniem pana Tannenbauma i mial pan pełen dostęp do ksiąg rachunkowych i kont bankowych. Czy miał pan również dostęp do konta pani Tannenbaum? PAN SMYTHE: W pewnym sensie, jednakowoż nie bezpośredni. Jednakowoż? W całej swej karierze Jaywalker nigdy nie słyszał, by świadek użył tego słowa. Uderzyło go swą dziwną formą do tego stopnia, że zaczął się zastanawiać, czy nie ma jakiegoś ukrytego znaczenia. W mniej ważnym procesie pewnie trochę by się nim pobawił, by pokazać świadka jako patrycjusza, oderwanego od świata, w którym żyją przysięgli. Tym razem dał jednak za wygraną i postanowił skupić się na innym ciekawym sformułowaniu, którego użył Smythe. MECENAS JAYWALKER: Co pan ma na myśli, mówiąc „nie bezpośredni". PAN SMYTHE: W sensie technicznym rachunek pani Tannenbaum również należał do jej męża.
Powiedzmy, że państwo Tannenbaum byli współwłaścicielami. Mogli wpłacać środki na konto i wypisywać czeki. W praktyce wyglądało to tak, że pan Tannenbaum dokonywał wpłat, a pani Tannenbaum wypisywała czeki. W ławie przysięgłych rozległy się śmiechy. Samara jako darmozjad i pasożyt. Kiepski wizerunek. MECENAS JAYWALKER: Czy zdarzało się panu wystawiać czeki za panią Tannenbaum? PAN SMYTHE: Owszem. Ja bym jednak użył innego sformułowania. Wolę mówić, że podpisywałem je w imieniu pana Tannenbauma, by pokryć niektóre wydatki jego żony. MECENAS JAYWALKER: A czy, by pozostać przy tym temacie, zdarzało się panu dawać pani Tannenbaum dokumenty do podpisania? PAN SMYTHE: Owszem. MECENAS JAYWALKER: Co to były za dokumenty? PAN SMYTHE: Bardzo różne. Zeznania podatkowe, formularze potrzebne do przedłużenia ważności prawa jazdy, uzyskania zwrotu pieniędzy za leczenie, umowy do kart kredytowych. Tego typu rzeczy. MECENAS JAYWALKER: Jednym słowem dostawała do podpisu tylko te dokumenty, których nie mógł pan podpisać za nią bez narażenia się na nieprzyjemności? PAN SMYTHE: Można tak to ująć. MECENAS JAYWALKER: Proszę powiedzieć, czy pani Tannenbaum z uwagą czytała dokumenty, które miała podpisać, czy raczej nie poświęcała tej lekturze zbyt wiele uwagi? PAN SMYTHE: Powiedziałbym, że raczej to drugie. Znowu śmiechy w ławie przysięgłych. Samara idiotka. Kompletna ignorantka. Niech im będzie. MECENAS JAYWALKER: Prawdę mówiąc, często w ogóle nie chciała zawracać sobie głowy takimi sprawami i czytanie umów zostawiała panu, zwłaszcza w częściach dodanych drobnym drukiem. Czy tak było?
PAN SMYTHE: Tak. MECENAS JAYWALKER: Ale to, co napisano normalnym drukiem, też zwykle czytał pan? PAN SMYTHE: Tak. Jedynym wyjątkiem były zeznania podatkowe. Zawsze prosiłem, żeby je dokładnie przeczytała, zanim podpisze. MECENAS JAYWALKER: Bo tego wymaga od pana prawo? PAN SMYTHE: Bo tak należy robić. Jaywalker podszedł do stanowiska oskarżenia i poprosił o oryginał wniosku umowy ubezpieczeniowej, który Burkę oznaczył jako dowód rzeczowy numer dziewięć. Odczepił kartkę z numerem, po czym podał go strażnikowi i poprosił, by oznaczył go jako dowód wnoszony przez obronę. Prokuratorzy nienawidzą, jak im się robi takie numery. MECENAS JAYWALKER: Panie Smythe, poproszę o identyfikację dokumentu, który został oznaczony jako dowód rzeczowy obrony z literą A. Czy pan rozpoznaje ten dokument? PAN SMYTHE: Tak, rozpoznaję. Jakiś czas temu pokazał mi go prokurator Burkę. MECENAS JAYWALKER: Cóż to jest, według pana? PAN SMYTHE: To jest formularz umowy ubezpieczeniowej dla pana Tannenbauma. Wnioskodaw-czynią jest pani Tannenbaum. W każdym razie na dokumentach figuruje jej podpis. MECENAS JAYWALKER: Czy oskarżyciel akceptuje dowód rzeczowy obrony? SĘDZIA: Panie prokuratorze Burkę? PROKURATOR BURKĘ: Akceptuję. Co innego mu pozostało? Jaywalker nie tylko przechwycił drugi z jego najważniejszych dowodów rzeczowych, ustępujący ważnością jedynie narzędziu zbrodni, ale teraz jeszcze psuł mu cały efekt, mówiąc jako pierwszy, że Samara podpisała dokumenty. Kątem oka widział, że Burkę wykreśla kogoś z listy świadków, pewnie biegłego grafologa. W dodatku Burkę musiał przyjąć jeszcze jeden cios, jakim było włączenie polisy do dowodów rzeczowych obrony. W tej sytuacji mógł tylko mruknąć:
- Bez sprzeciwu. MECENAS JA WALKER: Proszę powiedzieć, czy przypadkiem nie było tak, że Samara podpisała ten dokument tylko dlatego, że pan jej go podsunął i poprosił, by to zrobiła? PAN SMYTHE: Nie. Nic takiego nigdy nie miało miejsca. MECENAS JAYWALKER: Ale sam pan stwierdził, że takie rzeczy się zdarzały. PAN SMYTHE: Owszem, zdarzały się. MECENAS JAYWALKER: Rutynowo? PROKURATOR BURKE: Sprzeciw. SĘDZIA: Proszę sformułować pytanie inaczej. MECENAS JAYWALKER: Oczywiście. Panie Smythe, czy może pan potwierdzić, że w czasie trwania małżeństwa państwa Tannenbaum zdarzyło się to więcej niż raz? PAN SMYTHE: Więcej niż raz? Tak. MECENAS JAYWALKER: Więcej niż sześć razy? PAN SMYTHE: Tak. MECENAS JAYWALKER: Więcej niż dwanaście razy? PAN SMYTHE: Tak. MECENAS JAYWALKER: Więcej niż dwadzieścia cztery razy? PAN SMYTHE: Niewykluczone. MECENAS JAYWALKER: A więc rutynowo? PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. Jaywalker ponownie podszedł do stanowiska oskarżenia. - Co mam ci oddać tym razem? - szepnął Burkę. - Własne gacie? - Na razie nie. Wezmę ten czek, którym opłacono składkę ubezpieczeniową. Burkę mu go podał, a potem bezradnie patrzył, jak prezentuje go świadkowi i rejestruje jako dowód rzeczowy obrony.
MECENAS JAYWALKER: Czy rozpoznaje pan podpis na czeku? PAN SMYTHE: Tak, rozpoznaję. MECENAS JAYWALKER: Czy może pan przeczytać imię i nazwisko? PAN SMYTHE: Samara M. Tannenbaum. MECENAS JAYWALKER: Czy Samara faktycznie podpisała ten czek? PAN SMYTHE: Nie. MECENAS JAYWALKER: Słucham? PAN SMYTHE: Pani Samara nie podpisała tego czeku. MECENAS JAYWALKER: Więc kto go podpisał za nią? PAN SMYTHE: Ja. MECENAS JAYWALKER: Podpisał go pan za nią? PAN SMYTHE: Tak. Jaywalker miał przygotowane jeszcze kilka pytań, ale nie chciał psuć wrażenia. Oczywiście księgowy byłby w stanie logicznie wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. Ale po co dawać mu szansę na rehabilitację? Lepiej oddać go teraz Burkę'owi, a potem znów trochę go przycisnąć. Większość obrońców nie jest w stanie przestać, gdy czują, że płyną na fali wznoszącej. Jaywalker, któremu w tym procesie szczęście dopisało pierwszy raz, nie zamierzał popełnić tego błędu. - Nie mam więcej pytań. Burkę wstał, zanim on zdążył usiąść. PROKURATOR BURKĘ: Kilka minut temu mecenas Jaywalker pytał pana o dokument oznaczony jako dowód rzeczowy obrony, A. Otrzymał potwierdzenie, że widnieje na nim podpis jego klientki i zapytał, czy kazał pan jej go podpisać. Przypomina pan sobie to pytanie? PAN SMYTHE: Tak, przypominam sobie. PROKURATOR BURKĘ: A pan odpowiedział, z pełnym przekonaniem... MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw.
SĘDZIA: Podtrzymuję. Proszę powstrzymać się od nazywania emocji. PROKURATOR BURKĘ: A pan wtedy odpowiedział: „Nic takiego nie miało miejsca". PAN SMYTHE: Owszem. Tak powiedziałem. PROKURATOR BURKĘ: Skąd ta niezachwiana pewność? PAN SMYTHE: Stąd, że nigdy nie dawałem pani Tannenbaum tego dokumentu do podpisu. Bo też sam go nie widziałem, dopóki pan mi go nie pokazał kilka tygodni po śmierci pana Tannenbauma. PROKURATOR BURKĘ: A skąd pewność, że nie dał go pan pani Tannenbaum do podpisu? PAN SMYTHE: Bo w przeciwieństwie do niej zawsze czytałem wszystko, co dawałem jej do podpisania. Nieźle, pomyślał Jaywalker. Ciekawe, jak Smythe wytłumaczy się z tego, że podpisał za nią czek? Odpowiedź dostał niemal natychmiast. I nie był nią zachwycony. PROKURATOR BURKĘ: Zajmijmy się teraz drugim z dowodów rzeczowych obrony, czyli czekiem, którym miała być opłacona składka ubezpieczeniowa. Mówi pan, że sam go podpisał. Zgadza się? PAN SMYTHE: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Jak pan nam to wytłumaczy? PAN SMYTHE: Przez moje ręce przechodziły nie tylko rachunki pana Tannenbauma, lecz również jego żony. Kiedy przyszło wezwanie do zapłacenia składki za ubezpieczenie w wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy dolarów, postanowiłem zapytać o tę sprawę pana Tannenbauma. PROKURATOR BURKĘ: A nie panią Tannenbaum? PAN SMYTHE: Nie, gdyż niewiele by mi to dało. PROKURATOR BURKĘ: A to dlaczego? PAN SMYTHE: Powiedzmy, że pani Tennenbaum nie ma głowy do interesów. Znowu śmiechy kosztem Samary, tej idiotki. PROKURATOR BURKĘ: Jak zareagował pan Tannenbaum? PAN SMYTHE: Dokładnych słów nie pamiętam. Ale zareagował w taki sam sposób jak prawie
zawsze, gdy chodziło o rachunki żony. Kazał mi zapłacić. PROKURATOR BURKĘ: Powiedział pan „prawie zawsze". Zdarzały się wyjątki? PAN SMYTHE: Pamiętam, że raz pan Tannenbaum odmówił pokrycia rachunku opiewającego na dwanaście tysięcy dolarów. Tyle kosztowała mata łazienkowa w kształcie słonia. Pan Tannenbaum uznał to za lekką przesadę i kazał żonie zwrócić ją do sklepu. PROKURATOR BURKĘ: Rozumiem. Co pan zrobił po tym, jak pan Tannenbaum kazał zapłacić składkę ubezpieczeniową? PAN SMYTHE: Zapłaciłem ją. PROKURATOR BURKĘ: W jaki sposób dokonał pan płatności? PAN SMYTHE: Wypisałem czek, podpisałem nazwiskiem pani Tannenbaum i odesłałem. PROKURATOR BURKĘ: Czy wypisany przez pana czek to ten sam, który figuruje w ewidencji dowodów rzeczowych obrony, oznaczony literą B? PAN SMYTHE: Tak, to ten sam czek. I tak oto ostatni z czterech „podejrzanych" Jaywal-kera został skreślony z listy. Burke'owi został tylko jeden świadek. Była nim Miranda Thomas, trzydziesto- lub czterdziestoletnia ciemnoskóra kobieta mówiąca ze śpiewnym akcentem, który zdradzał, że mogła pochodzić z Jamajki. Tej prawdziwej, na Karaibach, a nie w Queensie. Pani Thomas pracowała w firmie ubezpieczeniowej Equitable Life Insurance, gdzie zajmowała się bazą danych. Burkę poprosił ją, by rozpoznała dowód rzeczowy oznaczony literą A. Potwierdziła, iż jest to wniosek o zawarcie terminowej umowy ubezpieczeniowej, wypełniony przez Samarę Tannenbaum, a dotyczący ubezpieczenia Barringtona Tannenbauma, opiewającej na kwotę dwudziestu pięciu milionów dolarów. Następnie Burkę zaprezentował jej dowód rzeczowy oznaczony literą B, czyli czek na sumę dwudziestu siedmiu tysięcy dolarów pokrywający należność za pierwszą, i jak się wkrótce okazało, ostatnią składkę. Pani Thomas rozpoznała czek. Wreszcie Burkę wręczył jej oryginał polisy, skatalogowany jako dowód rzeczowy oskarżenia numer dziesięć. Jaywalker
odniósł wrażenie, że Burkę czerpie ogromną satysfakcję z faktu, że wreszcie może pokazać własny i do tego mocny dowód przeciw oskarżonej. PROKURATOR BURKĘ: Przed chwilą użyła pani określenia „polisa terminowa". Czy zechce pani wyjaśnić, co oznacza to pojęcie? PANI THOMAS: Terminowa polisa ubezpieczeniowa jest ważna przez ściśle określony czas. Jeśli w tym czasie osoba ubezpieczona umrze, ubezpieczyciel wypłaci sumę, na jaką opiewa ubezpieczenie. Taka polisa może podlegać prolongacie. Natomiast jeśli jej ważność wygaśnie, staje się bezwartościowa, gdyż odwrotnie niż w przypadku zwykłej polisy na życie, składki nie są kapitalizowane. PROKURATOR BURKĘ: Na jaki okres została wykupiona ta polisa? PANI THOMAS: Sześć miesięcy. PROKURATOR BURKĘ: Czy to typowy okres w przypadku terminowego ubezpieczenia na życie? PANI THOMAS: Nie. Zwykle klienci wykupują roczne polisy. Oczywiście, jeśli klient sobie życzy, sprzedajemy polisę na pół roku. Można wyobrazić sobie warunki, w jakich doszłoby do wystawienia takiej polisy. PROKURATOR BURKĘ: Jakie na przykład? PANI THOMAS: Klienci zwykle wykupują polisy krótkoterminowe, kiedy udają się w podróż zagraniczną lub podejmują się ryzykownych zadań. A więc osoba, która ma lecieć promem kosmicznym, pewnie wykupi taką polisę. PROKURATOR BURKĘ: Czy z pani wiedzy wynika, żeby pan Tannenbaum wybierał się w kosmos? PANI THOMAS: O ile wiem, nie. PROKURATOR BURKĘ: Czy zna pani datę śmierci pana Tannenbauma? PANI THOMAS: Tak, mam ją przed sobą. PROKURATOR BURKĘ: Na ile dni przed śmiercią pana Tannenbauma wpłynął wniosek o zawarcie
umowy? PANI THOMAS: Chwileczkę. Dokładnie na trzydzieści trzy dni przed śmiercią ubezpieczonego. PROKURATOR BURKĘ: A kiedy wpłacono wymaganą składkę? PANI THOMAS: Na dwadzieścia siedem dni przed śmiercią. PROKURATOR BURKĘ: Kiedy polisa została wystawiona? PANI THOMAS: Na dwadzieścia dwa dni przed śmiercią pana Tannenbauma, ale zgodnie z przepisami ubezpieczony jest objęty ubezpieczeniem od chwili wpłaty pierwszej wymaganej składki, przy czym decyduje tu data stempla pocztowego na czeku, o ile ten został wysłany pocztą. Więc w tym przypadku mówimy o dwudziestu siedmiu dniach. PROKURATOR BURKĘ: Czy przed zawarciem umowy pan Tannenbaum musiał przejść badania lekarskie? PANI THOMAS: Nie, nie musiał. PROKURATOR BURKĘ: Dlaczego? PANI THOMAS: Dlatego, że w umowie zostały zawarte pewne obwarowania dotyczące uwarunkowań medycznych. Ujęto je w punktach w sekcji zatytułowanej „Historia chorób". Wynika z nich, że gdyby pan Tannenbaum umarł na nowotwór lub serce, ubezpieczenie nie zostałoby wypłacone. PROKURATOR BURKĘ: Czy są to typowe obostrzenia? MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. PROKURATOR BURKĘ: Gdyby pan Tannenbaum nie umarł w okresie ważności polisy i pani Tannenbaum zdecydowała się ją przedłużyć, czy wysokość składki pozostałaby taka sama? PANI THOMAS: Nie. Wysokość składki rosłaby wprost proporcjonalnie do wieku pana Tannenbauma, aż w końcu stałaby się nieracjonalnie wysoka. PROKURATOR BURKĘ: Więc taka polisa jako inwestycja długoterminowa nie ma racji bytu? PANI THOMAS: Absolutnie. Takie ubezpieczenie ma sens tylko w przypadku uzasadnionych obaw,
że ubezpieczony może niebawem umrzeć. PROKURATOR BURKĘ: Ale nie na raka? PANI THOMAS: Zgadza się. PROKURATOR BURKĘ: Ani na żadną z chorób serca? PANI THOMAS: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Czy firma ubezpieczeniowa Equitable dowiedziała się o śmierci pana Tannenbauma? PANI THOMAS: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Dlatego, że ktoś zwrócił się z prośbą o wypłatę środków z polisy? PANI THOMAS: Nie. Mogę pana zapewnić, że dotąd nikt nie zgłosił się do nas z taką prośbą. PROKURATOR BURKĘ: W ciągu jakiego czasu można wnosić roszczenia ubezpieczeniowe? PANI THOMAS: Z umowy wynika, że w ciągu siedmiu lat, ale sądy przychylają się ku opinii, że roszczeń można dochodzić bezterminowo. PROKURATOR BURKĘ: Jak pracownicy pani firmy dowiedzieli się o śmierci pana Tannenbauma? PANI THOMAS: Wydaje mi się, że tak samo jak wszyscy. Ktoś usłyszał o tym w wiadomościach albo przeczytał w gazecie. PROKURATOR BURKĘ: A czy w którymś momencie ta osoba lub inne osoby z firmy skojarzyły, że zmarły był u was ubezpieczony na dwadzieścia pięć milionów dolarów? PANI THOMAS: Tak, z naszych danych wynika, że osobą, która zorientowała się jako pierwsza, był pan Garibaldi, agent, który zawarł umowę na to ubezpieczenie. PROKURATOR BURKĘ: Co w tej sytuacji zrobił pan Garibaldi? PANI THOMAS: Poinformował o wszystkim swojego przełożonego. PROKURATOR BURKĘ: Co zrobił jego przełożony?
PANI THOMAS: Skontaktował się z pańskim przełożonym, bo sprawa wydała mu się podejrzana... MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. Proszę usunąć z protokołu wszystko, co zostało powiedziane po słowach: „Zadzwonił do pańskiego przełożonego". Proszę przysięgłych o niebranie tych słów pod uwagę. Cały problem w tym, że one już padły i zawisły w powietrzu, tak by przysięgli mogli je sobie przeanalizować i zapamiętać. Sytuacja przypominała egzamin, na którym wolno korzystać z podręcznika, gdzie na końcu każdego rozdziału podano dobre odpowiedzi. Burkę usiadł, z trudem hamując triumfalny uśmiech. Jaywalker zadał sobie niemało trudu, by przygotować przysięgłych do zeznań, których właśnie wysłuchali. Podniósł wątek polisy już podczas wyboru przysięgłych i ciągle o nim przypominał. Poruszył go również w mowie wstępnej, a także podczas przesłuchiwania księgowego Tannenbauma. Jednak mimo tych wysiłków nic nie było w stanie zneutralizować wrażenia, jakie wywarł na przysięgłych tak poważny dowód obciążający Samarę. Pytacie o motyw? Proszę bardzo. Oskarżona zainwestowała dwadzieścia siedem tysięcy dolarów z własnych pieniędzy, licząc na to, że zgarnie okrągłe dwadzieścia pięć milionów, jeśli w ciągu pół roku jej szanowny małżonek pożegna się z tym światem. I to nie z powodu raka czy choroby serca, które u niego wykryto, a na które umiera prawie każdy. Co wobec tego pozostaje? Przedawkowanie narkotyków? Porażenie przez piorun? Ukąszenie przez jadowitego węża? Spontaniczny samozapłon? Pozostaje tylko morderstwo. Mimo tak oczywistego wniosku Jaywalker nie mógł zostawić Mirandy Thomas w spokoju. Zbyt mocno zaszkodziła Samarze swymi zeznaniami. Wstał więc z miejsca, zebrał notatki i podszedł do mównicy, mierząc kobietę groźnym wzrokiem, co sugerowało, że coś na nią ma. Bóg mu świadkiem, nie miał absolutnie nic. MECENAS JAYWALKER: Pani Thomas, usłyszeliśmy, że polisy takie jak ta, gdzie odszkodowanie
jest horrendalnie wysokie, ale składka również niemała, są dobre dla ryzykantów. To chyba jednak nie do końca prawda? PANI THOMAS: Nie rozumiem. MECENAS JAYWALKER: Czy zgodzi się pani, że są ludzie, którzy wykupują ten rodzaj polisy, choć nie planują żadnych ryzykownych przedsięwzięć? PANI THOMSON: Nie rozumiem, do czego pan zmierza. MECENAS JAYWALKER: Czy termin „podatek spadkowy" pomoże pani zrozumieć moje pytanie? PANI THOMAS: Nie wiem. MECENAS JAYWALKER: Ale wie pani, co to jest podatek spadkowy? PANI THOMAS: Tak. MECENAS JAYWALKER: Proszę więc wyjaśnić, co to jest. PANI THOMAS: Podatek spadkowy to określony procent od wartości spadku, który pobiera państwo, zanim spadek zostanie rozdzielony pomiędzy spadkobierców. MECENAS JAYWALKER: Czy każdy spadek podlega opodatkowaniu? PANI THOMAS: Nie. MECENAS JAYWALKER: Opodatkowuje się tylko te spadki, które liczone są w milionach? PANI THOMAS: Tak. MECENAS JAYWALKER: Tylko spadki po ludziach bogatych? PANI THOMAS: Tak. MECENAS JAYWALKER: Czy Barry Tannenbaum był bogaty? PANI THOMAS: Nie wiem. MECENAS JAYWALKER: Naprawdę? PANI THOMAS: Naprawdę. MECENAS JAYWALKER: Czy słyszała pani o nim? Oczywiście zanim umarł. PANI THOMAS: Tak.
MECENAS JAYWALKER: A co pani o nim słyszała? PANI THOMAS: Nie wiem. MECENAS JAYWALKER: Wobec tego spróbuję pani pomóc. Czy słyszała pani, że jest jednym z najstarszych ludzi na świecie? PANI THOMSON: Nie. MECENAS JAYWALKER: Jednym z najwyższych? PANI THOMAS: Nie. MECENAS JAYWALKER: Jednym z najprzystojniejszych? PANI THOMAS: Nie. MECENAS JAYWALKER: Więc co pani o nim słyszała? PANI THOMAS: Że jest bogaty. MECENAS JAYWALKER: I że należy do najbogatszych ludzi na świecie? PANI THOMAS: Prawdopodobnie. MECENAS JAYWALKER: Pani Thomas, czy nie jest powszechnie znanym faktem, trochę wstydliwym, ale jednak, że bardzo bogaci ludzie wykupują tego typu polisy, by uniknąć podatku spadkowego? PANI THOMAS: Nie można tego wykluczyć. MECENAS JAYWALKER: Są na tyle zamożni, że mogą pozwolić sobie na opłacanie słonych składek. I tak im się opłaca, bo pieniądze wypłacone z polisy ubezpieczeniowej nie są wliczane do spadku. W rzeczywistości są wolne od podatku. Zgadza się? PANI THOMAS: Tak mi się wydaje. MECENAS JAYWALKER: Tak się pani wydaje, czy mam stuprocentową rację? PANI THOMAS: Ma pan rację. MECENAS JAYWALKER: Tak więc instytucje takie jak pani firma chętnie wchodzą w taki układ. Pobierają od ubezpieczonych wygórowane składki, których suma i tak przekracza wysokość
ewentualnych wypłat. I wszyscy wychodzą na swoje, prawda? PANI THOMAS: Można tak to ująć. MECENAS JAYWALKER: Jedynie państwo na tym traci, gdyż jest pozbawiane podatków, które mu się należą. Jak pani myśli, czyje podatki idą na pokrycie tych strat? PANI THOMSON: Nie wiem, proszę pana. MECENAS JAYWALKER: Oczywiście, że pani wie. Płaci na to pani, płacę ja, płaci prokurator Burkę. A także obecni tutaj Stanley Merkel, Leona Sturdivant, Vito... PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. MECENAS JAYWALKER: ...Todesco i Shirley Johnson, i... PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw! Sprzeciw! SĘDZIA: Sprzeciw podtrzymany. Proszę usiąść, mecenasie. (Mecenas Jaywalker siada.) Dziękuję. Sędziowie przysięgli są proszeni o niebranie pod uwagę odniesień do poszczególnych osób z ławy. Mecenasie Jaywalker, czy ma pan jeszcze jakieś pytania do świadka? MECENAS JAYWALKER: Nie mam. Za to Burkę miał. Zdołał wyciągnąć od pani Thomas oświadczenie, że jej firma, sprzedając polisy krótkoterminowe, działa legalnie i w żadnym wypadku nie łamie prawa. Ponadto pani Thomas powiedziała, że firmy ubezpieczeniowe podlegają skrupulatnej kontroli, więc nie ma mowy, by dopuściły się oszustw. Dodała również, że nawet uznając polisę krótkoterminową za skuteczny sposób uniknięcia podatku, trzeba zauważyć, że zawarta na sześć miesięcy polisa na życie Barry'ego Tannenbauma była wyjątkowo nietypowym sposobem inwestowania środków, a to ze względu na zawarte w niej dodatkowe warunki. Jaywalker podchwycił ten wątek i próbował zmusić ją, by przyznała, że wyjątkowo krótki okres ważności polisy mógł wynikać z prostego faktu, że ten, kto ją wykupił, dysponował ograniczonymi
środkami finansowymi i nie mógł wpłacić wyższej składki. Kiedy zaczęła się wykręcać, niespodziewanie zmienił temat. MECENAS JAYWALKER: Pani osobiście nie dopatruje się w tym próby uniknięcia płacenia podatku? PANI THOMAS: Zgadza się. MECENAS JAYWALKER: Według pani jest jasne i oczywiste, iż ktoś zakładał, że pan Tannenbaum umrze w ciągu sześciu miesięcy? PANI THOMAS: Tak. MECENAS JAYWALKER: I że na pewno nie umrze na raka ani na serce? PANI THOMAS: Tak. MECENAS JAYWALKER: Wcześniej, zanim niegrzecznie pani przerwałem, stwierdziła pani, że sprawa tej polisy wygląda podejrzanie, tak? PANI THOMAS (do sędziego): Czy wolno mi odpowiadać na to pytanie? SĘDZIA: Tak. PANI THOMAS: Wobec tego powiem, że podejrzanie to mało powiedziane. MECENAS JAYWALKER: Więc jak, w pani ocenie, wygląda ta sprawa? PANI THOMAS: (Patrzy na sędziego.) SĘDZIA: Proszę udzielić odpowiedzi. PANI THOMAS: Z pewnością pan mecenas nie będzie zadowolony z tego, co powiem, ale w mojej ocenie ta sprawa wygląda tak, jakby pańska klientka wykupiła polisę, z góry planując zabicie męża. Po słowach pani Thomas zapadła cisza, j akiej Jaywalker w żadnej sali rozpraw nigdy dotąd nie słyszał. Była tak przejmująca, jakby sędzia, urzędnicy sądowi, przysięgli i widzowie wszyscy naraz stracili głos z wrażenia. Jakby zamarli, w zdumieniu obserwując, jak na ich oczach dokonuje się niezwykły akt samozagłady adwokata i jego klientki. Coś w rodzaju spontanicznego samozapłonu, o którym niedawno była mowa. Gdyby Jaywalker stanął nagle w płomieniach i wyparował, chyba nikt nie poczułby się zaskoczony. On jednak nie zamierzał znikać i przeszedł do
dalszych pytań. MECENAS JAYWALKER: Wyjaśnijmy sobie jedno, pani Thomas. O ile wiem, nie jest pani detektywem? PANI THOMAS: Oczywiście, że nie jestem. MECENAS JAYWALKER: A agentką federalną? PANI THOMAS: Też nie. MECENAS JAYWALKER: Jeśli wolno spytać, jakie ma pani wykształcenie? PANI THOMAS: Średnie. MECENAS JAYWALKER: I mimo to jest pani w stanie przejrzeć chytry plan, który uknuła moja klientka? PANI THOMAS: Owszem, jestem w stanie. MECENAS JAYWALKER: To dla pani oczywiste, prawda? PANI THOMAS: Tak uważam. MECENAS JAYWALKER: Proszę mi powiedzieć, czy kiedykolwiek przyszło pani do głowy, że to wszystko jest zbyt oczywiste? PANI THOMAS: Co pan przez to rozumie? W tym momencie Jaywalker - urodzony żyd, wychowany na unitarianina, od bardzo dawna ateista z wyboru - mógł myśleć tylko o jednym. Dzięki ci, Jezu! MECENAS JAYWALKER: Rozumiem przez to, że wszystkie dowody przeciw mojej klientce są tak cholernie mocne i oczywiste, bo ktoś ją po prostu wrabia. Nikt przy zdrowych zmysłach nie łudziłby się, że ujdzie mu na sucho... Reszta jego słów utonęła w krzykach oburzonego Burke'a i nerwowym waleniu sędziowskiego młotka. Kiedy wrzawa nieco ucichła, Jaywalker rzekł: - Nie mam więcej pytań. Wtedy czerwony i wyraźnie poruszony Burkę oznajmił, że oskarżenie zakończyło przesłuchiwanie świadków i demonstrowanie dowodów procesowych. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
TUŃCZYK I OBIETNICE Kiedy postępowanie dowodowe oskarżenia dobiegło końca, sędzia Sobel zwolnił przysięgłych do domu, udzieliwszy im przedtem zwyczajowych pouczeń. Następnie nie przychylił się do wniosku Jaywalkera 0 oddalenie oskarżenia. Powiedział też Samarze, iż może opuścić salę rozpraw, gdyż on chciałby odbyć jeszcze naradę z prawnikami reprezentującymi strony. Samarze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Szepnęła Jaywalkerowi, że wybiera się na zakupy, 1 wyszła. Popatrzył na nią, zdumiony jej niebywałym spokojem. Uznał, że ta kobieta zamiast krwi ma grudki lodu. Kiedy w sali rozpraw nie było już nikogo, sędzia skierował uwagę na Jaywalkera. - Nie będę ukrywał, że powinienem ukarać pana za obrazę sądu. Pańskie wystąpienie było niestosowne, szkodliwe i zupełnie niepotrzebne. - Świadek zapytała... Sędzia natychmiast użył młotka. - Ponieważ zdaję sobie sprawę z pańskiej trudnej sytuacji związanej z wyrokiem sądu dyscyplinarnego, nie skażę pana na areszt ani grzywnę, ale proszę to potraktować jak pierwsze i zarazem ostatnie ostrzeżenie. Niech mi pan wierzy, że pańska sytuacja nie jest tak zła, by nie mogła być jeszcze gorsza. - Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Poza protokołem - rzekł sędzia, dając protokólantce znak, by odpoczęła. - Proszę podejść przywołał Jaywalkera łagodniejszym tonem. - Trzy lata to niby sporo, ale proszę mi wierzyć, że to jeszcze nie koniec świata. - Trzy lata? Myśli pan, że się tym przejmuję? Trzy lata z dala od tej małpiarni to będzie dla mnie raj na ziemi. Pewnie tak mi się spodoba, że sam poproszę, żebyście mi przedłużyli karę o kolejne trzy. Proszę mi wierzyć, że to nie z powodu tych trzech lat dostaję szału. O wiele bardziej przejmuję się dwudziestoma pięcioma latami, na które skażecie moją klientkę za coś, czego nie zrobiła. - Zostawmy tę decyzję przysięgłym - zaproponował sędzia pojednawczo.
- Komu? - prychnął Jaywalker, wskazując opustoszałą ławę. - Tej Cudownej Dwunastce z Mensy? Nawet nie mogę mieć do nich pretensji. Przy tak mocnych dowodach sam bym ją skazał. - Więc niech pan pogada z prokuratorem Burkiem. Przecież mogą panowie dojść do porozumienia. Jaywalker odwrócił się do Burkę'a, który chował do teczki dokumenty i dowody. - Słuchaj, może dasz jej odroczenie na wypadek oddalenia oskarżenia? - zawołał. - W zamian za dwa dni prac publicznych? Burkę roześmiał się wbrew sobie. Jaywalker wymienił bowiem specjalny program, który obejmuje sprawców takich drobnych wykroczeń jak przeskakiwanie przez kołowrotek w metrze albo włóczęgostwo. Generalnie program przeznaczony jest dla osób, które nigdy wcześniej nie były karane i wyraziły skruchę. Zabójcy nie mogą zgłaszać się do programu. Choć Samara mówiła, że wybiera się na zakupy, czekała na niego przy Centrę Street. Musiała zmarznąć, bo prze-stępowała z nogi na nogę, próbując się trochę rozgrzać. - Musimy porozmawiać - oznajmił. - Nie przyznam się do winy. Jak na idiotkę, za jaką mieli ją przysięgli, nieźle jej szło czytanie w myślach. - Jest za zimno, żeby łazić po sklepach. Jedźmy do mnie - zaproponowała. - Obiecuję, że cię nie zgwałcę. Jaywalker zdobył się na blady uśmiech. Gwałt był na ostatnim miejscu pośród rzeczy, o których myślał. Czuł się zmęczony. Zmęczony i przemarznięty. Jak zwykle nie jadł śniadania ani lunchu. W czasie procesu głód zapewniał mu ostrość umysłu, jednak po południu powodował straszliwy ból głowy. Poza tym ciągle było mu zimno. - Dobrze, możemy jechać do ciebie - zgodził się. Wprawdzie przyrzekła, że go nie zgwałci, ale nie obiecywała, że go na siłę nie nakarmi. Zmusiła go, by zjadł kanapkę z tuńczykiem, którą sama przygotowała bez przepisu, i napoiła go gorącą słodką herbatą z cytryną. Czuł, jak dokuczliwy wewnętrzny chłód ustępuje, a pulsujący ból głowy staje się
bardziej znośny. Przez bite dwie godziny omawiali punkt po punkcie jej jutrzejsze zeznania, lecz prawdę mówiąc, niepotrzebnie tracili czas. Samara wypadła świetnie, co znaczyło, że albo doskonale ją przygotował, albo naprawdę jest niewinna. Słuchając jej odpowiedzi, w pewnym momencie uświadomił sobie, że może nigdy nie poznać prawdy. Przysięgli wydadzą na nią wyrok, a on nie będzie wiedział, czy jest to wyrok sprawiedliwy, czy też nie. Samara trafi do więzienia, gdzie z czasem stanie się jedną z tych, które do końca życia siedzą z nosem w kodeksach, szukając dla siebie ratunku. A potem piszą długie listy i przekonują wszystkich o swej niewinności. A potem, zwykle gdy dobiegają siedemdziesiątki, przychodzi po nie litościwa śmierć i zabiera je z twardego łóżka więziennego szpitala, gdzie przedtem leżą nieprzytomne w plątaninie plastikowych rurek. A on nawet wtedy nie będzie miał pewności. Kiedy weszła do pokoju w szlafroku, zaskoczony uświadomił sobie, że nawet nie zauważył, kiedy wyszła. - Obiecałaś - przypomniał jej. - I dotrzymam słowa - odparła, siadając na sofie stojącej naprzeciw jego fotela. - Ale dlaczego mamy tego nie robić? Przecież sam mi opowiadałeś o tej historii na schodach. Coś jest ze mną nie tak? Jak mnie widzisz, mija ci ochota? - Boże, nie! - Więc w czym problem? - Po pierwsze, ta historia na schodach była rozdmuchana. Roześmiali się oboje. Samara, bo uważała, że udał mu się dowcip, on, że wręcz przeciwnie. - Czekaj, zacznę od początku - mruknął. - Nie chodzi o to, że na mnie nie działasz. Podniecasz mnie bardziej, niż sobie wyobrażasz. A przecież mógłbym być twoim ojcem. - Barry mógł być moim dziadkiem. Diabeł siedzący na jego lewym ramieniu kusił go, by powiedzieć: „Właśnie. I widzisz, jak marnie skończył". Ale siedzący po prawej stronie anioł w porę zamknął mu usta i kazał przyznać:
- To prawda, ale Barry nie był twoim obrońcą w sprawie o morderstwo. - No i co z tego? - To, że mamy poważny konflikt interesów. Ty naprawdę niczego nie rozumiesz? Mózg mi się już gotuje od myślenia, co zrobić, żebyś nie spędziła reszty życia w kiciu. Nie śpię po nocach. Nie jem. Nie mogę sobie pozwolić na zmarnowanie bodaj jednej bezcennej minuty na rozmyślania, czy przypadkiem nie czuć mi z ust, czy on jest wystarczająco duży i czy właściwie zaspokajam twoje potrzeby. Z ust ci nie jedzie. Nie obchodzi mnie, czy masz dużego, czy małego. No i jestem dorosła, więc potrafię sama zadbać o swoje potrzeby. I twoje też. - Wszystko jedno. Przepraszam. Ja nie mogę. Nadąsała się. Jaywalker zdążył już zapomnieć, jak na niego działa ta mina. - A potem? - zapytała, nie dając za wygraną. - Po czym? - Po procesie. - Jasne. Potem to będzie całkiem inna historia. - Obiecujesz? Obiecał. Jak mógłby nie obiecać? Jak miał jej powiedzieć na piętnaście godzin przed rozpoczęciem jej zeznań, że w chwili, gdy przysięgli uznają ją za winną, sędzia uchyli decyzję o zwolnieniu za kaucją i pośle ją za kratki? I że jeśli dopisze im szczęście, zdążą się przytulić, zanim strażnicy zakują ją w kajdanki i wyprowadzą z sali. A więc obiecał. Na potwierdzenie nawet przybili sobie piątkę. Jak dzieci. A potem się pożegnał. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY SZUKAJĄC OJCA - Obrona wzywa na świadka Samarę Tannenbaum. Wypowiadając te słowa, Jaywalker za jednym zamachem złamał aż dwie własne zasady. Po pierwsze,
zawsze wolał, by jego klient zeznawał jako ostatni świadek obrony, bo to pozwala budować napięcie. Nie bez znaczenia był również fakt, że oskarżony, który z oczywistych względów przez cały czas był obecny w sali rozpraw, słyszał zeznania innych świadków. Po drugie, Jaywalker lubił informować przysięgłych, czy powinni spodziewać się zeznań innych świadków, czy też nie. Wystarczyło przecież powiedzieć: „Obrona wzywa jedynego świadka, Samarę Tannenbaum" albo „ostatniego świadka, Samarę Tannenbaum". Jeśli tym razem postąpił inaczej, to dlatego, że nie wiedział, czy oprócz Samary będzie zeznawał jeszcze ktoś. Nie zdecydował bowiem, czy wykorzysta wątek seconalu znalezionego w szafce z przyprawami. Sam wierzył w wersję Samary, ale musiał mieć pewność, że przysięgli tę wiarę podzielą. Gdyby potraktowali ten wątek sceptycznie, historia z seconalem stałaby się przysłowiowym strzałem w stopę: wyrządzone szkody znacznie przerosłyby ewentualny pożytek. Miał w odwodzie swego wiernego detektywa, Nicola LeGrossę, który był gotów do złożenia zeznań. Na prośbę Jaywalkera sprawdził aptekę, która wydała lek. I tu dokonał ciekawego odkrycia. Otóż okazało się, że apteka przyjęła receptę telefonicznie, a lekarz, który miał ją wystawić, w ogóle nie istnieje. Lekarstwo odebrał ktoś, kto na pokwitowaniu podpisał się inicjałami Samary. Właściciele apteki denerwowali się na samą myśl 0 składaniu zeznań, gdyż realizując receptę zamówioną przez telefon, złamali prawo stanowe. Jeśli dodać do tego, że recepta pochodziła od fikcyjnego lekarza, ich zdenerwowanie było w pełni uzasadnione. Jaywalker obawiał się, że ratując własną skórę, przyślą do sądu farmaceutę, który wydał trefny lek, ten zaś wskaże Samarę jako osobę, która go z apteki odebrała. Gdyby tak się stało, on i Samara musieliby szukać odpowiednio wielkiej dziury w podłodze, żeby się w niej schować. Dlatego wątek z seconalem wciąż trwał w zawieszeniu, a Jaywalker zaczął składanie zeznań świadka obrony od złamania własnych zasad.
Moment, w którym sądzona osoba wstaje, by zająć miejsce przeznaczone dla świadka, zawsze jest niezwykle dramatyczny. A gdy ciąży na niej zarzut zabicia własnego męża, przymiotnik „dramatyczny" okazuje się zbyt słaby. Przymiotnik „niesamowity" jest już bardziej trafny, a przymiotniki „kulminacyjny i zwrotny" wcale nie są przesadne. Rzeczywiście jest to moment, na który wszyscy czekają. Adwokat i prokurator, sędzia, pracownicy sądu, media, widzowie i przysięgli. Zwłaszcza przysięgli. Jest w naturze ludzkiej coś, co sprawia, że przeciętni zjadacze chleba, którzy na co dzień sami popełniają kardynalne błędy, nagle dochodzą do zdumiewającego przekonania, że wystarczy, iż spojrzą na oskarżonego i chwilę go posłuchają, a już wiedzą, czy mówi prawdę, czy też kłamie. Gdy Samara wstała, by uniósłszy prawą dłoń, z powagą przysiąc, że będzie mówiła prawdę, jeszcze raz prawdę i tylko prawdę, ci przekonani o swej nieomylności jurorzy ujrzeli drobną kobietę, która wyglądała na zdenerwowaną i osamotnioną. Z całą pewnością kobietę uderzająco piękną, lecz sędziowie obradujący w głowie Jaywalkera nadal nie byli pewni, czy w ostatecznym rozrachunku ta niezwykła uroda pomoże ją uratować, czy jeszcze bardziej ją pogrąży. Po złożeniu przysięgi usiadła na krześle, jednak nie na samym brzegu, ale też nie za głęboko, by nie wyglądać na zbytnio rozluźnioną. Czyli dokładnie tak, jak uczył ją Jaywalker podczas prób. Dłonie położyła na kolanach, tak by były niewidoczne i bezwiednie nie wędrowały do twarzy. URZĘDNICZKA SĄDOWA: Proszę podać imię i nazwisko, a następnie przeliterować je do protokołu. PANI TANNENBAUM: Nazywam się Samara M. Tannenbaum. Es-a-em-a-er-a Te-a-en-en-e-en-be-a--u-em. URZĘDNICZKA SĄDOWA: Miejsce zamieszkania? PANI TANNENBAUM: Manhattan. SĘDZIA: Udzielam głosu obrońcy, mecenasowi Jay Walkerowi. MECENAS JAYWALKER: Ile pani ma lat? PANI TANNENBAUM: Dwadzieścia osiem. MECENAS JAYWALKER: Jest pani gdzieś zatrudniona?
PANI TANNENBAUM: Nie. MECENAS JAYWALKER: Czy pani kiedyś pracowała? PANI TANNENBAUM: Tak. Kiedy skończyłam czternaście lat. To były pierwsze próbne piłki, lekkie i proste. Pytania zadawane tylko częściowo w celach czysto informacyjnych. Jaywalker traktował je jak rozgrzewkę; chciał, by Samara oswoiła się z własnym głosem i odnalazła rytm. On sam wielokrotnie zeznawał jako świadek; było to w czasach, gdy pracował w wydziale do zwalczania narkotyków, ale i kilka razy potem. Wiedział więc, że na krześle przeznaczonym dla świadka nie siedzi się zbyt wygodnie. Zależało mu również, by przysięgli poznali Samarę. Żeby ujrzeli w niej kogoś zupełnie innego niż ciemnowłosa królowa brukowców, kobieta o mało chlubnej przeszłości, naciągaczka mężczyzn z Las Vegas, która wygrała los na loterii, i wreszcie efektowna młoda żona na pokaz. Chciał, by poznali taką Samarę, jaką zna on - miał nadzieję, że oczaruje ich tak, jak oczarowała jego - i by ją polubili, jak on ją polubił. Wiedział, że jeśli im się spodoba, to wprawdzie i tak uznają ją za winną, ale przynajmniej nie zrobią tego bez zmrużenia oka. Jeśli im się nie spodoba i jeśli jej nie polubią, skażą ją bez chwili wahania. Zwłaszcza dla kobiet byłaby to pestka. Nie wierzycie? Spytajcie Marthę Stewart. Cofnął się więc do samego początku, do czasu, gdy mała Samara Moss dorastała na peryferiach Prairie Creek w Indianie. Do dni, gdy nie miała grosza przy duszy i nawet nie śniła, że gdzieś istnieje inny świat, który w niczym nie przypomina środkowego zachodu z jego bezkresnymi polami kukurydzy, starymi przyczepami i przerdzewiałymi pikapami. Do dni, gdy nawet jeszcze nie słyszała o Las Vegas, o Barrym Tan-nenbaumie i o Nowym Jorku. MECENAS JAYWALKER: Kto panią wychowywał? PANI TANNENBAUM: Moja matka, w pewnym sensie. MECENAS JAYWALKER: Znała pani ojca? PANI TANNENBAUM: Nie. Nigdy go nie widziałam. MECENAS JAYWALKER: Jak wyglądał pani rodzinny dom? PANI TANNENBAUM: Mieszkałyśmy w porzuconej przyczepie kempingowej, bez prądu i bieżącej wody. I bez sypialni i łazienki, bo tej części brakowało.
MECENAS JAYWALKER: A co z toaletą? Jak sobie radziłyście? PANI TANNENBAUM: Kiedy było ciepło, chodziłyśmy w pole. A jak było zimno, załatwiałyśmy się do wiadra. Codziennie rano musiałam je opróżniać. MECENAS JAYWALKER: Skąd brałyście jedzenie? PANI TANNENBAUM: Jak były pieniądze, kupowałyśmy w sklepie, jak wszyscy. A jak byłyśmy bez grosza, matka wysyłała mnie pod sklep i kazała żebrać. Czasem mnie podsadzała do kontenera na śmieci, żebym grzebała w resztkach. Czasem sąsiedzi zostawiali nam jedzenie pod drzwiami. Niedaleko od nas mieszkała czarna rodzina, i choć sami nic nie mieli, pomagali nam, jak mogli. Po jakimś czasie się wyprowadzili, i wtedy matka zaczęła sprowadzać do domu mężczyzn. Zostawali na noc. Dawali jej pieniądze. MECENAS JAYWALKER: Gdzie spali? PANI TANNENBAUM: Na sofie, z matką. MECENAS JAYWALKER: W tym samym pomieszczeniu co pani? PANI TANNENBAUM: Tak, innego przecież nie było. Jeśli pogoda była znośna, matka kazała mi wychodzić na pola. A jak było zimno, padał deszcz albo śnieg, kładła mnie spać w kącie na podłodze. Nakrywała mnie kocem i kazała odwracać się do ściany, żebym nic nie widziała. MECENAS JAYWALKER: Wiedziała pani, co robią dorośli? PANI TANNENBAUM: Przecież mam uszy. Wszystko słyszałam. MECENAS JAYWALKER: Ile miała pani wtedy lat? PANI TANNENBAUM: Dziesięć, jedenaście. MECENAS JAYWALKER: Jak panią traktowali ci mężczyźni? PANI TANNENBAUM: Jedni byli dla mnie mili. Inni nie. MECENAS JAYWALKER: Proszę nam opowiedzieć o tych niemiłych. PANI TANNENBAUM: Oni... robili mi takie różne rzeczy.
MECENAS JAYWALKER: Jakie rzeczy? PANI TANNENBAUM: No, wszyscy wiedzą. MECENAS JAYWALKER: Nie, nie wiemy. I nie będziemy wiedzieli, dopóki nam pani nie powie. PANI TANNENBAUM: Całowali mnie, wsadzali ręce pod ubranie, dotykali tam, gdzie nie trzeba. Siebie też kazali dotykać. Wsadzali mi do buzi, między piersi albo między uda. MECENAS JAYWALKER: Co pani wsadzali? PANI TANNENBAUM: Swoje członki. Penisy. MECENAS JAYWALKER: Mówiła pani o tym matce? PANI TANNENBAUM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Jak reagowała? PANI TANNENBAUM: Biła mnie po twarzy. Mówiła, że kłamię. Ale dobrze wiedziała, co się dzieje. PROKURATOR BURKĘ: Sprzeciw. SĘDZIA: Podtrzymuję. Proszę skreślić fragment, w którym oskarżona mówi, o czym wiedziała jej matka. Przysięgli również go pominą. MECENAS JAYWALKER: Co jeszcze robiła i mówiła pani matka? PANI TANNENBAUM: Mówiła, żebym nie kłamała i żebym się nie skarżyła. Powtarzała, że potrzebujemy pieniędzy najedzenie. Jak zaczynałam płakać, biła mnie. MECENAS JAYWALKER: Jak pani sobie radziła? PANI TANNENBAUM: Zamykałam oczy i udawałam, że mnie tam nie ma, że jestem gdzie indziej. Starałam się to jakoś wytrzymać. A jak już dłużej nie mogłam, uciekłam z domu. MECENAS JAYWALKER: Ile pani miała wtedy lat? PANI TANNENBAUM: Czternaście i jeden dzień. MECENAS JAYWALKER: I jeden dzień? Dlaczego pamięta to pani tak dokładnie? PANI TANNENBAUM: Pamiętam, bo czekałam na swoje urodziny. Byłam ciekawa, co dostanę. MECENAS JAYWALKER: I co pani dostała?
PANI TANNENBAUM: Nic. MECENAS JAYWALKER: Czy po ucieczce z domu widziała pani jeszcze kiedyś matkę? PANI TANNENBAUM: Nigdy. Jaywalkerowi nie zależało wyłącznie na tym, by epatować przysięgłych opowieściami o dzieciństwie pełnym nędzy, o molestowaniu seksualnym i rozstaniu z matką, choć cisza, jaka wśród nich zapadła, mówiła głośniej niż słowa, że opowieść Samary głęboko ich poruszyła. Jego zamysł polegał na tym, by naszkicować przysięgłym portret matki, która nie tylko jest skłonna płacić seksem za jedzenie, lecz włącza do tego procederu własne dziecko, wychodząc widocznie z założenia, że jest to cena, którą warto zapłacić. Jak dużym zaskoczeniem dla przysięgłych będzie wiadomość, że rok czy dwa lata po ucieczce z domu Samara zaczyna naśladować matkę, uciekając się do jej sposobów na przetrwanie? Czy przysięgli jej to wybaczą? Być może nie. Ale przynajmniej będą w stanie zrozumieć jej postępowanie i może wykażą się empatią. Wierzył, że empatia jest pierwszym krokiem do wybaczenia. Poprosił Samarę, by opowiedziała o swej podróży autostopem na zachód. O tym, jak łapała okazje na parkingach dla tirów i kryla się przed policją ze strachu, że ją złapią i odeślą do matki. I wreszcie o tym, jak dotarła do Nevady, do Las Vegas, napędzana marzeniami o tym, by być modelką lub tancerką w nocnym klubie. MECENAS JAYWALKER: Co się stało z tymi marzeniami? PANI TANNENBAUM: Szybko o nich zapomniałam. MECENAS JAYWALKER: Dlaczego? PANI TANNENBAUM: Nie umiałam tańczyć ani śpiewać. Byłam za młoda i za niska. Miałam za krótkie nogi, za mały biust, i co gorsza, nie miałam za co go powiększyć. MECENAS JAYWALKER: Więc co pani zrobiła? PANI TANNENBAUM: Próbowałam kłamać, że jestem starsza, ale mało kto dawał się nabrać. Pracowałam jako kelnerka, zmywałam naczynia, łapałam się każdego zajęcia. Zwykle wylatywałam po
tygodniu albo dwóch, kiedy szef orientował się, że podałam fałszywy numer ubezpieczenia. MECENAS JAYWALKER: Gdzie pani mieszkała? PANI TANNENBAUM: W Vegas jest mnóstwo obskurnych tanich pensjonatów, do których nie zaglądają normalni turyści. MECENAS JAYWALKER: Czym pani płaciła za wynajem? PANI TANNENBAUM: Pieniędzmi, które udało mi się zarobić. A jak się skończyły... W połowie zdania załamał jej się głos. Nie było to zamierzone. Nastąpiło zupełnie naturalnie. I jeszcze raz pokazało, że wszystko, co najlepsze, rodzi się w miejscu dla świadków. Nie dasz rady tego przewi-dzieć, nie umieścisz z góry w scenariuszu. Możesz jedynie odpowiednio kierować świadkiem, licząc, że wspólnymi siłami zdołacie osiągnąć, co sobie zamierzyłeś. Od czasu do czasu świadek robi dokładnie to, o czym myślałeś, i wtedy zaczyna działać magia. Samara uruchomiła tę magię w chwili, gdy utknęła w pół zdania. MECENAS JAYWALKER: A kiedy pieniądze się kończyły? PANI TANNENBAUM: Kiedy pieniądze się kończyły, robiłam to, co moja matka. Sprowadzałam facetów albo chodziłam do nich. Kiedy dawali mi prezenty albo pieniądze, nie odmawiałam. MECENAS JAYWALKER: Uważała się pani za prostytutkę? PANI TANNENBAUM: Nie. Wtedy nie. MECENAS JAYWALKER: A teraz jak to pani widzi? PANI TANNENBAUM: Teraz muszę powiedzieć, że tak, byłam prostytutką. MECENAS JAYWALKER: Co pani w związku z tym czuje? PANI TANNENBAUM: Na pewno nie jestem z tego zadowolona. Nie zamierzam się tym chwalić ani nic w tym rodzaju, to nie jest żaden powód do dumy. Ale też się tego nie wstydzę i nie mam zamiaru niczego się wypierać. Robiłam to, co robiłam. Tak wygląda ten fragment mojego życia. Dzięki temu przetrwałam. Opowiadała o sobie od godziny. Jaywalker wyczuł, że już wystarczy. Wprawdzie przysięgli nadal
słuchali jej w skupieniu, ale uznał, że nie należy nadużywać ich dobrej woli. To samo odnosi się do sędziego. Błędem byłoby wykorzystywać jego pobłażliwość. Jaywalker nie chciał usłyszeć: „Proszę się streszczać, mecenasie". Dlatego jednym celnym pytaniem skierował Samarę, a wraz z nią całe przesłuchanie, na właściwe tory. MECENAS JAYWALKER: Czy zdarzyło się, że poznała pani osobę nazwiskiem Barry Tannenbaum? PANI TANNENBAUM: Tak. SĘDZIA: Przepraszam, mecenasie, ale czy możemy w tym momencie zrobić przerwę? MECENAS JAYWALKER: Oczywiście, Wysoki Sądzie. Istnieje pewien przepis w kodeksie postępowania karnego, do którego muszą stosować się obydwie strony. Otóż mówi on, że świadkowi, który rozpoczął składanie zeznań, nie wolno porozumiewać się z prawnikiem, który go powołał. Jeśli jednak zdarzy się, że świadek jest oskarżonym w sprawie, ów przepis zostaje automatycznie zniesiony przez konstytucyjne prawo do konsultacji oskarżonego z obrońcą. Konsekwencją takiego stanu rzeczy był nagły dylemat, przed którym stanął Jaywalker, znany z tego, iż nie istnieje przepis, którego by nie złamał. Skończyło się na tym, że w przypadku Samary złamał i przepis kodeksu postępowania, i prawo gwarantowane przez konstytucję. Ten pierwszy złamał, mówiąc jej, że świetnie sobie radzi, a prawo do konsultacji z adwokatem pogwałcił, odwracając się do niej plecami i odchodząc. Wszystko po to, by zapytana przez Burke'a, czy uzgadniała swoje odpowiedzi z obrońcą, mogła z czystym sumieniem zaprzeczyć. Był jeszcze jeden powód tej szczególnej ostrożności. Przysięgli, którzy w sali rozpraw wpatrują się w oskarżonego sokolim wzrokiem, usiłując dojrzeć jakiś znak bądź sygnał świadczący o jego winie lub niewinności, nie zaprzestają bacznej obserwacji z chwilą ogłoszenia przerwy. I dalej śledzą oskarżonego bacznym wzrokiem, tym razem na korytarzu, w windzie, a nawet na ulicy. Jaywalker, mimo iż wdzięczny losowi za to, że Samara dzięki kaucji może cieszyć się wolnością,
wolał minimalizować wszelkie ryzyko. Zwłaszcza że miał w pamięci znamienny przypadek znanego adwokata, F. Lee Baileya, który wywalczył dla swego klienta, Carla Coppalino, uniewinnienie w sprawie o morderstwo. Niestety później popełnił błąd i pozwolił, by klient dal się sfotografować na plaży z kochanką w czasie, gdy oczekiwał na proces po apelacji. Jaywalker był święcie przekonany, że Bailey przegrał drugi proces właśnie z powodu tego nieszczęsnego zdjęcia. Dlatego wolał, by sędziowie przysięgli widzieli Samarę, jak idzie do łazienki, rozmawia z pracownikami sądu albo stoi obok wind, sama ze swymi myślami. Dawno już postanowił, że nie zobaczą jej na szeptanej naradzie z adwokatem, który do ostatniej chwili poucza ją, co i jak ma mówić, kiedy się uśmiechnąć, a kiedy zachować powagę; kiedy pozwolić, by po policzku popłynęła łza. Poza tym nie musiał dawać jej żadnych wskazówek. Już to przecież zrobił. Najmniej tysiąc razy. Po przerwie zaczął od pytania, na którym skończył. MECENAS JAYWALKER: Czy zdarzyło się, że poznała pani osobę nazwiskiem Barry Tannenbaum? PANI TANNENBAUM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Kiedy i gdzie to się stało? PANI TANNENBAUM: Miałam wtedy osiemnaście lat, więc był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy. Byłam już pełnoletnia, więc mogłam legalnie pracować w hotelach. Wtedy jeszcze nie trzeba było mieć skończonych dwudziestu jeden lat. Więc pracowałam w jednym z barów w Caesars Pałace. Tam pierwszy raz zobaczyłam Barry'ego. MECENAS JAYWALKER: Proszę nam opowiedzieć o tym pierwszym spotkaniu. PANI TANNENBAUM: Zobaczyłam mężczyznę siedzącego samotnie przy stoliku w rogu sali. Był niskawy, niewiele wyższy ode mnie. Miał wtedy sześćdziesiąt jeden lat, wystarczająco dużo, żeby być moim dziadkiem, co zresztą często nam wypominano. Był blady, łysiejący, choć wtedy tego nie wiedziałam, bo miał perukę i ciemne okulary. Po to, żeby
nikt go nie rozpoznał. Tak mi później tłumaczył. MECENAS JAYWALKER: A pani go poznała? PANI TANNENBAUM: Ja? W życiu o nim nie słyszałam. Prawdę mówiąc, najpierw myślałam, że jest gejem. To przez tę perukę i okulary. Myślałam, że wyhacza chłopaków. MECENAS JAYWALKER: Więc nie było pani intencją, żeby go poderwać? PANI TANNENBAUM: O nie. Wtedy już byłam porządna, nie robiłam takich rzeczy. Homo czy hetero, facet wyglądał na tak samotnego i smutnego, że podeszła do jego stolika, mimo iż nie była to jej część sali, i zapytała, czy wszystko w porządku. Odparł, że sam nie wie. Zauważyła, że pije diet coke, więc następnym razem przyniosła mu jeszcze jedną, gratis. Jej gest zrobił na nim ogromne wrażenie, nie ukrywał, że jest bardzo wdzięczny. Kiedy o trzeciej nad ranem skończyła pracę i zamierzała iść do domu, okazało się, że czeka na nią pod drzwiami dla personelu. Zaprosił ją na górę, do swojego pokoju, a ona zgodziła się z nim pójść. Gdy już byli u niego, zdjął perukę i okulary, ale nic więcej. Przez następne pięć godzin rozmawiali. PANI TANNENBAUM: Rozmawialiśmy. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. W życiu z nikim tak poważnie nie rozmawiałam. Do tej pory, jeśli w ogóle zamieniłam z kimś parę zdań, to albo była to rozmowa o pogodzie, albo pytanie w stylu: „Możesz mi podać sól?", „Która godzina?", „Gdzie idziemy, do ciebie czy do mnie?". MECENAS JAYWALKER: O czym rozmawialiście? PANI TANNENBAUM: O różnych rzeczach. Skąd jesteśmy, co lubimy, czego nie znosimy, czy płaczemy ze smutku czy z radości... MECENAS JAYWALKER: Jak to się stało, że poruszyliście akurat ten temat? PANI TANNENBAUM: Wiem, że to głupio zabrzmi. MECENAS JAYWALKER: Mimo wszystko proszę nam powiedzieć. PANI TANNENBAUM: W pewnym momencie zaczęłam płakać, tak zupełnie bez powodu. Barry zapytał, co się stało. Najpierw powiedziałam, że nic, ale kiedy zapytał jeszcze raz, wyznałam prawdę. Powiedziałam, że płaczę, bo w życiu nie byłam taka szczęśliwa.
MECENAS JAYWALKER: Czy tamtej nocy spała pani z Barrym Tannenbäumen!? Czy doszło między wami do zbliżenia? PANI TANNENBAUM: Nie, wtedy nie. Pierwszy raz kochaliśmy się po miesiącu, może dwóch. Nadal myślałam, że Barry jest gejem. Zresztą ja wtedy nie miałam najmniejszej ochoty na seks. Miałam go tyle, że starczyłoby mi do końca życia. MECENAS JAYWALKER: Czy więc chodziło pani o pieniądze? PANI TANNENBAUM: (Śmieje się.) Całą noc przynosiłam mu died coke na własny koszt, bo myślałam, że nie stać go na prawdziwego drinka. Szczerze mówiąc, byłam pewna, że nie ma grosza przy duszy. MECENAS JAYWALKER: Ale stać go było na wynajęcie pokoju w Caesars Palące, prawda? PANI TANNENBAUM: Wtedy duże hotele przyjmowały każdego, przynajmniej raz. Nie wiem, czy nadal tak robią. Ale wtedy wystarczyło przyjść i poprosić o pokój. Nie ma pan pojęcia, ilu tam się kręciło nędzarzy, kompletnie spłukanych gości, którzy zębami trzymali się ostatniej nadziei, że los się do nich uśmiechnie i w ciągu jednej nocy zostaną bogaczami. MECENAS JAYWALKER: Skoro nie chodziło pani ani, o seks ani o pieniądze, to o co? PANI TANNENBAUM: Jeśli mam być szczera, sama nie wiem. Wtedy pewnie powiedziałabym, że to była miłość. Ale teraz, kiedy jestem starsza i mimo wszystko trochę mądrzejsza, myślę, że szukałam w Barrym ojca, którego nigdy nie miałam. I właśnie w tym momencie przestała nad sobą panować. Żadna łza nie błysnęła w jej oczach i nie popłynęła po policzku. Z piersi nie wyrwał się wyreżyserowany kobiecy szloch. Bez żadnego uprzedzenia Samara zgięła się wpół jak przeszyta serią z karabinu. Jej twarz wykrzywił ból, dłonie zacisnęły się w pięść, ramiona zaczęły się trząść, w płucach zabrakło tchu. Gdzieś z samego środka duszy wyrwał się niski zwierzęcy jęk. Ów dźwięk nie był ani trochę efektowny, ani odrobinę czarujący, zupełnie niehollywoodzki. Za to do głębi prawdziwy. Siedziała tak i wyła przez całą minutę, wyraźnie niezdolna zapanować nad sobą i okiełznać demony, które tak niespodziewanie i podstępnie zawładnęły jej ciałem i duszą. Jaywalker patrzył bezradnie na
jej mękę i z całej siły ściskał krawędzie mównicy, by do niej nie podejść. Takiego wariantu nigdy nie ćwiczyli. Nie brali go w ogóle pod uwagę. Nigdy nawet o nim nie rozmawiali. Mieli przygotowany awaryjny plan na wypadek wszelkich nieprzewidzianych zdarzeń, łącznie z nagłym atakiem kichania po pękający w szwach pęcherz moczowy. Nie mieli jednak planu awaryjnego na wypadek kompletnego załamania. W księdze życiowych mądrości Jaywalkera nie było poprawki na taką okoliczność. Wiedział tylko, że jego klientka przekroczyła granicę, przy której pytanie, czy podać chusteczkę albo szklankę wody, nie ma sensu. I że jest lata świetlne od momentu, w którym wypada pytać, czy potrzebuje kilku minut przerwy, żeby dojść do siebie. - Wydaje mi się, że jest zasadne, abyśmy dziś zrobili przerwę nieco wcześniej - zauważył sędzia Sobel. Jedyną odpowiedzią, na jaką zdołał zdobyć się Jaywalker, było zduszone „dziękuję", po którym zszedł z mównicy i wrócił na miejsce obrony. Tam ciężko usiadł na ławce i robił dokładnie to samo, co wszyscy zgromadzeni w sali: patrzył i słuchał, starając się nie patrzeć i nie słuchać, jak Samara wije się w agonii wspomnień swego zmarnowanego dzieciństwa. Dopiero gdy przysięgli zostali wyprowadzeni z sali, sędzia opuścił ławę, a ostatni z widzów swoje krzesło, Jaywalker zebrał w sobie dość siły, by podejść do niej i podnieść ją z miejsca, gdzie zgięta wpół klęczała jednym kolanem na gołej podłodze małego podium dla świadków. Dopiero wtedy wziął ją w ramiona, przytulił i zaczął łagodnie kołysać. Robił to, dopóki nie poczuł, że sztywność mięśni mija i jej ciało zaczyna mięknąć. Dopiero wtedy pozwolił sobie uwierzyć, że Samara powraca z dalekich i nieznanych zaklętych rewirów, do których porwały ją wspomnienia. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ZASTYGŁA W CZASIE Kiedy rozpoczynała się popołudniowa sesja, Samara była już spokojna i opanowana. Jaywalker musiał przyznać, że miało to swoje dobre i złe strony. Wprawdzie znów sprawnie odpowiadała na
pytania, panowała nad emocjami i nie zacinała się w pół słowa, ale w jej wypowiedziach czegoś mu brakowało. Bezpowrotnie zniknęła naturalność, z jaką wcześniej obszernie o sobie mówiła. Nie tłumaczyła już swoich motywów ani nie stawiała sobie pytań dotyczących takich czy innych zachowań. Zniknęła również wrażliwość, która, mimo iż stała się przyczyną gwałtownego załamania, sprawiała, że zeznania wypadały autentycznie. Jaywalker podejrzewał, że Samara celowo osłania swoje czułe punkty, że z premedytacją się zamyka. Zupełnie jakby sama ze sobą poszła na kompromis i postanowiła osiągnąć emocjonalną równowagę kosztem mniejszej wiarygodności w oczach sędziów. Jaywalker rozumiał i popierał tę decyzję, lecz nie przestawał szukać skutecznej drogi do wnętrza Samary. Przy każdej nadarzającej się okazji próbował wyciągnąć z niej jak najwięcej, nie zważając na to, że ona broni się przed tym zębami i pazurami. MECENAS JAYWALKER: Czy po tym pierwszym spotkaniu pani znajomość z panem Tannenbaumem miała ciąg dalszy? PANI TANNENBAUM: Tak, miała. MECENAS JAYWALKER: Proszę opisać, jak się rozwijała. PANI TANNENBAUM: Właściwie jedyne określenie, jakie mi przychodzi do głowy, to zaloty. Barry się do mnie zalecał. Wiem, że to brzmi głupio i staromodnie, ale tak to widzę. MECENAS JAYWALKER: Proszę nam powiedzieć, co konkretnie pani przez to rozumie. PANI TANNENBAUM: Umawialiśmy się na randki. Chodziliśmy do kina. Barry kupował mi kwiaty. Trzymaliśmy się za ręce. Bardzo dużo rozmawialiśmy. Dla mnie to wszystko było całkiem nowe. MECENAS JAYWALKER: Czy dochodziło między wami do zbliżeń fizycznych? PANI TANNENBAUM: Początkowo nie. Prawdę mówiąc, Barry nigdy mnie specjalnie nie pociągał. Po pierwsze był ode mnie dużo starszy, po drugie trudno było nazwać go przystojnym. Pociągał mnie, ale nie fizycznie. Lubiłam, jak trzymaliśmy się za ręce, jak się całowaliśmy, mówiliśmy sobie miłe rzeczy. Myślę, że potrzebowałam czułości. MECENAS JAYWALKER: I właśnie to się pani w nim podobało, tak?
PANI TANNENBAUM: Czy mi się podobało? Byłam w siódmym niebie. Przecież ja nie wiedziałam, że czułość w ogóle istnieje. Następnie zrelacjonowała, co działo się z nią i Barrym w tym pierwszym, najszczęśliwszym okresie. Barry musiał wrócić do Nowego Jorku, ale codziennie do niej dzwonił, przysyłał kartki i kwiaty. Ale nie olbrzymie kosze, tylko skromne gustowne bukiety. Szczególnie zapamiętała sześć żółtych róż, które dostała od niego szóstego dnia ich znajomości. Nadal nie miała pojęcia o jego bogactwie. Zorientowała się dopiero po tym, jak inna kelnerka rzuciła jakąś uwagę o jej bogatym i hojnym wujku. Spojrzała na koleżankę zupełnie zbita z tropu, ta zaś powiedziała jej, żeby nie zgrywała pierwszej naiwnej. Jednak następnego dnia przyniosła do pracy ostatni numer pisma „People", które zrobiło listę dziesięciu najbogatszych kawalerów w Ameryce. Okazało się, że Barry jest numerem jeden. Samara przez pięć minut wpatrywała się w jego zdjęcie, próbując odnaleźć związek między mężczyzną, w którym się zakochała, a nowojorskim bogaczem spoglądającym na nią z kart kolorowego pisma. Jeśli miała jakieś wątpliwości co do dalszych losów związku, Barry rozwiał je, prosząc ją kilka tygodni później, by przyleciała do Nowego Jorku, gdyż sam nie może przyjechać do Las Vegas. Odparła, że bardzo chciałaby do niego przyjechać, choć pewnie wyrzucą ją za to z pracy, ale na razie nie ma pieniędzy na autobus. Powiedział, żeby się tym nie przejmowała, bo wyśle po nią jeden ze swoich samolotów. „Jeden" z samolotów. W Nowym Jorku poczuła się jak Kopciuszek na balu. Barry kupował jej ubrania i biżuterię, zapraszał na kolacje do restauracji, do teatru, na koncerty, do opery i na balet. A ona nawet nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak opera. W końcu poszła z nim do łóżka, ale nawet to w niczym nie przypominało jej dotychczasowych doświadczeń. Pierwszy raz kochali się w jedwabnej pościeli w jego wielkim apartamencie, z którego rozciągał się cudowny widok na Manhattan. O dziwo, Barry nie myślał o własnej przyjemności, tylko o tym, by to jej było dobrze. Zachowywał się tak, jakby nie chciał jej posiąść, ale dać jej jak największą rozkosz. W
odróżnieniu od jej poprzednich kochanków nie kończył w chwili, gdy zrobił swoje. On wtedy zaczynał. A potem długo leżeli przytuleni, dziękując dobremu losowi, że pozwolił im się spotkać. Jednym słowem, łączyła ich miłość, uczucie, którego Samara nie zaznała ani razu w ciągu osiemnastu lat swego życia. MECENAS JAYWALKER: Jak pani reagowała na to, co się z panią dzieje? PANI TANNENBAUM: Czułam się trochę przytłoczona, ale też bezgranicznie szczęśliwa. A jednak... MECENAS JAYWALKER: A jednak? PANI TANNENBAUM: Podświadomie czekałam, aż na zegarze wybije północ. Aż piękny sen się skończy. Za każdym razem, kiedy Barry otwierał usta, żeby coś powiedzieć, wstrzymywałam oddech, bo myślałam, że każe mi się zbierać. MECENAS JAYWALKER: Czy pan Tannenbaum kiedykolwiek poprosił, żeby pani sobie poszła? PANI TANNENBAUM: Nie. Poprosił, żebym za niego wyszła. Sześć miesięcy później wzięli cichy ślub w jego rezydencji w Scarsdale, która zachwyconej Samarze kojarzyła się z cudowną posiadłością z „Przeminęło z wiatrem". Przed ślubem podpisała jakieś papiery, które podsunęli jej prawnik i księgowy Barry'ego. Między innymi intercyzę, z której wynikało, że jeśli rozwiedzie się z mężem, zostanie bez grosza. Zupełnie się tym nie przejęła. Od osiemnastu lat żyła na ulicy, więc perspektywa powrotu tam, skąd przyszła, wcale jej nie przerażała. A zresztą wtedy myśl o rozwodzeniu się z Barrym była dla niej równie abstrakcyjna, jak spacery po Księżycu. Niestety w życiu, inaczej niż w bajkach, nic nie trwa wiecznie, a piękna królewna i zakochany w niej książę rzadko odjeżdżają na białym rumaku ku zachodowi słońca, by żyć długo i szczęśliwie. W końcu nie bez powodu Barry zaliczył wcześniej trzy rozwody. Dość szybko dała o sobie znać dzieląca ich olbrzymia różnica wieku oraz pochodzenia. Należeli do dwóch różnych światów, tak od siebie odległych jak dwie planety leżące na przeciwległych krańcach
galaktyki. Dwutygodniowa podróż poślubna do Paryża była co chwila przerywana z powodu różnych fuzji i przejęć, pierwszych ofert publicznych i narad z dyrektorami finansowymi, posiedzeń zarządu oraz komisji nadzorczych. Miesiąc po ślubie Samara przejrzała na oczy i zrozumiała, że Barry zawsze będzie stawiał interesy na pierwszym, drugim i trzecim miejscu. W końcu nie bez powodu zajął zaszczytne pierwsze miejsce w rankingu kawalerów. Zawdzięczał je swemu egoistycznemu, niemal patologicznemu zaangażowaniu w budowanie imperium. Okazało się, że tuż po trzecim rozwodzie wybrał się do Las Vegas, by nieco ochłonąć i rozejrzeć się za czwartą żoną. A jak już znalazł kandydatkę, zrobił sobie urlop, na tyle długi, by udało się skonsolidować znajomość (Samara nazwała to zalotami) i ponownie się ożenić. A jak już i to załatwił, wrócił do swoich zwykłych zajęć, czyli prowadzenia globalnych interesów. Po tym, jak Barry przeniósł zainteresowania z wdzięków młodej żony na giełdowy parkiet, małżeństwo nie miało większych szans na przetrwanie. Samara została sama w wielkim mieście, w którym czuła się tak obco, że dosłownie bała się wychodzić na ulicę. Nie miała znajomych. W Nowym Jorku nie ma klubów dla naciągaczek z Las Vegas, nie ma grup wsparcia dla Anonimowej Białej Hołoty z Przyczep Kempingowych, nie ma poradni na trudnej młodzieży z Prairie Creek w Indianie. Zdesperowana zaczęła błagać męża, by pozwolił jej pójść do pracy; jakiejkolwiek. Odmówił, argumentując, że żadna z jego żon nigdy nie splamiła jego honoru pracą zarobkową. Nastawała więc, by mieli dziecko, lecz on nawet nie chciał o tym słyszeć. Miał już pięcioro dzieci z poprzednich małżeństw, i dwanaścioro wnuków. I choć alimenty, które musiał płacić, stanowiły zaledwie ułamek jego fortuny, z jakiegoś powodu czuł się pokrzywdzony, że w ogóle ma taki obowiązek. Myśl o łożeniu na własne potomstwo doprowadzała go do furii. W końcu doszło do tego, że prawie przestał się z nią kochać. MECENAS JAYWALKER: Proszę nam o tym opowiedzieć. PANI TANNENBAUM: Najpierw myślałam, że łagodność Barry'ego jest przejawem czułości.
Szybko zorientowałam się, że chodzi o coś zupełnie innego. Barry był hipochondrykiem. Należał od osób, które uważają, że są śmiertelnie chore, ale boją się pójść do lekarza, bo jeszcze mogłyby od niego usłyszeć, że to prawda. Albo że nieprawda, co z kolei znaczyłoby, że są wariatami. Barry miał kiedyś atak serca, więc potem bał się nadwerężać, uprawiając seks z dużo młodszą partnerką. Kiedyś wyczytał w internecie 0 eksperymencie na myszach. Wyniki pokazały, że samce, które produkują więcej spermy, szybciej umierają. Barry uznał, że tak samo jest z ludźmi. Dlatego za wszelką cenę starał się nie doprowadzić do wytrysku, bo się biedny bał, że jak się spuści, będzie żył miesiąc krócej. Pozbawiona znajomych, życia towarzyskiego, seksu, pracy i nadziei na posiadanie dziecka, Samara szybko zaczęła mieć żal do męża i w końcu się zbuntowała. Bunt polegał na tym, że pokonała swój lęk i wyszła na zewnątrz. Tyle że nie w biały dzień, by za radą Barry'ego robić zakupy, zwiedzać i dbać o urodę. Czekała, aż zapadnie zmrok i nocne kluby otworzą podwoje dla ludzi tęskniących za nocnym życiem. Ostatecznie w Las Vegas pracowała na nocnej zmianie, więc nie było dla niej żadną nowością, iż bladym świtem wynurza się z zadymionego baru. Rzecz jasna nie miała problemów z wejściem do modnych nowojorskich klubów. Barry załatwił jej lewe dokumenty, z których wynikało, że ma dwadzieścia jeden lat. Oczywiście nie zrobił tego po to, by mogła włóczyć się po nocach i pić alkohol, ale po to, by sam nie został posądzony o seksualne wykorzystywanie nieletnich. Gdy trafiała na wyjątkowo upartego ochroniarza, który mimo jej urody i fałszywego dowodu nie chciał wpuścić jej do ośrodka, wystarczyło, że podała nazwisko. 1 już mogła wejść. Szybko przekonała się, że Manhattan to jednak nie Las Vegas. W stolicy hazardu ludzie są o wiele bardziej dyskretni niż w stolicy światowej finansjery. Brukowce w mgnieniu oka dowiedziały się o jej nocnych eskapadach. Nie trzeba było długo czekać, by dowiedział się o nich także Barry. Początkowo prawie się tym nie przejął. Doszedł do wniosku, że jej przejdzie. Wyszaleje się i uspokoi. Jednak plotki stawały się coraz obrzydliwsze. Samarę zaczęto łączyć z różnymi mężczyznami, czego
dowodem miały być coraz bardziej jednoznaczne zdjęcia. MECENAS JAYWALKER: Czy w tych plotkach było ziarno prawdy? PANI TANNENBAUM: Pyta pan, czy spotykałam się z innymi mężczyznami? MECENAS JAYWALKER: Tak. PANI TANNENBAUM: Owszem, spotykałam się. MECENAS JAYWALKER: Sypiała pani z nimi? PANI TANNENBAUM: Z niektórymi tak. MECENAS JAYWALKER: Jak do tego doszło? PANI TANNENBAUM: Za moją zgodą. Chciałam tego. Nudziłam się. Praktycznie nie miałam własnego życia. Barry pokazał mi, czym może być miłość, na czym polega intymność między dwojgiem bliskich sobie ludzi. A potem odsunął mnie od siebie. A ja miałam tylko osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Do tej pory uprawiałam czysto mechaniczny seks bez uczucia. Po prostu tęskniłam za miłością. MECENAS JAYWALKER: Jak mąż reagował na pani niewierność? PANI TANNENBAUM: Chyba się tego wstydził, był przerażony. Chyba słowo „poniżony" pasuje tu najlepiej. Barry musiał mieć wszystko pod kontrolą, to było dla niego naprawdę ważne, a ja po sześciu miesiącach małżeństwa zaczęłam się puszczać na prawo i lewo. Myślę, że bardzo źle znosił fakt, że nie ma wpływu na moje zachowanie. Pewnie czuł się skrzywdzony, czuł się ofiarą. MECENAS JAYWALKER: Użyła pani określenia „puszczać się". Czy przyjmowała pani od mężczyzn pieniądze i prezenty, tak jak kiedyś w Las Vegas? PANI TANNENBAUM: Nie, nic podobnego. Barry dawał mi pieniądze. A ja ich wcale nie chciałam. Ja chciałam normalnie żyć. Po miesiącu pikantne zdjęcia Samary zdobiły okładkę każdego brukowca. Najczęściej występowała na nich skąpo odziana, z uśmiechem wystawiając się na obstrzał obiektywów. Rzadko była na tych
zdjęciach sama. Z reguły tonęła w objęciach jakiegoś podrzędnego gwiazdora. Sytuacji na pewno nie poprawiał fakt, że jej partnerzy zawsze byli młodzi i przystojni. W końcu Barry uznał, że miarka się przebrała. Pewnego popołudnia zapędził ją do narożnika, w sensie dosłownym, w swej posiadłości w Scarsdale. Brutalnie chwycił ją za nadgarstki i zażądał, by natychmiast przestała go kompromitować. MECENAS JAYWALKER: I? PANI TANNENBAUM: Zagroziłam, że wezwę policję. MECENAS JAYWALKER: Czy zgodziła się pani podporządkować żądaniom męża? PANI TANNENBAUM: Nie. Powiedziałam, że nie przestanę się tak zachowywać, dopóki mi nie pozwoli pójść do pracy albo urodzić dziecka. Nie zgodził się. Wtedy powiedziałam, że wyprowadzam się od niego. Miałam wielu majętnych znajomych, żeby się nie bać, że skończę na ulicy. Jednak Barry nie chciał, żebym go jeszcze bardziej poniżyła. Zgodził się kupić mi dom w mieście. Poprosił tylko, żebym była bardziej dyskretna i nie afiszowała się, co i z kim robię. Zależało mu, abyśmy nadal zachowywali pozory i od czasu do czasu pokazywali się razem. Pozory były dla niego bardzo ważne. MECENAS JAYWALKER: Jak to wyglądało w praktyce? PANI TANNENBAUM: Na początku jakoś nam wychodziło. Barry kupił mi kamienicę w centrum i założył konto, żebym miała za co ją urządzić. Przynajmniej miałam jakieś zajęcie. Poza tym okazało się, że to lubię. Barry wreszcie dał mi trochę przestrzeni. Wiem, że to głupie kalifornijskie określenie, ale tak wtedy czułam. MECENAS JAYWALKER: Powiedziała pani, że przez jakiś czas wasz układ działał. PANI TANNENBAUM: To prawda. Zniszczyły go brukowce, które są jak krwiożercze rekiny. Jak tylko poczują krew, nie odpuszczą. Oczywiście rozumiem, że sama byłam sobie winna. W końcu pierwsza zaczęłam tę grę. Ale w którymś momencie zainteresowanie brukowców przybrało przerażającą formę. Reporterzy dzień i noc czatowali pod moim domem, wszędzie za mną łazili, wyskakiwali zza rogu, żeby mi zrobić zdjęcie. Nie przepuścili żadnej okazji. Jeśli schyliłam się, żeby podnieść chusteczkę, następnego dnia oglądałam zdjęcia, na których widać mi majtki. Albo biust.
Któregoś dnia dopadli mnie w drzwiach kliniki, gdzie przyszłam na mammografię, bo wydawało mi się, że wyczułam guz. Umieścili więc na okładce moje zdjęcie i opatrzyli komentarzem, z którego wynikało, że na pewno mam AIDS albo przynajmniej opryszczkę. A jeśli nie to, to pewnie miałam skrobankę. Ktoś życzliwy podesłał gazetę Barry'emu. Strasznie się wtedy wściekł. Rozumiem go. Na jego miejscu też bym się wściekła. Samara próbowała wykazać się dobrą wolą. Mniej czasu spędzała w swoim domu, więcej w apartamencie Barry'ego lub w jego posiadłości w Scarsdale. Jednak mąż nadal był pochłonięty pracą i często nie pojawiał się w domu przez kilka dni z rzędu. Wtedy zniechęcona wracała do siebie. I do swojego stylu życia, do swoich znajomych. Zdawała sobie sprawę, że krzywdzi go swym zachowaniem, ale nie potrafiła przestać. Od czasu do czasu dochodziło do konfrontacji. Zdarzały się gwałtowne awantury pełne pretensji, wyzwisk, stawiania warunków. Nigdy nie posunęli się do rękoczynów, ale też nigdy nie doszli do porozumienia. Wkrótce nastąpił pewnego rodzaju impas. Samara konsekwentnie sprzeciwiała się mężowi, ale teraz już dlatego, że miała go po prostu dość. Jeśli w ich związku mieszały się miłość i nienawiść, tej pierwszej było bardzo niewiele, za to drugiej coraz więcej. Barry nienawidzi! Samary za to, że go poniża, ona zaś jego za to, że więzi ją w złotej klatce. MECENAS JAYWALKER: Jak długo trwał ten pat? PANI TANNENBAUM: Przez całe nasze wspólne życie. Oczywiście staraliśmy się coś zmienić, ale z marnym skutkiem. Nadal chodziliśmy razem na różne imprezy, zwłaszcza gdy Barry uznał, że tak wypada. Ale tak naprawdę każde z nas żyło własnym życiem. Ja mieszkałam u siebie, Barry u siebie. Był wściekły, ale tak to wyglądało. MECENAS JAYWALKER: A jak wyglądały pani finanse? Kto się nimi zajmował? PANI TANNENBAUM: Prawnicy i księgowi Bar-ry'ego. Jeśli musiałam coś podpisać, dzwonili do
mnie, żebym przyjechała. Jednak z reguły załatwiali wszystko za moimi plecami. Odpowiadało mi to, bo najpierw byłam bardzo młoda i po prostu głupia. Kiedy... kiedy Barry umarł, miałam dwadzieścia sześć lat i więcej rozumu. Ale jemu się chyba wydawało, że zastygłam w czasie i już do końca życia będą osiemnastoletnią kelnerką, której strach dać czek do ręki. Właśnie na tym polegał jeden z naszych największych problemów. MECENAS JAYWALKER: Przenieśmy się w czasie do sierpnia sprzed półtora roku. Jak układały się wasze stosunki na krótko przed śmiercią Barry'ego? PANI TANNENBAUM: Tak jak zawsze. Nie byłam już ulubienicą brukowców, ale od czasu do czasu zdarzał mi się jakiś głupi wyskok. Ciągle publikowali jakieś kompromitujące fotki. A to byłam rozczochrana, a to widać mi było gołą pierś. Barry się denerwował, zaczynał się mnie czepiać, dochodziło do kłótni. I tak w kółko. W tym momencie sędzia Sobel zarządził kolejną przerwę. Niektórzy sędziowie dyskretnie drzemią podczas składania zeznań przez świadków; inni wręcz przeciwnie, są chorobliwie aktywni i zapisują na laptopach każde słowo; jeszcze inni układają listy zakupów, płacą rachunki, sprawdzają stan konta albo tabelę wyników Małej Ligi. Matthew Sobel słuchał. Dlatego wiedział, że Jaywalker za chwilę poprosi Samarę, by opisała zdarzenia owego feralnego wieczoru, gdy Barry zginął. Uznał więc, że dobrze będzie, jeśli przysięgli wysłuchają jej relacji odświeżeni i wypoczęci. Jaywalker był zadowolony z przebiegu przesłuchania. Jedną z większych trudności podczas odbierania zeznań od własnych klientów jest to, że wszyscy bez wyjątku starają się streszczać fakty, zamiast podać jak najwięcej szczegółów dotyczących omawianych zdarzeń. Dlatego dobry adwokat nigdy nie szczędzi czasu na porządne przygotowanie świadka, tłumacząc mu, że przysięgli chcą dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co zaszło. Jaywalker jak zwykle posuwał się jeszcze dalej: - Podczas składania zeznań będziesz się denerwowała - uprzedzał Samarę wielokrotnie. - Będziesz miała przed sobą setki nieznajomych twarzy, wśród nich reporterów, rysowników i zwykłych gapiów.
Zgłupiejesz od tego patrzenia, uprzedzam, a wtedy zaczniesz panikować, będziesz próbowała się streszczać, mówić jak najkrócej. Wszyscy tak robią. Proszę cię jednak, żebyś się opanowała. Kiedy poczujesz strach, zwolnij i mów jak najwięcej. Podawaj możliwie dużo szczegółów. Zadziałało. Gdyby Samara ograniczyła się do stwierdzenia, że Barry był hipochondrykiem zamartwiającym się 0 zdrowie, przysięgli przyjęliby to do wiadomości. I tyle. Jednak kiedy przytoczyła przykład z myszami i opowiedziała o lęku męża przed wytryskiem, sędziowie pojęli, na czym polegał problem. Podobnie rzecz się miała z opowieścią o prześladowaniu przez brukowce. Mogła się skarżyć, mówiąc, że reporterzy nie dawali jej żyć. Słowa, słowa, słowa. Na wyobraźnię przysięgłych skutecznie podziałała dopiero opowieść o tym, jak polowali na nią, jak robili jej kompromitujące zdjęcia i opatrywali je kłamliwymi komentarzami. Jaywalkera martwiła wszakże jedna rzecz. Łatwość, z jaką Samara przyznaje się do złości na męża. Skąd to się u niej wzięło? Nie pamiętał, by podczas przygotowań w ogóle o tym wspominała. Gdyby się do tego przyznała, zrobiłby wszystko, by stonować w niej to uczucie. Obawiał się, że przysięgli wyczują w niej tę złość i uznają, że w połączeniu z polisą na życie była wystarczającym motywem do zabójstwa. Tom Burkę też na pewno nie przeoczy tego tropu. Jaywalker widział kątem oka, jak coś sobie zapisuje. Sam zrobiłby to samo. Póki co miał większy problem, jak rozładować i skanalizować gniew Samary. Gdy po przerwie przysięgli zajęli miejsca, Jaywalker nie kazał im czekać ani minuty dłużej i od razu przeszedł w pytaniach do tego, na co wszyscy niecierpliwie czekali. I to już od półtora tygodnia. MECENAS JAYWALKER: Czy przypomina sobie pani, w jakich okolicznościach widziała pani męża ostatni raz? PANI TANNENBAUM: Tak, przypominam sobie. MECENAS JAYWALKER: Kiedy to było? PANI TANNENBAUM: Wieczorem, w dniu, kiedy został zamordowany.
MECENAS JAYWALKER: Gdzie się pani z nim spotkała? PANI TANNENBAUM: U niego w mieszkaniu. Opowiedziała, jak ją do siebie zaprosił, twierdząc, że chce z nią porozmawiać o czymś ważnym, ale dziś zupełnie nie pamięta już o czym. Ponieważ przyszła do niego w porze kolacji, zamówił chińszczyznę z dostawą do domu. Jedli ją prosto z pojemników. Barry jadł bardzo niewiele. Skarżył się, że jest przeziębiony, że ma grypę czy coś takiego. Jak to on. Nim minęło dwadzieścia minut, jak zwykle zaczęli się kłócić właśnie o to, o czym Barry chciał z nią rozmawiać. Być może chodziło o kolejne upokorzenie po jakimś jej wyskoku, a może tak jej się tylko zdawało, bo nie była w stanie przypomnieć sobie prawdziwego powodu kłótni. Tak czy owak, sytuacja szybko osiągnęła punkt wrzenia. Zaczęli na siebie wrzeszczeć, w końcu ona nie wytrzymała i nazwała go obraźliwym słowem, którego wyjątkowo nie lubił. Potem wyszła. MECENAS JAYWALKER: Czy pamięta pani, jak go pani nazwała? PANI TANNENBAUM: Tak. Powiedziałam, że jest dupkiem. Nienawidził tego słowa. Powiedział mi, że mówię jak zdzira, jak biała hołota, z której się wywodzę. Powiedziałam mu, że mam gdzieś, jak mnie nazywa. Mogę być białym śmieciem, wszystko mi jedno. Tamtego wieczoru specjalnie użyłam akurat tego obraźliwego słowa, bo chciałam mu dopiec. Byłam na niego wściekła. MECENAS JAYWALKER: Mimo to nie pamięta pani, o co się pokłóciliście? PANI TANNENBAUM: Właśnie. Czy to nie idiotyczne? Cóż, takie historie zdarzały nam się bardzo często. Po wyjściu od Barry'ego złapała taksówkę i pojechała prosto do domu. Po powrocie nie wykąpała się, nie weszła pod prysznic, nie umyła włosów ani nie uprała ubrań. Nie zrobiła nic, co w jakiś sposób odbiegałoby od normy. Nie potrafiła powiedzieć, o której się położyła ani o której zasnęła. Za to doskonale pamiętała, że następnego dnia po południu przyszli do niej dwaj policjanci i koniecznie chcieli z nią porozmawiać. Bez dyskusji wpuściła ich do środka, ale kiedy zapytała, o co chodzi, nie chcieli jej
powiedzieć. Bardzo ją to zdenerwowało. MECENAS JAYWALKER: O co panią pytali? PANI TANNENBAUM: Chcieli wiedzieć, kiedy ostatni raz widziałam męża. MECENAS JAYWALKER: Co im pani powiedziała? PANI TANNENBAUM: Zapytałam, dlaczego chcą to wiedzieć i powiedziałam, że to nie ich interes. W każdym razie coś w tym stylu. Nadal nie chcieli mi nic wyjaśnić. No to stwierdziłam, że widziałam go przed tygodniem. MECENAS JAYWALKER: To była prawda? PANI TANNENBAUM: Nie. Okłamałam ich. MECENAS JAYWALKER: Dlaczego? PANI TANNENBAUM: Nie wiem. Jak mówiłam, wkurw... denerwowali mnie. Domagali się ode mnie odpowiedzi, a sami nie chcieli odpowiedzieć na żadne moje pytanie. Może okłamałam ich, żeby się odegrać. MECENAS JAYWALKER: Co było potem? PANI TANNENBAUM: Powiedzieli, że kłamię. I że mają świadka, który zeznał, że poprzedniego wieczoru byłam u Barry'ego. Wtedy przyznałam się. MECENAS JAYWALKER: Co było dalej? PANI TANNENBAUM: Zaczęli mnie wypytywać, czy się awanturowaliśmy. Uważałam, że nie powinno ich to obchodzić, bo to przecież prywatna sprawa, moja i męża. MECENAS JAYWALKER: Kiedy panią zapytali o awanturę, co konkretnie im pani odpowiedziała: tak czy nie? PANI TANNENBAUM: Powiedziałam: nie. Bo my nie urządziliśmy awantury. Dla mnie awantura jest wtedy, kiedy ludzie się biją. My się sprzeczaliśmy. MECENAS JAYWALKER: Wytłumaczyła im to pani? PANI TANNENBAUM: Niczego im nie tłumaczyłam. Z mojej strony wyglądało to tak, że w dobrej
wierze wpuściłam tych panów do własnego domu, a oni nie mieli dość przyzwoitości, żeby mi otwarcie wytłumaczyć, o co im chodzi. Miałam słuchać i odpowiadać na ich pytania. Potraktowali mnie, jakbym miała pięć lat. MECENAS JAYWALKER: Co było dalej? PANI TANNENBAUM: Znowu mi powiedzieli, że kłamię i że mają świadka, który słyszał, jak się awanturowaliśmy. Wtedy znowu im powiedziałam, że nie było żadnej awantury. Więc spytali, czy może się sprzeczaliśmy? Powiedziałam im, że owszem, sprzeczaliśmy się. Cały czas. MECENAS JAYWALKER: Czy pamięta pani, co nastąpiło potem? PANI TANNENBAUM: Jeden z nich, ten, który już zeznawał... MECENAS JAYWALKER: Detektyw Bonfiglio? PANI TANNENBAUM: Tak, ten wredny typ wyznał mi wreszcie, że mój mąż nie żyje, że został zabity. Rzucił to tak od niechcenia, żeby sprawić mi przykrość. Jaywalker wiedział, że w tym momencie powinien działać wyjątkowo ostrożnie, by nie ujawnić, iż Samara zażądała adwokata i przesłuchanie natychmiast się skończyło. MECENAS JAYWALKER: Czy chwilę później, a dokładnie minutę lub dwie, wydarzyło się coś ważnego? PANI TANNENBAUM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Co takiego? PANI TANNENBAUM: Skuli mi ręce z tyłu, bardzo ciasno. Powiedzieli, że zatrzymują mnie pod zarzutem zamordowania męża. MECENAS JAYWALKER: Czy zamordowała pani męża? PANI TANNENBAUM: Nie! MECENAS JAYWALKER: Czy tamtego wieczoru wyrządziła mu pani fizyczną krzywdę?
PANI TANNENBAUM: Nie. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedy była pani w mieszkaniu męża, miała pani w ręce nóż? PANI TANNENBAUM: Nie. MECENAS JAYWALKER: Czy ugodziła pani męża w klatkę piersiową nożem lub innym ostrym narzędziem? PANI TANNENBAUM: Nie! Absolutnie nie! MECENAS JAYWALKER: Czy powiedziała nam pani wszystko, co pani pamięta z wydarzeń tamtego wieczoru? PANI TANNENBAUM: Tak. Oprócz jednej rzeczy, czyli tego, o co wybuchła awantura. Naprawdę nie pamiętam, o co się kłóciliśmy. Dopiero kiedy Jaywalker poczuł w ustach dziwny słonawy smak, uświadomił sobie, że z całej siły zagryza policzki. Czy ona naprawdę powiedziała „awantura" zamiast „sprzeczka"? Cholera, warknął w myślach. Niech to szlag. Burkę nie da jej żyć za to przejęzyczenie. Nawet paru przysięgłych musiało zwrócić na to uwagę, bo zaczęli coś między sobą szeptać. Nie ma chwili do stracenia. Musiał natychmiast zażegnać kryzys. MECENAS JAYWALKER: Zauważyłem, że użyła pani słowa „awantura". PANI TANNENBAUM: Awantura, sprzeczka, kłótnia. Niech pan to nazwie, jak pan chce. Słyszałam te słowa tyle razy, że już mi się od nich wszystkich kręci w głowie. Wiem jedno. Tamtego wieczoru nie tknęłam Barry'ego. A tym bardziej nie wbiłam mu noża w serce. Ani noża, ani niczego innego. Dam sobie za to głowę uciąć. Jaywalker uznał, że jak na szybką akcję ratunkową, wypadło całkiem nieźle. Zostawił więc temat awantury i podszedł do Burkę'a, by pożyczyć kilka dowodów rzeczowych. Na pierwszy ogień poszedł ręcznik. MECENAS JAYWALKER: Poznaje go pani?
PANI T ANNENBAUM: Nie jestem pewna. Wygląda jak jeden z moich ręczników, ale pewności nie mam. Może być mój, ale nie musi. Tyle mogę powiedzieć. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedykolwiek zawinęła pani w ten ręcznik nóż i bluzkę, i schowała te rzeczy za rezerwuarem w łazience dla gości na piętrze? PANI TANNENBAUM: Nie. Nigdy. MECENAS JAYWALKER: A co może pani powiedzieć o tej bluzce? PANI TANNENBAUM: Jest moja. MECENAS JAYWALKER: Skąd pani wie, że to na pewno pani bluzka? PANI TANNENBAUM: Po prostu wiem. MECENAS JAYWALKER: Czy miała ją pani na sobie, kiedy poszła pani do męża? Albo czy miała ją pani przy sobie? PANI TANNENBAUM: Nie. Z całą pewnością nie. MECENAS JAYWALKER: Mówi pani: „Z całą pewnością nie". Skąd ta pewność? PANI TANNENBAUM: To jest bluzka od kompletu, który kiedyś dostałam od Barry'ego. Góra i dół są uszyte z tego samego materiału. Zawsze noszę je razem, bluzkę i spodnie. Poza tym proszę spojrzeć na materiał. To gruby jedwab. Nie nadaje się na upalne lato. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedykolwiek zawinęła pani tę bluzkę i nóż w ręcznik, a potem schowała te rzeczy za rezerwuarem? PANI TANNENBAUM: Nie, nigdy. MECENAS JAYWALKER: Proszę przyjrzeć się nożowi. Rozpoznaje go pani? PANI TANNENBAUM: Tak. MECENAS JAYWALKER: Dlaczego wydaje się pani znajomy? PANI TANNENBAUM: Bo mam w domu identyczny zestaw noży do steków. Ten nóż ma taki sam kształt i wielkość jak te, które leżą u mnie w szufladzie.
MECENAS JAYWALKER: Czy miała go pani przy sobie podczas ostatniej wizyty u męża? PANI TANNENBAUM: Nie miałam. MECENAS JAYWALKER: Czy ukryła pani ten nóż za rezerwuarem w łazience? PANI TANNENBAUM: Nie ukryłam. Jaywalker zapytał, czy potrafi wytłumaczyć, skąd na przedmiotach wzięły się ciemne plamy. Odparła, że nie ma pojęcia. Owszem, słyszała zeznania detektywa Ramseyera, który mówił, że to krew Barry'ego. Nie, powtórzyła, nie ugodziła go tym, ani żadnym innym nożem. Nie potrafi też wytłumaczyć, w jaki sposób te rzeczy znalazły się w jej łazience. Ktoś musiał je tam schować, ale tym kimś z całą pewnością nie była ona. Następnie Jaywalker sięgnął do dowodów rzeczowych obrony i pokazał jej polisę ubezpieczeniową, prosząc, by potwierdziła, czy rozpoznaje swój podpis. Zeznała, iż nie przypomina sobie, by kiedykolwiek widziała ten dokument, poza tym nigdy nie ubezpieczała Barry'ego ani nikogo innego. Często podpisywała różne rzeczy, które dawali jej prawnik i księgowy zatrudnieni przez Barry'ego. Przed podpisaniem rzadko je czytała, gdyż miała pełne zaufanie do pracowników męża. Gdy Jaywalker pokazał jej czek, którym opłacono składkę ubezpieczeniową, potwierdziła zeznania Williama Smythe'a i jednoznacznie stwierdziła, że to nie ona podpisała się na czeku. Utrzymywała, że nigdy nie widziała go na oczy, podobnie jak nie zauważyła zniknięcia ze swego konta znacznej sumy. Inna sprawa, że rzadko przeglądała wyciągi, które przysyłał bank, nie podliczała też wydatków z książeczki czekowej, zostawiając te żmudne czynności innym. Jaywalker wziął głęboki oddech. Dochodziła czwarta trzydzieści, a jemu zostały dwa wątki, które chciał poruszyć. Pierwszy dotyczył seconalu. Co prawda Samara nadal wypierała się, by miała cokolwiek wspólnego z tym podejrzanym lekiem, twierdziła też, że nigdy nie słyszała o lekarzu, który wystawił receptę. Mimo to Jaywalker obawiał się, że cała ta historia wyda się przysięgłym mocno podejrzana. Uznał, że byłoby szaleństwem prosić ich, by uwierzyli, iż ten, kto zabił Barry'ego i wrobił w to Samarę, zdołał podrzucić
lekarstwo do szafki z przyprawami, licząc pewnie, że policja znajdzie je w czasie przeszukania. Nawet on skłonny był dać wiarę, że to Samara zadzwoniła do apteki i udając pracownicę gabinetu lekarskiego, poprosiła o wydanie leku. A kiedy farmaceutka zapytała o nazwisko lekarza, wymyśliła na poczekaniu imię i nazwisko o takich samych inicjałach jak jej własne. Jaka jest szansa, że przysięgli kupią tę wersję? Próbował pomnożyć w pamięci dwadzieścia sześć przez dwadzieścia sześć, ale mu nie wyszło. Pamiętał tylko, że dwadzieścia pięć do kwadratu wynosi sześćset ileś. Sięgnął po pióro i skreślił seconal z listy. Uznał, że pora kończyć. MECENAS JAYWALKER: Powiedziała nam pani, że zdarzało się, iż była pani zła na męża. Bardzo zła. Potwierdza to pani? PANI TANNENBAUM: Owszem, potwierdzam. MECENAS JAYWALKER: Czy w ciągu ośmiu lat małżeństwa zdarzyło się pani kiedykolwiek tak na niego rozgniewać, że miała pani ochotę coś mu zrobić? PANI TANNENBAUM: Nie, nigdy. MECENAS JAYWALKER: Czy kiedykolwiek uderzyła go pani, ręką albo jakimś przedmiotem? PANI TANNENBAUM: Tak, raz. Pięć lat temu rzuciłam w niego butelką po wodzie mineralnej. Chyba dostał w ramię. MECENAS JAYWALKER: Czy w wyniku uderzenia mąż doznał jakiejś kontuzji? Na przykład złamania? PANI TANNENBAUM: Złamania? Butelka była plastikowa. Czymś takim nie da się zrobić krzywdy MECENAS JAYWALKER: Może jednak mąż doznał wtedy jakichś obrażeń? PANI TANNENBAUM: Ależ skąd! Butelka po prostu się od niego odbiła i spadła na podłogę. Była pusta. Potem oboje się z tego śmialiśmy. MECENAS JAYWALKER: Czy poza tym jednym incydentem zdarzyło się pani w jakikolwiek
sposób zaatakować męża? Albo podjąć próbę ataku? PANI TANNENBAUM: Nie, nigdy. MECENAS JAYWALKER: Kochała pani męża? PANI TANNENBAUM: Szczerze mówiąc, nie wiem. Wydaje mi się, że na początku tak. Ale Bar-ry'ego trudno było kochać. Głównie przez tę jego obsesję na punkcie pracy. Ze mną też nie było najlepiej. Mam problemy z uczuciami. Bardzo wcześnie, jeszcze w dzieciństwie, nauczyłam się zamykać w sobie, nie okazywać, co naprawdę czuję. Może po prostu oboje byliśmy niezdolni do miłości. MECENAS JAYWALKER: Czy chciała pani zakończyć ten związek? PANI TANNENBAUM: Tak, ale tylko wtedy, kiedy się kłóciliśmy. Czy też awanturowaliśmy, jak niektórzy mówią. Poza tym nie, nie chciałam rozstawać się z mężem. Byłam panią Tannenbaum. No i miałam własny dom, własnych przyjaciół, własne życie. Jak mawiają w Las Vegas, może nie rozbiłam banku, ale dobre i to, co miałam. MECENAS JAYWALKER: Czy zabiła pani Barry'ego Tannenbauma? PANI TANNENBAUM: Nie, nie zabiłam. MECENAS JAYWALKER: Czy wzięła pani do ręki ten nóż lub inny ostry przedmiot i ugodziła nim męża w serce? PANI TANNENBAUM: Boże, nie! Nie zrobiłam tego! Jaywalker wrócił do ławy obrony. Gdyby ktoś kazał mu ocenić zeznania Samary w skali od jednego do dziesięciu, dałby jej całe dziewięć. Pół punktu odjąłby jej za to, że zbytnio się kontrolowała i tłumiła emocje, a drugie pół za przejęzyczenie „awantura-sprzeczka". Musiał jednak przyznać, że świetnie z tego wybrnęła, więc szkody nie powinny być wielkie. Niestety, zdawał sobie sprawę, że przy tak wielkiej sile dowodów obciążających dziewięć to wciąż za mało, żeby wygrać. Poza tym strona przeciwna jeszcze nie zaczęła przesłuchania. Jaywalker wiedział, że przysięgli traktują przesłuchanie obrony z większą rezerwą niż przesłuchanie przez prokuratora. Wiedzą przecież, że żaden normalny adwokat nie pogrąży własnego świadka, zadając mu niewygodne
pytania. Poza tym i obrońca, i świadek mieli dość czasu, by się do tego wystąpienia odpowiednio przygotować, tak by zeznania popłynęły z ust świadka w formie bliskiej ideału. Podczas pytań strony przeciwnej świadek jest zmuszony do konfrontacji, nierzadko ostrej i bolesnej. Nie wie przecież, jakie pytania zada mu prokurator, więc musi naprędce wymyślać odpowiedź. Większość adwokatów uznaje przesłuchanie przez prokuratora za zło konieczne, przez które trzeba przebrnąć. Tymczasem Jaywalker widział w tym trudnym doświadczeniu jeszcze jedno źródło potencjalnych korzyści. Jeśli poświęcał minimum dwadzieścia godzin na przygotowanie świadka do odpowiedzi na własne pytania, to na przygotowanie do pytań prokuratora przeznaczał godzin czterdzieści. Tłumaczył świadkowi, o co będzie pytany i dlaczego. Mówił mu, kiedy powinien zawiesić głos, a kiedy odpowiedzieć bez wahania. Starał się też wybrać najlepszą z możliwych odpowiedzi na każde z pytań, i uczył świadka, jak powinien tych odpowiedzi udzielać. Oczywiście, każdej z osobna. Efekt był taki, że jego świadkowie, zwłaszcza ci, którzy byli jednocześnie podsądnymi, wypadali lepiej w czasie przesłuchania przez prokuratora niż podczas przesłuchania przez własnego obrońcę. Czyli odwrotnie niż większość przesłuchiwanych. Z kolei przysięgli, którzy podczas przesłuchania przez obrońcę odejmowali świadkom punkty, słysząc później, jak ci odpowiadają na pytania strony przeciwnej, chętnie im dodatkowe punkty przyznawali. Jaywalker mógł więc mieć nadzieję, że to, co najlepsze, dopiero przed Samarą. Aczkolwiek jeszcze nie teraz. Zanim Tom Burkę wstał, Jaywalker wiedział już, że będzie chciał podejść do ławy sędziego. Było dość logiczne, że zamiast zaczynać przesłuchanie na kwadrans przed piątą, zechce zaczekać z tym do następnego ranka. Okazało się jednak, że sędzia rano jest zajęty. - Będzie pan mógł przesłuchać oskarżoną jutro po południu - odparł, po czym wyjaśnił przysięgłym,
że nazajutrz mają stawić się w sądzie dopiero o drugiej. Ci, którzy mieli pracę, dzieci, rodziców, zwierzęta domowe i milion innych spraw na głowie, nie kryli radości. - Świetna robota. - Burkę pochwalił Jaywalkera dopiero po wyjściu przysięgłych. - Dobra, dobra. I tak dobrze wiem, że jutro w ciągu pierwszych pięciu minut rozłożysz moją klientkę na łopatki. Tego typu wymiana zdań była nieodłącznym elementem gry między przeciwnikami, lecz jednocześnie pokazywała ich szorstki wzajemny szacunek. Jaywalker i Burkę byli bowiem nie tylko najlepszymi specjalistami w swoim fachu. Wyznawali również podobne zasady i mieli zbliżone podejście do życia. I pewnie mogliby zostać prawdziwymi przyjaciółmi, gdyby Jaywalker kiedykolwiek pozwolił sobie na taką słabostkę. Po wyjściu z budynku sądu odprowadził Samarę na Canal Street. - Świetnie sobie poradziłaś - pochwalił. - Bądź jutro chociaż w połowie tak dobra, a ja zajmę się całą resztą. - Chcesz jeszcze raz powtórzyć pytania strony przeciwnej? - zapytała. - Ostatni raz? - Nie. Wiem, że jesteś gotowa - stwierdził. W rzeczywistości znaczyło to mniej więcej tyle co: jeśli nie jesteś, to już nie będziesz. Kiedy podjechała taksówka, otworzył jej drzwi. - Jesteś pewny? - zapytała. - Mamy czas do jutra. Żeby mnie jeszcze lepiej przygotować. Uśmiechnął się, bezbłędnie wyczuwając intencje Samary. - Pamiętaj, co sobie obiecaliśmy - powiedział. - Potem. - Potem - powtórzył za nią jak echo. Wieczorem w domu rozmyślał nad dalszym ciągiem procesu. Jutro jest czwartek. Burkę pewnie będzie przesłuchiwał Samarę całe popołudnie. Jeśli dodać do tego zwykłe w takich razach pytania obrony, a potem znowu oskarżenia, przesłuchanie pewnie przeciągnie się do piątkowego poranka. Po rezygnacji z drążenia wątku seconalu Jaywalker nie miał więcej świadków. Nawet jeśli Samara
skończy składać zeznania jutro, i tak musi się jeszcze odbyć rozmowa z sędzią w sprawie postawienia zarzutów, która zwykle trwa około godziny. Poza tym i Jaywalker, i Burkę będą wygłaszali mowy końcowe, z których każda zajmie dwie godziny. Biorąc pod uwagę, iż jest koniec tygodnia, mowy zostaną wygłoszone najwcześniej w poniedziałek, i to bez względu na to, czy Samara skończy składanie zeznań jutro czy pojutrze. A to znaczy, że tę noc zarwie tylko Tom Burkę, szykujący się do jutrzejszego przesłuchania. Cóż, jego strata. Jaywalker przynajmniej raz mógłby się więc zrelaksować i zapomnieć o sprawie, którą prowadzi. Gdyby potrafił. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY PIĘŚCIĄ W STÓŁ W myśl obiegowej opinii prokuratorzy kiepsko wypadają podczas zadawania pytań stronie przeciwnej. Oczywiście nie zawsze tak musi być, lecz jeśli już się zdarzy, że oskarżyciel rzeczywiście nie najlepiej sobie radzi, wcale nie musi to znaczyć, że nie chciało mu się przygotować. Najczęściej marne efekty wynikają nie z braku chęci czy zdolności prokuratora, lecz z braku wprawy. W przeważającej bowiem liczbie procesów zeznania składają świadkowie oskarżenia; zazwyczaj świadków obrony jest raptem kilku, albo nie ma ich wcale. W konsekwencji prokuratorzy z reguły prowadzą przesłuchania bezpośrednie, rzadko zaś pytają świadków obrony jako strona przeciwna. Dlatego gdy już mają ku temu okazję, często jak na dłoni widać, że jest to dla nich sytuacja niecodzienna i mało komfortowa. Tom Burkę stanowił tu chlubny wyjątek. W związku z napiętym kalendarzem rozpraw sędziego Sobela mógł zacząć przesłuchiwać Samarę dopiero o trzeciej po południu. W pierwszym pytaniu cofnął się do okresu, w którym poznała Barry'ego Tannenbauma. PROKURATOR BURKĘ: Jak rozumiem, poznała pani męża niedługo po tym, jak przestała pani brać od mężczyzn pieniądze w zamian za usługi seksualne? Tak? PANI TANNENBAUM: Nie przypominam sobie, żebym użyła określenia „usługi seksualne", ale ow-
szem, poznałam go w tamtym czasie. PROKURATOR BURKĘ: Jak by nie nazwać pani działalności, faktem jest, że już pani tego nie robiła. PANI TANNENBAUM: Zgadza się. Skończyłam osiemnaście lat i wreszcie mogłam legalnie pracować. PROKURATOR BURKĘ: I tak oto pewnej nocy wypatrzyła pani Barry'ego Tannenbauma? PANI TANNENBAUM: Owszem, ale wtedy nie miałam pojęcia ani że to jest on, ani kim jest Barry Tannenbaum. PROKURATOR BURKĘ: Rozumiem. Proszę nam powiedzieć, kto zainicjował kontakt. On czy pani? PANI TANNENBAUM: Nie wiem, co pan ma na myśli, mówiąc o zainicjowaniu kontaktu? PROKURATOR BURKĘ: Kto do kogo pierwszy podszedł? On do pani, czy pani do niego? PANI TANNENBAUM: Ja do niego. PROKURATOR BURKĘ: Żeby wcisnąć mu drinka? PANI TANNENBAUM: Diet coke. PROKURATOR BURKĘ: A diet coke to nie drink? PANI TANNENBAUM: W Las Vegas nie. W ławie przysięgłych rozległ się śmiech. Samara zdobyła punkt. I nadzieję, że przysięgli nadal są gotowi ją polubić. Jednak w jej słowach, które tak przypadły im do gustu, Jaywalker wyczuł gniew. Miał wrażenie, że Samara próbuje stawić czoła Burke'owi, wejść z nim w zwarcie, pokazać, kto tu jest lepszy. Ostrzegał ją, by tego nie robiła, widział jednak, jak trudno jej pohamować wrodzoną wojowniczość. Uspokój się i odpowiadaj na pytania, pouczał ją w myślach. Wątpił jednak, by odebrała tę wiadomość. PROKURATOR BURKĘ: Czy potwierdza pani fakt, że po skończeniu pracy umówiła się pani z
panem Tannenbaumem? PANI TANNENBAUM: Nie, niczego takiego nie potwierdzam. PROKURATOR BURKĘ: Ale spotkała się z nim pani. Dokąd poszliście? PANI TANNENBAUM: Na górę, do jego pokoju. PROKURATOR BURKĘ: Przepraszam, a to nie jest umówienie się? PANI TANNENBAUM: Mam pewien problem, panie prokuratorze. Wydaje mi się, że inaczej niż pan rozumiem niektóre słowa. Jaywalker zacisnął palce na krawędzi krzesła. Tego tylko brakowało, żeby Samara zrobiła się harda i zaczepna. Upłynęło raptem sześćdziesiąt sekund przesłuchania, a ona zaczyna pouczać prokuratora i niemal zarzuca mu, że nie potrafi zadawać prostych pytań. Jaywalker zaczął gorączkowo szukać jakiejś podstawy do zgłoszenia sprzeciwu, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy. Dał więc za wygraną, bo nie chciał, by przysięgli zorientowali się, że sprzeciwia się tylko po to, by uciszyć własną klientkę. Zsunął się więc niżej na krześle, zacisnął zęby i czekał na najgorsze. PANI TANNENBAUM {kontynuuje): W moich rodzinnych stronach, a już zwłaszcza w Las Vegas, słowa, których pan używa, mają zdecydowanie inne znaczenie. „Drink" to koktajl z alkoholem. „Imprezowanie" to zażywanie kokainy. „Randka" oznacza seks, a „umawianie się" regularne uprawianie seksu z jedną osobą. Któryś z ławników głośno klasnął w ręce. Jaywalker odrobinę rozluźnił szczęki i w ogóle mięśnie. Podsunął się wyżej na krześle i wreszcie wypuścił powietrze, które nieświadomie zatrzymał w płucach na tak długo, że aż zaczęło mu pulsować w skroniach. Może Samara wie, co robi, i potrafi się skutecznie bronić. Burkę też wiedział, jak odparować cios i nie dać się ogłuszyć. Zamiast wdawać się w niepotrzebną pyskówkę, udał, że jego też rozbawił jej koncept. Zaraz jednak sprecyzował, że pomijając różnice w nomenklaturze, nadal pozostaje faktem, iż spędziła kilka godzin w hotelowym pokoju Tannenbauma. Mówiąc to, ewidentnie zostawiał przysięgłym wolną rękę, by sami wyciągnęli wnioski, co Samara i Barry robili razem przez ten czas. Następnie zmienił nieco temat i zaczął wypytywać o okoliczności, w jakich Samara dowiedziała się, kim jest Barry i jak znaczny majątek posiada.
PROKURATOR BURKĘ: Kiedy się pani o tym dowiedziała? PANI TANNENBAUM: Nie jestem pewna. Może dwa tygodnie po tym, jak go poznałam. Jakoś tak. PROKURATOR BURKĘ: Dowiedziała się pani z artykułu w popularnym piśmie? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Po jakim czasie poleciała pani do Nowego Jorku, żeby z nim być? PANI TANNENBAUM: Znów pan to robi. PROKURATOR BURKE: Słucham? PANI TANNENBAUM: Zanim odpowiem, muszę dokładnie wiedzieć, co pan ma na myśli, mówiąc: „żeby z nim być"? PROKURATOR BURKĘ: Touche. Żeby go odwiedzić. Tak lepiej? PANI TANNENBAUM: O wiele. Poleciałam do Nowego Jorku dwa tygodnie po tym, jak się dowiedziałam, kim jest. PROKURATOR BURKĘ: A pół roku później już byliście po ślubie. PANI TANNENBAUM: Zgadza się. Burkę nie musiał nic dodawać. Tempo, w jakim rozwijała się znajomość, mówiło samo za siebie. Jaywalker uprzedzał Samarę, że pytania będą szły w takim kierunku, by udowodnić, że wyszła za Barry'ego wyłącznie dla pieniędzy. Samara nie zamierzała się tego wypierać. Przyznawała, że czynnik finansowy był dla niej bardzo istotny, ale równie duże znaczenie miały czułość, łagodność oraz zainteresowanie, które okazywał jej przyszły mąż. Burkę nie byłby sobą, gdyby nie przewidział, że Jaywalker przygotuje ją do rozmowy o tej drażliwej kwestii. Nie zamierzał ułatwiać jej zadania. Pokazał jej kopię intercyzy, którą podpisała na tydzień przed ślubem i zapytał, czy to jej podpis widnieje na dokumencie. PANI TANNENBAUM: Tak, to mój podpis.
PROKURATOR BURKĘ: Pamięta pani, jak go pani składała? PANI TANNENBAUM: Niespecjalnie. Ale jestem pewna, że zrobiłam to własnoręcznie. PROKURATOR BURKĘ: Zgłaszam intercyzę jako dowód rzeczowy oskarżenia numer jedenaście. MECENAS JAYWALKER: Bez sprzeciwu. SĘDZIA: Dowód rzeczowy przyjęty. PROKURATOR BURKĘ: Czy pamięta pani, kto pani dał ten dokument do podpisania? PANI TANNENBAUM: Nie, nie pamiętam. Może Barry, może Bill Smythe. PROKURATOR BURKĘ: Czy przeczytała go pani przed podpisaniem? PANI TANNENBAUM: Na pewno nie. Przecież to dwadzieścia dwie strony. PROKURATOR BURKĘ: Czy miała pani pełną świadomość, na co się pani godzi? PANI TANNENBAUM: Z grubsza tak. PROKURATOR BURKĘ: Czy może pani nam powiedzieć, co napisano w intercyzie? PANI TANNENBAUM: Że jeśli rozwiodę się z mężem, nie dostanę ani grosza. PROKURATOR BURKĘ: Wierzyła pani, że tak będzie? PANI TANNENBAUM: Oczywiście. Gdyby miało być inaczej, nie zmarnowaliby czasu, żeby zapisać dwadzieścia dwie strony papieru. PROKURATOR BURKĘ: Czy w kolejnych latach małżeństwa myślała pani o tej sprawie? I nadal pani wierzyła, że nic nie dostanie? PANI TANNENBAUM: Tak. Uznałam, że tak ma być i już. PROKURATOR BURKĘ: Po ośmiu latach małżeństwa nadal tak pani myślała ? PANI TANNENBAUM: Tak. Niezła robota, przyznał Jaywalker. Zadając pytanie za pytaniem, Burkę zgrabnie zapędził Samarę do narożnika. Tak ją podprowadził, że sama przyznała, iż nawet po ośmiu latach małżeństwa uważała, że rozwód z Barrym w ogóle nie wchodzi w grę. No, chyba że miałaby życzenie wylądować na ulicy. W tym momencie Burkę zgrabnie zmienił bieg i
zaczął penetrować inne rewiry. Tym razem skupił się na sposobach, dzięki którym Samara mogła uszczknąć co nieco z bajecznego majątku męża. PROKURATOR BURKĘ: Czy wiedziała pani coś na temat testamentu małżonka? PANI TANNENBAUM: Nic. PROKURATOR BURKĘ: A czy w ogóle wie pani cokolwiek o testamentach? PANI TANNENBAUM: Wiem, co to jest testament. PROKURATOR BURKĘ: Czy zdawała sobie pani sprawę, że z chwilą śmierci męża odziedziczy pani fortunę? PANI TANNENBAUM: Nie wiedziałam o tym. PROKURATOR BURKĘ: Czy słyszała pani, że prawo nie zezwala na wydziedziczenie współmałżonka? I że nawet jeśli ktoś podejmie taką próbę i uczyni odpowiedni zapis w testamencie, współmałżonek i tak dostanie połowę majątku? PANI TANNENBAUM: Nie, nie słyszałam o tym. PROKURATOR BURKĘ: Więc według pani wiedzy w przypadku rozwodu nie dostałaby pani żadnych pieniędzy, ale i nie dostałaby ich pani także wtedy, gdyby mąż zmarł? PANI TANNENBAUM: Być może. Naprawdę nie zastanawiałam się tak takimi sprawami. PROKURATOR BURKĘ: Kwestie materialne w ogóle pani nie interesowały? PANI TANNENBAUM: Nie bardzo. PROKURATOR BURKĘ: Poślubiła pani jednego z najbogatszych ludzi na świecie i w ogóle nie obchodził pani jego majątek? PANI TANNENBAUM: Tego nie powiedziałam. Byłam zachwycona, że Barry jest bogaty. Przecież dzięki temu miałam piękny dom, mnóstwo fajnych rzeczy. I już nie musiałam martwić się o pieniądze. Ale rozmyślania o testamencie Barry'ego nie spędzały mi snu z powiek. Czy moją pierwszą myślą po
przebudzeniu było, ile dostanę, gdy mój mąż umrze? Nie. PROKURATOR BURKĘ: Wczoraj powiedziała nam pani, że Barry był przekonany, że umiera. PANI TANNENBAUM: To prawda. Był. PROKURATOR BURKĘ: Tak naprawdę był przekonany, że pani chce go zabić, mam rację? PANI TANNENBAUM: Nawet jeśli tak uważał, trzymał to w tajemnicy. PROKURATOR BURKĘ: Porozmawiajmy przez chwilę o ubezpieczeniu na życie, dobrze? PANI TANNENBAUM: Dobrze. PROKURATOR BURKĘ: Czy poza polisą na dwadzieścia pięć milionów dolarów miał on inne ubezpieczenia na życie? PANI TANNENBAUM: Nie mam pojęcia. PROKURATOR BURKĘ: Czy kiedykolwiek wspominał o jakimś ubezpieczeniu? PANI TANNENBAUM: Nie przypominam sobie. PROKURATOR BURKĘ: Pytała go pani, czy jest ubezpieczony? PANI TANNENBAUM: Nigdy. PROKURATOR BURKĘ: W ciągu ośmiu lat małżeństwa ani razu państwo o tym nie rozmawiali? PANI TANNENBAUM: Zdaje mi się, że pan nie do końca rozumie, na czym polegał nasz związek. Ja byłam żoną Barry'ego, a nie jego partnerem w interesach. PROKURATOR BURKĘ: Więc zupełnie się pani nie orientowała, czy mąż jest ubezpieczony, czy nie. Czy właśnie to chce nam pani powiedzieć? Przypominam, że nie mówimy o polisie na dwadzieścia pięć milionów. PANI TANNENBAUM: Ojej istnieniu też nie wiedziałam. Punkt dla Samary. PROKURATOR BURKĘ: Zróbmy krótkie podsumowanie. Wiedziała pani, że w przypadku rozwodu
nie dostanie pani od męża żadnych pieniędzy. Zgadza się? MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. To pytanie już padło i świadek na nie odpowiedziała. SĘDZIA: Oddalam. PROKURATOR BURKĘ: Tak pani rozumiała zapis w intercyzie? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Według pani wiedzy również po śmierci męża zostałaby pani z niczym. Zgadza się? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: I wreszcie nie wiedziała pani, czy dostanie jakiekolwiek pieniądze z ubezpieczenia, bo nie miała pani pojęcia, czy mąż jest w ogóle ubezpieczony. Zgadza się? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Jednym słowem pani sytuacja była wyjątkowo niepewna, prawda? MECENAS JAYWALKER: Sprzeciw. Kwestia dyskusyjna. Wprawdzie sędzia podtrzymał sprzeciw, ale Burkę i tak poważnie przypunktował. Tak znacznie, że zupełnie przestało się liczyć to, co dotąd ugrała Samara. Nie musiała już nic mówić, bo przysięgli i tak rozumieli, że zdawała sobie sprawę, iż jej prywatne koło fortuny może w każdej chwili zatoczyć krąg według scenariusza: od białego śmiecia z przyczepy do nowojorskiej księżniczki i z powrotem. Mimo tak ewidentnej przewagi Burkę nie chciał jeszcze zdejmować buta z jej gardła. Wyciągnął od niej potwierdzenie, iż z biegiem lat doszło do całkowitego rozpadu pożycia. I że czuła się uwięziona i nieszczęśliwa, będąc żoną człowieka, który na pierwszym miejscu stawiał interesy. Mąż odwzajemniał jej niechęć, gdyż nie mógł znieść, że ciągle kompromituje go i poniża. PROKURATOR BURKĘ: Na krótko przed tym, jak mąż został zamordowany, zdawała sobie pani sprawę, że nie cieszył się dobrym zdrowiem? PANI TANNENBAUM: Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, mówił, że jest przeziębiony czy że ma grypę. Coś w tym rodzaju. PROKURATOR BURKĘ: Coś w tym rodzaju. A poza tym?
PANI TANNENBAUM: Jak już mówiłam, zawsze na coś narzekał, martwił się, że jest chory i umierający. PROKURATOR BURKĘ: A jeśli chodzi o chorobę wieńcową? I w ogóle choroby serca? PANI TANNENBAUM: Wiedziałam, że zanim się poznaliśmy, przeszedł atak serca. PROKURATOR BURKĘ: A nowotwór? Wiedziała pani, że mąż choruje na raka? PANI TANNENBAUM: Nie. PROKURATOR BURKĘ: Nie wiedziała pani o tym? PANI TANNENBAUM: Nie. Dowiedziałam się dopiero po jego śmierci. PROKURATOR BURKĘ: Chce nam pani powiedzieć, że ten ekscentryczny hipochondryk, który bez przerwy skarżył się na jakieś dolegliwości i był pewny, że umiera, ani słowem nie wspomniał pani, że ma raka? Sprzeciw Jaywalkera i słabe „tak" Samary nie miały już większego sensu. Sugestia Burke'a była jasna: Samara kłamie. Nie tylko uważała, że nie odniesie żadnych korzyści majątkowych, tkwiąc w małżeństwie, które dawno stało się już fikcją, ale doskonale wiedziała, że nawet jeśli małżeństwo przetrwa, choćby tylko na papierze, dni jej męża są policzone. Desperacko szukając wyjścia z sytuacji, postanowiła zaryzykować i ubezpieczyć go na znaczną sumę. Od początku planowała, że zabije go przed upływem terminu ważności polisy. Tak w każdym razie miał to przedstawić prokurator Burkę w mowie końcowej. Doprawdy, trudno się oprzeć żelaznej logice jego wywodu. Ta zaś, zgodnie z przeczuciem Jaywalkera, kazała mu teraz sięgnąć po formularz ubezpieczenia. Wyjął go, przewrócił kartki, tak by ostatnia strona znalazła się na górze, i podał strażnikowi, który położył dokument przed Samarą. PROKURATOR BURKĘ: Proszę nam jeszcze raz powiedzieć, czyj to podpis. PANI TANNENBAUM: Mój. PROKURATOR BURKĘ: Rozpoznaje pani swój charakter pisma? PANI TANNENBAUM: Tak, to moje pismo.
PROKURATOR BURKĘ: O ile rozumiem, nikt nie przystawił pani lufy do skroni i nie kazał tego podpisywać? PANI TANNENBAUM: Nie. PROKURATOR BURKĘ: Nikt nie wprowadził pani w błąd ani nie zmusił podstępem do podpisania tego dokumentu? PANI TANNENBAUM: Tego nie wiem. Jak już mówiłam, nie przypominam sobie, żebym wypełniała i podpisywała ten wniosek. Więc niewiele mogę o nim powiedzieć. PROKURATOR BURKĘ: Ale nikt nie zawiązał pani oczu? PANI TANNENBAUM: Nie, nikt. Na pewno bym to zapamiętała. PROKURATOR BURKĘ: Czy może pani przewrócić kartki, tak by strona tytułowa znalazła się na górze? Już? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Czy widzi pani napis składający się z wielkich liter, wytłuszczony, umieszczony u góry tytułowej strony? PANI TANNENBAUM: Tak. PROKURATOR BURKĘ: Czy byłaby pani łaskawa przeczytać go przysięgłym? PANI TANNENBAUM: Głośno? PROKURATOR BURKĘ: Tak. Głośno. PANI TANNENBAUM (czyta): „Wniosek zawarcia terminowej umowy ubezpieczenia na życie". PROKURATOR BURKĘ: A teraz proszę spojrzeć na nagłówek „Wyciąg z polisy". Znajdzie go pani mniej więcej w połowie strony. Proszę przeczytać, co pod nim napisano. PANI TANNENBAUM (wskazując): Tutaj? PROKURATOR BURKĘ: Tak. PANI TANNENBAUM (czyta): Imię i nazwisko ubezpieczonego: Barrington Tannenbaum.
Wysokość polisy ubezpieczeniowej: dwadzieścia pięć milionów dolarów. Okres ważności polisy: sześć miesięcy. Imię i nazwisko beneficjenta: Samara M. Tannenbaum. PROKURATOR BURKĘ: Dziękuję pani. Burkę zabrał polisę, po czym sięgnął po przedmioty znalezione w domu Samary. Podobnie jak Jaywalker podczas przesłuchania bezpośredniego, poprosił, by potwierdziła, że rozpoznaje ręcznik, bluzkę i nóż jako własne lub identyczne z tymi, które posiada. Podobnie jak Jaywalker, dał jej okazję, by wytłumaczyła, kto poza nią mógł schować je w łazience. Nie potrafiła udzielić sensownej odpowiedzi. Od chwili powrotu od męża do wizyty policjantów była w domu sama. Czy jej zdaniem ktoś mógł się zakraść i niezauważony podrzuć te rzeczy? A może zrobił to po tym, jak policjanci skuli ją i wyprowadzili z domu? A może to oni sami podrzucili te rzeczy właśnie po to, by ją wrobić? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania. A może schowała je tam sama, tymczasowo, dopóki nie wpadnie na pomysł, jak się ich pozbyć? Ale nie zdążyła, bo policja zapukała do jej drzwi nadspodziewanie szybko? Nie, to na pewno nie ona schowała te rzeczy, ale niestety nie potrafi wskazać winowajcy. Naprawdę nie wie, kto i jak miałby to zrobić. Podczas każdego przesłuchania przez stronę przeciwną przychodzi moment, gdy przesłuchujący dochodzi do wniosku, iż przysięgli usłyszeli już dość. W ich oczach pojawia się wtedy błysk sceptycyzmu, zsuwają się niżej na krzesłach w geście, który oznacza, iż nie wierzą własnym uszom. Ten moment najczęściej przychodzi bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia. W hollywoodzkich produkcjach lub na ekranie telewizora zawsze towarzyszy mu dramatyczne „Mamy cię!", podkreślone pełną dramaturgii muzyką albo zniknięciem obrazu zapowiadającym przerwę na reklamę. W realnym życiu temu momentowi nie towarzyszy nic prócz smutku. Od tej chwili nikt już nie wierzy Samarze. A skoro nikt jej nie wierzy, proces można uznać za zakończony. Jaywalker miał co do tego równie głęboką pewność, jak co do własnego imienia i nazwiska.
Dochodziła piąta po południu. Burkę zapytał, czy może podejść do ławy sędziowskiej. Tam poprosił o zgodę na dokończenie przesłuchania następnego dnia rano. Sędzia zgodził się, a Jaywalker tak mocno przeżywał gorycz porażki, że nawet nie próbował zgłaszać sprzeciwu. Który zresztą i tak w niczym by mu nie pomógł. Procesy sądowe mają w sobie wiele ze sportowego widowiska. Tu też wykształca się pewien specyficzny rytm, który tworzą chwile podniosłe i chwile załamania, nagłe wzloty i równie gwałtowne upadki. Ów rytm można by z powodzeniem pokazać na wykresie. Jeszcze godzinę temu obrona utrzymywała się na fali wznoszącej. W początkowej fazie konfrontacji wojowniczość Samary zaskarbiła jej sympatię przysięgłych i pozwoliła zdobyć kilka cennych punktów. Burkę szybko jednak odrobił straty. I krok po kroku zdobywał przewagę, przedstawiając coraz to nowe, pogrążające Samarę dowody oraz fakty. Jaywalker przypomniał sobie, jak to kiedyś na korytarzu przypadkiem usłyszał radę, której doświadczony prawnik udzielał każdemu, kto tylko chciał słuchać. „Kiedy masz po swojej stronie fakty, wal faktami - mówił. - Kiedy masz za sobą paragrafy, wal paragrafami. A jeśli nie masz za sobą ani jednego, ani drugiego, możesz co najwyżej walnąć pięścią w stół". W tej konkretnej sprawie problem polegał na tym, że oskarżenie od samego początku miało za sobą fakty i paragrafy. W czasie jednego bądź dwóch lepszych momentów Jaywalker pozwolił sobie na wiarę, iż mimo tak znacznej dysproporcji sił znajdzie cudowny sposób, który pozwoli mu wyprowadzić Samarę na wolność. Teraz zaś w pełni dotarło do niego, że odtąd może już tylko walić pięścią w stół. Pewnie narobi przy tym hałasu, ale na tym koniec. Bo zwycięża ten, za kim stoją paragrafy i fakty. Tego wieczoru, wbrew własnym zasadom, nalał sobie porządną porcję kahlui. Potem postawił szklankę na szafce i sięgnął po stołek. Przez dobre dwadzieścia minut siedział naprzeciw niej w ciemnościach i nie robił nic, tylko gapił się na wypełniający ją ciemny płyn. Nawet nie musiał przysuwać do niej nosa, by wychwycić unoszący się nad nią gęsty aromat kawy i niemal fizycznie poczuć mdlącą słodycz, która w cudowny sposób łagodziła cierpką moc alkoholu. Dopiero gdy po
raz dwudziesty powtórzył w myślach, że nie wolno mu tego robić - przez wzgląd na siebie, zawód i przede wszystkim klientkę - odważył się unieść nieco pośladki i ostrożnie wyciągnąć spod nich zdrętwiałe dłonie. Wolno i ostrożnie wlał likier z powrotem do butelki. Starał się nie uronić ani kropli, w końcu werdykt zapadnie dopiero w przyszłym tygodniu. A wtedy likier będzie mu bardzo, ale to bardzo potrzebny. W dużych ilościach, więc każda kropla będzie na wagę złota. Opłukał szklankę, po czym otworzył zmywarkę, by ją do niej wstawić. Wtedy zauważył, że jest pełna naczyń. Tyle że nie brudnych, lecz zupełnie czystych; od tygodnia nie miał czasu ich wyjąć. Albo po prostu mu się nie chciało. Wstawił więc szklankę do zlewu. Naraz przyszło mu do głowy, że gdyby żona to zobaczyła, zbeształaby go za lenistwo. Ale nie żyje, a on mieszka sam. Nagłe z przerażeniem uświadomił sobie, jak bardzo czuje się samotny. Siła, z jaką spadło na niego to dojmujące odczucie, była tak wielka, że niemal ścięła go z nóg. Musiał chwycić się szafki, by nie upaść. Dzięki Bogu, że mnie zawiesili, powiedział sobie. Dzięki Bogu, że już nigdy więcej nie będę musiał tego robić. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY NA DNIE Jeśli Jaywalker uważał, że poprzedniego dnia on i Samara dosięgli dna, za chwilę miał się przekonać, że dno jest pojęciem wieloznacznym. Zanim w piątkowy poranek do sali rozpraw wprowadzono przysięgłych, Tom Burkę zasygnalizował, że chciałby najpierw odbyć naradę w szatni sędziów. Jaywalker poprosił więc Samarę, by się nie denerwowała i spokojnie czekała na jego powrót. W szatni Burkę zaczekał, aż protokólantka przygotuje się do pracy, po czym przeszedł do konkretów. - Obawiam się, że nie będziesz zachwycony tym, co za chwilę usłyszysz - powiedział Jaywalkerowi, gdy ten zapytał, co jest grane. - Dziś rano, a dokładnie niecałą godzinę temu, poznałem nowe ważne
fakty, które chcę podać do protokołu. Fakty te dotyczą podejrzanej. Konkretnie chodzi o zdarzenie, do którego doszło, kiedy miała czternaście lat i mieszkała w okręgu Vigo w Indianie pod nazwiskiem Samantha Musgrove. Nazwisko wydało się Jaywalkerowi dziwnie znajome, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo musiał błyskawicznie udać święte oburzenie z powodu rewelacji przyniesionych przez prokuratora. Zrobił więc marsową minę, dawno temu wyćwiczoną na potrzeby procesów, i dopilnował, by sędzia Sobel jej nie przeoczył. Pocieszał się przy tym, że Burkę musiał dogrzebać się do jakiejś starej sprawy, która i tak nie może już im zaszkodzić, bo z powodu przedawnienia nie zostanie włączona do materiału procesowego. Burkę wyraźnie mówił, że Samara miała wtedy czternaście lat, czyli była jeszcze dzieckiem. A że zmieniła imię i skróciła nazwisko? Wielkie rzeczy! Przecież Jaywalker zrobił to samo. Najważniejsze, że dziś Samara jest dwu-dziestoośmioletnią kobietą. I nie ma szans, by sędzia Sobel pozwolił Burke'owi wypytywać ją o coś, co przeskrobała jako nastolatka. - Wygląda na to, że wbrew zeznaniom oskarżonej, która powiedziała nam, że uciekła z domu, bo nic nie dostała na urodziny, sprawa miała się inaczej. Prawdziwym powodem ucieczki było to, że została seksualnie wykorzystana przez jednego z kochanków matki, niejakiego Rogera McBride'a. W akcie zemsty zaatakowała go, po czym natychmiast uciekła poza granice stanu. Z mojego atlasu wynika, że Prairie Creek leży w okręgu Vigo. - Nawet jeśli przyjmiemy, że to prawda, nie będzie panu łatwo przekonać mnie, że to zdarzenie podważa wiarygodność oskarżonej jako świadka - zauważył sędzia. - Po pierwsze, miała wtedy czternaście lat. Po drugie, wydarzyło się to dawno temu. Po trzecie, jej czyn mógł być w pełni uzasadniony przez okoliczności, w jakich się go dopuściła. Po trzecie, atak czy napaść nie są zaliczane do przestępstw, które wpływają na ocenę prawdomówności przestępcy. Co innego, gdyby chodziło o oszustwo lub krzywoprzysięstwo, no ale tego przecież nie muszę panu tłumaczyć. Jaywalker się uśmiechnął. Sam lepiej by tego nie ujął.
- Owszem - przyznał Burkę. - Dlatego oskarżenie wcale nie zamierza wykorzystywać tej sprawy w celu podważenia wiarygodności świadka. - Skoro tak, pod jaką kategorię zamierza pan to podciągnąć? - Pod kategorię wcześniejszego czynu o podobnym charakterze. Burkę nie zamierzał więc podważać prawdomówności Samary, chciał za to dowieść, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż popełniła zbrodnię, gdyż ma już na swoim koncie przestępstwo o podobnym charakterze. Weźmy na przykład rabusia oskarżonego o napad na bank, o którym wiadomo, że kiedyś już coś takiego zrobił, na dodatek wsławił się wtedy szczególnym modus operandi; wyobraźmy sobie, że list z żądaniem wydania pieniędzy napisał kolorowymi kredkami i ozdobił rysunkiem pięciu uśmiechniętych twarzy. Jeśli więc przy kolejnym napadzie pojawi się taki list, będzie potraktowany jako dowód bezpośrednio obciążający naszego rabusia. - Przekonał mnie pan, że można to podciągnąć pod wcześniejszy czyn o podobnym charakterze przyznał sędzia. - Ale o ile rozumiem, wtedy chodziło o napaść, a teraz sądzimy ją za napaść ze skutkiem śmiertelnym. Gdzie pan tu widzi podobieństwo? - Z całym szacunkiem, Wysoki Sądzie, jestem pewny, że zmieni pan zdanie, kiedy usłyszy pan, w jaki sposób oskarżona zaatakowała Rogera McBride'a. Otóż chwyciła za nóż i wbiła mu go w pierś aż po rękojeść. Ostrze przeszło tuż obok serca. Pewnie dlatego, że było za krótkie. Jaywalker poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Bezradnie patrzył, jak Burkę prezentuje czterostronicowy materiał, który przyszedł rano faksem. Były tam policyjne raporty, list gończy wydany za Samarą i jej zdjęcie. Choć było czarno-białe i marnej jakości, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to ona. Nie sposób nie rozpoznać tych czarnych oczu i wydętych warg. Burkę wiedział, co mówi, gdy przewidywał, że sędzia Sobel zmieni zdanie. Jaywalker walczył jak lew, by do tego nie dopuścić. Niestety, poległ, choć przytoczył wszelkie możliwe argumenty, z wyjątkiem tego, że Burkę zastawił na niego pułapkę. Może gdyby chodziło o innego prokuratora,
upierałby się, że ten od dawna wiedział o sprawie i w akcie złej woli czekał z jej ujawnieniem do ostatniej chwili. Znał jednak Burkę'a na tyle dobrze, iż nawet nie próbował czegoś podobnego insynuować. Zresztą dobrze wiedział, że stąpa po wyjątkowo cienkim lodzie. Jak mógłby oskarżać prokuratora o celowe zatajenie materiału dowodowego, skoro o zdarzeniu sprzed lat powinien był dowiedzieć się od swojej klientki? Ale się nie dowiedział, gdyż ta uznała, że nie warto o tym mówić. Widocznie wolała zaczekać, aż prokurator sam odkryje i wyciągnie na światło dzienne jej stare grzeszki. Jeśli więc ktoś w ogóle zastawił na Jaywalkera pułapkę i zaatakował z ukrycia, to wcale nie Tom Burkę, tylko Samara. - Panie mecenasie - zwrócił się do niego sędzia -zamierzam wydać prokuratorowi zgodę na przesłuchanie oskarżonej pod kątem tamtych zdarzeń. Może ją zapytać o sam incydent, o ucieczkę i zmianę nazwiska. W odpowiednim czasie poinstruuję przysięgłych, którą część materiału dowodowego powinni wziąć pod uwagę, a którą pominąć. Teraz zaś sugeruję, żeby porozmawiał pan ze swoją klientką i przekonał ją, iż dla własnego dobra powinna niezwłocznie przyznać się do winy. Ogłaszam przerwę do dziesiątej piętnaście. Wczoraj rzeczywiście dosięgli dna, by dziś spaść jeszcze niżej. Zaprowadził Samarę na jedną z klatek schodowych, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać. - Zaraz mnie poprosisz, żebym ci zrobiła laskę? -zażartowała. - Chciałabyś - burknął, po czym spojrzał jej twardo w oczy. - Mówi ci coś nazwisko Samantha Musgrove? Był niemal pewny, iż Samara zacznie się wypierać, by miała cokolwiek wspólnego z wymienioną osobą. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Burkę natrafił na ten ślad, nie sądził, by wpadł nań przy okazji sprawdzania odcisków palców w policyjnym archiwum. Samara - czy Samantha - miała wtedy czternaście lat. To płus fakt, że nigdy nie została zatrzymana w związku z tamtą sprawą, pozwalało sądzić, że nigdy nie pobrano od niej odcisków palców. W przeciwnym razie sprawa wypłynęłaby o
wiele wcześniej. Fakt, imię i nazwisko były podejrzanie podobne, zgadzała się też nazwa okręgu. A na fotografii z pewnością uwieczniono Samarę, tyle że czternaście lat młodszą. Ale gdyby zaczęła się wypierać, że to ona? Co mógłby zrobić Burkę? Ciągle powtarzać te same pytania, by nieodmiennie słyszeć jej zaprzeczenia? - Ja się nazywam Samantha Musgrove - odparła spokojnie. - W każdym razie tak się nazywałam przed ucieczką z domu. Tyle jeśli chodzi o wypieranie się. Jaywalker powtórzył jej wszystko, co usłyszał w szatni. Łącznie z sugestią sędziego, by wreszcie namówił ją do przyznania się do winy. Pokazał jej nawet kopie dokumentów, które przedstawił Burkę. - Tak, to prawda. Dźgnęłam nożem tego McGui-re'a, czy jak mu tam było - przyznała. - Jeśli dziś czegoś żałuję, to tylko że nie zabiłam tego skurwysyna. Chcesz wiedzieć, co mi zrobił? Jaywalker skinął głową. - Zaszedł mnie od tyłu, przystawił mi nóż do gardła, ściągnął mi dżinsy i mnie zgwałcił. Bardzo brutalnie. I to wcale nie w to miejsce, o którym myślisz. Jeśli wiesz, o czym mówię. Znów skinął głową na znak, że ją rozumie. - Był tak schlany, że zaraz potem padł na podłogę i zasnął. I zaczął chrapać. Wtedy przewróciłam go na plecy, wyjęłam mu nóż z ręki i próbowałam go zabić. Dzisiaj zrobiłabym tak samo. A Barry? Jego nawet nie tknęłam. Przysięgam na moje życie. Więc powiedz mi, mam się przyznać do czegoś, czego nie zrobiłam, bo jako czternastolatka zrobiłam coś podobnego? - Czemu nie. Jeśli dzięki temu oszczędzisz dziesięć lat życia, chyba warto. - Wiesz co? Pierdolę taki interes. Nie przyznam się. Mogą mi wlepić i sto lat. W dupie to mam. Głęboko. Ostrym słowom i hardej postawie towarzyszyły niespodziewane łzy. Mimo wagi obciążających ją dowodów, mimo faktów przemawiających przeciwko niej, mimo starej sprawy, która stawiała ją w
jeszcze gorszym świetle, Samara nie ustępowała. A Jaywalker nie potrafił powiedzieć jej, że kłamie. Może dlatego, że jakaś malutka cząstka jego duszy dawała wiarę jej słowom, gdy zarzekała się, że nie zamordowała Barry'ego. Mimo iż dosłownie wszystko wskazywało na nią jako winną zbrodni, Jaywalker nadal w głębi duszy szukał odpowiedzi na pytanie, czy historia powtórzyła się, czy nie. - Okej - mruknął, kiedy uspokoiła się na tyle, by znów go słuchać. - Chcę cię prosić o przysługę. - Jaką? - Możesz się przyznać, że ugodziłaś nożem McBri-de'a, możesz zaprzeczać, że zrobiłaś to samo Bar-ry'emu. Twoja sprawa. Postaraj się jednak kontrolować, jakiego języka używasz. Mnie osobiście to nie przeszkadza, ale większość przysięgłych przez całe życie nie słyszała tyle razy słowa „pierdolić", ile ty potrafisz wcisnąć w jedno zdanie. Możesz przynajmniej tyle dla mnie zrobić? - Spróbuję - obiecała, wykrzywiając usta w grymasie przypominającym uśmiech. - I jeśli można, wyjaśnij mi jedno. - Co? - Dlaczego nic mi o tym nie mówiłaś? Niedbale wzruszyła ramionami. - Znamy się nie od wczoraj, a ty nadal uważasz, że nie możesz mi zaufać? - naciskał. - Nie o to chodzi. - A o co? - Niewiele brakowało, żebym ci powiedziała... Wtedy, kiedy znalazłam w szafce seconal. Nie pamiętasz? Doskonale pamiętał tamtą noc. Skinął więc głową, choć nie bardzo rozumiał sens jej słów. - Nie powiedziałam ci, bo bałam się, że jak się dowiesz, że już raz pchnęłam kogoś nożem, nie będziesz chciał uwierzyć, że jestem niewinna. Musiał przyznać, że jest w tym rozumowaniu jakaś logika. - A jak nie będziesz wierzył w moją niewinność, nie będzie ci się chciało o mnie walczyć - wyznała.
Tym razem ubodła go do żywego. Jednym zdaniem sprowadziła go do poziomu przeciętnego prawnika, czyli takiego, jakim za nic nie chciał być. Czy może mieć do niej o to pretensje? Właściwie powinien się zastanowić, dlaczego ją zawiódł. Tak bardzo przejął się faktem, że przegra ostatni proces w swej karierze, że zapomniał jej wyjaśnić, iż nie jest taki jak inni adwokaci, którzy rzadko chcą nadstawiać karku za klientów. Skąd Samara miałaby wiedzieć, że informacja, która zniechęciłaby każdego innego obrońcę, na nim nie zrobiłaby większego wrażenia? I że gdy on szedł na wojnę, tak samo zaciekle walczył o niewinnie posądzonych, jak i o tych, którzy niejedno mieli na sumieniu? Dawno temu słyszał, jak ktoś cytował Abrahama Lincolna, który ponoć miał oświadczyć, iż nie mógłby bronić przed sądem przestępcy. Lincoln bez wątpienia był człowiekiem wielkim, jednak ta wypowiedzieć, o ile została właściwie zacytowana, w oczach Jaywalkera całkowicie przekreślała go jako ewentualnego obrońcę w sprawach karnych. Kim bowiem Lincoln był, by decydować, iż prawo do obrony przysługuje jedynie prawym i sprawiedliwym? Jaywalkerowi takie myślenie kojarzyło się z pomysłem, by ulgi podatkowe przysługiwały jedynie najbogatszym. Na szczęście Lincoln nie został adwokatem i znalazł sobie inne zajęcie -jako, co znaczące, republikanin. Matthew Sobel, uważany przez Jaywalkera za jednego z najbardziej sprawiedliwych i powściągliwych sędziów w całym systemie sądowniczym, nie potrafił ukryć rozczarowania na wieść, że przyznanie się do winy jednak nie wchodzi w grę. Gdy Jaywalker przekazał mu decyzję Samary, pokiwał tylko głową z niedowierzaniem, robiąc przy tym grobową minę. Jaywalker doskonale rozumiał, że sędzia wcale nie ma ochoty skazać Samary na dożywocie. Jednak jeśli werdykt przysięgłych będzie brzmiał „winna", sędziemu nie pozostanie nic innego, jak zgodnie z prawem zasądzić właśnie taki wyrok. Samarze należało zapisać na plus, że podczas przesłuchania przez Burkę'a robiła, co mogła, by wypaść jak najlepiej. Mężnie patrzyła mu prosto w oczy i odpowiadała na każde pytanie. Od razu przyznała
się do przestępstwa, które popełniła jako czternastolatka, potwierdzając, że ugodziła napastnika nożem, gdy ten spał i nie stanowił już dla niej zagrożenia. Nawet nie zadrżał jej głos, gdy mówiła, że uderzyła po to, by zabić i nawet była pewna, że jej się udało. Dwa tygodnie później, w Reno, przypadkiem wpadła jej w ręce gazeta, w której zamieszczono zdjęcie Rogera McBride'a oraz krótką wzmiankę, iż jest on „przypadkową ofiarą niepoczytalnej nastolatki". Dalej napisano, że cudem uniknął śmierci, a teraz właśnie opuszcza szpital w towarzystwie żony i dwóch córek. Natomiast za nastolatką rozesłano list gończy. Samara, która nie miała żadnych oporów, by szczegółowo opowiedzieć o tamtej sprawie, twardo wypierała się jakiegokolwiek związku z zabiciem Barry'ego. Burkę również nie dawał za wygraną, usiłując wykazać, że między tymi dwoma sprawami istnieje ścisły związek. W przypadku obu zbrodni wspólnym mianownikiem miała być furia Samary. Aż pięć kolejnych pytań Burkę zaczynał od słów: „Czy przyznaje się pani, że...", i starał sięjązmusić, by przyznała, że zaatakowała nożem obu mężczyzn. Ona zaś cierpliwie wysłuchiwała pytania do końca, po czym spokojnie odpowiadała: „Nie, nic takiego nigdy nie miało miejsca". I tak pięć razy. Rzecz jasna, pytania wcale nie były skierowane do niej. Burkę był zbyt inteligentny na to, by się łudzić, iż oskarżona okaże nagle skruchę i czując, że gra dobiega końca, posłusznie przyzna się do winy. Najprawdopodobniej nie liczył nawet na żaden freudowski lapsus, przez który sama niechcący by się wydała. Nie, jego pytania przeznaczone były dla przysięgłych; korzystał z okazji, by zaprezentować im zwiastun swojej mowy końcowej, tyle że w formie pytań. Grobowe miny ławników, jak wcześniej mina sędziego, powiedziały Jay-walkerowi wszystko, co chciał wiedzieć. Dno? Dno dna? Obawiał się, że on i jego klientka spadli jeszcze niżej. Znajdowali się setki mil pod dnem oceanu, blisko płynnego jądra ziemi. Tam, gdzie nie utrzyma się żadna ze znanych form życia. Nawet jeśli Burkę przygotował sobie więcej pytań, nie zdecydował się ich zadać. Jaywalker jakimś cudem zebrał w sobie dość siły, by odpytywać Samarę przez piętnaście minut.
Zdawał sobie sprawę, że niewiele może już zrobić; rehabilitacja Samary na tym etapie była już po prostu niemożliwa. Nie mógł jednak dopuścić, by ostatnie słowo należało do Burkę'a. Wybrał więc ze swych notatek kilka pytań i starał się zadawać je w taki sposób, jakby wierzył, że może jeszcze cokolwiek zmienić. Zapytał Samarę, kiedy dowiedziała się, że mąż choruje na raka. Odparła, że dopiero gdy Jaywalker przeczytał jej raport z sekcji zwłok. Czy rozumie, co znaczy sformułowanie: „prawo współmałżonka do dziedziczenia wbrew woli". Nie, nigdy dotąd tego nie słyszała i nie wie, co to znaczy. I jeszcze parę innych tego typu bzdur. Gdy Burkę zrezygnował z dobicia Samary i nie zgłosił chęci kontynuowania przesłuchania, Jaywalker wstał i oznajmił, że obrona kończy czynności procesowe. Starał się, by zabrzmiało to pewnie i zdecydowanie, ale zdawał sobie sprawę, że nikogo nie oszuka. Ani przysięgłych, ani publiczności, ani swojej klientki, ani sędziego. - Oskarżenie kończy czynności procesowe - zawtórował mu Burkę. Sędzia Sobel pouczył przysięgłych, iż mają stawić się w sądzie w poniedziałek, by wysłuchać mów końcowych, potem oficjalnego przedstawienia zarzutów i wreszcie udać się na naradę, po której zostanie ogłoszony werdykt. Uprzedził, że strażnicy sądowi poinstruują przysięgłych, by zabrali ze sobą podręczne przybory toaletowe oraz ubrania na zmianę na wypadek, gdyby obrady przeciągnęły się do następnego dnia. Jaywalker zwrócił uwagę, że sędzia unika terminu „sekwestracja", jak niegdysiejsi lekarze słowa „rak". Tu jednak sprawa dotyczy morderstwa, a to oznacza, że przysięgli, gdy już zaczną obradować nad werdyktem, nie będą mogli wrócić do domu, dopóki nie uzgodnią werdyktu lub nie znajdą się w całkowitym impasie. Jaywalker, gdyby chciał, mógłby odstąpić od sek-westracji przysięgłych. Nie zamierzał tego robić, bo podobał mu się pomysł zamknięcia ławników, bodaj tylko na jedną noc, w jakimś motelu sąsiadującym z lotniskiem LaGuardia. Niech poczują, jak to jest, gdy
trzeba spać w obcym łóżku, na dodatek w przymusowym towarzystwie współlokatora, na wybór którego nie ma się żadnego wpływu. Gdy nie można oglądać i czytać, czego się chce, a jedynie programy telewizyjne i gazety zaaprobowane przez sąd. Może po takim doświadczeniu zastanowią się dwa razy, zanim poślą kogoś do więzienia, w którym przecież obowiązują o wiele surowsze restrykcje. Gdy przysięgli zostali wyprowadzeni z sali, sędzia przez czterdzieści pięć minut opowiadał o tym, co zamierza poruszyć w swoim wystąpieniu. Jaywalker wyraził przy tej okazji kilka sprzeciwów i wniósł parę próśb, lecz właściwie mowę sędziego można było uznać za standardową. Jedynym punktem spornym pozostało, czy przysięgli mają brać pod uwagę sprawę pchnięcia nożem Rogera McBride'a, czyli wcześniejszy czyn przestępczy o podobnym charakterze. Następnie, około pierwszej po południu, Tom Burkę niespodziewanie zgłosił pewien wniosek. Jaywalker przeczuwał, że tak się stanie, wręcz się tego lękał. Momentami pozwalał sobie mieć nadzieję, że Burkę o tym zapomni albo świadomie z tego zrezygnuje. Szybko okazało się, że nic z tych rzeczy. - Biorąc pod uwagę nowe okoliczności, o których dowiedzieliśmy się dziś rano - zaczął Burkę głosem bez bodaj cienia teatralnego tonu - z których jasno wynika, że oskarżona dopuściła się w przeszłości czynu polegającego na pchnięciu nożem innej ofiary, po czym zbiegła i zmieniła nazwisko, oskarżenie wnioskuje o zniesienie zwolnienia za kaucją i zastosowanie wobec oskarżonej aresztu. Jaywalker poderwał się z miejsca, udając szok i zaskoczenie. - Moja klientka stawiała się na każde wezwanie sądu - zauważył. - Poza tym nosi elektroniczną bransoletę wyposażoną w GPS, dzięki czemu wydział penitencjarny oraz prokurator okręgowy wiedzą, gdzie w danym momencie się znajduje. Gdyby próbowała ją zdjąć, urządzenie natychmiast wyemituje sygnał, który pozwoli namierzyć ją i schwytać. W tej sytuacji... Sędzia Sobel wyciągnął rękę.
- Uważam, że warunki zwolnienia za kaucją są dostateczną gwarancją, iż oskarżona pojawi się w sądzie - stwierdził. - Gdyby zaś okazała się na tyle nierozsądna, by udowodnić, że się mylę, prawo daje mi szeroki wachlarz możliwości co do wyboru kary. Czy wyrażam się jasno, pani Tannenbaum? - Tak, Wysoki Sądzie. - Życzę więc wszystkim miłego weekendu. Jaywalker stał jak idiota, czując, że po raz pierwszy w swym zawodowym życiu jest bliski łez. Był tak rozstrojony, że zdołał jedynie skinąć w stronę sędziego i wypowiedzieć bezgłośne: „Dziękuję". Nie odważył się powiedzieć tego na głos. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ZWŁOKA I PANIKA Jaywalker lubił odkładać wszystko na ostatnią chwilę. Przekonał się o tym już w szkole, gdy sam zwrócił uwagę, że żadnej pracy domowej, nawet najkrótszej i najprostszej, nie jest w stanie zrobić od razu, tylko musi zwlekać z tym dosłownie do ostatniego momentu. - Nie martw się, odrobię lekcje - uspokajał ojca, który dla odmiany lubił mieć wszystko gotowe zawczasu. - O wiele lepiej pracuję pod presją. Miał wtedy pięć lat. Tymczasem nad mową końcową w sprawie Samary pracował już od półtora roku. Nawet jeśli brzmi to jak gruba przesada, wcale nią nie jest. Od chwili, gdy podjął się prowadzenia sprawy, analizował wszystko pod kątem końcowego wystąpienia. Które dowody przeciwko jego klientce są niezbite? Które nieco słabsze, lecz mimo wszystko nie warto ich podważać za cenę utraty wiarygodności u przysięgłych? O które wreszcie warto bić się do upadłego? Następnie zatytułował dokument: MOWA KOŃCOWA, a poniżej umieścił wstępne przemyślenia, po czym zachowywał go w folderze o tym samym tytule. Zawartość folderu nieustannie rosła. Pojawiały się nowe słowa, nowe pomysły, powoli krystalizował się język, który według Jaywalkera najlepiej trafi do przysięgłych. Wraz z upływem miesięcy folder
pęczniał od uzupełnień, poprawek, zmian, by pod koniec procesu stać się szczegółowym zarysem mowy końcowej. Czasem w świetle nowych, zaskakujących dowodów procesowych konieczne były drobne poprawki, lecz działo się to sporadycznie. Jeśli w ramach czynności przedprocesowych wykona się kawał porządnej roboty, nie tylko jest się przygotowanym na wszystko, co dzieje się w czasie rozpraw, lecz wręcz ma się bezpośredni wpływ na to, by działo się dokładnie według wybranego scenariusza. Sprawa Samary była pod tym względem wyjątkowa. Już od samego początku wymykała się wszelkim regułom. Z jednej strony fakty były bezsporne. Ten, kto był w apartamencie Barry'ego Tannenbauma, chwycił nóż i wbił mu go w serce aż po rękojeść. Samara była tam w czasie zbrodni. Ona i Barry głośno się kłócili, po czym ona zostawiła go i wyszła. Zapytana następnego dnia przez policjantów, czy była u męża, najpierw wyparła się samej wizyty, a potem utrzymywała, że nie doszło między nimi do żadnej awantury. Podczas przeszukania w jej domu znaleziono nóż, który według wszelkiego prawdopodobieństwa został użyty jako narzędzie zbrodni, a oprócz niego bluzkę i ręcznik należące do Samary. Wyniki badań kryminalistycznych wykazały, że na przedmiotach jest krew Tannenbauma. Od tego momentu sytuacja Samary sukcesywnie się pogarszała, aż stała się kompletnie beznadziejna. Podczas przesłuchania prokurator wydobył z niej zeznanie, iż świadomie podpisała niekorzystną dla siebie intercyzę. Gdyby rozwiodła się z Barrym, nie mogłaby wysuwać wobec niego żadnych finansowych roszczeń. Poza tym była przekonana, że w przypadku jego śmierci również nie odziedziczy ani grosza. Wiedziała też, że mąż nie ma żadnego ubezpieczenia na życie. Tymczasem Barry miał poważne problemy ze zdrowiem. Chorował na raka i na serce. Wprawdzie Samara utrzymywała, że nie miała pojęcia o chorobie nowotworowej, ale zeznała, że jej mąż miał obsesję na punkcie zdrowia i bezustannie bał się, że umiera. Na miesiąc przed jego śmiercią Samara złożyła swój podpis na wniosku zawarcia umowy ubezpieczeniowej na jego życie. Polisa, którą wykupiła, była
warta dwadzieścia pięć milionów dolarów. Suma ta miała zostać wypłacona, o ile zostaną spełnione dwa warunki: Barry umrze w ciągu sześciu miesięcy, a przyczyną zgonu nie będzie ani rak, ani żadna z chorób serca. Wszystko wskazywało na to, że Samara była jedyną osobą, która odwiedziła Barry'ego mniej więcej o tej porze, o której został zamordowany. Ponadto tylko ona przebywała w domu, gdzie znaleziono nóż, bluzkę i ręcznik. Jakby tego wszystkiego było mało, niemal w ostatniej chwili wyszło na jaw, że Samara ma na koncie prawie identyczną zbrodnię. Raz już chwyciła nóż i ugodziła nim mężczyznę. Jedyna różnica polegała na tym, że wtedy jej ofiara miała więcej szczęścia, choć przeżyła cudem. Problem ze sprawą Samary sprowadzał się do tego, że żadnego dowodu oskarżenia nie dało się podważyć. Właściwie obrona mogła postawić tylko jedno jedyne pytanie: czy to rzeczywiście Samara, czy ktoś inny dokonał zbrodni na Barrym Tannenbaumie. Jaywalker nawet wytypował czterech ewentualnych podejrzanych. Jednak podczas składania zeznań jeden po drugim oczyszczali się z podejrzeń. Zresztą nawet gdyby udało się dowieść, że któryś z nich zabił Barry'ego, pozostawało pytanie: jak morderca podrzucił nóż, bluzkę i ręcznik do domu Samary? Jeśli żadna z osób podejrzewanych przez Jaywal-kera nie podrzuciła tych rzeczy, to kto? Policjanci? Owszem, mieli fizyczną możliwość, by to zrobić. Tylko po co? Cóż, zawsze można by to wytłumaczyć tak: zostaje zamordowany bajecznie bogaty starszy mężczyzna. Kogo w takiej sytuacji podejrzewa policja w pierwszej kolejności? Zonę albo dziewczynę zamordowanego. Dlaczego? Cóż, gdyby zapytać samych zainteresowanych, czyli policjantów, pewnie odparliby, że na ich decyzję mają wpływ statystyki, z których niezbicie wynika, iż takie zbrodnie z reguły popełniają osoby z najbliższego otoczenia ofiary. Detektywi zapominają jednak dodać, że statystyki, którymi się podpierają, są od samego początku naginane do pewnej tezy. Bowiem smutna prawda jest taka, że gdy organa ścigania wytypują podejrzanego, automatycznie
otwiera się pole dla różnych przekłamań i nadużyć. A to pozostali podejrzani w sprawie przepadają bez wieści albo w dziwny sposób umykają uwadze śledczych, którzy raptem przypominają sobie o nich po dziesięciu, piętnastu latach, gdy dzięki nowym badaniom DNA niewinnie oskarżony człowiek zostaje wypuszczony z więzienia i śledztwo zaczyna się od początku. Jednak we wstępnej fazie dochodzenia cała uwaga zawsze skupia się na bliskich zamordowanego, a ci nierzadko sami kopią pod sobą dół. Bo albo rzucą jakąś nieprzemyślaną uwagę, albo przyznają się do jakichś drobnych grzechów, albo nie mają alibi. To wystarczy, by początkowe podejrzenia policji zmieniły się w pewność. Dalej mamy już do czynienia z efektem śnieżnej kuli. Podejrzany przyznaje się do winy. Nieważne, czy to przyznanie się jest częściowe czy pełne, poparte niezbitymi dowodami czy jedynie poszlakami, mające potwierdzenie w faktach czy będące w jaskrawej z nimi sprzeczności, zgodne z prawdą czy fałszywe. Następnie dochodzi do zatrzymania, o którym natychmiast zostaje powiadomiony zaprzyjaźniony dziennikarz, tak by kamery mogły utrwalić moment aresztowania. Jeszcze tego samego dnia po południu komisarz policji triumfalnie zwołuje konferencję prasową, która rzecz jasna odbywa się na tyle wcześnie, by reporterzy zdążyli zmontować materiał do głównego wieczornego wydania wiadomości. Media natychmiast łykają newsa, wałkują go i przeżuwają w nieskończoność. Przerażeni zbrodnią obywatele dostają jasny komunikat, że oto znów mogą spać spokojnie. Morderstwo, jak to zwykle bywa, było nieszczęśliwym skutkiem domowej sprzeczki, która wymknęła się spod kontroli. Nie jest więc dziełem żadnego obłąkanego mordercy, który mógłby stanowić zagrożenie dla nich samych oraz tych, których kochają. Dlaczego policja w pierwszej kolejności kieruje podejrzenia na współmałżonka, kochanka lub przyjaciela ofiary? Bo tak jest najłatwiej. Śledczy od samego początku wiedzą, kogo i gdzie szukać. Zagadka zbrodni zostaje szybko wyjaśniona, zabójca schwytany, śledztwo zamknięte, koniec i kropka.
Oddzielną kwestią pozostaje, czy Jaywalker mógłby stanąć przed przysięgłymi i oznajmić im, że to policjanci ukryli trzy przedmioty w domu Samary, gdyż żywili głębokie, aczkolwiek błędne przekonanie, że to właśnie ona jest winna? Nawet gdyby faktycznie to zrobili, nadal brakuje odpowiedzi na pytanie, kto zabił Barry'ego Tannenbauma. W piątek późnym wieczorem tak to wyglądało. W sobotę rano Jaywalker uznał, że najlepszą linią obrony będzie całkowita szczerość. Postanowił stanąć przed przysięgłymi i otwarcie przyznać, że nie ma pojęcia, kto zabił Barry'ego Tannenbauma, lecz z całą pewnością nie była to Samara. To powiedziawszy, zamierzał dodać, że geniusz amerykańskiego systemu sądowego polega na tym, iż tak naprawdę ani on, ani oni nie muszą wiedzieć, kto jest mordercą. Pamiętajcie, miał im powiedzieć, że ciężar dowiedzenia winy nie spoczywa na obronie. To nie do niej należy wskazanie zabójcy. Rolą oskarżenia jest przekonać ławników, że zbrodnię popełniła Samara. I to przekonać ich ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Jednym słowem sędziowie przysięgli nie powinni pozwolić, by Tom Burkę wykpił się pytaniem: „Jeżeli nie Samara, to kto?". Gdyż samo postawienie pytania nie wystarczy. A gdyby się zdarzyło, że podczas obrad któryś z przysięgłych wysunie ten argument, pozostali powinni go natychmiast odrzucić. A oto co im jeszcze powie: - Zanim udacie się na obrady, dostaniecie specjalny formularz, na którym, po ich zakończeniu, wpiszecie werdykt. Będzie na nim wypisany zarzut, który ciąży na oskarżonej: morderstwo. Poniżej znajdziecie dwa pola: „Winna" lub „Niewinna". Będziecie musieli zaznaczyć jedno z nich. Pamiętajcie, że po „niewinna" nie będzie żadnego PS: „Aha, skoro „niewinna", to proszę wyjaśnić, kto popełnił zbrodnię". Jednym słowem, nikt nie oczekuje, że wejdziecie w rolę detektywów i rozwiążecie zagadkę. Uwierzcie mi, że mamy wystarczająco dużo policjantów, którzy robią to za nasze, podatników, pieniądze. Również nikt od was nie oczekuje, że wcielicie się w rolę Pana Boga i cofniecie w czasie o półtora roku, by sprawdzić, co się wydarzyło pewnego sierpniowego wieczoru. Jesteście sędziami
przysięgłymi. Wasze zadanie, choć niewątpliwie ważne i trudne, jest w istocie cudownie proste. Wykreślił słowo „cudownie" i zastąpił je przysłówkiem „genialnie", po czym ciągnął: - Waszym zadaniem jest wydanie werdyktu na podstawie materiału dowodowego, który wam przedstawiono w sali sądowej. Czy owe dowody przekonały was, że to Samara Tannenbaum zabiła męża? A jeśli tak, czy jesteście o tym przekonani ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość? Waszą odpowiedzią powinno być zdecydowane: Nie! Czy „gromkie" brzmi lepiej niż „zdecydowane"? A może użyć obu? Okej, gromkie i zdecydowane: Nie! Nieźle. W sobotę wieczorem cała podłoga w kuchni była zasłana strzępami kartek, na których Jaywalker zapisywał argumenty. Te zaś, choć początkowo wydawały się trafne i obiecujące, po dwudziestu minutach porażały go jako kompletnie bezwartościowe. Może dobrym tropem będzie skupienie się na jednym podejrzanym. Wrócił więc do swojej „Listy czterech". Anthony Mazzini, administrator budynku, odpadał w przedbiegach. Pomijając wszystko, przysięgli nie uwierzą, że ma dość sprytu, by uknuć i wykonać tak skomplikowany zbrodniczy plan. Z kolei Kenneth Redding nie miał wystarczającego powodu, by posunąć się do zabójstwa. William Smythe, księgowy Tannenbauma, raczej nie byłby zdolny do popełnienia zbrodni, nie mówiąc już o zabiciu pracodawcy, którego lubił i szanował. Zostaje więc Alan Manheim, prawnik, którego Tannenbaum oskarżył o malwersacje i pozbawił intratnej posady. Podczas bezpośredniego przesłuchania sam przyznał, że rozstał się z byłym szefem w nieprzyjemnej atmosferze. Jednak gdy Burkę zapytał go wprost, czy z zemsty zabił Tannenbauma, odparł zarzut, twierdząc, że zemścił się, znajdując sobie lepiej płatną pracę. Jaywalker wydobył z niego stwierdzenie, że Tannenbaum za mało mu płacił, mimo iż razem z premiami zarabiał ponad cztery miliony dolarów rocznie. A jeśli chodzi o wysokość domniemanych malwersacji? Jaywalker zamierzał przypomnieć tę astronomiczną sumę przysięgłym.
Manheim sam przyznał, że chodzi o dwieście dwadzieścia siedem milionów dolarów. Jaywalker zamierzał powtórzyć tę kwotę co najmniej kilka razy, ze zdumieniem i niedowierzaniem. Wśród przysięgłych są przecież osoby, które cieszą się, że mogą zarobić dwieście dwadzieścia siedem dolarów tygodniowo, i to pracując po godzinach. Są wśród nich i tacy, którzy nawet nie potrafią policzyć do dwustu dwudziestu siedmiu milionów, a co dopiero wyobrazić sobie tak olbrzymie bogactwo. Manheim ma wiele to stracenia. Pieniądze, reputację, nową pracę, prawo do wykonywania zawodu. Nie mówiąc już o wolności. Barry Tannenbaum oskarżył go o zagarnięcie ogromnych sum, powie Jaywalker przysięgłym. Trudno wyobrazić sobie większą kradzież. Czy byl to jednak wystarczający powód, by pozbyć się Tannenbauma? Oto jakimi słowami Jaywalker zamierza przekonać przysięgłych, że tak: Alan Manheim, domniemany złodziej i malwersant, miał niejeden powód, żeby zabić. Miał dwieście dwadzieścia siedem milionów powodów. Manheim kiepsko wypadł jako świadek. Nie rzuciło się to w oczy wyłącznie dlatego, że został powołany przez oskarżyciela. Były prawnik Tannenbauma był podejrzanym typem, w dodatku próżnym i egocentrycznym. Jaywalker wiedział, że jeśli zdecyduje się zwrócić uwagę przysięgłych na jednego z listy podejrzanych, z całą pewnością wybierze Manheima. Zgasił światło. Było dobrze po drugiej w nocy. Czuł, że jego mózg nie pracuje już pełną mocą. Poza tym zdawał sobie sprawę, że gdyby przeczytał drugi raz to, co przed chwilą napisał o Manheimie, kartka wylądowałaby w strzępach pośród innych. Powiedział więc sobie, że jest już zbyt zmęczony, by logicznie myśleć. A potem powiedział sobie coś jeszcze. Święte credo tych, którzy lubią odkładać wszystko na później. Przecież jest jeszcze jutro. Choć odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę początkowo sprawia wrażenie szczególnie uwodzicielskiej kochanki, w ostatecznym rozrachunku okazuje się wyjątkowo okrutną panią. Ten, kto
pozwala, by otuliła go swymi serdecznymi ramionami, tak naprawdę nie znajduje w nich wytchnienia. Ciepło i spokój, które mu obiecuje, są pozorne. Nie są bowiem niczym więcej jak projekcją pobożnych życzeń. Odkładanie na ostatnią chwilę kończy się bolesną agonią, wycieńczeniem, brakiem spokoju. Upłynęły godziny, zanim Jaywalker zdołał zasnąć. Nie był to jednak błogosławiony odprężający sen, lecz męczące rwane wizje, które nie chciały się ułożyć w sensowną całość. W jednej z nich pojawił się Alan Manheim, który siedząc na miejscu dla świadka, wyśmiewał się z Jaywalkera i wywracał oczami, w których zamiast źrenic miał S z dwoma pionowymi kreskami, czyli graficzny symbol dolara. „Jak niby dostałem się do jej domu, żeby tam schować nóż?", pytał drwiąco. W kolejnym śnie pojawiła się żona Jaywalkera i zaczęła robić mu wymówki, że nie powyjmował naczyń ze zmywarki i w dodatku nie jest w stanie wygrać sprawy z rodzaju tych nie do wygrania. Następny senny obraz przedstawiał pogodnego Rogera McBride^ na wózku inwalidzkim, popychanym przez kochającą żonę i dzieci. W jego ciele wciąż tkwił nóż, a w dłoniach leżących na kolanach znajdował się jakiś metalowy przedmiot. Jaywalker najpierw pomyślał, że to krzyż. Gdy jednak wózek z McBride'em podjechał bliżej, okazało się, że ściska on wielki klucz do więziennej celi. W niedzielny ranek odczuł pierwsze objawy paniki. Co prawda jeszcze do siebie nie mówił ani nie krążył nerwowo po pokoju. Właściwie nadal był w dobrym nastroju i notował nowe pomysły, lecz po chwili darł kartkę na strzępy. Tak więc kontrolował panikę, ale wiedział, że krok po kroku zbliża się histeria. Taki stan umysłu i ducha nie był dla niego niczym nowym. Doświadczył go już kilkakrotnie, przygotowując inne mowy końcowe. Argumenty, które uważał za mocne i niepodważalne, nagle okazywały się słabe i niedopracowane, musiał więc je łatać, wzmacniać i przebudowywać. Zadanie było mocno stresujące, zawsze jednak znajdował w porę właściwe rozwiązanie.
Sprawa Samary także i pod tym względem okazała się diametralnie różna od wszystkich, które prowadził. Tu niczego nie dało się naprawić. Zupełnie jakby w pewnym momencie zaczęła żyć własnym życiem i postanowiła pokazać Jaywalkerowi, że to, co i jak robi, nie ma żadnego znaczenia. Materiał dowodowy zmieniał się, mutował, przeistaczał i ewoluował w taki sposób, by doprowadzić do ostatecznej klęski. Popatrzmy na płonne wysiłki Jaywalkera, by skierować podejrzenia na czterech świadków oskarżenia. Wystarczyło, że do sali rozpraw powrócił detektyw Ramseyer z wynikami śladów dak-tyloskopijnych, i cały misterny plan wziął w łeb. Albo Samara. Gdy Jaywalkerowi już się wydawało, że w niezłej formie przetrwała przesłuchanie prowadzone przez Burkę'a, niespodziewanie wypłynęła sprawa przestępstwa, które popełniła przed czternastoma laty. I wyszło na to, że jest seryjną morderczynią. Podobne fatum ciążyło nad mową końcową, której mimo wysiłków nie udawało mu się sklecić. W mowie wstępnej przekonywał przysięgłych, iż oskarżenie przedstawi tak mocne dowody przeciw Samarze, iż sami dojdą do wniosku, że ktoś ją po prostu wrabia. Cóż, przynajmniej w jednym się nie pomylił. Dowody zebrane przez Burke'a były przytłaczające. I to o wiele bardziej, niż Jaywalker sobie wyobrażał. Jeśli zaś chodzi o drugą część równania, tę dotyczącą wra-biania, to niestety poległ w boju. Żaden z dowodów nie runął pod własnym ciężarem; w żadnym nie ujawniły się rysy i pęknięcia, które wskazywałyby na niewinność Samary. Co więc robić, gdy nie da się rozwiązać równania? W ciągu swej dwudziestoletniej kariery obrońcy Jaywalker ani razu nie był zmuszony do szukania odpowiedzi na to pytanie. Teraz zaś, gdy ten moment nadszedł, postanowił je zignorować. Przecież musi być jakiś sposób, żeby wygrać. Po prostu musi. Jedyny problem w tym, że Jaywalker jeszcze na niego nie wpadł. Ale wpadnie. To tylko kwestia czasu. Którego z każdą chwilą ma coraz mniej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY NERWY Jaywalker przyszedł do sądu neurotycznie wcześnie, jak zawsze, gdy wygłaszał mowę końcową. Blady niczym ściana, sprawiał wrażenie wycieńczonego, jednak od środka rozsadzała go adrenalina. W ciągu ostatnich dwóch tygodni spal średnio trzy godziny na dobę. Schudł ponad osiem kilo, więc garnitur, który zawsze przynosił mu szczęście, wisiał na nim jak na wieszaku. Nie zapomniał jednak uczesać się i porządnie ogolić, choć to ostatnie wymagało od niego ofiary z własnej krwi. Dwieście pięćdziesiąt razy w roku golił się bez żadnych wypadków (w weekendy i święta robił sobie wolne od tego obowiązku). Potrafił się ogolić, patrząc tylko jednym okiem, a gdyby zaszła konieczność, zrobiłby to z zamkniętymi oczami. Jednak w dniu wygłaszania mowy końcowej zawsze zacinał się i broczył krwią tak mocno, jak gdyby chorował na hemofilię. Zawsze. Pewnego razu musiał wystąpić w sądzie z twarzą pooklejaną kawałeczkami papieru toaletowego, bo gdyby nie one, poplamiłby nie tylko koszulę, krawat i notatki, ale i przysięgłych. Którzy zresztą uniewinnili wtedy jego klienta wcale nie dlatego, że przekonał ich o jego niewinności. Ponoć obawiali się, że jeśli skażą delikwenta, Jaywalker wróci do domu i tam z desperacji dokończy dzieła. Oczywiście mógł to być z ich strony jedynie ponury żart. Choć tak naprawdę jakie to ma znaczenie? Uniewinnienie jest uniewinnieniem, nieważne jakie okoliczności o nim przesądziły. Gdy wszedł, sala rozpraw była pełna. Zauważył, że jest znacznie więcej przedstawicieli mediów, niż bywało podczas składania zeznań. Nic dziwnego. Mowy końcowe są ulubionym przez wszystkich dziennikarzy etapem procesu. To wtedy padają zdania będące gotowymi cytatami i komentarzami do materiałów prezentowanych w wieczornych wiadomościach czy w porannych wydaniach gazet. Na dodatek sprawa Samary miała wszystko to, co żyjące z sensacji media uwielbiają. Prawdę mówiąc, wyglądała na sprawdzony przepis na smakowity medialny kąsek. Weź więc negatywną bohaterkę, piękną młodą kobietę, która dorastała w biednej patologicznej rodzinie. Weź
mroczne wątki z jej życiorysu: molestowanie seksualne w dzieciństwie, domniemana prostytucja, naciąganie mężczyzn. Weź dużo starszego mężczyznę, ekscentryka, rekina fmansjery, trzykrotnie żonatego i rozwiedzionego. Przypraw to wszystko dla smaku sporą dawką niewierności, zazdrości i upokorzenia. Dodaj jeden fatalny w skutkach cios nożem. Dorzuć narzędzie zbrodni ubrudzone krwią zamordowanego męża, a ukryte i odnalezione w domu żony. I voilai Tuż przed podaniem udekoruj wszystko dawną mroczną tajemnicą, w której jest brutalny gwałt na nieletniej i równie brutalna zemsta z jej strony. Superdanie gotowe. Nawet prawnicy zostali bezbłędnie obsadzeni. Po jednej stronie barykady stanął młody ambitny prokurator, który energicznie piął się po szczeblach kariery w jednej z najlepszych prokuratur w kraju. Po drugiej zaś obrazoburczy stary wyga uchodzący za jednego z najlepszych adwokatów, obdarzony szczególnym talentem do wygłaszania mów końcowych. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że lubi i umie się streszczać. Co ma do powiedzenia, powie w ciągu porannej sesji, po czym spokojnie usiądzie na swoim miejscu. W żadnym razie nie jest ulubieńcem mediów. Jak miałby nim być, skoro nigdy nie znajdował czasu, by udzielić wywiadu i powiedzieć coś na temat swej strategii. Nigdy też nie miał na podorędziu celnego zdania, które mógłby rzucić od niechcenia, gdy podstawią mu pod nos mikrofony. Mimo to liczyli się z nim, bo zwyciężał. A publiczność zwycięzców kocha. Tym razem prasa interesowała się nim z jeszcze jednego powodu. Wiadomość o tym, że Jaywalker ma problemy z komisją dyscyplinarną, dawno przeciekła do gazet. Tyle że krótka wzmianka, iż został zwieszony, ukazała się tylko w branżowej „Nowojorskiej gazecie prawnej", której nakład stawiał ją pośród tak znanych i poczytnych publikacji jak „Magazyn entuzjastów muzyki klezmerskiej", „Świat miłośników kijanek" czy „Kalendarium naprzemiennego parkowania w Wielkim Jabłku". Jednak tuż przed rozpoczęciem procesu Samary sędzia Sobel rozesłał do redakcji oficjalną prośbę, by dziennikarze powstrzymali się od nagłaśniania sprawy zawieszenia Jaywalkera.
Media, aczkolwiek niechętnie, zgodziły się zachować dyskrecję, postawiły jednak pewien warunek. Ten mianowicie, że z chwilą gdy przysięgli rozpoczną obrady i zostaną odizolowani od świata, dziennikarze będą mogli przedstawić przypadek Jaywalkera ze wszystkimi szczegółami. Jako się więc rzekło, dzisiejsze wieczorne komentarze oraz jutrzejsze artykuły w porannej prasie miały zagwarantowany dodatkowy smaczek w postaci pikantnego epizodu z życia jednego z głównych bohaterów sądowego dramatu. Znów pojawiły się motyle (niektórzy tym słowem określają stan silnego napięcia nerwowego). Jaywalker poczuł je, gdy tylko usiadł przy stole obrony, czyli dobre dwadzieścia minut, zanim swoje miejsce zajął sędzia Sobel. Zupełnie jakby miały uszy i wiedziały, że trzeba się poderwać, gdy padną słowa: „Proszę wstać, sąd idzie". Właśnie wtedy zaczynały tańczyć, całymi setkami, a nawet tysiącami. Szybki ruch ich skrzydeł był jak wyrafinowana tortura i powodował, że Jaywalker czuł nieprzyjemne mrowienie w żołądku, uszy wypełniał mu nieprzyjemny pisk i coraz bardziej zbierało mu się na wymioty. Jednym słowem doznania były fatalne, lecz z drugiej strony to szaleństwo nerwów napędzało go do działania. W istocie to właśnie dzięki nim stal się tym, kim jest. Sędzia Sobel poświęcił parę minut na wyjaśnianie przysięgłym, czym są mowy końcowe. A konkretnie, czym nie są: dalszą prezentacją dowodów. Jaywalker nie był zachwycony tą uwagą. Gdyby to od niego zależało, kazałby przysięgłym zapomnieć o dowodach i wydać werdykt na podstawie tego, co usłyszą w mowach końcowych. Zwłaszcza w sprawie Samary. Tymczasem sędzia Sobel odwrócił wzrok od ławy przysięgłych i skierował go w stronę stołu obrony. - Mecenasie Jaywalker - powiedział. Jaywalker ponownie usiadł na swym miejscu po upływie dwóch godzin i trzydziestu minut. Przez cały ten czas mówił bez przerwy i tylko raz czy dwa zerknął do notatek, a i to, by się upewnić, że niczego nie pominął. Swoje wystąpienie zaczął od przypomnienia tego, co powiedział przysięgłym w dniu, kiedy miał miejsce wybór składu ławy. Nie do nich należy udzielenie odpowiedzi, czy Samara zamordowała męża; oni mają zdecydować, czy prokuraturze udało się tego dowieść ponad wszelką
uzasadnioną wątpliwość. Powinni zdawać sobie sprawę, jak ogromna różnica dzieli te zadania. Następnie przypomniał najważniejsze momenty z życia Samary, od gwałtu w przyczepie w Prairie Creek przez jej ucieczkę do Las Vegas i wreszcie ślub z Barrym Tannenbäumen!. Wyraźnie zaznaczył, iż jest niepodobieństwem, by kobieta jej wzrostu i postury dała radę wbić nóż aż po rękojeść w pierś mężczyzny. Równie nieprawdopodobne wydało mu się, by mogła być na tyle nierozsądna, żeby ukryć we własnym domu nóż pobrudzony krwią męża, czyniąc z niego prezent dla policji. Ostrzegł przysięgłych, by nie popełnili karygodnego błędu, jakim jest skazanie niewinnego człowieka na podstawie poszlak. Wiele miejsca poświęcił niezwykłej wadze koncepcji, jaką jest domniemanie niewinności, przerzucenie ciężaru udowodnienia winy na stronę skarżącą oraz dowiedzenie winy ponad wszelką uzasadnioną wątpliwość. Nie omieszkał przypomnieć przysięgłym o Alanie Manheimie i jego dwustu dwudziestu siedmiu milionach powodów, by pozbyć się Barry'ego Tannen-bauma. Jednocześnie wyraźnie zaznaczył, iż nie powinni oczekiwać, że obrona udowodni, iż były prawnik jest mordercą. A jeśli nie on, to ktoś inny. Obowiązek znalezienia dowodu winy spoczywa wyłącznie na barkach prokuratury. Obrona zaś nie musi niczego udowadniać. Mówiąc, spacerował po sali i co pewien czas podchodził do Samary. Cytował fragmenty zeznań i ponownie prezentował dowody rzeczowe. Jego głos wznosił się i opadał, by pod koniec stać się ochrypłym szeptem, którym w przejmujący sposób błagał przysięgłych, by uznali Samarę za niewinną. Ci spośród widzów, którzy mieli zwyczaj przychodzić na jego mowy końcowe - a było ich niemało -przyznali później zgodnie, iż jego apel skierowany do ławników w imieniu Samary był prawdziwym majstersztykiem. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, z jak trudnym musiał zmierzyć się zadaniem. Finałowa prośba była lapidarna, lecz dramatyczna, wyrażona modulowanym głosem, niezwykle
emocjonalna i pod każdym względem wyjątkowa. Pytanie, czy wystarczająco wymowna, by przekonać. Tom Burkę przedstawił mowę końcową wczesnym popołudniem. Zaczął od wiele mówiącego stwierdzenia: „Czasem pozory mylą. Czasem zaś nie". To zdanie stało się punktem wyjścia do metodycznego przypomnienia wszystkich dowodów przemawiających na niekorzyść Samary. Nie podlegało kwestii, że w dniu zabójstwa była u męża i ostro się z nim pokłóciła. Następnego dnia okłamała detektywów, którzy jeszcze tego samego dnia znaleźli w jej domu przedmioty poplamione krwią zamordowanego. Wykupiła polisę na życie męża, gdyż uznała, że tylko w ten sposób ma szansę zabezpieczyć się materialnie na wypadek jego śmierci. Wreszcie jako czternastolatka dopuściła się niemal identycznego czynu, który niczym znak firmowy jednoznacznie wskazuje, iż również tę drugą zbrodnię należy przypisać Samarze. Słuchając trafnych argumentów przeciwnika, Jaywalker przez cały czas uważnie obserwował przysięgłych. Wydało mu się niepodobieństwem, by mogli odrzucić tę niezwykle trafną i logiczną analizę. Kwestia wyroku na Samarę była praktycznie przesądzona, jemu zaś nie pozostało nic innego, jak modlić się, by pośród przysięgłych znalazł się oryginał, który odmówi udziału w obradach lub zachowa się w jakiś irracjonalny sposób, dzięki czemu ława przysięgłych nie będzie mogła wydać jednomyślnego werdyktu i przy stosunku głosów jedenaście do jednego dojdzie do zerwania obrad i unieważnienia procesu. Cóż by to było za zwycięstwo! W pewnym momencie zdesperowany zaczął targować się z Bogiem, w którego przecież nie wierzył, obiecując mu różne drobne ofiary w zamian za jeden głos na korzyść Samary. Będzie jadał trzy posiłki dziennie. Przestanie pić. Spłaci zaległe podatki, odwiedzi córkę, pójdzie do dentysty, zrobi badania lekarskie, które ciągłe odkłada na później. W pewnej chwili dyskretnie sięgnął do aktówki i bezszelestnie wyjął z niej notatki, które zrobił przed dwoma tygodniami podczas wyboru ławy. Dwanaście nazwisk, dwanaście zawodów, dwanaście napisanych jego ręką komentarzy, uwag, ocen i znaków zapytania. Na podstawie których nie był teraz
w stanie wytypować oryginała, w którym pokładał swą ostatnią nadzieję. Burkę wygłaszał mowę przez półtorej godziny. Jaywalker dawno temu odkrył, że potrzeba zdecydowanie mniej czasu, by powiedzieć coś sensownego, niż żeby nie powiedzieć nic. Kolejną godzinę zajęła finałowa mowa sędziego. Była za kwadrans czwarta, gdy Matthew Sobel skończył wyliczać wszystkie sprzeciwy, zastrzeżenia i dodatkowe wnioski przedstawione podczas procesu przez obie strony. Następnie popatrzył na ławników i oznajmił: - Ława przysięgłych może udać się na obrady. Jaywalker poczuł kolejny wzrost napięcia. Wszystko dlatego, że miał świadomość, iż pierwsza godzina obrad jest szczególnie niebezpieczna. Jeśli przysięgli pod wpływem emocji mają zdecydować o uniewinnieniu, muszą dojść do porozumienia bardzo szybko, zanim się na dobre rozsiądą i zaczną analizować każdy dowód procesowy z osobna. Z drugiej strony zdarzają się składy, które zaczynają od wstępnego głosowania, by zorientować się, jak rozkładają się głosy. Jaywalker bez problemu wyobrażał sobie, że ci przysięgli tak właśnie zrobią - od razu przekonają się, że cała dwunastka jednomyślnie uważa Samarę za winną. 17:00 Minęła godzina i nic się nie wydarzyło. Nie nastąpił szybki werdykt: winna albo nie. Motyle, jeden po drugim, zaczęły opadać, składać skrzydła, nieruchomieć. Jednak Jaywalker aż za dobrze wiedział, jak lekkim śpią snem. Wystarczył najmniejszy hałas w pokoju obrad, nawet jeśli miał to być dzwonek sygnalizujący prośbę o dostarczenie dzbanka wody albo chęć ponownego obejrzenia któregoś z dowodów, i natychmiast podrywały się do lotu. 17:45 Tuż przed szóstą podstawowym pytaniem, które cisnęło się na wszystkie usta, było, czy i kiedy sędzia zarządzi przerwę na kolację. Czy zrobi to już niedługo, po czym nakaże przysięgłym wrócić do przerwanych obrad? Czy pozwoli im pracować jeszcze przez dwie godziny, po czym pozwoli im
wrócić na noc do hotelu, gdzie zjedzą posiłek? Niektórzy sędziowie pozostawiali tę decyzję samym zainteresowanym, ci zaś przekazywali ją przez przewodniczącego. Jaywalker zawsze wróżył z ich decyzji jak z fusów, próbując odgadnąć, czy są bliscy wydania werdyktu, czy raczej czekają ich długie obrady. Dla zabicia czasu przeczytał już wszystko, co było do przeczytania. Próbował dowiedzieć się czegoś od strażników, którzy lubili go nie tylko jako byłego agenta wydziału do zwalczania narkotyków, lecz dlatego, że podobnie jak oni był porządnym urzędnikiem państwowym. Strażnicy z reguły kręcili się w pobliżu wejścia do sali obrad i dobrze się orientowali, co się dzieje w środku. Czy przysięgli sprzeczają się, kłócą, krzyczą na siebie czy wręcz przeciwnie, mówiąc, zniżają glos? Czy kolejno odczytują zeznania wszystkich świadków? Albo czy w ogóle przestali się do siebie odzywać? Jaywalker musiał to wiedzieć. Musiał wiedzieć, jak się ku sobie pochylają, na jakie grupy się podzielili, czy są na dobrej drodze do osiągnięcia porozumienia, czy wręcz przeciwnie, dzieląca ich różnica zdań się pogłębia. Mając tę bezcenną wiedzę, nawet jeśli z drugiej ręki, mógł zdecydować, czy naciskać sędziego, by unieważnił proces, czy namawiać go, by dał przysięgłym więcej czasu. Od tego, jaką postawę przyjmie, zależało naprawdę wiele. Gdy obrady ciągnęły się przez kilka dni, Jaywalker czytywał, co przysięgli zamówili sobie na lunch. Pamiętał, jak przed kilkoma laty w jego ręce wpadło zamówienie na jedenaście kanapek z serem i szynką oraz jedną z masłem orzechowym. I już wiedział, że przysięgli nie są jednomyślni, a stosunek głosów wynosi jedenaście do jednego. 18:10 Sędzia Sobel oznajmił, że pozwoli przysięgłym obradować jeszcze przez godzinę, po czym wyda zgodę na ich powrót do hotelu. Jaywalker nie zgłosił sprzeciwu. Wiedział już, że niebezpieczeństwo szybkiej decyzji o wyroku skazującym zostało zażegnane. Za to pojawiło się nowe, które można by streścić słowami: „Zaraz podejmiemy decyzję, tylko nas nie zamykajcie". Dlatego przez następne sześćdziesiąt minut pocił się jak mysz. A Samara? Nie potrafił odgadnąć, co czuje. Raczej nie była osobą religijną, a jednak gdy ją obserwował, jak
siedzi samotnie na końcu sali, nie mógł się nadziwić, że jest tak opanowana. Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że ważą się jej losy? Co pewien czas podchodził do niej, sam nie wiedział, czy żeby dodać otuchy jej czy sobie. I za każdym razem nasuwała mu się refleksja, że zupełnie inaczej reagują na stres. Podczas gdy on był cały w nerwach, ona zachowywała zdumiewający spokój. Przypomniała mu się młoda kobieta, którą widział kiedyś w szpitalu, na ostrym dyżurze. On przyjechał szukać pomocy po tym, jak w sobotni poranek wybił sobie bark, grając w baseball. Ona miała znacznie poważniejszy problem. Jej trzyletni synek wypadł przez okno z drugiego piętra i walczył teraz o życie. Ona zaś, w czerwonym szyfonowym szalu na głowie, przez cały czas siedziała w poczekalni ze splecionymi dłońmi i anielskim uśmiechem na twarzy. Jaywalker słyszał, jak od czasu do czasu szepcze do siebie: „Si dios ąuiere". Jeśli taka wola boża. Co za błogosławiona wiara, myślał wtedy. Co za obłęd, myślał teraz. Chwilę później dowiedział się, że chłopczyk nie żył w momencie przywiezienia do szpitala. Powiedział mu to lekarz, który nastawił mu bark. Zgon nastąpił od razu albo już w karetce. Tylko nikt jeszcze nie poinformował o tym matki. Samara też już jest martwa, tylko jeszcze o tym nie wie. Czeka więc spokojnie na werdykt, pokrzepiona swoją wiarą lub autentyczną niewinnością. Lub czymś innym, co dawało jej siłę, by przez to wszystko przejść. 18:33 Zabrzęczał dzwonek. Jaywalker czuł, że dostaje arytmii serca. Wstrzymał oddech, czekając, aż brzęczyk odezwie się drugi raz. Podwójny sygnał dźwiękowy oznacza werdykt. Pojedynczy, że przysięgli mają pytanie albo prośbę. Nie było drugiego sygnału. Odetchnął. Serce odzyskało zwykły rytm. Tym razem znów się udało, Jaywalker wiedział jednak, że serce kiedyś nie wytrzyma. Przeczuwał, że umrze, czekając na drugi dzwonek. Z pokoju sędziów wyszedł strażnik z pisemną wiadomością. Dobrze znali się z Jaywalkerem, więc
gdy na ułamek sekundy nawiązali kontakt wzrokowy, dyskretnie pokręcił głową. Kurwa mać! Wysoki Sądzie! My, sędziowie przysięgli, jesteśmy bliscy wydania jednomyślnego wyroku, ale przedtem mamy jedno pytanie: czy możemy uznać oskarżoną za winną, a potem wnioskować o jej ułaskawienie ze względu na trudne dzieciństwo? Z poważaniem Stanley Merkel Przewodniczący A niech to jasny szlag!!! A więc tak to się kończy, pomyślał Jaywalker. Dla Samary, dla niego. Co mu w ogóle strzeliło do głowy, żeby zostać obrońcą w sprawach karnych? Wezwano sędziego. Do sali jeden po drugim zaczęli wracać reporterzy, którym nikt przecież oficjalnie nie powiedział o wiadomości od przysięgłych, a tym bardziej o jej treści. Ale oni i tak już wiedzieli. Skurwysyny, mają swoje źródła. Paru poprosiło Jaywalkera o komentarz. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że lepiej się nie zbliżać. Podszedł do Samary. Nadal trzymała fason, ale przecież nie była głupia. Ani niczego nieświadoma. - Kiepsko? - Kiepsko. Przekazał jej treść wiadomości. Skinęła głową. Uznał, że musi być w szoku, stąd ten kamienny spokój. Gdy przyszedł sędzia, oboje usiedli na ławie oskarżenia. Po chwili usłyszeli od niego, że zamierza pouczyć przysięgłych, iż to nie oni będą decydowali o wyroku, gdyż skazywanie bądź ułaskawianie oskarżonego nie leży w ich kompetencjach. Dlatego odrzuci ich prośbę lub uzna ją za niebyłą. Jaywalker zgłosił sprzeciw. Chciał, by sędzia zakazał przysięgłym wydawania jakichkolwiek rekomendacji. Sędzia oznajmił, że pozostaje przy swoim zdaniu. 18:51 Przysięgli zostali wprowadzeni do sali rozpraw. Na ile było to możliwe, starali się omijać ławę
oskarżenia wielkim lukiem i nawet nie patrzyli w tamtą stronę. Wpatrywali się w swoje ręce, stopy, w sędziego. I w Toma Burkę'a. Wyglądali i zachowywali się tak, jakby właśnie wrócili z pogrzebu młodej osoby, która zmarła o wiele za wcześnie. Jaywalker cały czas mierzył ich wzrokiem. Jedno po drugim. Nie zamierzał ułatwiać im zadania. W zamian otrzymał przelotne spojrzenie przysięgłej numer osiem, przedszkolanki Carmelity Rosado. Zwrócił uwagę na jej szkliste oczy. Zdradzały, że płakała. Natychmiast podzielił się tą informacją z Samarą. Dla obojga jest to ostatnia deska ratunku. - Proszę przewodniczącego ławy przysięgłych o powstanie - ogłasza urzędnik. Merkel wstaje. - Czy w sprawie przeciw Samarze Tannenbaum przysięgli ustalili werdykt? - Nie. - Dziękuję. Proszę usiąść. Podobny dialog ma miejsce podczas każdego procesu. Jest nieodłącznym elementem rytuału. Jaywalker wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny, ale i tak o mało nie schodzi. Nawet nie próbuje sobie wyobrażać, co czuje Samara, która przecież nie zna sądowych obyczajów. Mimo to nie pęka. Sędzia odczytuje na głos wiadomość od przysięgłych i odpowiada im tak, jak postanowił. Kiedy przewodniczący Merkel podnosi rękę, grzecznie nie dopuszcza go do głosu, po czym odsyła wszystkich do sali obrad, prosząc, by porozumiewali się z nim za pomocą pisemnych not. Wysoki Sądzie! My, sędziowie przysięgli, jesteśmy rozczarowani pańską odpowiedzią, ale podporządkujemy się decyzji sądu. Jesteśmy bliscy wydania werdyktu. Zwracamy się z prośbą, by Wysoki Sąd pozwolił nam kontynuować obrady do godziny dwudziestej. Do tego czasu, mimo różnicy zdań, powinniśmy dojść do porozumienia. Jeśli nam się to nie uda, chcielibyśmy przerwać na dziś obrady. Z poważaniem Stanley Merkel Przewodniczący Sędzia konsultuje się z adwokatem i prokuratorem, po czym redaguje odpowiedź i każe przekazać ją
przysięgłym. Informuje, że przychyla się do ich prośby. 19:00 Zostaje jeszcze godzina. Jaywalker ma już pewność, że glosy sędziów podzieliły się stosunkiem jeden do jedenastu, a w najlepszym razie dwa do dziesięciu. Na podstawie szklistych oczu typuje Carmelitę Rosado jako tę, która uznaje oskarżoną za niewinną. Jeśli taką decyzję podjął ktoś jeszcze, musi to być ławniczka numer dziesięć, bezrobotna aktorka Angelina Olivetti. Dwie młode kobiety, obie raczej ciche i spokojne. Jaywalker rozważa, czy nie złożyć wniosku o wyłączenie ich z dalszych obrad, postanawia jednak użyć tej broni przeciw ławnikom, których obawia się o wiele bardziej. Rosado i Olivetti mogą wprawdzie ulec presji ogółu, gdyż żadna nie posiada cech przywódczych, lecz przynajmniej nie trzeba się obawiać, że będą podburzały innych, by uznali Samarę za winną. Jednak słabość charakteru obu kobiet staje się nagle ich poważną wadą. Czy rzeczywiście będą w stanie oprzeć się presji grupy? - Gdzie byłyście podczas składania zeznań? Na innej planecie? - Głuche jesteście, czy co? - Chcecie powiedzieć, że wszyscy się mylimy? - Nie rozumiecie, co to znaczy „winna"? - Chyba zdajecie sobie sprawę, że przez wasz upór nie możemy wrócić do domu? - Nie chcę nic mówić, ale w domu czeka na mnie osiemdziesięcioletnia matka. Muszę wstrzyknąć jej insulinę i położyć spać. Ale was to guzik obchodzi, prawda? 19:30 Już niedługo koniec. Strażnik mówi, że słyszał dobiegające z sali obrad podniesione głosy. Ale nie krzyki. Szkoda. Krzyki oznaczają, że ktoś idzie w zaparte. Podniesione głosy trudniej zrozumieć. 19:46 Ten sam strażnik mówi Jaywalkerowi, że słyszał kobiecy płacz. Niedobrze. Płacz oznacza desperację. I frustrację, że nie da się przekonać osoby, która uparcie broni swojego zdania. Płacz jest bardzo
niepokojący. 19:48 Zegar stanął? Ktoś przy nim majstrował? 19:50 Nie jest już w stanie usiedzieć. Od co najmniej trzydziestu minut pełny pęcherz daje o sobie znać, on jednak boi się wyjść z sali. Bo pewnie jak tylko wyjdzie, dzwonek zabrzęczy dwa razy. Bo jak wyjdzie, to przez niego tak się stanie. Chodzi więc w tę i z powrotem. Z nerwów. I żeby się nie zsikać. Jeśli wytrzyma jeszcze dziesięć minut, Carmelita i Angelina też wytrzymają. Mniej więcej takim torem biegnie jego magiczne myślenie. 19:57 Sędzia Sobel wraca do sali i zajmuje swoje miejsce. Jaywalker i Samara również wracają na ławę oskarżonych. Burkę też siada. Jaywalker z całej siły ściska nogi. Słychać, jak trze kolanem o kolano. Niech myślą, że to z nerwów. Przypomina sobie klienta, który zawsze moczył się w spodnie podczas przesłuchania. Musiał trzymać go za rękę i mocno ściskać. - Jeszcze nie ma ósmej - zauważa Burkę. - Proszę wprowadzić przysięgłych-nakazuje sędzia. - Proszę przewodniczącego o powstanie. Merkel wstaje. - Czy w sprawie przeciw Samarze Tannenbaum przysięgli ustalili werdykt? - Nie. Jaywalker oddycha z ulgą. Ledwie przysięgli wyszli, Burkę ponownie wystąpił z wnioskiem o uchylenie kaucji i zastosowanie aresztu wobec Samary. - To oczywiste, że przysięgli lada moment dojdą do porozumienia... - Przepraszam - Jaywalker również wstał - ale za chwilę puści mi pęcherz. Proszę o trzyminutową
przerwę. Potem chętnie tu wrócę i będę dyskutował o wniosku oskarżenia tak długo, jak będzie trzeba. - Nie ma o czym dyskutować - stwierdził sędzia. - Panie prokuratorze, jeśli naprawdę obawia się pan, że oskarżona będzie próbowała zbiec, proszę postawić pod jej domem detektywów. Od frontu i od tyłu. Pani Tannenbaum, ufam, że stawi się tu pani jutro punktualnie o dziewiątej trzydzieści? - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Panie Jaywalker... Mecenasie Jaywalker? Ale on był już w połowie drogi do drzwi. Na skutek magicznego myślenia czy też nie, jego strategia przyniosła efekt. Jeśli jeszcze okaże się, że sprzątaczka nie zamknęła męskiej toalety, jego triumf będzie pełny. Prawdę mówiąc, udało mu się osiągnąć tylko to, że Samara nie zostanie skazana dzisiaj. Ale jutro to już będzie całkiem inna historia. Póki co nawet najmniejsze zwycięstwo jest dla niego jak nirwana. Równie cudownie poczuł się, gdy nacisnął klamkę i drzwi do toalety się otworzyły. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY POTEM Myjąc ręce, zerknął na swoje odbicie w lustrze. Ani zygzakowate pęknięcie tafli, ani przyklejony do niej bury osad z miejskiego brudu i papierosowego dymu nie były w stanie zamazać widoku jego szerokiego uśmiechu. Przymknął oczy, odetchnął i złożył podziękowanie - wiem, że Bóg nie istnieje, ale niewykluczone, że mogę się mylić - temu, który litościwie odroczył egzekucję. Wszyscy ci, którym słowo ulga kojarzy się z lekarstwem na kaca, się mylą. Ulga przychodzi wtedy, gdy dotrwa się do godziny ósmej, nie usłyszawszy niekorzystnego werdyktu. I wtedy, gdy zdoła się dobiec do toalety, zanim nastąpi katastrofa. Otworzył oczy i z niejakim zdziwieniem odkrył, że radosny uśmiech nie zniknął. Miał go na twarzy nawet wtedy, gdy poszukiwanie papierowych ręczników dało, jak to celnie ujął detektyw Bonfiglio, efekt negatywny. I gdy energicznie machał rękami, by je osuszyć. I gdy wyszedłszy na korytarz, stanął
twarzą w twarz z Samarą. - Co cię tak bawi? - zainteresowała się. - Nic. A właściwie wszystko. Żyjemy. Jutro tu wrócimy i dostaniemy jeszcze jedną szansę. Któryś z przysięgłych nadal w ciebie wierzy. - A ty? - Spojrzała mu uważnie w oczy. - Ty też nadal we mnie wierzysz? - Tak. Ja też nadal w ciebie wierzę. - Mówisz poważnie? Całkiem serio? - Oczywiście. Czy mógł odpowiedzieć jej inaczej? Przez cały czas przytrzymywała go spojrzeniem. Jakby go sprawdzała, rzucała wyzwanie jego wierze w jej niewinność. Próbował się przygotować na to, co za chwilę się stanie. Każe mu przysięgać, że jej wierzy, albo dwadzieścia razy powtórzyć: „Samara jest niewinna"? Tymczasem ona rzuciła propozycję, której w ogóle się nie spodziewał. - Skoro tak, j edź ze mną do domu. - Nie zabrzmiało to jak komenda, ale też nie jak pytanie. Było czymś pośrednim między jednym a drugim. Jaywalker uznał, że to prośba, w której pominięte zostało zwyczajowe „proszę", by przypadkiem nie zabrzmiała jak błaganie. Także i tym razem mógł jej dać tylko jedną odpowiedź. - Dobrze, pojadę z tobą do domu. Padał lodowaty deszcz, który szybko przeszedł w śnieg z deszczem. Ponieważ taksówka długo nie przyjeżdżała, Jaywalker zaproponował, by poszli pieszo w stronę śródmieścia i łapali coś po drodze. Padało coraz mocniej, więc za całe trzy dolary kupił od koreańskiej handlarki parasol, pod którym oboje się schronili. Jak na złość w pobliżu nie było ani jednej taksówki. Jak zwykle w Nowym Jorku. Zeszli więc do metra i wsiedli w pociąg - niedoszła „bilionerka", która za kilkanaście godzin ma zostać skazana, i jej adwokat, który niebawem ma zostać zawieszony. Gdy ponownie wyszli na górę przy 68 Ulicy, dokuczliwy śnieg z deszczem zamienił się w śnieg. Mokry i ciężki, wyglądający w świetle ulicznych lamp jak rozmiękłe płatki kukurydziane. Jaywalker
zdecydowanie wolał jednak to niż deszcz. Jedną ręką objął Samarę, w drugiej zaś próbował nieść teczkę i parasol. Żaden problem, kiedy się ma obie ręce wolne, gorzej, gdy tylko jedną. Przez chwilę zastanawiał się, co robić. Proces właściwie dobiegł końca, a biorąc pod uwagę, że od jutra przestanie być czynny zawodowo, spokojnie mógłby pozbyć się tej teczki. Z drugiej jednak strony życie lubi zaskakiwać, zaś jedną z jego najprzyjemniejszych stron jest to, że tak do końca nie można być niczego pewnym. W związku z tym na następnym rogu wywalił do kosza na śmieci parasol. - Hej-obruszyła się Samara-przecież kosztowało cię to parę baksów. Trzeba było mi go dać do niesienia. - Nie było sensu - stwierdził. - Te parasolki, jak tylko trochę zmokną, przestają działać. Na tym polega pomysł na świetny biznes. Pamiętasz kobietę, która mi ją sprzedała? Jest wiceprezesem firmy, która je produkuje. Zajmuje się badaniami rynku. Najdalej za dwa lata zarobi tyle, że będzie mogła kupić cały Manhattan, rozłożyć go na części i wysłać do ojczyzny. Samara parsknęła śmiechem. Głośnym, szczerym, spontanicznym. Identycznym jak jej płacz w czasie składania zeznań. Zarówno tamte łzy, jak i śmiech, a także częste używanie rynsztokowego języka oznaczały, że jej wolna natura nie zna ograniczeń ani samokontroli. Dziennikarze brukowców, którzy przyczepili jej łatkę naciągaczki bogatych mężczyzn, popełnili podstawowy błąd w ocenie. Prawda była bowiem taka, że Samara działa bez żadnego planu. Jeśli coś ją rozbawiło, śmiała się jak dziecko. Jeśli ją zasmuciło, zaczynała szlochać. A jeśli wydało jej się absurdalne, mówiła o tym wprost, nie licząc się ze słowami ani tym bardziej ich nie dobierając. Jej śmiech okazał się wyjątkowo zaraźliwy. Zanim Jaywalker się zorientował, śmiał się razem z nią, choć taka reakcja była zupełnie do niego niepodobna. Może winny był olbrzymi stres, któremu oboje zostali poddani przez ostatnich kilkanaście godzin. Teraz, gdy napięcie opadło, śmiali się, by odreagować. Właściwie każdy powód był dobry. Rechotali więc z jego durnej historii o handlarce parasoli oraz z tego, że tak ich rozbawiła. Śmieszyło ich, że mają mokre włosy i ubrania. Śmiali się, bo byli razem. Jutro o tej porze ona zamieszka w więzieniu, a on przestanie być adwokatem, lecz
póki co są jeszcze razem i idą do niej na noc. I to im wystarcza. Pieprzyć, co będzie jutro, jak by to elokwentnie ujęła Samara. Gdy stanęli przed jej domem, Jaywalker zwrócił uwagę na szarego forda crown victoria parkującego po przeciwnej stronie ulicy. W środku siedziało dwóch otyłych gości i popijało kawę z jednorazowych kubków. Najwyraźniej Tom Burkę wziął sobie do serca radę sędziego i przysłał na przeszpiegi detektywów. Nie wiedział, czy Samara też ich zauważyła. Nawet jeśli, nie skomentowała tego faktu. Ale swój zawsze pozna swego, westchnął, przypominając sobie dni, które spędził jako tajny agent. Na chwilę przestał ją obejmować, żeby mogła otworzyć drzwi. W holu spojrzeli na siebie i znów zaczęli się śmiać jak dzieci. Przykryci grubą warstwą śniegu, przypominali dwa bałwany. - Będziesz fajnie wyglądała, jak osiwiejesz - zauważył. W jego ustach był to komplement, gdyż zawsze podobał mu się kontrast między młodymi twarzami i siwizną. Samara chyba nie podzielała jego estetycznych upodobań, bo dała mu kuksańca w bok. Złapał ją za przeguby dłoni, tak szczupłe, że mógł otoczyć je palcami, i przyciągnął ją do siebie. Chciał ją unieruchomić, żeby go więcej nie biła. Może zresztą od początku miał zupełnie inne intencje. W każdym razie jeśli oczekiwał, że Samara będzie stawiała opór, przeżył niespodziankę. Wyraźnie poczuł, jak jej ciało mięknie. Oboje wybrali ten sam moment, by spojrzeć sobie w oczy. Jaywalker poczuł się tak samo jak wtedy, gdy ujrzał ją pierwszy raz, a potem, po sześciu latach, po raz drugi. Tyle że tym razem nie obserwował jej zza biurka ani nie patrzył na nią przez metalową siatkę w więzieniu na Rickers Island. Teraz trzymał ją w ramionach. Szybko pozbyli się zaśnieżonych okryć i rzucili je na podłogę. Choć się nie umawiali, instynktownie zatrzymali się, gdy on został w bokserkach, a ona w biustonoszu i stringach cieniutkich jak nitka dentystyczna. Kiedy po chwili Jaywalker szedł za nią na górę, błogosławił w myślach tego, kto wymyślił tę część damskiej bielizny. Kimkolwiek jesteś, zasługujesz na Nobla, dziękował mu. I bodaj po raz pierwszy w życiu gotów był wybaczyć Billowi, że tak się biedak zapomniał z Monicą.
Wylądowali w bibliotece albo gabinecie, gdzie oprócz kominka z polanami gotowymi do zapalenia stała duża sofa w kształcie litery U. Jaywalker zaczął rozglądać się za zapałkami, ale Samara sięgnęła po coś, co wyglądało jak pilot, nacisnęła guzik i po chwili zapłonął ogień. Jaywalker wolał tradycyjne metody, ale ważne, że ów dziwny przedmiot spełnił swoje zadanie. - A więc? - zapytała, stając przed nim na tle płomieni. - Czy już jest „potem"? - Powiedzmy, że tak. Nawet jak na długą grę wstępną, siedem i pół roku to szmat czasu. Biorąc pod uwagę wszystkie pragnienia, które mogły się nawarstwić, nie byłoby niczym zaskakującym, gdyby rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń i oczekiwań. Nie tym razem. Seks z Samarą przerósł jego najśmielsze fantazje. Rzeczywiście była pod tym względem niezwykle utalentowana. Do tego stopnia, że parę razy złapał się na tym, że mimo woli zaczyna rozpamiętywać szczegóły z jej przeszłości. Szybko jednak dawał sobie z tym spokój. Nawet jeśli nie udawała, że jest jej pierwszym, to robiła wszystko, by poczuł się najlepszym kochankiem, jakiego miała. - Póki co skróciłam ci życie o jakieś trzy miesiące? - wydusiła z siebie w pewnej chwili. - Ty mnie? - jęknął. - Skoro tak, to ja twoje skróciłem o parę lat. - Przecież to nie to samo, głuptasie. Co ty, nic nie wiesz o tych sprawach? I to mówi kobieta dwadzieścia lat od niego młodsza, siedząc na nim, tak by miał pełny widok na jej kształtne piersi. I zaraz z zapałem zaczęła pracować nad tym, by mu odebrać kolejny miesiąc życia. Gdy po jakimś czasie zrobili sobie chwilę przerwy, Samara zauważyła, że Jay walker uciska palcami nasadę nosa. - Boli cię głowa? - Jak cholera. - Barry na pewno zostawił u mnie jakąś aspirynę. Albo ibuprofen. Facet był chodzącą apteką. - Nie mogę brać takich rzeczy. - Na starość stał się strasznym alergikiem. - Zamiast mi pomóc, prawie mnie wykańczają. Głowa mi pęka i wyglądam jak manat. - Więc co możemy dla ciebie zrobić? - zatroskała się. - Uwierz mi, że zrobiłaś już dość.
- Ja pytam poważnie. - Poważnie? Powinienem coś zjeść. To już półtorej doby, jak nie miałem nic w ustach. - Rozumiem, że to coś to nie są lody. Na samą myśl o lodach poczuł się jeszcze gorzej. - No nie. Lody raczej odpadają - przyznał. - A może być pizza? - Masz pizzę? - Nie. Ale mam telefon. Co, zapomniałeś, gdzie jesteśmy? To jest Nowy Jork, chłopie! Jay walker uparł się, by zamówili niejedną, ale dwie średnie pizze. Kiedy dostarczono je pół godziny później, dla siebie zatrzymali zwykłą, z serem i sosem. A drugą, tę z pepperoni, wołowiną i dodatkowym serem Jaywalker kazał zanieść panom siedzącym w szarym crownie victoria po przeciwnej stronie ulicy. - Co to jest manat? - zapytała, gdy siedząc na dywanie przy kominku, jedli pizzę. Jedynym, co oboje na sobie mieli, była elektroniczna bransoleta na jej kostce. - Taki morski ssak. Uwierz mi, że nie chciałabyś, żebym tak wyglądał. - Wierzę ci. I przepraszam, że nie powiedziałam ci o tej starej sprawie z nożem i o tym, że naprawdę nazywam się Samantha Musgrove. Nie chciałam o tym mówić, bo wymyśliłam, że jak nikt się o tym nie dowie, to będzie tak, jakby to się nigdy nie wydarzyło. Jakby to był koszmarny sen. - Dlaczego wybrałaś imię Samara? Rozumiem nazwisko Moss. Krótkie, przyjemne, łatwo wpada w ucho. Ale Samara? - A wiesz, co to jest? - Nie mam pojęcia. - Samara to jest torebka nasienna klonu. Wiesz, taka co ma dwa skrzydełka. Kiedy odrywa się do drzewa, skrzydełka obracają się na wietrze i unoszą nasionko daleko od drzewa. Tam, gdzie będzie mogło zacząć nowe życie.
- Ciekawe. I już jako czternastolatka rozumiałaś, że jesteś podobna do takiego nasionka? - Byłam bardzo dojrzałą czternastolatką. - To prawda, Samaro. - Wymówił jej imię tylko po to, by je usłyszeć. - Ładnie się nazwałaś. Samara Moss. - Śmieszne. Wiesz, że dopiero drugi raz komuś o tym mówię? - O czym? - O Samancie Musgrove. - Czuję się zaszczycony. Można wiedzieć, kiedy był pierwszy? - Osiem lat temu. Czyli w czasach, kiedy jeszcze wierzyłam w prawdziwą miłość, w dzielenie się najskrytszymi tajemnicami i całe to gówno pod tytułem „dopóki śmierć nas nie rozdzieli". Jaywalker właśnie ugryzł kawałek pizzy. Ponieważ nagle opadła mu szczęka, kęs wyleciał mu z ust, co jest dość kiepską sprawą, kiedy człowiek siedzi goły. Jego mózg już zarejestrował słowa Samary, lecz jeszcze nie do końca pojął ich sens. - Powiedziałaś o tym... Skinęła głową. - Barry'emu? - Przecież braliśmy ślub. Wtedy myślałam, że go kocham. I że ma prawo wiedzieć o mnie wszystko. - Opowiedziałaś mu o wszystkim? Ponownie skinęła. - O gwałcie, o ugodzeniu nożem, i o tym, że kiedyś nazywałaś się... - Tak. Powiedziałam o wszystkim. - ...Samantha Musgrove? - Tak. - Musgrove, Musgrove - powtarzał. - Już to gdzieś słyszałem, tylko kiedy i gdzie? - No nie żartuj! Słyszałaś to podczas procesu, jak wyszło na jaw, że tak się nazywałam. Przecież cały czas o tym rozmawiamy! - Wiem, wiem. Ale widziałem to nazwisko już wcześniej? Ale gdzie?
- Na butelce seconalu - oznajmiła. - Pamiętasz nazwisko lekarza, który przepisał lek? A potem okazało się, że kogoś takiego w ogóle nie ma? Nazywał się Samuel Musgrove. Właśnie dlatego od razu wiedziałam, że ktoś mnie wrabia. Ale nie mogłam ci o tym powiedzieć, bo musiałabym wyjawić całą resztę... - No nieźle! - Co nieźle? - Kto oprócz Barry'ego znał nazwisko Musgrove? Zastanowiła się. - Nikt. - Jesteś pewna? - Pewnie, że jestem. Do zeszłego piątku Barry był jedyną osobą, która o tym wiedziała. Jaywalker skoczył na równe nogi i zaczął krążyć po pokoju, zapominając o swej nagości. Samara przyglądała mu się z taką miną, jakby podejrzewała, że postradał zmysły. Kiedy otworzyła usta, by coś powiedzieć, natychmiast uciszył ją gestem dłoni. - Czy Barry miał klucz do twojego domu? - Kiedyś tak. Więc pewnie miał. A co? - Która godzina? Samara wstała i poszła do drugiego pokoju. - Piętnaście po drugiej! - zawołała. - Telefon! Muszę zadzwonić. Wróciła ubrana w szlafrok. Pewnie wolała coś na sobie mieć, gdyby nagle trafiła go apopleksja i trzeba było wzywać pogotowie. Ale telefon mu przyniosła. Chwycił go i szybko wybrał numer. - Informacje o numerach zastrzeżonych - odezwał się kobiecy głos. - Mówi detektyw Anthony Bonfiglio, dwudziesty pierwszy wydział zabójstw, licencja numer
dwadzieścia dwa zero pięć. Potrzebuję numer Thomasa Francisa Burke'a - powiedział, pokazując Samarze na migi, by przyniosła mu coś do pisania. - W rejestrze mam jednego Thomasa F. Burke'a, pięciu Thomasów Burke'ow i trzech T. Burke'ow -poinformowała go po chwili kobieta. - Dobrze, poproszę numery do wszystkich. - Jutro, najpóźniej do siedemnastej, muszę dostać oficjalną prośbę o udostępnienie numerów. Proszę ją wysłać faksem na ten numer. - Dobrze - obiecał, lecz nawet go nie zapisał. Dodzwonił się do Burke'a za szóstym podejściem. Przedtem usłyszał parę gorzkich słów prawdy od ludzi, których zerwał o „pieprzonej trzeciej nad ranem". Nic dziwnego, że odetchnął z ulgą, gdy w końcu usłyszał znany, choć mocno zaspany głos. - Tom, obudź się! Mówi Jaywalker. - Jezu! Która godzina? - Nie mam pojęcia. Chyba parę minut po północy - łgał jak z nut. - Skąd masz mój numer? - Ma się sposoby. - Czego chcesz? - Żebyś wstał i się ubrał. - Odbiło ci? - Niewykluczone. Ale już prawie rozpracowałem tę sprawę. - O ile się nie mylę, przysięgli też - zauważył Burkę cierpko. - Przysięgli nie mają pojęcia, jak było naprawdę. Tak samo zresztą jak ty i do niedawna ja. Wszystko ci wytłumaczę, jak się spotkamy. - Jasne. O dziewiątej trzydzieści w sądzie. - Tom? Cisza. Jaywalker przestraszył się, że przegiął. Na szczęście po chwili usłyszał:
- Co? - będące połączeniem zniecierpliwienia i rezygnacji. - Tom, przecież wiesz, że nigdy nie robiłem cię w bambuko, zgadza się? - A tak naprawdę która jest godzina? - Nie wiem. Może wpół do trzeciej, może za piętnaście. - I to mówi ten, który nie robił mnie w bambuko. - Zaufaj mi. I spotkaj się ze mną w mieszkaniu Tannenbauma. Najszybciej jak się da. Aha, jeszcze jedno... - Co znowu? - Weź swoją blachę. - Moją blachę? - No tak. Wiesz, ten śmieszny kawałek metalu, który wasz stary daje wam, żebyście mieli czym machnąć, jak was policja zatrzyma za szybką jazdę albo korzystanie z usług panienek. Tom Burkę miał na sobie skórzaną krótką kurtkę, dżinsy i bejsbołówkę z napisem Yankee. Ale przynajmniej był suchy. Nie to co Jaywalker, który musiał wygrzebać swoje wilgotne ciuchy ze sterty, którą wcześniej usypali z Samarą. Jego płaszcz był jednak tak przemoczony, że Samara zmusiła go, by włożył płaszcz Barry'ego. Jaywalker zgodził się, choć rękawy sięgały mu do łokci, a ramiona były tak ciasne, że niemal odcinały mu krążenie w rękach. Poprzedni właściciel odzienia musiał być karłem, stwierdził zdegustowany. Burkę nie był sam. Udało mu się namierzyć i przyprowadzić ze sobą detektywa Bonfiglio, być może w charakterze ochroniarza. Albo świadka. - Dobry wieczór, panie mecenasie. - Detektyw przywitał się uprzejmie z Jaywalkerem. - Dobry wieczór, Tony. Mam dla ciebie numer faksu do biura numerów zastrzeżonych. Musisz się z nimi skontaktować przed siedemnastą - poinformował go. - I co im powiedzieć? - Nieważne.
- Dobra, panienki, koniec pogaduszek - zirytował się Burkę. - Lepiej, żeby się okazało, że nie ściągnąłeś nas tu na darmo - rzucił w stronę Jaywalkera. - Mam nadzieję, że masz dobry powód. - Nawet lepszy niż dobry - zapewnił go. - Po prostu niewiarygodny. - Właśnie tego się obawiam. Okazało się, że na nocnej zmianie pracuje Jose Lugo, więc nawet nie musieli pokazywać odznak. Taki obrót sprawy był bardzo na rękę Jaywalkerowi, który swoją blachę kupił w sklepiku z tandetą przy Times Square. Musieli trochę poczekać, aż Lugo skontaktuje się z Mazzinim i poprosi go, żeby przyniósł klucz. Gdy weszli do apartamentu A, do którego nikt nie zaglądał od czasu ostatniej wizyty Jaywalkera, Burkę zażądał wyjaśnień. - A teraz bądź tak uprzejmy i oświeć nas, jakież to nowe fakty odkryłeś? - Jasne, zaraz wszystko wam powiem. Tylko pamiętaj, Tom, mówiłem, że „już prawie". Wiem, kto zabił Barry'ego, ale ciągle próbuję ustalić, jak mu się udało wyciąć taki numer. - Będziesz nam wmawiał, że twoja laska padła ofiarą spisku? - zdumiał się Bonfiglio. - Bądź trochę sympatyczniejszy, Tony - ostrzegł go Jaywalker. -1 tak się nie nadymaj, bo jak się okaże, że przymknąłeś niewinną kobietę, nie okrzykną cię bohaterem. A tym bardziej geniuszem. Więc albo możesz się upierać przy swoim, albo współpracować. Twój wybór. - Ja też ci mogę dać coś do wyboru, dupku! - Panowie, już mówiłem, spokój! - warknął Burkę. - Dobra, chodźcie do kuchni - rzucił Jaywalker. Na podłodze nadal widniał obrys ciała. Minęło półtora roku, a tu wszystko wyglądało tak, jakby Barry umarł wczoraj. - Patrzcie na to. - Jaywalker z trudem uniósł rękę, by pokazać, jak krótkie są rękawy. - Taaa... Piękna rzecz - mruknął Bonfiglio.
- To płaszcz Barry'ego. Trzymał go u Samary, podobnie jak mnóstwo innych rzeczy. Na przykład lekarstwa. Jednym słowem, pomieszkiwał u niej. Miał własny klucz. Mógłwkażdej chwili wejść do jej domu. Ani na Burke'u, ani na Bonfigliu jego rewelacje nie zrobiły większego wrażenia. - Barry umierał na raka - ciągnął Jaywalker. - Miał nieusuwalny guz, który zabiłby go w ciągu paru miesięcy, jeśli nie tygodni. Samara uważała go za hipochondryka, więc łatwo kupiła tłumaczenie, że jest przeziębiony. Ale Barry dobrze wiedział, co mu jest. Poza tym nienawidził Samary za to, że go upokorzyła, puszczając się z innymi facetami. I dlatego nie mógł znieść myśli, że po jego śmierci zgarnie połowę majątku. Nawet próbował ją wydziedziczyć, ale Manheim go uprzedził, że nic z tego nie będzie, bo istnieje coś takiego jak wspólnota majątkowa małżonków, której nie da się obalić. - Pewny jesteś, że tak mówi prawo? - powątpiewał Bonfiglio. - Tak - upewnił go Burkę. - Co więc robi Tannenbaum? - zapytał ich retorycznie Jaywalker. - Postanawia wydziedziczyć Samarę w inny sposób. Sam wykupuje ubezpieczenie na życie, a jej każe podpisać umowę. I ona to robi, jak posłuszne dziecko, nawet bez czytania. Kiedy jakiś czas później firma ubezpieczeniowa przysyła czek, Barry każe swojemu księgowemu podpisać go za Samarę i zapłacić pierwszą składkę pieniędzmi z ich wspólnego konta. Jaywalker krążył po kuchni, starając się ułożyć elementy łamigłówki w logiczną całość. - Pamiętacie, dlaczego Samara poszła do Barry'ego tamtego wieczoru, kiedy został zamordowany? - Zeby go zabić? - podrzucił Bonfiglio. - Poprosił ją, żeby przyszła. - Właśnie. I co się dzieje potem? - Jedzą razem chińszczyznę.
- Nieważne, co jedzą. Co się dzieje? - Zaczynają się kłócić - rzekł Bonfiglio. - Dochodzi do głośnej awantury. - Właśnie. Kłócą się o jakieś bzdury. Samara nawet nie pamięta, o co poszło, ale jest pewna, że to Barry zaczął. To bardzo istotna informacja. Pamiętajcie, że Barry wiedział, jak ją sprowokować. Tak więc zaczynają się kłócić, a Barry robi wszystko, żeby sąsiedzi ich usłyszeli. Burkę machinalnie skinął głową. - Samara wścieka się i wychodzi - zakończył Jaywalker. - A zaraz potem przez okno włazi Spiderman i wsadza staremu kosę w bok - błysnął Bonfiglio. Jaywalker zignorował jego uwagę. Właściwie odpowiadała mu sytuacja, w której detektyw występował w roli sarkastycznego niedowiarka, bo Burkę z konieczności musiał wziąć na siebie rolę bezstronnej trzeciej osoby. - Od tego momentu robi się naprawdę ciekawie - podjął swą opowieść. - Barry popija drinkiem parę tabletek nasennych, konkretnie seconalu. Może zrobił to, zanim przyszła Samara, może na chwilę ją przeprosił i zrobił to w drugim pokoju. W sumie nie ma znaczenia, kiedy. Potem bierze nóż, który wcześniej zabrał z domu Samary. - Gówno prawda - skwitował Bonfiglio. Jaywalker znów nie zareagował na zaczepkę. Wysunął szufladę i wyjął nóż z zaokrąglonym czubkiem. Nie ufał detektywowi na tyle, by dać mu do ręki coś ostrzejszego. - Masz. Pokaż nam, jak byś mi to wbił w serce. Możesz to zrobić na tyle sposobów, ile chcesz. Wiesz, atak z przodu, z tylu, z boku. - Pierdol się. - Pokaż nam - wtrącił się Burkę. Klnąc pod nosem, Bonfiglio spełnił ich prośbę. Zaczął od symulowanego ataku od przodu, najpierw prawą ręką, potem lewą, wreszcie dwoma naraz. Potem zaszedł Jaywalkera od tyłu, przytrzymał
ramieniem za szyję (nie musiał robić tego aż tak brutalnie) i na niby wbił mu nóż w klatkę piersiową. Następnie zaprezentował kilka innych wariantów. - Na ile sposobów próbowałeś mnie zadźgać? - zapytał Jaywalker. - Dziesięć, dwanaście - odparł Burkę. - Co je wszystkie łączy? Burkę wzruszył ramionami. A Bonfiglio zaklął, przy czym miał taką minę, jakby żałował, że nie może zadźgać Jaywalkera naprawdę. - Za każdym razem, gdy próbowałeś mnie zabić, podnosiłeś nóż do góry, po czym błyskawicznie opuszczałeś rękę. Samara pewnie zrobiłaby tak samo. Każdy by tak zrobił. Przecież tak się zabija nożem. Jednak gdyby ona rzeczywiście uderzyła Barry'ego w ten sposób, nóż wszedłby w ciało pod innym kątem i pewnie trafił na któreś żebro. Jednak tak się nie stało. Skąd o tym wiemy? - Od Hirscha - odparł Burkę. - Właśnie. Hirsch nie miał wątpliwości, że ostrze wchodziło w ciało zupełnie płasko, co jest możliwe pod warunkiem, że... - Ze co? - nie wytrzymał Bonfigłio. - Że najpierw namacasz żebra, znajdziesz między nimi przerwę i wbijesz nóż ustawiony bokiem. W kuchni zapadła martwa cisza. Burkę podszedł do zarysu sylwetki na podłodze i chwilę mu się przyglądał. - Interesujące - przyznał. - Niby wszystko logicznie się układa, ale jakim cudem rannemu Barry'emu udałoby się przynieść zakrwawiony nóż do Samary, schować go w łazience, wrócić do domu i skonać? Chyba dobrze myślę? - Owszem, ale to też da się wytłumaczyć - zapewnił go Jaywalker. - Pamiętasz, jak mówiłem, że Barry miały stały i swobodny dostęp do mieszkania Samary. Dla mnie jest jasne, że schował te rzeczy parę
dni wcześniej. Może nawet nie dni, tylko tygodni. Upuścił sobie trochę krwi albo rozciął palec. Pewnie pamiętacie, że ani nóż, ani bluzka i ręcznik nie były mocno poplamione. Poza tym krew była zaschnięta. Tannenbaum tak wybrał kryjówkę, żeby ślady krwi dobrze się zachowały. Gdyby wrzucił te rzeczy do rezerwuaru, jak pewnie zrobiłaby Samara, gdyby naprawdę chciała je ukryć, a nie jak ta idiotka robić z nich prezent dla policji, woda przynajmniej częściowo rozpuściłaby krew. Wystarczy parę razy spuścić wodę i sprawa załatwiona. Burkę nadal nie byl przekonany. - Więc twierdzisz, że to był jednak nóż Samary? - Z całą pewnością. - A mimo to utrzymujesz, że nie był prawdziwym narzędziem zbrodni. Czy też, zgodnie z twoją hipotezą, narzędziem, którym posłużył się samobójca. - Zgadza się. W tym momencie Jaywalker wsunął rękę do ciasnej kieszeni płaszcza i z trudem wyjął z niej sześć noży, które zabrał z domu Samary. - Voilà! - zawołał. Burkę pilnie mu się przyglądał, Bonfigłio udawał obojętnego. Ale on również nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć. - To są noże do steków, które znalazłem u Samary - oznajmił. - Sprzedają je w kompletach po sześć albo osiem sztuk. W każdym razie zawsze parzystą liczbę, tak? Jeden został znaleziony za rezerwuarem, czyli mamy siedem. A więc brakuje nam jednego. Tego, którym zabił się Barry. - A potem go połknął? - rzucił Bonfigłio. - Nie. - Jaywalker odpowiedział mu tak, jakby traktował jego przypuszczenie całkiem poważnie. - Gdyby połknął nóż, doktor Hirsch by go znalazł w czasie sekcji. - Więc gdzie się podział? - zapytali Burkę i Bonfigłio zgodnym chórem.
- Nie wiem - przyznał Jaywalker. - Super. Rozpracowałeś sprawę, ale zabrakło ci najważniejszego - podsumował Bonfigłio, nie kryjąc satysfakcji. Burkę zmarszczył czoło, dając w ten sposób do zrozumienia, że zgadza się z detektywem. - Jak ci się uda przeskoczyć tę przeszkodę, to może będziemy mieli o czym porozmawiać - zauważył. -Ale dopóki nie mamy dowodu rzeczowego... - Wiem. I sam zachodzę w głowę, jak Barry pozbył się tego noża. Alkohol i seconal podziałały przeciwbólowo, więc może dał nawet radę wyciągnąć nóż. Pamiętacie przypadek tego gościa od krokodyli, który przed śmiercią zdołał wyciągnąć z siebie kolec jadowy płaszczki? Z Barrym mogło być podobnie. Miał bardzo mało czasu, minutę, może pół, zanim stracił przytomność i upadł. Nie mógł odejść daleko. Dlatego nóż musi gdzieś tu być. - Przeczesaliśmy dokładnie całe mieszkanie -rzekł Bonfiglio. - Chłopaki z ekipy dochodzeniowej też zajrzeli w każdy kąt. Gdyby był tu jakiś nóż, na pewno byśmy go znaleźli. - Tak jak znaleźliście seconal w kuchennej szafce u Samary? - Jaki seconal? - zainteresował się Burkę. Jaywalker opowiedział mu o nieistniejącym lekarzu i buteleczce lekarstw, którą Samara znalazła przypadkiem między przyprawami. - Początkowo chciałem zapytać ją o to podczas przesłuchania, ale jak ten palant zrezygnowałem. Bałem się, że nazwisko lekarza jest zbyt podobne do jej panieńskiego nazwiska - wyjaśnił. - A teraz najlepsza część całej historii. Barry był jedyną osobą, której Samara powiedziała całą prawdę o sobie. Łącznie z tym, jak się kiedyś nazywała. A teraz zobaczymy, czy zgadniecie, jak się nazywał fikcyjny lekarz, który złożył telefoniczne zamówienie na seconal. Mam tu dla was pomoc naukową. - Wyjął z kieszeni charakterystyczny pomarańczowy pojemnik i podał go Burkę'owi. - Samuel Musgrove - przeczytał.
- Bingo! - Dobra, przekonałeś mnie, że Barry mógł podrzucić seconal - przyznał Burkę. - Ale gdzie w takim razie jest ósmy nóż? Możesz nas oświecić także w tej kwestii? - Podejrzewam, że musi być gdzieś w kuchni. Proponuję, żebyśmy sami się o tym przekonali. Podzielił pomieszczenie na trzy sekcje. Sobie wziął trzecią, w której znalazły się lodówka, zamrażarka i mikrofalówka. Burke'owi dał kuchenne szafki. Bonfiglio, który miał przeszukać zlew, kosz na śmieci i zmywarkę, burczał pod nosem, że policjanci już to zrobili, ze „skutkiem negatywnym". Przez kwadrans pracowali w milczeniu. Jaywalker nic nie znalazł. Burkę też. Jednak czasem szczęście dopisuje trzeciemu. Tak właśnie było tym razem. A nastąpiło to wyjątkowo spokojnie. Nie było żadnych okrzyków radości ani fanfar. Bonfiglio podszedł do zmywarki i zdziwił się, że jest zamknięta. Zupełnie jakby ktoś zapełnił ją naczyniami i zapomniał włączyć. Jednak po otwarciu okazało się, że było całkiem inaczej. Bonfiglio uważnie zajrzał do środka. I zobaczył kratki zapełnione czystymi naczyniami. A na samym dole, w specjalnym pojemniku na sztućce, między łyżkami, nożami i widelcami tkwił ósmy nóż. Jaywalker doskonale wyczuł Tannenbauma. Ten zaś, zamroczony alkoholem i seconalem, znalazł przerwę między żebrami, wbił sobie nóż, po czym szybko go wyciągnął. A potem, z pewnością już ostatkiem sił, włożył go do zmywarki gotowej do uruchomienia. Zdążył jeszcze ją zamknąć i nacisnąć przycisk. A potem stracił świadomość, upadł i wykrwawił się na śmierć. - Niezła robota, detektywie - pochwali! Jaywalker, dokładając starań, by nie zabrzmiało to sarkastycznie. Korzystne zeznania Bonfiglia były mu przecież bardzo potrzebne. - Dzięki - odparł detektyw, który, sądząc po uśmiechu, już zaczynał czuć się jak bohater. - O ja cię... Nieprawdopodobne. - Burkę był naprawdę zszokowany.
- Tylko nie mów, że cię nie uprzedzałem - odparł Jaywalker. Zycie pisze czasem niezwykłe scenariusze. W tym najlepsze było to, że w wielkim finale nóż odnalazł Bonfiglio. W ciągu dwudziestu lat na sali rozpraw Jaywalker nauczył się, że czasem warto oddać pierwszoplanową rolę komuś innemu. Na przykład przysięgłym, którzy ucieszą się, że odnaleźli ostatni element układanki. Kiedy więc Jaywalker odtworzył jedno po drugim wydarzenia feralnego wieczoru sprzed półtora roku - co udało mu się dzięki niewielkiej pomocy żony, która we śnie zbeształa go, że nie opróżnił zmywarki postanowił odstąpić chwilę triumfu detektywowi Bonfigliowi. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY MOŻE TAK, MOŻE NIE, KTO TO WIE Co to był za ranek w sali rozpraw numer pięćdziesiąt jeden! Sędziowie przysięgli, którzy stawili się wcześniej tylko po to, by usłyszeć, że mają zawiesić obrady, zostali wprowadzeni do środka i zajęli wyznaczone miejsca. Przedstawiciele mediów szczelnie wypełnili pierwsze trzy rzędy w ławach dla publiczności. Pozostałe miejsca również były zajęte, a mniej więcej pół setki osób stało jeszcze z tyłu. W sądzie wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. Kiedy Jaywalker i Samara usiedli za stołem obrony, Tom Burkę powoli wstał. - Zgodnie z ustaleniami poczynionymi podczas niedawnej narady, a dotyczącymi sprawy przeciw Samarze Tannenbaum, prawdziwe nazwisko Saman-tha Musgrove, strona skarżąca wnosi o unieważnienie procesu. - Rozumiem, że wszyscy są świadomi, jakie konsekwencje prawne ma taki wniosek - odezwał się sędzia Sobel. - Mam nadzieję, iż jest powszechnie wiadome, że gdy obrona uzyskuje unieważnienie procesu, sprawa nadal podlega apelacji i może być rozpatrywana przed innym sądem. Natomiast gdy z takim wnioskiem występuje oskarżenie, sprawa zostaje uznana za ostatecznie zamkniętą. Czy obie
strony są tego świadome? - Tak - powiedział Burkę. - Rozumiem, że prokuratura przygotuje pisemne uzasadnienie swej decyzji? - Zgadza się. - Panie Jaywalker? - Nie widzę powodu do sprzeciwu. - Wobec tego sąd przyjmuje wniosek oskarżenia. I już. Tak po prostu. Media ogarnęło szaleństwo. Stacje telewizyjne przerywały programy, by podać wiadomość z ostatniej chwili. Zanim Jaywalker zdążył wyjść z sali rozpraw, dostał propozycje występu w programach Oprah, Katie Couric, Larry'ego Kinga, „Court TV" oraz innych wieczornych show popularnych prowadzących. Jak zwykle wszystkim odmówił, choć kusiło go, by skorzystać z zaproszenia do programu Jona Stewarta. Pech chciał, że akurat wtedy przypadkiem usłyszał, jak któryś z dziennikarzy określa go mianem „nowego adwokata gwiazd". To wystarczyło, by natychmiast porzucił pomysł występu w telewizji. Chcąc jak najszybciej uwolnić się od natrętnych reporterów, przyspieszył kroku, aż w końcu puścił się biegiem. Samara okazała się tylko trochę bardziej rozmowna niż on. Wytrzymała w świetle reflektorów całe dwanaście sekund. Tyle bowiem potrzebowała, by powiedzieć, że czuje się niezmiernie szczęśliwa i z serca dziękuje prokuratorowi Burke'owi, detektywowi Bonfigliowi, sędziemu Sobelowi, przysięgłym i Jaywalkerowi. Gdyby przypadkiem w pobliżu znaleźli się przyszli zdobywcy Oscarów lub zwyciężczynie wyborów Miss Ameryki, mogliby się sporo od niej nauczyć. Choć pewnie i tak by nie skorzystali z tej darmowej lekcji. Okazało się, że jedenaścioro przysięgłych uznało Samarę za winną, a tylko jedna osoba była przeciwnego zdania. O dziwo, nie była to ani przedszkolanka Carmelita Rosado, ani bezrobotna aktorka Angelina Olivetti. Okoniem stanął sędzia numer dwanaście, sztywny jakby kij połknął
emerytowany komandos, pułkownik George Stetson. Ten sam, którego Jaywalker nie zdołał się pozbyć, gdyż wyczerpał limit odrzuceń. „Prędzej by mnie wynieśli nogami do przodu, niżbym się poddał" miał ponoć powiedzieć jednemu z reporterów krewki pułkownik. Inni ławnicy wspominali to nieco inaczej. Twierdzili, że jeszcze rano pułkownik gotów był zmienić zdanie i uznać winę Samary, dzięki czemu werdykt zapadłby jednogłośnie. Nie zdążył tego uczynić, gdyż przysięgli dostali polecenie przerwania obrad. W piątek po południu Jaywalker został oficjalnie zawieszony w prawach wykonywania zawodu na trzy lata, ze skutkiem natychmiastowym. Niemal jednocześnie zaczęła krążyć petycja, w której zwracano się do sądu dyscyplinarnego z prośbą o ponowne rozpatrzenie jego sprawy. Jaywalker szybko zakończył tę koleżeńską inicjatywę. Trzy lata z dala od sali sądowej wydawały mu się niezwykle kuszącą perspektywą. Nieco wcześniej jeden z jego klientów, zawodowy włamywacz, któremu groziło od dwunastu do dwudziestu pięciu lat więzienia, tak skomentował wiadomość 0 nałożonej na niego karze: - Trzy lata? - powtórzył z niedowierzaniem. -Chcą panu dać trójkę? To skurwysyny. Ale nie powiem, żebym się nie ucieszył, jak by mnie tyle dali. Jaywalker uznał, że jemu taki wyrok też całkiem odpowiada. O dziwo, jego romans z Samarą potrwał o wiele dłużej, niż się spodziewał. Spotykali się ze sobą przez ponad pół roku, co według definicji podanej przez Samarę podczas składania zeznań oznaczało, iż przez ten czas regularnie uprawiali seks. W rzeczy samej przy odrobinie szczęścia ich love story miała szansę zakończyć się happy endem. Rodem z taniego romansu. Samara dostała w końcu swój wielomilionowy spadek, a Jaywalker upragniony długi urlop. Jednym słowem, oboje byli wolni i niczym nie skrępowani. Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by byli ze sobą jak najdłużej. Widocznie jednak szczęśliwe zakończenie nie było im pisane. A kres ich związku nadszedł dość nieoczekiwanie.
Wszystko zaczęło się nad wyraz niewinnie. Otóż pewnego wieczoru siedzieli przy kominku, tym samym, przy którym pierwszy raz się kochali. Tyle że działo się to w środku upalnego lipca, a jedynym ogniem był żar na końcu grubego jointa, który Samara z wprawą skręciła dla nich dwojga. Palili więc trawkę i wspominali proces. Rzadko to robili, lecz od czasu do czasu temat jakoś sam wypływał. W końcu był to ostatni proces Jaywalkera i pierwszy, a zarazem ostatni Samary, więc mieli o czym rozmawiać. Dla obojga był to bowiem punkt zwrotny. - Jak wpadłeś na to, że w zmywarce jest drugi nóż? - zapytała, wpatrując się w niego szklistymi oczami, które nieodmiennie przykuwały jego uwagę. - Wiedziałem, że przecież musi gdzieś być - odparł. - Zmywarka wydała mi się dość logicznym miejscem. Gdyby włożył go do lodówki albo do zamrażalnika, odciski palców zostałyby wprawdzie zniszczone, ale zachowałyby się ślady krwi. Uznałem, że w tej sytuacji zmywarka była najlepszym rozwiązaniem. - Nagle uzmysłowił sobie, że nie ma ochoty mówić jej o śnie. Wolał, by pozostał on tajemnicą, jego i żony. - Spryciarze z nas, co? - Z nas? - Pewnie. - Samara uśmiechnęła się figlarnie. -Szacunek za to, że sam wykombinowałeś, jak było. - A ty? - Czy moja sprawa naprawdę raz na zawsze jest zamknięta? - Tak. - I już nie mogą mnie za to nigdy postawić przed sądem? - Nie. To byłoby powtórne pociągnięcie do odpowiedzialności za to samo przestępstwo. - Oboje jesteśmy dorośli? - zapytała. - Ja na pewno. Uśmiechnęła się. Jaywalker w pierwszej chwili pomyślał, że to reakcja na jego odpowiedź. Jednak w
jej uśmiechu było zbyt dużo zadowolenia z samej siebie, by tłumaczyć go w taki sposób. Bez wątpienia był to uśmiech pełen satysfakcji, uśmiech triumfalny, który często pojawia się na ustach osoby, której udało się pokonać olbrzymie przeciwności losu i ostatecznie dopiąć swego. Jaywalker nie miał pojęcia, co dało Samarze powód do tak wielkiego samozadowolenia. Postanowił więc ją o to zapytać. - O co chodzi? - O nic. - Daj spokój! Przecież mnie możesz zaufać. Znowu się uśmiechnęła i głęboko zaciągnęła jointem. - Słuchaj, ty chyba nie wierzysz, że to Barry włożył nóż do zmywarki? - powiedziała w końcu. Jaywalker nie odezwał się ani słowem. Nawet gdyby chciał, i tak by nie mógł. W uszach miał taki szum, że na moment ogłuchł. Nic do niego nie docierało. Ani jej słowa, ani własne myśli. I to już był koniec rozmowy. Później wielokrotnie wypytywał Samarę o szczegóły, próbował wydobyć z niej jednoznaczną odpowiedź. Bezskutecznie. Nigdy więcej nie chciała poruszać tego tematu. Wyglądało to tak, jakby marihuana rozwiązała jej język. Ale tylko na moment. Więc nigdy nie dowiedział się, jak było naprawdę. I na tym polegał największy problem. Gdyby się przyznała, spokojnie przyjąłby to do wiadomości i jakoś się z tym pogodził. Cholera, przecież reprezentował w sądzie niejednego zbrodniarza. I niejednego zdołał wybronić od zasłużonej kary. Więc pewnie przeżyłby i to, że Samara należy do tej grupy. O wiele gorzej znosił świadomość, że nie zna prawdy. A już zupełnie nie potrafił uporać się z tym, że Samara tak sprytnie go wykołowała. Kiedy pytał ją o to wprost, zbywała go albo robiła uniki. „Przecież mówiłeś, że nie ma dla ciebie znaczenia, czy jestem winna, czy niewinna", albo: „Nie zapominaj, że już nie jesteś moim adwokatem, więc twoje pytania są nie na miejscu". Jej uwagi wcale nie wydawały mu się zabawne.
Pozostawały mu więc tylko domysły. Co wieczór zasypiał z pytaniem: zabiła czy nie, i budził się z nim rankiem. Zadawał je sobie, gdy się kochali. Czy kobieta, którą trzyma w ramionach, jest niewinną ofiarą zbrodniczego spisku, który prawie się powiódł? Czy jest seryjną zabójczynią, która co kilkanaście lat pozbawia życia kolejną ofiarę? Kiedy złapał się na tym, że po raz trzeci - a może nawet czwarty czy piąty - przelicza przed pójściem spać noże do steków w kuchennej szufladzie, i dopiero upewniwszy się, że żadnego nie brakuje, ma odwagę wejść do jej sypialni, uznał, że ma dość. Tom Burkę rozpoczął swą mowę końcową od słów: - Czasem pozory mylą. Ale czasem nie. Gdyby się głębiej zastanowić, można by dojść do wniosku, że wszystkie dowody jednoznacznie obciążały Samarę właśnie dlatego, że naprawdę była winna. Przed wieloma laty, gdy córka Jaywalkera była dwuletnim brzdącem, usłyszała gdzieś powiedzonko, które tak jej się spodobało, że powtarzała je do znudzenia, ilekroć musiała odpowiedzieć komuś: „tak" lub „nie". - Może tak, może nie, kto to wie - recytowała swym dziecięcym melodyjnym głosikiem. W ustach dwulatki brzmiało to słodko, lecz nie znaczyło absolutnie nic. Jedynie wskazywało możliwości. Po latach okazało się, że córka już jako malutka dziewczynka była mądrzejsza niż Tom Burkę, mądrzejsza niż detektyw Bonfiglio, i wreszcie o wiele mądrzejsza niż sam Jaywalker. Prawda bowiem to bardzo niejednoznaczne i złudne pojęcie. Ten, kto jej szuka, stąpa po śliskim i niepewnym gruncie. Jeśli myśli, że łatwo ją odnajdzie, popełnia duży błąd. Prawda wymyka się prostej koncepcji widzenia świata, w której białe jest białe, czarne jest czarne, a oskarżony albo jest winny, albo nie. Pozory czasem mylą. A czasem nie. Czasami nigdy się tego nie dowiesz.