Patrycja Żurek Z poczwarek w motyle Wydanie I 2013 Spis treści Prolog Rozdział pierwszy Sylwia Rozdział drugi Sylwia Rozdział trzeci Zuzanna Rozdział ...
17 downloads
15 Views
1MB Size
Patrycja Żurek
Z poczwarek w motyle
Wydanie I 2013
Spis treści Prolog Rozdział pierwszy Sylwia Rozdział drugi Sylwia Rozdział trzeci Zuzanna Rozdział czwarty Sylwia Rozdział piąty Zuzanna Rozdział szósty Katarzyna Rozdział siódmy Zuzanna Rozdział siódmy Sylwia Rozdział ósmy Zuzanna Rozdział dziewiąty Sylwia Rozdział dziesiąty Zuzanna Rozdział jedenasty Katarzyna
Rozdział dwunasty Sylwia Rozdział trzynasty Zuzanna Rozdział czternasty Sylwia Rozdział piętnasty Zuzanna Rozdział szesnasty Sylwia Rozdział siedemnasty Katarzyna Rozdział osiemnasty Zuzanna Rozdział dziewiętnasty Sylwia Rozdział dwudziesty Zuzanna Rozdział dwudziesty pierwszy Katarzyna Rozdział dwudziesty drugi Sylwia Rozdział dwudziesty trzeci Zuzanna Rozdział dwudziesty czwarty Zuzanna Rozdział dwudziesty piąty Katarzyna
Rozdział dwudziesty szósty Sylwia Rozdział dwudziesty siódmy Zuzanna Rozdział dwudziesty ósmy Katarzyna Rozdział dwudziesty ósmy Zuzanna Rozdział dwudziesty dziewiąty Sylwia Rozdział trzydziesty Zuzanna Rozdział trzydziesty pierwszy Katarzyna Rozdział trzydziesty drugi Sylwia Rozdział trzydziesty trzeci Zuzanna Rozdział trzydziesty czwarty Sylwia Rozdział trzydziesty piąty Zuzanna
Wszystkim osobom, które siedziały ze mną nad tekstem, za burze mózgów, świetne pomysły i konstruktywną krytykę - dziękuję.
Prolog Dni po nieprzespanych nocach, kiedy migrena wierciła w jej głowie dziurę wielkości wielkiego kanionu, były jak otulone watą. Miała wrażenie, że jest zawieszona w próżni. Szczęśliwa, że ból minął, przerażona, że czai się gdzieś niedaleko, by powrócić ze zdwojoną siłą, już niedługo. Bywało, że migrena trwała tylko kilka godzin, ale coraz częściej trzymała ją w swoich szponach przez kilka dni i tyleż nocy. Wtedy, leżąc w łóżku, delikatnie, jak najdelikatniej dotykając głową poduszki marzyła o tym, by móc mieć pistolet, przytknąć go do głowy i strzelić. Wyobrażała sobie, jak ból mija, odchodzi w niepamięć wraz z nią. Bo gdy przychodziła migrena, jej najlepsza przyjaciółka, kumpela od serca, to nie chciała niczego innego niż tylko umrzeć. Ale to nie było takie proste. Miała silny organizm, nie mdlała nigdy, choć wiele razy miała ochotę. Umiała dźwigać ciężkie siaty, wózek, torebkę
i dziecko. Gramoliła się z nimi na trzecie piętro budynku w którym mieszkali. Spocona jak mysz, zdyszana, z okropnym dudnieniem w skroniach, ale dumna, że się udało. Znów. Po raz kolejny. To jak zdobycie Mount Everestu! Kolejny sukces w jej burym życiu, sukces którego nie dzieliła z nikim innym. Bo któż zrozumie Matkę Polkę? Kobietę, która nie miała niczego innego oprócz dziecka, męża, psa i mieszkania do posprzątania. I jeszcze obiadu do ugotowania. To te rzeczy ją definiowały. Młoda dziewczyna, którą kiedyś była już dawno umarła, pogrzebana pod gruzami upadłych i naiwnych marzeń o wielkim życiu. Nigdy nie patrzyła w lustro, czesała się na pamięć, nie używała kosmetyków i czasami tylko oglądała stare, dobre zdjęcia. Fotografie uśmiechały się do niej. Trzy osoby: ona, Karina i Sylwia. Miała wrażenie, że zrobiono je bardzo dawno temu. Karina nie żyje już siedem, Sylwia wyjechała pięć lat temu. Jej synek za miesiąc kończy trzy lata, a za pół roku ona skończy dwadzieścia sześć. Prawie trzydzieści
lat koszmarnego życia, które teraz ciążyło jej bardziej niż kiedykolwiek. Syn był nieznośny i mimo całej miłości, jaką mu dawała, nie chciał się zmienić. Mąż ją zdradzał i wcale jej to nie dziwiło. Patrzyła na siebie chłodnym okiem, wiedziała, że stała się przedwcześnie starą, zrzędliwą i upierdliwą babą. Czyli tym, kim nigdy być nie chciała. Ale ten proces wydawał się jej nieodwracalny, a jednocześnie postąpił aż tak daleko, że nie chciała go już zatrzymać. Nie chciała i być może nie mogła. Bo łatwo jest pójść na łatwiznę, poddać się, po prostu odpuścić i płynąć z prądem. Nie myśleć, nie czuć i tylko patrzeć jak raz po raz, po kolei, mijają dni, zamieniając się w przeszłość. Każdy z nich wyglądał tak samo, rano, z płytkiego snu budził ją płacz dziecka. Mąż był już dawno w pracy, wychodził o siódmej. Synek wstawał po ósmej, wyciągał do niej pulchne rączki i uśmiechał się. To była najpiękniejsza chwila dnia, kiedy słońce wpadało przez okno oświetlając twarz dziecka promieniami. Często zastanawiała się, jak
bardzo niewinny i delikatny jest jej synek. Żałowała, że była aż tak lekkomyślna, żeby go stworzyć i sprowadzić na świat. Każdej nocy zasypiała ze ściśniętym gardłem, bojąc się, że rano zastanie go martwego w łóżeczku. Idąc na spacer bała się, że nagle ktoś jej go wyrwie i uprowadzi. Drżała, wyobrażając sobie, jak wpada pod auto. Był całym jej życiem i świadomość, że coś może mu się stać, przerażała ją. Była za niego odpowiedzialna i było to dla niej wielkim ciężarem. Codziennie starała się wykonywać te same czynności. Po śniadaniu sprzątanie, przygotowanie obiadu, drzemka, obiad, spacer, wieczorem zabawy i gry, przed snem czytanie. Powtarzalność każdej z czynności dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Gdy cokolwiek zakłócało ten proces dzień był dla niej zmarnowany. W jej wnętrzu czaiło się coś mrocznego, co kazało jej wierzyć, że stanie się coś naprawdę złego. W takie noce chodziła do pokoju synka co godzinę, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zasypiała dopiero nad ranem, kiedy niebo
na wschodzie zaczynało robić się szare. Sypiała niespokojnie i krótko, z chorymi, rozdętymi snami, pełnymi pragnień i niespełnionych marzeń. Leżąc wieczorami w łóżku wpatrywała się w wygięte plecy męża, znaną od lat krzywiznę i zastanawiała się, co ona robi w tym miejscu, z tym właśnie człowiekiem. Wspomnienia powracały do niej falami, wypełniały goryczą jej usta, zalewały niczym przypływ, oczy nowymi łzami. Rano nie chciało jej się żyć. Rano było zawsze najgorzej. Nie umiała znaleźć żadnego powodu, by wstać i cieszyć się kolejnym dniem, by walczyć. Poddała się już dawno.
Rozdział pierwszy Sylwia Patrzyłam z niedowierzaniem na kobietę, która otworzyła mi drzwi. Miałam wrażenie, że usta trzymam już zbyt długo otwarte, więc rozciągnęłam je w uśmiechu. Nie czułam jednak takiej radości, jaką powinnam. Będąc w podróży wypełniało mnie podniecenie i ekscytacja i strach. Powrót do przeszłości nie zawsze bywał bezbolesny, ale moja przyjaciółka była elementem, który miał go osłodzić. W drzwiach stała jednak obca osoba, stara kobieta o zmęczonej, udręczonej i obojętnej twarzy. Gruba, z tłustymi włosami i papierosem w kąciku ust. W rozchełstanym szlafroku i dzieckiem na rękach. Obraz nie tylko nędzy i rozpaczy, ale i zgrozy. – Witaj – powiedziałam niepewnie. – Zuza?
– Sylwia? – wyraz obojętności znikł na chwilę. Przez
twarz
kobiety
przemknął
cień
zainteresowania, to była chwila, wydawało się, że to nie zainteresowanie, a mimowolny skurcz mięśni. – Tak! To ja. – Kiedy wróciłaś, wróciłaś w ogóle? Nic nie pisałaś, nie wiedziałam – starała się ogarnąć. Wyrzuciła papierosa, przeczesała jedną ręką włosy i poprawiając szlafrok. – Przygotowałabym się. –
Chciałam
ci
zrobić
niespodziankę.
Przyjechałam, bo mama jest bardzo chora i chciałabym być z nią. Na koniec, sama wiesz. – Rozumiem – Zuzanna spoważniała. – Wejdź, proszę. Zapraszam. – Co słychać? – zapytałam, gdy już rozsiadłyśmy się w kuchni. Okropnie brudnej kuchni, prawdę mówiąc, ale nie miałam zamiaru nikogo oceniać. Szczególnie nie Zuzę, którą znałam tyle lat. I którą kochałam nad życie. Coś się musiało stać, że tak tu wyglądało. – Wybacz mi bałagan, niedawno wstaliśmy i
jeszcze nie wzięłam się za porządki. Zazwyczaj mój dom lśni czystością, ale trochę choruje od dwóch dni i nie mam kompletnie na nic sił. – Co ci dolega? – Jakieś osłabienie, gorączka, ból głowy. Nic poważnego. – Nadal męczą cie migreny? – zapytałam. Speszyła się i zaczerwieniła. – Pamiętam, jak pisałaś, że stają się coraz bardziej uciążliwe. – Tak, czasami je miewam. Są uciążliwe, ale znam już cały proces bólu, wiem czego się spodziewać i umiem z tym żyć. – Byłaś u lekarza? – Nie. – Dlaczego? – może powiedziałam to zbyt ostro, bo skuliła ramiona. Wydawała mi się wtedy przestraszonym zwierzątkiem, którego ktoś dźga patykiem przez pręty klatki. – Nie miałam kiedy. Obowiązki, dziecko, brak czasu. – To nie są dobre wymówki, kochana.
– Są jedyne jakie mam. Zresztą to nieważne, po prostu dajmy temu spokój. Mam dość problemów, by nie chcieć przejmować się kolejnym. I tak to wszystko jest bezsensu, więc... – wzruszenie ramionami. – Odpuść. – W miarę mówienia twarz Zuzanny zmieniała się. Znałam ją całe życie i umiałam czytać w niej, jak w ulubionej książce, prawie na pamięć. Widziałam w jej oczach ból, wstyd i beznadziejność. Łzy ciekły po jej twarzy i z brody kapały na szlafrok. Nie próbowała ich wycierać, jakby było jej obojętne, że ją łaskoczą. Jej opuszczone po bokach ręce drżały, ale płakała bezgłośnie, żeby nie niepokoić szlochem bawiącego się w pokoju obok synka. Wydawało mi się, że te łzy były jej naprawdę niesamowicie potrzebne, miało się wrażenie, że puściła w niej jakaś tama, która do tej pory trzymała ją w pionie. Miałam nadzieję, że to będzie ten przełom, chwila w której wszystko zacznie zmieniać się na lepsze. – Nie mam zamiaru Zuza. Nie po to przyleciałam, żeby zostawić cię samą. Twoje maile
kłamały i zupełnie nie wiem dlaczego? Wydawało mi się, że jesteśmy jak siostry, jak rodzina, która może na sobie polegać i sobie ufa. Okazało się, że twoje problemy są tak poważne, że cie przerastają, a ty pisałaś tylko o tym, jak fajnie się wam układa, jak wspaniały jest Miłosz i że fajnie się czujesz będąc kurą domową. Po twoich listach nie domyśliłabym się nigdy, że coś jest nie tak. Co prawda nie odpowiadałaś na moje pytania, nie na wszystkie, ale zwalałam to na karb obowiązków i zagonienia. A tu się okazuje, że jesteś na skraju załamania nerwowego, wyglądasz jak, nie przymierzając, menel, zachowujesz się jakbyś już nie żyła i cierpisz, nie wiadomo po co. Nie pozwolę na to, by kolejna moja przyjaciółka została pochowana na cmentarzu. Nie w wieku niecałych trzydziestu lat i choćbym miała ziemię poruszyć to wyciągnę cię z tego bagna. – Co ci miałam, Sylwia, napisać? Prawdę? Że wyszłam za mąż nie wiadomo dlaczego? Że chciałam urwać się z alkoholicznego domu i miałam nadzieję, że Paweł będzie moim wybawieniem, księciem z
bajki? Tak, wierzyłam w to. Rzuciłam się w wir tego związku nie myśląc za bardzo o sobie, o tym czy mam jeszcze jakieś marzenia i cele w życiu. Było naprawdę wspaniale, przecież wiesz. Jedyna dobra rzecz od śmierci Kariny. Człowiek, który podniósł mnie z największego marazmu w moim życiu. Byłam szczęśliwa? Byłam, przecież sama wiesz, widziałaś. Byłaś świadkiem na moim ślubie, do cholery. Każdy sobie chwalił, jakie to fajnego męża załapałam, jaki on opiekuńczy, jaki dobry. I jest taki, wiem o tym. To ja jestem tutaj problemem i to ja zawsze nim byłam. Bo jak kończy się miłość, a zaczyna codzienność to wychodzą z człowieka najgorsze cechy. Wychodzi cały ten syf, który zbierał się w nim przez lata i wylewa się on na podłogę w kuchni. I wtedy mąż nie jest już tak skory do sprzątania jak wcześniej. Nie łapie za miotłę, tylko każe sprzątać żonie. Więc zostałam sama z moimi problemami, z poczuciem beznadziejności, z chęcią odebrania sobie życia. Gdyby nie wpadka, nie Miłoszek, to nie wiem czy rozmawiałybyśmy dziś.
To był chyba dar od Boga, bym nie strzeliła sobie w łeb. Bo Paweł zaczął się oddalać, owszem, po porodzie był wspaniały, czuły i opiekuńczy. I taki pociągający z dzieckiem w ramionach. A ja miałam wrażenie, że wszystko może się zmienić, miałam tą cholerną, ułudną nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Ale potem mały zachorował, ja straciłam pokarm, miałam depresję i wszystko wydawało mi się znów szare. Paweł próbował, nie zaprzeczę. Sprzątał, gotował, zajmował się małym. A ja tylko płakałam i leżałam patrząc w ścianę. W końcu się wkurzył, a ja się opamiętałam trochę. Wpadłam w taki trans. Wstać, zająć się Miłoszem, coś zjeść, sprzątnąć, bawić się z nim, zjeść, położyć się spać. Paweł odszedł na drugi plan, nie umiałam z nim rozmawiać. Nie wiem dlaczego, ale stał mi się obojętny. Zdradza mnie, wiem to. Nie odejdzie, bo wierzy w rodzinę. Ale jest z inną kobietą, często. Nie dziwię mu się, bo umiem spojrzeć na siebie z boku. Wiem, jak się zachowuję i jak wyglądam. Od porodu przytyłam prawie dwadzieścia kilo, palę i popijam
wieczorami. Nie sypiam, a migrena zabija mnie powoli. W sumie myślę, że jest karą za wszystkie grzechy, jakie popełniłam. Bo to niemożliwe, żeby jeden człowiek, bez powodu umiał sobie tak spieprzyć życie. Więc wegetuję sobie, po prostu jestem, bez celu, bez cienia nadziei na to, że coś może się zmienić. Nie mam celu, a wstanie rano z łóżka to praca godna tytana. Rano zawsze jest źle, rano nie mam w ogóle powodu, żeby wstawać. Nie umiem z tym wygrać, czuję, że nie mam sił. Nie przerywałam jej. Obserwowałam jej postać, skuloną na krześle, zgarbioną, jakby wymiętą. Modliłam się w duchu, żeby Miłosz nie zawołał jej, by mogła powiedzieć wszystko, co trzeba. Łzy przestały już płynąć i tylko od czasu do czasu pociągała nosem. Nerwowe ruchy, jej dłonie szukały ciągle zajęcia. Musiała mieć czymś zajęte palce, a to miętosiła szlafrok, urywała skórki przy paznokciach, wyciągała niewidzialny paproch z włosów, zgarniała na podłogę okruszki chleba. Czasami milczała, zastanawiając się, co powiedzieć.
– Życie nie było łatwe – kontynuowała. – Nigdy, od samego początku. Chciałabym uwierzyć, że można mieć kochających rodziców, że można być dla rodziców darem, długo wyczekiwanym cudem. Ja nie byłam, sama wiesz. Urodzona gdzieś pośrodku, zostałam zapomniana. Nie miałam się komu pożalić ani wypłakać, gdy gnębiono mnie w szkole. Komu miałam o tym powiedzieć? Wiecznie pijanej
mamie?
Nieprzytomnemu
ojcu?
Próbowałam coś zmienić, ale byłam tylko dzieckiem. Byłam głodna i zawsze zmarznięta. Obdarta i brudna, bo rzadko była w domu czynna ciepła woda. Gdyby nie ty i Karina pewnie umarłabym gdzieś w jakimś śmietniku. Nikt by nie płakał, to wiem. Zdaje sobie sprawę, że rozwijałam się sama, zbyt wcześnie zraniona, by można było to cofnąć. Co poradzę? Takie życie. – Sądzisz więc, że lepiej jest się poddać? – nie wytrzymałam, musiałam się wtrącić. – Tak – tak po prostu, bez emocji. – Wydaje mi się, że nie ma we mnie nic wartościowego. Nie ma
we mnie tego czegoś, co daje ludziom chęć do życia. Po co walczyć, dla czego, dla kogo? Każdego dnia trzeba na coś czekać, dni mijają odliczane do jakichś wielkich wydarzeń, które mijają nie zmieniając nic w naszym życiu. Które mijają zbyt szybko, jeśli patrzy się na proporcję tego, ile się na nie czekało. Ludzie wiecznie gdzieś gonią, czegoś chcą, zdobywają to i nigdy nie są szczęśliwi. Wyznaczają sobie nowe cele, nowe marzenia. Czasami te marzenia są niemożliwe do spełnienia i wtedy chyba jest najlepiej, bo może człowiek dążyć do nich całe życie, oszukując się, że robi coś ważnego. – Życie może być piękne. Zuza. Wiesz, że tak... – Nie wiem – przerwała mi. – Nic nie wiem. Nie umiem sobie przypomnieć dobrych wydarzeń, jakichś fajnych wspomnień. Nie mogę powiedzieć, że w tym a w tym roku byłam naprawdę szczęśliwa. Bo czym w ogóle jest szczęście? Nie da się go zdefiniować. Kiedyś wydawało mi się, że posiadanie rodziny to największa radość, normalnej rodziny. Ale okazuje się, że jestem aż tak skrzywiona, że nie
potrafię jej stworzyć. A nic innego, na chwilę obecną, nie mam. – Pomogę ci. – Niby jak, Sylwia? Przeżyjesz za mnie życie? Zmienisz moją głowę? Wyrzucisz wszystkie złe wspomnienia? Tego się nie da zrobić. To nie jest tak hop siup. – Nie mówię, że hop siup – oburzyłam się. – Po prostu wiem, że można to leczyć. Wiem, że jesteś w stanie to pokonać. A życie może stać się naprawdę dobre, znośne. – Dla ciebie pewnie takie jest – powiedziała Zuzanna z goryczą. – Bujasz się po ciepłych krajach, masz wspaniałego męża, dużo pieniędzy, wolność. Możesz brać z życia garściami. Nie jesteś zamknięta w tej szarej rzeczywistości, w tej Polsce w której nie ma perspektyw na dobre życie i gdzie człowiek ciągle martwi się przyszłością. Nie żyjesz w kraju, który wysysa z ciebie ostatnie soki i dobija, zrównuje z ziemia za każdym razem, gdy chcesz coś osiągnąć. – Jesteś niesprawiedliwa – uniosłam głos. –
Myślisz, że wszystko przychodzi tak łatwo i prosto. Musiałam harować wiele lat, żeby odnaleźć tego rodzaju życie. Poza tym wiele osób żyje w Polsce i jakoś sobie radzi. Dlaczego ty miałabyś polec? Dlaczego, jeśli ktoś przygniata cie do ziemi, po prostu nie wstaniesz, nie otrzepiesz się z kurzu i nie spróbujesz jeszcze raz? – Bo nie mam sił. I nie mam wiary. – Za to masz cholerną depresję. I nie pozwolę na to, by wpędziła cię ona do grobu. Po moim trupie! Miłosz zaczął płakać, więc Zuza pobiegła do pokoju. Ja wzięłam się za sprzątanie, pomyłam naczynia, wyrzuciłam resztki, umyłam piecyk, pościerałam blaty. Praca przynosiła mi ulgę, mogłam zająć czymś ręce i nie myśleć o naszej rozmowie. Chciałam poukładać to sobie wieczorem, w domu, kiedy już będę leżeć w łóżku. Jedno było pewne, nie mogłam jej tak zostawić. I wcale nie zamierzałam.
Rozdział drugi Sylwia Postanowiłam
w
pierwszej
kolejności
porozmawiać z Pawłem. Umówiliśmy się na mieście. Dzień był ciepły i przyjemnie siedziało mi się na ławce. Obok przechodzili ludzie i nie zwracali na mnie uwagi, każdy zatopiony we własnych myślach, nieobecny. Nikt nie patrzył na zielone drzewa, nikt nie wystawiał twarzy do słońca. Wielkie miasto, pełne pracy, napiętych grafików i spotkań. Myślałam o tym, że każdy z tych ludzi gdzieś biegnie, do czegoś dąży. Czy Zuza ma rację, że nasze życie to tylko pogoń za czymś, ciągły bieg? Lubiłam czasami się zatrzymać. Zuza nie myliła się, patrząc na moje życie wcześniej, te które wiodłam teraz było jak z bajki. Powinnam być
wdzięczna za wszystko, co mnie spotkało. Owszem, zapracowałam i to uczciwie. Ale było mi wstyd, że poszło mi aż tak łatwo. Że w ciągu wspaniałych, upalnych dni w pięknych krajach, nie wyczytałam w jej mailach, między wierszami, bólu i wołania o pomoc. – Witaj – nie zauważyłam jak podszedł. Paweł nic się nie zmienił, nadal był wysoki, uśmiechnięty i nawet wydawał się szczęśliwy. Pochylił się i pocałował mnie w policzek. – Wyglądasz świetnie, twój mąż to szczęściarz. – Dziękuję. A ty nadal szarmancki, jak widzę. – Taki już jestem – uśmiechnął się. – Kiedy przyjechałaś? – Przed kilkoma godzinami. Zawiozłam torby do mieszkania i pobiegłam od razu do Zuzki. – Więc już ją widziałaś – przez jego twarz przemknął cień. Smutek. – Jak wrażenia? – Jestem przerażona. Paweł, co się stało? – Gdybym ja to wiedział? Chodźmy może na kawę, kofeina dobrze mi zrobi po pracy. Opowiem ci
wszystko dokładnie. Więc – zaczął, gdy już usiedliśmy w kawiarni. Zamówiliśmy po kawie i kawałku tortu z malinami. Najlepszego w mieście. Jego smak przypominał mi dzieciństwo i lata spędzone na beztroskiej zabawie. Cierpkość jego smaku przypominała też Karinę i jej długą chorobę. – Wszystko było dobrze aż do twojego wyjazdu. Wtedy powróciły koszmary w nocy, czasami budziła się mokra od potu i przerażona. Nie chciała mi opowiedzieć, co jej się śni. Po prostu leżała, płakała i nie dała się dotknąć. Twoje maile poprawiały jej nastrój, ale tylko na chwilę. Gdy urodził się Miłosz doszła do wniosku, że spieprzyła sobie życie. Odepchnęła go na dobre trzy miesiące. Zmuszałem ją do tego, by chociaż go karmiła, ale robiła to niechętnie. Byłem zrozpaczony i w końcu nią potrząsnąłem. Krzyczałem i nie chciałem ulec jej łzom. Wtedy zmieniła się w stosunku do Miłosza, ale odsunęła mnie. Po tym co powiedziałem, nie winię jej. Nie oskarżam o nic. Miała okropne życie i nie umie udźwignąć tego wszystkiego sama. Ale,
cholera jasna, ma przecież mnie. – Myślałam, że ci nie zależy. Z tego, co mówiła... – Mówiła, że ją zdradzam – przerwał mi, ostrym tonem. – A robisz to? – Nie. Mam przyjaciółkę w pracy. Osobę, na której ramieniu płaczę, jak jest mi zbyt ciężko. Nigdy nie było między nami zbliżenia, nie było nic oprócz przyjaźni. Po prostu wariowałem w domu, czasami nie wiedziałem, co mam mówić, gdzie się podziać. – Nigdy cie nie kusiło? – zapytałam. – Oczywiście, że kusiło. Odtrącany ciągle przez żonę, miałem ochotę popłynąć. Ale ona nigdy mi na to nie pozwoliła. Katarzyna wie, wie, jak jest. – Próbowałeś jakoś pomóc Zuzce, jakieś leczenie? – Nigdy się na to nie zgodzi. Próbowałem umówić ją z psychologiem, to wpadła w histerię. Powiedziała, że chce z niej zrobić wariata, żeby zabrać jej syna. Ona czasami ma takie napady, jakby
była schizofreniczką. Wypomina sytuacje, które nie miały miejsca, wmawia, że powiedziałem coś. To trudne. – Ale zrobić coś trzeba. Nie możemy tak tego zostawić. – To jak budowanie domu z piasku. Przyjdzie jedna większa fala, załamanie pogody i wszystko runie. Nie wiem, czy jest jakakolwiek nadzieja dla niej, dla nas. Zrobiłbym wszystko, bo jeszcze trochę ją kocham. Ale ona zabija we mnie to uczucie, codziennie, kawałek po kawałku. Sukcesywnie. I ja już też nie mam sił. Obrzydło mi to wszystko. – Rozumiem. – W ogóle to cieszę się, że jesteś. Teraz może wszystko będzie łatwiejsze. Skąd takie nagłe odwiedziny? – Mama się źle czuje – na wspomnienie ścisnęło mi się serce. – Chciała, żebym była, gdy odejdzie. – Czy to już? – spytał delikatnie. – Bardzo blisko. Choroba już jakiś czas temu weszła w ostatnie stadium, mama już nawet się nie
leczy, bierze tylko proszki na ból, żeby jakoś funkcjonować. – Przykro mi. – Wiem. Dziękuję. Mama jest zmęczona i chce odejść. Wydaje mi się, że ją rozumiem. – Może tak, ale to i tak będzie bolesne. Pożegnałem już oboje rodziców i nie jest to łatwe. – Wiem. Jakoś sobie poradzę. Mam Was, ojca, rodzeństwo. Mama dużo ze mną rozmawia i wiem, co czuje. Jakie ma podejście, myśli. Przygotowuje nas na to. Wiem, że będzie pusto bez niej, ale jak mam patrzeć, jak cierpi. Nie umiem tego znieść. * Jak wróciłam do domu, mama spała. Często jej się teraz zdarzały takie drzemki w ciągu dnia. Zażywała leki przeciwbólowe i chowała się w kołdrze. Na stoliku obok łóżka leżała napoczęta książka, okulary w ciemnej oprawce, szklanka wody i świeże kwiaty w wazonie. Ojciec co kilka dni
wymieniał bukiet i w pokoju unosił się słodki zapach róż. Zawsze mnie fascynowało to ich uczucie, trwałe mimo tylu burz. Odkąd mama chorowała okazywali sobie o wiele więcej czułości niż przez całe życie. Jakby widmo jej śmierci uaktywniło w nich te wszystkie skrywane emocje. Odliczali dni, a każdy nowy był dla nich cudem wspólnego życia. Pamiętam z dzieciństwa, że byli zwykłą parą, rozmawiali ze sobą, spali w jednym łóżku, czasami się kłócili. Nie było między nimi ani nienawiści, ani wielkiej miłości. Tak wtedy to postrzegałam. Dzisiaj, patrząc z perspektywy wydaje mi się, że byli sobie przeznaczeni. Znieśli wszystkie złe chwile, wytrwali. Zawsze chciałam przeżyć wspaniałą miłość, mieć dobrego męża, który byłby moim najlepszym przyjacielem. Który walczyłby o mnie jak lew, o moje uczucie, o każdą razem spędzoną chwilę. Miałam nadzieję, że Andrew, którego zostawiłam w naszym domu, jest takim właśnie człowiekiem. Chciałam w to wierzyć, ale wiedziałam, że dopiero czas zweryfikuje moje marzenia. Zawsze tak było,
czas zmieniał wszystko. – Jesteś już? – zapytał ojciec stając w drzwiach. – Zjesz obiad? – Cześć tato. Chętnie, a co jest? – Mizeria, ziemniaki i kotlet. – Moje ulubione danie – uśmiechnęłam się. Jak dobrze było być w domu. To mieszkanie patrzyło jak dorastałam,
stawałam
się
kobietą.
Widziało
pierwsze moje porażki miłosne i radość z dobrych ocen w szkole. Nic się tu nie zmieniło, nawet pachniało tak, jak kiedyś. Wonią dzieciństwa, które było dobre.
Rozdział trzeci Zuzanna Gdy Sylwia wyszła w domu zrobiło się cicho. Miłosz bawił się, jeżdżąc samochodzikiem po podłodze. Patrzyłam na niego i myślałam, że ta chwila jest idealna. Patrząc na drobne ciało synka, na jego bezbronność i niewinność, zachciało mi się płakać. Powstrzymałam się jednak, bo miałam dosyć łez. To była jedna z chwil, kiedy czułam się inaczej niż zwykle. Jakby przyjaciółka tchnęła we mnie optymizm. Życie wydawało się trochę mniej nieznośne. Mój spokój, jakże pozorny, przerwało wejście męża. Spięłam się i jakby skurczyłam w sobie. Gdzieś w głębi duszy chciałabym podejść do niego, przytulić, ale ochłodzenie między nami posunęło się tak daleko, że bałam się odrzucenia.
Tłumaczenie sobie, że przecież od czegoś trzeba zacząć nie działało. – Cześć – zawołał radośnie. – Jak minął dzień? – Dobrze – zakrzątnęłam się, żeby podgrzać obiad. – Spotkałem Sylwię, mówiła, że była u ciebie. Ale zrobiła ci niespodziankę, co? – Tak, zaskoczyła mnie. – Mówiła, że mama jej umiera – mąż wszedł do kuchni, pocałował mnie w policzek i usiadł przy stole. Zaskoczył mnie ten pocałunek, był miły i niespodziewany. – Tak, od lat choruje, ale to już chyba naprawdę koniec. Przeraża mnie to, bo sama traktuję ją jak matkę. – W pewnym sensię dała ci dom. – To prawda – podałam mu talerz i usiadłam obok. – Sylwia martwi się o ciebie. Chcemy jakoś ci pomóc. – Mnie nie można pomóc – wzruszyłam
ramionami. Znów dopadło mnie przygnębienie. Czułam jak rozlewa się w moim wnętrzu, nie miałam już ochoty rozmawiać, myśleć, działać. Przecież wiedziałam, byłam pewna, że to i tak nic nie da. – Każdemu można pomóc. Już ci mówiłem wiele razy, że trzeba tylko chcieć i mieć siłę, by w tym wytrwać. Z Sylwią na pewno będzie ci prościej. – Nie Paweł, ona mnie już nie rozumie. Być może nawet nigdy nie rozumiała. Przecież nie miała rodziców alkoholików, miała rodzinę normalną, oni tam się kochali... – I kochali ciebie. – … i wspierali. I teraz też, zobacz. Wyjechała sobie za granicę, ukończyła studia, zeszczuplała, opaliła się, nauczyła języka. Ma świetne ciuchy, dobrą pracę i wspaniałego męża. Nie pamięta już o tym, co było. Jest obrzydliwie szczęśliwa, ma czego zawsze chciała. Ma to, o czym marzyłyśmy razem, ale tylko jej się udało. A wiesz dlaczego? – Nie.
– Bo ja nie zasłużyłam. Jak ktoś jest nikim... – Nie – przerwał ze złością. – Znów się nakręcasz. Każdy człowiek ma taką samą wartość, tylko nie każdy umie ją dostrzec. Nie wiem dlaczego ona miałaby być lepsza niż ty. – Ta rozmowa nie ma sensu – wstałam. – Tak, jak zwykle. Lepiej uciec, schować się w swoich toksycznych myślach. Niszczysz sama siebie. – Może. I co z tego? – wyszłam. Byłam zdenerwowana. Im wszystkim tak łatwo się mówiło. Niszczysz sama siebie, musisz zmienić postępowanie, wmawiaj sobie, że jest inaczej aż w to uwierzysz, bla bla bla. Miałam okłamywać samą siebie? Miałam udawać, że nie jestem takim człowiekiem, jakim jestem? Pewnie! Chciałabym, żeby każdy mnie kochał, lubił, szanował. Ale niestety nie byłam takim typem człowieka. Nie byłam duszą towarzystwa i nie umiałam śmiać się w kółko, imprezować, czerpać życie garściami. Nigdy się tego nie nauczyłam i pewnie nigdy tak nie będzie. Mogłabym być outsiderem, mieć wszystkich
w dupie i cieszyć się swoją innością, ale nie byłam także typem artysty. Tak naprawdę nie wiedziałam, kim jestem. Kiedyś chciałam zostać wizażystką i fryzjerką. Sprawiało mi przyjemność czesanie czyichś włosów, układanie ich. Malowanie twarzy, tworzenie pięknych makijaży. Nie stać mnie było na szkołę, więc pomysł i marzenie umarło śmiercią naturalną. I tak cudem było to, że zdałam maturę. A jednak w tej rzeczywistości posiadanie matury było niczym. Liczyły
się
studia,
kursy
dokształcające,
doświadczenie. Miałam żal do rodziców, że zniszczyli mi życie. Paweł wiele razy oskarżał mnie o to, że łatwo jest zwalić na kogoś winę, za co sami jesteśmy odpowiedzialni. Ale ja naprawdę uważałam, że mając piętnaście lat nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Nie miałam możliwości pójść do pracy i zarobić. A potem zrezygnowałam. Teraz było już za późno, choć byłam jeszcze młoda. Jednak życie doświadczyło mnie tak bardzo, że wolałam użalać
się nad sobą. Tak, być może wolałam. Ale ja naprawdę miałam okropne życie, które tylko mnie kopało. I zmięło mnie aż tak bardzo, że nie miałam sił się podnieść.
Rozdział czwarty Sylwia Wieczory w domu były wspaniałe. Siedzieliśmy wszyscy w pokoju mamy wspominając, pijąc gorącą herbatę i oglądając zdjęcia. Patrzyłam na siwe włosy mojej matuli, jej kruche ręce i zmarszczki na twarzy. Postarzała się w te kilka lat znacznie i mając dopiero sześćdziesiąt pięć lat, wyglądała na starą kobietę. Rak opanował jej ciało, które było słabe i wymizerowane. Przez ostatnie kilkanaście miesięcy przebywała w hospicjum, ale niedawno postanowiła wrócić do domu. Stwierdziła, że to już czas. Zebrała całą rodzinę i żegnała się z nami wszystkimi i każdym po kolei. – Pamiętacie ślub Marii? – mama uśmiechnęła się, patrząc na zdjęcie w albumie. – Miała taki wielki
brzuch, że bałyśmy się, że jej suknia puści w szwach. Albo że zacznie rodzić. – No, było blisko – Maria dotknęła delikatnie ramienia mamy. – Ale na szczęście Klaudia poczekała aż będziemy z Adamem małżeństwem. Wiem, że ci na tym zależało. – Oczywiście, przynajmniej nikt mi nie powie, że Klaudia to nieślubne dziecko – mama zachichotała. – Sąsiadki były pewnie zawiedzione, że nie mogą mi dogryźć. – Cha, cha. A więc o to chodziło, kiedy namawiałaś mnie na zamążpójście! – Pewnie córeczko. Przecież nie chodziło o nic innego. Poza tym – mama puściła do niej oko – chciałam mieć takiego fajnego zięcia. – Ej, bo będę zazdrosny – tata uśmiechnął się ciepło. – A pamiętacie jak wielki miałam brzuch na ślubie Agaty? – Maria zaśmiała się. – Ja to mam szczęście być w ciąży zawsze w najważniejszych momentach.
– Gdy odejdę nie będziesz w ciąży, a to chyba ważny moment? – powiedziała mama. – Mamo – Marii zalśniły łzy w oczach, wyszła szybko z pokoju. Nam wszystkim uśmiech znikł z twarzy. – Dzieci, Mario, wróć. Proszę was nie róbcie z tego wielkiej tragedii. – Ale to będzie wielka tragedia – odparłam. – Nie, córeczko. Wierzymy w Boga i to po prostu kolejny etap, żeby do niego dotrzeć. Zrobiłam, co miałam zrobić. Wychowałam cudowne dzieci, mam wnuki i wspaniałych zięciów. Czego można jeszcze chcieć? – Jesteś taka młoda mamo – zapłakała znów Maria. – Tyle lat mogłoby być przed wami. Pracowałaś całe dnie, tyle lat. Powinnaś mieć emeryturę, odpoczynek, spędzać czas na działce, nad morzem, na spacerach. – Nie potrzeba mi tego, skarbie. Lubiłam pracować, bo wiedziałam dla kogo to robię. To nadawało mi sens. Jestem naprawdę zmęczona. To
cholerstwo wydrążyło mnie do granic możliwości i czuję się pusta. Miło będzie w końcu zamknąć oczy i odpocząć. Nie pozbędziecie się mnie jednak przed nowym rokiem, mam zamiar przeżyć do Sylwestra, spędzić z wami ostatnie, idealne święta. Zostało nam więc więcej niż pięć miesięcy życia. Będę walczyć, ile sił żeby dotrzymać słowa. – Mamo – powiedziałam. – Zrobimy dla ciebie najwspanialsze święta, jakie kiedykolwiek miałaś. Niedługo potem mama się zmęczyła i zasnęła. Ojciec wyszedł na spacer, a Maria zajęła się dziećmi. Zadzwoniłam przez Skype do Andrew. Rozmowa z nim przyniosła mi spokój, którego potrzebowałam. Doskonale mnie rozumiał i wiedział, co powiedzieć. Tęskniłam za nim i jak się rozłączyliśmy zachciało mi się płakać. Andrew był cudem w moim życiu. Człowiekiem, którego poznałam w odpowiedniej chwili. Zuzannie wydawało się, że tylko ona miała ciężko, a to nieprawda. Tylko ja nie chciałam już myśleć o tym, co było, co się wydarzyło, jak było. Przeszłość
pozostawiałam zawsze za sobą, wspominając tylko te dobre chwile. Na początku, jak wyjechałam do Niemiec pracować jako Au Pair wcale nie było różowo. Język znałam w stopniu komunikatywnym, ale nie aż tak dobrze, jak mogłabym i powinnam umieć. Rodzina, do której przyjechałam miała dwójkę dzieci: syna i córkę. Mąż, pracujący jako informatyk dojeżdżał codziennie do pracy godzinę w jedną stronę. Żona chciała otworzyć własny biznes i potrzebowali kogoś, kto zajmie się dziećmi w czasie, gdy ich nie ma. Moim obowiązkiem miało być odwożenie
ich
do
szkoły,
przygotowywanie
posiłków, pomoc w odrabianiu lekcji i zawożenie na zajęcia dodatkowe, na które każde z nich uczęszczało. To była dobra rodzina i pewnie nie mogłabym narzekać, gdyby nie to, że mój pracodawca próbował się do mnie dobierać. Na początku były to tylko przepychanki słowne, przy czym nie zawsze rozumiałam, jak bardzo dwuznaczny sens mają jego słowa. Śmiałam się z jego żartów, a on uznał, że jest
to zachęta do dalszych podchodów. Zaczął mi się zwierzać, opowiadając jak bardzo jest nieszczęśliwy i jak bardzo żona jest dla niego niedobra. Nieporadnie próbowałam tłumaczyć mu, co mógłby zrobić, aby to naprawić. Powiedział, że jego małżeństwo nie istnieje, że trzymają to w kupie tylko przez wzgląd na dzieci. Szeptał do ucha, jaki to samotny jest w nocy, w swojej chłodnej, satynowej pościeli. Przerażał mnie, ale dopóki mnie nie dotykał, mogłam to znosić. Ustalałam sobie tak dzień, by widywać się z nim jak najmniej. Zamykałam swój pokój na klucz. Starałam się, by zawsze ktoś był z nami w pokoju. Jednocześnie szukałam nowej pracy i starałam się wykombinować jakieś mieszkanie. Byłam pewna, że nie chcę dłużej tam być. Aż pewnego wieczoru zastał mnie w łazience. Podszedł po cichu, zamknął drzwi i pocałował w szyję. Odskoczyłam, przerażona i przepełniona obrzydzeniem. Jego wargi były wilgotne od śliny, wzrok miał podniecony i pełen szaleństwa. Szeptał, że nie wytrzyma dłużej, że te podchody mu się
znudziły i że musi, po prostu musi mi wsadzić. Zaczęłam krzyczeć, ale zatkał mi usta dłonią. Jego palce pachniały dymem papierosowym i wodą kolońską. Przycisnął mnie do ściany i ocierał się o mnie, jęcząc cicho. A ja byłam jak sparaliżowana, nie mogłam się ruszyć, mimo że najbardziej ze wszystkiego chciałam zatkać sobie uszy i nie słyszeć. Zamknęłam oczy, zacisnęłam wargi aż do krwi – w ustach poczułam jej okropny smak i czekałam. Niedługo trwało jak jęknął i mnie puścił. Na spodniach wykwitła mu ciemna plama. Spojrzał na nią i powiedział, że mam wyjść, bo musi doprowadzić się do porządku. Uciekłam i niewiele myśląc spakowałam swoje rzeczy, i wyszłam z domu. Był wieczór, a właściwie noc, ale i tak nie miałam ochoty na jazdę autobusem. Czułam się brudna i miałam wrażenie, że cała się lepię od jego okropnego dotyku. W miejscu, gdzie jego spodnie stykały się z moimi czułam lepką wilgoć i robiło mi się słabo na myśl, że mam na sobie jego spermę.
Drżałam mimo ciepłej kurtki i szybkiego marszu. Szłam i szlochałam. Tej nocy nie spałam w ogóle, rano złapałam stopa i dojechałam do miasta. Wynajęłam pokój w hotelu, doprowadziłam się do porządku, sprawdziłam maile. Kilka tygodni trwało zanim znalazłam pracę, mieszkanie i przestałam się bać. Na każdym kroku wydawało mi się, że on mnie śledzi, że spotkam kiedyś jego żonę w centrum handlowym, że napatoczę się przypadkiem na jego z ich dzieci. A potem nastała normalność w małym mieszkanku, odmierzana godzinami pracy. Lubiłam mieć zajęty czas, a że podjęłam pracę kelnerki, to miałam naprawdę dużo roboty. Wieczorami nogi bolały mnie tak bardzo, że musiałam trzymać je wysoko w górze i zażywać magnez. Dzięki temu zasypiałam momentalnie, ale nie uchroniło mnie to od okropnych snów, z których zrywałam się z płaczem. Z czasem wcale nie było lepiej. Zima była niefajna, pełna deszczu i marznącego śniegu. Szare dnie i okropnie ciągnące się wieczory
sprawiły, że było mi źle. Wyjechałam z Polski szukać lepszego życia, przeżyć przygodę, czegoś się nauczyć. To co mnie spotkało podkopało całkowicie moją naiwność i ślepą, młodocianą wiarę w ludzi. Próbowałam o tym gadać z jedną z koleżanek z pracy, wtedy ta trzydziestolatka wydawała mi się dorosła i doświadczona. Stwierdziła, że przecież nic się nie stało i że panikuję. Przestałam więc o tym mówić i tylko koszmary co chwilę odświeżały mi pamięć, a ja byłam coraz bardziej załamana. Wpadłam w jakiś dół, z którego mimo chęci nie umiałam się wygrzebać. Wspominałam Karinę, jej chorobę i chwilę pożegnania. Jej pogrzeb i myślałam o tym, jak bardzo jej zazdroszczę. Byłam w obcym kraju, wśród ludzi nie mówiących moim językiem, z okropnym
doświadczeniem
dwudziestoletnim
koncie
i
na
moim
samotnością.
W
rozmowach z rodziną byłam wesoła, ale to udawanie kosztowało mnie więcej sił, niż mogłabym przyznać. Patrząc na to z perspektywy byłam wtedy na skraju. Okazało się, że jestem słaba i wielki świat
nie jest dla mnie. Zaczęłam czytać w internecie o tym, która ze śmierci jest tą najmniej bolesną. Jedyne co czułam to pustka i wypalenie. I choć śmiesznie to brzmi w ustach tak młodej dziewczyny, chciałam to zrobić. Miałam wrażenie, że wszystko mnie przerasta, a świat jest cały na nie. Pod sztucznym uśmiechem przyklejonym codziennie do mojej twarzy, nikt nie dostrzegał mojego bólu, nie dostrzegał człowieka. I wtedy pojawił się on. Wcześniej nie zwróciłam na niego większej uwagi, był jednym ze stałych klientów. Zadbany, fajny
facet,
ale
nic
poza
tym.
Pewnego
późnozimowego dnia, kiedy śnieg leżał jeszcze w niektórych zakątkach ulic, a ja miałam na drugą zmianę i zamykałam lokal, on czekał. W dłoni trzymał czerwoną, w pełni rozkwitłą różę. Pamiętam doskonale, że miał na sobie ciężki, ciemny płaszcz. Uśmiechał się, a ja byłam tego dnia tak bardzo zmęczona, że miałam nadzieję, że nie czeka na mnie. – Witaj – powiedział po niemiecku. – Czekałem
na ciebie. – Na mnie? Czy my się znamy? – W pewnym sensię tak – uśmiechnął się. Bawił się różą, obracając ją w palcach. – Widuję cię często, przychodzę tu na obiady. Pomyślałem, że chciałbym cię poznać. – Po co? – zapytałam trochę głupio i trochę agresywnie. Zaczęłam się bać. – Żebyś nie czuła się aż tak samotna. Obserwuję cie, jak pracujesz. Jesteś uśmiechnięta, ale tylko ustami. Twoje oczy są smutne, a ty, mimo uprzejmości, zamyślona. Wiem, że może to głupie, ale chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić. – Rozumiem – nie rozumiałam, kompletnie zaskoczona. Ten człowiek, stojący przede mną, uśmiechnięty, zmarznięty, z czerwonym nosem, zobaczył to, co chciałam, by ktokolwiek zobaczył. Bałam się mu zaufać, bo był starszy, ale nigdy nie należałam też do tchórzy z natury. Zaryzykowałam więc. – To może odprowadzisz mnie do domu? – Chętnie – podał mi ramię. – A, to dla ciebie –
róża pachniała pięknie i nie miała w ogóle kolców. Wszystko potoczyło się powoli. Andrew okazał się być o piętnaście lat starszym ode mnie informatykiem (chyba miałam do nich szczęście), z własną firmą. Był wysoki i szczupły, dbał o własne ciało. Jego pociągła twarz była pełna wyrazu, brązowe
oczy
inteligentne,
a
uśmiech
niepowtarzalny. Bardzo polubiłam nasze wspólne spacery, wypady na miasto i wycieczki rowerowe. Przegadaliśmy całe godziny, wymienialiśmy się książkami i słuchaliśmy muzyki. Wkradł się do mojego życia bez zaproszenia. I jakoś też bez zapowiedzi w nim pozostał. Pamiętam nasz pierwszy pocałunek. To była jakaś kłótnia, o głupotę, pewnie o piosenkę albo przeczytaną książkę. Krzyczałam: – Ty jesteś taki, że myślisz, że wszystko co powiesz musi być prawdą. A nie każdy tak to odczuwa jak ty. W sumie to jestem ci potrzebna tylko po to, byś miał z kim rozmawiać! – O, jesteś niesprawiedliwa. Chyba czerpiemy z
tej przyjaźni po równo? – Jeśli dla ciebie równo to jest tak, że ty bierzesz wszystko, a ja nic, to ładne mi po równo. – Sylwia, możesz się uspokoić? – poprosił. – Staram się spojrzeć na to z twojej strony, ale jakoś nie dajesz mi argumentów. – Bo jesteś samolubny i myślisz tylko o sobie. I...i... – z braku pomysłów palnęłam – i nawet mnie nie lubisz. – Tak, nie lubię cię – krzyknął. Podszedł do mnie, chwycił w obie dłonie moją głowę i mocno pocałował. Był to pocałunek krótki, bolesny i bardzo przyjemny. Potem popatrzył mi w oczy, a nie widząc w nich strachu (powiedział mi potem, że bał się tego, że wrócą wspomnienia z molestowania) pocałował mnie raz jeszcze i jeszcze, i jeszcze. Nie opierałam się, chłonąc wrażenia jak gąbka. Pamiętam jego ciepłe dłonie na mojej twarzy. To że nic nie słyszałam, gdy szeptał, bo zatykał mi nimi uszy. Moje włosy wplątały mu się w palce. W końcu otworzyłam usta i pozwoliłam mu na głębszą,
bardziej subtelną pieszczotę. Miałam wrażenie, że przez moje ciało, co jakiś czas, przebiega prąd. – Teraz już wiesz, jak bardzo cię nie lubię? – zapytał, gdy w końcu był w stanie się ode mnie oderwać. – Tak – mruknęłam, przytulając się do niego. Twarz mi płonęła i bałam się spojrzeć mu w oczy. – Ja ciebie też nie lubię. – Chyba musimy o tym porozmawiać – stwierdził. – Musimy? – bałam się. Po co psuć cokolwiek głupimi słowami? Po co to roztrząsać? – Tak. – Dobrze – usiedliśmy na kanapie. Andrew położył dłonie na kolanach, a ja nie umiałam oderwać od nich oczu. Ciągle miałam wrażenie, że czuję je na moich policzkach, we włosach. – Co chcesz powiedzieć? – Jesteś taka młoda – zaczął i zamilkł na bardzo długą chwilę. Nie ponaglałam go, wiedząc, że musi ułożyć sobie to wszystko w głowie. – Młoda i jeszcze taka
niewinna.
Mimo
wszystkich
przeżyć,
szczególnie tych złych, jesteś dobra. I nie wiem, czy mogę... hm, nie wiem czy mam prawo zabierać cię komuś w twoim wieku. To znaczy, chcę powiedzieć ci wprost, że nie jesteś mi obojętna. Ale jestem dojrzałym facetem, dla ciebie pewnie jak dziadek, a piętnaście lat, jakie nas różni, przez twoich bliskich na pewno też nie będzie dobrze przyjęte. Myślę więc, że czas coś zmienić. Możemy pójść albo w stronę związku, albo się rozstać zanim któreś zakocha się tak, że będzie cierpieć. – Rozumiem – powiedziałam. Zastanowiły mnie jego słowa. Czy byłam w stanie powiedzieć mu, że go kocham? W tamtym momencie jeszcze nie, ale wyobraziłam sobie swój świat bez niego i nie mogłam znieść tej wizji. Było to zbyt przerażające. – Ja chciałabym spróbować. Potrzebuję kogoś normalnego, kto ma już określony cel. Kogoś, kto poprowadzi mnie i będzie mnie kochał taką, jaka jestem. – Tylko martwię się, że zabiorę ci młodość. Lata, w których młode kobiety szaleją na dyskotekach,
poznają nowych ludzi, po prostu się bawią. – Nie potrzebuję tego. Nasze książkowe spotkania, wycieczki rowerowe, słuchanie muzyki. To wszystko jest tym, co chciałabym robić z mężczyzną mojego życia. Gdyby nie ty, Andrew, pewnie byłabym teraz martwa. – Co mówisz? –
Przyszedłeś
do
mnie
w
najbardziej
odpowiednim w moim życiu momencie. W chwili, w której chciałam się poddać. – Nie chcę być z tobą tylko dlatego, że czujesz do mnie wdzięczność. – Nie, nie. To nie tak – dotknęłam jego ręki. – Po prostu czuję, że zesłał mi cię Bóg albo jakaś inna siła. Jesteś moim przeznaczeniem i powoli zakochuje się. – Jak i ja. – W takiej smarkuli? – zażartowałam, żeby ukryć łzy szczęścia. – W takim staruchu? – odpowiedział i przytulił mnie.
Ślub wzięliśmy cztery i pół roku później. Miałam dwadzieścia pięć lat, ukończyłam studia, miałam pracę. Pobraliśmy się na plaży, tylko w towarzystwie księdza. To była nasza mała, prywatna i bardzo intymna ceremonia. Spacerowaliśmy do nocy po piaszczystym brzegu. Niebo było zachmurzone i nie mogliśmy się cieszyć pięknym zachodem słońca. Ale było ciepło, a piasek przyjemnie masował nam stopy. Wiatr podwiewał mi sukienkę i Andrew śmiał się, że nawet on spieszy się, by mnie rozebrać. Gdy księżyc wyjrzał zza chmur i zabłysnął w wodzie, Andrew pocałował mnie. Zrobiło się zimno, więc pobiegliśmy do domu. Czekał na nas tort budyniowo – czekoladowy, czereśnie, arbuzy i nasze ulubione, żurawinowe piwo. Do tego świeży, pachnący, miękki chleb, masło, kurczę pieczone. Karmiliśmy się i śmialiśmy dobre pół nocy. Potem Andrew włączył naszą melodię, piękną piosenkę, chociaż smutną. „Dust in the wind”, zespołu Kansas. Kołysaliśmy się, mając mało miejsca w pokoju, by zatańczyć naprawdę. Ale było to naprawdę
wspaniałe i jakbym miała określić najlepszą chwilę mojego życia, to byłby to ten taniec. Pierwszy taniec z moim mężem. Każdym nerwem czułam jego ciało. I jak nigdy byłam świadoma swojego. Wiedziałam, co się stanie i nie bałam się. Odkąd zamieszkałam z Andrew koszmary minęły, ale wcześniej nie zdecydowałam się na ten krok. Nie wiem, który facet czekałby tak długo, ale on był cierpliwy i robiliśmy postępy. Odkrywałam swoje ciało, jego ciało, nasze upodobania, to co nam sprawia przyjemność. Seks był ukoronowaniem tych starań i był naprawdę wspaniały. Nie czułam bólu, a jedynie oszałamiającą rozkosz.
Nie
miałam
ochoty
przestawać
i
kochaliśmy się raz po raz, aż do południa, gdy zasnęliśmy, zmęczeni. Siedząc i wspominając, miałam wrażenie, że to wszystko bajka. Andrew łamał wszelkie męskie stereotypy, tak jakbym go sobie wymyśliła. Musiałam raz jeszcze do niego zadzwonić. – Kochanie? – zapytał. Jego głos przez Skype rwał się, ale słyszałam go i to było najważniejsze.
– Chciałam cię jeszcze raz usłyszeć – wyszeptałam, a łzy zacisnęły mi pięści na gardle. – Co się dzieje, kochanie? – A nic – chlipałam w mikrofon. – Po prostu wspominałam sobie to wszystko i wydało mi się to takie nierzeczywiste. – Jestem tu skarbie. Jestem i cie kocham. – Wiem, wiem. Pamiętam. Ale tęsknie. – Wiesz co, zrobimy tak. Zostawię firmę pod czyjąś opieką i przyjadę. – Nie no, mówiłeś, że jest praca, trudny okres i tak dalej. –
Praca
nie
jest
najważniejsza.
Teraz
przechodzisz ciężkie chwile i chciałbym być z tobą. Chciałbym też poznać twoją mamę zanim... no wiesz. – Wiem. – Więc przyjadę. Pozałatwiam dziś wszystko i będę pojutrze. Dobrze? – Dziękuję – znów płakałam, tym razem ze szczęścia. Och, co ten facet ze mną robił!
– Do zobaczenia mała. – Kocham cię. Jedź ostrożnie. – Będę. Pa skarbie. – Pa.
Rozdział piąty Zuzanna Znów leżałam, przewracając się z boku na bok, czując jak migrena zbliża się do mnie wielkimi krokami. Mdliło mnie, a głowa stawała się ciężka i ciążyła niczym przymocowane do szyi kowadło. Miałam ochotę uderzyć z całych sił o ścianę. Chciałam płakać i wyć z bezsilności, że znów będę mieć dwa dni wyjęte z życiorysu. A robiło się coraz gorzej, do bólu doszły zawroty głowy i ból w karku, drętwienie i mrowienie rąk. W takich chwilach, gdy byłam bardzo, ale to bardzo zmęczona, a nie mogłam zasnąć, gdy czułam zbliżający się koszmar bólu, odechciewało mi się żyć. Zawczasu łyknęłam cztery tabletki, bardzo silne, choć wiedziałam, że i tak nic to nie zmieni. Patrząc na pojemniczek z
lekami myślałam, jak łatwo byłoby połknąć je wszystkie, popić silnym alkoholem, który Paweł trzymał w barku na specjalne okazje i po prostu zasnąć. Do rana pewnie przestałabym już być i nikt by po mnie nie płakał. Kusząca wizja, ale nie byłam jeszcze na to gotowa. O dziwo nad ranem udało mi się zasnąć i nie obudził mnie ból. Owszem, ćmił się gdzieś pod czaszką, ale nie był uciążliwy. Do takiego rodzaju mogłabym się przyzwyczaić. Mimo to byłam zniechęcona i rozdrażniona, więc gdy z uśmiechem wpadła mi do kuchni Sylwia, marzyłam tylko o tym, by wyszła. – Co cię sprowadza? – warknęłam. – Aleś ty miła – skrzywiła się przyjaciółka. Mimo to zamiast wyjść, usiadła wygodnie i przyglądała się, jak przygotowuję kawę. – Tak mam z rana zawsze – byłam na siebie zła, że się jej tłumaczę. Ćmienie powoli przesuwało się w kierunku oczu, wróżąc ciężki dzień. – Napijesz się kawy?
– Tak. A potem musimy iść... – Nie mogę nigdzie wyjść – przerwałam jej, zirytowana. Czekając aż zagotuje się woda, zapaliłam papierosa. – Miłosz ma coś katar. – Paweł nie idzie dziś do pracy, żebym mogła zabrać cię na badania – Sylwia była cholernie z siebie zadowolona. Pękała z dumy. Powodowało to u mnie napływ wściekłości i coraz większy ból wokół głowy. – Umówiłam dziś okulistę, oczywiście prywatnie, bo na NFZ trzeba by pół życia czekać. Myśleliśmy z Pawłem, że twoje bóle mogą być spowodowane wadą wzroku. Później zabieram cię na miasto, na masaż. A potem mamy jeszcze umówionego neurologa. – A czy ktoś spytał mnie o zdanie? – zaciągałam się papierosem, głęboko, aby powstrzymać złość. Każdy miał coś do powiedzenia o moim życiu. Chcieli dyrygować mną, jak marionetką, która nie ma własnego zdania. – Paweł mówił, że wiele razy prosił, abyś zrobiła badania, ale ty wiecznie na nie. Postanowiliśmy więc
wziąć sprawy we własne ręce. – Nie pytając mnie o zdanie – wtrąciłam, uparcie powtarzając swoją śpiewkę. – Nie pytając, to prawda. Też uważałam, że lepiej postawić cie przed faktem umówionej wizyty niż pytać czy łaskawie sama się umówisz. Więc pijemy kawę i zbieraj się. – Nigdzie nie idę – uparłam się, chyba tylko po to, by zrobić im na złość. – Wydaje mi się, że dobrze ci z tą chorobą – Sylwia wstała. Pokraśniała na twarzy, dłonie zacisnęła
w
pięści.
–
Masz
przynajmniej
wytłumaczenie, dlaczego nic ze sobą nie robisz. Po prostu cierpiętnica nad cierpiętnice. Masz wymówkę do tego, by zacząć normalnie żyć. – To nie tak. – Dokładnie tak – nie dała mi dokończyć myśli. – Jesteś cholerną egoistką, bo myślisz tylko o sobie. Cierpisz, ale nie robisz nic, żeby to zmienić. Przez to zaniedbujesz nie tylko siebie, ale i męża, a przede wszystkim dziecko!
– Nie będziesz mi mówisz, że zaniedbuje dom! – wrzasnęłam na nią. – Nic o mnie nie wiesz, księżniczko. Nie masz pojęcia o moim życiu i o tym, co czuje. – Więc mnie oświeć. Przyjechałam, wyciągam do ciebie dłoń, a ty ją odtrącasz. – Bo uważasz, że możesz tak ot, sobie wejść z powrotem do mojego życia z buciorami. Z tym przeklętym uśmiechem na ryju, zadowolona z siebie i swojego życia jak w bajce i możesz prawić mi morały. Po śmierci Kariny uciekłaś, a ja zostałam tu sama. – Nie byłaś sama. Miałaś Pawła, nie pamiętasz? Zakochana para, która nigdy nie miała dla mnie czasu! – Sylwia też krzyczała. Widziałam kątem oka, że Paweł zamyka drzwi do kuchni i tuli w ramionach przerażonego,popłakującego Miłosza. – Nie zwalaj winy na mnie. Chciałam jakoś żyć, coś sobie poukładać. – I tak zrobiłaś, a ja wyjechałam. Tylko że teraz ty wszystko niszczysz. Wszystko psujesz swoim
durnym zachowaniem, swoją upartością. Są ludzie, którzy cie kochają i chcą ci pomóc, a ty jedno i to samo: nie, nie, nie i nie. – Jesteś niesprawiedliwa – mruknęłam słabo. – Nie! Jestem szczera – Sylwia zabrała torebkę i wyszła. Trzasnęła drzwiami, trochę teatralnie, a ja aż się skrzywiłam. Byłam zadowolona, że sobie poszła. Nie miałam ochoty na kazania od osoby, która wyprowadziła się z mojego życia. Do kuchni wszedł Paweł, udało mu się uspokoić Miłosza i mały zasnął. – Co się stało? – zapytał. – Dobrze wiesz, co się stało. Każdy chce kierować moim życiem za mnie. Wypchajcie się obydwoje. – Nie pomyślałaś, że robimy to z troski o ciebie? – To chyba pytanie retoryczne? – odcięłam się. – Wtrącacie się w nieswoje sprawy. Nikt was o pomoc nie prosił. – Nie prosiłaś o pomoc? A ile razy w nocy jęczałaś: pomocy, Paweł, pomocy!? A kiedy pomoc nadchodzi, nie chcesz jej.
– Chciałabym sama decydować o sobie. Zachowujecie się jak moi rodzice, którzy też zawsze zmuszali mnie do wszystkiego. A ja jestem już duża, dorosła i wiem, co powinnam zrobić. – Tylko nie zasłaniaj się znów rodzicami – Paweł mówił cicho, ale ostrym tonem. – Rodzice i twoje dzieciństwo to najlepsza wymówka na świecie. Ale to już minęło, rodziców nie ma, jest teraz twoja rodzina. Jeśli migreny będą postępować, to w pewnym momencie nie będziesz mogła zapewnić dziecku odpowiedniej opieki. I wtedy odejdziemy. – Nie strasz mnie – uniosłam głos. – Nie strasz, ty cholerny palancie. – Wyzwiska są zbędne, tak jak zbędne jest straszenie ciebie. Po prostu musisz się wziąć w garść, albo stanie się to, co mówiłem. I nie jest to straszenie czy próba wymuszenia czegoś. Po prostu przedstawiam ci jasno sytuację. – Jak dla mnie możesz odejść nawet i w tym momencie – syknęłam. Ból rozlał się w mojej głowie, spowodował mroczki przed oczami i
mdłości. Oparłam się o stół i odetchnęłam głęboko. – No już, spierdalaj – wymamrotałam. Paweł wyszedł. Ból powalił mnie na kolana, a później do pozycji embrionalnej. Dziękowałam Bogu za chłodne w dotyku płytki na kuchennej podłodze. Zamknęłam oczy i oddychałam głęboko, by nie zwymiotować. Słyszałam gdzieś kątem ucha, że Paweł krząta się po domu, a później odpala auto i odjeżdża. Dobrze. Miałam dość jego obecności. No i to, że zostałam sama z Miłoszem zmuszało mnie do tego, by wstać i się nim zająć. Ale Miłosza nie było. Paweł zabrał nie tylko swoje, ale i jego rzeczy. Wpadłam w popłoch, jeszcze nie w panikę. Próbowałam się do niego dodzwonić, ale odrzucał moje połączenia. Nie miałam pojęcia, gdzie mogli pojechać. Czy Paweł już teraz odebrał mi dziecko, ukradł je na zawsze? Czy byłam rzeczywiście aż tak złą matką, że musiano mi zabierać dziecko? Czy moja choroba mogła stanowić dla niego zagrożenie? Nie zastanawiałam się nigdy
nad tym, mając świadomość, że dla Miłosza robię wszystko, co tylko się da. On był całym moim sensem i bez niego niewiele rzeczy miało znaczenie. Urodziłam się niezbyt szczęśliwie w rodzinie nałogowych alkoholików. Zawsze myślałam, że jeszcze pół biedy byłoby, gdyby tylko ojciec pił. Ale mama
wcale
nie
była
od
niego
gorsza.
Powiedziałabym nawet, że to ona skutecznie ściągała ich, dzień po dniu, na samo dno. Tata pracował i muszę przyznać, że aż do emerytury był odpowiedzialnym pracownikiem. Tylko że do obiadu, jeśli już takowy był, zawsze było tanie wino. Czasami wino zastępowało obiad i tata wcale nie miał nic przeciwko temu. Pamiętam wszędobylski dym papierosowy, który sprawiał, że firanki były poszarzałe, a ramy okienne popękane i brudne. Wstydziłam się tego domu, gdzie było szaro i brudno. Gdzie bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny włączony był telewizor, gdzie wino albo butelka po nim stały na stole. Gdzie psię kupy walały się po kątach, jeśli matka
zapomniała wyjść z naszym Burkiem. Prawie nigdy nie przyjmowałam gości i nawet Sylwia bywała u mnie bardzo rzadko. Wolałam spędzać całe dnie gdzieś poza domem, grając w kosza, spacerując z psem, ucząc się u Sylwii czy Kariny. Moi bracia postępowali podobnie i wcale się im nie dziwiłam. Gdy tylko skończyli piętnaście lat, byli częstowani winem. Jeden z nich teraz to taki sam alkoholik jak rodzice, drugi wyjechał i nie chce mieć z nami nic wspólnego. Miałam do niego ogromny żal, poradził sobie z tym całym syfem najlepiej z nas wszystkich. A jego metodą było nieprzyznawanie się do nas, własnej rodziny. Od zawsze czułam się gorsza. Było mi wstyd chodzić do szkoły w brudnych ciuchach, z pustym żołądkiem i bez śniadania. Byłam jednym z tych dzieci, które spędzają czas w ochronce parafialnej. Pamiętam, jak rodzice Sylwii w pierwszym momencie byli przerażeni, że się ze mną zadaje. Nie pokazali
tego
otwarcie,
ale
mogłam
to
zaobserwować w ich oczach. Patrzały tak na mnie
panie za ladą w sklepach. Jakbym na czole wypisane miała: kradnę! jestem biedna, a to znaczy, że kradnę. Ludzie patrząc na mnie widzieli chudzielca, obdartusa i brudasa. Chociaż starałam się ze wszystkich sił, to mycie głowy szarym mydłem nie sprawiało, że włosy lśniły. Pranie ubrań w zimnej wodzie, bez proszku, a przy użyciu nieśmiertelnego Białego Jelenia, też nie dawało efektu. Poza tym ubrania i tak pachniały papierosami, jak wszystko w domu. Rodzice chyba mnie nie kochali. Nigdy nie usłyszałam
z
ich
ust
dobrego
słowa.
Od
najmłodszych lat byłam po prostu podrzutkiem, wpadką, wypadkiem przy pracy. Mama zawsze mi powtarzała, że mnie nie chciała. Gdyby tylko aborcja była legalna!, miała zwyczaj krzyczeć kiedy zrobiłam coś złego. Wypominała mi też to, że nie raczyłam umrzeć zaraz po porodzie. Byłam malutka, chuderlawa i od razu złapałam jakiegoś wirusa. A jednak, pewnie na złość mi, mówiła, przeżyłaś. Więc czepiaj się życia, dziecko, póki jest dla ciebie znośne.
Później takie nie będzie. Będziesz musiała iść do pracy, znajdziesz chłopa, który będzie wchodził na ciebie dwa razy do dnia i będziesz mieć własne bachory. Bachory, które będą wołać ciągle o jeść i pić i kupa i siku. Jesteś taka beznadziejna, wołały głosy w mojej głowie. Taka brzydka, kto cie zechce? Taka chuda, koścista, obrzydliwa. A potem zbyt gruba, tłusta, ohydna Głosy w mojej głowie, osób dawno zmarłych. Głosy, które nasilały się z każdym atakiem. I znów ciekły łzy, po okrągłych policzkach, aż do brody i kapały na podłogę. Jak zwalczyć w sobie beznadziejność? Czy człowiek może się zmienić aż tak, by być nowym człowiekiem? Próbowałam tak wiele razy, że już straciłam rachubę. Czułam się taka wolna, gdy dostałam pierwszą pracę. Osiemset złotych brutto, dwie zmiany, możliwość wyrwania się z domu i zamieszkania samemu. Wzięłam Burka, znalazłam kawalerkę i wyprowadziłam się. Wtedy też umarła Karina i to
był najgorszy okres mojego życia. Wyłam w poduszkę, a potem wstawałam do pracy i zapominałam o świecie, skupiając się na swoich obowiązkach, znosząc niezadowolenie klientów i egzystując. A później poznałam Pawła. A właściwie to Sylwia mnie z nim zapoznała. Przyjechał do naszego miasta na jakiś kurs. Chciał się wyrwać z kimś na piwo, a Sylwia nie chciała iść z nim sama. Był jakimś starym przyjacielem rodziny, ich rodzice przyjaźnili się, jak byli nastolatkami. Jego rodzice wyjechali, a Sylwii zostali i przyjaźń umarła śmiercią naturalną. Paweł był przystojny i nawet przez myśl mi nie przeszło, że zwróci na mnie uwagę. A jednak przez cały wieczór czułam się wspaniale, ciągle ze mną rozmawiał, zerkał, uśmiechał się. Miałam wrażenie, że w całym lokalu istniejemy tylko my. Sylwia była zaskoczona, ale zachowała się wspaniale. Zostawiła nas i mogliśmy poznać się bliżej. Chodziliśmy całą noc, zasłuchani w swoje głosy, a ja po raz pierwszy pomyślałam, że może i do mnie
zapuka szczęście. Gdy Paweł chwycił moją dłoń, niebo na wschodzie jaśniało, a ja pierwszy raz w życiu byłam optymistką. Pamiętałam doskonale to uczucie szczęścia. Gdzie ono zniknęło?, zastanawiałam się, snując się po pustym mieszkaniu. Miałam wrażenie, że świat zamarł, jakby wszyscy ludzie na ziemi umarli oprócz mnie. Było bardzo cicho. Patrzyłam na porozrzucane zabawki, na jakąś zagubioną koszulę męża leżącą na fotelu. Na puste łóżeczko i Pawłowy kubek po kawie. Uświadomiłam sobie, że mogłam mieć wielkie szczęście, ale sama to spieprzyłam. Pamiętam doskonale, jak wyglądał nasz związek na samym początku. Paweł był taki cierpliwy i kochający. Ja byłam rozkapryszona i wiecznie miałam focha. Starał się mnie ułagodzić, przynosił książki, prezenty, kwiaty polne. Po ślubie wiele się zmieniło. Wyciszyłam
się,
uspokoiłam,
starałam
się
uczęszczać do psychologa. Terapia pomagała i czułam się ze sobą dobrze. A Paweł zaczął się
oddalać. Już nie było romantycznych kolacji, kwiatów i wspólnych kąpieli. Kupiliśmy mieszkanie, było więcej godzin pracy, zmęczone noce, za krótkie dni. W pewnym momencie przestało mi zależeć i wtedy zaszłam w ciąże. Sama nie potrafię określić, co wtedy czułam. Dwie kreski na teście, dla niektórych szczęście, dla mnie były przerażające. Przypomniałam sobie swoje dzieciństwo. Byłam pewna, że nie mogę być dobrą matką. Miałam to zakodowane w genach. Płakałam wtedy w łazience, rozhisteryzowana. Nie wiedziałam, czy będę w stanie je wychować. A jednak Miłosz zmienił tak wiele. Bałam się, że nie będę umiała go pokochać. Szczególnie że poród był trudny. Odrzuciłam go, odepchnęłam własne dziecko na kilka długich tygodni, których nigdy już nie odzyskam. A potem przyszła miłość. I wiedziałam, że nie mogłabym postępować, jak moja matka. Wtedy właśnie zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak można nie kochać własnego dziecka?
Rozdział szósty Katarzyna
Patrzyłam z czułością na Pawła, który bawił się z Miłoszem. Przyjechał do mnie pół godziny temu, cały roztrzęsiony, wściekły i załamany. – Dla dobra dziecka, uspokój się – powiedziałam kojącym tonem. – Zrobię ci kawy, dobrze? I jakieś kanapki. Miłosz na pewno jest głodny. – Tak, dzięki. – Co się w ogóle stało? Opowiadaj. – Ach, Zuzanna. Znów. Mam serdecznie dość. Umiera prawie na tą migrenę, ale jak Sylwka, jej przyjaciółka, chciała ją wziąć dziś na badania, to się rozdarła, że nie bo my chcemy rządzić jej życiem. – Co ona taka drażliwa? Nie wie, że tylko chcecie jej dobra?
– Nie wie. Myśli chyba, że się ugadujemy za jej plecami, żeby pozbawić ją wolności. To chore. Ileż można, no? – Współczuję ci – dotknęłam lekko jego dłoni. – Ale może spróbuj ją też zrozumieć. Ciężko jej, dom, Miłosz, te migreny. Migreny potrafią człowiekowi zepsuć dzień. – Wiem! No właśnie wiem przecież! I dlatego chcemy pomóc. – Daj jej czas może? – Ile czasu jeszcze, Kaśka? Ileż można to wszystko znosić, co? – Nie wiem. Dopóki trwa miłość, prawda? Sam mówiłeś, że ją kochasz. Dlatego robisz to wszystko, tkwisz w tym związku. – Sam już nie wiem, co czuję. Wydaje mi się, że teraz robię to tylko dla Miłosza. Po prostu gubię się w tym wszystkim. Miało być tak wspaniale. Jednak życie weryfikuje, wszystko się zmienia. – Paweł... Wiem, że to ciężkie, ale warto walczyć do końca. Rozbita rodzina to nie jest najlepsza opcja
dla małego. No i straciłbyś dziecko. W tym kraju sądy są przychylne matkom. A nie sądzę, że gdybyś ją zostawił, pozwoliłaby ci mieć opiekę. – Mówisz trochę tak, jakby to była moja wina – popatrzył na mnie z wyrzutem, a moje serce się skurczyło z żalu. Wyglądał naprawdę niefajnie, z cieniami pod oczami, nieogolony. Ze zmęczonym wzrokiem. Nie mogłam oderwać oczu od jego ust, wydawały mi się okropnie pociągające w ciemnej oprawie zarostu. Chciałabym móc całować je, czuć jak suną po mojej skórze, aż do miejsca, które nagle zaczęło pulsować w szaleńczym tempie. – Nie twoja – ledwo byłam w stanie się skupić, aby odpowiedzieć na jego zarzut. – Wiem, że nie. Ale co chcesz zrobić? – A co powinienem? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Nie powiem ci. To nie moja decyzja i nie ja mogę ją podjąć. Sam musisz się z tym uporać. – Co byś zrobiła na moim miejscu? – Odeszłabym już dawno. Ale ja to ja, a ty to ty.
Zresztą wiesz jak było ze mną. Jestem po rozwodzie, więc chyba nie jestem najlepszym przykładem dla osoby chcącej ratować związek. – Prawda. Będę się zbierał. – I gdzie pójdziesz? Wrócisz do domu? – Raczej nie. Chciałbym, żeby uświadomiła sobie, że naprawdę może nas stracić, że to już nie są przelewki. – Możesz u mnie zostać – zaproponowałam, z nadzieją. Mieć go przez kilka dni dla siebie? Bezcenne. – Nie, pojadę do ciotki, siostry mamy. Tam mamy łóżeczko dla małego i wszystko inne. – Rozumiem. Jakby co, dzwoń. – Będę – uśmiechnął się. – Dzięki za rozmowę. Za wszystko. Do zobaczenia. – No. Pa. Po wyjściu Pawła usiadłam i na spokojnie dopiłam kawę. Żałowałam, że ten człowiek nie jest wolny, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Nigdy się nie przyznałam do tego, ale Paweł zauroczył mnie od
pierwszego naszego spotkania. Miałam wrażenie, że nie istnieje nikt poza nim. Zdawałam sobie sprawę, że nie jest wolny, jako nieliczny ze znanych mi mężczyzn nosił obrączkę. Jakoś tak się złożyło, że pracując przy jednym projekcie, zaprzyjaźniliśmy się. To Paweł pomógł mi przejść przez piekło rozwodu. Mogłam do niego zadzwonić i zawsze miał czas. Wspierał dobrą radą, czasami tylko wysłuchał. Podobało mi się to, że mimo moich opowieści nie oceniał mojego męża. Zdawał sobie sprawę, że moje słowa nie zawsze mają odzwierciedlenie w rzeczywistości i jak poznał Mateusza, to rozmawiał z nim normalnie. O swojej żonie też nigdy nie powiedział złego słowa, nie nazwał ją głupią czy idiotką. Podziwiałam go z to, bo jak opowiadałam mu
o
Mateuszu,
o
naszym
rozstaniu,
o
wywlekanych historiach z naszego życia, to obrzucałam byłego męża najgorszymi epitetami. Nie potrafiłam inaczej. Gniew na męża, który mnie zdradzał, był silniejszy ode mnie.
Nie mogłam zrozumieć kobiety, która traktowała Pawła jak śmiecia. Widziałam, jak on się stara, jak bardzo go to wszystko boli. Chociaż z drugiej strony rozumiałam to, że będąc w związku czasami ciężko dostrzec dobre cechy człowieka, który obok nas żyje. Ja miałam tak, że koncentrowałam się za bardzo na tym, co mnie wkurzało, co było dla mnie denerwujące. Dusiłam to w sobie, zbierałam zadziorki w sercu, aby potem wybuchnąć. Teraz, po czasie, rozumiałam Mateusza i jego chęć oderwania się od tego toksycznego domu, w którym wiecznie była moja krzywa mina i jego strach, że znów będę krzyczeć. O cokolwiek. Żałowałam tego, bo po rozwodzie dopiero zauważyłam, jakim wspaniałym człowiekiem jest mój mąż. Nie był z tamtą kobietą i to mnie cieszyło. Gdzieś w głębi serca myślałam, że może wrócimy kiedyś do siebie. Zauroczenie Pawłem było tylko zauroczeniem. Nie mogłam sobie pozwolić na kochanie żonatego faceta. I nigdy nie pozwoliłabym, by zdradził ze mną swoją żonę. Za bardzo wiem, jak
to boli.
Rozdział siódmy Zuzanna Mijały godzin podczas których zajmowałam się głównie wspomnieniami. Myślałam o tym, że gdyby Paweł i Miłosz nie wrócili, mogłabym powrócić do tego, czego tak bardzo mi brakowało. Weekendowe imprezy, szaleństwo do białego rana. Spokój i cisza całymi dniami, leniwe godziny wypełnione tylko czytaniem, jedzeniem, spaniem i ewentualnie pracą w domu, żeby mieć na podstawowe potrzeby. Jakiś wewnętrzny głos szeptał, że lepiej będzie wyjechać, zniknąć, zaszyć się gdzieś w ciepłych krajach, gdzie owoce są słodkie, a lato trwa cały rok. Czyż nie zazdrościłam Sylwii tych wyjazdów na Malediwy, Karaiby i Madagaskar? Czy nie chciałaby przejść się ulicami Nowego Jorku, pospacerować Murem Chińskim, wygrzewać się na plażach nudystów i
patrzeć na Paryż z wysokości wieży Eiffla? Kiedyś w tych marzeniach na pewno pojawiałby się jakiś facet, ale teraz wiele się zmieniło. Kiedyś byłam osobą, która chce być przez każdego lubiana, która chce każdemu dogodzić, która chce być kochana i akceptowana. Przez prawie trzydzieści lat mojego życia moje serce jakby skamieniało. Już nie przeszkadzała mi samotność, a tłum ludzi męczył mnie. Wolałam swoje własne myśli, dobrą książkę, muzykę czy film i nie potrzebowałam do tego tabuna przyjaciół czy mężczyzny, który będzie mnie przytulał
silnym
ramieniem.
Moje
potrzeby
całkowicie się zmieniły. Już nie umiałam płakać i miałam wrażenie, że śmiać się szczerze też nie. Byłam pusta w środku, wypalona. Miałam naprawdę wielką ochotę spakować się i już nawet szłam w kierunku szafy, gdy mój wzrok padł na zdjęcie Miłosza i moje. Fotografia zrobiona została tuż po porodzie. Małe, czerwone stworzenie, owinięte w kocyk w moich ramionach. Na zdjęciu widać mu tylko nosek,
zaciśnięte mocno oczy i rozdziawioną buzię. Pamiętam ten moment, to był nasz pierwszy kontakt, pierwsze przytulenie. Pomyślałam wtedy, że jest taki brzydki i taki bezbronny. Wzięłam zdjęcie do ręki i usiadłam na podłodze w przedpokoju. Przypomniałam sobie poród, ciężkie godziny które dłużyły się w nieskończoność. Od jednego skurczu do drugiego. Coraz mniej przerwy na
oddech,
coraz
więcej
nieznośnych
fal
przetaczających się przez całe moje ciało. Miałam wrażenie, że boli mnie wszystko. Gdy czułam nadchodzący skurcz, chciało mi się płakać, ale nie poddawałam się. Paweł stał dzielnie przy moim boku, masując moje plecy i ściskając dłoń. Nie potrzebowałam jego słów, ale i tak szeptał, jak bardzo jestem dzielna i jak jest ze mnie dumny. I ja byłam dumna, bo po osiemnastu godzinach udało mi się urodzić Miłosza. Kwilił cichutko, nie płakał tak przeraźliwie, jak sobie wyobrażałam. Mimo wyczerpania czułam, jak wstępuje we mnie nowa energia. Miałam ochotę wstać i coś porobić.
Ubrać mojego synka w pierwsze ubranko, przystawić do piersi, przewinąć pieluszkę. Nie pozwolono mi, musiałam poczekać. Przyszedł doktor i zszył mnie. Przeniesiono mnie na inne łóżko, wwieziono na salę poporodową. Czułam jak moje nogi drżą. Chciało mi się pić, jeść i sikać, ale nie miałam siły, by wstać. Ta walka wtedy, była walką największą ze wszystkich o nowe życie. O mojego syna. Jakże mogłabym go opuścić? Jakże mogłabym odejść? Płakałam i tłukłam głową w ścianę. – Halo, Sylwia? – wychrypiałam do słuchawki telefonu. Ledwo mogłam znaleźć jej numer w kontaktach, tak trzęsły mi się ręce. – Co się dzieje? – Możesz przyjechać? – poprosiłam. – Po co? Czy coś się zmieniło? – Tak – nienawidziłam się prosić, a jednak dodałam. – Błagam. – Jasne, niedługo będę. Ale nie mam dużo czasu, bo jednak Andrew przyjedzie dzisiaj.
– Jednak będzie? Mówiłaś, że ma pracę. – Wie, że go potrzebuje, więc przyjeżdża. Do zobaczenia. – No, czekam. Rozłączyłam się. Znów naszedł mnie atak suchego płaczu, bez łez. Miałam iść do łazienki, ogarnąć się jakoś, ale nie byłam w stanie przestać szlochać. Tak zastała mnie Sylwia. Podeszła, usiadła obok i przytuliła mnie niezgrabnie. – Zuza, cokolwiek się dzieje, kiedyś naprawdę wychodzi słońce – powiedziała. –
Jakoś
w
to
nie
wierzę,
wiesz?
–
odpowiedziałam. – Od lat życie kopie mnie po tyłku. Jak tylko uda mi się dźwignąć na nogi to śmieje mi się w twarz i znów dzieje się coś takiego, że upadam. Za każdym razem wstać jest coraz ciężej i ciężej. Brak mi sił. – Upadki są po to, żeby wstawać właśnie. Siedzenie na dnie, na tyłku, nic nie pomoże. – To są wyświechtane słowa. Górnolotne i nieprawdziwe. Ciągle tylko mówią wszyscy o
powstawaniu, o doskonaleniu siebie, o odbijaniu się od dna, a tak naprawdę mało kto tam był. – Gadasz głupoty Zuzka. Nie zachowuj się tak, jakbyś tylko ty miała źle w życiu, bo to nic nie pomoże. Użalanie się wieczne nad sobą nie doprowadzi cie do zmiany czegokolwiek. – Tobie się łatwo mówi – zdenerwowałam się. – Miałaś normalną rodzinę. Potem wyjechałaś i wszystko ci się ułożyło. – Jak ty mało wiesz! – Sylwia powiedziała to z taką goryczą, że aż na nią spojrzałam. – To znaczy? – To znaczy, że oceniasz mnie, wypowiadasz się na temat mojego życia, a nie wiesz jak naprawdę wyglądało. Wydaje ci się, że to była bajka? Nawet nie spytałaś, jak to się wszystko potoczyło. Zapatrzona w siebie widzisz tylko czubek własnego nosa i nie obchodzą cię historię innych. Wiesz, że nigdy w mailu nie spytałaś, dlaczego rzuciłam pracę jako Au Pair? Nigdy nie pytałaś jak poznałam Andrew? Zawsze to samo, u mnie źle, okropnie,
beznadzieja i w ogóle, a co u ciebie?, choć gówno mnie to obchodzi. – Przepraszam – zawstydziłam się. – Masz rację i przyznaję się bez bicia. Po prostu jestem egoistą. Okropnym człowiekiem... – Stój – Sylwia przerwała mi, zirytowana. – To nie chodzi o to, że masz się obwiniać i oczerniać. Wiem, co czujesz i dlaczego tak postępowałaś. Nie potępiam ani nic, naprawdę. Chciałam ci tylko coś uświadomić. I zobacz, odpowiedziałaś mi, znów mówiąc tylko o sobie. Ciebie nie interesują inni ludzie. Jesteś zbyt zamknięta w tym swoim bólu. Dlatego nie widzisz cierpienia Pawła, potrzeb Miłosza i tego, co jest nie tak w naszej przyjaźni! – A jest coś nie tak? – zapytałam głupio. – Tak! Jest jednostronna. Ciągle to ja piszę, ja dzwonię, ja się staram. Gdyby nie ja, w ogóle byś się do mnie nie odzywała. – Pewnie tak – zastanowiłam się nad tym. Milczałyśmy jakiś czas. – Opowiesz mi o tym? – powiedziałam w końcu.
– Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć. – Chcę. – Dobrze. Nie czuję się komfortowo mówiąc ci o tym, bo to bardzo bolesne, a między nami nie ma już tej więzi, co kiedyś. Zaniedbałyśmy tą relację i teraz ciężko będzie się znów zachowywać jak gdyby nigdy nic. Ale chcę ci uświadomić, że nie miałam tak różowo, jak myślisz i że szczęście nie zawsze może być pełne. Nie wdając się w szczegóły powiem ci, że molestował mnie człowiek, u którego mieszkałam. Ojciec dzieci, którymi się zajmowałam. Na szczęście nie doszło do gwałtu, ale było naprawdę obrzydliwie. Uciekłam więc. Zmagałam się z depresją i chciałam popełnić samobójstwo. Na szczęście wtedy pojawił się Andrew. Uratował mi życie, można powiedzieć. – I wtedy zaczęła się bajka – szepnęłam. – To straszne naprawdę, co cie spotkało. Mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie było mnie wtedy przy tobie. Mogłaś napisać. – Mogłam, ale jakoś nie miałam chęci obarczać problemami kogoś, kto ma ich tak wiele.
– Moje problemy wydają się przy tym zbyt małe. Mogłaś pisać. – Wiem, ale nie chciałam. Wtedy nie umiałam o tym mówić. Nawet Andrew bardzo długo nie wiedział. Dopiero jak byliśmy razem, musiałam mu powiedzieć, dlaczego mam problem z seksem i zbliżeniem do niego. – Rozumiem. Dobrze, że ci się ułożyło. Andrew to naprawdę super człowiek. Cieszę się, że go poznam już niedługo. – Tak, on też jest ciebie ciekawy – znów zamilkłyśmy na jakiś czas. Tym razem ciszę przerwała Sylwia. – Nie doceniasz tego, co masz – powiedziała. – Rodzina, pełna rodzina, taka z dziećmi, jest darem od Boga. Powinnaś spojrzeć inaczej na to wszystko. Tak banalnie, że wszyscy zdrowi, praca, mieszkanie. Inni mają gorzej. – Wiem – skrzywiłam się. – Ale jakoś nigdy nie pocieszała mnie świadomość, że inni mają gorzej. Każdy odpowiada za siebie i swoje czyny.
– Przeczysz sama sobie. Mówisz, że wszystko zależy od nas, co jest prawdą, ale jakoś nie wprowadzasz tego w życie. – Bo to niełatwe. – Ale masz dla kogo żyć. Masz cel, jakim jest wychowanie
dziecka.
Możesz
jednocześnie
realizować siebie. Masz wspaniałego faceta przy sobie. – Jest mi obojętny – zapłakałam. – To takie trudne, ale on mi zobojętniał. Sama nie wiem dlaczego, nie wiem kiedy. Pewnego dnia po prostu przestało mi zależeć. Na człowieku, którego tak bardzo kochałam! – Wszystko da się odbudować. Musisz być tylko otwarta na niego. Pozwolić mu cie kochać, a nie odpychać. – Nie umiem tak na siłę. Nie chcę zmuszać się do czegoś, czego nie czuję – powiedziałam twardo. – Nikt ci nie każe. Po prostu chciej coś z nim zrobić. Idźcie na kolacje, na spacer. Sama zobaczysz, czy może cie jeszcze w sobie raz rozkochać. I
pamiętaj, że macie największe szczęście na świecie. Syna! – Ty też będziesz mieć synów. I córki – uśmiechnęłam się. – Raczej nie – odpowiedziała. – Jak to? – zdziwiłam się. – Andrew nie chce dzieci? – To nie chodzi o chcenie, nie możemy. – Rozumiem. Chcesz o tym pogadać? – zapytałam delikatnie. – Nie ma o czym w sumie – Sylwia zaciskała mocno ręce. Jej paznokcie w delikatnej skórze dłoni żłobiły głębokie do krwi ślady. – Po ślubie zaszłam w ciążę. Cieszyliśmy się jak idioci, szczególnie kiedy okazało się, że urodzi się córka. Miała na imię Heather. Jak patrzyłam na jej zdjęcia na usg nie mogłam doczekać się, aż będę mogła wziąć ją na ręce, pocałować, poczuć jej ciepło. Zresztą wiesz, o czym mówię. Andrew szalał z radości. Przygotował piękny pokój, gdzie motywem przewodnim był wrzos, bo tak miała na imię. Siedział całymi dniami,
przeglądał katalogi, majstrował, malował ściany, kupowaliśmy razem zabawki, ubranka. Mój brzuch rósł, malutka kopała w niego nad ranem, kiedy Andrew wychodził do pracy. Mówiłam do niej, mówiłam godzinami, śpiewałam i marzyłam. To chyba najlepszy okres z moim życiu. Nigdy już czegoś takiego nie doświadczę. I chyba bym nie chciała, zastępować tych wspomnień innymi. Są idealne. Pewnego wieczoru, pod koniec ósmego miesiąca zauważyłam
lekkie
krwawienie.
Przerażona,
zadzwoniłam do Andrew do pracy. Przyjechał i zawiózł mnie do szpitala. Wszystko działo się tak szybko, tak przerażająco szybko. Pamiętam jednak każdą sekundę. Pamiętam wyraźnie ten ból, targające mną skurcze i mdłości. I tu historia się kończy. Łożysko się odkleiło, nastąpił jakiś krwotok. Wzięli mnie na salę operacyjną, starali się coś poradzić. Starali się pewnie ze wszystkich sił, wiesz? Nie winię nikogo oprócz siebie. To moje ciało było nieidealne, moje ciało zawiodło. Jak pewnie się
domyślasz, moja córeczka zmarła. Andrew mówił mi potem, że widział ją. Widział jej małe rączki i twarzyczkę, nosi ją w sercu a ja...ja... – Sylwia rozszlochała się na dobre. Wyła prawie, raniąc swoje dłonie do krwi, rozsmarowując ją na swojej twarzy, mieszając z tuszem do rzęs. Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc położyłam jej tylko rękę na ramieniu. Czekałam. – A ja nie mam nic. Rozumiesz, nic. Nie mam jej. I nigdy już nie będę mieć dzieci. Z powodu krwotoku usunięto mi macicę. – Sylwia... – Nie, Zuza. Nie mów nic, proszę. Pozwól mi skończyć. – Jasne. – Leżałam później na sali pooperacyjnej tępo patrząc w okno. Nie widziałam, co się za nim dzieje, nie widziałam nawet samego okna. Andrew mówił do mnie przez trzy dni i trzy noce. Spał tylko kilka godzin, kiedy ja spałam. Nie wiem w sumie, co mówił. Opowiadał mi o naszej małej córeczce, o tym
jaka jest piękna. O tym że bardzo mnie kocha i nie wini. O tym, że trzeba żyć dalej mimo wszystko. Nienawidziłam tych jego słów. Nienawidziłam siebie, świata, wszystkich. W sumie nie wiem, jak to się stało, że wstałam. Andrew powiedział, że trzeba pochować nasze maleństwo, pożegnać. Po pogrzebie poczułam się lepiej, trochę. Wróciliśmy do pustego domu, a Andrew pewnej nocy zdemolował pokój dziecięcy. Myślał, że wzięłam leki i mocno śpię, ale nie zażyłam tabletki. Leżałam w sypialni, słuchając jak miota się, płacze, krzyczy, przeklina. Jak targa na strzępy ubranka, zabija zabawki wybebeszając je. Jak wyje. Wtedy poczułam, że on czuje ten sam ból, co ja, że nie jestem z nim sama. Poszłam do niego. Stanęłam w drzwiach, w nocnej koszuli i bosa, z opuszczonymi wzdłuż boków rękami. Chciałam tylko, by mnie zauważył i przytulił. Zrobił to, ale Zuza, on nawet nie wie, jakie to było ważne. Jak bardzo wiele od tego zależało! Gdyby się wtedy nie domyślił, pewnie nie bylibyśmy razem. To że podszedł i mnie wziął w
ramiona... Poczułam się bezpieczna, kochana. Zrobiło mi się ciepło. Przepłakaliśmy wtedy całą noc. A potem zaczęliśmy żyć. Krok po kroku. Najpierw była pobudka, potem śniadanie, spacer albo zakupy, obiad, czytanie książek, Andrew czytał mi głośno, rozmowa, jakiś film, kolacja. Sen. Noce były najgorsze, gdy budziłam się i dotykałam płaskiego brzucha. Nasłuchiwałam, czy mała nie płacze za ścianą. Bolały mnie pełne mleka piersi i musiałam odciągać trochę pokarmu, by nie zrobiły się zatory. Łzy ciekły mi do zlewu, gdy wylewałam tam mleko. Nigdy nie zapomnę tego, że Andrew wziął wtedy wolne. Jako właściciel firmy nie bardzo mógł sobie na nie pozwolić, ale jego pracownicy wiedzieli, jaka jest sytuacja i starali się pomóc. On pracował w domu, kiedy ja spałam. Nie wiem do tej pory, jak dawał radę być na pełnych obrotach. Znajdując czas na zakupy, sprzątanie, rozmowy ze mną, robienie posiłków. Czy ból minął? Nie. On nigdy nie minie, nigdy
nie zniknie. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy zaśmiałam się po raz pierwszy, spontanicznie, już nawet nie wiem z czego. Ten śmiech zamarł mi na ustach. Wybuchł i urwał się. Andrew patrzył na mnie spięty, ale ja tylko uśmiechnęłam się. Świat się nie zawalił. Moje dziecko nadal, w białej szacie, okryte ciepłym kocykiem spoczywało pod ziemią. I ten śmiech nie zaszkodził mu w żaden sposób. Chodziłam w czerni przez trzy lata. Lubiłam ten kolor i lubiłam taplać się we własnym bólu. Więc cie rozumiem. Ale w pewnym momencie pusty dom, bo Andrew po pół roku wrócił do pracy, brak zajęcia, roztrząsanie smutku stało się niewystarczające. Chciałam otrząsnąć się z tego, bo doszłam do wniosku, że to mi córki nie zwróci. Życie mi się posypało, ale miałam przynajmniej męża, więc miałam do kogo żyć. Poszłam na kilka kursów, zaczęłam rozwijać swoje zainteresowania. Oprócz pracy zawodowej, malowałam. To dawało mi ukojenie i najpierw to była terapia, a teraz stało się pasją. Zatracam się w tym, w te złe wieczory, kiedy
po seksię czuje się pusta. Wydrążona niczym wiśnia pozbawiona pestki. Wiem, że teraz jest on tylko aktem rozpaczy, robimy to z miłości, a bez celu. Andrew mówi, że w przyszłości możemy adoptować dziecko, ale nie jestem na to gotowa. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Na razie kupił mi koty, trzy wspaniałe koty. Uwielbiam każdego z nich z osobna, bo każdy z nich jest inny. I nadal pamiętam o Małej Pani śpiącej gdzieś daleko ode mnie. Codziennie przytulam jej wspomnienie do serca. Wyobrażam sobie, jak dorasta. Jak codziennie robi postępy w rozwoju. Będę ją widzieć w wyobraźni aż do śmierci, wtedy będzie dorosłą kobietą. Taką jaką mogłaby być – Sylwia znów zapłakała. – Nie wiem, co powiedzieć – wyszeptałam. – W takiej sytuacji nie można nic powiedzieć. Masz rację, nie doceniamy tego, co mamy. Otworzyłaś mi oczy twoją historią. Jest mi tak przykro. – Dziękuję. Także wiesz, że Miłosz jest twoim celem, sensem życia. – Tak, wiem to.
– I chroń go, za wszelką cenę. – Chronię – powiedziałam. – Tylko czasami przerażają mnie moje myśli. Boję się, że wstanę rano i on nie będzie oddychał, że spadnie mi nóż w kuchni i wbije mu się w głowę, że zostawię uchylone okno, a on wypadnie. Te myśli doprowadzają mnie do szaleństwa, czasami nie umiem ich od siebie odpędzić. Wtedy pojawiają się migreny. – Trzeba coś z nimi zrobić Zuz. Bo to naprawdę może być błaha przyczyna. – Możliwe. A co jeśli to rak mózgu? – Ty od razu o najgorszym – zganiła mnie przyjaciółka. – Zacznijmy od oczu. Może okulary rozwiążą problem. – Dobrze, pójdziemy tam jutro. Ok? – Tak właściwie to dzisiaj. Już druga w nocy. – Sylwia spojrzała na telefon, który niespodziewanie zaczął dzwonić. – Telepatia – uśmiechnęła się i odebrała. Dzwonił Andrew, więc podała mu adres mojego mieszkania. Patrzyłam na jej twarz, gdy rozmawiała
z mężem. Wymięta po płaczu, z zapuchniętymi oczami i rozmazanym po policzkach tuszem, wyglądała wspaniale. Jakby mąż samym swoim głosem tchnął w nią nowe siły, rysy wygładziły się, uśmiech rozjaśnił buzię i była znów dawną Sylwią. Tak jakby wróciła z krainy mroku, płaczu, żałoby, do życia. A kluczem do tego był jej mąż. Zazdrościłam jej takiego uczucia. Zawsze miałam nadzieję, że z Pawłem będę mieć tak samo. Gdzie popełniłam błąd? Czy da się go jeszcze naprawić?
Rozdział siódmy Sylwia Poszłyśmy z Zuzą do łazienki, żeby przed przyjazdem mojego męża zdążyć się odświeżyć. Wyglądałyśmy okropnie, zapuchnięte od płaczu, z czerwonymi oczami i obrzmiałymi nosami. A jednak czułam się dobrze. Poczułam swojego rodzaju katharsis. Cieszyłam się, że Zuza wie już o wszystkim, ukrywanie przed nią tego, ukrywanie swojego bólu przed najlepszą przyjaciółką nie było łatwe. Szczególnie, że oczekiwano ode mnie uśmiechu i pogody ducha. Dla mamy też musiałam być silna i chciałam mieć kogoś oprócz Andrew, kto by mnie wsparł. Mama oczywiście wiedziała o Heather, ale nie rozmawiałyśmy o tym. Nie byłam w stanie opisać jej
tego, a ona nie pytała. Być może mogła wyobrazić sobie, jak się czuję. A być może nie miała słów, by ukoić mój ból i to ją bolało. Rodzice nie powinni chować swoich dzieci, powiedziała mi kiedyś, w innej sytuacji. To prawda, nie powinni. Ochlapałam twarz wodą, by nie rozpłakać się znowu.
Zuza
nakładała
makijaż,
ale
ja
zrezygnowałam z tego pomysłu. Moje oczy nie zniosłyby tego, a mąż był przyzwyczajony do takiego mojego widoku. Wyszczotkowałam tylko włosy i ułożyłam jakoś sensownie. Zadzwonił dzwonek, więc zerwałam się i pobiegłam otworzyć. Stał w progu, ubrany w jeansy, jasną koszulkę i marynarkę. W rękach trzymał dwa bukiety pięknych kwiatów polnych. Skąd on je wytrzasnął?, pomyślałam zanim rzuciłam mu się w ramiona. Wszedł do domu, kwiaty ułożył na stoliku przy wejściu i objął mnie mocno. Czułam jak mocno bije mi się serce, a brzuch zamienia w kamień. Tak bardzo tęskniłam, że gardło zacisnęło się ze wzruszenia i znów zaczęłam płakać. Tym razem
jednak były to łzy szczęścia. Szczęścia, że on istnieje, że nie wymyśliłam sobie tego, że żyje, że jest mój. Kołysał mną i szeptał czułe słowa. Scałowywał łzy z moich policzków, muskał wargami usta, całował oczy. Przestał, gdy do pokoju weszła Zuza. Wtedy, nie puszczając mojej dłoni, sięgnął i podał jej bukiet, przywitał się i przedstawił. – Witaj – odpowiedziała Zuza, zaczerwieniona. Wpatrywała się w kwiaty. – Co się stało, kochanie? – zwrócił się do mnie. – Wyglądacie raczej marnie. Myślałem, że zastanę was pijane i uchachane na całego. – Miałyśmy małe problemy i musiałyśmy wszystko wyjaśnić – powiedziałam. – Musiałam opowiedzieć jej historię naszej małej córeczki i w ogóle naszego życia. – Kochanie... – szepnął ze ściśniętym gardłem i pocałował mnie w głowę. – Dałam radę – uśmiechnęłam się do niego. – Jesteś głodny? – Nastawię wodę. – Zuzka poszła do kuchni, a
my staliśmy jeszcze chwilę, przytulając się. – Jaką herbatę chcecie? A może kawę? – zapytała, jak weszliśmy do kuchni. Czajnik szumiał cicho, Zuzanna kroiła pięknie pachnący chleb i smarowała go grubo masłem. Na półmisku leżały wędliny, różne rodzaje sera, pomidory, ogórki i oliwki zielone z papryką. Zajadaliśmy się pysznymi kanapkami, gadaliśmy aż do szóstej rano. – Dobrze, że jesteś – powiedział Andrew, gdy już leżeliśmy w łóżku. Przytulał mnie mocno. – Nawzajem – uśmiechnęłam się. – Naprawdę doceniam, że przyjechałeś! – Musiałem. Łóżko bez ciebie jest zimne, a dom pusty. Firma da sobie radę do końca roku. Pomyślałem, że możemy zostać tu aż do Sylwestra. A nawet dłużej. – Wiele zależy od mamy. – Tak. A jak ona się czuje? – Dobrze jak na sytuację w której się znajduje. Oczywiście mówię o poczuciu psychicznym, bo fizycznie to nie ma co mówić. Najgorszy jest ten czas
oczekiwania. Na telefon, na wiadomość, że to już, że za chwilę. – Wiem, skarbie – przytulił mnie mocniej. Słyszałam bicie jego serca, czułam jego ciepło i było mi dobrze. To było moje miejsce na świecie. – Przejdziemy i przez to. – Po tym co nas spotkało, już chyba nic nas nie złamie, co? – zapytałam. – Nic – pocałował mnie. – Dobranoc skarbie. Kocham cię. – I ciebie ja. * Na zewnątrz było już całkiem jasno, gdy obudził mnie delikatny dotyk Andrew. Jego delikatny zarost drapał moje plecy, powodując przyjemne dreszcze w całym ciele. – Dzień dobry – powiedziałam obracając się przodem do niego. Pocałował mnie w usta, a jego oddech pachniał mięta. Pewnie jak jeszcze spałam
umył zęby. – Witaj – odszepnął, wpijając się ustami w moją szyję. Jego język znaczył mokry ślad na moim ciele. Ręką gładził mnie po brzuchu i udach. Jego dłoń była ciepła i lekko szorstka. Kochałam te jego wielkie dłonie, w których bez problemu mieściły się moje piersi, które wiedziały, jak sprawić mi przyjemność. poprzetykanych
Dotykałam siwizną
jego włosów,
ciemnych, całowałam
ramiona, gładziłam plecy. Nasz seks był spokojny tamtego ranka, niespieszny. Chcieliśmy nacieszyć się swoją obecnością, nasycić miłością w oczach i przyjemnością czysto fizyczną. Czułam mojego męża w sobie i byłam szczęśliwa. Całowaliśmy się i uśmiechaliśmy do siebie. Wcześniej miałam już doświadczenia z seksem, ale nigdy nie był to akt, który sprawiałby mi aż taką przyjemność.
Po
moim
pracodawcy
się
zablokowałam. Nie wiem, czy wynikało to z siły uczucia, czy z dopasowania? A może po prostu z
doświadczenia, bo przecież prawie dziesięć lat minęło od moich pierwszych, nieudolnych prób. Przyjemność rozlewała się w moim ciele stopniowo. Czułam silne mięśnie mojego męża, widziałam jak prężą się pod skórą coraz bardziej, w miarę jak przyspieszał. Słyszałam jego oddech i żałowałam, ze za ścianą jest Zuzanna. Uwielbiałam, gdy mój mąż jęczał głośno, gdy dawał tym znać, jak bardzo mu ze mną przyjemnie. Patrzyłam na jego twarz, na zmieniającą się emocje, na wygładzone przez przyjemność zmarszczki, na otwarte w półuśmiechu usta. Leżeliśmy
potem,
wtuleni
w
siebie
i
rozmawialiśmy dopóki nie zapukała do nas Zuza. – Hej, wybaczcie, że przeszkadzam, ale zastanawiam się, czy możemy iść dziś do tego okulisty? – Jasne – podniosłam się z łóżka, otulając się kołdrą. – Która godzina? – Jedenasta dochodzi. – No to już się zbieram, wezmę szybki prysznic i
możemy iść. – Jeśli trzeba, zawiozę was – wtrącił się Andrew. – Na to liczyłam – pocałowałam go w policzek i poszłam do łazienki.
Rozdział ósmy Zuzanna Paweł nadal nie odbierał telefonów, więc napisałam mu wiadomość, że tęsknię i że postanowiłam iść do lekarza. Wczorajsza rozmowa z Sylwią coś zmieniła. Co? Jeszcze nie byłam tego pewna. No i na jak długo? Czasami miewałam już takie zrywy, gdy przez kilka dni było wspaniale, czułam się rewelacyjnie, a potem przychodziły wczesne ranki i nie byłam w stanie wstać. Różne myśli mnie nachodziły, zazwyczaj takie, że to ja chciałabym być teraz na miejscu Kariny. Poranki były okropne, szczególnie jesienno– zimowe, szare i mgliste, kiedy w mieszkaniu jest zimno i człowiek marzy tylko o tym, by pozostać pod kołdrą i spać. Spać. Spać. Na zawsze. Bo życie mało
kiedy wydawało mi się sensowne. Po co to wszystko, starania się, praca za pieniądze, jakieś nowe wyzwania, skoro to wszystko i tak przemija? Skoro i tak dążymy do końca, do śmierci i ona prędzej czy później nas znajdzie? Przecież tak łatwo przerwać czyjeś życie, wystarczy nieuważny albo pijany kierowca, kataklizm, wypadek, pożar, wybuch gazu... Zawsze jak zbierałam się, by coś zrobić odnajdywało mnie to poczucie beznadziei, którego nauczyłam się w domu. Rodzice tyle razy zaczynali odwyk, pełni skruchy, ale też zapału i nadziei. Wytrzymywali tydzień, może dwa, a potem przychodziła okazja i trzeba było to uczcić. Urodziny, imieniny, zdany przedmiot w szkole, święto narodowe czy kościelne, każda wymówka wydawała się być dobra. Nie
umiałam
przełamać
tego
w
sobie.
Zaczynałam sprawy i nigdy ich nie kończyłam. Zaczynałam dietę i poddawałam się zbyt łatwo. Też znajdowałam
wytłumaczenie.
Przecież
jeden
cukierek to nie grzech, zjem kawałek ciasta i potem potrenuję godzinę dłużej, nie pójdę na trening, bo
dziś pada. Wymówki to była moja specjalność. Ale Sylwia uświadomiła mi, że załamywanie się nawet w najgorszych sytuacjach nie ma większego sensu. Trzeba iść dalej, nawet jeśli nie widzę w tym sensu. Gdybym straciła Miłosza, gdyby coś mu się stało... nie umiałabym żyć. Tego jestem pewna. Podziwiałam
jej
siłę
woli
i
możliwość
przywoływania uśmiechu na twarz. To oznaczało, że się da, że można wyrobić w sobie taką siłę woli, by wytrwać. Czas zmienić coś, zrobić porządek. I z mężem i z ciałem i z umysłem. Powoli, ale do przodu. * Najpierw neurolog, później optyk, badania, skierowania na kolejne badania, osłuchiwania, dotykanie głowy, sprawdzanie oczu, dobieranie szkieł, oprawek i ogromne rachunki. Sylwia płaciła je, mówiąc, że mam się nie martwić i że wszystko sobie z Pawłem ustalili.
– Rozmawiacie ze sobą? – zapytałam z nadzieją. – Tak. Dzwoniłam do niego, żeby powiedzieć mu, że idziemy do lekarza. Ucieszył się. – Ode mnie nie odbiera – wyżaliłam się, pełna goryczy i zła. – Odbierze, chce się upewnić, że naprawdę to zrobisz. Powinniście się spotkać. Wyjaśnić wszystko, coś postanowić. – Tylko co? – To już wasza sprawa, co. – Najgorsze jest to, że nie wiem. – Może więc nie myśl nad tym za wiele i po prostu czuj. Nie zastanawiaj się nad tym, tylko to przeżywaj. Nawet największa miłość rozłożona na czynniki pierwsze, traci swoją atrakcyjność. Grunt to nie robić nic na siłę. – Boję się, że to się skończy, że już nie można odwrócić tego, co się stało. – Bo nie można – odpowiedziała Sylwia. – Można o tym zapomnieć albo zaakceptować, ale przeszłości nie da się zmienić. I tu nic nie poradzisz.
Trzeba przejść z nią do porządku dziennego i zostawić w tyle. Ludzie za bardzo skupiają się na tym, co jest już historią, nie umieją żyć teraźniejszością i cieszyć się przyszłością. Ale najbardziej chodzi o tu i teraz. Niektórzy zatracają się w tym, co było, inni tylko na coś czekają, od wydarzenia do wydarzenia. – Bo przeszłość siedzi nam na plecach. To ona nas ukształtowała – powiedziałam w zamyśleniu. – Nie wiem, czy umiem puścić to wszystko w niepamięć. Dzięki temu, co się wydarzyło jestem tym, kim jestem, tego nie można zmienić. – Wiem. Ale tu chodzi o wyciąganie wniosków i nie rozpatrywanie tego, co było, ciągle i ciągle. – Nie wiem, czy umiem – przyznałam. – Ale trzeba się z tym uporać, jeśli chce się ruszyć dalej. Myślisz, że mnie udało się wyjść z depresji po śmierci Heather bez pomocy specjalisty? – Nie wiem, nic o tym nie mówiłaś. – A więc nie udałoby mi się. Andrew wysłał mnie do psychologa, poszliśmy razem. Przegadaliśmy u
niego miliony godzin, wylaliśmy oceany łez. – I pomogło? – zapytałam. – Jak widzisz – Sylwia uśmiechnęła się. – Już teraz nie uważam śmiechu za grzech. Potrafię cieszyć się z drobnych rzeczy, łapię rzeczywistość. – Nawet wtedy, gdy jest ciężko? Masz chwile zwątpienia? – Co chwilę – rzekła. – Ale nie poddaję się im, bo to bez sensu. Moje doły niczego nie zmienią, moje załamywanie się nie cofnie czasu. Ale płaczę, bo łzy oczyszczają mnie z tego bólu. No i śmieję się, bo w życiu musi być wesoło. Próbujemy zrobić tak, by to co się stało, spowodowało w naszym życiu coś dobrego. – W jakim sensie? – zdziwiłam się jej ostatnim słowom. – Po prostu szukamy jakichś naszych rzeczy. Podróżujemy, poznajemy świat. Wydajemy masę pieniędzy, tych, które były przeznaczone dla dziecka, na nas. Uczymy się nowych rzeczy, chodzimy po górach, wspinamy się na nie. Nurkujemy,
żeglujemy, jeździmy na wielbłądach i koniach. Dajemy sobie to wszystko, co chcielibyśmy dać swojej córce. I jesteśmy szczęśliwi mimo cienia, który na nas spoczywa. – Tak sobie teraz myślę, że moje życie może być idealne – powiedziałam spontanicznie. – Rodzice już nie żyją i nie mają na mnie wpływu. Mam zdrowe, radosne dziecko i dobrego męża. Czemu nie umiem tego docenić? – Tak cie wychowano. Ja też zawsze miałam kładzione do głowy, że jak człowiek jest zbyt szczęśliwy to dostaje w dupę. Jak poznałam Andrew zupełnie o tym zapomniałam, ale jak umarła Heather te słowa, słowa mojej babki rozbrzmiały mi w głowie. – Myślisz, że to prawda? – Nie – znów się uśmiechnęła. – To tylko gadanie nieszczęśliwych osób, które nie umieją brać z życia tego, co najlepsze. Ja postawiłam kiedyś wszystko na jedną kartę. Spotkałam tego okropnego człowieka, mojego szefa, ale potem przyszedł
Andrew. Potem nastąpiła tragedia i straciliśmy dziecko, ale teraz jest wspaniale. To po prostu jest życie i ono nie zależy od niczego. Jednych spotykają sama dobre rzeczy, a innym ciągle się wali ono na głowę. Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, bo wszystko zależy od człowieka. Od jego podejścia, od tego czy chce żyć, czy tylko wegetować. – Świat należy do tych silnych – zauważyłam. – Dokładnie! Nie ma się co bać życia. Bo czego można się bać? Że ktoś nas wyśmieje? Jego sprawa. Że ktoś nie będzie nas lubił? I tak się tacy znajdą, nawet więcej niż tych drugich. Że coś nie wyjdzie? Jeśli się nie nie będzie próbowało, to nie wyjdzie. Myślisz, że ci wszyscy celebryci, gwiazdy, aktorzy i piosenkarze, że oni czekali z założonymi rękami na to, aż im ktoś pomoże, podsunie pod nos piosenki, gotowe teksty i tak dalej? Nie! Oni działali, pracowali, uczyli się w pocie czoła. Bo na sukces składa się dziesięć procent talentu i dziewięćdziesiąt ciężkiej pracy. – Prawda.
– Wiem. Dlatego chyba warto wziąć się za siebie i coś zrobić z życiem? Żeby pod koniec móc powiedzieć, że niczego się nie żałuje? – Raczej tak. – Nie raczej – Sylwia wpadła w jakąś pasję, policzki się jej zaczerwieniły, a oczy lśniły. – Tak. Masz powiedzieć, że tak. – Tak – usłuchałam. – I tego się trzymaj!
Rozdział dziewiąty Sylwia – Jak mama? – zapytałam, gdy tylko weszłam do domu. – Na razie śpi – odpowiedział mi z kuchni tata. – Chcesz herbaty? – Poproszę – weszliśmy z Andrew do kuchni. Mój tata stał przy zlewozmywaku, trąc gąbeczką naczynia. Nie widział nas, więc mogłam spokojnie go obserwować. Bardzo schudł przez ostatni czas, wydawał się zgarbiony i pomarszczony. Na twarzy pojawiło mu się kilka dodatkowych zmarszczek, a oczy stały się lśniące od niewylanych łez. Widziałam, jak drżą mu ręce, gdy odkłada talerze na suszarkę. – Witajcie – ojciec wytarł rękę w ściereczkę. – Ty musisz być Andrew?
– Tak. Dzień dobry – odparł mój mąż, ściskając rękę
ojca.
Pierwsze
spotkanie
dwóch
najważniejszych mężczyzn w moim życiu. – Miło mi pana poznać. – A więc to ty zabrałeś mi córeczkę – zażartował mój ojciec. – I to cichaczem. – Przepraszam – uśmiechnął się Andrew. – Ale jakiego syna pan zyskał. – Cha, cha – zaśmiał się tata. I wiedziałam, że jest dobrze. – Jak sytuacja? – zapytałam, siadając przy stole. Tata krzątał się, parząc herbatę i szykując kanapki. – Jest średnio, jeśli można tak powiedzieć. Dobrze, że do świąt już nie tak daleko. Ale potem... – głos mu się załamał, ale tylko na chwilę. Kontynuował. – Ale potem musimy być silni i tyle. Najgorsze jest widzieć to cierpienie. A z drugiej strony jestem takim egoistą. – Nie tak łatwo pożegnać się z kimś, z kim było się tyle lat – szepnął Andrew, a tata tylko skinął głową.
– Mama chciałaby cie poznać – powiedziałam po posiłku. – Może zobaczę, czy możesz wejść, dobrze? – Oczywiście, kochanie – pocałował mnie w policzek i wyszłam. Tata pewnie zasypie go milionem pytań, ale nie bałam się o niego. Andrew to mądry mężczyzna. Mama nie spała, więc poprawiłam jej poduszki, otuliłam kołdrą i poszłam po męża. Moja mama patrzyła z ciekawością na tego mężczyznę, którego pokochałam. Badała wzrokiem jego twarz, postać i uśmiechała się. – Dzień dobry – Andrew podszedł do mamy i pocałował ją w rękę. W ogóle nie dał po sobie poznać, że przeszkadza mu charakterystyczny zapach jej osoby. Zachowywał się, jakby sytuacja była najbardziej normalna na świecie. Kochałam go za to jeszcze bardziej. – Witaj – mama uniosła się trochę wyżej. Widać było, jak bardzo słaba jest, jak cierpi. Serce krajało mi się z żalu. – W końcu mogę panią poznać – powiedział
Andrew, biorąc moją mamę za rękę i siadając przy niej. – Słyszałem o pani wiele ciekawych historii. – Ja o tobie mniej – mama zaśmiała się. – Ale chętnie posłucham. – I ja – usiadłam przy Andrew i przytuliłam się. – Nie za wiele jest do opowiadania. Zwykłe życie, nie mogę narzekać. Rodzice wyjechali z Polski po upadku muru berlińskiego, szukali lepszego życia i znaleźli je. Ojciec powoli rozkręcał biznes informatyczny.
W
tamtych
czasach
takie
wykształcenie to był skarb i żyliśmy na poziomie. Mama nie pracowała, zajmowała się domem, mną i swoich ogrodem. Mieliśmy mały domek na przedmieściach. Dzieciństwo było dobre, mimo że nie miałem rodzeństwa. Mama i tata dbali o moje wykształcenie, o to bym mógł przejąć firmę, gdy ojciec będzie już zmęczony. To tyle. – Rodzice żyją? – zapytała mama. – Tak. Mieszkają w Grecji. Mama zawsze chciała wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju. Są zadowoleni i mają o wiele lepsze zdrowie.
– I teraz ty zajmujesz się firmą ojca? – Tak. – Macie własne mieszkanie? – mama była dociekliwa. – Nie. Domek. Malutki, skromny, ale własny. – Andrew przeniósł mnie po ślubie przez próg – wtrąciłam, zarumieniona na to wspomnienie. – Tak jak marzyłaś – mama popatrzyła na mnie z czułością. – Dbasz o nią – ni to stwierdzenie, ni pytanie. – Dbam. I dbać będę. – Słuchajcie – mama nagle spoważniała, a mi stanęło na chwile serce. – Miałam dziwny sen, ostatnio powtarzający się co noc. Śni mi się małe dziecko, niemowlę, ubrane w piękną białą sukienkę, w ręku trzyma polarowy kocyk, trochę przybrudzony ziemią. Podchodzi do mnie i bierze mnie za rękę, co jest irracjonalne, bo przecież to maleństwo nie powinno umieć chodzić. Czuje, jaka jest lodowata, ale nie przeraża mnie to. Wręcz przeciwnie, czuję taki spokój! Jesteśmy na łące i słońce zachodzi.
Patrzymy na ten zachód i na siebie. Mała kiwa głową i wiem, że to mój ostatni zachód słońca. Nagle robi się zimno, zima mrozi ziemię, skuwa szronem delikatne rośliny, pada śnieg. Pod naszymi stopami powstają kałużę i wiem, że trzeba ruszać w drogę. Znacie to dziecko? – Mamo – głos mi się łamie i nie umiem złapać oddechu. Płacz ciężarem przygniata mi pierś. Andrew chwyta moją dłoń. – To chyba nasza córeczka – odpowiada, a moje łzy znajdują ujście. Szlocham głośno i nie umiem się powstrzymać. – Heather. –
Pamiętam
jedną
z
moich
rozmów
telefonicznych z Sylwią. Wydawało mi się, że robi aluzję co do tego, że być może zostanę babcią, ale sprawa ucichła. Nie wiedziałam na pewno, a nie chciałam pytać, bo to wasza sprawa. Ale ja wierzę w duchy i jak przyszedł ten sen, który zbiegł się z waszym przyjazdem, to musiałam was zapytać. – Rozumiem – rzekł Andrew, ściskając moją rękę.
– I powiem wam coś ważnego. Sylwia, spójrz na mnie – spojrzałam. – Idę do niej i będę się nią opiekować. – Mamo, mamo – powtarzałam jak echo, nie będąc w stanie powiedzieć nic więcej. – Córeczko, będzie nam dobrze. Wiem, że Bóg przygarnie nas do siebie i po prostu będziemy czekać na was. – Wiem, mamo. Ale jestem już taka zmęczona. Chciałabym, żeby było dobrze, po prostu normalnie. A mam wrażenie, że wszędzie pełno śmierci i tak smutno. – Takie jest życie. Córeczko, zmęczona jestem. – Idziemy – Andrew wstał. – Kocham cię – nachyliłam się i pocałowałam mamę w policzek. – I ja ciebie. Andrew – mój mąż odwrócił się, stojąc w drzwiach. – Witaj w rodzinie. Mów mi mamo, proszę. *
Poszliśmy na spacer. Było chłodno i w powietrzu czuć było pierwszy mróz. Jesień, w tym roku wyjątkowo piękna i ciepła, chyliła się ku końcowi. Niebo było wyraziste, ostre, upstrzone gwiazdami. Wiał silny wiatr i gdzieniegdzie po niebie przetaczały się gęste zwały chmur. Nie mówiliśmy wiele, trzymając się za ręce obserwowaliśmy świat. To była jedna z tych dobrych chwil, kiedy słowa są zbędne. Miasto wydawało się opustoszałe, bo było już późno. Cicho, bo miasto spało, nie jeździły samochody, nie szczekały psy. Gdybym była sama w taką noc, byłabym przerażona, ale ciepła ręka Andrew w mojej dłoni dodawała mi otuchy. Zza chmur wyszedł księżyc, już nie w pełni, ale wielki i jasny. Zapatrzeliśmy się na niego. – Chciałabym kiedyś stanąć na księżycu, zobaczyć go z bliska, pospacerować po jego powierzchni – powiedziałam cicho. – Kiedyś cię zabiorę – również szeptem odpowiedział mi Andrew.
– Księżyc wydaje mi się taki przyjazny. Wspaniały. – Jak najlepszy przyjaciel? – Coś w tym stylu. Zamilkliśmy. Liście chrzęściły pod naszymi stopami, księżyc wędrował po niebie, czas upływał, ale nam nie chciało się spać. W domu często wychodziliśmy na długie, nocne spacery mimo że Andrew wstawał rano do pracy. Chodziliśmy godzinami, milcząco, objęci i szczęśliwi. To były te chwile,
które
chcieliśmy
dzielić
ze
sobą,
rekompensata tego, że pracuje do późna. Teraz nie musieliśmy się spieszyć, bo rano nie czekały na nas obowiązki. Czasami noce są dobre.
Rozdział dziesiąty Zuzanna
Ta noc była straszna. Wiało, a jednocześnie było bardzo cicho. Paweł nadal nie odbierał moich telefonów, ale napisał SMS, że możemy się spotkać. Wcześnie położyłam się spać, żeby przemyśleć sobie kilka spraw rano, ale nie spałam w ogóle. Gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, w uszach zaczęło mi szumieć, oczy zaczęły szczypać i migrena nadeszła, falując w mojej głowie. Starałam się ułożyć w najlepszej pozycji, ale nic nie pomagało. Zażyłam silne proszki i modliłam się o jakąś poprawę. Jakby świder wwiercał się w moją głowę, od czubka głowy, promieniując do karku i dalej do kręgosłupa. Oczy bolały
tak,
że
jakiekolwiek
światło,
nawet
przytłumione, latarniane zza okna, raziło i
powodowało nowe fale bólu. Mdliło mnie, a ręce miałam ciężkie i opuchnięte. Przynajmniej takie było moje odczucie. Zwątpiłam, przyznaję. Od takiego ataku każdy człowiek straciłby wiarę, że cokolwiek może się polepszyć. Godziny mijały, a ja starałam się nie poruszyć żadną częścią ciała. Gdy leżałam tam, nieruchoma, jakby sparaliżowana, ból nie był aż tak dokuczliwy. Ale wystarczyło, że poruszyłam lekko ręką, to pojawiał się ze zdwojoną siłą. Pójście do łazienki, by załatwić potrzebę, wymagało ode mnie prawie nieludzkiego wysiłku. Chciało mi się płakać i mogłabym równie dobrze umrzeć wtedy tam, na tej podłodze. Nie obchodziło mnie, czy zobaczę jeszcze Miłosza, czy Paweł będzie chciał znów ze mną być, czy uda mi się osiągnąć wyznaczone cele. Chciałam tylko zasnąć i już nigdy się nie obudzić, by już nigdy nie musieć przeżywać tego bólu. Ale śmierć nie nadchodziła, a ja pomstowałam do Boga. Śmierć spotyka tak wielu ludzi, codziennie umierają tysiące osób. Ale ona
nigdy nie przychodzi do tych, którzy tak bardzo jej pragną. Sami muszą ją przywołać, a na to nie miałam odwagi. Samobójstwo nie raz mnie kusiło, ale byłam zbytnim tchórzem. Patrząc z perspektywy czasu, może to i dobrze. Wtedy jednak marzyłam o kimś, kto wpadnie do mojego domu i strzeli mi prosto w głowę. Nikt się nie zjawił. To nie Ameryka. Nad ranem, świtało już powoli, udało mi się zasnąć. Był to sen niespokojny, przerywany, ale obudziłam się wyspana i wypoczęta. Oczy trochę szczypały, ale świder zniknął. Miałam wrażenie, że moje ciało jest wymięte. Wzięłam szybki prysznic i mocno szorowałam się gąbką, by pobudzić krążenie krwi w żyłach. Potem wytarłam się ręcznikiem, ubrałam i pobiegłam do optyka po odbiór okularów. * Patrzyłam krytycznie na odbicie w lustrze. Czarno–białe
oprawki
wyglądały
korzystnie,
odcinając się od moich ciemnych włosów i podkreślając błękit oczu. Nie było tak źle jak się spodziewałam. I widziałam lepiej. Będę się musiała tylko nauczyć, by nie dotykać ich co chwilę, nie poprawiać, nie czyścić. Uśmiechnęłam się, a lustro odpowiedziało uśmiechem. Uregulowałam rachunek i poszłam na rynek, by spotkać się z Pawłem. Siedział już, w kącie pomieszczenia, popijając czarną kawę. – Cześć – wstał i pocałował mnie w policzek. – Widzę, że masz okulary. Ładne. Jak się w nich czujesz? – Tak, trochę z konieczności, ale mam cichą nadzieję, że dzięki temu minie migrena. – Czytałem trochę o tym i myślę, że może się udać. Odciążysz oczy i wszystko będzie dobrze. – Tak właśnie myślę – uśmiechnęłam się. – A jak u Was? Jak Miłosz? Kiedy wrócicie do domu? –
Zuzka,
muszę
o
tym
pomyśleć.
Wyprowadziłem się, by coś ci uświadomić, żeby coś zmienić...
– Przecież się staram – przerwałam mu. – Widzę – tym razem on się uśmiechnął. – Ale jeszcze daleka droga przed nami. Myślę, że trzeba się zastanowić nad tym, co nas łączy. Czy to nadal jest na tyle silne, z obydwu stron, że damy radę? Czy lepiej rozstać się i spróbować osobno ułożyć sobie życie. – Zapewne marzysz o tym, by pójść do Kaśki – rzuciłam złośliwie, przepełniona zazdrością. – Nie. Chciałbym mieć normalną rodzinę i stworzyć Miłoszowi zakątek, w którym mógłby czuć się naprawdę dobrze. I wyrosnąć na normalnego, dorosłego człowieka, nie jakiegoś ułomnego. – Tak jak ja. – Tak jak ty. Wiesz dobrze, jaki wpływ miało na ciebie
twoje
dzieciństwo.
Chcesz
to
samo
zafundować swojemu synowi? – Nie, dobrze o tym wiesz – zamówiłam sobie białą kawę. – Dlatego chce się zmienić. Myślałam o tym, by jakoś się leczyć, by zrobić kurs, otworzyć własny biznes.
– Masz ambitne plany, ale może wszystko po kolei? – Paweł, daj mi to zrobić po swojemu – uniosłam się gniewem. – Nie lubię, jak ktoś mnie hamuje, jak ja mam plan, a ktoś mi w niego wchodzi butami. – Nie chciałem się tobą rządzić. Musisz zrozumieć jedno, ja nie chcę twojej krzywdy. Jestem po to, by cię wesprzeć i doradzić. – Może więc pozostań na razie bez doradzania, co? Daj mi szansę. Jak będę potrzebowała pomocy, zwrócę się po nią. – Dobrze – Paweł delikatnie dotknął mojej dłoni. – Wszystko będzie dobrze, jakoś to przeżyjemy, prawda? – Mam nadzieję – delikatnie wysunęłam rękę, pod pozorem napicia się kawy. – Kocham cie, wiesz o tym? – spłoszyłam się tym pytaniem. Nie zastanawiałam się do tej pory nad tym, co on czuje, co czuję ja. Kiedyś, dawno temu były one między nami naturalne, a teraz?
Brzmiały śmiesznie, pusto i płytko. Miałam wrażenie, że jesteśmy jak para smarkaczy, bawiąca się w miłość. – Wiem – odpowiedziałam trochę wbrew sobie. Paweł patrzył na mnie wyczekująco, chyba spodziewając się wzajemności, ale nie mogłam mu jej dać. Pożegnaliśmy się, a Paweł obiecał, że niedługo wróci do domu z Miłoszem. Postanowił dać mi
jeszcze
kilka
dni
na
przemyślenia
i
zorganizowanie sobie czasu i planu działania. Szłam więc sama ulicą, postukując obcasami, wybijając rytm moich kroków. Wiatr rozwiewał mi włosy i wyciskał łzy z oczu. Zastanawiałam się, czy są one spowodowane tylko zimnem, czy też jakimiś uczuciami. A jednak czułam się całkowicie pusta, powracało do mnie pytanie, czy kocham swojego męża i nie wzbudzało ono we mnie żadnych emocji. Po prostu spokój i obojętność. Bardziej przerażające niż cokolwiek na świecie. Już wolałam kochać go, być zazdrosną o niego, nienawidzić, byleby coś czuć. Starałam się odnaleźć w sobie te motyle w
brzuchu, uniesienie w okolicy przepony, szybsze bicie serca i pocące się dłonie. Nie pamiętam kiedy ostatni raz jego dotyk sprawił mi przyjemność, kiedy czekałam niecierpliwie aż wróci z pracy, żeby mu coś powiedzieć albo po prostu się przytulić. Zatraciła się gdzieś w rzeczywistości chęć sprawiania mu drobnych przyjemności i dbania o niego. W obliczu kredytu, wydatków, opłat i rachunków miłość zmieniła się w coś, czego nie dało się już nazwać. A może tak dzieje się z każdą miłością, uczucie wygasa po
jakimś
czasie,
pozostawiając
w
przywiązanie,
albo
zmienia
sercach
się,
albo
nienawiść
i
krzepnie
sympatię
i
niemożność
zniesienia siebie nawzajem? W dniu ślubu z Pawłem byłam pewna, że złapałam Pana Boga za nogi. Nie chciałam wypuścić tego szczęścia, zapatrzona w ciemne oczy mojego męża, z głową pełną dziewczęcych marzeń. Ale życie przywaliło mi obuchem w głowę. Znowu. Z sielanki pozostały nici, kiedy Paweł zaczął oczekiwać ode mnie, że stanę się idealna, że będę sprzątać
codziennie i gotować dwudaniowe obiady, że zawsze będę chętna do seksu i namiętna. Ale życie zweryfikowało i moje oczekiwania. Paweł miał perspektywy, był zdolny i ceniony, ale... leniwy. Nie chciało mu się starać bardziej niż to konieczne, często po pracy spał, wstawał żeby zjeść i znów się kładł. Przestaliśmy rozmawiać, każde zajęte swoimi sprawami, oddalaliśmy się coraz bardziej. A potem pojawił się Miłosz i okazało się, że mamy zupełnie różne spojrzenie na opiekę nad nim, na wychowanie,
na
przyszłość.
Bolące
piersi,
nieprzespane noce, ogólne, wszechogarniające zmęczenie. Wydawało mi się, że Paweł błąka się po całym domu bez celu, nie sprzątając po sobie i nie pomagając mi wcale. Patrząc z perspektywy czasu wiem, że to nie do końca prawda. Sama zostawiałam puste kubki, chusteczki i porozrzucane ubrania. Paweł chciał pomagać, ale nie chciałam mu mówić, co ma robić. Irytował mnie on. Irytowało dziecko. Irytował ból.
Czułam się okropnie, cała opuchnięta, brzydka, z obwisłym biustem i wystającym brzuchem. Nie mogłam patrzeć w lustro, nawet myjąc się odwracałam wzrok od swojego ciała. Wydawało mi się, że dziecko to była najgorsza rzecz, jaka mi się przydarzyła.
Miałam
wrażenie,
że
zostałam
zamknięta w klatce jego oczekiwań, wymagań i potrzeb. Musiałam być na każde zawołanie, podczas gdy moje ciało wołało: zostań w łóżku, daj mi odpocząć. Ssał moją pierś, podczas gdy moje sutki błagały: zostaw już, daj mu mleko z butelki. Naprawdę chciałam się wtedy poddać, machnąć na wszystko ręką i zatkać uszy, chowając się pod kołdrę. I wtedy Miłosz pierwszy raz się uśmiechnął. Nie był to uśmiech świadomy, skierowany bezpośrednio do mnie, delikatny. Moje serce... zmieniło się. To był ten moment, kiedy zaczęłam go kochać. Spłynęła na mnie nie tylko miłość, ale także ulga. Nie chciałam czuć się złą matką, ale ta myśl kołatała mi gdzieś z tyłu głowy. Ciotka Pawła też dała mi to odczuć,
cmokając nade mną, gdy obserwowała jak przebieram, czy karmię syna. Delikatnie dawała mi znać, że coś robię nie tak, nigdy jednak nie mówiąc wprost o co jej chodzi. Potem widziałam, kilka razy, jak szepcze w kuchni do Pawła. Byłam pewna, że sączy mu w uszy podłe słowa o mnie, ale nie chciał mi powiedzieć, co mówiła. Twierdził, że nic złego, ale nie wierzyłam mu. Zapętlałam się coraz bardziej w tą spiralę nienawiści. W pewnym momencie nie umiałam już wstać z łóżka bez wytężania siły woli do granic możliwości. Każdy krok sprawiał mi prawie fizyczny ból, mimo że skutki porodu złagodniały, a potem ustąpiły zupełnie. Mijały dni, a ja zaczęłam po prostu egzystować. Paweł wrócił do pracy. Ja całe dnie gapiłam się w telewizor, wykonywałam obowiązki, zajmowałam się Miłoszem. Gdyby ktoś spojrzał na mnie z boku, nie zauważyłby nic złego. Po
prostu
normalna
kobieta,
na
urlopie
macierzyńskim, zadowolona z pobytu w domu. Ale ja wtedy nie myślałam, zamknęłam się kokonie i
byłam zupełnie obojętna. Gdy Miłosz płakał podchodziłam, cieszyły mnie jego uśmiechy, jego postępy w rozwoju, ale była to tylko radość powierzchowna, która nie dotykała mnie samej. Zatraciłam zdolność płaczu. Nie umiałam więc wywalić z siebie negatywnych emocji, oczyścić się i uspokoić. Czułam jakiś dziwny niepokój w sercu i było to jedyne uczucie jakie je wypełniało. W efekcie nie wiedziałam, czy kocham Pawła czy nie. Jeśli siedziało we mnie to uczucie, to gdzieś naprawdę głęboko, zakopane pod tym całym ciężarem niewypłakanych łez, wspomnień, złych słów, zdarzeń o których nie chciałam zapomnieć. Czy mogłam pozwolić sobie na luksus zaufania mu? Czy mogłabym jeszcze raz wejść do tej samej rzeki i oczekiwać, że wszystko się zmieni? Czy była możliwość, że ludzie mogą się dogadać mimo wszystko? Czy ja tego chciałam?
Rozdział jedenasty Katarzyna Paweł wrócił ze spotkania z żoną. Usiadł za stołem i czekając na kawę, nerwowo postukiwał palcami w blat. Korciło mnie, żeby zacząć go wypytywać, ale wiedziałam, że mądrzej będzie milczeć. Gdy nadejdzie czas, otworzy się, opowie wszystko. Mądra kobieta powinna zamknąć buzię wtedy, kiedy trzeba. Powinna umieć mówić, ale przede wszystkim słuchać. Czas mijał, a zmarszczka na czole Pawła pogłębiała się. Wypił kawę i nadal bębnił palcami w stół. – Paweł? – nie wytrzymałam. – Tak, tak. Myślę. – Jak było na rozmowie, opowiesz mi? Może spojrzę na to z innej strony.
– Powiedziałem jej, że ją kocham, wiesz? – zapytał zupełnie retorycznie, nie wiedząc, że wbija mi nóż w serce. – Tak? No to chyba dobrze, prawda? Mówienie o uczuciach w tej sytuacji jest wskazane. Szczerość jest wskazana. – Tylko, że ona nie odpowiedziała! – serce zabiło mi szybciej. Nie odpowiedziała? – Nie odpowiedziała? – zapytałam. – Jak to? – Po prostu. Zastanawia mnie to więc. Czy już tego nie czuje, czy jest inny powód tego? – Tego nie wiem. Może po prostu jest trochę za wcześnie, żeby rozmawiać o tak ważnych sprawach? Może ma do ciebie żal, wziąłeś dziecko od niej, wyprowadziłeś się nagle. Spróbuj ją zrozumieć. – Staram się, ale jestem zły. Tyle starania, a ona ciągle zapatrzona w siebie. Jakby tylko ona się liczyła w tym wszystkim. Każdy ma się dopasować do niej, każdy ma użalać się nad nią. – Więc nic się nie zmieniło? – Nie wiem. Za mało czasu razem spędziliśmy.
Kaśka, ja bym chciał tylko spokoju i normalnego domu. Żeby wrócić z pracy, zjeść obiad, pobawić się z synem albo pójść na spacer, albo spotkać się ze znajomymi. Obejrzeć film wieczorem, pokochać się z żoną. Zbyt wiele wymagam? – Według mnie nie – powiedziałam. – No właśnie. Dlaczego to wszystko jest takie trudne. Wydaje mi się, że jestem normalnym facetem. Nie zdradzam, nie szwendam się, nie piję. Mam kumpli, chodzimy razem na piwo i pograć w bilard, ale też nie jakoś nagminnie. Staram się być fair. A dostaje za to kopa w tyłek. – Ona nie umie docenić tego, co ma. – Może doceni. Może teraz jak poszła do lekarza, zbadała wzrok i to wszystko to migreny ustąpią i znów będzie sobą. Bo przecież za coś ją pokochałem, to nie jest tak, że nie znałem jej. Chociaż czasami wydaje mi się, że to obca osoba. – Musicie siąść pogadać, ustalić wszystko. – Wydaje się proste, prawda? – zapytał gorzko. – Wiem, że takie nie jest – delikatnie dotknęłam
jego ramienia. – Ludzie są dziwni, tworzą sobie w głowach jakieś problemy nie z tej ziemi. Wgryzają się w takie szczegóły, które nie mają znaczenia i niszczą tak wiele głupimi słowami. Ale ja wierzę w miłość, nie mogę pozbyć się myśli, że ona musi istnieć. Bo po co inaczej byśmy żyli? Z miłością wiąże się wszystko to, co najlepsze w naszym życiu. Dzięki niej wiążemy się w pary i jesteśmy w stanie przetrwać trudny okres wychowywania dzieci. Dzięki niej opiekujemy się naszymi stareńkimi rodzicami i mamy w domu zwierzęta. Dla tego uczucia jesteśmy w stanie zrobić naprawdę wiele. Czasami nawet poświęcamy życie. I to jest dobre, dzięki temu ludzie istnieją na świecie. – Straszna z ciebie romantyczka – Paweł uśmiechnął się. – Owszem. Dlatego jestem pewna, że miłość zwycięży. – No miejmy nadzieję, że to miłość – Paweł westchnął. – Nie popadaj w rozpacz. Poczekaj, niech to się
wszystko ułoży. Nie jest tak łap – cap zmienić swoje życie. To długotrwały proces, szczególnie dla ludzi dotkniętych takim dzieciństwem. – Wiem. Ale moja wyrozumiałość kiedyś też się skończy. – Może tak, ale wtedy będziesz pewien, że zrobiłeś wszystko, by o to zawalczyć, prawda? – Tak. – I będziesz mieć czyste sumienie? – Tak. – Więc w czym problem? – Chyba w tym, że chciałbym, żeby już było po wszystkim. Męczy mnie ten cały młyn. – Nie dziwię się. – W ogóle to dzięki. Fajnie jest się wygadać komuś, kto widzi sprawy z perspektywy tej drugiej strony. – Nie ma problemu – poczułam się fajnie, doceniona. – Polecam się na przyszłość. – Mam nadzieję, że kiedyś poznasz lepiej moją żonę. Na żywo, z tej dobrej strony.
– No nie wiem – skrzywiłam się. – Podejrzewam, że mnie nie lubi za bardzo. – Niby czemu? – Paweł, nie bądź naiwny. Mało która kobieta wierzy w przyjaźń między kobietą, a mężczyzną. Zawsze coś jest. – Zawsze? – zapytał trochę przekornie. – Zazwyczaj – odpowiedziałam wymijająco. Zrobiło się nagle dziwnie. Miałam wrażenie, że kuchnia, w której siedzimy staje się coraz mniejsza i mniejsza.
Zaczęło
atmosfera
stała
brakować się
ciężka.
mi
powietrza,
Dopiero
teraz
zauważyłam, że za oknem było już po zmierzchu i w pomieszczeniu panował półmrok. Pomarańczowe światło latarni wpadało do środka, oświetlając lodówkę i blat kuchenny. Nasze twarze ukryte były w półcieniu. – Czy ty coś czujesz? – zapytał zmienionym nagle głosem. – Niby co? – serce zaczęło walić mi w piersi jak oszalałe.
– Cokolwiek. Miłość? – Paweł... – Powiedziałaś, że szczerość to podstawa – przerwał mi. – To ważne, odpowiedz. – Tak. – Co tak? – drążył, po co właściwie? – Coś czuje. – Co? – Miłość? Może – odpowiedziałam. Marzyłam o tym, by wstał i podszedł do mnie. By wziął moją twarz w dłonie i zaczął całować. Ale on siedział, nieruchomo jakby bał się, że spłoszy nastrój. – Nie możemy, wiesz przecież – powiedział w końcu. – Wiem. Dlatego nie wiem, po co pytasz? – Chciałem wiedzieć. Czuć się... Po prostu gdyby nie było Zuzanny. Kasia, to nie jest proste. Starałbym się o ciebie, chciałbym z tobą być. Ale nie chcę, bo wiem, że kocham żonę. I że to ją wybrałem. – Rozumiem. Nie narzucam się. Ale jeśli to miłość...
– Tak? – Jeśli to miłość prawdziwa, odnajdziemy siebie. Wierzę w to mocno. – A może to tylko przyjaźń – powiedział i wstał. Bańka prysła, rzeczywistość. powróciła rażąco niesprawiedliwa i smutna. – Zawsze można mieć nadzieję – szepnęłam. – Tak. Nadzieja matką głupich. – Ale i tak wszystko zależy od ludzi. Życie jest jedno, warto przeżyć je w szczęściu, no nie? – zapytałam jeszcze, gdy już wychodził. – Moim największym szczęściem jest syn. Zrobię wszystko, by zadbać o niego. Choćby kosztem własnego, rozumiesz? – Chyba tak – powiedziałam i zamknęłam za nim drzwi. Usiadłam w przedpokoju i objęłam ramionami kolana. Co ja zrobiłam! Zdradziłam się przed nim z moimi najbardziej intymnymi uczuciami. Bałam się, że może to zaważyć na naszej przyjaźni. Nie zyskałam więc nic, mogąc stracić wszystko. Dlaczego
to zrobiłam? Ta atmosfera, napięcie podobne do napięcia przed burzą. Zapłakałam.
Rozdział dwunasty Sylwia Dni mijały coraz szybciej. Jesień panoszyła się na dobre, sypiąc na przechodniów kolorowymi liśćmi. Czasami padało, ale pod koniec października można było wychodzić w południe jedynie w grubym swetrze. Kurtki, czapki i rękawiczki czekały cierpliwie w szafie. Cieszyłam się, bo mama w taką pogodę czuła się troszkę lepiej. Przesunęliśmy jej łóżko do okna i mogła teraz leżąc obserwować świat. Mówiła, że uwielbia te zachmurzone dni, kiedy niebo zasnute jest chmurami. Wiszące nisko zwoje, płynące szybko, poganiane wiatrem, koiły nerwy mamy i wyciszały ją. Słuchała szumu liści, czasami widziałam ją z książką w ręku. Miałam nadzieję, ale z drugiej strony wiedziałam, że się łudzę. Ręce mamy zrobiły się prawie przezroczyste, słabe. Jej
siwa głowa wyraźnie odcinała się od bordowej poduszki.
Wokół
ust
pojawiły
się
miliony
zmarszczek. Siedziałam czasami w jej pokoju i patrzyłam jak śpi. Lubiłam słuchać jej oddechu, bo wiedziałam, że dzięki niemu jest jeszcze z nami. Cofałam się w czasie. Moje pierwsze wspomnienie z mamą to święta. Nie wiem, ile mogłam mieć wtedy lat, z dwa, może trzy. Pamiętam zapach żywej choinki, byłam z niej dumna, bo nikt nie miał takiej jak my, pachnącej, kującej, ze spadającymi szpilkami. Mama ubrana w różową sukienkę otwiera ze mną prezent, papier szeleści cicho, wstrzymuję oddech z niecierpliwości. A potem rzucam się mamie na szyję, bo dostałam to, co sobie wymarzyłam. Teraz nawet nie wiem, co to było. Ale w pamięć wrył mi się zapach mamy, jej włosy do ramion opadające falami, jej mocne ręce, trzymające mnie w objęciach, jej lśniące oczy. Była taka piękna. Przez całe życie była dla mnie najważniejszą osobą na ziemi. Moja pierwsza przyjaciółka, zawsze umiała ze
mną rozmawiać. W naszym domu piękne było to, że traktowano nas jak ludzi, a nie jak dzieci. Mieliśmy prawo głosu i prawo do obrony, gdy coś przeskrobaliśmy. Wyrośliśmy dzięki temu wszyscy na dobrych i normalnych ludzi. Dlatego tak ciężko patrzyło mi się na więdnący kwiat, jakim była moja mama. * Święto Wszystkich Świętych było pogodne. Jak zwykle poszliśmy z Andrew na groby po zmroku, kiedy cmentarz powoli pustoszał i mogliśmy w spokoju pomodlić się i porozmawiać. Zapaliliśmy niewiele świeczek, bo nie mieliśmy tu wielu bliskich. Serce kurczyło mi się ze strachu, że w przyszłym roku będziemy odwiedzać grób mamy. – Przeżyjemy i to – powiedział Andrew, odgadując moje myśli i ściskając moją dłoń. To zdanie wypowiadał do mnie bardzo często, jak mantrę albo zaklęcie. – Wiem. A jednak to nie jest łatwe. Nie da się przygotować do czyjejś śmierci.
– Pewnie, że nie – przytaknął. – Ale możesz poznać myśli mamy, jej pragnienia. Dla osób, które tak cierpią śmierć wcale nie jest najgorszym wyjściem. – To też wiem. – Ona będzie spokojna. Odpocznie. Przestanie ją boleć. Zaśnie. – Ale zacznie boleć nas. Andrew, nie pociesza mnie to. A co jeśli potem nic nie ma? – zapatrzyłam się na wielki krzyż stojący pośrodku cmentarza? Wpatrywałam się w znicze aż oczy nie zaczęły mi łzawić. – Tego nie wiemy. – Właśnie. I to jest tak przerażające. Mamy wiarę w coś, co może okazać się tylko ludzką ucieczką przed nicością. A ja nie mogę znieść myśli, że zostanie z nas tylko ciało. Ciało, które napuchnie pod ziemią, które zgnije i rozłoży się. Które stanie się prochem i puf! Jakby w ogóle nas nie było. – Sylwia, kochanie, znów katujesz się takimi myślami – Andrew przytulił mnie mocno. Razem
wpatrywaliśmy się w płomienie. Zniczy było bardzo wiele, pachniały kwiaty. – Nie wiemy jak jest, ale musimy mieć coś, na czym możemy się oprzeć. Wiara to dobra rzecz w takim przypadku. – Kocham cię, bo jesteś mądry. * Listopad minął jak z bicza strzelił. Na początku grudnia zaczęliśmy piec pierniki, by do świąt zrobiły się miękkie. I tak wiedziałam, że będziemy dopiekać kolejne porcje, bo dziwnym trafem zawsze ubywało ich z pudełek, w których były pochowane. Zaczął padać śnieg i mieliśmy nadzieję na białe Boże Narodzenie. Do domu zjechała rodzina, zrobiło się ciepło i rodzinnie. Mama poprosiła, żebym na kolację w Wigilię zaprosiła Zuzannę. Zgodzili się i mieliśmy teraz problem, żeby wszystkich pomieścić przy stole. Mama słabła coraz bardziej i teraz już prawie w ogóle nie wstawała z łóżka. Lekarze alarmowali, że
trzeba ją umieścić w szpitalu, ale ani ona ani ojciec, nie chcieli na to przystać. Mama była szczęśliwa, bo teraz było wokół niej wielu ludzi. Mogła prowadzić rozmowy, czytano jej książki, opowiadano historię, wspominano. Czasami całymi dniami potrafiła patrzeć na spadający z nieba śnieg, na poruszane wiatrem drzewa, na małe ptaszki siadające na parapecie okna. Uśmiechała się wtedy delikatnie i wydawało mi się, że jest szczęśliwa. W tym okresię nie miałam za bardzo czasu dla Zuzki. Widywałyśmy się czasami, opowiadała mi, że Paweł wrócił do domu, że próbują. Miała w końcu swojego Miłosza z powrotem i wydawało mi się, że radzi sobie dobrze. Schudła trochę, miała świeżo ufarbowane i obcięte włosy, czyste ubranie i lekki makijaż. Wydawało mi się, że nie muszę się o nią martwić. W połowie grudnia, na prośbę mamy ubraliśmy choinkę. Zaprosiliśmy na to wydarzenie Zuzę i mały Miłosz pomagał nam ją przystrajać, a potem siedział u mamy na łóżku i wpatrywał się w kolorowe,
migające lampki, zachwycony. Przytulał się do mojej mamy bez skrępowania i w końcu zasnął, skulony w kłębek. To były naprawdę dobre dni. Dom rozbrzmiewał śmiechem, pachniało pomarańczami, choinką, cynamonem i wanilią. Czasami od tych zapachów kręciło mi się w głowie. W końcu nadeszły długo wyczekiwane dni. Rozniósł się zapach ryb, grochu, kapusty. Na gazach bulgotały: barszcz i grochówka. Kompot z suszu został przelany do kilku dzbanków. Ryba złociła się na patelni, a w piekarniku rósł wspaniały sernik królewski pełen rodzynek i orzechów. Ciężko mi opisać ten dzień bez wzruszenia. Siedzimy wszyscy przy stole, nawet mama, którą posadziliśmy w wielkim, pełnym miękkich poduszek fotelu. Za oknem padał śnieg, więc nie zasłanialiśmy okien zasłonami. Miękki puch osiadał na oknie, a mróz rzeźbił na nim kwiaty. Na stole paliły się świece, w kącie mrugała do nas kolorowo choinka. Gdzieś w tle radio śpiewało najpiękniejsze kolędy.
Na stole położyłyśmy obrus, biały, zupełnie gładki. Na nim dwa fioletowe, mniejsze. W wazonach ułożyłyśmy
kwiaty
i
suszone
pomarańcze.
Wyciągnęłyśmy zastawę, którą rodzice dostali w prezencie ślubnym. Stara porcelana, w piękne małe różyczki. Pamiętam, że zawsze jak z niej korzystaliśmy bałam się, że coś się stanie, że ją stłukę. W czasach dzieciństwa wydawała mi się piękna i teraz nic się nie zmieniło. Łzy stanęły mi w oczach, gdy przygotowywałam każdemu miejsce. Z delikatnością kładłam każdy talerz, myśląc o tym, jak bardzo przywiązujemy się do przedmiotów i jak pewne przedmioty mogą przywołać w nas najlepsze wspomnienia. Pamiętam babcię. W ostatnią naszą wspólną Wigilię, jak jadła z tych talerzy zupę, podnosząc pełną łyżkę do ust bardzo powoli. Pamiętam jej spracowane, powykręcane ręce. Jej palce, w których rzadka kostka nie była na swoim miejscu. Miała ciepłe dłonie, pamiętam jak głaskała mnie po głowie, gdy składała mi życzenia. Zmarła następnego
lata i już nigdy święta nie były takie same. Otrząsnęłam się jednak z tych myśli, bo wołali mnie do kuchni. Mama szykowała się w łazience, a my byliśmy trochę zestresowani, że siedzi w niej tak długo. W końcu wyszła i znów wyglądała, jak normalna mama. Taka, jaką ją zapamiętałam. W sukni w kolorze dojrzałej wiśni, z włosami zaczesanymi do tyłu i opadającymi na ramiona i plecy. Zmienił się tylko kolor tych włosów, z ciemnego, ciepłego brązu na siwy oraz jej dłonie, zmęczone, przezroczyste i delikatne. Każdy z nas zapatrzył się na nią, pewnie z połowa miała przy tym otwarte usta. Mama zarumieniła się i usiadła w swoim fotelu. Po jej twarzy widać było, że to wszystko kosztuje ją to o wiele więcej, niż byłaby skłonna przyznać. Przynieśliśmy z kuchni wszystkie dania i ustawiliśmy na małym stoliku. Panował w naszej rodzinie przesąd: nie można było wstać od stołu podczas Wigilii. Kto wstał, miał odejść w najbliższym roku na zawsze.
Paweł został wytypowany do przeczytania fragmentu Biblii, a mama jak zawsze odmówiła przed jedzeniem modlitwę dziękczynną. Zupa była smaczna, wybrałam grochówkę i grzanki chrupały mi między zębami. Andrew skusił się na barszcz, więc podebrałam mu dwa uszka. Patrzyłam na tych wszystkich ludzi. Na tatę, podającego mamie miskę z kapustą, dokładającego jej ziemniaków. Na Marię i jej rodzinę. Moja najstarsza siostra była tak piękna, jasne włosy falami opadały jej na plecy, niebieskie oczy pilnie śledziły ruchy jej dzieci. Klaudia i Patryk, moi siostrzeńcy byli już duzi i nawet nie wiedziałam, kiedy
tak
urośli.
Urodę
odziedziczyli
po
czarnowłosym ojcu, Adamie. Mieli oboje ciemną karnację i mocne, czarne włosy. Ich buzie usiane były licznymi brązowymi piegami. Agata, druga z kolei z moich sióstr siedziała zamyślona nad karpiem, co chwilę spoglądając na mamę. Jej krótkie jasne włosy nastroszone były na czubku głowy. Widziałam jak Andrzej, jej mąż, chwycił pod stołem jej drugą dłoń. Nie dziwiłam się temu i
cieszyłam się, że mam przy sobie Andrew. Sama jego obecność podnosiła mnie na duchu. Paweł
i
Zuzanna
siedzieli
rozdzieleni
krzesełkiem Miłosza. Z całej trójki tylko on zachowywał się normalnie. Po jego rodzicach widać było okropne napięcie. W końcu kolacja dobiegła końca, podzieliliśmy się opłatkiem i zaczęliśmy śpiewać kolędy. Tata, ze swoim mocnym głosem śpiewał najpiękniej. Zgasiliśmy wysokie światła i tylko świece rzucały na ściany chyboczące cienie. Zajadając makówki słuchaliśmy opowieści wigilijnych opowiadanych przez rodziców. Wszyscy znaliśmy je na pamięć, ale to była nasza tradycja. Każdego roku wydawało mi się, że znane wydarzenia opowiadane są inaczej, że pojawiają się nowe słowa, zdarzenia, fakty. W końcu zmęczony Miłosz zaczął marudzić i Zuzanna z Pawłem pożegnali się. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, usiedliśmy z powrotem w dużym pokoju. Mama przebrała się już w swoją ciepłą, flanelową koszulę nocną i położyła do łóżka. Jej
twarz była blada, ale uśmiechała się. Dzieci położyły się wraz z nią, przytulone każde do jednego boku mamy. Tata usiadł w fotelu obok łóżka, a my wszyscy na podłodze. Niektórzy z nas próbowali w brzuchach zmieścić kawałek sernika, inni ratowali swoje żołądki kompotem z suszu. I znów śpiewaliśmy kolędy, wspominaliśmy dawne czasy i marzyliśmy. Pokazałam rodzinie zdjęcia z naszego ślubu, opowiedziałam jak się poznaliśmy, pomijając drastyczne szczegóły. Maria wspominała ostatnie wakacje z Egipcie, a Agata chwaliła się sukcesami w pracy. Była prawnikiem i ostatnio borykała się z dość trudną sprawą, którą niestety przegrała, ale z której mimo to była zadowolona. Nie zauważyliśmy nawet kiedy mama zamknęła oczy. Wszyscy śmiali się i przegadywali. Wydawało się, że zasnęła, bo jej pierś poruszała się delikatnie pod kołdrą. A potem przestała. Tak po prostu. I nikt z nas tego nie zauważył! Dopiero jak Klaudia wstała, by pójść do łazienki, zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Podniesiona przez wnuczkę ręka opadła
bezwładnie na pościel. W momencie ucięły się nasze rozmowy. Maria zabrała szybko Patryka, Agata dzwoniła po pogotowie. A tata? Tata po prostu uklęknął przy łóżku, wziął dłoń mamy w swoją i przycisnął do niej czoło. Widziałam jak dotyka każdego palca mamy, starając się zatrzymać w nim życiowe ciepło. Wyszliśmy wszyscy z pokoju, a zamykając drzwi widziałam, jak ramiona taty podrygują wstrząsane szlochami. Poczekaliśmy na karetkę. Lekarz potwierdził zgon, wypisał papiery, złożył kondolencję i odjechał. Wykonując te wszystkie czynności nie patrzył nam w oczy, jakby czuł się winny temu, że mama umarła w Wigilię Bożego Narodzenia. Tata poprosił, żeby zostawić go samego, więc rozeszliśmy się w różne miejsca w domu. Adam zabrał dzieci i pojechał do siebie, Maria płakała w kuchni z twarzą w dłoniach. Jej idealne włosy rozsypały się wokół jej głowy, poszarpane dłońmi. Agata schowała się w swoim starym pokoju razem z Andrzejem. Przez drzwi słyszałam, jak wyje
i jak mąż stara się ją uspokoić. Ja nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, więc Andrew zaproponował spacer. Śnieg nadal padał, padał, jak gdyby nic się nie stało. A ja miałam wrażenie, że świat stanął w miejscu, że wstrzymał oddech. A jednak uparty, cholerny śnieg padał nadal, zmarznięci ludzie spieszyli do ciepłych domów, w kościele trwała Pasterka (nie wiedziałam, że jest aż tak późno), śpiewano kolędy. Kolorowe ozdoby migały w wystawach zamkniętych sklepów. Jakiś pies biegł ulicą poszczekując cicho. Gdzieś zazgrzytały na torach koła tramwaju. Z daleka słychać było szum jadącego pociągu. Jakieś auto trąbiło, płakało małe dziecko. Moje obcasy stukały po
oblodzonej
nawierzchni
chodnika.
Nic.
Absolutnie nic się nie zmieniło. Tak mnie to denerwowało, tak bardzo było to niesprawiedliwe. Moje serce chciało płakać, wyć. Ja miałam ochotę krzyczeć na cały głos, że przecież nic już, nigdy, nie będzie takie samo. W końcu zatrzymaliśmy się przed małą, słabo
oświetloną świecami kapliczką z Matką Boską. Płomyki świec oświetlały jej bladą twarz o dobrym uśmiechu. Jasne ręce błogosławiły, były małe i wydawały się kruche. Tak kruche, że wystarczyłby mocniejszy uścisk, by je zmiażdżyć. Przypomniały mi się nagle wszystkie dotyki mamy. Od tych małych, kiedy głaskała nas przy śniadaniu po włosach. Jej palce we włosach, gdy zaplatała nam warkocze do szkoły. A łzy nadal nie chciały płynąć. Czułam ogromny ciężar na piersi, którego nie potrafiłam zrzucić.
Rozdział trzynasty Zuzanna
Andrew dał mi znać, że umarła mama Sylwii. Próbowałam się do niej dodzwonić, ale nie odbierała. Nosiło mnie, chciałam być przy niej, ale nie czułam się na tyle pewnie, by tam pójść. Miłosz spał, z rączką pod zaczerwienionym policzkiem. Pozbierałam jego brudne rzeczy i zaniosłam do kosza na pranie. Wypakowałam paczki, które dostaliśmy od rodziny Sylwii. Do kuchni wszedł Paweł i przytulił się do moich pleców. Odwróciłam się do niego i położyłam czoło na jego klatce piersiowej. Zaciskałam mocno szczęki. – Mama Sylwii nie żyje – wyszeptałam. Słowa odbiły się echem, stały prawdą. – Jak to? – dopytywał.
– Nie wiem. Zadzwonił Andrew i tylko tyle mi powiedział. Zmarła po kolacji, koło dwudziestej trzeciej. – Chcesz tam jechać? – Sama nie wiem – bałam się. – Pewnie jest zamieszanie, ogromny smutek. – Znałaś ją, traktowała cię jak córkę. – Nawet nie zdążyłam się pożegnać – zapłakałam. – Miałam jej tyle do powiedzenia. – Tym bardziej powinnaś pójść. Zajmę się małym jutro. Wydaje mi się, że Sylwia cię teraz potrzebuje, a i dla ciebie jest to ważne. – Bardzo. – Leć. Kluczyki są na stoliku w przedpokoju. – Dziękuję – pocałowałam go w przelocie. Zarzuciłam płaszcz, ubrałam czapkę i pojechałam. Długa wahałam się przed drzwiami. To była ich intymna chwila, pełna cierpienia. Mogli się nią dzielić, ale nie z kimś spoza rodziny. Śnieg ciągle padał, ale stracił cały swój urok. Było zimno, wiało. Stałam na dworze, nie mogąc zdecydować się, by
wejść. Za nic w świecie nie chciałam pchać się gdzieś, gdzie nie byłam mile widziana. – Wejdź, Zuza – aż podskoczyłam, gdy Sylwia dotknęła moich pleców. – Co tu robisz? – zapytałam głupio. – Byliśmy z Andrew na spacerze. Musiałam odsapnąć. – Rozumiem – czułam się niezręcznie. Andrew patrzył na mnie wyczekująco. Sylwia nie patrzyła mi w oczy, speszona. – Przyszłam. Nie wiem po co w sumie. Paweł powiedział, że ona była dla mnie jak mama i że z niej powinnam czerpać siłę. Tyle chciałam powiedzieć, a nie znalazłam okazji ani słów. – Zuza, ona cię traktowała jak swoją córkę. W ostatnich dniach rozmawiałam z nią dużo. Nadrabiałyśmy. Było jej przykro, że po moim wyjeździe nie wpadałaś do niej jak kiedyś. Chciała ci pomóc i zawsze o ciebie pytała. Martwiła się. Kochała cię, chociaż nigdy nie miała okazji ci tego powiedzieć. Cieszyła się, że mogła cię przygarnąć w
swoje
ramiona,
kiedy
najbardziej
tego
potrzebowałaś. – Och – łzy po prostu ciekły. – Chciała, żeby wszystko ci się ułożyło. Żebyś dała radę uporać się z problemami. Widziałam, jaka była zadowolona z tej kolacji, widząc was razem. I ja też, bo miałam poczucie, że to ona was scala. Weszliśmy do domu, bo zrobiło nam się zimno. Zastanawiałam się nad słowami Sylwii, jednocześnie krzątając się po domu. Starałam się być niewidoczna i unikać spojrzeń domowników. Agata była w złym stanie, ciągle w histerii i jej mąż cicho rozmawiał z Marią, czy nie zawieźć jej na pogotowie po leki uspokajające. Maria, ta zawsze perfekcyjna, piękna Maria, miała zmierzwione włosy i zaczerwienione policzki. Ślady zaschniętego i startego niedbale tuszu wyglądały niczym ubarwienie wojenne. Ciągle przykładała palce do ust i szarpała paznokcie. Pamiętam z dzieciństwa, jak jej mama próbowała ją tego oduczyć. Kupowała nawet specjalny, bezbarwny lakier do paznokci o gorzkim smaku. Nic nie
skutkowało. A potem stała się nastolatką i po prostu z tego wyrosła. Maria zawsze była moim wzorem. Piękna, silna, mądra, zadbana. W obu ciążach wyglądała kwitnąco, a jej brzuszek był idealny, ani za duży, ani za mały. Nie przytyła więcej niż dziesięć kilo w każdej ciąży i podejrzewałam, choć nie miałam dowodów, że nawet na porodówce prezentowała się doskonale. Tej nocy chyba po raz pierwszy widziałam ją w takim stanie. Nawet mając dwójkę dzieci, zawsze była idealnie umalowana i uczesana. Patrząc na nią wtedy ujrzałam prawdziwego człowieka. Zniknął gdzieś dystans, który zawsze do niej czułam i spontanicznie podeszłam, żeby ją przytulić. Jej ramiona drgały, gdy mocno ściskałam jej plecy. Szeptała coś niewyraźnie, ale słowa nie były teraz ważne, więc milczałam. Agata pojechała z mężem do szpitala. Ojciec Sylwii wyszedł w końcu z pokoju, w którym spokojnie leżała jego żona. Myślałam, że zabrała ją karetka, ale ojciec znał lekarza i pozwolił na
zostawienie ciała w domu. Była noc, więc zakład pogrzebowy mógł zjawić się dopiero rano. Pan Franciszek miał na twarzy maskę, zastygły grymas, który pozwolił mu nie uronić ani jednej łzy i skinąć głową na dziewczyny, że mogą wejść. Maria chwyciła Sylwię mocno za rękę i poszli z Andrew, a ja zostałam sama z jej tatą. Próbował się do mnie uśmiechnąć, ale marnie mu to wyszło. A ja stałam, czując jak policzki pałają mi gorącem, zawstydzona, niezdecydowana, czy powinnam złożyć mu kondolencje, czy nie. W końcu skinął na mnie i poszliśmy do kuchni. – Co Panu przygotować? – zapytałam. – Herbaty? – Miętę jakbyś mi mogła zaparzyć – poprosił i usiadł z ciężkim westchnieniem. Ukrył twarz w dłoniach, opierając łokcie na stole. Podeszłam i położyłam mu rękę na ramieniu. Woda gotowała się potwornie
długo,
zegar
tykał,
jako
jedyny
przerywając ciszę. – Już nie cierpi – powiedział w końcu. Czajnik zaczął gwizdać, więc zalałam zioła i
przykryłam kubek małym talerzykiem. – Tak – cóż innego mogłam powiedzieć? – A jednak to boli – popatrzył na mnie, ręce mu drżały. – Obiecałem, że nie będę płakać, ale nie dotrzymałem słowa. – To trudne. – Bardzo. Przeżyłem z nią życie. Mieliśmy chwile dobre i złe. Wzloty i upadki. Różniliśmy się w podejściu do dzieci, pracy, prowadzenia domu. Ale Helena była taka silna zawsze, umiała dobierać argumenty i stawiać na swoim. Ech, tyle razy się kłóciliśmy o to samo. I zawsze jakoś dochodziłem do wniosku, że miała rację. Mądra kobieta umie tak prowadzić mężczyznę, by wierzył, że wszystkie pomysły są jego. Nieraz łapałem się na tym, że o tym, co wymyśliłem, ona mówiła już dużo wcześniej. – Była wspaniała. Zastąpiła mi mamę – wtrąciłam. – Tak, tak – wydawało mi się, że nie pojął moich słów. – Tak, była dobrą matką. Córeczki się nam
rodziły same, chociaż tak bardzo chciała mieć syna. To śmieszne, bo ja byłem zadowolony z każdej pociechy, jaka przyszła na świat. To ona była zawiedziona, gdy dowiadywała się, co nam się urodziło. Nigdy nie żałowałem, bo wiedziałem, że moje córki będą wspaniałe. I popatrz, są. Nawet nie musieliśmy się bardzo starać, po prostu mądre kobiety. – Wszystkie są wspaniałe – potwierdziłam. – Wspaniałe – szepnął. – Wspaniałe mieliśmy życie. Pełne śmiesznych zdarzeń i ciekawych historii. Ale krótkie. Nie wiem. Nie wyobrażam sobie, co ja teraz będę robił. Sylwia wyjedzie, Agata rzuci się w wir pracy, a Maria wróci do rodziny. Zostanę sam w wielkim domu, pełnym wspomnień. Helena mówiła mi kiedyś, że musimy umrzeć razem. Że taka miłość zdarza się raz na sto lat i że pewnie odejdziemy tego samego dnia. Pomyliła się. Pospieszyła za bardzo. Jest w lepszej sytuacji, to niesprawiedliwe. – Rozumiem.
– Pewnie czekają mnie lata samotności – herbata zaparzyła się, więc podałam mu kubek. Upił gorącego płynu i zapatrzył się na padający za oknem śnieg. Milczał, więc wycofałam się z kuchni i usiadłam w pokoju. Po niecałej godzinie z sypialni wyszły dziewczyny i Andrew. Wszyscy mieli szare twarze i zeszklony wzrok. Ze wszystkich sił chciałam, żeby ktoś zapytał się, czy chce wejść do tamtego pokoju. Miałam ochotę usiąść na chwilę z dłonią Heleny w swojej i zamyślić się, pomodlić. Sama nie odważyłabym się tam pójść, ale gdyby to zaproponowali, to owszem. Niestety każdy zajęty był swoimi myślami. Zmęczenie odbijało się nie tylko w ich twarzach, ale i gestach, ciała mieli jakby ociężałe, przygniecione do ziemi. Pan Franciszek z kubkiem w dłoni przeszedł przez pokój i zamknął za sobą cicho drzwi sypialni. Zrobiło mi się smutno, że jako jedyna nie miałam okazji jej zobaczyć, pożegnać się. Ale w końcu nie byłam rodziną i nic mi się nie należało. Czując
zbliżającą się katastrofę, szybko pożegnałam się i wyszłam. Długo siedziałam w aucie, mnąc w rękach chusteczki higieniczne, wycierając nos i próbując wycisnąć z oczy łzy. Nie wiem czemu, miałam ochotę płakać, ale moje serce i oczy były suche i spokojne. Migrena czaiła się gdzieś w zakamarkach głowy, sycząc na mnie i zapowiadając swoje rychłe przyjście. Pojechałam do domu, ściągnęłam z siebie kostium, w którym byłam na Wigilii, a którego nie zdążyłam przebrać i weszłam do łazienki. Kąpałam się długo, zanurzona w gorącej wodzie z pianą. Oczy szczypały mnie i zorientowałam się, że zapomniałam dzisiaj okularów. Gdy wycierałam ciało ręcznikiem, do łazienki wszedł zaspany Paweł. – Jak sytuacja? – zapytał. – Możesz się domyślić – burknęłam. – Zmęczona? – Bardzo. Jak każdy. Na dodatek czuję znów nadchodzącą migrenę. – Zapomniałaś okularów, zostały na stole w
kuchni. – Wiem – mruknęłam, starając się opanować złość. W środku robiło mi się gorąco, ale zaczęłam oddychać głęboko. Próbowałam przeanalizować słowa Pawła i nie dostrzegać w nich nic złego. – To pewnie dlatego. – Przygotuję ci tą musującą tabletkę. Pościeliłem ci w dużym pokoju, możesz tam spać zamiast u Miłosza, to nie obudzi cię za wcześnie. Zajmę się nim. – Dziękuję. Chyba powinnam wstać rano i jechać coś pomóc, jak myślisz? – Wydaje mi się, że dobrym pomysłem jest ugotować im coś na obiad. Rano pewnie będą załatwiać wszystkie sprawy związane z pogrzebem, a może pójść ciężko, bo dzisiaj święto. – Chyba będą dzisiaj tylko prosili o przeniesienie ciała do kostnicy. Pogrzeb zapewne odbędzie się dwudziestego siódmego, albo ósmego. Te dni są najgorsze, takie zawieszenie w pustce powoduje niepokój – ubrałam piżamę i wyszczotkowałam
zęby. Paweł wziął mnie w ramiona i przytulił. Wdychałam jego zapach, czułam jego ciepło i od razu zrobiło mi się trochę lepiej.
Rozdział czternasty Sylwia Tata zawsze był dobrym człowiekiem. Mniej surowym niż mama, ale o wiele bardziej wymagającym. Nieraz prowadził z nami długie dyskusje na temat naszego zachowania w szkole, czy podwórku. Gdy poznałam Zuzę, to on wyłuszczył mi obawy jego i mamy, tak bym nie poczuła się urażona i wysłuchał mnie. Dał mi wzorzec idealnego mężczyzny i całe życie chciałam spotkać takiego właśnie faceta na swojej drodze. Budząc się tego przedpołudnia obok Andrew mogłam czuć, że to marzenie się ziściło. W domu było cicho, słyszałam jedynie miarowe tykanie zegara i spokojny oddech mojego męża. Pewnie wszyscy jeszcze spali, wycieńczeni nocą i
przeżyciami. Gdzieś tam za ścianą, pod ciepłą kołdrą, leżało zimne ciało mojej mamy. Dotknęłam wczoraj jej martwej dłoni, całowałam chłodne policzki, obserwowałam w napięciu klatkę piersiową pewna, że za chwile uniesię się pod wpływem oddechu. Ale ciało mamy było już tylko spokojną skorupą. Na jej ukochanej twarzy malował się spokój, a Maria upierała się, że grymas jej ust, to ostatni uśmiech. Umarła szczęśliwa, w swój ulubiony dzień roku, otoczona bliskimi. Umarła tak, jak chciała, we śnie, mimo że swoje wcześniej wycierpiała. Nie rzęziła jednak i nie było to tragiczne, a tego się obawiała. Mimo wielu słów przed odejściem, wcale nie było mi łatwiej. Jedyne ukojenie dawała mi myśl, że teraz moja Mała Biała Pani nie jest już samotna. Wizja mamy trzymającej za rękę moją córkę, dawała mi spokój. Wstałam cicho, nie budząc Andrew. Poszłam do kuchni i zastałam w niej tatę, siedzącego nad mięta, którą w nocy zaparzyła mu Zuzka. Byłam jej wdzięczna, że dotrzymała tacie towarzystwa, gdy my
byliśmy pomodlić się za mamę przy jej zwłokach. Tata uśmiechnął się do mnie z trudem i zaraz odwrócił wzrok. – Cześć, tato – pochyliłam się, by pocałować go w policzek. Lekki zarost podrapał moje usta. – Już nie śpisz? – Nie położyłem się. Czuwałem, modliłem się, myślałem nad tym, o czym rozmawialiśmy z twoją mamą tak wiele razy. – To znaczy? – O pogrzebie, kwiatach i różnych szczegółach. Gdy wróciła do domu z hospicjum, pokazała mi, jaki chce mieć pomnik, że nie chce zdjęcia i tak dalej. Na początku byłem na nią taki wściekły, nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. – Nie ma się co dziwić, to bardzo trudne. – Zrobiła z tego tematu nasz codzienny. Nie było dnia, w którym nie robiłaby aluzji do tego, że umiera lub nie mówiła o tym wprost. Chciała mnie oswoić. – Wydaje mi się, że nie tylko ciebie, ale siebie też – zauważyłam.
– Być może – skinął głową. – Ale nigdy nie mówiła o strachu. Ani razu nie wspomniała, że się boi. Była taka dzielna. – Gdyby zaczęła o nim mówić, to by się pojawił – powiedziałam. – Lepiej było brać to z uśmiechem. Jej wiara w to, że jest coś po śmierci była tak niezachwiana. Wiesz, tato, mama powiedziała mi coś ważnego przed śmiercią. – Słucham – popatrzył na mnie smutno. Serce ścisnęło mi się żalem. – Miałeś wnuczkę, Heather. Mama poszła się nią opiekować. – Co ty mówisz? – tata był zszokowany. Żałowałam, że powiedziałam mu o tym, było to niepotrzebne. Tylko dokładałam mu zmartwień, głupia! – Myślałam, że mama ci mówiła? – usiadłam naprzeciwko niego. – Heather zmarła w ósmym miesiącu ciąży, łożysko się odkleiło, było za późno. – Córciu – tacie rwał się głos. – To nic, tato – chwyciłam jego drżące dłonie w
swoje. – Jakoś się pozbierałam. Nie wiem, jak. To chyba cud. Andrew bardzo o mnie dbał wtedy i to jego zasługa. Wyciągnął mnie z tego, chociaż nie wiem, jakim cudem nie postradaliśmy razem zmysłów. – Będą inne dzieci... – Nie, tato – przerwałam mu. – Wycięli mi macicę, więc będziemy bezdzietni. Przepraszam. Nie powinnam ci mówić tego w takiej chwili. Chodziło mi o to, żebyś się nie martwił, że mama jest tam gdzieś samotna. Ma się kim opiekować. – Małym aniołkiem – po twarzy ojca pociekły dwie, wielkie łzy. – Tak. – Chodź do mnie – tata wyciągnął ramiona i przytulił mnie mocno. * Dzień minął jak we śnie. Gdyby nie Zuza, która zjawiła się z obiadem, zapomniałabym, że są święta i
że w ogóle trzeba coś zjeść. Ciało mamy zostało wywiezione około południa. Panowie z zakładu pogrzebowego pytali ojca o suknie, rodzaj uczesania i makijaż. Odpowiadał im rzeczowym tonem, z opanowaniem i spokojem, na jaki tylko było go stać. Wyciągnął z szafy piękną, perłową suknię i pasujące buty. A potem panowie wyszli, zabierając ciało mamy w jakieś okropne, chłodne miejsce. Patrzyłam na wgłębienie w pościeli, katując się okropnymi myślami. Chciałam zrobić sama sobie krzywdę, by uwolnić te ściskające mi klatkę piersiową, emocje. Nic nie działało. Byłam sucha wewnątrz, niczym wyschnięte jezioro. Chodziłam po domu, bez celu, próbując zapchać pustkę jedzeniem. Gdy Zuza przyniosła obiad, siedliśmy wszyscy w ciszy. Agata, otumaniona po lekach uspokajających skubała rąbek swojego swetra. Maria nadal rozczochrana, nieumalowana, z podpuchniętymi oczami, udawała, że coś je, wkładając do ust pusty widelec i dzióbiąc w talerzu. Tata skubał kluski i
rolady, nie mając apetytu, pił tylko miętę i zawieszał się, patrząc na ścianę lub za okno. Atmosfera była ciężka i chciałam, żeby to wszystko było już za nami. Jedynym moim pocieszeniem był Andrew. Zuza krzątała się po domu, jako jedyna nie zawieszona w próżni. Drażniło mnie jej praktyczne podejście. To, że zrobiła obiad, że musieliśmy go zjeść, że pozbierała naczynia, wyniosła do kuchni i zaczęła zmywać. Nie pasowała do nas, była obca i dziwna. Nasza przestrzeń, cały dom, wszyscy domownicy, byliśmy otuleni jakby watą, watą stworzoną z naszych wspomnień, myśli, cierpienia, zamyślenia i modlitwy. Ona ostro odcinała się od rzeczywistości, wykonując czynności, które wydawały się w tym momencie głupie i nie na miejscu. Ta żałoba wyglądała zupełnie inaczej niż ta po stracie Heather. Wtedy nie umiałam otrząsnąć się z szoku. W tym wypadku byłam spokojna, bo wiedziałam, że mama była już zmęczona. Nie zmieniało to bólu, jaki czułam, ale dawało pewne zrozumienie. Nie chciałam rzucać się na podłogę,
jak Agata, czy rwać włosów z głowy jak Maria. Nie miałam też potrzeby zawieszania się, jak tata, wspominania i rozpaczania. Chciałam po prostu płakać, ale nie byłam w stanie.
Rozdział piętnasty Zuzanna Czułam, że nie jestem już mile widziana w domu Sylwii. Nawet ona patrzyła na mnie z wyrzutem, więc pozbierałam pojemniki, w których przywiozłam obiad i pojechałam do domu. Paweł był z Miłoszem na spacerze, w kuchni znalazłam kartkę, gdzie są i o której wyszli. Rzuciłam okiem na zegarek i postanowiłam przejść się w ich stronę. Do parku, w którym jeździli na sankach, nie było daleko. Mróz szczypał mnie w policzki, a ostre słońce raziło w oczy. Śnieg skrzypiał pod butami i ogarnęło mnie nagle uczucie szczęścia. Poprzedniej nocy tabletka pomogła i migrena oddaliła się, chowając swój rozdwojony, syczący język gdzieś głęboko. Miałam świadomość, że ona nadal czai się gdzieś w mojej
głowie, ale idąc wtedy parkiem uświadomiłam sobie, że nie miałam ataku już od kilku dni. Uśmiechnęłam się, widząc moich mężczyzn bawiących się na śniegu. Mały piszczał zachwycony, wyrzucając w powietrze śnieg i otwierając buzie, by płatki usiadły mu na języku. Pomyślałam przelotnie, że pewnie będzie z tego jakaś choroba, ale Miłosz na szczęście nie łapał infekcji przy byle okazji, więc odrzuciłam tą myśl. Sanki, porzucone, leżały niedaleko ławki. Pomiędzy witkami płaczącej brzozy zobaczyłam dwa bałwany, małego i dużego, przy czym mały był dość abstrakcyjny. Nie zauważyli mnie, więc mogłam przyglądać się, jak bawi się ojciec z synem. Serce ścisnęło mi się na myśl, że mogłabym ich rozdzielić. Miłosz lgnął do Pawła i chciał spędzać z nim jak najwięcej czasu. Wyczekiwał niecierpliwie chwili, w której mąż wróci z pracy, żeby opowiedzieć mu, co robił przez cały dzień. Obiecałam kiedyś sobie, że moje dziecko nie będzie miało tak okropnej rodziny, jak moja. Chodziło mi głównie o alkoholizm, dlatego prawie w
ogóle nie pijałam żadnych trunków, jednak nie pomyślałam o tym, że mogłabym skrzywdzić go w inny sposób. W moich myślach modelem rodziny była rodzina Sylwii. Jej rodzice, którzy kochali się i byli zgodni, którzy wychowywali córki ze swobodą i zapewnieniem im odpowiedniej dawki wolności. To się sprawdzało i nieraz marzyłam nocami, że stworzę moim dzieciom taki właśnie dom. A teraz prawie doprowadziłam do rozstania i rozbicia rodziny. Czy mogłam być aż tak wielką egoistką, by swoje szczęście i wygodę przedłożyć nad dobro dziecka? Odseparowałabym go od ojca, którego widywałby tylko weekendami? A dlaczego? Bo nie umieliśmy się dogadać? Bo coś się popsuło i lepiej było to spisać na straty niż postarać się coś naprawić? Poczułam się głupio. Chciałam dla Miłosza wszystkiego, co najlepsze. Jego szczęście było moim priorytetem i dla niego, w chwili obecnej żyłam. Nie miałam nic innego. Popatrzyłam na Pawła, jego rozwiane włosy i uśmiech na twarzy. Był dobrym
człowiekiem i zdawałam sobie z tego sprawę. Nie stronił od obowiązków i zajmował się dzieckiem od samego początku. Nie bał się nigdy, że przy przebieraniu zrobi mu krzywdę, mimo że synek był niewiele większy od jego dłoni, jak się urodził. Gdy miałam depresję i odrzuciłam na chwilę Miłosza, Paweł spędzał z nim całe dnie. Wziął urlop z pracy, dorabiając tylko w domu, by móc zajmować się nami. Czasami wieczorami przyglądałam się im przez szparę w drzwiach. Mąż trzymał synka na rękach, kołysał go do snu, aż nie odbiło się mu po jedzeniu. Kładł go w łóżeczku, brał bajkę i czytał. A bobas wpatrywał się w niego wielkimi oczami, słuchając, jakby rozumiał. Często w połowie bajki zasypiał, ale Paweł czytał do końca, aż do szczęśliwego zakończenia. Paweł zauważył mnie i powiedział coś Miłoszowi na ucho. Mały rozglądnął się i jak mnie zauważył, puścił się biegiem, rozkładając małe rączki. Podbiegłam do niego, przepełniona szczęściem. Wzięłam go w ramiona, okręciłam wkoło i
pocałowałam rumiane policzki. Paweł podszedł i gdy uśmiechnęłam się do niego, pocałował mnie w policzek. – Jak Sylwia i reszta? – zapytał, otaczając nas ramionami. – Kiepsko. Wyszłam, bo chyba chcieli być sami. – To trudny czas, pewnie chcą go spędzić samotnie. A i tak muszą wspierać Franka, żeby całkowicie się nie załamał. – Pogrzeb będzie pewnie pojutrze. Przed nimi jeszcze dwa ciężkie dni. Nie umiem się jakoś od tego odciąć. – Nawet nie powinnaś – Paweł wziął mnie za rękę. Postawiłam Miłosza, który pobiegł do bałwanów, krzycząc radośnie, że sami je zbudowali. – Sylwia potrzebuje cię teraz pewnie jak nigdy. No i Helena była jak mama. – Mama, której nigdy nie miałam. Aż dziwnie tak, uświadamiać sobie co chwilę, że ona nie żyje. Przecież wczoraj jeszcze siedzieliśmy razem i jedliśmy zupę. Jak próbuje się nad tym zastanawiać,
boli mnie głowa. To nie do ogarnięcia. – Jak każda śmierć. – Jakoś jak odeszli moi rodzice nie czułam czegoś takiego. Po prostu wypełniła mnie ulga i pomyślałam, że muszę być okropnym człowiekiem, skoro nie potrafię ich żałować. – Zrobili ci wiele złego – powiedział Paweł, zamyślony. – To mnie jednak nie usprawiedliwia. Byli moimi rodzicami, coś powinnam czuć. – To nieprawda – stanęliśmy, by wsadzić Miłosza do sanek. Opatuliłam go kocem i ruszyliśmy w stronę domu. – Nikt nie może nikogo zmusić do uczuć. Nie traktowali cię z miłością, więc za co mogłaś ich kochać. – Czy to nie jest tak, że rodziców powinno się kochać zawsze? – zapytałam filozoficznie. – Chyba nie, chociaż pewnie wielu ludzi odpowie, że tak. To tylko ludzie jednak i nie można oczekiwać, że krzywdząc cię mogłaś nadal ich kochać i ciągle wybaczać.
– Mogłam postarać się lepiej. – I tak się starałaś, Zuza – Paweł zmienił ton głosu. – Jak cię poznałem, to nie miałaś czasu się ze mną spotykać, bo gotowałaś rodzicom obiady, żeby nie umarli z głodu i sprzątałaś w domu. Codziennie! Nie tak powinno wyglądać dzieciństwo. – Nie byłam wtedy dzieckiem – obruszyłam się. – Nie. Byłaś prawie dojrzałą kobietą, która powinna chodzić na randki, na dyskoteki i wypady z przyjaciółmi. – Nie czułam potrzeby. – I dlatego teraz jesteś ciągle smutna. Bo nie nauczono cię, jak cieszyć się z drobnostek. Widzisz wszystko w czarnych barwach, bo rodzice nie zadbali o to, byś potrafiła żyć. Gdy tylko pojawi się szczęście, szukasz powodu do narzekań. Jakby to, że jest dobrze, nie mogło trwać wiecznie. – Bo tak jest. – Nieprawda. To twoje myślenie kształtuje rzeczywistość. Oczekując złego, sama je do siebie sprowadzasz.
– Być może. W każdym razie, Paweł, myślałam trochę o nas. –
Tak?
–
wyczułam
w
jego
głosię
zainteresowanie, ale i napięcie. – Tak. Chciałabym spróbować jeszcze raz. Poskładać do wszystko do kupy, dla Miłosza. – Jedynie dla niego>? – Nie. Dla nas. Jesteś wspaniałym człowiekiem, a ja tego nie doceniałam. Za bardzo taplam się w całym tym bagnie siedzącym w mojej głowie. – Możemy spróbować, ale pod jednym warunkiem. – Jakim? – byłam zdenerwowana. – Pójdziesz do psychologa. Możemy iść razem, jeśli ci to pomoże. Ale nie możemy tego zostawić własnemu biegowi. To siedzi zbyt głęboko, żebyśmy mogli ryzykować kiedyś nawrót choroby. – To się pewnie nazywa kompromis? – uśmiechnęłam się do niego. Zdawałam sobie sprawę, że bez pomocy specjalisty nie uda nam się. Może terapia małżeńska otworzy nam oczy na
pewne aspekty, których nie dostrzegamy. Byłam nastawiona pozytywnie. * Resztę dnia spędziliśmy w domu, ciepłym od szumiącego cicho kaloryfera, bawiąc się z Miłoszem i rozmawiając, gdy spał. Paweł opowiedział mi o Kasi, przyjaciółce z pracy i zapewnił, że nie ma z nią romansu. W pierwszej chwili chciałam dać ponieść się zazdrości, ale pomyślałam, że to głupie. Paweł był ze mną szczery, a ja musiałam mu wierzyć. Zaufanie to podstawa związku i wszędzie się o tym trąbi. Być może powinnam czuć wdzięczność do tej kobiety, w końcu była dla niego podporą, gdy między nami działo się źle. Tej nocy powiedziałam mu wszystko, o moich uczuciach, poczuciu pustki w sobie, okropnych migrenach i myślach samobójczych. Mogłam zrobić to już dawno temu, ale bałam się, zupełnie nie wiem, czego? Wylałam z siebie całe to świństwo,
które wyżerało mi wnętrzności. Paweł mało co mówił, słuchając uważnie. Czasami próbował stłumić ziewnięcie, ale wiedziałam, że nie bierze się ono ze znudzenia, tylko ze zmęczenia. Siedzieliśmy w ciemnościach i tylko słaby, pomarańczowy poblask wpadał przez okno, wydłużając cienie. Znów padał śnieg. Ciszę przerywał tylko dziwny, rozchodzący się echem dźwięk mojego głosu. Czułam się zawieszona w przestrzeni, jakbym to nie ja siedziała, przytulona do męża, którego chyba nie kochałam, przytulona do ciepłego ciała i mówiąca, mówiąca bez przerwy, jak na spowiedzi. Opisałam mu, co czułam, gdy pewnego dnia, w wakacje, weszłam do domu i znalazłam martwych rodziców. Nie było mnie tydzień, pojechałam z Sylwią na wycieczkę. Żeby móc opłacić wyjazd pracowałam ciężko prawie cały miesiąc. Sprzątałam u bogatych ludzi, kosiłam trawniki i pomagałam mamie Sylwii w pracach domowych. Byłam taka szczęśliwa, mogąc wyrwać się chociaż na chwile, na te kilka dni i przeżyć najwspanialsze dni w życiu.
Rodzice nie mieli nic przeciwko, mogli pójść w cug, bez mojego ględzenia nad głową. Pogoda była piękna,
sierpień
kwitł,
pachniał,
prażył.
Wylegiwałyśmy się z Sylwią nad rzeką, gryząc źdźbła trawy i marząc o wspaniałej miłości. – Sylwia zawsze chciała spotkać jakiegoś blondyna o niebieskich oczach. To był ideał jej urody – zaśmiałam się. – Trochę jej nie wyszło – Paweł uśmiechnął się. Andrew miał ciemne oczy i brązowe włosy. – Myślę, że nie może narzekać. Zawsze chciała spotkać kogoś dojrzałego i normalnego. Andrew wydaje się spełniać wszystkie te oczekiwania. – Chyba nie ma wad – zażartował Paweł. – Wręcz przeciwnie, Sylwia mówiła, że ma ich pełno. Po prostu dogadują się i umieją iść na kompromis. Andrew jest po prostu dojrzały i zdaje sobie sprawę ze swoich niedoskonałości. To chyba o to chodzi. W każdym razie wtedy byłyśmy takie beztroskie. Skończyło się dzieciństwo, miałyśmy już dwójkę z przodu i mogłyśmy trochę chociaż
decydować
o
sobie.
Pamiętam,
jak
Sylwia
zazdrościła mi sytuacji. – W jakim sensie? – W takim, że moi rodzice nie wtrącali się w moje życie. Mogłam pójść do zawodówki, nie przejmując się, że ktoś będzie mi mówić, że to szkoła nie na poziomie. Ona musiała wybrać odpowiednie liceum, po którym mogłaby się dalej kształcić.
Rodzice
dawali
jej
swobodę,
ale
oczekiwali, że będzie się uczyć i zdobędzie zawód. – Jakie skończyła studia, bo nie pamiętam? – W Polsce żadnych, dopiero w Niemczech, jak wyjechała. Skończyła chyba coś z ochroną środowiska. I biologię. Zawsze interesowała się tym tematem. Kiedyś chciała nawet zostać astronautą. Mówiła, że będzie kosmitką, kosmos fascynował ją. – Rodzice nie sprzeciwiali się, jak wyjechała? – Właściwie to nie bardzo. Przyjęli to bardzo dobrze, bałyśmy się, że się wkurzą. A oni kiwnęli głowami i pozwolili na odroczenie rozpoczęcia studiów. Chyba właśnie tego lata wpadła na to, że
wyjedzie. Zrealizowała ten pomysł następnego lata. – Rozumiem. – Jak wróciłyśmy byłam tak pozytywnie nastawiona do wszystkiego, jak nigdy. Chciałam, żeby lato już się skończyło, żebym mogła wrócić do szkoły i uczyć się nowych rzeczy. Fryzjerstwo wydawało mi się takim dobrym pomysłem, czułam, że to jest właśnie to. Dlatego, jak weszłam do mieszkania, uwalniając ten okropny smród... Zatkało mnie i zwymiotowałam. Nie chciałam tam wchodzić, ale zanim wezwałam policję i pogotowie, chciałam się upewnić. – Nie musisz opisywać tego ze szczegółami, Zuza. – Wiem. Chcę. Po prostu leżeli, w kałuży wymiocin, ich twarze obłaziły stada wszędobylskich much. Byli tacy opuchnięci, dziwni. Do tej pory przechodzą mnie dreszcze, gdy o tym pomyślę. Często nachodzą mnie koszmary i widzę w nich właśnie tą scenę. Kanapa, z okropnym kraciastym, pomarańczowym kocem. Puste butelki. Zasłonięte
szyby, półmrok, dym papierosowy. Kwaśny zapach ich ciał, potu, wymiocin i sików. Straszne. – Zuza – Paweł przytulił mnie mocno. – Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałaś? – A czy było się czym chwalić? Umarli, w sumie nawet nie wiem na co. W moim mniemaniu po prostu zapili się na śmierć. I wtedy umarły moje marzenia.
Musiałam
iść
do
pracy,
znaleźć
mieszkanie i przetrwać. – A szkoła? – to dziwne, że będąc moim mężem, Paweł wiedział o mnie tak niewiele. – Rzuciłam. Zrobiłam potem kurs fryzjerski, dwuletni, ale ile można się nauczyć, chodząc na zajęcia jedynie w weekendy? Starałam się. Papierek mam, ale zerowe doświadczenie i przerwa robią ze mnie człowieka bez wykształcenia. To takie upokarzające. – Nieprawda. – Prawda. Dlatego chcę się czegoś nauczyć, czuć się w końcu ważna, coś warta. – Jesteś taka silna, a nie wierzysz w siebie.
Dlaczego nie znasz swojej wartości? – Przez całe życie byłam tylko popychadłem. W szkole dzieci śmiały się ze mnie, bo byłam przy kości i śmierdziałam. Mimo rozpaczliwych prób dbania o siebie, moje ubrania zawsze pachniały papierosami. Chodziłam
na
ochronkę.
Jadłam
obiady
sponsorowane przez urząd miasta. To czyniło ze mnie dno społeczne. Mieszkaliśmy w najgorszej dzielnicy miasta, często nie mając czym ogrzać mieszkania. Matka wrzucała do pieca, co tylko popadło, czasami moje ubrania czy zeszyty. Nie mogłam
się
Gotowałam
uczyć,
obiady
bo i
miałam
sprzątałam,
obowiązki. prałam
i
pilnowałam, żeby rodzice nie zasnęli z papierosem w ustach i nie spalili nas wszystkich. – Miałaś braci... – A oni swoje życie. Każdy próbował przetrwać tak, jak umiał. Byłam dziewczyną, więc obrywałam najwięcej. Ojciec nie szczędził pasa, gdy przyszłam, według niego, za późno do domu. Dbał o moją cnotę, nie chciał, żeby jego córeczka została zwykłą
kurewką. Bracia to co innego. Ich obchodziło tylko, żeby coś zjeść i wyrwać się z tego bagna. Jednemu się udało, drugi poszedł ścieżką rodziców, z żadnym nie mam, jak wiesz, kontaktu. – Wiem. Żałujesz? – Sylwka tak. Poukładał sobie życie i chciałabym, żeby zobaczył, że mi też się udało. Może jak już wyjdę na prostą, to do niego zadzwonię. – To dobry pomysł. Będzie z ciebie dumny. – Tak myślisz? – Ja jestem – Paweł pocałował mnie w skroń. – Boję się – wyznałam. – Czego? – Że nie będę umiała odnaleźć uczuć, że już jestem tak wyschnięta, że... – Cii – pochylił się i pocałował mnie. – Nie nakręcaj się, po prostu daj się ponieść. Pieścił moje usta, trochę niezdarnie, jakby zapomniał, jak to się robi. Czułam drapiący mnie, świeży zarost. Jego język nieśmiało musnął moje wargi, odpowiedziałam mu. Zachęcony, przyciągnął
mnie mocniej. Jego ramię uwierało mnie w plecy, ale starałam się skupić na czymś innym. Szukałam w sobie jakichś uczuć, znalazłam jedynie słabe podniecenie, rodzące się w moim podbrzuszu. Wykonałam skomplikowany manewr i usiadłam mu na kolanach. Sapnął lekko pod moim ciężarem i wpił się w moją szyję. Jego palce szarpały moje włosy, sprawiając mi ból. Rozpinałam guziki koszuli, czując jak jego spodnie wypychają się pulsującą męskością. Nasze ruchy stały się pospieszne, gorączkowe. Zrzucaliśmy z siebie niezdarnie ubrania, jego ręce wędrowały po moim ciele, ugniatając, pieszcząc, badając na nowo. Jego palce wślizgnęły się we mnie, badając gorące wnętrze z wprawą i pewną ostrożnością. Czułam, jak pod jego pieszczotą wilgotnieję i poruszałam się niecierpliwie. Moje uwolnione ze stanika piersi kołysały się przed jego twarzą. Chwycił jedną z nich wolną ręką i zaczął ssać sterczący sutek. Ciało napięło się, odchyliłam głowę do tyłu, przygryzając wargi. Nie było to ekstatyczne
uczucie i balansowało na granicy nieprzyjemności. Od sutka w głąb ciała promieniowało dziwne, obce uczucie. Na szczęście Paweł wyczuł, że nie podoba mi się to, co robi i sunął językiem dalej. Tym czasem jego palce poruszały się we mnie coraz szybciej, przyspieszał też mój oddech. W końcu nie wytrzymałam, rozpięłam mu spodnie i uwolniłam penisa. Zawsze lubiłam widok jego wyprężonej męskości, z aksamitną skórą i siatką żył. Niewiele myśląc usiadłam na nim i zaczęłam się poruszać. Rozsiadł się wygodnie i wyciągnął przed siebie nogi. Oparł się i przymknął oczy, oddychając ciężko, z wyraźną przyjemnością. Posiadać go w sobie po takim czasię było przyjemne, ale też trochę bolesne. Mięśnie odzwyczaiły się od pracy i przez myśl przemknęło mi, że pewnie będę miała jutro niezłe zakwasy. Oparłam dłonie na klatce piersiowej męża. Poruszałam się w szaleńczym tempie, czułam pot spływający mi po plecach i między piersiami. Ciało
naprężało się, czułam zbliżający się orgazm Pawła, po moim nie było ani śladu. Seks sprawiał mi przyjemność, ale rzadko szczytowałam. Doprowadzało mnie to do frustracji, więc sięgnęłam palcem i zaczęłam masować nabrzmiałą, wrażliwą łechtaczkę. Chciałam dojść razem z nim. Paweł spojrzał na mnie. Widząc, że pieszczę sama siebie zaczął poruszać się powoli, dając mi możliwość skupienia się na jednej czynności. Podniecał go widok moich zaciśniętych ust, mojego palca poruszającego się u złączenia ud, falujących, przy każdym poruszeniu, piersi. Znałam go i wiedziałam, co lubi. Orgazm zaczął zbliżać się do nas wielkimi krokami. Czułam, jak drżą mu mięśnie ud, co było oznaką, że niedługo wybuchnie. Ścierpły mi łydki, ale nadal poruszałam biodrami. Mój palec pracował, bym mogła dołączyć do męża, który eksplodował pode mną, wbijając się jeszcze głębiej. Zamknęłam oczy, skupiając się na przyjemności. Wiedziałam, że gdy moje myśli zajęte będę czymś innym, to nigdy
nie dojdę. Dlatego skoncentrowałam się. Palce miałam
wilgotne
od
podniecającej
wilgoci,
łechtaczka lubiła takie nawilżenie, więc głaskałam ją, pieściłam, drażniłam. Orgazm rozlał się we mnie, zacisnęłam uda, nadal czując w sobie mojego męża. Jęknął, czując, jak silnie przeżywam swoją rozkosz. Osunęłam się na kanapę obok niego, spocona, lepka,
zaspokojona,
zarumieniona
niczym
nastolatka. Przytuliłam się do jego ciepłego ciała i zasnęłam. W końcu poczułam się bezpiecznie.
Rozdział szesnasty Sylwia Dwudziesty siódmy grudnia. Dzień po świętach, który zawsze spędzaliśmy w domu. Był to taki czas, kiedy każdy miał jeszcze wolne w pracy, kiedy można było odsapnąć, porozmawiać, zjeść resztki sernika i makowca. Kiedy mama przygotowywała paczki dla tych, którzy wyjeżdżali. Zaczynało się szaleństwo związane z Sylwestrem, wybieranie kreacji,
przychodzenie
do
mamy
po
rady.
Wspominanie mijającego roku. Plany na przyszły. Chyba pierwszy raz odkąd pamiętam porządek tego dnia został zaburzony. Już na zawsze. Pękało mi serce, gdy rano ubieraliśmy się wszyscy na czarno, spiesząc się, by zdążyć kupić kwiaty, związane fioletowymi wstążkami. Tato powtarzał ciągle, że mama chciała, żebyśmy
nie płakali. Ale łzy ciekły same po ich policzkach i nawet ojciec wycierał je złożoną w kwadrat chusteczką. Tylko moje nadal były suche, co dziwiło nawet Andrew. Jak miałam mu wyjaśnić, że nie umiem płakać? Że wszystkie łzy wylałam z siebie, gdy zmarła moja nienarodzona jeszcze córka? Że śmierć mamy jest dla mnie pocieszeniem, bo wiem, że moja Mała Biała Pani nie jest już tak samotna? Miałam nadzieję, że odejdą ode mnie koszmary, w których moja córeczka woła mnie po imieniu i wyciąga małe, pulchne rączki. W moich snach rośnie i staje się dziewczynką. Sukienka, w której ją pochowaliśmy robi się coraz mniejsza i uwiera pod pachami. Teraz mogłam być pewna, że mama zapewni jej odpowiedni ubiór. Być może było to chore. Być może głupie. Ale nie mogłam myśleć inaczej. * Idąc do kaplicy wsłuchiwałam się w skrzypienie
śniegu pod naszymi stopami. Trzymałam mocno Andrew pod rękę, wpatrując się w chodnik. Nie chciałam oglądać pobielonego niczym bitą śmietaną świata, który nie chciał pożegnać mojej mamy nawet brzydką pogodą. Słońce świeciło obrzydliwie i odbijając się od śniegu, raziło w oczy. Mama spoczywała spokojnie, w trumnie z jasnego drewna. Jej twarz błyszczała od podkładu, zauważyłam na jej policzku lśniącą kropkę brokatu. Nie umiałam oderwać od niej oczu, gdy poruszałam się, kropka to znikała, to pojawiała się, lśniąc srebrno. I podobnie jak w domu, wpatrywałam się w klatkę piersiową mamy, wierząc, że poruszy się, że jeszcze chwila i zaczerpnie oddech. Nic się nie działo. Jej dłonie, splecione, trzymały ciemny różaniec. Na jego końcu mały Pan Jezus wisiał na krzyżu. Mama wierzyła w życie po śmierci, w niebo, w Boga. W tej chwili ze wszystkich sił pragnęłam, by jej wiara była prawdziwa. By coś tam wysoko, we wszechświecie, istniało. Wtedy miałam szansę na zobaczenie jeszcze kiedyś mojej córeczki i
uściskanie mamy. Agata, Maria, tata, jakieś ciotki i sąsiadki, wszyscy płakali. Ktoś z tyłu kaszlał i pomyślałam, że powinien wyjść, skoro nie umie się opanować. Zakłócał spokój mojej mamie! Dzwoniło mi w uszach i bolała mocno zaciśnięta szczęka. Pachniało jakoś tak dziwnie i miałam wrażenie, że śniadanie przewraca się w żołądku. W końcu przyszli jacyś mężczyźni i zaczęli zamykać trumnę. Agata zaczęła płakać jeszcze głośniej, wyła. Andrzej wyprowadził ją. Maria trzymała kurczowo rękę Adama, gryząc kawałek chusteczki. Czułam obecność Andrew tuż za moimi plecami, ale na razie nie potrzebowałam jego dotyku. Ostatni raz patrzyłam na bladą twarz mamy, myśląc, że mały brokat na jej czole nie będzie lśnił w ciemnościach. I zrobiło mi się wtedy tak okropnie żal. Łzy w końcu się pojawiły, ale nie pozwoliłam im spłynąć. Mrugałam szybko oczami, żeby nie zamazywać obrazu mamy, który miał być w moim sercu na zawsze. Ale już wieko przykryło trumnę i mama na
zawsze została schowana przed światem. Serce boleśnie uderzało o żebra, gdy przykręcano śruby. Zrobiło mi się zimno, przez ciało przechodziły prądy nieprzyjemnych dreszczy. A potem wszystko było jak sen. Msza, podczas której ksiądz mówił o życiu wiecznym i dobroci Boga. Trumna stojąca przed ołtarzem, dwie świece, których płomyki tańczyły pod wpływem jakichś przeciągów. Chlipanie ludzi, ciepła ręka Andrew i zgarbione plecy taty. Słodkie pieśni śpiewane przez organistkę, które szarpały duszę, nie kojąc w smutku. Szara droga na cmentarz, kiedy szukaliśmy miejsca
parkingowego.
Zdziwione
miny
przechodniów, współczujące oczy i gesty. Irytowało mnie to, więc spuściłam głowę i szłam powoli za niesioną
przez
czterech
mężczyzn
trumną.
Wzdrygnęłam się, widząc głęboki dół. Sterta ziemi przykryta była jakimś zielonym materiałem, ale i tak widziałam ciemne, brązowe grudy, nasiąknięte wodą i śniegiem. Ksiądz spieszył się z odprawieniem
ostatnich rytuałów, każdemu było zimno. Gdzieś w oddali, ale jednak zbyt blisko zagrała trąbka. Poprzez uszy sączył się we mnie tak ogromny smutek, że serce raz po raz ściskało mi się z żalu. Łzy polały się strumieniem, którego nawet nie próbowałam już zatrzymywać. Andrew podał mi chusteczkę, bym mogła wycierać nos. Przez mgłę widziałam, jak trumna z ciałem mojej mamy zostaje powoli opuszczona. Ksiądz złożył nam kondolencje i szybkim krokiem wyszedł z cmentarza. Podchodzili do nas różni ludzie, niektórych w ogóle nie kojarzyłam. Mówili o cierpieniu i czasie, który leczy rany. Nienawidziłam tych ich słów i tylko kiwałam głową. W końcu zostaliśmy sami, ja, tata, Andrew, Maria, Adam. Agata z Andrzejem pojechali na pogotowie po coś na uspokojenie. Moja średnia siostra nie umiała przestać szlochać. Tata modlił się bezgłośnie, poruszając ustami. Przygarbił się jeszcze bardziej. Maria wtulała się w męża, kołysząc się nerwowo. A ja stałam i czułam się odcięta od
rzeczywistości. Jakby moi bliscy byli tylko tłem w dziwnym obrazie. Rozglądnęłam się, prawie nie widząc przysypanych śniegiem nagrobków, drzew poruszanych wiatrem i ludzi spacerujących wolno, odwiedzających swoich bliskich. Dla mnie liczyło się tylko to, że mamie zimno będzie w nieocieplonej trumnie. Że zmarzną jej ręce i nogi. Że już nie umiem jej pomóc. Gdzieś w głębi mnie zrodziła się modlitwa. Wiedziałam, że Pan Bóg, jeśli jest, odczyta ją i poczułam się trochę lepiej. Czekała nas stypa, więc ruszyliśmy wolno, by nakarmić tych wszystkich ludzi, którzy tak kochali moją mamę. * Ludzie gadali, gadali, gadali. Niektórzy wybuchali krótkim, histerycznym śmiechem. Tyle pamiętam. Potrawy smakowały jak siano, kondolencje odbijały mi się od ust, wracając krótkim: „dziękuję”. Jedyne co chciałam, to iść do domu, wtulić się w poduszkę i
zasnąć. Zapomnieć na chwilę o tym bólu, który miał już na zawsze gnieździć się w sercu. Miałam wrażenie, że nie ma tam już miejsca na nic innego, połowę serca zabrała Heather, połowę mama. Tata, Maria i Agata zostali, żeby zapłacić i zapakować jedzenie, które zostało. Ja wymówiłam się bólem głowy. W domu ściągnęłam z siebie ciuchy i poszłam pod prysznic. Andrew rozmawiał przez telefon, znów. Ostatnio robił to często i znów się na niego wkurzałam. Był mi potrzebny, zdawałam sobie sprawę, że jest szefem, ale bez przesady. Firma nie upadnie od jego chwilowej nie obecności, a on zachowywał się, jakby właśnie tak miało się stać! Pracoholizm to była jedna z tych jego cech, których nie umiałam znieść. Czasami wychodził z domu o ósmej, żeby wrócić o dwudziestej drugiej. Spędzałam wtedy czas sama, czasami
ciesząc
się
samotnością,
czasami
przeklinając go. Tłumaczył, że to przecież nasza przyszłość, nasze pieniądze, ale wiedziałam, że tak naprawdę to kocha. Czasami zastanawiałam się, co
jest jego większą miłością: ja czy praca. – Co znowu? – zapytałam wrogo, gdy wszedł do łazienki. – Kilka problemów, nie ma się czym przejmować – odpowiedział pogodnie. – Wracasz do Niemiec? – A chciałabyś? – warknął. – Bo mam wrażenie, że tak. Znowu zaczynasz? – Co? – To co zawsze. Praca jest zła, jesteś zbyt jej poświęcony i tak dalej. Nadal nie rozumiesz, że robię to, co kocham? I że sprawia mi to przyjemność? – Nie, nie rozumiem – powiedziałam głupio, zła. – Wydaje mi się, że praca jest ważniejsza. – Od czego? – Ode mnie! – wrzasnęłam. Nie chciałam się kłócić, ale czułam, że już jest za późno. Zrobiło mi się gorąco, skronie zaczęły pulsować jeszcze mocniej. – Pewnie chętnie wsiadłbyś w te swoje zajebiste auto i pojechał do firmy. Twoje komputery,
ludzie, sekretarki pewnie się za tobą cholernie stęsknili. – Pewnie tak. A jednak jestem tutaj, z tobą. To chyba coś znaczy? – Sama nie wiem, Andrew. Ciągle wisisz na telefonie odkąd tu przyjechałeś. Nie zwracałam na to wcześniej uwagi, ale teraz mnie to drażni. Jestem w rozsypce, a ty ciągle szprechasz do słuchawki! – Jestem przy tobie, ale pewne decyzje muszę podejmować sam. – Sam, sam – burknęłam. – Firma nie upadnie, jeśli raz zdecyduje ktoś inny. – To moja firma. Nasza – poprawił się. – Twoja, twoja – szepnęłam. – Ja nic do niej nie mam! – Żyjesz z dochodów, które przynosi! – uniósł się. – Też pracuję, więc nie wmawiaj mi, że tylko ty nas utrzymujesz – broniłam się. – Moje dochody są wyższe! – Jesteś niesprawiedliwy – zapłakałam. – Wiesz,
że się staram. Dlaczego w takim momencie wbijasz mi nóż w plecy i nim kręcisz? Czy nie dość mam ostatnio problemów, żebyś jeszcze ładował mi takie słowa? – Sama zaczęłaś – Andrew był zdenerwowany. – A teraz zwalasz winę na mnie, żeby tylko poczuć się jeszcze gorzej. Znów! Miałem nadzieję, że to wszystko jest za nami, ale widzę, że cały czas to w tobie siedzi. Przykro mi bardzo. – Mnie też jest przykro. – Więc przemyśl to – Andrew wyszedł i trzasnął drzwiami. Znów się popłakałam, tym razem ze złości. Wytarłam ciało ręcznikiem i narzuciłam na siebie koszulę nocną. Na bosaka poszłam do łóżka i narzuciłam sobie kołdrę na głowę. Chciałam zapomnieć. Zasnąć. A najlepiej umrzeć.
Rozdział siedemnasty Katarzyna Paweł nie odzywał się już kilka dni, mimo że pisałam jedną wiadomość za drugą. Martwiłam się, że to co się stało na naszym ostatnim spotkaniu, zepsuło
naszą
przyjaźń.
Byłam
głupia,
ale
wierzyłam, że możemy porozmawiać normalnie. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy wpadł z Miłoszem, bez zapowiedzi. – Witaj – powiedział, całując mnie w policzek. – Przepraszam, że nie odpisywałem, ale działo się zbyt wiele. – Rozumiem – uśmiechnęłam się, czochrając włosy Miłosza. – Kawy? – Tak, poproszę. – Co się działo? – zapytałam, gdy poszedł za mną
do kuchni. – Jak z Zuzanną? – Lepiej. Poszła do lekarza, założyła okulary i na razie migreny trochę ustąpiły. Zdarzają się, ale już nie tak intensywne i nie tak często. To jakiś pozytyw. – Czy to coś pomogło? – dopytywałam. Z jednej strony czułam się dziwnie, cieszyłam się, że zaczęło się u niego dziać dobrze. Z drugiej byłam rozczarowana. Po ostatnim spotkaniu byłam pewna, że nasze następne skończy się płomiennym seksem i wyznaniami miłości, szeptanymi do ucha. Całe godziny spędziłam na marzeniu o pierwszym pocałunku, o jego dłoniach na moich piersiach i tak dalej. Niestety, najwidoczniej nie będzie mi to dane. – Pomogło – odpowiedział. – Nie jest już taka wiecznie zmęczona i drażliwa. Można z nią pogadać i nabrała trochę pewności siebie. Wieczorami ćwiczy, dużo spaceruje z Miłoszem w dzień i zauważyłem, że przestała słodzić herbatę, więc pewnie jest na diecie. Nie wnikam, żeby jej nie drażnić. Jeśli chce robić to po swojemu, niech robi.
– Jest dorosła i pewnie chce poczuć, że jej życie jest w jej rękach. Cieszę się, Paweł. – A co u Ciebie? – Bez zmian. W pracy nawet nieźle, chociaż szykują się jakieś zwolnienia i nie wiem, czy nie wylecę. Jestem pewna, że to co robię jest doceniane, ale kto wie. Podobno ma się pojawić jakiś nowy szef, bo ten jakieś machlojki tworzył. – Może się coś poprawi i awansujesz? – Być może, ale jakoś nie nastawiam się nad tym. – Poznałaś kogoś nowego? – zapytał, unikając mojego wzroku. – A kilku – powiedziałam z udawaną lekkością. – Kroi się parę ciekawych spotkań, ale wiesz, jak jest. Jakoś nie nastawiam się jakoś szczególnie. – Wydaje mi się, że powinniśmy coś wyjaśnić – uf, zapowiadała się ciężka rozmowa. – Chyba nie ma czego, Pawle. Rozumiem wszystko doskonale. Ostatnio zadziałał nastrój, jakieś głupie wyobrażenia, źle odczytane sygnały.
– Tak myślisz? – Paweł wstał, podszedł do mnie i pocałował mocno. Trwało to ułamek chwili, a jednak wystarczyło, by moje serce zaczęło galopować. Nogi się pode mną ugięły. – O co ci chodzi? – zapytałam słabo. – Po prostu chciałem to zrobić. Nie jesteś mi obojętna i pogubiłem się. Zuzanna jest wspaniała i jest moją żoną, ale chciałem się przekonać, czy pocałunek między nami coś zmieni. – I co? – mdliło mnie z nerwów. – Nie wiem sam. Muszę iść – Paweł wziął Miłosza i zaczął go ubierać. Nie patrzył na mnie, a ja byłam skołowana jak nigdy. – Paweł – szepnęłam. – Co? – Nie możesz tak po prostu wyjść. Pocałowałeś mnie, myślisz, że możesz teraz ot tak, wyjść? To nie fair w stosunku do mnie! Nie traktuj mnie jak rzecz! – uniosłam głos. – Nie traktuje. Mam mętlik w głowie, chyba umiesz to zrozumieć.
– Umiem, ale ty mi też nieźle namieszałeś – tłumaczyłam. – Wyjdziesz i zostanę z tym sama. Pójdziesz do żony i będziesz trenować kochanie ją, a ja? Ja będę płakać w poduszkę, nie wiedząc, czy mnie kochasz, czy jestem ci całkowicie obojętna. – Nie jesteś, przecież wiesz, powiedziałem ci. – Tak, ale nadal nic nie wiem. – Ja też nie. Daj mi czas – poprosił, pocałował mnie w policzek i wyszedł. Miałam ochotę krzyczeć. Wzięłam jego niedopitą kawę i rzuciłam kubkiem o ścianę. Porcelana rozprysła się, ciemny płyn spływał smętnie, robiąc plamy na tapecie. Wrzasnęłam wściekle i kopnęłam stołem, który przewrócił się z głuchym łoskotem. Ale to wszystko było głupie!
Rozdział osiemnasty Zuzanna
Przebudziłam się, pewna że słyszę płacz Miłosza, ale ani Pawła, ani synka nie było w domu. Pogoda była wspaniała, więc domyśliłam się, że wyszli na spacer. Wstałam z trudem i ogarnęłam wzrokiem pokój, a potem znów się położyłam i zakryłam głowę kołdrą. Migreny co prawda już mnie nie męczyły, ale bywały dni, kiedy nie miałam sił wstać z łóżka. Nie wiem, czy wynikało to z perspektywy zmierzenia się z nowym dniem, czy z wizji sprzątania – znowu tego samego bajzlu, jaki robił się w mieszkaniu codziennie. Niedojedzone kromki chleba, ogryzki, puste talerzyki pełne okruszków, kubki, porzucone byle jak sztućce. Jakaś samotna skarpetka, która zgubiła brata. Zlew pełen garnków z wczorajszego
obiadu. Jakieś plamy na podłodze, z mleka czy soku. Wszystko to dobijało mnie, bo robiłam w kółko to samo, a końca nie było widać. Chciałabym kiedyś po prostu wstać rano i zastać pięknie posprzątane, lśniące i pachnące mieszkanie. Ale nie. Paweł nie umiał przyzwyczaić się do pewnych rzeczy. Nie wrzucał swoich bokserek do prania, nie płukał szklanek po herbacie i nie wsadzał naczyń do zmywarki. W domu zawsze robiła to za niego mama i był przyzwyczajony do posiadania pewnego rodzaju służącej. Na początku związku chciałam, żeby Paweł poczuł się jak w domu. Usługiwałam mu, przyznaję. Chciałam, żeby mnie kochał, a dzięki wyręczaniu go, byłam pewna, że tak się poczuje. On jednak przyzwyczaił się zbyt szybko i nie doceniał tak, jak powinien. Moje uwielbienie przemieniło się we frustrację i tak już zostało. Mijały lata, a ja coraz bardziej nienawidziłam swoich obowiązków i wyszukiwałam wymówki, byle tylko nie sprzątać. Znów widziałam wszystko w czarnych barwach.
Pesymizm, chyba wrodzony, pokazywał mi tylko złe strony każdego wydarzenia. Chciałam zmieniać swoje życie? Co ja sobie myślałam, głupia? Migreny minęły, być może, ale tak naprawdę pozostałam sobą. Głupią, beznadziejną kobietą, która nie potrafi zatrzymać przy sobie męża i zadbać o dom, nie mówiąc o dziecku. Miałam ochotę zniknąć, zapaść się w łóżko, rozpłynąć w nicości. Mama od Sylwii umarła, ona sama straciła dziecko. Wszystko było do niczego. Telefon zaczął dzwonić, więc na chwilę opuściłam mój kokon i odebrałam. – Pokłóciłam się z Andrew, mogę wpaść – usłyszałam zachlipany głos przyjaciółki. – Ta, pewnie – mruknęłam. Jeszcze jedna zła wiadomość. Życie nie może być dobre, skoro nawet taka idealna para jak oni, się kłóci. – Na pewno? Masz dziwny głos. – Dopiero wstałam – wyjaśniłam. – Wpadaj, ogarnę się i pójdziemy na spacer.
* – I wtedy powiedziałam, że może chciałby wrócić do swojej zakichanej pracy – Sylwia płakała, wycierając oczy w przemoczoną chusteczkę. Podałam jej nową paczkę. – A on co na to? – Nic. Powiedział, że przecież tu jest, prawda? Powinnam chyba całować go po nogach z tej racji. Przecież porzucił firmę, dla mnie! Ja pierdole. – Może miał ważną sprawę? – dopytałam delikatnie. – Nie broń go – zapłakała głośniej. – Mi umarła mama, a on myśli o pracy! – Nie wiem, co powiedzieć. Przecież to element jego życia. Nie mówiłaś, że ci to przeszkadza. – A co miałam się chwalić, że mam męża pracoholika, który przesiaduje całe dnie w firmie i nawet nie zadzwoni? Tym że czuję się tak cholernie samotna? Czasami nie mam nawet z kim pogadać! Córka mi leży pod ziemią, mama teraz razem z nią, a
on tylko kasa, kasa, kasa – szlochała przeraźliwie. Podeszłam i przytuliłam ją mocno, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. – Rozumiem. Musicie porozmawiać. – Myślisz, że nie próbowałam – odsunęła mnie i wydmuchała nos. – I się gniewałam, i dobrocią i po prostu. Ale co ja mogę, pracować trzeba. On ma dobre argumenty. –
Może
powinnaś
też
coś
robić?
–
zaproponowałam. – Czasami jak się siedzi w domu, to przychodzą głupoty do głowy. – Pracuję. Wiadomo, że nie na pełny etat, dorywczo, ale mam zajęcie. Staram się wypełnić te godziny. Dużo podróżujemy, zwiedzamy. Jest ciekawie. Ale czasami mam dość. Chciałabym wrócić do Polski, ale Andrew nie chce o tym słyszeć. Wychował się tam i nie widzi różnicy, oprócz tego, że tutaj nie powodziłoby się nam tak wspaniale. – Pewnie ma rację, kochanie. – Wiem – wybuchła. – Wiem. A jak u ciebie? – Deprecha, jak zwykle.
– Migrena? – Sylwia upiła łyk kawy, uspokoiwszy się trochę. – Nie – westchnęłam. – Życie. Nic nie ma sensu. Jak można iść dalej, skoro ni ma się celu? Po co żyć? – Sama się nad tym zastanawiam ostatnio. Coraz częściej myślę o adopcji. Potrzebuję małego człowieka, chciałabym poczuć się mamą, pępkiem świata dla kogokolwiek. – Dla Andrew jesteś – powiedziałam. – Nie bardzo. To dorosły człowiek, który ma swoje sprawy, swoich znajomych, klientów, rodzinę, wspomnienia. Dziecko to zupełnie coś innego. – Dziecko wiele zmienia w związku. I trochę hamuje mamę w rozwoju. – Żałujesz Miłosza? – Nie – prychnęłam, oburzona. – Nigdy nie będę go żałować. Ale czuję, że chciałabym ruszyć z miejsca. Tu nawet nie chodzi o pójście do przodu, ale o rozpoczęcie czegokolwiek. Mam wrażenie, że jestem daleko w tyle za ludzkością, nie umiem praktycznie nic.
– Zrób to. – Jakby to było takie proste – znów westchnęłam. – Chciałabym, ale do tego trzeba kapitału, a pomysłu, sił. A my nie możemy pozwolić sobie na kredyt i nieudane inwestycje. – Może moglibyśmy pomóc? – Sylwia ożywiła się. – Finansowo? Nie ma szans żadnych. – Dlaczego? – Sylwia oburzyła się. – Bo nie jesteście instytucją charytatywną. Już i tak poszło tyle waszej kasy na moje badania i okulary, że nie wiem, jak cię spłacę. – Andrew nie zbiednieje, Zuza. A ja cieszyłabym się, mogąc pomóc, naprawdę. – Nie. – Zuz, a pożyczka? Spłacisz nas wtedy, kiedy wyjdziesz już na swoje? – Nie wiem – wahałam się. Propozycja była kusząca, ale też wiązała się z ogromnym ryzykiem. – Musiałabym porozmawiać z Pawłem, bo jeśli nie wyjdzie, to głównie na jego barkach spocznie ciężar
spłacania tego. A jeśli zdecydujecie się na adopcję, będzie wam potrzebny każdy grosz. – Andrew naprawdę zarabia więcej, niż chyba możesz sobie wyobrazić. Jestem pewna, że się zgodzi. W końcu połowa tych pieniędzy należy, teoretycznie, do mnie. – Najpierw chyba musisz się z nim pogodzić – zauważyłam. –
Pewnie
porozmawiamy,
jak
zawsze.
Ochłoniemy i znajdziemy kompromis, choć to naprawdę ciężka sytuacja. Nie umiem przeboleć pewnych spraw i zrozumieć, że ma swoje pasje, które pociągają go tak samo jak ja. Dba o mnie, wiem. Jestem niesprawiedliwa, to też wiem. Ale chciałabym, by był ze mną wiecznie, w każdej chwili. To chore. – Chyba kobiety tak mają. Jak byłam szaleńczo zakochana w Pawle, żądałam, żeby był ze mną w każdej wolnej chwili. Chciałam ciągle go przytulać, całować, nie puszczać. Męczące to było dla niego, ale ja tego nie zauważałam. Oplatałam go niczym
bluszcz i dusiłam. – Teraz ci przeszło? – Wiesz, to jest tak, że po ślubie, po dziecku, wiele się zmieniło. Nie spełniałam już oczekiwań, więc zaczęły się jakieś wymówki. Patrząc z boku wiem, że miał rację, ale nie chciało mi się tego słuchać. Dlatego olewałam wszystko, łącznie z Miłoszem. Było mi wygodnie, zasłaniać się depresją poporodową i migreną. Męczyły mnie obie, ale chyba powoli zdaje sobie sprawę, że to wszystko zależy od mnie. – Brawo, Zuz – Sylwia posłała mi całusa. – Teraz tak mówię – zaśmiałam się. – Ale jutro rano znów mi odbije. To wszystko teoretyzowanie, a nie rzeczywistość. Chciałabym, żeby to było tak hop siup i już. – Daj sobie czas, dziewczyno. Całe życie byłaś ukierunkowana na konkretne, złe myślenie. Musi minąć trochę, żebyś umiała się przestawić tak na stałe. Jesteś nareszcie na dobrej drodze. – Staram się.
– I nieźle ci wychodzi. Pogadaj z Pawłem, ja uciekam, bo Andrew dzwonił już kilka razy, jak tu jestem – Sylwia dopiła kawę i zaczęła się zbierać. – Bądź dla niego wyrozumiała – pocałowałam ją w policzek. – Będę. Pa.
Rozdział dziewiętnasty Sylwia Nie chciałam odbierać telefonu, ale Andrew dzwonił już kilkanaście razy i nie chciałam dłużej być zołzą. – Kochanie, nareszcie – powiedział, gdy wcisnęłam zieloną słuchawkę. – Gdzie jesteś? – Byłam u Zuzy, chciałam porozmawiać. – Przyjechać po ciebie? – Nie, spaceruję sobie – nie umiałam pozbyć się oschłości. U Zuzy poczułam się trochę lepiej, ale znów dopadł mnie smutek. – Wszystko jest ok. – Po twoim głosię słyszę, że nie. Za dobrze cię znam, skarbie. Porozmawiaj ze mną, proszę. – Trzeba było myśleć, co mówisz – burknęłam. – Wiem, wiem.
– Idę teraz na cmentarz do mamy – ugięłam się. – Przyjdź tam za chwilę, pójdziemy się przejść. – Do zobaczenia. – Pa. Szłam spacerkiem, łapiąc promienie słońca. Mróz szczypał w policzki, ale niebo było blado błękitne. Śnieg skrzypiał pod moimi stopami i poczułam dziwną lekkość. Pomyślałam, że mama jest gdzieś tam wysoko, we wszechświecie. Brakowało mi jej dotyku, jej obecności. Codziennie rano pierwsza myśl dotyczyła jej, ale ból trochę zelżał. Po pogrzebie zstąpił na mnie spokój. Dziwny, wymieszany z cierpieniem, ale do zniesienia. Mały wzgórek ziemi, kilka zapalonych zniczy, trochę przywiędłe już kwiaty. Zapaliłam świeczkę i pomodliłam się cicho. Chcieliśmy czekać do wiosny na postawienie pomnika. Wtedy ziemia odtaje i grób nie powinien osiadać. Tata poprosił mnie, bym pojechała z nim i wybrała odpowiedni. Wydawało mi się, że mamie nie zrobi to różnicy, ale chciałam, żebyśmy czuli się dobrze, przychodząc tu i paląc
znicze. – Witaj – Andrew podszedł i pocałował mnie w policzek.
Otarłam
łzę,
która
rozmazał
i
uśmiechnęłam się lekko. – Cześć. – Gdzie pójdziemy? – zapytał, biorąc mnie za rękę. Miał ciepłą dłoń, moje serce zabiło szybciej. Kochałam tego człowieka. – Przed siebie, po prostu. – Chciałem z tobą pomówić – zaczął. – Zastanawiałem się, skąd bierze się u ciebie taka nienawiść do mojej pracy. Staram się ze wszystkich sił, żeby nam było dobrze. Kocham to, co robię. I kocham ciebie. Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć, nie rzucę pracy. – Nie żądam tego, naprawdę. Przepraszam no. Jestem okropna – wyszeptałam. – Staram się pojąć, o co ci chodzi – kontynuował. – Wiem, że ci teraz ciężko, to zły czas. Ale chyba nie zasłużyłem, co? – Nie mów tylko o sobie – obruszyłam się.
– Nie mówię o sobie, mówię o nas. Jesteśmy razem i musimy dogadać ten temat raz na zawsze, cholera. Ile możemy kłócić się o pracę. – Nie wiem, jaki tu można osiągnąć kompromis – prychnęłam. – Praca zawsze będzie najważniejsza. – Nie najważniejsza, ale bardzo ważna. Uwielbiam to, co robię, dlaczego nie umiesz tego zrozumieć? Sprawia mi to ogromną satysfakcję i realizuję się w tym. – Zazdroszczę, bo ja nie mam niczego takiego. Heather była moim sensem życia, ty przynajmniej masz pracę, a ja nic. – Nie mów tak, jakby Heather była tylko twoja – warknął. – Cierpię po jej stracie podobnie jak ty. To że nosiłaś ją pod sercem nie znaczy, że bardziej ją kochałaś. Ustaliliśmy to już dawno! – Wiem. Ale ty mogłeś zagłębić się w pracy... – Byłem przy tobie – przerwał mi, krzycząc. Puścił moją dłoń, zrobiło mi się nagle zimno. – Nie zauważyłaś, że byłem. Stawałem na głowie, żeby jakoś ci pomóc, zapominając o własnym bólu.
– Nie prosiłam cię! Nie wypominaj mi tego teraz. – Nie wypominam, kochanie – westchnął, zrezygnowany. – Po prostu mówię. Nie zauważasz, że dla ciebie zawsze mogę wyjść z pracy wcześniej? Mogę wyjechać, jak teraz? Wziąć urlop, jak co roku? Dlaczego tego nie doceniasz? Dlatego, że odebrałem kilka telefonów? – Sama nie wiem – przytuliłam się do niego, spontanicznie. – Przepraszam. – Musimy to wyjaśnić, raz na zawsze Sylwia – odsunął mnie na odległość ramion. – Nie chcę, żeby co miesiąc wychodziły takie sytuacje. – Brakuje mi Heather. Jestem pewna, że gdyby przeżyła, byłoby inaczej. – Jesteś mądrą kobietą i świetnie sobie z tym radzisz. Mówiłem ci, że w przyszłości możemy pomyśleć o adopcji. – Zastanawiałam się nad tym i chyba jestem powoli gotowa – wyszeptałam, znów się do niego tuląc. Przytulił mnie mocniej, wyczułam raczej niż zauważyłam, że się uśmiecha.
– Jesteś pewna? – Raczej przerażona – zaśmiałam się przez łzy. – Minie sporo czasu, zanim procedury adopcyjne ruszą. Musimy pomyśleć nad tyloma sprawami, zastanowić się, zaplanować. – Brzmi wspaniale – objęłam go w pasie. Poszliśmy powoli do domu, nie mówiąc już nic. Zbliżał się Sylwester, ale w ogóle nie miałam ochoty na zabawę. Kto chciałby świętować, tańczyć i pić w takiej chwili? Andrew mówił coś o wyjeździe w góry i spodobał mi się ten pomysł. Moglibyśmy zabrać tatę, oderwać go od tej rzeczywistości, która przygniatała go do ziemi. * Tata nie chciał z nami jechać. Powiedział, że na ten dzień ma już plany, których zmieniać nie będzie. Obawiałam się, że popadnie w jakiegoś doła, ale on tylko uśmiechnął się i wyjaśnił, że po prostu pójdzie na cmentarz przed północą i napiję się tam łyka
szampana. Od tylu lat spędzali z mamą Sylwestra razem, że nie mieściło mu się w głowie, by śmierć mogła coś w tym temacie zmienić. Przytuliłam go mocno, powstrzymując płacz. Był taki dzielny! Radził sobie o wiele lepiej niż ja i moje siostry. Z myślą o nich zaszyłam się w pokoju hotelowym i zadzwoniłam.
Właśnie
dojechaliśmy
do
Zakopanego. – Maria? Właśnie dojechaliśmy, jak tam u was? – Dobrze – odpowiedziała mi smętnie siostra. – Jak się czujesz? – Kiepsko. Boli mnie dzisiaj głowa, a dzieci nie dają spokoju. Adam gdzieś polazł i nie można na niego liczyć. Jest zły o tego sylwestra. – Czemu zły? – Mieliśmy iść na imprezę do jego pracy, ale sama wiesz, jak wyszło. –
Niech
idzie
sam
–
zaproponowałam
rozwiązanie. – Też mu to mówię – siostra westchnęła. – Więc w czym problem?
– Nie chcę iść beze mnie. Mówi, że każdy będzie miał partnerkę i tak dalej. Boi się też, że jak pójdzie sam, to potem nie dam mu żyć. – W jakim sensie? – dopytywałam. – No że poszedł sam, jak mógł mnie zostawić i niby będę zazdrosna. Wyśmiałam go, ale upiera się. I jest zły, więc tak źle i tak niedobrze. – Nie wiem, co powiedzieć. Wydaje mi się, że jesteście dorośli i można znaleźć tu jakiś kompromis. Jeśli jego obawy są bezpodstawne... – Ale nie są – Maria przerwała mi. – Ostatnio nie dzieje się za dobrze. Kłócimy się, a on ucieka w pracę. Nawet dzieci zauważyły, że coś jest nie tak. Może ma romans? – Gdyby miał, to przyjąłby z radością szansę wyjścia samemu. Nie opierałby się tak. – Może to tylko gra. – To ty znasz swojego męża – powiedziałam. – Musisz jakoś to rozwiązać. Szkoda, że to wszystko się skumulowało w takim właśnie momencie. Może zostańcie dziś razem. Dajcie dzieci do teściów,
posiedźcie, pogadajcie. – Gdyby to było takie proste. Spróbuje, nie mam chyba wyjścia. Mam nadzieję, że chociaż wy będziecie się dobrze bawić – w jej głosię wyczułam lekki wyrzut i nutę zazdrości. – Nie chodzi tu o zabawę, Mario. Andrew chciał zobaczyć Zakopane, a ja chciałam chwilę odsapnąć. Też mamy kilka spraw do omówienia, więc na pewno nie będzie to łatwy i przyjemny sylwester. – Chyba każdemu się tak pieprzy – domyśliłam się, że siostra wyciera łzy z oczu. Pociągała nosem, płakała. – Zaraz zadzwonię do Agaty. Mam nadzieję, że jakoś sobie radzisz. – Jestem mamą, jakoś muszę. Gdyby nie dzieci, pewnie schowałabym się w szafie i nie wychodziła, dopóki to wszystko nie minie. – Wiem, co czujesz. Trzymaj się. – Pa. *
– Agata? – Nie, Andrzej – w słuchawce usłyszałam głos szwagra. – Możesz mi dać Agatę? – Jeśli będzie chciała z tobą gadać, to chętnie. Poczekaj chwilę – słyszałam szum ich rozmowy, podniesiony głos szwagra i ostrą odpowiedź siostry. W końcu odebrała słuchawkę – Czego chcesz Sylwia? – Chciałam się dowiedzieć, jak się czujesz? – jej opryskliwy ton sprawił, że serce zaczęło mi bić szybciej i spotniały ręce. Z Agatą nie miałam aż tak dobrych relacji jak z Marią. – Chujowo, czy to ci wystarczy? – burknęła. – Nie. Chyba nie tylko ty cierpisz, Agata. Nie zachowuj się, jakby cały świat robił ci krzywdę – powiedziałam ostro. – Jakoś nie mam ochoty wiedzieć, jak czują się inni. Mama leży pod ziemią, w zimnej, ohydnej, małej trumnie. Nie umiem jakoś tego przeżyć. Nie
umiem przejść z tym do pieprzonego porządku dziennego. – Ja też nie. – Oczywiście że nie, Sylwia. Ale ty pojechałaś na wspaniały sylwestrowy wieczór do Zakopanego. Musi być ci cholernie ciężko – gorycz i nienawiść w jej głosię były dobrze wyczuwalne. Wcale nie starała się ich ukryć. – To nie tak – próbowałam się bronić. – A jak? – zaśmiała się krótko, szyderczo. – Ukochana córeczka mamusi, najlepsza z jej dzieci. Biedna, mała Sylwia, skarbek. Dziecko, które przysporzyło jej najwięcej problemów. Maria zawsze była samodzielna, radziła sobie w życiu, nie potrzebowała mamy, bo była pewna siebie i zdolna. Ty za to byłaś najmłodsza, ciebie trzeba było pilnować i zawsze ustępować. A potem wyjechałaś i mama mówiła tylko o tobie. Jaka to jesteś biedna, jak bardzo ci musi być ciężko... – Nic nie wiesz o moim życiu! – przerwałam jej ostro.
– A ty nie wiesz nic o tym, co działo się, gdy pracowałaś w Niemczech i łapałaś tego swojego bogatego faceta. Nie wiesz, co było, gdy mama dowiedziała się, że jest chora. Zgadnij, kto się nią zajmował? Kto inwestował w leki, latał po lekarzach i dbał? Ja! Ale to zawsze ty byłaś w jej myślach. Nigdy nie podziękowała mi za to, co robiłam, jakby to było naturalne. Nigdy! Jedynie ucieszyła się, że przyjeżdżasz, powiedziała, że w końcu będzie miała dobrą opiekę. Nawet nie wiesz, jak ja się czułam! – Przykro mi – szepnęłam. – Gówno prawda, Sylwia. Masz to swoje wymarzone życie i masz świadomość, że mama kochała
cię
najbardziej.
Powinno
cię
to
satysfakcjonować, czyż nie? Powinnaś, teoretycznie, najbardziej z nas cierpieć, ale nie, ty wolisz wyjechać i świetnie się bawić. – Jesteś niesprawiedliwa – wtrąciłam, ale chyba mnie nie słuchała. Gadała jak nakręcona na kluczyk zabawka. – Jestem cholernie zraniona. Tak bardzo mi
przykro, bo czuję się odsunięta. Podczas, gdy wy miałyście swoje życie, ja dbałam o rodziców, przychodziłam, jeździłyśmy z mamą na zakupy i siedziałyśmy przy kawie. Przez to kłóciłam się z Andrzejem, który uważał, że mam już teraz swoje gniazdo
i
powinnam
w
nim
siedzieć.
Wstrzymywałam się z podjęciem decyzji o dziecku, bo chciałam być dostępna dla mamy. Widziałam, jak Marii ciężko jest z dwójką bachorów i jak rzadko ma czas na cokolwiek. A teraz Andrzej odchodzi do innej kobiety, mama nie żyje, a ja zostałam sama. I nie mam już nic. – Przykro mi – powtórzyłam. – Gdybyś chciała z kimkolwiek pogadać, to zawsze mogłaś. – Każdy miał swoje sprawy – uspokoiła się. Wyczułam w jej głosię zobojętnienie. – Andrzej jest tutaj póki się nie pozbieram. Dobrze, że mama umarła, bo nie dowie się o rozwodzie. Chociaż pewnie przewraca się w grobie z tego powodu. Chciałam być najlepsza, ale niestety potoczyło się inaczej. Nie może być kolorowo. Dobrze że chociaż
pracę mam. Nie zginę. – Mogę ci jakoś pomóc? Coś zrobić? – Daj mi po prostu spokój. Powiedziałam ci to, co leżało mi na sercu już długi czas. Chyba dobrze zrobiłam, choć pewnie uważasz mnie teraz za okropną idiotkę. Trudno. Nie zależy mi już na tym. Daj mi spokój. – Dobrze. – Pa – i rozłączyła się. Siedziałam otępiała, dopóki nie wrócił Andrew. Słowa Agaty brzęczały mi w uszach. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ona tak to postrzega. Wydawało mi się zawsze, że mama traktuje nas wszystkie jednakowo. Zawsze była konsekwentna w tym, co robi. Wszystkie trzy mogłyśmy wychodzić na imprezy od szesnastego roku życia. Miałyśmy równo podzielone obowiązki. Każda z nas zawsze mogła przyjść, porozmawiać, zwierzyć się, naskarżyć. Zastanawiałam się, czy Maria myśli tak samo, ale nie chciałam dzwonić drugi raz. Ta rozmowa powinna odbyć się w innych warunkach, twarzą w
twarz, gdy mogłyśmy sobie spojrzeć w oczy. Myśl, że mogłabym być ulubioną córką mamy była mile łechcąca, ale też drażniąca. Nie wyróżniałam się niczym szczególnym spośród sióstr. Wybrałam trochę inną drogę niż one. Naraziłam się mamie, gdy postanowiłam odłożyć studia na późniejszy czas. Ale nigdy nie czułam się gorsza. Nie przyszło mi do głowy, że mogłabym rywalizować z siostrami o jej względy. To było dla mnie głupie i zupełnie niepotrzebne. * Stałam przy oknie patrząc na wybuchające na niebie sztuczne ognie. Czułam ciepło bijące z ciała Andrew stojącego za mną. Trzymaliśmy kieliszki z szampanem. W pokoju było ciemno i tylko ogień w kominku dawał słaby poblask. Było magicznie. Za oknami zima panoszyła się na całego. Góry odcinały się ostro od granatowego nieba, upstrzonego gwiazdami. Śnieg lśnił tysiącem kryształów. Ludzie
wybiegli na ulice, krzyczeli, całowali się i śpiewali „sto lat”. Mieli zaczerwienione policzki i błyszczące od alkoholu oczy. Postanowiliśmy nie wychodzić na zewnątrz. Gwar dobrej zabawy dochodził więc do nas przytłumiony. – Wszystkiego najlepszego w nowym roku, skarbie – Andrew odgarnął włosy na ramię i pocałował
w
szyję.
Dreszcz
spowodowany
pocałunkiem przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa. – I dla ciebie również – odwróciłam się do niego i pocałowałam w usta. Stuknęliśmy się kieliszkami i wypiliśmy do dna. Szampan łaskotał mnie w podniebienie milionem bąbelków. Był słodki i musujący. Andrew przytulił mnie mocno i kołysał. Położyłam dłonie na jego pośladkach i ścisnęłam lekko. Zaśmiał się cicho i pocałował mnie. Tańczyliśmy bez muzyki, kołysząc się w swoim rytmie, całując powoli, niespiesznie. Mieliśmy dla siebie całą noc. Trochę się bałam, w głowie siedziała mi myśl o mamie i żałobie, ale ciało pragnęło
bliskości i ciepła drugiego człowieka. To była miłość, tak ją sobie okazywaliśmy – nie mogła być zła. Ogień trzaskał w kominku, pachniało drewnem, świętami. Nasze ręce błądziły po ciałach, wprawnie, ale z pewną nieśmiałością. Ściągaliśmy z siebie kolejne warstwy ubrań. Usta i język Andrew sunął pomiędzy wzgórkami moich piersi. Całował je z zachłannością, jęczałam cicho pod wpływem tej pieszczoty. Chciałam jak najszybciej poczuć go w sobie, więc popchnęłam go na łóżko i położyłam się obok. Bawił się moimi włosami, podczas gdy całowałam jego ciało. Nie było idealne, ale kochałam go takim, jaki jest. Nasz seks był wolny, spokojny, refleksyjny. Siedzieliśmy przodem do siebie, oplatając się nogami, przytulając do siebie. Andrew bawił się moimi włosami, całował w usta, oczy, szyję. Poruszał się delikatnie, stopniowo budując w nas napięcie. Patrzyłam mu w oczy i wierzyłam, że wszystko się ułoży. Widziałam w nich miłość i wiedziałam, że on w moich widzi to samo.
Nasze oddechy przyspieszyły. Wtuliłam twarz w zagłębienie pomiędzy jego szyją a ramieniem. Lizałam wrażliwe miejsce, słyszałam jego jęki, które jeszcze bardziej mnie podniecały. Zacisnęłam zęby, czując jak rozkosz powoli napływa do mojego ciała, kumulując się w jednym miejscu. Niecierpliwie poruszałam biodrami, by przyspieszyć szczytowanie, ale Andrew złapał moje biodra i kontrolował pchnięcia. W końcu orgazm nadszedł, czułam jak wybucha niczym supernova. Krzyknęłam, wyprężając ciało. Andrew ruszał się dalej, chcąc dogonić mnie w rozkoszy. Słyszałam jego jęk, poczułam jak jego penis pulsuje we mnie. Położyliśmy się, przytuleni i okryci puchową kołdrą. Było ciepło, przyjemnie, rozczulająco. Poczułam, że znów chce mi się płakać. Poczucie winy i satysfakcja z udanego seksu mieszały się we mnie, buzowały, nie pozwalały spać.
Rozdział dwudziesty Zuzanna Paweł cały wieczór był dziwnie zamyślony i oddalony.
Miłosz
spał
w
swoim
łóżeczku,
pochrapując cicho. Sylwester zapowiadał się naprawdę
ciekawie,
ale
Paweł
nie
był
zainteresowany seksem, jedzeniem ani rozmową. Próbowałam podpytać, czy coś się stało, ale wymówił się bólem głowy. Poczułam się niezręcznie. Cały dzień stałam w kuchni, nucąc pod nosem największe przeboje i przygotowując kolację. Chciałam, żeby nowy rok był dla nas początkiem czegoś naprawdę fajnego. Poszperałam w necie i znalazłam wiele interesujących mnie kursów. Nie trwały długo i mogłabym mieć fach w ręku w kilka miesięcy. Byłam pewna, że sobie poradzę, a pomysł
Sylwii o otwarciu biznesu klarował mi się w głowie i wyglądał coraz lepiej. Chciałam porozmawiać z mężem o tym, ale potrzebowałam odpowiedniego momentu. Jeśli chodziło o pieniądze, Paweł by zasadniczy i nie lubił pożyczać. Szczególnie jeśli wiązało się to z ryzykiem. Niby mówił, że wierzy we mnie, ale przecież to nie będzie mała kwota. Takie biznesy pojawiały się i upadały. Czy ja sama byłam pewna, że chcę się w to pakować? Nie. Ale chciałam w końcu coś zrobić ze sobą, a bez pracy nie ma kołaczy. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. No i do grosza grosz i coś tak z kurą chyba było. W sumie to byłam zadowolona, kiedy Paweł powiedział, że idzie się przejść. Potrzebował jakichś proszków na ból głowy, a w domu nie mieliśmy niczego. Planował przewietrzyć się i znaleźć jakąś czynną aptekę. Pocałowałam go w policzek i zasiadłam do komputera. Znalazłam jakiś zeszyt, długopis, zaparzyłam sobie herbaty i zaczęłam szperać. Wypisywałam na kartkach wszystkie
potrzebne
kursy,
egzaminy,
jakieś
zajęcia
doszkalające. Poszukałam lokali do wynajęcia w naszym mieście, nie za daleko naszego domu. Było kilka i to na całkiem dobrych warunkach. Miałam nadzieję, że oferty będą po nowym roku nadal aktualne. Z wypiekami na twarzy przeglądałam strony, które oferowały wyposażenie, którego potrzebowałam. Wypisywałam kwoty, podliczałam, kombinowałam, szukałam okazji. Byłam pewna, że tym razem się uda. Musiało! Nie zwróciłam uwagi, że Pawła nie było już bardzo długo. Był dorosłym człowiekiem i miał prawo wychodzić z domu bez tłumaczenia, gdzie idzie. Obawiałam się, że poszedł do Katarzyny, ale rozmawialiśmy o tym niedawno i przyrzekł, że nic pomiędzy nimi nie ma. Między nami układało się na tyle dobrze, że byłam w stanie mu uwierzyć. Opowiadał mi, że ona umawia się na randki i szuka swojej drugiej połówki. Życzyłam jej szczęścia, chociaż w głębi duszy byłam o nią trochę zazdrosna. Jednak wiedziałam, że to ona pozwoliła mu
przetrwać te ciężkie chwile między nami i czułam też coś w rodzaju wdzięczności dla tej kobiety. Doszłam też do wniosku, że jeśli będzie chciał mnie zdradzić, to zrobi to. I nic nie poradzę. Musiałam mu zaufać, na tym powinno opierać się nasze małżeństwo. Poszłam wziąć prysznic. Gorąca woda rozluźniła spięte ciało. Przejrzałam się w lustrze, moje ciało zmieniało się, chociaż bardzo powoli. Dieta więc działała, wiosną zamierzałam zacząć biegać i byłam pełna optymizmu. Już czułam się inaczej i o to chodziło! Dawno już nie spędziłam tak fajnego dnia. Najpierw
planowanie
przyszłości.
W
końcu
zdobyłam cel! Potem domowe spa i w końcu długie godziny z książką w ręku, dopóki nie zmorzył mnie sen.
Rozdział dwudziesty pierwszy Katarzyna
Jakie było moje zdziwienie, kiedy w Sylwestra odwiedził
mnie
Paweł.
Wszedł,
milczący,
pochmurny, zamyślony. Rozebrał kurtkę, ściągnął buty i stał, niezdecydowany. Gdy spytałam go, czy coś się stało, podszedł do mnie, przycisnął do ściany, wplótł palce w moje włosy i mocno pocałował. W pierwszym odruchu objęłam go i rozchyliłam usta. Jego język drażnił się z moim, serce biło mi równie mocno jak pulsowała łechtaczka. Próbowałam coś powiedzieć, ale nie pozwolił mi, gryząc moje wargi. Jego ręce uciskały boleśnie moje uda, piersi, brzuch. Nawet się nie rozebraliśmy. Paweł podciągnął moją spódnicę i zerwał majtki. Na szczęście miałam
na sobie pończochy, więc one ocalały. Wyciągnął swoją męskość ze spodni, zębami rozerwał paczuszkę prezerwatywy i szybko ją nałożył. Chciałam go zatrzymać, przystopować, chciałam zastanowić się, co my tu, do cholery, robimy? Ale już był we mnie, już poruszał się spazmatycznie, dysząc ciężko. Zachciało mi się śmiać. Na pewno nie tak wyobrażałam sobie nasz seks. Nie chciałam, by brał mnie na dziko, opartą o ścianę, rozczochraną i z rozmazanym makijażem. Nie chciałam, by jęczał, ssąc przez bluzkę moje sutki. W lustrze wiszącym naprzeciwko nas widziałam jego pośladki. Musiałam zamknąć oczy, by nie zacząć chichotać. Widok ten był tak komiczny, że nie umiałam się skupić na niczym innym. Paweł szeptał, jak bardzo mnie pragnął, jak mocno za mną tęsknił, jak marzył o tym i myślał. I że dziś nie mógł już wytrzymać. Że jestem taka słodka, ciasna i wilgotna i ...och! Wytrysnął, krzycząc głośno. Trzymając gumkę wysunął się we mnie i klęknął, by doprowadzić mnie
do orgazmu. Jego język gmerał pomiędzy moimi nogami. Widziałam w lustrze jego ciemną głowę u złączenia moich ud. Zamknęłam oczy skupiając się na pieszczocie. Paweł wsunął we mnie dwa palce i poruszał nimi zawzięcie. W końcu słaby orgazm przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Odsunęłam go, rozczarowana. – Dobrze ci było? – zapytał z taką nadzieją w głosie, że nie miałam serca powiedzieć mu prawdy. – Cudownie – skłamałam, pochylając się i całując go w usta. – A teraz powiedz mi, co cię napadło? – Mówiłem ci podczas, nie słuchałaś? – próbował doprowadzić się do porządku. Spojrzałam na niego zupełnie innymi oczami. W myślach porównałam go do Mateusza i prawie mnie zemdliło. – Słuchałam, ale chciałabym być przytomna podczas tej rozmowy. A wtedy nie myślałam o tym, co mówisz, skupiając się na tym, co robisz – ruszyłam do łazienki, by doprowadzić się do
porządku. Paweł poszedł za mną, jak posłuszny pies. Całkowicie oklapł, w przenośni i dosłownie. – Nie mogłem wytrzymać. Stojąc pod prysznicem myślałem o tobie, o twoim ciele, piersiach i mi stawał. Musiałem spróbować, zobaczyć rozkosz w twoich oczach, wsunąć się w ciebie i dotknąć twojego ciepła – co on pieprzył? – A Zuza? Myślałam, że się wam układa? – ściągnęłam z siebie pomiętoszone, zmięte ubranie. Zerknęłam na zegarek, za pół godziny powinnam być gotowa do wyjścia. Zastanawiałam się, jak mam się go pozbyć? – Układa, ale nie wiem, czy to jest to. Odkąd powiedziałaś mi, co czujesz... Jestem, jakby uderzony
obuchem
w
twarz.
Nie
spałem,
rozmyślając o tobie, o tym jak byłaś blisko, jakie masz zasady, jak dobrze nam się rozmawia. – To się nazywa przyjaźń – mruknęłam, poprawiając
makijaż.
Zastanawiałam
się,
co
powinnam teraz ubrać. Wychodziłam na imprezę sylwestrową z nowym szefem i chciałam zrobić
piorunujące wrażenie. Facet miał potencjał, ostatnio nawet nie myślałam o Pawle. – A co jeśli to prawdziwa miłość? – zapytał głupio. – Nie wydaje mi się, Paweł. Po prostu chciałeś skoczyć w bok, udało ci się. Zuza pewnie teraz czeka na ciebie i pierwszy raz od zawsze ma rację, bojąc się romansu. Myślę jednak, że powinieneś wrócić do domu i być z nią. – Zrywasz ze mną? – pisnął, zaskoczony. – Jakie zrywasz? – odwróciłam się do niego, autentycznie zaskoczona. – Myślałem, że to w przedpokoju. Coś znaczy. Że wiesz – wydukał. Zachowywał się jak nie on, nie poznawałam go. – Paweł, pogubiłeś się, co? – zapytałam, gładząc jego policzek. – Kiedyś dałabym wszystko, żebyś dla mnie zostawił Zuzę. Ale dzisiaj widzę, że to było złe. Zachowałeś się dziś jak Mateusz i wiele straciłeś w moich oczach. Bo najpierw się odchodzi, a potem dopiero uprawia seks z innymi. Ty jednak masz
jeszcze szansę, żeby to wszystko naprawić. Jestem pewna, że jakoś sobie poradzicie. – Co ty mówisz? – Mówię, że masz wracać do żony. – A miłość? Wyznałaś mi miłość. Niedawno temu. – To tylko zauroczenie. W sumie jak powiedziałeś, że z żoną ok, to się nawet ucieszyłam. Powoli układajcie sobie życie, a ja będę układać swoje. – Poznałaś kogoś? – zapytał z wyrzutem. – Owszem. Niedługo wychodzę właśnie z nim. Pamiętasz, jak mówiłam ci o tym nowym szefie? Okazał się być bardzo interesującym człowiekiem. – Byłem więc tylko zapchaj dziurą? – wybuchnął. – To nie tak. Po prostu traktowałam cię jak przyjaciela. Kogoś z kim można pogadać, spotkać się i wypić kawę. Ponarzekać na partnera i doradzić. To co wtedy powiedziałam, było błędem. Wydawało mi się, że coś czuję, naprawdę. Ale jak poznałam
Roberta. Cały świat przestał dla mnie istnieć. Nie zdążyłam ci powiedzieć, przykro mi. – Zachowałaś się jak dziwka! – Nie dałeś mi powiedzieć – tłumaczyłam się. – Poza tym byłam ciekawa. Gdybyśmy tego nie zrobili pewnie miałabym sentyment do ciebie przez długi czas jeszcze. Myślałabym o tym, co by mogło być. Ten seks skutecznie mnie z tego wyleczył. – Było aż tak źle? – Kiepsko – musiałam być stanowcza, choć wiedziałam, że go zranię. – Ale to w sumie nie o to chodzi. W seksię można się poznać, nauczyć wiele. To raczej moje podejście uległo zmianie. Sama nie wiem, Paweł. Bądźmy przyjaciółmi. – Chyba żartujesz – zaśmiał się. – Po tym wszystkim? Po takich słowach i żałosnym seksie? Ja podziękuję. – Paweł – chwyciłam go za rękę. – Proszę cię nie wychodź w ten sposób. Nie marnujmy tego wszystkiego, co osiągnęliśmy. – Za późno – wyrwał się i wyszedł. W pośpiechu
ubierał buty i zakładał kurtkę. – Paweł – próbowałam, ale jakby ogłuchł. Nie patrząc na mnie otworzył drzwi i zamknął je gwałtownie. Skrzywiłam się, słysząc huk. Wiedziałam, że nigdy już go nie zobaczę. Trochę było mi przykro, bo był jedyną stałą w moim życiu. Jego cicha i pewna obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Miałam nadzieję, że poukłada sobie z Zuzą i kiedyś mi wybaczy. Pokręciłam głową, zrezygnowana i poszłam się szykować. Robert był wspaniałym człowiekiem, a ja bardzo chciałam poznać go bliżej. Samo zaproszenie na tą imprezę wydawało mi się cudem, nie chciałam tego zaprzepaścić. Co prawda dziwnie było umawiać się z własnym
szefem,
ale
mogliśmy
to
jakoś
przeskoczyć. Zawsze mogłam zmienić pracę. Wydawało mi się, że Robert był tego wart. Bogaty, przystojny, ambitny. Idealny!
Rozdział dwudziesty drugi Sylwia Nowy Rok obudził nas słońcem wpadającym przez okno. Kominek dawno wygasł i zostały same popioły. Dobrze mi się leżało i w ogóle nie miałam ochoty wracać do domu. Ciepłe ciało męża, jego równy oddech, śnieg za oknem, ciepło pierzyny – to było wszystko, czego mi było potrzeba. Niestety dzień mijał i musieliśmy pod wieczór wracać. Niedługo powinniśmy wrócić do Niemiec, ale ta myśl nie była wcale przyjemna. Świadomość, że tata zostanie sam przerażała mnie. Odsunęłam na razie ty myśli od siebie i mocniej wtuliłam się w męża. Przebudził się i uśmiechnął do mnie. – Dzień dobry – mruknął, przeciągając się. – Aleśmy pospali.
– Troszkę, dochodzi jedenasta. – Ale mnie wczoraj zmogło – ziewnął. – A mieliśmy porozmawiać. – Też padłam, jak tylko położyłam się do łóżka po prysznicu. Co zamawiamy na śniadanie? – Na co masz ochotę? – Na jakieś mięso, kanapki, coś konkretnego. Idę siku i umyć zęby. Zamówisz? – Tak – podniósł się i przetarł twarz dłońmi. Gdy wróciłam z łazienki, Andrew także poszedł się odświeżyć. Niedługo czekaliśmy na śniadanie. Podobało mi się, że pensjonat oferował możliwość zamawiania posiłków do pokoju. Było to wygodne i bardzo fajne. Przyniesiono wspaniałe, chrupiące bułeczki, które pieczono na miejscu, kiełbasę domowej roboty, musztardę, wędzoną szynkę, oscypek pokrojony w plasterki na ciepło, z żurawiną. Do tego kawa inka z mlekiem i herbata, do wyboru. – Ależ jestem głodna – posmarowałam bułeczkę masłem i rozkoszowałam się pierwszym kęsem. Andrew nalał mi herbaty i wsypał do filiżanki
łyżeczkę cukru. – Nie wiem, od czego zacząć. – Może od płci? – zapytał mój mąż, a ja zachłysnęłam się gorącym napojem. – Co? – No, chłopiec czy dziewczynka. – Jak mówiłam, że nie wiem, od czego zacząć, to miałam na myśli śniadanie – zaśmiałam się. – Wiem – Andrew odwzajemnił grymas. – Ale pomyślałem, że to dobra okazja, żeby zacząć. Ja chciałbym córeczkę. – A ja syna – zmarszczyłam brwi. To będzie cięższe niż przewidywałam. – Dlaczego syna? – Wydaje mi się, że gdybyśmy wybrali córeczkę, to by było trochę tak, jakbyśmy chcieli zastąpić Heather, a tego bym nie chciała. Ona jest naszym pierwszym dzieckiem i zawsze będzie. Widząc dorastającą dziewczynkę, ciągle miałabym przed oczami małe ciało złożone w grobie. Nie umiałabym przestać
wyobrażać
sobie,
wyglądałaby ona, gdyby żyła.
że
tak
właśnie
– Rozumiem – Andrew chwycił moją rękę i mocno ścisnął. – A więc synek. – Nawet mam już imię – szepnęłam, trochę zawstydzona. – Tak? – Ian. – Podoba mi się – mąż nałożył sobie oscypka z żurawiną. To było takie dziwne, rozmawialiśmy o tak ważnej sprawie w tak normalny sposób, jedząc śniadanie. Nie było wzniosłych słów, zbędnych gestów. – Chciałabyś adoptować niemowlę? – Wydaje mi się, że tak by było najlepiej. Moglibyśmy wyobrażać sobie, że urodziłam go sama. Wychowywać od samego początku. Dać mu całą miłość, której nie otrzymał od rodziców. – Na taką adopcję może będzie trzeba długo czekać. Wiesz, że takie najmniejsze maleństwa cieszą się największym zainteresowaniem. – Wiem, ale czy nam się gdzieś spieszy? – zapytałam. – Ja też. Już nie mogę się doczekać. Teraz chyba
– Ja bym chciał już – uśmiechnął się. To było wszystko takie dziwne. Chciałam już wrócić do domu, siąść przed komputerem i zacząć gromadzić dokumenty. Wydawało mi się, że tracimy czas, spacerując po skutych lodem chodnikach. Świat nagle zaczął wyglądać trochę inaczej, jak gdyby słońce przebiło się przez ciężkie zwały chmur. A przecież niebo nadal było szare i ciężkie, nabrzmiałe od śniegu, lodowate, odległe. Wyostrzyła mi się perspektywa, zobaczyłam nagle piękno otaczającego krajobrazu. Czułam pewną obecność Andrew, chociaż martwiłam się, że gdy będziemy mieć rodzinę, będzie jeszcze więcej pracować. Czuł się tak odpowiedzialny za wszystko, że czasami przygniatał go ciężar obowiązków. Pomyślałam jednak, że trzeba będzie określić pewne zasady, w weekendy będziemy jeździć na rowerach, chodzić po górach, zwiedzać świat. Bałam się, jak przyjmie to moja Mała Biała Pani, ale milczała w mojej głowie. Rozpaczliwie pragnęłam jej pozwolenia. Miałam nadzieję, że przyśni mi się i
powie: „Mamusiu, wszystko jest dobrze”. Pragnęłam tego, jak niczego nigdy. Spacerowaliśmy do nocy, chłonąc piękno. Drzewa, skute szronem, wyciągające w górę nagie ramiona. Sterty śniegu, naznaczone śladami psich i ptasich łap. Światła w mijanych domach kusiły złudnym ciepłem, widzieliśmy migające zza firanek choinki. Ludzie siedzieli wieczorami w domach, spędzając czas ze swoimi bliskimi. Mając dzieci, moglibyśmy stać się prawdziwą rodziną. Spędzać czas razem przy stole, każdy posiłek byłby pretekstem. – Się rozmarzyłaś – szepnął Andrew. – Myślałam o tym wszystkim, co nas czeka. Jak wspaniałe będziemy mieć życie, gdy stworzymy ciepłe gniazdko dla jakiegoś maluszka. – Też o tym myślałem. Trochę się boję. – Czego? – zdziwiłam się. Andrew nie był typem mężczyzny, który mówi o swoich słabościach. – Po śmierci Heather bałem się, że nikogo nie pokocham. Że już nie chcę mieć więcej dzieci.
Wtedy, gdy czekałem na was na szpitalnym korytarzu, to były najgorsze chwile mojego życia. Ten strach był tak obezwładniający. Nigdy więcej nie chcę go czuć. A co jeśli adoptujemy dziecko, a ono umrze? Z naszej winy? Na białaczkę? Raka? Pod kołami samochodu – Andrew wpadał w panikę, więc stanęłam i mocno go objęłam. – Daj spokój. Wiesz, że takie gdybanie nic nie da. – Jest tyle zagrożeń. Życie tego kogoś będzie w naszych rękach, rozumiesz? Życie. To cholerna odpowiedzialność. – Chcesz się wycofać? – opuściłam ręce, zrezygnowana. – Nie. Ale chciałbym, żebyśmy już byli poza tym. Żeby Heather odeszła i żeby jej duch nie pałętał się pomiędzy nami. – Co ty mówisz? – spojrzałam na niego zdumiona. – Chcesz zapomnieć? – Nie zapomnieć! Tego nie powiedziałem. Chcę zamknąć ten rozdział. Pomyślałem, żeby przenieść się gdzieś indziej. Kupić nowy dom, zacząć
praktycznie od zera. – Nie – myśl o tym, że mogłabym wyprowadzić się z naszego mieszkania, była nie do zniesienia. Po co? Opuścić te mury, w których byłam tak szczęśliwa? W które weszłam jak panna młoda, przeniesiona przez próg? Te miejsca, tak dobrze znane? Łazienkę, w której zrobiłam test i dowiedziałam się, że będziemy rodzicami? Ubikację, w której wymiotowałam? Łóżko na którym leżałam nocami, wsłuchując się w ciszę i wyczekując ruchów mojej córeczki? I kanapę na której leżałam, złożona żałobą, przytłoczona, nieszczęśliwa, chcąca umrzeć. – Nie umiem. – Wydaje mi się, że bez tego nie damy rady. Ten dom mnie niszczy. Wspomnienia powinny być w człowieku. A nie że każda rzecz przypomina ci to, co się stało. Może to dlatego tak dużo pracuję. Uciekam od tego. Chowam się w bezpieczne, neutralne miejsca. – Daj mi czas, pozwól pomyśleć – w głowie miałam znów mętlik.
– Mam coś na oku. Pokażę ci jak wrócimy do domu. Możemy zostawić ten dom i wracać do niego na lato, wynajmować albo sprzedać. Jest wiele opcji. – Mówisz o tym tak zimno – przez plecy przebiegł mi dreszcz. – Jakby Heather nie miała dla Ciebie w ogóle znaczenia! – Inaczej przeżywam żałobę niż ty, co nie znaczy, że mniej mnie to boli. – Z taką łatwością mógłbyś zostawić to wszystko... – Nie o to chodzi – przerwał mi, unosząc głos. – Nie pogodzę się nigdy z jej śmiercią, nigdy, rozumiesz? Ale pogodziłem się z myślą, że to nie nasza wina. Że trzeba iść do przodu, w końcu ruszyć z miejsca. Nie cofać się. Nie zapiekać w bólu, bo to nic nie da. Chcę żyć i chodzić po własnym domu, bez natykania się na wspomnienia. Ciągle widzę ciebie, jak spacerujesz po przedpokoju, z brzuchem ogromnym niczym piłka plażowa. Widzę, jak go gładzisz i mówisz do niej. A ona kopie. To odbiera mi rozum.
– Nie mówiłeś. – A co miałem Ci, Sylwia, mówić? Byłaś w rozsypce, nie umiałaś się pozbierać, a miałem ci dokładać. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że w tym domu widmo Heather będzie ciążyć także na Ianie. Jestem pewien i nie chcę tego. – Zastanowię się, dobrze? Nie umiem tak przeorganizować
życia.
Hop
siup
i
już,
wyprowadzamy się, bo niewygodnie jest mi żyć ze wspomnieniami o zmarłym dziecku. Jezu, Andrew, czy ty siebie słyszysz? – Przemyślałem to i wiem, że tak musi być albo... – zawiesił głos. – Albo co? – zapytałam. – Nic. – Albo odejdziesz tak? Spakujesz się i wyprowadzisz. Bo tak prościej? – Nie wiem. – Ale ja chyba wiem. Jesteś pieprzonym tchórzem i zupełnie nie wiem, gdzie podziała się twoja siła. Czy może tylko udawałeś? Może tak
naprawdę to zawsze taki byłeś, ale zaślepiała mnie miłość? – Teraz cię już nie zaślepia? – zadrwił. – Chyba nie – mruknęłam. – Sama nie wiem, co czuć. Umarła mi mama... – To nie jest żaden, ale to żaden pieprzony argument! Kiedy nauczysz się, że trzeba żyć dalej, bo to nie my poszliśmy do ziemi, ale nasi bliscy? Kiedy uwolnisz ich i pozwolisz sobie pójść dalej? – to były twarde, bolesne słowa. Jakby mnie uderzył. – Mama zmarła kilka dni temu. – I za kilka dni też będzie martwa, tak jak za miesiąc i pięć lat. A ty nadal będziesz płakać. Każdemu kiedyś ktoś umiera. Boli, wiadomo, ale trzeba przepłakać i iść dalej. – Nie umiem. Nie chcę – zaczęłam płakać. – Więc zastanów się, co jest ważniejsze? Zmarli czy żywi. – Dobrze wiesz, co – ogarnęła mnie rozpacz. Czy byłam aż tak beznadziejna, że żyłam tylko tym, co było? Chyba tak i zaczęłam zdawać sobie z tego
sprawę. Na myśl jednak, że mogłabym zapomnieć, serce kurczyło mi się z żalu. – Nie możemy być szczęśliwi, bo tak kurczowo trzymasz się tego, co było. I czego nie zmienisz. – Wiem. Masz rację – może spontaniczna decyzja będzie najlepsza? – Zmieńmy dom. W ogóle wyjedźmy, już teraz, za chwilę. Proszę. Chcę jak najszybciej to zorganizować.
Rozdział dwudziesty trzeci Zuzanna Paweł chodził koło mnie jak kot koło myszy. Przymilał się, by za chwilę oddalić się i zagryźć wargi. Widziałam, że coś go gryzie, ale miałam do w duszy. Czułam, że rozkwitam i nawet nocny ból głowy nie był tak straszny, jak się spodziewałam, że będzie. Zdarzały mi się rano chwile zwątpienia, ale zamykałam oczy i oddychałam. Na internecie znalazłam proste ćwiczenia jogi i medytację. Wieczorami wyciągałam zieloną matę i próbowałam ćwiczyć, oddychając przy tym miarowo. Lepiej mi się spało i rano otwierałam oczy z dobrymi myślami. Czasami miewałam złe sny. Powracało w nich dzieciństwo. Jak gdyby rodzice chcieli znów wcisnąć mi się w głowę i wszystko zniszczyć. Budziłam się
wtedy zlana potem i przerażona. Łzy ciekły po twarzy, a Pawła nie było obok – spał w dużym pokoju. Szlochałam więc cicho w poduszkę, powtarzając sobie: wszystko jest dobrze, wszystko się układa, jest ciężko, ale zobacz, ile osiągnęłaś, nie możesz się poddać, jesteś silna. Silna. Silna. Niczym skała. A potem zasypiałam. Chodziłam po urzędach, dowiadywałam się o środki unijne i kursy. W urzędach pracy prosiłam o staże i skierowania na zajęcia doszkalające. Dbałam o to, by wyglądać elegancko. Wybrałam się do drogerii i poprosiłam o dobranie odpowiedniego podkładu, cieni, tuszu, pudru, bronzera. Nauczyłam się dbać o cerę i nakładać makijaż. U fryzjera przefarbowałam włosy i ścięłam. Grzywka została przycięta równo tuż nad oczami, reszta włosów opadała luźno do ramion. Miały teraz ciepły, kasztanowo – brązowy kolor. Zaczęłam ćwiczyć w domu, kupiłam bieżnię. Wieczorami, oglądając seriale, mogłam biegać. Piłam dużo wody i ograniczyłam smażone. Jasne
pieczywo zastąpiłam ciemnym, pełnoziarnistym chlebem. Polubiłam gotowane mięso i odkrywałam nowe smaki, próbując warzyw i owoców, które zazwyczaj
ignorowałam.
Waga
powoli,
ale
sukcesywnie spadała, a ja byłam szczęśliwa. I wtedy zrobiłam test ciążowy. I się załamałam. * Czemu go zrobiłam? Sama nie wiem. Okres miałam regularny i kiedy zaczął się spóźniać, zaniepokoiłam
się.
Postanowiłam
pójść
do
ginekologa, bo bałam się, że odnowiły mi się cysty na jajnikach. Przed urodzeniem Miłosza miałam z tym problemy, po ciąży jednak okazało się, że nie ma po nich śladu, wchłonęły się. Byłam pewna, że brak krwawienia oznacza powrót jajnikowych problemów. Szczerze? Wolałabym by to było przyczyną. Dziecko?
Kolejne
dziewięć
miesięcy
wymiotowania, biegunek, toczenia się niczym kula
po świecie, by wycierpieć się przy porodzie, a potem przyprowadzić do domu rozwrzeszczane, wiecznie głodne maleństwo. Nie chciałam tego dziecka. Wszystko się we mnie burzyło i protestowało. Nie byłam na nie gotowa. Nie w chwili, w której zaczęłam sobie układać życie! Wszystko musiało się zjebać. Wszystkie moje wysiłki można było wyrzucić do kosza. Rzuciłam zużytym testem przez łazienkę. Zawadził o moje lusterko i zrzucił je na ziemię. Szkło posypało się we wszystkie strony, kilka odłamków wylądowało pod moimi stopami, a ja wybuchnęłam płaczem. W pierwszym odruchu chciałam dźwignąć odłamek lustra i wbić sobie w zagięcie łokcia. Wbić głęboko i pociągnąć mocno w dół, w stronę dłoni, szarpiąc żyły, rozrywając tkankę, uwalniając krew. Wyobrażałam sobie siebie, w chłodnej, pustej wannie, z krwią ściekającą do odpływu, ze szklanymi, martwymi oczami. Jakże prosto byłoby to zrobić. Przez chwilę tylko czuł ból, a potem
odpłynąć, zapaść się w czerń, zniknąć w nicość. Ale bałam się. Jak zawsze w życiu byłam cholernym, pieprzonym tchórzem. Nawet jakbym chciała pozbyć się tego dziecka, tego rosnącego we mnie pasożyta, to nie mogłam. Nie byłam w stanie poszperać, znaleźć lekarza, który za kupę kasy wyciągnąłby ze mnie to coś. Tego kogoś. Byłam okropna. Ale też przerażona, wściekła na siebie, wkurwiona na Pawła, obrażona na cały świat. Bo każdy mówił: będzie dobrze, ułoży się, ale każdy kłamał. – Sylwia? – wybrałam ostatni numer, na który dzwoniłam. – Tak, co się stało, Zuza? Znów migrena? – Tym razem to coś o wiele gorszego – rozryczałam się w słuchawkę. – Ja pierdole, Sylwia, nie dam rady. – Coś z Miłoszem? – Nie, nie. Z nim wszystko dobrze. Ma teraz drzemkę. – Paweł? – dopytywała. Nie umiałam powiedzieć jej, co naprawdę się stało. Gardło miałam ściśnięte i
żadne słowa nie chciały się przez nie przecisnąć. – Nie. – Zuza, powiedz, co się dzieje? – Ciąża. – Co? – wydukała. – Ciąża. Ile razy mam to powtórzyć? – uniosłam się. – Ile razy mam powtórzyć to słowo, by stało się prawdą bardziej niż jest? Choćbym mówiła, że nie, to i tak nic się nie zmieni. – Ale Zuza, to wspaniała wiadomość! – Sylwia wybuchnęła entuzjazmem, a ja miałam ochotę rzucić słuchawką. – Co ty pieprzysz, dziewczyno? – warknęłam. – To najgorsza wiadomość pod słońcem. – Dlaczego? – czy ona zawsze była taka tępa, czy tylko dzisiaj? – Dlaczego? Sylwia, jak możesz pytać. W takim momencie! – Rozumiem, że to może niewygodne, ale dziecko to nie jest koniec świata... – Dla mnie jest – przerwałam jej. – Miałam
sobie wszystko poukładać. Zaczęłam ćwiczyć, schudłam. Zapisałam się na milion kursów. Miałam otworzyć firmę, a teraz wyjdzie z tego blada dupa. Znów zostanę uwięziona z dzieckiem, przez przynajmniej trzy lata. Znów będę zaniedbaną kurą domową, z nieumytymi włosami i w dresie. – Przestań – ostro, stanowczo. – Posłuchaj sama siebie, Zuza! – Słucham. I wiem, jak będzie. Znów nieprzespane noce. Bolące cycki. Rozerwane krocze. Znów opuchnięte, rozlazłe ciało. I wrzeszczący bachor, dzień w dzień, noc w noc. Ja pierdole. – Więc mi go oddaj. Wiesz, że nie możemy mieć dzieci, ale właśnie postanowiliśmy adoptować. Byłoby wspaniale wiedzieć, kim są rodzice naszego dziecka. A dla was adopcja ze wskazaniem też mogłaby być świetnym rozwiązaniem – Sylwia była rozentuzjazmowana. – Że, kurwa, co? – wściekłam się. Czułam jak krew uderza mi do głowy, w uszach zaczęło mi szumieć, na policzkach czułam gorąco. Czy ona
postradała rozum? Ogłupiała? Chyba nie mówiła poważnie? – Chyba nie mówisz poważnie? – powiedziałam. – Jak najbardziej Zuzanno. To byłaby świetna okazja. – Czy ja powiedziałam, że chcę je oddać? – zapytałam, plując w słuchawkę. – Wydawało mi się, że tego właśnie chcesz. Wrzeszczący bachor i tego typu słowa. To chyba najlepiej świadczy o tym, że musicie podjąć jakąś decyzję. Na pewno nie usuniesz, nie jesteś takim typem, ale też go nie zatrzymasz. Nie chcesz go, jesteś pewna. Będzie tylko przeszkadzać ci w życiu – słowa Sylwii były coraz bardziej jadowite. – Dlatego donosić ciążę, jakoś urodzisz. A potem my zajmiemy się maluszkiem, bez względu na to, czy będzie to dziewczynka, czy chłopiec. Najważniejsze jest to, że będziesz mieć świadomość tego, że ono jest kochane.
To
dla
matki
chyba
najbardziej
priorytetowa myśl, gdy chce oddać dziecko... – Kurwa, Sylwia – syknęłam. – Nie chcę oddać
dziecka! – Wiec, co zrobisz? – zapytała. – Będziesz traktować je jak kulę u nogi, która tylko ci zawadza. Będziesz rozgoryczona i zawsze niezadowolona. Ono to wyczuje. – Mówisz tak, jakbym była złą matką – wtrąciłam, coraz bardziej zła. – Odtrąciłaś Miłosza, sama nie wiesz dlaczego. Czy myślisz, że inaczej mogłoby być z drugą pociechą, która wcale nie pchała się na ten świat? I która od samego początku wydaje się być dla ciebie przekleństwem? – To niesprawiedliwe – sapnęłam. – Nie wiesz, co się działo jak Miłosz przyszedł na świat. Nie wiesz, jak się czułam! – To nieważne – Sylwia podniosła głos. – Gdy rodzisz dziecko, ty przestajesz być ważna. Pojawia się ktoś, kto jest najważniejszy. Kto jest skarbem, którego nie da się zastąpić. – Wiem. – Chyba nie wiesz, Zuza. Masz błogosławieństwo
bycia matką. A teraz to powtórzysz. Nie ma na świecie rzeczy, której bym bardziej zazdrościła. A ty nie chcesz tego przyjąć. – Nie rozumiesz mnie chyba. Czuję się taka nijaka. – Bo będziesz mieć dziecko? – zdziwienie Sylwii było wręcz namacalne. – Tak. Nie. Kurwa, sama nie wiem, naprawdę. Czuje się okropnie. Napuchnę. Znów przytyję, nie wiadomo ile. Nie pójdę na kursy. Nie otworzę zakładu. – Czy nie możesz spojrzeć na to trochę inaczej? – Jak? – prychnęłam, nadal zniechęcona. W sumie to nie chciało mi się już z nią rozmawiać. Sama nie wiedziałam, dlaczego zadzwoniłam. Po co? – Trochę odwlecze się to w czasie... – Trochę? – przerwałam jej, zirytowana. – Trochę. Trzy lata w długim życiu, może dwa nawet jeśli zdecydujesz się na żłobek i możesz działać. Przez te dwa lata, gdy maleństwo będzie rosnąć, zrobisz kursy, znajdziesz lokal, zastanowisz
się. – Już teraz nie mogłam się doczekać. – W ciąży też możesz działać. Po porodzie możesz działać. Paweł na pewno pomoże, jak tylko go poprosisz. – Nie wiem. Dziwny jest ostatnio. – Próbuje się dostosować – tłumaczyła Sylwia. – Daj mu czas, zmieniłaś się. Musi się dopasować. – Czy nie tego chciał? Ja się zmieniam, staram się, chcę spędzać z nim czas, chcę coś odnowić. A ten co? Zamyka się w sobie, wychodzi, myśli i wiecznie naburmuszony. – Spróbuj z nim pogadać. – Myślisz, że nie próbowałam? – westchnęłam. Podpełzało do mnie cholerne zmęczenie. Ogarniało ręce, nogi, brzuch, głowę. Miałam ochotę położyć się i płakać. Wyć do księżyca. Wszystko było do niczego. Rodzice mieli rację, czego się nie dotknę zamieniam w gówno. Jak Midas, tylko że nie miałam tyle szczęścia, co on. Złoto na pewno by się przydało, gówna miałam za wiele.
– Ciekawe, co powie na dziecko? – Nie wiem. Boję się powiedzieć. Szczególnie w tej sytuacji. – Może wyolbrzymiasz. Facet jest zamyślony, a ty od razu dorabiasz historię. – Wcale nie – zaprzeczyłam. – Gdybym dorabiała to bym pomyślała, że ma romans. Albo że chce odejść. Albo że jest śmiertelnie chory. Albo ze ma depresję. – Dobra, dobra – Sylwia zaśmiała się. – Nie wymieniaj dalej, bo jeszcze się okaże, że coś pasuje i co wtedy? – Ale mów mi szybko, postanowiliście adoptować? – zapytałam. – Tak. Dziś o tym rozmawialiśmy, ustalając szczegóły. – I co? – złość odeszła w niepamięć. – Postanowiliśmy adoptować chłopca. Najlepiej niemowlaka, ale nie wiem jak to dokładnie wygląda w Niemczech. W weekend wyjeżdżamy, żeby to wszystko ogarnąć. Teraz jak już wiemy, czego
chcemy, to się nam śpieszy. – Wcale się nie dziwię. Dzięki za rozmowę. Chyba spojrzę na to z innej perspektywy. – Mam nadzieję. Dzieci to skarby, jeśli odpowiednio do nich podejdziesz. – Pewnie tak – mruknęłam. – Spotkamy się przed twoim wyjazdem? – Pewnie. Musimy iść do Kariny i powspominać trochę. Do zobaczenia. – Pa.
Rozdział dwudziesty czwarty Zuzanna Czekałam na Pawła i czekałam, ale nie wracał. Miłosz dawno już spał. Wzięłam kąpiel. Poczytałam książkę, ale szybko zaczęły mnie szczypać oczy. Spojrzałam
na
zegarek.
Dwudziesta
trzecia.
Westchnęłam zrezygnowana i już miałam gasić światło, gdy usłyszałam szczęk klucza w drzwiach. Złapałam książkę i otworzyłam na chybił trafił. – Jeszcze nie śpisz? – zagadnął, wchodząc do pokoju. Miał cienie pod oczami i był nieogolony. – Czy ty straciłeś pracę? – Nie – spojrzał na mnie dziwnie. – Skąd taki pomysł? – Wyglądasz jak śmierć. Od kilku dni nie można się z tobą dogadać. Próbuję być wyrozumiała, ale
olewasz mnie na każdym kroku. Wiec albo powiedz, o co ci chodzi, albo daj sobie spokój i zacznij zachowywać się normalnie – odłożyłam książkę, zdjęłam okulary i patrzyłam na niego wyczekująco. – Nic się nie dzieje. Chyba jakaś chandra. – Paweł, chciałeś, żebym się zmieniła, tak? Mówiłeś, że będzie lepiej, że wszystko się ułoży. I nagle ja haruje, staram się, a ty dupa. Chyba powinnam była być ciągle taka sama. Bo wtedy ci zależało, a teraz olewasz. – Nie można być zmęczonym? – zapytał retorycznie. – Idę się umyć. – Czekaj, idę z tobą do łazienki – wstałam i włożyłam kapcie. Skrzywił się, ale miałam to w nosie. Ta rozmowa musi się odbyć. – Czego chcesz? – Dowiedzieć się, co się dzieje? Dlaczego taki jesteś. – Po prostu zmęczony jestem. Jezu, Zuza! Czy musi być jakieś drugie dno? Przecież mówię ci, że wszystko ok. Mam po prostu kryzys.
– Wieku średniego? – Czego? – No jak facet jest po trzydziestce to zaczyna mu odwalać. – Naczytałaś się głupot – warknął, mydląc ciało. – Nie wiem, skąd ci to wszystko przychodzi do głowy. Szukasz sobie problemów. – Jestem w ciąży – szepnęłam, ale na tyle głośno, by usłyszał. – Kurwa! Co? – zakręcił wodę i spojrzał na mnie. Niedowierzająco. – Jak to się stało? – No podnieciłeś się i … – Nie żartuj – przerwał mi, warcząc. – Kiedy? – Nie podam ci daty. Ostatnio robiliśmy to więcej razy niż zwykle. Ale chyba tylko raz zapomnieliśmy o gumce. – Ja pierdole – przeczesał palcami włosy. – Myślałem, że zaczęłaś brać tablety! – Myślałeś? – prychnęłam kpiąco. – A to ci niespodzianka. Dlaczego nie zapytałeś? – No jak wsiadłaś na mnie bez zabezpieczenia,
wyciągnąłem odpowiednie wnioski! – No to żeś narobił, panie domyślny – czułam, jak skronie zaczynają mnie łupać. Migrena pomachała mi z daleka. Wróciłam!, zawołała, cieszysz się, że mnie widzisz? – Myślałem, że nie chcesz dziecka. Że to ostatnie, do czego dopuścisz? – znów zaczął się myć. – Nie zrobiłam go sobie sama – uniosłam się. – Nie wiem, o czym wtedy myślałeś, ale to twój sprawka. Idę spać. Zastanów się nad tym i przestań być dupkiem! – Nie jestem dupkiem. Zaskoczyłaś mnie. – Przestań się tłumaczyć i zacznij działać. Ja pierdole. – Nie klnij. – Będę, kurwa, jak będę miała ochotę – nie trzasnęłam drzwiami tylko dlatego, że bałam się obudzić Miłosza. Nie spałam, czekając aż skończy się kąpać. Długo krzątał się w łazience, mył zęby, puszczał wodę i nie wiem, co jeszcze. Drażniło mnie jego zachowanie.
Chciałam, żeby po prostu przytulił mnie, powiedział, że będzie dobrze i byśmy mogli zasnąć. Walczyłam z bólem, który promieniował od skroni w głąb czaszki. Mdliło mnie i chciało mi się płakać. Paweł wyszedł i stąpał cicho po pokoju. Zgasiłam już lampkę, ale widziałam jego sylwetkę odcinającą się od szarości nocy. Położył się delikatnie, by mnie nie dotknąć. Obróciłam się na plecy i wpatrywałam się w sufit. W całkowitej ciszy. Serce waliło mi w piersi i miałam wrażenie, że Paweł to słyszy. Milczał. Cisza huczała mi w uszach. Ciało napięło mi się do granic możliwości i miałam wrażenie, że za chwilę zacznę krzyczeć. Paweł przekręcił się na bok, oddech mu się pogłębił i wyrównał. Niedługo potem zaczął chrapać, a mnie krew uderzyła do głowy. Wściekłość gotowała się we mnie, bulgocząc. Wstałam i wyszłam z sypialni. Nie miałam zamiaru spać z tym dupkiem. Co za palant! Co on sobie wyobraża? Jak w takim momencie mógł zasnąć? Naszła mnie ochota na kakao, więc poszłam do
kuchni. Podgrzałam mleko, wycisnęłam do kubka trochę
miodu,
wsypałam
kakao
i
zalałam.
Siedziałam do późna w fotelu, tępo patrząc w okno. Przez głowę przelatywały mi jakieś chaotyczne myśli. Nie chciałam analizować jego zachowania, w sumie, gdy o nim myślałam, to same brzydkie słowa przychodziły mi do głowy. Byłam zmęczona tym wiecznym wypominaniem, że wszystko jest moją winą. Nie pomyślał i spuścił się we mnie, a teraz oczekuje, że sama sobie z tym wszystkim poradzę. Jakby to był tylko mój problem. Miłoszowi przydałoby się rodzeństwo. Zdawałam sobie sprawę, że zepsułam go i rozpieściłam do tego stopnia, że nie był fajnym dzieckiem. Chciałam tego uniknąć. Chciałam wychować go odpowiednio, na grzecznego i dobrego chłopczyka. Okazywało się jednak, że popełniałam błąd za błędem i teraz mój syn był rozwydrzonym bachorem. Typem dziecka, którego nie znosiłam u innych rodziców. Chciałam się przed tym ustrzec. Tyle książek przeczytałam, miałam
taką
wiedzę
teoretyczną,
takie
przygotowanie. Z Pawłem ustaliliśmy tak wiele szczegółów przed przyjściem na świat Miłosza. A potem wszystko się posypało. Może to dziecka ma mi dać szansę, by coś zmienić? Delikatnie dotknęłam brzucha. Dziwna była świadomość, że zawiązało się we mnie życie. Mała istota, która ufa mi na tyle, by rozwijać się, wtulać we wnętrze mojego brzucha i czuć się bezpiecznie. Wzruszyłam się i kilka łez spłynęło po policzkach. Przepraszam, wyszeptałam, gładząc skórę. Postaram się być najlepszą mamą, jaką mógłbyś mieć, Fasolku. Dobiłam kakao i wstałam. W tym momencie czułam się naprawdę silna. Coś się zmieniło, jak gdyby ktoś przestawił mnie na tryb prawdziwego życia. Jeśli Paweł nie chciał, nie musiał ze mną być. Poradzę sobie sama. Zawsze mogę wyjechać do Sylwii i tam rozpocząć nowe życie. Jeśli jednak Paweł się zdecyduje, będziemy musieli ustalić kilka zasad. Na pewno chciałam poznać tą jego przyjaciółkę – Kaśkę. Miał prawo do swoich
znajomości, ale chciałam być pewna, że to co ich łączy, to tylko przyjaźń. Nie chciałam nikim się z nim dzielić. Powinniśmy też zacząć wychodzić, do Miłosza zawsze można zamówić nianię na te dwie, trzy godziny. Dodatkowo rozpocznę już teraz kursy i przygotuję się na otwarcie biznesu. Po porodzie mogłam przyjmować ludzi w domu i tutaj zrobić prowizoryczny zakład fryzjerski. Później mogło się to rozwinąć w większy biznes. Andrew zgodził się na pożyczkę,
Paweł
również.
Wszystko
mogło
poukładać się po mojej myśli. Nie mogłam się tylko bać... Ciarki przeszły mi po plecach. A co jeśli będę źle się czuła w ciąży? Co jeśli moja aktywność zagrozi dziecku? Albo okaże się, że w ogóle nie mam do tego talentu? Żeby być dobrą fryzjerką nie tylko potrzebne jest wykształcenie, trzeba jeszcze mieć „to coś”! Talent. Albo jeśli Paweł odejdzie? Zostawi z dwójką dzieci, porzuci, zapomni o nas? Może się też zdarzyć tak, że interes nie wypali. Tyle jest teraz
tego typu zakładów. Na każdym rogu. Rodzice zawsze mówili, że nie powinno się wychodzić z motyką na słońce. Że lepiej odpuścić i schować się w cieniu, niż wychodzić na mur i machać flagą. Oni znali mnie najlepiej. Wiedzieli, do czego jestem zdolna. To dlatego nigdy nie miałam szans na studia. Byłam na to po prostu za głupia... Dość! To stare myślenie! Musiałam walczyć z samą sobą, by ogarnąć się, wygrać. A takie myśli to tylko pozostałości po beznadziejnej, grubej i dziwnej Zuzannie. Zuzannie, która już dawno była martwa. Która leżała w koszu na śmieci, bezużyteczna i taka beznadziejna, za jaką się uważała. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Dostrzegałam
zbyt
wiele
skórnych
zmian,
uwidocznione pory, nos, oczy. Opadające na czoło włosy. Niewyregulowane brwi. Skrzywione w czymś na kształt uśmiechu, usta. Jestem silna, krzyknęłam w myślach. Czas zacząć być szczęśliwym. Zostawić za sobą całą tą cholerną, bolesną przeszłość i przeć do przodu. Co było, a nie jest nie pisze się w rejestr.
Przeszłość ma nas kształtować, ale nie powinniśmy w niej żyć. Tak. Jestem silna. A teraz idę spać, bo padam.
Rozdział dwudziesty piąty Katarzyna Paweł zadzwonił do moich drzwi z samego rana. Cieszyłam się, że to nie była jedna z tych nocy, kiedy Robert zostaje u mnie w łóżku. Wczoraj niestety miał jakieś spotkanie biznesowe i spędziliśmy wieczór osobno. Nareszcie miałam czas na zajęcie się sobą, domowe spa, włosy, brwi, depilacja, masażer, mleczka do ciała. Książka. Muzyka. I odpoczynek. Okazało się, że mój szef, a obecnie także i partner, to niewyczerpane źródło energii seksualnej. Uprawialiśmy seks jak króliki, bez względu na to, gdzie się znajdowaliśmy i jaka była pora dnia. Zawsze mieliśmy na siebie ochotę. Dzięki tym zabiegom schudłam już cztery kilo. W niecałe dwa tygodnie! I niech mi ktoś wmówi, że najwięcej
kalorii spala się, biegając po schodach! W każdym razie Paweł wpadł do mnie niezapowiedzianie. Kiedyś byłabym zadowolona, ale dziś mnie zirytował. Była sobota, wcześnie rano, nawet jeszcze nie wstałam. Otworzyłam mu w piżamie, kazałam wejść a sama poszłam po szlafrok, żeby nie zaślinił mi całej podłogi. Czego mógł chcieć? Czyżbym ostatnio nie wyraziła się jasno? – Kawy? – zapytałam. – Poproszę – polazł za mną do kuchni. Prawie czułam, jak rozbiera mnie wzrokiem. W sumie nie było to wcale takie nieprzyjemne. Mogłam czuć się atrakcyjna. – Coś się stało, że przyłazisz tak wcześnie? – Właściwie to tak. Chciałem pogadać. Chyba nadal jesteśmy przyjaciółmi? Nie mam nikogo innego. – Oczywiście – Boże, jakie to żałosne. Czy mi się wydawało, że jestem zakochana w tym człowieku? – Zuza jest w ciąży – wymamrotał. Prawie
wylałabym kawę, tak mnie zaskoczył. A to ci nowina! – Pięknie tatuśku – zaśmiałam się. – Bo to chyba twoje? – No raczej. Nie wiem, z kim miałaby mnie zdradzić. I kiedy. Zresztą to nie ten typ człowieka. – Myślałam, że ty też nim nie jesteś – powiedziałam, nie ukrywając pogardy. Znów przyszedł mi na myśl Mateusz, mój były mąż. – Bo nie jestem – rzekł, szukając mojego wzroku. – Wtedy, to był jeden raz. Jedyny. – O jeden za dużo – nie miałam litości. – Nie – zaprzeczył, kręcąc głową. – Nie, nie. Bo to jest coś innego. Jak się kogoś kocha, to nie jest zdrada. – Przecież mówiłeś, że kochasz żonę. Mam dobrą pamięć, Paweł. A teraz chcesz mi wmówić, że przeleciałeś mnie w przedpokoju, bez słowa, bo mnie kochasz? – Ubrałaś to w takie słowa, że nie brzmi to zbyt dobrze, prawda? – był zmieszany. – Ale chyba tak.
Wtedy, pamiętasz, jak rozmawialiśmy. Powiedziałaś, że czujesz coś. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Wpatrywałem się w ciebie zawsze przez pryzmat przyjaźni, nie widząc, jak wspaniałą kobietą jesteś. Jak wiele dla mnie znaczysz. Jak bardzo pomaga mi twoja bliskość! – I jesteś gotów porzucić dla mnie syna i ciężarną żonę? – podeszłam do niego, ocierając się o jego twarz piersiami. Siedział sztywno, wdychając mój zapach. – Tak – jęknął. Chciał rozsunąć mój szlafrok, ale cofnęłam się. Upiłam kawy. – I jesteś gotów zapewnić mi dostatek? Nie jestem tania, musiałbyś dużo pracować, by kupować mi prezenty, samochody, ubrania, biżuterię. – Tak. – I nie byłbyś zazdrosny, gdybym wyjeżdżała z pracy na kilka tygodni, na szkolenia, na których nie wiesz, co by się działo, a ja nigdy bym ci o nich nie opowiadała. – Tak. Jakoś bym to zniósł.
– Jesteś żałosny! – warknęłam, wylewając ciepłą kawę na jego głowę. Wstał, rozchlapując płyn na ściany i podłogę. – Co robisz, idiotko? – chwycił ścierkę i zaczął doprowadzać się do porządku. Stałam w kącie kuchni, śmiejąc się w duchu i obserwując go. Jeszcze pięć sekund temu byłam jego boginią, teraz jestem idiotką. Ciekawe. – Orzeźwiam cię, bo wydawało mi się, że było ci za gorąco! – Ta kawa była ciepła – zauważył głupio. – Mówiłam przenośnią. Po prostu chyba się trochę pogubiłeś skarbie. – A z ciebie zrobiła się prawdziwa franca – warknął. – O co ci chodzi. – O co tobie chodzi – krzyknęłam. – Przychodzisz tutaj, nie wiadomo po co. Na początku tylko się przyjaźniliśmy, było fajnie. Potem zaczęłam coś czuć do ciebie, byłeś taki zagubiony i nieszczęśliwy. Wzbudzałeś litość i chyba mój instynkt
macierzyński
zadziałał.
Chyba
się
zauroczyłam. Byłeś taki daleki, wydawałeś się taki idealny. Wyznałam ci, co czuję pod wpływem chwili. Ale zawsze szanowałam to, że kochasz żonę, że nie chcesz jej zdradzić. Porównywałam cię do Mateusza, on nie przejmował się moimi uczuciami. Marzyłam, że jesteś moim mężem i jakaś kobieta cię kusi, a ty odmawiasz. Ale potem wpadłeś tu, zdarłeś ze mnie ubranie i przeleciałeś jak tanią dziwkę. – Rozpaczliwie musiałem być w tobie. Tak bardzo cię pragnąłem. Kochałem. Kocham – wyznał. – Nie wierzę ci. Jesteś taki sam jak Mateusz, byłam chętna, otworzyłam się przed tobą, więc mnie zechciałeś. Kusiłam cię, bo czułeś się potrzebny i wspaniały. Za często ci to powtarzałam. – Ale... – Nie ma żadnego „ale”, Paweł. Po prostu jesteś skończonym dupkiem. – Zmieniłaś się – posmutniał. – Nie. Zawsze taka byłam, ale ty mnie idealizowałeś. Chociaż, może coś w tym jest. Może chciałam wydawać się lepsza niż twoja żona. Ale nie
jestem lepsza, wręcz przeciwnie. Ze mną miałbyś o wiele gorsze piekło niż z nią. Ona oddaliła się od ciebie, ale podejrzewam, że cię kocha. – Tak myślisz? – zapytał z nadzieją w głosie. – Tak. – Więc może powinienem do niej wrócić? Może to miało mi uświadomić, jaką cudowną osobą jest? – Być może. Nie mam sił na filozofowanie. Wydaje mi się, że dotarliśmy do takiego momentu naszej historii, by się rozstać. – Zrywasz ze mną? To znaczy zrywasz przyjaźń? – Wydaje mi się, że to już nie jest przyjaźń. Gdybyśmy się widywali, to byś ciągle o mnie myślał. Poza tym nie mam czasu za wiele. Związałam się z kimś. – Kim? – zapytał ostro, z wyrzutem. – Nie wiem, czy to twoja sprawa. – Przepraszam – znów potulny. Ten człowiek miał chyba rozdwojenie jaźni. – To mój szef. Mówiłam ci ostatnio, że z nim wychodzę. W każdym razie okazało się, że mamy ze
sobą wiele wspólnego. Lubimy te same rzeczy, różnimy się w wielu sprawach, ale prowadzi to do ciekawych dyskusji. Ma dobry gust i niezaspokojony apetyt. – Musi być grubasem – wtrącił. – Słucham? – Chodzi mi o to, że jeśli ma apetyt, to musi być otyły. – Nie taki apetyt, głuptasię – zaśmiałam się. – Miałam na myśli coś zupełnie innego. – Aha – bąknął. – Chyba już pójdę. – To była ciekawa znajomość, Pawle. Życzę ci powodzenia z Zuzanną. Chociaż nie zasługuje na ciebie. Przyznasz się do tego, co zrobiłeś? – Nie mam zamiaru! – oburzył się. – Nie wybaczyłaby. – Twoja sprawa, ale budowanie związku na czymś takim... słabo to widzę. Żegnaj, Pawle – wyszedł, trzaskając drzwiami. Odetchnęłam z ulgą i poszłam posprzątać kuchnię. Miałam wrażenie, że gościłam zupełnie
innego człowieka niż ten, którego znałam wcześniej. Byłam tak zaślepiona jego osobą, że nie dostrzegałam jego prawdziwego charakteru? A może on też zachowywał się inaczej? Też trochę przed nim grałam, to prawda. Ale byłam pewna, że kobiety tak robią. Szczególnie te, które chcą się przypodobać mężczyźnie. Dlatego kochanki były takie kuszące. Żona wali prawdę prosto w oczy, wymaga i zrzędzi. Czasami wywoła kłótnie, ma bóle głowy i miesiączki. Jest zmęczona gotowaniem, domem, dziećmi. Kochanka to eteryczna osoba, która nie ma takiego typu problemów. Ona może tylko leżeć i pachnieć. Stałam się czyjąś kochanką, na chwilę, na jeden raz, ale mimo to czułam do siebie odrazę. Nie byłam lepsza niż Mateusz. I teraz już nie mogłam go aż tak winić za to, jak postąpił. Byłam dla niego jędzą, więc poszukał księżniczki. Przyrzekłam sobie, że nie dopuszczę do tego, by popełnić ten sam błąd w związku z Robertem.
Rozdział dwudziesty szósty Sylwia – Nie mogę uwierzyć, że mija już prawie dziesięć lat od jej śmierci – powiedziałam do Zuzy, gdy zapalałyśmy znicze na grobie Kariny. – Też nie. Czas zapieprza i mam wrażenie, że przelewa mi się między palcami. Po jej śmierci obiecałam sobie tyle rzeczy, ale robiłam wczoraj przed snem rachunek sumienia i niczego nie dotrzymałam. – Na przykład? – Na przykład miałam nauczyć się jakiegoś języka. Pójść na studia. Znaleźć dobrą pracę, dzięki której mogłabym podróżować i zobaczyć cały świat. A byłam jedynie w Czechach i to tuż za granicą, by kupić wódkę i czekoladę. Żałosne.
– Mnie chyba jej śmierć uświadomiła, że jednak chcę żyć trochę inaczej, niż planowałam – powiedziałam. – Dlatego wyjechałam choć kilka lat później. Nie mogłam znieść myśli, że postępuje w pewien sposób, bo rodzice tego ode mnie oczekują. I czasami zastanawiam się, co by było gdyby... – Pewnie było by inaczej, ale czy lepiej? – Nie spotkałabym Andrew – po ramionach przebiegł mi dreszcz. – Już sama myśl o tym jest niefajna. Może to głupie, tak kogoś kochać, ale znaleźliśmy się. Wiesz, co mnie przeraża? – No? – Że on jest tyle lat ode mnie starszy. I że być może umrze szybciej niż ja. Idąc cmentarzem patrzę często na groby małżeństw. Porównuje daty śmierci i obliczam, ile lat musieli żyć bez siebie. Czasami to dwa lata, a czasami piętnaście. I jak dwa mogę sobie wyobrazić, tak piętnastu czy więcej już nie. Pewnie można jakoś funkcjonować, ale nie wiem, co miałabym robić na świecie bez niego. – Zapewne żyć dla dzieci – Zuzanna postrzegała
to już trochę inaczej niż ja. W innych kategoriach. – Dzień mija za dniem i tak to się kręci. Nie pomyślałabym wtedy, że będziemy normalnie chodzić do szkoły, uczyć się i śmiać. Jak umarła Karina, wydawało mi się, że wszystko się skończyło. Że na naszym życiu jest jakiś cień i nie da się go usunąć. A potem wszystko wyblakło. – Jak umarła Karina to był szok. Pierwsza śmierć w moim życiu, bliskiej osoby. I byłam wtedy tak boleśnie świadoma tego wszystkiego. Pamiętam, jak stałyśmy w kaplicy, pochylone nad jej trumną. Wpatrując się w jej twarz, była taka piękna. Nie mogłam pojąć jak taka idealna osoba może nie żyć. Taka młoda osoba! Wysportowana. A jednak. Nie obudziła się. Nie wstała i zasypali ją ziemią. I leży pod nią już tyle lat, a jej ciało powoli obraca się w proch. – Makabryczne masz te wizje, Sylwia – Zuza chyba czuła się nieswojo. Rozejrzałam się wokoło. Cmentarz był pusty, zasypany śniegiem, milczący. Nagie drzewa wyciągały do nieba ramiona, kołysząc
się na wietrze. Pachniało zapalonymi zniczami. Śnieg skrzypiał nam pod stopami, gdy ruszyłyśmy powoli do wyjścia. – Oswoiłam śmierć – powiedziałam. – Powoli poznawałam ją coraz lepiej. Ale ona za każdym razem jest inna. W przypadku Kariny rzeczywiście była zupełnie niepotrzebna. I głupia. Miała przed sobą tyle możliwości, sukcesy sportowe, jakieś miłości. Pamiętam, jak bała się umówić z Krzyśkiem, bo był niższy od niej i miała kompleks, że będzie głupio przy nim wyglądać. – Była nim zauroczona – Zuza zaśmiała się. – Panikowała za każdym razem, kiedy się z nim zetknęła na korytarzu. Pamiętasz, jak chodziłyśmy na spaceru koło jego domu, żeby przypadkiem go spotkać? – Jasne. Jakoś nigdy nam się nie udało. Ale to chyba dobrze, wtedy to byłaby panika. Już to sobie wyobrażam. A wiesz, że on nigdy się nie ożenił. Wstąpił podobno do jakiegoś zakonu, chyba dominikanów i wyjechał na jakieś misje.
– A to nie wiedziałam. – No. Rozmawiałam z jego rodzicami, spotkałam ich kiedyś, jak szłam na spacer z Miłoszem. – Jego mama nadal pracuje w szkole? – zapytałam. Zawsze ją lubiłyśmy, była najlepszą z pań sprzątaczek. – Nie. Już dawno odpoczywa na emeryturze. Ma wnuki, bo siostra Krzyśka ma trójkę dzieci. Chwaliła się nimi bardzo. Wspominałyśmy Karinę, była pewna, że byłaby jej synową. – Ciekawe, jak zapatrywałaby się na to Karina. Myślisz, że zostałaby siatkarką? – Talent miała i predyspozycje. Wróżono jej karierę. Kto wie. Chyba jednak nie ma co gdybać. – A jak jej rodzice? Widujesz ich? – dopytywałam. Byłyśmy u Kariny częstym gościem, jej mama była wspaniałą i ciepłą osobą. Doskonale radziła
sobie
z
wielką
rodziną
i
mężem
alkoholikiem, na rencie po wypadku w kopalni. – Zachodziłam do nich często. Jej tata zmarł chyba ze trzy lata temu i mama w końcu mogła
odetchnąć – odpowiedziała Zuza. – W końcu pozbyła się problemu, ale chyba brakuje jej go. Może i był pijakiem, ale dużo czytał i można było z nim prowadzić dyskusje, zresztą sama wiesz. Siostry i bracia Kariny wyfrunęli już wszyscy i teraz jest chyba trochę samotna. W sumie zastanawiam się, czyby jej nie odwiedzić kiedyś. – Pozdrów ją ode mnie. Jak następnym razem będę w Polsce, na pewno tam zajrzę. – Z tego co kojarzę, ona była na pogrzebie twojej mamy. Nie widziałaś jej? – Nie – wtedy nie zwracałam uwagi na ludzi. – Tym bardziej jej podziękuj. – Dobrze. – Czas się chyba pożegnać – doszłyśmy pod mój dom. Przytuliłam mocno Zuzę i pogłaskałam ją po brzuchu. – Dziękuję ci za wszystko. – Od tego jestem – Jak w ogóle się czujesz? – nie miałam ochoty jeszcze wracać. Wszystko działo się za szybko. – Już teraz dobrze. Jakoś to wszystko ogarnę i
zorganizuję. Nie ma tego złego, wiesz jak jest. Próbuję myśleć pozytywnie. – A Paweł? – A Paweł jest dziwny. Jest zamyślony i nieobecny. Niby troskliwy itd. ale mam wrażenie, że to wszystko jest jakieś takie wymuszone. Doszłam jednak do wniosku, że co ma być to będzie. Nie będę już skakać wokół niego i starać się coś zmienić. To bez sensu uganiać się za facetem i starać, by tylko on był zadowolony. Chyba za długo już żyłam dla innych. – Brawo! – byłam z niej naprawdę dumna. – I za Miłosza też się wezmę. Jest strasznie nieznośny i w ogóle niewychowany. Dużo pracy przede mną. – Dasz sobie świetnie radę. Ale obiecaj mi, że będziesz pisać do mnie szczerze! – poprosiłam, chwytając jej dłonie. – Obiecuje – ucałowała mnie w policzki. – I ty też. – Na pewno. Do zobaczenia.
* Pożegnania zawsze są trudne. Na szczęście to nie miało wymiaru wiecznego. Tata cieszył się w miarę dobrym zdrowiem i mógł przeżyć jeszcze wiele lat. Niedługo miał przyjechać do nas w odwiedziny i zostać, być może, całe lato. – Jak sobie poradzisz sam, co? – zapytałam, przytulając się mocno. Łzy chciały wypłynąć, ale zacisnęłam mocno powieki. – Mam na miejscu Marię i Agatę. Nie zginę bez ciebie. – Wiem, tato, ale jednak czuję się w pewnym sensię za ciebie odpowiedzialna. Teraz szczególnie. Może jednak zostanę? – Jedziecie do swojego domu. Jedziecie zmienić tak wiele i znaleźć mi wnuka. Nie mógłbym cię zatrzymać, nawet gdybym chciał. – A chcesz? – dopytywałam. – Zawsze chciałem mieć cię przy sobie. Podobnie
jak pozostałe córki, rodzice już tak mają. Wzięliście zapasy? – Tak, spakowałem wszystko do bagażnika. Ledwo się zmieściło – do rozmowy włączył się Andrew. – Jedziecie po drodze do Marii i Agaty? – zapytał tata – Nie. Postanowiłam zadzwonić. Nie będziemy przeszkadzać, a poza tym już nie mogę doczekać się powrotu. To przyjedziesz w maju? – Jakoś pod koniec, jak już wprowadzicie się do nowego domu. Chyba że wcześniej potrzebujecie pomocy? – zwrócił się do Andrew. – Jak tata przyjedzie, to będzie jeszcze mnóstwo roboty – odpowiedział mój mąż. – Będziecie mili tam ogród? – Tak, tato. – To może przywiozę kilka drzewek owocowych z naszej działki, jakieś róże, sadzonki? – tata się rozpromienił. Był zapalonym ogrodnikiem – amatorem.
– Może więc po ciebie przyjadę. Z tym całym bagażem się nie zabierzesz – zaśmiałam się. – Zgadamy się jakoś, dobrze? – Jak zawsze, telefon w niedzielę wieczorem. – Częściej, tato. Teraz musisz dzwonić do mnie więcej. Będę miała zawsze dużo do powiedzenia. No i będę sprawdzać, jak sobie radzisz. – Co bym miał sobie nie poradzić? – obruszył się. – Przecież jestem już duży, córko. Umiem gotować, sprzątać i zająć się domem. Mam swoją działeczkę. Odwiedzę was w wakacje. Mimo że śmierć twojej mamy to tragedia, muszę jakoś dalej funkcjonować. Nie traktuj mnie jak dziecka. – Przepraszam – zaczerwieniłam się i zrobiło mi się głupio. Byłam nadopiekuńcza. Ale patrzyłam na tatę przez swój własny pryzmat. Gdybym była na jego miejscu, nie miałabym sił ani ochoty zostawać w tym domu sama. – Nie masz za co. Będę sobie radził jak umiem najlepiej. W tym domu jest pełno dobrych wspomnień, osłodzą mi rzeczywistość.
– Być może. Do widzenia, tato. – Do zobaczenia niedługo – tata pocałował mnie w policzek i uścisnął dłoń Andrew. Wyszliśmy. – Maria? Cześć, chciałam się pożegnać – powiedziałam, gdy ruszyliśmy. – Myślałam, że wpadniecie jeszcze z wizytą przed odjazdem – siostra była zawiedziona. – Też myślałam, że dam radę, ale niestety Andrew wypadło coś w pracy – spojrzałam na niego, przepraszając za kłamstwo. – Musimy jechać. Może wpadniecie też z wizytą w lecie? Tata ma zamiar przyjechać na całe dwa, albo trzy miesiące. – O – zdziwienie. – Nic nie mówił o swoich planach. – No, to świeża sprawa. W sumie mamy zamiar przeprowadzić się do nowego domu i … – Kupujecie nowy dom? – przerwała mi. – Chyba tak. Andrew będzie miał bliżej do pracy. – Rozumiem. Skoro was stać. – Chyba nie obędzie się bez dofinansowania, ale damy jakoś radę.
– W sumie nie macie dzieci, to zawsze możesz iść do pracy – Maria była wredna, nie wiedziałam za bardzo o co jej chodzi. To nie w jej stylu. – Tak. Dokładnie. Muszę lecieć. Zobaczymy się niedługo. – Mam nadzieję. Jedźcie bezpiecznie – i odłożyła słuchawkę. – Agata? – Przy telefonie. Kto mówi? – rzeczowy ton, zarezerwowany do pracy. – Sylwia. – Och. –
Możemy
porozmawiać?
–
zapytałam
nieśmiało. Byłam pewna, że przerwie połączenie. – Nie wiem, czy jest o czym. Chyba powiedziałam ci, co myślę ostatnio. Nic się nie zmieniło. – Chciałam tylko się pożegnać. Jedziemy do domu. – Domyślam się. Wiedziałam, że zostawisz ojca, kiedy będzie tego najbardziej potrzebować.
– Tylko na chwilę – próbowałam się bronić. – Przyjeżdża do nas w maju. Może nawet na całe wakacje. – Jeśli myślisz, że go zabierzesz do siebie na zawsze, to się grubo mylisz. Ojciec ma swój dom. – Nie zamierzam nikogo nigdzie zabierać – poczułam się niebotycznie zmęczona. – Po prostu chcę, by w wakacje trochę się odprężył. Chciał popracować u nas w ogrodzie, pomóc. – Ogrodzie? Nie wiedziałam, że go macie. – Jeszcze nie mamy, ale planujemy kupno nowego domu. – Aha, to zrozumiałe. Nie chcesz z ojcem pobyć, tylko zaciągnąć go do roboty. Jesteś jeszcze gorsza niż myślałam. – Nie rozumiem skąd u ciebie takie złe zdanie na mój temat. Wszystko przyjmujesz na opak. – Nie zwalaj winy na mnie – warknęła. – Chyba lepiej będzie, jeśli nie będziemy do siebie dzwonić? – Jak Andrzej? – zapytałam. – Musisz wbijać szpilę? – Agata wpadła w
histerię. – Musiałaś spytać, musiałaś? Dobrze wiesz, że odszedł do innej. Młodszej, takiej co da mu mnóstwo bachorów. Jestem sama jak palec, z rozwodem w papierach i groźbą utraty pracy. – Dlaczego? – Co dlaczego? – nie zrozumiała. – Dlaczego mówisz, że cię zwolnią? – Zawaliłam jedną czy dwie sprawy. Nie umiem skupić się, gdy wokół mnie jest taki kocioł. Mam nadzieję, że czujesz satysfakcję i zadowolenie z siebie. Wy będziecie mieli nowy dom, a ja zostanę z niczym. – Mogłabym ci jakoś pomóc? – Nie potrzebuję twojej pieprzonej łaski. Weź wsadź ją sobie, gdzie światło nie dochodzi. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Najlepiej pomożesz, jak dasz mi spokój – wyła. – Dobrze. Żegnaj – nacisnęłam czerwoną słuchawkę i wrzuciłam telefon do torebki. Zamknęłam oczy i oparłam głowę o zagłówek. Byłam okropnie zmęczona.
– Czytałem trochę o adopcji. Dzwoniłem do Daniela, on się orientuje w tego typu sprawach. – No i co? – zapytałam, uśmiechając się. – Dzięki adopcji takie dziecko staje się członkiem rodziny. Jakby urodziło się z nas. Wszystkie stosunki rodzinne, które były zawiązane przed adopcją, przepadają. – Czyli matka nie może rościć sobie żadnych praw? – Na to wygląda. Sąd opiekuńczy wydaje decyzję o adopcji. Zazwyczaj istnieje okres próbny, trwający rok, ale Daniel ma się dowiedzieć, czy dotyczy to także niemowlaków. – A co z biologicznymi rodzicami? – to było bardzo ważne. – Naturalni rodzice muszą się zgodzić na daną rodzinę adopcyjną. Będą musieli nas poznać i zaakceptować. Będą na nas też patrzeć pod kątem naszej sytuacji materialnej. – Są jakieś inne wymogi. – Daniel wspominał, że trzeba być trzy lata po
ślubie, chociaż nie wiem, jakie to ma znaczenie. Pewnie sprawdzają trwałość związku. Poza tym rodzice adopcyjni muszą osiągnąć odpowiedni wiek, chyba dwadzieścia jeden lat, ale nie wgłębiałem się, jako że jesteśmy oboje starsi niż ten limit. Nie ma na szczęście górnej granicy. – To dobrze, bo jeszcze by cię zdyskwalifikowali – zaśmialiśmy się. – Oczywiście zgodę na adopcję musi wyrazić oboje rodziców, nie tylko matka. Dlatego musimy poszukać par, które nie mają warunków i chciałyby, żeby ich dziecko było szczęśliwe. Zastanawia mnie tylko jedno. Po podpisaniu dokumentów, taka para traci prawo nawet do kontaktowania się z dzieckiem. Załóżmy, że będą to ludzie młodzi, którzy nie mają jak wychować dziecka. Czy jeśli będą chcieli mieć z nim kontakt pozwolimy im na to? Czy będziemy udawać przez całe życie, że dzidziuś jest nasz? – Długo o tym myślałam i nie chcę, żeby kiedyś się dowiedział, że ktoś go oddał. Niech to będzie
jasna sprawa od początku. Jakieś zdjęcie z jego rodzicami u niego w pokoju. Szczere rozmowy i tak dalej. – Rozumiem. – Co dalej? – Jako rodzice adopcyjni nie możemy się starać o państwowy zasiłek opiekuńczy. – Chyba nie będzie nam potrzebny? – zapytałam, zdziwiona, że o tym wspomina. – Nie będzie. Po prostu powtarzam, co mówił Daniel. Dziecko po adopcji otrzyma nasze nazwisko. Możemy też nadać albo dodać mu imię. Jednak zmiana imienia jest sytuacją wyjątkową. Generalnie uważam, że jeśli adoptujemy niemowlaka, to nie będzie z tym problemu. W przypadku gdybyśmy nie chcieli
mieć
nic
wspólnego
z
rodzicami
biologicznymi, mamy zapewnioną ochronę danych osobowych. – Czy mogą nam je odebrać? – go głowy przyszła mi głupia myśl. – Cofnięcie adopcji jest podobno niemożliwe.
Wiadomo, że może się ona nie udać, gdy nie ma zgody rodziców naturalnych, albo gdy nastąpił jakiś błąd, oszustwo albo szantaż. Sędzia może podjąć taką decyzję, ale tylko jeśli nie stoi ona w sprzeczności z dobrem dziecka. – Mówisz, jakbyś czytał z kartki. Nauczyłeś się tego na pamięć? – uścisnęłam mu dłoń. – Czytałem to kilkanaście razy – uśmiechnął się do mnie przelotnie, patrząc na jezdnię. – A wiesz, że mam talent do zapamiętywania takiego typu rzeczy. – Wiem. Mów dalej. – Adopcji nie można cofnąć po upływie trzech lat. Jedynie zdarzają się przypadki, kiedy rodzina adopcyjna się rozpada. I wtedy niezbędne jest jej cofnięcie, znów ze względu na dobro dziecka. I to chyba tyle. – Brzmi dość prosto – powiedziałam, pełna nadziei. – Dobrze, że jesteśmy obywatelami Niemiec. W Polsce byłoby o wiele ciężej. Ten kraj nie sprzyja ludziom, którzy chcą się zaopiekować jakimś
maleństwem. – Wiem. Też jestem z tego zadowolona. Myślisz, że trudno będzie znaleźć niemowlę? – Sam nie wiem. Daniel powiedział, że większość rodziców wolałaby mieć dziecko od urodzenia. Ale są też tacy, którzy decydują się na dwuletnie i starsze. Tak by nie kolidowało to z ich pracą zawodową. – To okropne – mruknęłam. – Wcale nie – nie zgodził się. – Po prostu omijają okres niemowlęctwa, kiedy matka musi zrezygnować
z
pracy.
Dają
dziecku
dom,
bezpieczeństwo, utrzymanie. Ono chodzi o szkoły, wieczorami spędzają razem czas. Mają weekendy. Wspaniała sprawa. – Może masz rację. Ale omijają najważniejsze lata życia dziecka. I ono już jest skrzywdzone po tym czasie. – Ale na tyle małe, by dano im szansę o tym zapomnieć. Nawet duże dzieci marzą o rodzinie, Sylwia.
– Wiem – ustąpiłam. – Przepraszam, jestem okropna. – Rozumiem twoje stanowisko i podejście. – Dziękuję. Opowiedz mi coś, o tym domu – poprosiłam. – Sam widziałem tylko zdjęcia, ale wydaje mi się idealny. Ma duży ogród. Nasz synek będzie miał miejsce do zabawy, będziemy mogli posadzić jabłonie i śliwy. Ma pięć pokoi. Z jednego zrobimy salon, z jednego naszą sypialnię, z następnego pokój Iana. Jeden możemy przeznaczyć na nasze miejsce. Będzie tam moje biurko i kącik do czytania dla ciebie. A ostatni może kiedyś zostanie przeznaczony dla kolejnego malucha? – Zawsze chciałam mieć dużą rodzinę. Na jednym Ianie chyba nie stanie – czułam się szczęśliwa. Zamknęłam oczy i dałam się ukołysać jeździe. Nie chciałam dopuszczać do siebie czarnych myśli. Ten czas miał być czasem zmian, na lepsze. Przeszłość miała odejść, mieliśmy budować coś
nowego,
od
zera.
Czułam
się
dziwnie
podekscytowana. Pomysł przeprowadzki zagnieździł się w mojej głowie na stałe i już planowałam, jakie kolory i meble wybiorę, jakie kupię kwiaty, gdzie powieszę ramki ze zdjęciami. Będziemy szczęśliwi. Byłam tego pewna.
Rozdział dwudziesty siódmy Zuzanna Cały dzień spędziłam na przeglądaniu garderoby Miłosza. Wyrzucałam ubranka, które były znoszone, sprane, poplamione mimo prania. Na drugą kupkę odkładałam te na niego za małe, do prania. Jeszcze było mnóstwo czasu, ale chciałam przygotować wyprawkę
dla
maleństwa.
W
myślach
poprzestawiałam meble, by zmieściło się łóżko dla Miłosza i łóżeczko dla dziecka. Byłam pewna, że mój mały synek ucieszy się z rodzeństwa. Paweł wrócił do domu w dziwnym nastroju. Stanął w progu i przyglądał mi się krytycznie, marszcząc brwi. Zignorowałam jego obecność, nadal wykonując swoją pracę. Miłosz bawił się spokojnie w kącie, zajęty autkiem i swoimi myślami. Też nie zauważył, że tata wrócił. Poczułam dziką satysfakcję.
Należy mu się. Nie chciałam być wredna, ale naciskał na mnie, a kiedy spełniłam jego oczekiwania, odsuwał ode mnie. Chce suki, będzie ją mieć. Ha! – Pomóc ci kochanie? – podszedł do mnie i usiadł na podłodze. – Widzę, że zabrałaś się za porządki. Musisz się teraz oszczędzać. – Kiedy masz zamiar iść do pracy? – warknęłam. – Niektórzy już dawno pracują. Święta się skończyły, styczeń w toku. – Urlop kończy mi się za kilka dni. – Znów wykorzystałeś całe wolne? A co z wakacjami? – zapytałam sucho. – Coś wykombinujemy. Chociaż w tej sytuacji, chyba powinniśmy trochę oszczędzić. – To znaczy? – najeżyłam się. – W jakiej sytuacji. – Ciąży, twoich kursów, przyszłego zakładu. – Mogę zrezygnować z kursów i pracy, jeśli to dla ciebie takie uciążliwe. – Nie, kochanie – pogładził mnie po plecach. –
Po prostu chcę, by na wszystko starczyło, żebyś nie czuła presji. Wszystko się ułoży i będzie wspaniale. Chciałem przeprosić cię za moje zachowanie. Normalnie zaskoczyłaś mnie tą wiadomością i musiałem się oswoić. – Spoko. – Nie bądź taka oschła, skarbie. Już mi przeszło. Teraz będziemy szczęśliwą rodziną. Myślisz, że urodzi się córeczka? – Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie mam przeczuć. – A może mały braciszek dla Miłosza – Paweł był podekscytowany. – Pomyślimy nad imionami? – Masz jakieś propozycje? –
Kilkanaście
zapewne.
Kajetan,
Tytus,
Petronela, Małgorzata. A tobie jakie się podobają? – Bardziej normalne? – nie chciałam być uszczypliwa, samo wyszło. – Jeszcze Małgosię rozumiem, ale Petronela? – Może być i Oktawia, bardzo ładnie. – Ładnie, Paweł, ale nie na nasze realia. Chyba
nie chcesz zrobić dziecku piekła w dzieciństwa? Wiesz, jak inne dzieci potrafią był okrutne z powodu głupiego imienia? Miłosz może jeszcze jakoś przejdzie i tutaj dałam ci wolną rękę. Dla tego dziecka, to ja wybiorę imię. Czy możemy się tak umówić? – Oczywiście – Paweł zesztywniał. – Czy w ogóle nie będę mieć wpływu na tą decyzję? – Będziesz mieć wpływ. Po prostu wypiszę ci moje propozycję, a ty skreślisz te nie do przyjęcia przez ciebie. I tyle. – Dobrze. Chcesz herbatę? Jesteś głodna? – Tak. – Zrobię kolację – poszedł do kuchni i zaczął trzaskać talerzami i garnkami. Przewróciłam oczami, zirytowana. Kuchnia po jego zabiegach będzie pewnie wyglądała gorzej niż kiedykolwiek. Co za pożytek z tego, że przygotuje kolację, skoro będę musiała po nim sprzątać? Dziwnie było leżeć wieczorem, z nogą męża narzuconą na udo. W powietrzu unosił się słaby
zapach seksu – mieszanki podniecenia, potu i spermy. Paweł chrapał, wtulony w moje ramię. Denerwował mnie jego łaskoczący skórę oddech. Przez to nie mogłam skupić się na niczym innym. Patrzyłam w przeszłość, chociaż obiecałam już więcej tego nie robić. Wydawało mi się jednak, że powinnam pogodzić się z pewnymi sprawami i dopiero wtedy móc ruszyć w przyszłość. Rodzice. Przez całe życie uważałam, że to oni je zniszczyli. Dobrze było mieć na kogo zwalić winę za swoje niepowodzenia. Nie byli idealnym małżeństwem, do idealnej mamy i taty wiele im brakowało, ale powinnam była przekuć to na sukces. Nie zabraniano mi w sumie niczego, jakbym się uparła, to mogłabym studiować i zajmować się tym, co lubię. Mogłam pójść inną drogą, ale lubiłam być cierpiętnicą. Lubiłam, gdy ludzie kiwali nade mną głowami mówiąc, że świetnie sobie radzę z sytuacją, w jakiej się znalazłam. Rozumieli doskonale, że życie mnie nie rozpieściło, ale ja parłam do przodu i udawałam, że jestem szczęśliwa. Sama sobie
robiłam na złość, wmawiając sobie, że poświęcam tak wiele, dla tak ważnej sprawy. A prawdę mówiąc, to było po prostu łatwiejsze. Poddać się, pracować gdzieś, gdzie nie wymagają ambicji, wegetować, z dnia na dzień. A potem wpaść pod opiekuńcze skrzydła człowieka, który chciał mieć kogoś, kim mógł się zająć. Paweł przez całe życie czuł się w obowiązku opiekować się słabszymi. Jego tata zmarł wcześnie i mama na jego barki zwaliła cały ciężar swojego cierpienia. Wmawiała mu, że kobieta musi być słaba i biedna. Że mężczyzna jest po to, by otworzyć jej drzwi, zarabiać pieniądze, dawać wszystko, co najlepsze. To byłoby dobre podejście, gdyby nie to, że każdy przejaw siły z mojej strony kończył się odsunięciem Pawła. Próbowałam wiele razy stać się niezależna, normalną kobietą, ale wtedy on zaczynam dziwnie się zachowywać. Był burkliwy i nie chciał ze mną rozmawiać. Dogryzał na każdym kroku i wyśmiewał. Czuł się niepewnie i w ten sposób okazywał swoje niezadowolenie. Wolałam
więc uwierzyć, że do niczego się nie nadaję i stawać się znów płaczliwą, smętną żonką, o którą mógł dbać. W głowie nie mieściło mi się, że mogłam dać się tak oszukać. Widziałam w Pawle kogoś naprawdę wspaniałego, a okazało się, że jest to człowiek, który z całych sił ciągnie mnie na dno. Lubił, jak byłam w depresji, czuł się wtedy lepszym człowiekiem. Popatrzyłam na to wszystko z innej perspektywy i widziałam już teraz wyraźnie, że to nie tylko we mnie tkwił problem. Moje podejście dawało mu poczucie, że jest kimś lepszym, niż w rzeczywistości był. – Zmieniłaś się – powiedział mi wcześniej, tego samego dnia. – Nie poznaję cię i jest mi dziwnie. Jakbym żył z zupełnie inną kobietą. – Nie podoba ci się, że jestem bardziej pewna siebie, zaradna, że sobie radzę? – zapytałam. – Sam nie wiem. To wszystko przytłacza mnie. Nie wiem, jaka jest moja rola w tym wszystkim. Zawsze byłem od tego, by cię wspierać i dawać ci
siłę. A dzisiaj wychodzi na to, że nie jestem już potrzebny. Nawet kochać mnie przestałaś. – Nie przestałam – trochę kłamałam, a trochę nie. – Po prostu uczucie ewoluuje, nie może być przez całe życie takie samo. Czy kochałam męża? To trudne pytanie. Wydawało mi się zawsze, że jak ktoś nie ma gotowej odpowiedzi: tak bądź nie, to znaczy, że nie. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste. Chociaż może po prostu bałam się przyznać, że całe to uczucie wygasło. Kiedy przestałam niecierpliwie oczekiwać go z pracy, modląc się, by przyjechał tego dnia później. Albo wcale. Od kiedy udawałam, że śpię, albo siedziałam w łazience tak długo, by on zasnął, by nie musieć się z nim kochać? Od kiedy robienie obiadów nie było wyczekiwaniem, aż przyjdzie, siądziemy razem, zjemy, porozmawiamy, a stało się przykrym obowiązkiem? Sama nie wiem. Pewnie następowało to powoli, ale ja byłam w stanie zauważyć tylko efekt końcowy. Czułam się... wolna. Ulga wypełniała mnie po brzegi, kiedy leżałam koło
tego mężczyzny, w środku nocy, będąc z nim w drugiej
ciąży.
Chciało
mi
się
płakać
z
wszechogarniającej ulgi. Już nic nie musiałam. Mogłam pójść swoją drogą, zrobić coś dla siebie, myśleć o dzieciach i nie zastanawiać się, jak on na to zareaguje, co on zrobi, co powie, czy będzie zadowolony, czy nie. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Te myśli były oczyszczające. Mogłam teraz przebaczyć rodzicom, sobie samej, Pawłowi. Bo wiedziałam, że odtąd wszystko się zmieni. Pójdzie w dobrą stronę i to ja ją wybiorę. Będę kształtować siebie i swoje życie w taki sposób, żeby to mnie było dobrze. Egoizm w zdrowych proporcjach naprawdę nie jest zły. Dotknęłam brzucha i pomyślałam, że to dziecko da mi o wiele więcej możliwości, niż jestem sobie w stanie wyobrazić. Spojrzałam na śpiącego Pawła. Nie byłam gotowa odejść od niego. Lubiłam go i byłam pewna, że na tym uczuciu możemy zbudować całkiem fajny związek partnerski. Mamy do siebie zaufanie, mamy
swoją przyjaźń. W sumie nie był taki zły. Pracowity, pomocny, inteligentny. Dobrze nam się rozmawiało, a seks nie był wyjątkowo odrażający. Chyba byliśmy jedną z takich statystycznych par, które po prostu żyją dla dzieci. Czy coś w tym złego? Chyba nie. Przede mną przyszłość rysowała się w jasnych kolorach. Byłam pewna, że tym razem nam się uda wyjść na prostą. Będziemy mieli pełną, szczęśliwą rodzinę. Bii – piip. Pawłowi przyszedł SMS. Spojrzałam na zegarek. Prawie trzecia w nocy. Mąż nadal spał twardo, ale zaniepokoiłam się. O tej porze to na pewno nie operator. Może coś w pracy? Sięgnęłam po komórkę. W sumie nigdy nie sprawdzałam jego telefonu, bo nie miałam takiej potrzeby, jednak też on nigdy nie zabraniał mi tego robić. Czasami odbierałam jego SMS czy rozmowy, przekazując jakieś informację albo zapisując, kto dzwonił. Tym razem jednak wolałabym nie czytać tej wiadomości.
Rozdział dwudziesty ósmy Katarzyna
– Kto ci ciągle pisze te SMSy, co? – Robert był tego wieczoru rozdrażniony. Oboje byliśmy. Ważny projekt w pracy upadł i straciliśmy możliwość zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. – Przyjaciel – odburknęłam, zniechęcona. Szybko przebiegłam wzrokiem treść wiadomości: „Nie umiem o Tobie zapomnieć. Nie umiem bez Ciebie żyć. Kocham. Paweł”. Całkiem ześwirował. – Całkiem ześwirował – mruknęłam, w sumie do siebie. – To ten Paweł? – zagadnął Robert. – Taa. Nie chce się odczepić. – Opowiadałaś mi, że nic cię z nim nie łączy – zmarszczył brwi.
– Mówiłam ci, jak to wyglądało. To był jeden, nic nie znaczący raz, przed samym naszym poznaniem. Chłopak ubzdurał sobie, że mnie kocha. Nic na to nie poradzę. – Powinnaś odpisać mu ostro i stanowczo. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze nie zablokowałaś jego numeru. – Oj, no – usiadłam Robertowi na kolanach i zaplotłam dłonie na jego szyi. Pięknie pachniał. – Po prostu mam sentyment, to taki biedny człowiek. Kiedyś wydawało mi się, że mogę mu jakoś pomóc, coś zmienić. – No i? – I wtedy poznałam ciebie, a Paweł wydaje mi się teraz ofiarą losu trochę. Mimo to nadal uważam go za swojego przyjaciela. Chciałabym, żeby mu się ułożyło. – Facet jest w tobie beznadziejnie zadurzony, w co w ogóle się nie dziwię, a to wyklucza przyjaźń – Robert przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Podniecało mnie, że siedzi rozparty na mojej
kanapie, w szarym garniturze i po całym dniu pracy wygląda nadal świeżo i idealnie. Nawet jego buty lśniły w świetle lampy. – Co mu napisać? – sięgnęłam po komórkę. – Żeby się odpieprzył, bo jesteś moja – przesuwał czubkiem języka po mojej szyi. – I że to ja biorę cię każdego wieczoru, w przerwie na lunch i rano. To ja robię ci te wszystkie okropne świństwa, o których on tylko marzy – zachichotałam. – Drogi Pawle. Mówiłam ci wiele razy, że między nami koniec. Ten seks to była pomyłka i zdajesz sobie z tego sprawę. Wróć do żony, przecież tego chciałeś i daj mi żyć moim własnym życiem. Poznałam Roberta, mówiłam ci o nim, i teraz to na nim chcę skupić całą swoją uwagę – przeczytałam. – Odwal się więc proszę. Tak zakończ. – Nie chcę, żeby się obraził, tylko żeby zrozumiał, Robert. – Po co ci przyjaciel, skoro masz mnie? – mężczyzna zdziwił się. – Bo czasami trzeba komuś ponarzekać na
partnera. – Od tego są inne kobiety – zaśmiał się. – Wysyłaj tego SMSa, bo już mi ciasno w spodniach. – Nie mam przyjaciółek. Uważam, że lepiej o wiele mieć taką relację z facetem. Nie zazdrości, a poplotkować lubi. Spojrzy męskim okiem na problem. Nawet zdarzają się tacy, co pójdą z tobą na zakupy. Chociaż powiem szczerze, że zawsze wolałam robić je sama. Lustro da najlepszą odpowiedź, czy w czymś wyglądam dobrze, czy nie. – Podoba mi się twoje podejście. Ale Paweł mi się nie podoba. Chyba będę musiał cię porwać i zabrać daleko stąd – wymruczał, wtulony w mój dekolt. Nacisnęłam „wyślij”, mimo że nie byłam przekonana, czy chcę, by Paweł zniknął z mojego życia. Chciałam po prostu, by na chwilę obecną dał mi trochę przestrzeni. Robert osaczał mnie nawet we śnie. Jego wysportowane ciało przygniatało moje nogi i było mi zbyt gorąco. Chciało mi się sikać. Chciało mi się pić. Spojrzałam na telefon. Od wysłania SMSa
miałam pięć nieodebranych połączeń od Pawła. Powoli wyślizgnęłam się z łózka i poszłam do łazienki.
Usiadłam
na
zamkniętych
WC
i
wykręciłam numer. Skoro dzwonił tyle razy w środku nocy, coś musiało się stać. – Witaj, Katarzyno – w słuchawce usłyszałam spokojny, kobiecy głos. Zuzanny zapewne. – Cześć... – zaczęłam niepewnie. Czy to ona odebrała moją wiadomość? – Przepraszam, że wydzwaniam tak całą noc, ale skoro piszesz do mojego męża SMSy o trzeciej, to chyba ci to nie przeszkadza? – Przepraszam. Ja... Nawet nie wiem, co powiedzieć – wymamrotałam. Ja pierdole. Ona wie. Jego żona wie, że mnie pieprzył! – Chyba niewiele jest do powiedzenia. Przeczytałam wiadomości, które do ciebie pisał i twoje odpowiedzi. Może to nie fair i zawiodłam jego zaufanie, ale teraz mi to zwisa już. Odebrałam wiadomość, bo byłam pewna, że mogę mu ufać. Myślałam, że może to ktoś z pracy, czy coś. A że nie
spałam, to pomyślałam, że nie ma sensu go budzić i tak wyszło. – Nie musisz mi się tłumaczyć – powiedziałam. – Przecież cię nie winię. – Nigdy nie spodziewałam się czegoś takiego, wiesz? – przyznam, że podziwiałam jej spokój i opanowanie. Ja już dawno rozwaliłabym połowę mieszkania w pył. – Niby podejrzewałam, niby zdawałam sobie sprawę, ale nigdy tak naprawdę. To było dość zaskakujące, choć chyba nie powinno. Jakoś nigdy nie wierzyłam w przyjaźń damsko męską. Bo po prostu faceci nie mogą tak obojętnie, bez seksu. Zawsze im staje na widok fajnej dupy. – To nie było tak, Zuzanno – przerwałam jej. – A jak? – uniosła trochę głos. – Wydawało mi się, że jestem w nim zakochana, ale on odmawiał mi tyle czasu. Próbowałam zbliżyć się do niego, przyznaję, wykraść ci go. Ale on tak długo mówił nie, że w końcu zrozumiałam, że on cię kocha. Wtedy zaczęłam cię bronić i w jego opowieściach znajdować jakieś pozytywy, które
mogłyby cię wybronić. – Niepotrzebnie – wtrąciła. – Pewnie nie. – A mimo to wylądowaliście w łóżku. – Nawet nie w łóżku – nie zdążyłam ugryźć się w język. – Nie? – wyobraziłam sobie, jak unosi brwi ze zdziwieniem. Chciałam sama siebie uderzyć. – Nie do końca. Pewnego dnia Paweł po prostu wszedł do mnie. – I w ciebie? – dopytywała. – Coś w tym sensię – robiło mi się niedobrze od tej rozmowy. – Chciałabym wiedzieć jak. – Po co? – zapytałam głupio. – Z ciekawości – odpowiedziała. – A może żeby trochę siebie podręczyć. Albo może żeby poczuć cokolwiek. – Nie rozumiem. – Po prostu myślałam, że jak się dowiem o romansie, to będę miała ochotę wydrapać ci oczy i
rozbić głowę o ścianę – przyznała szczerze. – A jednak nie mam w sobie żądzy mordu. Tylko czystą ciekawość. Chciałabym wiedzieć, jak z nim rozmawiać, kiedy już wstanie. – Nie wiem, co mu się wtedy stało, naprawdę. Po prostu wpadł, oparł mnie o ścianę i wziął. Nie miało to nic wspólnego z romantycznością czy wielkim uczuciem. – Zabezpieczyliście się przynajmniej? – Oczywiście. Nie myśl, że mogłabym wpaść z nim – mruknęłam. – Dziękuję ci bardzo – ironicznie. – Nie o to mi chodziło – klepnęłam się w czoło. Głupia! – Ty jesteś jego żoną, to co innego. – Chyba nie myślałaś o mnie wtedy, kiedy go pieprzyłaś. – To on pieprzył mnie, gwoli ścisłości – warknęłam. – Nawet nie pytał mnie o zdanie. Po prostu zrobił to i skutecznie wyleczył mnie z zauroczenia swoją osoba. – Aż tak kiepski jest? – kobieta po drugiej
stronie linii zachichotała. – Bywało lepiej – też się zaśmiałam. Okazało się, że Zuzanna nie jest sztywną i depresyjną osobą, ale kobietą z poczuciem humoru i dystansem. Imponował mi jej spokój. – Sama nie wiem, co powiedzieć. Przeprosić? – To chyba nie na miejscu. Wydaje mi się, że Paweł trochę się pogubił. – Co teraz zrobisz? – zapytałam. – Nie wiem, czy chciałabym mu wybaczyć. Jednak zaufanie jest najważniejsze w związku i nie wyobrażam sobie, żebym do końca życia musiała się martwić o to, czy on naprawdę jest na spotkaniu z kumplami, czy posuwa kolejną kochankę. To nie dla mnie. – Rzucisz go? – Jeszcze nie wiem. A co ty byś zrobiła? – zadała nieoczekiwane pytanie. Dobre pytanie. – Jeśli już przeżyłby konfrontację ze mną, to na pewno bym z nim nie była. Mateusz, mój były mąż, też obiecywał poprawę. Byłam gotowa zrobić dla
niego
wtedy
wszystko.
Nawet
uwierzyć
w
zapewnienia i bajki, że to był ostatni raz. Aż do następnego razu. Nie zasługiwałam na to. – Otóż to. Wydaje mi się, że dawanie drugiej szansy jest jak powiedzenie wprost: wybaczę ci za każdym razem. Jednak my mamy dzieci i o nich też muszę myśleć. – Poczekaj więc te kilka miesięcy. Może jakoś wszystko samo się ułoży. – Samo nigdy się nie ułoży, jak sądzę – Zuzanna westchnęła. – Gdybym chciała, żeby było dobrze, to musiałabym wiele godzin przegadać, przepracować z nim. A chyba mi się nie chce. Całe życie robiłam coś dla kogoś. Chyba czas zacząć myśleć o sobie i tyle. –
Podoba
mi
się
twoje
podejście.
W
opowieściach Pawła byłaś zupełnie inną kobietą – powiedziałam spontanicznie. – Dziękuję. Podejrzewam, że było w nich wiele racji. Muszę być ze sobą samą szczera, byłam okropna. Ale to już przeszłość. Ta noc jest takim przełomem.
– Gdybym kiedykolwiek mogła ci w czymś pomóc, dzwoń. – Może kiedyś zaproszę cię na kawę. Dzięki za wyrozumiałość. I powodzenia – odłożyła słuchawkę. Siedziałam jeszcze chwilę, nadal zdziwiona. Właśnie
przeprowadziłam
najbardziej
szaloną
rozmowę w moim życiu. Nigdy nie spodziewałam się dyskusji na temat Pawła z jego żoną. Ciekawą, opanowaną i dowcipną kobietą. Jakże krzywdzące było moje pierwsze zdanie o niej. Tyle razy mówiłam Pawłowi, że zasługuje na kogoś lepszego. A może po prostu było na odwrót? Może to on nie zasługiwał na nią? Odłożyłam
telefon,
umyłam
twarz,
zęby,
zrobiłam siku i wróciłam do łóżka. Robert nadal spał i mogłam przyglądnąć się mu w jasnym świetle świtu. To był doskonały człowiek. Prawie jak z książki. Inteligentny, na dobrym stanowisku, z ambicjami, elegancki, wysportowany, oczytany. Miał swoje wady, każdy je ma. Był lekko pyszałkowaty i często wpadał w złość. Ciężko było przekonać go do
zmiany stanowiska, jeśli przy czymś się uparł. Nie był romantyczny, szarmancki, ale darzył mnie szacunkiem za moją pracę i za to, kim jestem. Pomyślałam, że Paweł wypadał przy nim dość blado i nie rozumiałam swoich wcześniejszych uczuć. Czy byłam aż tak samotna, że chwytałam się czegokolwiek. Kogokolwiek? Położyłam się do łóżka z poczuciem lekkości. Oto ominął mnie życiowy błąd. Paweł mógł przecież odejść od Zuzy i wprowadzić się do mnie. Czy nie o tym marzyłam długie godziny? Wtedy to jego blade ciało leżałoby teraz obok. A ja zastanawiałabym się pewnie, czy to szczyt moich marzeń. Odetchnęłam głęboko. Czułam się dobrze. Na swoim miejscu. Szczęśliwa.
Rozdział dwudziesty ósmy Zuzanna
Odłożyłam telefon i zapatrzyłam się w ścianę. Zastanawiałam się, czy Katarzyna odebrała komórkę też siedząc w łazience? Czy była sama? Dlaczego o tak wczesnej porze nie spała? Zerknęłam na wyświetlacz, piąta trzydzieści. Nie udało mi się zasnąć, musiałam coś robić. Po przeczytaniu SMSa przejrzałam całą historię wiadomości. Okazywało się, że mój mąż umiał być romantyczny, bo oprócz słodkich słówek przesyłał jej też kwiaty i czekoladki. Które ona wyrzucała, albo ich nie przyjmowała. Mówiła wprost i jasno, że nie chce mieć go jako mężczyzny, jako kochanka, ale on uparcie robił swoje. Bardziej dosadnie powiedzieć się nie dało i sądziłam, że jeśli nie zrezygnuje z takiego
zachowania, to będzie miał do czynienia z Robertem. A to będzie bolało. Mnie nie bolało nic. Wstałam. Ścierpła mi kość ogonowa i w pośladkach czułam mrowienie. Spojrzałam w lustro, na zdradzoną kobietę. Wcale nie była brzydka, nowa fryzura, jasne pasemka w brązowych, prostych włosach. Ciemne oczy, długie rzęsy, teraz już idealne brwi. Zarumienione policzki i ładnie wykrojone usta. W sumie nie miałam sobie nic do zarzucenia. Mogłam śmiało powiedzieć, że nie dziwiłam się Pawłowi. Chciał uciec z tego piekła i wtedy może przymknęłabym na to oko. Ale on zrobił to, gdy ja już stałam się normalna. Kiedy osiągnęłam spokój i byłam gotowa walczyć o nas. O to żeby na nowo go pokochać. O to żeby ułożyło nam się życie szczęśliwie. A tu jeb! I po sprawie. Czy mogłabym mu wybaczyć? Pewnie tak. Powracałam myślami do swojego wcześniejszego pytania. Teraz była pewna. Nie kochałam już Pawła. Nie byłam zazdrosna. Nie szalałam z bólu. Mogłam ze spokojem przejść z tym
do porządku dziennego i zbudować prawdziwy dom, oparty na jakichś tam uczuciach. Ale nie byłoby w nim zaufania. I to wkurzało mnie bardziej, niż cokolwiek innego. Opłukałam twarz wodą i poszłam obudzić Pawła. Chciałam zrobić to jakoś spektakularnie. Z uśmiechem zastanawiałam się, czy nie zrobić sceny, ale wydawało mi się, że jestem na to za poważna i za stara. Z chęcią bym wrzeszczała i rzucała przedmiotami, jak na filmach, ale po co? – Paweł, muszę z tobą porozmawiać – szturchnęłam go w ramię. Jęknął. – Mówię poważnie. Wstawaj. – Która godzina? – Przed szóstą. – Czy coś z dzieckiem? – zapytał, trzeźwiejąc. – Trzeba do lekarza? – Z dzieckiem okej. Nie martw się. Masz o wiele poważniejszy problem niż dziecko. Dostałeś SMSa od Kaśki, o trzeciej w nocy. Wybacz, ale przeczytałam. Chyba musimy to przedyskutować.
– Złamałaś moją prywatność? – prychnął, oburzony.
Usiadł
i
przetarł
twarz
dłońmi,
zastanawiając się chyba, jaką obrać taktykę. – Nigdy nie miałeś nic przeciwko. Sam kazałeś mi odbierać twój telefon, nie wiedziałam, że coś się zmieniło – wyjaśniłam. – Wstań, zrobię kawy. – Jezu, Zuza, nie wiem, co powiedzieć – usiadł na
krześle.
Krzątałam
się
przy
ekspresie,
wyciągałam mleko z lodówki, postanowiłam też zrobić jajecznicę na obiad i tosty. – Bardzo jesteś spokojna. To mnie chyba niepokoi o wiele więcej niż gdybyś miała rzucać jakimiś przedmiotami. – A czy rzucanie i złość coś zmieni? – zapytałam retorycznie. – Muszę być spokojna, ze względu na dziecko. – Bardzo dobrze. – Co nie znaczy, że mam zamiar być pobłażliwa – zaznaczyłam ostro. Nie chciałam, żeby poczuł się zbyt pewnie. Sama nie wiedziałam, jaką decyzję podejmę, ale drażniła mnie jego dziwna pewność siebie.
– Co chcesz z tym zrobić? – zapytał. – Sama nie wiem – rozbiłam jajka, zaskwierczały na patelni. Upiłam łyk kawy, wrzuciłam tosty do opiekacza. Normalny dzień. Wydawałoby się, zwykła rozmowa. – Może najpierw mi powiesz, o co w tym chodzi. – Byłaś taka dziwna, a ja zmęczony tą sytuacją. To było naprawdę niezamierzone. Wydawała mi się taka dobra i idealna. No i się zauroczyłem. – Ach tak. – Ale nigdy nie spaliśmy, naprawdę – wmurowało mnie. Skręciłam gaz i odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. – Jak to? – zapytałam. – Normalnie. Ona nie chciała, bo uważała, że to zdrada, a tego się nie robi. Ją tak zranił mąż, ten Mateusz, co ci o nim opowiadałem. Szanowałem jej zdanie, choć nie przeczę, że miałem ochotę. – Ty idioto – wyszeptałam. Jeśli do tej pory miał jeszcze jakąś szansę, by to naprawić, w tym momencie przekreślił ją całkowicie.
– Co? – Rozmawiałam z Kaśką. Przeczytałam wszystkie twoje wiadomości, nie tylko jej ostatniego SMSa. Gdybyś był na tyle mądry, by sprawdzić co pisała, wiedziałbyś, że wspomniała o seksie. – Ale... – Nie, Paweł – znów zaczęłam mieszać jajecznicę. Dawało mi to jakieś poczucie kontroli nad własnym życiem. Potrzebowałam tego, żeby nie wybuchnąć. – Nie dam się oszukać. Jeśli zdrada miała miejsce, to powinieneś to powiedzieć. A nie kłamać mi w żywe oczy i jeszcze oczekiwać, że ja w to uwierzę! Dobre sobie. Co ci po kłamstwach, skoro już wiem? Czy uważasz mnie za taką aż idiotkę, bym mogła w to uwierzyć? Czy po prostu nic innego nie przyszło ci na myśl? – Przepraszam – wybąkał. – W dupie mam twoje przeprosiny – uniosłam lekko głos. Nie chciałam przecież obudzić Miłosza. – W sumie to chyba chciałabym, żebyś się wyprowadził.
– Jak to? Ale Zuza, nie możesz. Przecież dom jest wspólny, nie mam się gdzie podziać. – Może Kaśka cię przyjmie? – zakpiłam. – Wątpię. Ma teraz tego swojego Roberta. Jest w nim chyba zakochana. Poza tym nie chcę was opuszczać, zrozum. Jesteście moją rodziną. Czymś bardzo cennym. – Szkoda, że nie pomyślałeś o tym wcześniej. Kiedy już wsadzałeś jej swojego fiuta w cipę. – Nie musisz być wulgarna. – Ale chcę. I nie możesz mi zabronić – chciało mi się śmiać. Nie mógł mi zabronić. Nic już nie mógł!
–
Chciałabym
odpocząć,
trochę
się
zdystansować. Zawsze możesz coś wynająć, jakąś tanią kawalerkę. Na pewno nie zamierzam cię tutaj znosić. Miałeś szansę, zaprzepaściłeś. – Chciałem przecież wyjaśnić. Przeprosiłem. – Ale nie mówię o zdradzie. Okłamałeś mnie. Gdybyś się przyznał, powiedział, jak było, dlaczego i tak dalej, to może chciałoby mi się zrozumieć. A tak? Możesz zapomnieć.
– Teraz tak mówisz – skrzywił się. – Ale jakbym postąpił inaczej, to byś powiedziała, że mogłem skłamać czy coś. Chcesz wybielić siebie w swoich własnych oczach i tyle. To ja zawsze będę tym złym. Byłaś nadętą suką i wiecznie jęczałaś. Chyba nie winisz mnie, że miałem ochotę gdzieś uciec. – Więc trzeba było uciec, a nie zdradzać! –
Myślisz,
że
zabierzesz
mi
dzieci?
Nieskończenie twoje. Zrobię z ciebie taką wariatkę, że pożałujesz – chwytał się ostatniej deski ratunku. Wiedział, że bałam się stracić Miłosza. – Spróbuj – nachyliłam się nad nim. Jajecznica dawno już wystygła. Nikt nawet nie skubnął tostów. Śniadanie pachniało pięknie, ale nie miało to znaczenia.
–
Mam
dowody
twojej
zdrady.
Podejrzewam, że Kasia nie stanie po twojej stronie, jeśli będziesz chciał walczyć. A propos to bardzo bardzo fajna kobieta, chyba się zaprzyjaźnimy. – Zuza – urwał. – Co? – Jesteś pewna swojej decyzji?
– Tak. Chciałabym, żebyś zniknął z naszego życia. Nie masz tutaj czego szukać. Wydaje mi się, że powiedziałam ci już wszystko, co było do powiedzenia. Ty chyba też. – Nie chcę stracić dzieci – jęknął. Schował twarz w dłoniach. Czy płakał? Mało mnie to obchodziło. – Nie stracisz, one są ciągle twoje. Nie mam zamiaru ci tego utrudniać. Możesz go brać kiedy chcesz, możesz być nawet przy porodzie, świetnie się sprawdzasz w tej roli. A jednak jeśli myślisz, że kiedyś do siebie wrócimy, to niestety wyprowadzę cię z błędu. Niestety zabiłeś we mnie całą miłość – przesadzałam, wiem. Tej miłości było tak niewiele, że praktycznie nie było co zabijać. Ale chciałam, złośliwie, po ludzku, żeby poczuł się okropnie. – Zrobię, co zechcesz. Żałuję jednak. Myślałem, że przejdziemy przez to. Że zestarzejemy się razem, że będziemy trzymać się za ręce idąc ulicą. Siwi, pomarszczeni. – Przestań – wybuchnęłam. – Nawet teraz nie chodzisz ze mną za rękę, a na starość byś chciał?
– Tak sobie pomyślałem – westchnął. – Trzeba było myśleć zanim mnie zdradziłeś – nagle poczułam wściekłość. Zachowywał się, jakby to nie była jego wina! – Wszystko spieprzyłeś i to dosłownie. A już naprawdę było fajnie. – Ty to nazywasz fajnie? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Nawet nie miałem pojęcia, co to jest seks, nie mówiąc o jakiejś normalnej rozmowie. Chodziłaś po domu, a raczej się snułaś, jak jakiś pieprzony
duch.
Wiecznie
smęcąca,
jęcząca,
marudząca. Nic ci nigdy nie pasowało. Miałem ochotę uciec, zamknąć cię w piwnicy albo sprawić, żebyś wreszcie zamknęła gębę. – Ale zdradziłeś mnie, jak było lepiej. Jak w końcu się podźwignęłam, więc nie rozumiem! – To zrozum. – To mi wyjaśnij – syknęłam. – Cholera jasna, wyjaśnij, bo chyba jestem za tępa! – Najwidoczniej – powiedział i milczał. Pewnie sam nie znał odpowiedzi na to pytanie. Zaplotłam ramiona na brzuchu i czekałam. Na zewnątrz było
coraz jaśniej, zapowiadał się słoneczny dzień. – Sam nie wiem. Chyba po prostu byłem zmęczony. Nie wierzyłem w to, że ta zmiana jest trwała, przyznaję bez bicia. Bałem się, że za dwa, trzy dni znów się załamiesz i wszystko wróci do normy. – Widzę, że we mnie wierzyłeś. A te wszystkie słowa? Że będzie dobrze? – Sam siebie oszukiwałem. – A to cię chyba zaskoczę. Pozbyłam się tamtej osoby. Stałam się silna i nic mnie nie złamie. Dlatego właśnie wyniesiesz się z tego domu i naszego życia. Chyba jestem pewna, że nie chcę cię nigdy więcej widzieć, jeśli nie będzie to konieczne. Jak mogłeś kłamać w tak ważnej sprawie, co? – Bo tak było łatwiej. I tak słuchałaś tylko tego, co chciałaś usłyszeć! – Wspaniale. W takim razie nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia. Jesteś cholernym egoistą i naprawdę cieszę się, że spadły mi łuski z oczu. Przynajmniej będę mogła jakoś poukładać sobie życie,
nie
przejmując
się
tobą.
Wiecznie
próbowałam się do ciebie dopasować. – A więcej teraz jestem aż taki zły? – Nie – musiałam być szczera. Nie zniżę się do jego poziomu, ale nie mogłam sobie odmówić ironii. – Ależ byłeś wspaniały. Prawdziwy dżentelmen, naprawdę. Można sobie wymarzyć takiego faceta. Pomagałeś, starałeś się i jednocześnie pieprzyłeś inne kobiety! – Jedną. Raz – krzyknął. – Nie przesadzaj i nie koloryzuj! – Dobra, ale to nie jest ważne ile i kiedy i kogo. To był błąd. – Człowieku, wyznawałeś jej miłość! – ciśnienie uderzyło mi do głowy, zaczęła boleć. – Poza tym kłamałeś, że nic nie było. Nie wiem, co jest gorsze. Mogłabym przyjąć wiele, dużo zrozumieć, ale to mi się nie mieści w głowie. Po prostu jesteś zakłamany i obłudny. Nawet jakbym chciała wybaczyć ci, choćby ze względu na Miłosza i to nienarodzone dziecko, to już nigdy nie będę mogła ci zaufać. – Czyli to tylko moja wina, tak?
– Pewnie nie. Zawsze dwie strony są winne, ale chyba można śmiało powiedzieć, że ty jesteś główną przyczyną rozpadu tego wszystkiego? To ty zdradziłeś, nie umiałeś utrzymać Wacka w spodniach i stąd ten problem. – Mogłabyś zrozumieć. – Ale nie chcę – zaśmiałam się. – Wydaje mi się, że tobie to na rękę. Jesteś zadowolona, bo masz powód, żeby się mnie pozbyć. Idealna wprost sytuacja. Już od dawna nic nie czujesz i doskonale to po tobie widać. – Ach – żachnęłam się. Miał rację. – Wiedziałem. Jak mogłem być z kimś, kto mnie nie kocha? Wiesz, jak to jest być ciągle odtrącanym? Starać się i nie mieć nawet uśmiechu w podzięce, co? Normalnie jak śmieć. – To było ponad moją kontrolą – próbowałam się tłumaczyć. Czułam, że tracę przewagę i zaczęło mnie to niepokoić. Modliłam się, by obudził się Miłosz. – To tylko taka wymówka. Uwielbiasz...
uwielbiałaś być taka biedna i smutna. Najgorsza na świecie, najbrzydsza, gruba i niezrozumiana. Wiecznie z bólem głowy, wiecznie niechętna. Pff. Myślisz, że tylko tobie jest w życiu źle? Każdy ma swoje cienie, każdy swoją przeszłość. Nie ma co się nad tym pochylać i rozbierać jej na części pierwsze, bo to bez sensu. – Wiem! I dlatego tak wiele się zmieniło. Pracuje nad tym. – Powodzenia. Jeśli odrzucasz kogoś, kto tak bardzo ci pomógł to jesteś najbardziej niewdzięczną osobą, jaką znam. Robiłem wszystko, żeby ci pomóc. Sprzątałem, gotowałem, zajmowałem się dzieckiem – nie zaprzeczysz! A teraz mnie wyrzucasz, bo popełniłem jeden, mały błąd. – Tak, ale go nie żałujesz – zauważyłam uszczypliwie. – Nie. To prawda. Chyba jednak się nie dogadamy – Paweł wstał. – Idę się spakować. – Żegnaj, Pawle – szepnęłam do pustej kuchni.
Rozdział dwudziesty dziewiąty Sylwia Kochana Zuzo! Mam nadzieję, że czujesz się dobrze. Pewnie brzuszek już rysuje Ci się pod bluzką, musisz koniecznie przysłać mi zdjęcia. Jak Miłosz? Czy nowe zasady, jakie postanowiłaś wprowadzić działają? Mam nadzieję, że tak i że jesteś zadowolona z efektów. U nas dużo się dzieje, w sumie nie wiem, w co ręce włożyć. Dom został sprzedany, a ja przepłakałam nad nim tydzień. Nie umiem pogodzić się z myślą, że wszystkie wspomnienia tam zakorzenione, mogą kiedyś wyblaknąć. To straszne. Na początku mieliśmy ochotę go wynająć, ale to
wydawało mi się jeszcze gorsze. Już lepiej będzie, jak ktoś pomaluje ściany na inny kolor, wstawi nowe meble, powiesi obrazy, poustawia bibeloty i kwiaty. I kiedy już nigdy do niego nie wejdę. Może jakieś dziecko będzie tam szczęśliwe i pokój dziecięcy zapełni się śmiechem? Mam nadzieję, że tym ludziom przyniesię ten dom o wiele więcej szczęścia niż nam. Zatrzasnęłam więc drzwi naszego gniazdka i zostawiłam to za sobą. Nigdy nie zapomnę Heather, ale trzeba iść naprzód. Szczególnie, że już za kilka miesięcy urodzi się nasz synek, ale o tym za chwilę. Najgorzej opuszczać mi to miejsce, ze względu na bliskość cmentarza i mojej Białej Pani na nim. Ale Andrew mówi, że możemy spacerować, mamy także auto, więc z odwiedzinami nie będzie żadnego problemu. Pewnie ma rację, jednak mam wrażenie, jakbym robiła coś złego. To głupie myśli i pewnie miną niedługo. Nowy dom jest wspaniały. Ma ogromny ogród i jest biały. Prosty, posiada kilkanaście pokoi, dwie
łazienki i ogromny taras. Ale to ogród mnie zauroczył. Jest w nim pełno drzew owocowych i krzewów. Planuję zasadzić kwiaty i zrobić jakiś skalniak. Część chciałabym ogrodzić i zrobić mały warzywny ogródek. Zawsze to lepiej mieć swoje, świeże i smaczne warzywa. Już planuję smażyć na jesień dżemy i jakieś przetwory. Chciałabym poczuć się jak prawdziwa gospodyni. Na razie jednak robimy remont. W tym domu nigdy nikt nie mieszkał, został wybudowany i zapomniany, bo podobno inwestorowi brakło pieniędzy. Dlatego łazimy godzinami po sklepach, planując, kłócąc się o kolory ścian i meble. Wydajemy mnóstwo pieniędzy, ale bez wyrzutów sumienia. Jesteśmy pewni, że będziemy w tym domu szczęśliwi. Namalowałam nawet dwa obrazy, które planuję powiesić w różnych miejscach. Chciałabym, żeby ten dom był ciepły i pełen szczęścia. Żeby pachniał chlebem – dlatego kupiłam sobie maszynkę do jego wypieku. Próbowałam już raz i po półgodzinie było po chlebie, zjedliśmy cały,
gorący. A potem bolały nas brzuchy :) ale to bardzo pozytywne jest. Teraz chyba czas na najważniejszą sprawę, bo już nie potrafię wytrzymać. Otóż znaleźliśmy młodą matkę, która chciałaby oddać nam swoje dziecko. Dziewczyna ma piętnaście lat i wpadła ze swoim chłopakiem. Kochają się, ale jest zdecydowanie za młoda, żeby wychować dziecko. Nie czuję się na to gotowa i chciałaby oddać je w dobre ręce. Rozmawiałam z jej mamą, kobieta jest zdecydowana poprzeć decyzję córki. Nie chce wychowywać wnuka, bo ma chory kręgosłup, poza tym twierdzi, że już wychowała własne dzieci. Nie winię jej za tą postawę. Jest naprawdę wspaniałą osobą, ale dziecko to wielka odpowiedzialność. Zresztą sama wiesz. Rozmawiałam z Millie, bo tak dziewczyna ma na imię. Opowiedziałam jej nasza historię, popłakała się i za kilka dni oddzwoniła, że chciałaby, byśmy byli rodzicami jej synka. A potem okazało się, że jest w ciąży bliźniaczej! Dlatego będziemy mieli dwoje dzieci, za jednym razem. Jestem w szoku, że
wcześniej nie wykryto tego drugiego bobasa. Chował się za bratem i nawet rytm serduszek się zgrał. Będzie więc chłopiec – Ian i dziewczynka – Sofie. Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa. I jaka przerażona. To naprawdę zbyt dużo szczęścia. Andrew szaleje i kupuje różowe i niebieskie wyposażenie do małych pokoików. Chciałam go powstrzymać, żeby nie kusić losu, żeby znów nie zapeszyć, ale nie dał się przekonać. Jestem u Millie codziennie, przynoszę owoce, soki i ubrania. Bardzo się boję tego, że ona się rozmyśli. Jest takim słodkim dzieckiem, czasami nie radzi sobie z emocjami. Jej rodzice nadal są na nią źli i nie traktują jej pobłażliwie. Dlatego staram się z nią rozmawiać i utwierdzać w przekonaniu, że robi dobrze. Gdyby urodziła i zatrzymała dziecko, musiałaby rzucić szkołę i pójść do pracy. W tej kwestii jej rodzice są dość stanowczy. A to nie byłoby dla niej dobre. Rozmawiałam o tej sytuacji z Andrew i doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie, jeśli nasze
dzieci będą znały swoich prawdziwych rodziców. Nie chcielibyśmy
zawieźć
kiedyś
ich
zaufania,
wyjawiając tak straszną prawdę, jaką jest adopcja. Rozmawiałam też z Millie, ona nie chce porzucać swoich maluchów, ale nie ma szans, by się nimi zająć. Dlatego chciałaby mieć kontakt. Ojciec tak samo. Dlatego po porodzie zrobimy zdjęcia im i i dzieciom, i powiesimy je w ich pokojach. Gdy będą na tyle duże, by zapytać: kto to? Odpowiemy zgodnie z prawdą, że rodzice. Wydaje mi się, że to odpowiedni sposób. Gdyby Millie chciała nas odwiedzać, to ten dom zawsze będzie stał otworem dla niej i jej chłopaka. Mam nadzieję, że Twoje maleństwo rozwija się dobrze. Znasz już płeć, dwudziesty tydzień chyba już minął? Jestem ciekawa, jakie wybraliście z Pawłem imię? Jak się układa między Wami? Pomyślałam, że może przyjechalibyście do mnie na kilka tygodni, kiedy się już urządzimy? Millie będzie rodzić wcześniej niż ty, więc poznałabyś moje dzieci i na poród wróciłabyś do domu? Co ty na to?
Życzę Wam wszystkim dużo zdrowia. Mam nadzieję, że dostanę szybką odpowiedź. Czy widziałaś może mojego tatę? Odwiedzasz przy okazji wizyt u Kariny, mamusię? Daj znać. Całuję. Sylwia.
Rozdział trzydziesty Zuzanna
Moja ukochana Sylwio! Piszesz do mnie takie wspaniałe wieści, że nie mogłam nie uśmiechać się, gdy to czytałam. Wspaniale jest wiedzieć, że Wam się układa. Bliźniaki, doprawdy! Zaszaleliście niesamowicie. Ian i Sofie. Już nie mogę się doczekać, by ich zobaczyć, przytulić. Pełnia szczęścia w podwójnym wydaniu. Ja będę mieć drugiego syna, ale imienia jeszcze nie mam. Zastanawiam się, przeglądam kalendarz i nie umiem się zdecydować. Jednak dla dziewczynki chyba byłoby łatwiej. Ogólnie powiem Ci, że cieszę się z drugiego chłopaka. Dla Miłosza to pewnie
dobrze, chociaż gdzieś w głębi duszy byłam pewna, że to jednak dziewczynka. Fajnie byłoby móc robić warkoczyki i ubierać sukienki. Będę się musiała zadowolić Twoją córcią i ją rozpieszczać :). Pewnie się z tego powodu nie obrazisz. Nie ma co odciągać tego momentu. I tak powinnam Ci o tym napisać już dużo wcześniej. Wyrzuciłam Pawła ze swojego życia. Zdradził mnie. Brzmi okropnie, wiem, ale w sumie chyba nie było tak źle. Z Kaśką, tą swoją przyjaciółką. Najpierw zapierał się, że nic nie było. Niestety miał pecha, bo z nią rozmawiałam i znałam prawdę. Chyba to najbardziej mnie wkurzyło. Rozmawialiśmy o tym dość chłodno, nie było histerii, jedynie trochę złości. Możesz być dumna, gdyż zachowałam się jak przystało na kobietę opanowaną. Paweł zarzucił mi brak uczucia i chyba tu jest pies pogrzebany. Mówiłam Ci, że coś się zmieniło, wypaliło. Jego zdrada tylko przypieczętowała nasz los. A jednak! Nie martw się, bo po jego wyprowadzce wiele zmieniło się na lepsze.
Skończyłam dwa kursy doszkalające i mogę wykonywać zawód. Na razie przyjmuję panie w domu, strzygę, farbuję i tak dalej, a one chwalą moją pracę. Zrobiłam sobie niezłą reklamę na Facebooku. Mam też mały baner na mieście. Jestem tania i dobra, a więc konkurencyjna. Wszystko idzie ku dobremu. Miłosza posłałam do przedszkola. Przy nim nie mogłabym pracować, a tak to mam te pięć godzin, kiedy mogę wykonywać pracę i jednocześnie nie martwić się o niego. Zarabiam całkiem fajnie i jestem zadowolona. Szykuję się do kursu robienia paznokci, ich zdobienia oraz do kursu makijażu. Będę mogła wykonywać wtedy pełną obsługę panien młodych. Kusi mnie, żeby otworzyć firmę zajmującą się przygotowaniem do ślubu. Wiesz, strojenie sali i takie tam. Widziałam na internecie, że jest to teraz opłacalne i wiele osób z tego korzysta. Mam tyle pracy, że w ogóle nie czuję się samotna. Trochę znów dokuczały mi migreny, byłam u neurologa, zrobiłam badania i wszystko
niby jest w porządku. Rak mózgu został wykluczony, więc odetchnęłam z ulgą. Musze zająć się swoim ciśnieniem, bardzo prawdopodobne, że przyczyna tkwi właśnie tutaj. Dodatkowo poszłam do psychologa. Rozmawiam z nim o mojej przeszłości, o pewnych niezamkniętych sprawach. Widujemy się raz na tydzień. Okazuje się, że jak posiadam stałe rzeczy w moim życiu, lepiej funkcjonuję. Muszę kończyć, bo mam wiele zajęć. Ledwo znajduję czas, żeby usiąść przy kompie, albo coś poczytać. Wieczorami zazwyczaj jestem okropnie zmęczona. Najchętniej całe dnie bym przespała, ale to wina ciąży. Pozdrawiam Cię serdecznie. Zuzanna.
Rozdział trzydziesty pierwszy Katarzyna – O, cześć Paweł – zagadnęłam mojego dawnego przyjaciela w sklepie. Przytył i przestał się golić, broda dodawała mu powagi. – Cześć – powiedział przesadnie wesoło i ucałował mnie w policzki. – Masz czas? Skoczymy na kawę? – Chwilkę mam – spojrzałam na zegarek. – To świetnie. Chodźmy – poprowadził mnie do małej kawiarni. Akurat mieliśmy szczęście, jeden stolik był wolny. – Co u ciebie? Jak sobie radzisz? Gdzie mieszkasz? – zasypałam go pytaniami. Nie widziałam się z nim już bardzo długo. Po rozmowie
z jego żoną, żadne z nich się ze mną nie kontaktowało. – Wynająłem mieszkanie, dwupokojowe. Mam blisko do pracy i nie muszę jeździć samochodem, a więc jest to jakaś oszczędność zawsze. Radzę sobie nawet dobrze. W gruncie rzeczy jestem całkiem zadowolony. – Nie tęsknisz za żoną? Nie żałujesz? – Ale czego? – spojrzał mi w oczy. – Ciebie? Nie. Żony? Nie. Żałuję, że nie mam kontaktu z Miłoszem takiego, jakbym chciał. – Głupio wyszło... – zaczęłam, ale urwałam. Co można było powiedzieć. Zamówiliśmy kawę. – Mogłaś jej nic nie mówić – rzekł kwaśno. – Może wtedy dałoby się coś uratować, nagiąć tak prawdę, żeby to łyknęła. – W SMSach chyba nie było wątpliwości, co się stało – zauważyłam chłodno. – SMSy to nie prawda prosto w oczy. Ale cóż, tak bywa. Zuzanna dobrze sobie radzi, więc chyba nie byłem dla niej aż tak ważny. Wydaje mi się nawet,
że ona się cieszyła z całej tej sytuacji. Miała pretekst, by odejść, nie musząc wymyślać dobrego powodu. Bo on sam się znalazł. – Być może. Nie ma co się nad tym zastanawiać, bo pewnie się nie dowiesz nigdy, co i jak. – A jak ci się układa z Robertem? – zapytał. – Wspaniale – wyciągnęłam do niego dłoń, z pierścionkiem. – Zaręczyliśmy się w weekend. – Gratulacje – wydukał, zaskoczony. – To będzie ślub? – Zapewne po zaręczynach bierze się ślub – zaśmiałam się. – Ale nie chcemy się jakoś specjalnie spieszyć. Będzie co ma być, ważne, że chcemy być razem. Przeprowadziłam się do niego, a swoje mieszkanie wynajmuję. – Jak udaje się wam godzić ten związek z pracą? – zapytał. – Gdy tylko okazało się, że będzie to coś poważnego, zwolniłam się. Znalazłam inna firmę i było to rozwiązanie idealne. Nie wchodzimy sobie w drogę. Nikt nie zarzuci nam, że faworyzujemy siebie
nawzajem, ze względu na związek. Poza tym nie widujemy się całe dnie i bardzo doceniamy czas spędzony wspólnie. – Chyba trafiłaś na swoją połówkę – zauważył. – Dokładnie – zamilkliśmy. Czy było coś jeszcze do powiedzenia? Kiedyś był mi bliski, teraz był tylko przypadkowo
spotkanym
człowiekiem.
Wpatrywałam się w swoje dłonie, popijając kawę i omijając go wzrokiem. – Będę się zbierał – wstał nagle, gwałtownie. – Miło było cię poznać. – Tak. Cześć – nie zdążyłam wstać, a on już pobiegł. Widziałam, jak podchodzi do jakiejś kobiety i czule ją całuje. Dziewczyna musiała być dużo młodsza od niego, zarumieniona, z długimi blond włosami. Dopiłam kawę i zapłaciłam, zastanawiając się, czy Paweł związał się z kimś na stałe czy to był tylko przelotny romans. W każdym razie, szybko się pocieszył. Niech mu to wyjdzie na zdrowie.
Rozdział trzydziesty drugi Sylwia Moje dzieci były bardzo malutkie, ale jakże cudowne. Ich drobne, kruche rączki wykonywały niekontrolowane ruchy. Skórę miały jak papier, delikatna i łuszcząca. Patrzyłam, jak śpią, pochylona nad kołyską. Na razie postanowiliśmy położyć je razem, by czuły nadal swoją bliskość. Czasami, gdy śniło im się coś pięknego, ich usteczka wykrzywiały się w uśmiechu. Zastanawiałam się wtedy, jakie mają marzenia. O czym mogą śnić takie małe istotki? Miałam cichą nadzieję, że o mnie, o moim dotyku, kołysankach śpiewanych w nocy i mleku podawanym z butelki. Rozpierała mnie tak ogromna radość, że znów zachciało mi się płakać. Te pierwsze
chwile w domu były wspaniałe, ale nic nie równało się z momentem, kiedy wzięłam ich pierwszy raz na ręce. Millie
urodziła
poprzez
cesarskie
cięcie,
ponieważ mimo skurczy szyjka macicy nie chciała się rozszerzać. Dlatego postanowiono, dla dobra jej i bliźniaków wykonać zabieg. Wszystko odbyło się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się porządnie zdenerwować. Andrew chodził za to nerwowo po korytarzu, pełen niepokoju. W końcu wyszedł lekarz i opisał przebieg operacji. Dzieci zostały zabrane do badań i zostaną przewiezione niedługo do pokoju matki. Chciałam krzyknąć, że to ja nią jestem, ale Andrew uścisnął moją dłoń i zamknęłam usta. Nie było potrzeby wdawać się w szczegóły. Nic nie musiałam nikomu udowadniać. Poszłam do Millie i zapytałam, jak się czuje oraz czy nie zmieniła zdania. Jej blada, zmęczona twarz odcinała się ostro od zielonej, szpitalnej poduszki. – Nie, Sylwia – powiedziała. – Widziałam je i wiem, że będą z wami szczęśliwe.
– Będziesz zawsze częścią ich życia. Nie pozwolimy im o tobie zapomnieć. Byłaś taka dzielna – pogłaskałam ją po włosach. – Dziękuję. – Zaraz je przywiozą, czy chciałabyś spędzić z nimi trochę czasu? – zapytałam. – Nie. Nie chciałabym zakochać się za bardzo. – Potrzebujesz czegoś? – Wody – poprosiła. Podałam jej szklankę, upiła kilka łyków. – Kiedy przyjdą ludzie od adopcji? – Chciałam dać ci kilka dni, skarbie. – Wolałabym już. Im wcześniej, tym lepiej. – Oczywiście. Załatwię wszystko na jutro. Pasuje? – Tak. Dziękuję. Millie zasnęła. W międzyczasię przywieziono dzieci.
Stanęliśmy
z
Andrew
nad
dwoma
zawiniątkami. Każde z nich ważyło nieco ponad dwa kilo. Były delikatne, owłosione i czerwone. Idealne. Piękne. Przyszła pielęgniarka i poinstruowała nas, jak mamy karmić maleństwa, jakie kupować mleko,
jak przewijać. Wydawało mi się w pierwszych momentach, że upadną mi na podłogę, albo że coś się złego stanie. Ale po czasię strach zaczął mijać. Mój instynkt macierzyński przebudził się z długiej drzemki, przeciągnął i ruszył do pracy. Byłam w swoim żywiole, kiedy mogłam zająć się dziećmi. Już nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła wziąć je do domu. Przed szpitalem zrobiliśmy masę zdjęć. Po Millie przyjechał jej chłopak. Trzymali dzieci w ramionach, a my pstrykaliśmy fotki. Jak obiecałam, chciałam je wywołać i powiesić na ścianach. Millie płakała, kiedy podpisywała dokumenty, ale zrobiła to bez wahania. Gdy już wszystko zostało załatwione, zaczęła interesować się maleństwami. Podziwiała ich małe paluszki i całowała stópki. Dużo rozmawiałyśmy, podobały się jej wybrane przez nas imiona. Obiecała, że odwiedzi nas, jak tylko dojdzie do siebie. Na razie nie czuła się za dobrze, miała opuchnięty brzuch i bolesne, wypełnione po brzegi mlekiem piersi.
– Są takie maleńkie – Andrew przerwał moje rozmyślania. Przyniósł mi kawę i kanapkę. – Zjedz coś, bo pewnie jesteś już głodna. – Dziękuję – zabrałam kubek i talerzyk. Kolacja smakowała wspaniale. – Czy kiedyś odejdziesz od tego łóżeczka? – zapytał. – Pewnie tak. Jak będzie mi się chciało siku – uśmiechnęłam się. – Wiem, że to głupie, że siedzę tu, jak śpią, ale po prostu chcę się nacieszyć. Nie ma nic lepszego i bardziej kojącego niż te dwie małe istoty. – To prawda. Mimo że nie są nasze w sensię biologicznym, kocham je bardzo mocno. W sumie fajnie, że mamy dwójkę. Będzie córeczka tatusia i syneczek mamusi. – Może po karmieniu wyjdziemy na spacer? – Chętnie. Wiosna powoli przechodziła w lato i drzewa pachniały słodko. Na drzewach w ogrodzie pojawiły się kwiaty, niedługo powinny pojawić się owoce.
Spacerowaliśmy wolno, trzymając wózek. Jako że był to dwuosobowy, mogliśmy oboje trzymać rączkę. Właśnie takiego czegoś brakowało w moim życiu. Leniwego popołudnia, kiedy mąż jest w domu, a dzieci, rozgrzane słońcem, śpią słodko. Teraz miałam cel, musiałam stworzyć tym dwóm istotom prawdziwy dobry dom. Już nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę podawać im pierwsze pokarmy stałe – jabłka, marchewki, banany. A z drugiej strony nie chciałam, by rosły zbyt szybko. I tak przybierały na wadze bardzo szybko i wyrastały już z pierwszych, tych najmniejszych, ubranek. Obserwowałam je i mogłam stwierdzić, że są zupełnie różni. Ian był małym nerwusem. Kiedy miał mokro czy głodny, dawał o tym znać, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, że nie będzie długo czekał. Sofie była spokojna. Gdy miała jakąś potrzebę, kwiliła cichutko i czekała na swoją kolej. Ian był silny, Sofie bardzo delikatna. Czasami wieczorami widziałam jak Andrew pochyla się nad nią i całuje jej rumiane policzki. Jemu pewnie też
przywodziła na myśl Heather. Wiele razy chciałam go zapytać, czy jest do niej podobna, ale brakło mi odwagi. Nie chciałam psuć tego wszystkiego porównaniami. Sofie to Sofie, Heather to Heater. Heather nie żyje i nic tego nie zmieni. Sofie jest teraz naszą małą córeczką i musimy o nią dbać. Miłość wypełniała mnie po brzegi. Nie brakowało mi w tamtych chwilach niczego. Świat okazał się łaskawy i w końcu odnalazłam spokój. Mogłam pochować tak naprawdę moją Białą Panią. Ironią okazało się to, że mój ból ukoiły trochę inne dzieci. Było mi trochę przykro, ale spychałam te uczucia gdzieś w głąb siebie. To było niesprawiedliwe w stosunku do bliźniaków. A ja chciałam być fair. Już zawsze. * Witaj Kochana! Właśnie wróciliśmy z wielogodzinnego spaceru. Jest tak pięknie, że nie chciało nam się wracać do
domu. W załączniku przesyłam buzie moich dzieci, proszę, poznaj Iana i Sofie. Moje dzieci... jak to dziwnie brzmi. Nawet nie umiem, nie próbuję, opisać tego, co czuję. Nareszcie mój świat nabrał kolorów. Jestem w stanie podejść do lustra i w końcu spojrzeć sobie w oczy. Powiedzieć: jestem mamą. Nawet nie wiedziałam, że to takie wspaniałe przeżycie. Ostatnio wyrwano mi moje dziecko z ciała, nie miałam możliwości jej poznać, dotknąć, pokochać. Sofie i Ian są blisko. Mogę poczuć ich mleczno – zasypkowy zapach. Wziąć w dłoń ich malutkie stópki, ucałować brzuszek. Mogę przebierać im pieluchy i śpiewać kołysanki. Mogę godzinami przyglądać się im i dziwić, jak coś tak doskonałego może być stworzone przez człowieka! Millie często dzwoni i pyta o maluchy. Opowiadam jej o każdej nowej rzeczy, o każdym uśmiechu i kupie. Czy to nie głupie? Pisze także dwa dzienniki. Wklejam w nie zdjęcia, spisuję sukcesy, nowe umiejętności. Na
razie, wiadomo, niewiele tego, ale z czasem będę w stanie pisać więcej i więcej. Mimo że są tacy mali, to zmieniają się z każdym dniem. Grubaski, przybrały już ponad kilo! Jedzą jak szaleni. Mam nadzieję, że u Ciebie nadal dobrze. Brzuszek pewnie już widać. Rozwiązanie coś koło września, jeśli dobrze obliczyłam, tak? Wymyśliłaś już imię skarbie, czy nadal myślisz? Jakie masz opcje, może będę mogła się wypowiedzieć? Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Wpadnij na resztę lata, naprawdę masz jeszcze dużo czasu. Tata wpada do nas niedługo. Pisał do mnie też i dzwonił. Już nie może się doczekać nowych wnuków. Agata nadal milczy, pytałam o nią, ale tata nabrał wody w usta i nic nie powiedział. Pewnie jest wściekła o ta adopcję. Z tego co mówił, jest już po rozwodzie. Pracuje, pali, pije. Stacza się i tata naprawdę się martwi.
Nie
chciała
z
nim
przyjechać,
proponowałam. Maria za to chce wpaść na kilka dni z dzieciakami. Ale byłoby wesoło! Czekam na wiadomość od Ciebie i do zobaczenia
niedługo. Naprawdę w to wierzę! Sylwia.
Rozdział trzydziesty trzeci Zuzanna Hej kochana! Kulam się jakoś, kulam. I to dosłownie, chociaż brzucha nie mam aż tak wielkiego. Z Miłoszem przytyłam około dwadzieścia kilo, a teraz mam na plusię nieco ponad sześć kilo. Co prawda miałam wyższą masę wyjściową, ale nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie. Ruchliwy ten mój nienazwany jeszcze syn. Co do imion to ciężko powiedzieć. Mam na myśli: Artur, Piotr, Sylwester, Kamil. Brałam pod uwagę Łukasza, ale przypomniał mi się ten koleś z mojej pierwszej pracy, co tak pierdział wiecznie i zrezygnowałam. Reszta imion nie kojarzy mi się jakoś szczególnie. Mam sentyment do Kamila, bo kiedyś kochałam się w
jednym, fajny był chociaż nigdy się z nim nie umówiłam. Zrobiłam te kursy, o których Ci mówiłam. Dobrze być z mężem w separacji. Czasami jak potrzebuje, to bierze Miłosza do siebie na kilka dni. Jak sobie radzi, pracując, nie wiem, ale w sumie mnie to nie interesuje. Z plotek, a raczej od Katarzyny wiem, że z kimś się spotyka. Kiedyś wpadłam na nią na targu, powiedziała, że widziała Pawła w centrum handlowym. Poszli na kawę, a potem on nagle uciekł do jakiejś blondyny. Podobno bardzo młoda i ładna, ale nic więcej nie wiedziała. Uśmiałyśmy się, że Paweł przeżywa drugą młodość, albo ma coś w stylu kryzysu wieku średniego. Co prawda nie ma jeszcze czterdziestki, ale widocznie dojrzał do tego zbyt wcześnie. Cóż. Jego sprawa. Nie pytam, nie wnikam, on nic nie mówi. Gdy przychodzi do domu, to mało co się odzywamy. Dziwnie tak trochę, bo w końcu spałam z nim, przyrzekałam mu wierność i w ogóle, a teraz nie mamy sobie już nic do powiedzenia? To smutne
trochę. Pocieszam się jednak myślą, że zrobiłam dobrze. Pewnie dałoby się to naprawić, ale nie wiem, czy on nie zrobiłby tego znów. W sumie bardzo szybko się poddał. Byłam pewna, że może się będzie starać, gdzieś w środku byłam pewna, że wrócimy do siebie. Ale on tworzy swoje nowe życie, a ja prę do przodu. Ostro i bez kompromisów. W sumie dobrze się składa, że mnie do siebie zapraszasz. Paweł chce jechać z Miłoszem na wakacje, a ja nie jestem zaproszona, więc mogłabym wpaść i trochę posiedzieć Wam na głowie. Czy Andrew nie będzie zły, jak będzie miał na głowie nie tylko Twojego tatę, ale także mnie? Dwa w jednym :P ? Czasami wieczorami mi smutno, powiem Ci. Brakuje osoby, do której można by się przytulić, ale wtedy zaczyna kopać ten mały urwis i bywa lepiej. Ciekawi mnie, co przyniesię przyszłość. Na razie bywa ciężko. Zmieniło mi się wszystko i teraz muszę się odnaleźć. Jestem jednak pewna, że nigdy już nie popadnę w taki stan, w jakim tkwiłam od zawsze. To
też Twoja zasługa – chciałam Ci podziękować. W ogóle dziękuję za to, że jesteś! Przyjechałabym do Was w połowie lipca. Wiem, że to już w sumie niedługo, ale nie mam żadnych kursów, Paweł bierze Miłosza już pierwszego i jadą gdzieś, a jakoś nie chce być tutaj sama. Chciałam Ci powiedzieć, że chodzę na grób Twojej mamy, pamiętam, palę świecę. Staram się być raz w tygodniu. To chyba tyle z nowości. Życie płynie po prostu, spokojnie. Bez rewelacji, ale chyba nie jestem ich ostatnio spragniona. Kocham. Zuza. Skończyłam pisać, dałam „wyślij” i rozejrzałam się po domu. Zastanawiałam się, czyby go nie sprzedać. Było tu zbyt wiele metrów, bym mogła sama wszystko opłacać. Poza tym Pawłowi też się coś należało. Zerknęłam na leżące obok komputera papiery. Wniosek rozwodowy, który musiałam przejrzeć. Kilka kartek papieru, które miały zakończyć nasze małżeństwo. Zimny dreszcze przebiegł mi po
plecach i nagle zrobiło mi się smutno. Mieliśmy z Pawłem tyle wspomnień, tyle dobrych chwil za sobą. Pamiętam, jak trzymał mnie za rękę podczas porodu. Jak uspokajał mnie w noc przed ślubem, kiedy stresowałam się jak nigdy. Pamiętałam nasz pierwszy pocałunek, dotyk, seks. Wszystko co dobre nagle wróciło do mnie falą ciepłych wspomnień. To był ojciec moich dzieci. Człowiek, z którym stworzyłam dom. Czy niezbyt łatwo poddałam się? Może była nadzieja na to, by cokolwiek zmienić? Spontanicznie chwyciłam telefon i wybrałam numer. Dziecko poruszyło się we mnie i syknęłam z bólu. – Tak? – odebrałam po siódmym sygnale, kiedy już miałam rezygnować. – Cześć, Paweł. – Wszystko w porządku? Brzmisz, jakbyś była smutna. Czy z dzieckiem w porządku? – a jednak się o mnie troszczył. O nas! Zachciało mi się płakać. – Tak sobie myślałam. Czy ten rozwód naprawdę
jest konieczny? – Co masz na myśli? – zmienił ton. Był ostry i nieprzyjemny. – No, jakoś tak dzisiaj wspominałam. Było nam dobrze razem. W sumie chyba zbyt szybko podjęłam decyzję o rozstaniu. Wszystko można naprawić, można odbudować zaufanie – byłam pewna tego, co mówię i szczęśliwa. Wiedziałam, że Paweł jest mądrym człowiekiem i wybierze właściwie. – Jestem pewna, że też chciałbyś, aby się ułożyło. Miałbyś
synów
blisko
siebie,
mógłbyś
ich
wychowywać i nad nimi czuwać. Rodzina zawsze była dla ciebie najważniejsza. A my także bylibyśmy znowu szczęśliwi. Wiadomo, wymagałoby to czasu, ale jakoś pokonalibyśmy i tą przeszkodę – mówiłam i mówiłam, a on milczał. – Hmm – mruknął w końcu. – To bardzo dziwne, co mówisz. Skąd nagle taka zmiana? – Mówiłam ci, że wspominałam. Nie chciałam być dla ciebie niesprawiedliwa, ale chyba tak właśnie się stało. Chciałam przeprosić i... prosić o
jeszcze jedną szansę – i znów cisza. Słyszałam oddech Pawła, prawie widziałam jak marszczy brwi, zastanawiając się intensywnie. A potem usłyszałam w tle kobiecy śmiech i lekką szarpaninę. Poczułam się głupio. On był z kobietą! – Wybacz, Zuza. Nie wiem, doprawdy, co powiedzieć. Wszystko jest takie okropnie zawiłe. – Słyszę właśnie. Skoro już z kimś jesteś, powiedz wprost. Nie będę wtedy robić z siebie głupka. – Myślałem, że jesteśmy już wolnymi ludźmi. Nic nie poradzę na to, że spotkałem kogoś na swojej drodze. – Cóż, teoretycznie może i byłeś wolny, ale formalnie nadal jestem twoją żoną. Widać jednak, że słowa o tym, że Kaśka to był błąd, że nas kochasz, że chcesz naprawić, to były tylko słowa. – I znów jesteś niesprawiedliwa. – Ja? – warknęłam. – Tak. Ja tylko próbuje pozbierać się do kupy. A Ola doskonale mi pomaga. Jest młoda, atrakcyjna i
ambitna. – Ciekawe co w tobie widzi – prychnęłam. – Człowieka. Nie potrzebuje widzieć we mnie nikogo innego. Jestem dla niej dobry, taki jaki jestem. Nie chce na siłę mnie zmieniać. Nie muszę być przystojny, bogaty, dowcipny ani romantyczny. Po prostu mnie akceptuje – każde słowo było jak szpila wbita pod skórę. – Czy ja taka dla ciebie nie byłam? – spytałam głucho. – Nie. Zawsze czegoś wymagałaś. Zawsze było coś nie tak. Wszystko do niczego. Tak się naprawdę nie dało na dłuższą metę. Przy Oli mam spokój. I ciszę. I mogę być jaki chcę i kim chcę. – Wymagałam, bo zawsze zachowywałeś się jak dziecko. Zuza, gdzie moje skarpetki, Zuza, gdzie jest śliniak od Miłosza, Zuza, wyprałaś mi majtki? Wieczne jęczenie. Wiecznie nic nie wiedziałeś, musiałam podsuwać ci pod nos. – Pracowałem, nie zajmowałem się domem, nie układałem rzeczy w szafkach, więc skąd mogłem
wiedzieć, gdzie co jest? – Mógłbyś się tym zainteresować. – Nie miałem głowy. W każdym razie już po sprawie. Nie będziemy sobie utrudniać. Wezmę winę na siebie przy rozwodzie, chciałbym jedynie mieć kontakt z dziećmi. – Dobrze. Doskonale – opanowałam się. Zacisnęłam zęby, aż zaczęła mnie boleć szczęka. Mimo że przecież nie mógł mnie widzieć, uśmiechałam się sztucznie. – Zobaczymy się więc w sądzie. Żegnaj. Idiotka! Idiotka! Idiotka! Wyrzucałam sobie głupotę. Jak mogłam się tak poniżyć, zrobić z siebie głupka? Pewnie teraz siedzą, Paweł ze swoją nową gwiazdką i zaśmiewają się do rozpuku ze mnie. Ta myśl była tak przykra, że aż mnie zemdliło. Poczułam pieczenie oczu i ciężki, obezwładniający ból z tyłu głowy. Będąc w ciąży nie mogłam zażywać żadnych leków silniejszych niż Apap. Zasłoniłam zasłony, położyłam się. Miałam nadzieję, że migrena odejdzie, zanim rozpanoszy się całkiem w mojej
głowie. Byłam zła na siebie, że przejmowałam się takimi głupotami. Jednak nagle poczułam się samotna. Zawsze gdzieś ten Paweł był, był stałym elementem mojego życia. Mimo że być może już go nie kochałam, to byłam pewna jego uczuć. Ta świadomość była... bezpieczna. Teraz zdałam sobie sprawę, że naprawdę zostałam sama z dwójką dzieci. Z domem. Bez pracy. Przerażenie zalało mnie nową falą mdłości. Leżałam w ciemnym pokoju, skulona, drżąca, bezbronna. Nie byłam pewna, czy sobie poradzę? Co ja zrobiłam? Przecież mogłam mu wybaczyć, żyć z nim i udawać, że wszystko jest w porządku! A nie porywać się z motyką na słońce i próbować żyć samodzielnie. Od zawsze był ktoś kto mną dyrygował. Rodzice. A później mąż. Lubiłam taką zależność od kogoś, zepchnięcie decyzji, szczególnie tych trudnych, na drugą osobę. Uwolnienie się od odpowiedzialności. Leżałam, nie myśląc i gapiąc się w ścianę. Czasami spędzałam tak całe popołudnia, dobita także tym, że tracę czas. Zahipnotyzowana fakturą
ściany, oddalona od rzeczywistości, z okropnym bólem głowy. Ocknęłam się, uświadamiając sobie, że znów to robię! Podniosłam się gwałtownie, wstałam z trudem i odsłoniłam zasłony. Już nigdy więcej nie dam się tak stłamsić! Życie jest po to, żeby stawiać mu czoła. Jak mogę uzależniać swoje szczęście od człowieka, który potrafił mnie zdradzić? Koniec z tym! Czas działać.
Rozdział trzydziesty czwarty Sylwia Zuza kwitła w ciąży. Przyjechała trochę wcześniej, niż planowała, ale nie wiedziałam, co było powodem zmiany jej decyzji. Jej maile były stanowcze i krótkie, tylko podstawowe informacje. Cokolwiek było przyczyną, cieszyłam się, mogłam mieć ją przy sobie dłużej. Od razu wypatrzyłam ją w tłumie na lotnisku. Jej wielki brzuch rysował się pod bluzką, wyróżniając jej postać z tłumu. Każdy gdzieś się spieszył, a ona powoli człapała, ciągnąc za sobą ogromną walizkę na kółkach. Podbiegłam do niej i mocno uściskałam. – Ale dobrze cię widzieć – powiedziałam, tuląc ją i kołysząc. Rozpierało mnie podniecenie. – Jak mały
zniósł podróż? – pogłaskałam ją po brzuchu. – Dobrze. Na szczęście lekarz zgodził się na samolot. Autokarem chyba nie dałabym rady. – Daj walizkę. – Dzięki. Fajnie, że mogłam wpaść wcześniej niż było ustalone. – Bardzo się z tego cieszę – uśmiechnęłam się. – A czy coś się stało, że tak zmieniłaś plany? Gdzie Miłosz? – Miłosz z ojcem – Zuzanna uśmiechnęła się. Złośliwie? Dobrze widziałam? – Paweł przygruchał sobie jakąś nową dziewczynę. Niby może być przy niej sobą, ona nic nie wymaga, jest spokojna. I młoda. I pewnie naiwna jak ja, kiedy za niego wychodziłam. W każdym razie nie pozostawiłam mu wyboru, chciał mieć kontakt z dzieckiem, to go ma i tyle. Nic więcej mnie na razie nie interesuje. Ja muszę odpocząć przed porodem, bo potem zacznie mi się ciężki okres. – Zawsze możesz zostać u nas. Dajemy radę z dwójką, poradzimy i trójce.
– Dzięki, Sylwia, ale salon już gotowy. Miłosz ma przedszkole załatwione, a malutki żłobek. Niestety tak musimy to na razie rozwiązać. – Rozumiem. – Wiesz, w ogóle jak się wygłupiłam – Zuza klepnęła się w czoło. – Zadzwoniłam, żeby wrócił. – Po co? – zapytałam po prostu. – Sama nie wiem, chyba wystraszyłam się samodzielności i całego tego bagażu życiowego. Dwójki dzieci bez ojca. Wielkiego domu. No i wspominałam, wzięło mnie na myślenie i stało się. – A on co? – No wtedy powiedział mi, że ma kogoś. A ja byłam pewna, że wróci z podkulonym ogonem. Pff. Chyba właśnie wtedy coś się zmieniło, pękło. Już nie będę nigdy skomleć o uwagę kogokolwiek. Nie mam zamiaru uzależniać się od drugiego człowieka. – To dobre podejście – doszłyśmy do auta, zapakowałam jej walizkę do bagażnika i usiadłam za kierownicą. Zuza usiadła na fotelu pasażera, wyciągnęła nogi jak mogła daleko i odetchnęła
głęboko. – Dobrze się czujesz? – Zmęczona – odpowiedziała. – Mały kopał przez cały lot, teraz chyba śpi. – Ile ci zostało do rozwiązania? – Jeszcze kupa czasu. Trochę ponad trzy miesiące. Dobrze, że ta ciąża jest zupełnie inna niż ta z Miłoszem. Nie przytyłam aż tak dużo, za to bardzo się męczę. Mam zadyszkę i często odpoczywam. Dlatego wolałam zostawić małego z tatą i zrobić coś dla siebie. – I bardzo dobrze. – Nie czuję się z tym jednak dobrze – wyznała Zuza. – Mam lekkie wyrzuty sumienia. Tęsknię za synkiem i chciałabym mieć go przy sobie. Zastanawiam się, czy Paweł pamięta o bajce na dobranoc i umyciu zębów. – Jest jego tatą, zadba o niego. – Wiem. Czuję się jak kwoka. I czuję się egoistką, bo zostawiłam dziecko dla własnej wygody. – Jesteś dla siebie zbyt surowa. Powinnaś cieszyć się, że twoje dzieci są zadbane. Dzięki
Pawłowi Miłosz ma to, co najlepsze, a dzięki tobie to nienarodzone. – A ty, mamo, jak się czujesz? – Zuzanna zmieniła temat. – Wspaniale. Jak ryba w wodzie. Nawet w nocy, gdy trzeba wstać, mam tyle energii! Codziennie widzę zmiany w moich dzieciach. Dużo rozmawiam z Milą, ona ma pewne problemy, jest smutna i podejrzewam, że chciałaby wycofać się z decyzji. – Jak to? Może? – Nie – uspokoiłam przyjaciółkę. – Nie może, bo już po wszystkim. Poza tym ona tego nie zrobi, chociaż takie myśli chodzą jej po głowie. Zapraszam ją do siebie, zachęcam do karmienia, przewijania i zabawy, ale nie skorzystała jeszcze. Chyba to dla niej za trudne, ale rozumiem ją. Musi zwalczyć w sobie instynkt macierzyński. Bolą ją piersi pełne mleka i płacze po nocach. Znam to, przeżyłam to. Dlatego rozmawiam z nią godzinami, jest taką moją małą siostrą. – A jak Andrew?
– Szaleje – uśmiechnęłam się czule. – Naprawdę się stara, przychodzi wcześniej z pracy, śpiewa piosenki. Jest naprawdę super... – Posmutniałaś? – zapytała Zuza, wyczuwając mój nastrój. – Trochę – przyznałam. – Boję się tego szczęścia. Jest zbyt idealnie, żeby mogło trwać wiecznie. Cały czas jestem spięta obawiając się zmiany. – A nie może być dobrze zawsze? – A czy bywa? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – Jakoś wpojono nam, że życie nie jest usłane różami. Chciałabym zamknąć się w domu, z rodziną i nigdy nie wychodzić. Żeby świat nie mógł nam zagrozić. Nigdy. – Wiem o co chodzi. Mam jednak inne zdanie. To tylko od nas zależy jak się będzie układać. Zbyt długo myślałam negatywnie, żeby nie zorientować się, że sama przyciągałam to, co złe. Teraz mimo sytuacji staram się zawsze znajdować dobre strony. –
Podziwiam
Dojechałyśmy,
cię,
wiesz
wyłączyłam
–
silnik,
wyznałam. ale
nadal
siedziałyśmy w samochodzie. – Jestem z natury optymistką, ale życie dało mi w dupę i czasami mam chwile załamania. Teraz, ostatnie tygodnie były dobre, ale gdzieś tam cień wisi nade mną. Czasami nie śpię całą noc, słuchając jak oddychają maleństwa i zastanawiając się, kiedy niebo pierdyknie mi na głowę. – Nie ma co podziwiać. Nie znam silniejszej niż ty osoby. – Chodźmy Zuza, zanim popłaczemy się z tych czułości i słodkości – otworzyłam drzwi, do auta wpadło świeże, orzeźwiające powietrze. Zuzanna pochylała się nad kołyską, przyglądając się moim dzieciom. Serce waliło mi mocno, równo, czułam je w piersi. Rosłam w dumę, gdy zachwycała się malutkimi paluszkami i lokami. Szczęście znów chciało wycisnąć mi łzy z oczu, ale przełknęłam je. Miałam wrażenie, że przede mną wszechświat stoi otworem. Byłam całym światem dla dwóch istot. To było tak niesamowite. Gdzieś tam świeciło słońce, gdzieś była noc. Ludzie umierali, rodzili się, kochali
i nienawidzili. Wszystko to działo się poza mną. Nie obchodziła mnie wojna w Iraku, przepychanki w polskim rządzie, tragedie i sukcesy. Byłam tutaj i tutaj chciałam być. W domu miałam swoje miejsce. Rodzice kochali mnie i otaczali opieką, nigdy nie czułam się z nimi źle. Było wesoło, moje siostry przekomarzały się ze mną, a rodzice uczyli nas życia i opowiadali historie, by pomóc nam zrozumieć świat. Ale dopiero w tym mieszkaniu, z tymi dziećmi poczułam, że znalazłam swoje miejsce w życiu. Doceniałam te małe istoty dzięki Heather. Dzięki temu, że mama nauczyła mnie wrażliwości, mogłam docenić to, co miałam. Andrew podszedł do mnie i obserwowaliśmy razem, jak Zuzanna gładzi małe rączki naszych dzieci. Jego ręka masowała mi plecy, czułam jak opiera się o framugę za moimi plecami. Tak bardzo kochałam tego człowieka, że aż się tego bałam. Ostatnimi czasy wszystkie uczucia sprowadzały do mojej głowy złe, negatywne myśli. Starałam się z tym walczyć, ale czasami było to silniejsze. Andrew
pochylił się i pocałował mój policzek. Jego zarost podrapał mnie, był taki prawdziwy. Ocknęłam się z zamyślenia. – Czas na obiad – powiedziałam. – Maleństwa pośpią jeszcze trochę, a my tymczasem nabierzemy sił. Chodź.
Rozdział trzydziesty piąty Zuzanna Dni mijały zbyt szybko. Ian i Sofie byli tak absorbujący, że wieczorem kładliśmy się wszyscy zmęczeni. Nie były to płaczliwe czy niegrzeczne dzieci, nic z tych rzeczy. Po prostu fajnie było obserwować, jak próbują przewracać się z brzucha na plecy i na odwrót. Chodziliśmy na długie spacery, była pełnia lata i aż chciało się żyć. Gotowałyśmy zdrowe jedzenie, odkryłam, że smakują mi przyrządzane przez Sylwię sałatki i mięso gotowane bądź z grilla. Próbowałyśmy pogadać dzieciom pierwszą marchewkę, jabłko i banana, zaśmiewając się z ich min, kiedy próbowały nowych smaków. Andrew wracał późnym popołudniem. Kilka razy
zostałam z maleństwami, żeby mogli pojechać do kina czy restauracji. Ich uczucie po adopcji odżyło, okrzepło, stało się dojrzałe. Zazdrościłam Sylwii z całego serca tego spojrzenia Andrew. Tego ich dotykania, niby przypadkowego. Czasami płakałam w poduszkę, słysząc jak kochają się za ścianą. Słyszałam ich chichot, ciche rozmowy, skrzypienie łóżka. Brakowało mi uczucia, kogoś ciepłego u swojego boku, kogoś kto objąłby mój coraz większy brzuch i pogłaskał go. Paweł był daleko stąd i cieszył się płaskim brzuchem jakiejś małolaty, która dawała mu wolność. Było mi żal, że mój drugi syn nie zazna ojcowskiego ciepła, będąc w brzuchu. Opuszczona, samotna kobieta w ciąży. Żałosne. Pewnej nocy poszłam do łazienki i przy pomocy mydła (palce miałam spuchnięte) ściągnęłam obrączkę. Złoty krążek odbijał światło. Wrzuciłam go do kosza, opłukałam ręce i położyłam się spać. Miałam wrażenie, że ściągnęłam z siebie ogromny ciężar. Skoro on nie chciał być moim mężem, ja
chyba nie powinnam być żoną. Obrączka była zawsze ważnym dla mnie symbolem, nie ściągałam jej nigdy, nawet jak było bardzo źle. Czułam się w niej bezpiecznie, pewna że Paweł z miłością nosi swoją. To był znak, że należymy do siebie. A teraz to wszystko minęło. I nie było sensu płakać, trzeba było wyrzucić symbol i iść dalej. Nawet nie płakałam, gdy krążek znikł pomiędzy papierami i śmieciami. * Tydzień przed moim powrotem do domu źle się czułam. Upał stał się niemożliwy do zniesienia i nawet przez dzień nie wychodziłyśmy z domu. Dopiero wieczorami siadałyśmy w ogrodzie, pijąc lemoniadę. Tego dnia bolała mnie głowa i krzyż. Wolałam więc położyć się wcześniej i trochę odpocząć. Zamknęłam okno i przesłoniłam zasłony, słońce denerwowało mnie, a światło raziło w oczy. Nie chciałam nabawić się migreny, zażyłam więc
dozwolony środek przeciwbólowy i popiłam dużą ilością wody. Miałam się pakować co prawda, ale nie miałam do tego głowy. – Jak się czujesz? – do pokoju lekko zapukała Sylwia. – Naprawdę średnio – odpowiedziałam, siadając na łóżku. – Kręci mi się w głowie i ciągle boli. Mały ledwo co się rusza i mnie to martwi. Chyba polecę do domu wcześniej. Chciałabym wybrać się do lekarza jeszcze przed porodem. – Byłaś u mojego przecież. Mówił, że jest ok. – Ale to było już dwa tygodnie temu. Nie chciałabym ryzykować. – Przebukować ci bilet? – Jakbyś mogła. Najlepiej na jutro albo pojutrze. Nie mogłabym siedzieć tutaj jeszcze tydzień – próbowałam się usprawiedliwić. – Rozumiem. Nie martw się niczym, będzie dobrze. – Mam nadzieję – wstałam, żeby iść do łazienki i poczułam między nogami lepką wilgoć. – Albo i nie.
Sylwia, chyba właśnie odeszły mi wody! – No co ty – przyjaciółka pobladła i wybiegła z pokoju. Słyszałam jak dzwoni do Andrew, że mamy awaryjną sytuację. Chciałam zacząć panikować. W końcu zaczęłam rodzić w obcym kraju, nie mając przy sobie swojej położnej ani lekarza. Bez Pawła. Bez wyprawki dla dziecka i czegokolwiek, co było mi potrzebne! Zaczęłam głęboko oddychać. Pokulałam się do łazienki i rozebrałam. Weszłam pod prysznic, żeby zmyć z siebie pot, ból głowy i śmierdzące wody płodowe. Wiedziałam, że trochę potrwa zanim Andrew przyjedzie z pracy i będziemy mogły jechać do szpitala. Zastanawiałam się, czy zadzwonić do Pawła, ale nic by to nie zmieniło. Nie było potrzeby zawracać mu głowy. Nie miałam jeszcze skurczy, a wody sączyły się wolno, więc nie miałam obaw. Ciepła woda odprężyła mnie. Wyszłam z wanny z nowymi siłami. Co ma być, to będzie. Jeśli spanikuję, nic dobrego nas nie czeka. Będę mieć przy sobie Sylwię, a moje dziecko będzie urodzone w Niemczech. Czy otrzyma
obywatelstwo? Uśmiechnęłam się. – Wszystko dobrze? – Sylwia krzątała się po moim pokoju, pakując do torby najpotrzebniejsze rzeczy. – Tak. – Andrew będzie do dwudziestu minut. Jak dobrze, że może wyjść z pracy, kiedy tylko chce – Sylwia paplała, żeby zamaskować strach. – Sylwia – chwyciłam ją za ręce. – Wszystko będzie dobrze. – Wiem. – Nie stresuj się, bo mi się udziela. Muszę zbierać siły. Wydaje mi się jednak, że ten poród będzie o wiele łagodniejszy niż Miłosza. – Nie masz imienia – powiedziała głupio. Co to miało do rzeczy? – Może być Kamil – zdecydowałam. – Czy to cię uspokaja? – Tak. Do domu wpadł Andrew, więc poszłyśmy do auta i Sylwia ruszyła powoli do szpitala. Ściskała mocno
kierownicę, jakby od tego zależało jej życie. W drodze poczułam pierwsze skurcze i byłam z nich zadowolona. Coś się działo, działo się dobrze. Kamil rodził się w trzydziestym piątym tygodniu, prawie trzydziestym szóstym. Miałam tylko nadzieję, że wszystko z nim w porządku. W szpitalu zajęto się nami od razu. Wskazano mi salę, zabrano na usg i KTG, Sylwia tłumaczyła mi, co do mnie mówią. Z początku wzięto nas za parę i uśmiałyśmy się z tego serdecznie. Gdy leżałam już, gotowa do badania rozwarcia, do sali wszedł młody mężczyzna. Mógł mieć trochę ponad dwadzieścia lat, na pewno nie mógł być doktorem. Sylwia zapytała go, co tu robi, więc odpowiedział jej po niemiecku, że jest Hebammen – położnym. Zdziwiłam się i trochę skrępowałam. Uśmiechnął się, a ja spiekłam raka. Czułam się dziwnie, musząc pokazać mu swoje krocze, by mógł wypełniać swoje obowiazki. Chyba wszyscy czuliśmy się skrępowani. Obserwowałam go przy pracy, miał delikatne palce i precyzyjne ruchy. Gdy syknęłam przy
badaniu, spojrzał mi w oczy i zaczął coś mówić. Sylwia tłumaczyła, że przeprasza. Entschuldigung, entschuldigung. Miał intensywnie brązowe oczy. Okazało się, że mam rozwarcie na sześć. Wstałam i zaczęłam spacerować po pokoju. Co jakiś czas położnik przychodził, pytał o różne sprawy, robił KTG i badał. Gdy rozwarcie doszło do dziesięciu, ułożył mnie delikatnie na łóżku i wydawał komendy. Sylwia tłumaczyła, trzymając mnie za ręke, podając wodę i kibicując. Ten poród był szybki i mało bolesny. Po mordędze z Miłoszem byłam miło zaskoczona. W końcu miało miejsce ostatnie parcie i poczułam, jak mała istota wysuwa się ze mnie. Położny oczyścił mu drogi oddechowe i mój syn zaczął płakać. Sylwia też. I ja. Zabrano go z sali, a ja rozglądałam się, zaniepokojona. Położny podszedł do mnie i zaczął mówić. – Z twoim synem wszystko w porządku – Sylwia tłumaczyła. – Wzięto go na badania i pewnie będzie musiał leżeć w inkubatorze. Jest wcześniakiem i
waży nieco ponad dwa kilo, to standardowa procedura w takim przypadku. Położny mówi, że będziesz mogła zobaczyć synka, kiedy tylko będziesz w stanie wstać. Teraz zszyje cię lekarz, a potem odpoczniesz. – Danke – wyszeptałam. Uśmiechnął się. – Widziałaś go? – zapytałam Sylwię. – Z daleka, ale jest idealny – powiedziała. – Byłaś dzielna. – Ty też. – Widzieć to z bliska, to naprawdę przeżycie – Sylwia się uśmiechnęła. – Teraz idę do domu, a ty się zdemnij, odpocznij. Wrócę pod wieczór. – Dziękuję – uścisnęłam jej rękę. * Stałam przed szybą szpitalnej sali, w której w inkubatorze leżał mój synek. Teraz spał, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała. Hipnotyzował mnie ten widok. Byłam obolała, ale co chwilę krążyłam
pomiędzy salą, gdzie leżałam, a salą mojego synka. Już
tak
bardzo
chciałam
go
przytulić!
Obserwowałam, jak „mój“ położny zajmuje się maleństwem,
czasami
natrafiałam
na
jego
orzechowy wzrok, ale unikałam go. Nie czułam się zbyt
atrakcyjnie,
opatulona
w
szlafrok,
z
podkrążonymi oczami i wiecznie potarganymi włosami. – Zunehmend – mówił położny przechodząc obok. Nigdy nie zatrzymywał się na dłużej. Wiedziałam, że to znaczy, że Kamil rośnie. Z powodu porodu musiałam zostać dłużej w szpitalu, a także w Niemczech. Zadzwoniłam do Pawła, żeby poinformować go o narodzinach syna, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. – Jaki duży? – zapytał bez emocji. – Malutki, bo urodził się dużo za wcześnie, dwa sześćset i pięćdziesiąt dwa centymetry. – Super. Wybrałaś imię? – Zdeydowałam się jednak na Kamila. – Wiesz, jakie mam zdanie na temat tego
imienia – burknął. – Niestety jakoś nie miałeś czasu, żeby się wypowiedzieć na ten temat. Co u Miłosza? – Nieznośny, jak zawsze. Jesteśmy wyczerpani jego humorkami. – Trzeba go było wychować – nie mogłam sobie darować. – To był twój obowiązek zadbać o niego – pogardliwie, z ironią. – Chyba trochę ci nie wyszło. – Od tego ma też ojca – nie dałam sie. – Przez ostatnie tygodnie mogłeś się wykazać. – Kiedy przyjeżdżasz? – zapytał. – Chciałbym wyjechać z Olcią na wakację i Miłosz trochę przeszkadza mi w tych planach, mamy zapłacone tylko za dwa miejsca. – Zazwyczaj za dzieci nie trzeba płacić – zauważyłam złośliwie. – Tak, wiem. Ale Ola chce, żeby to był tylko nasz czas. Chcemy się nacieszyć sobą. – Ile ona ma lat? – zapytałam. – Czy to ważne?
– Tak. – Okej. Ma dwadzieścia lat. Studiuje polonistykę, zdolna dziewczyna. Ma zdolności manualne, uczyła Miłosza robić origami. – Wspaniale. Niestety muszę cię zmartwić, bo Kamil poleży trochę w szpitalu, musi przebywać w inkubatorze, bo dość sporo stracił na wadze po porodzie. Nie chce za bardzo jeść. – Karmisz piersią? – Przez pierwsze kilka dni nie karmiłam, bo musiał
być
w
inkubatorze
ciągle.
Teraz
przymierzamy się do pierwszych prób. Położny mówi, że to już czas. – Rozumiem. Ale co z Miłoszem? – dopytywał. – To twój syn, możesz się nim zająć! – Jasne, ale nie teraz. Mówiłem ci wcześniej, że mam wszystko przygotowane. Może Andrew albo Sylwia po niego przyjadą? – Nie wiem, nie rozmawiałam z nimi o tym. – Pogadaj. – Zastanowię się.
– Zuza, mówię poważnie – Paweł był śmiertelnie poważny. – Chciałbym wyjechać, a chyba nie chcesz, żebym zostawił Miłosza z ciocią? Jeśli go nie zabierzesz, nie będę miał wyboru, więc lepiej się zdecyduj. – Dobrze, zorganizuję to – poddałam się. – Ale wiesz, że jesteś dupkiem! – odłożyłam słuchawkę. Rzuciłam
telefon
na
łóżko,
wkurzona.
Zauważyłam kątem oka, że położny przechodzi obok mojej sali. Widziałam, że mnie obserwuje, wiec pochyliłam głowę. Nie chciałam, żeby widział moje łzy. Paweł próbował się dodzwonić do mnie jeszcze kilka razy, ale za każdym razem odrzucałam połączenie. – Cześć, co słychać? – do sali wpadła Sylwia. Szybko otarłam oczy. – Bez zmian. – Co się stało? – przed Sylwią nie dało się niczego ukryć. – Gadałam z Pawłem. Dałam mu znać, że urodziłam.
– No i co? – W sumie nic tak naprawdę. Nawet nie pogratulował. Rozłączył się, a potem oddzwonił, żeby zapytać, kiedy zabiorę Miłosza. Rzuciłam słuchawką. – Dupek – stwierdziła fakt Sylwia. – Wiesz co, Andrew pojedzie po Miłosza. Zostaniesz u nas kilka tygodni, co? – Sama nie wiem. Chyba nie mam wyboru. Zapowiedział, że zostawi go z jego ciotką, jeśli go nie odbiorę. – Widać, że on ci nie pomoże. Jestem pewna, że to dobre rozwiązanie, przecież nigdzie ci się nie spieszy. Mamy duży dom, pomieścimy się. – Nie chce się wam zwalać. Macie teraz wspaniały czas, chcecie być sami. – Gadałam o tym z Andrew. Nie przeszkadza mu to. Więc i tobie nie powinno. Kamil poczułby się tak, jakby miał troszkę starsze rodzeństwo. Dla niego to same plusy. – Kusisz mnie – uśmiechnęłam się. – W sumie
co mi szkodzi? Sylwia poszła do domu, położyłam się, zadowolona. Uśmiechałam się sama do siebie. Perspektywa powrotu do domu trochę mnie przerażała. Świadomość, że mogę zostać u Sylwii dawała mi siły. Do pokoju zajrzał położny i odezwał się do mnie po angielsku. – Witaj. – Hej – odpowiedziałam niepewnie, siadając. Czy mój angielski będzie na tyle dobry, bym mogła go rozumieć i odpowiadać? – Jestem Maksymilian – podał nmi dłoń. Uścisnęłam ją mocno. Spojrzał mi przelotnie na dłoń. – Kamil już za kilka dni będzie mógł opuścić inkubator. Będziemy mogli nauczyć cię karmić. – To wspaniale – brakło mi słów. – Kiedy przyjedzie ojciec dziecka? – zagadnął. Zarumieniłam się. – Nigdy. – Dlaczego? – speszył się. – Wybacz, to nie moja sprawa. Ale gdybyś chciała pogadać, chętnie wybiorę
się na kawę. – Cóż – nie byłam pewna. Spojrzałam w jego orzechowe oczy. – Bardzo chętnie. – To jesteśmy umówieni – i wyszedł. Wzięłam ręcznik i poszłam pod prysznic. Stałam pod strumieniem ciepłej wody, z uśmiechem do ucha do ucha, szczerząc się do ściany jak głupia. Poczułam się wspaniale dowartościowana. Ten chłopak, nadal wydawało mi się, że bardzo młody, chciał mnie poznać. Interesowałam go, jako człowiek, może nawet jak kobieta? Czułam w ciele dziwne napięcie, zmęczenie minęło jak ręką odjął. Chciałam działać! Popatrzyłam na siebie w lustrze. Byłam zarumieniona, oczy błyszczały. Przygryzłam wargę, posłałam sobie całusa. Mizdrzyłam się jak głupia. Oszalałam! * Kamil nie chciał ssać. Maks pochylał się nade
mną i nie mogłam się skupić. Moje nagie piersi kołysały się przy każdym ruchu. Małe usteczka synka szukały sutka, ale nie umiały go odpowiednio złapać. Sylwia tłumaczyła słowa Maksa i wtrącała własne uwagi. W końcu czułam, jak pocę się z nerwów. – Spokojnie – Maksymilian pokazał, jak nakierować pierś, by Kamil mógł chwycić ją najlepiej. W końcu małemu się udało i zaczął ssać. – Przy Miłoszu nie było takich problemów – powiedziałam. – Miłosz to mój pierworodny – wyjaśniłam Maksowi. – Każde dziecko inne – odpowiedział. – Teraz już dacie radę. Jesteś dzielną kobietą. – Dziękuję. – Czekam na kawę. Do zobaczenia. * W sumie to zamówiłam herbatę. Nie wiedziałam, gdzie podziać wzrok, byłam zażenowana. Sylwia
wyszeptała mi do ucha, że to randka. Nie byłam tego taka
pewna.
Maksymilian
traktował
mnie
przyjaźnie, ale nic poza to. Siedzieliśmy w milczeniu, popijając napoje. – Od dawna jesteś w Niemczech? – zagaił rozmowę. – Kilkanaście tygodni. Przyjechałam do Sywlii, wiesz, moja przyjaciółka, która była przy porodzie. Miałam pojechać do domu przed rozwiązaniem, ale Kamil chciał przyjść na świat wcześniej – spojrzałam do wózka. Kamil spał. – Masz jeszcze jedno dziecko? – Tak. Miłosza. – Czyli masz mężczyznę? – był dociekliwy, ale mi to nie przeszkadzało. – Nie. Podpisałam papiery rozwodowe. I po sprawie. – Smutno ci z tego powodu? Chyba niewiele wart jest facet, który zostawia ciężąrną żonę? – Niby tak. Teraz to już nie ma znaczenia. Jestem silniejsza.
– Jesteś bardzo silna i powiem szczerze, że mi się to podoba. Widuję wiele kobiet w tym miejscu. Zdarzają się też samotne, podobne do ciebie, ale one nie mają tyle siły. Imponuje mi to, że radzisz sobie tak wspaniale. To niesamowite. – Jeśli nie mam wyjścia, to jak mam postępować? – zapytałam retorycznie. – To ciężkie pytanie. I chyba nie ma jednej odpowiedzi. Bardzo mi się to podoba. I powiem szczerze, ty mi się podobasz, Zuza. – Och – zrobiło mi się gorąco. – Jestem chyba za stara dla ciebie! – Jestem młodszy tylko trzy lata. – Skąd wiesz? – zapytałam ze śmiechem. – Zrobiłem wywiad – przyznał, szepcząc. – Nigdy nie odważyłbym się ciebie zaprosić, gdybym nie wiedział, że się zgodzisz. – I tak ryzykowałeś! – Warto było – chwycił mnie za rękę. Zadrżałam. – Czyżby? – przekomarzałam się, maskując zdenerwowanie. Serce waliło mi w piersi jak
oszalałe. – Tak. Taką mam nadzieję – uścisnął mi dłoń. Oddałam uścisk i uśmiechnęłam się.
KONIEC