Krzysztof Wójcicki Bajki i baÊnie gdyƒskie Ilustracje: Ola Prusinowska WYDAWNICTWO Gdynia 2000 Wszystkim Dzieciom, które wezmà do ràk t´ ksià˝k´ - z ˝...
21 downloads
29 Views
3MB Size
Krzysztof Wójcicki
Bajki i baÊnie gdyƒskie Ilustracje: Ola Prusinowska
WYDAWNICTWO
Gdynia 2000
Wszystkim Dzieciom, które wezmà do ràk t´ ksià˝k´ z ˝yczeniami szcz´Êcia, w nowym wieku i nowym tysiàcleciu autor
OKSYWIE
ysuni´ta w morze g∏owa oksywska spowita by∏a tumanem mg∏y. „G∏owa oksywska”, jak˝e trafnà nazw´ wybra∏ ktoÊ, kto pierwszy raz dostrzeg∏ to miejsce z morza. Od strony làdu nie zdoby∏by si´ na takie spostrze˝enie. Mo˝e by∏ to któryÊ z dzikich wikingów, morskich rozbójników, przybywajàcych d∏ugimi ∏odziami z dalekiej pó∏nocy, mo˝e któryÊ z zapalczywych Normanów, Jutów, Danów, czy Waregów, którzy organizowali ∏upie˝cze wyprawy na po∏udniowe wybrze˝a nadba∏tyckich krain? Oksywska g∏owa wynurza∏a si´ dumnie z morskiej topieli, gdy˝ w czasach, o których chc´ wam opowiedzieç, a by∏o to naprawd´ bardzo, bardzo dawno temu, Oksywie by∏o wyspà. Mog∏o wi´c, od strony morza, rzeczywiÊcie wyglàdaç jak g∏owa. Ale czyja? Wszak g∏owa g∏owie nie równa. Ws∏uchujàc si´ w pradawnà nazw´ „Oksywie“, ∏atwo spostrzec, ˝e brzmi ona doÊç obco. Nic dziwnego, gdy˝ jest w∏aÊnie echem skandynawskiej mowy. A w j´zyku ludów pó∏nocy oznacza g∏ow´ byka. - Jakiego byka? – zapytacie. Mo˝e tego, który wyszed∏ z morza na brzeg greckiej wyspy Krety i zosta∏ przez króla Minosa z∏o˝ony w ofierze Posejdonowi, w∏adcy mórz? A mo˝e w oksywskiej wyspie dostrze˝ono g∏ow´ byka, w którego przemieni∏ si´ Zeus, zakochany w Europie, córce Feniksa, by jà porwaç? A kiedy urodzi∏a mu dzieci, wszechw∏adny Zeus uczyni∏ z Byka gwiazdozbiór na firmamencie niebieskim. Do dziÊ jest jednym z dwunastu znaków Zodiaku. A na niebie mo˝ecie dostrzec t´ konstelacj´, w czasie rozgwie˝d˝onych jesiennych i zimowych nocy, tak˝e nad Oksywiem. Najprawdopodobniej jednak, by∏a to g∏owa stolema, olbrzyma z kaszubskiej krainy, pot´˝nego i silnego, jak byk. Gdy spa∏ i spokojnie posapywa∏ przez sen, drzewa na ca∏ej wyspie s∏ania∏y si´ od jego podmuchu, oddajàc pok∏on morzu. Ale gdy stolem zaczyna∏ chrapaç, zrywa∏ si´ sztorm i rozwÊcieczone fale uderza∏y z ka˝dej strony wyspy. Skandynawowie, którzy napadali na bia∏e brzegi pomorskiej krainy, nie wiedzieli nic o stolemach. Ba, gdyby znali moc kaszubskich olbrzymów, nie
3
odwa˝yliby si´ podp∏ywaç swoimi d∏ugimi ∏odziami, by napadaç, grabiç i paliç kaszubskie osady. Stolemy, olbrzymy obdarzone niezwyk∏à si∏à, mia∏y postaç ludzkà. WysokoÊç ich cia∏a trudno by∏o objàç ludzkim okiem, gdy˝ w lesie g∏owy ich wystawa∏y ponad czubki najwy˝szych sosen, a z wód zatoki, wynurza∏y si´ ponad fale. ¸atwo im by∏o wyrywaç drzewa z korzeniami, jakby to by∏y polne kwiatki, bez trudu te˝ mogli przenieÊç gór´ z miejsca na miejsce, jak worek kartofli. Cenny torf wydobywany z bagien i mokrade∏, wykorzystywany na Kaszubach jako opa∏, pochodzi w∏aÊnie z tych wyrwanych drzew. Stolem móg∏ nawet zdjàç chmur´ z nieba i wycisnàç z niej deszcz, gdy pola by∏y suche. Lecz tam, gdzie stanà∏ i zostawi∏ Êlad swej pot´˝nej, bosej stopy, nic ju˝ nie wyros∏o. Dlatego te˝ tak marna i nieurodzajna jest ziemia na Kaszubach, gdy˝ jà zdepta∏y wielkie stopy stolemów. Mia∏y stolemy swoje rodziny. ˚y∏y wi´c tak˝e stolemki i ich, chcia∏oby si´ powiedzieç, ma∏e stolemiàtka, które z kolei wyrasta∏y na prawdziwych olbrzymów. Ulubionà ich zabawà by∏o rzucanie pot´˝nymi g∏azami. Kto dalej, kto wy˝ej, na pole, do morza... A jeÊli g∏az by∏ zbyt ci´˝ki dla stolemka, prosi∏ on swego tat´, by pi´Êcià rozbi∏ kamieƒ na mniejsze kawa∏ki. Swojà nadzwyczajnà si∏´ zawdzi´czali temu, ˝e jedli koƒskie mi´so i pili kobyle mleko. Rybacy spod Oksywia do dziÊ uwa˝ajà, ˝e wszystkie mielizny w zatoce powsta∏y dzi´ki stolemom. Pó∏wyspy natomiast, tak na morzu, jak i na jeziorach, sà dzie∏em stolemek. One to bowiem, chcàc usypaç swym dzieciom drog´ przez jezioro, czy przez morze, nabiera∏y piachu do swych wielkich fartuchów i tak, idàc przez wod´, budowa∏y drog´, sypiàc piasek pe∏nymi garÊciami. A˝ tu nagle fartuch od ci´˝aru piasku urwa∏ si´ i nie ca∏à drog´ na drugi brzeg, ale kawa∏ek tylko uda∏o im si´ usypaç. W ten sposób nie tylko powsta∏ helski pó∏wysep, ale równie˝ pó∏wyspy na jeziorze Osowskim, Sudomiu, Go∏uniu, czy na Wdzydzach. Stolemy na ogó∏ unika∏y ludzi i tylko w wyjàtkowych okolicznoÊciach zbli˝a∏y si´ do ludzkich siedzib. Trzeba powiedzieç, ˝e ludzie bali si´ olbrzymów, które wi´cej czyni∏y szkody, ni˝ po˝ytku. Nie szkodzi∏y naumyÊlnie. Nie by∏y z∏oÊliwe, czy zawistne, ale gdy tylko pojawia∏y si´ w wiosce, zamykano czym pr´dzej okna i drzwi cha∏up, Êciàgano suszàce si´ na palach sieci, by ich przypadkiem nie porozrywa∏y, a wios∏a ukrywano w zaroÊlach, ˝eby ich przez nieuwag´ nie po∏ama∏y. Najbardziej jednak obawiano si´ o rybackie ∏odzie, gdy˝ stolemy ch´tnie wk∏ada∏y w nie, swe pot´˝ne bose stopy, po czym odchodzi∏y w drewnianych butach. Wi´c ten, kto zdà˝y∏ zakopaç swe ∏odzie w ziemi, by nie pos∏u˝y∏y stolemom za drewniaki, móg∏ uwa˝aç si´ za szcz´Êliwca.
4
Kiedy wiosnà przechodzi∏y obok kwitnàcych sadów, jednym oddechem stràca∏y z drzew kwiaty. Jesienià z kolei, od ich dudniàcych kroków, spada∏y z drzew owoce. Ród stolemów z czasem wymar∏ doszcz´tnie. Wiele z nich zgin´∏o w walce ze smokami, zw∏aszcza siedmiog∏owymi, ziejàcymi prawdziwym ogniem, których pe∏no by∏o w owych czasach na Kaszubach. Nie wszyscy wiedzà, ˝e to w∏aÊnie stolemom zawdzi´czamy ukszta∏towanie terenu. Pagórki i wzniesienia, wyspy i pó∏wyspy, g∏azy i pot´˝ne kamienie, to dzie∏o ich silnych i pot´˝nych ràk. Zdarzy∏o si´ w pewnej rodzinie, ˝e stary stolem postanowi∏ wydaç za mà˝ swà jedynà córk´, Ew´. Olbrzymkà by∏a nadzwyczaj okaza∏à. Nosi∏a d∏ugie, jak len bia∏e w∏osy i uchodzi∏a za najpi´kniejszà stolemk´ na ca∏ej oksywskiej wyspie. Nie odda jej przecie˝ byle komu. Kandydat na m´˝a Ewy musia∏ wykazaç si´ po pierwsze si∏à równie wielkà, a dobrze by∏oby, aby jeszcze wi´kszà ni˝ narzeczona, po drugie sprytem, a po trzecie pos∏uszeƒstwem. No, bo có˝ to za mà˝, który nie jest m´˝em pos∏usznym? ˚aden z takiego po˝ytek. Stolemka Ewa ka˝dy okr´t przep∏ywajàcy po wodach zatoki mog∏a wziàç na rami´, ale m´˝a wybraç sobie nie mog∏a. Tylko ten móg∏ zamieniç z nià pierÊcionek, kto g∏az rzuci dalej ni˝ ona. Jako pierwszy kandydat do r´ki Ewy stawi∏ si´ na oksywskiej wyspie m∏ody Denga z Oksywskich Piasków. Chudy by∏ i mizernie wyglàda∏. M∏ody rybak nie raz widzia∏ od wschodniej strony, wybierajàc z sieci szproty, Êledzie i pomuchle, jak zabawiajà si´ stolemki, ciskajàc do wody wielkie g∏azy. Kiedy us∏ysza∏, ˝e najpi´kniejsza z nich, Ewa, ma zostaç poÊlubiona temu, kto dalej rzuci g∏az ni˝ ona, postanowi∏ spróbowaç swoich si∏. No, bo jak to byç mo˝e dziewczyna silniejsza od ch∏opaka? – myÊla∏ Denga. Jak˝e si´ myli∏. Uda∏ si´ przeto na oksywskà gór´ i stanà∏ na samym szczycie. - Kim jesteÊ i po co przybywasz? – us∏ysza∏ pot´˝ny g∏os niewidzialnej postaci, który spowodowa∏ podmuch, jak przy najt´˝szej wichurze. - Jestem Denga, z Oksywskich Piasków. Chc´ spróbowaç swych si∏ w zmaganiach o r´k´ stolemki Ewy. Nagle rozleg∏ si´ gromki Êmiech. Denga sàdzi∏, ˝e to nadciàga burza z piorunami. - Ha, ha, ha, taka mizerota ma byç m´˝em mojej córki? Ona mog∏a by ciebie u˝ywaç, jako spinki do w∏osów, albo kolczyka przy uchu. Ha, ha, ha! Ale poniewa˝ ka˝dy, kto si´ tylko odwa˝y, mo˝e zmierzyç si´ z jej si∏à, wi´c i ty spróbuj. Widaç, ˝e odwagi ci nie brakuje, zuchwalcze. Poczu∏, jak ziemia zacz´∏a pod nim dr˝eç. Zbli˝a∏a si´ stolemka Ewa. By∏a rzeczywiÊcie pot´˝na. Denga pierwszy raz zobaczy∏ olbrzymk´ z bliska. Ewa schyli∏a si´ nisko i ujmujàc Deng´ w dwa swoje palce, podnios∏a go w gór´, na wysokoÊç swojej twarzy, by lepiej mu si´ przyjrzeç.
5
- No, có˝. Podobasz mi si´. A najbardziej urocze sà twoje piegi. Ale sam ju˝ teraz chyba rozumiesz, ˝e nasze ma∏˝eƒstwo nie by∏oby szcz´Êliwe. Ewa wypowiada∏a s∏owo po s∏owie, a Dendze zdawa∏o si´, ˝e to wÊciek∏y szkwa∏ przesuwa si´ nad rozszala∏ym morzem. Mru˝y∏ wi´c oczy, ledwo ∏apiàc oddech. Kiedy postawi∏a go z powrotem na ziemi, kr´ci∏o mu si´ w g∏owie, tak bardzo, ˝e omal si´ nie przewróci∏. Ród ludzki i ród stolemów nie mogà mieç z sobà nic wspólnego, pomyÊla∏ Denga i nie myli∏ si´, tym razem, w swym sàdzie. Ale sprytny diabe∏ innego by∏ zdania. Kusy Purtk wymyÊli∏ podst´p. Dobrze przecie˝ mieç takà silnà, mocnà i odwa˝nà ˝on´, która wszystkiemu poradzi, wszystkiemu podo∏a, a gdy zajdzie potrzeba, stanie nawet w obronie. UmyÊli∏ chytry piekielnik, ˝e Ewa nale˝eç b´dzie do niego. Gdy wgramoli∏ si´ ju˝ na oksywskà gór´, gdzie mieszka∏a urodziwa stolemka ze swym ojcem i stanà∏ zadyszany na szczycie, wysz∏a mu Ewa naprzeciw. Z daleka pozna∏a, ˝e to kawa∏ czorta. Postanowi∏a wi´c go przeçwiczyç. - Stan´ z tobà w zawody, ale przed chwilà zsunà∏ mi si´ pierÊcionek z palca i potoczy∏ hen, tam na dó∏. Bàdê tak dobry i przynieÊ mi. I diabe∏, zadyszany, nie mogàc z∏apaç oddechu, chcàc nie chcàc, musia∏ zejÊç z góry na dó∏. PierÊcienia nie znalaz∏, wi´c wstyd mu by∏o z pustymi r´kami wracaç, a poza tym i tak nie mia∏by ju˝ si∏y, gdy˝ go zadyszka od piekielnej smo∏y i siarki okrutnie m´czy∏a. I wtedy ojciec stolemki Ewy wpad∏ w srogi gniew. Zaczà∏ ciskaç ze z∏oÊci pot´˝ne g∏azy z oksywskiej góry. - Jak to? Nie wydam córki za mà˝? Mojej jedynej Ewuni? Wszczà∏ takà burz´ i sztorm, ˝e morze cofn´∏o si´ i Oksywie przesta∏o byç wyspà. I tak jest do dziÊ. Przechodzi∏ w∏aÊnie tamt´dy stolem o pi´knym imieniu Adam i bardzo si´ zdziwi∏, gdy spostrzeg∏, ˝e Oksywie nie jest ju˝ wyspà. Kiedy szed∏ tu wczoraj Oksywie oblane by∏o wodà morskà dooko∏a. Dowiedzia∏ si´, ˝e ojciec Ewy postanowi∏ wydaç córk´ za mà˝, ale poniewa˝ kandydaci byli nieodpowiedni, bardzo si´ tym zdenerwowa∏. - Tylko z takim zamienisz pierÊcionek, który dalej ni˝ ty rzuci kamieniem. Wniosek wi´c jest prosty. Musisz wyjÊç za stolema. I nie myÊl ju˝ o jakimÊ chuderlawym s∏abia-ku. Niech ju˝ oni ryby ∏owià, niech lepiej bronujà ziemi´, którà my wed∏ug naszej woli b´dziemy kszta∏towaç. My wiemy lepiej, gdzie ma byç pagórek, a gdzie dolina, gdzie jakim g∏azem rzuciç, a gdzie p∏askie i proste pole zostawiç. Us∏ysza∏ te s∏owa olbrzym Adam, który zna∏ Ew´ od dzieciƒstwa. - Czy˝byÊcie to mnie ojczulku mieli na myÊli? – spyta∏ szczerzàc w uÊmiechu wielkie bia∏e z´biska. - A kto wie, kto wie? Musia∏byÊ z mojà Ewunià stanàç w zawody. - Ile˝ to razy rzucaliÊmy w morze wielkie kamloty, dla zabawy. Âmiechu by∏o przy tym, co nie miara. I jak si´gn´ pami´cià, zawsze by∏em lepszy. - Ano, mo˝e i teraz szcz´Êcie uÊmiechnie si´ do ciebie?
6
- Wola∏bym, ˝eby uÊmiechn´∏a si´ do mnie Ewa. - Czy to aby nie to samo? – spyta∏ udobruchany ojciec. - To samo, czy nie to samo, to si´ dopiero oka˝e – odpar∏a Ewa, nadchodzàc niepostrze˝enie. Nieraz z Adamem rzuca∏am g∏azy do wody, wi´c teraz nieco inne zadanie przed nim postawi´. - A có˝ to za koncept nowy, Ewuniu? – pyta∏ zaniepokojony ojciec. - Pr´dzej twojà nie b´d´, Adasiu, a˝ nie przeniesiesz lasu z tego oto pagórka, w tamtà dolin´. Zas∏ania mi widok na morze. - Dobrze, z mi∏à ch´cià, odpar∏ Adam, zacierajàc r´ce. Ju˝ si´ bior´ do roboty. - Patrzcie go, jaki ch´tny! – zauwa˝y∏a z dumà Ewa. Stolem Adam pracowa∏ do wieczora, a nast´pnie noc ca∏à, a˝ do rana. Sosn´ po soÊnie, buk po buku, brzoz´ po brzozie, grab po grabie przenosi∏, w pocie czo∏a, w∏asnymi r´koma, z zalesionego pagórka, do zacisznej doliny, przesadzajàc drzewa tak, jak ogrodnicy czynià to z kwiatami. O poranku przenosi∏ mech, zwijajàc jak dywan, a tak˝e wrzosy i paprocie, a nawet krzaki czarnych jagód i borówek, czerwonych, jak oczy jastrz´bia. - Gotowe! – krzyknà∏, przyk∏adajàc d∏onie do ust, by g∏os dotar∏ do Ewy i jej ojca. - Szybko si´ uwinà∏ – oceni∏ ojciec prac´ Adama. Zuch ch∏opak. - Ale ja, Adasiu, pr´dzej twojà nie b´d´, a˝ nie pogasisz wszystkich, rozumiesz, wszystkich gwiazd na niebie, podczas dzisiejszej nocy. - Zrobi si´ wówczas ciemno i ˝eglarze pogubià drogi – wtràci∏ ojciec. - Nic mnie to nie obchodzi. Ma byç tak, jak ja chc´ – krzykn´∏a Ewa zdecydowanym g∏osem i tupn´∏a nogà tak, ˝e ziemia na Oksywiu zadr˝a∏a. - Dobrze, z mi∏à ch´cià – odpar∏ Adam. Poczekajmy do zmierzchu. Rozgwie˝d˝one tej nocy niebo, migota∏o tysiàcami gwiazd. Adam nabra∏ powietrze w p∏uca i wspiàwszy si´ na palcach, z ca∏ej si∏y zaczà∏ dmuchaç w stron´ nieba. Okrutny wicher zerwa∏ si´ natychmiast od jego podmuchu, a gwiazdy gas∏y, jedna po drugiej, jak Êwieczki na urodzinowym torcie. I choç za ka˝dym dmuchni´ciem udawa∏o mu si´ zgasiç jakàÊ cz´Êç gwiazd, to i tak wcià˝ jeszcze zostawa∏a ich nieprzebrana moc. Nie przestawa∏ jednak dmuchaç. Dà∏ z ca∏ych si∏, a˝ poczerwienia∏ od wysi∏ku i oczy na wierzch mu wychodzi∏y, a gwiazdy wcià˝ Êwieci∏y w innej cz´Êci nieba. Zgasi∏ ju˝ Wielkà i Ma∏à Niedêwiedzic´. Zdmuchnà∏ Gwiazd´ Polarnà, Wenus i ca∏à Mlecznà Drog´. Dmuchnà∏ na konstelacj´ Byka i ¸ab´dzia, Or∏a i Wieloryba. Pogas∏y natych-miast. Na Syriusza dmucha∏ kilkakrotnie, a˝ w koƒcu przesta∏ Êwieciç. Podobnie by∏o z Koronà Pó∏nocy i Andromedà. Dmucha∏ nieprzerwanie, a wcià˝ najjaÊniej Êwieci∏y Plejady. Z pomocà przysz∏y mu czarne, nocne chmury. Zas∏oni∏y cz´Êç gwiazd. A najsilniej Êwiecàce postanowi∏ zas∏oniç czarnà kurtynà nocnych ob∏oków.
7
Si´gnà∏ wi´c swà olbrzymià d∏onià, najwy˝ej, jak móg∏ i zagarnà∏ chmur´, nasuwajàc jà na Plejady. Ciemno zrobi∏o si´ na Êwiecie tak, ˝e a˝ sowy zacz´∏y si´ niepokoiç i trwo˝liwie pohukiwa∏y, tracàc orientacj´. - Gotowe! – krzyknà∏ resztkami si∏, bo zm´czy∏ si´ okropnie tym dmuchaniem w rozgwie˝d˝one niebo. - Ale to jeszcze nie wszystko! – krzykn´∏a stolemka Ewa w ciemnoÊç nocy. O Êwicie czeka ci´ rzut kamieniem. Ju˝ mój ojciec wybra∏ odpowiedni dla ciebie. Chyba nie b´dzie za ci´˝ki? – zaÊmia∏a si´ g∏oÊno, budzàc stado nietoperzy. Pr´dzej twojà nie b´d´, a˝ nie oka˝e si´, ˝e dalej ni˝ ja, rzucisz tym pot´˝nym g∏azem. Zaczyna∏o Êwitaç. G∏az by∏ rzeczywiÊcie ogromny. Obok sta∏ mniejszy nieco, ale z pewnoÊcià bardzo ci´˝ki. - JesteÊ gotowy? – spyta∏a Ewa. - Tak – odrzek∏ Adam, okrutnie zm´czony. Jednej nocy przenosi∏em las, och, drugiej gasi∏em gwiazdy, uff... - Mam nadziej´, ˝e trzecia b´dzie nocà poÊlubnà, powiedzia∏a zadowolona Ewa. Adam zaczyna∏ si´ jej podobaç. By∏ uparty, jak jej ojciec. Oba g∏azy sta∏y nad urwiskiem. Wi´kszy dla Adama, mniejszy dla Ewy. Adam podszed∏ do kamienia, poklepa∏ go otwartà d∏onià, pog∏aska∏, wreszcie objà∏ silnymi ramio-nami i z wielkim wysi∏kiem oderwa∏ od ziemi. Przez moment wyglàda∏, jak Syzyf, mà˝ jednej z Plejad, kiedy oburàcz dêwiga∏ g∏az ponad g∏owà. Zebra∏ resztki si∏ w sobie i cisnà∏ kamieƒ, najmocniej jak móg∏. Sam ma∏o nie potoczy∏ si´ w dó∏. G∏az lecia∏ jakàÊ chwil´ w powietrzu, poczym spad∏ na zbocze góry i zaczà∏ toczyç si´, ∏amiàc po drodze zaroÊla i krzewy. Toczy∏ si´ z impetem, malejàc coraz bardziej w oczach obserwujàcych z góry. - Dobry rzut, ch∏opcze – orzek∏ zadowolony ojciec. Zuch z ciebie! - Zm´czony jestem, si∏ mi brak – t∏umaczy∏ zawiedzionym g∏osem Adam. - Teraz kolej na mnie – powiedzia∏a Ewa i zbli˝y∏a si´ do kamienia. - Nie musisz si´ wysilaç – radzi∏ jej ojciec, któremu równie˝ Adam zaczyna∏ si´ podobaç. By∏ pewien, ˝e zostanie m´˝em jego córki. Tymczasem Ewa stan´∏a ty∏em do urwiska. Pod∏o˝y∏a obie d∏onie pod kamieƒ i z impetem równym wyrzutni maszyny obl´˝niczej, rzuci∏a g∏az za siebie. Nie spodziewa∏ si´ tego ani Adam, ani ojciec Ewy. - A có˝ to za metoda? – dziwili si´ obaj. G∏az rzucony przez Ew´ wznosi∏ si´ poczàtkowo ku górze, o wiele wy˝ej ni˝ rzucony przez Adama, a nast´pnie pionowo spada∏ w dó∏. Gdy zetknà∏ si´ z ziemià, zaczà∏ toczyç si´ i nabieraç coraz wi´kszej pr´dkoÊci. Równie˝ ∏ama∏ wszystko, co napotka∏ po drodze. Toczy∏ si´, jak ˝ycie, jak los nieodgadniony. Wpatrywali si´ w ten p´dzàcy kamieƒ, ojciec z córkà. Co wywró˝y? Jakà przysz∏oÊç przyniesie? Czy b´dzie gwarantem szcz´Êcia?
8
Kamieƒ toczy∏ si´ z si∏à, jakà nada∏a mu stolemka, sprawna, silna, okaza∏a, pragnàca m´˝a pozyskaç równie krzepkiego, jak ona. Kamieƒ Ewy toczy∏ si´ w stron´ Adamowego g∏azu, jakby niewidoczna si∏a przyciàga∏a oba kamienie do siebie. W koƒcu uderzy∏ w g∏az Adama i zatrzyma∏ si´. - Mój jest z przodu! Rzuci∏em dalej! – cieszy∏ si´ Adam. - Mój zatrzyma∏ si´ na twoim! Gdyby go tam nie by∏o, na pewno potoczy∏by si´ dalej! – oponowa∏a Ewa. - No wi´c jak to z wami b´dzie? – spyta∏ zaniepokojony ojciec. - No dobrze, ju˝ dobrze, wyjd´ za niego, ale musi mi obiecaç, ˝e we wszystkim pos∏uszny mi b´dzie – odrzek∏a Ewa, zarzucajàc swe ramiona na szyj´ Adama. - Obiecuj´, obiecuj´ – przyrzeka∏ uradowany Adam, bioràc swojà przysz∏à ˝on´ na r´ce. Kamienie ˝yjà d∏u˝ej ni˝ ludzie i stolemy. Oba g∏azy od niepami´tnych czasów sta∏y przy drodze prowadzàcej do wsi Gdynia. A gdy w koƒcu z rybackiej wioski powsta∏o miasto, ludzie z wdzi´cznoÊci dla tych, którzy je zbudowali, przeznaczyli owe g∏azy na coko∏y pod pomniki. WczeÊniej nadali tym kamieniom imiona „Adama” i „Ewy”, na czeÊç pierwszych rodziców, od których wszyscy pochodzimy.
9
RED¸OWO
zia∏o si´ to naprawd´ bardzo, bardzo dawno temu, kiedy Red∏owo nazywano Rad∏owem. Rad∏o zaÊ jako najprostsze narz´dzie rolnicze, zwyk∏y kawa∏ zakrzywionego drewna, uzbrojony w ˝elazne okucie, s∏u˝y∏o do orania ziemi. Nie odwraca∏o i nie ok∏ada∏o skiby na bok, jak póêniejszy p∏ug, lecz tylko spulchnia∏o ziemi´, w którà mo˝na by∏o sypaç ziarno. Zaorane rad∏em miejsce na wynios∏ym wzgórzu, urwiÊcie spadajàcym do morza, nazwano wi´c Rad∏owem. Jednak nie pola uprawne, dajàce z∏ote ziarno zbó˝, ani nawet pochy∏e i nas∏onecznione zbocza, poroÊni´te winnà latoroÊlà, czy te˝ drzewkami oliwek, z których t∏oczono oliw´, stanowi∏y o charakterze tego nadmorskiego wzniesienia. W centrum uwagi tak tubylców, jak i licznych przybyszów by∏a Êwiàtynia Swaro˝yca, pras∏owiaƒskiego boga s∏oƒca i ognia. Drewniana budowla z mocnych d´bów i wynios∏ych sosen, sta∏a nad samym brzegiem urwiska, u stóp którego szumia∏o morze. Od strony wody widoczna by∏a z daleka zarówno w dzieƒ, jak i w nocy, gdy˝ wokó∏ Êwiàtyni wznosi∏y si´ wysokie dràgi dêwigajàce pot´˝ne beczki ze smo∏à, p∏onàcà przez ca∏à noc. Ogieƒ ostrzega∏ sterników i nawigatorów dalekomorskich korabi przed zbli˝ajàcym si´ brzegiem. Do Êwiàtyni w Rad∏owie przybywali pielgrzymi zarówno drogà morskà, jak i làdowà. Co dzieƒ na placu przed Êwiàtynià zbiera∏y si´ t∏umy pàtników, by oddaç czeÊç bóstwu i z∏o˝yç mu nale˝ny ho∏d. Wielu przybywa∏o tu, by poprzez wró˝by i przepowiednie poznaç w∏asnà przysz∏oÊç. Wyroczni´ sprawowali kap∏ani, umiejàcy czytaç nieznane losy z dymów bursztynowego kadzid∏a, popio∏u palonego ziela oraz z ruchu kopyt bia∏ego rumaka, specjalnie hodowanego w Êwiàtyni. Kap∏anów wspomaga∏y m∏ode dziewcz´ta, sk∏adajàce ofiary z barwnych kwiatów i wonnych zió∏. Wokó∏ Êwiàtyni rozciàga∏ si´ Êwi´ty gaj, w którym ros∏y stuletnie d´by. Tam równie˝ odprawiano cz´Êç obrz´dów. Dalej rozciàga∏y si´ pola orne oraz ogrody winne i oliwne. Tu˝ za nimi domostwa, zagrody i gospodarstwa.
11
Uprawà zbo˝a, winogron i oliwek na u˝ytek Êwiàtyni, zajmowa∏ si´ Radomys∏, ch∏opak, który doskonale opanowa∏ rzemios∏o rolne i ogrodnicze. Jego rówieÊnicy zajmowali si´ hodowlà grochu, bobu, soczewicy, uprawiali wyk´, len, konopie i mak. Jemu powierzono najbardziej odpowiedzialne zadanie. Talent i jak mówiono, r´k´, Radomys∏ odziedziczy∏ po ojcu Rados∏awie, który dotàd ch´tnie s∏u˝y∏ radà i doÊwiadczeniem. Radomys∏ od czasów postrzy˝yn, kiedy jego ch∏opi´ce w∏osy po raz pierwszy spad∏y na ziemi´, wyrwany spod opiekuƒczych skrzyde∏ matki, przyj´ty zosta∏ do m´skiego grona doros∏ych. Przyuczany do nie∏atwej pracy siewcy, a nast´pnie oracza, poznawa∏ tajemniczà moc rodzàcej ziemi. - Có˝ to za si∏a w niej tkwi, ˝e z ziarna rzuconego w ziemi´ wyrasta k∏os, który dêwiga ci´˝ar dziesi´ciu? Jak to si´ dzieje, ˝e jeden krzak winnej latoroÊli, wyhodowany z ma∏ego ziarenka, nosi ci´˝ar tak wielu dorodnych kiÊci winogron, a ga∏àzki oliwnego drzewka, które wyros∏o z jednej pestki, obsypane sà tak wielkà iloÊcià oliwek? – pyta∏ samego siebie Radomys∏. To ziemia – matka rodzi, jak kobieta. A któ˝ jest ojcem? – rozmyÊla∏. Tak, to on, tylko on, mocny i wszechw∏adny bóg s∏oƒca, Swaro˝yc, który w∏ada wschodem i zachodem, nocà i dniem, przyp∏ywem i odp∏ywem oraz wszystkimi porami roku. I tak Radomys∏ uprawia∏ ziemi´, która dawa∏a plon obfity, co by∏o zas∏ugà boga Swaro˝yca. Wiadomo, ˝e obfitoÊç p∏odów rolnych zale˝y przede wszystkim od s∏oƒca. Radomys∏ by∏ ch∏opcem bogobojnym. Wiedzia∏, ˝e s∏oƒce i ogieƒ sà si∏à nie do pokonania, wi´c rozumniej by∏o si´ jej poddaç, ni˝ z nià walczyç. S∏oƒce rzàdzi∏o dniem, ogieƒ nocà. Ale jedna i druga si∏a mia∏a ˝yciodajnà moc. Blask s∏oƒca i ognia jednako rozÊwietla∏ mroki, dawa∏ mi∏e ciep∏o, sprawia∏, ˝e to, co uros∏o dzi´ki s∏oƒcu, mo˝na by∏o przyrzàdziç do spo˝ycia na ogniu. W Êwiàtyni by∏ prawie codziennie, by dzi´kowaç bóstwu za dar s∏oƒca i prosiç o dobrà pogod´. Do Êwiàtyni zwanej gontynà lub chramem wiod∏a jedna g∏ówna brama. Âciany ozdobione by∏y wyrytymi w drzewie postaciami zwierzàt i ptaków. W wy˝szych partiach wisia∏y rogi jeleni i saren. Jeszcze wy˝ej, tu˝ u spadzistej powa∏y, gnieêdzi∏y si´ piskliwe mewy. W g∏´bi, tu˝ pod Êcianà, za którà rozciàga∏ si´ widok na morze, sta∏ ozdobiony szczerym z∏otem drewniany posàg Swaro˝yca. Do Êwiàtyni przybywali t∏umnie ciekawi przysz∏oÊci wojownicy. W∏adcy wielu krain wysy∏ali tu swoich pos∏ów z pytaniem kierowanym do bóstwa, czy rozpoczynaç wojn´ ju˝, czy te˝ poczekaç na szans´ pe∏nego zwyci´stwa. To dla nich kap∏an wyprowadza∏ ze Êwi´tej stajni bia∏ego rumaka, który za wyroczni´ by∏ poczytywany i przeprowadza∏ go przez kopie, dzidy i w∏ócznie u∏o˝one na posadzce Êwiàtyni. Je˝eli koƒ przechodzàc przez wojenne narz´dzia, najpierw prawà nog´ uniós∏ do góry, a potem lewà, uznawano to za szcz´Êliwà oznak´ i wró˝ono pomyÊlnoÊç w walce.
12
Do Êwiàtyni przybywali pielgrzymi, by dzi´kowaç bóstwu i chwaliç je za sprawdzone przepowiednie. Do Êwiàtyni przybywali równie˝ ˝eglarze i kupcy z zamorskich dalekich krain. Gdy na horyzoncie pojawia∏y si´ czerwone ˝agle, znaç by∏o, ˝e zbli˝ajà si´ obcokrajowcy, uprawiajàcy sztuk´ kupieckà, a nie wojenne rzemios∏o. Wielkie korabie o smoczych g∏owach, zwykle zatrzymywa∏y si´ przed rad∏owskà mieliznà, a za∏oga dostawa∏a si´ na brzeg na ∏odziach, spuszczanych z pok∏adu. Tà samà drogà w´drowa∏ towar. Kiedy okaza∏y galar ze zdobionym dziobem w kszta∏cie smoczej g∏owy, spuszcza∏ czerwone ˝agle i wyrzuca∏ kotwic´, Radomys∏ przytracza∏ wo∏y do rad∏a, by spulchniç ziemi´, która przyjàç mia∏a ziarno. Wbi∏ uzbrojony w ˝elazo ostry koniec narz´dzia w ziemi´ i przycisnà∏ ca∏ym ci´˝arem swego m∏odzieƒczego cia∏a. Cmoknà∏ przeciàgle, a wo∏y ruszy∏y z miejsca. Ora∏ pole, wodzàc rad∏em tam i z powrotem, bacznie obserwujàc z góry to, co dzia∏o si´ w dole, na wodach zatoki. On ora∏ ziemi´ rad∏em, a ˝eglarze orali wod´ wios∏em, sprawiajàc, ˝e ∏odzie mi´dzy korabiem, a brzegiem kursowa∏y rytmicznie i miarowo. Morski brzeg zaludnia∏ si´ powoli. Towary uk∏adano bezpoÊrednio na piasku i dobijano targu. Szwedzi jak zwykle przywieêli skóry z reniferów i z fok, a nawet z bia∏ych niedêwiedzi. Rad∏owianie tradycyjnie wystawiali miód, wosk i bursztyn. Gwarno i rojno zrobi∏o si´ na brzegu. Dobijano targu i ju˝ po chwili wciàgano nowe towary na gór´. ˚eglarze nie omieszkali oddaç pok∏onów bóstwu w Êwiàtyni. Wielu z nich przyby∏o na rad∏owskà gór´, by z∏o˝yç ofiar´ i zapytaç o w∏asnà przysz∏oÊç. Kap∏ani mieli pe∏ne r´ce roboty, gdy wró˝ebne kadzielnice zacz´∏y snuç g´ste warkocze dymu. Dzieƒ chyli∏ si´ ju˝ ku zachodowi. Radomys∏ wyprzàg∏ wo∏y i przed udaniem si´ na spoczynek zamierza∏ wejÊç do Êwiàtyni, by podzi´kowaç bóstwu za pi´kny, jesienny, s∏oneczny dzieƒ. Szed∏ przez Êwi´ty gaj, prosto do Êwiàtynnej bramy, gdy na drodze pojawi∏a si´ dziewczyna, ubrana inaczej ni˝ rad∏owianki. Suknia i buty ze skóry renifera, w∏osy splecione w kilka warkoczy, na czole b∏´kitna przepaska oraz okaza∏e korale z okràg∏ych, czerwonych ni to kamyków, ni to owoców, spowite wokó∏ jej zgrabnej, ∏ab´dziej szyi sprawia∏y, ˝e wyglàda∏a doÊç wojowniczo, ale zarazem bardzo kobieco. Powita∏a go uÊmiechem Êmia∏ym, mo˝e nawet troch´ dzikim, ukazujàc nieskazitelnà biel z´bów. - Mam na imi´ Ingrid. Jestem siostrà dowódcy tego ˝aglowca – wskaza∏a g∏owà w kierunku morza. Radomys∏ wpatrzony w jej b∏´kitne oczy, nie potrafi∏ zebraç myÊli. - Przyp∏yn´liÊmy ze Szwecji, z Oxelö, a ty... - Ja... ja mam na imi´ Radomys∏ – odzyskiwa∏ g∏os, próbujàc oprzeç si´ czarowi jej urody. I mieszkam tu, w Rad∏owie.
13
- Tu si´ urodzi∏eÊ? – pyta∏a nadal Ingrid. - Tak. - Wyje˝d˝a∏eÊ gdzieÊ? Podró˝ujesz? - Nie, nie. Uprawiam tu ziemi´, o tam, za gajem. - Za gajem? - Tak. To jest nasz Êwi´ty gaj. Rosnà tu bardzo stare drzewa. W koronach tych drzew mieszkajà dusze naszych zmar∏ych. Âwi´ty gaj otacza Êwiàtyni´ Swaro˝yca. - I ty w to wierzysz? - Tak. Tak jest. - Widzia∏eÊ te siedzàce w koronach drzew dusze? - Duszy nie widaç. - Jak czegoÊ nie widaç, to tego nie ma – odpowiedzia∏a zdecydowanie i tupn´∏a nogà. Radomys∏ zastanawia∏ si´ g∏´biej nad jej s∏owami, nie wiedzàc, co ma odpowiedzieç. - A zapach? Widzia∏aÊ zapach? - Jaki znowu zapach? - Na przyk∏ad kadzid∏a, albo kwiatów... - Tak, kwiaty pachnà... bardzo ∏adnie. - Zapachu nie widaç, a jest, prawda? Podobnie jest z duszà. - Sprytnie to wymyÊli∏eÊ. Opowiedz mi coÊ o tym waszym Swa... Swa... - Swaro˝ycu. Swaro˝yc, to bóg wszechw∏adny. Rzàdzi s∏oƒcem i ogniem. - KtoÊ go widzia∏? - Ka˝dy mo˝e go zobaczyç. Wystarczy wejÊç do Êwiàtyni. O, tam, na wprost. - Chodêmy... zaproponowa∏a z uÊmiechem m∏oda Szwedka i a˝ podskoczy∏a z radoÊci. Dopiero teraz spostrzeg∏, jaka jest zgrabna, szybka, zwinna, ochocza i ciekawa nowego Êwiata. - JesteÊ tu po raz pierwszy? - Tu, w Rad∏owie, tak. Podró˝owa∏am z bratem ju˝ par´ razy do po∏udniowych brzegów Ba∏tyku, ale tutaj jeszcze nie by∏am. Podoba mi si´ tu. I ty te˝ mi si´ podobasz. Przypomnij mi swoje imi´. - Radomys∏. - Ale˝ tu ludzi. Ile dymu. Nic nie widz´. - Podejdêmy bli˝ej. Zacz´li przeciskaç si´ przez t∏umy sk∏adajàce ofiary. Radomys∏ szed∏ przodem, bo zna∏ dobrze przestrzeƒ Êwiàtyni. Ingrid schwyci∏a go za r´k´, ˝eby si´ nie zgubiç. Stan´li wreszcie przed obliczem Swaro˝yca. Kap∏an o d∏ugich, zaczesanych do ty∏u w∏osach, w bia∏ej, niewieÊciej szacie, intonowa∏ pieʃ, dosypujàc bursztyn do kadzielnicy. Wspomagajàce go dziewcz´ta, w nieskazitelnej
14
bieli p∏óciennych sukien, unosi∏y w gór´ zielone ga∏àzki oliwne i porusza∏y si´ w rytmicznych plàsach. - To jest wasz bóg? – spyta∏a Ingrid. - To jest Swaro˝yc. - Dlaczego ma takie wielkie, z∏ote oczy? - ˚eby widzia∏ wszystko, co si´ tutaj dzieje. - To znaczy, ˝e nas te˝ widzi? - Tak. I s∏yszy. - Wyglàda, jak umar∏y. - On wieczny jest, jak s∏oƒce i ogieƒ. - Nie wierz´. Od kiedy umar∏ mój ojciec, wiem, ˝e nic nie jest wieczne. - Mylisz si´ – wyszepta∏ Radomys∏. Dusza jest wieczna. - Poka˝ mi drzewo, na którym skry∏a si´ dusza mego taty, bo bardzo za nim t´skni´. - Musisz poszukaç sama, tam u was, w Oxelö. Kim by∏ twój ojciec? - Dowodzi∏ okr´tem. W∏adz´ po nim przejà∏ mój przyrodni brat. - Wi´c kiedy wrócisz tam, skàd przyby∏aÊ, poszukaj jego duszy wÊród wierzcho∏ków nadmorskich drzew. Na pewno mieszka w koronie jakiegoÊ d´bu i czeka na wasz szcz´Êliwy powrót, wpatrujàc si´ w morze. Chyba, ˝e... - Chyba, ˝e co? - Chyba, ˝e wierzycie, ˝e dusze po Êmierci zamieniajà si´ w mewy. - W mewy? - Tak. I fruwajà ca∏ymi stadami, by nie odczuwaç przygn´biajàcej samotnoÊci. - Co ty mówisz? - S∏ysza∏em od tutejszych kap∏anów, ˝e za morzem ˝yjà ludy, których dusze po Êmierci zamieniajà si´ w ptaki. JeÊli by∏a to dusza sprawiedliwa, ptak jest bia∏y, jak mewa lub go∏àb, ale jeÊli by∏a to dusza grzeszna, zamienia si´ w ptaka czarnego, jak wrona lub kruk. - Mój tato... by∏ nadzwyczaj dobrym cz∏owiekiem. Bardzo mnie kocha∏. I ja kocha∏am go nad ˝ycie. Wszyscy bardzo go lubili. Ca∏a za∏oga. Dlatego nasz korab nosi jego imi´ – “Ladis”. Wiesz... Ingrid zmarszczy∏a czo∏o, usilnie coÊ sobie przypominajàc, on pier wszy pokaza∏ mi s∏oƒce. Mówi∏, ˝e nie ma wi´kszej si∏y na Êwiecie. Razi∏o mnie bardzo, ale patrzy∏am w t´ p∏onàcà kul´. - Na pewno zna∏ Swaro˝yca. - Pami´tam, jak st∏uk∏am kiedyÊ, przez nieuwag´, drogocennà szklanà waz´. Wiedzia∏am, ˝e wyrzàdzi∏am wielkà szkod´, ale on nie gniewa∏ si´, ani nie krzycza∏. Wzià∏ jeden kawa∏ek szkie∏ka, potrzyma∏ je nad p∏onàcym ogarkiem, a˝ przyciemnia∏o, po czym zawo∏a∏ mnie i powiedzia∏: - Patrz przez nie na s∏oƒce. Nie b´dzie ci´ raziç. Odtàd obserwowa∏am s∏oƒce przez przyçmione szk∏o. Patrzy∏eÊ kiedyÊ w ten sposób?
15
- Nie. - Wyglàda, jak z∏ote oko Swaro˝yca. Do g∏osu kap∏ana, zawodzàcego pieʃ chwalebnà na czeÊç bóstwa do∏àczy∏o g∏uche dudnienie kotlarzy, wystukujàcych taneczny rytm. - Co to? – spyta∏a Ingrid. Czy˝by zbli˝a∏a si´ burza? - To dêwi´ki b´bnów. Za chwil´ w Êwi´tym gaju rozpocznie si´ ofiarny taniec, na czeÊç Êwi´tego ognia. - B´dziemy taƒczyç? - JeÊli chcesz okazaç swà wdzi´cznoÊç blaskowi ognia, który daje ciep∏o i rozÊwietla mrok, chodê! Wyszli z zadymionej Êwiàtyni, na Êwie˝e, pachnàce jesiennym morzem powietrze, o lekko s∏onawym smaku. By∏a noc. Niebo migota∏o tysiàcem gwiazd, jakby w ciemnym oceanie przep∏ywa∏y ∏awice migocàcych ryb. - Spójrz – Ingrid podnios∏a oczy ku niebu, odchylajàc g∏ow´. Radomys∏ móg∏ teraz dok∏adnie przyjrzeç si´ jej czerwonym koralom. To nie by∏y kamienie, ani szk∏o. Okràg∏e, regularnych kszta∏tów czerwone paciorki, wyglàda∏y, jak maleƒkie jab∏uszka. Patrz tam, na gwiazdy. Te korale, to zwyk∏a jarz´bina. Nie myÊlisz, ˝e ka˝da taka gwiazda mo˝e byç duszà zmar∏ego? - Jarz´bina? - Gwiazda! Tu na ziemi gaÊnie ˝ycie cz∏owieka, a tam, na niebie zapala si´ jego gwiazda. - Nie, nie... JeÊli dok∏adnie przyjrzysz si´ niebu, zw∏aszcza teraz, jesienià, zauwa˝ysz, ˝e niektóre gwiazdy spadajà. - I to w∏aÊnie mogà byç dusze niesprawiedliwe. Spadajà z nieba i gasnà na dnie morza. A pozosta∏e Êwiecà. Âwiecà, jak oczy Swaro˝yca. Weszli do Êwi´tego gaju i poddali si´ tanecznym rytmom na czeÊç ognia. W Êrodku gaju p∏onà∏ Êwietlisty stos, a dooko∏a rytmicznie falowa∏ t∏um wielbiàcy jasnoÊç. Wszyscy podnosili r´ce i ko∏yszàc si´ na boki w rytm uderzeƒ b´bna, co pewien czas, przy mocniejszym uderzeniu, sk∏adali g∏´boki pok∏on. Po chwili do ogniska dotar∏a procesja wychodzàca ze Êwiàtyni. Prowadzili jà kap∏ani, w towarzystwie dziewczàt, wymachujàcych ga∏àzkami oliwnymi. Po chwili ga∏àzki znalaz∏y si´ w Êwi´tym ogniu. Rozleg∏y si´ okrzyki uwielbienia, wydawane na czeÊç boga s∏oƒca i ognia. - Musz´ ju˝ wracaç. Odprowadzisz mnie? - Tak. Znam najkrótszà drog´ na brzeg. D∏ugo sta∏ nad spokojnà, morskà wodà, w której, niczym w wielkim lustrze odbija∏y si´ gwiazdy. Dopiero, kiedy us∏ysza∏ has∏o “Ladis”, zrozumia∏, ˝e ∏ódê dotar∏a do statku. Pow´drowa∏ wi´c na gór´. Nast´pnego dnia Ingrid wyda∏a mu si´ jeszcze pi´kniejsza. Âwie˝a, obiecujàca, uÊmiechni´ta. Ten jej zniewalajàcy uÊmiech, uderza∏ prosto w jego m∏odzieƒcze serce.
16
- Có˝ to za dziewczyna? – pomyÊla∏. Dlaczego musi wracaç gdzieÊ za morze? Mog∏aby przecie˝ zostaç tu. S∏oƒce jest wsz´dzie. Tak samo wschodzi i zachodzi tam, w dalekiej Szwecji, jak i tu w Rad∏owie. Wiec... mo˝e... - DziÊ wyruszamy do Okselö. Wracam do mamy i sióstr. St´skni∏am si´ za nimi. Tyle dni w podró˝y... Czemu jesteÊ smutny? - Smutny? Nie, tylko myÊl´... - O czym? - Czy jeszcze kiedyÊ ci´ zobacz´? Spojrza∏a mu g∏´boko w oczy. - Teraz, kiedy ci´ pozna∏am i pozna∏am twojà wiar´ i wiar´ twoich przodków, kiedy wiem, gdzie mieszkajà dusze zmar∏ych i kiedy wiem, gdzie odnaleêç mog´ dusz´ mego taty, czuj´ si´ bardzo blisko zwiàzana z tobà i z tym pot´˝nym wzgórzem. I jeÊli nawet ja nie zawitam w te strony, to przecie˝ ty b´dziesz móg∏ przyp∏ynàç do nas. I uÊmiechn´∏a si´ tak przyjaênie i szczerze, ˝e uwierzy∏ w jej s∏owa. - Patrzysz wcià˝ na moje korale. Mówi´ ci, ˝e to zwyczajna jarz´bina, jakiej pe∏no na naszym brzegu. Chcesz? Podaruj´ ci je. Na pamiàtk´. Wyciàgn´∏a r´ce za g∏ow´, odpi´∏a naszyjnik i nie wiele si´ zastanawiajàc, za∏o˝y∏a go na szyj´ Radomys∏a. - NoÊ je. Na szcz´Êcie. ˚egnaj. A kiedy odprowadza∏ jà do ∏odzi spyta∏a: - Chcia∏byÊ, ˝eby kiedyÊ – kiedyÊ nasze dusze zamieszka∏y razem na jednym drzewie? - Chcia∏bym. - Naprawd´? - Tak. Zmru˝y∏a lekko oczy i uÊmiechn´∏a si´. Delikatnie przesun´∏a d∏onià po jego policzku. Nast´pnie otwartà d∏oƒ przy∏o˝y∏a do serca. Patrzy∏ jak wsiada∏a do ∏odzi i stara∏a si´ zajàç miejsce na rufie. Odp∏ywa∏a stojàc. Patrzy∏a w jego stron´. On macha∏ jej na po˝egnanie, stojàc na brzegu, a ona stojàc w ∏odzi, przy∏o˝y∏a obie d∏onie do piersi. Po chwili spostrzeg∏, ˝e jej palce tworzà kszta∏t serca. Gdy wróci∏ na gór´, za∏oga wciàgn´∏a ju˝ czerwone ˝agle i korab z wolna obiera∏ kurs na pó∏noc. Radomys∏ dotknà∏ d∏onià korali. - „Ja-rz´-bi-na” – sylabizowa∏, jakby to by∏o zakl´cie. Ile˝ tajemnicy kryje si´ w tej nazwie? – zastanawia∏ si´, przywiàzujàc wo∏y do rad∏a. Wbi∏ ostrze w ziemi´, cmoknà∏ na wo∏y i zaczà∏ oraç. Nie spostrzeg∏, kiedy podczas zmagaƒ z wo∏ami ciàgnàcymi rad∏o, p´k∏ jarz´binowy naszyjnik na jego szyi, mokrej od potu. Rozsypa∏y si´ czerwone kuleczki jarz´biny po zaoranej rad∏owskiej ziemi. Gdy spostrzeg∏, ˝e nie ma naszyjnika, by∏o ju˝ za póêno.
17
Zmartwiony, spojrza∏ na morze, ale korab o czerwonych ˝aglach zniknà∏ ju˝ za horyzontem, jak czerwone owoce jarz´biny znik∏y pod ziemià. Posmutnia∏ i spos´pnia∏ na d∏ugo. Nie cieszy∏y go ani udane zbiory winogron, ani nadzwyczajny w tym roku urodzaj oliwek. Dopiero, gdy wiosnà Êniegi z rad∏owskich pól zliza∏y ciep∏e promienie s∏oƒca, spostrzeg∏ na zieleniejàcym polu jakieÊ dziwne roÊliny, wróci∏a mu ch´ç do ˝ycia. Z poczàtku wzià∏ je za chwasty, ale silne ∏odygi wskazywa∏y, ˝e to roÊliny szlachetne. Przesadzi∏ je na brzeg pola, pod lasem. Ros∏y szybko, okrywajàc si´ listowiem. Jak˝e wielka by∏a jego radoÊç, gdy póênym latem, dostrzeg∏ mi´dzy listkami tych tajemniczych roÊlin ma∏e, czerwone kuleczki. - To jarz´bina! – wykrzyknà∏ radoÊnie. Zerwa∏ par´ ga∏àzek i podà˝y∏ do Êwiàtyni, by z∏o˝yç je w ofierze bóstwu i by jednoczeÊnie zapytaç o w∏asnà przysz∏oÊç. Nigdy tego jeszcze nie robi∏, ale teraz nie móg∏ pohamowaç pragnienia. Kap∏an po∏o˝y∏ ga∏àzki jarz´biny przed posàgiem Swaro˝yca. Kilka ma∏ych, czerwonych kuleczek wrzuci∏ do kadzielnicy. Po chwili odwróci∏ si´ i wypowiedzia∏ prorocze s∏owa: - Odtàd ju˝ nie ziemi´ rad∏em, ale morze wios∏ami oraç b´dziesz. Czeka ci´ d∏uga, zamorska podró˝. Zrozumia∏ Radomys∏ s∏owa wyroczni. Pok∏oni∏ si´ bóstwu, z wdzi´cznoÊci za szcz´Êliwe proroctwo. A czerwona jarz´bina poros∏a z czasem rad∏owskie wzgórze tak obficie, ˝e i dziÊ wydawaç si´ mo˝e, jakby na jego stromych zboczach w wielu miejscach p∏onà∏ prawdziwy, Êwi´ty ogieƒ.
18
OB¸U˚E
zia∏o si´ to w czasach, kiedy dla grodu warownego na Oksywiu, okoliczne wioski wykonywa∏y rozmaite us∏ugi. By∏y takie, które dba∏y o ˝ywnoÊç, tak roÊlinnà, jak i zwierz´cà, by∏y takie, których zadanie polega∏o na dostarczaniu bitnego ˝o∏nierza, wreszcie by∏a i taka wieÊ, która dla tego ˝o∏nierza-wojaka szykowa∏a broƒ. Có˝ to by∏a za broƒ w owych czasach? Prosta, r´czna, wymagajàca u˝ycia ludzkich mi´Êni, sprytu i szybkoÊci. Dzidy, kopie, oszczepy, ∏uki i kusze wymagajàce strza∏, no˝e, topory bojowe i miecze. Jednym s∏owem broƒ dla wojów ksià˝´cej dru˝yny. Tako˝ i uzbrojenie: tarcze i he∏my. Produkcja broni, jak i uzbrojenia wymaga∏a surowca, o który wcale nie by∏o tak ∏atwo. Wymaga∏a bowiem ˝elaza. Groty strza∏ i oszczepów, kopii i dzid, topory i miecze, nie mówiàc o tarczach i zbrojach, wymaga∏y kutego w ogniu ˝elaza. Skàd ogieƒ? Wiadomo. Hubka i krzesiwo, par´ iskier i p∏omieƒ ju˝ gotowy. Ale ˝elazo? Skàd wziàç ˝elazo? OczywiÊcie z przetopionej rudy, ka˝dy to wie. A ruda? Skàd wziàç rud´? Z ziemi, ma si´ rozumieç, z ziemi, która wiele skarbów kryje w swoim wn´trzu. Ale gdzie jej szukaç? Gdzie i jak? Otó˝ wyobraêcie sobie, ˝e u stóp k´py, która dêwiga∏a oksywskie grodzisko, wokó∏ samego klifu uda∏o si´ natrafiç na z∏o˝a ∏ugu, czyli czerwonawego, rudawego bagna, skàd mo˝na by∏o wydobywaç surowiec przeznaczony do dalszej obróbki w specjalnych, choç prymitywnych piecach, zaopatrzonych w miechy, dymiàcych okrutnie, zwanych z tej przyczyny dymarkami lub dymówkami, jak wolicie. Wypalano w nich rud´ i otrzymywano ˝elazo, s∏u˝àce bezpoÊrednio do produkcji zbrojnego or´˝a. Wydobywaniem ∏ugowatej, czerwono-rdzawej substancji z ziemi, zajmowa∏o si´ kilku Êmia∏ków. Nie wielu posiada∏o dymarki. Jednym z najÊmielszych poszukiwaczy ∏ugu by∏ Kuba, syn Janucha, który jak nikt inny potrafi∏ rozpaliç w dymarce tak silny ogieƒ, ˝e z rudawego ∏ugu srebrnymi ∏zami kapa∏o ˝elazo. Kuba, jego jedyny syn kopa∏, szuka∏, tropi∏ czerwieƒ ziemi, z ∏opatà w r´ku, z ró˝nym skutkiem. Oj, ró˝nym. Czasem dzieƒ, czasem tydzieƒ up∏ywa∏ na niczym, czasem zaÊ od razu znajdowa∏ miejsce ˝elazonoÊne, ku radoÊci ojca i rodziny, matki Lucyi i siostry Kachny.
19
Kuba, jako ambitny ch∏opak ostro zadawa∏ ciosy ziemi ˝elaznà ∏opatà, odwalajàc skib´ za skibà, w poszukiwaniu czerwonego ∏ugu. Miejsca, w których udawa∏o mu si´ znaleêç rud´, nie by∏y zbyt obfite, ani te˝ bogate. Eksploatowaç mo˝na je by∏o krótko, gdy˝ ruda szybko koƒczy∏a si´ i trzeba by∏o szukaç szcz´Êcia gdzie indziej. Zdarzy∏o si´ pewnej jesieni, ˝e do wsi zawita∏ tajemniczy w´drowiec. Starzec siwow∏osy, z kijem s´katym przemierza∏ Êwiat w zdartych ju˝ butach z ∏yka, z których przeziera∏a bosa stopa. W´drowa∏ ubogi pielgrzym po ca∏ej pomorskiej krainie, zdajàc si´ na ∏ask´ losu, a prawd´ powiedziawszy, na ∏ask´ dobrych ludzi. Szed∏ w∏aÊnie od strony Oksywia, kierujàc swe ci´˝kie, zm´czone kroki w stron´ Pogórza, by dalej przez Suchy Dwór, Kazimierz, Pierwoszyno, Mosty i Mechelinki dostaç si´ do Rzucewa i Pucka. Wieczór jesienny zapada∏ si´ ju˝ pod pierzyn´ sk∏´bionych chmur, gdy w´drowiec zastuka∏ s´katym kosturem do drzwi pewnej bogatej wdowy. Rozleg∏o si´ g∏uche dudnienie. - A kogó˝ to po nocy niesie? – us∏ysza∏ w odpowiedzi niezadowolony kobiecy g∏os. - Czy znalaz∏oby si´ mo˝e u was miejsce na nocleg, dobra niewiasto? - O nocleg pytacie? – otworzy∏a drzwi z przeraêliwym skrzypieniem. Zale˝y dla kogo? - Dla mnie – odpar∏ bezradnie rozk∏adajàc r´ce. - A kto wy? - W´drowiec – odpowiedzia∏ szczerze. Kobieta zmierzy∏a wzrokiem postaç pielgrzyma, zatrzyma∏a spojrzenie na jego butach z ∏yka i odpar∏a: - Dla takich ˝ebraków nie ma miejsca w moim domu i chcia∏a ju˝ zamknàç drzwi, gdy staruszek podniós∏ r´k´, w której trzyma∏ kij i powstrzymujàc jà przed zatrzaÊni´ciem wrót, spyta∏: - Mo˝e choç szklanka mleka znalaz∏aby si´. - Nie, nie mam mleka – sk∏ama∏a. - To byç mo˝e chocia˝ wody... - I wody te˝ nie mam. Dla takich jak ty, drzwi mego domu sà zamkni´te. Có˝ by∏o robiç? W´drowiec postanowi∏ spróbowaç szcz´Êcia gdzie indziej. Zacz´∏o si´ Êciemniaç na dobre, gdy zastuka∏ w okno chatki Janucha, w której pe∏ga∏ jeszcze czerwony p∏omieƒ. Ca∏a rodzina siedzia∏a przy jednym ogarku i odmawia∏a wieczorne pacierze. Januch us∏yszawszy tajemnicze stukanie, wsta∏, podszed∏ do okna i na widok stru-dzonego przybysza, zaprosi∏ go przyjaznym gestem do Êrodka. Otworzy∏y si´ drzwi, powia∏o jesiennym ch∏odem. - Pochwalony Jezus Chrystus! - Na wieki wieków – odpowiedzia∏a Lucja, czeszàc jasne w∏osy swej Kasieƒki. - Siadajcie, dziadku, zaprasza∏ Januch. Zosta∏o tam coÊ od wieczerzy?
20
- Znajdzie si´ miseczka – uÊmiechn´∏a si´ Lucja. Siadajcie, boÊcie zdro˝eni. W´drowiec zjad∏ ciep∏à straw´, podzi´kowa∏ i za pozwoleniem gospodarzy u∏o˝y∏ si´ na ∏awie przy piecu. Przespa∏ ca∏à noc, a nazajutrz, dzi´kujàc za goÊcin´, bardzo si´ z˝yma∏, ˝e nie ma czym zap∏aciç. - Pieni´dzy to ja nie mam. Nigdy nie mia∏em detków i nigdy mieç nie b´d´. Jedno tylko mog´ wam zostawiç, za waszà goÊcinnoÊç i okazane serce, jedno tylko, dobre ˝yczenie. JeÊli jakàÊ robot´ dziÊ rozpoczniecie, b´dzie wam ona szcz´Êciem darzyç, powiedzia∏ z dumà, podkr´cajàc siwe wàsiska. Ujà∏ s´katy kostur w prawà d∏oƒ i ruszy∏ wolno w stron´ Pogórza. Kuba nami´tnie poszukujàcy w ziemi miejsc naznaczonych czerwonawà barwà, oznaczajàcà obecnoÊç rudy ˝elaza pod darnià, wzià∏ te s∏owa do serca. Chwyci∏ swà ∏opat´ i wybieg∏ z domu. Szed∏ przed siebie dziarsko i odwa˝nie, z ∏opatà na ramieniu, mijajàc wczeÊniej rozkopane miejsca. Zatrzyma∏ si´ wÊród pagórków, w niewielkiej kotlinie. Jakby jakiÊ tajemniczy g∏os podpowiedzia∏ mu: „spróbuj tutaj”. Z ca∏ej si∏y wbi∏ ˝elazny j´zor ∏opaty w suchà jeszcze o tej porze roku ziemi´ i odwali∏ skib´. Poczerwienia∏o mu w oczach. Sàdzi∏, ˝e to z wysi∏ku, ale przy kolejnym sztychu pewny by∏, ˝e natrafi∏ na rudonoÊnà ˝y∏´. Kopa∏ w zapami´taniu, odrzucajàc darƒ za siebie, kopa∏ bez pami´ci, wierzàc w s∏owa w´drowcy: „b´dzie wam szcz´Êcie darzyç”. Stanà∏ wreszcie i otar∏ pot z czo∏a. Sam dziwi∏ si´, jak wielkiego podkopu dokona∏ u stóp jednego z pagórków. Sta∏ i nie wierzy∏ w∏asnym oczom. Dooko∏a czerwieni∏a si´ zrudzia∏a ziemia. I nie by∏y to kolory jesieni. To by∏a barwa surowca, z którego nied∏ugo powstanie najprawdziwsze, najtwardsze, najmocniejsze ˝elazo. Z radoÊci wbi∏ ponownie ∏opat´ w ziemi´ i odgarnà∏ spory p∏at. Nagle, jakby sta∏ si´ cud. Podkopany pagórek zmieni∏ swà wierzchnià skorup´. Ziemia w tym miejscu obluzowa∏a si´ i ods∏oni∏a ca∏à gór´ rudej czerwieni. Kuba a˝ krzyknà∏ z radoÊci, bo tak obfitego zbioru nie uda∏o mu si´ jeszcze odkryç. Spe∏ni∏y si´ s∏owa tajemniczego w´drowca. ˚mudna, nie∏atwa i wycieƒczajàca praca, naprawd´ zacz´∏a darzyç szcz´Êciem. Cieszy∏ si´ Kuba, cieszy∏ si´ jego ojciec Januch, rozpalajàc ogieƒ w dymarkach, cieszy∏a si´ Lucja, a ma∏a Kachna a˝ klaska∏a z radoÊci. Dziwili si´ ludziska ze wsi, ˝e takie szcz´Êcie spotka∏o ch∏opaka, który usilnie szuka∏ z∏ó˝ rudy. Byli i tacy, którzy mu zazdroÊcili. Ale najbardziej zazdroÊci∏a mu bogata wdowa, która nie chcia∏a przyjàç w´drowca w swe, jak si´ okaza∏o za wysokie progi. Poskàpi∏a mu nawet szklanki wody. Teraz, gdy sukces Kuby sta∏ si´ g∏oÊny w ca∏ej wsi, bogata wdowa postanowi∏a odnaleêç tajemniczego w´drowca. Czym pr´dzej podà˝y∏a w jego Êlady. Zaprz´g∏a swoje cztery kare konie i dalej˝e podà˝aç za nim w stron´ Pogórza. Spotka∏a go w Suchym Dworze.
21
- Wróçcie do mnie dobry cz∏owieku. Ja biedna wdowa – sk∏ama∏a, bo by∏a bogata po m´˝u, niegodna jestem goÊciç tak szacownego, zacnego i szlachetnego cz∏owieka. - A któ˝ mnie wczoraj przegoni∏? Kto twierdzi∏, ˝e dla takich jak ja, drzwi domu zamkni´te? Kto... - Ach, przebacz mi w´drowcze! - Nie mam po co wracaç. Id´ dalej przed siebie. Id´ w Êwiat... - Wstàpcie do mego domu. Zamieszkajcie, jak d∏ugo chcecie. Czeka na was prawdziwe ∏o˝e i pierzyna. Czeka jad∏o i napitek. - Nie mam zaiste po co wracaç. Ale doceniam twoje dobre serce, rozumiejàc, ˝e ono dopiero dziÊ sta∏o si´ dobre. - Och, nie noÊcie ju˝ w duszy urazy. èle zrobi∏am odganiajàc was od mego domostwa, ale jako wdowa, osoba samotna, boj´ si´ obcych wpuszczaç – sk∏ama∏a po raz drugi, bo w istocie od Êmierci swego m´˝a niczego si´ nie ba∏a. - Wierzàc w dobroç twego niewieÊciego serca, nie wiele mogàc ci daç, bo nie wiele mam, dam ci jedno ˝yczenie. Cokolwiek zaczniesz robiç dziÊ, szcz´Êciem niech ci darzy. Wróci∏a wdowa do domu, usiad∏a na ∏o˝u i zamyÊli∏a si´. - Po co mi tam jakaÊ ruda ˝elaza. Niech jà ten g∏upi Kuba kopie, ˝eby jego ojciec móg∏ w piecu wypalaç ˝elazo. Ale ja... ja musz´ mieç prawdziwe z∏oto... Êmia∏a si´ do w∏asnych myÊli. Z∏oto... du˝o z∏ota. Ca∏à gór´. Si´gn´∏a do skrzyni, którà trzyma∏a pod ∏ó˝kiem. Wydoby∏a z niej kilka brz´czàcych, z∏otych monet. - Och, jak bardzo Êciemnia∏y moje z∏ote krà˝ki. Dawno nie by∏y w u˝yciu. Trzeba je obmyç w wodzie, wszak lepiej mieç z∏oto czyste i Êwiecàce, ni˝ brudne i ciemne. - Zaczerpn´∏a wody ze studni, choç tak trudno by∏o jej ofiarowaç szklank´ wody w´drowcy, by obmyç w niej, a nast´pnie wyszorowaç z∏ote monety. W jednej r´ce trzyma∏a pieniàdze i przeciera∏a je palcami, drugà polewa∏a wodà, chcàc zmyç ciemnà patyn´. Ale oto zamiast z∏ota, zacz´∏o przybywaç wody. Ledwo co la∏a z cebrzyka, a woda szumia∏a si∏à górskiego potoku. - Pomyli∏ si´ ten stary, kaprawy dziad – krzycza∏a ze z∏oÊcià, kiedy woda swà nieo-kie∏znanà si∏à wyrwa∏a monety z jej r´ki i ponios∏a w nieznanym kierunku. To nie wody, a z∏ota powinno przybywaç! To tak mi szcz´Êcie darzy? Pragn´ z∏ota Êwiecàcego, czystego z∏ota. Z∏ota... z∏ota... – krzycza∏a wdowa, chcàc przekrzyczeç szum rwàcej wody. A woda, jeden z czterech ˝ywio∏ów obok ognia, ziemi i powietrza, z których zbudowany jest nasz Êwiat, p´dzi∏a spod progu wdowiej chaty, w stron´ do∏u, z którego Kuba wraz z przyjació∏mi wydoby∏ przepot´˝nà iloÊç ˝elaznej rudy. Powsta∏ w ten sposób dó∏ miedzy pagórkami, gdzie obluzowa∏a si´ ziemia, ods∏aniajàc czerwono – rude z∏o˝a. Gdy miejsce to wype∏ni∏a woda, nazwano je Kaczym Do∏em. ZaÊ miejsce, gdzie ziemia si´ obluzowa∏a zacz´to nazywaç Oblu-
22
ziem. Dopiero z czasem, z powodu wyst´pujàcego w okolicy ∏ugu, czyli rudy ˝elaza, przyj´to nazw´ Ob∏u˝e. Jest to nazwa miejsca, gdzie wyst´puje ∏ug, surowiec z którego otrzymuje si´ ˝elazo. Zauwa˝cie, jak bardzo praca Kuby i jego ojca Janucha przyczyni∏a si´ do rozwini´cia rzemios∏a w tej cz´Êci Gdyni. Przyjrzyjcie si´ samym nazwom ulic na Ob∏u˝u. Âwiadczà one o pracowitoÊci rzemieÊlników, których us∏ugi rozwijaç si´ mog∏y w oparciu o wydobywanà z ziemi rud´, przetapianà na ˝elazo. Wszyscy oni pracowali narz´dziami wyrabianymi z ˝elaza. Znacie ulic´ Frezerów, którzy zajmujà si´ obróbkà metalu lub drewna przy pomocy frezarki, znacie ulic´ Tokarskà, czy te˝ ulic´ Traczy, r´cznie pi∏ujàcych drzewo pi∏à trackà. Znacie Bednarskà, przy której wytwarzano beczki i inne naczynia klepkowe, wzmacniane metalowymi obr´czami, znacie Ciesielskà i Stolarskà, znacie Snycerskà z artystami rzeêbiàcymi w drewnie, czy Szkutniczà, przy której powstawa∏y ∏odzie, jachty i kutry, albo Flisaków, którzy robili tratwy. Metalowych narz´dzi wymagali rymarze wytwarzajàcy ró˝ne przedmioty ze skóry przy ulicy Rymarskiej, kuÊnierze szyjàcy futra przy KuÊnierskiej, czy krawcy, majàcy swoje szwalnie przy Krawieckiej, nie mówiàc ju˝ o Brukarskiej, gdzie poprzez ciosanie kamieni powstawa∏ bruk, po którym z kolei toczy∏y si´ ko∏a, wytwarzane przy ulicy Ko∏odziejskiej. Wszyscy ci rzemieÊlnicy rozwinàç mogli swój fach dzi´ki pracy Kuby i jego ojca Janucha, wypalajàcych ˝elazo z czerwonego ∏ugu, odkrytego na Ob∏u˝u.
23
WITOMINO
zia∏o si´ to bardzo dawno temu, kiedy Witomino by∏o posiad∏oÊcià rycerskà w∏adyki Witomy. Na olbrzymiej polanie wyniesionej wysoko, wysoko ponad poziom morza, ze wszystkich stron otoczonej lasami, chcia∏ w∏adca tej ziemi, m´˝ny Witoma, wybudowaç gród warowny. Wysokie i strome wzniesienie trudne by∏o do zdobycia. Nawet sprytny i podst´pny wróg, nie móg∏by podejÊç pod witomiƒskie wzgórze, niezauwa˝ony wczeÊniej, czy to w dzieƒ, czy te˝ w nocy. Z wysokiego urwiska patrzy∏ Witoma, t´sknym okiem, ku m∏ynom i kuêniom pracujàcym nad rzekà w rozleg∏ej Dolinie Kaczej, ku Paƒskiej Drodze, wiodàcej wprost do Kartuz, ku Królewskiemu Traktowi, ∏àczàcemu Gdaƒsk z Oksywiem, którym podró˝owa∏y kupieckie furgony, ch∏opskie podwody i paƒskie karoce. I dumny by∏, ˝e on, Witoma, ze s∏awnego pomorskiego rodu, panuje nad ca∏à okolicà, strzegàc z wysokoÊci witomiƒskiego wzgórza jej spokoju i bezpieczeƒstwa, jak êrenicy w∏asnego oka. Tu, w tym miejscu, na samym Êrodku polany, otoczonej ze wszech stron g´stym lasem, wybuduje warowne grodzisko. - Skrzykn´ najdzielniejszych rycerzy, wyçwiczonych w swym rzemioÊle i stworz´ tu niedost´pnà twierdz´, jakiej jeszcze Êwiat nie widzia∏, postanawia∏ w myÊlach, chodzàc samotnie po polanie. W∏asnymi krokami odmierza∏ jej d∏ugoÊç i szerokoÊç, snu∏ w myÊlach plany o budowie grodziska, z murem oflankowanym, o z´batych basztach. Zastanawia∏o go tylko jedno, dlaczego ˝aden z jego przodków, Êmia∏ych i bitnych, jak on sam, Witoma z Pomorza, nie wzniós∏ wczeÊniej na ziemi ojców, warownych murów, dysponujàc tak doskona∏ymi warunkami obronnymi, wynikajàcymi z ukszta∏towania terenu. Ta myÊl nie dawa∏a mu spokoju. Ale nie tylko ta. Witoma nie doÊç, ˝e by∏ m∏odzieƒcem szlachetnie urodzonym, rycerskim i prawym, by∏ równie˝ nadzwyczaj urodziwym ch∏opcem, o dobrym, choç nieco ch∏odnym sercu. Mimo to, podoba∏ si´ pannom, które mu przedstawiano, tak ze wschodniej, jak i z za-chodniej cz´Êci pomorskiej krainy. Ró˝ni pos∏owie przychodzili doƒ w swaty, przyprowadzajàc przed jego g∏adkie, m∏odzieƒcze oblicze, najpi´kniejsze i naj-zamo˝niejsze córy w∏adców sàsiednich krain. Wzdycha∏y
25
one do niego, posy∏ajàc s∏odkie spojrzenia, próbowa∏y oczarowaç niezwyk∏oÊcià swej urody. Jednak na pró˝no. Witoma nie by∏ w stanie ˝adnej z nich pokochaç. Jako jedyne dziecko swych rodziców, którzy szcz´Êliwie doczekali syna w póênych latach, kochany by∏ ponad miar´. Na niczym mu te˝ nie zbywa∏o, ale uczucia jego by∏y jakby powÊciàgliwe, stonowane, by nie powiedzieç ch∏odne. Nie by∏ wynios∏y, ani pyszny, nie unosi∏ si´ dumà ani te˝ ambicjà, a mimo to nie staç go by∏o na ˝arliwoÊç, poryw, zachwycenie. Najtrudniej by∏o mu przyznaç si´ do tego przed samym sobà. - Nie mog´ si´ zakochaç. Podobajà mi si´ one, czemu nie, i te jasne ze wschodu i te ciemniejsze z zachodu, czy po∏udnia, zw∏aszcza czarnobrewe i czarnookie. Ale có˝, ja chyba nie potrafi´ kochaç. A skoro tak, pozostaje mi tylko wojenne rzemios∏o. Skoro nie mog´ obdarzyç ˝arliwà mi∏oÊcià niewiasty, ani te˝ daç jej szcz´Êcia, b´d´ para∏ si´ sztukà militarnà. Wybuduj´ gród warowny i ˝ycie poÊwi´c´ wojennej s∏u˝bie. MyÊl o przesz∏oÊci jego rodzinnej ziemi ojców, dziadów i pradziadów, na której, mimo doskona∏ych warunków obronnych, nie powsta∏ ˝aden warowny zamek, màci∏a spokój jego duszy. Obchodzi∏ po wielokroç ca∏à okolic´ bardzo dok∏adnie, zna∏ tu ju˝ ka˝dy kamieƒ i ka˝dy pieƒ, ka˝de drzewo i krzak. Nie zna∏ tylko zagadki przesz∏oÊci. Postanowi∏ zwróciç si´ do najstarszych mieszkaƒców okolicy. Ale i oni nie wiele potrafili opowiedzieç o przesz∏oÊci tej ziemi. W koƒcu trafi∏ do chatki starego pustelnika, mieszkajàcego w g∏´bi witomiƒskiego lasu. Samotny eremita o bia∏ej g∏owie i bia∏ej brodzie, by∏ tak stary, ˝e sam nie wiedzia∏ ile ma lat, ale pewien by∏, ˝e za czasów Boga Ojca, przez polan´ na wynios∏ym wzgórzu, ze wszech stron otoczonà lasem, p∏ynà∏ zdrój i ˝e z tego w∏aÊnie êród∏a czerpali wod´ ludzie z zamku. - Z jakiego zamku? – spyta∏ z niedowierzaniem Witoma? - Ano, z tego, co tu by∏, przed laty. - Kiedy? - Ano, za Boga Ojca. Dawno, dawno temu... Z zamku nie pozosta∏o ju˝ nic, bo zosta∏ przekl´ty i zapad∏ si´ pod ziemi´ na trzy sà˝nie. Pozosta∏a po dawnym grodzisku jedynie ta Zamkowa Góra. - Zamkowa Góra? – pyta∏ Witoma, nie wierzàc w∏asnym uszom. - Ano, tak nazywali dawniej to wzniesienie, dopóki nie przyj´∏o ono nazwy od twego imienia, Witomie. A wi´c jednak, przed laty, niegdyÊ – niegdyÊ, by∏o tu zamczysko. Có˝ wi´c si´ z nim mog∏o staç? No, bo w takie bajki, jak zapada∏y pod ziemi´ zamek, Witoma, rzecz jasna, nie wierzy∏. I znów schodzi∏ polan´ wzd∏u˝ i wszerz, przypatrujàc si´ ukszta∏towaniu terenu oraz starym drzewom, których wynios∏e korony niejedno z pewnoÊcià widzia∏y.
26
- Gdyby one potrafi∏y mówiç, pomyÊla∏ Witoma i usiad∏ pod roz∏o˝ystym bukiem. Wpatrywa∏ si´ w okolic´. W którym miejscu móg∏by staç ów tajemniczy zamek? – rozmyÊla∏. Gdzie˝ mog∏oby si´ znajdowaç wejÊcie, gdzie wjazd i brama g∏ówna? JeÊli by∏ tu zamek, dooko∏a otoczony fosà, zapewne woda z fosy pochodzi∏a ze wspomnia-nego êród∏a, skàd czerpano równie˝ ˝yciodajnà wod´. Witoma wsta∏ i ruszy∏ prosto przed siebie. Po kilku krokach natrafi∏ na b∏otniste i grzàskie zag∏´bienie. Tak, nie by∏o wàtpliwoÊci. JeÊli bi∏o tu kiedykolwiek jakieÊ êród∏o, to tylko w tym miejscu. Tu koƒczy si´ stary drzewostan, prowadzàcy do zamku. Ale˝ gdzie znajdowaç si´ mog∏a ta tajemnicza budowla? Gdzie by∏a brama g∏ówna? Chodzi∏ Witoma, szuka∏, domyÊla∏ si´, próbowa∏ wyobraziç sobie dawnà zabudow´. Nagle zda∏ sobie spraw´, ˝e dawny zamek mo˝e znajdowaç si´ w miejscu, gdzie wznosi si´ tu˝ nad mokrad∏em szczyt wzgórza. - Jak˝e to, zamek pod ziemià? – zastanawia∏ si´. Ale przypomnia∏ sobie s∏owa pustelnika, o zapad∏ym zamku. I to tylko na trzy sà˝nie. Nie a˝ tak g∏´boko, ˝eby zapad∏ej budowli, nie mo˝na by∏o odkopaç. Sà˝eƒ, to miara mieszczàca si´ w rozwartych ramionach doros∏ego m´˝czyzny. Wi´c trzy takie miary, czym˝e sà dla m∏odego, dociekliwego w∏adyki? Sam chwyci∏ za ∏opat´ i zaczà∏ wbijaç jej szerokie ˝elastwo w czarnà, witomiƒskà ziemi´. Wykopa∏ kilka sztychów. Bezskutecznie. Zerwa∏ darƒ, przeora∏ czarnoziem. Nadaremnie. Nie dawa∏ jednak za wygranà. Kopa∏ z uporem i z mozo∏em. Nagle ostrze ∏opaty natrafi∏o na coÊ twardego, jak ska∏a. Zadzwoni∏ Êpiewnie metal. Nie by∏ to jednak pojedynczy kamieƒ, lecz ca∏y mur. A jednak... Gdy tylko oczom jego ukaza∏ si´ fragment ceglastego, czerwonego muru, wzgórze nagle drgn´∏o, ziemia, jakby si´ zatrz´s∏a i ca∏a po∏aç gleby osun´∏a si´ ze Êcian zamczyska, jak topniejàcy Ênieg z górskiego szczytu. Oczom Witomy ukaza∏a si´ przepi´kna bry∏a zamku. Jego Êciany lÊni∏y bia∏ym blas-kiem, a promienie zachodzàcego s∏oƒca odbija∏y si´ od kryszta∏owych szyb. Przez chwil´ zda∏o mu si´, ˝e to zamek z cukru. Dach wspiera∏ si´ na wysokich, toczonych kolumnach, ze z∏otymi g∏owicami. Brama, kuta w bia∏ym piaskowcu, obejmowa∏a swymi ramionami z∏ote wierzeje. Do bramy zaÊ wiod∏y schody, wyÊcielone wielobarwnym dywanem. Mo˝na by∏o mieç wra˝enie, jakby przed chwilà jeszcze ktoÊ t´dy przechodzi∏. Ale dooko∏a nie by∏o ˝ywej duszy. A wi´c to prawda. Zamek sta∏ przed Witomem w pe∏nej okaza∏oÊci. Nad bramà wznosi∏ si´ dumnie kuty w bia∏ym kamieniu rodowy herb. Przedstawia∏ postaç Gryfa. Fantastyczny by∏ to twór, uskrzydlonego lwa, o g∏owie i szponach or∏a, przej´ty z religii i legend Grecji, Mezopotamii i Egiptu. Do kogo nale˝a∏, kto w nim mieszka∏, czy ci, którzy tu ˝yli, byli szcz´Êliwi? – rozmyÊla∏ Witom, przyglàdajàc si´ tej niezwyk∏ej budowli, dumnie stojàcej na
27
szczycie wzgórza, na które tyle razy wchodzi∏, które oglàda∏ z ka˝dej strony, ale nie przewidywa∏ w najÊmielszych oczekiwaniach, ˝e kryje ono w sobie taki skarb. Postanowi∏ zajrzeç do Êrodka. Nie brak∏o mu odwagi. Po schodach wy∏o˝onych wielobarwnym dywanem, wspià∏ si´ pod z∏ote odrzwia. Obawia∏ si´, ˝e b´dà zamkni´te, ale gdy tylko nacisnà∏ na z∏otà klamk´, drzwi otwar∏y si´ bezszelestnie, ukazujàc przepastne wn´trze sieni. Witoma rozejrza∏ si´ dooko∏a w poszukiwaniu s∏u˝by, czy choçby klucznika. Wszystko wyglàda∏o tak, jakby tu jeszcze przed chwilà byli ludzie i toczy∏o si´ normalne, codzienne ˝ycie. Wyda∏o mu si´ nawet, ˝e czuje zapach kawy i waniliowego ciasta. Krok po kroku przemierza∏ rozleg∏à sieƒ, stàpajàc po szachownicy lÊniàcej posadzki, u∏o˝onej z bia∏o-czarnych kwadratów. Oczom jego ukaza∏y si´ schody, wiodàce na pi´tro zamku. Ornamenty drewnianej balustrady zach´ca∏y do wejÊcia. Zaskrzypia∏y schody. JeÊli ktoÊ tu jest, us∏yszy mnie i byç mo˝e wyjdzie mi naprzeciw, pomyÊla∏ Witoma i ruszy∏ przed siebie. Na pi´trze ukaza∏a si´ amfilada pokoi. Jedna komnata przechodzi∏a w drugà. Drzwi do ka˝dej z nich by∏y uchylone. Pchnà∏ lekko pierwsze, z czerwonego cisu. Zapiszcza∏y zawiasy, a oczy Witomy wype∏ni∏a karminowa czerwieƒ. By∏a to sala czerwona. Szkar∏atne Êciany, rubinowy sufit, malinowe firany i zas∏ony, koralowy dywan i meble obite amarantowym materia∏em. I ogieƒ, ogieƒ w kominku pali∏ si´ krwistym p∏omieniem. Ogieƒ? – zdziwi∏ si´ Witoma. Wi´c jednak ktoÊ tu mieszka. Poczu∏ si´ jak intruz, niechciany goÊç w obcym mieszkaniu. Mimo to szed∏ dalej. Pchnà∏ nast´pne drzwi i stanà∏ w strumieniu zieleni. SoczyÊcie zielone Êciany przywo∏ywa∏y klimat lasu lub raczej ogrodu, sufit spowity by∏ ˝ywym bluszczem, dywany mia∏y postaç mchu. Przez firany, jakby utkane z porannych leÊnych mgie∏, sàczy∏o si´ zimne seledynowe Êwiat∏o. Obicia mebli – krzese∏, foteli i roz∏o˝ystej kanapy jaÊnia∏y odcieniami szmaragdu. Nawet ogieƒ igra∏ zielonym, bengalskim p∏omieniem. Witoma uparcie kroczy∏ dalej. Przez palisandrowe drzwi wszed∏ do sali b∏´kitnej. Rozglàda∏ si´ po niebiaƒskiej komnacie, oniemia∏y z wra˝enia, gdy wzrok jego zatrzyma∏ si´ na b∏´kitnej sofie, dêwigajàcej nieruchomo le˝àce dziewcz´ce cia∏o. W lazurowym Êwietle spostrzeg∏ dziewczyn´ w szatach ze z∏ota i szafirowego jedwabiu. Tu˝ obok sofy na modrym dywanie le˝a∏a porzucona mandolina. Witoma zbli˝y∏ si´ ostro˝nie, tak by nie skrzypn´∏a pod∏oga, schyli∏ si´ bezszelestnie i podniós∏ instrument. Patrzy∏ na blade lica dziewczyny, która le˝a∏a na wznak, z rozrzuconymi za g∏ow´ r´kami. Wyglàda∏a zachwycajàco pi´knie. Nie wiedzia∏ tylko, czy Êpi, czy umar∏a. Patrzy∏ na nià d∏ugà chwil´, gdy˝ zniewalajàca by∏a jej uroda, jak˝e inna od tych dziewczàt, które zna∏. Poczu∏, ˝e serce bije mu szybciej. Nigdy jeszcze nie prze˝y∏ podobnego uczucia. Nie, to nie mo˝liwe, ˝eby umar∏a.
28
Na pewno tylko zasn´∏a, próbowa∏ przekonywaç samego siebie, a serce trzepota∏o w nim, jak ptak zamkni´ty w klatce. Âcisnà∏ instrument i tràci∏ struny mandoliny, wydobywajàc czysty, dr˝àcy, nieco ∏kajàcy dêwi´k. Dziewczyna otworzy∏a oczy. Spojrza∏a na Witom´, jakby chcia∏a coÊ powiedzieç. Ale zabrak∏o jej si∏y. Zbli˝y∏ si´ wi´c i pochyli∏ nad nià. Wyszepta∏a ledwo s∏yszalnym g∏osem: - Dotknij mnie. Witoma po∏o˝y∏ swojà d∏oƒ na jej zimnym czole, otoczonym puklem jasnych w∏osów. Blade jej usteczka natychmiast zaró˝owi∏y si´. Ponownie otworzy∏a oczy i zatrzepota∏a powiekami. - Co za jasnoÊç – odezwa∏a si´ s∏abym g∏osem. - JasnoÊç? S∏oƒce ju˝ zachodzi. - Tyle czasu sp´dzi∏am w ciemnoÊci. Tak d∏ugo, tak d∏ugo. - Razi ci´ Êwiat∏o? - Bàdê tak dobry i zas∏oƒ okno. Od tych promieni b´d´ mia∏a migren´. Witoma jednym skokiem znalaz∏ si´ przy oknie i odcià∏ blask zachodzàcego s∏oƒca, zaciàgajàc granatowe zas∏ony. - Dzi´kuj´. A teraz zbli˝ si´ i podaj mi r´k´. Natychmiast znalaz∏ si´ przy niej. - Potrzymaj choç przez chwil´ mojà d∏oƒ w swojej, a odzyskam energi´, która kompletnie ze mnie usz∏a. I trwali tak przez d∏ugà chwil´, patrzàc sobie w oczy. Powraca∏o do niej ˝ycie. Na bladych dotàd licach, pojawi∏ si´ ˝yciodajny rumieniec, wst´powa∏ w nià nowy duch. UÊmiechn´∏a si´. - Jak ci na imi´? – spyta∏. - Damroka. - Ksi´˝niczka... - Królewianka – odpar∏a dumnie. Jak mnie odnalaz∏eÊ? - Szuka∏em zamku, a w zamku odnalaz∏em ciebie. - Co jedno ludzkie pokolenie wynurza si´ on z g∏´bi ziemi i czeka na swego wybawc´. Na kogo wi´c czeka∏? - Na imi´ mam Witoma. Pochodz´ z pomorskiego rodu. - Witoma? Czy to zdrobnienie od Witos∏awa? - Tak mówià. - A nie mówià, ˝e tego, kto odnajdzie mnie w zamku moich ojców, przywitajà tu jak króla? Usiad∏a na sofie, spuszczajàc na b∏´kitny dywan bose stopy. Spójrz, jaki to wspania∏y zamek. Kiedy mój z∏oty trzewik znów dotknie zamkowej pod∏ogi, zniknà woko∏o g∏uche bory, które jak pami´tam szczelnie okalajà zamkowà polan´, a w miejsce lasu pojawià si´ chaty szcz´Êliwych ludzi, którzy podobnie, jak ich król, królowa i królewianka, czekajà wybawienia.
29
Och, ty mój wybawco! Znowu uÊmiechn´∏a si´, ods∏aniajàc per∏owà biel z´bów. Spojrza∏a na Witom´ spod d∏ugich rz´s bardzo czule i obiecujàco. I wstanie nieznany Êwiatu lud, o którym dziejopisarze dawno przestali pisaç i znów p∏ugami b´dzie ora∏ pomorskà ziemi´ i statkami b´dzie p∏ywa∏ po ba∏tyckich wodach. I przypomni sobie Êwiat, ˝e ten kaszubski lud ˝y∏ ju˝ niegdyÊ-niegdyÊ, w dawno minionych czasach i dziwiç si´ b´dzie, ˝e znowu ˝yje. - Jak˝e si´ dostan´ przed oblicze króla? – spyta∏ Witoma, porwany wizjà Damroki. - Zbudzi si´ uÊpiony, gdy tylko dotkn´ trzewikiem zamkowej posadzki, a wraz z nim królowa, matka moja i ca∏a s∏u˝ba. Podaj mi wi´c, prosz´, moje z∏ote trzewiki. Muszà byç, gdzieÊ tu, przy sofie. Witoma schyli∏ si´ us∏u˝nie i pod sofà dostrzeg∏ z∏ote trzewiki królewianki. Przyklàk∏ na jedno kolano, jak rycerz sk∏adajàcy przysi´g´ wiernoÊci i pomóg∏ jej w∏o˝yç bosà stop´ do trzewika. Podzi´kowa∏a mu za to b∏ogim uÊmiechem. Witoma dostrzeg∏ jednak w jej uÊmiechu coÊ wi´cej ni˝ b∏ogoÊç. W rozpromienionych oczach Damroki dostrzeg∏ wdzi´cznoÊç. Gdy tylko stan´∏a na posadzce, ˝ycie wstàpi∏o w martwy dotàd, uÊpiony zamek. Zrobi∏o si´ rojno i gwarno. Zagra∏a muzyka, a skulone dotàd kwiaty w oknach, wystrzeli∏y feerià bajkowych kolorów od jaskrawej czerwieni, po ˝ó∏ç, fiolet i amarant. Zewszàd dochodzi∏y ludzkie g∏osy. - Damroka, Damroka! S∏ychaç by∏o nawo∏ywania, niosàce si´ po komnatach. Gdzie jest Damroka? Król prosi jà na pos∏uchanie. - Pójdêmy razem, zaproponowa∏a. Król i wysoka rada na pewno zechcà poznaç swego wybawc´. Chodê, przedstawi´ ci´ memu ojcu. Szerokimi schodami dostali si´ na drugie pi´tro zamku, gdzie znajdowa∏a si´ sala tronowa, lÊniàca nieskazitelnà bielà, oÊlepiajàca blaskiem z∏ota i kryszta∏ów. Na widok Damroki i Witomy zagra∏y fanfary, a sekretarz, z d∏ugim ∏ab´dzim piórem w r´ku zapowiedzia∏: - Królu, oto córka twoja, w towarzystwie jakiegoÊ... tajemniczego...m∏odziana. Stan´li przed obliczem w∏adcy, oddajàc mu nale˝ny ho∏d. - Ojcze, Damroka przykl´k∏a z prawej strony tronu i poca∏owa∏a ojca w r´k´, stoi przed tobà m´˝ny Witoma, który wybawi∏ nas wszystkich, przywracajàc ˝ycie. - CzekaliÊmy na ciebie, m∏ody cz∏owieku, d∏ugie, d∏ugie lata. Ale widaç, pisane by∏o ci to odkrycie. Nic nie dzieje si´ bez racji, wszystko swojà ma przyczyn´. Ty przyczyni∏eÊ si´ do szcz´Êcia mojego ludu i lud mój nigdy ci tego nie zapomni. DziÊ dzieƒ si´ ju˝ koƒczy, wi´c przyjmij zaproszenie na uroczystà wieczerz´, a jutro... jutro mianuj´ ci´ dowódcà moich wojsk. Po wieczerzy, gdy zamek otuli∏y mroki nocy, król zaprosi∏ Witom´ na rozmow´ do swego prywatnego apartamentu. - Obserwowa∏em was ca∏y wieczór. Wpatrzona by∏a w ciebie, jak w obraz. Taƒczy∏a tylko z tobà, innym odmawia∏a, gdy jà o taniec prosili.
30
- Masz królu nadzwyczaj pi´knà córk´. - Tak, w istocie jest bardzo ∏adna, ale... có˝... Nie mog´ tego przed tobà ukrywaç. Ona... ona ma... serce z bursztynu. I król zap∏aka∏ rzewnymi ∏zami, ukrywajàc twarz w d∏oniach, przyozdobionych królewskà bi˝uterià. Nigdy nikogo nie pokocha. Jej bursztynowe serce nie jest zdolne do mi∏oÊci. - Czy ona o tym wie? – spyta∏ Witoma martwym g∏osem. - OczywiÊcie. Nie jest ju˝ dzieckiem. Pokochaç mo˝e jedynie kogoÊ, kto podobnie jak ona ma serce z bursztynu. Dobranoc ch∏opcze, Êpij spokojnie. Król ˝egna∏ si´, powstrzymujàc ∏zy. O poranku Witoma wyszed∏ na dziedziniec. Niskie s∏oƒce z trudem przebija∏o si´ przez poranne mg∏y. Las rzeczywiÊcie znik∏, a w miejscu drzew sta∏y chaty, zagrody, domostwa, które podobnie jak zamek, niegdyÊ zapad∏y si´ pod ziemi´, a teraz na powrót, z dumà Êwiadczy∏y o niez∏omnoÊci kaszubskiego ludu. Damroka czeka∏a na ten moment od Êwitu. Spostrzeg∏a Witom´ z okien swej b∏´kitnej komnaty i innym wyjÊciem z zamku, wybieg∏a mu na spotkanie. Powita∏ jà braterskim uÊciskiem, choç mia∏ pragnienie uca∏owaç jej policzki, ciep∏e jeszcze od snu. - Mam proÊb´, ale musisz byç ze mnà szczery i odpowiadaç szybko na pytania, zgoda? - Zgoda, odpowiedzia∏ z uÊmiechem. - Jakà mnie znajdujesz, mów, jak mnie widzisz, mów szybko, jaka ja jestem, ha? - Zdaje mi si´... - Mów od razu, nie zastanawiaj si´, prosz´... - Mam wra˝enie... jakbym ci´ zna∏ od dawna. Od m∏odoÊci, od dzieciƒstwa. Jakby ∏àczy∏o nas coÊ wi´cej, o wiele, wiele wi´cej ni˝ uroczysta wieczerza na zamku i kilka niezapomnianych taƒców. - I ja mam takie wra˝enie, Witomie. Có˝ to jest? - Z∏udzenie... - A jeÊli nie, jeÊli naprawd´ znaliÊmy si´ wczeÊniej? Có˝ to jest w takim razie? Zapad∏o d∏ugie milczenie. Przy∏o˝y∏a swojà drobnà d∏oƒ do jego d∏oni. Poczu∏a uÊcisk. Pow´drowali razem Êcie˝kà przez park. - Masz bardzo dobrà i ∏agodnà natur´, próbowa∏ w dalszym ciàgu odpowiadaç na jej pytania. Pi´knie si´ uÊmiechasz, delikatnie, a tak wyraziÊcie, ˝e w uÊmiechu tym objawia si´ ca∏a twoja dziewcz´ca duszyczka. Widz´ jà wyraênie, poznaj´ i rozumiem. JesteÊ ch´tna i uczynna, potrafisz si´ dzieliç wszystkim, co masz. JesteÊ màdra i uprzejma, grzeczna i taktowna. Podobasz mi si´. Bardzo. Damroka na te s∏owa odpowiedzia∏a mocniejszym uÊciskiem d∏oni. Szli przez park, wÊród pot´˝nych buków, których korony wyz∏aca∏o poranne s∏oƒce.
31
- Witomie, nazwa∏eÊ i potwierdzi∏eÊ obecnoÊç tych cech mojej natury, które dostrzega∏am w sobie, ale nie by∏am ich pewna. Nie mia∏am pewnoÊci, czy widz´ siebie prawdziwà. Czy ja naprawd´ taka jestem? - Tak. Takà masz dusz´. - Skoro tak, to dlaczego moje otoczenie tego nie potwierdza? Rodzice, pokojówki, s∏u˝ba, ca∏y dwór... Dlaczego ludzie mi najbli˝si sà w stosunku do mnie niemi? - Bo myÊlà, ˝e ty masz... - Co, co takiego mam? Ty jeden, tyÊ potwierdzi∏ moje istnienie. Ciebie jednego pokocha∏am. Stan´li pod szerokim, bukowym pniem. Damroka opar∏a ty∏ g∏owy o kor´. Jej jasne, pszeniczne w∏osy wplàta∏y si´ w chropowate bruzdy. Patrzyli na siebie, jak wtedy, gdy le˝a∏a na sofie, a on trzyma∏ jej r´k´, przywracajàc ˝ycie. - Kocha∏em ci´, zanim ci´ pozna∏em. By∏aÊ moim jedynym marzeniem. - Ale ja... - T´skni∏em za tobà, wo∏a∏em po nocach... - Ale ja mam... - Ile˝ to razy wyobra˝a∏em sobie twà postaç... - Ale ja mam serce z bursztynu, czy wi´c naprawd´ b´d´ mog∏a ci´ pokochaç? Mog´ pokochaç tylko tego, kto równie˝ ma bursztynowe serce, jak ja. - Najdro˝sza, jakie to szcz´Êcie, ˝e ci´ odnalaz∏em. I ja mam serce z bursztynu. Nie mog∏em dotàd pokochaç nikogo, ale teraz... teraz jestem najszcz´Êliwszy z ludzi. - Damroka zmru˝y∏a oczy. Tylko ona potrafi∏a Êmiaç si´ oczami. I to podoba∏o mu si´ najbardziej. Zbli˝y∏ do niej swojà twarz i ustami dotknà∏ jej ust. - Kocham ci´, Witomie, us∏ysza∏. Przytuli∏ jà mocniej, tak, ˝e poczu∏a, jak bije jego bursztynowe serce, po czym wyzna∏ jej mi∏oÊç. Gdy si´ o tym król dowiedzia∏, radoÊci na zamku nie by∏o koƒca. Jeszcze tego dnia og∏oszono zar´czyny. Âlub wzi´li w oksywskim koÊciele. Ona, bia∏a jak anio∏, sz∏a obok Witomy ubranego z srebrzystà zbroj´. D∏ugi, Ênie˝nobia∏y welon sp∏ywa∏ z jej g∏owy a˝ do ziemi. Szli w stron´ p∏onàcego blaskiem Êwiec o∏tarza, by Êlubowaç sobie mi∏oÊç, wiernoÊç i uczciwoÊç, a˝ do Êmierci. ˚yli d∏ugo i szcz´Êliwie, w zamku, w którym dowództwo objà∏ dzielny Witoma, a jego imi´ da∏o poczàtek nazwie Witomino.
32
GRABÓWEK
os∏uchajcie, pos∏uchajcie! Opowiem wam dziÊ o obrz´dzie tak starym, jak ˝ycie ludzkie stare jest na ziemi. Nikt ju˝ z ˝yjàcych nie mo˝e wam tego opowiedzieç, tylko ja, Jan. Opowiem wam, jak to bywa∏o we wsi Grabowo, nazwanej tak z powodu olbrzymiej iloÊci rosnàcych wokó∏ niej grabów, do dziÊ zresztà zwanej Grabówkiem. Ja, Jan, opowiem wam, jak to bywa∏o na wigili´ Êwi´tego Jana, kiedy to dzieƒ i noc walczà ze sobà, by w koƒcu doprowadziç do zwyci´stwa dnia nad nocà, kiedy to Êwiat∏o bierze gór´ nad ciemnoÊcià. WieÊ, w której przyszed∏em na Êwiat i w której dawno, dawno temu umar∏em, s∏yn´∏a na ca∏à okolic´ z istniejàcej tam warzelni i s∏odowni oraz browaru, w którym produkowano piwo. To browar w∏aÊnie czyni∏ ze wsi miejsce wa˝ne i cenne. Zw∏aszcza od czasu, kiedy powsta∏a tu karczma, tu˝ przy Królewskiej Drodze, wiodàcej z Gdaƒska, a˝ do Pucka. Odwiedzali jà liczni goÊcie, przeje˝d˝ajàcy nadmorskim goÊciƒcem. Z czasem przy grabowskiej karczmie powsta∏ przystanek dyli˝ansu pocztowego. Tu zmieniano konie, by po krótkim popasie ruszyç w dalszà drog´. Ale nasza wieÊ s∏yn´∏a nie tylko z piwa, które la∏o si´ coraz szerszà strugà. Wokó∏ siedlisk ros∏y przepot´˝ne graby, o szarych pniach, g∏adkiej korze, obsypane liÊçmi w kszta∏cie elipsy, na koƒcu jakby nieco zaostrzone, które trzymajà si´ na ga∏´ziach do póênej jesieni. Drewno grabowe, jak wiadomo jest bardzo twarde. Najlepsze do wyrobu kó∏. Wiele wi´c by∏o we wsi Grabowo warsztatów ko∏odziejskich. Nie trzeba daleko szukaç, mój ojciec by∏ ko∏odziejem, wi´c wiem coÊ na ten temat. ˚ycie p∏yn´∏o tu spokojnie, chyba, ˝e w sobot´ czeladê w karczmie podochoci∏a sobie wi´cej, ni˝ nakazywa∏ rozsàdek i m∏ody chmiel mocniej zaszumia∏ w m∏odych g∏owach. Wtedy bywa∏o goràco, ale na ogó∏ los mieszkaƒcom sprzyja∏, zw∏aszcza, ˝e wieÊ mia∏a równie˝ odwieczne prawo po∏owu ryb na pe∏nym morzu. Nikt wi´c nie chodzi∏ g∏odny, ani zaniedbany. Jaka by∏a tego zasadnicza przyczyna, trudno dociec. Przecie˝ w sàsiednich wsiach, bieda zaglàda∏a do okien niejednej cha∏upy, p∏on´∏y domostwa i stodo-
33
∏y pe∏ne siana i brogi ze zbo˝em, pojawia∏a si´ zaraza lub przychodzi∏o morowe powietrze. A u nas w Grabowie mieszkaƒcy Êpiewali: Wsi spokojna, wsi weso∏a, który g∏os twej chwale zdo∏a? Choç wiadomo, ˝e nie zawsze tak by∏o. Nie od razu. ˚y∏em w tej wsi doÊç d∏ugo. Bardzo d∏ugo. I swoje wiem. Wiem równie˝, ˝e szcz´Êcie i jaki-taki dostatek pojawi∏ si´ we wsi za sprawà kani. A tak, tak, kani. Dziwicie si´? No to pos∏uchajcie, a zdziwicie si´ jeszcze bardziej. W wigili´ Êwi´tego Jana, mojego patrona, mieszkaƒcy wsi na okolicznych wzgórzach, przygotowywali ognie na wysokich dràgach, kiedy tylko najkrótsza noc po∏o˝y∏a si´ na ziemi. Przyglàda∏em si´ z ukrycia, jak starsi ch∏opcy wkopujà w ziemi´ d∏ugà ˝erdê, z przybitym na górze ko∏em. Wiem, ˝e ko∏a po˝yczali od mojego ojca, który prosi∏ o zwrot w stanie nienaruszonym, a oni przybijali ko∏o do dràga, by postawiç na nim beczk´ z p∏onàcà smo∏à. Pewnego lata, w∏aÊnie w wigili´ Êwi´tego Jana, przypatrywa∏em si´ tym przygotowaniom jak zwykle z ukrycia, a˝ zupe∏nie bezwiednie wyszed∏em na rozstajne drogi, przy starym cmentarzu. Sta∏a tam jakaÊ ciemna postaç, niczym samotna, przydro˝na figura. Z poczàtku przestraszy∏em si´ i by∏o mi jakoÊ nieswojo, ale kiedy okaza∏o si´, ˝e to nie ˝adna figura, tylko prawdziwa, ˝ywa staruszka, która na dodatek zacz´∏a na mnie machaç, poszed∏em w jej stron´. - Wiedzia∏am, ˝e do mnie przyjdziesz, Janku. Chodê ze mnà. Zastanawia∏em si´, skàd mog∏a wiedzieç, ˝e przyjd´ i skàd zna∏a moje imi´? I zastanawiam si´ do dziÊ, choç ju˝ dawno nie ˝yj´. Nie poprowadzi∏a mnie przez Grabowo, lecz poprzez okoliczne wzgórza. Mimo swoich lat, z ∏atwoÊcià wspina∏a si´ po stromiênie. Dopiero teraz zobaczyç mog∏em, jak wiele dràgów powbijano w ziemi´ i ile beczek ze smo∏à zap∏onie dzisiejszej nocy. Staruszka podesz∏a do m∏odej brzózki, o zielonych listkach, niewi´kszych od paznokcia, wyj´∏a spod drzewa przygotowane wczeÊniej wianki i kwiaty. Zacz´∏a przyozda- biaç drzewko, pomagajàc sobie kolorowymi wstà˝kami, które wyjmowa∏a z r´kawa swej czarnej sukienki. Kiedy drzewko, kolorowe niczym choinka by∏o ju˝ ubrane, schyli∏a si´ i zgrabnym ruchem wyci´∏a je z ziemi, przy pomocy ostrego kozika. - To dla ciebie, Janku – powiedzia∏a. - Dla mnie? Ale po co? - Za chwil´ ze wsi wyruszy procesja, a ty b´dziesz szed∏ na jej czele. - Nie jestem ministrantem. - Nie szkodzi, zaÊmia∏a si´ staruszka. To procesja bez ksi´dza. Wigilia Nocy
34
Âwi´tojaƒskiej, to nie Bo˝e Cia∏o. - Wi´c co to za Êwi´to? - Âwi´to, nie Êwi´to. Obrz´d starszy ni˝ chrzciny i bierzmowanie razem wzi´te. Âcinanie kani. - Âcinanie kani? – zapyta∏em zdziwiony, tym bardziej, ˝e przed chwilà widzia∏em Êcinanie brzozy. Co to jest takiego? - Kania, ka˝dy to wie, jest ptakiem. Ale dziwny to ptak. Niepos∏uszny i krnàbrny. - Jak niektóre dzieci. - Mam nadziej´, ˝e nie ty. To ptak drapie˝ny, nale˝àcy do rodziny soko∏ów, ale dziarscy ch∏opcy potrafià schwytaç kani´ w sieci. I ju˝ majà t´ ∏ajdaczk´, od wczoraj. - ¸ajdaczk´? - Taka jest kania. Sama nieraz widzia∏am, jak podczas posuchy, lata wokó∏ checzy i wo∏a „piç, piç, piç”. - Ka˝de dziecko w czasie posuchy tak wo∏a. - Ale dzieciom wolno piç, ile tylko chcà. A kani nie. Jej wolno piç tylko wod´ desz-czowà i do tego zebranà w zag∏´bieniach kamieni. ˚adnej innej. - Dlaczego? - Kania pope∏ni∏a kiedyÊ grzech. - Jaki grzech? - Gdy na Kaszubach by∏a wielka susza, tak wielka, ˝e powysycha∏y wszystkie jeziora, rzeki, a nawet ich êród∏a, ptaki nie mia∏y co piç. Wtedy Pan Bóg poleci∏ im wykopaç studni´. Wszystkie ptaki natychmiast zabra∏y si´ do roboty. Z mozo∏em uderza∏y dziobkami w twardà, wyschni´tà ziemskà skorup´. Tylko kania nie chcia∏a kopaç studni, ˝eby sobie nóg nie pobrudziç. I od tego czasu nie wolno jej piç wody poza tà, co w kamieniu stoi. - To straszne – odrzek∏em. - Ale to jeszcze nie wszystko. Od tego czasu kania cierpi nie tylko za swoje winy, ale tak˝e nasze, ludzkie. I dlatego raz do roku wiodà jà na Êci´cie. - Obcinajà jej g∏ow´? - Tak. Pot´˝nym toporem. - Ale dlaczego? - ˚eby oczyÊciç ludzkie plemi´, z win, wyst´pków i grzechu. - Jak to oczyÊciç? – pyta∏em, nie wiele z tego rozumiejàc. - Zmazaç nasze winy jej krwià. Tego by∏o ju˝ za wiele. Nie chcia∏em s∏uchaç dalej jej opowieÊci. - O, widzisz? Tam, ju˝ si´ zbierajà. Ju˝ formujà procesj´. Rozchyli∏a ga∏´zie Êwierku. Spojrza∏em w dó∏. U stóp wzgórza zobaczy∏em d∏ugi rzàd dziewczàt i ch∏opców, ubranych barwnie, pomachujàcych kolorowymi wstà˝kami. Tu˝ za nimi z wielkà dostojnoÊcià szykowa∏ si´ Ksià˝´, ubrany w bia∏y p∏aszcz i trójgrania-stà koron´. Za nim sta∏ nieruchomo Kat, o strasznym
35
wyglàdzie, przyodziany w czerwieƒ, z okrytà twarzà, a w tym okryciu by∏y wypalone dwie du˝e dziury na oczy. Na jego ramieniu spoczywa∏ wielki, nagi topór. - Tym toporem Kat obetnie jej g∏ow´. - Komu? - Kani. - Zabije ptaka? - Tak. Poleje si´ krew. A ten ubrany na czarno, to S´dzia. Bo wszystko odbyç si´ musi zgodnie ze starym prawem. S´dzia odczyta wyrok, ale wiadomo ju˝, ˝e b´dzie to wyrok skazujàcy. Na Êmierç. - A gdzie jest kania? - Rakarze przywiàzujà jà do dràga, powrós∏em za nogi. - B´dzie wo∏a∏a “piç! piç!” - A niech sobie wo∏a psia jucha i tak jej ∏eb odpadnie. - No, pora ju˝ na ciebie, Janku. - Na mnie? – spyta∏em z przera˝eniem. - A tak, bo to ty w∏aÊnie poprowadzisz t´ procesj´. - Ja? – dziwi∏em si´. Ale dokàd? - Tak. Ty pójdziesz na przedzie, trzymajàc przed sobà to umajone drzewko. Wzi´∏a mnie za r´k´ i razem zbiegliÊmy ze wzgórza. Na dole okaza∏o si´, ˝e ludzi jest o wiele wi´cej. Wyleg∏a z domów prawie ca∏a wieÊ. GdzieÊ w t∏umie sta∏ zapewne mój ojciec, z grupà ko∏odziejów. Na samym koƒcu szykowa∏a si´ orkiestra: diabelskie skrzypce, burczybas, tràbki i klarnety, wielki bombardon i czynele, olbrzymi helikon a nawet ma∏a cytra. Staruszka podesz∏a ze mnà do Ksi´cia, odda∏a mu g∏´boki pok∏on, a on skinà∏ lekko g∏owà, zatrzyma∏ wzrok na mnie. Nie wiedzia∏em, co mam robiç. Próbowa∏em schowaç si´ za umajone drzewko, które oburàcz trzyma∏em przed sobà. W koƒcu Ksià˝´ uÊmiechnà∏ si´ i by∏ to widoczny znak akceptacji. Pow´drowaliÊmy do przodu. - Dokàd b´dziemy szli? – spyta∏em szeptem. - Nie martw si´, poprowadz´ ci´, choç sama b´d´ w ukryciu, odpowiedzia∏a staruszka i znik∏a w zaroÊlach. Nagle pojawili si´ starsi ch∏opcy z d∏ugim dràgiem wycelowanym prosto w niebo. Na koƒcu ˝erdzi szamota∏ si´ uwiàzany ptak. To by∏a kania. - Ruszaj! – us∏ysza∏em donoÊny g∏os, gdzieÊ z ty∏u, za moimi plecami. Ruszy∏em z umajonà brzózkà. Orkiestra zacz´∏a graç miarowo, w rytm marszowych kroków, raczej wolno i smutno. Dêwi´ki orkiestry co chwil´ zag∏usza∏ ostry i przeraêliwy pisk kani: „piç! piç”! Jak mo˝na tak m´czyç ptaka, pomyÊla∏em, czy to nie za sroga kara za jej lenistwo? Przecie˝ ludzie, doroÊli i dzieci tak˝e bywajà leniwi, ale nikt im za to g∏owy nie obcina.
36
Zrobi∏em kilka kroków, gdy z boku dostrzeg∏em ukrytà w zaroÊlach staruszk´. Znów macha∏a na mnie, jak wtedy na rozstajach dróg. Skinà∏em g∏owà, na znak, ˝e jà widz´. SzliÊmy nieco pod gór´, kierujàc si´ na szeroki plac, otoczony wysokimi, roz∏o˝ystymi grabami. Na Êrodku placu sta∏ s∏up, wbity w ziemi´, d∏ugi na ∏okieç i przyozdobiony wieƒcami. Wszyscy ustawili si´ wokó∏ s∏upa i zaÊpiewali. Orkiestra zagra∏a nieco ˝ywiej. Kanio, kanio, kanio nieszcz´Êliwa, jesteÊ, jesteÊ prawie ledwo ˝ywa. Piç, piç! g∏oÊno wo∏a∏aÊ po lesie, teraz kat ju˝ topór na ci´ niesie. A ch∏opcy, którzy nieÊli kani´ przywiàzanà do d∏ugiej ˝erdzi, tak, by ka˝dy móg∏ tego ofiarnego ptaka dostrzec nawet z daleka, przywiàzywali jà teraz z pomocà Rakarzy do s∏upa, stojàcego na Êrodku grabowego placu. Kiedy skoƒczy∏a si´ pieʃ, wystàpi∏ Kat z b∏yszczàcym toporem i wymierzy∏ trzydzieÊci kroków wzd∏u˝ i wszerz. Wszyscy si´ przed nim rozst´powali, a on podniesionym g∏osem wo∏a∏: Ust´pujcie ludzie miejsca, ˝eby nie by∏o nieszcz´Êcia. Ruszcie na trzydzieÊci kroków, matki, strze˝cie dzieci z boku, by nie sta∏y blisko kata, bo to by∏by koniec Êwiata. Zaraz kania umrze snadnie, za grzechy ludzi przyk∏adnie. Teraz kani´ Êciàç ju˝ trzeba, za grzech ludzki, by do nieba cz∏ecza dusza dolecia∏a. Kara to iÊcie nie ma∏a. Ledwie ucich∏ g∏os Kata, a ju˝ Ksià˝´ w bia∏ym p∏aszczu przemawia∏ w te s∏owa: Ludu, mój ludu, czekasz pewnie cudu. Brud spadnie z duszy, szatan kopi´ skruszy.
37
Twa dola taka – zginàç miast ptaka, a ptak ofiarny, los odwróci marny. Cz∏ek b´dzie b∏àdzi∏, a s´dzia – sàdzi∏. Co los przeznaczy, ka˝dy zobaczy. S´dziego dajcie, jemu ufajcie. On wie, co robiç, by dusz´ zdobyç. Po tych s∏owach Ksi´cia, wyszed∏ na podwy˝szenie, ubrany w czarnà tog´ S´dzia. I wtedy podesz∏a do mnie staruszka, ukryta dotàd w zaroÊlach. - Teraz nastàpi najwa˝niejszy moment. Sàd nad kanià. S´dzia przedstawi wszystkie wyst´pki i zaniedbania mieszkaƒców Grabowa. W koƒcu, za ludzkie grzechy zetnà kani´. Wiec s∏uchaj... S´dzia wyciàgnà∏ zwój spisanych przewin mieszkaƒców naszej wsi, nabra∏ powietrza i donoÊnym g∏osem zaczà∏ czytaç: - Oskar˝a si´ pozwanà tu kani´, za wszystkie sprowadzone kl´ski, nieurodzaj i g∏odny rok, za kiepskie po∏owy rybaków, za szkody w drobiu i w przychówku, za pijaƒstwo i rozpust´, za k∏amstwa i wiaro∏omnoÊç, za brak mi∏oÊci bliêniego i za po˝àdliwoÊç, za kradzie˝, za brak czci dla starszych i niewiast, za z∏oÊci i sprzeniewierzenia, za niegodziwoÊç i lenistwo. To wszystko, co z∏e, s∏abe i chore w nas by∏o w minionym roku, sta∏o si´ za sprawà kani, którà za chwil´ dosi´gnie sprawiedliwoÊç. Âmierç, Êmierç, Êmierç jej po trzykroç. Do s∏upa, przy którym szamota∏ si´ przywiàzany powrós∏em ptak, zbli˝a∏ si´ du˝ymi krokami Kat. - Piç! piç! – wo∏a∏a kania. Piç! piç! - Napijesz si´ zaraz w∏asnej krwi, odrzek∏ S´dzia i by∏y to z pewnoÊcià ostatnie s∏owa, które mog∏a us∏yszeç kania. Kat jednà r´kà przycisnà∏ cia∏o ptaka do s∏upa, drugà zaÊ spuÊci∏ lÊniàcy w blaskach zachodzàcego s∏oƒca topór. A kiedy g∏owa kani spad∏a pod katowskim toporem, naj˝wawszy z ch∏opców, na wyÊcigi z rówieÊnikami, wbieg∏ na szczyt wzgórza, zapali∏ smo∏´ w beczce i ∏aƒcuchem wciàgnà∏ jà na pal. Po chwili na wszystkich wzgórzach woko∏o zapali∏y si´ ognie, jak gwiazdy, które zesz∏y z nieba na naszà kaszubskà ziemi´ i zajaÊnia∏y pe∏nym blaskiem we wsi Grabowo.
38
Po Êci´ciu kani taki ˝al Êcisnà∏ mi serce, ˝e zapomnia∏em, gdzie jestem i po co. Przepatrywa∏em w∏asne moje grzechy i zaniedbania. Wszak to i ja nie zawsze mówi∏em prawd´, nadu˝ywa∏em ludzkiej cierpliwoÊci i zaufania, zw∏aszcza mego ojca, ko∏odzieja. Spija∏em ˝ó∏te, gorzkie piwo z niedopitych dzbanów, pod nieobecnoÊç karczmarza, zaciàgnà∏em si´ raz i drugi tytoniowym dymem. Oj, huncwot ze mnie i ∏otr nie lada jaki. Jab∏ka z sadu, nie moje, podbiera∏em, nie ∏adnie, nie ∏adnie. Mówi∏em, ˝e id´ do krów, a szed∏em nad rzek´, patrzeç, jak si´ dziewcz´ta kàpià i w s∏oƒcu wygrzewajà. Oj, ca∏kiem niedobrze. èle, êle... I za to musia∏a zginàç ta niewinna kania, pod toporem kata. Musia∏a? Ale˝ nabroi∏em w tym roku, powtarza∏em samemu sobie. Us∏ysza∏a moje s∏owa staruszka, która w∏aÊnie w zaroÊlach si´ ukaza∏a. - Nabroi∏, a teraz boi si´, jak kania na Êwi´tego Jana. Moje rozmyÊlania przerwa∏a g∏oÊna muzyka, tym razem ˝ywa i skoczna. Zdà˝y∏em tylko zauwa˝yç, ˝e ka˝dy ch∏opiec podarowa∏ wybranej dziewczynie swojà czapk´, a ta oddawa∏a mu jà, przybranà kolorowymi wstà˝kami i taƒczy∏a z nim przez ca∏y wieczór. Zw∏oki kani pochowano w g∏´bokim dole, u stóp wzgórza, gdzie rozpalono du˝e ognisko i zabawa zacz´∏a si´ na ca∏ego. Orkiestra przygrywa∏a, a ch∏opcy i m∏odzieƒcy popisywali si´ skokami przez ogieƒ. Zabawa trwa∏a do Êwitu, który przyszed∏ o wiele wczeÊniej, ni˝ mo˝na by∏o si´ spodziewaç. By∏a to przecie˝ najkrótsza noc w ciàgu ca∏ego roku. Tu˝ przed Êwitem raz jeszcze wystàpi∏ Ksià˝´ w bia∏ym p∏aszczu. Taƒcujcie weso∏o, to nocy kres, Ju˝ nie rozpoznasz: anio∏ to czy bies. Taƒcuj cz∏owieku, Êmiej si´ mocno ˝yj, patrz wcià˝ przed siebie, nie spoglàdaj w ty∏. JeÊli ci z∏ama∏ dusz´ jakiÊ grzech, nie myÊl, ˝e to jest ˝ycia twego pech. Twój los odkupi ˝ywej kani krew, choç le˝y Êci´ta, jest w niej ˝ycia zew. Nie pami´tam, co si´ dzia∏o ze mnà w owej chwili. Widzia∏em lud taƒczàcy wokó∏ umajonego s∏upa, zbryzganego krwià ptaka. Woko∏o na wzgórzach pali∏y si´ ognie, ale najwi´kszy i najgor´tszy p∏onà∏ w moim sercu. Czu∏em, jak staj´ si´ oczyszczony z win, zaniedbaƒ i grzechów. Czu∏em, jak staj´ si´ lepszy, màdrzejszy, doskonalszy. Czu∏em, ˝e ˝yj´... na nowo. To by∏ prawdziwy cud.
39
Rozglàda∏em si´ dooko∏a w poszukiwaniu staruszki. Chcia∏em jej opowiedzieç o wszystkim. Lecz w ciemnoÊciach, rozÊwietlanych p∏onàcà smo∏à, nie mog∏em jej dostrzec. Do dziÊ nie wiem, kim by∏a naprawd´. Mog∏em jedynie przypuszczaç, ˝e by∏a Czarownicà. Ale o tym cicho, sza. Gdyby ktoÊ si´ dowiedzia∏, oboje sp∏on´libyÊmy na stosie. Najwa˝niejsze by∏o to, ˝e czu∏em si´ oczyszczony. Jakby ktoÊ zdjà∏ ze mnie ca∏y ci´˝ar moich win. PomyÊla∏em wówczas, ˝e dobrobyt naszej wsi musi w jakiÊ sposób ∏àczyç si´ z tym starym obrz´dem. Oczyszczenie duszy gwarantowa∏o rozkwit i t∏uste lata. Czu∏em si´, jak nowonarodzony, choç wiedzia∏em, ˝e poczucie to okupione jest krwià niewinnego ptaka, pochowanego wÊród wynios∏ych grabów, od których wzi´∏a nazw´ nasza wieÊ Grabowo, dzisiejszy Grabówek.
40
KARWINY
zia∏o si´ to bardzo, bardzo dawno temu, kiedy nasza mowa brzmia∏a nieco inaczej ni˝ dziÊ, choç ka˝dy doskonale jà rozumia∏. Na miasto nie mówiono gród tylko gard, a stary gród to by∏ Starogard. Na krow´ zaÊ mówiono karwa, wiec ∏àki, na których si´ pas∏y, nazywano Karwinami. Du˝e by∏y stada na Karwinach, ale te˝ i ∏àki rozleg∏e, dorodne, poroÊni´te soczystà trawà. O tym, ˝e z krowy du˝y jest po˝ytek wie przecie˝ ka˝de dziecko, które rano grzecznie zjada zup´ mlecznà lub przynajmniej wypija kubek mleka. Niejedna rodzina utrzyma si´ przy krowie, jeÊli tylko o nià odpowiednio zadba. Karwa, czyli ∏àka dla krów zamieszkana by∏a tak˝e przez ludzi. Byli to g∏ównie pasterze, doglàdajàcy trzody, która wypasana na ∏àkach przez letnie miesiàce, w ogóle nie wraca∏a do obór. Doi∏o si´ je na polu rano i pod wieczór. Jesienià i zimà wi´cej by∏o pracy w oborach, gdy˝ trzeba by∏o zmieniaç siano, karmiç i doiç. Ale za to latem, praca pasterzy sprowadza∏a si´ g∏ównie do pilnowania stada. Mo˝na wi´c by∏o i pole˝eç na ∏àce, patrzàc w p∏ynàce po niebie ob∏oki, mo˝na by∏o pograç na fujarce lub po prostu pomarzyç, jak to mia∏ w zwyczaju jeden z pasterzy, Jozkiem zwany. Jozek mieszka∏ na Karwinach, wraz ze swà ˝onà Teklà, w skromnej pasterskiej chacie. Uprawiali swój ogródek i warzywnik dla w∏asnych tylko potrzeb, gdy˝ dzieci jeszcze nie mieli. ˚yli przyk∏adnie i uczciwie, szanujàc si´ nawzajem oraz szanujàc w∏asnà prac´. Tekla pomaga∏a przy dojeniu, Jozek zaÊ ca∏ymi dniami wypasa∏, podÊpiewujàc radoÊnie lub grajàc na fujarce, jakà sobie z wierzbiny wystruga∏. Bywa∏o, ˝e musia∏ jechaç na rynek do Kartuz, zw∏aszcza wiosnà, by dokupiç cielaki do stada. Dostawa∏ wtedy od pana rogowe, specjalny dodatek za ka˝dà zakupionà sztuk´. Sporo si´ przy tym musia∏ natrudziç, targowa∏, zbija∏ cen´, w koƒcu kupowa∏ i doprowadza∏ do stada na Karwinach. Jozek z Teklà ˝yli pracowicie i zgodnie.
41
Nie podoba∏o si´ to diab∏u, kusemu Purtkowi, który w tamtych czasach krà˝y∏ jeszcze po ziemi. Zaczà∏ wi´c myÊleç ów Piekielnik, jakby tu dusz´ pasterza zdobyç. Kusi∏ go na wiele rozmaitych, sobie tylko wiadomych sposobów. Kusi∏ go we dnie i w nocy. Kusi∏ go na jawie i w snach. Nijak nie móg∏ posiàÊç hardej, odwa˝nej i m´skiej duszy Jozka, pasterza. Ale uparty by∏ Piekielnik. Wpad∏ wi´c na pewien koncept. Tu˝ za ogrodem Jozka i Tekli, gdy oboje byli zaj´ci pracà przy krowach na karwiƒskich ∏àkach, diabe∏ przeora∏ pazurami kawa∏ nieuprawianej ziemi. Zasadzi∏ na niej tabak´, roÊlin´ iÊcie diabelskà. Udepta∏ ziemi´ kopytem i splunà∏ siarczyÊcie, by le-piej ros∏o. A kiedy wzesz∏a, wysoka na jeden metr, obsypana zielonkawo-˝ó∏tym kwieciem, diabe∏ przywo∏a∏ Jozka i rzek∏: - Hej pasterzu, tyÊ podobno bardzo jest màdry?! - A i owszem, niczego mi nie brakuje. - Ale tego, jak si´ nazywa to, com tutaj zasadzi∏, przez ca∏e swoje ˝ycie nie zgadniesz. - To zielsko, te˝ mi wielkie mecyje? Podszed∏ bli˝ej. Schyli∏ si´. Oglàda, oglàda, wàcha, dotyka, ale jak ˝yje takich dziwnych kwiatów i takich liÊci d∏ugich i grubych, skórzastych, jakby j´zory przedpotopowych gadów, jeszcze nie widzia∏. - No? – zaÊmia∏ si´ Piekielnik z przekàsem. Nie b´dzie ci ∏atwo odgadnàç! - A w czym ty Paskudniku o koƒskiej nodze, mo˝esz lepszy byç ode mnie? - Jak to? – zdziwi∏ si´ diabe∏. - Co ty wiesz, to i ja wiem. - TakiÊ pewny siebie, jakby ci rogi uros∏y. - Dowiem si´, jak to twoje zielsko si´ nazywa, odpar∏ ambitnie Jozek. - Ba, ale kiedy? – zapyta∏ chytrze diabe∏. - Daj mi choç trzy dni. Diabe∏ a˝ podskoczy∏ z radoÊci. O to w∏aÊnie mu chodzi∏o. - Zgoda, zgoda, zgoda. Trzy dni. Pami´taj, jeÊli zgadniesz, pole z tym zielskiem nale˝y do ciebie, ale jeÊli nie zgadniesz, twoja dusza nale˝eç b´dzie do mnie. I basta. Ani s∏owa wi´cej. I diabe∏ znik∏, jakby si´ zapad∏ pod ziemi´. - Trzy dni – pomyÊla∏ Jozek i zmartwi∏ si´ troch´. No i trzy noce – przypomnia∏, dodajàc sobie otuchy. Jednak, gdy wróci∏ do domu, ca∏kiem zmarkotnia∏. - A có˝ ty dziÊ Jozku, jesteÊ jakiÊ nie swój? - Swój, nie – swój, twój, nie – twój... - No to czyj, u licha? - Ot, dobre pytanie. Mo˝e ja ju˝ do czorta nale˝´, do biesa, okrutnego Piekielnika?
42
- Mój ty jesteÊ Jozku i wara Purtkowi od mego m´˝a! Âlubowa∏eÊ? - Âlubowa∏em. - Kochasz mnie? - Kocham. - To tyÊ mój. Ale, gdy Jozek opowiedzia∏ dok∏adnie swojej kochanej Tekli o zajÊciu z diab∏em, doszed∏ sam do wniosku, ˝e ∏atwiej by∏o za∏o˝yç si´ o w∏asnà dusz´ w porywie gniewu, ni˝ w istocie odgadnàç nazw´ tajemniczego zielska. Tekla na to wszystko rozeÊmia∏a si´ g∏oÊno i serdecznie. - Ty pasterz doÊwiadczony, a nie wiesz, ˝e trzeba od razu chwyciç byka za rogi? To samo z diab∏em. Pozwól m´˝u, ju˝ ja to za∏atwi´. - MyÊla∏a do pó∏nocy, myÊla∏a noc ca∏à, nad ranem wpad∏a wreszcie na pomys∏. Zerwa∏a si´ pierwsza z pos∏ania. - Wstawaj Jozek, krowy trzeba doiç. Szybko, szybko... - Wsta∏ Jozek z ∏o˝a, jak co rano. Przeciàgnà∏ si´ rozkosznie. Resztki snu sp∏uka∏ z g∏owy zimnà wodà i z cebrzykiem pobieg∏ na karwiƒskie ∏àki. - Wróci∏ po chwili, niosàc ostro˝nie pe∏ny cebrzyk, starajàc si´ nie uroniç ani kropli. - A teraz lej szybko mleko do centryfugi. - No coÊ ty, Tekla? Odstawiç je musimy na paƒski stó∏. - Rób, co mówi´. Lej do wirówki i zakr´ç korbà ile si∏. - Po co ci Êmietana? - Âmietana? Ja potrzebuj´ mas∏a. Du˝o mas∏a. - Mas∏a? – zdziwi∏ si´ Jozek, jakby pierwszy raz to s∏owo s∏ysza∏. To nie dla nas. To nie na nasz stó∏. Przecie˝ my jemy chleb maczany w mleku. - Rób, co ci ka˝´. JeÊli nie chcesz przegraç z diab∏em. Wlewa wi´c Jozek mleko do centryfugi, wiruje, wiruje z ca∏ych si∏, a˝ si´ g´sta Êmietana odk∏ada. Zbiera jà ∏y˝kà drewnianà i wk∏ada do maselnicy. I ju˝ ubija miarowym, dudniàcym ∏omotem. ¸up, ∏up, ∏up stuka drewniany ubijak, ∏up, ∏up, ∏up powstajà malutkie ˝ó∏te grudki, ∏up, ∏up, ∏up ju˝ pe∏na maselnica ˝ó∏tego, pachnàcego mas∏a. Otar∏ pot z czo∏a, patrzy, a Tekla zupe∏nie naga przed nim stoi i mówi: - Co si´ gapisz? Wysmaruj mnie mas∏em. Ca∏à. - Ca∏à... mas∏em... pyta∏ Jozek, nie wiedzàc o co chodzi. A potem b´d´ ci´ jad∏? - Oj, przegraç chcesz Jozku, w∏asnà dusz´ przegraç chcesz z tym piekielni kiem. Smaruj! I Jozek, na∏o˝ywszy sobie mas∏a na d∏onie, zaczà∏ rozprowadzaç je po ca∏ym ciele Tekli. Wysmarowa∏ jà, jak ja∏ówk´ przed pieczeniem, a˝ Êwieci∏a ca∏a w blaskach porannego s∏oƒca. - A teraz weê nó˝ i przetnij pierzyn´. - Co znowu? Psuç naszà puchowà ko∏dr´? Przecie˝ to niemàdre!
43
- Wi´c uwa˝asz pewnie, ˝e lepiej popsuç w∏asnà dusz´? – spyta∏a z wyrzutem. I ju˝ Jozek no˝em rozcina poszw´ ko∏dry. Wysypuje si´ pierze na pod∏og´. - Ostro˝nie, ostro˝nie, kieruj wszystkie pióra na mnie. Albo lepiej b´dzie, jak ja si´ w tym pierzu wytarzam. I Tekla, wysmarowana mas∏em, po∏o˝y∏a si´ na rozci´tej ko∏drze. Pióra przylepi∏y si´ do skóry. Wsta∏a. Przykucn´∏a. Zatrzepota∏a r´koma, jak skrzyd∏ami. Do z∏udzenia przypomina∏a ptaka. Wielkiego ptaka, o niespotykanych rozmiarach. - Uwa˝aj, bo pofruniesz – przestrzega∏ przera˝ony Jozek. - Nie obawiaj si´, zostan´ z tobà. A teraz spróbuj´ uratowaç twojà dusz´. I tak wystrojona w bia∏e piórka, wysz∏a z chaty, przez ogród, prosto na diabelskie poletko. Kiedy diabe∏ dostrzeg∏ to zjawisko, wielce si´ zdziwi∏, bo ani na ziemi, ani w piekle nie widzia∏ jeszcze takiej... du˝ej... kury. Nie, to nie kura, przeciera∏ oczy z niedowierzaniem. Jakie du˝e jajka musia∏aby znosiç. To sowa. Podszed∏ bli˝ej i zaczà∏ klaskaç w d∏onie, by jà odstraszyç. - Uciekaj stàd – krzycza∏. Wy∏aê z mojej roli, brzydka sowo! A gdy g∏oÊne klaÊni´cia nie poskutkowa∏y, zaczà∏ rzucaç w nià polnymi kamykami. - Precz, precz z mojego pola. Zniszczysz ca∏à plantacj´. Nie dla ciebie tabak´ sadzi∏em, g∏upia sowo. Trzymaj si´ z daleka od mojej tabaki. Gdy tylko Tekla us∏ysza∏a to dziwnie brzmiàce s∏owo „tabaka”, du˝ymi skokami wycofa∏a si´ z diabelskiego poletka i czym pr´dzej wróci∏a do domu. -Wygra∏eÊ, Jozku, wygra∏eÊ! – wo∏a∏a radoÊnie od progu. Powiesz temu sm´tnemu Purtkowi, ˝e jego ziele to tabaka. - Tabaka? - Tak, tabaka, tabaka. Dusza twoja uratowana. Wygra∏eÊ. Ale zanim pójdziesz do diab∏a, prosz´ umyj mi plecy. W po∏udnie wyszed∏ Jozek na pole. Kr´ci∏ si´ tam ju˝ diabe∏, zacierajàc szponiaste d∏onie. - No i co? Dusza twoja b´dzie moja. Ju˝ nied∏ugo. - Oj, chyba jesteÊ w b∏´dzie, biesie. - CoÊ mi si´ wydaje, ˝e wcià˝ nie znasz nazwy tego zielska. Robisz tylko dobrà min´ do z∏ej gry. - Otó˝ mylisz si´ piekielny kuternogo. To jest tabaka. - Ach, zgiƒ, przepadnij – zaklà∏ diabe∏. A ja myÊla∏em, ˝eÊ ty ciemny, jak tabaka w rogu! – krzyknà∏ i ze z∏oÊci zamieni∏ si´ w p∏omieƒ. Zniknà∏ nagle, jakby zapad∏ si´ pod ziemi´. „Tabaka w rogu” – powtórzy∏ Jozek, próbujàc zrozumieç sens tych s∏ów. Min´∏o srebrzyste lato, nadesz∏a z∏ota jesieƒ. Tabaka na diabelskim poletku usch∏a i sczernia∏a.
44
Pewnego jesiennego dnia przechodzi∏ przez Karwiny zakonnik ze zgromadzenia braci Kartuzów. Pyta∏ o Paƒskà Drogà, którà naj∏atwiej dostaç si´ do Kartuz. Zatrzyma∏ si´ u Jozka, gdy tylko spostrzeg∏ wysuszone ziele. - Pochwalony, dobrzy ludzie. - Teraz i na wieki – odpowiedzia∏ Jozek. - Hodujecie tabak´? - A gdzie tam, sama wyros∏a. - Samo nic nie roÊnie, jeÊli nie ma woli bo˝ej. Ale skoro roÊnie wam tabaka, dam wam starà, dobrà receptur´, jak z niej zrobiç doskona∏y proszek. JeÊli szczypt´ tego specja∏u nosem wciàgniecie, rozweseli was, pokrzepi, doda zdrowia i pogody ducha. Kichniecie sobie raz i drugi, na zdrowie. Zakonnik wsunà∏ na g∏ow´ kartuzi kaptur swego czarnego habitu i zaczà∏ recytowaç z pami´ci: Masz tu recept od tabaki, a przy tym nie byle jaki. LiÊcie dobrze pomielone, ∏odygi drobno skruszone, nast´pnie w∏ó˝ do donicy, odrzuç co liche do Êmieci. W donicy kr´ç tabacznikiem, skrapiaj troch´ arszenikiem. Kichniesz niby stara krowa i za˝ywka ju˝ gotowa. Jozek, jak us∏ysza∏, tak zrobi∏. Nakicha∏ si´ przy tym z Teklà, jak nigdy dotàd. Âmiechu by∏o co nie miara. GarÊç tego proszku zabra∏ ze sobà na karwiƒskie ∏àki, by pocz´stowaç pasterzy. Spodoba∏o si´ weso∏e kichanie. Zasmakowa∏a im tabaka. Prosili o jeszcze. Wystarczy∏o zapytaç, „chceme le so za˝ec?”, a ju˝ czarny proszek pojawia∏ si´ na wierzchu d∏oni. Wciàgany nosem rozwesela∏ towarzystwo w najbardziej nawet smutnych chwilach. Ale jak t´ tabak´ nosiç, jak jà przechowywaç, zastanawia∏ si´ Jozek. W szmatkach – niewygodnie, w chusteczkach – niepor´cznie. I wtedy przypomnia∏ sobie s∏owa diab∏a, z którym zak∏ad o w∏asnà dusz´ wygra∏. „Tabaka w rogu”. To jest pomys∏. Ile˝ to narz´dzi powstaje z krowich rogów, tu na Karwinach, gdzie ∏àki czernià si´ i bielà od dojnych krów. Ile˝ instrumentów i ozdób. Róg myÊliwski, u˝ywany w czasie polowania, którym myÊliwi dajà sygna∏ rozpocz´cia i zakoƒczenia ∏owów lub pokotu, czyli u∏o˝enia upolowanych zwierzàt szeregiem, wed∏ug hierarchii ∏owieckiej. To prawda, ˝e krowie lub bycze rogi nie sà tak pi´kne jak jelenia, czy sarny, ale ile z nich po˝ytku. I Jozek tabak´ nosi∏ w∏aÊnie w krowim rogu.
45
Z czasem, kiedy rozpowszechni∏ si´ zwyczaj za˝ywania tabaki, zacz´to z krowich rogów robiç bardzo ozdobne tabakiery. Krowi róg przepi∏owywano na trzy cz´Êci, z których powstawa∏y dwie tabakiery i z ostrego zakoƒczenia – ro˝ek. Kawa∏ki rogu smarowano ∏ojem, a nast´pnie k∏adziono na roz˝arzone w´gle, by zmi´k∏y. Wówczas nadawaç im mo˝na by∏o rozmaite kszta∏ty. Najbardziej popularny okaza∏ si´ wygi´ty na podobieƒstwo ptasiego dzioba, ro˝ek. Ma∏y, por´czny, mieszczàcy si´ w kieszeni i ∏atwy w u˝yciu. Zawiera czarny proszek z diabelskiego ziela, który wszystkich rozwesela. Na weselach i na chrzcinach, w ca∏ej Gdyni i w Karwinach.
46
POGÓRZE
bardzo, bardzo dawnych, królewskich i ksià˝´cych czasach, kiedy po∏àczone wojska nieprzyjacielskie zada∏y cios ksi´ciu gdaƒskiemu, raniàc go dotkliwie, zebra∏ on swych zaufanych wojów i rzek∏: - PrzegraliÊmy, broniàc naszej ojczyzny. Trudno. Ale nie wszystko stracone. W´druj-my tedy w stron´ wschodzàcego s∏oƒca, by uniknàç ponownego starcia z nieprzyjacielem. Odpoczniemy. Wzmocnimy si´. Pokrzepimy. Da Bóg, doczekamy lepszych czasów. Szli krok za krokiem w zwartym szyku. Ju˝ nie tak bojowi, jak dawniej, nie tak zwarci i dumni. Szli przez torfy i bagna pomorskiej krainy, którà zaw∏adnà∏ wróg, spod znaku czarnego krzy˝a. Smutni byli. Przegrani. Pobici. Smutny by∏ gryf – drapie˝ny orze∏ z lwimi ∏apami, na choràgwiach i tarczach rycerskich. Szli w stron´ wschodzàcego s∏oƒca, a˝ przez ziemi´ l´borskà i puckà, przez Rzucewo, Mrzezino, Pierwoszyno i Kosakowo dotarli na Pogórze, które ksi´˝niczka Zwinis∏awa, ˝ona MÊciwoja I, wraz z Oksywiem i Ob∏u˝em, zapisa∏a pannom norbertankom w ˚ukowie. Gdy wojsko gdaƒskiego ksi´cia dochodzi∏o do wynios∏ych wzniesieƒ Pogórza, jedno z nich otwar∏o si´ nagle. Zm´czeni d∏ugim marszem wojacy usn´li w ciep∏ym i przytulnym wn´trzu góry. Do snu uko∏ysa∏y wycieƒczonych rycerzy, pot´˝ne d´by, odwiecznie porastajàce szczyt nadmorskiego wzgórza. Wojsko Êpi pod ziemià, ale czujne jest, uwa˝ne i przytomne. W ka˝dej chwili gotowe do ataku, jeÊli tylko przyjdzie czas. Nikt nie wie, kiedy chwila ta nastàpi, ale wiadomo, ˝e wojsko zbudzi si´ i zerwie na równe nogi, kiedy lemiesz p∏uga, który orze ziemi´, natrafi na ukryty w jej czarnych bruzdach cynowy dzwon. Na jego g∏os zerwie si´ Êpiàce wojsko i wyruszy z ukrycia do boju, czterema bramami, które otworzà si´ w stokach góry na cztery strony Êwiata. Bój to b´dzie straszliwy, ale zwyci´ski. Wróg si´ tego wojska boi. Wie, ˝e ˝adna si∏a mu si´ nie oprze. Wie, ˝e wojacy nocà robià manewry. åwiczà wytrwale. 47
Hartujà si´ i zagrzewajà do walki. Nocnà porà, z g∏´bi ziemi dochodzi szcz´k or´˝a, chrz´st broni. A lud kaszubski dumny jest i cieszy si´ ze swego wojska, bo wie, ˝e gdy przyjdzie czas, Pomorze odzyska wolnoÊç, a ziemia kaszubska dawnà wielkoÊç i chwa∏´. Pogórze by∏o wsià o siedmiu gburskich zagrodach i pi´ciu czynszowych. Jedna z bogatszych, gburskich zagród nale˝a∏a, z dziada pradziada do rodu Kàkolów. Uprawiali oni swojà ziemi´ i prowadzili gospodarstwo. Nie rybaczyli. Trzymali si´ ziemi, a nie morza. Min´∏y wieki. Przesz∏y lata. Âpiàce wojsko nadal przebywa∏o we wn´trzu góry, a wróg nadal gn´bi∏ kaszubskà krain´. Cieniem na jej ∏àkach, polach i lasach k∏ad∏ si´ ju˝ nie czarny krzy˝, lecz czarny orze∏. Ale metoda by∏a wcià˝ ta sama: zabraç kaszubs-kà ziemi´, zabraç kaszubskà mow´, zabraç kaszubskà dusz´. W checzy Abrama Kàkola mówi∏o si´ po kaszubsku. Jego ˝ona i dwie córki rozmawia∏y i modli∏y si´ w j´zyku ojców. Poza domem panowa∏ niepodzielnie j´zyk niemiecki. I nie by∏o sposobu, ˝eby si´ inaczej porozumieç. Córki Abrama, Ró˝a i Lila ucz´szcza∏y do niemieckiej szko∏y, bo innej nie by∏o. I w tej szkole musia∏y mówiç po niemiecku. Zdarzy∏o si´, ˝e w czasie przerwy, obie siostry, wyciàgajàc z tornistrów Êniadanie, zacz´∏y rozmawiaç, tak jak w domu, po kaszubsku. Us∏ysza∏ to woêny. - Verfluchte Donnerwetter! – zaklà∏ po niemiecku. Za to kaszubskie gadanie nie minie was kara! Chwyci∏ Ró˝´ i Lil´ za warkocze i zaciàgnà∏ do kozy. I tam wymierzy∏ im kar´ ch∏osty. Kijem po plecach. Zap∏akane wróci∏y do domu. - Nie chc´ chodziç do takiej szko∏y! – protestowa∏a Ró˝a. - Nie b´d´ si´ wi´cej uczyç po niemiecku! – wtórowa∏a jej Lila. - O co chodzi, moje panny? – spyta∏ ojciec surowym tonem. - Spójrz na ich plecy. Sà sine od bicia, odezwa∏a si´ bliska p∏aczu matka. Wówczas ojciec posadzi∏ obie dorastajàce córki na kolanach. Ró˝´ na prawym, Lil´ na lewym i rzek∏: - Mia∏em dziÊ bardzo pi´kny, lecz dziwny sen. Szed∏em zboczem naszych podgórskich wzniesieƒ. Id´, id´, a˝ tu nagle widz´, ˝e dym si´ z ziemi wydobywa. Co u licha? – myÊl´ sobie. Ognisko ktoÊ pali na szczycie? Podchodz´ bli˝ej, dym zasnuwa mi oczy, jak mg∏a, ale dostrzegam ogieƒ. Czerwone p∏omienie wyrastajà z ziemi, jak czarodziejski kwiat. Podchodz´ jeszcze bli˝ej, a˝ tu raptem z tych p∏omieni wylatuje orze∏ i wzbija si´ w gór´. Zdziwiony 48
by∏em tym niecodziennym widokiem, no bo orze∏ z ognia i w dodatku z∏otopióry? Co to mo˝e znaczyç? - Sen mara, Bóg wiara – wtràci∏a matka. - Ale nie dawa∏o mi to spokoju – opowiada∏ dalej ojciec. Wi´c poszed∏em do starego leÊnika, który umie czytaç w ludzkich snach. Opowiedzia∏em mu, co mi si´ w nocy przyÊni∏o, a on na to: - Abramie! Dym i ogieƒ, to wojna, a orze∏, to przecie˝ nasza Polska, która w tej wojnie powstanie! - A ja na to, ˝e polski orze∏ jest przecie bia∏y, a nie z∏oty. Màdry starzec zbli˝y∏ swojà pooranà zmarszczkami twarz i wyszepta∏: - Zrozum, Abramie, orze∏ to Polska, a z∏ote pióra znaczà, ˝e dla naszej ojczyzny, której dziÊ nie ma na ˝adnej mapie Êwiata, z∏ote czasy nastanà. I co wy na to, moje panny? - Kiedy to nastàpi? – spyta∏a Ró˝a. - Kiedy woêny kij na naszych plecach po∏amie! – odrzek∏a Lila i zacz´∏a recytowaç wiersz Bernarda Sychty. Bo˝e Ojcze, twoje dzieci, proszà wcià˝ o lepszà dol´. Rok po roku marnie leci, odczuwamy z∏à niewol´. Bo˝e patrz, my na kolana upadamy dziÊ w pokorze. Polska ∏zami, krwià zalana, krwià i ∏zami wskrzesz jà Bo˝e. ˚e tak b´dzie, serce czuje, dusza myÊlà w niebo wzlata. Polsk´ naszà Bóg mi∏uje, wskrzesz jà Panie, w krótkie lata. Pewnego wieczoru odwiedzi∏ goÊcinnà checz Abrama Kàkola staruszek leÊniczy. Przyszed∏ z wielkà, grubà ksi´gà. - A wiesz Abramie, co tu jest napisane? Czytajcie, o tu, tu. Abram wzià∏ ksi´g´, usiad∏ przy stole pod naftowà lampà. - “Proroctwa królowej Sybilli” – uroczyÊcie odczyta∏ tytu∏. - Tu, w tym miejscu, tu, czytaj g∏oÊno. - „Wybuchnie wojna mi´dzy licznymi narodami. Wielu po˝egna si´ z ˝yciem. A ci, którzy przy ˝yciu zostanà, b´dà ca∏owaç Êlady stóp ludzkich, z ra49
doÊci, ˝e sà jeszcze inni ludzie na ziemi. Stanie si´ to wszystko za panowania cesarza, który b´dzie mia∏ jednà r´k´ suchà i z tego powodu zawsze z prawej strony b´dzie na konia wsiada∏” – ojciec czyta∏ powoli i z namaszczeniem. - A w∏aÊnie! Czy to aby nie cesarz niemiecki, Wilhelm II? – zapyta∏ goÊç. - A juÊci to on! – zgodzi∏ si´ ojciec. To on lewà r´k´ ma suchà i bezw∏adnà, jak ga∏àê. I zawsze z prawej strony konia dosiada. - To by znaczy∏o, ˝e wojna wybuchnie. Niebawem! – przepowiada∏ staruszek, wyciàgajàc w gór´ wskazujàcy palec. - I ˝e w tej wojnie Polska powstanie? – dopytywa∏ si´ ojciec. - åÊÊÊ... – staruszek po∏o˝y∏ palec na ustach. Ani s∏owa wi´cej. Ja te˝ nikomu o tym nie powiem. Stary jestem i Êmierç ju˝ pewnie kos´ na mnie klepie. Czy doczekam lepszych czasów? Mia∏a Ró˝a narzeczonego, Antka – kowala. Dobre by∏o ch∏opisko, obrotne i pracowite. Kocha∏ si´ w Ró˝y na zabój, chocia˝ jej rodzicom wydawa∏o si´, ˝e to za wczeÊnie, by o takich sprawach myÊla∏a, ale mi∏oÊç, jak i Êmierç nie zna dnia, ani godziny. Pewnego wieczoru Ró˝a odwiedzi∏a Antka w jego kuêni. Póêno si´ ju˝ zrobi∏o, a oni stali przy kowalskim palenisku, wpatrzeni w siebie, oblani czerwienià ˝aru. Nagle us∏yszeli czyjeÊ ci´˝kie, g∏oÊne kroki. - Kto to mo˝e byç? – zaniepokoi∏a si´ Ró˝a. Antek wyt´˝y∏ s∏uch. G∏uche dudnienie s∏ychaç by∏o coraz wyraêniej, jakby ktoÊ wielki i ci´˝ki zbli˝a∏ si´ du˝ymi krokami. Nagle zaskrzypia∏y drzwi i oczom ich ukaza∏a si´ postaç rycerza w zbroi. Czerwone p∏omienie igra∏y miedzianym blaskiem na jego pancerzu. - Jezus Maria! – krzykn´∏a Ró˝a i schowa∏a si´ za wielki miech. Rycerz jednà r´kà podniós∏ przy∏bic´ i donoÊnym g∏osem zapyta∏: - Czy móg∏byÊ podkuç setk´ koni? - Sto koni, czterysta podków, tysiàc dwieÊcie gwoêdzi... rachowa∏ szybko Antek. Owszem, czemu nie? Podkuj´ i setk´. - Ale szybko, bo robota pilna. - W tydzieƒ podkuj´ wszystkie. - W tydzieƒ... zgoda. Zaczynamy od jutra. - A co to za wojsko, rycerzu? – spyta∏ Antek. - To Êpiàce wojsko. Âpimy tu na Pogórzu ju˝ par´set lat. Le˝ymy na pos∏aniach z wrzosów, mchów i paproci, zakuci w zbroje, w he∏mach na g∏owach i z szerokimi mieczami przy bokach. - I nikt tam do was nie zaglàda? - Chyba tylko Sm´tek, który tu grasuje na pogórskich Êcie˝kach, wzniesieniach i wydmach. Dlatego te˝ sm´tna jest dola nasza i my sami sm´tni jeste50
Êmy. Ale nied∏ugo, nied∏ugo ju˝ ruszymy w bój. I ruszà inni, Êpiàcy w górach pod Starogardem, Che∏mnem i Gniewem, w górach pod Puckiem i pod Sul´czynem i w ¸ysej Górze pod Gostomiem. Rycerz spuÊci∏ przy∏bic´ i odmaszerowa∏ chrz´szczàc zbrojà. - Stu rycerzy, s∏ysza∏aÊ? W tych czasach? To dopiero b´dzie jazda! Zbli˝a∏a si´ jesieƒ. Siaç trzeba by∏o ozimin´. Abram Kàkol zaprzàg∏ konia do p∏ugu. Wbi∏ lemiesz w czarnà ziemi´. Ora∏ w pocie czo∏a, krojàc gleb´, by przyj´∏a ziarno. Nagle coÊ jakby szarpn´∏o p∏ugiem, a˝ si´ koƒ znarowi∏. Lemiesz zahaczy∏ o przeszkod´. - Kamieƒ to, czy korzeƒ u licha?! WiÊta! – zawo∏a∏ na konia. Âciàgnà∏ lejce. Na pró˝no. - Wio, Gniady! – Êwisnà∏ batem. Bez skutku. P∏ug ani drgnie. Tylko g∏uche dudnienie dobiega z ziemi, jakby rozko∏ysa∏ si´ podziemny dzwon. Od tego dêwi´ku zadr˝a∏a ziemia na ca∏ym Pogórzu. Rozstàpi∏y si´ na oÊcie˝ cztery bramy najwy˝szej góry, na cztery strony Êwiata. Zewszàd da∏ si´ s∏yszeç t´tent kopyt koƒskich. Âpiàce wojsko, obudzone g∏osem dzwonu, rusza∏o do ataku.
51
CISOWA
isy ros∏y tu od niepami´tnych czasów. Choç najstarsze z zas∏yszanych opowieÊci ∏àczà je z osobà króla, Boles∏awa I, zwanego Chrobrym. A by∏o to tak. Nad potokiem wyp∏ywajàcym z lesistych wzgórz, pojawi∏y si´ ludzkie siedliska, gospodarstwa i zagrody. Woda zawsze ∏àczy∏a ludzi. Pozwala∏a te˝ wykorzystywaç w∏asnà si∏´. Wi´c m∏yny, tartaki, czy kuênie stawiano zazwyczaj nad wartkim potokiem, który nap´dza∏ ich obrotowy mechanizm, si∏à p∏ynàcej wody. Ale woda, zw∏aszcza nieregulowana, kryje w sobie nieobliczalnà si∏´. Zabiera∏y wi´c spi´trzone, wiosenne wody potoku, biegnàce niepos∏usznie, poza wczeÊniej wy˝∏obionym korytem, uprawnà ziemi´, pastwiska i ∏àki. Po kawa∏ku, cicha na ogó∏ i spokojna woda, rwa∏a brzegi, zaorane, zasiane, koszone, piel´gnowane pracowità ludzkà r´kà. Jak˝e to tak? Cz∏ek z mozo∏em uprawia, stara si´ i troszczy, a potem woda bezwzgl´dna i Êlepa, jak los ˝ywota, zabiera ludzkà prac´ i obraca jà w niwecz? Zdarzy∏o si´, ˝e przeje˝d˝a∏ przez osad´, Drogà Królewskà, wiodàcà dawnym szlakiem bursztynowym z po∏udnia Europy nad Ba∏tyk, król Chrobry, zmierzajàc do Ko∏obrzegu, by tam wÊród wierutnych pogan biskupstwo zak∏adaç. Królewski orszak minà∏ w∏aÊnie Chyloni´ i zatrzyma∏ si´ na rozkaz króla, zachwyconego pi´knem krajobrazu, tu˝ nad potokiem. - Konie rozkulbaczyç! Popas zrobimy w tej tu okolicy! – pad∏y kolejne rozkazy. Mieszkaƒcy zagród najpierw z niepokojem przyglàdali si´ wojom królewskiej dru˝yny, uzbrojonym w ∏uki, oszczepy, topory bojowe, miecze oraz czerwone tarcze z wizerunkiem bia∏ego or∏a, a gdy roznios∏a si´ wieÊç, ˝e to sam król zawita∏ w te strony, postanowili oddaç mu nale˝ny ho∏d. Chrobry król przysiad∏ na granicznym kamieniu i ze smakiem zjada∏ sarni udziec. Us∏ugiwa∏o mu dwóch przybocznych: jeden z dzbanem wina, drugi z tacà chleba. WieÊniacy oddali nale˝ne honory w∏adcy. Król wsta∏, odrzuci∏ sarnià koÊç, wytar∏ d∏onie w siwiejàcà brod´ i zapyta∏: - A co ja mog´ dla was zrobiç?
53
- Poradê nam królu, jak powstrzymaç t´ wod´, by przesta∏a nam zabieraç naszà drogà ziemi´, która ˝ywi nas i ˝ywi naszà trzod´? ZamyÊli∏ si´ król g∏´boko, a˝ przysiad∏ na kamieniu. Przyboczny dola∏ mu wina. - Ano, jest sposób. Stary i pewny. Posadêcie nad potokiem drzewa. Korzenie wzmocnià grunt, schwycà grudy ziemi w swoje szpony i ju˝ jej nie oddadzà krnàbrnej wodzie. Najlepiej posadêcie cisy. B´dzie tu jeszcze pi´kniej. Orszak ruszy∏ w swojà stron´, na zachód, do Ko∏obrzegu, a mieszkaƒcy osady, n´kanej nieposkromionà wodà, pos∏uchali królewskiej rady i posadzili nad potokiem cisy, drzewa o czerwono-bràzowej korze, o ig∏ach p∏askich i nieostrych. Z czasem zacz´to ów potok, p∏ynàcy teraz wÊród drzew statecznie, dostojnie i majestatycznie, nazywaç Cisowà Strugà, czy wr´cz Cisowiankà. Osada zaÊ zyska∏a pi´kne miano: Cisowa. Po wyjeêdzie królewskiego orszaku, roznios∏a si´ wieÊç na ca∏à okolic´, ˝e tak przemo˝ny w∏adca musia∏ tu oprócz cennej rady, jakieÊ skarby i klejnoty zostawiç. Kielichy, naczynia, z∏ote bransolety, pierÊcienie wysadzane drogocennymi kamieniami. Wszystkie te kosztownoÊci ponoç w jednym miejscu, gdzieÊ w trawie pozostaç mia∏y. Min´∏y lata, setki lat od tamtej królewskiej wizyty, a ludzie w Cisowej wcià˝ skarbów tych szukajà. Wcià˝ majà nadziej´, ˝e uda im si´ odnaleêç pozostawione klejnoty i odmieniç w ten sposób nie∏atwy los w∏asnego ˝ywota. Wiadomo, ˝e znaleêç je mo˝na tylko w czasie jednej, jedynej i w dodatku najkrótszej nocy. To noc Êwi´tojaƒska. Wiadomo te˝, ˝e skarby ukryte sà w miejscu, gdzie w czasie tej jednej, jedynej nocy, zakwita cudny kwiat paproci. Tak przynajmniej twierdzi Borowa Ciotka, która podczas Êwi´tojaƒskiego wieczoru, zanim zapadnie noc, takie wymys∏y snuje, siedzàc z dzieçmi przy ognisku. A dzieci, jak to dzieci lubià s∏uchaç opowieÊci, zw∏aszcza w czasie tak niezwyk∏ej nocy. Borowa Ciotka w szacie czerwonej, jak cisowy pieƒ, przewiàzana zielonym pasem z igliwia, usiad∏a w∏aÊnie przy ma∏ym ognisku, do którego dorzuca∏a nasiona cisu, czarne kuleczki otoczone czerwonà osnówkà. Dawa∏y one przyjemnà woƒ, choç wiadomo, ˝e spo˝ywaç ich nie mo˝na, gdy˝ sà trujàce. Z tych samych powodów nie mo˝na spaç w cieniu cisów, gdy˝ mo˝na si´ ju˝ z takiego snu nie obudziç. Borowa Ciotka, opiekunka borów i lasów nosi∏a na czole diadem z szyszek. Chroni∏a leÊne ost´py, broniàc w´drowców przed b∏´dnymi ognikami, które diabelskà mocà, mogà cz∏owieka na z∏à drog´ wyprowadziç. Kiedy Borowa Ciotka opowiada∏a dzieciom przy ognisku bajki Êwi´tojaƒskie, doroÊli stroili zielenià domy i figury przydro˝ne.
54
Niewiasty ognie rozpala∏y, kadzid∏a z ziaren bylicy czyniàc. Rzuca∏y w ogieƒ zielsko pio∏unowe. Ogieƒ by∏ to niezwyczajny, lecz ofiarny, wi´c czysty byç musia∏, rozpalony dawnym sposobem, przez pocieranie dwóch kawa∏ków drewna. Sypano zio∏a do Êwi´tojaƒskiego ogniska, skaczàc przez p∏omienie, dla oczyszczenia duszy i cia∏a. Z tych samych powodów przeprowadzano przez Êwi´tojaƒski ˝ar byd∏o, by by∏o zawsze silne, p∏odne i mleczne. Dziewcz´ta wi∏y wianki z kwiatów, zapala∏y na nich Êwiece i wpuszcza∏y do Cisowianki, czyniàc wró˝by ma∏˝eƒskie i bacznie Êledzàc, który wianek z którym si´ po∏àczy. Zas∏uchany w opowieÊci Borowej Ciotki ma∏y Antek, nie zauwa˝y∏, kiedy sam Rokitnik zbli˝y∏ si´ do ogniska, przynoszàc pe∏ne garÊci rozmarynu. Rokitnik by∏ to duch psotny i figlarny, nie czyniàcy z∏a, ale potrafi∏ zwodziç ludzi, plàtaç Êcie˝ki, myliç drogi. Borowa Ciotka dorzuci∏a szczypt´ rozmarynu. Ogieƒ strzeli∏ wi´kszym p∏omieniem. Zapachnia∏o s∏odko. - Pami´taç musicie o jeszcze jednym, najwa˝niejszym warunku – przypomina∏a Borowa Ciotka, gro˝àc d∏ugim, koÊcistym palcem. Kiedy ju˝ znajdziecie si´ w lesie, jeÊli w ogóle tam b´dziecie, bo to wielki strach w´drowaç po ciemnym borze, nie wolno wam si´ odwróciç, nie wolno spojrzeç wstecz, nie wolno obejrzeç si´ za siebie. Ani razu. Bez wzgl´du na to, co si´ b´dzie dzia∏o za waszymi plecami, idêcie przed siebie, a˝ ujrzycie cudny kwiat paproci. Teraz, w∏aÊnie teraz, jest najlepszy czas po temu, by szukaç skarbów w lesie, mi´dzy ga∏´ziami paproci. To pewne. Jak równie˝ pewne jest to, ˝e o pó∏nocy zakwitnie wÊród nich, ten cudowny kwiat. Ale kto si´ odwa˝y wejÊç do ciemnego lasu? – pyta∏a Borowa Ciotka. Odpowiedzia∏a jej g∏ucha cisza. Takich Êmia∏ków nale˝a∏o szukaç raczej wÊród doros∏ych. - Och, jak bardzo przyda∏yby si´ królewskie skarby, moim siostrom i braciom – pomyÊla∏ Antek. Ojciec – cieÊla, ci´˝ko pracuje, matka pracuje, a my wcià˝ chodzimy boso. Ledwie na jedzenie wystarcza. - Nagroda jest wielka, ale wymaga odwagi. Nie wiadomo, co tam w lesie na cz∏owieka czyha, co Mornica i Mogilnik na dzisiejszà noc przygotowali? – pyta∏a Borowa Ciotka, wyciàgajàc chude d∏onie w stron´ p∏omieni. PrzynieÊ mi jeszcze Rokitniku wierzbowych ga∏àzek. B´dziemy do Êwitu paliç Êwi´tojaƒski ogieƒ. - Ul˝y∏bym drogim rodzicom moim, ul˝y∏bym kochanemu rodzeƒstwu – rozmyÊla∏ dalej Antek. Gdy Rokitnik oddali∏ si´, by spe∏niç proÊb´ Borowej Ciotki, Antek mimo strachu, obaw i niepewnoÊci, postanowi∏ spróbowaç. - Id´! – powiedzia∏ sobie, z ca∏à mocà dzieci´cego ducha. Id´! Ale czy wróc´? – odezwa∏ si´ w nim g∏os sumienia. JeÊli nie wróc´, zgin´, utopi´ si´ w leÊnym bagnie lub zostan´ po˝arty przez wilki, czy niedêwiedzie, to i tak domyÊlà si´ wszyscy, ˝e szuka∏em skarbów Êwi´tojaƒskiej nocy, nie dla siebie przecie˝, nie dla siebie. Id´!
55
Gdy ogieƒ przygas∏ nieco, ma∏y Antek wsta∏ bezszelestnie i niepostrze˝enie wymknà∏ si´ do lasu. Obejrza∏ si´ raz jeszcze za siebie. Wszystkie dzieci siedzia∏y grzecznie wokó∏ ogniska i czeka∏y na nast´pnà opowieÊç Borowej Ciotki. Antek przypomnia∏ sobie najwa˝niejszy warunek: w lesie nie mo˝e oglàdaç si´ za siebie, nie mo˝e odwracaç si´ i spoglàdaç wstecz, bo ca∏y czar nocy Êwi´tojaƒskiej pryÊnie w jednej chwili i szansa znalezienia skarbów przepadnie. Wi´c by∏ to ostatni raz, kiedy móg∏ obejrzeç si´ wstecz. Teraz wchodzi∏ ju˝ w ciemnozielonà otch∏aƒ lasu. Jak trudny i straszny jest to moment, wie tylko ten, kto sam znalaz∏ si´ w takiej sytuacji. Pobudzona strachem wyobraênia, nadaje zwyk∏ym kszta∏tom drzew, krzewów, czy kamieni niecodziennà postaç. Nagle widzisz przed sobà nieznajomà osob´, diab∏a lub potwora, niewiedzàc, ˝e to przydro˝ny ja∏owiec. Có˝ strach ma wielkie oczy. Antek szed∏ powoli, ostro˝nie. Wyciàga∏ r´ce przed siebie, wytrzeszcza∏ oczy. Jego ma∏e serduszko trzepota∏o z l´ku, jak ptak schwytany w sieci. - Nie dla siebie to robi´ – powtarza∏ w myÊlach, nie dla siebie. Dooko∏a widzia∏ p∏onàce ogniska, w niezbyt g∏´bokim lesie, ale gdy uszed∏ par´dziesiàt kroków, zapad∏y egipskie ciemnoÊci. Jedynym znakiem ˝ycia by∏y dzikie Êpiewy, skaczàcych przez ogieƒ, które nios∏y si´ leÊnym echem, hen, hen, po ca∏ej okolicy. Blask ognisk przyt∏umi∏y coraz g´stsze zaroÊla. Jedynie gwiazdy migocàce na niebie, rozsypywa∏y tu i ówdzie Êwietlisty, seledynowy py∏. Z czasem Êwiat∏o ksi´˝yca obla∏o srebrem czubki chwiejàcych si´ w obj´ciach wiatru drzew. Z∏owró˝bnie pob∏yskiwa∏y szerokie ka∏u˝e wody na trz´sawiskach. Z b∏otnych torfowisk wydobywa∏o si´ d∏ugie i ci´˝kie st´kanie, jakby si´ w nich ktoÊ topi∏. Na uroczyskach zapala∏y si´ ogniki – ˝ywy znak, Êwiadczàcy, ˝e w tym w∏aÊnie miejscu diab∏y pieniàdze przesuszajà. - Niech one robià swoje, a ja wiem swoje – upewnia∏ samego siebie ma∏y Antek, ostrymi oczami wpatrujàc si´ w mrocznà pustk´. Nagle w ciemnoÊci zab∏yszcza∏y czyjeÊ zielone oczy. To lis, powiedzia∏ szeptem Antek, choç dobrze wiedzia∏, ˝e mog∏y to byç wiecznie g∏odne Êlepia rysia, czy ˝bika. Dobrze widoczna w ksi´˝ycowej poÊwiacie Êcie˝ka, wi∏a si´ wÊród strzelistych d´bów, roz∏o˝ystych buków, klonów, jarz´bin i cisów, o czerwono-bràzowych pniach, które teraz, podobnie jak wszystkie drzewa, spowite by∏y czernià nocy. Nie by∏ tylko pewien, czy to z ludzkich domostw dochodzi∏o ujadanie psów, czy te˝, o zgrozo, by∏o to nocne wycie wilków. Po chwili wÊciek∏e szczekanie ucich∏o i da∏o si´ s∏yszeç krzyk nadlatujàcej sowy. Antek skuli∏ g∏ow´ w ramionach. I znów trwo˝liwe ujadanie roznosi∏o si´ daleko i szeroko po leÊnych b∏otach i trz´sawiskach, jakby zbli˝a∏o si´ rozwÊcieczo-
56
ne stado. Antek wiedzia∏ dobrze, ˝e jedynym ratunkiem w takiej sytuacji jest ucieczka na drzewo. Nagle z oparów i b∏otnych mgie∏ zacz´∏a wynurzaç si´ nadludzkich rozmiarów postaç, g∏owà przewy˝szajàca najpot´˝niejsze sosny. Du˝ymi, dudniàcymi krokami przeci´∏a drog´ Antkowi. Ch∏opiec w obawie przed rozpoznaniem, po∏o˝y∏ si´ na mchu. To stolem, pomyÊla∏ w duchu, choç sàdzi∏ dotàd, ˝e ˝yjà one tylko kaszubskich bajkach. A teraz s∏ysza∏ na w∏asne uszy, jak ziemia dudni∏a g∏ucho pod jego ci´˝kimi krokami. Sosny dotykane przez olbrzyma, falowa∏y, zrzucajàc na ziemi´ grad szyszek. - A wi´c to jednak prawda. stolemy – wielkoludy obdarzone niezwyk∏à si∏à, ˝yjà naprawd´, rozmyÊla∏ Antek, tulàc do zimnego, wilgotnego mchu, rozpalonà twarz. Tak bardzo chcia∏ si´ przyjrzeç postaci Stolema, tak bardzo chcia∏ jà dok∏adniej poznaç, zw∏aszcza, ˝e mia∏ teraz ku temu niepowtarzalnà okazj´. Musia∏by jednak odwróciç si´, by spojrzeç za siebie wstecz, gdy˝ postaç wielkoluda min´∏a go oboj´tnie, a tego, jak wiadomo nie mo˝na mu by∏o zrobiç. Ca∏y czar nocy Êwi´tojaƒskiej prysnà∏by, jak mydlana baƒka. Podobnie wyglàda∏o spotkanie Antka z Mornicà. Demon ten wyjàtkowo antypatyczny, o postaci starej, brzydkiej baby, roznosi∏ o pó∏nocy zaraz´ po wsi. Zaraz´, czyli „czarnà Êmierç”. Mornica naprawd´ roznosi∏a chorob´. Bali si´ jej starzy, bali si´ i m∏odzi, ale sposobu na nià nie by∏o. Tako˝ i z Mogilnikiem, który wcià˝ pojawia si´ tam, gdzie z kamieni usypane sà samotne groby, stare kurhany, czy zapomniane mogi∏y. Od mogi∏y w∏aÊnie bierze swoje imi´. Wieczorami s∏ychaç zwykle, jak p∏acze, zw∏aszcza nad mogi∏ami samobójców. W∏aÊnie dosz∏y do uszu Antka jego zawodzenia i szlochy. Oznacza∏o to, ˝e zbli˝a∏ si´ do czyjejÊ mogi∏y. Nieswojo zrobi∏o mu si´ na duszy. PomyÊla∏, ˝e jego siostry i bracia spo˝ywajà teraz z rodzicami skromnà wieczerz´, zalewajk´, albo rybnà zup´, pewnie martwià si´ o niego, bo póêna to ju˝ i ciemna pora. Ale có˝ to b´dzie za radoÊç, kiedy on, ma∏y, bosy Antek przyniesie jeszcze dzisiejszej nocy ca∏e nar´cza kosztownoÊci. - Musz´, musz´ odnaleêç kwitnàcy tej nocy kwiat paproci, upewnia∏ si´ Antek w swym postanowieniu. Nagle jeleƒ ogromnej wielkoÊci z krzy˝em Êwiecàcym seledynowym Êwiat∏em mi´dzy bujnym poro˝em, p´dzi∏ jak szalony ponad trz´sawiskiem, sypiàc spod kopyt stos Êwiecàcych iskier. Tu˝ za nim pojawi∏y si´ pochrzàkujàce dziki, ∏yskajàce bia∏ymi k∏ami, z pianà ociekajàcà z wyd∏u˝onych pysków. Dalej gna∏y p∏oche sarny, sprytne lisy, wcià˝ niespokojne o swój byt zajàce i pewne swego, harde wilki. Antek zatrzyma∏ si´ machinalnie. Ju˝, ju˝ chcia∏ wzrok odwróciç za siebie, gdy˝ takich dziwów nie widzia∏ jeszcze, jak ˝yje, ale w por´ przypomnia∏ sobie
57
o warunku Borowej Ciotki. JeÊli tylko raz obejrzysz si´ za siebie, czar tej nocy pryÊnie. Za zwierzynà, na wielkim, czarnym koniu, p´dzi∏ szalony hrabia, Albert der Wilde, von Krockow z Krokowej, który co roku, w noc Êwi´tojaƒskà przemierza∏ te leÊne ost´py, z trzema wielkimi hartami u boku. Od t´tentu koƒskich kopyt zako∏ysa∏o si´ trz´sawisko. Nic dziwnego, ˝e hrabià z Krokowej do dziÊ na Kaszubach straszà dzieci, mówiàc, ˝e jeÊli b´dà niegrzeczne, to porwie je szalony, Albert von Krockow. Ten sam, który na Herrenbergu, Paƒskim Wzgórzu pod Krokowà kaza∏ si´ pogrzebaç wraz ze swym ukochanym koniem i trzema ogarami. Nie przypuszcza∏ ma∏y Antek, ˝e kraj, w którym si´ urodzi∏ i ˝y∏, to kraj mamide∏ i czarów. Naraz, nisko nad leÊnymi b∏otami dostrzeg∏ migocàce ma∏e Êwiate∏ko. Wyglàda∏o ono tak, jak gdyby cz∏owiek niós∏ zapalonà latarni´. Prze˝egnaj to, Antku, znakiem krzy˝a, dobieg∏ go g∏os sumienia. JeÊli to cz∏owiek – pospieszy ci z pomocà, a jeÊli to diabelski fortel, to i tak nie dasz sobie z nim rady. I tak skaczàc z k´py na k´p´, wiedziony b∏´dnymi, diabelskimi ognikami, dotar∏ bosy Antek do polany, wyÊcielonej aksamitnym mchem. WÊród leÊnych mchów, obsypanych srebrnym Êwiat∏em ksi´˝yca, unosi∏y si´ szerokie liÊcie paproci. W takim miejscu trafiç si´ móg∏ tajemniczy kwiat, który zakwita raz w roku, w noc Êwi´tojaƒskà. Ten, kto go znajdzie i zerwie, stanie si´ szcz´Êliwy i bogaty. O tym w∏aÊnie marzy∏ m∏ody Antek, nie dla siebie pokonujàc strach leÊnej, Êwi´tojaƒskiej nocy. Nie dla siebie. Na tle szerokich liÊci paproci, nie wierzàc w∏asnym oczom, niespodziewanie dostrzeg∏ jaÊniejàcy wszystkimi barwami t´czy, prawdziwie kwitnàcy kwiat paproci. Wyciàgnà∏ w jego stron´ obie r´ce. By∏ ju˝ pewien, ˝e szcz´Êcie nale˝y do niego i ˝e dzisiejszej nocy, ten wielobarwny kwiat stanie si´ jego w∏asnoÊcià. Tymczasem przeraêliwy, druzgocàcy, powalajàcy z nóg ryk niedêwiedzia, tu˝ za plecami Antka, by∏ tak straszny, ˝e ch∏opiec odwróci∏ si´ mimowolnie, chcàc ustrzec si´ od niechybnej Êmierci i spojrza∏ za siebie. Dostrzeg∏ ciemne, we∏niane futro niedêwiedzia, który sta∏ na tylnych ∏apach, wypr´˝ajàc si´ w gotowoÊci do zadania ÊmiercionoÊnych ciosów, przednimi ∏apami. I by∏ to ostatni z obrazów tej niesamowitej, Êwi´tojaƒskiej nocy, podczas której mo˝na by∏o znaleêç królewski skarb. W okamgnieniu czarodziejska moc opad∏a. Las sta∏ si´ zwyk∏ym lasem, w którym od czasu do czasu zbudzi si´ niespokojny, czujny nieto-perz lub sowa po pierwszym, p∏ytkim Ênie, zacznie nagle niespokojnie pohukiwaç. Antek dostrzeg∏ kwitnàcy tej nocy, nieskoƒczenie pi´kny, spowity w blaskach t´czy, kwiat paproci. LÊni∏y przed nim szczeroz∏ote, królewskie skarby, ale strach o w∏asne ˝ycie i o ch∏opi´cà dusz´ sprawi∏, ˝e odwróci∏ g∏ow´. Czar prysnà∏, a wielobarwny kwiat paproci, Êwiecàcy niezg∏´bionym blaskiem, zgas∏, jak b∏´dny ognik na uroczysku.
58
Nie wszystko jednak przepad∏o. Antek w dalszym ciàgu, uparcie, choç nadaremnie szukajàc cudownego kwiatu, doczeka∏ w tym miejscu Êwitu. Pierwszym widokiem, jaki dotkn´∏y jego oczy w blaskach porannej zorzy, by∏y cisy, drzewa o czerwono-bràzowej korze. Po chwili pojawi∏ si´ Rokitnik. - To ty jeszcze nie Êpisz, wisusie? Borowa Ciotka pyta∏a o ciebie i wys∏a∏a mnie, bym ci´ odnalaz∏. Co tu robisz? - Przyglàdam si´ cisom. - O, to wspania∏e drzewa. Rzec mo˝na królewskie. Mocne, elastyczne i gi´tkie, to najprawdziwszy skarb tej doliny. Drewno twarde i spr´˝yste doskonale nadaje si´ do budowy domów, stawianych bez u˝ycia ˝elaza. Nawet gwoêdzie produkowaç mo˝na z tak twardego drewna. Nie mówiàc o meblach, ∏ukach, kuszach i innych podobnych narz´dziach. Wracaj do domu, do ∏ó˝ka, ale ju˝, póki ojciec i matka si´ nie przebudzà. A rano opowiedz swemu ojcu, cieÊli, jaki znalaz∏eÊ skarb dzisiejszej nocy. Opowiedz o tym wszystkim mieszkaƒcom wioski. Niech wiedzà co majà. I tak, za sprawà Antka, cisowe drewno okaza∏o si´ wa˝niejsze ni˝ Êwi´tojaƒskie skarby. To najprawdziwszy skarb tej okolicy, która do dziÊ nazywa si´ Cisowa.
59
CHWARZNO
zia∏o si´ to w czasach dawnych, ksià˝´cych, kiedy to ziemià pomorskà w∏adali ksià˝´ta kaszubscy, a dok∏adnie ostatni z nich, MÊciwoj II. Màdry by∏ to ksià˝´ i zaiste bardzo dobry w∏adca, dbajàcy o swoich poddanych, zw∏aszcza w starciach z natr´tnymi Krzy˝akami, którzy zaw∏adnàç chcieli pomorskà krainà. Waleczny, a nieustraszony MÊciwoj, za zas∏ugi na polu bitewnym podarowa∏ cz´Êç ksià˝´cego majàtku ziemskiego dwóm swoim kuzynom: Stefanowi i Albrechtowi, którzy byli jego najbardziej oddanymi rycerzami. Ziemia, jakà w nagrod´ otrzymali m´˝ni rycerze rozciàga∏a si´ mi´dzy Witominem, a Wiczlinem. Uprawiali jà z niema∏ym trudem i w pocie czo∏a okoliczni ch∏opi, którym zaj´ci wojennym rzemios∏em rycerze, powierzyli swoje dobra. Uprawiali je, ocierajàc pot z czo∏a, gdy˝ nie by∏a to ziemia ∏atwa ani do skopania, ani do zaorania. S∏aba, piaszczysta, nieurodzajna, licha, jak wi´kszoÊç ziem na Kaszubach. Ale màdrzy ch∏opi, w trosce o plon znaleêli sposób, by t´ ubogà kaszubskà ziemi´ choç troch´ wzmocniç. Za przyk∏adem dziadów i pradziadów, wysiewali specjalny rodzaj owsa, tak zwany chwarzt, który tu w miar´ dobrze wschodzi∏, a przede wszystkim wzmacnia∏ s∏abo rodzàcy grunt. Na innych ziemiach dojrzewa∏a pszenica, z której piecze si´ przepyszne, chrupiàce bu∏eczki, z∏oci∏o si´ ˝yto, z którego powstaje pachnàcy chleb. Tu, na tych polach za witomiƒskim lasem rós∏ jedynie niski i na ogó∏ marny owies zwany chwarztem. Nie nale˝y myliç go z chwastem. By∏o to mimo wszystko zbo˝e uprawne i jadalne, jedyne, jakie da∏o si´ w tej okolicy wyhodowaç. W owych czasach zatargi z Krzy˝akami spowodowa∏y, ˝e do walki stanàç musieli nie tylko rycerze broniàcy ksi´stwa, czy mieszczanie, stajàcy w obronie miast, ale równie˝ i piechota ch∏opska. Zdarzy∏o si´ tak, ˝e ch∏opi z dóbr rycerskich Stefana i Albrechta stanàç musieli w bitewnych szrankach. Na gospodarstwach pozosta∏y wi´c same kobiety i dzieci. Jak Êwiat Êwiatem, bieda nigdy nie przychodzi sama, ale zawsze wiedzie za sobà jeszcze jakieÊ nieszcz´Êcie. Tak te˝ i sta∏o si´ w owym czasie. Nasta∏a bieda, a w Êlad za nià pojawi∏ si´ g∏ód.
61
Kobiety mimo wysi∏ku nie nadà˝a∏y z pracami w polu. Nie zebra∏y plonu. Poczàtkowo dobre dla siebie, ˝yczliwe i wyrozumia∏e sàsiadki po˝ycza∏y sobie nawzajem, co tam która mia∏a, tej co brakowa∏o. Ale póênà jesienià nawet zapasy si´ skoƒczy∏y. Najtrudniej by∏o o chleb. O powszedni chleb, o który ka˝dy prosi w modli-twie, by go w domu nigdy nie zabrak∏o. Matki, troszczàc si´ o los swoich dzieci, którym coraz cz´Êciej burcza∏o w pustych brzuchach, skrz´tnie zbiera∏y w lesie jagody, borówki, maliny, je˝yny i grzyby, a nast´pnie buczyn´, kasztany i ˝o∏´dzie. Te ostatnie me∏∏y na ˝arnach i z otrzymanej niby màki próbowa∏y zaczyniç ciasto. Kiepski by∏ to zaczyn, kwaÊny, chleb powstawa∏ z niego gorzki, w∏aÊciwie nie bochen, a placek, niewyroÊni´ty i z zakalcem. Gdy skoƒczy∏y si´ ˝o∏´dzie i kasztany, biedne matki w rozpaczy próbowa∏y zamiesiç ciasto ze startej na proszek kory, od∏upanej ze Êci´tego drzewa, ale kto by tam zjada∏ kor´? Chyba tylko kornik, a i ten najmniejszy z chrzàszczy dostaje si´ ch´tniej do mià˝szu drzewa, niêli po˝era gorzkà kor´. Ale gdy spad∏ pierwszy Ênieg, g∏ód zapanowa∏ na dobre. Okolica wyglàda∏a przepi´knie, jakby przyprószona prawdziwà bia∏à màkà. Lecz samym widokiem, choçby by∏ najpi´kniejszy, nikt si´ przecie˝ nie naje. Zdarzy∏o si´ w pewnej ch∏opskiej cha∏upie, ˝e g∏ód przypar∏ do pustych Êcian pi´cioro dzieci. Dwie dziewczynki i trzech ch∏opców s∏ania∏o si´ z wycieƒczenia, a ich matka lamentujàc, rwa∏a w∏osy z g∏owy. Sama ju˝ dawno straci∏a swój matczyny, mleczny pokarm, by choç najm∏odszà dziecin´ wykarmiç. Wyglàda∏a przez okno na zmro˝one pola, w nadziei, ˝e dojrzy kogoÊ, kto b´dzie móg∏ jej pomóc. Wyglàda∏a na ÊciÊni´te mrozem, oblodzone drogi, ale znikàd nie by∏o nadziei. Spoglàda∏a z ˝alem na swe pociechy, z których ju˝ ˝adnej pociechy nie mia∏a. Wo∏a∏aby pewnie w takiej chwili, ˝eby nigdy nie przysz∏y na Êwiat, skoro ten Êwiat wy˝ywiç ich nie mo˝e. - Pójdà na tamten Êwiat, pójdà nieboraki, jeden po drugim, jak Bóg mi∏y, ∏ka∏a g∏osem coraz s∏abszym. Nagle, z daleka, na tle oÊnie˝onych pagórków od strony Witomina, wy∏oni∏a si´ m´ska postaç. By∏a nieco przygarbiona, jakby nios∏a ci´˝ki worek, zarzucony na plecy. Przez chwil´ owej zrozpaczonej matce wydawa∏o si´, ˝e m´˝czyzna niesie wiàzk´ chrustu, ale po chwili okaza∏o si´, ˝e to worek. - Worek, jak worek, ale co w nim? – pomyÊla∏a z nadziejà, ˝e ch∏opisko, które nie posz∏o na wojn´, z racji s´dziwego wieku, czy choroby uratuje jej p∏aczàcà z g∏odu dziatw´. Mo˝e dêwiga groch, ach jakie˝ by∏oby to szcz´Êcie, mo˝e choç bób, albo jab∏ka. Ugotowa∏aby na ogniu, utar∏a, soku narobi∏a, bo dzieciaki na wod´ ju˝ nawet patrzeç nie chcà. A mo˝e on po prostu niesie màk´? Och có˝ to dopiero by∏aby za radoÊç, dostaç tak ze dwie, albo lepiej trzy garÊcie. Niech by tam by∏a nawet ciemna, nie pytlowana, niech by tam chocia˝ razowa by∏a, ju˝ ona sobie poradzi. Upiecze podp∏omyki, ˝uru nagotuje, có˝ to b´dzie za Êwi´to w domu, jakie wesele.
62
A niechby tam nawet by∏a nasza, swojska z chwarztu zmielona, nasza kochana owsianka, to czy˝ nie dzi´kowa∏a by OpatrznoÊci Bo˝ej za ∏askawoÊç i mi∏osierdzie? Ch∏op z workiem na plecach podszed∏ ju˝ na tyle blisko, ˝e kobieta zdo∏a∏a rozpoznaç w nim sàsiada. Dalekiego co prawda, aleç zawsze z jednego siedliska. Zarzuci∏a na siebie zgrzebnà zapask´, bo zamróz chwyci∏ tego dnia siarczysty i wysz∏a mu naprzeciw. - Szcz´Êç Bo˝e, gospodarzu. Gbur spostrzeg∏szy niewiast´, chcia∏ udaç, ˝e jej nie dostrzega i skr´ci∏ w bok. - Szcz´Êç Bo˝e – chcia∏a powtórzyç g∏oÊniej, ale wydoby∏a z siebie ledwie s∏yszalny szept. M´˝czyzna domyÊlajàc si´ jej potrzeby, od której nie by∏y wolne przecie˝ i inne gospodynie we wsi, kluczy∏ drogami, chcàc zmyliç Êlad i jak najkrótszà drogà dostaç si´ do swojej chaty, by w niej ukryç wór màki i zaspakajaç w∏asny g∏ód. Ona jednak lepiej zna∏a okolic´ i po chwili znów sz∏a naprzeciw niego. - Szcz´Êç Bo˝e, dobry cz∏owieku. Pos∏uchajcie mnie przez chwil´. Cierpi´ z moimi dziateczkami srogi g∏ód. DomyÊlam si´, ˝e macie w tym worku cosik do jedzenia, a ja, a my od wielu dni niczego nie mieliÊmy w ustach. Podziel˝e si´ choç odrobinà tego, co tam dêwigasz, a ja, a my oddamy ci w dwójnasób, w trójnasób, jak tylko mà˝ mój z bitwy powróci. - A co ja tam mam, co ja dêwigam z takim trudem, durna babo, pot z czo∏a mi sp∏ywa, bo màk´, albo groch nios´? No to ja wam powiem, ˝e nios´ kamienie, z takim mozo∏em. Sk∏ama∏ chytry gbur. Kamienie, rozumiesz ty... - Poznaj´, ˝e to màka. Macie umazany màkà r´kaw waszej kapoty. Wracacie od m∏ynarza, dajcie choç trzy garsteczki, choç dwie... - Kamienie b´dziecie jeÊç? Kamiennà zup´ gotowaç? A smacznego ˝ycz´, gotujcie, gotujcie. - Widz´, ˝e macie twarz i wàsiska uwalane màkà. Ulitujcie si´, jeÊli nie nade mnà, to nad moimi dzieçmi... poumierajà z g∏odu. - Czy ty w ciemi´ bita, nie rozumiesz, ˝e ja kamienie na nowe klepisko do stodo∏y nios´? Najpierw przygotuj´ nowe klepisko z tych to kamieni, potem chwarzt wym∏óc´, potem zanios´ na w∏asnych plecach do m∏ynarza, potem, dopiero potem, gdy b´d´ od niego wraca∏, tà sama drogà dam wam màki ile chcecie – k∏ama∏ dalej chytry ch∏op. A to bia∏e na moich wàsach, to szron. - JeÊli to nawet nie pszenna, ˝ytnia, czy razowa, ale nasza owsiana, nasz kochany, dobry chwarzt, to dajcie choç garsteczk´, Bóg wam wynagrodzi, za wasze dobre serce, prosi∏a ze ∏zami w oczach. - Zejdê mi z drogi, bom srodze zm´czony od tego tu stania z workiem na plecach. - JeÊli to nawet nie jest màka, nasza dobra owsianka, to mogà byç p∏atki... - P∏atków Êniegu sobie nazbieraj, ty... Nie wytrzyma∏ ci´˝aru i postawi∏ worek
63
przy drodze. Widzisz jaka chmura nadciàga? B´dzie sypaç, wi´c zbieraj...cha, cha, cha, jak ci si´ p∏atków zachcia∏o. - Zlitujcie si´, bo pomrzemy, wszyscy pomrzemy. - Zejdê mi z drogi, musz´ iÊç dalej, musz´ te kamienie do stodo∏y zanieÊç. Schyli∏ si´, chcàc chwyciç worek, by zarzuciç go ponownie na plecy, ale worek ani drgnà∏. Spojrzeli sobie w oczy. - Dajcie choç na bu∏eczk´, dajcie choç na podp∏omyk, na jeden bochenek owsiany, prosi∏a, po∏ykajàc gorzkie ∏zy. - Co jest u licha? Jaki ci´˝ki wór? Czy to ja tak os∏ab∏em? M´czy si´ chciwe ch∏opisko, próbuje ze wszystkich si∏ oderwaç wór od ziemi, ale ni jak nie mo˝e. ¸apie z góry, wór ani drgnie, ∏apie z do∏u oburàcz, nie mo˝e ruszyç z miejsca. - Ej˝e, czy to jakieÊ czary? Nios∏em màk´ owsianà, a tu nagle... ech tfu, co ja mówi´, nios∏em kamienie, no i... nagle przymarz∏y do ziemi. Poczekam a˝ mróz zel˝eje. I ruszy∏ przed siebie niepocieszony. Kobieta równie˝ wróci∏a do cha∏upy. Dzieci umilk∏y. Posn´∏y. Sprawdzi∏a ka˝de z osobna, czy aby nie umar∏o z g∏odu, ale wszystkie oddycha∏y jeszcze, s∏abym, gasnàcym oddechem. Bieda, która jako si´ rzek∏o, nigdy nie przychodzi sama, ale zawsze wiedzie za sobà jeszcze jakieÊ nieszcz´Êcie, ma to do siebie, ˝e sama odchodzi. Tak te˝ si´ sta∏o. Odesz∏a bieda wraz z powrotem dzielnych wojowników. Dzielni rycerze Stefan i Albrecht odprowadzali do wsi swoich ch∏opów, okazujàc im wdzi´cznoÊç i szacunek z powodu ich odwagi i m´stwa w starciach z Krzy˝akami. A gdy zobaczyli jaki g∏ód zapanowa∏ w siedlisku, przyzwolili ch∏opom korzystaç do woli z zapasów zamkowych spichlerzy i spi˝arni, przez ca∏à zim´, przednówek i wiosn´, a˝ do pierwszych zbiorów. W ten sposób g∏ód zosta∏ za˝egnany, a rycerze mogli si´ odwdzi´czyç wiernemu ch∏opstwu za poÊwi´cenie na polach walki. Dzieci znów zacz´∏y bawiç si´, taƒczyç i Êpiewaç. Po okolicy szybko roznios∏a si´ wieÊç o tym, jak chciwemu gburowi, co zmielony chwarzt na plecach dêwiga∏, worek w kamieƒ si´ zamieni∏. Ten kamieƒ stoi do dziÊ, w tym samym miejscu, a miejsce to, nale˝àce dawniej do dwóch rycerzy ksi´cia pomorskiego MÊciwoja, nazwano Chwarznem.
64
BABIE DO¸Y
oÊrodku K´py Oksywskiej, tu˝ nad morzem znajduje si´ g∏´boki jar, noszàcy nazw´ Babie Do∏y. To najd∏u˝szy i najdzikszy nadbrze˝ny wàwóz. D∏ugi prawie na dwa kilometry, zaros∏y krzakami janowca o ˝ó∏tych kwiatach i zielonych stràkach, krwistego g∏ogu, brunatnej grabiny oraz nadmorskà, wiecznie zielonà sosnà. Ten niedost´pny parów by∏ siedzibà pracowitych borsuków i chytrych lisów. W dole, w pobli˝u morza wàwóz rozszerza∏ si´ coraz bardziej, tworzàc obszerne polany z k´pami buków i z olbrzymimi paprociami, wielkoÊci doros∏ego cz∏owieka. U samego ujÊcia ros∏y g´ste, kolczaste, o k∏ujàcych p´dach osty nadmorskie, jakby sta∏y na stra˝y, strzegàc jakiejÊ tajemnicy. Kotlina spadajàca prosto w niebiesko-zielone wody Ba∏tyku, by∏a miejscem dawnej, bogatej osady. Podobno istnia∏y tu niegdyÊ ludzkie siedliska, ale pewnej burzliwej nocy, w czasie srogiego sztormu, rozszala∏e morze wdar∏o si´ do kotliny i zabra∏o wszystkie chaty. Ci´˝ki, morski piasek pokry∏ Êlady dawnego osiedla. Mieszkaƒcy K´py Oksywskiej omijali to miejsce z daleka. MyÊliwi nie schodzili do parowu, wiedzàc, ˝e o lisa w nim nie trudno, ba, nawet k∏usownicy rezygnowali z zak∏adania w tym miejscu swoich side∏ i wnyków. - Dlaczego? – spytacie. Otó˝ po pierwsze l´kali si´ zatopionych niegdyÊ ˝ywcem mieszkaƒców, których dusze w czasie burzliwych nocy, wcià˝ wo∏a∏y o ratunek, a po drugie bali si´ starych bab, gnie˝d˝àcych si´ w g∏´bokiej jamie, strzegàcych podobno olbrzymich skarbów. Nikt ich nigdy nie widzia∏. Nie wiadomo równie˝ ile ich by∏o, ale powszechnie uwa˝ano, ˝e mogà to byç czarownice. Podejrzewano, ˝e wycinajà one krzaki janowca, na miot∏y, przy pomocy których fruwa∏y z jednej ∏ysej góry, na drugà. Widywano po wielokroç na tle rozgwie˝d˝onego nieba, jak ze Êwistem sunà na miot∏ach, z Kacka do Wierzchucina, z Wierzchucina do Gostomia, z Gostomia do Wie˝ycy, a z Wie˝ycy do Sopotu. Na sabat.
65
Omijali nadmorski parów szczególnie m∏odzi ch∏opcy, gdy˝ stare baby, podejrzewane o rzucanie czarów, mia∏y zwyczaj prosiç napotkanych ch∏opców, aby im pomogli odnieÊç ca∏e nar´cza naci´tych ga∏´zi janowca do ich cha∏up. Rzecz w tym, ˝e one ˝adnych cha∏up nie mia∏y. ˚y∏y w grotach, wy˝∏obionych w glinianych zboczach parowu. Tam mia∏y swoje pomieszkanie. Pali∏y ogieƒ, gotowa∏y, suszy∏y zio∏a i czyni∏y czary. Zwabionych obiecanà nagrodà ch∏opców, wi´zi∏y najpierw w swoich pieczarach, a póêniej sprzedawa∏y za talary ba∏tyckim piratom, na ich zbójeckie, czarne statki. Piraci potrzebowali m∏odych ch∏opców do pracy na okr´cie. M∏odym adeptom sztuki ˝eglarskiej natychmiast wybijali przedni zàb, albo co gorsza, wyk∏uwali oko, by ze wstydu nie wracali ju˝ nigdy do rodzinnego domu. No, bo jakby mia∏ si´ pokazaç jeden z drugim, matce, ojcu, siostrom, czy braciom, bez z´ba lub oka? M∏odzi, zwabieni przez staruchy i oddani piratom, szybko poznawali zbójecki kodeks. UkraÊç komuÊ, to ˝adne z∏o i ˝aden grzech, ale zabraç coÊ komuÊ na okr´cie, przyw∏aszczyç sobie czyjàÊ w∏asnoÊç, znaczy∏o skazaç siebie na obci´cie prawej d∏oni. Mimo tak srogiej kary, dochodzi∏o wÊród piratów do kradzie˝y na statkach. To dlatego, niektórzy piraci, w miejscu d∏oni nosili hak lub zwyczajny pogrzebacz, który nieudolnie zast´powa∏ utraconà d∏oƒ. ˚aden z przywabionych przez z∏e staruchy m∏odych ch∏opców, nie ujrza∏ ju˝ ani swoich bliskich, ani swej rodzinnej wioski. Przepada∏ bez Êladu, jak kamieƒ w wod´. Znika∏ za horyzontem. Rozp∏ywa∏ si´ we mgle. W niebezpieczeƒstwie pozostawa∏y równie˝ ma∏e dziewczynki, które piraci porywali na handel i sprzedawali w zamorskich krajach na targu niewolników. Wi´c, gdy tylko na horyzoncie pojawia∏ si´ statek dwu lub trzymasztowy, z bocianim gniazdem i z czarnà flagà z trupià czaszkà i dwiema skrzy˝owanymi piszczelami, na ca∏ej K´pie Oksywskiej ukrywano wszystkie dzieci. Te grzeczne i niegrzeczne. Bo grzecznych szkoda by∏o, a niegrzeczne zawsze przecie˝ mogà si´ poprawiç, wi´c te˝ by∏oby ich ˝al, gdyby je piraci porwali. Có˝ to bowiem by∏o za ˝ycie u piratów? Od rana pok∏ad szorowaç ry˝owà szczotkà, cerowaç ˝agle ig∏à z oÊci rekina, czyÊciç wysokie buty z cholewami, z czarnej skóry, panom oficerom, ˝eby b∏yszcza∏y, jak grzbiet foki, wynurzajàcej si´ z wody. Wiadomo by∏o, ˝e najlepiej b∏yszczà szorowane wodà z cukrem. Ale jaka kuchnia wyda cukier do czyszczenia butów? Trzeba wi´c by∏o cukier podkradaç, a to z kolei grozi∏o obci´ciem d∏oni. Musieli si´ wi´c ch∏opcy pok∏adowi uciekaç do innych sposobów, a na oficerskich butach z cholewami wcià˝ widnia∏y bia∏e zacieki od morskiej, s∏onej wody. Jasiek i Benio, dwóch braci z Oksywskiej K´py le˝eli w∏aÊnie zakopani w sianie rodzimej stodo∏y, gdy rozesz∏a si´ po wsi wieÊç, ˝e na horyzoncie piracki trójmasztowiec si´ pojawi∏. Co jakiÊ czas, bowiem, do oksywskiego wybrze˝a przybija∏y okr´ty piratów, zwo˝àc zdobyczne ∏upy, pochodzàce z morskich napadów i rabunków.
66
Rodzice ch∏opców, w trosce o ˝ycie swych synów, ukryli ich w sianie i zabronili nawet g∏oÊno oddychaç. O rozmawianiu, czy Êmianiu si´ w ogóle nie by∏o mowy, gdy˝ mo˝na by∏o w ten sposób rozdra˝niç niejedno pirackie ucho. Nie by∏o równie˝ mowy o wychodzeniu z ukrycia. Ale ch∏opcy, jak to ch∏opcy, m∏odzi, nieopierzeni i bez doÊwiadczeƒ, chcieli Êwiat poznawaç na w∏asnà r´k´. Rozebrali si´ niemal do naga, wypchali swoje ubrania sianem i pozostawili dwie kuk∏y w stodole. Sami zaÊ udali si´ potajemnie na morski brzeg, tam, gdzie najd∏u˝szy i najdzikszy jar uchodzi do morza. Ukryli si´ w k∏ujàcych ostach. Z zaroÊli spojrzeli w stron´ morza. Piracki trójmasztowiec widaç by∏o, jak na d∏oni. Có˝ to by∏ za wspania∏y widok. Czarne burty okr´tu lÊni∏y w po∏udniowym s∏oƒcu. Na najwy˝szym maszcie, tu˝ nad bocianim gniazdem ∏opota∏a na wietrze piracka, czarna flaga, z wizerunkiem trupiej czaszki. Na pok∏adzie panowa∏ ruch i zgie∏k, jak na rynku w dzieƒ targowy. Piraci dêwigali ci´˝kie skrzynie i toczyli ogromne beczki. Okr´t sta∏ çwierç mili od brzegu. Z pok∏adu zwodowano ∏odzie, na których umieszczano skrzynie i beczki, by transportowaç je dalej na brzeg. A pracà na brzegu kierowa∏y ju˝ staruchy. Jedna skrupulatnie liczy∏a skrzynie i beczki, druga zaÊ kierowa∏a tragarzy w stron´ wàwozu. - Co mo˝e byç w tych skrzyniach? – spyta∏ szeptem Jasiek. - Z∏oto... porusza∏ ustami Benio. - A w beczkach? - Talary. Ani s∏owa wi´cej, jeÊli ci ˝ycie mi∏e, skarci∏ brata. Ch∏opcy w milczeniu Êledzili dalszy bieg wypadków. Wios∏owe ∏odzie nieustannie kursowa∏y mi´dzy stojàcym na kotwicy okr´tem, a piaszczystym brzegiem, dostarczajàc skarby, zrabowane podczas pirackiego rejsu. Gdy ca∏y towar zosta∏ przekazany i ukryty w tajemnych czeluÊciach wàwozu, na brzegu znów pojawi∏y si´ obie staruchy. Jedna trzyma∏a na postronku dwóch m∏odych ch∏opców, druga trzy ma∏e dziewczynki. P∏aka∏y one rzewnymi ∏zami i b∏aga∏y i litoÊç. - Nasi rodzice wykupià nas, podajcie tylko cen´, zlitujcie si´, nie wysy∏ajcie nas w zamorskie kraje... Ale okrutne staruchy nie okaza∏y litoÊci. Popycha∏y je, by szybciej wsiada∏y do wios∏owej ∏odzi. Same pomog∏y piratom zepchnàç ∏ódê na morze. Na nic si´ zda∏y ∏zy i g∏oÊne ∏kanie. Do ch∏opców, którzy mieli zwiàzane r´ce podesz∏o dwóch piratów. Jeden mia∏ czarnà opask´ na lewym oku. Znaç, ˝e zosta∏ porwany za m∏odu i pozbawiony oka. Drugi, w miejscu prawej d∏oni przytwierdzony mia∏ ˝elazny hak. Widaç, ˝e para∏ si´ z∏odziejskim rzemios∏em. - Otwórz g´b´! – wrzasnà∏ na ch∏opca. I ch∏opak stojàcy przed nim otworzy∏ z prze-ra˝enia usta, a wtedy on, wprawnym ruchem wybi∏ mu hakiem przedni zàb.
67
Zatrwo˝yli si´ obaj bracia, ukryci w krzewach k∏ujàcego ostu, sàdzàc, ˝e drugiego z ch∏opców, pirat ostrym hakiem pozbawi oka. - Teraz kolej na ciebie. Pozbawi´ ci´ przedniego z´ba, ˝ebyÊ nie myÊla∏ wi´cej o powrocie do domu. Otwórz g´b´! I w podobny sposób uderzy∏ drugiego hakiem w górnà szcz´k´. Teraz dwaj okaleczeni ch∏opcy, trzymajàc zwiàzanymi r´koma krwa-wiàce usta, wchodzili do ∏odzi. Staruchy macha∏y im na po˝egnanie miot∏ami, uwitymi z ga∏´zi janowca. - Jak myÊlisz, spyta∏ szeptem Jasiek, czy to sà czarownice? - Nie wiem, a w∏aÊciwie nie jestem pewien. Ale mo˝emy si´ o tym przekonaç – wyszepta∏ blady z przera˝enia Benio. Istnia∏ bowiem jeden, jedyny sposób, by sprawdziç, czy niewiasta ˝yje w zmowie z diab∏em. By∏a to metoda znana obu braciom. Nale˝a∏o z∏apaç w´˝a, uciàç mu g∏ow´, do pyska wetknàç ziarnko grochu i zasadziç w ziemi´. Wyros∏à z pyska gadziny roÊlin´, zerwaç podczas ksi´˝ycowej nocy, pójÊç z nià rano do koÊcio∏a i tam, wewnàtrz Êwiàtyni, podczas nabo˝eƒstwa, zgiàç w trójkàt. Nast´pnie wystarczy poprzez ten trójkàt spojrzeç na podejrzanà o czary niewiast´, by rozpoznaç w niej czarownic´, po beczce smo∏y nad g∏owà. Tak te˝ zrobili obaj bracia. Groch w pysku gada podlewali obficie, tak, ˝e ∏odyga wzesz∏a szybko. W oksywskim koÊciele na porannej mszy uczynili z niej trójkàt, z którym udali si´ do tajemniczego wàwozu. Ukryli si´ tym razem wÊród olbrzymich paproci, wielkoÊci doros∏ego cz∏owieka. Odczekali na stosowny moment, a˝ na brzegu pojawi∏a si´ starucha z nar´czem janowca naci´tego na nowà miot∏´. Namierzyli jà swoim niezawodnym przyrzàdem i z przera˝eniem spostrzegli nad jej g∏owà beczk´ z goràcà, parujàcà smo∏à. - To czarownica – wyszepta∏ struchla∏y Benio. Spójrz... Chcia∏ podaç JaÊkowi trójkàt z grochowej ∏odygi, gdy us∏ysza∏ nad sobà piskliwy g∏os drugiej staruchy: - A co wy tu robicie smarkacze?! Podglàdacie nas? ¸adnie to tak? I starucha z∏apa∏a JaÊka za jednà, Benia za drugà r´k´. - Mam was, wisusy. Mam. Trzymam. Mocno trzymam i ju˝ nie wypuszcz´. Poczuli obaj, jak wbija swoje d∏ugie, twarde paznokcie w przeguby ich ràk. - A teraz – do pieczary! Szarpn´∏a nimi i ruszy∏a przed siebie. Ch∏opcy, mimo przera˝enia, nie tracili g∏owy. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie b´dà s∏u˝yç czarownicom, nie b´dà s∏u˝yç piratom, nie dadzà sobie wybiç przedniego z´ba, ani wyk∏uç oka. Muszà uwolniç si´, za wszelkà cen´. Czarownica trzyma∏a kurczowo, z ca∏ej si∏y zaciskajàc swe d∏onie na ch∏opi´cych r´kach. Szarpa∏a nimi, pociàga∏a w z∏oÊci. - Chodê tu jeden z drugim, nauczymy was moresu. Wyszli na brzeg. Na ten moment czekali bracia. Spojrzeli raz jeszcze na siebie i w tym samym momencie Jasiek prawà, a Benio lewà nog´ podstawili pod nogi czarownicy. Fikn´∏a koz∏a, przewracajàc si´ na grzàskim piasku. Chcàc ra-
68
towaç si´ przed upadkiem, puÊci∏a ich r´ce. A ch∏opcy lotem b∏yskawicy pop´dzili po brzegu. Us∏yszeli tylko piskliwe pogró˝ki czarownicy, otrzepujàcej spódnic´ z mokrego piasku: - Poczekajcie, poczekajcie, ju˝ ja was urzàdz´! Zziajani dobiegli do rodzimej zagrody. O wszystkim opowiedzieli rodzicom. WiadomoÊç o czarownicach z nadmorskiego jaru, roznios∏a si´ po ca∏ej k´pie oksyw-skiej. Dotar∏a nawet na dwór pomorskiego ksi´cia Âwi´tope∏ka, który osobiÊcie poleci∏ zorganizowaç zbrojnà wypraw´, a skarby i kosztownoÊci wydobyte z ukrycia w morskim jarze, przenieÊç do skarbca ksià˝´cego w Gdaƒsku, by zasiliç fundusz militarny w planowanej wojnie z Krzy˝akami. M´˝czyêni z K´py Oksywskiej, skrzykni´ci pod koÊcio∏em Âwi´tego Micha∏a Archanio∏a, patrona rybaków i ˝eglarzy, uzbrojeni w kosy, wid∏y, siekiery i bosaki, zapalili smolne ˝agwie i ruszyli ca∏à gromadà w stron´ przekl´tego jaru. Zaczyna∏o dmuchaç od morza z∏owrogo, jakby zbiera∏o si´ na sztorm. - Wykurzymy stare baby raz na zawsze. - Spalimy je na stosie, bo to czarownice. - Koƒmi porozrywamy bieÊnice na çwierci i damy rybitwom na po˝arcie. - Za ich zbrodnie. - Za krzywd´ naszych dzieci. - Âmierç, Êmierç, po trzykroç Êmierç. Morze hucza∏o niespokojnie. Silne podmuchy wiatru rozpala∏y ˝agwie, a m´˝czyêni szli zdecydowanym i pewnym krokiem, aby dochodziç sprawiedliwoÊci, przy pomocy si∏y. Gdy zdecydowani na wszystko stan´li nad wàwozem, sztorm rozszala∏ si´ na dobre. WÊciek∏e grzywacze niemi∏osiernie bi∏y o brzeg, wdzierajàc swe spienione wody w ka˝de zag∏´bienie, parów, czy kotlin´. Widzieli z góry, jak okrutne, rozszala∏e morze wdziera si´ w odludny wàwóz i pot´˝nym, spienionym swym j´zorem wybiera to wszystko, co kry∏y jego czeluÊcie. Skrzynie pe∏ne z∏ota, beczki pe∏ne talarów, na koniec dwie stare baby, handlujàce dzieçmi i czyniàce czary, pracujàce dla piratów i b´dàce w zmowie z diab∏em. Pokrzykiwa∏y: - Ratunku! Ratunku!! – chwytajàc si´ brzegów skrzyni i beczek Na pró˝no jednak, na pró˝no. Okrutne, lecz sprawiedliwe morze wylizywa∏o wszelki Êlad czarodziejskiej obecnoÊci. Na koniec nieokie∏znane morskie pràdy podmy∏y zbocza wàwozu i zawali∏y kotlin´ Êcianami piachu. Gdy w koƒcu nasycone gorzkà i s∏onà zemstà uspokojone morze cofn´∏o si´, w miejscu g∏´bokiego, d∏ugiego parowu pozosta∏y niema∏e do∏y. Z powodu starych, okrutnych bab, jakie niegdyÊ mieszka∏y w tym odludnym jarze, miejsce to zosta∏o nazwane, ku przestrodze nast´pnych pokoleƒ, Babimi Do∏ami. I takà nazw´ zachowa∏o do dziÊ.
69
KACK
otok p∏ynà∏ tu od niepami´tnych czasów. Wyp∏ywa∏ z wysokich lesistych wzgórz, weso∏o toczy∏ swe szmaragdowe wody Êrodkiem d∏ugiej, cudnej doliny, by zgodnie ze swym przeznaczeniem dotrzeç w koƒcu do modrych wód Ba∏tyku. Dolina by∏a rzeczywiÊcie niezwykle pi´kna. Wype∏nia∏ jà Êwie˝y zapach m∏odych, soczystych traw, unoszàcy si´ po same szczyty okolicznych wzgórz, poroÊni´tych g´stym lasem. Ich zbocza, wyz∏ocone ˝arnowcem, rozÊwietla∏y okolic´, roztaczajàc dooko∏a oÊlepiajàcy blask, zw∏aszcza w s∏oneczne dni. Nazywano jà Dolinà Kaczego Potoku, ale równie dobrze mo˝na by∏o jà nazwaç Dolinà Szcz´Êcia, gdy˝ ludzie ˝yjàcy nad Kaczym Potokiem byli szcz´Êliwi. Wartki strumieƒ, w którym pluska∏y si´ pstràgi i ∏ososie, umo˝liwia∏ prac´ m∏ynów i papierni. Stanowi∏ równie˝ nap´d hamerni, czyli kuêni. Dostatnio i szcz´Êliwie ˝y∏o si´ mieszkaƒcom tej doliny, zw∏aszcza w m∏yƒskiej osadzie. Bo wiadomo, m∏yn niejednego wy˝ywi. Jak powiadajà: „M∏ynarska Êwinia, ksià˝´ca gospodynia i ekonomski koƒ, to jedno.” Wszyscy oni dobrze si´ majà. A kamienie w takim m∏ynie, stojàcym nad potokiem obracajà si´ same. I dolny – nieruchomy, tak zwany „le˝ak” i „biegun” – ruchomy, umocowany na wrzecionie, z „okiem” w Êrodku, przez które wsypuje si´ ziarno, mi´dzy tràce kamienie. Kaczy Potok nazw´ swà zawdzi´cza kaczkom, które nad potokiem, ca∏ymi dniami szczypa∏y przepysznà, soczystà traw´, a pod wieczór tapla∏y si´ w jego wodach. Z czasem od Kaczego Potoku nazw´ przej´∏a równie˝ osada, zwana Kackiem. Jej dziedzicem by∏ pan Piotr, s´dzia ziemski, który mia∏ jedynà córk´, Ma∏gorzat´. Wiadomo by∏o, ˝e to ona w∏aÊnie przejmie w przysz∏oÊci dziedzictwo. Jedynaczka. Ma∏gorzata, dziewczyna o jasnych, pszenicznych w∏osach i b∏´kitnym spojrzeniu, by∏a pracowità pannà, praktycznà i zapobiegliwà. Sama dba∏a o ojca, o dom i ca∏e gospodarstwo, gdy˝ matki ju˝ na Êwiecie nie mia∏a.
71
Jak mówià: „U kogo matka, u tego g∏ówka g∏adka”. Ojciec, mimo, ˝e od pewnego czasu sam wychowywa∏ i troszczy∏ si´ o swà ukochanà córk´, jak wiadomo matki nie móg∏ zastàpiç. Ale za to Ma∏gosia stara∏a si´ we wszyst-kim zastàpiç matk´. Od Êwitu do nocy poÊwi´ca∏a czas sprawom domu i gospodarstwa. Mia∏a wiele przyjació∏ek. Za ch∏opakami nie oglàda∏a si´, uwa˝ajàc, za naukà ojca, ˝e na wszystko w ˝yciu przychodzi w∏aÊciwy czas. By∏a m∏oda, ∏adna, weso∏a. Nie stroni∏a od zabaw i taƒców, ale serca nie okazywa∏a jeszcze ˝adnemu m´˝czyênie. Byç mo˝e dlatego tak bardzo zdziwi∏o jà zachowanie tajemniczego m´˝czyzny i nie pierwszej ju˝ m∏odoÊci, o nazwisku Lasota G´sk z pobliskiego Or∏owa. Lasota by∏ guÊlarzem. Potrafi∏ leczyç, z najci´˝szych nawet chorób, czyniàc gus∏a, stosujàc zakl´cia, a nawet czary. Ma∏gosia, dziewczyna praktyczna, gospodarna i pracowita nie lubi∏a tych zjawisk o tajemniczej mocy. Nie lubi∏a równie˝ Lasoty G´ska, a nawet troch´ si´ go ba∏a. Lasota by∏ przystojnym m´˝czyznà, o nienagannych manierach, d∏ugich, czarnych w∏osach, zaczesanych do ty∏u i czarnej brodzie, która czyni∏a go pe∏nym powagi i dostojeƒstwa guÊlarzem. Lasota G´sk upodoba∏ sobie Ma∏gorzat´ i postanowi∏ wziàç jà sobie za ˝on´. ObmyÊli∏ wszystko w najdrobniejszych szczegó∏ach. Najpierw swaty, czyli wreje, ze wszystkimi szykanami, jak nakazywa∏ obyczaj. Uda si´ wiec do Ma∏gosi, córki dziedzica i przedstawi jej ca∏à spraw´, jeÊli si´ zgodzi, a zgodzi si´ niechybnie, gdy˝ Lasota G´sk partià jest powa˝nà, szanowanà i uznanà w okolicy. Nast´pnie odb´dà si´ zr´kowine, czyli zar´czyny, a w koƒcu Êlub i wesele. Tak myÊla∏ Lasota, zarzucajàc do ty∏u czarnà grzyw´ i g∏aszczàc swà czarnà brod´. Ma∏gosia myÊla∏a jednak inaczej. Kiedy wi´c Lasota pojawi∏ si´ w domu pana dziedzica, Piotra, który piastowa∏ urzàd s´dziego ziemskiego, Ma∏gosia po prostu wysz∏a z domu, nie wiele sobie robiàc, z najzupe∏niej powa˝nych propozycji guÊlarza z Or∏owa. - Jak mog∏aÊ, córuÊ moja, tak postàpiç? – pyta∏ zatroskany o jej los ojciec. Wiedzia∏aÊ przecie˝, ˝e pan Lasota z∏o˝y nam wizyt´ w wiadomej sprawie. - Jak to wiadomej?- Ma∏gosia próbowa∏a si´ usprawiedliwiç. Mnie o niczym nie by∏o wiadomo. - Ale˝ to najprawdziwsze wreje, moja córko. Tak w∏aÊnie wyglàdajà swaty. A ty masz ju˝ swoje lata i czas ci za mà˝ iÊç. - èle wam ze mnà, tatulku? – bliska p∏aczu Ma∏gosia obejmowa∏a ramionami szyj´ ojca. èle? - Dobrze. Bardzo dobrze, ale o twoje szcz´Êcie zatroszczyç si´ musz´. Znaleêç odpowiedniego m´˝a wcale nie jest tak ∏atwo. Na ca∏e ˝ycie... A pan Lasota jest cz∏owiekiem ustatkowanym, szanowanym, znajàcym swój
72
fach znachora, guÊlarza, który chorob´ odczynia, czarami ulg´ ludziom przynosi... - Ale ja si´ go troch´ boj´. On ma takie ostre spojrzenie. Jego oczy, jak czarne diamenty, a˝ k∏ujà, kiedy patrzy. - Przyzwyczaisz si´. - Nigdy. - Pokochasz go... - Nigdy! – zdecydowanie krzykn´∏a Ma∏gosia i wybieg∏a z domu. Chodzi∏a d∏ugo nad brzegiem Kaczego Potoku. RozmyÊla∏a o ojcu, o Lasocie i o sobie, a˝ zmarz∏a i wróci∏a do domu. Koƒczy∏ si´ listopad. Jesienna szaruga dawa∏a si´ we znaki. Na samym poczàtku grudnia Lasota G´sk ponownie pojawi∏ si´ w domu dziedzica Piotra, tym razem z dwoma pierÊcionkami, z∏otymi, jak w∏osy Ma∏gosi. - Zar´czynowe. Dla mnie i dla ciebie, Ma∏gorzatko, oznajmi∏ mi∏ym g∏osem Lasota. Ale dziewczyna nawet nie spojrza∏a. Wybieg∏a do kuchni. Ojciec z goÊciem pozosta∏ sam. - Moje zamiary sà czyste. Na tegoroczne Gody pragn´ poÊlubiç waszà córk´. Urzàdzimy uczt´ nad ucztami, z t∏ustych potraw i wysta∏ych win. Urzàdzimy uczt´, jakiej Êwiat nie widzia∏, by godnie uczciç nasz zwiàzek. Czy coÊ, a mo˝e ktoÊ stoi na przeszkodzie? - Nie, nie, skàd˝e, zaczà∏ si´ t∏umaczyç ojciec Ma∏gorzaty. Zresztà najlepiej b´dzie, jak porozmawiacie razem. - Ale ona mnie unika. Czuj´ to. Mo˝e mnie nie lubi? - Mówi∏a, ˝e si´ boi... to znaczy... obawia. - Obawia si´? Czego? - Tego nie wiem. Ach, takie tam babskie gadanie, machnà∏ r´kà ojciec i si´gnà∏ po kielichy, chcàc pocz´stowaç goÊcia winem. Nala∏ czerwonego, jak krew trunku. Na Gody, powiadacie. Zaiste, najlepszy to czas, mi´dzy Bo˝ym Narodzeniem, a Êwi´tem Trzech Króli. - Mo˝e na Sylwestra? – uÊmiechnà∏ si´ Lasota. - Czemu nie? Czy to nie najlepszy czas, kiedy ca∏a wieÊ wygania stary rok przy pomocy dzwonków, ko∏atek i grzechotek, którymi rozbrzmiewa Dolina Kaczego Potoku? Czy to nie najszcz´Êliwszy czas, kiedy w sadzie, w oborze, w chlewie, na polu, zaklina si´ urodzaj na ca∏y przysz∏y rok? J´drne jab∏ka, j´drne gruszki, j´drne Êliwy, j´drne g´si, kaczki, cielaki i jagni´ta. J´drne ˝ytko na ten Nowy Rok. - J´drne i zdrowe dzieci, które przyjdà na Êwiat w przysz∏ym roku. Ach, có˝ to b´dzie za czas szcz´Êliwy?! Tymczasem w drzwiach stan´∏a Ma∏gosia z wazà parujàcej zupy.
73
- Och, co za uprzejmoÊç i uczynnoÊç, co za maniery i wychowanie? – zachwyca∏ si´ Lasota, mrugajàc znaczàco w stron´ ojca. Nie uciek∏a tym razem, dobra, mi∏a dziewczyna. Tymczasem Ma∏gosia, nie zwa˝ajàc na przymilne s∏owa Lasoty, postawi∏a waz´ na stole, rozstawi∏a talerze i zacz´∏a nalewaç. - A có˝ to za wyborna zupa? – pyta∏ mi∏ym g∏osem pan G´sk. Gdy Ma∏gosia wla∏a par´ ∏y˝ek ciemnej strawy do bia∏ych talerzy, ojciec sàdzi∏ po kolorze, ˝e to jego ulubiona zupa grzybowa, z borowikowych kapeluszy. Gdy jednak si´gnà∏ ∏y˝kà do ust, okaza∏o si´, ˝e jest to... czarna polewka. Zblad∏ z przera˝enia. Lasota G´sk rozpozna∏ straw´ chwil´ póêniej, po charakterystycznym zapachu. Nawet ∏y˝ki nie wzià∏ do r´ki. - Czarna polewka? – zapyta∏, a w jego g∏osie s∏ychaç by∏o gniew. Czernina z kaczej krwi? Dajesz mi kosza, droga Ma∏gorzatko. Odmawiasz swoich wzgl´dów. Nie b´dzie wi´c godów na Gody, nie b´dzie pierÊcionków i zar´czyn. Wszystko przepad∏o. Lasota G´sk wsta∏ i jednym ruchem r´ki odgarnà∏ w∏osy do ty∏u. Ano... zobaczymy! – rzuci∏ na odchodnym i wyszed∏ z domu dziedzica. - Nie chcesz go, twoja sprawa, ale ˝eby tylko si´ nie mÊci∏, odrzek∏ ojciec. Z takim guÊlarzem, magiem, zaklinaczem, nigdy nic nie wiadomo. Min´∏a wigilia i Êwi´ta. Koƒczy∏ si´ stary rok. Pan dziedzic i jego córka, zapomnieli ju˝ o niewczesnych zalotach or∏owskiego guÊlarza. Zw∏aszcza, ˝e Ma∏gosia coraz Êmielej spoglàda∏a w oczy Sylwinowi z Kolibek, który kszta∏ci∏ si´ w Gdaƒsku. Ale guÊlarz, tak poczu∏ si´ dotkni´ty odmowà zar´czyn, a nast´pnie Êlubu, ˝e nie zapomnia∏ o swej krzywdzie i niezawinionym wstydzie. - U˝y∏aÊ Ma∏gorzatko czarnej polewki, ja u˝yj´ czarnej magii. Zobaczymy, kto na tym lepiej wyjdzie. Albo ja b´d´ twoim m´˝em, albo ty nigdy za mà˝ nie wyjdziesz. Póênym wieczorem, ostatniego dnia roku, Lasota G´sk zbli˝y∏ si´ niepostrze˝enie do wrót zagrody dziedzica. Dostrzeg∏ przez okno Ma∏gosi´, szykujàcà si´ do sylwestrowej zabawy i spoglàdajàcà w lusterko, stojàce na stole. Utkwi∏ w nià swój czarny wzrok, zmarszczy∏ czarne brwi i wypowiedzia∏ czarne s∏owa guÊlarskiego zakl´cia. Podzia∏a∏o natychmiast. Na stole, obok lustra, w którym jeszcze przed chwilà przeglàda∏a si´ Ma∏gosia, sta∏a ˝ywa kaczka. Mia∏a pomaraƒczowy dziób i pomaraƒczowe, trójpalczaste p∏etwy. A na pamiàtk´ jasnych, pszeniczno-z∏otych w∏osów Ma∏gosi, guÊlarz wyczarowa∏ kaczce z∏ote pióra. Zadowolony z czarów Lasota zaÊmia∏ si´ z∏owró˝bnie i czym pr´dzej czmychnà∏ do swego Or∏owa. - A to dopiero ojczulek si´ zdziwi, kiedy zamiast swej jedynaczki, zobaczy kaczk´, jakich pe∏no nad Kaczym Potokiem, pomyÊla∏ Lasota, docierajàc do swego domostwa. Czar dzia∏a∏.
74
Serce Lasoty wype∏nia∏a zawiÊç. Jego ambicje zosta∏y ura˝one, a imi´ wystawione na szwank. Zawzi´toÊç by∏a tak dojmujàca, ˝e zastosowa∏ kolejnà kar´ dla krnàbrnej jego zdaniem Ma∏gorzaty. Postanowi∏ wys∏aç z∏otopiórà kaczk´, na obce wyspy zimnego morza, by by∏a z dala od domu. Na jeden tylko wyjàtek przyzwala∏. W ostatnim dniu ka˝dego roku, a wi´c wtedy, gdy mieli si´ pobraç, mog∏a pojawiç si´ w rodzinnym Kacku. Odtàd raz tylko w roku wolno jej by∏o wróciç zza sinych mórz. Ca∏y rok czeka∏a na ten jeden, jedyny wymarzony dzieƒ, kiedy to niskim lotem krà˝y∏a nad utraconà ojco-wiznà. Trzepoczàc zamaszyÊcie skrzyd∏ami, s∏a∏a z∏ote piórka, na pociech´ mieszkaƒcom Doliny Kaczego Potoku. Roznios∏a si´ wieÊç po ca∏ej dolinie, ˝e tego, kto znajdzie takie z∏ote pióro spotka szcz´Êcie. Byli tacy. Na ca∏ych Kaszubach wierzono, ˝e w∏aÊnie tego ostatniego dnia w roku, wywró˝yç mo˝na przysz∏oÊç. Starzy ustawiali w ∏upinach orzecha zapalone Êwieczki, uwa˝nie Êledzàc, czyja najd∏u˝ej paliç si´ b´dzie, ten mia∏ s´dziwej doczekaç staroÊci. Kobiety wró˝y∏y z wosku i z fusów kawy, rzuca∏y tak˝e za siebie trzewiki, chcàc wiedzieç, jak szybko za mà˝ wyjdzie jedna z drugà. Gdy rzucony trzewik ustawia∏ si´ przodem do drzwi, oznacza∏, ˝e dziewczyna szybko opuÊci rodzinne progi. Ale najcz´Êciej i najch´tniej dziewcz´ta z Doliny Kaczego Potoku wybiera∏y si´ sylwestrowà porà w∏aÊnie nad Kaczà. Wiadomo by∏o, ˝e niektóre z uronionych piórek z∏otopiórej kaczki wpada∏y do potoku. Tego dnia m∏ode kacewianki, przyjació∏ki Ma∏gosi kl´ka∏y nad brzegiem Kaczej i czeka∏y, czeka∏y. Licja, Haƒcia, Jopka, Jewka i Cila. A kiedy nadp∏ywa∏y z∏ote piórka, migoczàce oÊlepiajàcym blaskiem, musia∏y mru˝yç lub zamykaç oczy, tak silne bi∏o od nich Êwiat∏o. Na oÊlep wi´c zanurza∏y r´ce w zimnej wodzie i stara∏y si´ wy∏owiç z∏ote piórka. I có˝? Jedna z∏apa∏a êdêb∏o s∏omy, druga kawa∏ek drewna, trzecia szyszk´, czwarta martwà pszczo∏´, piàta strz´p sieci. Zasmuci∏y si´, gdy otworzy∏y oczy. A z∏ote piórka pop∏yn´∏y dalej, a˝ dotar∏y do fal Ba∏tyku. Jaka to wró˝ba? – spytacie. Pos∏uchajcie jeszcze chwil´. Ta, która z∏apa∏a êdêb∏o s∏omy, wysz∏a w nowym roku za gospodarza. Ta, której w r´ce wpad∏ kawa∏ek drewna, zosta∏a ˝onà cieÊli. Ta, która wy∏owi∏a szyszk´ posz∏a za drwala. Ta z martwà pszczo∏à pokocha∏a bartnika, a ostatnia ze strz´pem sieci, zosta∏a ˝onà rybaka. No i jak tu nie wierzyç w sylwestrowe wró˝by? Tylko ˝al Ma∏gosi, zamienionej w z∏otopiórà kaczk´. Mo˝e to jednak lepszy los, ni˝ byç ˝onà guÊlarza?
75
CHYLONIA
zia∏o si´ to bez ma∏a trzysta lat temu, kiedy to w Chylonii, cud si´ zdarzy∏ niezwyk∏y na górze, wysokiej na dwieÊcie stóp i mocno pochylonej. Sta∏a tam kaplica i cudowna figura Êwi´tego Miko∏aja w biskupiej sutannie koloru dojrza∏ej wiÊni, gdy˝ Êwi´ty Miko∏aj by∏ biskupem. Od dzieciƒstwa wra˝liwy na ludzkà niedol´, wspiera∏ biednych, wspomaga∏ chorych, samotnych i opuszczonych. Ale nade wszystko kocha∏ dzieci. Grzeczne. Kilka kroków od kaplicy znajdowa∏a si´ studzienka Êwi´tego Miko∏aja, z której woda mia∏a w∏aÊciwoÊci ozdrowieƒcze. Ale z∏y jakiÊ cz∏owiek, konia Êlepego pod nià przyprowadzi∏ i obmy∏ mu oczy kaprawe, przez co cudownà swojà moc utraci∏a. Ciàgn´∏y w stron´ chyloƒskiej góry t∏umy pielgrzymów, a kupcy i ˝eglarze, których w Gdyni nigdy nie brakowa∏o, przed ka˝dà podró˝à prosili swego patrona o opiek´. Pochylonà gór´ nazwano Êwi´tà, albo Górà Âwi´tego Miko∏aja. Z powodu wielkiej pochy∏oÊci owej góry, z dawien dawna wieÊ po∏o˝onà u jej stóp nazwano Chy∏owem, a nast´pnie Chylonià. I tak jest dziÊ. Gór´ okrzykni´to Êwi´tà, gdy ukaza∏ si´ na niej mieszkaƒcom znad chyloƒskiego potoku, patron ich koÊcio∏a, dobrze znany wszystkim, tak starym, jak i m∏odym, doros∏ym i dziatwie – prawdziwy Êwi´ty Miko∏aj. A by∏o to tak. Pewnego mroênego poranka, kiedy chyloƒskie dzieci podà˝a∏y z lampionami na roraty, Êwi´ty Miko∏aj postanowi∏ zejÊç z postumentu, stojàcego przed kaplicà, by rozgrzaç si´ nieco. Mróz bowiem by∏ t´gi tej nocy i Êwi´ty Miko∏aj, mimo, ˝e Êwi´ty, móg∏by si´ okrutnie przezi´biç. Kiedy dzieci wesz∏y do kaplicy, Êwi´ty zeskoczy∏ z coko∏u. Zrobi∏ kilka przysiadów dla rozgrzewki, zaciera∏ d∏onie, chucha∏, przytupywa∏, a˝ zmarzni´te wrony, przera˝one nieco tym widokiem, odfrun´∏y nad chyloƒski potok, przy którym pracowa∏y dwa m∏yny, górny i dolny. Gdy Êwi´ty Miko∏aj rozgrza∏ si´ nieco, postanowi∏ pójÊç do Gdyni, by spotkaç si´ ze swym przyjacielem, Êwi´tym Janem Nepomucenem, stojàcym przy Królewskiej Drodze, tu˝ przed wjazdem do wsi. By∏a to dobrze wszystkim znana tra-
77
sa, gdy˝ tà w∏aÊnie drogà podà˝a∏ konno, kurier pocztowy z Berlina do Królewca przez Wejherowo, Chyloni´, Gdyni´, Oliw´ i Gdaƒsk. Âwi´ty Miko∏aj wzià∏ ze sobà worek na prezenty, ujà∏ mocno swój biskupi pastora∏ i ruszy∏ przed siebie, po chrupiàcym Êniegu. Gdy dochodzi∏ do wsi Gdynia, gwiazdy pogas∏y i niebo jaÊnia∏o ju˝ ∏ososiowà zorzà. - Pochwalony, Êwi´ty Janie! - Na wieki wieków... - Amen, amen. Nie zmarz∏eÊ? DziÊ w nocy taki zamróz chwyci∏, ˝e a˝ strach staç tak nieruchomo. Postanowi∏em przybiec tu, do ciebie, byÊmy razem mogli si´ troch´ rozgrzaç. Poza tym jutro sà moje imieniny, dzieƒ Êwi´tego Miko∏aja, wi´c musz´ uzbieraç du˝o prezentów, by starczy∏o dla wszystkich chyloƒskich dzieciaków. Pomo˝ecie mi w tym Êwi´ty Janie? - A z mi∏à ch´cià, Êwi´ty Miko∏aju. - No, to skacz. I Êwi´ty Jan Nepomucen jednym susem opuÊci∏ przydro˝nà kapliczk´. Nie spojrza∏, jak g∏´boki Ênieg pod nià napada∏ i zapad∏ si´ w Êniegu po pas. - Na zdrowie wyjdzie ci ta Ênie˝na kàpiel, Êmia∏ si´ Êwi´ty Miko∏aj. - Ech, kom˝y tylko szkoda, ca∏a przemoknie. - Ânieg suchy, bo mroêno, a˝ para bucha z ust. Ale my, te nasze Êwi´te szatki, gdzieÊ musimy zostawiç, bo jak nas ludzie zobaczà, to nie przepuszczà i starania nasze o prezenty spe∏znà na niczym. - Wstàpmy do karczmy na Kolibkach, to ju˝ niedaleko stàd, przy Êwi´tym Józefie. Mo˝e i jego uda si´ nam zwerbowaç. Ruszyli dziarsko przed siebie. Gdy dochodzili do kolibkowskiej karczmy, s∏ynnej na ca∏à okolic´, od kiedy król Jan Kazimierz, m∏odszy syn Zygmunta III Wazy, zatrzyma∏ si´ by∏ w niej na obiedzie. Przedtem weszli jednak na poranne pacierze do koÊcio∏a Êwi´tego Józefa, który sam hrabia, genera∏ Józef Przebendowski, w∏aÊciciel dworu w Kolibkach, przed laty ufundowa∏. Âwi´ty Józef zgodzi∏ si´ im towarzyszyç. Pomogli mu zejÊç z o∏tarza, gdy˝ mia∏ ju˝ swoje lata. Wszyscy trzej wstàpili do karczmy, gdzie raczyli si´ owsiankà na mleku. Tam te˝ zostawili swoje Êwi´te szaty, przywdziewajàc na siebie szub´ i ko˝uchy, które wisia∏y w sieni. - Nie wiadomo czyje sà, ani do kogo nale˝à. Tyle ludzi tu zachodzi, to mo˝e i kto zostawi∏ – dziwi∏a si´ karczmarka. - Zimà? Dziwne to – zauwa˝y∏ Êwi´ty Jan Nepomucen. - Ale panowie tylko po˝yczajà. Przecie˝ oddacie... - Oddamy, oddamy jeszcze dziÊ. I trzech m´˝czyzn odzianych w grube ko˝uchy i podbità futrem szub´ wysz∏o na mróz. I szli od Kolibek przez Or∏owo do wsi Gdynia. Zatrzymywali si´ po dro-
78
dze w domostwach, co bogatszych gburów, w chatach rybackich, w ch∏opskich zagrodach. Nastawiali wór Êwi´tego Miko∏aja na ofiarowane rzeczy. By∏y to zabawki, czy ubranka, z których wyros∏y ju˝ dzieci, czasem jakieÊ owoce, jab∏ka, czy gruszki, przechowywane w sianie, kryjàce w sobie wszystkie zapachy i smaki lata, konfitury w s∏oikach, kandyzowane Êliwki, a tak˝e ∏akocie, którymi ka˝de dziecko lubi sobie os∏adzaç gorzkie chwile. Dobrzy ludzie nie szcz´dzili im serca, okazywali swà dobroç jedynie za s∏owa: „Bóg zap∏aç”. To ju˝ jutro nadejÊç mia∏ ten najbardziej ulubiony dzieƒ adwentu, czasu oczekiwania na narodziny Jezusa, dzieƒ Êwi´tego Miko∏aja. Worek wype∏ni∏ si´ po brzegi, a˝ Êwi´ci paƒscy zacz´li obawiaç si´, czy nie p´knie od nadmiaru prezentów, gdy tym czasem drog´ trzem towarzyszom zastàpi∏ koƒ, a na nim wójt, zaÊ ze wszystkich stron zacz´li nadbiegaç ludzie. - ¸apaj, trzymaj z∏odzieja! – krzycza∏ wójt, spinajàc konia, który a˝ przysiad∏ na zadzie, a przednimi nogami wierzga∏ w powietrzu. - W imieniu prawa aresztuj´ was, pod zarzutem kradzie˝y, w∏amaƒ i rozboju – wójt wykrzykiwa∏ ka˝de s∏owo. - Potwierdzamy to, my przysi´gli – wykrzykiwali zdyszani, a para bucha∏a im z ust. - I my, ∏awnicy, potwierdzimy to w sàdzie. Tymczasem dwóch osi∏ków kr´powa∏o r´ce Êwi´tych, powrozem. Worek, widoczny dowód przest´pstwa, podano wójtowi. - Do sàdu z nimi! - Przed sàd! - Do s´dziego! - Nareszcie ich mamy, rabusiów, rzezimieszków! – wo∏ali poszkodowani, przez jakichÊ nieznanych sprawców. I tak skr´powanych Êwi´tych Miko∏aja, Józefa i Jana Nepomucena przed sàd przywiedli. - Wstaç, sàd idzie – krzyknà∏ woêny. Wesz∏o trzech s´dziów do izby. Wstali wszyscy, po czym znów usiedli na drewnianych ∏awach. - Rozpoczynam rozpraw´ przeciwko trzem z∏oczyƒcom, którzy od pewnego czasu nie dajà spokoju mieszkaƒcom naszej wsi i okolic. W∏amujà si´ do domostw i kradnà, co popadnie. Zg∏oszono równie˝ dwa pobicia. Widziano trzech m´˝czyzn w d∏ugich ko˝uchach z workami na plecach. Ani chybi, ˝e to wy. - Imi´? - Miko∏aj – odezwa∏ si´ jako pierwszy, gdy˝ mia∏ poczucie, ˝e to on w∏aÊnie jest powodem tego zamieszania i ˝e narazi∏ Êwi´tych wspó∏braci na taki szwank. - Nazwisko? - Âwi´ty. - Âwi´ty, a kradnie? – zaÊmia∏ si´ s´dzia, a po sàdowej izbie przeszed∏ szmer. - Urodzony?
79
- W Patarze. - Gdzie? – spyta∏ pisarz sàdowy. - W mieÊcie Patara, w Azji Mniejszej. Daleko stàd. - Piszcie: azjata – nakaza∏ s´dzia. - Nast´pny. Imi´? - Jan. - Nazwisko? - Nepomucen. - Urodzony? - W Nepomuku. - A to gdzie? - Ko∏o Pragi, w Czechach. - A˝ z Czech przyjecha∏ tu kraÊç? - Dalej! Imi´? - Józef. - Nazwisko? - Âwi´ty. - Ach, to brat tego z Azji. Piszcie: azjata. - Ale ja si´ urodzi∏em w Palestynie. - No, to piszcie: ˚yd. Ufff, wreszcie koniec tych formalnoÊci. Mo˝emy zabraç si´ do sàdzenia. Ale co im sàdziç? – pyta najstarszy s´dzia tego po prawej stronie. A tamten mu do ucha szepce, ale tak g∏oÊno, ˝e ca∏a izba i oskar˝eni s∏yszà: - Âmierç. - Co im sàdziç? – pyta tego po lewej. - Âmierç – wyszepta∏ przez bezz´bne usta. Wsta∏ najstarszy s´dzia i nabrawszy powietrza, donoÊnym g∏osem zawo∏a∏: - Wszyscy trzej b´dà wisieç. Jeszcze dziÊ. W izbie powsta∏ zgie∏k. Jedni wo∏ali: powiesiç, powiesiç! inni: tylko wych∏ostaç ich! jeszcze inni: do wi´zienia! Zasmucili si´ Êwi´ci paƒscy. Spos´pnieli. Âwi´ty Józef spuÊci∏ nisko g∏ow´ i wodzi∏ palcem po zakurzonej pod∏odze. Nagle rozleg∏y si´ trzy g∏oÊne uderzenia drewnianym m∏otkiem. - Macie coÊ na swoje usprawiedliwienie? – spyta∏ s´dzia. Zaleg∏a martwa cisza. - Pytam, czy coÊ macie na swà obron´? Cicho by∏o, jak makiem zasia∏. - A ty co tam piszesz? Do ciebie mówi´, ˚ydzie. - Pisz´ na ciebie wyrok – odezwa∏ si´ Józef, g∏osem bardzo powa˝nym. - A jaki to wyrok piszesz na mnie palcem po kurzu? – zapyta∏ z przekàsem s´dzia. - CoÊ ty wczoraj wieczorem robi∏?
80
S´dzia otworzy∏ szeroko oczy. Zblad∏ i zaniemówi∏ z przera˝enia. - Czy nie przegoni∏eÊ z progu swej chaty biednych, g∏odnych dzieci? - A skàd wy to wiecie, ˚ydzie? – spyta∏ s´dzia dr˝àcym g∏osem. - A ty coÊ wczoraj wieczorem robi∏? – zwróci∏ si´ Êwi´ty Józef do tego po prawej. Drugi s´dzia otworzy∏ szeroko g´b´ ze zdziwienia. - Czy nie bi∏eÊ w∏asnych dzieci kijem s´katym, a˝ do krwi? Tak uczysz sprawiedliwoÊci? - A ty? – zwróci∏ si´ do tego po lewej stronie. Ale ten zaczà∏ kr´ciç bezz´bnà g∏owà i machaç r´kami, ˝eby tylko Êwi´ty Józef nie spyta∏, bo wstydu wielkiego na ca∏à wieÊ by mu narobi∏. I znów zaleg∏a w sàdowej izbie grobowa cisza. Âwi´ty Józef podniós∏ si´ z ∏awy i powiedzia∏ do swych towarzyszy: pójdêmy stàd, bracia. Na to s´dzia g∏ówny, który nie móg∏ uwierzyç w to, co si´ sta∏o, zapyta∏: - A skàd wy o tym wszystkim wiecie? - Wiemy, bo jesteÊmy Êwi´ci. Ja jestem Êwi´ty Józef, a to Êwi´ty Jan Nepomucen i Êwi´ty Miko∏aj. Widzimy ludzkie dusze, a najbardziej wyraziÊcie te, zbrukane grzechem. Szuba i ko˝uchy nie nasze sà. Po˝yczone. To one zmyli∏y was. A w worku sà prezenty dla dzieci. Nies∏usznie wzi´liÊcie nas za z∏odziei. I Êwi´ci zacz´li przeciskaç si´ przez sàdowà izb´, zmierzajàc ku wyjÊciu, a ludzie w ciszy czynili znaki krzy˝a. Âwi´ty Miko∏aj odebra∏ wór pe∏en prezentów od woênego sàdu i trzej Êwi´ci towarzysze ruszyli w drog´ powrotnà. Przed wieczorem dotarli do kolibkowskiej karczmy. Opowiedzieli karczmarce o ca∏ym zdarzeniu. Oddali z∏odziejskie ko˝uchy i szub´. A po kolacji rozeszli si´, ka˝dy w swojà stron´. Âwi´ty Józef zosta∏ na Kolibkach, Êwi´ty Jan Nepomucen wróci∏ do Gdyni, a Êwi´ty Miko∏aj pow´drowa∏ do Chylonii. By∏o ju˝ zupe∏nie ciemno, kiedy wdrapa∏ si´ na Âwi´tà Gór´ i znów stanà∏ na postumencie, w biskupiej sutannie i z pastora∏em w r´ku. Tu˝ obok sta∏ pot´˝ny wór prezentów. Rozdawaç je b´dzie jutro wszystkim grzecznym dzieciom z Chylonii, wsi pod pochy∏à górà. Jutro te˝ b´dzie z nimi zje˝d˝a∏ na sankach, z pochy∏ego stoku, bo bardzo je wszystkie kocha i czu∏y jest na ich proÊby. A ludzie, jak to ludzie, uznali, ˝e to cud prawdziwy. No, bo ka˝dy widzia∏, ˝e figura Êwi´tego Miko∏aja sta∏a na postumencie, potem znik∏a na ca∏y dzieƒ, a nast´pnie w cu-downy sposób powróci∏a na swoje miejsce. Zrazu sàdzili, ˝e to niecna sprawka lu- teranów, innowierców, których podejrzewali o kradzie˝ figury, ale skoro Êwi´ty wróci∏, to znaczy, ˝e cud dzia∏a∏. A Êwi´ty, radosny i uÊmiechni´ty tak szusowa∏ na sankach z dzieciakami, ˝e kilka razy spad∏a mu czerwona czapka z bia∏ym pomponem. Âmiechu by∏o przy
81
tym, co nie miara. A tam, gdzie spad∏a czapka, natychmiast wytryska∏o êróde∏ko z wodà, która okaza∏a si´ skuteczna w uzdrowieniach. Wszystko to dzia∏o si´ wokó∏ Êwi´tej, pochy∏ej góry, od której pochodzi nazwa Chylonia.
82
KOLIBKI
ami´tacie sylwestrowe wró˝by nad Kaczà? Pami´tacie pi´ç dziewczàt z Doliny Kaczego Potoku, które w sylwestrowy wieczór wywró˝y∏y sobie m´˝ów? Ci dziarscy i zawadiaccy ch∏opcy pochodzili z pobliskich Kolibek, po∏o˝onych wÊród starych, okaza∏ych drzew, nad stromym, urwistym brzegiem morza, mi´dzy dwoma potokami – Sweliƒskim i Kaczym. WieÊ Kolibki nazw´ swà bierze od kolebki. Ca∏a posiad∏oÊç le˝y bowiem we wg∏´bieniu, które kszta∏tem swym przypomina ko∏ysk´, dzieci´ce ∏ó˝eczko na biegunach. A ∏ó˝eczek tych w owym czasie na Kolibkach powstaç musia∏o sporo, bo tam, gdzie wesele i radoÊç, tam dzieci na Êwiat zaczynajà przychodziç. Licja, której êdêb∏o s∏omy wywró˝y∏o Alosia, urodzi∏a synka, podobnie Haƒcia, która wysz∏a za Ba˝ula, cieÊl´ i Jopka, co pokocha∏a drwala o imieniu Gust. Z kolei Jewka, która wysz∏a za Bartosza, pszczelarza i Cila wydana za Pawe∏ka, co by∏ rybakiem, urodzi∏y Êliczne córeczki. Wielka by∏a radoÊç nad Kaczym Potokiem i w ca∏ych Kolibkach. No, bo jak tu nie cieszyç si´, kiedy dzieci kwilà w ko∏yskach? Wystruga∏ je wszystkie Ba˝ul, w swoim ciesielskim warsztacie, z jasnej, pachnàcej sosny. Och, jak˝e byli szcz´Êliwi, m∏odzi rodzice. Tylko jeden Sylwin chodzi∏ ze spuszczonà g∏owà. Od dawna upatrzy∏ sobie Ma∏gosi´ znad Kaczej, córk´ dziedzica i s´dziego ziemskiego, którà, jak pami´tacie Lasota G´sk, guÊlarz z Or∏owa zamieni∏ w z∏otopiórà kaczk´. Raz tylko, jeden raz, w ostatnim dniu roku mog∏a pojawiç si´ nad Kaczym Potokiem. I na ten w∏aÊnie dzieƒ Sylwin czeka∏ z ut´sknieniem. Co dzieƒ jeêdzi∏ po nauki do Gdaƒska, kszta∏ci∏ si´ bowiem na pisarza sàdowego. Lecz wieczorem, gdy patrzy∏ na szcz´Êcie swoich przyjació∏, gdy widzia∏ z jakà mi∏oÊcià ko∏yszà swoje dzieci w kolebkach na biegunach, nachodzi∏ go smutek i ˝al. A gdy s∏ysza∏ Êpiewy dziewczàt, delikatne i pieÊciwe ko∏ysanki, nie jednà ∏z´ uroni∏ z t´sknoty za Ma∏gosià.
83
Bibi dzieci´, kolibi´ ci´, kiedy uÊniesz, nie obudê si´. Âpij spokojnie do wieczora, póki ja nie wróc´ z pola. Jak pod wieczór wróc´ z pola, to przynios´ ci kaczora. U kaczora srebrne pióra, u kaczuszki z∏ote nó˝ki. Kaczka p∏ynie po g∏´binie, kaczor za nià ginie w trzcinie. Bibi dzieci´, kolibi´ ci´, uÊnij, bo ju˝ noc na Êwiecie. T´skno robi∏o si´ na duszy Sylwinowi, zw∏aszcza jesienià, kiedy ca∏e Kolibki przykrywa∏a ci´˝ka ko∏dra mg∏y. Przypomina∏ sobie chwile sp´dzone z Ma∏gosià. Przypomina∏ sobie jej s∏odki g∏os i serdeczny, radosny, promienny Êmiech. Gdzie˝ ona teraz poniewiera si´, po odleg∏ych wyspach zimnego, pó∏nocnego morza, pyta∏ samego siebie. Có˝ to za z∏y i niewdzi´czny cz∏owiek z tego Lasoty G´ska... ˝eby a˝ tak unieszcz´Êliwiç dziewczyn´, jej bliskich i przyjació∏. T´skno mu by∏o tak bardzo, ˝e chcia∏ ju˝ prosiç Lasot´, by zamieni∏ go w kaczora. Móg∏by wtedy wzbiç si´ w gór´ i pofrunàç w stron´ mroênej pó∏nocy, by tam byç blisko ukochanej. Nadesz∏a zima. Sylwin liczy∏ dni do koƒca roku. Wiedzia∏, ˝e w ostatnim dniu przyleci Ma∏gosia, zamieniona w z∏otopiórà kaczk´. Od rana wypatrywa∏ jej z kolibiaƒskich wzgórz, stromym zboczem spadajàcych do morza. W po∏udnie b∏àdzi∏ nad Kaczym Potokiem. Ânieg jeszcze nie spad∏, wi´c nad wodà widaç by∏o brunatno-˝ó∏te, zmierzwione trawy. Nagle pojawi∏a si´ od strony morza. Po chwili szybowa∏a ju˝ nad Dolinà Kaczego Potoku. - Nareszcie! – ucieszy∏ si´ Sylwin. Doczeka∏em! Kilka z∏otych piór, przynoszàcych szcz´Êcie tym, którzy je znajdà, spad∏o na dawnà jej rodzinnà ziemi´. W koƒcu i ona stan´∏a obiema pomaraƒczowymi nogami nad Kaczym Potokiem. - JesteÊ, Ma∏gosiu, jesteÊ... Czeka∏em na ciebie przez wszystkie d∏ugie dni i noce. T´skni∏em za tobà, jak spragniona ziemia t´skni za deszczem. Gdy tylko zawia∏ wicher od pó∏nocnej strony, gdzie pos∏a∏ ci´ ten okrutny G´sk, zdawa∏o mi si´, ˝e s∏ysz´ twój s∏odki, kojàcy g∏os i dêwi´czny Êmiech i twoje lube Êpiewanie. Nie powiedzia∏em ci jeszcze tego Ma∏gosiu, bo nie mia∏em kiedy, nie powiedzia∏em, bo mi ci´ zabra∏ ten bezduszny guÊlarz, nie powiedzia∏em ci, ˝e ci´ kocham.
84
Kaczka stojàca dotàd nieruchomo nad brzegiem Kaczego Potoku, zacz´∏a zbli˝aç si´ do Sylwina. Zrozumia∏, ˝e us∏ysza∏a jego s∏owa. Gdy zbli˝y∏a si´ jeszcze bardziej, zauwa˝y∏, ˝e p∏acze. Wielkie szklane ∏zy p∏yn´∏y jej z oczu i spada∏y w zmierzwionà traw´. A tam, gdzie spad∏a kacza ∏za, natychmiast wyrasta∏ kaczeniec. Sylwin schyli∏ si´ i zerwa∏ kilka ˝ó∏tych kwiatów, tak ˝ywych i Êwie˝ych, jakby to by∏a wiosna. Zrozumia∏, ˝e jest to jej odpowiedê na jego mi∏osne wyznanie. Chcia∏ si´ jednak przekonaç, wi´c zrywa∏ p∏atek za p∏atkiem, powtarzajàc: kocha – nie kocha, kocha – nie kocha, kocha – nie kocha, kocha... A wi´c jednak, to prawda! Kocha mnie Ma∏gosia. Jakie to szcz´Êcie... - Wiesz, twoje przyjació∏ki Licja, Haƒcia, Jopka, Jewka, Cila i moi przyjaciele Pawe∏ek, Bartosz, AloÊ, Gust i Ba˝ul, pami´tasz ich przecie˝, pobrali si´ i dziÊ ko∏yszà ju˝ dzieci w kolebkach. A my... Co b´dzie z nami, Ma∏gosiu? – pyta∏ Sylwin. Kaczka p∏aka∏a nadal, a kaczeƒce zakwita∏y obficie, wyz∏acajàc miejsce ich spotkania nad brzegiem Kaczego Potoku. Nagle zatrzeszcza∏y zaroÊla. Poruszy∏y si´ trzciny. Sylwin z przera˝eniem pomyÊla∏, ˝e coÊ przysz∏o kaczk´ zjeÊç, jakaÊ przebieg∏a kuna lub chytry lis, ale okaza∏o si´, ˝e to wodne ptactwo znad potoku chcia∏o si´ przywitaç ze z∏otopiórà. Widaç, ˝e st´skni∏y si´ za nià równie˝ inne ptaki. - Teraz, kiedy ju˝ wiem, ˝e mnie kochasz, skrzykn´ ch∏opców z Kolibek i... przetrzepiemy skór´ temu G´skowi. Zmusz´ go, by cofnà∏ czary. Wi´c prosz´ ci´ Ma∏gosiu, nie odlatuj ju˝ – b∏aga∏ Sylwin. Wróç do domu swego ojca i ukryj si´ tam. Ju˝ my przymusimy tego guÊlarza, tego znachora, tego... nicponia. Odczaruje ci´. Ma∏gosiu, bardzo ci´ kocham, pami´taj o tym. Kaczka unios∏a oba skrzyd∏a i zatrzepota∏a mocno, tak ˝e jedno z∏ote pióro sp∏yn´∏o z jej skrzyd∏a na traw´. - Bior´ je na pamiàtk´. I na szcz´Êcie. Uca∏owa∏ pióro i ruszy∏ przed siebie. Pobieg∏ wzd∏u˝ strumienia, najkrótszà drogà w stron´ Kolibek. Skrzyknà∏ ch∏opców pod najt´˝szym d´bem. Stawili si´ jak jeden mà˝. Pawe∏ek, który by∏ rybakiem, Bartosz pszczelarz, AloÊ gospodarz, Gust, który pracowa∏ jako drwal i Ba˝ul cieÊla, przybyli na wezwanie Sylwina. - JesteÊmy przyjació∏mi – zaczà∏ Sylwin bardzo powa˝nie. - Zawsze byliÊmy – zawtórowali ch∏opcy. - I b´dziemy – dodali po chwili. - RozumieliÊmy si´ we wszystkim. PomagaliÊmy sobie nawzajem. - To prawda. - Tak! - Tak by∏o! - DziÊ wasza pomoc jest mi szczególnie potrzebna. - Mów, mów co mamy robiç? - Musz´ si´ wam do czegoÊ przyznaç. Kocham Ma∏gosi´.
85
- I ona bardzo ci´ lubi∏a, kiedy by∏a tu miedzy nami. - Jest i dziÊ, bo to Sylwester, ostatni dzieƒ w roku. - Spotka∏eÊ jà? - Rozmawia∏eÊ z nià? - Gadaj, gadaj szybko. - Mówi∏em do niej i mia∏em wra˝enie, ˝e mnie s∏ucha. - No, wi´c co mamy robiç? - Musimy zwabiç tu Lasot´ G´ska, tego znachora z Or∏owa. - Tego, co jà zaczarowa∏ i zamieni∏ w kaczk´? - Tak, tego. - I wys∏a∏ jà na zimne wyspy pó∏nocnego morza? - Tak, tego – powtórzy∏ Sylwin przez zaciÊni´te ze z∏oÊci z´by. - A ile˝ to roboty, szast-prast i jak ma tu byç, ten dziad, to b´dzie. - Ale nic na si∏´, wszystko wed∏ug planu – t∏umaczy∏ Sylwin. Ja udam, ˝e jestem chory. Ci´˝ko chory. Umierajàcy. A któryÊ z was powie G´skowi, ˝e ˝adni medycy i ˝adne lekarstwa nie sà w stanie mi pomóc. Pozostaje wi´c tylko odczyniaç chorob´ poprzez czary. I talara zadatku mo˝na mu zostawiç, dla zach´ty. O! Sylwin wyjà∏ b∏yszczàcà monet´. - Ja to za∏atwi´ – zaproponowa∏ Pawe∏ek, który by∏ rybakiem. Gdyby nie chcia∏ si´ zgodziç, zarzuc´ na niego sieç i przyciàgn´ go si∏à. - A mo˝e ja si´ nadam lepiej? – odezwa∏ si´ Bartosz. Postrasz´ go rojem pszczó∏. - To my pójdziemy razem – odezwali si´ Gust i Ba˝ul, najt´˝si i najsilniejsi. - Mo˝e si´ przestraszyç i odmówi pos∏ugi. - Dobrze, ja go zawiadomi´ o twojej chorobie – postanowi∏ AloÊ, gospodarz. - Masz tu talara, dla G´ska na zach´t´. Odbierzemy mu go snadnie, kiedy przyjdzie pora. I AloÊ pobieg∏ w stron´ Or∏owa, a Sylwin tymczasem wróci∏ z przyjació∏mi do domu. Obwiàza∏ sobie g∏ow´ ga∏gankiem i wsunà∏ si´ pod pierzyn´. Pozostali przyjaciele ukryli si´ w izbie, za szafà, za piecem, pod sto∏em i w skrzyni. Nie min´∏o czasu wiele, a ju˝ chytry i ∏asy na pieniàdze Lasota G´sk zastuka∏ w okno Sylwina. - „Chrzan, czosnek i sza∏wija, chorob´ zabija!” Gdzie jest chory? Czy jeszcze ˝yw? – pyta∏ Lasota wchodzàc do izby. Ale˝ go zmog∏o, ledwo dyszy. Biedny student. Oj i g∏owa rozpalona i wzrok nieprzytomny. „Któ˝ prócz mnie si´ dowie, jak odzyskaç zdrowie?” D∏ugo cierpi twój przyjaciel? – spyta∏ G´sk, Alosia. Tego nie móg∏ ju˝ d∏u˝ej wytrzymaç Sylwin. Zerwa∏ mokry ga∏gan z g∏owy i krzyknà∏ prosto w twarz znachora: - Od czasu, kiedy mojà Ma∏gosi´ zamieni∏eÊ w kaczk´. - Twojà Ma∏gosi´? – zdziwi∏ si´ guÊlarz. A jaka ona twoja? Sylwin w oka mgnieniu zerwa∏ si´ z ∏ó˝ka. G´sk zrozumia∏, ˝e to pu∏pka i chcia∏ ratowaç si´ ucieczkà. Ju˝ by∏ na progu, gdy zza pieca wysunà∏ si´ Pawe∏ek.
86
- Hola, hola, nie tak szybko! Lasota otworzy∏ drzwi i chcia∏ uciekaç, gdy tymczasem Pawe∏ek jednym wprawnym ruchem r´ki zarzuci∏ na niego sieç. Guslarz zaczà∏ si´ szamotaç, ale uwolniç si´ ju˝ nie móg∏. Wtedy dwóch osi∏ków – Gust i Ba˝ul wzi´∏o go pod r´ce. - Ruszaj! – zakrzykn´li, - Ale dokàd? – pyta∏ trz´sàcym g∏osem G´sk. - Do Ma∏gosi. Odczarujesz jà. DziÊ jest Sylwester, wi´c przylecia∏a znad pó∏nocnego morza, gdzieÊ jà wys∏a∏ okrutniku. Ruszaj! I zaplàtanego w sieci guÊlarza, zaprowadzili pod dom dziedzica. W∏aÊnie karmi∏ w kuchni swojà córk´ kawa∏kami chleba, maczanymi w mleku. Ukradkiem ociera∏ ∏zy. Kaczka sta∏a na stole i jad∏a mu prosto z r´ki. - A teraz odczyniaj swoje czary, albo ci siekierà ∏eb odràbi´ – wyszepta∏ Gust prosto w ucho G´ska. - Odczyniaj, albo ci plecy zhebluj´ na g∏adko – wyszepta∏ Ba˝ul do drugiego ucha. - Odczyniaj, albo pszczo∏y zak∏ujà ci´ na Êmierç – doda∏ Bartosz. - No ju˝! Czyƒ swojà powinnoÊç – przymusza∏ go Sylwin. I guÊlarz, chcàc nie chcàc, wyciàgnà∏ dr˝àcà r´k´ przed siebie i wyszepta∏ s∏owa zakl´cia. Po chwili na kuchennym stole sta∏a ju˝ Ma∏gosia. Klasn´∏a w r´ce. - Tato! Tatusiu! – zawo∏a∏a. Ojciec nie wierzy∏ w∏asnym oczom. - A teraz zgiƒ, przepadnij! – krzyknà∏ Sylwin. Wyplàczcie go z sieci. Niech idzie wolno. I niech nie pokazuje si´ tu wi´cej. I G´sk, jak niepyszny, kolebiàc si´ na nogach, ruszy∏ przed siebie. - A tego talara, coÊ dosta∏ na zach´t´, oddaj biednym – powiedzia∏ Sylwin na po˝egnanie. RadoÊci w domu dziedzica nie by∏o koƒca. Pawe∏ek, Bartosz, AloÊ, Gust i Ba˝ul Êciskali Ma∏gosi´ i podrzucali jà do góry. Jej ojciec przyniós∏ z piwnicy butelk´ naj-starszego wina, chcàc uczciç powrót córki i nadchodzàcy Nowy Rok. Tylko Sylwin gdzieÊ si´ zapodzia∏. Wróci∏ jednak po chwili z nar´czem kaczeƒców. - To dla ciebie, Ma∏gosiu. - Na zdrowie, na zdrowie – zach´ca∏ ojciec. WznieÊli kielichy. - Za pomyÊlnoÊç m∏odej pary! Ma∏gosia, która zdà˝y∏a uwiç wianek ze z∏ocistych kaczeƒców, stan´∏a przy Sylwinie. Wyglàda∏a pi´knie, jak wiosenny poranek. - Ojcze! – powiedzia∏a powa˝nym g∏osem. Rok temu mówi∏eÊ, ˝e pora mi ju˝ za mà˝ iÊç. Oto ten, którego kocham. - Bardzo si´ ciesz´, mój ch∏opcze. Ojciec uÊciska∏ Sylwina. Nied∏ugo otrzymasz posad´ pisarza sàdowego.
87
- Dzi´kuj´, odrzek∏ Sylwin i wyciàgnà∏ z∏ote, kacze pióro. Tym piórem b´d´ pracowa∏ dla naszego szcz´Êcia.
88
DEMPTOWO
zia∏o si´ to w dawnych czasach, kiedy dzisiejsze Demptowo nosi∏o starà i prawdziwà nazw´ D´towo. A dlaczego tak si´ w∏aÊnie wówczas nazywa∏o – pos∏u- chajcie. Za Leszczynkami, za Chylonià, za Cisowà na skraju lasu ˝y∏a liczna i bardzo uboga rodzina. Ojciec by∏ wozakiem. Wozi∏ drzewo z chyloƒskich lasów nad morski brzeg, gdzie budowano statki. Pot´˝ne pnie sosnowe, nasàczone odpornà na wod´ ˝ywicà, zwozi∏ przy pomocy dwóch koni. Ale czy dwa konie sà w stanie wy˝ywiç tak licznà rodzin´? Dzieci przychodzi∏y na Êwiat rok po roku, a ojce byli ju˝ ze dwanaÊcie lat po Êlubie. W leÊnej chatce dzieciarni by∏o du˝o, podobnie jak zgie∏ku i ha∏asu, a jeszcze wi´cej biedy. Oprócz tej starej, walàcej si´ leÊnej chaty nie mieli nic. Zupe∏nie nic. Nawet nazwiska. - Wozak! – wo∏ali na ojca, przywieê jutro trzy sosny, po jednym buku i d´bie. A na jutro wozaku, przygotuj po dwa jesiony i dwa jawory, no i cisy wybierz najt´˝sze, z tych, co nad Cisowiankà rosnà. B´dziesz mia∏ na ciep∏à straw´ dla swojej rodziny. I ˝ona przestanie ci na g∏owie ko∏ki ciosaç. A wszystko na g∏owie ojca i na koƒskich grzbietach spoczywa∏o. Jakby zmartwieƒ by∏o ma∏o, ostatnie dziecko w tej rodzinie urodzi∏o si´ g∏uche. G∏uche i nieme. Inne dar∏y si´, gdy tylko poczu∏y g∏ód lub zimno, zawodzi∏y, ∏ka∏y, a ono, mimo, ˝e najmniejsze, le˝a∏o cicho, czy by∏o g∏odne, czy syte, suche, czy mokre, ciep∏e, czy zimne. G∏uche, jak kamieƒ. Có˝ by∏o robiç? Ano, dopust Bo˝y. Kara – myÊleli rodzice, za jakieÊ dawne przewinienia. Któ˝ od nich jest wolny? Mimo, ˝e g∏uche i nieme, ros∏o i ˝y∏o, jak inne dzieci. Ale có˝ to za ˝ycie bez g∏osu, na migi, bez s∏uchu? Ochrzcili go, ale jakie wybrali mu imi´, nikt ju˝ nie pami´ta∏, gdy˝ nie zwracano si´ do niego po imieniu. - Ej, ty – wo∏ali na niego, ale on i tak nie s∏ysza∏. Trzeba go by∏o dotknàç lub tràciç, z∏apaç za r´k´, szturchnàç w plecy, ˝eby wejÊç z nim w jakikolwiek kontakt. Po˝ytku z ch∏opaka nie by∏o ˝adnego. Lubi∏ przysiàÊç na pniu drzewa, które ojciec ciàgnà∏ nad morski brzeg. Pozwala∏ mu na to.
89
W ten sposób ch∏opiec pozna∏ miejsce budowy statków, pozna∏ prac´ cieÊli, tokarzy, stolarzy, traczy, kowali, mosi´˝ników, a tak˝e szklarzy i ˝agielmistrzów. Widaç by∏o, jak swymi du˝ymi, szeroko rozwartymi oczami bacznie obserwuje ich prac´ i prac´ ich narz´dzi, przy pomocy których powstawa∏y pot´˝ne galeony czteromasztowe, uzbrojone okr´ty o dwóch pok∏adach, mniejsze karawele, pe∏nomorskie statki, o dwóch olinowanych masztach z trójkàtnymi ˝aglami, które pozwala∏y manewrowaç pod wiatr, jeszcze mniejsze kogi czy holki, dwumasztowe pinki, czy ∏adowne szkuty. Nie s∏ysza∏, bo nie móg∏ s∏yszeç odg∏osów ciesielskich siekier i stolarskich m∏otków, dêwi´cznych Êpiewów pi∏y i poÊwistu strugów. Poniewa˝ do ˝adnej pracy przydatny byç nie móg∏, szed∏ sam nad brzeg i tam budowa∏ statki z piasku, na wzór tych, które nieopodal powstawa∏y z drewna. A wyrasta∏y tam najpierw imponujàcych kszta∏tów koÊçce i szkielety przysz∏ych okr´tów, pob∏yskujàce w s∏oƒcu bia∏ymi ˝ebrami wr´g i kr´gos∏upem st´pki. Kiedy d´bowy koÊciec statku zacz´to obijaç na zewnàtrz i wewnàtrz sosnowymi, g∏adko oheblowanymi deskami, statek nabiera∏ realnego kszta∏tu. By∏ to wyt´skniony moment dla g∏uchoniemego ch∏opca, gdy˝ móg∏ wreszcie poczuç ulubiony zapach oleju ˝ywicznego, którym nasàczano zewn´trzne deski kad∏uba, a tak˝e zapach smo∏y, której u˝ywano do zalepiania szpar i szczelin obu burt, dzioba i rufy. Gdy kad∏ub by∏ na tyle gotowy, ˝e móg∏ utrzymaç si´ na wodzie, spuszczano okr´t na olbrzymich saniach w morskà toƒ. Odbywa∏o si´ wodowanie. Nast´pnie statek holowano do Gdaƒska, by tam, przy pomocy pot´˝nego dêwigu, zwanego „˚urawiem”, powstawiaç d∏ugie i ci´˝kie maszty. W tym czasie ch∏opiec na swoich piaskowych okr´tach stawia∏ ju˝ ˝agle, marzàc o dalekich, morskich podró˝ach. Pyta∏ samego siebie: co jest za tà wynios∏à oksywskà g∏owà, co jest za pó∏wyspem helskim, co jest za horyzontem? Jak wyglàda drugi brzeg, jeÊli w ogóle jest jakiÊ drugi brzeg? – rozmyÊla∏. Jak tam wyglàda ˝ycie, czy te˝ jest takie biedne i g∏uche? By∏ szcz´Êliwy, kiedy marzy∏ i wyobra˝a∏ sobie, ˝e mo˝e kiedyÊ – kiedyÊ uda mu si´ zaciàgnàç na taki statek. Móg∏by przecie˝ spróbowaç, ot, choçby jako ch∏opiec okr´towy, do zwijania liny. Ale na przeszkodzie sta∏o jego wrodzone kalectwo. Praca na okr´cie, najprostsza nawet, odbywa si´ na komend´. A on nic nie s∏ysza∏. Nie s∏ysza∏ nawet bicia w∏asnego serca. Nie wiedzia∏, ˝e mow´ swojà majà ludzie, wi´c próbowa∏ naÊladowaç ich, poruszajàc nieudolnie ustami. Nie zda∏o si´ to na nic. Wzbudza∏ tylko Êmiech i politowanie. Nie wiedzia∏ równie˝, ˝e mow´ swojà majà ptaki, ˝e kogut pieje, bocian klekocze, drozd lamentuje, g´Ê g´ga, dzi´cio∏ stuka, gil Êwiszcze, go∏àb grucha, in-
90
dyk be∏kocze, kaczka kwacze, jaskó∏ka kwili, kruk kracze, kuku∏ka kuka, s∏owik klàska, szpak gwi˝d˝e, kura gdacze, wróbel çwierka, sroka skrzeczy, mewa krzyczy. A on? Nie wiedzia∏ równie˝, bo i skàd mia∏ wiedzieç, ˝e mow´ swojà majà tak˝e zwierz´ta, ˝e byd∏o ryczy, kot miauczy, pies szczeka, koza beczy, mysz piszczy, Êwinia kwiczy, wilk wyje i ˝e koƒ, który ciàgnà∏ drzewo z lasu na budow´ statków potrafi weso∏o parskaç i r˝eç. Sàdzi∏, ˝e wszystko, co ˝yje, nieme jest, jak ryba lub on sam. I dobrze mu z tym by∏o. Nie s∏ysza∏, nie mówi∏, ale rozmyÊla∏ i marzy∏... Pop∏ynàç prosto ku s∏oƒcu, poczuç wiatr w ˝aglach i na twarzy, poczuç s∏one morskie powietrze, nasàczone bryzgiem fal, có˝by to by∏a za radoÊç. Zdarzy∏o si´ pewnego jesiennego dnia, ˝e szkutnicy, konstruktorzy, budowniczowie i robotnicy pracujàcy przy budowie statku, a nawet okoliczni rybacy przerwali prac´, od∏o˝yli narz´dzia i pop´dzili w stron´ Red∏owa. Ju˝ wczeÊniej og∏oszono wszem i wobec, ˝e na wysokiej k´pie red∏owskiej odb´dà si´ królewskie zaÊlubiny z morzem. Pobiegli wszyscy, kto ˝yw. G∏uchoniemy ch∏opiec pozosta∏ sam. Wszystkich, dos∏ownie wszystkich wynios∏o tam, na wschodnià stron´. Ka˝dy chcia∏ byç Êwiadkiem tego niezwyk∏ego wydarzenia. Otó˝ na red∏owskim wzgórzu stawiç si´ tego dnia mieli komisarze królewscy, by uczciç osob´ samego króla, W∏adys∏awa IV i za jego rozkazem, w imieniu Korony Polskiej objàç w posiadanie polskie morze. I tak te˝ si´ sta∏o. Cztery uzbrojone okr´ty pod polskà banderà, a wi´c z bia∏ym or∏em na czerwonym polu stanàç mia∏y w pobli˝u red∏owskiego klifu, by oddaç salw´ hono-rowà na czeÊç króla, Korony i polskiego morza, którego wody osobiÊcie poÊwi´ciç mia∏ opat oliwskich cystersów. Na t´ uroczystoÊç cztery uzbrojone galeony dop∏ynàç mia∏y z Gdaƒska, Pucka, W∏adys∏awowa i Kazimierzowa. Dwa ostatnie porty zbudowane na Pó∏wyspie Helskim, za∏o˝one zosta∏y przez obu polskich w∏adców, rodzonych braci, W∏adys∏awa IV i Jana Kazimierza i nazwane na czeÊç monarchów ich imionami. Nagle od zachodniej strony zacz´∏a nadciàgaç g´sta mg∏a. Spowi∏a ju˝ swym ci´˝kim, szczelnym, tumanem ca∏à g∏ow´ oksywskà, zbli˝a∏a si´ przez chyloƒskie b∏ota do wsi Gdynia, zalegajàc ÊciÊle morski brzeg. Snu∏a si´ jak dym z jesiennego ogniska, gdy je przysypaç ci´˝kimi, wilgotnymi liÊçmi. Mg∏a spad∏a nagle, jak nieszcz´Êcie, jak choroba, jak Êmierç. Poszarza∏o i pociemnia∏o na Êwiecie. Nieswojo zrobi∏o si´ ch∏opcu na duszy. Zosta∏ sam. Sam we mgle. MyÊla∏, jak by to by∏o, gdyby go na morzu takie nieszcz´Êcie spotka∏o. Potem pomyÊla∏ o tych, co pobiegli w stron´ Red∏owa, by oglàdaç królewskie galeony. Ale przecie˝ nie p∏yn´∏y jeszcze od strony oksywskiej g∏owy te, które opuÊci∏y porty w Pucku, w Kazimierzowie i we W∏adys∏awowie. Mo˝e p∏ynà w∏aÊnie teraz? We mgle?
91
Ch∏opiec wyciàgnà∏ r´k´ przed siebie. Widzia∏ palce swej zmarzni´tej d∏oni, ale nic wi´cej. Widzia∏ tyle, co dziecko, kiedy mu matka, niechcàcy, oczy mlekiem z w∏asnej piersi zaleje. Nic, tylko mleko i mleko dooko∏a. Nie wiele wi´cej widzia∏ kapitan, ani szyper na marsie, czyli bocianim gnieêdzie. Wi´c... wtem nowa myÊl zaiskrzy∏a mu w g∏owie. Trzeba ich ostrzec! Nieraz widzia∏, jak starsi to robià, podczas g´stej mg∏y. Wyciàgajà pot´˝ne bazuny, drewniane tràby, d∏ugie jak wios∏a i dmuchajà w nie z ca∏ych si∏, ostrzegajàc sterników, przed zbli˝ajàcym si´ làdem. W jednej chwili dotar∏ do stojàcego statku, czekajàcego na wodowanie. Po sznurkowej drabinie dotar∏ do Êrodka. Bez trudu odnalaz∏ bazun´. Wróci∏ na brzeg, uniós∏ instrument ku górze i dàç zaczà∏ ile si∏ w p∏ucach. Dàç w bazun´ by∏o nie∏atwo, ale gdy strumieƒ powietrza przep∏ynà∏ przez ca∏à d∏ugoÊç instrumentu, dawa∏ donoÊny, przeciàg∏y dêwi´k, na który wyczulone by∏o ka˝de marynarskie ucho. Tego dêwi´ku ch∏opiec nigdy nie s∏ysza∏. Wiedzia∏ tylko, ˝e w ten sposób ostrzec mo˝na za∏og´ statku przed roztrzaskaniem si´ o brzeg. - Duuu-duuu-duuu – dà∏ w bazun´ niemowa, jakby nagle odzyska∏ mow´. - Buuu-buuu-buuu – gra∏ przeraêliwie, ostrzegajàc szypra, odpowiedzialnego za na-wigacj´. - Duuu-duuu-duuu – dmucha∏ z ca∏ych si∏, jakby chcia∏ powiedzieç Êwiatu, ja te˝, jak inni ludzie, ptaki, czy zwierz´ta potrafi´ u˝ywaç g∏osu, mo˝e nie tak pi´knie, mo˝e nie tak doskonale i naturalnie, ale równie skutecznie. - Bu-bu-bu, du-du-du – krótkie i d∏ugie sygna∏y na przemian wydawa∏ w stron´ zamglonego, niewidocznego morza, by ustrzec statki przed mieliznà, czy nie daj Bo˝e làdem. Przerwa∏ na chwil´, by odpoczàç i wyrównaç zziajany oddech, ale gdy tylko pomyÊla∏, ˝e okr´t w∏aÊnie teraz, w tej potwornej mgle mo˝e zderzyç si´ z piaszczystym brzegiem, zaczà∏ tràbiç dalej. Gra∏ swà g∏uchoniemà pieʃ o Bo˝ej opatrznoÊci. Za∏oga w koƒcu us∏ysza∏a te dêwi´ki, d∏ugie i krótkie na przemian. Âwi´ty Micha∏ Archanio∏ z oksywskiej Êwiàtyni, patron ˝eglarzy i rybaków, raz jeszcze, nie pierwszy i nie ostatni, darzy∏ swà ∏askà ludzi morza. Ch∏opiec dà∏ w instrument ile tchu w piersiach. Chwyta∏ ∏apczywie powietrze w p∏uca i wypycha∏ je przez ca∏à d∏ugoÊç bazuny. Ostrzegawcze dêwi´ki dotar∏y do uszu samego szypra. - Lewa na burt! – wrzasnà∏, a bosman poda∏ rozkaz dalej. Za∏oga w jednej chwili szarpn´∏a linami. Ca∏y okr´t j´knà∏, zaskrzypia∏y maszty i reje, zawy∏y ko∏owroty. Okr´t wykona∏ nag∏y zwrot, unikajàc niebezpieczeƒstwa. Bosman stojàcy na górnym pok∏adzie, wzniós∏ w gór´ du˝à latarni´ na bosaku i zaczà∏ nià kiwaç na prawo i lewo, na znak, ˝e ostrze˝enie dotar∏o, ale ch∏opiec stojàcy na brzegu nie dostrzeg∏ ˝adnych znaków.
92
Z wysi∏ku zamknà∏ oczy i dà∏ ze wszystkich si∏, wydajàc ryk rozdzierajàcy martwà, mglistà cisz´. Po kilku godzinach mg∏a opad∏a. Zacz´li schodziç si´ robotnicy, pracujàcy przy budowie statku. Dzieƒ roboczy mia∏ si´ ju˝ ku koƒcowi, wiec zbierali narz´dzia i porzàdkowali miejsca pracy, by jutro od Êwitu znów rozpoczàç dzie∏o. Nagle zauwa˝ono cwa∏ujàcych brzegiem od strony Red∏owa jeêdêców na koniach. Rzadki by∏ to widok w tych stronach. Zaiste rzadki. Zbli˝ali si´ z szybkoÊcià nawa∏nicy. Gdy dotarli na miejsce budowy, okaza∏o si´, ˝e sà to eskortowani przez rajtarów komisarz królewski, admira∏ floty, a tak˝e kapitan i szyper jednego z okr´tów królewskiej armady, które oddawa∏y salut armatni podczas uroczystoÊci zaÊlubin z morzem. Zatrzymali si´ przed prawie gotowym do wodowania statkiem, lecz nie zsiadali z koni. - Chcemy wiedzieç, kto nas tak usilnie ostrzega∏ przed zbli˝ajàcym si´ brzegiem we mgle? – zapyta∏ donoÊnym g∏osem kapitan. Robotnicy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. - MyÊmy byli w Red∏owie, bo tam Êwi´to wielkie. Król we w∏adanie swoje morze wzià∏. - To wiemy, ale ktoÊ tu zostaç musia∏? - Wszyscy, jak jeden mà˝ pobiegli, okr´ty królewskie zobaczyç, ale mg∏a troch´ nam przeszkodzi∏a. - Mg∏a wam przeszkodzi∏a, ale nam ktoÊ w tej mgle pomóg∏ – wtràci∏ szyper. Jeêdêców otoczy∏a ju˝ spora grupa robotników. G∏uchoniemy ch∏opiec korzystajàc z chwili zamieszania, postanowi∏ odnieÊç bazun´ na miejsce. Szed∏, opierajàc jà na ramieniu, jak wios∏o. - A kto to? – wskaza∏ na ch∏opca komisarz królewski. - A to niemowa. G∏uchy, jak pieƒ. Nieszcz´Êliwe dziecko... - A co on tam niesie na ramieniu? – dopytywa∏ dociekliwie komisarz. - To bazuna... Kapitan zeskoczy∏ z konia i podszed∏ do ch∏opca. To samo uczyni∏ admira∏ i komi-sarz królewski. - Ch∏opcze! Tràbi∏eÊ na tej bazunie? - On nic nie s∏yszy. On jest g∏uchy. I nic nie powie. Nie umie mówiç – przekrzykiwali si´ robotnicy. Ale kapitan, bioràc bazun´, porozumia∏ si´ z nim na migi. Sam przy∏o˝y∏ instrument do ust i wyda∏ d∏ugi, przeciàg∏y dêwi´k. - Ten sam! To jest ten sam dêwi´k, jaki s∏yszeliÊmy na okr´cie – potwierdzi∏ szyper. - Brawo ch∏opcze, uratowa∏eÊ okr´t i za∏og´! – orzek∏ admira∏. Nie minie ci´ nagroda. - Jak masz na imi´?
93
Zdezorientowany ch∏opiec nie wiedzia∏, o co chodzi. - On nie ma imienia. Do niego si´ nie mówi. On jest g∏uchy. - A nazwisko? - To syn wozaka. Oni sà biedni. Nie majà nawet nazwiska. - Ch∏opcze! – zaczà∏ ponownie admira∏. DziÊ jest twój wielki dzieƒ. Mo˝esz byç z siebie dumny, jak i my dumni jesteÊmy z ciebie. To dzieƒ 5 paêdziernika 1637 roku. Dzieƒ królewskich zaÊlubin z morzem. I wielki dzieƒ w twoim ˝yciu. - JesteÊ bohaterem – odrzek∏ kapitan. - Ale bohater musi mieç imi´ – wtràci∏ admira∏. Patronem dzisiejszego dnia, 5 paêdziernika jest Êwi´ty Igor. Przyjmij wi´c w imieniu Jego Królewskiej MoÊci to imi´. - ¸adnieÊ to wymyÊli∏ admirale. A co z nazwiskiem? – spyta∏ komisarz królewski. - Nazwisko... nazwisko? Skoro tak mocno dà∏ w bazun´, to mo˝e niech b´dzie D´ta? - Igor D´ta. Bardzo ∏adnie brzmi. - Igor D´ta! – krzyknà∏ komisarz. Zapami´tajcie imi´ bohatera. - A w nagrod´, komisarz królewski zbli˝a∏ si´ do ch∏opca z otwarta kiesà, weê tyle talarów, ile ci si´ zmieÊci w d∏oni. Zaczerpnij. Âmia∏o. Igor nic z tego nie rozumia∏, ale gdy komisarz królewski pog∏aska∏ go po g∏owie i zach´ci∏ do wzi´cia monet, pobrz´kujàc skórzanà kiesà, wzià∏ w dwa palce jeden z∏oty krà˝ek i kiwnà∏ g∏owà na znak wdzi´cznoÊci. - Nie doÊç, ˝e màdry i odwa˝ny, to jeszcze skromny – zaÊmia∏ si´ komisarz. - A skoro odwa˝ny, to mo˝e wyruszy z nami w podró˝? Na prawdziwym okr´cie? – zaproponowa∏ kapitan. - OsobiÊcie bior´ go pod mojà opiek´! – zameldowa∏ szyper. B´dzie obs∏ugiwa∏ okr´towy dzwon. W∏aÊnie nadje˝d˝a∏ ojciec Igora, wiozàc bele drewna zgodnie z zamówieniem. Zobaczy∏ go Igor z daleka i puÊci∏ si´ w jego stron´. Po chwili ojciec z synem stali przed niecodziennymi goÊçmi. - Twój syn uratowa∏ nas przed katastrofà! – oÊwiadczy∏ kapitan. - Ten niemowa? - Igor D´ta, twój syn. - Jaki on tam D´ta? Niemowa i g∏uchy, jak g∏az. Od urodzenia... - Mam honor zameldowaç, ˝e wybawi∏ nas z opresji. W nagrod´ pop∏ynie z nami – odrzek∏ zdecydowanym g∏osem kapitan. - Niech p∏ynie. Krzy˝ na drog´. Mo˝e si´ wreszcie czegoÊ nauczy. Kapitan mrugnà∏ na ch∏opca. Igor zorientowa∏ si´, ˝e wszystko w porzàdku. Podszed∏ do ojca i po∏o˝y∏ na jego d∏oni, zdr´twia∏ej od trzymania lejców, z∏otego talara. Ojciec wyba∏uszy∏ oczy, jak ryba, która po∏kn´∏a haczyk z przyn´tà.
94
- A juÊci, co to za czary? Jeszczem drzewa nie zwióz∏, a ju˝ talara w garÊci trzymam? Spojrza∏ na syna. Igor uÊmiechnà∏ si´ na po˝egnanie. Ojciec mocno przytuli∏ syna i prze˝egna∏ go znakiem krzy˝a na czole. I nic ju˝ nie powiedzia∏, gdy˝ Igor i tak nie us∏ysza∏aby jego s∏ów. Otar∏ tylko wierzchem spracowanej d∏oni ∏zy i zawróci∏ konie. - Ruszaj! – krzyknà∏ admira∏. Jeszcze dziÊ podniesiemy ˝agle i pop∏yniemy na pó∏noc. Szyper dêwignà∏ Igora i posadzi∏ przed sobà na koniu. - Zobaczysz inny Êwiat, innych ludzi. Poznasz zamorskie kraje, spodoba ci si´ marynarskie ˝ycie. Przekonasz si´, ˝e mo˝na ˝yç inaczej. Pe∏niej. Szcz´Êliwiej. A mo˝e któryÊ ze s∏awnych medyków w Szwecyjej, czy w Anglijej przywróci ci s∏uch i mow´? - Ruszaj! I pop∏ynà∏ Igor w daleki Êwiat, o którym tak cz´sto marzy∏ i Êni∏. A kiedy wróci∏, zarobiwszy nieco grosza, zbudowa∏ z ojcem i braçmi nowà, du˝à cha∏up´. Cieszy∏y si´ siostry i matka cieszy∏a si´, ukradkiem ocierajàc ∏zy, ˝e to szcz´Êcie, które ich spotka∏o, przyniós∏ im ich syn, niemowa i g∏uchy, jak stary pieƒ. Nazwisko D´ta, nadane przez komisarza królewskiego, przyj´∏a ca∏a rodzina. A miejsce, gdzie mieli swój dom, na skraju lasu za Leszczynkami, za Chylonià, za Cisowà, zacz´to nazywaç D´towem.
95
LESZCZYNKI
awno, dawno temu, kiedy jeszcze ludzie byli dla siebie dobrzy, gdy˝ nie myÊleli tylko o sobie, a wprost przeciwnie, bardziej interesowa∏ ich los bliêniego ni˝ w∏asny, ˝y∏ nieopodal rzeki Chylonki, syn ubogiego rybaka. Leszek mu by∏o na imi´. Nie mia∏ w∏asnego rodzeƒstwa, bawi∏ si´ wi´c z innymi dzieçmi w swojej okolicy. Jego koledzy sp´dzali dni nad rzekà, pluskali si´ w wodzie, zanurzali si´ po czubek g∏owy. Leszek siedzia∏ na brzegu i czeka∏. - Na co czekasz Leszku, wo∏ali. - Chodê tu, zobacz, co wy∏owiliÊmy z dna rzeki. - Chodê tu, zobacz, jaka weso∏a jest woda. Ale Leszka nie interesowa∏o to zupe∏nie. Czeka∏ na wieczór, a w∏aÊciwie na noc. Czeka∏ na t´ wymarzonà chwil´, kiedy na ciemnej kurtynie nieba zaczynajà pojawiaç si´ gwiazdy. Czeka∏ cierpliwie ca∏y dzieƒ, siedzàc na trawie. Ws∏uchiwa∏ si´ w ˝ywe i skoczne piosenki swoich rówieÊników, którzy bawiàc si´ nad wodà, beztrosko Êpiewali: Kto chce sp´dziç dobre wczasy, niech w kaszubskie jedzie lasy, tam kaszubscy dobrzy ludzie, pomogà mu w ka˝dej biedzie. Kaszubskie jeziora, kaszubski las, Kaszuby, Kaszuby wo∏ajà nas, Kaszubskie jeziora, kaszubski las, Kaszuby wo∏ajà nas. I wreszcie, kiedy zapada∏ zmierzch, Leszek nazywa∏ gwiazdy po imieniu. Nadawa∏ im imiona swoich rodziców, krewnych, znajomych, kole˝anek i kolegów. Jednà nazwa∏ imieniem ksi´dza proboszcza z koÊcio∏a Âwi´tego Miko∏aja. Tak to ju˝ by∏o z Leszkiem. Spoglàda∏ zawsze w gór´, wi´c koledzy, naÊmiewajàc si´ z niego wo∏ali:
97
- Leszku, Leszku nie zadzieraj nosa. Ale Leszek ca∏y czas g∏ow´ zadartà mia∏ ku górze. - Zejdê na ziemi´, wo∏a∏y dziewczynki, a on wpatrujàc si´ w zapalajàce si´ zielone ogniki gwiazd powtarza∏ znajome imiona. Na Kaszubach stare chaty, w nich dziewcz´ta do roboty, z nich pociech´ masz, co trzeba, nie zabraknie nigdy chleba. Kaszubskie jeziora, kaszubski las, Kaszuby, Kaszuby wo∏ajà nas, Kaszubskie jeziora, kaszubski las, Kaszuby wo∏ajà nas. Dzieci znad rzeki nie wiedzia∏y nawet, ˝e gwiazdy noszà ich imiona, poniewa˝ zna∏y Leszka w∏aÊciwie tylko z widzenia, gdy˝ by∏ ma∏o przyst´pny. Lubi∏ samotnie, zwykle w oddaleniu sp´dzaç czas. Nic wi´c dziwnego, ˝e dziewcz´ta i ch∏opcy zacz´li go przezywaç, wo∏ajàc: - Leszek – orzeszek, Leszek – orzeszek, ˝e niby taki twardy jest i oddzielony skorupà od reszty Êwiata. Leszek najbardziej lubi∏ miesiàce letnie, zw∏aszcza sierpieƒ, kiedy zbo˝e stoi w snopach lub zwo˝one jest do stodó∏, a niebo wygwie˝d˝one bywa tak obficie, ˝e przypomina worek pe∏en ziarna. Zauwa˝y∏ równie˝, ˝e w∏aÊnie w sierpniu, niektóre gwiazdy odrywajà si´ od kosmatego nieba i spadajà na ziemi´. - Musz´ takà gwiazd´ znaleêç, pomyÊla∏, a wiadomo, ˝e kiedy pomyÊli si´ o czymÊ, w czasie spadajàcej gwiazdy, myÊl ta ziÊciç si´ musi na pewno. I tak siedzàc nad rzekà, wpatrywa∏ si´ bezustannie w sierpniowe niebo, wyhaftowane gwiazdami, jak Êwiàteczne serdaki jego rodziców. Czasem spoglàda∏ w dó∏, jak migotliwie odbijajà si´ w lustrze wody. Ju˝ wtedy wydawa∏o mu si´, ˝e sà tu˝, tu˝, na wyciàgni´cie r´ki, ale gdy tylko chcia∏ si´gnàç po nie, kl´czàc na brzegu rzeki, wyciàga∏ tylko krople srebrzystej wody. Prawdziwej gwiazdy nie uda∏o mu si´ nawet dotknàç. - Gdzie˝ one spadajà? – pyta∏ samego siebie. Kiedy oderwà si´ od nieba, jak dojrza∏y owoc od ga∏´zi drzewa, spadajà prosto w dó∏, lub zataczajàc ∏uk po niebie, jaÊniejà intensywnym seledynowym ogniem. - Musi byç to jednak zimny ogieƒ – myÊla∏ Leszek. Ba, gdyby to by∏ ogieƒ goràcy, gdyby z nieba spada∏ prawdziwy ˝ar, mog∏oby na ziemi coÊ sp∏onàç. Od takiej spadajàcej gwiazdy móg∏by zajàç si´ ogniem stóg siana, snopy zbo˝a, niejedna stodo∏a, a nawet ca∏e gospodarstwo. We wsi owszem, wybucha∏y po˝ary, czasem przez ludzkà nieuwag´, czasem przez ludzkà nieroztropnoÊç. Najcz´Êciej jednak od ognistego, goràcego pioru-
98
na. Ale nigdy przyczynà po˝aru nie by∏a spadajàca gwiazda. Dlatego te˝ nikt na ziemi nie zna∏ miejsca, w którym spada taka gwiazda oderwana od nieba. Ale musi przecie˝ gdzieÊ byç takie miejsce na ziemi – myÊla∏ Leszek. No, bo skoro gwiazda spada z nieba, jak deszcz, Ênieg lub grad, czy nawet wspomniany piorun, grom z jasnego nieba, to i tak ostatecznym przeznaczeniem wszystkich tych zjawisk staje si´ ziemia. - Gdzie jest to miejsce? – rozmyÊla∏ Leszek. Wydawa∏o mu si´, ˝e naj∏atwiej znaleêç b´dzie spadajàce gwiazdy w dolinach, zag∏´bieniach, czy parowach, jakich pe∏no by∏o w okolicy rzeki Chylonki. No, bo jeÊli gwiazda spad∏aby na jedno z siedmiu gdyƒskich wzgórz, to z rozp´du potoczy∏aby si´ w dó∏ i zatrzyma∏a tu˝ u jego stóp. Chodzi∏ wi´c Leszek dooko∏a wzniesieƒ, szukajàc miejsca, do którego mog∏aby si´ potoczyç spadajàca gwiazda. Chodzi∏ we dnie, ale nie znalaz∏. Sàdzi∏, ˝e Êwiat∏o dnia rozprasza zielony blask gwiazdy, chodzi∏ w nocy, ale w zaroÊlach migota∏y jedynie seledynowe, jak gwiazdy, Êwi´tojaƒskie robaczki, zwane tak˝e Êwietlikami. Czasem na seledynowo zamajaczy∏o leÊne próchno, to znów zajaÊnia∏y zielone oczy lisa. Gwiazd na ziemi nie by∏o. - A mo˝e one wpadajà do morza? – pomyÊla∏ Leszek. Tak, tak, skoro nie ma ich na ziemi, na pewno muszà byç w morzu. Ukryte na dnie wÊród morskich kamieni, muszli i bursztynu. Leszek a˝ podskoczy∏ z radoÊci. Postanowi∏ szukaç gwiazd na dnie morza. P∏ywa∏ Êwietnie, jak wszyscy ch∏opcy z Gdyni. Unosi∏ si´ na fali, pewnie jak mewa, nurkowa∏ niczym perkoz. Z d∏ugich trzcin, które poros∏y na chyloƒskich mokrad∏ach, sprytni ch∏opcy robili sobie przyrzàdy do od-dychania pod wodà. Mogli penetrowaç dno rzeki, oddychajàc przez trzcin´, której koniec unosi∏ si´ ponad wodà. Leszek postanowi∏ wyruszyç na poszukiwanie gwiazd w morzu. Wyruszy∏ sam, bo wszystko, co w ˝yciu robi∏, zwyk∏ robiç samotnie. Po˝egna∏ si´ z matkà i z ojcem. Jednego go mieli i smutno im si´ zrobi∏o, gdy sam wsiada∏ do ∏odzi i nastawia∏ ˝agiel. Ojciec niecierpliwie pociàga∏ dym z fajki, matka brzegiem fartucha ociera∏a ∏zy. Stali oboje na brzegu, robili si´ coraz mniejsi i mniejsi, a˝ w koƒcu zupe∏nie straci∏ ich z oczu. Ale Leszek nie patrza∏ ju˝ w stron´ brzegu. Przeszywa∏ wzrokiem morskie odm´ty. Wpatrywa∏ si´ w zielono-sinà toƒ Ba∏tyku. Gwiazd jednak nie by∏o. Widzia∏ unoszàce si´ pod powierzchnià wody meduzy, bystre szproty, ∏awice Êledzi, falujàcà morskà roÊlinnoÊç. Ale gwiazd nie by∏o. W niektórych miejscach zatoki woda by∏a tak przejrzysta, ˝e widaç by∏o ˝ó∏te dno. Ale na dnie równie˝ nie by∏o gwiazd. Postanowi∏ poczekaç na zmierzch, kiedy to wody ciemniejà, stajà si´ granatowe, a nast´pnie zupe∏nie czarne. - Wtedy dopiero b´d´ móg∏ je zobaczyç – pomyÊla∏. Na czarnym niebie ∏atwiej je dostrzec, ni˝ na jasnym lazurze. Siedzia∏ wi´c w swej ˝aglowej ∏odzi i czeka∏, czeka∏, czeka∏. S∏oƒce chyli∏o si´ ju˝ ku zachodowi, zapadajàc za nadmorskie wzgórza. Ostatnie promienie z∏oci-
99
∏y oksywski hak. Pociemnia∏o dooko∏a. Na linii brzegu zacz´∏y zapalaç si´ domowe ogniska: Ob∏u˝e, Oksywie, Babie Do∏y, Pierwoszyno, Kasakowo, Rewa. Chwil´ póêniej na niebie zacz´∏y migotaç pierwsze gwiazdy. - Teraz, teraz, tylko teraz b´d´ móg∏ je odnaleêç – powtarza∏ Leszek, dla dodania sobie otuchy. Bo samotnoÊç w ∏odzi, po ciemku na wodzie, wymaga nie lada odwagi. Ale Leszka staç by∏o na wiele. Jednym ruchem Êciàgnà∏ ˝agiel, wyrzuci∏ kotwic´. Cicho osiad∏a na niezbyt odleg∏ym dnie. Wybra∏ najd∏u˝szà trzcin´, z wczeÊniej przygotowanych, by u∏atwiç sobie oddychanie pod wodà. Usiad∏ na brzegu ∏odzi. Trzymajàc przed sobà trzcin´ d∏ugà, jak bom, nag∏ym ruchem odchyli∏ si´ odwa˝nie, jak to czynià prawdziwi po∏awiacze pere∏ i plecami dotknà∏ ch∏odnej, ciemnej wody. Zanurzy∏ si´ ca∏y od razu. P∏ynà∏ na oÊlep, trzymajàc przed sobà trzcin´, jak harpun trzymajà polujàcy na foki czy morÊwiny. Przebiera∏ nogami coraz szybciej, chcàc dotrzeç jak najg∏´biej, ale nie widzia∏ nic, oprócz groênej ciemnoÊci. Poczu∏, ˝e zaczyna brakowaç mu powietrza. Zawróci∏. W∏o˝y∏ koniec trzciny do ust i zaczà∏ wydmuchiwaç z niej wod´ wraz z resztkami powietrza. Uda∏o si´. Nie wydostajàc si´ na powierzchni´, móg∏ teraz od-dychaç przy pomocy trzciny, w dalszym ciàgu penetrujàc dno. Ale gwiazd nigdzie nie by∏o. - JeÊli nie ma ich ani na ziemi, ani w morzu, to gdzie mogà byç? – pyta∏ samego siebie. Przypomnia∏ sobie ile to dróg i bezdro˝y przeszed∏, przedzierajàc si´ przez chaszcze i zaroÊla wàwozów i parowów w poszukiwaniu gwiazd. Teraz penetrowa∏ dno morskie, w nadziei, ˝e ujrzy wreszcie seledynowe Êwiat∏o gwiazd. Ale przed jego oczami zalega∏a ca∏kowita ciemnoÊç. Leszek daleki by∏ jednak od myÊli o powrocie. Nagle coÊ wielkiego poruszy∏o si´ przed nim. Zmàci∏o wod´. Dotkn´∏o jego cia∏a swoim, chropowatym pancerzem. - Nie bój si´ mnie ch∏opcze, jestem starym krabem morskim. Mieszkam tu od stu lat i wiem o tym morzu wszystko. Mam nadziej´, ˝e nie polujesz na kraby. Mówi∏ wolno, poruszajàc d∏ugimi wàsiskami. Czy szukasz czegoÊ, czy coÊ zgubi∏eÊ? A mo˝e kogoÊ zgubi∏eÊ? Czy˝by ktoÊ si´ utopi∏? Jest z tobà ktoÊ jeszcze? - Nie, jestem sam, odpowiedzia∏ Leszek, nie tracàc odwagi. Jestem sam. Nie mam brata, ani siostr y... - I ja te˝ jestem sam. Wiod´ samotny ˝ywot. Wszyscy moi bliscy dawno ju˝ umarli i le˝à tu, na dnie, ukryci w pancerzach. JesteÊmy skorupiakami, powiedzia∏ z dumà, uderzajàc si´ w ods∏oni´te piersi obiema parami szczypców. Rodzimy si´ i umieramy we w∏asnych pancerzach, nikt nie ma do nas dost´pu. Wi´c jesteÊmy niedost´pni. Ale moja samotnoÊç zaczyna mi ju˝ doskwieraç. No có˝, wiem, ˝e to jest kara. Zas∏u˝y∏em sobie na nià. - A co z∏ego zrobi∏eÊ? – spyta∏ Leszek, nabierajàc powietrze przez trzcin´. Krab podp∏ynà∏ bli˝ej, jakby chcia∏ dotknàç ch∏opca brzegiem swojej ∏apy zakoƒczonej szczypcami, dodatkowo uzbrojonymi w dwa szeregi z´bów.
100
- Nie potrafi∏em dzieliç si´ z innymi. Zawsze myÊla∏em tylko o sobie. O tym, ˝e tylko ja jestem najwa˝niejszy, ˝e dla mnie tylko zosta∏ stworzony ten morski Êwiat. Och, jak bardzo tego ˝a∏uj´. Ale teraz jest ju˝ za póêno. Gdybym móg∏ cofnàç czas, gdybym móg∏ raz jeszcze prze˝yç, co prze˝y∏em, spotkaç tych, których spotka∏em, dzieli∏bym si´ wszystkim, dos∏ownie wszystkim, co tylko mam, a nawet tym, co chcia∏bym mieç. Odbywam wi´c tu mojà kar´. Ale co ty tu robisz? – spyta∏, wytrzeszczajàc czarne oczy, jak zbutwia∏e ˝o∏´dzie. - Szukam gwiazd, które spad∏y z nieba. Nie ma ich na ziemi, wi´c pomyÊla∏em, ˝e powinny byç tu, w morzu, odpar∏ Leszek. - Dobrze pomyÊla∏eÊ, mój ch∏opcze. Znam ka˝dy kawa∏ek tego dna i ch´tnie wska˝´ ci miejsce, gdzie le˝y kilka Êwiecàcych gwiazd, które spad∏y tutaj tego lata. Nie zdarza si´ to znów a˝ tak cz´sto. Gwiazdy, owszem, odrywajà si´ od nieba, jak ikra od ryby, ale pomyÊl tylko, ile jest miejsc na Êwiecie, gdzie mog∏yby upaÊç. Szcz´Êliwi ci, którzy je znajdujà. P∏yƒ za mnà. Odwróci∏ swoje krabie cielsko, màcàc wod´ i poruszajàc wszystkimi szeÊcioma koƒczynami. Leszek podà˝a∏ za nim. Nie musieli p∏ynàç zbyt d∏ugo. Po chwili dostrzec mo˝na ju˝ by∏o seledynowà poÊwiat´. ˚ywa smuga zielonego Êwiat∏a sama prowadzi∏a Leszka do upragnionego celu. A wi´c to prawda. Sà. Najprawdziwsze gwiazdy. Le˝à tu na dnie. Leszek z wra˝enia zaczerpnà∏ przez trzcin´ pot´˝ny haust powietrza. Po chwili dotar∏ do samego dna. Na pofa∏dowanym piasku, pokrytym zielenià, nie wiadomo czy od morskich glonów, czy od gwiaêdzistych promieni, le˝a∏y seledynowe per∏y. RadoÊç Leszka by∏a tak wielka, ˝e strach przed ich dotkni´ciem ustàpi∏ pragnieniu wydobycia ich na powierzchni´. Wyciàgnà∏ przed siebie r´k´, która natychmiast sta∏a si´ zielona, jak wszystko dooko∏a. Gwiazdy migota∏y, mieni∏y si´, b∏yszcza∏y. By∏o ich pi´ç. - Zabior´ wszystkie, pomyÊla∏. Ale jak? Dwie móg∏by zmieÊciç w swoich d∏oniach, a co z resztà, zastanawia∏ si´, dopóki nie zauwa˝y∏ du˝ej, kr´conej muszli. Na takich muszlach trytony grajà hymny pochwalne na czeÊç boga mórz i oceanów. Okaza∏o si´, ˝e muszla jest pusta, nikt w niej nie mieszka∏. Postanowi∏ w∏o˝yç do niej gwiazdy i czym pr´dzej wróciç do ∏odzi. Ostro˝nie dotknà∏ pierwszej gwiazdy, wskazujàcym palcem prawej r´ki, chcàc przekonaç si´, czy nie parzy, ale zimna by∏a jak kamieƒ, wi´c ujà∏ jà ca∏à d∏onià i w∏o˝y∏ do muszli. Podobnie postàpi∏ z pozosta∏ymi. PrzeÊwietla∏y od Êrodka muszl´, która wyglàda∏a, jak magiczna latarnia, wydobywajàca ze swego wn´trza zielone Êwiat∏o. Leszek chcia∏ ju˝ odbiç si´ od dna i wyp∏ynàç na powierzchni´, gdy us∏ysza∏ s∏owa kraba: - Mam nadziej´, ˝e b´dà to szcz´Êliwe gwiazdy. Krab macha∏ wielkimi szczypcami na po˝egnanie. Pami´taj o tym, co ci powiedzia∏em. Dziel si´ z bliênimi wszystkim, co masz.
101
Ale Leszek majàc wreszcie to, o czym od dawna marzy∏, czu∏ si´ tak, jakby mia∏ wszystko. Zapomnia∏ nawet podzi´kowaç staremu krabowi za jego przys∏ug´. Wydosta∏ si´ na powierzchni´. ¸ódê sta∏a w Êwietle ksi´˝yca i czeka∏a na jego powrót. Podobnie jak matka i ojciec na brzegu. Stali i czekali do pó∏nocy, majàc nadziej´, ˝e ich jedyny syn powróci, ale wyp∏ynà∏ widaç zbyt daleko. Wi´c gdy dêwi´k oksywskich dzwonów i pianie gdyƒskich kurów obwieÊci∏o pó∏noc, wrócili do swej ubogiej chatki, nie jedzàc kolacji, skoro jeÊç mieli tylko we dwoje. Tymczasem Leszek wciàgnà∏ ˝agiel i zdecydowanie ruszy∏ w stron´ brzegu. Po pó∏nocy wiatr usta∏ ju˝ zupe∏nie, wi´c droga powrotna wydawa∏a si´ d∏uga. Do brzegu dotar∏ nad ranem. W∏aÊnie gdyƒscy rybacy wyp∏ywali w swój codzienny rejs, z nadziejà, ˝e po∏ów uda si´ lepiej ni˝ wczoraj. - CoÊ z∏owi∏ m∏odzieƒcze, poka˝, co tam chowasz, pytali rybacy. - Aaa, nic takiego, odpowiedzia∏ Leszek. Zresztà zajrzyjcie do mojej ∏odzi. Jest pusta, jak wasze brzuchy. - A co tak ∏adnie Êwieci zza twojej koszuli? - Eee, zdaje si´ wam... - Widzimy przecie˝ silny blask. Czy˝byÊ znalaz∏ skarb? - Ooo, jaki˝ tam skarb, zwyk∏a muszla. Patrzcie sobie ile chcecie. - A skàd ten blask? - Iiii, to promienie wschodzàcego s∏oƒca. Czas wam wyp∏ywaç. Szcz´Êliwej drogi i pe∏nych sieci wam ˝ycz´. Wyskoczy∏ z ∏odzi na suchy piasek, z niema∏ym wysi∏kiem wyciàgnà∏ na brzeg ∏ódê do po∏owy d∏ugoÊci i ruszy∏ w stron´ domu. Postanowi∏, ˝e o gwiazdach nikomu nie powie. Za kilka dni uda si´ do Gdaƒska i tam na jarmarku Êwi´tego Dominika postara si´ sprzedaç swój skarb. Ach, có˝ to b´dzie za radoÊç, kiedy przyniesie do domu prawdziwe pieniàdze. Czyste z∏oto. Skoƒczy si´ wreszcie uporczywa bieda. Przestanà w koƒcu jeÊç codziennie szade kluski i chleb maczany w melasie. Kupià prawdziwe ryby, nie jakieÊ tam szproty i pomuchle, kupià mi´so i miód i mleko. Ojciec przestanie wreszcie utyskiwaç na ci´˝ki los, matka przestanie narzekaç, ˝e nie ma co do garnka w∏o˝yç. Ale na razie nikomu o tym ani s∏owa. To b´dzie jego wielka tajemnica. Zmierza∏ teraz prosto do domu. Paƒskà Drogà, którà rybacy nosili kosze pe∏ne ryb do klasztoru w Kartuzach. Ch∏odny poranek omota∏ leÊne ost´py g´stà mg∏à. Z Paƒskiej Drogi zboczy∏ w kierunku Grabówka, idàc w dalszym ciàgu lasem. Mg∏a by∏a tak g´sta, ˝e móg∏by zab∏àdziç, gdyby nie zna∏ tej drogi na pami´ç. W mleczno-bia∏ym dymie roznosi∏ si´ s∏odko poranny Êpiew leÊnego ptactwa. Nagle wyda∏o mu si´, ˝e wÊród pisków i kwilenia s∏yszy p∏acz dziecka. Przystanà∏ i nas∏uchiwa∏ uwa˝nie. Tak, by∏ to wyraêny p∏acz i zawodzenie. Mo-
102
˝e zb∏àdzi∏ ktoÊ, mo˝e si´ zgubi∏, mo˝e ca∏à noc szuka drogi... rozmyÊla∏. P∏acz nasila∏ si´, ale w pobli˝u nikogo nie by∏o. Leszek rozejrza∏ si´ bacznie dooko∏a i nagle spostrzeg∏, siedzàcà na pniu Êci´tego drzewa jasnow∏osà dziewczynk´, troch´ tylko m∏odszà od niego, a mo˝e tylko tak mu si´ zdawa∏o, z powodu kruchoÊci jej cia∏ka. Wychudzona i wyn´dznia∏a by∏a jej postaç. Ràczki, cienkie jak ga∏àzki leszczyny, sk∏ada∏a w b∏agalnym geÊcie: - JeÊli masz coÊ, cokolwiek, cokolwieczek, podziel si´ ze mnà. Tato mój nie wróci∏ z morza, a mama nie jest w stanie nas wy˝ywiç. Mam siostr´ i trzech braci. Jest nas pi´cioro. JeÊli tylko mo˝esz, podziel si´... - Pi´ç gwiazd to znowu nie tak wiele – pomyÊla∏ Leszek. Nie wiedzia∏ jeszcze ile pieni´dzy dostanie za jednà gwiazd´, na jarmarku. A ona, biedna i g∏odna, choç mog∏aby byç jego siostrà, na pewno nie poradzi∏aby sobie z takim skarbem, jak gwiazda. Samà gwiazdà przecie˝ si´ nie naje, ani ona, ani jej bracia. - Przykro mi, ale nie mam niczego, czym móg∏bym si´ z tobà podzieliç. - Moi m∏odsi bracia a˝ p∏aczà z g∏odu, wi´c jeÊli tylko mo˝esz... Ale Leszek ominà∏ jà tak sprytnie, ˝e nawet nie spostrzeg∏a seledynowego blasku, jaki wydobywa∏ si´ spod jego koszuli. - Gwiazdy sà moje i tylko moje, upewnia∏ si´, t∏umiàc g∏os sumienia, które jednak nie dawa∏o mu spokoju. Oglàda∏ si´ za siebie kilkakrotnie, ale dziewczynki ju˝ nie dostrzeg∏. - Niech ka˝dy sobie radzi tak jak mo˝e, pomyÊla∏ i przypomnia∏ sobie przezwisko, jakim ochrzci∏y go dzieciaki znad rzeki, wo∏ajàc Leszek – orzeszek, Leszek – orzeszek. Ze wzgórz Grabówka dostrzeg∏ ju˝ w∏asne domostwo. Z domowego komina wydobywa∏ si´ dym. Mama przygotowuje szade kluski, pomyÊla∏. Ach, jaka by∏aby szcz´Êliwa, gdyby wiedzia∏a, ˝e to po raz ostatni miesi ziemniaki, ugniata z màkà i zapieka na kozim sadle. Postanowi∏ ukryç swój skarb i wejÊç do domu, jakby nic si´ nie wydarzy∏o. Czeka∏a go jeszcze wyprawa do Gdaƒska, na jarmark, pertraktacje z kupcami i powrót z kiesze-niami pe∏nymi z∏otych, brz´czàcych monet. Zbieg∏ z Grabowego wzgórza i wÊród zaroÊli u jego stóp, tam, gdzie jeszcze nie dawno szuka∏ bezskutecznie seledynowego skarbu, postanowi∏ zakopaç w ziemi muszl´ z gwiazdami. Bez trudu odnalaz∏ stosowne miejsce przy kamieniu, go∏ymi r´koma rozgarnà∏ leÊne runo. Zapachnia∏a wilgoç ziemi. Si´gnà∏ za koszul´ po muszl´, ale ku jego zdziwieniu gwiazdy straci∏y swój Êwietlisty, seledynowy blask. - Co u licha, co si´ sta∏o? – szepta∏ podenerwowany. Czy˝by gwiazdy straci∏y swojà moc? Potrzàsnà∏ muszlà, ale nadaremno. Gwiazdy przesta∏y Êwieciç. Potrzàsnà∏ raz jeszcze i wysypa∏ z muszli pi´ç laskowych orzechów. - A to ci dopiero! Gdzie sà moje gwiazdy? Jak to tak? Gdzie jest mój skarb? – wo∏a∏ bliski p∏aczu. Spojrza∏ w niebo, po którym s∏oƒce wspina∏o si´ wy˝ej i wy˝ej.
103
- Gwiazdy moje, gdzie jesteÊcie? – ∏ka∏ w rozpaczy. Oczy zasz∏y mu ∏zami. Spojrza∏ w ziemi´. Pi´ç orzeszków, martwych jak kamienie le˝a∏o przed nim. ¸zy kapa∏y na nie jedna po drugiej. Zagarnà∏ na nie ziemi´. Przyklepa∏ obiema r´kami. Uderzajàc otwartymi d∏oƒmi o ziemi´, pyta∏ samego siebie: - Dlaczego, dlaczego? Szcz´Êcie by∏o przecie˝ tak blisko, czu∏ ju˝ jego blask, nie tylko seledynowy, tak˝e z∏oty... I wtedy przypomnia∏y mu si´ s∏owa starego kraba, który radzi∏ mu dzieliç si´ wszy-stkim, co tylko posiada. Móg∏ przecie˝ podarowaç gdyƒskim rybakom chocia˝ jednà gwiazdk´, jednà móg∏ podarowaç napotkanej w lesie dziewczynce, która mog∏aby byç jego siostrà. I tak zosta∏oby jeszcze po jednej dla mamy, dla taty i dla niego. Ale nie wszystko przepad∏o. Nast´pnej wiosny z zakopanych przez Leszka orzechów, wyrós∏ przepi´kny krzak leszczyny. Po kilku latach powsta∏a prawdziwa plantacja. Okoliczni mieszkaƒcy mieli wiele radoÊci i po˝ytku nie tylko z samych orzechów, smacznych, zdrowych i po˝ywnych, ale równie˝ z leszczyny, z drzewa lekkiego, mocnego i gi´tkiego, z którego zacz´li wyrabiaç obr´cze do beczek, laski i wodziska do sieci. Od tamtego czasu miejsce to, gdzie Leszek zakopaç chcia∏ wy∏owione z dna morskiego gwiazdy, z dobrze mu wiadomych powodów zamienione w orzechy laskowe, nosi nazw´ Leszczynki.
104
OR¸OWO
darzy∏o si´ to w dniu Êwi´ta Trzech Króli. Tego roku sroga zima wszystkim dawa∏a si´ we znaki. A by∏ to rok 1666 i szóstki w tej dacie zwiastowaç mia∏y rzeczy wprost niezwyk∏e. Ju˝ w listopadzie poprószy∏o Êniegiem, jakby mia∏kim cukrem, w grudniu mróz z∏apa∏ swà twardà, lodowatà ∏apà i trzyma∏ mocno przez Êwi´ta i Nowy Rok. Âwiat przypomina∏ polukrowany, Êwiàteczny piernik. Bia∏o by∏o dooko∏a, Êwiat jakby posiwia∏, albo ze zm´czenia wszed∏ pod bia∏à, puchowà pierzyn´. Zewszàd zalega∏a g∏ucha cisza. Gdzieniegdzie tylko Ênie˝nà g∏usz´ przerywa∏a melodia dzwonka saƒ lub kraczàca ze z∏oÊci, g∏odna wrona. Czasem konie r˝a∏y g∏oÊno dla dodania sobie otuchy, czasem wilk zawy∏ ˝a∏oÊnie i wtedy robi∏o si´ jeszcze zimniej. Jak zwykle o tej porze roku najwi´kszà radoÊç mia∏y dzieci z okolicznych wiosek: Kacka, Karwin i Kolibek. Czegó˝ to zimà nie mo˝na robiç? ¸y˝wy i sanki, Ênie˝ki i ba∏wanki. A kulaç si´ po Ênie˝nym stoku, a zje˝d˝aç w dó∏ na desce, a skakaç do rowu, by zapadaç si´ po szyj´ w bia∏y, mi´kki, Ênie˝ny puch. Znali si´ dobrze. Jedna ∏àczy∏a ich parafia, jedna ∏àczy∏a ich kacka szko∏a. Ch∏opcy: Antosz, J´druÊ, Jank, Poter, Mack, Florian i Tona, Józwa, który mia∏ przywilej chodzenia z gwiazdà, Walek i Gust oraz dziewcz´ta: Anusza, Hedwig i Waleska, bawili si´ do upad∏ego. Znali si´ i kochali, jak rodzeƒstwo, mimo, ˝e z ró˝nych pieców jadali chleb, to i tak z tego samego m∏yna, stojàcego nad Kaczym Potokiem. Banda rozeÊmianych dzieciaków, o zaró˝owionych od mrozu twarzyczkach, grasowa∏a po ca∏ym Kacewiu. Wspinali si´ na najwy˝szà w okolicy gór´ Donas, z której widaç by∏o zamarzajàce morze. Jakby zastyga∏o, Êci´te nagle bezlitosnym ostrzem mrozu. Nie poddawa∏o si´ siarczystym mrozom jedynie èród∏o Marii, bijàc jak zwykle obfite zdroje, zasilajàce Kacewski Potok, spadajàcy z karwiƒskich wzgórz, silnà, wzburzonà strugà. Nap´dza∏a ona zbo˝owy m∏yn, papierni´ oraz kuêni´ i tartak. Znaczàce by∏y to miejsca harców, psot i zabaw rozeÊmianej czeredy. Najpierw, gdy tylko pobiela∏y pola i rozpoczyna∏ si´ adwent, czas oczekiwania, wychodzili bladym Êwitem na roraty, oÊwietlajàc sobie drog´ Êwiecami. Jednà trzyma∏ Poter i szed∏ jako pierwszy, drugà Antosz, na koƒcu. Szli i Êpiewali:
105
Gdy wÊród przekleƒstwa od Boga Czart panowa∏, Êmierç i trwoga, A ci´˝kie przewinienia Zamk∏y bramy zbawienia. Ânieg g∏oÊno skrzypia∏ pod drewnianymi podeszwami ich zimowych botków. Ale Ojciec si´ zlitowa∏ Nad n´dznà ludzi dolà. Syn si´ ch´tnie ofiarowa∏, By spe∏niç wiecznà wol´. Zaraz Gabriel zst´puje I Maryi to zwiastuje, I˝e z Ducha Âwi´tego Pocznie Syna Bo˝ego. A dzieci´ce ich g∏osy nios∏y si´ daleko po ca∏ej okolicy, mi´dzy leniwie szemrzàcà Swelinà, a rwàcà Kaczà. Potem równie raêno i ochoczo chodzili z „Gwiozdkà”, na Bo˝e Narodzenie. Ach, có˝ to by∏a za zabawa, có˝ to by∏a za radoÊç. Bo narodzinom zwykle towarzyszy szcz´Êcie i weso∏oÊç. Smutek zaÊ przynale˝y tylko Êmierci. Piski, krzyki, Êmiechy wybucha∏y co chwil´, g∏ównie z powodu przebieranki. Dzieci przemienia∏y si´ w prawdziwych kol´dników. Zobaczcie zresztà sami: J´druÊ wk∏ada∏ na siebie tatusiowà baranic´. Za d∏ugi by∏ ten ko˝uch, wi´c trzeba go by∏o przewiàzywaç rzemieniami. Na g∏ow´ naciàga∏ baranià czapk´ i zaczyna∏ beczeç. A dzieciaki za nim: Mee, mee, bee, bee, baÊ, baÊ, baÊ mój baranku. Jank przebiera∏ si´ za Boçka. Naciàga∏ czerwone porci´ta i bia∏y kubrak, obwiàzywa∏ szyj´ d∏ugim, czerwonym szalem, którego koƒce ujmowa∏ w d∏onie, na wyciàgni´cie ràk i robi∏ z nich bociani dziób. Tak by∏o tylko w czasie przebieranki, bo na kol´dowanie z „gwiozdkà” zabiera∏ dwie deszczu∏ki, pomalowane burakiem, na czerwono. Wo∏a∏ przy tym niemi∏osiernie g∏oÊno: - Bocian, bocian, kle, kle, twoja matka w piekle... albo: - Bocian, bocian, kiszka, przynieÊ mi braciszka... chocia˝ mia∏ ju˝ i brata i siostr´. Wiadomo, ˝e na Kaszubach bociany to sà Êwi´te ptaki, otoczone wielkà czcià. Wszyscy wiedzà, ˝e nie wolno nikomu zabiç bociana. Kto by to uczyni∏, nie tylko Êciàgnie na siebie nag∏à Êmierç, ale równie˝ nieszcz´Êcie na ca∏à wieÊ. Wiadomo równie˝, ˝e zagrodzie, w której osiad∏ bocian, dopisuje szcz´Êcie. Dlatego ka˝dy przezorny gospodarz umieszcza w swym obejÊciu, na szczycie
106
stodo∏y lub na Êci´tym drzewie, ko∏o od wozu, by ∏atwiej mog∏y za∏o˝yç gniazdo, do którego powracaç b´dà przez ca∏e lata. Gdyby ktoÊ jednak skrzywdzi∏ tego pi´knego, lecz ca∏kowicie bezbronnego ptaka, narazi si´ na jego gniew. Znane jest powiedzenie „bocian ogieƒ przynosi”. Otó˝ jeÊli ktoÊ skrzywdzi bocianià rodzin´ i popsuje jej gniazdo, wówczas mo˝e spodziewaç si´, ˝e w najmniej oczekiwanej chwili, bocian przyniesie w swoim d∏ugim, mocnym dziobie tlàcà si´ ˝agiew, wyciàgni´tà z jakiegoÊ ogniska i rzuci na strzech´ domu lub stodo∏´, mszczàc si´ za poniesionà krzywd´. Mack by∏ Kominiarzem. Ubiera∏ si´ na czarno. Twarz i r´ce czerni∏ sadzà, wywija∏ radoÊnie szczotkà na d∏ugim dràgu, a na plecy zarzuca∏ drabin´. Za Cygana przebiera∏ si´ zwykle Florian, najbardziej Êniady z wszystkich ch∏opaków, zawiesza∏ na uchu kolczyk, g∏ow´ obwiàzywa∏ kolorowà chustà. Najlepiej potrafi∏ strzelaç z bata, a bat by∏ mu potrzebny do tresury Niedêwiedzia, którego prowadzi∏ na ∏aƒcuchu. Niedêwiedê wyglàda∏ jak ˝ywy. Prawdziwà niedêwiedzià skór´ nak∏ada∏ Tona. Mia∏ ten przywilej, gdy˝ to jego ojciec, stary Mingo z Kacka, oszczepem upolowa∏ tego misia lat temu kilka, a˝ pod Wiczlinem. By∏ jeszcze Wó∏ i Osio∏. Pod grubymi skórami tych zwierzàt, które ciep∏ym od-dechem ogrzewa∏y Jezunia w betlejemskiej szopie, wyst´powali Walek i Gust. By∏a te˝ i Koza, w ko˝uchu z d∏ugim w∏osem, pod którym kry∏a si´ szczup∏a figura Anuszy, siostry Walka i Gusta. Znad ko∏nierza wysuwa∏a na kiju, wyci´tà z drewna i obità skórà koêlà g∏ow´. Za Starego Dziada przebiera∏ si´ Józwa. Owija∏ sobie tu∏ów, ramiona i nogi s∏omia-nymi powrós∏ami. Wyglàda∏ jak chocho∏. Na g∏ow´ wk∏ada∏ futrzanà czap´. On te˝, jako najstarszy mia∏ przywilej trzymania kolorowej gwiazdy na d∏ugim dràgu. ZaÊ za Starà Bab´ przebiera∏a si´ jego rodzona siostra Hedwig, która zrz´dziç mia∏a na czym Êwiat stoi. Ale Êwiat nie stoi, Êwiat si´ kr´ci, jak betlejemska gwiazda, z którà weso∏a kompania w´drowa∏a od zagrody, do zagrody, od domostwa do domostwa. Zachodzili do m∏ynarza i do kowala, do bednarza i ko∏odzieja. Odwiedzali wszystkich, by obwieÊciç ca∏emu kacewskiemu Êwiatu Êwi´tà nowin´, którà Anio∏ pasterzom mówi∏, Chrystus si´ wam narodzi∏, W Betlejem nie bardzo pod∏ym mieÊcie, Narodzi∏ si´ w ubóstwie Pan wszego stworzenia. Do grona kol´dników do∏àczali muzykanci: Mateusz z diabelskimi skrzypcami, Wojtek z burczybasem, Cecylia z fujarkà i BaÊka z piszcza∏kà.
107
Ach, na Êmierç zapomnia∏em o jeszcze jednej wa˝nej postaci, jakà by∏a Âmierç, maszkara. Przebiera∏a si´ za nià Waleska. Bieli∏a sobie twarz kredà, zabiera∏a ze sobà dobrze wyklepanà ojcowskà kos´. Waleska nic nie mówi∏a. Sta∏a tylko i przyglàda∏a si´. Bo Waleska od urodzenia by∏a niemowà. Na czele pochodu kol´dników w´drowali zgodnie z tradycjà i w zgodzie z sobà Diabe∏ i Anio∏, czyli Poter i Antosz. Diabe∏ z piek∏a rodem, mia∏ nie tylko krowie rogi i ogon z powrós∏a, ale równie˝ „diablà szpyr´”, na którà bardzo utyka∏. Oj, bardzo. Po tym go naj∏atwiej poznaç, ˝e jednà nog´ ma ludzkà, a w miejscu drugiej, koƒskie kopyto. Ca∏y umorusany sadzà, w r´kach dzier˝y∏ zawadiacko wid∏y gnojne. Anio∏ natomiast wyst´powa∏ w bia∏ej Êlubnej sukni, z której wyrasta∏y unoszàce si´ nad g∏owà drewniane skrzyd∏a, polepione kaczym pierzem. W r´ku dzwonek, którym zwiastowa∏ przybycie do zagrody, by gospodarze mogli si´ zawczasu przygotowaç, jeÊli go Diabe∏ – Psotnik, Purtk, Sm´tek, Zgrzecha niepoprawny, w tej czynnoÊci nie ubieg∏. Przeskakiwa∏ ba∏amutnik p∏oty domostwa i zostawiajàc, jak chytry lis Êlady na Êniegu, podkrada∏ si´ pod okna i wid∏ami wali∏ w drewniane okiennice, chcàc nap´dziç gburom stracha. A gdy ju˝ z dra˝liwym skrzypieniem otwiera∏y si´ odrzwia checzy, Stary Dziad, czyli Józwa, kr´càc gwiazdà ile si∏ w d∏oniach, pyta∏: - Chcecie wy gwiozdk´ zobaczyç? - A skàd˝e ona jest, z daleka? – pyta∏ gbur zgodnie z tradycjà. - A z samego nieba do was przychodzimy. No i zaczyna∏y si´ Êpiewy, taƒce, muzyka gra∏a, weso∏o by∏o. Bociek d∏ugim drew-nianym dziobem zagania∏ dziewcz´ta na Êrodek izby, Koza je pogania∏a rogami, Cygan straszy∏ Niedêwiedziem, dziewcz´ta piszcza∏y, gdy Niedêwiedê Êciska∏ je w pasie. Weso∏o by∏o. UÊmiecha∏a si´ nawet sama Âmierç, stojàca z kosà pod Êcianà. Niczego nie s∏ysza∏a, niczego nie mówi∏a, a jednak na jej bladym licu zakwita∏ uÊmiech. Kol´dnicy wciàgali do zabawy wszystkich domowników, chcàc ich rozbawiç, by jak najlepiej zap∏acili za umilanie czasu. A zap∏ata mog∏a byç dwojaka: albo detki, czyli pieniàdze, albo jad∏o i smako∏yki. Bocian pierwszy dawa∏ znaç, ˝e czas najwy˝szy otworzyç spi˝arni´. Bocianiontko kle, kle, kle, Sma˝´ jajka w popiele, Mam kie∏basy w stodole, Skórk´ chleba na stole. Gdy chodzi o dary bo˝e, zbiera∏a je do kosza Stara Baba, narzekajàc, ˝e za ma∏o chleba, kie∏basy, sera, jajek, czy ciasta. Przestawa∏a zrz´dziç dopiero, gdy kosz by∏ pe∏en.
108
Gdy zaÊ chodzi o brz´czàce monety, by∏y one przywilejem Anio∏a lub Diab∏a. Raz jeden r´k´ nastawia∏, raz drugi i nie by∏o z tym nigdy ˝adnego problemu. Koƒczy∏a si´ kol´da. Wszyscy zgodnie rozstawali si´, Êpiewajàc wspólnie: Na kol´dzie, jak to b´dzie Ka˝dy si´ ucieszy, A jak kto chce kol´dowaç Niech˝e si´ pospieszy Nasz gospodarz przyniós∏ dary, Talarem dop∏aci∏, Za to w jego gospodarstwie Wszystko si´ wzbogaci. Tak by∏o na „Gwiozdk´” i Bo˝e Narodzenie. Na Nowy Rok do roztaƒczonej i rozÊpiewanej gromady do∏àcza∏y jeszcze dwie postaci. Nowy Rok, najm∏odszy w okolicy chodzàcy berbeç – tym razem Francik, braciszek Antosza, naszego Anio∏a i Stary Rok – Ba˝ul, najt´˝szy z ch∏opców, z brodà i wàsiskami uwitymi ze s∏omy. Odchodzi∏, kuÊtykajàc, oparty o lask´. Na Nowy Rok odprawiano „Gwi˝d˝e”, bardzo stary obrz´d kaszubski, pami´tajàcy jeszcze odleg∏e czasy, kiedy to nocny stró˝ “gwi˝d˝em” zwany, dawa∏ swojà gwizdawkà ró˝ne sygna∏y. I tak d∏ugi przeciàg∏y gwizd oznacza∏ “cisz´ nocnà”. Po tym sygnale dzieciom nie wolno by∏o wychodziç z domów, a jeÊli „gwi˝d˝”, czyli nocny stró˝ z∏apa∏ jakiegoÊ wisusa poza obejÊciem, wymierza∏ mu rózgà „wyrok pami´tliwy” i zap´dza∏ czym pr´dzej do domu. Taki wyrok, niesforny dzieciak pami´ta∏ ju˝ do koƒca ˝ycia. G∏oÊnie, przerywane sygna∏y gwizdawki oznacza∏y po˝ar, zaÊ gwa∏towne, krótkie, rwane, nerwowe, jak uderzenia serca sp∏oszonej sarny, oznacza∏y najazd obcych wojsk. Tak wi´c nocnych stró˝y, stra˝ników spokoju i bezpieczeƒstwa, od czynnoÊci gwizdania, nazywano „gwi˝d˝ami”. W wieczór sylwestrowy „gwi˝d˝e” sk∏adali po domach ˝yczenia, w formie wierszyków i rymowanek. Z czasem do wierszy do∏àczy∏a muzyka, taƒce i Êpiewy. I tak dawny obyczaj nocnych stró˝ów przerodzi∏ si´ w bogaty obrz´d. Zbiera∏a si´ wi´c znowu weso∏a gromada dzieciaków z Kacka, Karwin i Kolibek, w ostatnim dniu starego roku i w pierwszym dniu nowego, by Êpiewaç po zagrodach: Gwi˝d˝e wam prowadz´ I z∏oÊç wszytkà wysadz´, Z domu tego Co przyjmie zaproszenie G∏osu mego.
109
Âpiewali, taƒczyli, dokazywali, witali Nowy Rok i ˝egnali stary, który wychodzi∏ z checzy jako pierwszy, jeszcze przed otrzymaniem zap∏aty. Bywa∏o i tak, ˝e jeden, czy drugi gospodarz odmówi∏ goÊciny i nie wpuÊci∏ do chaty rozÊpiewanej gromady. Oj, niedobrze si´ dzia∏o wówczas z nim samym i z jego rodzinà. Oj, ˝a∏owa∏ poniewczasie skàpy gbur, braku goÊcinnoÊci, gdy rankiem zobaczy∏ swój drabiniasty wóz na dachu stodo∏y, albo narz´dzia rolnicze zawieszone wysoko na drzewach. Oj, mia∏ si´ z pyszna, gdy drzwi i okiennice zabite gwoêdziami nie chcia∏y si´ otworzyç na Nowy Rok, Zrozumia∏ wówczas, co straci∏. Ale na ogó∏ by∏o mi∏o i weso∏o, zw∏aszcza, gdy wspólnie Êpiewano: Rok Nowy jak zdrowie Niech do checzy wchodzi, Przywitaç, ugoÊciç Nowy Rok si´ godzi. Kosz Starej Baby, który nosi∏a Hedwig, rodzona siostra Józwy, zape∏nia∏ si´ jedzeniem, a cz´sto i smako∏ykami, tak˝e suszonymi owocami. Monety weso∏o brz´cza∏y w kieszeniach Anio∏a i Diab∏a. Po zabawie wszystko sz∏o do równego podzia∏u, tak, aby nikt nie by∏ poszkodowany. Nawet Âmierç, czyli Waleska otrzymywa∏a nale˝nà jej porcj´, choç nie Êpiewa∏a, ani nie odzywa∏a si´ z wiadomych przyczyn. Zimowe igrce i zabawy koƒczy∏y zazwyczaj „Szczodroki”, na Êwi´to Trzech Króli, kiedy to mia∏o miejsce najbardziej szczodrobliwe obdarowywanie kol´dników wszelkim dobrem. Weso∏a gromada ze Êpiewem s∏yszanym z daleka zbli˝a∏a si´ do domostwa: Dobry wieczór, szczodry wieczór, Nam powiadajà, ˝e tu rogale pieczà, A je˝eli nie rogale, to bochenek chleba, Wasza dusza bez pokuty mo˝e iÊç do nieba. Na takie s∏owa otwiera∏y si´ nie tylko ludzkie serca, ale tak˝e spi˝arnie, kredensy, komory mi´sne oraz kiesy z brz´czàcà monetà. Oto i przyczyna z∏oÊci. Z∏oto. Powtarzaj to s∏owo: z∏oto, z∏oto, z∏oto, a us∏yszysz, ˝e z∏oto, to z∏o. Wiele z∏a. Nic tak nie dzieli ludzi, jak pieniàdze. To z∏o. Nie tylko ludzi, jak si´ okazuje, skoro równie˝ Diab∏a i Anio∏a poró˝niç mog∏o. Rozbawione dzieciaki odwiedza∏y w∏aÊnie jedno z ostatnich domostw, nale˝àcych do majàtku dworskiego w Kolibkach, Êpiewajàc na po˝egnanie: Zdrowia, szcz´Êcia Wam ˝yczymy I bogactwa ponad stan,
110
Wszelkie troski i zgryzoty, Pozostawcie lepiej nam. Jak na z∏oÊç, jakby w z∏ej chwili wypowiedziane to by∏y s∏owa. Chojny gospodarz sypnà∏ ca∏à garÊç miedziaków na ganek swojej checzy, zamiast daç do r´ki Anio∏owi, czyli Antoszowi, bo na niego w∏aÊnie kolej wypada∏a. Monety z brz´kiem potoczy∏y si´ po ganku i wpad∏y w Ênieg. Rzuci∏ si´ za nimi Diabe∏, czyli Poter, jako pierwszy, tu˝ za nim Antosz, lotem b∏yskawicy. Rzucili si´ na kolana, trzepiàc d∏oƒmi w breje Êniegu, a˝ Âmierç kos´ upuÊci∏a z wra˝enia. Waleska szeroko otworzy∏a usta, ale s∏owa wydobyç nie mog∏a, wszak by∏a niemowà. Diabe∏ odrzuci∏ wid∏y gnojne, dzwonek Anio∏a potoczy∏ si´, a˝ pod stodo∏´. Klepali Ênieg, jakby wybijali dro˝d˝owe buchty, ale monet znaleêç nie mogli. - Przyjdzie wam poczekaç do wiosny – zanosi∏ si´ od Êmiechu gospodarz, potrzàsajàc grubym brzuchem. Ale ch∏opcy nie dawali za wygranà. Chwytali teraz ca∏e kawa∏y ubitego Êniegu w rozgrzane d∏onie i wyciskali z niego wod´. Ale monet wycisnàç nie mogli. - TyÊ temu winien, Poter – krzyknà∏ Antosz. - A tyÊ nie lepszy – odkrzyknà∏ Diabe∏. - Co? Co? Co? Moja to by∏a kolej. - A mnie to ju˝ nic si´ nie nale˝y? Zbli˝yli si´ do siebie na odleg∏oÊç oddechu. Stali tak przez chwil´, pokazujàc w z∏oÊci bia∏e z´biska. Zbierali si∏´ w m∏odych mi´Êniach. Nie na darmo jedli ze smakiem g´ste zupy ze szprotów, gotowane z marchwià i bulwami. Nie na darmo wcinali obfite pajdy chleba ze smalcem i ca∏e porcje dorszy sma˝onych na t∏uszczu z wàtroby, a jedzonych wraz z oÊçmi, jako ˝e „oÊci wzmacniajà z´by i koÊci”, jeÊli wierzyç staremu kaszubskiemu porzekad∏u. Nagle, w okamgnieniu Diabe∏ zaatakowa∏ Anio∏a. Rzuci∏ si´ na niego i powali∏ na ziemi´. Poturlali si´ jak ryÊ z g´sià, po puszystym Êniegu. Mocowali si´ zaciekle. To Anio∏ by∏ u góry, to znów Diabe∏ przygniata∏ do Êniegu Anio∏a. Och, jak˝e teraz ró˝ni byli od tych radosnych ch∏opców, kiedy rozeÊmiani i pe∏ni dobrej woli, k∏adli si´ na Êwie˝ym puchu, na wznak, odciskali swe ch∏opi´ce torsy, a r´koma i nogami zakreÊlali na Êniegu ∏uki, tworzàc odbicie podobne do or∏a. Ile˝ to or∏ów powstawa∏o w ten sposób. Ca∏e stada. Ale najbardziej upodobali sobie t´ sztuczk´ Antosz i Poter, Anio∏ i Diabe∏. Jeden pozostawia∏ Êlad idealnie bia∏y, drugi, ciemniejszy nieco, z racji sadzy, niby to piekielnej, którà obsypywa∏ si´ przed kol´dowaniem. Ch∏opcy byli ju˝ na dobre zziajani, kiedy Waleska podbieg∏a z kosà, stan´∏a nad nimi i zacz´∏a rozdzielaç drewnianà ˝erdzià. To niespodziewane widowisko walki Diab∏a z Anio∏em w obliczu Âmierci zakoƒczy∏o tegoroczne „Szczodroki”, anno domini 1666, gdzieÊ oko∏o po∏udnia.
111
Dalsza w´drówka nie mia∏a ju˝ sensu. Anio∏ i Diabe∏, wytarzani w Êniegu, posapujàc ze z∏oÊci otrzepywali Ênieg z przemoczonych kostiumów. Anio∏ znalaz∏ w Êniegu wid∏y gnojne, a Diabe∏ anielski dzwonek, który potoczy∏ si´ pod stodo∏´. Wymienili si´, rzucajàc do siebie swoje atrybuty i ka˝dy poszed∏ w swojà stron´. Poter poprawiajàc rogi zawróci∏ w stron´ Karwin, Antosz zaÊ prostujàc skrzyd∏a u ramion, ruszy∏ w kierunku morskiego brzegu, dzwoniàc dzwonkiem dla dodania sobie animuszu. Wstyd mu by∏o z powodu ca∏ego zajÊcia, za co winà obarcza∏ Potera. Wszyscy wiedzieli, ˝e to by∏a jego, Antosza kolej na przyj´cie detków. Poter – zdrajca, pomyÊla∏ Antosz w skrytoÊci serca i ruszy∏ przed siebie. Mija∏o w∏aÊnie po∏udnie, szóstego dnia stycznia. S∏oƒce blade jak wigilijny op∏atek, anemiczne i jakby chore, zdo∏a∏o jednak wyz∏ociç szczyty nadmorskich wzgórz. Przypomina∏y królewskie korony Kacpra, Melchiora i Baltazara. Silny nadmorski wiatr wzbija∏ w gór´ tumany Êniegu, jakby trzepa∏ bia∏y dywan na przybycie m´drców ze wschodu, mimo to Antosz postanowi∏ pokonaç strome wzgórza, dzielàce go od morza, by stanàç oko w oko z ˝ywio∏em. Potrzebny by∏ mu kontakt z morzem, gdy˝ smutek zagoÊci∏ w jego m∏odej duszy. Wiedzia∏ ju˝, mimo niewielu lat, jakie dane mu by∏o prze˝yç, ˝e wielka woda zmywa wszelkie plamy, usuwa brud i obmywa zranionà dusz´. Smutno mu by∏o, ale nie zap∏aka∏. ˚a∏owa∏ tego, co si´ sta∏o, ale có˝ móg∏ poczàç? Pokonywa∏ stromizn´ ostro˝nie, a mimo to zapada∏ si´ po pas, a nawet po same skrzyd∏a w Êniegu, twardym i mokrym od pó∏nocnej strony zbocza. W dole groênie pomrukiwa∏o morze. Nie by∏o ca∏kiem zamarzni´te. Na powierzchni falowa∏a mia∏ka kra. Stanà∏ wreszcie na brzegu. Z prawej strony zamglony Sopot, z lewej groêna postaç red∏owskiego haka. Dooko∏a zalega∏a nieskazitelna biel, rzek∏byÊ anielska, przeszyta zimnym wschodnim wiatrem. Ruszy∏ ˝wawo w lewà stron´, ku rybackiej stacji, po∏o˝onej tu˝ przy ujÊciu Kaczego Potoku. Mimo i˝ od kilkunastu dni, bodaj od wigilii Bo˝ego Narodzenia rybacy nie wychodzili w morze, kilka osób kr´ci∏o si´ przy stacji, na której zawsze jest co robiç i w zimie i w lecie, i we dnie i w nocy. Antosz dotar∏ wreszcie do Kaczego Potoku, stanà∏ w g∏´bokim wàdole, u stóp lesistego garbu Red∏owskiej K´py, przyprószonej teraz siwiznà mrozu. - Szcz´Êç Bo˝e, krzyknà∏, zbli˝ajàc si´ do rybaków, którzy piekli ryby na wolnym ogniu. Oty∏e cielska pomuchli nadzianych na patyki, przeszytych nimi na wylot od pyska a˝ po ogon, spuch∏y na ogniu. Patrzeç tylko, a˝ p´knie im skóra i poka˝e si´ bia∏e mi´so. To b´dzie znak, ˝e gotowe sà do spo˝ycia. - Co si´ tu szlajasz, po zimnicy i sam? – zapyta∏ jeden z nich, naciàgajàc czapk´. - Wracam ze „Szczodroków”
112
- A my myÊleli, ˝e to sam Archanio∏ Bo˝y Gabriel odwiedzi∏ nas tu, na Trzech Króli – zaÊmia∏ si´ drugi, zabijajàc zdr´twia∏e od mrozu r´ce. - Jak ci´ zwà? – spyta∏ trzeci z sinym od mrozu nosem. - Antosz. Antosz od Budziszów. - A masz ci los, od Kacewia takiÊ kawa∏ tu przyfrunà∏. G∏odnyÊ pewnie. Dostaniesz, dostaniesz coÊ od ogona tej pomuchli. Niech no tylko trzaÊnie na niej skóra, zaÊmia∏ si´ stary rybak bezz´bnymi ustami. Nagle zda∏o si´ s∏yszeç przeraêliwy szum, jakby si´ zerwa∏ szkwa∏. - A co to u licha, czy˝by Boreasz ju˝ si´ zbudzi∏? To tak jakby od pó∏nocy dmucha? – zapyta∏ ten w czapce. - Eee, za wczeÊnie. Dopiero co „szczodry” wieczór minà∏, Trzech Króli mamy, cieszmy si´, radujmy – odpowiedzia∏ bezz´bny. Ale szum nie ustawa∏. - Wiatr, kiedy chce, dmie i szum jego s∏yszysz, a nie wiesz skàd przychodzi i dokàd idzie – odpar∏ trzeci zacierajàc r´ce nad ogniem. Antosz nie czekajàc, a˝ p´knie skóra pomuchli, wybieg∏ na zewnàtrz i a˝ oniemia∏ z wra˝enia. W powietrzu, na wysokoÊci urwistego cypla red∏owskiej k´py, szybowa∏y dwa pot´˝ne ptaszyska, jeden bia∏y, drugi czarny. - To nie wiatr, krzyknà∏ w stron´ rybaków. Dobrzy ludzie, to nie wiatr. - To or∏y, stary rybak ze zdumieniem wytrzeszcza∏ oczy. - Or∏y, tutaj? Nigdy tu ich nie by∏o. - Widaç tam, na szczycie majà swoje gniazda. - Jeden bia∏y, drugi czarny. - Pot´˝ne ptaszyska, b´dà mia∏y po dwa ∏okcie. - A bodaj tam, ze trzy, jak nie wi´cej. - A jak szybujà, jakby p∏yn´∏y po niebie – mówili jeden przez drugiego, podnieceni tym niezwyk∏ym widokiem. Nagle czarny ptak nastroszywszy skrzyd∏a, odwróci∏ si´ gwa∏townie w stron´ bia∏ego, jakby szuka∏ zaczepki. Zmàci∏ spokojny, dostojny lot. Teraz oba or∏y lecia∏y prosto na siebie. Zderzy∏y by si´ niechybnie, gdyby bia∏y nie skierowa∏ w ostatniej chwili swego cia∏a w dó∏, unikajàc katastrofy. Lecia∏y chwil´ w przeciwnych kierunkach. Czarny zawróci∏ momentalnie i trzepota∏ d∏ugimi skrzyd∏ami, unoszàc je w gór´ i w dó∏. Zbli˝a∏ si´ niebezpiecznie do bia∏ego, chcàc go zaskoczyç atakiem. Antosz patrzy∏ na to zajÊcie z niedowierzaniem. Skojarzy∏ walk´ czarnego or∏a z bia∏ym, jakby walczy∏ on sam z niesfornym Poterem, o te par´ brz´czàcych monet. Po co im to by∏o? Tymczasem olbrzymie ptaszyska znów nalatywa∏y na siebie. Zbli˝a∏y si´ na niebezpiecznà odleg∏oÊç zderzenia w powietrzu, co mog∏oby oznaczaç Êmierç jednego z nich lub obu. W ostatniej chwili, jakby wiedzione instynktem, pohamowa∏y p´d, stroszàc skrzyd∏a i wysuwajàc w przód szponiaste nogi. Zwar∏y si´
113
na moment, chwytajàc ostrymi szponami. Posypa∏y si´ pióra. Z∏àczone ptaki, stanowiàce jakby jedno cia∏o, zacz´∏y gwa∏townie spadaç w dó∏. I niechybnie spad∏yby w zamarzajàce morze, gdyby w por´ nie roz∏àczy∏y si´. Znów odlecia∏y, ka˝dy w swojà stron´. - O co tu chodzi? – pyta∏ Antosz samego siebie. O co walczà? Pami´ta∏ jak wyglàdajà walki jeleni o ∏ani´. Sam ojciec pokazywa∏ mu to zjawisko w wiczliƒskich lasach, ale ptaki? O tej porze? Znów zbli˝y∏y si´ do siebie. Teraz by∏o widaç wyraênie, z jakà zaciek∏oÊcià jeden drugiego stara si´ zaatakowaç. DopaÊç w powietrzu. Nalecieç z góry. Wbiç si´ szponami w cia∏o przeciwnika i dziobem roztrzaskaç mu g∏ow´. Ile˝ to razy nalatywa∏y na siebie. Ile˝ to bia∏ych i czarnych piór posypa∏o si´ na morski brzeg. W koƒcu wycieƒczone walkà na Êmierç i ˝ycie, znowu zwar∏y si´ ze sobà, szczepi∏y szponami i nie mogàc szybowaç, zacz´∏y spadaç w dó∏. Zaciek∏e by∏y tak bardzo, ˝e nie roz∏àczy∏y si´ w por´ i razem run´∏y w lodowatà brej´. Pióra spada∏y za nimi o wiele wolniej, taƒczy∏y w powietrzu, jak liÊcie. - Utopià si´, ratujmy je! – krzyknà∏ Antosz, ale starzy rybacy dawno ju˝ pochwycili wios∏a i zacz´li spychaç ∏ódê z brzegu. Tymczasem czarny topi∏ swego przeciwnika w wodzie. Sta∏ na krze i uderza∏ dziobem bia∏ego. Ju˝ si´ zdawa∏o, ˝e go pokona∏, gdy˝ pozostawa∏ sam na powierzchni, ale bia∏y nie da∏ za wygranà. Ocuci∏a go lodowata fala, wynurzy∏ g∏ow´ nieopodal, wspià∏ si´ na kr´ i próbowa∏ zaatakowaç czarnego od ty∏u. Nie mogàc unieÊç si´ w powietrze z powodu mokrych i zamro˝onych piór, zwarli si´ ponownie szponami i znów razem wpadli w zamarzajàcà wod´. Utopi∏yby si´ tym razem niechybnie, gdyby ich rybacy nie wy∏owili siecià. Wciàgn´li wcià˝ sczepione lub te˝ przymarzni´te do siebie ptasie cia∏a i ruszyli w stron´ brzegu. W tym czasie Antosz zaczà∏ zbieraç pióra. Chcia∏ mieç pamiàtk´ po tak niezwyk∏ym zdarzeniu. Zbiera∏ tylko bia∏e, bo uzna∏, ˝e te czarne nie wró˝à niczego dobrego. Nazbiera∏ ich ca∏à garÊç. Obie garÊcie. Du˝o ich by∏o. Postanowi∏, ˝e obdaruje nimi tych wszystkich, którzy brali udzia∏ w „gwiozdce”, w „gwi˝d˝ach” i w „szczodrokach”, a jeszcze wystarczy dla rodziców i sàsiadów. Wszystkim b´dzie opowiada∏ o tym niezwyk∏ym zajÊciu. Ale natychmiast przysz∏a mu do g∏owy myÊl, ˝e przecie˝ on, jako Anio∏ mo˝e podreperowaç swoje anielskie, drewniane skrzyd∏a, pokryte lichym kaczym pierzem, mocnymi piórami or∏a. Ucieszy∏a go ta myÊl. Odpià∏ skrzyd∏a od ramion i zaczà∏ dok∏adaç do nich d∏ugie, g´ste, bia∏e orle pióra. Lotka przy lotce, dutka przy dutce, wciska∏ pióra w drewniane skrzyd∏a. Du˝o ich by∏o. Wyglàda∏y teraz jak prawdziwe, anielskie. Przypià∏ je ponownie do ramion, uniós∏ r´ce w gór´ i poczu∏ dziwnà lekkoÊç.
114
Podskoczy∏ raz, podskoczy∏ drugi i wydawa∏o mu si´, ˝e odrywa si´ od ziemi, na czas d∏u˝szy, ni˝ pozwala na to normalny skok. Czy b´dzie móg∏ lataç, jak ptak, jak prawdziwy orze∏, czy te˝, byç mo˝e, jak anio∏? Roz∏o˝y∏ szeroko ramiona, najszerzej, jak tylko móg∏. Zaczà∏ biec wzd∏u˝ brzegu. Poczu∏ wiatr w skrzyd∏ach. Zaczà∏ unosiç si´ w powietrzu. Brzeg oddala∏ si´ od niego. Spojrza∏ w dó∏, lecz nie czu∏ strachu. Widzia∏, jak rybacy na brzegu wyciàgajà z ∏odzi zaplàtane w sieci dwa pot´˝ne ptaszyska. Spojrza∏ przed siebie i zobaczy∏ nagie, pozbawione drzew i zaroÊli skalne urwisko red∏owskiego grzbietu. Mo˝e tu gnie˝d˝à si´ te drapie˝ne ptaki, pomyÊla∏ i ruszy∏ Êmia∏o ramionami, raz, drugi, trzeci. Poczu∏ Êwist wiatru w uszach. Lecia∏, nie wiedzàc, czy na swoich, anielskich leci skrzyd∏ach, nasadzanych orlimi piórami, czy te˝ na skrzyd∏ach wiatru? Jedno by∏o pewne. Zbli˝a∏ si´ do miejsca chronionego przez morze i wiatr, gdzie nigdy jeszcze ludzka noga nie stan´∏a. Wzbi∏ si´ jeszcze wy˝ej, ponad korony drzew i wreszcie oczom jego ukaza∏y si´ orle gniazda, uwite na szczytach starych d´bów. Tu mieszkajà, tu si´ l´gnà, tu ˝yjà i umierajà or∏y. Wynios∏y, nagi klif odwa˝nie wychodzàcy w morze, godny by∏ si∏y i dumy tych niezwyk∏ych ptaków. To odkrycie wprawi∏o w zachwyt Êmia∏ego Antosza. Postanowi∏ lecieç dalej, wzd∏u˝ linii brzegu, by mieç pewnoÊç, ˝e si´ nie zgubi. Widzia∏ w dole zalesione Red∏owo, mija∏ Kamiennà Gór´, zbli˝a∏ si´ do Gdyni, zwanej dumnie Wielkà Wsià, mimo i˝ tak naprawd´ by∏a ma∏à rybackà wioskà. Wszystko widzia∏ dok∏adnie, jak na d∏oni. Ciemna linia z lewej strony, to Królewska Droga, wiodàca z Gdaƒska przez Sopot, Gdyni´ i Oksywie do Pucka, a nawet jeszcze dalej, do ˚arnowca. Z prawej strony, szara smuga helskiego pó∏wyspu, obejmowa∏a jakby ramieniem marznàcà zatok´. Gdy tylko minà∏ Kamiennà Gór´ zni˝y∏ nieco lot. Zauwa˝y∏, ˝e coÊ dziwnego porusza si´ Królewskim Traktem. Pami´ta∏ opowieÊci dziadka Budzisza o wyprawach ksià˝àt pomorskich: Bogus∏awa, Sambora, Âwi´tope∏ka i Mestwina, których wojska przechodzi∏y w∏aÊnie tà drogà. Pami´ta∏ o wizytach polskich królów, Zygmunta III Wazy i jego syna W∏adys∏awa IV, którzy przemierzali ten trakt, nazwany na ich czeÊç Królewskà Drogà. Ale teraz nie móg∏ uwierzyç w∏asnym oczom. Bo teraz, w∏aÊnie teraz, bitym traktem, przeje˝d˝a∏ orszak Trzech Króli. M´drcy Êwiata, monarchowie, spiesznie dà˝yli na dwugarbnych wielb∏àdach, ale dokàd? Jak to dokàd, rozmawia∏ Antosz sam z sobà, do betlejemskiej szopy wiozà dary Jezuniowi. Mijajà w∏aÊnie chyloƒskie torfowiska.
115
A gdzie˝ mo˝e byç ta szopa, rozmyÊla∏ dalej Antosz, szybujàc w górze. Ale gdy tylko dostojny orszak trzech królów magów minà∏ chyloƒski j´zor i zaczà∏ powoli wspinaç si´ pod oksywskà gór´, Antosz nie mia∏ ju˝ wàtpliwoÊci, ˝e betlejemskà szopk´ odnajdà w oksywskim koÊciele. Nie mia∏ wàtpliwoÊci, zw∏aszcza, ˝e silny, pó∏nocny wiatr zwany Boreaszem ustawa∏, zgodnie ze starym porzekad∏em: „Trzej Królowie wichry ciszà i krzy˝yki na drzwiach piszà”. Poszybowa∏ w stron´ oksywskiej góry. Przed koÊcio∏em czeka∏ ju˝ spory t∏um. Antosz zni˝y∏ lot i us∏ysza∏, jak lud bo˝y Êpiewa w skupieniu: M´drcy Êwiat, z∏oÊç okrutna Dzieci´ przeÊladuje, WieÊç to straszna, wieÊç to smutna, Herod spisek knuje. Nic monarchów nie odstrasza, Do Betlejem spieszà, Gwiazda zbawc´ im og∏asza, Nadziejà si´ cieszà. - Patrzcie anio∏, leci prawdziwy anio∏ – us∏ysza∏ krzyki z do∏u. - To cud, to cud. - To nasz patron, Micha∏ Archanio∏. - Zaraz si´ pojawià oni, Trzej Królowie - Czekajmy, czekajmy, to cud. Ale Antosz, nie zwa˝ajàc na te i inne okrzyki rozentuzjazmowanego t∏umu, opuÊci∏ skrzyd∏a i zgrabnie osiad∏ na ziemi, tu˝ za oksywskim koÊció∏kiem, skàd tak pi´kny widok rozciàga si´ na ca∏à bo˝à zatok´. Od strony zakrystii wszed∏ do koÊcio∏a i przez nikogo niezauwa˝ony, zbli˝y∏ si´ do szopki przy o∏tarzu. Dzieciàtko le˝a∏o na sianie, Maria z Józefem stali tu˝ obok ko∏yski, dalej wó∏ i osio∏, koza, a nawet niedêwiedê. Zupe∏nie daleko stan´∏a Êmierç z kosà. Tylko diab∏a nie by∏o. I tak ba∏by si´ Êwi´conej wody. Ach, ten pod∏y Poter, pomyÊla∏ Antosz i zastyg∏ w bezruchu. Do Êwiàtyni, przy dêwi´kach tràb, wkraczali królowie. NieÊli przed sobà dary: z∏oto, kadzid∏o i mirr´. Zapalono Êwiece. Zrobi∏o si´ jasno i ciep∏o, jak w niebie. Antosz sta∏ nieruchomo przy szopie, a˝ w koƒcu zdr´twia∏y mu nogi i ramiona zm´czone d∏ugim lotem. Poruszy∏ si´ nieznacznie i wtedy jedno Ênie˝no-bia∏e pióro z jego anielskich skrzyde∏ sp∏yn´∏o do stóp kap∏ana. - I oto jeszcze jeden ˝ywy znak, oznajmi∏ ksiàdz, unoszàc pióro ku górze. Pochodzi ono ze skrzyd∏a tego anio∏a, który jest w istocie Archanio∏em. Patronem naszej Êwiàtyni i ca∏ego oksywskiego wzgórza. Nie spostrzeg∏ ów dobrodziej, g∏oszàcy w natchnieniu s∏owo bo˝e, ˝e to orle, a nie anielskie pióro. Skàd móg∏ wiedzieç, czym ró˝nià si´ od siebie. Jak równie˝ nie wiedzia∏, ˝e miejsce skàd pochodzi, miejsce Êmiertelnej walki dwóch or∏ów, nazwane zostanie Or∏owem.
116
DÑBRÓWKA
zamierzch∏ych czasach, których z pewnoÊcià nie pami´tajà wasze babcie, ani prababcie, jeÊli je jeszcze macie, a jeÊli macie, to kochajcie je goràco, bo i one was kochajà nieskoƒczenie ˝arliwà mi∏oÊcià, mi´dzy pagórkowatymi wzgórzami Karwin, a p∏askim Wiczlinem, ˝y∏ pewien drwal z rodzinà. Dàb mu by∏o na imi´. Ch∏opisko by∏o ros∏e i silne, jak przysta∏o na drwala, który od ∏ososiowego Êwitu, a˝ po liliowy zmierzch wymachiwa∏ swà bystrà, ostrà, srebrzystà siekierà. Dàb potrafi∏ powaliç dziarskimi uderzeniami Êmig∏ego topora najt´˝sze nawet drzewo. Mniej dorodne obejmowa∏ swoimi ˝elaznymi ramionami i wyrywa∏ z korzeniem i powala∏ na ziemi´. By∏ osi∏kiem niezwyk∏ej miary. Mimo tak Êwietnej kondycji, pracowitoÊci i poÊwi´cenia ˝ycie jego dalekie by∏o od dobrobytu i dostatku. Mieszka∏ ze swà kochanà ˝ona Dàbrowà i z dwojgiem dzieci: Szyszkà i Listkiem w ubogiej, drewnianej chacie, poÊród leÊnych ost´pów. Pewnej jesieni, kiedy jest najwi´cej pracy w lesie przy wyr´bie, zauwa˝y∏, ˝e liÊcie d´bów, buków, grabów, brzóz, a nawet leszczyny opadajà tak gwa∏townie, jakby okrutna zima, zbli˝a∏a si´ du˝ymi krokami. Mrówki opuÊci∏y ju˝ kopce mrowisk, schodzàc do podziemnych korytarzy, wiewiórki z zapa∏em gromadzi∏y buczyn´ w swych dziuplach, robiàc zapasy na d∏ugà i ci´˝kà zim´. Nie pomyli∏ si´ Dàb w swoich spostrze˝eniach. Tu˝ po Wszystkich Âwi´tych ziemi´ spowi∏ bia∏y ca∏un. Cicho zrobi∏o si´ dooko∏a. Martwo, jakby ziemia umar∏a lub przynaj-mniej u∏o˝y∏a si´ do d∏ugiego, puchowego snu. Czasem tylko zmarzni´ta wrona przerywa∏a bia∏à cisz´ swoim z∏owró˝bnym krakaniem. A w D´bowej chatce weso∏o buzowa∏ ogieƒ w piecu, jedynym, jaki mieli. Piec ten, jak najlepszy przyjaciel grza∏ ich w zimowe poranki i wieczory, kiedy to spotykali si´ ca∏à rodzinà i ch∏on´li mi∏e ciep∏o, patrzàc, jak p∏omienie weso∏o dokazujà. W zimowe, krótkie i na ogó∏ pochmurne dni Dàb szed∏ do lasu po chrust, który s∏u˝y∏ im za opa∏. Pewnego zimowego poranka, kiedy mróz Êcisnà∏ w pi´Êç swà lodowatà ∏ap´, Dàb wyruszy∏ do lasu z niema∏ym strachem. Ma∏o to razy sam znajdowa∏ zamarzni´tych w lesie? Stàpa∏ wi´c dziarsko du˝ymi krokami, przytupujàc dla rozgrzania stóp. Wypuszcza∏ przy tym k∏´by bia∏ej pary z ust
117
i zabija∏ z ca∏ej si∏y r´ce, by odstraszyç ch∏ód. Mróz by∏ nieub∏agany. Drzewa, których ˝yciodajne soki zamarz∏y na kamieƒ, trzaska∏y z hukiem, a wtedy z ga∏´zi ob∏o˝onych grubà warstwà Êniegu sypa∏ si´ bia∏y puch. - Musz´ uzbieraç drwa, by ogrzaç moje dzieci i mojà ˝on´, ˝eby mog∏a nam coÊ na ogniu ugotowaç, powtarza∏ g∏oÊno dla dodania sobie animuszu. Nagle dostrzeg∏ Êlady na Êniegu, g∏´bokim po kolana. Przerazi∏ si´ zrazu myÊlàc, ˝e to stopy niedêwiedzie, ale ju˝ po chwili nabra∏ pewnoÊci, ˝e szed∏ przed nim m´˝czyzna, a dok∏adnie dwóch. Któ˝ to móg∏ byç w lesie o tej porze? Rozejrza∏ si´ doko∏a, ale w okolicy nie by∏o ˝ywej duszy. - Nie podoba mi si´ to. Czy˝by ktoÊ wykrada∏ drzewo z paƒskiego lasu? – zastana-wia∏ si´, gdy do jego zmarzni´tego ucha dobieg∏ dziwny g∏os. Ni to p∏acz, ni to kwilenie. - A mo˝e mi si´ tylko zdawa∏o? – pomyÊla∏ i zaczà∏ przys∏uchiwaç si´ bardziej wnikliwie, unoszàc brzeg czapki znad ucha. Kwilenie powtórzy∏o si´. - Co u licha? Zwierz´ to, czy ptak? Mo˝e jest w sid∏ach? Ach, to pewnie bezlitoÊni k∏usownicy zastawili swoje wnyki. Ju˝ ja im dam nauczk´! Nas∏uchiwa∏ uwa˝nie. Tymczasem anemiczne kwilenie przerodzi∏o si´ najpierw w regularne ∏kanie, potem zawodzenie, wreszcie w g∏oÊny p∏acz. Dàb nie mia∏ ju˝ wàtpliwoÊci. By∏ to p∏acz dziecka. Dobrze mu przecie˝ znany. Mia∏ dwoje w∏asnych dzieci. Jego Szyszka i Listek, jeÊli p∏aka∏y cz´Êciej, ni˝ inne dzieci, to tylko dlatego, ˝e p∏aka∏y z biedy. Nagle na pniu Êci´tego drzewa, które jeszcze w paêdzierniku szumia∏o bogactwem swego listowia, dostrzeg∏ zawiniàtko, z którego wydobywa∏ si´ dzieci´cy p∏acz. Podszed∏ do pnia i sta∏ w bezruchu dobrà chwil´, ws∏uchujàc si´ w ten pe∏en b∏agania g∏os. W koƒcu schyli∏ si´ i podniós∏ kwilàcy, bia∏y ga∏ganek. Dziecko umilk∏o. Dàb niewiele si´ zastanawiajàc wsunà∏ zawiniàtko za pazuch´ i skierowa∏ swe kroki w stron´ chaty. Na pewno jest zmarzni´te, na pewno g∏odne, mo˝e mokre – myÊla∏ w duchu. Gdy wchodzi∏ do ciep∏ej izdebki, Dàbrowa stawia∏a na stole parujàcy garnek. Zalewajka – dobra zupa. N´càcy zapach ˝uru roznosi∏ si´ po ca∏ej chacie. Dzieci niecierpliwie uderza∏y drewnianymi ∏y˝kami o drewniany blat sto∏u, patrzàc, jak matka nalewa straw´ do drewnianych misek. - Spójrzcie, spójrzcie tylko. CoÊ wam przynios∏em. A w∏aÊciwie kogoÊ... spojrza∏ za-trwo˝ony na ˝on´. - Jak to kogoÊ? - Chyba dziecko... - Chyba? Dàb po∏o˝y∏ zawiniàtko na stole. Pochylili si´ nad nim, zapominajàc o zupie.
118
Dàbrowa rozwiàza∏a rzemienie bia∏ego ga∏ganka i oczom wszystkich ukaza∏o si´ prawdziwe, ˝ywe dziecko. - Nie doÊç mamy dzieci? Ma∏o to z nimi k∏opotów? Bywa, ˝e nie ma co do garnka w∏o˝yç, a tu jeszcze jedno dziecko w cha∏upie? - A co, mia∏em je na mrozie zostawiç? Le˝a∏o w lesie i p∏aka∏o. Po˝ar∏by je wilk, czy ryÊ. - No i co my teraz zrobimy? Przyjdzie nam biedowaç jeszcze bardziej ni˝ dotàd. - Spójrzcie, jakie ona ma czarne oczka, zauwa˝y∏a Szyszka. - Czarne oczy... mo˝e to cygaƒski podrzutek, zaÊmia∏a si´ Dàbrowa. - Dlaczego ona ma czarne w∏osy? – dziwi∏ si´ Listek. Przecie˝ my mamy bia∏e. - A mo˝e to szataƒski pomiot? – szepn´∏a Dàbrowa, patrzàc z∏owrogo na m´˝a. Napyta nam wi´kszej biedy, przyniesie nieszcz´Êcie... - Gdzie dwoje dzieci chowaç si´ mo˝e, tam i dla trzeciego miejsca nie zabraknie – odrzek∏ zdecydowanie Dàb, dorzucajàc drwa do ognia. - Jak ona przymilnie si´ uÊmiecha, zauwa˝y∏a Szyszka. Jak jej na imi´? - Kto to mo˝e wiedzieç? – zastanawia∏ si´ Dàb, patrzàc w ogieƒ. - Co ona ma na szyi, co to takiego? Dopiero teraz spostrzegli, ˝e szyj´ dziewczynki przyozdabia naszyjnik. - To najprawdziwszy bursztyn, stwierdzi∏a Dàbrowa. Mo˝emy dostaç za to du˝o pieni´dzy, doda∏a, zacierajàc r´ce. Ale ojciec zdjà∏ bursztynowy naszyjnik z szyi dziecka i schowa∏ go do skrzyni. Jakie imi´ nadaç znalezionemu dziecku? Znajda? To by∏oby zbyt okrutne, nazbyt drastyczne pi´tno na ca∏e ˝ycie. Wi´c jak? By∏a inna ni˝ dzieci Dàbrowy. Szyszka i Listek mia∏y p∏owe g∏ówki, ró˝owà cer´, b∏´kitne oczy o jasnym spojrzeniu. Podobne by∏y do swoich rodziców, jak szyszki, czy liÊcie z jednego drzewa. Ale ona? Ciemnooka, kruczow∏osa, Êniada, jakby z innego Êwiata. D∏ugo myÊleli, d∏ugo b∏àdzili, d∏ugo szukali. W koƒcu ojciec orzek∏: - Skoro ja jestem Dàb, a ty Dàbrowa, niech wiec jej b´dzie na imi´ Dàbrówka. I tak te˝ si´ sta∏o. - Dàbrówka, Dàbróweczka, Dàbróweƒka – dochodzi∏o ze wszystkich kàtów izby wo∏anie, a ciemnow∏osa, ciemnooka i czarnobrewa dziewczynka Êmia∏a si´ na dêwi´k swego pi´knego imienia. Dàbrówka ros∏a razem z Szyszkà i Listkiem, ku radoÊci rodziców, którzy choç nie byli jej prawdziwymi rodzicami, to kochali jà przecie˝ ca∏ym sercem i traktowali, jak w∏asne dziecko. Wspólne spanie i wspólne wstawanie, wspólne posi∏ki i zabawy, wspólne spacery i pacierze. Wszystko by∏o wspólne.
119
Wros∏o to dzieci´ w rodzin´ drwala, jak drzewo wrasta w las, a las w okolic´. Ale mimo wszystko widaç by∏o, ˝e Dàbrówka jest inna. Jakby nie z tej rodziny. Nie tylko urodà odbiega∏a od dzieci D´bu i Dàbrowy, ale ró˝ni∏a si´ tak˝e od dzieci z siedliska, g∏ównie p∏owog∏owych i niebieskookich. By∏a bardzo ∏adna. Mo˝na by rzec, pi´kna. Jej delikatne cia∏o, smuk∏e i gi´tkie, przypomina∏o postaç kwiatu, którego ∏odyga dêwiga wdzi´cznie kszta∏tnà g∏ówk´. Oczy mia∏a bystre, ciemne, jak czarny diament. Te oczy o kszta∏tach migda∏ów, patrzy∏y na Êwiat w sposób niezwykle dojrza∏y, patrzy∏y màdroÊcià minionych pokoleƒ. Dàbrówka wiedzia∏a o tym, ˝e jest ∏adna. Cieszy∏a jà w∏asna uroda. - Czy widzicie jaki mam zgrabny nosek? – pyta∏a, spoglàdajàc w lusterko. - Jak wam si´ podobajà moje w∏osy? Czy ktoÊ widzia∏ takie loki? UÊmiecha∏a si´ przy tym do siebie, jakby by∏a w sobie zakochana. Istotnie dzieci z siedliska noski mia∏y raczej perkate, zadarte, nakrapiane piegami, a w∏osy jasne i proste jak len. Równie˝ charakter mia∏a odmienny. I usposobienie. Zastanawia∏o to rodziców, potem zacz´∏o dziwiç, w koƒcu martwiç. Dàbrówka by∏a inna. Jakby ulepiona z innej gliny, jak si´ to mówi od czasów biblijnych. By∏a dzieckiem wynios∏ym, ∏atwo unoszàcym si´ ambicjà, obra˝a∏a si´, dàsa∏a i gniewa∏a cz´sto. ¸atwo te˝ by∏o jà skrzywdziç, dotknàç, uraziç. Zdarzy∏o si´ tak, ˝e Dàbrówka, dziewczynka o silnych, przywódczych cechach, podporzàdkowa∏a sobie ca∏à czered´ dzieciaków, tak ch∏opców, jak i dziewczàt, które biega∏y za nià przez ca∏y bo˝y dzieƒ, wykonujàc wszystkie jej polecenia. Wystarczy∏o, ˝e krzykn´∏a: - Niszczymy mrowisko... albo - Psujemy gniazdo... a ju˝ gromada dzieciaków stawia∏a si´ na rozkaz. Przy∏apana przez D´ba lub Dàbrówk´, na goràcym uczynku, mówi∏a: - Mnie wolno. Ja jestem inna. - Bàdê taka, jak wszystkie dzieci – prosi∏ Dàb. - Jestem naj∏adniejsza, najzgrabniejsza, umiem si´ k∏aniaç i taƒczyç, jak ˝adne dziecko z waszej wsi. - Zobacz, jakie nasze dzieci sà grzeczne. - Sà pos∏uszne, bo si´ was bojà. A ja nie. Z czasem jeszcze gorsze opinie zacz´∏y dochodziç do zrozpaczonych rodziców Szyszki i Listka. Dàbrówka okaza∏a si´ po prostu okrutna. NaumyÊlnie niszczy∏a ogrodowe plantacje kwiatów, które zdobiç mia∏y paƒskie sto∏y. Obrywa∏a barwne g∏ówki kwitnàcych tulipanów i rzuca∏a nimi dla zabawy.
120
Depta∏a fioletowe i ˝ó∏te krokusy, kiedy tylko wystawia∏y z ziemi swoje korony. - Skàd bierze si´ w niej to z∏o? - Co w niej mieszka? – dziwili si´ Dàb z Dàbrowà, nie bardzo wiedzàc, co poczàç z Dàbrówkà, jak jà wychowywaç, jak jà kszta∏towaç? By∏a uparta, krnàbrna, niepos∏uszna. Potrafi∏a rzucaç kamykami w wiewiórki, które myÊlàc, ˝e Dàbrówka rzuca im orzeszki, jak czyni∏y to inne dzieci, ch´tnie skaka∏y wokó∏ niej, odbierajàc niespodziewane i niezas∏u˝one ciosy. By∏a tak˝e samolubna. Oto pewnego letniego dnia przechodzi∏a przez wiosk´ ˝ebraczka. Sz∏a otulona w ∏achmany, przewiàzane konopnym sznurem. Stopy mia∏a bose i okrwawione. Widaç by∏o, ˝e przesz∏a szmat drogi i s∏ania si´ z wycieƒczenia. A upa∏ by∏ tak niemi∏osierny, ˝e rozgrzane powietrze a˝ drga∏o od goràca. Dàbrówka odpoczywa∏a w∏aÊnie w cieniu lipy, rosnàcej przy wejÊciu do chaty, popijajàc ch∏odnà wod´ ze studni, os∏odzonà miodem, gdy ˝ebraczka zastuka∏a kijem w drewniane drzwi. - Czego chcesz, starucho? – zapyta∏a Dàbrówka nie podnoszàc nawet g∏owy, zasypujàc sobie usta garÊcià poziomek, które Szyszka i Listek przynosili jej z lasu. W∏aÊnie poszli po nowà porcj´. - Daj mi choç ∏yk wody, dziewczynko, spragniona jestem, gard∏o mam suche i piekàce, a upa∏ taki okrutny. - WynoÊ si´ stàd, wracaj tam skàd przysz∏aÊ, a jeÊli po drodze napotkasz ka∏u˝´, to b´dziesz si´ mog∏a napiç. Krzykn´∏a z takà z∏oÊcià i tak g∏oÊno, ˝e us∏ysza∏ te s∏owa Dàb, ràbiàcy drzewo za cha∏upà. Zdziwi∏y go niepomiernie, bo nikt nigdy w jego rodzinie nie mówi∏ takim j´zykiem. Przybieg∏ co tchu, nie odk∏adajàc siekiery. - Dàbrówko, jak mo˝esz, ty masz chyba serce z kamienia. - Widocznie mog´. Mam serce z kamienia, ale to szlachetny kamieƒ. Ale ty nic nie mo˝esz. Nic nie mo˝esz mi zrobiç. Nie jesteÊ moim prawdziwym ojcem. - Czy nie okaza∏em ci litoÊci, zabierajàc z lasu, gdzie zgin´∏abyÊ marnie? Czy i ty nie powinnaÊ okazywaç wdzi´cznoÊci za to, ˝e ˝yjesz? - Ja si´ na Êwiat nie prosi∏am, a ju˝ na pewno nie do takiej rodziny. Zerwa∏a si´ z pos∏ania i pobieg∏a przed siebie. ˚ebraczka, która s∏ysza∏a ca∏à rozmow´, a˝ przysiad∏a z wra˝enia. - Wstaƒcie, dobra kobieto, wejdêcie do naszej chatki. Odpoczniecie troszk´, posilicie si´, zanim pójdziecie dalej. Uboga kobieta przekroczywszy próg chaty drwala zacz´∏a g∏oÊno p∏akaç. ¸ka∏a ˝a∏oÊnie, a ∏zy, jak ˝ywica z dorodnej sosny, sp∏ywa∏y jej po twarzy. Nie chcia∏a ju˝ piç, ani jeÊç, chcia∏a tylko poznaç prawd´. - Czy to ty znalaz∏eÊ w lesie dziewczynk´? - Tak, zimà, dziewi´ç lat temu. - O Bo˝e, Bo˝e... zacz´∏a znów p∏akaç, ukrywajàc twarz w d∏oniach.
121
- Przynios∏em jà do domu, ogrza∏em, nakarmi∏em... - Czy mia∏a na szyi... - Bursztynowy naszyjnik – odpowiedzia∏ Dàb, nie czekajàc na pytanie. Ale zaraz, zaraz, co ja z nim wtedy zrobi∏em? - Schowa∏eÊ do skrzyni – podpowiedzia∏a Dàbrowa, która w∏aÊnie wesz∏a do chaty. - Ach, prawda. Musi wi´c w niej le˝eç. Kiedy uboga kobieta zobaczy∏a naszyjnik z mieniàcego si´, bursztynu, uÊmiechn´∏a si´, wzi´∏a go do r´ki i uca∏owa∏a, jak ca∏uje si´ ró˝aniec przed modlitwà. - Tak, to ona, teraz wiem na pewno, to moja córeczka, wyzna∏a uboga niewiasta i znowu zanios∏a si´ p∏aczem. - Nie p∏aczcie dobra kobieto, zaraz jà zawo∏am i odtàd b´dziecie ju˝ razem. Ale jak to si´ sta∏o, ˝e wasze dziecko znalaz∏o si´ w lesie, w czasie tak siarczystych mrozów? - Zbójcy jà nam porwali. Naszà kochanà córeczk´. Dla okupu. Naszà Sessilis. Natychmiast wys∏aliÊmy stra˝e ze dworu, a oni, przestraszeni, ˝e zostanà schwytani, porzucili dziecko w lesie. Och, jak˝e ci jestem wdzi´czna drogi drwalu, ˝e okaza∏eÊ jej tyle serca. Obojgu wam nie odwdzi´cz´ si´ do koƒca ˝ycia za waszà dobroç. Szukam jej od tamtego czasu, chodzàc po Êwiecie, od zagrody do zagrody, choç mog∏abym jeêdziç powozem. Szukam jej w ˝ebraczych ∏achmanach, na boso, choç mog∏abym chodziç w sukniach z at∏asu i skórzanych trzewikach. - No to ja ju˝ pójd´ zawo∏aç naszà, a w∏aÊciwie ju˝ nie naszà Dàbrówk´. Wo∏a∏ jà i wo∏a∏, z ca∏ych si∏, wo∏a∏ na ca∏e gard∏o, odpowiada∏o mu tylko leÊne echo. Matka Dàbrówki nie mogàc ju˝ d∏u˝ej czekaç, postanowi∏a wyjÊç jej naprzeciw. Dàbrówka wróci∏a dopiero przed pó∏nocà, jak to mia∏a w zwyczaju, kiedy si´ obrazi∏a. Drwal spa∏ ju˝ na dobre i chrapa∏ g∏oÊno, jakby pi∏owa∏ pot´˝ny pieƒ. Spa∏a jego ˝ona i synek. Czuwa∏a tylko Szyszka, wiedzàc, ˝e Dàbrówka w koƒcu powróci i na pewno b´dzie g∏odna. Czeka∏a wi´c cierpliwie. I oto przed pó∏nocà us∏ysza∏a stukanie. Wiedzia∏a, ˝e to Dàbrówka. Wsta∏a, po cichutku otworzy∏a drzwi i nagle a˝ krzykn´∏a z przera˝enia. Przed nià sta∏a dziewcz´ca postaç w ubraniu Dàbrówki, ale wcale do niej nie podobna. Pi´kna twarz dziewczynki zamieniona zosta∏a w pysk ˝mii. Po czarnych w∏osach nie by∏o Êladu. Zastàpi∏a je chropowata ∏uska. - No co, nie poznajesz mnie? – spyta∏a z sykiem, a z ust jej wysuwa∏ si´ podwójny j´zyk. Wpuszczaj, g∏upia Szyszko. - Jak ty wyglàdasz? Co ci si´ sta∏o? - To moja sprawa. I tak jestem ∏adniejsza od ciebie. - To spójrz do lustra. - A co to za czary? – Dabrówka a˝ sykn´∏a ze z∏oÊci. Jestem teraz ˝mijà.
122
Chcia∏a g∏oÊno zap∏akaç, ale nie mog∏a, wszak ˝mija p∏akaç nie potrafi, bo serce ma zatrute jadem. - Nie! Nie!! Nie!!! – zacz´∏a krzyczeç, gdy˝ ogarn´∏o jà przera˝enie. By∏am taka pi´kna, najpi´kniejsza, a teraz co... Zbudzi∏ si´ Dàb, zbudzi∏a si´ Dàbrowa. Spojrzeli z niedowierzaniem na dziewczyn´ o twarzy ˝mii, nie wiedzàc, czy to sen, czy jawa. - Zawo∏ajcie lekarza, mo˝e coÊ poradzi – sycza∏a ze z∏oÊci Dàbrówka. - To nie choroba, to kara – odrzek∏ Dàb, rozbudzony na dobre. Ta uboga kobieta, której kaza∏aÊ piç z ka∏u˝y, to twoja prawdziwa matka. Rozpozna∏a bursztynowy naszyjnik, który mia∏aÊ przy sobie, kiedy przynios∏em ci´ z lasu. Szuka∏a ci´ przez dziewi´ç d∏ugich lat, ale teraz czas, najwy˝szy czas, byÊ ty zechcia∏a jà odnaleêç. Wi´c ruszaj w drog´. - Ale jak ja si´ ludziom poka˝´? Z takà twarzà? - Twarz jest obrazem duszy, moja droga Dàbrówko. Zmieƒ dusz´, a twarz twoja znów stanie si´ pi´kna. I wysz∏a Dàbrówka z chaty drwala w ciemnoÊç nocy. B∏àka∏a si´ po ciemnym lesie, przypominajàc szkody, jakie wyrzàdzi∏a roÊlinom, zwierz´tom i ludziom. - Jak mog∏am byç tak niewdzi´czna? – pyta∏a samà siebie. Jak mog∏am niszczyç, marnotrawiç, zadawaç ból? Jak mog∏am byç tak pyszna i zarozumia∏a? O Êwicie, zm´czona, przysiad∏a na pniu Êwie˝o Êci´tego drzewa i zamierza∏a odpoczàç chwil´, gdy us∏ysza∏a kwilenie. Odwróci∏a si´ i spostrzeg∏a ma∏ego rudzika, który wypad∏ z gniazda. Ostro˝nie podnios∏a z mchu bezradne piskl´, ledwo opierzone, rozejrza∏a si´ dooko∏a, spostrzeg∏a gniazdo, niezbyt wysoko uwite mi´dzy pniem, a ga∏´zià. Wspi´∏a si´ na palcach i wsun´∏a piskl´ do Êrodka. Odpowiedzia∏ jej weso∏y szczebiot. UÊmiechn´∏a si´ w myÊlach, bo ˝mija przecie˝ nie potrafi uÊmiechaç si´ naprawd´ i posz∏a dalej przez las. W samo po∏udnie wysz∏a na skraj lasu, bo robi∏o si´ ju˝ bardzo goràco. Dostrzeg∏a uciekajàcych brzegiem ∏àki k∏usowników. Po chwili w zaroÊlach us∏ysza∏a nerwowe szamotanie. To m∏ody zajàczek wpad∏ w sid∏a. Postanowi∏a mu pomóc. Najpierw odczepi∏a drut od drzewa, a potem r´koma rozchyli∏a ˝elazne szcz´ki, które uwi´zi∏y nog´ biednego szaraka. Skulony pobieg∏ do swej zaj´czej mamy. Po po∏udniu usiad∏a nad brzegiem leÊnego ruczaju. Mia∏a nadziej´, ˝e zaÊnie choç na chwil´, po upalnym dniu i nieprzespanej nocy, ale gdy tylko przy∏o˝y∏a g∏ow´ do mi´kkiego mchu, us∏ysza∏a szczeni´ce skomlenie. Rozejrza∏a si´ dooko∏a, lecz nie dostrzeg∏a nikogo. Zesz∏a nad brzeg i tam dopiero oczom jej ukaza∏ si´ worek rzucony w wod´. W worku tym coÊ rozpaczliwie si´ rusza∏o. Wesz∏a do wody i wyciàgn´∏a na brzeg ci´˝ki, ociekajàcy wodà worek. Rozwiàza∏a sznurki, a z worka wyskoczy∏y trzy szczeniaki, które niechybnie utopi∏yby si´, gdyby nie pomoc Dàbrówki.
123
- Co ja z nimi zrobi´, czym je nakarmi´? – pyta∏a samà siebie. Ach, sama nie zjem, aby je zachowaç przy ˝yciu. W´drowa∏a dalej. Sz∏a przez karwiƒskie lasy, sz∏a wzd∏u˝ kacewskiego potoku, od-dajàc po drodze szczeni´ta w dobre r´ce gospodarzy. Dosz∏a wreszcie do Or∏owa, a stamtàd brzegiem morza do Gdyni. Tam, wieczorem, przed koÊcio∏em NajÊwi´tszej Marii Panny, zbudowanym na ziemi podarowanej przez El˝biet´ Skwierczówn´, zobaczy∏a ubogà kobiet´ otulonà w stare ∏achmany. Wydawa∏o si´, ˝e kobieta odmawia ró˝aniec. Gdy podesz∏a bli˝ej okaza∏o si´, ˝e trzyma w r´ku bursztynowy naszyjnik. Siedzia∏ tam jeszcze, starszy od niej ˝ebrak, z g∏owà opartà na podró˝nym kiju. Dàbrówka przyglàda∏a si´ tej parze d∏u˝szà chwil´, po czym zbli˝y∏a si´ do ˝ebraka. Stan´∏a za jego plecami, by nie dostrzeg∏ jej potwornej twarzy. - Ta kobieta, która siedzi na schodach koÊcio∏a jest mojà mamà. Odmówi∏am jej kubka wody i kaza∏am piç z ka∏u˝y, a teraz bardzo, bardzo tego ˝a∏uj´. Prosz´ ci´, bo pewnie jà znasz, uproÊ jà, by zechcia∏a mi przebaczyç. - Podejdê do niej, obejmij jà i powiedz jedno s∏owo. Przepraszam. Dàbrówka wolnym krokiem i ze spuszczonà g∏owà podesz∏a do matki, ukl´k∏a przy niej, obj´∏a ramionami, wtulajàc twarz w stare ∏achmany i wyszepta∏a: - Przepraszam, mamo... Wtedy matka po∏o˝y∏a r´k´ na jej g∏owie. Dàbrówka poczu∏a dziwnie kojàce ciep∏o, jakiego dotàd nie zna∏a. - Wstaƒ – powiedzia∏a ˝ebraczka. - Wstaƒ – powiedzia∏ ˝ebrak. Dàbrówka podnios∏a si´ i nie mog∏a uwierzyç w∏asnym oczom. Przed nià sta∏a ksià˝´ca para, odziana w purpur´. - Jakà pi´knà mamy córk´, powiedzia∏ ksià˝´. - I jakà kochanà, doda∏a ksi´˝niczka. ¸uska ˝mii opad∏a z jej g∏owy, oczy wróci∏y na dawne swoje miejsce. Pukle czarnych w∏osów zdobi∏y jej g∏ow´. Czy to nie cud, ˝e dziecko wróci∏o do swych rodziców? Kochana, dobra Sessilis, bo takie by∏o jej prawdziwe imi´, odnalaz∏a mam´ i tat´. A na pamiàtk´ tego zdarzenia, miejsce dawnej chaty drwala, nazwano Dàbrówkà.
124
DZIA¸KI LEÂNE
ie tak dawno temu, w czasach, które doskonale pami´tajà wasze babcie i prababcie, mieszka∏ na Dzia∏kach LeÊnych pewien bursztyniarz. Stary ju˝ by∏ i odczuwa∏ swoje lata, ale wcià˝ powtarza∏, ˝e bursztyn jest jeszcze starszy, a tak si´ dobrze trzyma. Kocha∏ to kruszywo. Przez ca∏e ˝ycie, podobnie, jak i jego ojciec robi∏ bursztynowe korale, wisiory i wisiorki, robi∏ bransolety i kolczyki, spinki i pierÊcionki, krzy˝yki, a nawet ca∏e ró˝aƒce, broszki, szkatu∏ki i puzderka, no˝yki do papieru i do otwierania listów, nawet lufki do papierosów i ustniki do cygar oraz tabakierk´ potrafi∏ wykonaç z bursztynu. Oprawia∏ bursztyn w srebro i w z∏oto, w miedê i platyn´. Szlifowa∏ i polerowa∏, nadajàc bry∏kom miodowego jantaru fantazyjne kszta∏ty. Ach, jakich on kawa∏ków bursztynu w r´kach nie trzyma∏. ˚ó∏te i brunatne, czerwone, bia∏e i czarne nawet, o t∏ustym po∏ysku, piwne, z∏ociste, rdzawe... Matowe i przeêroczyste, g∏adkie i chropowate, a tak˝e te najbardziej poszukiwane, z niespodziankà w Êrodku, z muszkà, czy komarem sprzed tysi´cy lat, ze êdêb∏em trawy lub ig∏à sosnowà, z ziarnkiem piasku, czy kropelkà wody, zamkni´tà w dawnej ˝ywicy, która w ciàgu tysi´cy lat zamieni∏a si´ w drogocenny bursztyn. Pan Dawid, bo takie wykwintne imi´ nosi∏ ów artysta, który dobrze zna∏ swoje rzemios∏o i rzemieÊlnik, który pojà∏ arkana sztuki zdobniczej. Skupowa∏ bursztynowe kruszywo i wyrabia∏ istne cuda jubilerskiej sztuki. Prowadzi∏ swój zak∏ad od wielu lat, przy ulicy Pomorskiej, na Dzia∏kach LeÊnych. By∏ to teren rozpostarty na czterech wzniesieniach, oddzielonych od siebie dolinami. Bieg∏y nimi Êcie˝ki leÊne lub drogi, z których najwa˝niejszà by∏a Droga Witomiƒska oraz Paƒska Droga, wieki ca∏e udeptywana przez rybaków dostarczajàcych ryby do klasztoru w Kartuzach. Na Dzia∏kach LeÊnych planowano powstanie bardzo ekskluzywnej dzielnicy willowej, z teatrem, koÊcio∏em, szko∏à i pocztà. Stanàç one mia∏y na szczytach poszczególnych wzniesieƒ.
125
Pan Dawid przed wejÊciem do pracowni zak∏ada∏ d∏ugi, bia∏y fartuch, po czym otwiera∏ drzwi swego królestwa, do którego nikt nie mia∏ prawa wst´pu. Nawet jego kochana ˝ona. Czegó˝ tam nie by∏o? Pilniki, pilniczki i no˝e, pi∏ki i wiert∏a, palniki, szczypce, obc´gi, kowade∏ka, m∏oteczki, jednym s∏owem ca∏y warsztat, który umo˝liwia∏ mu wykonywanie bursztynowej bi˝uterii. Jego ˝ona w tym czasie, krzàta∏a si´ po domu, piel´gnujàc kwiaty w doniczkach i w ogrodzie. Prowadzi∏a dom i ogród najlepiej, jak potrafi∏a. Od dziecka kocha∏a kwiaty, kiedy mieszka∏a jeszcze w swym rodzinnym Wielu. I podobnie jak jej mama, wierzy∏a w kraÊni´ta, dobre domowe duchy, krasne ludki, podobne we wszystkim do cz∏owieka. Mieszkajà one najcz´Êciej pod pniami drzew, szczególnie jab∏oni i bzu. Na zim´ przenoszà si´ do cha∏upy, wykorzystujàc mysie dziury pod pod∏ogà lub miejsce za piecem. W Wielu, jak i na ca∏ych po∏udniowych i pó∏nocnych Kaszubach najcz´Êciej mo˝na je spotkaç w oborach i stajniach, gdzie doglàdajà koni, którym plàczà grzywy i ogony w warkocze. Ale najbardziej nawet narowisty koƒ nie skrzywdzi kraÊniàtka. Zresztà, któ˝by si´ odwa˝y∏ skrzywdziç bezbronnego skrzata? Wiadomo równie˝, ˝e nie mo˝na ich wyp´dzaç z domu, bo wraz z nimi wyp´dza si´ szcz´Êcie. A raz wyrzucone kraÊni´ta, nigdy ju˝ nie wracajà. W dawnych czasach, spytajcie o to swoje babcie, nie by∏o gospodyni, która by czegoÊ w garnku, na kuchni lub na stole nie zostawi∏a kraÊni´tom do jedzenia i do picia. Troch´ ziemniaków, okruchy chleba. KraÊni´ta bardzo lubià miód, podawany w orzechowych ∏upinach oraz mleko, stawiane ko∏o progu w skorupkach od jaj. A kraÊnieta, jak to kraÊni´ta za ka˝dà najmniejszà nawet wyÊwiadczonà przys∏ug´, okazujà swà wdzi´cznoÊç. Sz∏a wiosna, a za nià skwarne lato, przyciàgajàce nad morze, nieprzebrane rzesze turystów. Ka˝dy z nich ch´tnie si´ga∏ po pamiàtk´ znad morza – magiczny bursztyn. Dlaczego magiczny? Bo pochodzi z dawnych, bardzo dawnych czasów, kiedy teren dzisiejszej Gdyni porasta∏y olbrzymie lasy, bo kryje w sobie tajemniczà si∏´ przyciàgania, posiada w∏aÊciwoÊci lecznicze, no i co najwa˝niejsze, przynosi szcz´Êcie. Wyobraêcie sobie, ˝e pewnego wiosennego dnia w pracowni mistrza Dawida skoƒczy∏ si´ bursztyn. - Musz´ sprowadziç wi´kszà iloÊç kruszywa, bo lato si´ zbli˝a, a wraz z latem turyÊci, zwierza∏ si´ ˝onie. - Zamów u po∏awiaczy, to ci przyniosà, radzi∏a ˝ona. Z∏o˝y∏ zamówienie. Czeka jeden tydzieƒ, drugi... pó∏ miesiàca mija, a tu nic. Bursztynu ani na lekarstwo. - Có˝ ja biedny poczn´?
126
- A mo˝e bursztyn skoƒczy∏ si´ ju˝ na Êwiecie? Wszystko si´ kiedyÊ skoƒczy, zmartwi∏a si´ ˝ona. - Dobrze, niech si´ koƒczy, ale dlaczego, u diaska, w∏aÊnie teraz? Sezon za pasem, wczasowicze zjadà si´ t∏umnie i co ja im powiem, ˝e bursztynu nad morzem nie ma? Mia∏ pan Dawid w swojej pracowni stojàcà na honorowym miejscu okaza∏à bry∏´ jasnego, przeêroczystego bursztynu, z ukrytà w Êrodku niespodziankà. By∏a nià zatopiona w dawnej ˝ywicy muszka. Widoczne by∏y bardzo wyraênie zarysowane skrzyde∏ka, zgrabny odw∏ok, zakoƒczony nó˝kami. Przy dobrym oÊwietleniu mo˝na by∏o dostrzec nawet oczka, otwarte, jakby ˝ywe. By∏ to istny skarb, którego pan Dawid strzeg∏, jak oka w g∏owie. - Chyba przyjdzie mi roztrzaskaç t´ bry∏´, by z kawa∏ków zrobiç choç par´ naszyjników, bransolet i broszek. Có˝ ja poczn´? - Poczekaj jeszcze mój drogi. Poczekaj. - Na co mam czekaç, a˝ si´ turyÊci odwrócà i pójdà do konkurencji, do Gdaƒska? S∏ysza∏y te rozmowy kraÊni´ta, które w domu pana Dawida mieszka∏y od dawna. Dobrze im tu by∏o. Troskliwa gospodyni dba∏a o nie, jak matka, a one nie mia∏y do tej pory okazji, by okazaç swà wdzi´cznoÊç. W domu pana Dawida na niczym nie zbywa∏o. Wszystkiego zawsze by∏o pod dostatkiem. A˝ tu nagle zabrak∏o bursztynu. Bagatela! Ale skàd wziàç bursztyn, skoro nawet po∏awiacze nie mogà dostarczyç? – zastanawia∏y si´ skrzaty, g∏adzàc siwe, d∏ugie brody, tak d∏ugie, ˝e kiedy maszerowa∏y, musia∏y wk∏adaç je sobie za pazuch´, ˝eby nie przydeptywaç w czasie marszu. Póênà nocà chodzi∏y po pracowni pana Dawida, zastanawiajàc si´, co zrobiç. Skàd wziàç bursztynowy kruszec? Spoglàda∏y na wielkà bry∏´ bursztynu, przeÊwietlonà miodowym blaskiem ksi´˝yca. Wdrapa∏y si´ na stó∏ i obstàpi∏y jà dooko∏a. Nagle najstarszy kraÊniak, a˝ zach∏ysnà∏ si´ powietrzem z przera˝enia. - Hej, braciszkowie mili, czy ja Êni´? - Jest dosyç póêno, wi´c mo˝e coÊ ci si´ przyÊni∏o – za˝artowa∏ któryÊ z brodaczy. - Nie wierz´ w∏asnym oczom. Spójrzcie, ta muszka w Êrodku... - Tak, muszka w Êrodku, zawsze tam by∏a. - Macha jedna ∏apkà i uÊmiecha si´. - No i co? - No i co? - No i co? – spyta∏y pozosta∏e kraÊni´ta. - To znaczy, ˝e ona ˝yje! - ˚yje? - Tak, widzi nas, uÊmiecha si´.
127
- No i co? - No i co? - No i co? - No i... powinniÊmy jà uwolniç. - Ale jak? - Ale jak? - Ale jak? - Musimy rozbiç t´ bry∏´ bursztynu, wówczas muszka odzyska to, czego pragnie. Odzyska wolnoÊç. Ledwo najstarszy kraÊniak zdà˝y∏ wypowiedzieç swojà myÊl, a ju˝ pozosta∏e kraÊniàtka spycha∏y bry∏´ bursztynu na kraj sto∏u. - Tylko nie zróbcie jej krzywdy – przestrzega∏ najstarszy skrzat. Bry∏a bursztynu z trzaskiem rozbi∏a si´ o pod∏og´. Zatrwo˝eni krasnale stali nad brzegiem sto∏u, patrzàc w przepaÊç. - No i co? - No i co? - No i co? – pyta∏ jeden przez drugiego. - Ocala∏a. Frunie tu do nas. Och, jak si´ ciesz´. - I ja te˝! - I ja te˝! - I ja te˝! Uwolniona z bry∏y bursztynu ma∏a muszka, która od tysi´cy lat nie mog∏a fruwaç, uwi´ziona w skostnia∏ej ˝ywicy, wyprostowa∏a swe ma∏e, przeêroczyste skrzyde∏ka i wzbi∏a si´ w gór´ i stan´∏a przed szeregiem uÊmiechni´tych kraÊniàt. - Dzi´kuj´ wam, moi wybawiciele – odezwa∏a si´ cieniutkim, piskliwym g∏osikiem. Bardzo wam dzi´kuj´. I z radoÊci obróci∏a si´ dooko∏a i zaÊpiewa∏a: Raz na sto lat si´ budz´, raz na sto lat si´ ∏udz´, ˝e stanie si´ wreszcie cud, by ktoÊ uwolniç mnie móg∏. I sta∏o si´ w∏aÊnie tak, ˝e wolna jestem, jak ptak. Dzi´kuj´, dzi´kuj´ wam, za wszystko to, co mam. - Jak ci na imi´? – spyta∏ najstarszy kraÊniak. - Na imi´ mam Dyluwianna. Pochodz´ z bardzo, ale to bardzo odleg∏ych czasów, z dyluwium w okresie czwartorz´du, jeÊli wam to coÊ mówi.
128
- Mnie to nic nie mówi, bo ja w szkole siedzia∏em zawsze w pierwszym rz´dzie, pochwali∏ si´ najm∏odszy z kraÊniàtek. - Szuka∏am przed laty i od dziÊ b´d´ szukaç mojej m∏odszej siostry Aluwianny, która si´ zgubi∏a, w okresie aluwium, przed tysiàcami lat. - A w którym rz´dzie? – dopytywa∏ si´ najm∏odszy. - Tego w∏aÊnie nie wiem, bo przez nieuwag´ ugrz´z∏am w lepkiej, g´stej ˝ywicy, a ona przepad∏a bez wieÊci. - I nikt nie wie, co si´ z nià sta∏o? - Pewnie le˝y, uÊpiona w bry∏ce bursztynu, na dnie morza. - Ale jakiego morza? – spyta∏ najm∏odszy. - W jednym tylko morzu wyst´puje bursztyn. W Ba∏tyku. - To niedaleko stàd. - Bardzo blisko. - Tu˝, tu˝ – ucieszy∏y si´ kraÊni´ta. - Pomo˝emy ci Dyluwianno, dostaç si´ nad morze, nie martw si´, ale sami jesteÊmy w k∏opocie, odrzek∏ najstarszy kraÊniak. Nasz gospodarz, pan Dawid, bardzo zacny cz∏owiek, który jest jubilerem, potrzebuje bursztynu. A tu jak na z∏oÊç, skoƒczy∏y si´ wszystkie zapasy. Nie mo˝e zrobiç ani korali, ani bransolet, ani broszek, ani wisiorków, bo nie ma bursztynu. Jego ˝ona podejrzewa nawet, ˝e bursztyn ju˝ si´ skoƒczy∏. - To niemo˝liwe – odrzek∏a Dyluwianna. Bursztynu jest bardzo, bardzo du˝o. Znam jedno takie miejsce, zapami´ta∏am je dobrze z dawnych czasów, gdzie powinny byç bardzo obfite z∏o˝a. - Gdzie to jest? - Powiedz, powiedz – dopytywa∏y si´ krasniàtka. - To miejsce jest tam, gdzie olbrzymia rzeka wpada do morza. Ale jak nazywa si´ ta rzeka, nie wiem, bo kiedy fruwa∏am po lasach, rzeka ta nie mia∏a nazwy. - Mo˝e to Kacza? - Mo˝e Swelina? - Mo˝e Chylonka? - Mo˝e Cisowianka? – zgadywa∏y skrzaty. - JeÊli to by∏a du˝a rzeka... – próbowa∏ zgadnàç najstarszy. - Olbrzymia, pot´˝na, szeroka... – upewnia∏a go Dyluwianna. - To chyba tylko Wis∏a! - Wis∏a, jakie ∏adne imi´, uÊmiechn´∏a si´ muszka. - To te˝ niedaleko. Pojedziemy pociàgiem do Gdaƒska i odnajdziemy to miejsce. O Êwicie wyruszyli zgodnie z planem. KraÊni´ta jecha∏y na gap´, po pierwsze dla-tego, ˝e nie mia∏y pieni´dzy, a po drugie najbardziej nawet groêny konduktor, nie dostrzeg∏by w pociàgu takich ma∏ych skrzatów. ZaÊ owady jak wiadomo, na ca∏ym Êwiecie, podró˝ujà bezp∏atnie.
129
Skrzaty z Dyluwiannà bez trudu odnalaz∏y miejsce, gdzie Wis∏a wpada do Ba∏tyku. Okaza∏o si´, ˝e wpada ona podwójnie, dwiema odnogami: Leniwkà i Nogatem. - Tak, to tutaj, upewnia∏a si´ Dyluwianna. Ach, jak zmieni∏ si´ krajobraz. Tylko morze pozosta∏o tak samo siwe. To tu! Tu znajdziecie du˝e iloÊci bursztynu. A ja, mam nadziej´, odnajd´ mojà siostrzyczk´, Aluwiann´. Do zobaczenia. - Dzi´kujemy Dyluwianno, odwiedêcie nas kiedyÊ razem! - Bardzo ch´tnie. Powodzenia! I krasnale pow´drowa∏y na brzeg, gdzie Wis∏a swoje modre wody toczy do wrót Ba∏tyku. Z daleka dostrzeg∏y mieniàce si´ w s∏oƒcu kawa∏ki bursztynu. Nazbiera∏y pe∏ne kieszenie. Przywioz∏y bursztyn do Gdyni i zanim pan Dawid wszed∏ do swej pracowni, wysypa∏y na stó∏ zawartoÊç swoich kieszeni. - To chyba cud! – krzyknà∏ z radoÊci pan Dawid i natychmiast zabra∏ si´ do pracy. A jego ˝ona, kiwajàc g∏owà ze zrozumieniem, postanowi∏a zostawiç na noc w kuchni wi´cej chleba i ziemniaków. Nape∏ni∏a te˝ kilka skorupek orzechów miodem. - Na zdrowie, dobre skrzaty, na zdrowie.
130
PUSTKI
ewnego wiosennego dnia, kiedy kwit∏y ju˝ ˝arnowce, bzy i kasztany, w feerii ˝ó∏ci, fioletu i bieli, wraca∏a Krysia z chyloƒskiej szko∏y do domu, który jej ojciec, in˝ynier i budowniczy z Warszawy, kochajàcy ska∏y, g∏azy i kamienie, postawi∏ na tak zwanym wybudowaniu pod cisowskim lasem. Wraca∏a ukwieconymi ∏àkami, pachnàcymi wiosennà Êwie˝oÊcià. Us∏ysza∏a przyjazne szczekanie swej ukochanej Azy, która wyczu∏a jà z daleka i psim zwyczajem wybieg∏a na spotkanie. Po chwili czu∏ego powitania i radosnych harców Aza zacz´∏a niespokojnie szczekaç w pustà przestrzeƒ. Nie wiadomo by∏o, o co jej chodzi. Ale Krysia, znajàca swego psa od pierwszych dni jego ˝ycia domyÊla∏a si´, ˝e przyczyna musi byç wa˝na. Zacz´∏a wo∏aç jà po imieniu, potem gwizda∏a porozumiewawczo, ale Aza ujada∏a coraz wÊcieklej. O co jej chodzi? Co si´ mog∏o staç? Dlaczego mnie nie s∏ucha? – Krysia zadawa∏a sobie samej pytania. Odpowiedê nadesz∏a wkrótce. Na Êrodku ∏àki, w melioracyjnym rowie le˝a∏ koƒ. ˚ywy koƒ uwi´ziony w nie-zwyk∏ej pu∏apce. Zniewolony wàskà przestrzenià rowu, le˝a∏ nieruchomo na jego dnie. Poczàtkowo wydawa∏o si´ Krysi, ˝e koƒ po prostu po∏o˝y∏ si´, by odpoczàç, ale poniewa˝ zna∏a zwierz´ta, wiedzia∏a, ˝e konie nie k∏adà si´ z byle powodu, gdy sà zdrowe. A ten nie wyglàda∏ na chorego. Aza podenerwowana sytuacjà, szczeka∏a zaciekle. Czujàc przewag´ nad obcym zwierz´ciem, próbowa∏a chwytaç z´bami koƒskie nozdrza. Tego by∏o ju˝ za wiele. Krysia odgania∏a rozwÊcieczonà Az´, chcàc jednoczeÊnie zbli˝yç si´ do konia, niespokojnie rzucajàcego g∏owà. Nie ba∏a si´. Kocha∏a zwierz´ta i ∏atwo zyskiwa∏a ich zaufanie. Konie uwa˝a∏a za specjalne, królewskie stworzenia. Zbli˝y∏a si´ i ukl´k∏a przy cierpiàcym koniu. Gdy poczu∏a jego oddech na swoich policzkach, zrozumia∏a, ˝e akceptuje jej bliskoÊç. Obj´∏a obiema r´kami koƒskà szyj´ i przytuli∏a si´. W odpowiedzi na t´ czu∏oÊç, koƒ zar˝a∏ g∏oÊno. By∏a w tym g∏osie boleÊç, skarga i ˝a∏oÊç. Przywar∏a mocno do jego szyi, jak kochajàca córka jest w stanie przytuliç si´ do troskliwego ojca. R˝enie nasili∏o si´, a Krysia mia∏a poczucie, ˝e nawiàza∏a w ten sposób szczególne porozumienie z uwi´zionym zwierz´ciem. Szepta∏a mu do ucha:
131
- Nie martw si´, pomog´ ci wydostaç si´ z tej pu∏apki. Koƒ by∏ ju˝ teraz bardziej spokojny, ale wyraênie cierpiàcy. Mo˝e zdr´twia∏y mu nogi? Mo˝e coÊ go boli? Krysia zacz´∏a oglàdaç ca∏e jego cia∏o. Nagle jej oczom ukaza∏a si´ z∏amana koÊç piszczelowa tylnej nogi, przeszywajàca skór´ na wylot. Noga spuch∏a w tym miejscu, brunatna rana wyglàda∏a jak dobrze wyroÊni´te, upieczone, sp´kane ciasto. ¸zy nap∏yn´∏y jej do oczu. Wiedzia∏a, co go czeka. Jej ojciec, warszawski budowni-czy, którego ˝ywio∏em by∏y bloki i p∏yty kamienne, a który do Gdyni przyby∏ na zaproszenie Komisarza Rzàdu, by uczyniç z niej bia∏o kamienne miasto, opowiada∏ jej nie raz, jak dobija si´ ranne konie, zw∏aszcza te ze z∏amanà nogà. Dla takich koni nie ma ratunku. Ogarn´∏o jà uczucie rozpaczy. Wyobra˝a∏a sobie, ˝e ktoÊ przyjdzie i zastrzeli to niewinne, cierpiàce zwierz´. Mo˝e nawet ju˝ wys∏ali po ludzi z rzeêni? Wyj´∏a z tornistra nie zjedzonà bu∏k´ i podsun´∏a pod ciep∏e koƒskie nozdrza. Nie chcia∏. PomyÊla∏a, ˝e jest spragniony. Ale czym i w jaki sposób zdo∏a go napoiç? Postanowi∏a pójÊç do domu po wiadro i wróciç tu czym pr´dzej. Mama czeka∏a z obiadem. Krysia musia∏a wyjawiç ca∏à tajemnic´, chcàc dzia∏aç dalej. - Dobrze, ju˝ dobrze nie powiem ojcu. Nie myÊl, ˝e tak od razu zastrzelà to biedne zwierz´, ale trzeba dowiedzieç si´, czyj to koƒ. - Wtedy na pewno go zastrzelà, zacz´∏a szlochaç Krysia. - W takim razie, lepiej powiedzieç tacie. On na pewno znajdzie jakàÊ rad´. Ale wróci dopiero wieczorem, taki jest zapracowany. Koƒczà budynek Poczty G∏ównej. Wiesz sama, ˝e jest goÊciem w domu. Krysia wybieg∏a z wiadrem wody. Ze srebrnej cukiernicy w sto∏owym pokoju zdà˝y∏a wybraç kilka kostek cukru. Koƒ pozna∏ jà od razu. R˝a∏, podnosi∏ g∏ow´. ¸apczywie ˝∏opa∏ wod´. Krysia wyciera∏a jego mokry pysk. Oczy mia∏ tak lÊniàce, ˝e mog∏a przeglàdaç si´ w nich, jak w ciemnym lustrze. Gdy wróci∏a do domu, ojciec by∏ ju˝ po obiedzie. Opowiedzia∏a mu o wszystkim. Wys∏ucha∏ jej uwa˝nie i jak zwykle z nale˝ytà powagà. Obieca∏ pomoc. By∏o jednak zbyt póêno na jakiekolwiek dzia∏anie. Trzeba by∏o poczekaç do rana. A rano Krysia musia∏a iÊç do szko∏y. Sz∏a ponownie przez ∏àki, chcàc choç kilka chwil sp´dziç z koniem. Zwierz´ le˝a∏o w tym samym miejscu. Spieszy∏a si´ na lekcje, ale wa˝niejsze by∏o przytuliç si´ do jego pyska, objàç za szyj´, czuç jego ciep∏y oddech, ca∏owaç ˝ylastà skór´, pod którà t´tni∏a koƒska krew. I patrzeç, patrzeç, wpatrywaç si´ w ciemny odm´t jego dobrych, wyczekujàcych, pe∏nych nadziei oczu. Na po˝egnanie szepn´∏a mu prosto do ucha: - Po lekcjach znów do ciebie wróc´, mój kochany, napoj´ ci´, nakarmi´. Wydawa∏o si´ jej, ˝e i on ma coÊ do powiedzenia, ˝e chce przekazaç coÊ wa˝nego, objawiç jakàÊ tajemnic´.
132
Przytuli∏a swojà twarz do jego rozognionej g∏owy. Wiedzia∏a, ˝e cierpi. G∏adzi∏a jego nozdrza, palcami rozczesywa∏a w∏osy ciemnobràzowej, choç siwiejàcej ju˝ miejscami grzywy. Wiedzia∏a, ˝e nie by∏ m∏ody. W myÊlach nazywa∏a go Siwkiem. Kiedy wraca∏a po lekcjach tà samà drogà, konia ju˝ nie by∏o. Jak˝e si´ pusto zrobi∏o. Gdyby nie pobliska Cisowa i Chylonia, mo˝na by Êmia∏o miejsce to okreÊliç, jako pustkowie, czy po prostu pustki. Pierwsza myÊl, jaka przysz∏a jej do g∏owy by∏a zgo∏a tragiczna. Z pewnoÊcià dobili to cierpiàce zwierz´ i powieêli do rzeêni, na Ob∏u˝u. A wi´c jej ukochany Siwek ju˝ nie ˝yje. Nie ma go poÊród ˝ywych. Umar∏. Trzeba b´dzie mu urzàdziç “pustà noc” myÊla∏a Krysia, ale zreflektowa∏a si´ w por´, bo przecie˝ „pustà noc”, czyli ostatnià noc przed pogrzebem, urzàdza si´ tylko ludziom. Gdy wesz∏a do domu, mama oznajmi∏a jej, ˝e szeÊciu robotników z firmy ojca wyciàgn´∏o konia z rowu, ˝e jest ju˝ pod opiekà weterynarza, i ˝e mimo otwartego z∏amania, wszystko b´dzie w porzàdku. Koƒ rzeczywiÊcie nie nale˝a∏ do najm∏odszych. Pracowa∏ wytrwale i dzielnie, wo˝àc piach i ˝wir na budow´ molo po∏udniowego, jak wiele setek innych koni, z Gdyni i okolic. Nale˝a∏ do zacnego, gdyƒskiego rodu Schroederów, s∏u˝àc swojà si∏à zarówno rodzinie z Wielkiego Kacka, jak i ca∏ej budujàcej si´ Gdyni. Wozi∏ piach pod budow´ Skweru KoÊciuszki i basenów portowych. Nie on jeden. Setki, tysiàce koni budowa∏o to miasto. Któ˝ o tym dzisiaj wie? Któ˝ o tym dzisiaj pami´ta, ˝e Gdyni´, miasto na morskim brzegu, zbudowa∏y konie? Siwek po kuracji nie nadawa∏ si´ ju˝ do wo˝enia piachu. Ci´˝ka i ˝mudna by∏a to ro-bota. Zw∏aszcza zimà, po oblodzonych drogach, gdy cià˝y∏ nieznoÊnie mokry ˝wir. A Siwek, nie mogàc dorównaç si∏à i sprawnoÊcià swym m∏odszym kolegom po fachu, sta∏ si´ za sprawà w∏aÊcicieli, szczególnie m∏odych Schroederów, ulubieƒcem dzieci. Wozi∏ je na swoim grzbiecie w niedzielne popo∏udnia. Ch´tnie si´ fotografowa∏ na pla˝y. RadoÊci by∏o z nim wiele, szczególnie w letnie dni, gdy nad morze, do Gdyni zje˝d˝a∏y ca∏e rzesze turystów z g∏´bi kraju. Siwek by∏ ulubieƒcem przyjezdnej i miejscowej publicznoÊci. Pieszczony, ca∏owany, poklepywany, do˝ywa∏ swych szcz´Êliwych dni. - Siwek! – wo∏ano i koƒ stawa∏ przed obiektywem aparatu fotograficznego. Posiwia∏ymi wargami delikatnie zgarnia∏, bia∏e kostki cukru z r´ki niejednej turystki. Stawia∏ si´ na ka˝de ˝àdanie, by s∏u˝yç przeja˝d˝kà najm∏odszym. Krysia w tym czasie wykonywa∏a rysunki Siwka lub te˝ próbowa∏a si∏ w nie∏atwej sztuce akwareli. Portretowa∏a konia we wszelkich mo˝liwych sytuacjach, sprzedawa∏a nast´pnie swoje prace turystom i miejscowym, a za zarobione w ten sposób pieniàdze kupowa∏a lekarstwa i najÊwie˝szy owies dla Siwka, by jak najd∏u˝ej móg∏ s∏u˝yç dzieciom. Ta nowa misja starego, poczciwego konia, trwa∏a dobrych kilka lat. Krysia zdà˝y∏a ukoƒczyç chyloƒskà szko∏´.
133
Matur´ zrobi∏a w or∏owskim gimnazjum u profesora Zegarskiego, wróci∏a do Warszawy, by studiowaç architektur´. S∏uch o Siwku zaginà∏. Nie zagin´∏a natomiast myÊl o Gdyni, którà zbudowa∏y konie. To przes∏anie spowodowa∏o, ˝e Krysia, pani architekt, coraz cz´Êciej myÊla∏a o stworzeniu pomnika konia, który zbudowa∏ to miasto z piasku, ze ˝wiru, z cementu i cegie∏ transportowanych w∏asnymi si∏ami. W koƒcu postawi∏a na swoim. Wyrysowa∏a przepi´kny wizerunek konia, na postumencie, poÊród ∏àk, gdzie pracowa∏ w czasie s∏u˝by. Odm∏odzi∏a Siwka o par´ dobrych lat. Da∏a mu bogatà uprzà˝, ozdobionà drogocennym rubinem, z∏ote podkowy, a oczy, w których przeglàda∏a si´ po wielokroç, zaprojektowa∏a za czarnego diamentu, o silnym, g∏´bokim po∏ysku. Stanà∏ odlany z bràzu na granitowym postumencie, poÊród ∏àk, nieopodal Cisowej, pomnik konia, który zbudowa∏ Gdyni´, s∏u˝àc w∏asnym grzbietem i w∏asnà si∏à. Gromadzi∏y si´ wokó∏ tego monumentu t∏umy ludzi, turystów i przyjezdnych, przechodzi∏y wycieczki, a w∏adze miejskie, w dni wa˝ne dla historii miasta, sk∏ada∏y kwiaty, wiàzanki i wieƒce, czczàc pami´ç i wysi∏ek zwierz´cia, dzi´ki któremu miasto dêwign´∏o si´ z pustki morskiego brzegu. Koƒ w sposób dostojny i wynios∏y eksponowa∏ si∏´ i gotowoÊç do poÊwi´cenia, a jednoczeÊnie pi´kno i proporcje sylwetki, g∏owy, szyi, z rozwianà na morskim wietrze grzywà. - Wyglàda, jak Pegaz, mówili przybysze z g∏´bi kraju. Podziwiali pomnik konia i zachwycali si´ szybkoÊcià rozwoju miasta, które na przekór wszystkiemu i wszystkim, rozwija∏o si´ i pi´knia∏o z roku na rok. - A skàd wiecie, jak wyglàda Pegaz? – pytali miejscowi ch∏opcy. - WidzieliÊmy Pegaza, b´dàc na wycieczce w Grecji. Ka˝dy z nas marzy, by dosiàÊç Pegaza w locie. Ale mu gdyƒski Siwek nie potrafi∏ dorównaç. Potrafi∏ natomiast cierpliwie i z mo-zo∏em ciàgnàç wóz z za∏adowanym po brzegi ˝wirem, na budow´ nabrze˝a. Potrafi∏ zbudowaç port i miasto. Naszà Gdyni´. - Nie bardzo ten koƒ pasuje do waszego miasta, màdrzyli si´ turyÊci. Co innego ryba, albo jakiÊ morski ptak, wiatr, albo sztorm. Nie wiadomo jak zbudowaç pomnik wiatru, albo sztormu? To chyba niemo˝liwe. Ale koƒ w portowym mieÊcie, to nieporozumienie. - Co wy mo˝ecie o tym wiedzieç, szczury làdowe, przekomarzali si´ m∏odzi Kaszubi. Przelatywa∏a w∏aÊnie chy˝a, bia∏oskrzyd∏a mewa, która widzàc t∏um turystów, sàdzi∏a, zresztà nie bez racji, ˝e i dla niej znajdzie si´ jakiÊ smaczny kàsek, który bez trudu potrafi∏a przechwyciç w powietrzu. Wystarczy∏o, by ktoÊ rzuci∏ do góry kawa∏ek bu∏ki, czy chleba, a ona, mewa-Êmieszka, ju˝ by∏a gotowa do sztuczek, ewolucji, Êmigów i powietrznych manewrów, byleby tylko zapchaç smacznym k´sem nigdy nie nasycony dziób.
134
Przelatywa∏a nad Cisowà w drodze do Rewy, pe∏na wra˝eƒ, po swej ostatniej podró˝y nad Morze Âródziemne, towarzyszàc statkom ˚eglugi Polskiej. Zakocha∏a si´ w czasie tej podró˝y w koniku morskim, który wbrew oczekiwaniom nie robi∏ jej wi´kszych nadziei. Zawiedziona mewa szuka∏a teraz ukojenia na szaro-srebrnych Kaszubach, wiedzàc, ˝e i tak wielki Êwiat W∏och, Francji i Hiszpanii, nie dla niej zosta∏ stworzony. Jej mi∏oÊç od pierwszego wejrzenia by∏a prawdziwa, g∏´boka i niespe∏niona. ˚arliwoÊç uczucia si´gn´∏a zenitu, gdy zda∏a sobie spraw´ z tego, ˝e ona, lotna mewa-Êmieszka, ˝yje w powietrzu, zaÊ konik morski p´dzi swój ˝ywot w morskich odm´tach. Mewa zmierzajàc na cypel rewski, wokó∏ którego rozlega si´ p∏ycizna, gdzie nie trudno o smacznà szprotk´, kolk´, czy m∏odego Êledzia, dostrzeg∏a z góry pomnik Siwka. A có˝ to za karykatura? – pomyÊla∏a chy˝a mewa. Niby koƒ, ale jaki du˝y. W niczym nie przypomina∏ jej ukochanego morskiego konika, ˝yjàcego wÊród roÊlinnoÊci b∏´kitnego litoralu. W niczym oprócz g∏owy. Mewa zni˝y∏a lot. Koƒ stojàcy na postumencie mia∏ równie pi´knie wyd∏u˝ony pysk, rozwarte chrapy, mi´siste, czu∏e, gotowe do poca∏unku wargi. - Och, jaki on pot´˝ny, w porównaniu z p∏awikonikiem, delikatnym, filigranowym, stworzonym do kochania, pomyÊla∏a mewa. Siad∏a na grzbiecie Siwka. - Och, jaki on zimny i twardy. Gdyby nie bujna grzywa i fantazyjnie rozwiany ogon, pomyÊla∏abym, ˝e jest martwy. A mo˝e jednak tu zostan´? Do Rewy jeszcze szmat drogi, a ci turyÊci wpatrujàcy si´ w pomnik, jak sroka w gnat, na pewno zostawià jakieÊ resztki po˝ywienia. Nie musia∏a d∏ugo czekaç. - O mewa, spójrzcie tu, chodzi po g∏owie tego konia, który zbudowa∏ Gdyni´. Ach, jaka Êmieszna. - Bo to mewa-Êmieszka, wymàdrza∏y si´ dzieciaki. Przyjecha∏y z g∏´bi kraju, chcàc poznaç fenomen miasta, które budowa∏ ca∏y naród. I posz∏y w ruch bu∏ki, rogaliki, kanapki, ciasteczka, a nawet cukierki. Dzieci rzuca∏y wysoko, a mewa, z w∏aÊciwà sobie gracjà, chwyta∏a w locie smaczne k´sy. W koƒcu zm´czona powietrznymi harcami i najedzona, postanowi∏a odpoczàç. Znalaz∏a stosowne zag∏´bienie, przy koƒskiej nodze, mi´dzy postumentem, a podkowà. Wcisn´∏a si´ szczelnie, majàc nadziej´ na b∏ogi sen. Zmru˝y∏a oczy, przywo∏a∏a w myÊlach morskiego konika, gdy spad∏a na nià du˝a i ci´˝ka kropla deszczu. - Jakie to dziwne. Pogodny wieczór, na niebie nie ma ani jednej chmurki, a tu zaczyna kapaç. Co za okropny klimat. Nie ma to jak s∏oneczne wybrze˝a Êródziemnomorskie, pomyÊla∏a, gdy druga kropla uderzy∏a jà w sam Êrodek g∏owy. - Chyba nie zamieszkam tu d∏ugo, stwierdzi∏a i gotowa by∏a do odlotu, gdy spojrza∏a w gór´ i zobaczy∏a oczy konia, przepe∏nione ∏zami. Szkliste oczy, o barwie czarnego diamentu, roni∏y ∏zy.
135
- Czemu p∏aczesz? – spyta∏a mewa. Przemokn´ od twoich ∏ez. - Kiedy ˝y∏em i ciàgnà∏em wóz z piaskiem lub ze ˝wirem, nigdy nie zdarza∏o mi si´ p∏akaç. Jeêdzi∏em nieustannie z morskiego brzegu na ˝wirowisko i z powrotem kilkanaÊcie razy dziennie. Nie szcz´dzi∏em trudu i wysi∏ku. Dostawa∏em obrok i owies, czasem marchewk´, bardzo rzadko cukier. Jeêdzi∏em, bo tak chcia∏ mój pan. Nie bi∏ mnie, nie pogania∏. Dba∏ o mnie i o moje nogi. A kiedy w koƒcu uleg∏em wypadkowi i z∏ama∏em nog´, zaopiekowa∏a si´ mnà pewna kochana, dobra i màdra dziewczynka. Krysia jej by∏o na imi´. To ona sprawi∏a, ˝e nie dobito mnie na ∏àce i nie oddano do rzeêni. Mog∏em dla zabawy woziç dzieci, mi∏o sp´dzajàc czas na emeryturze. A po mojej Êmierci, Krysia wznios∏a ten pomnik, na pamiàtk´ tych wszystkich koni, które budowa∏y Gdyni´. - Mia∏eÊ du˝o szcz´Êcia. - O tak, by∏em bardzo szcz´Êliwy, gdy ˝y∏em. - I dlatego p∏aczesz? - Nie, nie dlatego. Teraz, kiedy nie ˝yj´, kiedy umieszczono mnie na tym wysokim cokole, widz´ ca∏à n´dz´, bied´ i rozpacz miasta, które z takim mozo∏em budowa∏em. Gdy ciàgnà∏em wóz ze ˝wirem, nie dostrzega∏em tylu potrzebujàcych i proszàcych o litoÊç ludzi. A dziÊ z tego miejsca widz´. Widz´ wszystko. I dlatego p∏acz´. - Có˝ pomogà twoje ∏zy? Czy p∏aczàc polepszysz los tych biednych ludzi? - Pos∏uchaj mnie dobra mewo. Niedaleko stàd, w Chylonii, przy n´dznej uliczce, stoi uboga, stara chatka. Przez otwarte okno widz´ zrozpaczonà kobiet´, która op∏akuje chorego synka. Czeka go ci´˝ka operacja serca. Jest s∏aby i cz´sto mdleje, a kobieta, którà opuÊci∏ rozpustny mà˝, nie ma pieni´dzy. Chcia∏bym jej pomóc. - Ty? Ale jak? No, w jaki sposób mo˝na pomóc tej biednej kobiecie, stojàc tu, na tym wysokim postumencie? - Spójrz na mojà uprzà˝. Prawda, ˝e jest pi´kna? Tak jà zaprojektowa∏a Krysia. Uprzà˝ ta w centralnym miejscu przyozdobiona jest rubinem. - Tak, widz´, widz´ ten krwisty kamieƒ w twojej uprz´˝y. - Wyd∏ub swoim mocnym dziobem ten szlachetny kamieƒ i zanieÊ go do biednej chatki, gdzie matka op∏akuje swego syna. Zrobi∏bym to sam, ale moje nogi zbyt mocno przytwierdzone sà do tego postumentu. Nie rusz´ si´. - Kiedy ja w∏aÊciwie nie lubi´ takich dorastajàcych ch∏opców, odpar∏a mewa. Tacy ch∏opcy najcz´Êciej rzucajà we mnie kamieniami. A ja myÊl´, ˝e to coÊ do jedzenia i wcià˝ daj´ si´ nabraç, a potem cierpi´ z tego powodu. - Prosz´ ci´, uczyƒ mi t´ przys∏ug´. Wydziób rubin i zanieÊ ten cenny kamieƒ tym, którym on pomo˝e. Mewa zatrzepota∏a skrzyd∏ami. Kilka uderzeƒ dziobem sprawi∏o, ˝e szlachetny kamieƒ odpad∏ od koƒskiej uprz´˝y. Poszybowa∏a w stron´ Chylonii. Bez trudu odnalaz∏a ubogà chatk´, w której mieszka∏a matka ze swym chorym na serce synkiem. Rzuca∏ si´ niespokojnie na
136
∏ó˝ku, w goràczkowym Ênie. Przez otwarte okno mewa wlecia∏a do izby i zostawi∏a rubin przy fiolkach z lekarstwami. Natychmiast wróci∏a do Siwka o opowiedzia∏a mu o tym, co uczyni∏a. - Dzi´kuj´ ci kochana mewo, za twoje dobre serce. - Chcia∏am lecieç do Rewy, by podjeÊç sobie troch´, ale dobrze mi z tobà. Przypominasz mi kogoÊ, kogo bardzo... lubi´, odrzek∏a mewa, nie chcàc przyznaç si´ do swej wielkiej mi∏oÊci. - To wspaniale, b´dziesz mi bardzo potrzebna. Widzisz, tam za lasem, na Witominie mieszka ma∏a dziewczynka. Stoi na ulicy i sprzedaje kamyczki do zapalniczek. Ale kamyczki te, które dajà iskr´, dawno ju˝ przemok∏y i nikt nie chce ju˝ od niej kupowaç. Srogi ojciec jà zbije, gdy nie przyniesie do domu pieni´dzy. - Czy mam wyd∏ubaç drugi rubin z twej uprz´˝y? - Nie, kochana mewo. Mia∏em tylko jeden rubin. To, co z nim zrobi∏aÊ, b´dziesz musia∏a teraz zrobiç z moim okiem. - Mam wydziobaç twoje oko? – spyta∏a z niedowierzaniem. - Tak. - Przecie˝ to boli. Dlaczego mia∏abym ci´ tak okrutnie okaleczyç? - Kochana mewo, przecie˝ ja ju˝ nie ˝yj´. Nie poczuj´ wi´c, kiedy wyjmiesz swoim dziobem moje diamentowe oko. Zaniesiesz ten klejnot dziewczynce, ˝eby srogi ojciec nie bi∏ jej ju˝ nigdy wi´cej. Mewa usiad∏a delikatnie na g∏owie konia i nachyliwszy si´, wprawnym ruchem wyj´∏a czarny diament. Przez Chyloni´, Leszczynki i Grabówek, polecia∏a ponad lasem prosto na Witomino. Odnalaz∏a zap∏akanà dziewczynk´, sprzedajàcà kamyczki do zapalniczek. Zni˝y∏a lot i upuÊci∏a szlachetny kamieƒ prosto w jej r´ce. Zawróci∏a i chy˝ym lotem dotar∏a do jednookiego Siwka. Opowiedzia∏a mu o tym, co uczyni∏a. - Dzi´kuj´ ci kochana mewo za twoje dobre serce. - Có˝ to za wspania∏y koƒ i jak mi dobrze z nim, pomyÊla∏a mewa. Musz´ ci si´ z czegoÊ zwierzyç. Kocham kogoÊ, daleko, bardzo daleko stàd, kogo mi przypominasz. Macie bardzo, ale to bardzo podobne g∏owy. A kocha si´ przecie˝ g∏ównie g∏ow´, nieprawda˝? – zapyta∏a i wtuli∏a si´ w dobrze znanà szczelin´ przy koƒskim kopycie, gdy˝ zawstydzi∏a si´ swojego wyznania. - Powiedz mi mewo, kim jest ten szcz´Êliwiec, którego pokocha∏aÊ? - To konik morski. Nie ma tak bujnej grzywy jak ty, ani tak fantazyjnego ogona, ani tak silnych nóg, och, on w ogóle nie ma nóg. Porusza si´ w wodzie tak sprawnie, jak ja w powietrzu. Kocham go nad ˝ycie. Ale ciebie równie˝... bardzo... bardzo lubi´, powiedzia∏a mewa prawie szeptem. Dobranoc. - Kochana mewo, czyÊ bardzo zm´czona? - Nie, nie skàd˝e. Ja si´ nie m´cz´ lataniem. - Chcia∏em ci´ jeszcze raz prosiç o przys∏ug´. Na Oksywiu, naprawd´ niedaleko stàd mieszka pewien student. Uczy si´ ju˝ trzeci rok w Wy˝szej Szkole Mor-
137
skiej, gdy˝ chce zostaç marynarzem. B´dzie p∏ywa∏ po morzach i oceanach Êwiata, ale jego biednych rodziców nie staç na wykszta∏cenie syna. Majà jeszcze szeÊcioro dzieci. Siedzi w ciemnym i ch∏odnym pokoiku na Oksywiu, przy jednej dopalajàcej si´ Êwieczce i studiuje mapy. Kiedy Êwieczka zgaÊnie, pójdzie spaç, g∏odny i zzi´bni´ty, ale jutro nie b´dzie mia∏ za co kupiç nast´pnej. Prosz´ ci´, kochana mewo, wydziób mi drugie oko i zanieÊ ten czarny diament studentowi. - Jak˝e ja mog´ wydziobaç ci drugie oko? Przecie˝ b´dziesz ca∏kiem Êlepy. Nie, tego zrobiç nie mog´. - Prosz´ ci´, inaczej ten biedny student b´dzie musia∏ przerwaç nauk´ i nigdy nie zostanie marynarzem. - A ty nigdy nie zostaniesz Êlepcem. - Kochana mewo, przecie˝ to nie sà prawdziwe oczy. To tylko diamenty, czarne diamenty. Owszem lÊnià podobnie, jak oczy, którymi kiedyÊ patrzy∏em na Êwiat, ale sà to tylko kamienie. Prosz´ ci´, nie zwlekaj. Mewa ze ∏zami w oczach usiad∏a delikatnie na g∏owie Siwka i wyj´∏a dziobem szlachetny kamieƒ. - Nie zwlekaj. Przez Chyloni´ i Ob∏u˝e dolecia∏a na Oksywie. RzeczywiÊcie by∏o tak, jak powiedzia∏ Siwek. Student siedzia∏ nad roz∏o˝onymi mapami, poznawa∏ tajniki na-wigacji. Okno by∏o zamkni´te, wi´c sprytna mewa zastuka∏a dziobem w szyb´, po∏o˝y∏a diament na parapecie i odlecia∏a, chcàc jak najszybciej powróciç do Siwka i opowiedzieç mu o tym, co uczyni∏a. - Dzi´kuj´ ci kochana mewo, masz naprawd´ dobre serce. Tak bardzo chcia∏bym, ˝ebyÊ by∏a szcz´Êliwa z tym twoim konikiem. - Na razie jestem szcz´Êliwa z tobà, powiedzia∏a tak szczerze, ˝e zawstydzi∏a si´ i schowa∏a w dobrze znanà szczelinie przy koƒskim kopycie. - I ja czuj´ si´ szcz´Êliwy z tobà, kochana mewo, ale nie zasypiaj jeszcze. Latasz cz´sto nad Gdynià i wiesz, ˝e w tym pi´knym, nowoczesnym mieÊcie oprócz bogatych i bardzo bogatych, ˝yjà biedni, potrzebujàcy ludzie. Oprócz bogatego ÊródmieÊcia, sà dzielnice n´dzy i prawdziwego ubóstwa. Mieszkajà w tych dzielnicach dzieci g∏odne i zaniedbane. W domach zbitych z paru desek mieszkajà, chorujà, a najs∏absze z nich umierajà. - Ofiarowa∏eÊ ju˝ swój rubin z uprz´˝y. Ofiarowa∏eÊ swoje diamentowe oczy. Nie masz ju˝ nic, co móg∏byÊ podarowaç. - Owszem, mam jeszcze z∏ote podkowy. Wiem, ˝e robi si´ ju˝ póêno i na pewno jesteÊ zm´czona, ale prosz´ ci´, zawo∏aj tu jeszcze inne mewy, twoje przyjació∏ki, które pomogà ci rozkruszyç moje z∏ote podkowy, a nast´pnie rozsypaç z∏oto w tych ubogich dzielnicach, ˝eby choç troch´ pomóc tym, którzy sà w najwi´kszej potrzebie. Prosz´ ci´, nie zwlekaj. - Jakie˝ on ma dobre serce, pomyÊla∏a mewa i skierowa∏a lot na morski brzeg, gdzie do snu uk∏ada∏y si´ ju˝ stada jej bia∏oskrzyd∏ych sióstr.
138
Po chwili ca∏a gromada mew obsiad∏a dooko∏a postument pomnika. WÊród g∏oÊnego pisku i trzepotu rozlega∏o si´ stukanie mewich dziobów kruszàcych z∏ote podkowy. - Ju˝ gotowe, orzek∏a zasapana mewa. Ca∏e z∏oto odpad∏o od twoich kopyt. - Dzi´kuj´ ci, kochana mewo. Rozrzuçcie teraz ten kruszec po ulicach ubogich dzielnic. Niech cieszà si´ ci, którzy sà w potrzebie i niech b´dà szcz´Êliwi. I ty bàdê szcz´Êliwa, kochana mewo. Dobranoc. Stado mew odfrun´∏o. Z∏oto posypa∏o si´ na ponure ulice Meksyku, Szanghaju, Abisynii, Pekinu, Budapesztu i Drewnianej Warszawy. Nazajutrz obok pomnika Siwka, konia, który jak wiele, wiele innych budowa∏ to miasto, przechodzi∏a grupa miejskich rajców. - A có˝ to za straszyd∏o? To jest ten s∏awny pomnik konia, który zbudowa∏ nasze miasto? - KtoÊ ukrad∏ rubin z uprz´˝y. Trzeba powiadomiç policj´. - KtoÊ wyd∏uba∏ oczy, to zbrodnia! - Zatelefonuj´ do prokuratora, niech zajmie si´ tà sprawà. - A podkowy... znikn´∏y z∏ote podkowy. - To wandalizm, prosz´ zaprotokó∏owaç. Na najbli˝szym posiedzeniu Rada Miejska podj´∏a uchwa∏´ o likwidacji pomnika. Uchwa∏´ wykonano w trybie natychmiastowym. Zdemontowano konia, usuni´to postument. Och, jak˝e pusto zrobi∏o si´ w tym miejscu. Stary pomnik – figur´ z bràzu przetopiono i zgodnie z nowà uchwa∏à wykonano odlew or∏a. Powsta∏ nowy pomnik, który podobno stanàç ma wÊród morskich fal. A puste miejsce po pomniku konia, który zbudowa∏ Gdyni´, nazywajà do dziÊ Pustkami.
139
WICZLINO
zia∏o si´ to w czasach nie tak znowu odleg∏ych. Wasi dziadkowie pami´tajà je z pewnoÊcià bardzo dobrze. Gdynia uzyska∏a ju˝ prawa miejskie, mia∏a wspania∏y port, jeden z najnowoczeÊniejszych na Ba∏tyku oraz najwi´kszego polskiego armatora, jakim by∏y Linie ˚eglugowe „Gdynia – Ameryka”. Siedem pot´˝nych transatlantyków: „Polonia”, „Pu∏aski”, „KoÊciuszko”, „Pi∏sudski”, „Batory”, „Sobieski” i „Chrobry” wozi∏o pasa˝erów przez Ocean Atlantycki z Europy do Ameryki Pó∏nocnej i Po∏udniowej. Dwa bliêniacze statki, motorowce „Pi∏sudski” i „Batory” zbudowane we w∏oskiej stoczni Monfalcone, odp∏ywa∏y z Nabrze˝a Francuskiego w Gdyni, przy dêwi´kach orkiestry, ˝egnane przez t∏umy mieszkaƒców. Podró˝ by∏a daleka, trwa∏a prawie pó∏ miesiàca. „Pi∏sudski” zawija∏ do Nowego Yorku, portu w Pó∏nocnej Ameryce, przy ujÊciu rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego, zaÊ „Batory” do Montrealu, w Kanadzie, przy ujÊciu Ottawy do Rzeki Âwi´tego Wawrzyƒca. Oba statki dobrze znane by∏y Antosi z Gdyni, gdy˝ jej tato by∏ kucharzem, najpierw na „Pi∏sudskim”, potem na „Batorym”. Antosia wcià˝ by∏a za ma∏a, by pop∏ynàç z tatà w rejs, ale kochajàcy ojciec nieraz ju˝ obiecywa∏, ˝e gdy tylko doroÊnie, zabierze jà w morskà podró˝, na drugà pó∏kul´, hen, hen za wielkà wod´. Antosia prze˝ywa∏a ka˝dy rejs swego taty. Odprowadza∏a go razem z mamà na Dworzec Morski. Przy dêwi´kach orkiestry, wÊród setek osób roniàcych ∏zy i machajàcych chusteczkami sta∏a cierpliwie i patrzy∏a, a˝ z pot´˝nego, siedmio pok∏adowego transatlantyku, stojàcego przy Francuskim Nabrze˝u, zrobi si´ maleƒki punkcik, ginàcy we mgle, na linii horyzontu. Potem cierpliwie czeka∏a na listy, adresowane na jej imi´ i adres przy ulicy 10 Lutego, gdzie mieszka∏a z mamà. Listy pisane ojcowskà r´kà sprawia∏y jej wiele radoÊci, choç sama jeszcze nie umia∏a czytaç. Podobnie cieszy∏y jà znaczki, z podobiznami amerykaƒskich prezydentów. Mia∏a ju˝ w swej kolekcji Washingtona i Jeffersona, Lincolna i Johnsona, Granta, Wilsona i Roosvelta. UÊmiechali si´ tajemniczo i zach´cajàco, jakby chcieli powiedzieç: Ameryka czeka na ciebie, Antosiu.
141
RoÊnij szybko, ucz si´ j´zyków, a zdob´dziesz Êwiat. Listy od ojca pachnia∏y bardzo przyjemnie i ekscytujàco. ˚ó∏ty papier z czerwonym marginesem, przybli˝a∏ nowy, nieznany Êwiat. Za ma∏a by∏a, by pisaç. Dopisywa∏a wi´c tylko do listu mamy – „kocham Ci´ Tato” i podpisywa∏a jednà literà „A”. Po pewnym czasie ojciec zmieni∏ statek, pracujàc wcià˝ u tego samego armatora – „Gdynia-Ameryka Linie ˚eglugowe”. Z „Pi∏sudskiego” przesiad∏ si´ na „Batorego” i zaczà∏ p∏ywaç do Kanady. Dla Antosi ró˝nicy wi´kszej nie by∏o, poza znaczkami, które przedstawia∏y teraz, w rozmaitych uj´ciach klonowy liÊç. Tato przywozi∏ swej córce, którà bardzo kocha∏, najprzeró˝niejsze niespodzianki, prezenty i upominki, chcàc choç w ten sposób zrekompensowaç czas roz∏àki i t´sknoty. Cieszy∏a si´ z ka˝dego drobiazgu, z muszelek, z kawa∏ków rafy koralowej, z kolorowych kamyków, nie mówiàc ju˝ o ˝ywym ˝ó∏wiu, którego otrzyma∏a razem z terrarium. Jakby tego by∏o ma∏o, ojciec przywióz∏ jej z ostatniego rejsu dwa maleƒkie, nieopie-rzone jeszcze piskl´ta g´si. W Montrealu otrzyma∏ od kanadyjskiego dostawcy dwa pi´kne, du˝e, nakrapiane g´sie jajka, z uwagà, ˝e sà to jajka zal´˝one, z których powinny wykluç si´ piskl´ta g´si kanadyjskiej, tak zwanej bernikli. Jaja trzeba przechowywaç w ciep∏ym i suchym miejscu. Ojciec Antosi u∏o˝y∏ je tu˝ przy kuchennym piecu, owinà∏ w wat´ i dodatkowo przykry∏ kuchennymi Êciereczkami, gdy wychodzili z Montrealu. Dwa tygodnie morskiej podró˝y dzieli∏y ich od rodzimego portu w Gdyni. Atlantyk okaza∏ si´ tym razem niezwykle ∏agodny, ale gdy tylko przeszli przez duƒskie cieÊniny i znaleêli si´ na Ba∏tyku, rozszala∏ si´ sztorm. „Batory” ostro pru∏ dziobem krótkie, niewdzi´czne fale. Naczynia w salonach i bufetach brz´cza∏y weso∏o, a w kuchni powsta∏ straszny ba∏agan, harmider i rozgardiasz. Garnki podskakiwa∏y na kuchni, sztuçce niemal fruwa∏y w powietrzu, a bezpieczne dotàd g´sie jaja musia∏y równie˝ ucierpieç z powodu wstrzàsów. Byç mo˝e silne uderzenia fali, byç mo˝e w∏aÊciwe warunki spe∏niane dotàd bez zarzutu, a przede wszystkim troska o odpowiednià temperatur´, przesàdzi∏y o tym, ˝e skorupki jaj zacz´∏y p´kaç, a ze Êrodka nieporadnie wydobywa∏y si´ ma∏e, nieopierzone pisklaki. Po dwóch dniach trafi∏y ju˝ pod opiekuƒcze skrzyd∏a Antosi. Có˝ to by∏a za radoÊç. Ojciec opowiedzia∏ córce, jak to otrzyma∏ w darze dwa nakrapiane g´sie jaja i sam wyhodowa∏ te ˝ywe, choç bezbronne i ca∏kowicie zdane na ∏ask´ losu stworzenia. Âliczne by∏y ma∏e gàski i bardzo przymilne. Antosia nie odst´powa∏a ich ani na krok. Karmi∏a je i poi∏a. Karmi∏a g∏ównie chlebem. Sama gryz∏a k´s, ˝u∏a, a nast´pnie rozdrobnionà papk´ wk∏ada∏a do g´sich dziobków. Poi∏a je g∏ównie wodà z cukrem.
142
Nauczy∏y si´ piç z ∏y˝eczki. Po prostu otwiera∏y dziobki, a Antosia przechyla∏a zawartoÊç ∏y˝eczki prosto w ich spragnione garde∏ka. By∏a przy nich ca∏y czas. Mama uszy∏a jej fartuszek do pracy w kuchni, przy zmywaniu, czy wycieraniu naczyƒ. Na samym Êrodku, na wysokoÊci brzucha, znajdowa∏a si´ du˝a, naszyta kieszeƒ. W tej kieszeni znakomicie mieÊci∏y si´ dwa g´sie piskl´ta, które Antosia chroni∏a w∏asnym cia∏em. W jej fartuszku by∏y bezpieczne, czu∏y jej ciep∏o, a tak˝e bicie serca. - Wyglàdasz, jak mama-kangurzyca, ˝artowa∏ tato, nie mogàc przytuliç jej, mocno, jak lubi∏, w obawie, ˝e wyrzàdzi krzywd´ maleƒkim gàskom. Ptaki ros∏y niezmiernie szybko. Mimo, ˝e za oknami sypa∏ g´sty, pierzasty Ênieg, mia∏y ciep∏o i sucho. Karmione by∏y regularnie, czu∏y si´ wi´c bezpiecznie. Po miesiàcu znacznie przybra∏y na wadze. Zmieni∏y równie˝ okryw´ piór. Z delikatnego puchu, który przy najl˝ejszym nawet dmuchni´ciu zmienia∏ swe u∏o˝enie, powsta∏y wyraêne pióra, które po kilku kolejnych tygodniach zmienià si´ w lotki na skrzyd∏ach i w sterowniki na ogonie. Okres pierzenia si´ ca∏a rodzina obserwowa∏a bardzo dok∏adnie. Póêniej ojciec ponownie zamustrowa∏ na “Batorym” i uda∏ si´ w kolejny rejs do Kanady. Antosia zosta∏a z mamà i z gàskami. Chodzi∏y za nià po ca∏ym mieszkaniu. Dos∏ownie wsz´dzie. Zna∏y dobrze swoje miejsce w specjalnie przygotowanym g´Êniku, w pude∏ku po zimowych butach. Po miesiàcu pude∏ko by∏o ju˝ za ma∏e. Dobrze, ˝e tata przyniós∏ z portu drewnianà skrzynk´ po bananach. WymoÊci∏a jà Antosia s∏omà. Co dzieƒ dba∏a o Êwie˝oÊç s∏omianej Êció∏ki, aby zapewniç gàskom jak najlepsze warunki rozwoju. Kiedy poros∏y wczesnym, m∏odzieƒczym pierzem, okaza∏o si´, ˝e jedna ma ca∏à g∏ówk´ bia∏à, biel schodzi∏a a˝ do tu∏owia, druga natomiast mia∏a na szyi piórka lekko zabarwione czerwienià. Tej pierwszej Antosia nada∏a imi´ Bia∏olica, tej drugiej Rdzawoszyja. Poza tym obie, zgodnie z tradycjà tego gatunku nosi∏y na zdecydowanie ciemnym upierzeniu, bia∏e plamy, zw∏aszcza na szyi oraz na policzkach. Tak, na policzkach, bo g´si majà policzki. Wiedzia∏a o tym dobrze Antosia, gdy˝ ca∏owa∏a je codziennie. Ca∏ymi godzinami przemawia∏a do nich czule, g∏aszczàc i pieszczàc od czubka g∏owy, poprzez smuk∏à szyj´, a˝ po grzbiet, coraz d∏u˝szy i pe∏niejszy, na którym dumnie uk∏ada∏y swe okaza∏e skrzyd∏a. G´ga∏a, cmoka∏a, popiskiwa∏a, chcàc, by naÊladowa∏y jej niby ptasià mow´. Któ˝ bowiem mia∏ je uczyç jakichkolwiek zasad porozumiewania si´? Gàski Antosi, kanadyjskie bernikle, zwane tak˝e g´Êmi morskimi, by∏y zdecydowanie mniejsze od pomorskich. Dzioby bez naroÊli i skoki zakoƒczone trzema palcami spi´tymi b∏onà p∏awnà mia∏y krótsze, utrzymane w ciemnej barwie, ale za to smuk∏e szyje i skrzyd∏a si´gajàce a˝ do nasady ogona, nieporównanie d∏u˝sze, przystosowane do d∏ugodystansowych lotów.
143
Bernikla kanadyjska gnieêdzi si´ bowiem wokó∏ Wielkich Jezior w Kanadzie: Górnego, Huron, Ontario, Erie, nad Wielkim Jeziorem Niedêwiedzim, czy Wielkim Jeziorem Niewolniczym, Winnipeg, Athabaska, czy nad Jeziorem Reniferowym oraz w dolinie Rzeki Âwi´tego Wawrzyƒca, dokàd jak wiadomo zawija nasz „Batory”, z tatà Antosi na pok∏adzie. Stamtàd g´si kanadyjskie przelatujà ca∏ymi stadami do po∏udniowych stanów Ameryki, by grzaç si´ w s∏oƒcu Kalifornii, Arizony, czy Teksasu. Kole˝anki i koledzy Antosi mieli równie˝ najprzeró˝niejsze stworzenia: pieski, kotki, myszki, Êwinki morskie i chomiki, kanarki i papu˝ki, rybki i ˝ó∏wie. Karolinie z ulicy 3 Maja tato przywióz∏ prawdziwà ma∏pk´ z Afryki, ale g´si i do tego kanadyjskich nikt jeszcze w ca∏ej Gdyni nie posiada∏. Mia∏a wi´c Antosia niema∏y powód do dumy. By∏a dumna przede wszystkim, ze swoich podopiecznych. Bia∏olica i Rdzawoszyja prezentowa∏y si´ coraz okazalej, zw∏aszcza kiedy obie g´si maszerowa∏y wed∏ug swego zwyczaju, idàc g´siego za Antosià. Wczesnà wiosnà, gdy mia∏y ju˝ prawie cztery miesiàce, odwa˝y∏a si´ wyjÊç z nimi na podwórko. Có˝ to by∏a za radoÊç. Dla wszystkich. Gàski mog∏y skubaç m∏odà soczystà trawk´, a dzieci z okolicznych domów mog∏y podziwiaç t´ niespotykanà odmian´. Za radà mamy, Antosia zawiàza∏a im na szyjach kolorowe wstà˝eczki. Wyglàda∏y wi´c bardzo elegancko i odÊwi´tnie. Gdyƒskim dzieciom znane by∏y g´si, które pas∏y si´ na polach i ∏àkach, w miejscach nie wytyczonych jeszcze ulic. By∏y to bia∏e lub siod∏ate g´si pomorskie, albo kartuskie, o krótkich nogach i grubych udach, o krótkiej szyi, z grzbietem szerokim, po bokach zaokràglonym. Przyci´˝kawe nieco, specjalnie tuczone, tu∏ów mia∏y walcowaty, g∏ow´ Êredniej wielkoÊci, dziób dobrze wykszta∏cony, barwy pomaraƒczowo-czerwonej, pierÊ pe∏nà, kulistà. Dla Antosi najwa˝niejsze jednak by∏y oczy. Pomorskie g´si bia∏e, mia∏y oczy jasno-niebieskie, siod∏ate – bràzowo -z∏ociste. Oczy g´si kanadyjskich by∏y czarne, jak ziarenka pieprzu, bardzo bystre, spostrzegawcze i czu∏e. A mimo to czasem wydawa∏o si´ Antosi, ˝e oczy jej gàsek sà bardzo smutne. Czasem widzia∏a w nich ∏zy. Czy˝by nie by∏y szcz´Êliwe? Mo˝e t´sknià za czymÊ? Mo˝e brakuje im stada? To, co widzia∏y, zmienia∏o si´ natychmiast w komentarz: radosne g´ganie lub popiskiwanie przechodzi∏o czasem w nerwowe syczenie, zw∏aszcza, gdy koƒczy∏a si´ tarta marchew, którà wprost uwielbia∏y. Jad∏y i jad∏y wcià˝, a by∏y wiecznie nie nasycone. Podstaw´ g´siego wy˝ywienia stanowi∏ owies i proso, kukurydza i ∏ubin, moczony groch, Êwie˝a wyka i peluszka zbierana w∏asnor´cznie przez Antosi´ na gdyƒskich ∏àkach. Miasto bowiem nie by∏o tak ÊciÊle zabudowane, jak dziÊ. Mi´dzy domami wzniesionymi przy wyznaczonych ulicach, rozciàga∏y si´ pola uprawne i ∏àki pastewne. Na nich to w∏aÊnie pas∏y si´ pomorskie g´si.
144
Przysz∏o lato, beztroskie, ostatnie w ˝yciu Antosi lato, po którym b´dzie musia∏a pójÊç do szko∏y. Zdarzy∏o si´ tak, ˝e Antosia podczas tego w∏aÊnie lata zachorowa∏a na dzieci´cà szkarlatyn´ i musia∏a pójÊç do szpitala. Gàski zosta∏y z mamà. Pewnego dnia mama postanowi∏a zrobiç niespodziank´ Antosi, która bardzo cierpliwie znosi∏a trudy leczenia. Odwiedzi∏a jà razem z Bia∏olicà i Rdzawoszyjà. Có˝ to by∏a za radoÊç, spotkaç gàski po kilkudniowej roz∏àce. Antosia us∏ysza∏a je z daleka. Otworzy∏a okno. Sta∏y na trawniku tu˝ przy mamie, z elegancko zawiàzanymi kokardami pod szyjà. Gdy tylko spostrzeg∏y swojà opiekunk´, podnios∏y prawdziwy wrzask. Zacz´∏y trzepotaç skrzyd∏ami, stroszyç si´, a nawet syczeç ze z∏oÊci, gdy˝ próby wzbicia si´ do okna Antosi, mimo i˝ by∏ to wysoki parter, spe∏z∏y na niczym. - One po prostu nie potrafià fruwaç, pomyÊla∏a Antosia i poczu∏a g´sià skórk´ na ca∏ym ciele. Podskakiwa∏y, próbujàc z ca∏ych si∏ sprawnoÊci swoich wspaniale rozwini´tych skrzyde∏, ale bezskutecznie i nadaremnie. Rzuci∏a im resztki chleba ze Êniadania, w nagrod´. No có˝, marna to by∏a pociecha. Jedni próbujà chodziç o laskach i o kulach, zw∏aszcza pacjenci po z∏amaniach, a moje gàski próbujà lataç, ale jednym i drugim próby te nie wychodzà na dobre. Choroba min´∏a i min´∏o lato. Tato wróci∏ z rejsu i znów wszyscy byli razem. Ca∏a rodzina, dwie g´si i ˝ó∏w. - Widzia∏em, tam w Kanadzie, jak g´si znad Rzeki Âwi´tego Wawrzyƒca szykujà si´ do odlotu. Gromadzà si´ w stada, wybierajà przewodnika i ca∏ymi kluczami ciàgnà na po∏udnie. - A nasze w ogóle nie potrafià lataç, odpowiedzia∏a Antosia bliska p∏aczu. - Wi´c trzeba je nauczyç tej sztuki, moja droga. - Ale w jaki sposób? - Widzisz, kochanie, one nie czujà si´ wolne. A ptaki, stworzone sà do wolnoÊci. Widzia∏em, jak swobodnie lecà w kluczach, wytrwale, ale i dostojnie, z prosto wyciàgni´tà szyjà. Towarzyszy im taki pi´kny Êpiew, jakby zawodzenie, czy raczej g∏´bokie ∏kanie. One stworzone sà do lotu. T´sknià za wolnà, nieograniczonà przestrzenià. Musimy je nauczyç lataç. - Ale jak? – Antosia pyta∏a, p∏aczàc. ˚al jej by∏o rozstawaç si´ z gàskami, lecz rozumia∏a si∏´ przeznaczenia. Przynajmniej tak si´ jej wydawa∏o. - Delikatnie i ostro˝nie. Zabierzemy je jutro nad morze i spróbujemy. Dzieƒ by∏ jesienny, pogodny. Prawdziwa z∏ota jesieƒ. Wybrali si´ na spacer ca∏à rodzinà, zabierajàc gàski, z zamiarem rozpocz´cia nauki latania. Antosia bra∏a na r´ce ka˝dà z osobna i podrzuca∏a w gór´, ale one spada∏y z rozpostartymi skrzyd∏ami na ziemi´. Jak kury. Nie potrafi∏y wzbiç si´. - Czy to strach parali˝uje ich ruchy, czy one nigdy nie nauczà si´ lataç? – pyta∏ ojciec.
145
- To jest dla nich zbyt trudne, uczyç si´ lataç teraz. Gdyby mia∏y w∏asnych rodziców, na pewno posiad∏yby tajemnice tej sztuki – powiedzia∏a z wyrzutem Antosia. My nie jesteÊmy w stanie zapewniç im takiego szcz´Êcia. - Ale mo˝emy spróbowaç, uspokaja∏ tato, g∏adzàc córeczk´ po g∏owie. Ona tym czasem g∏adzi∏a g∏ówki swoich gàsek. Wrócili do domu. Przy obiedzie w dalszym ciàgu rozmawiali o nauce latania. - Mo˝e trzeba zwróciç si´ do specjalisty, ornitologa? W Gdaƒsku na pewno sà tacy. Wizja wizyty w Gdaƒsku, w Wolnym MieÊcie, a wi´c mimo wszystko za granicà, nie napawa∏a optymizmem. Ze zwierz´tami w punktach granicznych zawsze sà jakieÊ k∏opoty. Ojciec myÊla∏ d∏ugo i intensywnie. - Mo˝e ja po prostu zabior´ je do Kanady i tam doprowadz´ do stada? - Ale kto je tam nauczy lataç? Zostanà same w mroênej Kanadzie i nie przetrwajà zimy. - No tak, tak. Masz racj´, musimy je nauczyç latania tutaj. Inaczej nic z tego nie b´dzie. Sà jeszcze m∏ode. Majà dopiero dziewi´ç miesi´cy. Po kilku dniach tato wróci∏ z portu rozpromieniony i uradowany. - Wiem. Mam. Nareszcie znalaz∏em sposób. Pojedziemy do Wiczlina. - Na wieÊ? – spyta∏a mama. - Chcesz je oddaç gospodarzom. Nie, nigdy! – zaoponowa∏a Antosia. - Ale˝ skàd. Pos∏uchajcie. W Wiczlinie, jak sama nazwa wskazuje, roÊnie wiklina. Du˝o, du˝o wikliny, krzewiastej wierzby wikliniarskiej. Wyplatajà z niej meble, obr´cze, no a przede wszystkim kosze. Kosze. koszyki, koszyczki. - Naszym gàskom dobrze jest w skrzynce po bananach – wtràci∏a Antosia. - Pos∏uchaj dziecko drogie. Wikliniarze wyplatajà równie˝ pot´˝ne i mocne kosze, s∏u˝àce do lotów balonem. Sà to tak zwane gondole. - Chyba nie zamierzacie lataç balonem? – spyta∏a z przera˝eniem mama. - Otó˝ w∏aÊnie. PomyÊla∏em, ˝e skoro w Wiczlinie produkujà wiklinowe gondole do balonów, muszà tam równie˝ odbywaç si´ jakieÊ próby. Wsiàdziemy do takiej gondoli, wzbijemy si´ na pewnà, niewielkà wysokoÊç i spróbujemy... - Co? – wykrzykn´∏a Antosia razem z mamà. - WypuÊciç gàski... - Tak... to jedyny sposób – utwierdza∏a mama. - A jak nie dadzà rady... spadnà, pot∏ukà si´, albo zabijà. - Och, nie myÊl w ten sposób. Zaczniemy od niewielkiej wysokoÊci. A kiedy poczujà wiatr w skrzyd∏ach, obudzi si´ w nich instynkt. Zacznà machaç, trzepotaç, utrzymajà si´ w powietrzu. - Spróbujemy – Antosia pospiesznie posz∏a si´ ubieraç. W Wiczlinie bez k∏opotu odnaleêli plecionkarzy. Dobra pogoda s∏u˝y∏a próbom balonowym.
146
Tato krótko przedstawi∏ spraw´ i ju˝ pot´˝na czasza balonu, wype∏nionego ciep∏ym powietrzem, podgrzewanym przez specjalny gazowy palnik, zacz´∏a z wolna unosiç si´ ku górze. Gondola przywiàzana by∏a pot´˝nà linà do starego korzenia, niczym statek w porcie do kei. - Zapraszam na pok∏ad – odezwa∏ si´ m∏ody cz∏owiek, w pilotce i z pot´˝nym kompasem w miejscu, gdzie zwykle nosi si´ zegarek. Ta ma∏a te˝ z nami leci? - Tak, to opiekunka tych ptaków, które chcemy nauczyç lataç. - Nauczyç lataç ptaki? – zaÊmia∏ si´ m∏ody pilot z lotniska w Rumii. Dobrze, ˝e nie chcecie uczyç ryb, p∏ywania. One umiejà fruwaç, mo˝e tylko zapomnia∏y. Radz´ zaczàç ˝egnaç si´ z nimi. Antosia trzyma∏a obie gàski na obu r´kach, przytulajàc je do siebie. Wk∏ada∏a swojà g∏ow´, mi´dzy ich g∏ówki, a one ociera∏y si´ o jej twarz swoimi policzkami. By∏y dziwnie niespokojne. Zw∏aszcza wtedy, gdy pilot odkr´ca∏ kurek z syczàcym gazem, zamieniajàcym si´ w d∏ugi p∏omieƒ, który ogrzewa∏ powietrze wewnàtrz czaszy balonu. - No, to ruszamy – zakomenderowa∏ pilot. Odczepiono lin´ od korzenia i balon wolno i majestatycznie zaczà∏ si´ wznosiç. - Nie boisz si´? – spyta∏ tato. - Ani troch´. Mam wra˝enie, jakbym sama lecia∏a. - Bo lecisz. Wszyscy lecimy. Spójrz jak pi´knie dooko∏a. Antosia wychyli∏a g∏ow´ znad brzegu gondoli i ujrza∏a w dole wiejskie domy i zabudowania gospodarcze, ma∏e, jak zabawki. Pola i ∏àki uk∏ada∏y si´ w wielobarwnà szachownic´. Zza Êciany lasu ukaza∏o si´ b∏awe morze. - Jaki pi´kny jest Êwiat, powiedzia∏a Antosia prawie szeptem. Bia∏olica i Rdzawoszyja odpowiedzia∏y jej w swojej g´siej mowie. Zrozumia∏y si´ w jednej chwili. - Antosiu, a teraz po˝egnaj si´ z nimi, poprosi∏ tato. Podejmiemy pierwszà prób´. - Ju˝ to zrobi∏am. Antosia ukradkiem ociera∏a ∏zy. Czarne oczy ptaków równie˝ zaszkli∏y si´ od ∏ez. - Postawcie je paƒstwo na brzegu gondoli. Niech same spróbujà poderwaç si´ do lotu – zaproponowa∏ pilot. Gdy obie g´si stan´∏y p∏etwami na brzegu wiklinowej gondoli, rozpostar∏y skrzyd∏a i zacz´∏y mocno trzepotaç. - Odwrócimy si´ zaraz w stron´ morza. Skojarzà blask wody z kierunkiem s∏oƒca i polecà. I tak te˝ si´ sta∏o, ku zdumieniu Antosi i jej ojca. Pilot naciàgajàc liny ∏àczàce balon z gondolà, obróci∏ go w stron´ morza. I wtedy oba ptaki wyda∏y nieznany dotàd dêwi´k, g´si klangor, g∏´boki, smutny, po˝egnalny, jakby p∏aczliwy. Odbi∏y si´ skokami od brzegu gondoli niemal jednoczeÊnie i g∏oÊno ∏kajàc, poszybowa∏y w stron´ morza.
147
Za∏oga balonu sta∏a w milczeniu, wstrzymujàc oddechy z niepokoju, czy eksperyment si´ uda. Ale ju˝ po chwili byli pewni, ˝e ptasi instynkt zbudzi∏ si´, na takiej wysokoÊci, choç tak rozleg∏ej przestrzeni gàski Antosi nigdy jeszcze nie widzia∏y. Ojciec przytuli∏ mocno córk´ do siebie. - Mo˝esz byç spokojna. Pociàgnà teraz za wielkà wod´. Wrócà do swojej ojczyzny. - Nie o w∏asnych si∏ach – wtràci∏ pilot. - Ale˝ oczywiÊcie. Gdy si´ zm´czà, przysiàdà na statku, który zmierzaç b´dzie w tym samym kierunku. Nie raz widzia∏em. ˚aden z marynarzy, ani z pasa˝erów nie b´dzie mia∏ im tego za z∏e. Wrócà do Kanady, wrócà nad Rzek´ Âwi´tego Wawrzyƒca i jeszcze przed zimà do∏àczà do stada. Polecà z nim na po∏udnie Ameryki, do wiecznie b∏´kitnej Kalifornii, w której nigdy nie pada deszcz. - A w Wiczlinie pada i to doÊç cz´sto – stwierdzi∏ pilot. - Dlatego roÊnie tu tak okaza∏a wiklina – doda∏ ojciec. Tego wieczoru Antosia d∏ugo nie mog∏a zasnàç. RozmyÊla∏a o swych gàskach. Kilka razy przychodzi∏ do niej tato, g∏adzi∏ jej w∏osy i t∏umaczy∏: - Tak b´dzie lepiej. PomyÊl, jakie one sà teraz szcz´Êliwe. Lecà, czujà si´ wolne, bo takie jest ich przeznaczenie. - Nic mi po nich nie pozosta∏o. Nawet jedno pióro. - Pozosta∏y ci wspomnienia, Antosiu i uczucia, tyle dobrych uczuç. Tego nikt ci przecie˝ nie zabierze. Dobranoc. Kiedy w koƒcu zasn´∏a, przyÊni∏o si´ jej, ˝e sama potrafi lataç. Wystarczy∏o tylko, ˝e roz∏o˝y∏a r´ce szeroko, najszerzej, jak tylko mog∏a i ju˝ odrywa∏a si´ od ziemi. Wspania∏e by∏o to uczucie, nieporównywalne z niczym i nie dajàce si´ opisaç. A gdy si´ obudzi∏a, spostrzeg∏a na poduszce pióro. Pi´kne, lÊniàce, czarne wieczne pióro. By∏ to prezent od rodziców. Nazajutrz bowiem mia∏a rozpoczàç swój pierwszy szkolny rok.
148
Wzgórze Âwi´tego Maksymiliana
iosna tego roku by∏a nadzwyczaj pi´kna. Nie tylko dlatego, ˝e Êwiat pod batutà promieni s∏onecznych stawa∏ si´ coraz bardziej harmonijny, ale tak˝e z powodu niezwyk∏ej symfonii, jaka sta∏a si´ udzia∏em b∏´kitnego nieba i zieleniejàcej ziemi, lazurowej wody i seledynowego powietrza, przepe∏nionego ciep∏ym drganiem, przebiegajàcym w rytm pracy skrzyde∏ gorliwej pszczo∏y, niosàcej ci´˝kie krople nektaru do brz´czàcego ula, czy p∏ochego motyla, który mimo i˝ gnany morskim wiatrem, znajdowa∏ sposób, by delektowaç si´ s∏odyczà wiosennego kwiatostanu. Pewnego ciep∏ego, wiosennego popo∏udnia jeden z ojców zakonu Êwi´tego Franciszka w´drowa∏ z gdyƒskiego wzgórza, które wówczas nosi∏o imi´ s∏awnego marsza∏ka Ferdynanda Focha, w stron´ morskiego brzegu, by dotrzeç do skweru, który tak w owym czasie, jak i obecnie nosi imi´ s∏awnego genera∏a Tadeusza KoÊciuszki. Ów zakonnik odziany w czarny habit, przepasany bia∏ym sznurem, gdy tylko dotar∏ na brzeg, zdjà∏ sanda∏y, by bosà stopà powitaç mokry piasek i zimnà jeszcze, lecz dajàcà ukojenie po tak ciep∏ym dniu, morskà wod´. Nie pami´ta∏ ju˝, kiedy rozkoszowa∏ si´ darem morza. Musia∏o to byç dawno temu, z pewnoÊcià jeszcze w Japonii, w Nagasaki. Wówczas to, w dalekim kraju kwitnàcej wiÊni odwiedzi∏ „Dar Pomorza” wraz z za∏ogà, odbywajàcà pierwszy wielki rejs dooko∏a Êwiata. I teraz, b´dàc przejazdem w Gdyni zapragnà∏ odwiedziç starych przyjació∏. Szed∏ wi´c brzegiem morza, w stron´ skweru, gdzie zwyczajowo cumowa∏a bia∏a fregata. Nie wiedzia∏ jeszcze, ˝e “Dar Pomorza” wraca w∏aÊnie z rejsu do Po∏udniowej Ameryki. - W Gdyni b´dà dopiero na poczàtku czerwca - objaÊni∏ bosman w kapitanacie portu. - To ju˝ za kilka dni – odpar∏ zakonnik, wpatrujàc si´ w ogorza∏à od s∏oƒca i wiatru twarz bosmana. - Jo, warto poczekaç. To dopiero b´dzie radoÊç, widzieç te dziewczyny na brzegu, jak piszczà, te matki, jak p∏aczà. A uda∏o im si´ op∏ynàç Horn, ten dia-
149
belski przylàdek, bosman robi∏ du˝e oczy. Zuchy. Po raz pierwszy na ˝aglach pod polskà banderà. - Chcia∏em odwiedziç za∏og´ i kapitana. Pozna∏em ich, gdy byli w Osace, dwa lata temu. - A to p∏ynà∏ z nimi wtedy kapitan Meissner. - Tak, Tadeusz. - A teraz wybrali si´ z kapitanem Maciejewiczem. SzeÊçdziesi´ciu ch∏opaków zabra∏ ze sobà. Wyrosnà z nich prawdziwe wilki morskie. Warto poczekaç. - Nie mog´. Wracaç musz´ jeszcze dziÊ. - A co tak ojca goni po Êwiecie? - Obowiàzki. W zakonie, jak na s∏u˝bie. Ciàg∏a wachta. - Jo, ale te˝ troch´ trzeba odpoczàç, nad morzem, albo jeszcze lepiej na morzu. Bóg jest wsz´dzie. - Dobrze, ˝e o tym wiecie. - Jo. - Pokój i Dobro. Z Bogiem. - Jo, z Panem Bogiem. Bosman zdjà∏ czapk´, a zakonnik prze˝egna∏ go znakiem krzy˝a. Postanowi∏ wracaç do klasztoru tà sama drogà, robiàc spacer, przed nocnà podró˝à do Warszawy. Pociàg odchodzi∏ póênym wieczorem. Znów szed∏ boso, czujàc pod stopami chrz´szczàcy, mokry piasek i ˝ywà wod´, pulsujàcà rytmem fal. Z daleka dostrzeg∏ dziewczynk´. Sta∏a na brzegu i patrzy∏a w morze. Zauwa˝y∏ jà ju˝ wczeÊniej, idàc w tamtà stron´, gdy siedzia∏a na jednej z wydm, u stóp zbocza Kamiennej Góry, z podkurczonymi nogami, opierajàc brod´ o kolana. Teraz znów patrzy∏a w bezkresnà dal. Chcia∏ nawet pomachaç w jej stron´, ale tak by∏a skupiona, ˝e a˝ ˝al by∏o jej przeszkadzaç. Teraz sta∏a na brzegu nieruchomo, w bia∏o-ró˝owej sukience, którà wiatr wydà∏ jak ˝agiel. Sta∏a bez ruchu, wyt´˝ajàc wzrok. Mo˝e czeka na powrót ojca z morza, czy brata z po∏owu – pomyÊla∏ zakonnik i Êmielej ruszy∏ przed siebie, w nadziei, ˝e uda mu si´, choç s∏owo z nià zamieniç. Nabra∏ pewnoÊci, ˝e tak si´ stanie, gdy dziewczynka odwróci∏a si´ i zacz´∏a iÊç linià brzegu, prosto w jego stron´. Dwoje nieznajomych zmierza ku sobie, w tym w∏aÊnie momencie nieskoƒczonego czasu i w tym akurat miejscu niekoƒczàcej si´ przestrzeni. Przypadek to, czy przeznaczenie? - pyta∏ samego siebie, gdy zbli˝yli si´ na odleg∏oÊç rozpoznania rysów twarzy. By∏a starsza ni˝ przypuszcza∏. Smuk∏a sylwetka, szczup∏e nogi i r´ce mog∏y myliç. Twarz mia∏a bardzo powa˝nà, jak na swój wiek. Doros∏à.
150
Znajdowali si´ teraz na wyciàgni´cie r´ki i pewne by∏o, ˝e widzàc osob´ duchownà, odezwie si´, pozdrawiajàc w imi´ Chrystusa, ale ona przesz∏a oboj´tnie, patrzàc wcià˝ przed siebie. Zatrzyma∏ si´ i odwróci∏ g∏ow´ w jej stron´. - Hej, dzieweczko! Nie poznajesz kap∏ana? Nie widzisz habitu? Odwróci∏a si´ na jego s∏owa. - Ja niczego nie widz´. Jestem niewidoma. Dopiero teraz spostrzeg∏ jej rozbiegane, niespokojne oczy, które wprawione w ruch chorobà, nie mog∏y si´ zatrzymaç. - Jak masz na imi´? – stara∏ si´ wybrnàç z niezr´cznej sytuacji. - Maria. - Trudno o pi´kniejsze. Podszed∏ i objà∏ jà ramieniem. I ja mam na imi´ Maria. Ale to moje drugie imi´. Wybra∏em je sam, kiedy sk∏ada∏em Êluby zakonne. - JesteÊ zakonnikiem? - Tak. Gwardianem klasztoru franciszkanów w Niepokalanowie. - To daleko stàd? - Pod Warszawà. Ale zatrzyma∏em si´ w Gdyni, u ojców franciszkanów. DziÊ poÊwi´ciliÊmy nowy klasztor i kaplic´ na Wzgórzu Focha. - A to niedaleko. - Wiem, wiem, w∏aÊnie id´ tam, by po˝egnaç si´ z braçmi. Jeszcze dziÊ wracam do Warszawy. A ty, dokàd wracasz? - Do domu. - Sama? - Tak, mieszkam niedaleko. - Masz rodzeƒstwo? - Nie. - A rodziców? - Mieszkam z mamà. Tata odszed∏, gdy dowiedzia∏ si´, ˝e jestem niewidoma. - Chodzisz sama i bez laski? - Tylko, gdy id´ pos∏uchaç morza. Znam tu ka˝dy kamieƒ, ka˝dà wydm´. Ale po mieÊcie chodz´ z laskà. A wi´c jesteÊ zakonnikiem? – spyta∏a, nieÊmia∏o, uÊmiechajàc si´. - Tak. Jestem rycerzem Niepokalanej. Chcesz, opowiem ci pewne zdarzenie. Siàdêmy na chwil´. Kiedy by∏em w twoim wieku i mieszka∏em w Pabianicach ko∏o ¸odzi, mia∏em pewne widzenie. B´dàc w koÊciele, prosi∏em Matk´ Bo˝à, ˝eby mi powiedzia∏a, co ze mnà b´dzie, kiedy dorosn´. I wtedy Matka Bo˝a pokaza∏a mi si´, trzymajàc dwie korony: jednà bia∏à, a drugà czerwonà. Spyta∏a, czy chc´... czy przyjmuj´... taki dziwny dar. Bia∏a mia∏a oznaczaç, ˝e wytrwam w czystoÊci. - A czerwona? - A czerwona, ˝e b´d´ m´czennikiem. - Czy to znaczy, ˝e b´dziesz si´ m´czyç?
151
- To znaczy, ˝e umr´ Êmiercià m´czeƒskà. - No i co? Którà wybra∏eÊ? - Nie mia∏em wyboru. Wzià∏em obie od Niepokalanej. - A jak brzmi twoje pierwsze imi´? - Maksymilian. A moje rodzinne imi´, gdy jeszcze by∏em w Êwiecie brzmia∏o Rajmund. - Rajmund? Czy to ma coÊ wspólnego z rajem? - Och, jak ty wspaniale s∏uchasz, Marysiu. Nigdy si´ nad tym nie zastanawia∏em. - Nazywano ci´ Rajmundem, gdy by∏eÊ w Êwiecie... a teraz gdzie jesteÊ? - Poza Êwiatem. Jestem w klasztorze. Umar∏em dla Êwiata. Umar∏em dla siebie. Urodzi∏em si´ dla ludzi. - Pod innym imieniem... - Pod dwoma. - Maksymilian Maria. - To ja. - O Bo˝e, a gdzie moja torebka? Zacz´∏a nerwowo dotykaç cia∏a obiema r´kami. Nie ma jej tutaj? Musia∏am zostawiç jà tam, na wydmie. - Nie martw si´. Znajdziemy. Pomog´ ci. - Tam by∏y klucze i ciemne okulary i szyde∏ko do pisania. Podali sobie r´ce i ruszyli przed siebie. - Chodzisz do szko∏y? - Ucz´ si´ z widzàcymi. Wszystko rozumiem i nadà˝am. - Piszesz brajlem? - Tak. - Nied∏ugo wakacje. - Tak, ale nie dla mnie. - Dlaczego? - Nigdzie nie wyjad´. B´d´ przychodziç tu i s∏uchaç morza. - Co w nim s∏yszysz? - S∏ysz´, jak mówi do mnie: kocham ci´, Marysiu, kocham, kocham. I tak, za ka˝dà falà s∏ysz´ wyraênie g∏os morza. Podchodzili pod zbocze Kamiennej Góry. Maksymilian szuka∏, wyt´˝a∏ wzrok, rozglàda∏ si´ bacznie, ale torebki nigdzie nie by∏o. Ani na piasku, ani na trawie. Wydawa∏o mu si´, ˝e dok∏adnie w tym miejscu widzia∏ jà siedzàcà, ale zguby nie móg∏ dostrzec. - Nigdzie jej nie ma, ale nie martw si´. Mam pomys∏, moja droga. Pójdziemy do klasztoru. Bracia w darze od wiernych otrzymali dziÊ dwa wspania∏e psy, wilki pe∏nej krwi. Sà to psy wyszkolone, przygotowane do wspó∏pracy z cz∏owiekiem. Majà wspania∏y w´ch. Na pewno nam pomogà. Chodêmy. I ruszyli znowu razem, trzymajàc si´ za r´ce, jak ojciec z córkà. Gdy dochodzili do klasztoru, z kaplicy dochodzi∏y s∏owa pieÊni:
152
Ociemnia∏ym podaj r´k´, Niewytrwa∏ym skracaj m´k´, Twe królestwo weê w por´k´ Maryjo... Koƒczy∏o si´ nabo˝eƒstwo majowe. Dwa jednoroczne wilki, z jednej matki, bawi∏y si´ w ogrodzie przed wejÊciem do klasztoru. Opiekowa∏ si´ nimi brat Kosma. Gdy Marysia wesz∏a do ogrodu, psy uspokoi∏y si´ i jakby spowa˝nia∏y. Siad∏y i od-dycha∏y miarowo oczekujàc poleceƒ. Ojciec Maksymilian oddali∏ si´ na chwil´, po czym wróci∏ i oznajmi∏: - Jednego z nich zabieramy. Mamy pozwolenie od ojca Hugolina. Sam gwardian klasztoru pragnie podarowaç Marysi czworonogiego przewodnika. Brat Kosma odwiàza∏ smycz. - Waruj! Pies przylgnà∏ brzuchem do trawy. Nastawi∏ uszy na dalsze polecenia. - Marysiu, przywitaj si´ ze swym nowym przyjacielem. Podprowadzi∏ dziewczynk´ do psa, kierujàc jej wyciàgni´tà r´k´ w stron´ psiej g∏owy. - Och, jaki mi∏y, ucieszy∏a si´ Marysia. Mi´kki, puszysty, we∏niany. Dzi´kuj´. Z ca∏ego serca dzi´kuj´. - Wystarczy, ˝e klaÊniesz w d∏onie, a on natychmiast pojawi si´ przy tobie. Musisz tylko nadaç mu imi´, oznajmi∏ brat Kosma. - Ale jakie? - spyta∏a z zak∏opotaniem Marysia. - Mo˝e Maks? – zaproponowa∏ ojciec, wprawiajàc brata w os∏upienie. - Tak, tak, Maks, niech b´dzie Maks, cieszy∏a si´ Marysia, przytulajàc g∏ow´ do psiej sierÊci. Maks, Maksiu, mój jedyny, g∏aska∏a czule jego grzbiet. - A teraz weê smycz w prawà r´k´, daj rozkaz: „do nogi”, a potem „prowadê”. Marysia dzielnie wydawa∏a komendy, a Maks pos∏usznie je wykonywa∏. OpuÊcili dziedziniec klasztoru, kierujàc si´ w stron´ morza. Trzeba by∏o przecie˝ odnaleêç torebk´. Maksowi przysz∏o to bez trudu. Zdà˝y∏ ju˝ dok∏adnie poznaç zapach Marysi. Pokr´ci∏ si´ wokó∏ miejsca, gdzie siedzia∏a pod zboczem Kamiennej Góry i po chwili trzyma∏ ju˝ w pysku zgub´. - Podzi´kuj mu Marysiu, poklep, pog∏aszcz. On to zrozumie. Marysia obj´∏a szyj´ Maksa, a on poliza∏ jà psim zwyczajem. - Ale ma ciep∏y j´zyk. Kochany Maks. - Widzisz, jak ci´ lubi. Nie b´dziesz ju˝ sama, Marysiu. On b´dzie ci towarzyszy∏ na ka˝dym kroku. Zabierzesz go ze sobà na wakacje. Chcia∏bym, ˝ebyÊ da∏a si´ namówiç na wyjazd do Lasek, pod Warszawà. Ju˝ to obmyÊli∏em i sam si´ tym zajm´. Dasz mi tylko twój adres, a siostry ze Zgromadzenia Franciszkanek S∏u˝ebnic Krzy˝a, napiszà do twojej mamy. I za∏atwimy wszystko
153
jak nale˝y. W Laskach siostry te prowadzà dom dla niewidomych. Przyjedê. Wiele ju˝ umiesz, a zobaczysz ilu praktycznych rzeczy jeszcze si´ nauczysz. Mo˝e kiedyÊ, kiedyÊ pojedziesz do Japonii i tam b´dziesz pracowa∏a z niewidomymi. Przecie˝ j´zykiem brajla porozumiesz si´ na ca∏ym Êwiecie. By∏em tam przed laty z pewnà misjà. Jak to powiedzieç najproÊciej? Za∏o˝y∏em klasztor. Nazwa∏em go „Ogrodem Niepokalanej”. Po japoƒsku brzmi to doÊç dziwnie: „Mugenzai no Sono”. - „Mugenzai no Sono”, powtórzy∏a bezb∏´dnie. - Masz znakomity s∏uch. Natura pozbawi∏a ci´ wzroku, ale obdarzy∏a s∏uchem. Bóg ci´ doÊwiadcza, bo Bóg ci´ kocha. Wybra∏ ciebie, byÊ Êwiadczy∏a o Jego nieskoƒczonej Mi∏oÊci. Och, Marysiu, jaki ja przy tobie czuj´ si´ ma∏y. Dlaczego posmutnia∏aÊ? - Bo ty mnie widzisz, a ja ciebie nie widz´. Chcia∏abym ci´ poznaç... twojà twarz... ale... - Ale co? - Ale musia∏abym ci´ dotknàç. - Tak, prosz´. - Wiem ju˝, jakie masz d∏onie. Ciep∏e, mi´kkie, jak Êwie˝y chleb. Wzià∏ jej d∏oƒ i zbli˝y∏ do swej twarzy. - Nosisz okulary? - Tak, wzrok mi os∏ab∏ przy korekcie pism, jakie wydaj´, „Rycerza Niepokalanej”, czy „Ma∏ego Rycerza”, dla dzieci. Delikatnym ruchem palców obu d∏oni, drobiàc i wprawiajàc je w czu∏e dr˝enie, odczytywa∏a rysy twarzy Maksymiliana, a raczej stwarza∏a jà we w∏asnej wyobraêni. Có˝ za doÊwiadczenie. Ciemny, czarny, niewidomy Êwiat stawa∏ si´ coraz bardziej realny, nabiera∏ kszta∏tu, formy. Poznawa∏a tego cz∏owieka, który stawa∏ si´ jej coraz bli˝szy i coraz bardziej potrzebny. Emanowa∏a z niego dobroç i czystoÊç serca. - Masz brod´! - wykrzykn´∏a radoÊnie. Jaka mi∏a, ciep∏a, we∏niana. Jak sierÊç Maksa. - Chcia∏bym byç, Marysiu, tak dobry, jak pies. Jak pies przewodnik dla niewidomych. - Jaki kolor ma twój habit? - Czarny. - A ten sznur? - Bia∏y. - Czuj´ tu jakieÊ w´z∏y. - Sà trzy i oznaczajà trzy cnoty, jakich ka˝dy z nas przestrzegaç musi do koƒca ˝ycia: czystoÊç, pos∏uszeƒstwo i pokora. Przy ich pomocy zamierzam zdobyç ca∏y Êwiat dla Niepokalanej.
154
I ty, Marysiu, kochaj Jà ca∏ym sercem i we wszystkich trudnoÊciach sama do niej si´ zwracaj. - Sama? - Tak. Jak najcz´Êciej. - Ty w m∏odoÊci Jà widzia∏eÊ... - Tak. No, tak... - Powiedz mi, jakie Ona ma oczy? - Dobre, sprawiedliwe, troch´ smutne. - Ale jakie, jakiego koloru? - Sama zobaczysz, gdy si´ tobie uka˝e. S∏yszysz, zobaczysz Jà, jeÊli tylko b´dziesz chcia∏a. Ty mo˝esz widzieç o wiele wi´cej, zaglàdajàc do Êrodka ludzkich serc. Dobrze widzi si´ tylko sercem. I tak, najwa˝niejsze jest to, co niewidoczne dla oczu i niewidzialne. - Ale mama czasem p∏acze, ˝e ma kalekà córk´, uwa˝a si´ za skrzywdzonà i nieszcz´Êliwà. Mówi´ jej wtedy, nie p∏acz mamusiu. Nie wiadomo, jaka bym by∏a, gdybym by∏a zdrowa, czy nie musia∏abyÊ na mnie narzekaç i cierpieç z mojego powodu. - Dêwigasz swój krzy˝ w ciemnoÊci, Marysiu, ale Êwiat∏o, które jest w tobie rozÊwietli wszelki mrok. - Mo˝e wejdziesz do nas, na herbat´? Potrafi´ nastawiç wod´, przygotowaç esencj´. Wiesz, dotykam brzegu szklanki wskazujàcym palcem lewej r´ki, a prawà nalewam wrzàtek. Zawsze mi si´ udaje. - Dzi´kuj´, mo˝e innym razem. Musz´ wracaç. Zostawi∏em w Niepokalanowie najwi´kszy klasztor chrzeÊcijaƒskiego Êwiata. Odwiedê mnie koniecznie, w czasie wakacji, gdy b´dziesz w Laskach. To ju˝ na prawd´ niedaleko do Niepokalanowa. - Dobrze, postaram si´. - Jestem szcz´Êliwy, ˝e ci´ spotka∏em. Przez ciebie, Marysiu, bli˝ej mi do Boga. Patrz zawsze w gór´, szukaj tego, co w górze... Marysia wznios∏a oczy i sta∏a nieruchomo, jak wówczas, gdy zbli˝y∏ si´ do niej po raz pierwszy. - Marysiu, Marysiu, ty masz niebo w oczach. To by∏y ostatnie s∏owa, jakie zdo∏a∏ wypowiedzieç. Dalsze ugrz´z∏y mu w gardle. Wi´c czyni∏ tylko znaki krzy˝a, oddalajàc si´ w stron´ wzgórza. Marysia sta∏a d∏u˝szy czas, nie wiedzàc, ˝e Maksymilian ju˝ si´ oddali∏. - Widz´, widz´... tyle z∏a, tyle biedy i n´dzy, tyle ludzkich cierpieƒ i boleÊci, widz´... widz´... ile mi∏oÊci potrzeba, by uratowaç ten Êwiat. Ale Maksymilian Maria Kolbe s∏ów tych ju˝ nie s∏ysza∏.
155
GDYNIA
zia∏o si´ to wcale nie tak dawno temu. Czasy te pami´taç mogà najstarsi mieszkaƒcy naszego miasta, gdy˝ starsi sà ni˝ ono samo. Gdynia by∏a wówczas ma∏à wioskà rybackà, wtulonà mi´dzy wynios∏y oksywski klif, a Kamiennà Gór´. Kilkadziesiàt ∏odzi rybackich wyp∏ywa∏o ka˝dego ranka w morze, by po kilku godzinach po∏owu, powracaç w towarzystwie rozeÊmianych mew, znów na ˝ó∏ty brzeg, wokó∏ ujÊcia chyloƒskiego potoku. Tu˝ za linià brzegu rozciàga∏y si´ brunatno-zielone torfowiska, tajemnicze mokrad∏a, na których nocà pojawia∏y si´ ˝ywe j´zyki ognia. Okoliczni mieszkaƒcy twierdzili z uporem, ˝e przy tych ognikach diab∏y pieniàdze przesuszajà. WieÊ od strony làdu otacza∏y pola ∏ubinowe. S∏odki zapach ˝ó∏tych, fioletowych, czy ró˝owych kwiatów, mieniàcych si´ w letnim s∏oƒcu roznosi∏ si´ dooko∏a, wraz z ostrym dymem w´dzarskim. KilkanaÊcie chat rozrzuconych wokó∏ bielejàcej wàskiej dró˝ki zwanej dumnie ulicà Starowiejskà stanowi∏o schronienie dla rybaków. W jednej z nich mieszka∏ samotnie Pioter Kàkol. Dobre to by∏o ch∏opi´. Ojca nie móg∏ pami´taç, gdy˝ urodzi∏ si´ jako pogrobowiec. Matka szybko go odumar∏a. Bracia zaciàgn´li si´ na obce statki, a on postanowi∏ pójÊç w Êlady ojca. Rybaczy∏. Mia∏ wios∏owà ∏ódê, jak na prawdziwego ma-szopa przysta∏o, ze skrzypiàcymi dulkami, na których opiera∏ d∏ugie i ci´˝kie wios∏a. Przód ∏odzi zdobi∏a plichta, ma∏a budka do sk∏adania sieci i przyn´ty, ty∏ zwieƒcza∏o drewniane rud∏o, którym Pioter nadawa∏ kurs swej ∏odzi. Kocha∏ t´ prac´. Wiedzia∏, ˝e to ci´˝ki fach, ale jak ktoÊ si´ nad morzem urodzi∏, to wiadomo, ˝e ∏atwego ˝ywota mieç nie b´dzie. Pewnego ranka, jak zwykle zarzuca∏ sieci z w∏aÊciwà sobie fantazjà, podÊpiewujàc radoÊnie, w nadziei, ˝e wyciàgnie ca∏à mas´ wijàcych si´ ryb. Jestem rybak z prapradziada, wi´c rybaczyç mi wypada. Kocham ∏ódk´, ster i wios∏o, kocham rybacze rzemios∏o.
157
Ku w∏asnemu przera˝eniu wyciàgnà∏ pusty w∏ok. Zarzuci∏ po raz drugi. I znowu nic. Ani jednej szprotki, ani jednej baƒtki. Czy˝by to sam Purtk ogonem zamiesza∏ i ryby przep∏oszy∏? Nie chc´ wygrzewaç si´ w ∏o˝u, Lecz chc´ w ∏ódce byç na morzu. Kocham ∏ódk´, ster i wios∏o, Kocham rybacze rzemios∏o. Zarzuci∏ sieç po raz trzeci. Ciàgnie, ciàgnie i czuje wreszcie mi∏y opór, s∏odki ci´˝ar. Sà. I to ile! UÊmiechnà∏ si´ pod wàsem, bo Pioter podobnie, jak ka˝dy z jego Êmia∏ych przodków nosi∏ dumnie sumiasty wàs. Wyciàgnie z bo˝à pomocà ca∏à ∏awic´ srebrzystych Êledzi. Sprzeda je na fiszmarku i ju˝ zima nie b´dzie dla niego taka straszna. Ciàgnie mocnymi d∏oƒmi, zaprawionymi w s∏onej wodzie, ciàgnie ramionami, twardymi, jak graby, co porastajà wzgórza Grabówka, ciàgnie ca∏ym sobà, Êpiewajàc radoÊnie: Kiedy b´d´ le˝a∏ w grobie, To i tam zaÊpiewam sobie: Kocham ∏ódk´, ster i wios∏o, Kocham rybacze rzemios∏o. A˝ tu nagle ukazuje mu si´ w sieci, zamiast stada lÊniàcych ryb, niespotykanej pi´knoÊci dziewcz´ca postaç. Wy∏owi∏ dziewczyn´ o jasnym obliczu, skromnie spuszczajàcà wzrok, na swà nagà kibiç, zakoƒczonà rybim ogonem. Pó∏ ryba to, pó∏ dziewczyna. Jednym s∏owem nimfa, syrena, wodna bogini, wiecznie m∏oda córka Okeanosa, czy Nereusa? – zastanawia∏ si´ przez chwil´. Lecz gdy spostrzeg∏ girlandy trawy morskiej wieƒczàce jej g∏ow´, nie mia∏ wàtpliwoÊci, ˝e pochodzi z rodu Nereidów. I tak w milczeniu obserwowa∏ t´ niezwyk∏à postaç. - WypuÊç mnie – odezwa∏a si´ g∏osem dêwi´cznym, choç przepe∏nionym b∏agalnym tonem. Nie przypuszcza∏, ˝e potrafi mówiç i to w sposób, w jaki mówià ludzie. Zaplàta∏am si´ w twoje sieci, ale nale˝´ do dworu Nereusa. Jestem jednà z jego córek. Musz´ wracaç. WypuÊç mnie, powtórzy∏a, patrzàc mu prosto w oczy. - AleÊ ty pi´kna, pomyÊla∏ Pioter. Tak cudnej istoty jeszcze nie spotka∏em. - Prosz´ ci´, wypuÊç mnie, a spe∏ni´ ka˝de twe ˝yczenie. - JesteÊ taka pi´kna, dlaczego mia∏bym ci´ wypuszczaç? – odezwa∏ si´ wreszcie Pioter. Zostaƒ ze mnà.
158
- Nie mog´ – odrzek∏a ze smutkiem, zas∏aniajàc oczy firanami rz´s. Musz´ wracaç na dwór mego ojca. Jestem nimfà, nie przynios´ ci szcz´Êcia. - A ja jestem rybakiem. ¸owi∏em dotàd Êledzie, szproty, pomuchle, flàdry i ∏ososie. Ale nigdy jeszcze nie wydosta∏em z wody nimfy i do tego tak niezwyk∏ej. Mam jednak szcz´Êcie. - WypuÊç mnie, prosz´, a przyp∏yn´ do ciebie zawsze, kiedy tego zapragniesz. Zawo∏asz mnie, zawo∏asz: Nereido, Nereido... a przyb´d´ na ka˝de twe wezwanie. Patrzy∏a mu prosto w oczy, proszàc b∏agalnie, a on ch∏onà∏ wzrokiem ca∏à urod´ jej postaci, od g∏owy i nagiego torsu, poprzez wàskà kibiç, a˝ po pokryty srebrzystà ∏uskà rybi ogon. - No có˝, jesteÊ tak pi´kna, ˝e k∏amstwo nie przystoi twej urodzie. Z pewnoÊcià nie potrafisz k∏amaç. Wierz´ ci na s∏owo. Wi´c wypuszcz´ ci´, ale pami´taj o swej obietnicy. Pojawisz si´ ilekroç ci´ zawo∏am. - Dzi´kuj´ ci, m∏ody rybaku. - ˚egnaj pi´kna nimfo. - ˚egnaj? Raczej do zobaczenia. Pioter wpuÊci∏ niewód w wod´ i po chwili wyciàgnà∏ pustà sieç. - Ale˝ jest pi´kna. Po prostu pi´kna. Jest doskona∏a. Jak ˝yj´ nie widzia∏em tak cu-downego stworzenia – myÊla∏, wracajàc do brzegu pustà ∏odzià, jednak pe∏en wra˝eƒ i pe∏en nadziei. Nie umia∏ znaleêç sobie miejsca na làdzie. Ponosi∏o go. Wszystkie myÊli kierowa∏y si´ w stron´ czarujàcej nimfy. Z trudem doczeka∏ poranku. Jak zwykle o Êwicie wyp∏ynà∏ w morze. Wios∏owa∏ ile si∏ w twardych ramionach, rozbija∏ fale piórami wiose∏, cià∏ morskà kipiel dziobem swej chy˝ej ∏odzi. T´skno mu by∏o do cudnej nimfy, której wiotka kibiç i pociàg∏e spojrzenia wywo∏a∏y w nim t´sknot´. Rozp´dzi∏ ∏ódê. Schowa∏ wios∏a do wewnàtrz. Przy∏o˝y∏ obie d∏onie do ust, by wzmocniç swój g∏os, ginàcy wÊród szumiàcych fal. - Nereido... Nereido... – zawo∏a∏. I oto wÊród spienionych fal pojawi∏a si´ tak samo jak wczoraj, a zdawa∏o mu si´, ˝e jeszcze pi´kniejsza, bo uÊmiechni´ta. Zza koralowych ust perli∏y si´ w uÊmiechu rz´dy bia∏ych z´bów. - Jestem... – wynurzy∏a si´ do po∏owy. - Nie min´∏a jeszcze doba, gdy ci´ ujrza∏em, nie obróci∏a si´ ziemia w swym kr´gu, a ju˝ zaczà∏em t´skniç za tobà. - Jestem... – po∏o˝y∏a si´ na wznak, beztrosko wyciàgajàc poroÊni´ty ∏uskami ogon, zakoƒczony rybià p∏etwà. - Ale˝ jest pi´kna, pomyÊla∏ Pioter i chcia∏ wskoczyç do wody, by p∏ywaç razem z nià, lecz powstrzyma∏a go ruchem r´ki. - Nie próbuj! Tu jest naprawd´ g∏´boko. - Ale ja... ja chc´ byç z tobà. Bardzo mi si´ podobasz. - Nie jesteÊ rybà, ani krabem, ani te˝ nie nale˝ysz do rodu Nereidów.
159
Mo˝esz si´ utopiç. - Ale ja Êwietnie p∏ywam – pochwali∏ si´ Pioter. - I tak mi nie dorównasz. - Podobasz mi si´ bardzo. Chcia∏bym, ˝ebyÊ zosta∏a mojà ˝onà. - ˚onà? A jak ty to sobie wyobra˝asz? - Zabior´ ci´ tà ∏odzià na brzeg, zamieszkamy w mojej chacie, weêmiemy Êlub w oksywskim koÊciele... - To nie mo˝liwe. - Dlaczego? Podobasz mi si´ tak bardzo, jak przyn´ta podoba si´ rybie. MyÊla∏em o tobie ca∏à noc. Doszed∏em do wniosku, ˝e jesteÊmy sobie przeznaczeni. - Ty te˝ mi si´ podobasz. JesteÊ odwa˝ny i porywczy, jak mój ojciec. Âwietna by∏aby z nas para. - By∏aby... - Tak, bo ty... ty jesteÊ cz∏owiekiem, a ja... ja nie mam duszy. - Nie masz duszy? - Nie, pochodz´ z rodu Nereidów. My nie mamy duszy. - Ale ja... mimo to... ja ci´ kocham... - Och, co to za dziwne s∏owo! Nale˝ymy do dwóch ró˝nych Êwiatów. Ja nie mam duszy, wi´c jeÊli chcia∏byÊ ze mnà mieszkaç i ˝yç, musisz pozbyç si´ swojej ludzkiej, cz∏owieczej duszy. - Pozbyç si´ duszy? - Tak. - I co wówczas? - I wówczas b´dziesz móg∏ byç ze mnà w królestwie mego ojca, który tak˝e nie posiada duszy. - Co si´ stanie ze mnà? - Nic. Pozb´dziesz si´ swej w∏asnej duszy i b´dziesz móg∏ mi towarzyszyç. - Ale jak to zrobiç? - Sposobów jest kilka. Si´gnij po najprostszy. Na Helu mieszka czarownica, poznasz jà po zmierzwionych, nieuczesanych, rudych w∏osach i po tym, ˝e jedno oko ma zielone, a drugie czarne. Spytaj jà, jak si´ pozbyç w∏asnej duszy. ZamaszyÊcie poruszy∏a ogonem i zwinnie schowa∏a si´ pod wod´. - Pozbyç si´ w∏asnej duszy... No có˝, skoro tego ode mnie wymaga moja ukochana, zrobi´ to! Postanowi∏ nie wracaç do Gdyni, lecz p∏ynàç prosto na pó∏wysep. Mija∏ Oksywie, Kosakowo, Mechelinki, D´bogórze, Os∏onino, Rzucewo. Na wysokoÊci Pucka, gdy widaç ju˝ by∏o migoczàce Êwiate∏ka Helu, poczu∏ przejmujàce zimno. Zaczà∏ wi´c wios∏owaç jeszcze szybciej i ju˝ po chwili dobija∏ do piaszczystego brzegu pó∏wyspu. Miejsce, gdzie mieszka∏a czarownica zna∏ ka˝dy helanin. Ludzie omijali je z daleka, w obawie, ˝e z∏a czarownica rzuci na nich jakiÊ urok.
160
Psy zacz´∏y ujadaç, gdy zbli˝y∏ si´ do jej zagrody. Wysz∏a mu naprzeciw z rozczochranym w∏osem, trzymajàc w d∏oni ga∏àê kwitnàcego rozmarynu. - Czego sobie ˝yczysz m∏odzieƒcze? ZaÊmia∏a si´ zalotnie, ukazujàc resztki dawnej urody. Nie wiedzie ci si´, masz k∏opoty, a mo˝e po prostu coÊ ci dolega? Mam ja zió∏ rozmaitoÊç, na wszystkie choroby cia∏a i wszystkie smutki duszy. Proszek z suszonej ropuchy, czy wywar ze ˝mii wyleczy ci´ z ka˝dej t´sknoty, zaczarowany kwiat o p∏atkach czerwieƒszych ni˝ serce, zastàpi ci wszelkie braki. Dotkn´∏a jego g∏owy ga∏àzkà rozmarynu. - Nie, nie... niczego mi nie brak. A nawet... - A nawet co? - ... chcia∏bym si´ pozbyç. - Masz czegoÊ w nadmiarze? - Chcia∏bym si´ pozbyç mojej duszy. - Co takiego? – spyta∏a z niedowierzaniem, chwytajàc si´ za rudà g∏ow´ obiema d∏oƒmi, o d∏ugich, wygi´tych paznokciach. - Chc´ pozbyç si´ mojej duszy. - Nie rób tego. Twoja dusza mieszka w tobie, jak ptak w dziupli drzewa. Wyfrunie z twego cia∏a i pozostaniesz sam. - Nie b´d´ sam. Czeka na mnie pi´kna Nereida, nimfa wodna. Chc´ z nià sp´dziç reszt´ ˝ycia, ale musz´ pozbyç si´ mojej duszy. - Chcesz si´ pozbyç w∏asnej duszy dla córki Nereusa? Przecie˝ ona ma rybi ogon! – zaÊmia∏a si´ z∏owró˝bnie. - Ale jaki pi´kny... - Kochasz jà? - Tak, kocham jà nad ˝ycie. Ona musi byç moja. JesteÊmy sobie przeznaczeni. - Musisz wiedzieç m∏odzieƒcze, ˝e pozbycie si´ w∏asnej duszy, to droga operacja. Co mi za to dasz? - Oddam ci wszystko, co mam. Mojà chat´ i ∏ódê i sieci. - To niewiele. Ale có˝, pochodzisz z Gdyni, a jak powiadajà tu na Helu: „Biedna Gdynia niczego ni ma”. Trudno, ale dobre i to. I wyciàgn´∏a do niego chudà, wàskà d∏oƒ. Dobili targu. - Pozb´dziesz si´ swej duszy o pe∏ni ksi´˝yca. To ju˝ za trzy dni i za trzy noce. Staniesz na dowolnie wybranej ¸ysej Górze, tu˝ obok czarciego kamienia, ty∏em do Êwiat∏a ksi´˝yca. Przed sobà ujrzysz w∏asny cieƒ. Podniesiesz czarci kamieƒ, uprzedzam, diabelsko ci´˝ki, ale silny jesteÊ, wi´c poradzisz sobie i z ca∏ej si∏y rzucisz tym kamieniem w swój w∏asny cieƒ. - To wszystko? - Musisz jeszcze wypowiedzieç zakl´cie. Czarownica zbli˝y∏a swà po˝ó∏k∏à od kadzide∏ twarz i wyszepta∏a tajemnicze s∏owa prosto do ucha rybaka. Poczu∏ jej palàcy oddech na policzku. - Gdy wypowiesz te s∏owa, dusza odejdzie od ciebie.
161
Kiedy Pioter wróci∏ do Gdyni, by∏o ju˝ po pó∏nocy. Po∏o˝y∏ si´, ale nie móg∏ zasnàç. Czeka∏ dzieƒ, drugi, trzeci... Wreszcie przyszed∏ czas pe∏ni. Pioter ju˝ o zmierzchu wdrapa∏ si´ na pobliskie, niezalesione wzgórze. Bez trudu odnalaz∏ czarci kamieƒ. Kiedy na granatowà toƒ nieba wyp∏ynà∏ okràg∏y, jak oko ∏ososia ksi´˝yc, Pioter odwróci∏ si´ plecami do srebrno-pomaraƒczowych promieni i spostrzeg∏ przed sobà w∏asny cieƒ. Chwyci∏ obiema r´kami g∏az, porusza∏ nim na wszystkie strony i z wy-si∏kiem równym wyciàganiu sieci uniós∏ kamieƒ. Spostrzeg∏ le˝àcà pod nim brzozowà kor´. Schyli∏ si´ i przeczyta∏ krzywe pismo. „Nie rób tego, lepiej zostaƒ ze mnà. Nie b´dzie przeszkadzaç mi twoja dusza. Zostaƒ ze mnà.” - To czarownica daje mi jakieÊ ostrze˝enia. Nic tu po niej. Uniós∏ g∏az ponad g∏ow´ i z ca∏ej si∏y rzuci∏ nim we w∏asny cieƒ. Natychmiast odezwa∏a si´ jego dusza. - Dlaczego mnie odrzucasz? Czy˝ nie s∏u˝y∏am ci wiernie przez ca∏e twe ˝ycie? Czy uczyni∏am ci coÊ z∏ego? - Nie, nic z∏ego mi nie uczyni∏aÊ, ale jesteÊ mi niepotrzebna. Odchodz´ do królestwa Nereusa, gdzie ˝yç b´d´ z pi´knà Nereidà. Wi´c odejdê, prosz´, ode mnie. Zostaw mnie i daj mi w koƒcu Êwi´ty spokój. - Dobrze, skoro sobie tego ˝yczysz i taka jest twoja wola, ale wiedz, ˝e co roku b´d´ przychodziç do ciebie i prosiç ci´, byÊ mnie znowu przyjà∏, bo ja... bo ja... jestem twoja. - JesteÊ mi niepotrzebna. Moja jest Nereida. Jà tylko kocham i za nià t´skni´ we dnie i w nocy. - A ja... Dokàd pójd´? - Idê dokàd chcesz, tylko mi nie przeszkadzaj, bo s∏ysz´ ju˝ g∏os trytonów, grajàcych na tràbach z muszli morskich, a to znak, ˝e zbli˝a si´ Êwita samego Nereusa. ˚egnaj! – wykrzyknà∏ i pobieg∏ na oÊlep w ciemnoÊç. Gdy stanà∏ na brzegu, oczom jego ukaza∏ si´ ca∏y podwodny Êwiat. Na tronie obroÊni´tym morskà roÊlinnoÊcià siedzia∏ Nereus, s´dziwy starzec z puklem wodorostów na g∏owie, z d∏ugà brodà, zielonà, jak morski koper, obok niego wierna Doris, która urodzi∏a mu pi´çdziesiàt córek, nadzwyczaj urodziwych. To w∏aÊnie w jednej z nich zakocha∏ si´ Pioter bez pami´ci. Meduzy wokó∏ królewskiej pary falowa∏y w rytm muzyki, szeregi ryb, wed∏ug wzrostu, pr´˝y∏y bia∏e torsy, oddajàc ho∏d monarsze. Nawet flàdry obraca∏y si´ dooko∏a w∏asnych ogonów, chcàc zwróciç na siebie uwag´. Dzia∏o si´ to wszystko w pewnym oddaleniu od brzegu, tak, ˝e Pioter móg∏ dok∏adnie obserwowaç t´ niezwyk∏à scen´. W pewnym momencie jedna z pi´çdziesi´ciu córek króla Nereusa, siedzàcych wokó∏ tronu odp∏yn´∏a i zgrabnie poruszajàc ogonem, zbli˝y∏a si´ do oniemia∏ego z wra˝enia przybysza. By∏a to Nereida. Nie zamierza∏a wychodziç na piasek, przeszkadza∏by jej w tym rybi ogon. Skin´∏a na niego, a on, jak sta∏,
162
w ubraniu i w butach wszed∏ do wody. Objà∏ mocno swà ukochanà i zaczà∏ tuliç do siebie. Odpowiedzia∏a mu nami´tnym poca∏unkiem. Pozbywszy si´ w∏asnej duszy, móg∏ teraz do woli kochaç swà Nereid´. Trytony zagra∏y weselny hymn, a tron wraz ze Êwità zaczà∏ z wolna zapadaç si´ w morskà otch∏aƒ. Na brzegu pozosta∏a samotna dusza rybaka, która z daleka obserwowa∏a ca∏à scen´. W koƒcu z p∏aczem odesz∏a przez chyloƒskie mokrad∏a. A gdy minà∏ rok, dusza stan´∏a w tym samym miejscu na brzegu i przywo∏a∏a go do siebie. - Czemu mnie wo∏asz? Czy˝ nie prosi∏em, abyÊ sobie posz∏a i da∏a mi Êwi´ty spokój? – pyta∏ Pioter z pretensjà w g∏osie, unoszàc si´ na grzbiecie fali. - Tyle mam ci do powiedzenia, bo tak wiele, tak wiele zmieni∏o si´ w naszej wiosce. Siedzisz pod wodà i nie wiesz, ˝e nasza wioska roÊnie i pi´knieje z dnia na dzieƒ. - Nic mnie to nie obchodzi. Siedz´ pod wodà, bo dobrze mi tu. Jestem szcz´Êliwy. Kocham Nereid´ i ona mnie kocha. - Nie uwierzysz, w jakim tempie powstajà nowe ulice, place, jak szybko rosnà domy, ile ludzi wcià˝ przybywa... Musisz to zobaczyç. Pójdê za mnà... - Odejdê ode mnie. Ja ju˝ nie wróc´ do wioski, ryb mam tutaj pod dostatkiem. Nie dr´cz mnie ju˝ du˝ej. To powiedziawszy zanurzy∏ si´ w morskie odm´ty. A jego dusza sta∏a samotnie na brzegu. W koƒcu odesz∏a smutna przez chyloƒskie mokrad∏a, które poddane pracy pog∏´biarek i kafarów powoli zamienia∏y si´ w portowy basen. Za rok dusza Piotera znów pojawi∏a si´ w tym samym miejscu i przywo∏a∏a go z morskiej g∏´biny. - Znów mnie wo∏asz, nie wiem dlaczego? - Pos∏uchaj, pos∏uchaj tej wielkiej nowiny, nie ma ju˝ naszej wioski! Tam gdzie sta∏y rybackie domki zosta∏o usypane molo, do którego podp∏ywajà statki. Tam gdzie pas∏y si´ kozy i g´si stojà samochody, rozumiesz... Musisz to zobaczyç. Pójdê za mnà... - Nie rozumiem, a nawet nie chc´ zrozumieç. JesteÊ bardzo uparta, ale nie uda ci si´ zabraç mnie stàd. ˚yj´ tu i jestem szcz´Êliwy. Odejdê ode mnie i nie wracaj ju˝ wi´cej. Gwa∏townym ruchem rzuci∏ si´ na grzbiet fali i zniknà∏ pod wodà. Smutna dusza sta∏a jeszcze jakiÊ czas na brzegu, majàc nadziej´, ˝e Pioter wyp∏ynie, ale nie dostrzeg∏a niczego poza morskà pianà. Odesz∏a w stron´ basenów portowych, przechodzàc obok ogrodzonego miejsca z napisem: „Stocznia w Gdyni, towarzystwo z ograniczonà por´kà”. A gdy przeszed∏ kolejny rok, jak fala przechodzi za falà, dusza ponownie pojawi∏a si´ w tym samym miejscu na brzegu i przywo∏a∏a rybaka. - Chodê, chodê do mnie, tylko na chwil´. Poka˝´ ci prawdziwy cud. Nie uwierzysz w∏asnym oczom. Musisz to zobaczyç.
163
- Och, jakaÊ ty uparta, moja duszo, powiedzia∏ Pioter wychodzàc na brzeg. Sta∏ przed nià, ociekajàc morskà wodà. Tym razem ci ulegn´, bo ju˝ naprawd´ chc´ mieç Êwi´ty spokój. Poka˝ mi to, co powinienem zobaczyç, a potem pozwól mi wróciç do mojej Nereidy, na zawsze. - Ruszajmy! – powiedzia∏a dusza, po raz pierwszy zadowolona. Szli brzegiem w stron´ Kamiennej Góry. - Spójrz, czy to nie zachwycajàce? Drewniany pomost prosto jak strza∏a wchodzi w morze, a jest przed∏u˝eniem ulicy 10 Lutego, która prowadzi do dworca kolejowego. To jest g∏ówna arteria naszego miasta. Prawda, ˝e pi´kna. Szeroka, wybrukowana, oÊwietlona. A tej starej kolejarskiej budy z napisem „Gdynia” dawno ju˝ nie ma. Stoi zupe∏nie nowy budynek dworca. Ustawiajà si´ przed nim doro˝ki i samochody. W miejscu wiejskiej chaty, która by∏a twojà szko∏à, gdzie przy lampie naftowej uczy∏eÊ si´ pisaç, czytaç i rachowaç u szkolnego Jana Kamrowskiego, stoi nowa szko∏a, wybudowana dzi´ki zbiórce m∏odych czytelników tygodnika „P∏omyk”. Przy tej ulicy stoi równie˝ Urzàd Pocztowo-Telekomunikacyjny, okaza∏y gmach z dwoma zegarami, ˝eby wszyscy widzieli, jak w Gdyni szybko p∏ynie czas. Nie masz poj´cia, co tu si´ dzia∏o, gdy by∏eÊ pod wodà, w krainie Nereusa. Powsta∏y pierwsze hotele z prawdziwego zdarzenia: „Riviera Polska” z kortami tenisowymi i Hotel „Kaszubski” z muszlà koncertowà. Sà te˝ w mieÊcie trzy kina: „Czarodziejka”, „Morskie Oko” i „Bajka”. Sà nareszcie banki, które umo˝liwià rozwój handlu, produkcji i us∏ug. Weêmiesz kredyt, kupisz porzàdnà ∏ódê, ach, co tam ∏ódê, kupisz kuter. Umo˝liwi ci to Bank Kredytowy ze Lwowa, albo Bank Gospodarstwa Krajowego. Tak, mój drogi. Wejdêmy na szczyt Kamiennej Góry. Stamtàd najlepiej podziwiaç miasto, s∏yszysz Pioter? Miasto! To ju˝ nie ma∏a wioska rybacka, lecz miasto, jak marzenie. Weszli na szczyt zwieƒczony drewnianym krzy˝em. - A teraz spójrz w dó∏, czy˝ to nie zachwycajàcy widok? W miejscu dawnych mokrade∏ – port, tam, gdzie szumia∏o zbo˝e – tory kolejowe, tam, gdzie zakwita∏ wszystkimi kolorami t´czy pachnàcy ∏ubin – drogi. A port, kolej i drogi, to gwarancja transportu. Spójrz przed siebie. Ten najbardziej okaza∏y budynek w porcie, pomalowany w bia∏o-czerwone poziome pasy, to ¸uszczarnia Ry˝u. Tu˝ obok – Gdyƒska Olejarnia. Tam na nabrze˝u Szwedzkim, gdzie pracujà ju˝ taÊmociàgi i wywrotnice wagonów, powsta∏a baza prze∏adunku w´gla. PomyÊl, tylko pomyÊl, co to za bogactwo... Zachwyci∏ si´ Pioter, tym niezwyk∏ym widokiem miasta, które wyros∏o na morskim brzegu. Z radoÊcià przytuli∏ dusz´ do siebie, jak przytula si´ przyjaciela i nawet nie poczu∏, kiedy wesz∏a z powrotem do jego wn´trza. - Dzi´kuj´ ci, mój drogi, ˝eÊ przyjà∏ mnie w koƒcu. Bardzo, bardzo mocno st´skni∏am si´ za tobà. Od teraz b´dziemy ju˝ razem. - A Nereida? Co z Nereidà? Przecie˝ ja jà kocham.
164
- By∏eÊ u niej tak d∏ugo... By∏eÊ, gdy bagrowano portowe baseny, by∏eÊ, gdy holowano kesony, by∏eÊ, gdy wytyczano ulice, by∏eÊ gdy... gdy... gdy powstawa∏a Gdynia. Wi´c teraz ciesz si´ tym miastem, które powsta∏o dla ciebie. - I nie b´d´ móg∏ wróciç do mojej nimfy? Pioter a˝ usiad∏ z przera˝enia. - Czy˝by czarownica nie powiedzia∏a ci, ˝e w∏asnej duszy pozbyç si´ mo˝na tylko raz? - Nie... - Drugi raz pozb´dziesz si´ mnie dopiero w godzinie twojej Êmierci. - Wi´c nigdy, nigdy, nigdy nie b´d´ móg∏ wróciç do mojej ukochanej? Ze ∏zami w oczach zbiega∏ ze zbocza Kamiennej Góry, chcàc jak najszybciej znaleêç si´ na brzegu. Wo∏a∏ z ca∏ych si∏: - Nereido! Nereido !! Wo∏a∏ ca∏à mocà swego g∏osu, jakby chcia∏ przekrzyczeç szum fal, ale odpowiedzia∏ mu tylko piskliwy klangor mew. Nereida nie wyp∏yn´∏a. Usiad∏ wiec na brzegu i gorzko zap∏aka∏. Nie mia∏ ju˝ ∏odzi, nie mia∏ sieci, nie mia∏ równie˝ swojej chaty. Ale mia∏ w∏asnà dusz´. To ona podszepn´∏a mu, by zaczà∏ p∏ywaç na prawdziwych rybackich kutrach, w jednym z gdyƒskich przedsi´biorstw po∏owowych „Mewa”, czy „Rybitwa”. Pos∏ucha∏ Pioter g∏osu w∏asnej duszy. Zaczà∏ p∏ywaç. Szuka∏ swej Nereidy w wielu miejscach. Szuka∏ jej w zatoce i w wodach otwartego morza. Szuka∏ jej w sieciach wyciàganych dêwigiem na kutrze, ale nigdzie jej nie by∏o. W krótkim czasie zosta∏ szyprem. Poczàtkowo mieszka∏ w Domu Rybaka, przy ulicy Jana z Kolna, a z czasem kupi∏ skromne mieszkanko przy Placu Kaszubskim. Co wieczór wychodzi∏ na brzeg i przywo∏ywa∏ po imieniu wodnà nimf´, prawdziwà mi∏oÊç jego ˝ycia. Prosi∏, b∏aga∏, zaklina∏, ale nie zobaczy∏ jej ju˝ nigdy.
165
SPIS TREÂCI
1. Oksywie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3 2. Red∏owo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 3. Ob∏u˝e . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 4. Witomino . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 5. Grabówek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 6. Karwiny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 7. Pogórze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 8. Cisowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 9. Chwarzno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 10. Babie Do∏y . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67 11. Kack . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73 12. Chylonia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79 13. Kolibki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85 14. Demptowo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91 15. Leszczynki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 99 16. Or∏owo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107 17. Dàbrówka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 18. Dzia∏ki LeÊne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129 19. Pustki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 20. Wiczlino . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 145 21. Wzgórze Âwi´tego Maksymiliana . . . . . . . . . . . . . . . . . . 153 22. Gdynia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161
167
Sk∏ad i druk Drukarnia mirex s.c., 83-225 Mirotki 69 tel. 058 / 582 46 92
NUMER ISBN: 83 – 914589-0-3
Tylko ten móg∏ zamieniç z nià pierÊcionek, kto g∏az rzuci dalej ni˝ ona.
Nast´pnego dnia Ingrid wyda∏a mu si´ jeszcze pi´kniejsza.
Dla takich ˝ebraków nie ma miejsca w moim domu.
Oczom Witomy ukaza∏a si´ przepi´kna bry∏a zamku.
W koƒcu za ludzkie grzechy zetnà kani´.
I tak wystrojona w bia∏e piórka, wysz∏a z chaty, prosto na diabelskie poletko.
Nagle zaskrzypia∏y drzwi i oczom ich ukaza∏a si´ postaç rycerza w zbroi.
By∏ ju˝ pewien, ˝e szcz´Êcie nale˝y do niego i ˝e dzisiejszej nocy ten wielobarwny kwiat stanie si´ jego w∏asnoÊcià.
Dajcie choç na bu∏eczk´, dajcie choç na podp∏omyk, na jeden bochenek owsiany, prosi∏a, po∏ykajàc gorzkie ∏zy.
To czarownica - szepnà∏ struchla∏y Benio. Spójrz...
Trzepoczàc zamaszyÊcie skrzyd∏ami, s∏a∏a z∏ote piórka, na pociech´ mieszkaƒcom.
Pewnego mroênego poranka chyloƒskie dzieci podà˝a∏y z lampionami na roraty.
Zrozumia∏, ˝e jest to jej odpowiedê na jego mi∏osne wyznanie.
Lubi∏ przysiàÊç na pniu drzewa, które ojciec ciàgnà∏ nad morski brzeg.
A wi´c to prawda. Sà. Najprawdziwsze gwiazdy. Le˝à tu na dnie.
Dzieci przemienia∏y si´ w prawdziwych kol´dników. Zobaczcie sami.
Nagle na pniu Êci´tego drzewa dostrzeg∏ zawiniàtko, z którego wydobywa∏ si´ p∏acz.
By∏ to istny skarb, którego pan Dawid strzeg∏ jak oka w g∏owie.
Stanà∏ odlany z bràzu pomnik konia, który zbudowa∏ Gdyni´.
Okaza∏o si´, ˝e jedna ma ca∏à g∏ówk´ bia∏à. Antosia nada∏a jej imi´ Bia∏olica.
Dobrze widzi si´ tylko sercem.
By∏eÊ u niej tak d∏ugo, by∏eÊ gdy... gdy... gdy powstawa∏a Gdynia.
Kochane i Drogie Dzieci Pracowników Stoczni Gdynia S.A.
Mi∏o nam oddaç do Waszych ràk wydane po raz pierwszy "Bajki i baÊnie gdyƒskie". Takiej ksià˝ki Gdynia jeszcze nie mia∏a, a najm∏odsi mieszkaƒcy naszego miasta pozbawieni byli dotàd bajkowych opowieÊci, w przeciwieƒstwie do swych rówieÊników z Warszawy, czy z Krakowa. Nareszcie doczekaliÊmy si´ bajek zwiàzanych z Gdynià, zarówno Wy, m∏odsi i najm∏odsi, jak i my starsi i najstarsi. Musimy bowiem przyznaç si´, ˝e my tak˝e, mimo ró˝nicy wieku, równie˝ lubimy czytaç bajki. Mieszkamy w ró˝nych dzielnicach Gdyni, a "Bajki i baÊnie Gdyƒskie" tak zosta∏y napisane, ˝e ka˝da dzielnica ma swojà opowieÊç. I jakkolwiek wydaje nam si´, ˝e wszystkie bajki sà jednakowo pi´kne, to ze szczególnà uwagà pragniemy Wam poleciç baʃ pod tytu∏em "Gdynia". Dotyczy ona czasu, kiedy powstawa∏o miasto i stocznia. KolejnoÊç co prawda by∏a odwrotna. Najpierw bowiem powsta∏a stocznia, a przy niej wyros∏o wielkie, wspania∏e miasto, które w roku 2001 obchodziç b´dzie swoje 75 lecie. Nasza stocznia powoli przygotowuje si´ do 80 lecia. Jak nie trudno obliczyç, tu ju˝ trzecie pokolenie wspó∏tworzy t´ najwi´kszà w Gdyni firm´ budujàcà statki, które s∏awià dobre imi´ Waszych Pradziadków, Dziadków i Ojców na wszystkich morzach i oceanach Êwiata. Byç mo˝e w przysz∏oÊci Wy w∏aÊnie zastàpicie ich na wybranych stanowiskach pracy, Wy konstruowaç b´dziecie i budowaç statki wed∏ug w∏asnych koncepcji, pomys∏ów i marzeƒ. Z okazji zbli˝ajàcych si´ Âwiàt Bo˝ego Narodzenia oraz Nowego Roku, Nowego Wieku i Nowego Tysiàclecia przyjmijcie od nas moc najlepszych i najgor´tszych ˝yczeƒ.
Zarzàd Stoczni Gdynia S.A.