H. ANDERSEN BAJKI i POWIASTKI z Ilustracjami NAKŁADEM KSIĘGARNI J. PRZEWORSKIEGO WARSZAWA -\ AM^om © Druk. Sikora, Warszawa OGRÓD RAJSKI. Był sobie ra...
47 downloads
25 Views
13MB Size
H. ANDERSEN
BAJKI i POWIASTKI
z Ilustracjami
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. PRZEWORSKIEGO WARSZAWA
OGRÓD RAJSKI.
-\ AM^om
© Druk. Sikora, Warszawa
Był sobie raz młody królewicz; nikt na świecie nie miał ani tak dużo, ani tak pięknych książek, jak on. Wszystko, co się kiedykolwiek działo, stało w nich wypisane i odmalowane najpiękniejszemi farbami; o każdym kraju i o każdym narodzie były w nich naj dokładniejsze wiadomości, ale gdzieby się ogród raj ski znajdował, o tem w żadnej ani słóweczka nie by ło, a to najwięcej go zaciekawiało. Kiedy był jeszcze małym chłopcem i ledwo za czął chodzić do szkoły, babcia opowiadała mu, że wszystkie kwiatki w rajskim ogrodzie — to najsmaczniejsze ciasteczka, a ich kielichy pełne są słodziutkiego wina, na płatkach jed nego kwiatka znajduje się historja, na drugim geo grafja, na trzecim znowu obce języki, trzeba tylko zjeść te ciasteczka, żeby doskonale umieć lekcje na pamięć; im zaś więcej kto zje, tem lepiej rozumie i pamięta geografję, historję, oraz obce języki. Wówczas mały królewicz wierzył w to święcie, ale w miarę, gdy podrastał i stawał się coraz mądrzej szy, pojmował, iż rozkosze ogrodu rajskiego musiały być zupełnie inaiego rodzaju.-. 5
— Ach, czemuż Ewa zerwała jabłko z drzewa wiadomości złego i dobrego? Czemuż Adam skoszto wał zakazanega owocu? Gdybym był na ich miejscu, nigdyby się to było nie stało — nie byłoby grzechu na ziemi!. Tak mówił wówczas i jeszcze to powtarzał, gdy już miał lat siedemnaście. Ogród rajski wciąż stał mu na myśli. Pewnego dnia poszedł do lasu na spacer; wybrał aię sam jeden, gdyż to był jego ulubiony zwyczaj. Wieczór zapadł, chmury nadciągnęły, i deszcz zaczął padać tak ulewnie, jak gdyby całe niebo zamie niło się w jedną ogromną szluzę, z której woda lała sie potokami. Było tak ciemno, jak tylko nocą w naj głębszej studni być może. Biedny królewicz za każ dym krokiem to ślizgał się po mokrej murawie, to znów potykał się o sterczące kamienie skaliste. Wszystko ociekało wodą, on sam nie miał suchej nit ki na sobie. Musiał przełazić przez ogromne głazy, gęstym i wodą przesiąkniętym mchem porosłe. Upa dał już prawie ze znużenia, gdy nagle posłyszał szmer dziwny i o parę kroków przed sobą ujrzał wielką, ja sno oświetloną pieczarę. Pośrodku płonęło ognisko, przy którem z łatwością można było całego upiec je lenia. W istocie tak też i było: potężny jeleń o roz łożystych rogach tkwił na różnie pomiędzy dwoma pniami sosnowemi i obracał się zwolna. Czynność tę spełniała niemłoda już kobieta, tak wysoka i barczy sta, że można ją było wziąć za przebranego chłopa; 6
siedziała przy ogniu i co chwila wrzucała szczapy w płomienie: — Zbliż-no się — zawołał — siądź sobie przy ogniu i wysusz swoje gałganki. —Jakże tu wieje okropnie — rzekł królewicz i przykucnął na ziemi. — Poczekaj, jeszcze gorzej wiać będzie, niech tylko moi synowie powrócą! — odparła kobieta. Wiedz, że jesteś w jaskini wichrów, a moi synowie, to wiatry czterech stron świata. Rozumiesz teraz? - A gdzie są twoi synowie? — zapytał króle wicz. — Na głupie pytania nie odpowiada się — rzek ła stara. — Moi synowie żyją na wolnej stopie i gra ją w piłkę z chmurami, ot tam wysoko. — Mówiąc to, wskazała palcem na niebc, — Ach, więc to tak! — rzekł królewicz. — Ale bo wy tak jakoś szorstko mówicie i wogóle nie macie tak łagodnego obejścia, jak wszystkie inne kobiety, które zwykłem widywać. — Ba, one też nie mają nic innego do roboty! Ja zaś muszę być surowa, jeśli mam w karbach utrzy mać swoich czterech chłopaków, a trzymam ich, cho ciaż niechętnie uginają karku. Widzisz tam te czte ry worki na ścianie ? Oni w takim samym są strachu przed niemi, jak i ty niegdyś przed rózgą na komin ku. Ja tam z nimi ceremonji nie robię, możesz mi wierzyć; za byle co — pęc! pięścią w kark i marsz do worka; a siedzieć muszą, dopóki mi się podoba. Ale otóż j jeden z nich!
SE
Był to wicjier północny: wpadł, niosąc zimno okrutne; kulki lodu, duże jak kurze jaja, skakały przed nim na ziemi, zawierucha śnieżna leciała za nim. Miał na sobie szarawary i kaftan z niedźwiedziej skóry; kaptur futrzany spadał mu aż na uszy, u bro dy zaś wisiały mu długie sople lodowe i jedno ziarnko gradu po drugiem wypadło z za kołnierza. — Niechże się pan tak odrazu nie zbliża do ogriia — rzekł królewicz uprzejmie; mógłby pan soibie łatwo odmrozić twarz i ręce. — Odmrozić? — wykrzyknął wicher ze śmie chem. — Ale mróz to właśnie moja największa przy jemność! Ale cóżeś ty za zdechlaczek? Skądeś się tu wziął w jaskini wichrów? —- To mój gość — odpowiedziała stara; a jeżeli ci to nie wystarcza, możesz iść zaraz do worka. Te raz już wiesz, jakie moje zdanie. I co powiecie; to poskutkowało, i wicher północ ny jął rozpowiadać, skąd przyszedł i gdzie się przez cały miesiąc obracał. — Od morza lodowatego wracam, — mówił; — na wyspie Niedźwiedziej byłem, z rosyjskimi ryba kami na foki polowałem. Kiedy płynęli od Nordkapu, siedziałem sobie na sterze i smacznie spałem, a gdym się od czasu do czasu budził na chwilkę, petrele mnie skrzydłami po nogach muskały. Zabawne to ptaszki, kilka razy w locie skrzydłem uderzą, a potem trzy mają się rozpostarte bez ruchu, jak gdyby dość miały fruwania. — No„ no, tylko nie tak rozwlekle — rzekł
i
matka wiatrów; — mów dalej; byłeś więc na wyspie Niedźwiedziej ? — Tak, byłem. To d to kapitalna miejscowość! Grunt, istna posadzka do tańca, płaski jak talerz, śniegiem tylko nawpół stopniałym i mchem pokryty. Ostre kamienie, szkielety psów morskich i niedźwie dzi walały się dokoła niby członki jakichś olbrzymów, zieloną i obrzydliwą pleśnią porosłe. Możnaby myśleć, że słońce tam nigdy nie świeciło. Rozpędziłem mgłę, żeby szopę zobaczyć; zbudowana była ze szczątków rozbitego okrętu i skórą wielorybią obciągnięta, mię sem na wierzch, sinem i zielonem z zepsucia. Na da chu siedział niedźwiedź i mruczał. Poleciałem na wy brzeże, zajrzałem do gniazd ptasich, gdzie miljony piskląt darły się jak opętane. Dmuchnęłem im w roz dziawione dzioby i wnet je stuliły. Nad morzem tarza ły się morsy, niby żywe trzewia albo potworne pędra ki o świńskich łbach, z kłami na łokieć długiemi. — Dobrze opowiadasz, synku, aż mi ślinka le ci — rzekła stara. — Zaczęło się polowanie: ostre harpuny utonę ły w cielsku wieloryba, aż strumień dymiącej krwi na biały lód wytrysnął. Wówczas i ja pomyślałem o zabawce. Jąłem dmuchać co sił i niebotycznemi lo dowcami ścisnąłem czółna; ha, ha, jak wszyscy krzy czeli w niebogłosy! ale ja głośniej jeszcze świszcza łem. Liny, skrzynie, nieżywe cielska psów morskich, wszystko musieli na lód wyrzucić, a ja zasypałem ich śniegiem i w uwięzionych czółnach pognałam hen na 9
południe I niech pokosztują morskiej wody. Już nie wrócą nigdy na wyspę Niedźwiedzią. — Toś ty, jak widz? tylko źle broił! — rzekła matka. — Com dobrego zrobił, niechaj inni opowie dzą — odparł wicher, — ale otóż i mój braciszek ze wschodu; tego najwięcej lubię z całej paczki, bo tak jakoś pachnie oceanem i taki zdrowy chłód od niego wieje. — To jpewno mały zefirek? — zapytał króle wicz. — Tak jest, zefirek, ale już nie taki mały — odparła kobieta;'— przed laty ładny był z niego dzie ciak, ale dziś już co innego Teraz wyglądał jak niesforny wyrostek, ale miał rodzaj czapeczki wyściełanej na głowie, żeby sobie nie zrobił co złego. W ręku trzymał mahoniową palkę, ściętą w amerykańskich lasach mahoniowych. Mało wartościowe irzeczy wcale go nie zadowalniały. '—- Gdzie byłeś? — zapytała matka. — W lasach dziewiczych, — odparł — gdzie cierniste liany tworzą żywopłot między jednem drze wem a drugiem, gdzie w mokrej trawie grzechotniki leżą i gdzie człowiek zupełnie zbytecznym się wyda la. —• I cóżeś tam robił? •— Patrzałem na głęboką rzekę, jak ze skał spa da i na drobny pył rozbita, ku chmurom się wznosi, aby tęczę utworzyć; widziałem płynącego bawołu, ale prąd go uniósł; stado dzikich kaczek płynęło z wodą,
xo
przy wodospadzie zerwały się i frunęły, a bawół zje chał na dół; to mi się spodobało, z wielkiej uciechy takiego narobiłem rwetesu, że prastare drzewa z trzaskiem padały na ziemię i na drzazgi się łamały. — A zresztą nic więcej nie robiłeś? — pytała dalej stara. — Wywracałem koziołki "w;' gawannaćn, goni łem stada dzikich koni, strząsałem orzechy kokoso we; ho, ho, niejedno mam do opowiedzenia! Ale nie trzeba wszystkiego mówić, o czem się wie, wszak prawda, mateczko? — I pocałował swą matkę tak [gwałtownie, że o mało jej nie przewrócił. Szalony był z niego chłopak.! W tern nadbiegł wiatr południowy w turbanie i płaszczu beduina. — Okrutnie tu zimno — rzekł, dorzucając po lan do ognia — zaraz znać, że wiatr północny pierw szy przyleciał. — Co też pleciesz, tu tak jest gorąco, że możnaby niedźwiedzia upiec — zawołał wicher północny. — Tyś sam niedźwiedź — mruknął wiatr połu dniowy. — Chcecie obaj do worka? — zapytała matl:a. — Siadaj tam na kamieniu i opowiadaj, gdzieś się obracał. —W Afryce, matko! — odrzekł. — Z hotentotami na lwy w kraju Kafrów polowałem. Co tam za nurawa na równinie rośnie! zielona jak oliwka! Gnu igrało w trawie, a struś puścił się ze mną w zawody, £le ja jednak szybszy jestem w nogach. Wnadłem na 11
pasiynie, na piasek żółciutki, jak na dnie oceanu. lĘpsifcEJfeani karawanę; zarzynali właśnie ostatniego wM&figfią, ażeby mieć wodę do picia, ale nie wiele ijsj oastól. Z góry prażyło słońce, z dołu piasek rozp^hay; fes końca ciągnęła się pustynia. Wówczas lEUEag&aai Eie itarzać w miałkim, sypkim piasku, wzno,ca§p d t a p n i e cłupy aż pod same niebo; to dopiero l>jl taSsrl! Irzeba ci było widzieć, mateczko, z jakiem cs&nffelisaa przyglądał się dromader, jak spiesznie 23S§te idkreeał igłowe kaftanem! Rzucił sie na kolana pizsfeanzią, I * przed Allahem, Bogiem swoim. Team Jcsź ,sf pągaszebarii, piramida z piasku stoi na nich, ;ale $flj jjf kiedyś zdmuchnę i słońce ich białe kości wyiblfili, wtedy podróżni przekonają się, że już przed ni ani Ibyili ludzie w pustyni; inaczej by nie uwierzyli! — fToś iy nic więcej prócz zła nie zrobił? pocafiksjj! — wykrzyknęła matka.—Marsz do worka!—• 1 tina s'ię nie obejrzał, jak go wpół chwyciła i wpako wała do worka; tarzał się ze złością po podłodze, ale stara usiadła na nim i musiał cicho leżyć. — Ależ to djabelnie żwawy chłopcy! — rzekł jkróiewicz. -— A tak, ale słuchać muszą — odrzekła baba. Otóż i czwarty! Był to wiatr zachodni, jak chińczyk ubrany. — Go? z tamtego kąta wracasz? — zapytała asDffiBfca. 'Myślałam, żeś był w rajskim ogrodzie? -— Dopiero jutro tam lecę — odpowiedział, fiiŚKO IbeMe sto lat jak tam byłem. Wracam z Chin, 0ń? naokoło porcelanowej wieży tańczyłem, aż
12
wszystkie dzwonki dźwięczały. W dole, na ulicy, chło stano urzędników od pierwszego aż do dziewiątego stopnia; wszyscy wrzeszczeli: dzięki, dzięki, mój oj cze i dobroczyńco! ale w duszy co innego myśleli, ja zaś brzęczałem dzwoneczkami i śpiewałem t s i n g , tsang, tsu! — Ej, ty zbytniku — rzekła matka: dobrze, że jutro będziesz w rajskim ogrodzie, to zawsze zba wiennie na twój charakter oddziaływa; tylko napij się sporo ze źródła mądrości i mnie także pełną flaszeozkę przynieś. — Dobrze, dobrze — odparł wiatr zachodni — ale czemużeś mojego braciszka z południa wsadziła do worka? Wypuść go, proszę! Musi mi jeszcze opowiedzieć o feniksie, bo królewna w raju zawsze się o tego ptaka dopytuje, ile razy ją co sto lat odwiedzam. Otwórz worek, moja najsłodsjza, ma teczko, dam ci też za to dwie pełne kieszenie zie lonej herbaty, takiej świeżutkiej, pachnącej, do piero co z krzaku zerwanejł — No, niech już go otworzę, ale tylko dla miłości herbaty i dla ciebie, boś ty przecie zawsze był pieszczoszkiem mamuni. I rozwiązała worek a wiatr południowy wylazł ze środka, ale nos miał spuszczony na kwintę ze wstydu, że obcy królewicz wszystko to widział. — Oto masz liść palmowy dla królewny — rzekł do swego brata z zachodu; — dał mi go feniks, jeden jedyny na całym świecie, wypisawszy wpierw na nim dziobem cały swój żywot w ciągu stu lat, ^ < %
18
które przebył na świecie. Widziałem na własne oczy, jak podłożył ogień pod swoje gniazdo i, siadł szy na nlem, spłonął, jak wdowa po Hindusie. Po wiadam ci, co to był za dym i jaka woń cudowna, a jak zielone gałązki w ogniu syczały! W końcu wszystko spłonęło i feniks zmienił się w popiół, ale w zarzewiu leżało jego rozżarzone jajo; pękło z hukiem i z wnętrza pisklę wyleciało. Ono teraz jest władcą wszystkich ptaków i jedynym feniksem na świecie. Wydziobało dziurę w tym liściu, jako po zdrowienie dla królewny. — No, dzieci, czas na wieczerzę — rzakła mat ka wichrów, i wszyscy zabrali się do spożywania pieczonego jelenia. Królewicz siedział przy wie trze zachodnim d wkrótce też zaznajomili się ze sobą. — Słuchajno, powiedz mi, CQ to jest za kró lewna, o której tyle mówiliście — zagadnął go: i gdzie leży ogród rajski? — Oho, tambyś chciał być — odrzekł wiatr zachodni, a no, to zabierz się jutro ze mną. Ale to ci muszę powiedzieć, żaden człowiek nie był tam jeszcze od czasów Adama i Ewy. O tern chyba wiesz z historji świętej? — Ależ naturalnie! — odpowiedział królewicz, — Wówczas, kiedy oni zostali wygnani, raj zapadł się wprawdzie pod ziemię, ale zachował swój klimat łagodny, ciepły blask słońca i wszystkie swo je rozkosze. Królowa - czarodziejka go zamieszku je. Tam też znajduje się wyspa Szczęścia, gdzie ży
li
cie płynie błogie i dokąd śmierć nie ma wstępu. Siądź jutro na moim grzbiecie; zdaje mi się, że się to da zrobić. Ale teraz nie rozmawiaj już więcej za mną, bo chcę spać. Poczem wszyscy usnęli. Raniutko królewicz obudził się i niemałe było jego zdziwienie, gdy siebie wysoko po nad obłokami ujrzał. Siedział na plecach Zachodniego Wiatru, który go trzymał troskliwie. Byli już na takiej wysokości, że lasy i pola, rzeki i morza wyglądały jak duża mapa kolorowana. —• Dzień dobry! — rzekł wiatr. Mógłbyś, co prawda, pospać jeszcze sobie, bo na tej płaszczyźnie pod nami niewiele teraz jest do widzenia; chyba, ża masz ochotę kościoły rachować. Jak kropki kredowĄ tak wyglądają tam w dole, na tej zielonej tablicy. Były to łąki i pola, które nazywał zieloną tablicą. — To niegrzecznie było, żem się nie pożegnał % twoją matką i z braćmi — rzekł królewicz. — Ee, śpiącemu się wybacza — odpowiedział wiatr, i prędzej jeszcze poszybował w przestworzach; znać to było po szczytach drzew, bo gdzie przeleciał, tam w gałęziach dziwnie zaszumiało, widać to także było i po morzu, bo fale gwałtowniej biły, a wiel kie okręty chyliły się nisko na wodzie, niby pły wające łabędzie. Pod wieczór, gdy się ściemniło, wielkie mia sta zabawny przedstawiały widok: niezliczone świa tełka płonęły to tu, to tam, jak iskierki na kawałku spalonego papieru. Królewicz klaskał w ręce z ucie chy, ale wiatr prosił go, żeby dał pokój i żeby moc15
!uej się trzymaj, bo łatwo mógłby spaść ł zawisnął na jakiej wieży kościelnej. Prędko szybował orzeł w ciemnych borach, ałe jeszcze prędzej szybował wiatr zachodni; kozak na zwinnym koniku pędził, jak strzała przez stepy, ale królewicz na skrzydłach wiatru jeszcze pędził V? dal szybciej. — Teraz możesz widzieć Himalaje — rzeki wiatr, to najwyższe góry w całej Azji. Poczem skrę cili trochę na południe i wnet zapachniało wonnemi kwiatami ł korzeniami. Figi i granaty rosły tam dziko, 9 na winnym krzewie czerwone i złociste grona wisiały. Tutaj spuścili się na ziemię i roz ciągnęli się na miękkiej trawce, a kwiaty kiwa ły główkami, jak gdyby mówiły: „Witajcie, witajcie!" — Czy już w rajskim ogrodzie jesteśmy? — zapytał królewicz. — Jeszcze nie — odparł wiatr: ale już nie długo. Widzisz tamtą ścianę skalistą, a w niej ciemną pieczarę, osłoniętą winnemi gałązkami, •niby zieloną firanką? Tamtędy wiedzie nasza dro ga. Otul się swoim płaszczem, bo choć tutaj słońce piecze, ale o krok dalej zimno jest siar czyste. Ptak, przelatujący koło tej pieczary, jednem skrzydłem znajduje się w lecie, drugiem zaś w zimie. — Więc to tędy wiedzie droga do raju? — szepnął królewicz. Powstali i weszli do jaskini; brr! jakiż tam mróz był trzaskający! ale to trwało niedługo, lff
W i a t r rozpostarł skrzydła i zaświeciły, jak jasne płomienie; ach, jakaż to b y ł a jaskinia! Olbrzym mie sople kamienne, z których woda po kropelce spadała, w najdziwaczniejszych kształtach ze stropu się zwieszały; chwilami było tak ciasno, że tylko na czworakach posuwać się było można, to znów tak przestronno, jak na otwartem po wietrzu. Grota wyglądała jak kaplica pogrzebowa ze skamieniałemi organami, o niemych piszczał kach. — Zapewne drogą śmierci idziemy do ra ju? — zapytał królewicz, ale wiatr nic nie odrzekł wskazał tylko przed siebie, gdzie zdała czarodziej ska światłość błękitna jaśniała. Skaliste sople w górze coraz więcej mgłą się zasnuwały, aż wresz cie stały się przezroczyste jak biały obłok w pro mieniach księżyca. Podróżnych owiało rozkoszne, świeże powietrze, jak na gór szczytach, wonne jak w gajach różanych. Rzeka płynęła czysta jak szkło, a w nurtach jej srebrne i złote rybki pląsały; purpurowe wę gorze, z których przy każdem poruszeniu sypały się iskry błękitne, igrały w ogrodzie, tęczowe ko lory migotały na liściach lilji wodnej, kwiat zaś był krwistym płomieniem, który woda podsycała, niby oliwa w lampie. Przez rzekę na wyspę Szczęś cia, gdzie kwitnął ogród rajski, rzucony był most marmurowy, tak delikatnie i misternie rzeźbio ny, że wyglądał, jakby z koronki i szklanych_pacioreczków był zrobiony. Andersen: Bajki 21
17
Wiatr ujął królewicza w objęcia i przeniósł go na drugą stronę; tam kwiaty i liście śpiewały najpiękniejsze z jego dzieciństwa pieśni, ale tak słodkiemi tony, jakich żaden głos ludzki dobyć nie jest w stanie. Tak wielkich, rozłożystych drzew jak te, które tam rosły, królewicz nigdy w życiu jeszcze nie widział, i poznać nie mógł, czy to palmy, czy też olbrzymie porosty wodne. W dłu gich zwojach' zwieszały się z nich najosobliwsze rośliny pnące, jakie nieraz widujemy na margi nesach i na początkowych literach w odwiecznych księgach i kronikach, złotem i jaskrawemi farbami wymalowane; raz rzekłbyś, że to ptaki, to znów, że kwiaty, lub najdziwaczniejsze floresy. Tuż obok, w trawie stała gromadka pawi z rozpostartemi ogonami; gdy jednak królewicz podszedł bli żej, przekonał się, że to nie były ptaki, lecz ro śliny, a mianowicie łopian, który tutaj w raj skim ogrodzie jaśniał całem bogactwem piór pa wich. Lwy i tygrysy, jak figlarne kocięta, skaka ły zwinnie przez zielone krzewy, pachnące jak kwiaty oliwne, a zarówno lew jak i tygrys oswo jone były jak baranki. Dzika synogarlica, lśnią ca perłowemi blaskami, trzepotała skrzydełkami o grzywę lwa, a płochliwa zazwyczaj antylopa sta ła opodal, kiwając łebkiem, jak gdyby i ona miała ochotę wziąć udział w zabawie. Wtem
nadeszła królowa rajskiego
ogrodu;
szaty jej jaśniały jak słońce, a twarz jej miała wyraz tak słodki jak oblicze szczęśliwej matki, Ma il
fly spogląda na ukochane dziecko. Młoda była i cudna nad wyraz, a za nią szedł orszak najpięk niejszych dziewic, każda z błyszczącą nad czołem gwiazdą. Wiatr zachodni podał jej liść palmowy od fe niksa, a w oczach jej radość błysnęła. Wzięła królewicza za rękę i poprowadziła go do swego pała cu, którego ściany wyglądały jak najbarwniejszy płatek tuplipanu, gdy się nań patrzy pod świat ło; sufit zaś był jednym olbrzymim kwiatem, a im dłużej się w niego patrzyło, tern kielich wy dawał się głębszym. Królewicz zbliżył się do okna i, spojrzawszy' przez szybę, ujrzał drze wo wiadomości złego i dobrego i węża na niem, a u stóp drzewa stała Ewa z Adamem. — Myślałem, że oni wygnani są z raju '— zapytał zdziwiony; wieszczka uśmiechnęła się i objaśniła go, że to czas na każdej szybie wypalił swój obraz, ale nie taki, jak się zazwyczaj widuje, lecz obraz żywy; liście na drzewach chwiały się i szeleściły, ludzie chodzili i ruszali się, jak w zwierciadlanem odbiciu. Spojrzał więc przez inną szybę; tam znów był sen Jakóba: drabina wznosiła się pro sto do nieba, aniołowie z wielkiemi skrzydłami unosili się w powietrzu. Tym sposobem wszystko, co się kiedykolwiek na ziemi działo, żyło i ruszało się na tych szklanych szybach; tak sztuczne malowidła mógł tylko czas wypalić. Czarodziejka uśmiechnęła się znowu i powiod ła królewicza do wielkiej sali, której ściany pokry19
te były przezroczystemi malowidłami, a na nich twarzyczki, jedna od drugiej piękniejsza. Były to miljony duszyczek zbawionych, które uśmiechały się i śpiewały, a pienia ich zlewały się w jeden hymn niebiański. Te, co najwyżej były umieszczone, tak były małe, takie maleńkie, jak najmniejszy pą czek róży, gdy go jako nieznaczną kropeczkę na papierze narysujemy. W samym środku stało ogromne drzewo o roz łożystych, zwieszających się gałęziach; prześliczr ne jabłka, duże i małe, złociły się wśród zielonych liści. Było to drzewo wiadomości złego i dobrego, z którego Adam i Ewa zerwali owoc i jedli. Na każ dym listku perliła się błyszcząca kropla czerwonej rosy; — rzekłbyś, że drzewo płakało krwawemi łzami. „ — Pójdź, wsiądziemy do czółna, — rzekła kró lowa - czarodziejka — będziemy rajskie owoce spo żywali na wodzie. Czółno kołysze się, lecz się nie rusza z miejsca, ale za to wszystkie kraje świata przebiegać będą przed naszemi oczyma. I rzeczywiście, o dziwy! całe wybrzeże zaczęło szybko uciekać; oto niebotyczne, śniegiem uwieńczo no ukazały się Alpy, chmurne i czarnemi świerkami strojne; tęsknie grał róg na szczytach, a z doliny wesoło fujarka pastusza dźwięczała. To znów banany długiemi, powłóczysteml liść mi czółno muskały, kruczopióre łabędzie pływały na wodzie, najosobliwsze zwierzęta i kwiaty ukazy wały się na wybrzeżu; to Australja, piąta część 2Q
świata, mknęła szybko z błekitnemi górami na dalekim widnokręgu. Słychać było pieśni kapłanów, a w głębi lasów dzicy przy dźwięku bębnów i trąb kościanych, tańczyli. Dumne, pod obłoki sterczące piramidy egipskie, kolumny strzaskane i zadumane sfinksy żeglowały przed nimi. Nad polarnemi lodowcami zapłonęła zorza pół nocna; to był fajerwerk, jakiego nikt naśladować nie jest w stanie. Królewicz był uszczęśliwiony; widział sto razy więcej, aniżeli opowiedzieć można. — Czy już zawsze będę mógł tutaj pozostać? — zapytał. —' To od ciebie samego zależy — odrzekła czarodziejka; jeżeli nie dasz się skusić, jak Adam, na owoc zakazany, będziesz tu mógł zawsze pozo stać. — O! ani się tknę jabłek z drzewa wiadomości złego i dobrego, — zawołał królewicz — wszakże tu tysiące jest owoców równie pięknych jak one! — Zbadaj serce swoje, a jeżeli nie czujesz się na siłach, odejdź z wiatrem zachodnim, który cię tu przyniósł; on odlatuje już i po upływie stu lecia dopiero powróci. Sto lat dla ciebie przem knie jak sto godzin, ale na pokusę i grzech to czasu aż nadto wiele. Co wieczór, kiedy się rozstawać bę dziemy, musze wołać na ciebie: pójdź ze mną, pójdź! i przyzywać cię dłonią, ale biada ci, jeżeli się dasz skusić. Nie słuchaj głosu mego, bo na
n
każdym kroku tęsknota twoja wzmagać się będzie: wkroczysz do sali, gdzie drzewo wiadomości złego i dobrego stoi, tam, wśród jego wonnych gałęzi, znajdziesz mnie śpiącą, nachylisz się nade mną, ale, jeżeli odważysz się na ustach moich złożyć pocału nek, cały ogród rajski zapadnie się pod ziemię, i na wieki będzie dla ciebie stracony. Palący wicher pustynny cię owieje, zimny deszcz smagać twoje ciało będzie, nędza i zgryzota staną się twoim udziałem. — Zostanę! — rzekł królewicz, wicher zachod ni zaś pocałował go w czoło, mówiąc: „Bądź silnym, za sto lat zobaczymy się znowu! Bądź zdrów, bądź zdrów!" I rozwinął potężne skrzydła, świecące jak letnie w czasie żniw błyskawice, albo zorza pod biegunem północnym. Bądź zdrów, bądź zdrów! — szeptały drzewa i kwiaty. Bociany i pelikany, niby wstęgi powiewające na wietrze, leciały długim sznu rem, odprowadzając go aż na granicę rajskiego ogrodu. — Teraz rozpoczynamy nasze tańce wieczorne — rzekła wieszczka, pod koniec zaś ujrzysz przy blasku zachodzącego słońca, jak cię przyzywać będę, wołając: pójdź ze mną, pójdź! Ale pozostań, odpędź pokusę! Co wieczór przez lat sto muszę powtarzać wołanie, ale z każdym wieczorem wytrwa łość twoja wzrastać będzie, aż wreszcie ani się trosz czyć nawet będziesz o to. Dzisiaj więc pierwsza próba; pamiętaj, ostrzegłam cię. I zaprowadziła go do ogromnej sali, której
23
ściany całe tkane były z białych przezroczystych lilij; żółte prątki liljowe były to maleńkie harfy złote, z których dźwięczały słodkie tony strun i fletów. Urocze dziewoje, smukłe i lekkie, w białą gazę spowite tańczyły, śpiewając o tern, jak życie jest piękne i rozkoszne, i że ogród rajski wiecznie istnieć będzie, a śmierć doń nigdy przystępu nie zyska. Słońce zwolna zachodzić już zaczęło; niebo całe oblało się zorzą złocistą, aż w purpurowym blasku liije w rumiane róże się przemieniły. Królewicz pił wino perliste, które mu tańczące dziewczęta poda wały i uczuł błogość nieznan I ujrzał rozstępującą się głąb sali, gdzie w oślepiającej jasności stało drzewo wiadomości złego i dobrego, a pieśni zbawionych dolatywały aż tutaj, a były tak rzewne i wzruszające, jak głos matki jego, gdy śpiewała: „Moje drogie, ukochane dziecię!" Wtem zdała czarodziejka tkliwie skinęła, wo łając: „Pójdź ze mną, pójdź!" A królewicz rzucił się ku niej, niepomny przysięgi, niepomny pierw szego zaraz wieczora, ona zaś wciąż przyzywała go wabiącym uśmiechem. A woń rozkoszna, odurzająca wzmagała się coraz więcej; dźwięczniej zabrzmiały harfy, miIjony zaś uśmiechniętych twarzyczek wokoło bib lijnego drzewa śpiewały: „Wszystkiego doświadczyć trzeba! człowiek jest panem ziemi!" A drzewo wiadomości złego i dobrego już nie krwawemi pła-
23
kało łzami, nie, purpurowa gwiazda iskrzyła sie na każdym liściu. — Pójdź ze mną, pójdź! — brzmiało wciąż echo nęcąco, i z każdym krokiem twarz królewicza silniej pałała, a krew szybciej krążyła w żyłach. — Pójdę — mówił do siebie — wszakże to nie grzech... to grzechem być nie może! Czemu nie iść tam, gdzie piękność i rozkosz woła? Chcę ją tylko śpiącą zobaczyć, to jeszcze nic straconego nie będzie, byłem jej nie pocałował; a nie pocałuję jej. nie! wytrwały jestem i mam silną wolę! Czarodziejka tymczasem zrzuciła śnieżną sza tę, rozchyliła gałęzie i w jednej chwili wśród nich zniknęła. — Jeszczem nie zgrzeszył — rzekł królewicz — i nie zgrzeszę. Mówiąc to, odsunął na bok gałęzie: oto leżała, uśpiona, z niebiańskim uśmiechem na ustach, tak piękna, jak tylko królowa ogrodu rajskiego być mo że,: królewicz nachylił się nad nią i ujrzał łzy, drżą ce na jej rzęsach. — Czy nade mną płaczesz? — szepnął — o, nie płacz, maj cudniej sza z kobiet! Teraz dopiero prawdziwie pojmuję szczęśliwość raj ską, ona we krwi mojej płynie, myśli moje napełnia; moc cherubinów oraz życie wieczne moje ciało śmier telne pttzenikają. Teraz może mnie nawet ogarnąć noc, wieczna, chwila taka jak obecna, to dość szczęś cia na całe życie! I pocałunkami starł łzy z jej oczu, usta jego dotknęły ust jej. W tern rozległ się 'grom straszliwy, jakiego jeszcze żadne ucho ludzkie nie 24
słyszało na ziemi, i wszystko w przepaść runęło. Ca ły ogród rajski w oczach królewicza głębiej i głębiej w noc czarną się zapadał; wreszcie już tylko jako maleńka gwiazdeczka błyszczał w nieskończoności. Chłód śmiertelny przeniknął członki królewi cza, zamknął oczy i długo, długo leżał jak martwy. Zimny deszcz siekł go po twarzy, wicher świsz" czący wył koło uszu jego, wtedy przytomność mu powróciła. „Cóżem uczynił? — pomyślał — zgrze szyłem jak Adam, i raj cały w otchłań się zapadł" Otworzył oczy, i ujrzał gwiazdę w oddali, gwia zdę świecącą jak raj utracony: była to jutrzenka na niebie. Królewicz powstał z ziemi i znalazł się w lesie tuż, przy jaskini wichrów; matka wichrów siedzia ła obok niego, minę miała zagniewaną i palcem mu groziła. — Co, zaraz pierwszego wieczora? — rzekła; — spodziewałam się tego. Twoje szczęście, że nie jesteś moim synem, inaczej zaraz poszedłbyś do worka. — Tam też pójdzieV— odezwała się Śmierć; była to wielka postać koścista z kosą w ręku i olbrzymiemi skrzydłami czarnemi: Do trumny go włożymy, ale nie teraz jeszcze; zapamiętam go sobie, a tym czasem niechaj jeszcze chwilkę powędruje po świe cie, niech za grzech swój odpokutuje, niech się po prawi i cnotliwym się stanie; ja wrócę kiedyś. Gdy się tego najmniej będzie spodziewał, wpakuję go do czarnej trumny, włożę ją sobie na głowę i pofrunę 25
ku gwiaździe, gdzie ogród rajski kwitnie; jeżeli dobrym będzie i pobożnym, to go tam wypuszczę, jeżeli zaś serce jego i głowa pełne jeszcze będą grze chu, wówczas wraz z trumną zapadnie się głębiej, niż raj się zapadł, i stamtąd tylko co tysiąc lat zabie rać go będę, ażeby albo głębiej się pogrążył, albo pozostał na gwiaździe, na tej błyszczącej gwiaździa wysoko!
,
CALÓWECZKA. — Pewnego razu żyła na świecie kobieta, któ ra koniecznie, ale to koniecznie chciała mieć małe dzieciątko, tylko nie wiedziała, skądby tu je dostać. Poszła więc do znajomej, starej czarownicy i rzekła: „Okropniebym chciała mieć malutkie dziecko, po wiedz mi, jak się mam wziąć do tego, żeby Je do stać?" — O! ,nic łatwiejszego — odpowiedziała cza rownica. — Masz tu ziarnko prosa, ale to nie takie zwyczajne proso, co na polu u chłopa rośnie, i co się kurom sypie. Zasadź je w doniczce, a zobaczysz! Kobieta podziękowała ślicznie, zapłaciła cza rownicy za radę, poszła do domu i zasadziła ziarn ko prosa w doniczce. I co powiecie, zaraz wyrósł z doniczki piękny kwiat, zupełnie podobny do tuli pana, tylko płateczM miał stulone, niby pączek. —* Jaki śliczny kwiatek! i— rzekła kobieta i pocałowała czerwone i złociste płatki, a w tejże chwi li kwiat z hukiem się otworzył, i pokazało się, że to prawdziwy tulipan, ale w środku na zielonym prę ciku siedziała malutka, malusieńka dziewczynka, ale taka prześliczna i milusieńka, jak prawdziwy aniołek, nie większa od cala, to jest tyle co połowa dużego palca; dlatego też nazwano ją Calóweczką.
27
Zamiast kołyski dano jej śliczną, lakierowaną łupinkę od orzecha włoskiego, pachnące listeczki fijołków służyły jej jako sienniczek i poduszeczki, płat kiem różanym zaś nakrywała się, niby kołderką. W takiem to łóżeczku sypiała nocą, w dzień zaś bawiła się na stole, na którym matka jej stawiała talerz, napełniony wodą, z wianuszkiem ślicznych kwiatów wokoło na brzegu; pośrodku, na wodzie, pływał duży listek tulipana, i na nim to siadywała mała Całoweczka i żeglowała z jednej strony talerza na drugą, pomagając sobie dwoma białemi włosami końskiemi zamiast wioseł, żebyście wiedzieli, jak to ślicznie wyglądało! Śpiewać także umiała i to takim cienkimi głosikiem, że pewnie nikt jeszcze nigdy w życiu nic podobnego nie słyszał! Pewnej nocy, kiedy sobie spała cichutko w swojem łóżeczku, obrzydliwa ropucha wlazła przez okpo, w którem jedna szyba była stłuczona. Szka radna była ta ropucha — tak duża, mokra, lepka — i wyobraźcie sobie! wskoczyła prosto na stół, gdzie malutka Calóweczka leżała sobie pod swoją ró żaną kołderką i spała. — Toby dopiero była śliczna żona dla mojego syna! — pomyślała ropucha, wzięła łupinkę razem z Calóweczka i klap! klap! wylazła znów przez zbitą szybę do ogrodu. W ogrodzie płynął szeroki strumień, na brze gu zaś znajdowało się gęste, głębokie błoto, w którem mieszkała ropucha z synem. Fe! jakiż ten syn był brzydki! Kubek w kubek podobny był do matki, a gdy 23
zobaczył ładniutką dzicy.czynKe w łupince, nic więcej powiedzieć nie umiał, tylko: koax, koax, brekekex. — Nie mówże tak głośno, bo się obudzi, — na pominała go matka — jeszczeby nam uciekła, bo ta ka leciutka jak puch łabędzi. Położymy ją tu, na jednym z tych dużych liści na wodzie, dla niej będzie to prawdziwa wyspa; stamtąd już nam nie ucieknie, my zaś pójdziemy przygotować tam na dnie w bło cie pokój wspaniały, w którym będziecie oboje miesz kali. Pośrodku strumienia rosło mnóstwo lilji wod nych o takich dużych liściach zielonych, które tak wyglądają, jakby pływały po wodzie; ropucha pod płynęła do największego, i najbardziej od wszyst kich innych oddalonego, i umieściła na nim łupinkę, wraz z śpiącą na niej Calóweczka. Biedactwo obudziło się dopiero nad ranem, a zobaczywszy, gdzie się znajduje, zaczęło okropnie płakać, gdyż ze wszystkich stron liścia widać było tylko wodę, a do brzegu w żaden sposób nie można było dopłynąć. Stara ropucha tymczasem siedziała głęboko w mule i stroiła pokój dla młodej pary trzciną i lii— jami wodnemi, chciała bowiem, żeby nowe mieszka nie przyszłej jej synowej bardzo się spodobało — po tem zaś, razem ze szkaradnym synkiem, popłynęła do liścia, na którym zostawiła Calóweczkę. Przybywszy do liścia, ukłoniła się głęboko w wodzie przed dziewczynką i rzekła: — Oto syn mój, który zostać ma twoim mę-
20
żem, będziecie sobie mieszkali we dwoje w ślicznym pokoiku w błocie. — Koax, koax, brekekex! — oto wszystko, co umiał powiedzieć synek ropuchy. Następnie oboje zabrali maleńkie łóżeczko do przygotowanego pokoju, zanim do niego wprowadzą młodą narzeczoną; Calóweczka zaś została sama je dna na zielonym liściu i płakała rzewnie, bo nie mia ła wcale ochoty mieszkać ze starą ropuchą w bagnie, a obrzydliwego jej syna za nic w świecie nie chciała mieć za męża. Tymczasem małe rybki w wodzie widziaiy ro puchę i słyszały jej słowa; gdy się więc oddaliła; powytykały łebki z wody, chcąc także zobaczyć dziew czynkę. Ale, gdy się przekonały, jaka jest prześlicz na, żal im się zrobiło, że ma pójść do brzydkiej, sta rej ropuchy na dno bagna. Nie, na to nigdy nie mogły pozwolić! Zebrały się więc wszystkie wokoło zielonej łodyżki od liścia i poty piłowały ją drobniutkiemi ząbkami, aż ją przepiłowały na dwoje, i liść z Caló weczka popłynął na dół rzeczki, daleko, daleko, gdzie go ropucha dosięgnąć nie mogła. Calóweczka żeglowała tak koło wielu miast i wiosek a małe ptaszki, które siedziały w zaroślach nad wodą i widziały ją przepływającą, śpiewały: „Pa trzcie, co za śliczniuchna dziewczyneczka!" A liść wciąż płynął dalej i dalej. Nielada to była podróż, którą odbywała Calóweczka. Tymczasem ładny jakiś motylek, cały biały i taki milutki, fruwał ciągle wokoło niej i w końcu 8Q
Usiadł na liściu, bo mu się Calóweczka ogromnie po dobała. Ona zaś zdjęła swój pasek, przywiązała je den koniec do skrzydełka motyla, a drugi do liścia, i liść dwa razy prędzej płynąć zaczął, bo motylek le ciał i ciągnął go za sobą. Calóweczka zaś stała na liściu i taka była zadowolona, bo wiedziała dobrze, że tutaj już jej ropucha nie znajdzie, a przytem tak ładnie było dokoła, słonko odbijało się w wodzie, i ty le iskierek błyszczało w falach, jakby tam najczyst sze złoto płynęło. Wtem przyleciał duży chrabąszcz i, zobaczyw szy Calóweczkę, chwycił ją wielkiemi pazurzyskami awemi wpół, i poleciał z nią na pobliskie drzewo; liść zaś popłynął dalej w dół rzeczki, a motylek wciąż leciał przed nim, był bowiem przywiązany i uwolnić się nie mógł. Ach, jakże się biedna Calóweczka wystraszyła okropnie, gdy ją chrabąszcz tak niespodziewanie porwał! Ale najbardziej żal jej się zrobiło biednego motylka,, którego sama przywiązała do liścia; bie daczek będzie musiał zdechnąć z głodu, jeżeli się ja kimś cudem nie odczepi! Powiedziała o tern chrabąszczowi; ale ten ani się zatroszczył o to, siadł z nią na największym list ku, dał jej słodziutkiego soku z kwiatów do picia i powtarzał wciąż, że jest zachwycająca, chociaż nic a nie do chrabąszcza nie podobna. Potem wszystkie inne chrabąszcze, które miesz kały na tym drzewie, przyszły w odwiedziny i zaca^; ze wszystkich stron oglądać Calóweczkę. Ale 81
panny chrabąszczanki pogardliwie kiwały różkami, mówiąc: — Jakżeż ona wygląda! ma tylko dwie nóżki! — A rożków wcale nie ma! — wołała inna. — I taka cienka w pasie jak człowiek! Fe, ja ka brzydka! — oświadczyły jednogłośnie wszystkie ćhrabąszczyce, chociaż Calóweczka naprawdę była prześliczna. Chrabąszcz, który ją porwał, również był tego zdania, ale ponieważ wszystkie inne mówiły, że brzydka, więc i on w końcu uwierzył, i nic już nie chciał mieć z nią do czynienia; a nawet pozwolił jej iść sobie, gdzieby chciała. Inne chrabąszcze zatem zabrały ją, sfrunęły z drzewa i posadziły ją na sto krotce; siedziała tedy biedaczka i płakała rzewnie, że taka brzydka, iż nawet chrabąszcze jej nie chcą. A jednak pomimo to, rzeczywiście była śliczna, taka czarująca, że nawet wyobrazić sobie trudno — deli katna i przezroczysta, jak listek różany! Przez całe lato Calóweczka żyła samiuteńka je dna w ogromnym lesie. Z trawy uplotła sobie łóżecz ko i zawiesiła je pod wielkim liściem łopianu, który ją ochraniał od wiatru i deszczu; jadła miód z kwia tów i piła rosę, którą co rano znajdowała na list kach; tak minęło lato, potem jesień, i nadeszła zimna, długa okrutna zima. Ptaszki, które tak ślicznie la tem śpiewały, jeden po drugim poodlatywały do ciep łych krajów, kwiaty powiędły, drzewa potraciły liś cie, a ogromny liść łopianu, pod którym dotychczas mieszkała, skurczył się i zwinął w żółtą, zwiędłą rur kę, Calóweczka zaś trzęsła się cała z zimna, bo su-
kienka jej zmarszczyła się i podarła przez lato, ona sama zaś taka była delikatna i miewytrwała, taka malutka i bezradna — biedna, mała Calóweczka, okropny los ją czekał! śnieg zaczął pruszyć, a każdy płatek, który na nią padł, dla niej był tem, czem dla nas byłaby pełna łopata, bo my olbrzymami jesteś my w porównaniu z nią, która wszakże tylko jeden cal wysokości miała. Otuliła się w zwiędły listek, ale i to niewiele pomogło, mróz nawskroś przenikał jej drobniutkie ciałko Tuż koło lasu, w którym mieszkała Calóweczka, ciągnęło się duże pole żyta, ale żyta dawno już tam nie było, tylko suche, gołe ściernie sterczały tu i ów dzie ze zmarzniętej ziemi. Dla niej atoli był to praw dziwy las; nie wiedząc już, co zrobić ze sobą, drżą ca cała z zimna, zapuściła się w głąb jego. Tak do szła do mieszkania myszy polnej, która tam w ziemi miała norę, i mieszkała sobie ciepło, wygodnie, miała spiżarnie, pełen najrozmaitszego ziarna, a oprócz te go kuchenkę oraz pokój bawialny. Biedna Calóweczka stanęła we drzwiach, jak mała żebraczka, i cichym głosikiem zaczęła prosić o okruszynkę choćby z ja kiegoś ziarnka, bo już od dwóch dni nic nie jadła. — Ach, ty biedactwo! — zawołała stara mysz, która na szczęście miała bardzo litościwe serce, — chodź-no tu bliżej do ciepłej izby i zjedz ze mną obiad! Po bliższym zapoznaniu, gdy jej się Calówecz ka bardzo spodobała, poczciwa mysz rzekła do niej: — Możesz mieszkać u mnie przez zimę, ale p
3l
83
warunkiem, że mi będziesz uprzątała mieszkanie i opowiadała bajeczki, bo przepadam za bajeczkami. I tak się stało — Calóweczka robiła wszystko,' czego od niej mysz zażądała i żyła sobie ciepło i bez piecznie. — Niedługo będziemy miały gościa — rzekła djnia jednego stara mysz — sąsiad mój odwiedza mnie co tydzień. To bardzo bogaty pan: ma duży pałac, a w nim mnóstwo salonów i korytarzy, i na si prześliczne, czarne futro aksamitne! Gdybyś tego za męża dostała, miałabyś los na całe życie zapewnio ny, ale on ma wzrok słaby i nie dowidzi. Musisz mu [opowiedzieć najładniejsze bajeczki, jakie tylko uAle Calóweczka ani słuchać nie chciała o tym sąsiedzie i za żadne skarby nie chciała wyjść za mąż za niego — był to bowiem kret. Przyszedł w swojem czarnem futrze aksamitnem i złożył wizytę. A mysz wciąż wychwalała jego mieszkanie i spiżarnię i piw nicę; najmniej ze dwadzieścia razy większych od jej własnych; a on taki był mądry i uczony; tylko kwia tów i słoneczka nie cierpiał i mnóstwo złego nagadał o nich, bo ich nigdy nie widział. Calóweczka musia ła mu śpiewać wszystkie swoje najładniejsze pio senki, on zaś, usłyszawszy jej prześliczny głosik, za kochał się w niej odrazu, ale nie mówił nic, gdyż ogromnie był rozumny i poważny. Zaprosił mysz i Calóweczkę, żeby sobie space rowały, ile tylko zechcą, po nowym korytarzu, który dopiero co. pjrzekppał od swego pałacu do mieszkania
8|
myszy polnej, ale ostrzegł je zarazem, żeby się nie przestraszały nieżywego ptaka, leżącego tam w korytarzu; prawdziwy ptak z dziobem i piórami, któ ry widocznie musiał zdechnąć niedawno i tam właśnie został pogrzebany. Następnie kret wziął kawałek świecącego próch na w zęby, ażeby rozświecać ciemności i poszedł na przód, wskazując im drogę w ciemnym korytarzu. Skoro doszli do nieżywego ptaszka, kret oparł swój szeroki ryj o sufit korytarza i pchnął ziemię w górę, tak że się zrobiła duża dziura, przez którą wpadło trochę światła do wnętrza. Pośrodku przejścia leżała '(nieżywa jaskółka, wysmukłe skrzydełka przytulane miała do ciałka, łebek i łapki schowane w pierzu — biedna ptaszyna niezawodnie z zimna zdechła. Calójweczce ogromnie żal było, gdyż niezmiernie lubiła ptaszki, które latem tak ślicznie śpiewały i świerigotały, ale kret trącił go swoją kusą łapką i rzekł pogardliwie: ,i —- Skończyły się już jego jego piski! Taki ptak, to doprawdy licha wart! Chwała Bogu, że żadne z mo ich dzieci nie zostało ptakiem, takie stworzenie oprócz swego ćwierkania nie ma nic więcej, a jak przyjdzie zima, musi zdychać z zimna i głodu! — To prawda — potwierdziła mysz, która tak że była bardzo praktyczna. I co takiemu ptakowi przyjdzie z jego wiecznego ćwierk! ćwierk! kiedy na dejdzie zima? Wtedy zdychaj z głodu i mrozu! Ale to właśnie nazywa się żyć po pańsku! Calóweczka nie pisnęła ani słówka, ale skoro mysz z kretem poszli 35
dalej, pochyliła się, odgarnęła piórka, pod któremi ukryty był łebek ptaszka i pocałowała jego zamknię te oczki. | — Może to on właśnie, co mi tak latem ślicznie śpiewał — myślała sobie — tyle mi przyjemności sprawiał, biedny, kochany ptaszek, a teraz już nie żyje!
Kret tymczasem zatkał otwór, przez który przy świecało światło i odprowadził obie sąsiadki do do mu. Lecz w nocy Calóweczka w żaden sposób usnąć nie mogła, wciąż tylko myślała o nieżywym ptaszku. "Nakoniec wstała pocichutku, z siana uplotła kołder kę i poszła otulić nią ptaszka, którego wpierw jeszcze obetkała ze wszystkich stron miękkim mchemj aże by mu cieplej było leżeć w zmarzniętej ziemi. — żegnaj mi, kochana ptaszyno! — rzekła — dzięki ci za to, żeś mi śpiewał tak ładnie, kiedy jeszcze drzewa były zielone i słoneczko tak ciepło świeciło! I przyłożyła główkę do piersi ptaszka — ale jakże się przelękła, gdy poczuła, że serduszko je go bije! Ptaszek nie zdechł jeszcze na dobre — zdrę twiał tylko z zimna, a teraz wskutek ciepła, życie nanowo w nim się zbudziło. W jesieni wszystkie jaskółki odlatują do ciep łych krajów, jeżeli zaś która się spóźni i zimno ją schwyci, wtedy zdrętwiała spada na ziemię i znaj duje grób w zimnym śniegu. Calóweczka drżała cała zs strachu, boć przecież w porównaniu z nią ptaszek był bardzo bardzo du ży; ale zebrała odwagę, otuliła go jeszcze lepiej 86
mchem, i przyniosła listek mięty, który jej samej słu żył za kołderkę i owinęła nim łebek ptaszyny Potem cichuteńko wróciła do domu, i starej myszy nic nie powiedziała. Nostępjiej nocy znowu udała się do ptaszka i znalazła go już żywego zupełnie, ale bardzo jeszcze był osłabiony i tylko na chwilecz kę mógł otworzyć oczki i spojrzeć na Calóweczkę, któ ra stała przed nim z kawałkiem próchna w ręku, bd innej latarni nie miała. — Dziękuję ci stokrotnie, kochane dziecko, — mówiła chora jaskółka — teraz mi już zupełnie ciep ło ! Niezadługo odzyskam siły i będę znowu mogła fru wać w ciepłym świetle słoneczka. — O nie! — odparła Calóweczka — na dworze teraz tak zimno! Śnieg pada i taki mróz okropny! Musisz jeszcze czas jakiś pozostać w swojem ciep łem łóżeczku; a ja będę cię pielęgnowała. I przyniosła ptaszkowi wody w suchym listku, en zaś opowiedział jej, że przed odlotem skaleczy] sobie skrzydełko o krzak cierniowy i nie mógł towa rzyszyć innym jaskółkom, gdy te odlatywały już do ciepłych krajów. Upadł wreszcie na ziemię, nie mo gąc się już dłużej utrzymać w powietrzu, ale nie przy pomniał sobie wcale, jakim sposobem dostał się tu taj. Przez całą zimę pozostała jaskółka w kryjówce pod ziemią, a Calóweczka pielęgnowała ją troskliwie i z każdym dniem więcej ją kochała; ale ani mysz, ani kret nic o tern wszystkiem się nie dowiedzieli, be wszakże oboje nie cierpieli ptaszków. Zrt
Ale sKoro na wiosnę ziemia rozgrzała się od ciepłych promieni słońca, jaskółka pożegnała Calóweczkę, ta zaś otworzyła jej dziurę-, zrobioną przez kreta. A gdy słonko tak jasno i ciepło do nich za świeciło, ptaszek zapytał Calóweczkę, czyby nie chcia ła pofrunąć razem z nim, mogłaby przecież siąść na je go grzbiecie i poleciałyby daleko, do zielonego lasu. Lecz Caióweczka wiedziała dobrze, że taką potajem ną ucieczką zrobiłaby wielką przykrość poczciwej sta-' rej myszy. — Nie, nie mogę! — odpowiedziała. — No, to bądź zdrowa, ty dobra dziewczyn ko! — rzekła jaskółka i wzbiła się w w powietrze. Caióweczka patrzyła za nią i łezki stanęły jej w oczach, bo naprawdę ogromnie pokochała ptaszynę. Caióweczka zaś pozostała i bardzo była smutna, gdyż teraz wcale już nie mogła wyjść na słońce, żyto, posiane nad mieszkaniem myszy polnej, urosło tak wysoko, że dla niej, takiej malutkiej, był to olbrzymi, gęsty, nieprzebyty las. — Teraz możesz sobie przez lato szyć wypra wę — rzekła dnia jednego mysz do niej, gdyż sąsiad w aksamitnym kożuchu, (nieznośny kret, nareszcie oświadczył się o Calóweczkę. — Dostaniesz sukien i płótna poddostatkiem, bo wyprawę musisz mieć nie bylejaką, kiedy za takiego pana wychodzisz. I Caióweczka musiała pilnie prząść na kołowro tku, oprócz tego zaś stara mysz zgodziła jeszcze czte ry pająki, które dzień i noc nieprzerwanie przędły i tkały. Kret co wieczór przychodził w odwiedzimy i cp-
38
dzień wzdychał, żeby też już to lato się skończyło, to by i słońce przestało piec tak nieznośnie, to niegodzi we słońce, które tak ziemię wysusza jak kamień; tak, jak tylko lato się skończy, to będzie wesele! Ale Ca ióweczka bynajmniej nie cieszyła się końcem lata, gdyż nie mogła .znieść tego nudnego kreta. Co rano o wschodzie słońca i co wieczór o zachodzie wycho dziła cichutko przede drzwi, a gdy wiatr rozchylił kło sy, tak, że mogła widzieć kawałek błękitnego nieba, myślała z żalem, jak tam jasno i pięknie musi być na śWiecie, i pragnęła raz jeszcze zobaczyć swoją uko chaną jaskółkę; ale jaskółka była w lesie, ani myśla ła wracać, i pewno już dawno o niej zapomniała! Gdy przyszła jesień, wyprawa Calóweczki była gotowa. — Za cztery tygodnie będzie wesele! — rzekła mysz, ale Caióweczka rozpłakała się, wołając, że za nic nie chce tego nudnego, starego kreta za męża. — Głupstwo! — odparła stara mysz — nie bądź uparta, bo cię ugryzę tmojemi ostremi ząbkami. Prze cież to wcale nie brzydki mąż! Takiego czarnego ak samitnago kożucha, jak on, i sama królowa nawet nie posiada! A jaki« ma pełne kuchnie i spiżarnie! Dzień i noc powinnaś Bogu dziękować, że ci takiego męża daje! I nadszedł dzień wesela. Kret już przyszedł i czekał, żeby zabrać Calóweczkę do swojego pałacu pod ziemią, gdzie miała z nim razem mieszkać przez całe życie, i nigdy już, nigdy nie wyjść na światło dzien ne, na słoneczko boże* bo kret słonką przecież nie cier-
3?
piał. Biedne dziecko takie było smutne, takie zmar-j! twione! Raz na zawsze już miała się pożegnać ze słoń cem, które u myszy połnej zawsze jeszcze od czasu do czasu widywała przed drzwiami. — Żegnaj mi, śliczne słoneczko! — mówiła stojąc po raz ostatni na dworze, i wyciągając rączę ta w górę do światła, żyto już było zżęte i tylko ścier nie stały dokoła. — żegnaj mi, żegnaj! — powtarza ła żałośnie, i podeszła do czerwonego kwiatka, rosną cego w pobliżu, objęła go rączkami i mówiła: — Pozdrów jaskółkę ode mnie, gdy ją zoba czysz! — ćwierk, ćwierk! — usłyszała w tejże chwili nad głową i podniosła oczy: to właśnie jaskółka prze latywała. Ptaszyna ucieszyła się bardzo, poznawszy Calóweczkę, ta zaś opowiedziała jej wszystko: że ją zmuszają do wyjścia za mąż za brzydkiego kreta, i że ma zamieszkać z nim pod ziemią, w ciemnościach, gdzie nigdy słoneczko nie świeci. I taki ją przytem ogarnął żal okropny, że się rozpłakała gorzko. — Słuchaj — rzekła na to jaskółka — teraz nadchodzi mroźna zima, ja muszę lecieć do ciepłych krajów, ale jeżeli chcesz, to zabiorę cię ze sobą, czy dobrze? Możesz siąść na moim grzbiecie, tylko mu sisz przywiązać się swoim paskiem, żebyś nie spadła Polecimy daleko, daleko od starego kreta i jego ciem nego pałacu, daleko za góry i lasy, gdzie słońce jesz cze jaśniej świeci i cieplej grzeje, aniżeli tutaj, gdzie jest wieczna wiosna i wiecznie kwiaty kwitną. Pójdź ze mną, pójdź, ukochana Calóweczko, ty poczciwa, do4Q
bra istotko, coś mi życie uratowała, kiody nawpół zmarznięta leżałam pod ziemią! — Dobrze, dobrze, zabierz mnie ze sobą! — zawołała Calóweczka, i prędko wskoczyła na grzbiet ptaszyny, nóżki, postawiła na rozpostartych skrzy dłach i paskiem swoim przywiązała się do najgrub szych piórek. Wówczas jaskółka wzleciała wysoko po nad lasy i morza, ponad góry, wiecznym śniegiem po kryte, ale tam w górze tak było zimno, że Calóweczce ząbki szczękały i prędko, prędko musiała się schować w ciepłe pióra jaskółki, i tylko główkę wytknęła, żoby widzieć wszystkie piękności w dole Tak przybyły do ciepłych krajów. Tam słońce jaśniej daleko świeciło, i niebo zdawało się o wiele wyższe, przy rowach i na żywopłotach rosły prześlicz ne, złociste i granatowe winogrona. W lasach na drze wach wisiały cytryny i pomarańcze, w powietrzu pa chniało miętą i mirtami, a na drogach śliczne dzieci bawiły się motylkami. Ale jaskółka leciała wciąż da lej i dalej, i coraz to ładniej się robiło dokoła. W cie niu zielonych drzew stał śnieżno-biały pałac marmu rowy z dawnych, niepamiętnych czasów. Zielone ga łązki winne ołbwijały się wkoło wysmukłych kolumn, u szczytu których wisiało mnóstwo gniazd jaskół czych, a pomiędzy niemi znajdowało się i gniazdko, należące do jaskółki, która przyniosła Calóweczkę. — Tutaj jest moje mieszkanie — rzekła jaskół ka: ty zaś wybierz sobie z pomiędzy tych pięknych kwiatów, które tam widzisz, najpiękniejszy, a zanio41
Sę cię do niego, i będzie ci w nim tak dobrze, jak tyl ko zamarzyć możesz. — Ach, jak to dobrze — zawołała Calóweczka i z radości klaskała w rączki. Leżała tam na ziemi marmurowa kolumna, strzaskana na trzy części, ale pomiędzy jej odłamka mi rosły cudne białe i różnobarwne kwiaty. Jaskółka sfrunęła z Calóweczka i posadziła ją na jednym z nich, ale jakże się zdziwiła dziewczynka, gdy wewnątrz kielicha ujrzała ślicznego małego człowieczka, bielutkie go i przezroczystego jak szkło. Na głowie miał wielką koronę złotą, u ramion błyszczące skrzydełka motyle, i cały nie większy był od Calóweczki. I w każdym kwiatku siedział taki sam chłopczyk lub też panien ka, ale ten, którego najpierw zobaczyła Calóweczka, najpiękniejszy był ze wszystkich, i był królewiczem tych malutkich istotek. — Boże, jakiż on prześliczny! — szepnęła Caló weczka do ucha jaskółce. Królewicz przeraził się niemało na wi dok jaskółki, która w porównaniu z nim by ła prawdziwym olbrzymem, ale skoro ujrzał Calóweczkę, uradował się ogromnie: nigdy jeszcze nie wi dział takiej cudownej panienki. Zdjął więc złotą koro nę z główki i podał jej, pytając, czy chce być żoną je go 1 królową wszystkich kwiatów? Hej, to był mąż dopiero! Trochę inny, aniżeli syn ropuchy albo kret w aksamitnym kożuchu! Calóweczka też bez namy słu odpowiedziała: dobrze — i zaraz ze wszystkich kwiatów zaczęli się zlatywać panowie i panie, a tacy 42
wszyscy ślilczni i mili, że aż rozkosz brała patrieć na nich, i każde z nich niosło Calóweczce ślubne dary; ale najlepsze ze wszystkich podarunków to były dwa błyszczące skrzydełka dużej muchy. Calóweczka przy pięła je sobie u ramion i mogła tak samo jak tamci fruwać, od kwiatka do kwiatka. Co to była za radość! A jaskółka siedziała w swojem gniazdku na szczycie kolumny i śpiewała, jak umiała najlepiej, ale w grun cie byia zasmucona, bo ogromnie się przywiązała do calóweczki, a najchętniej nie byłaby się z nią nigdy rozstała. — Teraz nie będziesz się już nazywała Calówe czka,— mówił królewicz do swej narzeczonej — to brzydkie imię, a ty taka jesteś prześliczna! Nazwie my cię Mają! — Do widzenia! do widzenia! — zawołała jaskół ka i odleciała znów z ciepłych krajów, daleko, daleko na północ, tam miała także gniazdko przy okienku tego pana, który opowiada bajeczki — temu zaśpie wała swoje „ćwierk, ćwierk!" i ten nam opowiedział całą tę bajeczkę.
BĄK I PIŁKA. W szufladzie, wśród mnóstwa innych zabawek, bąk i piłka ©bok siebie leżały. — Czemuż byśmy się nie mieli zaręczyć, kiedy i tak widocznie mamy życie spędzić razem? — rzekł bąk do piłki. Ale piłka, która zrobiona była z safjanu i tyle trzymała o sobie, co panna z wysokiego rodu, ani słuchać o tern nie chciała. Nazajutrz chłopcu, którego własnością były te zabawki, przyszło na myśl pomalować bąka na nowo żółtą i czerwoną farbą; na ostatku wbił mu jeszcze gwóźdź z mosiężnym łebkiem aia czubek. Dopieroż to wyglądało prześlicznie, kiedy bąk zaczął tańcować. — A co i — rzekł do piłki, — niechże pani teraz raczy spojrzeć na mnie. Jakież jest zdanie pani? może się zaręczymy teraz, wszak tak doskonale pasujemy do siebie: pani skacze, a ja tańczę. Któż mógłby być szczęśliwszy od nas ? — Tak pan sądzisz? — odpowiedziała piłka. — Nie wiesz pan widocznie, że rodzice moi to były dwa przepyszne pantofle safjanowe, a ja sama mam praw dziwy korek hiszpański w środku ? — No tak, ale niechże pani zważy, że i ja je stem z mahoniu, — rzekł bąk — a mnie sam pan burmistrz własnoręcznie wytoczył. Ma on swoją to
karnię i mogę powiedzieć, że jestem jego arćytfa&S* łem. — Czy mogę na tern polegać? — zapytała piłka, nieco ułagodzona. — Niech mnie już więcej bacikiem nie popędza ją, jeśli kłamię! — rzekł bąk. — Pan umie się dobrze przedstawić, — rzekła piłka, — ale widzi pan, to rzecz niemożebna. Jestem już tak, jakby po słowie z pewną jaskółką, która, ile razy lecę w powietrze, wysuwa łepek z gniazdka i oświadcza mi miłość swoją. W głębi duszy juzem się zdecydowała, a to już prawie tak, jakbyśmy byli nawpół zaręczeni. Umiem jednak ocenić pańskie uczucie, i zapewniam pana, że nigdy o nim nie za pomnę. — To i to coś znaczy, ale niewielka to dla mnie pociecha — odrzekł bąk i już więcej o tern z sobą nie mówili. Następnego dnia wyjęto piłkę z szuflady, i bąk widział ją, lecącą, jak ptak w powietrzu, tak wysoko, że przez chwilę stracił ją zupełnie z oczu. Wprawdzie za każdym razem powracała, ale, ile razy dotknęła ziemi, robiła jeszcze skok zadziwiający, nie wiadomo, czy to pod wpływem miłości, czy też poprostu z po wodu korka, który w środku miała. Lecz za dziewiątym razem została gdzieś w dro dze i nie wróciła więcej. Chłopczyk szukał i szukał, ale nie było jej nigdzie. — Już ja wiem, gdzie jest ona — westchnął bąk —. skoczyła do gniazdka jasżółki i teraz wesele 45
obchodzą. — im dłużej o niej myślał, tembardziej żal go zdejmował; od chwili, gdy ją stracił z oczu, miała jeszcze większą wartość dla niego i to go bolało, że .wyszła za innego. I kręcił się, i tańczył, i warczał, ale wciąż przytem myślał o piłce, i coraz więcej wynajdywał w niej powabów. A tymczasem lata mijały — i z tego stara miłość wynikła. Bąk już był niemłody, aż oto dnia jednego wy złocono go od góry do dołu. Nigdy jeszcze nie był tak piękny; miło było patrzeć, jak skakał i kręcił się, aż dudniało! Ale naraz skoczył za wysoko, i — prze padł bez wieści! Szukano go i szukano, nawet w piwni cy, gdzie mógł był skoczyć przez okienko, ale zginął bez śladu. — Gdzież się podział? Był w śmietniku, wśród śmieci, obierzyn, głą bów od kapusty, starych gratów i gruzu z rynny. — Dobrze trafiłem! — rzekł sobie — co teraz będzie z imojem złoceniem? A cóż to za hołota, co mnie tu otacza? I z podełba spojrzał na głąb od kapusty, któ ry rzeczywiście leżał trochę za blizko niego, oraz na jakiś dziwny przedmiot okrągły, prawie podobny do jabłka: ale to nie było jabłko, lecz piłka, która dłu gie lata przeleżała w rynnie i cała była napęczniała od deszczu. — Chwałaż Bogu, otóż nareszcie ktoś z mojej sfery, z kim będzie można jak należy porozma wiać, — rzekła piłka, prayglądajac się złoconemu 46
bąkowi. Ja, co prawda, jestem z safjanu i mam prawdziwy hiszpański korek w środku, a uszyła mnie piękna panna, tak, tak, słowo honoru daję, ale któżby się teraz tego domyślił! Miałam właśnie zamiar oddać moją rękę jaskółce, kiedy spadłam w rynnę i leżałam w niej przez lat pięć i pęczniałam od deszczu. Pięć lat, tak, tak, to okropnie długo dla panny, możesz mi can wierzyć! Bąk nie pisnął ani słowa. Myślał o swojej daw nej miłości, a im więcej słyszał, tenubardziej przy chodził do przekonania, że to właśnie ona była. Wtem przyszła służąca i chciała wysypać śmie ci.
— Patrzcie, — zawołała — a toć ten złoty bąk tu leży!" I bąk powrócił na pokoje i odzyskał dawną świetność i uznanie, o piłce zaś nie słyszano nic wię cej. Bąk nie mówił już nigdy o swojej dawnej miłości; ta przechodzi, jeżeli narzeczona pięć lat w rynnie przeleży, a nawet można nie poznać ukochanej, spotkawszy się z nią ma śmietniku.
47
CZERWONE TRZEWICZKI. Temu dość dawno żyła na świecie mała dziew czynka, która była prześliczna i milutka, lecz latem musiała chodzić boso (albowiem była biedna), zimą zaś nosiła grube drewniane trzewiki, od których jej małe nóżki porobiły się tak czerwone, że aż żal było patrzeć. W tej samej wsi mieszkała stara szewcowa, która z różnych dawnych kawałków czerwonego suk na uszyła parę trzewiczków; co prawda, nie były one bardzo zgrabne, ale zrobiła je, jak umiała; chęci zaś miała jak najlepsze, uszyła bowiem trzewiczki te dla biednej dziewczynki, której na imię było Zu zia. Tego samego dnia, kiedy chowano jej matkę, Zuzia dostała czerwone trzewiczki. Nie było to wpraw dzie ubranie żałobne, ale cóż robić, nie mając innych, włożyła je na bose nóżki, i tak szła za ubogą trumną aż na miejsce wiecznego spoczynku. Zdarzyło się, że właśnie tą samą drogą jecha ła w dużej, staroświeckiej karecie, pewna bardzo stara i bogata pani, która zlitowała się nad biednem dziewczęciem i rzekła do księdza: — Pozwólcie mi, ojcze, zabrać tę dziewczynkę, wychowam ją jak własną córkę. 48
Aczkolwiek Zuzia wyobrażała sobie, że to wszy stko czerwone trzewiczki sprawiły, to jednak stara pani oświadczyła, iż są szkaradne i kazała je spalić. Następnie Zuzię odziano w czyste i zgrabne sukienka uczono ją szyć i czytać, i ludzie poczęli mówić, że jest ładna. Tymczasem lusterko mówiło jej: „Tyś więcej niż ładna — tyś piękna!" Pewnego razu przez miasto przejeżdżała kró lowa ;z najmłodszą swoją córeczką — królewną. Tłu my ludu pociągnęły przed pałac, a między niemi była także i Zuzia, aby zobaczyć małą królewnę, która w pięknej, białej sukience stała w oknie. Nie miała wcale ani dłuigiej sukienki, ani złotej korony, ale za to była obuta w śliczne czerwone trzewiczki safja nowe, które, przyznać należy, były o wiele ładniej sze od owych sukiennych, załatanych niegdyś przeiz starą szewcową dla Zuzi. Niewątpliwie niema rze czy na świecie, którą byłoby możina z czerwonemi trzewiczkami porównać! Zuzi tymczasem pora już była przystąpić do spowiedzi. Uszyto jej nową sukienkę i miała także dostać nowe trzewiczki. Wraz z opiekunką swoją poszła do najbogatszego szewca w mieście, ażeby wziął miarę na jej maleńkie nóżki; w sklepie stały długie szeregi szaf oszklonych z mnóstwem ślicznych trzewiczków i butów błyszczących. Aż miło było pa trzeć na to wszystko, ale staruszka miała wzrok slaby i to ją wcale nie zajmowało. Pomiędzy buci kami była także jedna para czerwonych trzewików, zupełnie takich, jak u królewny. Doprawdy, jakie 49
one śliczne! Szewc oświadczył, że były zamówione dla hrabiowskiego dziecka, lecz nie pasowały i dlate go zostały w sklepie. — Chyba są z lakierowanej skórki? — zapy tała staruszka, — tak się jakoś błyszczą. — Ale jak się błyszczą! — odrzekła Zuzia i przymierzyła je: leżały jak ulane, a przeto je kupiono. Ale opiekunka Zuzi nie wiedziała o tern, że były czerwone, albowiem nie pozwoliłaby nigdy dziew czynce iść do spowiedzi w czerwonych trzewiczkach. Wszyscy na jej nogi zwracali uwagę, i kiedy przechodziła przez kościół do ołtarza, wydawało jej się, że wszystkie na pomnikach obrazy, oraz wszy stkie portrety kanoników i biskupów, wlepiają oczy w jej czerwone trzewiczki. I nawet wtedy o swych trzewiczkach jedynie myślała, kiedy ksiądz, położyw szy swą rękę na jej głowie poważnie mówił o chrzcie świętym, o jej przymierzu z Bogiem i o tern, że odtąd powinna już zawsze postępować tak, jak praw dziwa chrzęści jamka, prawdziwa służebnica Boża. Wtedy organy zagrały uroczyście, a dziecinne dźwię czne głosy z choralnem pieniem się złączyły; ale Zuzia tylko o swoich czerwonych trzewiczkach myśla ła. Dopiero wieczorem opiekunka jej dowiedziała się od sąsiadów, że trzewiczki były czerwone; roz gniewała się przeto na Zuzię i dała jej naukę, że to było z jej strony bardzo niewłaściwie, a nawet nie przyzwoicie, i że od tego czasu, aczkolwiek czarne
buciki są już zniszczone, W nich tylko będzie do kościoła chodziła. Następnej niedzieli Zuzia miała przyjąć Komunję świętą. Obejrzała tedy najpierw czarne trze wiczki, potem czerwone, spojrzała raz jeszcze na jedne i drugie i w końcu włożyła — czerwone. Na dworze słoneczko świeciło jasno i wesoło. Zuzia wraz ze swą opiekunką szły ścieżką, prowadzą cą przez pole, żytem zasiane; kurz unosił się pod ich stopami. Przed kościołem stał stary żołnierz o kuli, z długą, bardzo długą brodą; była jakaś niezwykła, raczej czerwona, niż siwa, ale i włosy były także rude. Pokłonił się nisko staruszce i zapytał, czy może jej okurzyć buciki. Zuzia również wysunęła małą nóżkę dla oczyszczenia z kurzu. „Ho, ho, jakie to paradne pantofelki balowe!" — zawołał żołnierz i klepiąc ręką po podeszwie, dodał: — siedźcie mocno w tańcu. Staruszka dała mu jałmużnę i obie weszły do kościoła. I znowu wszystkie portrety, wiszące na ścia nach, oraz wszyscy ludzie spoglądali na trzewiczki Zuzi. Gdy zaś Zuzia uklękła przed ołtarzem i ksiądz ze złotym kielichem do niej się zbliżył, w myśli stały jej wciąż tylko czerwone trzewiczki i wydawało jej się, jakoby pływały w kielichu. I nie mogła si§ mo dlić; nawet „Ojcze-masz" już zapomniała. Po nabożeństwie wszyscy wyszli z kościoła; o51
piekunka Zuzi siedziała już w swojej wielkiej ka recie. Gdy dziewczynka, wsiadając do karety, pod niosła nóżkę, stary żołnierz, stojący tuż obok, za wołał: — Patrzcieno2 jakie to śliczne pantofelki baowe! Zuzia nie mogła się powstrzymać, aby nie zro bić kilku kroków tanecznych i jak tylko to uczyniła jej nogi same tańczyć 'zaczęły. Zdawało się, że trzewiczki władzę mają nad nią jakąś niezwalczoną. Przetańcowała kilka razy wokoło kościoła i przestać wcale nie mogła, aż dopiero stangret pobiegł za nią i, chwyciwsz ją przemocą, wsadził do karety. Ale nóżki tańczyły wciąż uparcie i nawet boleśnie sta ruszkę podeptały. Dopiero, kiedy zdjęto trzewiczki, nogi się uspokoiły. Czerwone trzewiczki umieszczono w szafie, Zuzię atoli coś tak dziwnie do nich ciągnęło, że co dziennie chodziła je oglądać. Wkrótce potem staruszka ciężko zachorowała i wszyscy mówili, że umrze. Choroba wymagała nie ustannej opieki i troskliwych starań; a czyimże to było obowiązkiem, jeżeli nie Zuzi? Ale właśnie w tym czasie miał się odbyć wielki bal w mieście, na który i ją zaproszono. Spojrzała tedy na swoją opiekunkę, która i tak wszakże już wyzdrowieć nie miała, spojrzała na czerwone trzewiczki i pomyślała sobie, że przecież; włożyć je, to nie tak wielki grzech znowu. Nie było 52
istotnie w tern nic złego, gdyby nie to, że włożywszy je, poszła na bal i tańczyć zaczęła. Jdnakże okazało się, że gdy chciała tańczyć na prawo, trzewiczki tańcowały na lewo; gdy chciała iść na górę, trzewiczki tańczyły na dół, po schodach, na ulicę, poza bramy miasta i prosto do ciemnego lasu. Naraz coś błysnęło przez drzewa; Zuzia myśla ła, że to księżyc, gdyż zobaczyła twarz jakąś, ale to był stary żołnierz z rudą brodą, który siedział na drzewie i mówił: — Patrzcie-no, jakie śliczne pantofelki ba lowe ! Wówczas Zuzia wystraszyła się i chciała zrzu cić trzewiczki, lecz ani rusz zdjąć ich nie mogła; ścjągała nawet pończochy, ale trzewiczki, jakby do nóżek przyrosły. I tańczyć musiała, tańczyć wciąż bez wytchnienia, przez góry i doliny, czy w słotę, czy w pogodę, dniem i nocą, bez przerwy — najgorzej jednak było nocą. , Tak tańcząc dostała się przez drzwi otwarte na cichy cmentarz, ale umarli tam nie tańczyli, mie li coś lepszego do roboty. Chciała spocząć na gro bie ubogiego, gdzie gorzkie zioła rosły, lecz dla niej nie było nigdzie spoczynku na ziemi nogi poniosły ją ku otwartym drzwiom kościoła. Wtem we drzwiach ujrzała anioła w białej, powłóczystej szacie, ze skrzydłami od ramion aż do samej ziemi; jego oblicze było surowe i pełne powagi, w reku zaś trzy mał ogromny miecz błyszczący. — Tańczyć będziesz, — przemówił — tańczyć, 53
w swoich czerwonych trzewiczkach, dopóki twarz twoja nie zwiędnie je i nie zżółknie, a skóra nie po marszczy się jak na kościotrupie. Tańczyć będziesz od domu do domu, a gdzie próżne dzieci mieszkają,, tam będziesz do drzwi pukała, dopóki cię nie usłyszą i nie wezmą do serca przestrogi. Tańczyć będziesz wiecznie, tańczyć! tańczyć! — Łaski! — zawołała Zuzia, lecz nie słyszała już, co anioł odpowiedział, gdyż trzewiczki uniosły ją precz z cmentarza w świat szeroki, wciąż dalej i dalej, w szalonym, nieprzerwanym tańcu. Pewnego ranka tańczyła właśnie koło dobrze znanych drzwi. Pieśni żałobne brzmiały z wnętrza domu, czarno ubrani ludzie wynosili trumnę, zasy paną kwiatami. Wówczas Zuzia poznała, że poczciwa jej opiekunka umarła, i uczula się opuszczoną przez wszystkich, i przez anioła Bożego przeklętą. Ale wciąż tańcowała, bo tańcować nawet wśród ciemnej nocy musiała. Trzewiczki wiodły ją przez ciernie i zarośla, a te ją do krwi kaleczyły. Wreszcie wydostała się na puste pola i ugory dzikie, wśród których stał domek samotny; tam, wiedziała dobrze, że kat mieszkał. Zapukała wtedy w okno, wołając: , — Wyjdź do mnie, wyjdź! — ja wejść nie mo gę, bo muszę tańczyć. A kat jej odpowiedział: „Nie wiesz chyba, kto jestem? Ja złym ludziom głowy ucinana i widzę, że mój topór jakoś się niepokoi!" — Nie ucinaj mi głowy, — prosiła Zuzia — 54
bo nie mogłabym za grzechy swoje odpokutować ale utnij mi nogi wraz z czerwonemi trzewiczkami! Poczem wyznała wszystkie winy swoje i kat odciął jej obie nóżki wraz z trzewiczkami, które natychmiast potańcowały dalej, przez ugorzyska, pro sto do lasu ciemnego. Następnie kat wystrugał dla niej dwa szczudła drewniane i nauczył ją psalmu pokutnego, jaki grzesz nicy śpiewają, a ona, ucałowawszy rękę, która jej nogi odcięła, powlokła się z powrotem przez pola. — Juzem się dość nacierpiała za czerwone trzewiczki, — pomyślała sobie — teraz pójdę do kościoła, niechaj mnie ludzie zobaczą. Poszła więc, utykając, ale zaledwie stanęła w drzwiach kościel nych, ujrzała nagle przed sobą tańczące czerwone trzewiczki; to tak bardzo ją przestraszyło, że czemprędzej odeszła. Cały tydzień następny spędziła w smutku I żar lu, wylewając łzy gorzkie, ale kiedy nadeszła niefdzieła, rzekła znowu: — Teraz dosyć się nacierpiałam i odpoku-" towałam za swoje winy. Ci wszyscy, którzy sie dzą i pysznią się w kościele, z pewnością nie lepsi ode mnie. I śmiało skierowała się do kościoła, lecz skoro tylko do wrót cmentarzowych się zbliżyła, znowu czer wone trzewiczki drogę jej zabiegły. Ogromnie ją to przeraziło, odeszła więc i z całego serca za grze chy swoje żałowała. Udała się potem na probostwo i b|agała, jaŁ o 55
jaką łaskę, aby ją przyjęto do służby, przyrzekając, iż będzie posłuszna i pracować będzie ze wszystkich sił; o zapłatę nie dbała, chodziło jej tylko o kącik przy poczciwych ludziach. Plebanowi żal się zrobiło biednej dziewczyny i przyjął ją na służbę. Zuzia rzeczywiście okazała się pracowitą i rozgarniętą służącą; wieczorami, gdy pleban głośno czytał nauki moralne, słuchała, siedząc cichutko w kąciku. Wszy stkie dzieci polubiły ją ogromnie, ale kiedy dziew czynki mówiły o strojach, o klejnotach i o modzie, ona tylko głową potrząsała. Następnej niedzieli wszyscy wybierali się do kościoła, i pytali, czy nie pójdzie z nimi, lecz Zuzia ze łzami w oczach spojrzała tylko na swoje kule. Skoro się oddalili, powlokła się do swojej maleń kiej izdebki, tak ciasnej, że tylko stołek i łóżko się w niej mieściły, i siadłszy, zaczęła się modlić z książ ki do nabożeństwa. Kiedy tak czytała pobożnie, na skrzydłach wiatru doleciały dźwięki organów z kościoła, wtedy ona załzawione oczy podniósłszy ku niebu, cicho wzdychając, wyszeptała: „Wybaw mnie Boże!" Wtem słońce z poza chmur wyjrzało, i przed nią nagle zjawił się anioł, biało odziany, lecz w ręku nie trzymał już miecza ostrego, tylko kwit nącą gałązkę różaną; dotknął nią niskiego sufitu, a sufit uniósł się w górę i zmienił się w przestronne sklepienie, w tern miejscu zaś, gdzie się dotknęła ga łązka, zaświeciła gwiazda złota. Dotknął się ścian i ściany się rozstąpiły tak, ze Zu^ia mogła widzieć 56
I organy grające, I stare f«ttrety księży i bisku pów, wiszące na murach, i wszystkich wiernych, którzy w ławkach siedzieli, modląc się z książek. Sam bowiem kościół wstąpił do cichej izdebki biednego dziewczęcia, a może też jakim cudem ona się tam dostała. Wraz z innemi siedziała na ławce, a gdy śpiewać skończono, wszyscy podnieśli się i rzekli do nej: „Dobrze zrobiłaś, żeś przyszła, Zuziu!" •— To łaska Boża — odpowiedziała. Wtedy organy zagrały uroczyście, a Chór dzie cinnych głosów rozbrzmiewał rzewnie i słodko; ja sne zaś słoneczko padało przez wysokie okna, prosto na ławę, gdzie siedziała Zuzia. Wówczas i serduszko jej tak wezbrało radością, szczęściem i pokojem, że aż pękło... Dusza jej na skrzydłach promiennych uleciała do Boga, a tam już nikt o czerwone trzewicz ki nie pytał.
57
SŁOWIK. Trzeba wam wiedzieć, że w Chinach cesarz jest Chińczykiem i wszyscy, którzy igo otaczają, są również Chińczykami. Już wiele, ale to bardzo wiele lat mija od zda rzenia, o którem chce wam teraz opowiedzieć, aby pamięć o niem zupełnie nie zaginęła. Ze wszystkich pałaców, jakie są na świecie, pałac cesarza chińskiego był najwspanialszy: zbu dowany był cały z najcieńszej porcelany i niezmier nie wiele kosztował, ale też za to był taki kruchy, że trzeba było bardzo być uważnym, ażeby go nie uszkodzić. W ogrodzie rosły dziwne, niezwykłe kwia ty i rośliny, a u najosobliwszych wisiały srebrne dzwoneczki, które za lada powiewem dzwoniły i aiikt nie mógł przejść, aby nie zauważyć .tej rośliny. Trzeba przyznać, że wszystko w całym ogro dzie cesarskim było bardzo dowcipnie obmyślane, sam zaś ogród był tak duży i ciągnął się tak daleko, że nawet ogrodnik naczelny nie wiedział dobrze, gdzie się kończy. Jeżeli zaś kto poszedł jeszcze dalej, to wchodził do pięknego lasu, pełnego drzew wysokich i przepaścistych jezior. Las ten dotykał aż do brzegu szafirowego morza, które tak było głębokie, że na wet duże okręty mogły podpływać pod zwieszające się 58
tuż nad brzegiem gałęzie. Na jednam z tych drzew, mieszkał słowik, który śpiewał tak cudnie, że nawet biedni rybacy, mający przecież wiele ważniej szych rzeczy na głowie, gdy nocami zastawiali sieci w mo rzu, przerywali w połowie swe zajęcie i przysłuchi wali się pieniom, mówiąc: „Mój Boże, jakie to ślicz ne." Potem się znowu zabierali do pracy i zapomina li o ptaszynie; ale kiedy następnej nocy słowik znowu zaśpiewał, rybacy tak samo rzucali swe sieci i tak sa mo z westchnieniem mówili: — Mój Boże, jakie też to prześliczne! Ze, wszystkich stron świata zjeżdżali się podróż ni dla zwiedzenia stolicy, pałacu i ogrodów cesarskich, ale skoro usłyszeli śpiew słowika, wszyscy mówili jed nogłośnie: — To jednak ze wszystkiego najpiękniejsze! I powróciwszy do domu, wychwalali wszystko, co widzieli, a uczeni pisali mądre dzieła o stolicy, o pałacu i o ogrodach cesarskich, ale i o słowiku nie za pominali i zawsze jemu najpierwsze miejsce przyzna wali. Ci zaś, którzy umieli układać rymy, pisali naj piękniejsze wiersze o słowiku z lasu nad jeziorem. Książki te rozeszły się szeroko po całym świecie i jedna dostała się do rąk cesarskich. Cesarz, siedząc wygodnie na swoim złotym tronie, czytał a czytał i co chwila aż kiwał głową z ukontentowania, tak mu by ło przyjemnie czytać wspaniałe opisy jego własnych posiadłości. 59
„Ale słowik jednak jest najpiękniejszy ze wszystkiego" — stało w książce. — Cóż to u licha za słowik? — wykrzyknął ce sarz. Nie znani go wcale! W mojem państwie, ba! w moim własnym ogrodzie znajduje się taki rzadki pta szek, a ja się o tern tylko z książek dowiaduję! I czemprędzej przywołał swojego szamibelana; była to osobistość tak znakomita, że ktokolwiek niższej rangi śmiał się odezwać do niego, albo zapytać go o coś, odpowiadał tylko: „Ph!", a to nawet nic nie zna czy, nawet po chińsku. — Podobno jest tu gdzieś wielce osobliwy pta szek, zwany słowikiem, — rzekł cesarz — mówią na wet, że to najlepsza rzecz w całem mojem cesarstwie; dlaczegóż mi nikt dotąd o nim nie mówił? — Pierwszy raz o nim słyszę, — odparł szambelan — nigdy jeszcze nie był u dworu przedstawiany. — żądam, ażeby stawił się tu dziś wieczorem i śpiewał w mojej obecności, — rzekł cesarz. — Cóż to, cały świat wie, co ja mam, a ja do tej pory o tem nie wiem! — Pierwszy raz słyszę o nim, — powtórzył szambelan zmieszany — ale poszukam go i znajdę. Tak, ale gdzie tu znaleźć? Szambelan biegał z góry na dół, po wszystkich schodach, po wszystkich salach i korytarzach, ale nikt z całego dworu nie umiał go objaśnić. Powrócił tedy do cesarza i zaczął mu przekładać, że to musi być jakiś wymysł tych ludzi, którzy książki pisują: — Wasza cesarska mość nie uwierzy, — mó60
wił — jakie oni fałsze wmawiają w tych, co się złapać dadzą; to wszystko czarna magja. — Ale książkę, w której to wyczytałem, przy słał mi sam potężny cesarz japoński—odrzek cesarz— przeto nie może to być nieprawda. Chcę słyszeć tego słowika i koniecznie musisz mi go sprowadzić dzisiaj wieczorem; najwyższą łaską go ibdarzę. Jeżeli zaś nie przyjdzie, to każę was wszystkich wybębnić kijami po brzuchu. — Czing-pe! — rzekł szambelan i znowu zaczął co tchu biegać z góry na dół po schodach, po wszyst^ kich lasach i korytarzach, a cały dwór dreptał za nim, bo nie mieli wielkiej ochoty, żeby ich kijami po brzu chu bębniono. Co to był za rwetes, latanie, dowiadywanie się na prawo i lewo o tego słowika^ którego cały świat znał, tylko nikt z dworaków. Nareszcie w kuchni spotkali biedną małą dziew czynkę, która zawołała: — O mój Boże, słowik, ależ znam go doskonale! IIo, ho, jak on śpiewać potrafi! (Jo wieczór noszę reszt ki z obiadu mojej biednej chorej matce, która mieszka na wybrzeżu i, wracając, odpoczywam sobie w lesie, a właśnie wtedy słowik śpiewać zaczyna. Aż mi wte dy łzy z oczy kapią, i tak mj jest, jakby mnie moja matka całowała. — Słuchaj-no, moja mała, — rzeki szambe lan — już ja ci się wystaram o stałe miejsce przy kuchni dworskiej, wraz z prawem przyglądania się kiedy cesarz ebiad spożywa, tylko zaprowadź nas do 61
tego słowika, gdyż cesarz na dzisiejszy wieczór do siebie go zaprasza. I połowa dworu z dziewczynką na czele pocią gnęła do lasu, gdzie słowik zwykle śpiewał. Kiedy tak szli, krowa ryczeć zaczęła. — O! — zawołali dworzanie — otóż i on! jaka też to siła zadziwiająca w takiem matem stworzonku! Ale zdaje mi się, żem już głos ten słyszał! — Ależ nie, to krowy ryczą, — rzekła dziewczyn ka: — jeszcześmy daleko od miejsca, gdzie słowik mieszka. Po chwili żaby zarechotały w stawie. — Cudownie — rzekł arcykapłan — to on z pew nością, zupełnie, jakby dzwonki na pagodzie dźwięcza ły. — Al«ż nie, to żaby skrzeczą — odpowiedziała dziewczynka. — Niezadługo atoli już go usłyszymy. I rzeczywiście, w tej chwili rozległ się śpiew sło wika. — To on — zawołała dziewczynka — słuchajcie, słuchajcie! A widzicie go tam wysoko? — i wskaza ła maleńkiego szarego ptaszka wśród gałęzi'. -— Czy to być może? — wykrzyknął szamibeIan. — Zupełnie go sobie inaczej wyobrażałem! Jak że też on niepozornie wygląda! Albo też może stracił kolory na widok tylu znakomitych osób? — Slowiczku — zawołała głośno dziewczyn ka — nasz najmiłościwszy cesarz życzy sobie cię uslyszeć! 62
— Ż największą przyjemnością — odparła pta>> szyna i zaśpiewała, aż rozkosz brała słuchając. — Głosik jego brzmi, jak szklane dzwoneczki — rzekł szambeian: patrzcie tylko, jak to małe gardziołko pracuje; to dziwne, żeśmy go nigdy dawniej nie słyszeli. Ale też będzie miał powodzenie u dworu! — Czy jeszcze mam cesarzowi zaśpiewać? — zapytał słowik, bo myślał, że go sam cesarz słucha. — Mój najdroższy słowiku, — przemówił szam belan, — miło mi jest zaprosić cię na dzisiejszy wie czór na uroczystość na dworze, gdzie będziesz miał zaszczyt zachwycać Jego Cesarską Mość swoim prze ślicznym śpiewem. , i— Mój śpiew najlepiej wydaje się na dworze, pod zielonemi drzewami, — odparł słowik, ale idę chę tnie, skoro słyszę, że cesarz sobie tego życzył. Wjpałacu tymczasem porobiono wspaniałe przy gotowania: ściany i posadzki porcelanowe aż błyszcza ły w świetle tysiąca szczerozłotych lamp. Na koryta rzach ustawiono najrzadsze kwiaty, te, które miały prawo do dzwonków; jaka tam była latanina, jakie przeciągi, opowiedzieć trudno, ale właśnie wtedy wszystkie dzwonki w najlepsze dzwoniły, aż nie można było własnych słów zrozumieć. Pośród najpiękniejszej sali, gdzie siedział ce sarz, stał złoty drążek, przeznaczony dla sło wika. Cały dwór w naj paradniej szych szatach siedział wokoło a dziewczynce z kuchni pozwolono stanąć za drzwiami, bo wszakże teraz miała już tytuł i rangę rzeczywistej damy nadwornej. Wszystkich oczy wie-
pione były w małego szarego ptaszka, któremu ce sarz dał znak głową, aby rozpoczął. Wówczas słowik jął śpiewać tak cudnie, że aż łzy stanęły w oczach ce sarza i spłynęły po jego policzkach; a ptaszyna śpie wała jeszcze cudniej, śpiew jej szedł prosto od ser ca. Kiedy skończył, cesarz był tak uszczęśliwiony, że oświadczył, iż daruje słowikowi swój złoty panto fel, ażeby go na wstążeczce nosił na szyi. Ale mały śpie wak podziękował, utrzymując, że się czuje aż nadto nagrodzony. — Widziałem łzy w oczach cesarza, a to dla mnie więcej znaczy, aniżeli wszelkie skarby. Cesar skie łzy mają szczególną wartość, to też Bóg mi świad kiem, żem odebrał dostateczną nagrodę. I słodkim swo im, srebrzystym głosikiem zaśpiewał raz jeszcze. i— To najmilsza kokieterja na świecie, — mó wiły damy dworskie, i wziąwszy wodę do ust, gdaka ły, ile razy ktoś do nich przemówił, wyobrażając so bie, że są słowikami. Nawet pokojówki i lokaje oświad czyli, że są zadowoleni, a to wiele znaczy, bo wiado mo przecież powszechnie, że tym najtrudniej dogo dzić. Krótko mówiąc, słowik miał powodzenie zupeł ne. ' • ! Odtąd miał już stale pozostać przy dworze, mieć swoją własną klatkę, oraz prawo wyfruwania dwa razy w ciągu dnia, a raz w nocy. Przydano mu dwunastu lokajów, z których każdy trzymał go na jedwabnej wstążeczce, przywiązanej do jego łapki. Nie było co prawda wielkiej przyjemności w tego ro64 i
dzaju wycieczce. Całe miasto jedynie o słowiku mówi ło; jedenastu obywateli nawet dzieciom swoim jego imię nadało, ale okazało się, że nie mogą ani jednej czystej nuty wydobyć. Tymczasem dnia jednego cesarz otrzymał pa czkę z napisem: „Słowik". — To niezawodnie nowa jakaś książka o na szym sławnym ptaszku, — rzekł; — ale nie, to nie była książka, lecz pudełko, a w niem sztuczny ptaszek, mający przedstawiać słowika, tylko cały wysadzany brylantami, rubinami i szafirami. Skoro go nakręcono, śpiewał takim głosem, jak prawdziwy słowik, kiwając przytem z góry na dół ogonkiem, lśniącym od srebra i złota. Na szyi miał zawiązaną wstążeczkę, a na niej wypisane te słowa: „Słowik cesarza japońskiego niczem jest wobec słowika cesarza chińskiego. — To zachwycające! — krzyknęli wszyscy i ten, który przyniósł ptaka, otrzymał natychmiast ty tuł Nadwornego Cesarskiego Oddawcy słowika. — Teraz muszą oba razem śpiewać, — rzekli dworzanie: dopiero to będzie duet wspaniały! I musiały tedy śpiewać razem, ale jakoś to nie szło gładko, bo prawdziwy słowik śpiewał po swojemu, sztuczny zaś podług mechanizmu. — To nie jego wina, — rzekł nadworny kapel mistrz — on takt zachowuje doskonale, zupełnie po dług mojej metody. Sztuczny ptaszek musiał więc śpiewać sam jeden, i uzyskał takie same zupełnie powodzenie, co i praw65
iflziwy; bo też rzeczywiście o wiele byl ładniejszy od niego, lśnił się jakby same broszki i bransoletki. Trzydzieści trzy razy prześpiewał jedno i to sa mo w kółko i nic a nic nie był zmęczony; wszyscy by liby chętnie dłużej go jeszcze słuchali, ale cesarz oświadczył, że teraz kolej na prawdziwego, — ale gdzież ten się podział. ? Nikt nie zauważył, że ptaszyna wyfrunęła przez otwarte okno i poleciała napowrót do swoich gajów zielonych. — Cóż to ma znaczyć? — zawołał cesarz, a wszyscy dworzanie oburzali się i potępiali tak nie wdzięczne stworzenie. ~ Ale najlepszy ptaszek nam został, — rzekli i po raz trzydziesty czwarty słuchali tej samej sztu czki, ale się jeszcze na pamięć jej nie nauczyli, taka była trudna. Kapelmistrz wychwalał ptaszka pod nie biosa, utrzymując, że jest więcej wart nawet od ży wego słowika, nietylko pod względem zewnętrznego wyglądu i obfitości brylantów, ale i pod względem urządzenia. — Bo niech wasza cesarska mość raczy wziąć pod uwagę, — mówił: z żywym słowikiem nigdy na przód nie wiadomo, co przyjdzie, ze sztucznym zaś wie się zawczasu, że tak będzie, a nie inaczej. Można wszystko dokładnie zbadać i wytłumaczyć, można go otworzyć i wewnętrzne urządzenie obejrzeć, jak walce są umieszczone, jak chodzą i jak jedno z drugiego wy nika. — To zupełnie moje zdanie — potwierdził cały 66
ciwór, a kapelmistrz otrzymał pozwolenie pokazania ptaszka następną niedzielę ludowi. — Niech i oni jego śpiew usłyszą — rzekł ce sarz. Co to była za uciecha w niedzielę! Wszyscy poczciwi chińczycy cieszyli się tak, jakby się byli upi li herbatą; cieszyli się prawdziwie po chińsku i wszy scy krzyczeli: „ooo!" i podnosili wskazujący palec do góry, kiwając przytem głową. Tylko rybacy, którzy słyszeli śpiew prawdziwego słowika, mówili sobie: — To wcale nie brzydkie i bardzo nawet podoóne, ale temu coś brakuje, chociaż nie wiemy czego! Wtedy na biednego słowika wydano wyrok wy gnania. A tymczasem sztucznego ptaszka na jedwa bnej poduszce, tuż obok łóżka cesarskiego umieszczo no; wokoło leżały wszystkie podarunki, jekiemi go ob sypano, złoto i kosztowne kamienie, sam zaś został podniesiony do godności „Nadwornego śpiewaka sy pialni Jego cesarskiej mości", a podług rangi numer pierwszy po lewej strome, cesarz bowiem uważał stronę, po której się serce znajduje, za najbardziej honorową, a serce po lewej stronie się mieści, nawet u cesarza. Kapelmistrz o sztucznym słowiku napisał uczo ne dzieło w dwudziestu pięciu tomach. Było ono takie mądre i długie, i tak naszpikowane najtrudniejszymi" wyrazami chińskimi, że wszyscy utrzymywali, iż je czytali, bo nie chcieli, żeby ich miano za głupców i wybębniano po brzuchu. Tak upłynął rok cały. Cesarz, dwór cały i wszy67
ścy chińczycy umieli już na pamięć każdą nutę sztu cznego słowika, ale otóż właśnie dlatego śpiew jego tak im się podobał, mogli teraz razem z nim śpiewać, co też i robili. Ulicznicy, biegając, śpiewali: ci-ci-oi, glu-glu-glu, i cesarz śpiewał to samo. Doprawdy, to było coś cudownego. Jednego wieczora zdarzyło się, że kiedy ptaszek w najlepsze śpiewał, a cesarz ,leżąc w łóżku, słuchał jego śpiewu, — „krik!" trzasło coś w ptaszku, potem „trrr!" — pękła sprężyna, wszystkie kółka się zakręr ciły i śpiew nagle urwał. Cesarz wyskoczył z łóżka i na gwałt przywołać kazał swego przybocznego leka rza, ale cóż on tu mógł poradzić? sprowadzono tedy zegarmistrza, i ten po długich naradach i oględzinach zdołał jako tako naprawić ptaszka, ale oświadczył zarazem, że odtąd trzeba go niezmiernie oszczędzać, gdyż wszystkie kółka i ząbki są pościerane, a nowych nie dałoby się wprawić bez nadwyrężenia muzyki. Ciężka żałoba ogarnęła wszystkich; kosztowny ptak mógł już tylko śpiewać raz do roku, ale jeszcze i to było za często. Pomimo to kapelmistrz wypowie dział długą mowę, pełną najtrudniejszych wyrazów i zapewniał, że wszystko jest równie dobrze jak daw niej, z konieczności tedy wszyscy mu uwierzyli. Pięć lat upłynęło, wtem wielki smutek spadł na całe państwo: Chińczycy w gruncie bardzo swojego cesarza kochali, on zaś leżał, ciężką chorobą złożony i mówiono, że już nigdy nie wyzdrowieje. Nawet no wego cesarza już wybrano, i cały lud stał na ulicy przed paałcem i pytał szambelana, jak się chory c*08
sarz miewa, ale ten opowiadał tylko: ppp! i potrząsał głową; A tymczasem biedny cesarz zimny i blady na swojem ogromnem, przepysznem łożu spoczywał. Ca ły dwór sądził, że już nie żyje, i pobiegł powitać no wego cesarza; kamerdynerzy rozbiegli się, aby ze znaj ornymi pogadać o nowinach dworskich, pokojówki zaś wydawały wielkie przyjęcie z kawą. Na korytarzach i we wszystkich salach rozłożono dywany, ażeby odgłos kroków tłumiły; cicho też było wszędzie, ale to bardzo cicho! Blade światło księżyca wpadało przez otwarte okno i padało na cesarza, który blady i sztyw ny leżał na swojem łożu, zdobnem w aksamitne firan ki i chwasty złote; na stoliku tuż obok leżał sztuczny ptaszek na jedwabnej poduszce. Ale biedny cesarz żył jeszcze; jakiś okropny cię żar przygniatał mu piersi, tak że zaledwie mógł od dychać; otworzywszy z trudem oczy poznał, że to śmierć mu na piersiach siedziała, mając jego złotą ko ronę na głowie, złoty miecz i chorągiew cesarską w dłoni. Z pomiędzy aksamitnych fałd ze wszystkich stron wyglądały dziwaczne jakieś twarze: jedne brzydkie i wykrzywione, inne znowu uśmiechnięte i miłe; były to złe i dobre czyny cesarza, które przy szły, aby stanąć mu przed oczy w chwili, gdy śmierć już na jego sercu siedziała. — Czy pamiętasz to? — szeptały kolejno: — Czy pamiętasz tamto? — I mówiły mu tyle rzeczy, że aż zimny pot na jego czoło wystąpił. — Nic nie wiedziałem o tern! — odpowiadał ce69
sarz. — Muzyki, muzyki chcę! zagrajcie w wielki bę ben chiński! nie chcę słyszeć tego, co one mi mó wią! Ale widma wciąż szeptały, a śmierć, słuchając, kiwała głową, jak poważny Chińczyk. — Muzyki, muzyki! — Wołał cesarz. — Mój ty maleńki ptaszku złoty, zaśpiewaj! zaśpiewaj, proszę! Wszakżem cię obsypał złotem i brylantami, wszakżem ci własną ręką zawiesił swój złoty pantofel ina szyi, zaśpiewaj, błagam cię, zaśpiewaj tylko! Ale ptaszek stał cicho; nie było nikogo, ktoby go nakręcił, a bez nakręcenia przecież nie mógł śpiewać. Śmierć tymczasem swemi wielkiemi, pustemi oczami patrzała wciąż na cesarza, a wokół cicho, okropnie cicho było! Wtem, tuż za oknem, zadźwięczała cudna piosen ka; to żywy słowik śpiewał, kołysząc się ma gałązce. Usłyszawszy o chorobie cesarza, przyleciał co tchu, ażeby śpiewem swym dodać mu otuchy i nadziei; kie dy tak śpiewał, mary bladły i nikły coraz więcej, krew coraz szybciej, a szybciej krążyć w zesztywniały eh członkach cesarza zaczęła, a nawet śmierć sama na stawiła swego ucha mówiąc: „śpiewaj, śpiewajże, słowiezku!" — Dobrze, ale czy oddasz mi złoty miecz ce sarza? Oddasz mi jego chorągiew, i złotą jego koro nę? I śmieć oddała wszystko za piosenkę, a słowik śpiewał dalej, śpiewał tak rzewnie o cichym cmenta rzu, gdzie róże białe kwitną, gdzie bzy słodko pach-
ną, a łzy smutnych na świeżą trawę padają, że a35 śmierć zatęskniła do swojego ogrodu, i niby mgła biała uleciała w świat przez okno otwarte. — Dzięki ci, dzięki, ptaszku niebiański! — za wołał cesarz wzruszony. Znam cię dobrze! Wypędzi łem cię ze swych posiadłości, a ty śpiewem swoim odpędziłeś widma od mego łoża i śmierć od serca mego! Jakże cię mam nagrodzić? —> Już dawno swą odebrałem nagrodę, — od rzekł słowik, widziałem łzy w oczach twoich, kiedy ci po raz pierwszy śpiewałem—i nigdy nie zapomnę te go! To dla śpiewaka najkosztowniejszy klejnot! ale teraz uśnij i nabierz sił i zdrowia, a ja zaśpiewam ci jeszcze. I śpiewał — a cesarz zapadł w sen głęboki, sen dobroczynny i pokrzepiający. Słońce już jasno na .niebie świeciło, gdy się przebudził zdrów i silny. Ze służlby nikt jeszcze nie powrócił, wszyscy myśleli, że cesarz tnie żyje; ale sło wik siedział na gałązce i wciąż śpiewał jeszcze. — Odtąd musisz już zawsze pozostać przy mnie, — rzekł cesarz: będziesz śpiewał tylko wtedy, kiedy ci przyjdzie ochota, sztucznego zaś ptaka, roz biję na kawałki. — Nie czyń tego, przemówił słowik, wszak ro bił, co mógł. Zatrzymaj go i nadal. Ja zaś nie mogę żyć w pałacu, muszę na wolności gniazdko budować; ale ile razy zechcesz, przylecę wieczorem, siądę na gałązce pod twojem oknem i śpiewać ci będę tak, że zarazem będziesz smutny i szczęśliwy, śpiewać ci
70
7i
fcedę # tych, co się weselą, i o tydh, co cierpią i łzy gorzkie leją. Bo śpiewak skrzydlaty wszędzie pofru nie, do każdego zajrzy, do chatki rybaka i pod skrom ną strzechę wieśniaczą, do wszystkich, którzy zdaia żyją od ciebie i od dworu twego. Serce twoje wyżej cenię aniżeli koronę, ale i ona ma w sobie coś po święconego. Przylecę więc i śpiewać ci będę, ale jed ną rzeoz musisz mi przyrzec. — Wszystko co posiadam, — zawołał cesarz, który się ubrał tymczasem w swoją szatę koronacyj ną i stał, przyciskając złoty miecz do serca. — O jedno tylko cię proszę: nie mów nikomu, że masz ptaszka małego, który ci każdą rzecz mówi, a zobaczysz, że wszystko jeszcze lepiej pój dzie. I powiedziawszy to, odleciał. Wtem nadbiegła służba, aby zajrzeć do nie boszczyka cesarza i aż osłupieli z podziwu, a cesarz śmiał się i mówił: „Dzień dobry!"
72
KRZESIWO Tornister mając na plecach szablę u boku, ma szerował sobie drogą pewien dzielny żołnierz: raz! dwa! raz! dwa! wracał bowiem właśnie z wojny i szedł do domu. Na gościńcu spotkał starą czarownicę, która by ła tak obrzydliwa, że strach: dolna warga zwieszała jej się aż na brodę. „Dzeń dobry żołnierzu,, — rzek ła: — jaką śliczną masz szablę i jaki tornister duży I Wyglądasz mi jak prawdziwy żołnierz! Będziesz miał tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz. — Dziękuję ci, staro czarownico — odpowie dział żołnierz. — Widzisz to wielkie drzewo? — rzekła znów czarownica, wskazując ogromne drzewo przy dro dze. — Ono w środku jest całkiem puste. Wdrap się na czubek, tam jest duża dziura, przez nią możesz się dostać na samo dno drzewa. Uwiąże ci sznur w pasie, żebym cię, jak zawołasz, znów na wierzch wy ciągnąć mogła. — Ale po co mi to wszystko? — zapytał żoł nierz. — Dostaniesz tam pieniędzy — odrzekła cza rownica — bo trzeba ci wiedzieć, że z chwilą, igdy gtaniesz na dole, znajdziesz się w ogromnej sali;
73
jasno tam jak w biały dzień, bo setki lamp się pal$. Zobaczysz tam troje drzwi; możesz je wszystkie otworzyć, bo w każdym zaimku tkwi klucz. Jeżeli wej dziesz do pierwszej komory, znajdziesz na środku ogromną skrzynię, a na tej skrzyni psa z oczami, jak talerze. Ale nie troszcz się o niego. Dam ci mój nie bieski fartuch, możesz go rozłożyć na podłodze. Po'tem podejdziesz prędko, złapiesz psa i posadzisz go na fartuchu; następnie otworzysz skrzynię i weź miesz sobie tyle pieniędzy, ile ci się tylko spodoba. Tam są same miedziaki. Jeżeli zaś wolisz srebro, to wejdziesz do drugiej komory. Tylko tam znów sie dzi pies z oczami jak młyńskie koła. Ale nic. Posadź go na fartuchu i nabierz sobie pieniędzy. A jeżelibyś chciał złota, to i tego możesz dostać, ile tylko unie siesz, w takim razie musisz wejść do trzeciej komory. Ale tam na skrzyni siedzi pies z oczami jak wieże. Żebyś ty wiedział, jaki to zły pies! Lecz nie dbaj o niego, posadź go tylko na fartuchu, a nic ci nie zro bi. Potem weź sobie tyle złota ze skrzyni, ile tylko zapragniesz. — To mi się podoba! —• zawołał żołnierz. — Ale gadaj mi zaraz, czego sama chcesz ode mnie ty, stara czarownico, bo pewno za darmo mi tego nie po wiedziałaś? — Nic nie żądam, — odparła czarownica, — ani szylinga z tego wszystkiego, jedynie tylko chcę, żebyś mi przyniósł stare krzesiwo, które babka moja zostawiła, kiedy ostatni raz tam była.
74
<— No, to dalej, opasuj mnie sznurem, a ży wo! — rzekł żołnierz. — Już cię opasałam — rzekła czarownica — a oto masz mój fartuch niebieski. — żołnierz wdrapał się. na drzewo, wśliznął się przez dziurę na dół, i tak, jak mu czarownica przepowiedziała, znalazł się w ol brzymiej sali, w której setki lamp się paliły. Otworzył pierwsze drzwi, aż strach mówić: siedział tam pies z oczami jak talerze i patrzył prosto na niego. - Przystojny z ciebie kawaler! — rzekł żołnierz i posadził psa na fartuchu czarownicy, nabrał tyle miedziaków, ile się zmieściło w kieszeniach, potem zamknął skrzynię, posadził psa na wierzchu i poszedł do drugiej komory. Rety! tam siedział pies z oczami jak młyńskie koła! — Nie patrz na mnie tak bystro, — ozwał się żołnierz do niego, — bo cię w końcu jeszcze oczy rozbolą. —Potemi posadził go na fartuchu, ale, gdy zo baczył, jaka masa srebra znajduje się w skrzyni, wy rzucił wszystkie miedziaki i czemprędzej napełnił kie szenie oraz tornister srebrem. Potem udał się do trze ciej komory. Nie, to doprawdy było coś okropnego! Ten pies miał oczy jak dwie okrągłe wieże, które się bezustanku obracały niby dwa koła. — Dobry wieczór, — rzekł żołnierz i chwycił za czapkę, bo takiego psa nigdy w życiu nie widział. Ale, przyjrzawszy mu się chwileczkę, pomyślał sobie: no, teraz już dość tego! posadził psa na fartuchu, i otworzył skrzynię. 75
Oj, co też tam było złota! Można było za nie zakupić całe miasto, wszystkie serduszka z cukru, wszystkich żołnierzy ołowianych, wszystkie koniki drewniane i baciki z całego świata! To ibył skarib do piero! żołnierz na widok ten wysypał całe srebro, którem napakował tornister i kieszenie, a natomiast za czął je napychać złotem, ba! i nietylko tornister i kie szenie, ale i czapkę i buty, tak że w końcu ledwie móigł nogami ruszać. Potem psa wsadził na skrzynie, za trzasnął drzwi od komory i krzyknął. — Teraz ciągnij mnie na wierzch, ty, stara cza rownico! — A masz krzesiwo? — spytała czarownica. — A niechże cię! — zawołał żołnierz: — na śmierć zapomniałem! — Wrócił się i zabrał krzesiwo; poczem czarownica wyciągnęła go z drzewa, i znalazł się znów na gościńcu z kieszeniami, tornistrem, czap ką i butami wypchanemi złotem. — Na co ci to krzesiwo? — zapytał czarow nicy;. — A co tobie do tego ? — odparła. — Masz swo je pieniądze, więc dawaj mi zaraz moje krzesiwo! — Głupstwo! — krzyknął żołnierz. — Słuchaj, albo mi zaraz powiesz, na co ci one potrzebne, albo ci szablą łeb utnę. — Nie powiem! — rzekła czarownica. Wtedy żołnierz wyjął natychmiast szablę z poch wy i odciął jej głowę, — miała za swoje! Potem wsy pał pieniądze w niebieski fartuch, związał i zarzucił 76
sobie węzełek na plecy, krzesiwo wsadził do kieszeni i prosto pomaszerował do miasta. Śliczne to było miasto! żołnierz wstąpił do naj wspanialszej oberży, zażądał najpiękniejszego pokoju i kazał sobie najulubieńsze swoje potrawy podać na obiad, bo teraz był bogaty, pieniędzy miał co nie miara. Posługacz, któremu dał swoje buty do czysz czenia, dziwił się wprawdzie mocno, że taki bogaty pan takie dziurawe buty nosi. Ale przecież żołnierz nie miał jeszcze czasu, aby kupić sobie nowe. Nazajutrz za to sprawił sobie najpiękniejsze buty i ubranie, ja kie tylko mógł znaleźć. Z prostego żołnierza przemie nił się odrazu na wielkiego pana, ludzie zaś opowiadali mu o wszystkich osobliwościach miasta, i o tern, jak śliczną córkę król posiada. — A gdzieby ją widzieć można? — zapytał żoł nierz. — O! nikomu jej widzieć nie wolno — odpo wiedzieli wszyscy. — Mieszka w ogromnym zamku miedzianym z mnóstwem wież, i otoczonym wysokiemi murami. Prócz samego króla nikt do niej wejść nie może, gdyż wy wróżono jej kiedyś, że wyjdzie za mąż za prostego żołnierza, a król za nic w świecie niei chce na to pozwolić. — A jednak, bardzobym ją chętnie zobaczył! — rzekł żołnierz, — ale o tern ani nawet myśleć nie po winienem!— Tymczasem żył sobie wesoło, byjwał co dzień w teatrze, jeździł na spacer do królewskiego ogrodu i ubogim dawał sute jałmużny. Bardzo to Tl
chwalebne ibyło z jego strony, że pamiętał, jak to nie miło bywa na duszy, kiedy kto grosika nie ma w kie szeni. Bogaty był jak król, miał piękne ubrania i mnó stwo przyjaciół, którzy mu wciąż powtarzali, że jest najlepszym w świecie chłopcem i prawdziwym panem, i to mu się ogromnie podobało. Ale ponieważ codzień tylko wydawał pieniądze, a żadnych lnie dostawał, przeto w końcu zostały mu tylko dwa grosze, i zmu szony był wyprowadzić się z pięknego mieszkania, ja kie dotąd zajmował, a natomiast przenieść się na pod dasze, musiał sam sobie buty czyścić, a nawet łatać je grubą igłą, i żaden z jego przyjaciół ani zajrzał do niego, bo za wysoko im było wchodzić na tyle pięter. Pewnego ciemnego wieczora, kiedy już nie miał za co kupić sobie świecy, przypomniało mu się, że w krzesiwie, które wydobył ze spróchniałego drzewa, znajduje się mały ogarek. Wyciągnął je więc z kąta, ale zaledwie parę iskier skrzesał, drzwi się otworzyły i pies z oczami jak talerze stanął przed nim, pytając, co rozkaże? — Co u licha! — krzyknął żołnierz, — ależ to kapitalne krzesiwo! Toż ja mogę mieć wszystko, cze go tylko dusza zapragnie! Hej, przynieś-no mi pie niędzy! — rzekł do psa, — i szust! już psa (nie było — szust! już był z powrotem i niósł ogromny worek, pe łen miedziaków, w pysku. Teraz żołnierz wiedział już., co za nieocenione krzesiwo posiada; jeżeli zakrzesał raz, zjawiał się pies, pilnujący skrzyni z miedzią; jeżeli dwa razy, przy-
78
biegał ten, który strzegł srebra; za trzecim razem zaś ukazywał się pies, pełniący straż przy złocie, żoł nierz natychmiast powrócił znów do pięknego miesz kania na dole, posprawiał sobie nowe suknie, i wnet też poznali go wszyscy jego przyjaciele i ogromnie go znów pokochali. Pewnego razu pomyślał sobie: — Dziwne to jednak, że nigdy i nigdzie nie moż na ujrzeć pięknej królewny. Wszyscy mówią, że ta ka ma być prześliczna, ale na cóż jej się to zda, jeżeli zawsze siedzi zamknięta w miedzianym zamku o tylu wieżach? Czyżby nie było sposobu, ażebym mógł choć raz na nią spojrzeć? Ale, ale! gdzież jest moje krze siwo ! ? — I uderzył stalą o krzemień, i w oka mgnie niu stanął przed nim pies z oczami jak talerze. — Wprawdzie to noc głęboka, — rzekł żoł nierz, — ale okropną mam ochotę zobaczyć królewnę, choćby tylko na minutkę! Pies poszedł jak strzała i ani się żołnierz obej rzał, jak już był z powrotem, a na grzbiecie jego spała królewna, i tak była cudna, że każdy odrazu mógł poznać, że to najprawdziwsza królewna, żołnierz nie mógł się oprzeć, żeby jej nie pocałować, bo już to byl żołnierzem do szpiku kości. Potem pies czemprędzej odniósł królewnę do do mu. Ale nazajutrz rano, gdy król i królowa siedzieli przy herbacie, królewna opowiedziała im, że miała dziwmy sen w nocy, o psie i o żołnierzu. Pies niósł ją na grzbiecie, a żołnierz ją pocałował. — A to śliczna historja! — rzekła królowa i 79
zaraz następnej nocy jedna ze starszych dam dworii musiała czuwać przy łóżku królewny, ażeby zbadać tę rzecz dokładnie, czy to nie tylko sen, czy też trosz kę prawdy w tern było. j żołnierzowi tymczasem okropnie się znów za chciało spojrzeć jeszcze raz na królewnę, o północy, przeto przyleciał znów pies, i zabrawszy ją, uciekł co mu sił starczyło. Ale dama dworu czemprędzej wdziała buty po kolana i co tchu pobiegła za nim; gdy zaś wpies wpadł do dużej kamienicy, rzekła so bie: to dobrze, teraz już będę wiedziała! i kredą nakreśliła duży krzyż na drzwiach. Potem poszła do domu i położyła się spać, a po chwili wrócił też i pies z królewną. Ale gdy spostrzegł krzyż na drzwiach domu, w którym mieszkał żołnierz, wziął kawałek kredy i porobił takież same krzyże na wszy stkich w całem mieście. Drugiego dnia, raniutko, król, królowa, damy dworu i wszyscy oficerowie wyszli zobaczyć, gdzie królewna była w nocy, — To tu! — rzekł król, zobaczywszy pierw sze drzwi naznaczone krzyżem. — Nie, to tutaj, drogi mężu! — odparła kró lowa, wskazując inne drzwi również białym krzy żem znaczone. — Ale i tutaj jest krzyż, i tam także, i wszę dzie — zawołali wszyscy, bo gdziekolwiek spojrzeli, tam były krzyże na drzwiach. Przekonali się więc, że na nic się nie zdało szukać dłużej. Ale królowa mądra była kobieta i umiała coś więcej, prócz jeżdżenia na spacer karetą; wzięła 80
więc SWoje nożyczki złote i całą sztukę jedwabiu pokrajała Jia kawałeczki, potem zaś uszyła z nich malutki woreczek, nasypała weń kaszy jaglanej, i uwiązała go królewnie na plecach; następnie wykrajała w woreczku dziurkę, przez którą kasza mu siała się wysypać, gdziekolwiek się królewna ruszyła. W nocy pies zjawił się znowu, wziął królewnę na plecy i pobiegł z nią do żołnierza, który się w niej tak zakochał strasznie, że byłby życie dał za to, żeby być królewiczem i móc z nią się ożenić. Pies nie zauważył wcale, że cała droga od zamku aż do samego okna żołnierza posypana była kaszą jaglaną. Nazajutrz rano król i królowa prze konali się, gdzie córka ich była w nocy i żołnierza kazali wrzucić do więzienia. I siedział biedaczek w więzieniu, w ciemnoś ciach, i nudził się przeraźliwie, a w dodatku wszyscy mówili mu: „Jutro cię powieszą!" Nie było to wcale wesołe, tembardziej, że zostawił krzesiwo w oberży. Na drugi dzień rano przez żelazną kratę u okienka widział tłumy, śpieszące przez miasto, ażeby wi dzieć, jak go wieszać będą. Słyszał huk bębnów i widział maszerujących żołnierzy. Wszyscy wybiegli na ulicę, by spojrzeć na nich, a pomiędzy innemi był także szewczyk w skórzanym fartuchu i pantof lach drewnianych, który pędził tak zapamiętale, że aż mu pantofel zleciał z nogi i uderzył prosto w ścianę, za którą biedny żołnierz siedział i patrzył przez żelazną kratę.. — Słuchajno, szewczyku! — zawołał żołnierz —< 81
nie masz czego się tak śpieszyć, bo i tak nic z tego nie będzie, dopóki mnie tam niema! Ale jeżeli masz ochotę zarobić cztery szylingi, to biegnij do mojegc mieszkania i przynieś mi moje krzesiwo. Tylko bier2 nogi za pas i pędź co tchu! Szewczyk nie dał sobie dwa razy powtarzać; skoczył po krzesiwo, przyniósł i oddał je żołnierzowi i — zaraz się dowiecie, co się stało. Za miastem stała ogromna szubienica, a wokół) niej mnóstwo żołnierzy i tysiące ludzi. Król i królowa siedzieli na wspaniałym tronie, na przeciwko nich zaś sędziowie i cała rada królewska. żołnierz stał już na najwyższym szczeblu dra biny, ale właśnie, gdy już mu stryczek miano zało żyć na szyję, rzekł że przecież zwyczaj każe wysłu chać ostatniego niewinnego życzenia biednego grzesz nika przed śmiercią. Otóż on prosi pokornie o po zwolenie wypalenia fajeczki, ostatniej fajeczki w życiu. Król nie mógł mu tego odmówić, żołnierz za tem wyjął krzesiwo, zakrzesał raz — drugi — trzeci! i w okamgnieniu wszystkie trzy psy stanęły przy nim: i ten co miał oczy jak talerze, i ten, który miał takie, jak młyńskie koła, i ten wreszcie z oczami, jak dwie okrągłe wieże. — Ratujcie, bo mnie chcą powiesić! — krzyk nął żołnierz. A psy, jak nie wpadną pomiędzy sę dziów i całą radę, jak nie chwycą jednego za nogę, drugiego za nos, jak nie podrzucą ich na kilkanaście 82
stóp wysoko w powietrze, tak biedni sędziowie, Spa dając porozbijali się na setne kawałki. — Mnie nie, mnie nie, ja nie chce! — wołał król, ale największy pies przyskoczył do niego, i porwawszy jego i królowę, rzucił ich jak i innych. Wówczas wojsko się przelękło, i cały lud jął wołać: — Dobry żołnierzu, bądź naszym królem i ożeń się z królewną! Potem wsadzili go do karety królewskiej, a trzy psy biegły przodem, wołając: Wiwat! i ulicz nicy gwizdali na palcach, i wojsko prezentowało broń. Królewna zaś opuściła miedziany zamek i zo stała królową; a to jej się bardzo podobało. Wesele trwało cały tydzień, a psy siedziały ze wszystkimi przy stole i z całych sił oczy wytrzeszczały.
88
NOWA SUKNIA CESARZA. Temu bardzo wiele lat będzie, jak żył pewien cesarz, który tak szalenie lubił piękne, nowe ubrania, że wszystkie swoje pieniądze wyrzucał na to, ażeby zawsze być wspaniale wystrojonym. O wojsko swoje nie troszczył się wcale, o teatr nie dbał, a jeżeli kie dy wybrał się na przejażdżkę, to tylko dlatego, żeby poddanym swoim w nowym jakim pokazać się stroju, Na każdą godzinę dnia miał osobną suknię, i tak, jak w innych krajach mówią o królu: „Jego Królewska Mość jest w radzie państwa", tak o nim mówiono zawsze: „Jego Cesarska Mość jest w swojej ubiarami". Miasto, w którem mieszkał ów cesarz, było nie zmiernie ożywione; codziennie zjeżdżali się do niego nowi cudzoziemcy. Pewnego razu między innymi przybyli także dwaj oszuści, którzy się podali za tkaczy, i rozgłosili wszędzie, że potrafią utkać naj piękniejszy w świecie materjał, jaki sobie tylko wy obrazić można. Nie tylko barwy i deseń miały być nieporównanej piękności, ale w dodatku suknie, uszy te z owej tkaniny, posiadały cudowną własność, mianowicie stawały się niewidzialne dla każdego, ktoby sic nie nadawał do swego stanowiska, albo ktoby był niewypowiedzianie głupi.
84
— Ho, ho, ależ to byłaby nieoceniona szata, — pomyślał cesarz — gdybym taką posiadał, mógłbym z łatwością rozeznać głupich od mądrych, oraz tych wszystkich w państwie, którzy się nie nadają do swe go urzędu! Zaraz muszę dla siebie zamówić ten materjał. I kazał obudwom oszustom wypłacić wysoką kwotę jako zadatek, ażeby natychmiast zabrali się do roboty. Dwaj szalbierze ustawili tedy dwa warsztaty i udawali, że się ogromnie przykładają do pracy, ale w istocie ani jednej niteczki nie było na szpulkach. Coraz to żądali najcieńszego jedwabiu, a nadewszystko jak najwięcej najpiękniejszego złota, ale wszy stko to chowali do kieszeni i pr/y pustych warsztatach do późnej nocy pracowali. — Bardzobym chciał wiedzieć, jak też daleko zaszli z robotą — myślał sobie cesarz, ale w głębi duszy jakoś mu było niejako pomyśleć, że każdy głupi, albo niezdatny do swojej posady owego materjara nie mógł widzieć. Wprawdzie względem siebie samego nie miał najmniejszych wątpliwości, ale bądź co bądź wolał wpierw posiać kogo innego, aby się przekonał, jak rzeczy stoją. Wszyscy mieszkańcy miasta słyszeli o niezwykłej własności tkaniny i każdy niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedyby się mógł upewnić, o ile głu pi; albo niezdatny jest jego sąsiad. — Poślę swojego zasłużonego ministra do tych tkaczów — pon^ślał cesarz. — On najlepiej będzie wiedział, co sądzić o mctcrjale, bo ma głowę nie od 85
parady i nikt lepiej od niego swoich czynności nie wypełnia. Poczciwy minister stary poszedł przeto do sali, gdzie siedzieli oszuści i pracowali przy pustych war sztatach. Boże zmiłuj się — rzekł w duchu, wy trzeszczając oczy co sił, — ależ ja nic nie widzę! W każdym atoli razie miał się na baczności i ani słów kiem nie dał poznać tego po sobie. Obaj oszuści prosili go, aby przystąpił bliżej i pytali, jak mu się podoba deseń i kolory. Mówiąc to, wskazywali wciąż na puściuteńkie krosna, a stary minister coraz więcej oczy wytrzeszczał, ale nie mógł nic dojrzeć, bo też w istocie nic tam nie było. — Mój Boże! — myślał — czyżbym był taki głupi? Nigdybym nie uwierzył i niech Pan Bóg broni, żeby się kto o tem dowiedział. Czyż być może, ze jestem niezdatny na pierwszego ministra? Za nic w świecie nie przyznam się, że nie widzę tkaniny. — Ekscelencja nic tnie mówi? — zapytał jeden z tkaczów. — Och, ależ to cudowne, zachwycające! — odpowiedział minister, poprawiając okulary — co za deseń! jakie kolory! Pędzę oznajmić cesarzowi, że mi się materjał niewymownie podoba. — Bardzo nam miło słyszeć pochwały Waszej Ekscelencji — rzekli tkacze i zaczęli wymieniać na zwy barw, i desenie osobliwe opisywać. Stary mini ster słuchał pilnie, ażeby móc wszystko tak samo cesarzowi powtórzyć; tak też uczynił. Nazajutrz dwaj szalbierze zażądali ponownie 86
pieniędzy, złota i jedwabiu, ażeby móc dalej prowa dzić zaczętą robotę, i znowu tak jak poprzednio scho wali wszystko do kieszeni, a sami w dalszym ciągu pilnie pracowali przy pustych krosnach. Wkrótce cesarz znów posłał innego bardzo sza nownego męża stanu, ażeby się dowiedział, jak pręd ko materjał będzie skończony. Temu powiodło się podobnie, jak pierwszemu; patrzył, ale ponieważ nie było nic do widzenia, więc też niczego się nie dopatrzył. — Nieprawdaż, co to za przepyszny mater jał! '— pytali oszuści, i wskazywali i objaśniali wszystkie piękności deseniu, którego wcale nie było. — Przecież nie jestem głupcem, — myślał mąż stanu — chyba więc niezdatny jestem do swego sta nowiska. To byłoby kapitalne, doprawdy, ale nie trzeba tego dać poznać nikomu. Wychwalał przeto głośno materję, której nie widział wcale, i wyrażał swój zachwyt nad wspania łymi kolorami i nad prześlicznym wzorem. — Istotnie, materjał jest przepyszny — do niósł później cesarzowi. Całe miasto mówiło tylko o cudownej tkaninie. Nareszcie i cesarz już nie mógł wytrzymać i zapragnął ją zobaczyć, dopóki była jeszcze na kro snach. Otoczony całym orszakiem najznakomitszych osobistości, pomiędzy któremi znajdowali się i owi zasłużeni mężowie, którzy już poprzednio podziwiali robotę, udał się do sali, gdzie obaj chytrzy szalbierze tkali co sił, ale bez czółenka. 87
-
— No, czyż to nie zachwycające? — wyKrzyfenęli dwaj ministrowie — niech Wasza Cesarska Mość tylko raczy spojrzeć jaki świetny dobór barw, co za deseń piękny! I, mówiąc to, wskazywali puste warsztaty, gdyż byli pewni, że wszyscy inni widzieli doskonale. — Oj źle! — pomyślał cesarz, nic a nic nie widzę! To okropność! Czym ja głupi? czy nie nadaję się na cesarza? To byłaby najstraszniejsza rzecz, jakaby mnie spotkać mogła. Niewątpliwie ten materjał jest prześliczny! — dodał głośno. I kiwnął głową łaskawie, przyglądając się pu stym krosnom, gdyż nie mógł przecież powiedzieć, że nic nie widzi. Wszyscy zaś dworzanie ledwie oczu nie wypatrzyli, ale nikt nie mógł dojrzeć więcej, aniżeli wszyscy inni; mimo to wszyscy powtarzali za cesarzem: Ach, jakież to piękne! i poradzili mu, aby po raz pierwszy ustroił się w mowę szaty na wielką procesję, która za kilka dni odbyć się miała. Wy krzykniki: cudowne! przepyszne! zachwycające! przechodziły z ust do ust, cała świta była ogromnie zadowolona, a cesarz, odchodząc, raczył obdarować obu oszustów tytułem Nadwornych Tkaczów Jego Cesarskiej Mości. Calutką noc w wigilję dnia, wyznaczonego na procesję, obaj szalbierze przesiedzieli przy robocie, kazawszy sobie wpierw zapalić szesnaście świeczni ków. Można było widzieć przez okna, jak zawzięcie pracowafli, aby na czas nową szatę dla cesarza wykoń czyć. Udawali, że zdejmują materjał z warsztatów, 88
krajali w powietrzu olbrzymiemi nożycami, potem zabrali się do szycia bez igieł i bez nici, wreszcie oświadczyli, że suknia gotowa. Cesarz z całym dworem przybył do nch, oni zaś podnosili ręce do (góry, mówąc: — Oto spodnie! to jest kamizelka! a tu znów płaszcz! — i, tak dalej. — Leciutkie to jak pajęczyna, ale właśnie to największa zaleta! —- Rzeczywście, — przyświadczali panowie, choć nic nie widzieli, bo też nic do widzenia nie było. — Może Wasza Cesarska Mość raczy zdjąć ubranie — rzekli oszuści, ażebyśmy mogli włożyć Waszej Cesarskiej Mości .nową szatę tam przed tem wielkiem lustrem. Cesarz rozebrał się, a oszuści udawali, że kładą mu jedną po drugiej każdą sztukę ubrania, on zaś kręcił i obracał się wciąż przed lustrem. — Boże, cóż za strój wspaniały! — wołał ca ły dwór— jakże doskonale leży, jak w nim do twarzy Waszej Cesarskiej Mości! — Przede drzwiami czeka już baldachim, któ ry ma być niesiony nad Waszą Cesarską Mością podczas procesji — rzekł wielki mistrz ceremonji. — Dobrze, dobrze, już jestem gotów — odpo wiedział cesarz. Nie prawdaż, że dobrze leży? — zapytał i jeszcze raz obrócił się przed lustrem, uda jąc, że się po raz ostatni od stóp do głów ogląda. Szambelani, którym polecono nieść tren od płaszcza, schylili się i macali po podłodze, jak gdyby coś podnosili, potem zaś z wyciągnietemi przed sie19
bie rękami szli z miną uroczystą, jak gdyby coś nieśli. Z taką to paradą poważnie cesarz postępował pod pięknym baldachimem, a wszyscy ludzie na ulicach i przy oknach otwartych, wołali na cały głos: —i Boże, jaka prześliczna jest nowa suknia cesarza! Co za wspaniały tren u płaszcza! Jaki krój doskonały! Nikt nie chciał pokazać po sobie, że nic nie wi dzi, gdyż byłby się zdradził, że jest głupcem, albo że nie zdatny jest do tego urzędu. Nigdy jeszcze żadne z ubrań cesarskich nie miało takiego powodzenia. — Ależ on nie ma nic na sobie! — zawołało wtem anałe jakieś dziecko. — O! święta niewinności! — rzekł ojciec, i po wtórzył to sąsiadowi, tamten znów dalej to powie dział i tak jeden drugiemu szeptał do ucha, co powie działo. — Ależ on nie ma nic na sobie! — wykrzyknął wreszcie cały lud jednym głosem. Cesarza korciło to okropnie, gdyż wydawało mu się, że mają słuszność, ale w duchu myślał sobie: — Trudno, muszę już przecie wytrwać przez całą procesję. A szambelani postępowali za nim uro czyście, i nieśli tren, którego wcale nie było.
90
TOWARZYSZ PODRÓŻY. Biedny Janek bardzo był zmartwiony, gdyż oj ciec jego ciężko zachorował, i żadnej nie było nadziei, aby mógł wyzdrowieć. Oprócz nich obu żywej duszy nie było w izdebce, lampka dopalała się na stole i póź na noc już była. — Dobrym byłeś zawsze synem, Janku — rzekł chory ojciec Bóg dopomoże ci w życiu. — I powie dziawszy to, spojrzał na niego poważnie a zarazem serdecznie, westchnął głęboko, i umarł, lubo wyglądał jak śpiący. Janek zapłakał rzewnie, bo teraz już nie miał nikogo na świecie, ani ojca, ani matki, ani siostry, ani brata. Biedny Janek! Klęczał przy łóżku, całując zimną rękę ojca, i wylewał wiele, wiele łez gorzkich! W końcu jednak oczy mu się zamknęły bezwiednie, i usnął z głową opartą o twardą krawędź łóżka. Dziwnie mu się śniło. Widział księżyc i słońce, zstępujące z nieba i bijące mu pokłony; ojciec jego znowu był zdrów i rzaźki, i śmiał się, jak zwykle, gdy 91
w dobrym był humorze, śliczna jakaś dziewczyna, w złotej koronie, z jedwabistemi włosami, ukazała się i podała rękę Jankowi, a ojciec jego rzekł: — Widzisz, Janku, jaką piękną narzeczoną zdo byłeś. Piękniejszej niema na całym świecie! W tejże chwili Janek obudził się i wszystkie piękno rzeczy, jakie widział we śnie, zniknęły; ojciec jego leżał na łóżku, martwy i zimny, nikogo przy nich nie było; biedny Janek! W następnym tygodniu odbył się pogrzeb zmarłe go. Janek szedł za trumną; nigdy już nie miał oglądać tego ojca drogiego, który go tak kochał gorąco. Sły szał, jak grabarze rzucali ziemię na trumnę, już tylko mały rożek wystawał — jeszcze jedna łopata ziemi, i wszystko zniknęło. Wtedy Jankowi wydało się, że mu serce pęka, taki go żal zdjął serdeczny. Ludzie śpie wali pieśni żałobne nad grobem; brzmiało to tak uro czyście, że mu aż łzy w oczach stanęły. Zapłakał i te mu ulgę przyniosło. Słoneczko tak ślicznie prześwieca ło przez zielone drzewa, jakby chciało powiedzieć: — Nie smuć się, Janku! Patrz, jakie niebo błę kitne — ojciec twój jest tam wysoko i prosi Boga, że by ci się zawsze dobrze wiodło na ziemi! — Będę zawsze dobrym — pomyślał Janek — to po śmierci pójdę do ojczulka do nieba. Dopieroż to będzie radość, gdy się spotkamy! Beż ja rzeczy będę mu miał do opowiadania, a on będzie mi pokazywał wszystko i nauczał mnie o rozkoszach w niebie, tak 92
jak to i na ziemi robił. Ach, co to będzie za szczęście $ I wyobraził sobie to szczęście tak żywo, że się uśmiechnął, chociaż mu łzy po twarzy spływały. Pta szki na rozłożystych kasztanach świergotały: ćwierk, fiwierk! i takie były wesołe, chociaż także były na po grzebie; ale one dobrze wiedziały, że zmarły teraz już był W niebie i miał skrzydła daleko większe i piękniej sze, aniżeli ich własne; wiedziały, że był szczęśliwy, bo cnotliwie- żył na ziemi. To też dlatego tak się cie szyły. Janek widział, jak się zrywały z drzew i leciały, w świat, i jemu także przyszła ochota toż samo zrobić. Wpierw atoli wystrugał krzyż drewniany na grób oj ca, a gdy go tam zaniósł wieczorem, został grób wy sypany żółtym piaskiem i kwiatami ubrany przez ob cych ludzi; wszyscy bowiem bardzo kochali zacnego człowieka, który teraz już saem wiecznym spoczywał. Wczesnym i?,nkieJ* tiazajatra Janek spakował swój tłumoczek i całe swoje <ł»adsacvwo, składające się z pięćdziesięciu talarów i kikuu: tu złotych, włożył je do woreczka, i z tern zamierzał puścić się w świat na wędrówkę. Przedtem jednak udał się na cmentarz i, klęknąwssy na grobie ojca, zmówił „Ojcze nasz", i rzekł: — zegnaj mi, ojczulku drogi! Na polach śliczne i świeże kwiatki kąpały się w słońcu, a gdy przechodził, kiwały główkami na wietrze, jakgdyby mówić chciały: — Witaj, Janku! czy tu nie prześlicznie? Ale Janek odwrócił się, by ostatni raz spojrzeć 93
na stary kościół, w którym małym dziecięciem poda rto go do chrztu, i gdzie od tylu lat co niedziela mo dlił się i śpiewał przy boku ojca. I gdy tak patrzył, w jednym z otworów wieżyczki ujrzał czerwonoludka kościelnego, który w swojej czerwonej , spiczastej czapeczce stał, ocieniając twarz ręką, bo mu słońce prosto w oczy świeciło. Janek kiwnął mu głową na po żegnanie, a mały karzełek zdjął czerwoną czapeczkę i powiewał nią długo, następnie zaś położył rękę na sercu i przesłał Jankowi mnóstwo całusów, ażeby mu dać do zrozumienia, że go bardzo kocha i życzy mu szczęśliwej drogi. Janek pomyślał sobie, ile to pięknych i niezna nych rzeczy zobaczy na tym tak szerokim i wspania łym świecie, i szedł wciąż dalej i dalej, tak daleko, jak jeszcze nigdy w życiu nie był. Nie znał miast, przez które przechodził, ani ludzi, których spotykał — był już teraz w zupełnie obcym kraju. Pierwszą noc zmuszony był spędzić w polu na stogu siana, , innego łóżka nigdzie nie było. Ale to właśnie ogromnie mu się podobało, takiego łóżka sam król nawet nie miał. Bo też istotnie całe szerokie pole wraz ze strumykiem, ze stogiem siana i z szafirowem niebem w górze tworzyło pyszną sypialnię. Zielona trawka, przetykana czerwonemi i białemi kwiatkami, służyła mu za dywan, krzewy bzu i dzikie głogi przed stawiały zdobiące pokój bukiety, a umywalnię zastę powała mu czysta i świeża woda strumyka, w ktlórym trzcina szumiała na dobranoc i na dzieńdobry. Księ życ, niby ogromna lampa nocna, wisiał wysoko na sza94
firowym suficie i nie było obawy, ażeby się zapaliły od tej lampy firanki. Janek przeto mógł spać spokojnie, i tak też zrobił. Obudził się dopiero, gdy już słońce wze szło i ptaszki wokoło śpiewały: — Dzień dobry! Dzień dobry! Jeszcześ-to nie wstał, śpiochu? Dzwony biły, była to bowiem niedziela. Ludzie szli do kościoła na nabożeństwo, i Janek też poszedł na nimi, odśpiewał pieśń i wysłuchał kazania. I zda wało mu się, że siedzi w swoim dawnym ukochanym kościółku, gdzie go ochrzczono, dokąd chodził modlić się z ojcem. Na cmentarzu było mnóstwo grobów, niektóre z nich zarosły wysoką trawą. Janek pomyślał, że i grób jego ojca niezawodnie zarośnie, gdy jego nie stanie. Zabrał się więc do wyrywania traw, popodnosił prze wrócone krzyże, pozawieszał na nich wieńce, zrzucone przez wiatr, i myślał sobie: •— Może też kto tak samo będzie pamiętał o gro bie mego ojca, gdy mnie już nie będzie. U drzwi kościelnych stał stary żebrak o kuli. Ja nek dał mu wszystkie drobne pieniądze i zadowolony i szczęśliwy ruszył w świat dalej. Pod wieczór nadciągnęła burza straszliwa; Ja nek biegł co sił, szukając schronienia przed ulewą, lecz wkrótce ciemność zapadła. Dopadł nareszcie samotnej kapliczki na wzgórku. Na szczęście drzwi nie były na klucz zamknnięte, wszedł zatem do wnętrza, ażeby tam burzę przeczekać. '— Siądę sobie tutaj w kąciku — rzekł do sie-
96
5!e — taki jestem zmęczony, że mi się odpoczynek przyda. Usiadł, złożył ręce i zmówił pacierz wieczorny, a potem ani się spostrzegł, jak mu się oczy zamknęły; usnął 1 śnił słodko, podczas gdy na dworze gromy hu czały i błyskawice migały bez przerwy jedna za dru gą Gdy się obudził, była już noc głęboka. Burza się oddaliła, i księżyc jasno przez okno świecił. Pośrodku kaplicy stała otwarta trumna, a w niej leżało ciało umarłego, którego pogrzeb prawdopodobnie miał się odbyć nazjutrz. Janek nie bał się wcale, miał przecie csyste sumienie, a zresztą wiedział dobrze, że umarli nie robią krzywdy nikomu. Tylko źli ludzie mogą nam szkodzić, a tacy dwaj niegodziwcy stali właśnie przy zwłokach i chcieli je z trumny przed kaplicę wyrzu cić. •— Dlaczego to robicie? — spytał ich Janek. — Czyż nie wiecie, że to grzech? Pozwólcież mu spoczy wać w spokoju!. — E, głupstwa pleciesz! odparli niedobrzy lu dzie. — Zawiódł nasze zaufanie, winien nam był £ nie mógł zapłacić, a teraz umarł i my nie powąchamy ani grosza. To też chcemy się zemścić! Niechaj leży jak pies przede drzwiami! -- Słuchajcie, ja mam tylko pięćdziesiąt tala rów całego majątku — rzekł Janek — to całe moje dziedzictwo. Ale jeżeli mi dacie słowo, że zostawicie tego umarłego w spokoju, to gotów jeslem wam dać i
96
wszystko. Ja mogę się obyć bez pieniędzy, jestem zdrów i młody, i Bóg mnie nie opuści w potrzebie! — Ha, jeżeli tak, — odpowiedzieli zbrodlniarzet Jeżeli zapłacisz nam za niego, to możesz być pewien, że go ani tkniemy. I wzięli pieniądze i odeszli, śmiejąc się głośno z jego dobroduszności. Janek zaś ułożyj umarłego napowrót w trumnie, złożył mu ręce na piej^ siach, i zadowolony poszedł dalej przez las.
^"t*
Wszędzie wokoło niego, gdzie tylko promienie ^księżyca długiemi smugami przedzierały się przez gę ste gałęzie, śliczne maleńkie elfy igrały w trawie. Obecność Janka nic a nic im nie przeszkadzała, bo wie działy, że był dobrem i niewinnem dzieckiem, a one tylko złym ludziom niechętnie się ukazują. Niektóre z nich nie większe były od małego palca, i miały dłu gie, jasne włosy, podpięte złotymi grzebyczkami. Huś tały się obok siebie na dużych kroplach rosy, błyszczą cych na liściach i źdźbłach długich. Od czasu do czasu kropla staczała się po łodydze i elfy spadały na trawę, a wtenczas śmiech i uciecha końca nie miały w całym tym malutkim światku. Potem zaczęły śpiewać, a Ja nek wyraźnie poznawał wszystkie najładniejsze pio senki, jakie sam śpiewał, będąc małym chłopcem. Du że, pstre pająki w srebrnych koronach na głowie prze rzuciły z krzaka na krzak mosty wiszące i wybudo wały pałace, które, gdy je rosa pokryła, iskrzyły się jak szkło w świetle księżycowem. Takie gry i zabawy trwały do wschodu słońca, a wtedy wszystkie elfy po chowały się w kielichy kwiatów, wietrzyk zaś porywał 97
ich mosty i zamki i jako duże pajęczyny uniósł je W powietrzu. Janek wychodził właśnie z lasu, gdy silny jakiś głos męski odezwał się za nim: — Hej, towarzyszu, a dokąd to wiedzie droga? — W świat — odparł Janek. — Nie mam ojca ani matki, jestem ubogi chłopiec, ale Bóg mi dopo może. — I ja także w świat idę — rzekł nieznajomy — może pójdziemy razem? — I owszem, chętnie — odpowiedział Janek, i poszli. Wkrótce polubili się wzajemnie, gdyż obaj byli bardzo dobrzy. Ale Janek prędko zmiarkował, że nie znajomy o wiele był mądrzejszy od niego: znał prawie cały świat i umiał mówić o wszystkiem, co na nim istnieje.. Słońce już wysoko stało na niebie, gdy spoczęli pod drzewem, ażeby spożyć śniadanie. W tejże chwili nadeszła stara kobieta, ale bardzo stara. Nie mogła iść inaczej, jak tylko zgarbiona we dwoje, podpierając się laską, na plecach zaś niosła wiązkę suchych gałęzi, uzbieranych w lesie. Fartuch, miała zakasany, a z nie go wyglądały trzy duże pręty z paproci i łoziny. Gdy już była tuż obok nich, potknęła się i upadła, krzyk nąwszy głośno — biedna staruszka złamała nogę. Janek chciał ją zaraz zanieść do domu, ale nie-* znajomy rozwinął swoje zawiniątko i wyjął zeń słoik, mówiąc, że posiada maść, która natychmiast wyleczy jej nogę, tak że będzie mogła sama iść do domu, jakgdyby nigdy nie miała złamanej; lecz wzamian za to
żądał, ażeby mu cbla cwe tey pręty, a vaczej rózgi, które miała w fa-iatcku. — Ho, ho, to byia^y niezła za**-' ta — odparła staruszka i potrząsła jakoś dziwnie giową. Widać by ło, że nie miała wcale ochoty rozłączać się z rózgami; ale gorzej jeszcze było leżeć tak ze złamaną nogą. Ra da nie rada musiała mu dać swoje rózgi; i zaledwie nieznajomy posmarował jej nogi maścią, o własnych siłach wstała z ziemi i odrazu daleko lepiej chodzić mogła, amiżeli przedtem. Nielada bo też to była maść;, takiej w aptece nie kupi. — Na co ci te pręty? — zapytał Janek swego towarzysza. — To są trzy ładne bukieciki, które mi się bar dzo podobają — odparł tenże. — Taki już ze mnie dziwak. Poczem ruszyli dalej i uszli spory kawał drogi. — Patrz, jakie tam niebo zachmurzone! — rzekł Janek, wskazując przed siebie. — Ależ to okropne chmury. — Ej nie — odpowiedział towarzysz podróży — to nie chmury, to góry są — piękne, wysokie 'góry, z których szczytu można spojrzeć het daleko, ponad obłoki, i odetchnąć świeżem powietrzem. Cudnie tam jest, możesz mi wierzyć! Jutro niezawodnie już tam będziemy. Lecz góry wcale nie były tak blizko, jak się zdawało, i cały dzień jeszcze upłynął, zanim dotarli tam, gdzie ciemne lasy sięgały prawie aż pod niebio sa, a na drodze leżały głazy tak welkie, jak całe mia99
E,ta- Niełatwo było wdrapywać się na nie, to też Ja nek ze swym towarzyszem wstąpili wpierw do ober ży, ażeby wypocząć i zebrać siły na dalszą wędrówkę. Mnóstwo ludzi zebrało się w izbie szynkownianej, gdzie wędrowny właściciel marjonetek dopiero co ustawił swój teatrzyk. Widzowie siedzieli kołem, ocze kując na rozpoczęcie przedstwienia, a na samym przo* cizie, na najlepszym miejscu, rozparł się stary gruby rzeźnik, przy nim zaś siedział ogromny buldog z mi" na wielce nasrożoną, i podobnież lak i całe zgromadze nie, wlepiał oczy w teatrzyk. Przedstawienie się rozpoczęło; piękna to była sstuka, z królem i królową, którzy siedzieli na prze pysznym tronie, mieli złote korony na głowie i długie ogony u sukien, bo nie potrzebowali sobie żałować ni czego. Śliczne laleczki o szklanych, oczach i wielkich •wąsach stały przy drzwiach i otwierały i zamykały je co chwila, ażeby odświeżyć powietrze. Niezmiernie ciekawa była to sztuka i bynajmniej nie smutna; w chwili, gdy królowa wstała z tronu i szła przez po kój — Bóg raczy wiedzieć, co przyszło do głowy bul dogowi — dość, że ni stąd ni zowąd jednym susem znalazł się w teatrze i ogromnemi zębiskami schwycił królowę wpół jej cienkiej figurki, aż trzasło •coś we wnątrz.. Okropność. Biedny właściciel teatrzyku przeląKl się i zmar twił wielce o swoją królowę, g'dyż była to jego naj piękniejsza laleczka, a szkaradny buldog odgryzł jej główkę doszczętnie! Ale, skoro wszyscy się rozeszli, nieznajomy towarzysz Janka powiedział, że ją zno» 100
wu naprawi; wyjął swoją puszkę i posmarował lalkę maścią, która tak cudownie zgoiła złamaną nogę sta ruszki. I rzeczywiście, zaledwie to uczynił, lalka była jak nowa, a w dodatku mogła nawet sama z siebie ru szać wszystkiemi członkami, nie potrzeba było weile pociągać jej za sznurek; była zupełnie jak żywy człowek, tyle tylko, że m^wić nie mogła. Właściciel toetizyku ogromnie był uratowany, nie potrzebował już teraz trzymać syrojej królowej, która sama z niebie umiała tańczyć, a tego żadna z jego laleczek nie po trafiła. Późno w nocy, gdy już wszyscy w całej oberży spali, zaczął ktoś wzdychać tak głęboko i tak często, że aż cały dom powstawał, ażeby zobaczyć, co się sta ło. Właściciel marjonetek zbliżył się do swego teatrzy ku, gdyż stamtąd zdawały się pochodzić te westchnie nia. Tutaj wszystko leżało w kupce, król to i gwardziś ci jego wzdychali tak żałośnie, i wytrzeszczał swoje szklane oczy, chcieli bowiem koniecznie, żeby ich także tak jak królowę choć troszeczkę posmarować, ażeby mogli ruszać się sami. Królowa padła na kolana i, wznosząc w górę swoją piękną złotą koronę, błaga ła: — Bierz moją koronę, ale za to posmaruj mego męża i cały mój dwór! Właścicielowi marjonetek aż łzy w oczach sta nęły na ten widok wzruszający, bo mu naprawdę żal było biednych laleczek, i natychmiast przyrzekł to warzyszowi Janka, że mu odda cały zarobek z nastę pnego dnia, byle tylko posmarował cztery lub pięć
xox
najładniejszych, marjonetek. Lecz towarzysz podróży odparł, że nic więcej nie żąda, prócz wielkej szabli, którą właściciel teatru nosił u boku; a gdy ją otrzy mał, posmarował sześć lalek, które też natychmiast zaczęły tańczyć tak prześlicznie, że wszystkie dziew częta w oberży, zobaczywszy je, nie mogły się oprzeć, żeby także nie zatańczyć. Stangret i kucharka, po sługacz i pokojówka, a nawet wszyscy goście puścili się w tan, ba! nie dość na tern, nawet pogrzebacz i szufelka zaczęły podrygiwać, ale przewróciły się zaraz przy pierwszym podskoku. Wesoła to była noc! Nazajutrz rano Janek ze swym towarzyszem po dróży ruszyli w dalszą drogę, zanim jeszcze ktokolwiek obudził się w oberży. Poszli pnzez ciemny las świerko wy i wdarli się na góry tak wysoko, że w końcu kościo ły i miasta ze szczytu wyglądały jak małe jagódki na zielonej łące, oni zaś mogli sięgnąć wzrokiem daleko, daleko, wiele setek mil wokoło. Nigdy jeszcze Janek nie widział takiego szmatu ziemi; a słoneczko przytem świeciło tak ciepło na błękitnem niebie, a gdzieś daleko w górach trąbka myślwska tak ślicznie grała, że aż łzy zakręciły mu się w oczach i nie mógł się wstrzy mać, by nie wykrzyknąć: — Boże drogi, jakżebym cię uściskać cli ciał za ten cały świat taki cudny! Towarzysz jego także stał ze złożonemi rękoma, i patrzył ponad lasem na miasta i wioski słońcem opro mienione. Wtem czarujący dźwięk ozwał się nad ni mi; spojrzeli w górę — wspaniały łabędź biały krążył zwolna w powietrzu i śpiewał tak pięknie, ż§ żaden 102
ptak śpiewać tak nie umie. Lecz głos jego stawał się coraz słabszy i cichszy, głowa jego opadła bezwładmie. — Dwa takie piękne skfzyd&i, takie wielkie i bielutkie niemało są warte — rzekł towarzysz pod róży — zabiorę je ze sobą. Widzisz, jak to dobrze, że. dostałem szablę?. I mówiąc fo, ie&iem uderzeniem odciął oba skrzydła łabędziowi. Wędrowali potem wiele, wiele mil przez góry, aż doszli do wielkiego miasta o stu wieżach, błyszczą cych jak srebro w słońcu. Pośrodku stał pyszny pałac marmurowy, kryty najczystszem złotem —._w nm to mieszkał król. Janek i toY/arzysz jego nie weszli | odrazu do miasta, tylko zatrzymali się w oberży przed bramą miejską, ażeby się wpierw przebrać i ogarnąć, bo chcieli ładnie wyglądać, gdy będą szli przez miasto. Oberżysta opowiedział im, jaki król był poczciwy, że nigdy nikomu krzywdy nie wyrządził, ale za to cór ka — niech Pan Bóg broni — jaka to niegodziwa królewna! Piękna, bo piękna, śliczniej szej na całym świecie nie znajdzie; ale cóż z tego? Taka zła z miej czarownica, że strach! wiiejednego już pięknego kró lewicza życia pozbawiła. Każdemu wolno było starać się o jej rękę: królewicz tey żebrak, wszystko joj było jedno, tylko wpierw musiał odgadnąć trzy rze czy, o jakich myślała. Jeżeli odgadnie, ożeni się z nią i po śmierci jej ojca królem całego państwa zostanie; kto zaś odgadnąć nie mógł, tego natych miast kazała ścjać \\xb wieszać, gtąj^ ŚSI ojciejs o&ch 103
mnie to Wszystko brał do serca, ale nie mógł jej zabronić tych niegodziwości, gdyż dawniej kiedyś oświadczył, że nigdy nie będzie się mieszał do jej spraw miłosnych, żeby sobie robiła, co jej się żywnie podoba. Ile razy jaki królewicz zjawił się, by po próbować szczęścia w odgadywaniu i zdobyć królew nę można się było naprzód założyć, że mu się nie uda; wszystkich też po kolei ścinano i wieszano bez litości. Ale cóż robić? przecież ich zawczasu prze strzegano, żeby lepiej dali pokój konkurom. Stary król tak był zmartwiony ogólną żałobą, że co rok wraz z całem swojem wojskiem modlił się przez cały jeden dzień na kolanach o nawrócenie się kró lewny, ale ona ani myślała się nawrócić. Wszystkie stare kobiety, które piły wódkę, farbowały ją wpierw na czarno, na znak żałoby, a więcej przecież nie moż na już było od nich wymagać. ,— To dopiero szkaradna królewna! — zawołał Janek — przydałyby jej się porządne rózgi. Gdy bym ja był na miejscu króla, jużbym ją dawno był przetrzepał! Qdy tak rozmawiali, rozległy się nagle wołania: hurra! hurra! na ulicy. To królewna przejeżdżała i taka była cudnie piękna, że wszyscy ludzie zapo minali o jej niegodziwości i witali ją wesołemi okrzy kami. Dwanaście urodziwych dziewic w białych, jed wabnych szatach ze złotemi tulipanami w ręku, je chało za nią na karych koniach. Ona zaś sama sie działa na śnieżno-białym rumaku, obsypanym bry lantami i rubinami i miała suknię złotolitą. Szpic-
104
ruta, którą w ręku trzymała, wyglądała jak promień słońca, a złota korona na jej główce, jak gwiazdy na niebie, płaszcz zaś składał się z setek tysięcy skrzydełek motylich. Mimo to wszystko sto razy pięk niejsza była sama, aniżeli jej suknia. Gdy Janek ją ujrzał, zaczerwienił się, jak piwonja, i słóweczka wydobyć nie mógł; królewna bowiem, jak dwie krople wody, podobna była do owej pięknej dziewczyny w złotej koronie, o której śnił tej nocy, gdy jego ojciec umarł. Wydała mu się nad wyraz zachwycającą i nie mógł się oprzeć, by się w niej nie zakochać. — To niepodobna, — myślał sobie — żeby taka śliczna dziewczyna była złą czarownicą i Kaza ła ścinać i wieszać ludzi, którzy nie mogli odgadną/ o czem myślała. Ale ponieważ każdemu, nawet ostatniemu żebrakowi, wolno się starać o nią, pójdę i ja do pałacu, nic mnie od tego nie wstrzymaWszyscy odradzali mu, żeby dał pokój, że spot ka go bezwątpienia taki sam los, jak i wszystkich innych. Towarzysz podróży także starał się odwieść go od tego zamiaru, lecz Janek wierzył święcie, że mu się poszczęści. Jak najstaranniej oczyścił ubranie i obuwie, umył twarz i ręce, uczesał piękne swe jasne loki, i sam jeden poszedł do miasta na zamek. — Proszę wejść! — zawołał stary król, gdy Janek zapukał do drzwi. Janek wszedł, a król w szlaf roku i haftowanych pantoflach wyszedł na jego spotkanie; na głowie miał złotą koronę, w jednej ręce berło, w drugiej jabłko królewskie. 105
— Poczekaj troszkę — rzekł, i wziął jabłko pod pachę, ażeby mieć rękę wolną i dopiero podał ją Jankowi. Ale gdy się dowiedział, w jakim celu Ja nek przybywa, zaczął płakać tak mocno, że jabłko i berło poupadały na podłogę, on zaś musiał sobie łzy ocierać połą od szlafroka, biedny stary król. •— Daj lepiej pokój! — mówił, — bo źle skoń czysz, jak i wszyscy inni. Pójdź tylko ze mną, a zobaczysz! I zaprowadził Janka do ogródka królewny. Cóż za widok tam był okropny. Na każdem drzewie wi siało po trzech, czterech królewiczów, którzy się o królewnę starali i nie mogli odgadnąć jej zagadek. Przy każdym powiewie wiatru szkielety klekotały tak ponuro, że ptaszki przei-ażone uciekały z ogrodu. Kwiaty poprzywiązywane były do kości ludzkich, a w doniczkach stały wyszczerzone trucie głowy. Dziw ny to był ogródek królewny! — Widzisz — rzekł król — taki sam będzie twój los. Odstąp lepiej od swego zamiaru. Unieszczęśliwiasz mnie wielce, gdyż ja to ogromnie do serca biorę. Tanek pocałował poczciwego króla w rękę 1 zapewnił, go, że wszystko pójdzie dobrze, gdyż nie słychanie pokochał piękną królewnę. W tejże chwili ona sann w towarzystwie swych dam dworu wjechała na dziedziniec zamkowy, król przeto z Jankiem wyszli, by ją pow.cae. Królewna niezmiernie była uprzejma, podała Jankowi rękę, co Si jtek :SJ0°* 4 e J e £ z c _ z e s i e wi.CCej wjniej zakochał, 106
i pewien był żo to nieprawda, ż«by nr&ła być cza rownicą, jak wszyscy utrzymywali. Wszyscy razem udali się do sali zamkowej, gdzie paziowie obnosili orzechy i pierniki, ale biedny stary król taki był zmartwiony, że nic jeść nie chciał, a zresztą orzechy były dla niego za twarde. Stanęło na tem, że Janek nazajutrz rano miał przyjść do pałacu, gdzie w obliczu całej rady królewskiej i wszystkich sędziów miał się poddać próbie. Jeżeliby się mu udało, miał później zgadywać jeszcze dwa razy, ale dotąd nikt się jeszcze nie zna lazł, któryby był trafnie odpowiedział za pierwszym razem, i dlatego wszyscy życie postradali. Janek nic a nic nie kłopotał się o dzień jutrzej szy, przeciwnie, był wesoły, wciąż tylko myślał o pięknej królewnie i wierzył na pewno, że Bóg mu dopomoże; jak dopnie do celu, tego nie wiedział i wolał sobie niezaprzątać tem głowy. Tańczył i skakał z radości po drodze do oberży, gdzie go ocze kiwał towarzysz. ': Przyszedłszy do domu, nie mógł się wcale nachwalić piękności i uprzejmości królewny; trudno mu było doczekać dnia ' jutrzejszego, kiedy miał znowu powrócić na zamek i próbować szczęścia w zgadywaniu. Lecz towarzysz podróży smutnie potrząsł gło wą: — Tak cię polubiłem! — mówił — moglibyśmy długo jeszcze przebywać razem i żyć szczęśliwie, a teraz już cię mam utracić. Biedny, kochany Janku! 107
Zapłakałbym nad tobą, ale ponieważ to może ostatni wiacaór, jaki spędzamy razem, nie chcę ci psuć radoSct swoim smutkiem. Weselmy się teraz — we selmy się z całego serca! Jutro, gdy cię nie będzie, będę mógł wypłakać się do woli. Wszyscy mieszkańcy miasta dowiedzieli się nie zwłocznie, że zjawił się nowy kandydat do ręki kró lewny, i ogólna zapanowała żałoba. Zawieszono przedstawienia w teatrze, przekupki krepą poobwily swoje pierniki, a król i księża krzyżem leżeli w kościele. Wszystko tonęło we łzach i smutku, gdyż ogólne było przekonanie, że Jankowi nie lepiej pój dzie, jak wszystkim jego poprzednikom. Pod wieczór towarzysz podróży przyrządził sporą wazkę ponczu i rzekł do Janka: — Teraz bądźmy weseli i wypijmy zdro wie królewny. Ale zaledwie Janek wypił dwie szklanki, oczy mu się zaczęły kleić i usnął snem twardym. Wówczas towarzysz jego podniósł go ostrożnie z krzesła i ułożył na łóżku, a gdy się zupełnie ściemni ło, wyjął łabędzie skrzydła i przymocował je sobie do ramion, potem największą z trzech rózek, jakie dostał od staruszki, wsadził do kieszeni, i otworzyw szy okno, pofrunął przez miasto prosto do zam ku i przyczaił się za framugą okna wychodzącego z sypialni królewny. ' Całe miasto było ciche i uśpione. Wtem zegar wieżowy wydzwonił trzy kwadranse na dwunastą, ckno się otwarło, i królewna stanęła w niem, w dłu-
108
gim, białym płaszczu i czarnemi skrzydłami u ramion, pofrunęła nad miastem, kerując się ku wielkiej, nie daleko wznoszącej się górze. Ale towarzysz podró ży uczynił się niewidzialnym, i lecąc za nią, siekł ją z całych sił rózgą aż do krwi. Brr! to była jazda dopiero! Wicher szarpał jej płaszczem i wydymał go, niby olbrzymi żagiel okrętowy, a księżyc przezeń przeświecał. — Co za grad, co za grad! — mówiła królewna przy każdem uderzeniu, ale taka właśnie przygoda jej dogadzała. Nareszcie przybyła do góry i zapukała. Za grzmiało, jak grom daleki, góra się rozwarła i kró lewna weszła do środka, a towarzysz za nią; nikt go nie widział, bo wszakże był niewidzialny. Z początku szli długim i wysokim korytarzem, którego ściany połyskiwały od tysiąca pałających, jak ogień, pają ków, które biegały wciąż z góry na dół i rozsiewały blaski. Potem weszli do ogromnej sali, zbudowanej ze złota i srebra; purpurowe i błękitne kwiaty, wiel kie jak słoneczniki, błyszczały na ścianach; lecz zerwać ich nie można było, gdyż ich łodygi były ja dowite węże, a kwiaty — to płomienie, wychodzące z ich paszcz. Cały sufit pokryty był robaczkami świętojańskiemi i niebieskiemi nietoperzami, któ re nieustannnie cienkiemi skrzydłami powiewały. Aż strach był patrzeć! Pośrodku sali wznosił się tron, oparty na czterech kościotrupach końskich, ubranych w rzędy z ognistych pająków. Tron sam był z mlecz109
no-białego szkła, poduszki zaś składały się z malui>' kich czarnych myszek, które się nawzajem w ogony gryzły. Nad tronem wisiał baldachim z czerwonych pajęczyn, wysadzanych ślicznemi muszkami zielonemi, połyskującemi jak drogie kamienie. Na tronie siedział szkaradny czarownik z koroną na obrzydliwej głowie i z berłem w ręku. Zobaczywszy królewnę, wstał i pocałował ją w czoło, a następnie posadził ją obok siebie na tronie i rozkazał zagrać muzyce. Ogromna czarne koniki polne grały na drumli, a so wa bębniła po własnym brzuchu, gdyż lepszego bęb na nie miała. Osobliwy to był koncert! Malutkie ka rzełki czarne, każdy z błędnym ognikiem na czapce, podrygiwały po sali. Nikt nie widział towarzysza Janka, który się tuż za tronem umieścił, skąd mógł widzieć i słyszeć wszystko. Dworzanie, których właś nie wpuszczono do sali, wyglądali bardzo elegancko i wytwornie. Ale kto się lepiej przypatrzył, łatwo mógł poznać, co to za jedni: poprostu były to kije od mioteł, z główkami kapusty na wierzchu, któro czarodziej natchnął życiem i wystroił w haftowana szaty. Bądź co feądź.tak jak byli, spełniali swe obo wiązki jak najlepiej, bo wszakże dworzanie wogóle tylko do parady są potrzebni. Po skończonych tańcach, królewna opowiedzia ła czarownikowi, że ma nowego zalotnika i spytała go, o czem ma myśleć nazajutrz rano, gdy tenżs przyjdzie odgadywać jej myśli. — Wiesz co, — odparł czarodziej, — pomyśl o czemś bardzo, łatwem, to mu trudniej będzie od1 ifl
gadnąć. Myśl np. o swoim trzewiczku, na to nigdy nie wpadnie. Potem każ go ściąć, a gdy przyjdziesz jutro do mnie, nie zapomnij zabrać jego oczu ze so bą, bo mam wielkie na nie ochotę. Królewna skłoniła się nisko i przyrzekła, że nie zapomni z pewnością. Poczem czarownik otworzył gó rę, ona zaś pofrunęła z powrotem do domu. Ale to warzysz podróży leciał jak pierwej za nią i siekł ją rózgą tak nielitościwie, że aż jęczała głośno i spieszyła co sił, by jaknajprędzej dostać się do swojej sypial ni. Gdy już zniknęła w pałacu, towarzysz powrócił do oberży, gdzie zastał, uśpionego głęboko Janka, odwią zał swoje skrzydła i położył się do łóżka, i nic dziwne go, że się czuł zmęczony. Nazajutrz Janek obudził się wcześjnie. Towa rzysz podróży wstał także i opowiedział mu, że miał dziwny jakiś sen w nocy o królewnie i jej trzewicz ku, i prosił Janka, żeby się zapytał królewny, czy mo że o swoim trzewiczku myśli. Wiedział napewno, że tak będzie, gdyż podsłuchał był całą rozmowę królew ny z czarownikiem, ale Jankowi nic o tern mówić nie chciał. — I owszem, mogę się zapytać, — odrzekł Ja nek. — Kto wie, czy sen twój się nie sprawdzi, bo ja mam niezachwianą nadzieję w Bogu, że mi dopo może. W każdym razie wolę się pożegnać z tobą, bo, gdybym nie zgadł, nie zobaczylibyśmy się już ni gdy. Uściskali się przeto serdecznie, poczem Janek wyszedł do miasta i udał się wprost do pałacu. W sa111
li głównej pełno było ludzi, a sędziowie siedzieli w fotelach i opierali swe głowy na miękkich poduszkach puchowych, bo tak wiele mieli do myślenia. Stary król stał, ocierając co chwila oczy białą chustką od nosa. Wtem weszła królewna; była jeszcze piękniej sza aniżeli dnia poprzedniego i powitała wszystkich wokoło łaskawem skinieniem głowy, Jankowi zaś po dała rękę, mówiąc: — Dzień dobry, mój drogi. Teraz Janek miał odgadnąć, o czem myślała. Ach, jakże życzliwie spoglądała na niego! ale zaled wie usłyszała słowo: trzewiczek, zbladła jak kreda i zadrżała całem ciałem. Bądź co bądź, na nic sie to zdało, gdyż Janek rzeczywiście dobrze odgadł. — A niechże cię!—jakże się stary król ucieszył! jednego koziołka po drugim wywijał, aż miło patrzeć! Ludzie przyklaskiwali jemu i Jankowi, który pierw szą próbę przebył szczęśliwie. Towarzysz podróży także niemało się ucieszył, dowiedziawszy się jak rzeczy stały. Janek zaś poboż nie złożył ręce i podziękował Bogu, nie tracąc nadziei, że go w przyszłości nie opuści. Dnia następnego niał znowu zgadywać Wieczór upłynął taksamo jak poprzedni. Skoro Janek usnął, towarzysz jego poleciał za królewną do góry; przez całą drogę bił jej jeszcze mocniej, gdyż tym razem wziął dwie rózgi. Nikt go nie widział, on zaś słyszał wszystko. Królewna miała myśleć o swej rękawiczce. Powtórzył to znów Jankowi, niby swój sen. Nie dziw więc, że Janek zgadł po raz wtóry, 112
wskutek czego wielka radość zapanowała w pałacu. Cały dwór wywijał koziołki tak jak król za pierwszym razem, ale królewna leżała na kanapie i słowa prze mówić nie mogła. Wszystko już teraz tylko zależało od tego, czy Janek zgadnie trzeci raz. Jeżeliby mu się udało, miał się ożenić z królewną i po śmierci starego króla objąć rządy nad całem państwem, jeżeli zaś nie, to miał życie postradać, a czarownik miał zjeść jego śliczne niebieskie oczy. Wieczorem Janek poszedł spać wcześnie, zmó wił pacierz wieczorny i zasnął spokojnie. Towarzysz podróży zaś przypiął znowu sobie skrzydła do ramion, przypasał szablę i wziąwszy trzy rózgi, poleciał do zamku. Ciemno było jak w kominie, taki wicher szalał, że aż zrywał dachówki z dachów, a drzewa w ogród ku, poobwieszane kościotrupami, chwiały się, jak trzcina w wietrze. Co chwila się błyskało i grzmot nieprzerwanie przez noc całą huczał. O północy okno się otworzyło, i ukazała się królewna. Blada była jak śmierć, lecz zaśmiała się z nawałnicy, która jej się jeszcze niedostateczną wydała. Wielki jej płaszcz bia ły powiewał za nią jak rozpięty żagiel, a towarzysz podróży bił ją swemi trzema rózgami tak okropnie, że aż krew na ziemię kapała, i królewna w końcu le dwie już skrzydłami poruszać mogła. Nareszcie do tarła do góry. — Cóż to za grad okropny, — rzekła, — jak ży ję, nie widziałam takiej burzy. — I dobrego może być za wiele, — zauważył 118
czarodziej. Potem królewna opowiedziała mu, że Ja nek drugi raz odgadł jej myśli, i że jeżeli po raz trze ci mu się uda, to będzie musiała uznać się za zwycię żoną, nigdy już nie będzie mogła przyjść do góry i zmuszona będzie zaniechać swych czarodziejskich praktyk. Strasznie była tern zmartwiona. — Nie bój się, tym razem już on ,nie zgadnie, —< odrzekł czarownik, — wymyślę ja coś takiego, co mu jeszcze nigdy do głowy nie przyszło, chyba byłby większym czarownikiem odemnie. Ale tymczasem za bawmy się! — I chwycił królewnę 'za obie ręce i za częli tańczyć, a wszystkie karzełki z błędnemi ogni kami tańczyły także i czerwone pająki skakały po ścianach — wyglądało to jakgdyby iskry leciały ze wszystkich kwiatów ognistych. Sowa bębniła, Świer cze świerczały, koniki polne grały na drumlach — wesoły to był bal! Gdy się już dość natańczyli, królewna musiała wracać do domu, gdyż obawiała się, by nie spostrze żono jej nieobecności w pałacu. Czarodziej oświad czył, że ją odprowadzi, ażeby dłużej móc skorzystać z jej towarzystwa. I odlecieli wśród straszliwej burzy, a towarzysz podróży połamał swoje trzy rózgi na ich plecach. Nigdy jeszcze czarownik nie był na takim gradzie. Przed zamkiem, żegnając się z królewną, szepnął jej 'do ucha: — Myśl o mojej głowie. — Ale towarzysz do słyszał te słowa i zaledwie królewna wślizgnęła się przez okno do swej sypialni, a czarownik chciał za114
wrócić do domu, pochwycił go «a jego długą czarną brodę i jednym zamachem swej szabli odrąbał mu głowę, a stało się to tak szybko, że czarownik nie miał nawet czasu spojrzeć na niego. Potem tułów wrzucił do morza na pastwę rybom, głowę zaś opłukał tylko w wodzie i, zawinąwszy ją w swoją jedwabną chust kę, zabrał ją do zajazdu i położył się spać. Następnego ranka oddał węzełek Jankowi, za powiadając mu, żeby go nie rozwiązywał, dopiero gdy królewna zapyta go o czem myśli. Tyle ludzi było w sali zamkowej, że jedni przy drugich stali tak ciasno, jak rzodkiewki w pęczku. Sędziowie, jak zwykle siedzieli na fotelach i opiera li głowy na poduszkach, stary król zaś umyślnie na ten dzień kazał wyczyścić świeżo złotą koronę i berło, i przywdział nowe szaty. Królewna tylko blada była śmiertelnie i miała strój czarny, jakby się na pogrzeb wybierała. — O czem ja myślę? — spytała, i natychmiast Jaenk rozwiązał chustkę i sam przeraził się niemało, ujrzawszy szkaradny łeb czarodzieja. Wszystkich obecnych aż dreszcz przeszedł ze wstrętu, bo też rze czywiście widok to był okropny! Królewna zaś długi czas siedziała jak posąg, oniemiała i nieruchoma. Nakoniec podniosła się, wyciągnęła rękę do Janka; zwy ciężył. Nie patrzyła w prawo ani w lewo, westchnęła tylko głęboko i rzekła: — Ty jesteś moim panem. Dziś wieczorem będzie wesele. — Tak to rozumiem, — zawołał stary król —• 115
to mi się podoba! — I wszyscy ludzie krzyczeli: Wiwat! muzyka grała na ulicach, przekupki pozdej mowały krepę z pierników, radość była ogólna. Na środku rynku ustawiono trzy całe pieczone woły, na dziewane kaczkami i kurczętami, i każdemu wolne było przyjść i ukrajać sobie tyle, ile tylko chciał. Z wodotrysków tryskało najprzedniejsze wino; a jeże li kto kupił u piekarza obwarzanek za dwa grosze, to dostawał w dodatku sześć wielkich ciastek, i to cia stek z rodzynkami! Wieczorem całe miasto było iluminowane, żoł nierze strzelali z armat, a uliczniki z wiatrówek, w pałacu zaś jedzono, pito, używano i skakano. Naj znakomitsi panowie tańczyli z naj piękniej szemi pa niami, i zdaleka słychać ich było śpiewających: „Mnóstwo dziewcząt tu się kręci, Jakby kółko kołowrotka; Kręć się, kręć, dziewczyno słodka, Póki siły są i chęci". Ale królewna wciąż jeszcze była czarownicą i nie cierpiała Janka. Przyszło to na myśl towarzyszowi podróży; dał więc Jankowi trzy pióra ze skrzydeł ła będzich oraz buteleczkę z kilkoma kroplami i zapo wiedział mu, aby przed łóżkiem królewny postawił balję pełną wody, do której powinien wrzucić owe trzy pióra i wlać zawartość buteleczki; a gdy królew na będzie wchodziła do łóżka powinien pchnąć ją lek ko tak, aby wpadła do wody, a następnie zanurzyć ją trzy razy w wodzie, wówczas moc czarów będzie zła mana i królewna pokocha go gorąco. 116
Janek uczynił wszystko, co mu poradził towa rzysz. Królewna krzyknęła głośno, gdy ją zanurzył po raz pierwszy i zatrzepotała mu się w rękach jako wielki czarny łabędź z ognistemi oczami. Gdy za dru gim razem wypłynęła z wody, czarny łabędź zmienił się w białego i miał już tylko czarną obrączkę na szyi. Janek modlił się do Boga i po raz trzeci zanurzył ptaka, a wtedy tenże przemienił się w prześliczną królewnę. Stokroć piękniejsza jeszcze była aniżeli po przednio i ze łzami w oczach dziękowała mu za to, iż ją uwolnił od czarów. Nazajutrz rano przyszedł stary król z całym dworem; zaczęły się powinszowania i trwały przez ca ły boży dzień do samego wieczora. Ostatni zjawił się towarzysz podróży Janka z kijem w ręku i zawiniąt kiem na plecach. Janek uściskał go serdecznie i pro sił, by nie odchodził jeszcze, żeby pozostał z nimi, bo wszakże jemu wszyscy zawdzięczają całe to szczęś cie. Lecz potrząsnął głową i odparł łagodnie: —Nie, czas mój już minął. Spłaciłem dług. Czy pamiętasz tego umarłego, którego źli ludzie chcieli pozbawić spokoju po śmierci? Tyś oddał wszystko, co miałeś, ażeby mógł spoczywać spokojnie. Ten umarły to ja! — I w tejże chwili zniknął. Uroczystości weselne trwały cały miesiąc. Ja nek i królewna pokochali się niesłychanie, a stary król żył jeszcze długo szczęśliwie, kołysał wnuki na kolanach i pozwalał im bawić się swojem berłem. Po śmierci zaś jego Janek został królem całego pań stwa.
117
KOMINIARCZYK I PASTERKA. Może też kiedy widzieliście ogromnie stary kre dens drewniany, cały rzeźbiony w liście i przeróżne esy floresy? Taki to właśnie kredens, odziedziczony jeszcze po prababce, stał w bawialnym pokoju, i od góry do dołu był ozdobiony rzeźbą z róż i tulipanów. Najdziwaczniejsze w świecie znajdowały się na nim desenie, z których wyglądały jelenie łebki z ro gami zębatemi. Ale na samym przodzie u góry wy rzeźbiony był osobliwy jegomość, wykrzywiony szka radnie (gdyż nikt nie mógł nazwać tego uśmiechem) z rogami na głowie, z koźlemi kopytkami i długą, mo że nawet za długą brodą. Dzieci nazywały go Koźlonogim Starszo - Młodszym - Wojenno - Dowodzą cym - Generał - Leutenantem. A co? czy nie trudny był do opamiętania tytuł? nie każdy jeiiaak taki dłu gi mieć może. Niewątpliwie dziwny miał pomysł rzeź biarz, wyrzynając na szafie taką postać, ale koniec końcem taka postać była i bezustannie wpatrywała się w śliczniutną pasterkę porcelanową, stojącą na konsoli pod lustrem. Panienka ta miała trzewiczki złocone, sukienkę podpiętą czerwoną różyczką, na główce żółty kape lusik i kij pasterski w ręku, — słowem była zachwy cająca. Tuż obok niej, stał mały kominiarczyk, czar118
ny jak sadze, chociaż z tej samej porcelany; W grxu»< cie rzeczy był on równie czysty jak i wszystkie inne figurki i przedstawiał tylko kominiarczyka, ten zaś, który go pomalował, mógł był równie dobrze zrobW z niego królewicza. Stał sobie tedy tak wdzięcznie ze swoją dra binką, i twarzyczkę miał rumianą i bielutką niby krew z mlekiem, chociaż ,co prawda, była to omyłka, bo rzeczywiście powinien był choć troszkę być usmolony. Postawiono go tuż przy pasterce, a ponieważ stali już dawno obok siebie, przeto się zaręczyli. Zresztą byli jakby sworzeni dla siebie, oboje młodzi, oboje z por celany, a zatem i oboje bardzo nietrwali. Niedaleko od nich stała trzecia figurka, trzy razy większa od młodej pary, a mianowicie stary Chińczyk, który umiał kiwać głową. Był tak samo z porcelany i podawał się za dziadka pasterki, chociaż nie mógł żadnych na to dowodów przedstawić; a na wet przywłaszczał sobie z tego powodu pewną władzę nad nią i, gdy Koźlonogi Starszo - Młodszy - Wojen no - Generał - Leutenant poprosił o jej rękę, skinął mu głową życzliwie. —Dostaniesz ty męża nielada — rzekł stary Chińczyk — męża, jeżeli się nie mylę, z drzewa ma honiowego. Zostaniesz Koźlonogą Starszo - MłodsząWojenno — Dowodzącą — Generałową — Leutenantową i będziesz miała całą szafę pełną srebra, nie li cząc innych kosztowności, jakie w ukrytych szufla dach są przechowane. — Ale ja nie chcę iść do tej ciemnej szafy; — 119
zawołała pasterka. — Słyszałam, że tam już ]ego jedenaście żon porcelanowych siedzi w zamknięciu. —4 W takim razie ty będziesz dwunastą, — od parł Chińczyk: dziś w nocy, skoro tylko trzaśnie w kredensie, odbędzie się wasze wesele, i musi się tak stać, jak jestem Chińczykiem! — Poczem kiwnął głową i usnął. Pasterka tymczasem zaczęła płakać i żałośnie spoglądała na swego porcelanowego kochanka. i— Błagam cię, pójdź ze mną w świat, — rzek ła do niego — gdyż tutaj dłużej zostać nam niepo dobna. — Wszystko uczynię, co tylko zechcesz, — od powiedział komirnarczyk. ;— Możebyśmy lepiej za raz poszli; sądzę, że będę mógł wyżywić cię z> swego rzemiosła. — O, gdybyśmy się tylko szczęśliwie na ziemię dostali! — westchnęła pasterka. — Nie będę szczęś liwa, dopóki się na szeroki świat nie wydostanie my. Kominiarczyk pocieszał ją czule i nauczał, jak stawiać nóżki na krawędziach i złoconych liściach kon soli; prócz tego zabrał także z sobą i swoją drabinę i przy jej pomocy dostali się szczęśliwie na podłogę. Lecz gdy spojrzeli na kredens, zauważyli, że jakiś niezwykły hałas w nim panował. Jelenie jeszcze bar dziej niż zwykle powysuwały swoje łby, i podnosiły rogi, na wszystkie strony kręciły szyjami, a Koźlonogi Starszg - Młodszy - Wojenno - Dowodzący - Generał-
120
Leutenant aż skakał do góry ze złości i wolał na Chińczyka: — Umykają nam, umykają! Wówczas małe zbiegi, wystraszywszy się, pręciutko wskoczyły do szuflady pod oknem. Tam leżały trzy czy cztery talje kart, ale nie całe, oraz teatrzyk dziecinny, ustawiony jak się dało Na scenie wówczas odbywało się przedstawienie wszystkie damy, czerwienne, żołędne, tudzież dzwon kowe i winne siedziały w pierszym rzędzie i wachlo wały się tulipanami, az niemi zaś stały walety i pysz niły się, że mają głowę u góry i u dołu. W sztuce wy stępowała para zakochanych, która się pobrać nie mogła, co słysząc pasterka, zaczęła płakać gorzko, bo zdawało jej się, że na scenie widzi swoją własną smut ną historję. — Już dłużej nie wytrzymam! — rzekła. — Musimy koniecznie wyjść z tej szuflady! Lecz skoro znów stanęli an podłodze, zobaczyli, że Chińczyk dopiero co się obudził i ze snu się otrzą sał. — Stary Chińczyk idzie! — krzyknęła paster ka i upadła na porcelanowe kolana, tak okropnie była zmartwiona. — Wiesz, pyszna myśl przyszła mi do głowy — rzekł kominiarczyk; — a gdybyśmy schowali się do tego oto wazonu, który tam w kącie stoi? Leżeli byśmy sobie na różach i lawendzie i moglibyśmy nasypać mu soli w oczy, gdyby do nas przyszedł. — To na nic się nie zda — odparła. Wiem na 121
pewno, 'że wazon z. Chińczykiem byli niegdyś po słowie, a w tych warunkach zawsze pozostaje pe wien stopień życzliwości dla osób, z któremi nas ta kie stosunki łączyły. Nie, nie, nic nam nie pozostaje, jak tylko w świat uciekać! '— Czy naprawdę jesteś zdecydowana pójść ze mną? — zapytał kominiarczyk. — Czyś się zastano wiła nad tem, że świat wielki i szeroki i że nigdy; już tutaj nie wrócimy? — Zastanowiłam się — odpowiedziała. Kominiarczyk spojrzał jej w oczy przenikli wie i rzekł: — Moja droga wiedzie przez komin. Czy naprawdę miałabyś odwagę iść ze mną, przez piec do luftu i do kanałów? Potem dostalibyśmy się do komina, a tam już wiedziałbym, gdzie się obrócić. Wdrapiemy się tak wysoko, że nas nie będą mogli dogonić, a tam w górze jest dziura, która już prosto na świat prowadzi. Poczem zaprowadził ją do drzwiczek pieca. •— O, jakże tu czarno! — zawołała biedaczka, ale z ochotą weszła z nim do pieca, a potem przez luft do kanałów, gdzie było ciemno, jak w rogu. — Teraz jesteśmy w kominie, — rzekł komi niarczyk: — i patrz tylko, jaka śliczna gwiazdeczka świeci tam wysoko. Była to rzeczywiście gwiazda, która prosto na nich świeciła, jak gdyby im drogę wskazać chciała. A cierniowa w istocie była to droga, jaką przebywać musieli. Ale odważnie wdrapywali się i wspinali co raz wyżej, kominiarczyk pomagał swojej pasterce
122
i ustawicznie jej wskazywał, gdzie ma stawiać deli* katne porcelanowe nóżki. Nakoniec dotarli na brzeg komina i siedli, aby; wytchnąć po tak męczącej podróży. Niebo gwiazdami zasiane rozpościerało się wy,soko ponad nimi, w dole, widać było nieskończone szeregi dachów; cały świat wielki, szeroki przed nimi się roztaczał. Biedna pasterka nie tak go sobie wy obrażała, oparła wiec główkę na ramieniu kominiarczyka i zaczęła płakać tak gwałtownie, że aż złoto na jej szarfie od łez się rozpuściło. — To za wiele! — mówiła łkając; — świat jest doprawdy za wielki! O, gdybym tylko mogła znów stać na konsolce pod lustrem! Nie będę szczęśliwa, dopóki się tam nie dostanę. Ja z tobą poszłam w świat, teraz ty za to powinieneś wrócić ze mną do domu, jeżeli mnie kochasz choć odrobinkę. Kominarczyk uspokajał ją, przypominał jej O starym Chińczyku, o Koźlonogim Starszo - Młodszym - Wojenno - Dowodzącym - Generał - Leutenancie, ale ona tak bardzo szlochała i tak czule całowała swe>go kominiarczyka, że wreszcie jej ustąpił, aczkolwiek z jego strony było to bardzo nieroztropnie. Z niewymownym trudem spuścili się napowrót do komina, przeprawili się przez lufty, w któ rych niezbyt było przyjemnie przebywać, i stanęli znowu w ciemnym piecu. U drzwiczek zatrzymali się, nastawiając ucha, co też się dzieje w pokoju... Cicho było zupełnie, wyjrzeli więc przez dziurkę: niestety! na środku pokoju leżał Chińczyk, na trzy 123
części rozbity! Zleciał ze stołu, chcąc gonić ucieka jących; cały tułów mu pękł, a jego głowa aż w kąt się potoczyła. Koźlonogi - Starszo - Młodszy - Wojen no - Dowodzący - Generał - Leutenant zaś pozosta wał na tern samem jak zwykle miejscu i dumał głęboko. — To okropność! — wykrzyknęła pasterka. — Biedny stary dziadek rozleciał się na kawałki, i to z naszej winy! Tego ja nie przeżyję! I rozpaczliwie załamywała porcelanowe rączki. —' Ależ jego można naprawić — odpowiedział kominiarczyk — można go będzie zlepić doskonale. Nie bądźże taka gwałtowna! Gdy mu tułów skleja i przez kark drut mu przeprowadzą, będzie napowrót jak nowy i jeszcze wiele nieprzyjemności nam naga da. — Tak sądzisz? — zapytała pasterka i obo je wdrapali się znowu na konsolkę i ustawili się tak jak dawniej. - Niedaleko zajechaliśmy! — rzekł kominiar czyk; moglibyśmy byli co prawda oszczędzić sobie tego trudu. — O, gdyby tylko dziadek był już sklejony! — wzdychała pasterka. — Czy też to dużo będzie kosztowało? I rzeczywiście stary Chińczyk został naprawio ny. Właściciel kazał mu skleić plecy i przeprowadzić di*ut przez kark: był napowrót jak nowy, tylko już głową nie mógł kiwać. — Oczywiście, wielce pan zhardziałeś, od cza* 124
8ti jak potłukłeś się na kawałki? — rzekł Koźlonogi Starszo - Młodszy - Wojenno - Dowodzący - Jenerał Leutenant. Sądzę jednak, że nie ma z czego tak się nadymać. Czy dostanę ją, czy też nie? Kominiarczyk i pasterka tak błagalnie spoglą dali na Chińczyka, gdyż byli w obawie, że kiwnie głową, ale tego przecie nie mógł już uczynić, a znowu nie miał ochoty wyjawiać obcym, że ma drut w szyi. Porcelanowi kochankowie pozostali tedy przy sobie, błogosławili dziadowską bliznę i kochali się, dopóki się nie potłukli.
125
ŚWIERK. Otoczony wiankiem starych sosen i jodeł rósł sobie w lesie śliczny świerk malutki; miał pyszną ziemię i słońca i powietrza, ile tylko zapragnął. Ale mały świerczek tak gorąco tęsknił do tego, by jaknaj prędzej urosnąć, że nie dbał o słońce ani o po wietrza, ani tymbardziej o dzieci wiejskie, które kręciły się wokoło i gwarzyły, gdy przyszły do lasu na jagody. Nieraz, gdy uzbierały pełen garnuszek^ albo nanizały poziomek na słomkę, zasiadły przy świerku i mówiły: „Jakie to śliczne drzewko malut kie!" Ale on gniewał się o to i słuchać nie chciał takiej pochwałyt W następnym roku urósł o całą jedną obrączkę, w rok później zaś znowu przybyła mu jedna, gdyż na świerkach można zawsze poznać wiek ich po obrączkach na pniu. — Ach, gdybym też już nareszcie był takiem clużem. drzewem, jak tamte! — wzdychał świerk. — Mógłbym wtedy rozpościerać szeroko gałęzie, i czub kiem rozglądać się po świecie; ptaszki wiłyby gnia zdka wśród moich gałęzi, a jakby wiatr powiał, kła niałbym się równie poważnie jak tamte drzewa. I nie cieszy łsię słońcem ani ptaszkami, ani ob łoczkami różfiwemii które co rano i co wieczór żeglo126
wały nad nim po niebie. Zimą, gdy śnieg chrupiący1, niby wielka, biała kołderka, okrywał wszystko dokoła, nadbiegał często zajączek i hop! jednym susem przesadzał przez drzewko. Ach, jakże się wtedy gnie wało! Ale w przeciągu dwóch zim urosło już o tyle, że, gdy przyszła trzecia, zajączki, jak niepyszne, mu siały obchodzić bokiem. — Ach, rosnąć, rosnąć! być dużym i starym! to najlepsza i najpiękniejsza rzecz na świecie — myślał świerk. W jesieni przychodzili zawsze drwale i ścinali kilkanaście najwyższych drzew. Ponieważ się to działo co roku, świerczek, który już nieźle podrósł, ze strachem patrzył na to, i drżał na myśl, że może i jego taki sam los okropny czeka. Olbrzymie drze wa z trzaskiem padały na ziemię; odpiłowano im gałęzie, a gołe pnie potem wydawały się takie cien kie, długie, że rozpoznać je było trudno. Ładowano je na wozy i konie wywoziły je z lasu, gdzieś daleko... Dokąd je wieziono? I co je tam czekało? Na wiosnę, gdy jaskółki i bociany powróciły, świerk zagadnął je: — Czy nie wiecie, co się z niemi zrobiło? Nie spotykaliście ich nigdzie? Jaskółki o niczem nie wiedziały, ale bociany, po głębokim namyśle, kiwnęły głową i rzekły: — Tak, być może, że wiemy. W drodze do Egiptu spotykałyśmy mnóstwo okrętów, a każdy miał po kilka olbrzymich masztów. Być może, że to one, bo jakoś tak dziwnie pachniały drzewem świerkowem. 127
Winszujemy ci krewnych, bo doprawdy bardzo oka zale sterczały z morza. — Och, gdybym ja był dość duży, ażeby po morzu żeglować! Właściwie, co to jest morze, i jak ono wygląda? >— Ee, to długa historja! — odparły bociany i poleciały dalej. — Używaj młodości! — mówiły promienie słońca — ciesz się miodem życiem, które w tobie krąży. I wiatr całował drzewko, a rosa płakała nad niem perlistemi łezkami, ale ono nie rozumiało nic z tego. Około Bożego Narodzenia spuszczano zwyk le kilka młodych drzewek w lesie; kilka drzewek, młodszych czasami nawet od naszego świerku, lecz równie niecierpliwie wyczekujących, by je w świat zabrano. Tym drzewkom — a wybierano zawsze naj ładniejsze — nie obcinano gałęzi, ostrożnie kładziono je na fury i wywożono z lasu. — Dokądże je wieźć mogą? — pytał świerk. —> Przecież one nie starsze ode mnie, a nawet był tam między niemi jeden znacznie młodszy! Dlaczego zostawiają im gałązki? Co się z niemi stanie? •—• Wiemy, wiemy! — świergotały wróble — zaglądałyśmy bowiem do okien w tern mieście; wie my, co z niemi robią! Ho, ho! one dostępują za szczytów i dostojeństw nie lada! Widziałyśmy przez okno, jak je umieszczono pośrodku ciepłego pokoju, i strojono w najpyszniejsze kosztowności, złocone 128
Jabłka i orzechy, pierniki, zabawki I tysiące koloro wych świeczek! — I co, co potem? — pytał świerk, drżący cały z niecierpliwości. — Co się potem z niemi stało ? — Więcej nic nie widziałyśmy — odrzekły wróbelki — ale co to był za widok — niezrównany! — Może i mnie taki wspaniały los przeznaczo ny? — wykrzyknął świerk z zachwytem. — To na wet coś lepszego jeszcze., aniżeli żeglować po morzu. Ach, gdybyż to już było Boże Narodzenie! Teraz już wyrosłem taki duży jak tamte drzewka, które w ze szłym roku zabrali. Ach, gdybym już leżał na wozie! Gdybym już stał w ciepłym jjokoju, wśród całego tego przepychu! A potem —? O, potem z pewnością coś lepszego jeszcze i piękniejszego przyjdzie!... Tyl ko, co to być może? Ach, jak mi słabo! Tak mnie niepokój i tęsknota dręczą, że sam nie wiem, co się ze mną dzieje! ~ Używaj darów naszych — mówiły promie nie słońca i powietrze — ciesz się życiem na swobo dzie, wśród zieleni. !Ale świerk nie mógł i nie chciał się cieszyć, rósł tylko i rósł wciąż w górę; latem i zimą stał w ciemno - zielonej sukience, i każdy, kto go zobaczył, mówił: „Cóż to za piękne drzewo!" Gdy przyszło Boże Narodzenie, jego przedewszystkiem ścięli. Topór przeniknął głęboko, aż do samego rdzenia i z ciężkiem westchnieniem młody świerk padł na ziemię; czuł ból jakiś dziwny,' niezminyj niemoc jakąś, czy omdlenie, i wcale nie 129
mógł już myśleć o szczęściu, jakie go czekało. Żdją! go żal szczery na myśl, że będzie musiał opuścić ro dzinne strony, miejsce, gdzie wzrósł od dzieciństwa; bo wiedział aż nadto dobrze, że nigdy już nie ujrzy towarzyszów swoich, ani zarośli, ani, kwiatów leś nych; kto wie, może i ptaszków także... Odjazd nie był wcale przyjemny! Odżył dopiero cokolwiek, gdy go na jakimś dzie dzińcu wraz z innemi drzewkami z woza zdjęto, i jakiś mężczyzna ozwał się: .— Jakie prześliczne drzewo! Takiego nam po trzeba! Dwóch lokajów w liberji zjawiło się, i wnieśli drzewko do ogromnego salonu. Tutaj portrety i szty chy wisiały na ścianach, na kominku z białych kafli stały chińskie wazony ze złoconemi lwami na przy krywach; fotele bujające, jedwabiem kryte kanapy rozstawione były dokoła, stoły pełne książek z obraz kami i za sto razy po sto talarów — tak przynaj mniej dzieci utrzymywały. Drzewko umieszczono w kubełku, napełnionym piaskiem, ale nikt nie mógł poznać, że to kubełek, bo nakryto go zielonem suknem i ustawiono na pięknym dywanie. Ach, jakże świerk drżał ze wzruszenia! Co teraz będzie? Co z nim zrobią? Pięknie ubrane panny przy pomocy służby za częły go stroić. Na jednej gałązce zawieszono malut kie koszyczki, powycinane z kolorowego papieru i na pełnione cukierkami, piernikami i przeróżnemi łako ciami; złocone jabłka i orzechy wisiały na innych, jak180
gdyby na nich były wyrosły, setki białych, niebieskie!! i czerwonek świeczek przywiązywano do wszystkich gałązek. W zieleni umieszczono laleczki, zupełnie po dobne do żywych ludzi — świerk nigdy w życiu jeszcze nie widział coś podobnego. Na samym czubku drzewka zaś przypięta została ogromna gwiazda z pozłacanego papieru — królewski to był widok do prawdy ! — Dziś wieczorem choinka zabłyśnie! — mó wili wszyscy. — Och! — myślał świerk — gdybyż to już był wieczór! Gdyby nareszcie zapalono świeczki! A po tem?... Co potem będzie?... Może wszystkie drzewa z lasu przyjdą podziwiać mnie w całym moim bla sku? Może wróble będą zaglądały przez okno? A mo że przyrosnę tutaj i zostanę tak na zawsze, w całym tym stroju bogatym? I tak bił się z myślami i wysilał się na coraz to nowe przypuszczenia, aż wreszcie kora rozbolała go z niecierpliwości; a ból kory dla drzew równie jest dokuczliwy, jak dla ludzi ból głowy lub zębów. Nakoniec zapalono świeczki; cóż to był za blask, co za jasność! Świerk trząsł się cały jak listek, tak że nawet wskutek tego jedna z gałązek zajęła się ogniem od świeczki, i spłonęła ze szczętem. — Ratujcie, ratujcie! — krzyknęły panny i czemprędzej zdmuchnęły płomień. Drzewko więc odtąd starało się nie drżeć już więcej; strach je zdjął taki, by nie stracić najmniejcale i onieśmielone. Wtem drzwi otwarły się jak sze181
rokie i cała gromadka dzieci takim pędem wpadła do pokoju, jakby chciały drzewko przewrócić; za niemi zwolna nadeszli starsi. W pierwszej chwili dzieci sta nęły oniemiałe z podziwu, ale to tylko króciutko trwa ło, potem natychmiast takim wybuchnęły krzykiem, teką radością, że się aż w całym salonie rozlegało. Za częły tańczyć i skakać wkoło choinki i po kolei zdej mować podarunki gwiazdkowe. — Co one robią? — myślał świerk — co teraz będzie? Kolorowe świeczki jedna po drugiej dopalały się aż do samych gałązek, a wówczas zdmuchiwano je; w końcu wszystkie pogasły. Wtedy dzieci otrzy mały pozwolenie zrabowania drzewka. Ach, z jakąż chciwością rzuciły się na nie! Aż wszystkie gałązki gięły się i trzeszczały, i gdyby świerk nie był przy mocowany za czubek do sufitu, byłby się niezawodnie przewrócił. Dzieci z zabawkami w ręku zaczęły tańczyć po salonie z radości; nikt nie dbał już o choinkę, nikt nie spojrzał na nią, prócz starej niańki, która przy szła przeszukać gałęzie, czy nie zostało gdzie jabłko lub orzech. <— Bajeczkę! prosimy o bajeczkę! — krzyknę ły wszystkie dzieci chórem, i małego, krępego czło wieczka zaczęły ciągnąć w stronę choinki. Tenże siad! pod drzewkiem mówiąc: — Będziemy jak w lesie, a zresztą i świerk może skorzystać niemało, słuchając bajki. Ale zapa miętajcie sobie, że opowiem wam tylko jedną jedyną 132
bajeczkę. Którąź więc wolicie, czy tę o Iwede-Awede, czy też o Klumpe-Dumpe, który zleciał ze schodów, a pomimo to dostąpił zaszczytów i ożenił się z kró lewną? — Iwede-Awede! — wołali jedni — Klumpe-Dumpe! — krzyczała reszta; przez chwilę krzyk i wrzask był nieopisany, i tylko świerk stał milczący i cichy, i myślał sobie: — No, a ja? O mnie już wszyscy zapomnieli9 A wszakże on zrobił już swoje, spełnił to, do cze go go sprowadzili z lasu. Nareszcie mały, gruby jegomość zaczął opo wiadać bajeczkę o Klumpe-Dumpe, który zleciał ze schodów a mimo to dostąpił najwyższych zaszczytów i ożenił się z królewną. Dzieci klaskały w ręce, i wo łały: „Jeszcze, jeszcze!" gdy się bajeczka skończy ła, i byłyby chciały usłyszeć jeszcze drugą o IwedeAwede, ale nie dowiedziały się niczego więcej, świerk stał cichy i zamyślony; nigdy ptaszki w lesie takich bajeczek nie opowiadały. Klumpe-Dumpe spadł ze Schodów, a mimo to dostał królewnę za żonę! Tak to bywa na świecie! myślał sobie, bo był pewien, że to wszystko prawda, kiedy to taki poważny pan opo wiadał. Kto może wiedzieć? Może i ja jeszcze kie dy spadnę ze schodów, a potem ożenię się z królew ną? I tak rozmyślając, cieszył się na dzień następny, i obiecywał sobie, że znowu zajaśnieje światłem, zło tem, i zabawkami. — Jutro nie będę już drżał — mówił sobie — jutro użyję prawdziwie nego szczęścia. Jutro też 133
pewnie usłyszę jeszcze bajeczkę o Klumpe - Dumpe, a może i tę o Iwede-Awede. I przez całą noc du mał o dniu jutrzejszym. Nazajutrz rano przyszedł stróż z pokojówką. — Teraz znowu zacznie się strojenie! — po myślał świerk, lecz oni wynieśli go z salonu, wcią gnęli go po schodach na strych i ustawili go tam w ciemnym kącie, gdzie ani promyczek światła nie do chodził. — Co to ma jznaczyć? — zastanawiał się świerk.— Co ja tu mam robić? Czego ja się tu dowiem? — I oparł się o ścianę, i myślał, a myślał. A csasu do rozmyślania mu nie brakło, bo dnie i noce mijały i nikt nie zaglądał na strych, a gdy się nareszcie ktoś zjawił, to po to tylko, ażeby kilka pusty en skrzyń postawić w kącie, świerk był już teraz za stawiony ze wszech stron, i zda się zapomniany zu pełnie. — Teraz zima na dworze — myślał sobie •— ziemia zmarznięta jest i śniegiem pokryta, i ludzie nie mogą mnie przesadzić; dlatego zapewne mam tutaj stać do wiosny. Jacy ci ludzie jednakże troskliwi! Gdyby tu tylko tam ciemno i pusto nie było! Ani na wet zajączek się nie pokaże! Jednak przyznać mu szę, że wcale mi nie źle było w lesie, kiedy śnieg le żał na polach i zajączki koło mnie figlowały, ba! na wet wtedy, kiedy tam który przeze mnie przeskoczył! Wtedy mnie to gniewało, ale tu doprawdy zanadto jc::t samotnie i smutno! — Pi, pi! — rzekła nagle malutka myszka, pod134
biegając do drzewka; zaraz za nią zjawiła się dru ga. Obwądhały świerk, wdrapały się po pniu na gó rę, i zaczęły przeskakiwać z gałązki na gałązkę. — Co za zimno okropne — mówiły między so bą. — Ale zresztą to tu wcale przyjemnie mieszkać, nieprawdaż, stary świerku? — Dużo jest starszych drzew odemnie — od parł świerk. — Skądżeś ty się tu wziął? — zapytały mysz ki. — I co wiesz o świecie? — ciągnęły dalej, bo my szy są okropnie ciekawe. — Opowiedz nam coś o najpiękniejszem miejscu na ziemi! Czy byłeś tam? By łeś w spiżarni, gdzie sery szeregami na półce leżą, i szynki pod powałą wiszą? gdzie można na łojówkach tańczyć? Gdzie się chudym wchodzi, a skąd się tłu stym wychodzi napowrót? — Takiego miejsca nie znam — odrzekł świerk — ale znam las, gdzie słoneczko świeci i pta ki śpiewają. I zacząłim opowiadać o swojej młodości; myszki nic podobnego nie słyszały, nasłuchiwały więc pilnie i wykrzykiwały co chwila: — Ach, ileś ty rzeczy widział w swojem życiu! Jakiś ty był szczęśliwy! — Ja? — rzekł świerk, i zamyślił się nad tem, co opowiadał. — Nie tak to były bardzo przyjemne chwile — dodał, poczem opowiedział myszkom swoje przygody w dzień Bożego narodzenia. — Ach, jakiś ty był szczęśliwy, ty stary świer ku! — powtarzały myszki. — Ależ ja wcale nie jestem stary — odpowie135
dział świerk — przecie mnie w tym roku z lasu przy wieziono! Jestem w kwiecie wieku i tylko mnie chwi lowo na bok odstawili. — Jak ty ślicznie opowiadać umiesz! — za chwycały się myszki, i zaraz następnej nocy znowu się zjawiły, ale już w towarzystwie czterech innych myszy, które także ciekawe były usłyszeć opowiada nia świerka. On zaś, im więcej opowiadał, tern żywiej przypominał sobie wszystkie swoje przygody i przy chodził do przekonania, że to jednak piękne czasy by ły. — Ale powrócą jeszcze, powrócą — pocieszał się — Klumpe-Dumpe spadł ze schodów, a i tak oże nił się potem z królewną. I myślał sobie o ślicznej brzózce młodej, która stała niedaleko niego w lesie i w oczach jego była prawdziwą królewną. — Kto jest Klumpe-Dumpe? — spytały myszki, i świerk musiał im opowiedzieć bajeczkę, z której każ de słówko zapamiętał. Myszy z wielkiej uciechy aż podskakiwały w górę. Następnej nocy zbiegło ich się jeszcze więcej, a w najbliższą niedzielę przyszły na wet dwa szczury, ale te oświadczyły, że całe to opo wiadanie nie wiele warte. Myszki zawstydziły się bar dzo, i same również przestały zachwycać się bajeozką. — Nie znasz pan żadnej innej powiastki ? — za pytały szczury. — Nie, tylko tę jedną — odparł świerk — sły136
szałem ją w najpiękniejszy dzień w mojem życiu, ale wtedy nie wiedziałem, jaki byłem szczęśliwy. — To niesłychanie nudna bajka — rzekły szczu ry: nie znasz pan żadnej o słoninę i łoju, żadnej śpiżarnianej powiastki? — Nie! — odpowiedział świeru. — Kiedy tak, to żegnamy — rzekły szczury i do swoich dziur wróciły. Myszy także potrosze przestały przychodzić, czem świerk niezmiernie się zmartwił. — Jak to jednak miło było, gdy te wszystkie maleńkie istotki siedziały wkoło mnie i słuchały me go opowiadania! Teraz i to już przepadło! Ale cier pliwości (tylko, przyjdą jeszcze dobre czasy, niech mnie tylko stąd wydobędą! Tak, ale kiedy to nastąpi! Dnia jednego przyszli ludzie na strych, ażeby tam uporządkować. Poustawiali skrzynie i pudła, i wyciągnęli świerk z kąta; wprawdzie obchodzili się z nim niebardzo ostrożnie, ale bądź co bądź znalazł się przy samych schodach, gdzie cokolwiek jaśniej było. — Nareszcie nowe życie się rozpoczyna! — po myślał sobie, uczuł prąd świeżego powietrza i zoba czył promień słońca; i nagle, ni stąd ni zowąd ujrzał się na podwórzu. Tak się to jakoś szybko zrobiło, że zapomniał przypatrzeć się sobie, tyle nowych rzeczy naraz zobaczył. Podwórze stykało się z ogrodem, gdzie wszystkie drzewa i krzewy stały w pełnym rozkwi cie; róże pachniały tak cudnie, lipy kwitły i jaskółki 137
uganiały się w powietrzu, świergocząc: „Wile, wile, wit! wile, wile, wit!" Ale na drzewko nie zwracały najmniejszej uwagi. — Teraz zacznę żyć na nowo i szczęścia uży wać! — tryumfował świerk i szeroko rozopostarł ga łęzie; ale niestety! zeschły się wszystkie i zżółkły okropnie. Biedne drzewko leżało w kącie wśród po krzyw i rozmaitego innego zielska, i tylko gwiazda z pozłacanego papieru wisiała jeszcze na jego czubku, i błyszczała w słońcu. Na podwórzu bawiło się kilku chłopców z owej gromadki, która w dzień Bożego Narodzenia tańczy ła tak wesoło dokoła ślicznej choinki. — Patrzcie — zawołał jeden z nich_— co tam jeszcze wisi na tern starem, brzydkiem drzewku! — I mówiąc to, nadepnął tak mocno na gałęzie, że z trzaskiem się) połamały. A świerk widział kwiaty i świeżą bujną zieloność w ogrodzie, i rzucił okiem na własną postać, taką marną, taką nędzną — i żal mu się zrobiło, że go nie zostawili na strychu. Myślał o swojej pięknej młodości w lesie, o gwiazdce, o mysz kach, które tak chętnie słuchały opowiadania o Klumpe-Dumpe. — Stracone! już wszystko stracone! — wzdy chał boleśnie. Czemużem się nie cieszył szczęściem, gdy je miałem! I przyszedł stróż z toporem w ręku i porąbał cały świerk na drobne kawałki — leżał biedaczek, i był już stosem drzewa opałowego! Podłożono drzazgi pod kocioł i zapłonęły jasno, ale każda, paląc się, wzdy188
chała tak głośno, że brzmiało to, jak wystrzały. Chłopcy porzucili zabawę, przybiegli do ognia i wo łali: pif, paf, puf! Lecz każde trzaśniecie było ciężkiem westchnieniem; płonący świerk przypominał sobie po raz ostatni owe słoneczne dnie w lesie, i noce zimowe, kiedy gwiazdy iskrzyły się na niebie, i ów świetny wieczór gwiazdkowy, i bajeczkę o KlumpeDumpe, jedyną, jaką słyszał w życiu - - i w końcu obrócił się w popiół. Chłopcy bawili się znowu na podwórzu, a naj młodszy przypiął sobie złotą gwiazdę na piersi — tę gwiazdę, którą świerk miał w najszczęśliwszy wieczór swego życia. Wszystko to już minęło i wszystko było skończone, tak jak kiedyś wszystko na świecie skoń czy się i przeminie.
139
DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI. Iskrzył się straszny mróz na dworze; śnieg' pa dał i już się dobrze ściemniać zaczynało, a był to ostatni wieczór roku starego — wigilja Nowego Roku! Na takie zimno i wśród ciemności z gołą główką i bo so mała dziewczynka po ulicach błądziła. Wychodząc z domu, włożyła coprawda pantofle, ale na cóż jej się zdać mogły stare rozdeptane papcie, w których jeszcze jej matka chodziła, takie wielkie były; a i te jeszcze biedactwo zgubiło, uciekając o tchu przez ulicę przed dwoma pojazdami, pędzącemi co koń wyskoczy. Je den pantofel przepadł bez śladu, z drugim zaś uciekł jakiś urwis, wołając, że mu się kiedyś przyda, jako kołyska dla jego własnych dzieci. ' Poszła tedy dalej, biedaczka, boso, a nóżki aż jej zsiniały od mrozu. W starym fartuchu niosła mnóstwo zapałek i jedną paczkę w rączce trzymała. Przez cały dzień nikt nic od niej nie kupił, nikt ani grosika jej nie dał; głodna i zziebnęta błąkała się ro ciemnych ulicach, ale jaką, biedactwo, miała min kę żałosną! Śnieg wielkiemi płatami padał na jej dłu gie, złote włosy, które się w śliczne loki na plecach zwijały, ale gdzie tam ona miała czas o takich rze czach myśleć. Ze wszystkich okien lało się światło rzęsiste, a w powietrzu rozchodził się rozkoszny za140
pach gęsi pieczonej, boć to przecież była Wigilja No wego Roku! O tern myślała! W kątku, pomiędzy dwiema kamienicami, z któ rych jedna występowała na ulicę, przykucnęła na zie mi, skostniałe nóżki pod kusą sukienkę schowała, ale to nic nie pomogło, jeszcze jej zimniej było, a do do mu iść nie mogła; nie sprzedała przecież ani jednej zapałki, ani jednej jałmużny nie dostała! Ojciec wybił by ją, a zresztą w domu było równie zimno: bo tylko dach dziurawy mieli nad głową, dach, przez który iwicher dmuchał i wył, pomimo że wszystkie otwory ! słomą i staremi gałganami starannie pozatykano. Ach! jedna malutka zapałka, jakżeby jej dojbrze zrobiła! Gdyby jedną jedyną mogła wyciągnąć 'z paczki, potrzeć o mur, i przy świetle jej rozgrzać sobie palce! Odważyła się na to: trzask! o! jakże się I iskry posypały! Jasny płomyk zaświecił, niby mała świeczka! Dziewczynka otoczyła go rączką, i naraz wydało jej się, że siedzi przed wielkim piecem żelaz nym o mosiężnych gałkach; ogień tak płonął wesoło, tak rozgrzewał mile! Jakże się to dziać mogło? Już wyciągała nóżki, żeby i te rozgrzać — wtem płomyk zgasł; piec zniknął gdzieś, a ona siedziała z resztką niedopalonej zapałki w ręku. Sięgnęła po drugą; ta zaświeciła tak jasno, a gdzie światło jej padło na mur, tam ściany stawały się przezroczyste jak muślin; dziewczynka mogła patrzeć prosto do wnętrza pokoju, gdzie stał na środku stół nakryty bielutkim obrusem i zastawiony kosztowną porcelaną; rumiana gęś pieczona, śliwkami i jabłka141
ml nadziewana, tak apetycznie na półmisku się fol* rzyła, a najpiękniejsze z tego wszystkiego było to, że nagle gęś sama z półmiska zeszła, i z nożem i widel cem, utkwionemi w piersiach, przydreptała wprost do biednej, zgłodniałej dziewczynki... Ale w tej chwili zapałka zgasła i tylko zimny szary mur pozostał. Zapaliła trzecią — i nagle znalazła się pod prześliczną choinką, większą jeszcze i piękniejszą, aniżeli ta, którą widziała przez szklane drzwi u boga tego kupca. Tysiące świeczek jaśniało wśród zielonych gałęzi, i mnóstwo kolorowych cacek, takich, jakie się widuje w oknach od sklepów galanteryjnych, na drzew ku wisiało. Dziewczynka z wielkiej uciechy obie rącz ki do nich wyciągnęła, — wtem zgasła zapałka i wszystkie świeczki uniosły się w górę, wysoko, wy soko i zamieniły się w błyszczące gwiazdki; jedna z nich spadła w tej Chwili i długą smugę na niebie zo stawiła. — Ktoś umiera! — rzekła mała gdyż babcia, jedyna na świecie osoba, która ją kochała, ale umarła niedawno, mówiła jej zawsze, że ile razy gwiazdka spada z nieba, tyle razy duszyczka jakaś do Boga od chodzi. I znowu potarła zapałkę, która zapłonęła weso ło i daleko rozświeciła ciemności, a w blasku tym dziewczynka ujrzała babkę, jaśniejącą i uśmiechnię tą łagodnie. — Babci! zabierz mnie z sobą! — zawołało bie dactwo. Ja wiem, że ty znikniesz zaraz, jak tylko za pałka zgaśnie — tak samo, jak zniknął piec ciepły, i 142
gęś pieczona, i ISiema cksIriSal — 1 spiesznie potarfs wszystkie pozostałe zapałka <^ooy dłużej przytrzymać babcię, aż się jasno zrobiło dokoła, jaśniej jeszcze, aniżeli w dzień biały. Nigdy jeszcze babcia nie była ta ka ładna i duża; wzięła swoją małą wnuczkę na rękę i wśród tego wesela i światłości uleciała z nią wyso ko, tam, gdzie niema ani głodu, ani bojaźni i stra chu — prosto do Boga! Nazajutrz zaś rano w kąciku pomiędzy doma mi siedziała mała dziewczynka z rumianą buzią i uśmiechem na ustach: zmarzła, zmarzła na śmierć wr ostatnią noc starego roku. Ranek noworoczny zaświ tał nad biednem ciałkiem, które siedziało jeszcze z za pałkami w fartuszku; cała jedna paczka była prawie do szczętu spalona. — Chciała się ogrzać przy nich — mówili lu» dzie. Ale nikt nie wiedział, ile śliczności widziała i w jakim blasku odeszła z babką zakosztować uciech No wego roku. KONIEC.
148
Spis
bajek: str.
5
Ogród rajski Calóweczka
27
Bąk i piłka
44
Czerwone trzewiczki
48
Słowik
58
Nowa suknia cesarza
84
Towarzysz podróży
91
Itominiarczyk i pasterka
118
świerk
126
Dziewczynka z zapałkami
140
i BN*