Roger Zelazny Robert Sheckley Jeśli z Faustem Ci się nie uda. ZAWODY 1 Dwóch przedstawicieli Światłości oraz Ciemności – po jednym z każdej strony – z...
8 downloads
22 Views
1MB Size
Roger Zelazny Robert Sheckley
Jeśli z Faustem Ci się nie uda.
ZAWODY
1
Dwóch przedstawicieli Światłości oraz Ciemności – po jednym z każdej strony – zgodziło się spotkać w „Tawernie w pół Drogi” w Limbo, by zapoczątkować zawody, które były już pomiędzy nimi ustalone. Limbo jest ponurym miejscem, niemal pozbawionym światła i znajdującym się pomiędzy Siedzibami Dobra i Zła; stanowi zamgloną poczekalnię, nieokreśloną przez większość czasu, ale i nie pozbawioną całkowicie zalet. Jak sama nazwa wskazuje „Tawerna w pół Drogi” znajduje się w samym środku owej krainy. Jest to dziwaczny, stary i koślawy drewniany budynek, z nieprawdopodobnie krzywo nasadzonym dachem. Posadowiono go na linii oddzielającej najbliższą Limbo część Nieba od równie mu bliskich peryferii Piekła. Nie działo się tutaj zbyt wiele; było to miejsce służące rozwijaniu partnerskiej współpracy Sił Światłości oraz Ciemności i utrzymywane w tym celu, by wspomóc te spośród duchów, którym zdarzyło znaleźć się tutaj w drodze prowadzącej dokądkolwiek indziej. – A więc to jest ta słynna „Tawerna w pół Drogi”! – zagaił archanioł Michał. – Nigdy wcześniej nie byłem tutaj. Czy kuchnia jest przyzwoita?
– Ma całkiem niezłą reputację – poinformował go Mefistofeles. – Jednak pół godziny po posiłku zapomnisz, że cokolwiek jadłeś. Smakowite, lecz nie materialne, jak cała reszta Limbo. – A co to za miejsce tam dalej? – zapytał Michał, wskazując o co mu chodzi. Mefistofeles spojrzał uważnie. – Och, to Poczekalnia. W dawnych czasach posyłano tam cnotliwych pogan i nie ochrzczone dzieci, by oczekiwały, aż coś zostanie postanowione w ich sprawie. Dzisiaj nie ma to wielkiego znaczenia, ale nadal wiele ludzi trafia tutaj z takiego czy innego powodu. – Zastanawiam się, czy jest po najlepsze miejsce na nasze spotkanie? – powiedział archanioł; nie lubił oglądać rzeczy z gatunku tych, które mógł ujrzeć przechodząc przez Poczekalnię. – Zostało ustalone odgórnie pomiędzy naszymi władzami – wyjaśnił Mefistofeles. – Limbo stanowi neutralne terytorium, takie ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra. Czyż można było wybrać dogodniejszy punkt na to rendez-vous i rozpoczęcie zawodów? Chodź, powinniśmy wejść. Michał skinął głową trochę niechętnie, ale skierował swe kroki do oberży.
Był wysoki nawet jak na archanioła i dobrze zbudowany, gdyż niebianie odczuwali skłonność ku sportom. Miał kręcone czarne włosy, haczykowaty nos oraz oliwkową karnację – spadek po semickich i perskich przodkach. Był aniołem stróżem Izraela w tych dawnych czasach, kiedy lokalne bóstwa nie zostały jeszcze zastąpione systemem monoteistycznym, tak później popularnym na Ziemi. Michał mógłby poddać się boskiej operacji plastycznej, gdyż w Niebie każdemu wolno było wyglądać wedle własnego widzimisię tak długo, jak długo jego aparycja nie służyła odnoszeniu osobistych korzyści, wolał jednak na pamiątkę przeszłych czasów pozostać przy swoich naturalnych rysach twarzy, choć jak inni archaniołowie mógł bez najmniejszego trudu zostać niebieskookim blondynem. Sądził, że sztywne jak druty czarne włosy oraz drapieżna, orla fizys nadają mu szlachetny wygląd. – Zimno tutaj – stwierdził Mefistofeles, zacierając energicznie ręce. Miał przeciętny wzrost wyższego oficera w szeregach Sił Ciemności, był szczupły, o pociągłej, wąskiej twarzy, dłoniach z długimi palcami i o małych, kształtnych stopach obutych w lakierki. Kruczoczarne włosy z naturalnym przedziałkiem po środku głowy nosił zaczesane gładko do tyłu. Reszty dopełniał niewielki wąsik oraz szpicbródka w typie zwanym imperialnym – trwał przy niej, ponieważ
mówiono, iż nadaje mu wygląd osoby niegodnej zaufania. – Jakim sposobem może być chłodno? – zdziwił się Michał. – W Limbo nie jest ani ciepło, ani zimno. – Tak się tylko mówi – sprzeciwił się Mefistofeles – ale to nieprawda. Twierdzenie, iż Limbo nie posiada żadnych właściwości, jest z gruntu fałszywe. Wszak mamy tutaj dosyć światła, by można dobrze widzieć, prawda? Skoro zatem jest jasno, czy nie może także być zimno? – W Limbo – powiedział Michał nieco pompatycznie – każdy widzi to, co chce zobaczyć. – I drży od wewnętrznego zimna, jak sądzę – rzekł z ironią Mefistofeles. – Nie, nie masz co do tego racji, Michale. Wiatr pędzący przez Limbo potrafi być czasem niezwykle dokuczliwy dmąc tak, jakby wiał od strony Rozpaczy. – Wcale się nie mylę – odparł archanioł. – Przypuszczam jednak, iż brak naszej zgody co do tej kwestii jest częścią wyższego porządku rzeczy, reprezentującego – jak my obaj – dwa znakomite choć z gruntu przeciwstawne punkty widzenia. Oczywiście, tak właśnie powinno być. – I ja tak sądzę – zgodził się z rozbawieniem
arcydemon, siadając naprzeciw archanioła w jednym z boksów karczemnej izby i ściągając z dłoni popielate jedwabne rękawiczki. – Zaryzykuję twierdzenie, iż możemy zgodzić się co do tego, że nie zgadzamy się niemal co do wszystkiego! – Szczególnie gdy chodzi o przeciwstawienie miasta i wsi. – Tak. Nasze ostatnie zawody pozostawiły ten problem nie rozwiązany; czyż nie? Mefistofeles zreferował przebieg poprzednich Wielkich Zawodów Milenijnych, w których Siły Światłości i Siły Ciemności walczyły ze sobą o prawo do kontrolowania losu rodzaju ludzkiego na okres następnego tysiąca lat. Współzawodnictwo owo toczyło się według pomysłu zaproponowanego przez młodego demona imieniem Azzie, który odtworzył legendę o Śpiącej Królewnie, mając zamiar doprowadzić tym razem baśń do żałosnego końca – i to nie dzięki jakimś machinacjom z jego strony, ale wyłącznie za sprawą ducha fiaska, wyrażającego się poprzez sporządzone rękami Azziego ciało Królewicza Czarusia. Dobro zawsze przystępuje do takich zawodów, przypuszczając, iż jego powab dla ludzkości, wielce sentymentalnej, jest tak duży, że ktoś musi przeważać szalę na korzyść Zła, aby wśród śmiertelników w ogóle coś się działo. Ono też – Dobro –
zostało uznane za zwycięzcę zakładu, chociaż wydawało się, że powodzenie sprzyja Ciemności. Ta z kolei zadowolona była z rozwinięcia systemów o zawikłanej strukturze, ponieważ mroczna strona rzeczy czuje się pośród wszelakich komplikacji jak w domu. Światłość, będąc prostą (aczkolwiek w sposób doktrynerski), cieszyła się z możliwości konfrontacji z wątpliwą wynalazczością Zła, częstokroć przegrywającego, gdyż przeważać szalę na jedną stronę można tak długo, aż nie opadnie z hukiem na ziemię, co ex post uznawane jest za z góry przewidziane. Nadszedł właściciel oberży. Był to niewyraźny facet, jak wszyscy długo pozostający w Limbo, a jedyna określona rzecz w jego wyglądzie sprowadzała się do zeza w lewym oku oraz wielkich, niezgrabnych stóp. – Do usług, panie – zwrócił się do Mefistofelesa, kłaniając się nisko. – Czym mogę służyć? – Ichor z rumem i sokiem cytrynowym zrobi mi bardzo dobrze – stwierdził Mefistofeles. – Oczywiście, panie. Czy mógłbym także zaproponować kawałek diabelskiego tortu? Świeżutki! – Niech będzie. Co masz jeszcze?
– Dziś jest bardzo dobra szynka. Mamy takie miejsce w Czyśćcu, gdzie przyrządzają ją specjalnie dla nas. – A krwawa kiszka? – Tylko w czwartki. – Zgoda, przynieś nam szynkę – polecił arcydemon. Po czym zwrócił się do Michała: – Nie możemy zawieść żadnej ze stron, prawda? – Z pewnością nie. Czy nie nadszedł jednak czas, byśmy przystąpili do rzeczy? – Jestem gotów – rzekł Mefistofeles. – Czy przyniosłeś swój raptularz? – Nie jest mi potrzebny – odparł archanioł. – Wszystko mam w głowie. Przypadło nam w udziale zadecydować o następnych zawodach milenijnych. Miejmy nadzieję, że rozstrzygniemy także w tym czasie kwestię wyższości miasta nad wsią – lub vice versa. – Jakże szybko ucieka czas, kiedy jest się nieśmiertelnym! – zadumał się Mefistofeles. – Oczywiście, skoncentrowanie się na jednej kwestii ma także z tym coś wspólnego. Dobrze zatem, niech miasta rosną niczym grzyby po deszczu.
– Powiedzieć: jak kwiaty, byłoby trafniejszym porównaniem – stwierdził Michał. – Zobaczymy, które jest prawdziwsze – obstawał przy swoim Mefisto. – Wypuśćmy jednego z twoich miejskich świętych przeciwko mojej wesołej kompanii demonów, a ręczę ci, że porzuci Dobro w jednej chwili! – Do tego nie trzeba świętego – stwierdził archanioł, demonstrując ową nieprzepartą tendencję Dobra do dawania komuś forów. – W każdym razie chodzi nam o coś bardziej skomplikowanego. Coś z nieco większym rozmachem i znaczeniem, co toczyłoby się w rozmaitych wiekach i miejscach podczas całego nowego milenium. Ale o tym opowiem ci później. A teraz czy poznałeś się już z naszym sługą, Faustem? – Oczywiście – odparł Mefistofeles, popełniając typowy dla Ciemnej Strony błąd, polegający na przypisywaniu sobie wiedzy, której się nie posiada. – Masz oczywiście na myśli Johanna Fausta, słynnego czarodzieja i sztukmistrza, który mieszka – gdzie to było? – w Królewcu? – To, czy Faust jest, czy nie jest jarmarcznym kuglarzem, pozostaje nadal sprawą do dyskusji – stwierdził archanioł. – Ale jedno jest pewne – nie mieszka w Królewcu. Znajdziesz go raczej w Krakowie.
– Ależ oczywiście, wiedziałem to od samego początku – powiedział arcydemon. – Ma małe mieszkanko w pobliżu Uniwersytetu Jagiellońskiego, prawda? – Niezupełnie – sprostował Michał. – Mieszka na ulicy Kazimierza Małego w pobliżu Bramy Floriańskiej. – Miałem to na końcu języka – skłamał Mefisto. – Udam się do niego natychmiast i przedstawię mu nasz projekt. A tak przy okazji – to jaki jest ten plan? – Oto zbliża się twoja smakowita szynka – zauważył archanioł Michał. – Wyjaśnię ci, kiedy będziesz jadł.
2
Johann Faust przebywał samotnie w swoim pokoju w Krakowie, w mieście położonym w odległej Polsce, dokąd zaprowadziły go kręte ścieżki jego losu wędrownego nauczyciela. Władze Uniwersytetu Jagiellońskiego rade były, iż posiadają go w składzie grona pedagogicznego, ponieważ Faust był znamienitym uczonym, znającym na pamięć najważniejsze pisma świata – prace Paracelsusa i Korneliusza Agrypy oraz, jeszcze wcześniejsze, tajemne teksty Wergiliusza – największego maga czasów rzymskich. Zajmowane przez Fausta izby były niezwykle proste – podłogi z surowych desek zamiatane były każdego rana przez posługującą dziewczynę, zaczynającą mruczeć pod nosem modlitwy, ilekroć tylko przestępowała próg owalnie sklepionych drzwi mieszkania uczonego doktora i spluwającą przez ramię dla odczynienia uroku; jeżeli bowiem sprząta się u człowieka równie niesamowitego jak Faust, to trzeba przywołać na pomoc całe swoje szczęście. Żegnała się także krzyżem świętym za każdym razem, kiedy widziała na podłodze świeżo wymalowany kredą pentagram wypełniony rachitycznymi hebrajskimi znakami oraz symbolami niezrozumiałymi nawet dla masonów. Umeblowanie mieszkania nigdy się nie zmieniało.
W rogu stał aparat do destylacji, a na kominku płonął nieśmiały, choć dający dużo ciepła płomień. Faust podtrzymywał go dniem i nocą, w lecie czy w zimie, ponieważ cierpiał z powodu odmrożeń, z których nigdy całkowicie się nie wyleczył. Zasłonięte pluszowymi draperiami okno nie przepuszczało światła dziennego; uczony lubił półmrok, a jego oczy przywykły do blasku ognia oraz żółtego światła świec osadzonych w cynowych świecznikach i rozmieszczonych w tuzinie miejsc dookoła pokoju. Były to wysokie gromnice z dobrego pszczelego wosku, na które zwykli obywatele nie mogli sobie żadną miarą pozwolić. Jednakże niektórzy z zamożnych krakowskich mieszczan zaopatrywali go w nie, a były one świetniejsze niż gdziekolwiek indziej poza katedrą – nasączane balsamem i mirrą oraz szlachetnymi roślinnymi olejkami eterycznymi, wydestylowanymi z najwspanialszych wiosennych kwiatów. Ich woń częściowo zabijała wyziewy rtęci, złota oraz innych metali, które czyniły ten zamknięty pokój niezdatnym do zamieszkania przez nikogo innego, poza długo praktykującym swą sztukę alchemikiem. Faust spacerował tam i z powrotem po pokoju, potem skierował swe kroki w stronę ściany z portretem Agrypy, a później podszedł do wnęki kryjącej marmurowe popiersie Wergiliusza. Długa szara toga uczonego plątała mu się podczas marszu dokoła chudych nóg, a płomienie świec chwiały się od lekkiego podmuchu wywołanego
jego ruchem. Chodząc mówił do siebie głośno, ponieważ wielka zażyłość z wewnętrzną samotnością znaną tylko uczonym przyzwyczaiła go do tej formy towarzyskiej rozmowy. – Nauka! Mądrość! Wiedza! Muzyka sfer! Wiedza o tym, co znajduje się na dnie najgłębszych mórz, przekonanie, iż jest się w mocy powiedzieć, co wielki cesarz chiński je na śniadanie i co król Franków mówi do swych kochanek podczas ciemnych jak Styks nocy, to bez wątpienia są wspaniałe rzeczy! Ale co mnie to obchodzi? Popiersie Wergiliusza o pozbawionych wyrazu oczach zdawało się śledzić go podczas jego przechadzki, a na wąskich bladych wargach Rzymianina można było zauważyć nieznaczny wyraz zdumienia, gdyż kwestie padające z ust uczonego doktora niepodobne były do tych, które można było usłyszeć kiedykolwiek wcześniej. – Tak, oczywiście – kontynuował Faust – wiem to wszystko; a także dużo innych rzeczy – zachichotał ironicznie. – Mogę dostrzec harmonię boskich sfer, znaną wcześniej Pitagorasowi. W moich poszukiwaniach udało mi się odkryć stały punkt, którego domagał się Archimedes, by poruszyć Ziemię. Wiem także, iż potrzebna ku temu dźwignia rozciąga się w nieskończoność oraz że punkt jej podparcia stanowi wiedzę ezoteryczną, której zgłębienie było zadaniem
całego mojego życia. Ale jakie to wszystko może mieć dla mnie znaczenie – te zmyślone cuda, którym poświęciłem niezliczone godziny studiów i badań? Czy moja egzystencja jest choć trochę lepsza od życia najgłupszego wieśniaka, który uprawia swą miłość w stogu siana? Co prawda, cieszę się poważaniem pośród rajców różnych miast i zażywam sławy pomiędzy tak zwanymi mędrcami w tym kraju oraz w wielu innych, a król Czech ozdobił nawet moje skronie złotym diademem, ogłaszając mnie niezrównanym wśród ludzi! Czy dzięki temu jednak słabnie gnębiąca mnie zimnica, kiedy budzę się w chłodny, ponury poranek? Czy płaszczący się minister króla Francji, olśniewający w swym kołnierzu z rysi i miękkich butach z cholewami z hiszpańskiej skóry, przystrojony diademem z Clovis na wąskiej głowie przynosi jakąkolwiek ulgę mej niestrawności, porannym potom i wieczornej rozpaczy? Czego dokonałem w istocie w swych próbach ogarnięcia myślą wciąż rozszerzającego się obszaru wiedzy? Cóż zresztą znaczy dla mnie nauka, czym jest władza, skoro moje ciało schnie z dnia na dzień, a skóra opina ściśle kości, zapowiadając obecność czaszki pod pożyłkowanym ciałem, które w swoim czasie musi odejść? Z zewnątrz dobiegł jakiś dźwięk, ale Faust nie zauważył go z początku, tak zapamiętał się w swych lamentach.
– Dążenie do wiedzy samo w sobie jest czymś bardzo dobrym. Pewnego razu, kiedy jeszcze byłem młodzieńcem, całe dekady i wieki temu, sądziłem, iż ukoję tęsknotę mego serca, jeśli uda mi się pochwycić tę boską esencję i destylat nauki znanej tylko aniołom. A teraz – czy poznanie dało mi prawdziwą satysfakcję? I czegóż bym nie oddał za zdrowe trawienie?! Siedzę tutaj i jem codzienny kleik owsiany, ponieważ jest to wszystko, co mój żołądek potrafi strawić, podczas gdy na zewnątrz prostacki, rumiany świat krząta się – spocony i bezmyślny. Jakież znaczenie ma dla mnie wznoszenie gmachu wiedzy dla niej samej; gromadzenie mnóstwa mądrości, pośród których buszuję niczym chrząszcz? Czy to jest wszystkim, co istnieje? Czy człowiek nie postąpiłby słuszniej przerywając to wszystko? Za pomocą tego cienkiego sztyletu, na przykład? Mówiąc to, podniósł ostro zakończony nóż o wąskim ostrzu, sprezentowany mu przez studenta wielkiego Nicolasa Flamela, który został pochowany w Paryżu w kościele Saint-Jacques-la-Boucherie. Faust uniósł go ku filującym płomieniom świec i obserwował refleksy światła grające na jego cienkiej klindze. Obracając sztylet na wszystkie strony, mówił dalej: – Czyż było zatem daremnym trudem, iż zgłębiłem kilka nauk, takich jak spalanie, sublimacja, kondensacja i krystalizacja? Co dobrego przyniosło mi zrozumienie
procesów topnienia i krzepnięcia, skoro ten facet wewnątrz mnie, Faust homunkulus, mój wiecznie młody duch rezydujący wewnątrz podstarzałego ciała pełen jest smutku, zmieszania i poczucia bezcelowości, zdany na łaskę miotających nim fal? Czy nie byłoby lepiej zakończyć to wszystko za pomocą tej znakomitej mizerykordii, wbijając ją na przykład w brzuch i ciągnąc w górę rozpruć trzewia, jak to widziałem czyniących w swoich wizjach wspaniale ubranych mieszkańców Orientu z odległej wyspy? Obracał sztylet w dłoni, zafascynowany grą światła na jego ostrzu, a migoczące płomienie świec zdawały się nadawać wyraz dezaprobaty białej twarzy Wergiliusza. Ponownie rozległ się poprzedni dźwięk, z trudem torując sobie drogę do umysłu uczonego; było to bicie kościelnych dzwonów i Faust przypomniał sobie poniewczasie, że była właśnie niedziela wielkanocna. Nagle, równie szybko jak go wcześniej omroczyły, czarne chmury jego nastroju rozproszyły się. Podszedł do okna i odsunął zasłony. – Zbyt długo i zbyt intensywnie wdychałem opary rtęci – stwierdził. – Muszę pamiętać, że Wielka Magia jest niebezpieczna dla uprawiających ją i niesie ze sobą z jednej strony niebezpieczeństwo fiaska oraz ryzyka przedwczesnej utraty nadziei, z drugiej zaś – sukcesu. Uczynię lepiej wychodząc w ten piękny poranek na świeże
powietrze i spacerując po pierwszej wiosennej trawie, a nawet wypijając kufel piwa w narożnej knajpie; może zjem także pieczoną kiełbasę, ponieważ mój żołądek ma się dziś lepiej. Wyziewy ze stojącego w kącie alembiku mają swój udział w oparach gnębiących mi umysł. Wyjdę natychmiast, by je rozproszyć. Mówiąc to, Faust narzucił na siebie płaszcz z gronostajów, którym nie pogardziłby żaden cesarz, i upewniwszy się, że ma przy sobie portfel (choć wszędzie mógł korzystać z wysokiego kredytu), opuścił frontowymi drzwiami mieszkanie, wkraczając w jaskrawe światło słońca oraz w niepewność niesioną przez nowy dzień; niepewność, której nawet najzręczniejszy alchemik nie potrafi przewidzieć.
3
Dzwony krakowskich kościołów głosiły swoje Te Deum, kiedy Faust wędrował ulicą Kazimierza Małego i dalej, od strony Bramy Floriańskiej w kierunku Sukiennic, które rozsiadły się na Rynku Głównym. Potrafił po dźwięku każdego dzwonu rozpoznać, do jakiego kościoła należał: niebiańsko wysoki kurant dolatywał z klasztoru w Mogile; czysty, stalowy ton od Świętego Wawrzyńca; głęboki, dudniący głos od Świętego Stanisława i dominujący nad nimi wszystkimi wstrząsający niski bas z kościoła Mariackiego, stojącego w jednym z rogów Rynku. Była cudowna niedziela wielkanocna i złote promienie światła słonecznego zdawały się przenikać do każdego zakątka przykrytego stromymi dachami Starego Miasta. Niebo nad głową było jaskrawoniebieskie i przepaściste, pokryte gdzieniegdzie puszystymi białymi chmurkami o rozmytych konturach z gatunku tych, jakie malarze lubią przedstawiać jako odpowiednie miejsce wypoczynku cherubinów i postaci alegorycznych. Miły dzień nie polepszył stanu ducha Fausta, który idąc w stronę Rynku Głównego wybrał drogę na skróty przez cuchnącą, wąską alejkę, zwaną Diabelską Ścieżką. Ściany domów wybrzuszały się tutaj na zewnątrz niczym
u wypychających swe bandziochy grubasów w rzymskiej łaźni, a miejsca było zbyt mało, by dwóch ludzi mogło iść obok siebie ramię w ramię. Ścieżka, skryta pod stromymi, zwieszającymi się dachami zasłaniającymi światło, była osłonięta głębokim cieniem nawet w słoneczny dzień. Faust uszedł nią zaledwie kilka kroków, kiedy zaczął żałować swej decyzji. Czy nie powinien był raczej pójść główną ulicą, choćby to nawet miało trwać parę minut dłużej? Jakież znaczenie ma czas dla alchemika i filozofa? Był już skłonny zawrócić, ale jakaś uparta część jego natury kazała mu wytrwać w pierwotnym postanowieniu. Widać było już ostatni zakręt dróżki, a tuż poza nim Faust mógł się zanurzyć w hałaśliwą krzątaninę Rynku Głównego. Zbliżył się do rogu, idąc teraz coraz szybciej; jego toga powiewała, kiedy zmuszał swoje chude nogi do większej chyżości. Po obu stronach ciemniały bramy domów, a przed sobą widział jasne światło dnia. I wtedy za swoimi plecami, usłyszał głos: – Przepraszam, panie. Czy mógłbyś poświęcić mi minutkę...? Faust zatrzymał się i odwrócił, gotów zbesztać natrętnego łajdaka mającego czelność zaczepiać go. Spojrzał w otwór drzwi, ale nie dostrzegł nikogo. Chciał
już ruszyć dalej, kiedy pochwycił uchem furkoczący dźwięk. Jego bystry umysł powiedział mu, że dzieje się coś złego, ale to przeczucie dotarło do niego niemal jednocześnie z uderzeniem w skroń tępego przedmiotu o znacznej twardości. Przez moment widział gwiazdy oraz mknące komety, a potem nie było już nic poza czarną kurtyną braku świadomości, która otuliła go ciemną opończą.
4
Dokładnie w tym samym czasie, ale w innej części miasta, w niewielkiej gospodzie, zwanej „Pod Łaciatą Krową”, wysoki żółtowłosy zuchwalec jadł poranną miskę barszczu przy jednym z wiejskich stołów wystawionych na zewnątrz. Był chudy, gładko ogolony na włoską modłę, głowę jego pokrywał gąszcz niesfornych kędziorów, a jego ubranie wykluczało podejrzenie, iż może być kimś szlachetnie urodzonym. Siedział teraz, a jego rysy znamionowały zawziętość; czerwone wargi były mocno zaciśnięte, podczas kiedy obserwował ulicę przed sobą. Gospoda znajdowała się naprzeciwko domu Fausta. „Łaciata Krowa” była pospolitym miejscem bez wielkich aspiracji, stanowiąc jednocześnie ulubiony punkt spotkań krzepkich zabijaków ze wszystkich stron świata, ściągających do Krakowa w czasie prosperity miasta – podczas krótkiego złotego okresu, kiedy to gród słynął szeroko nie tylko swą nauką, która zwabiła tutaj i doktora Fausta, ale także dobrobytem mieszczan oraz sławą kupców wojażujących po Niemczech i Włoszech z kosztownymi towarami. Wagabunda o imieniu Mack, dla instrumentu noszonego
za pasem i używania go o wiele częściej niźli to przystoi uczciwemu człowiekowi szczycący się przezwiskiem Maczuga, przybył do Krakowa – niektórzy mówili iż z Troyes we Francji, inni zaś, że z londyńskich doków w dalekiej Anglii – w poszukiwaniu fortuny. Mack Maczuga nie zamierzał wszakże czekać, aż szczęście samo zawoła go w jakiejś słodkiej chwili. Był przedsiębiorczym hultajem, mającym olej w głowie i na dodatek nie pozbawionym inteligencji, który w swoim czasie spędził rok w klasztorze ucząc się fachu skryby, zanim zdecydował się zastosować bardziej bezpośrednie metody zdobycia majątku. Zasłyszawszy o Fauście, począł szpiegować uczonego doktora, świadom doskonale jego reputacji czarnoksiężnika, który zgromadził wielkie ziemskie bogactwo w postaci kosztownych metali używanych przez niego do alchemicznych doświadczeń, a także podarunków i prezentów od wdzięcznych władców, dla których znalazł skuteczne sposoby na trapiące ich tysięczne nieszczęścia i dolegliwości. Mack wpadł na pomysł okradzenia zasobnego uczonego, wyobrażając sobie, iż mag tej miary co Faust, mający różne zasługi w Niebie, małe musi mieć potrzeby na ziemskim padole. Zgodnie ze swym rozumowaniem dobrał sobie towarzysza, gburowatego Żmudzina, który nie potrafił nic więcej, niż zaczaić się na przechodnia
z pałką i powalić go ciosem w głowę. Mack postanowił, że dziś właśnie będzie ten dzień, kiedy pozbawi Fausta większości ruchomych dóbr doczesnych. Przez tydzień obserwowali teren, bacznie notując poruszenia poczciwego doktora. Faust był zmienny w swych nastrojach i poza jedną rzeczą – gdy pozostawał w domu przeprowadzając swe alchemiczne eksperymenty nie miał regularnych przyzwyczajeń, które uczciwych ludzi czynią tak łatwym celem złodziei. Ale nawet on od czasu do czasu wychodził, a kiedy to czynił, kierował zawsze swe kroki w z góry przewidzianym kierunku – ulicą Kazimierza Małego do Diabelskiej Ścieżki, skrótu prowadzącego ku Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Kiedy więc Faust wynurzył się ze swej jaskini tej wielkanocnej niedzieli, plan Macka był postanowiony i wszystko trwało w pogotowiu. Żmudzin ustawił się w ciemnej bramie przy dróżce, a Mack zajął pozycję w gospodzie „Pod Łaciatą Krową”, naprzeciwko kwatery uczonego. Teraz nadszedł wreszcie właściwy czas, ponieważ gdyby coś poszło na końcu nie tak, Żmudzin miał przykazane pośpieszyć z powrotem do oberży i ostrzec Macka. Mack Maczuga dokończył swój barszcz, rzucił na stół miedzianą monetę jako zapłatę i wolnym krokiem zadającym kłam jego wewnętrznemu podnieceniu
powędrował w stronę domu Fausta. Rzut oka ku obu końcom uliczki upewnił go, że boży ludek z sąsiedztwa znajdował się daleko, zajęty wielkanocnymi posługami. Pod pachą dźwigał paczkę z książkami ukradzionymi z klasztornej biblioteki w Tyńcu, a zawierającymi magiczne formuły. Gdyby wydarzyło się coś nieprzewidzianego i ktoś dociekałby powodu jego przebywania w domu doktora, Mack mógłby wówczas odpowiedzieć, iż dostarczył właśnie zamówione wcześniej tomy lub też – skoro uczony znany był jako zbieracz podobnych przedmiotów na swej ciernistej drodze poszukiwania formuły kamienia filozoficznego – przyszedł je zaoferować Faustowi na sprzedaż. Mack podszedł do domu doktora i dla zachowania pozorów zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi. Rzezimieszek widział wcześniej, iż gospodyni – w kwefie nasadzonym nieco na bakier, była bowiem znaną pijaczką – wyszła w swoich sprawach; na ręku niosła kosz ziół i medykamentów, gdyż ta dobra kobieta była niezwykle oddana pielęgnowaniu swej chorej ciotki, którą leczyła naturalnymi metodami. Mack spróbował drzwi; zamykało się je na żelazny klucz o nieskomplikowanym wzorze. Wydobył z kieszeni dorobiony wytrych i przypasował go do dziurki w zamku. Z początku nie drgnął ani o włos i Mack poruszył nim tam i z powrotem, a potem wyjął go i zanurzył w niewielkim
pojemniczku z borsuczym sadłem, stanowiącym znakomity środek na zacinające się zamki. Klucz obrócił się i drzwi stanęły otworem. Wysoki dom był wewnątrz ponury. Mack wszedł i zamknął za sobą podwoje. Zwrot w lewo skierował go ku kolejnym drzwiom, które – jak to dawno stwierdził – prowadziły do pracowni doktora. Pchnął je; nie były zamknięte. W pomieszczeniu panował półmrok, ponieważ jaskrawe światło słoneczne nie miało tutaj bezpośredniego dostępu, sączyło się jedynie w postaci odbić od pogrążonej w cieniu ściany. Blade popiersie Wergiliusza zdawało się obserwować intruza, podczas gdy ten bezszelestnie stąpał po pokoju – podłoga powstrzymywała się od skrzypienia, tak lekkie były jego kroki. W izbie nadal unosiły się wyziewy rtęci i siarki, płonęły świece, a wokół pełno było mysich bobków. Szklane butle i retorty doktora stały na pobliskim stoliku, a przypadkowe błyski światła odbijały się od ich szklistej powierzchni. W jednym z rogów znajdowało się posłanie Fausta – dwie deski położone w poprzek dwu niskich kozłów, nakryte skórami, ujawniającymi zamiłowanie doktora do luksusu. Mack nie zwracał uwagi na futro; było ono jedynie sceniczną oprawą dla jego czynu, mającego polegać na
znalezieniu małej, cennej i – ponieważ uważał się za konesera – pięknej rzeczy. Jak na przykład ten szmaragd pozostawiony nierozważnie samemu sobie na wielkim sosnowym stole będącym miejscem pracy doktora, tuż obok kryształowej kuli i ludzkiej czaszki. Klejnot ów mógłby stanowić bardzo miły początek grabieży i Mack ochoczo ruszył w jego kierunku. Dłonie z długimi palcami, niezbyt czystymi wokół kłykci, sięgały już po kamień, kiedy nagle ze środka pokoju rozległ się bardzo głośny dźwięk. Mack Maczuga poczuł się zmrożony do szpiku kości, ponieważ ten hałas, pojawiający się niczym grom w wysokich górach, kiedy z północy pędzą ponad nimi jesienne burze, zdawał się być znakiem odwrócenia naturalnego porządku r z e c z y. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć, dlaczego ten głośny przejaw sił natury objawiał się wewnątrz zamkniętego pokoju, a nie poza nim – tam, gdzie przynależał? A także jak wyjaśnić nagły rozbłysk ognia, pojawiającego się samorzutnie w centrum pomieszczenia o ciemnych ścianach wznoszącego się sponad desek podłogi wielkimi, pełzającymi jęzorami czerwonych i pomarańczowych płomieni? Nadal stężały, z gębą rozdziawioną ze zdumienia, Mack ujrzał formującą się w środku płomieni postać; z początku mglistą, a potem o coraz bardziej określonych konturach. Postać ta zjawiająca się w tak niezwykły
sposób, miała wygląd długogłowego mężczyzny o gładko zaczesanych czarnych, lśniących włosach z naturalnym przedziałkiem pośrodku czaszki, a także cienki wąsik i szpiczastą bródkę, zwaną imperialną. Mężczyzna ubrany był z posępnym przepychem w ciemny strój i miał ze sobą zwój pergaminu przewiązany czerwoną wstążką. – Witaj, doktorze Fauście – powiedziała niezwykła figura, występując z płomieni, które zaraz zgasły. – Jestem Mefistofeles, książę Ciemności, trzykrotny zdobywca nagrody za najgorszy uczynek roku, przyznawanej przez „Standard Demonics” – jedną z naszych wielkich ponadczasowych korporacji. – Och, witaj. Miło cię poznać – Mack odtajał w stopniu wystarczającym, by wypowiedzieć te słowa, jąkając się niezdarnie, co było niepodobne do jego zwykłej gładkości wymowy. – Jesteś może zaskoczony moim niecodziennym sposobem przybycia? – Och, nie, wcale nie – rzekł Mack, za którego myślała podświadomość, podczas gdy mózg trwał nadal w stanie zamrożenia; wiedział, iż lepiej będzie dla niego nie obrażać dziwacznej persony. – Sądzę, iż każda metoda jest dobra.
– Dokonałem Małego Wielkiego Przejścia, gdyż nie ma tu dosyć przestrzeni na Wielkie Wielkie Przejście, wywołujące eksplozję porównywalną z wybuchem wielu rac i beczek prochu; chciałem w ten sposób wykazać, szybko i w zwartej metaforze, swoje uczciwe zamiary; w rzeczywistości jestem bowiem księciem demonów i przybywam z Tamtej Strony z propozycją, której – jak mniemam – nie będziesz w stanie odrzucić. Mack w jednej chwili odzyskał zimną krew, ponieważ przez dotychczasowe swoje życie przyzwyczajony był do nagłych zwrotów fortuny. Prawdę rzekłszy, nigdy wcześniej nie było mu dane spotkać diabła, ale ten rodzaj wypadków był całkowicie na miejscu w czasach, kiedy różnorakie cuda zdarzały się jak Europa długa i szeroka, a dokonania czarnej magii stanowiły przedmiot ustawicznych komentarzy. – Powiedz mi więc, doktorze Fauście – odezwał się Mefistofeles – czy jesteś gotów wysłuchać mojej oferty? Mack Maczuga był oczywiście świadom, że wielki Mefisto jest w błędzie, biorąc go za uczonego doktora. A zatem, nawet demony się mylą! Jednak Mack nie miał zamiaru wyprowadzać go z tego fałszywego mniemania – z jednej strony nie byłby prawdopodobnie wówczas bezpieczny (nie po tym, jak Mefistofeles natrudził się nad dokonaniem Małego Wielkiego Przejścia!); z drugiej zaś
wyglądało na to, że można będzie z tej przypadkowej znajomości wyciągnąć jakiś profit. – Będę bardzo rad, mogąc cię wysłuchać – odrzekł. – Siadaj, proszę; ten zydel na krzyżaku powinien ci dobrze usłużyć pod warunkiem, że nie przepalisz się przez niego na wylot. O cóż zatem chodzi? – Wielkie dzięki za gościnność – odparł Mefistofeles, odrzucając na bok poły surduta i siadając; czym spowodował, że woskowa świeca w dębowym kandelabrze wybuchnęła samorzutnie płomieniem i spaliła się; kilka innych gromnic poszło za jej przykładem. Dostosowawszy w końcu oświetlenie do swoich potrzeb, tak że rzucały na jego twarz długie, groźne cienie, arcydemon odezwał się ponownie: – Jak by ci się podobało, tak na początek, bogactwo o rozmiarach i wielkości, o jakich nie słyszano od czasów, kiedy Fabiusz Kunktator splądrował Kartaginę? Stanowiłoby je wiele znakomitej roboty szkatuł pełnych złotych monet, o czystości kruszcu niewyobrażalnej, odkąd bije się pieniądze. Do tego beczki najkosztowniejszych klejnotów, pereł wielkości kurzych jaj, diamentów rozmiaru owoców granatu oraz szmaragd dostatecznie duży, by można z niego było wyrżnąć stół obiadowy dla sześciu osób. Znajdowałby się także pośród tego majątku
doskonały zbiór dziesięciu dobranych rubinów najczystszej wody, a każdy rozmiaru końskiego łajna. Znalazłoby się tam także wiele innych rzeczy, których wymienienie stanowiłoby wysiłek nawet dla nadprzyrodzonych wiązadeł głosowych, a które lepiej pozostawić wyobraźni. – Chwytam pomysł – stwierdził Mack. – To w istocie brzmi wielce interesująco i byłoby z mojej strony grubiaństwem, jeślibym dopytywał się o dokładną liczbę beczek drogich kamieni oraz szkatuł złota. Nawet gdyby było tylko po jednej z nich, byłby to i tak królewski prezent. – To nie jest prezent – sprostował Mefistofeles. – Bogactwo owo stanowić ma odpowiednią zapłatę za służby, jakich od ciebie oczekuję. I za jeszcze jedną rzecz. – Tego się właśnie obawiałem – powiedział Mack. – Oczywiście, nie obrażając nikogo. – Nie ma sprawy. To miłe, kiedy można mówić szczerze. Wszelako w mojej propozycji nie kryje się żaden podstęp, doktorze Faust. Czy sądzisz, że Ciemne Moce trudziłyby się wynajmowaniem moich usług i inscenizowałyby Małe Wielkie Przejście w tym jedynie celu, by wyprowadzić cię w pole? Twoją łatwowierność można by wypróbować o wiele mniejszym kosztem!
– Słuchaj, nie zrozum mnie źle. To, co mówiłeś o bogactwie, brzmi bardzo dobrze. Mnie chodzi jedynie o to, co się za tym wszystkim kryje. A także o to, z kim mam się cieszyć całym tym dostatkiem? – Jeśli o to chodzi – rzekł Mefisto, a jego oczy rozbłysły pod wpływem lubieżnych myśli – dostarczymy ci także grono, albo i dwa grona tak ślicznych dziewic, jakie świat widział jedynie w najbardziej gorączkowych snach o rozpaczliwej żądzy. Te młode kobiety, Faust, z których każda godna jest krezusa, będą występowały w rozmaitych rozkosznych kształtach oraz kolorach, z fryzurami pasującymi do różnych nastrojów. W dodatku do swej urody okażą się także mistrzyniami w sztuce miłosnej, dysponując cudowną zręcznością – równie kojącą, co upajająco emocjonującą. Niektórym z nich uda się dotrzymać ci intelektualnego towarzystwa, Faust, podczas gdy zadaniem pozostałych będzie dogadzać twoim brutalnym lub dziecinnym gustom; jeszcze inne będą po prostu obok, choćby wyłącznie po to, by podać ci z rana miskę barszczu. Niczego też nie będą tak pragnęły (oprócz ciebie, rzecz prosta!), jak leżeć w chłodnym pokoju pogrążone w kataleptycznym śnie, dopóki ich służby nie okażą się znowu potrzebne. Nie tylko same będą stanowić praktycznie niewyczerpane źródło uciech cielesnych, ale wszystkie będą także miały przyjaciółki, siostry oraz matki, które dostarczą pikanterii całej sprawie poprzez swą gotowość do dania się uwieść.
– To rzeczywiście cudowne – zgodził się Mack. – Jestem porażony sposobem, w jaki rozwiązałeś jeden z najstarszych dylematów rodzaju męskiego. Tak naprawdę pragnął dodać: „Mefistofelu, przekonałeś mnie. Idź i sprowadź tańczące dziewczęta, tylko powiedz mi wreszcie, kogo mam zabić!” Jednak wrodzona rozwaga wzięła w nim górę; rzekł więc zamiast tego: – A teraz powiedz mi, gdzie mam się cieszyć moim nowym stylem życia, w otoczeniu nieprzebranego bogactwa oraz bezwstydnych kobiet? – Gdziekolwiek zechcesz – odparł demon. – Jeżeli wszakże żadna z istniejących krain świata nie zadowoli cię, możesz wybrać dowolny czas – jakikolwiek moment historii każdego miejsca, nawet takiego, którego jeszcze nie ma – istnieje bowiem prawo głoszące, że to, co zostało wyobrażone, musi zaistnieć w chwili powstania tej koncepcji. W związku z tym możemy ulokować cię w takiej rzeczywistości jako uczonego doktora lub księcia z własnym księstwem czy też bogatego duchownego, albo co ci się tylko spodoba. Lubimy także myśleć o sobie jako o zawodowych terapeutach, zatem w nowym miejscu możesz robić wszystko o czym zamarzysz, a jeżeli zawód, który sobie upatrzysz, nie powstał jeszcze, my ci go stworzymy. Potrafimy również znaleźć dla ciebie cel
w życiu, znakomicie ci odpowiadający, bez względu na to, jakim typem człowieka jesteś. A także – za pomocą leczniczych napojów i środków, które dołożymy darmo do naszej oferty – zapewnimy ci długie, szczęśliwe życie oraz utratę sił witalnych stopniowaną tak nieznacznie, iż niemal jej nie spostrzeżesz. – Aż do końca, oczywiście – zauważył Mack. – Oczywiście. Mack rozważał chwilę to, co usłyszał, a potem rzekł: – Nie mógłbyś czasem ofiarować mi nieśmiertelności, co? – Twardo się targujesz, Faust! Nie, nie możemy obdarzyć cię wiecznym życiem. Dlaczego mielibyśmy to zrobić? Nasza dotychczasowa propozycja, jakkolwiek ograniczona do tego, co można sobie wyobrazić, jest jednak wystarczająca do kupienia tryliona takich jak ty za najmniejszą część tego bogactwa. – Jak dobrze nas znacie! – zawołał Mack. – Jak niezwykle jesteście mądrzy! Jednak tak naprawdę rzezimieszek uznał, że arcydemon jest wyłącznie pompatyczny i bardziej durny, niż się
można było tego spodziewać. Wydało mu się, że mógłby manipulować tym duchem, nie mając oczywiście pojęcia, że padł ofiarą jednej z najbardziej wyrafinowanych piekielnych złud. – Pomyślałem po prostu, że gdyby pozostało ci na składzie trochę nieśmiertelności – sądzę bowiem, że nie potrzebujesz jej dla siebie (swoją drogą, jakie to musi być miłe!) – mógłbyś uszczknąć jej nieco dla mnie. – To zniweczyłoby zupełnie cel mojej propozycji. Jakiż miałbym z niej zysk, jeżeli w końcu nie mógłbym dostać twojej duszy? – Z tej strony patrząc, masz oczywiście absolutną rację. Długowieczność jest wystarczająco dobra. – Tak samo jak odmłodzenie, które dorzucamy gratis. – A więc układ zasadza się na mojej duszy? – Tak, ale pamiętaj, że dotyczący jej warunek wprowadzono na wszelki wypadek. Do tej ostateczności dojdzie wówczas, gdybym zawiódł się całkowicie na naszej współpracy. Zatem zatrzymaj swoją duszę, uściśnijmy sobie dłonie i zostańmy przyjaciółmi. Czy można uczciwiej postawić sprawę, niż to zrobiłem?
– Zaczekaj, jeszcze się nie zgodziłem – powiedział Mack. – Nie wiem, co mam za to wszystko zrobić? – Ja i moi przyjaciele chcielibyśmy, abyś wziął udział w niewielkich zawodach, które wymyśliliśmy. – Co to za zawody? – Jedno z wielu okresowo-duchowych współzawodnictw. Przeniesiemy cię kolejno w różne sytuacje, w których odegrasz pewną rolę. Każdy epizod będzie się toczył w innym, odległym miejscu oraz czasie. Będziemy przemieszczać się w przeszłość lub przyszłość, zgodnie z wymogami reguł gry, abyś miał swój udział w każdym zdarzeniu. Jakich wyborów dokonasz, z jakich powodów to uczynisz, oraz, w końcu, z jaką ochotą – wszystko to będzie bacznie obserwowane i śledzone. Będziemy cię osądzać, Faust, ale niejako ciebie samego, lecz raczej jako szermierza pewnej sprawy oraz przedstawiciela całego rodzaju ludzkiego – jedynego wybranego przez obie strony, by dostarczył nam materiału na temat człowieczej moralności, etyki i innych podobnych kwestii. Mówię ci to bardzo wyraźnie, Faust, ponieważ chciałbym, abyś wszystko dobrze zrozumiał, zanim przystąpimy do jakiegokolwiek działania. Za to kiedy już raz zaczniemy, nie znajdziesz dużo czasu na myślenie o kryjących się wszędzie straszliwych machinacjach, gdyż zbyt będziesz zajęty troszczeniem się
o własną skórę. – Rozumiem – powiedział Mack, próbując to pojąć. – To transakcja, Faust. Obsada sztuki jest skompletowana, scena znajduje się za kurtyną, aktorzy stoją na miejscach i wszystko jest gotowe do rozpoczęcia przedstawienia. Czekamy tylko na twoją zgodę. To doprawdy wielce gadatliwy diabeł, pomyślał Mack, gdyż Mefistofeles wydawał się jak najdalszy od aspiracji do cynizmu. Poza tym nie było najmniejszych wątpliwości co do uczciwości oferty, nie było też sensu dłużej zwlekać z poddaniem się nakazowi duszy. – Jestem twój – rzekł Mack Maczuga. – Niech się zacznie! – Podpisz tutaj – polecił arcydemon, rozwijając ciasno zrolowany pergamin, który przyniósł ze sobą. Wyciągnął w stronę Macka gęsie pióro i swoim długim, ostrym paznokciem przeciął żyłę na jego przedramieniu.
5
Główne osoby dramatu znajdujące się w izbie Fausta mogłyby, gdyby nie były tak pogrążone we własnych sprawach, zauważyć pojawiającą się od czasu do czasu w jednym z nie zasłoniętych okien twarz, która znikała zaraz z pola widzenia. Był to sam Faust we własnej uczonej osobie. Podniósł się jakiś czas temu na Diabelskiej Ścieżce z rozbitą i krwawiącą głową po silnym, acz niezręcznym ciosie, jakim poczęstował go Żmudzin. Wstał na chwiejących się nogach i momentalnie usiadł na progu, by dojść do siebie, a wówczas napastnik wyszedł przed drzwi i wzniósł swą dębową lagę, by za jej pomocą wysłać Fausta w objęcia naprawdę głębokiej nieświadomości – albo i nawet śmierci. Człowiek nie mógł być zbyt drobiazgowy w zetknięciu z podobnymi sprawami, szczególnie zaś w tamtych czasach – z ich pomorami szalejącymi w południowej Europie i obfitującymi w sterty trupów w szarych całunach czy z muzułmańskimi wojownikami noszącymi krzywe szable, przepojonymi niewyczerpanymi zapasami fanatyzmu i podnoszącymi się w Andaluzji, grożąc ponownym wybuchem poza Pireneje – jak w czasach Karolingów – by nieść zemstę i zniszczenie pięknym, zniewieściałym
miastom Langwedocji i Akwitanii. Te sprawy nie zajmowały Żmudzina w najmniejszym nawet stopniu; zanim jednak miał okazję uderzyć ponownie, doszły go męskie głosy prowadzące na całe gardło żywą dysputę, i łotr zrozumiał momentalnie, iż są to żacy, będący naturalnymi wrogami kasty, którą Żmudzin, chcąc nie chcąc, reprezentował. Studenci spostrzegli go i podnieśli krzyk, a Żmudzin wziął nogi za pas i umknął, by ocalić życie dla zbożnego celu dalszego walenia ludzi po głowach w bardziej sprzyjających okolicznościach. Kontynuował bieg aż do chwili, kiedy był dobry szmat drogi poza miastem. Stwierdziwszy zaś, że znajduje się na drodze wiodącej ku Czechom, ruszył na południe, opuszczając w ten sposób na zawsze naszą opowieść. Studenci postawili Fausta na nogi i otrzepali go z błota oraz kurzych odchodów, w które wpadł. (Ścieki w tamtych czasach były niczym więcej, jak naiwnymi rojeniami najbardziej wizjonerskich architektów, którzy budowali nasze ciasne i śmierdzące miasta Ciemnych Wieków.) Kiedy uczony doszedł do siebie na tyle, że był w stanie iść o własnych siłach, pozbył się żaków i, choć nadal kręciło mu się w głowie, pośpieszył do domu. Zobaczył, że drzwi frontowe są uchylone. Zbliżywszy się ostrożnie, zaszedł z boku domu, gdzie znajdowało się odsłonięte okno, zajrzał przez nie i zdumiał się widokiem
dwóch postaci – jedną z nich najwyraźniej był Mefistofeles, którego podobiznę wiele razy widywał na rycinach w alchemicznych księgach tego czasu – ale jeszcze nigdy nie zetknął się z nim osobiście. Doktor zanurkował pod parapet i zamienił się w słuch. Głosy rozmówców płynęły przez okno, wpadając wprost do jego uszu. Była to akurat ta chwila, kiedy Mack miał własną krwią podpisać przyniesiony przez demona dokument, co spowodowało, że Faust stracił panowanie nad sobą. Włamywacz i oszust w jednej osobie w jego domu! Diabeł skusił nie tę osobę, którą powinien! Uczony zawrócił spod okna i ruszył biegiem dookoła domu w stronę bramy wejściowej. Wpadł do środka z takim rozmachem, że ciężkie dębowe podwoje uderzyły o ścianę. Pobiegł korytarzem, zahamował przed swymi drzwiami i otworzył je na oścież. Zdążył na czas, by ujrzeć finałowy moment podpisywania przez Macka pergaminu. Arcydemon zwinął go zaraz i rzekł: – Teraz, mój drogi doktorze, udamy się do Kuchni Czarownic, gdzie nasze ekspertki kosmetyczne doprowadzą twoje ciało do kondycji, której wymagać
będą czekające cię przygody. Później Mefistofeles wzniósł ręce – jaskrawo-tęczowe i fioletowe ognie zabarwione tu i ówdzie na kolor ponurego heliotropu strzeliły wysoko, rozbłyskując wspaniale wokół obu postaci. A kiedy płomienie opadły, ślad po nich zaginął. Niech to cholera! – wrzasnął Faust, wbiegając do pokoju, zatrzymując się gwałtownie i bijąc zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. – O minutę za późno!
6
Faust rozejrzał się wokół, zaglądając w spowite ponurym mrokiem kąty pokoju. Przez moment wydawało mu się, że rozpoznaje na suficie obecność skrzydlatych nietoperzych kształtów. Ale nie, nie było tutaj nikogo. Tamci zniknęli – kuszony i Mefistofeles. Poza zapachem siarki nic ich nie przypominało. Dla uczonego było najzupełniej jasne, co się tutaj zdarzyło. Przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności obcy, wysoki płowowłosy głupek, którego widział przez okno, włamał się do jego mieszkania, a Mefistofeles, bałwan o pretensjonalnym imieniu, pomylił tego durnia z nim. Faust wzdrygnął się i potrząsnął głową. Wystarczająco dużo słyszał o Mefistofelu, by wiedzieć, że z pewnością przybył tutaj z propozycją wspaniałej przygody, i właśnie teraz wiedzie ku niej skuszonego omyłkowo rzezimieszka. Ku przygodzie, a także ku nagrodzie z prawa przynależnej Faustowi. A tymczasem uczony pozostał w swojej posępnej izbie, w tym słynnym Krakowie, gdzie – jak podejrzewał – dokona swych dni, podczas których nic się nie zdarzy. Niech to szlag! Nie pozwoli na to! Powinien
pośpieszyć za nimi – jeżeli to będzie konieczne, nawet do najdalszych sfer kosmosu i najodleglejszych czasów – znaleźć Mefistofelesa, zdemaskować przed nim uzurpatora, którym był intruz, i zająć swoje prawowite miejsce we wspaniale rozwijającej się awanturze. Faust rzucił się na krzesło; jego umysł eksplodował mnóstwem pomysłów. Po pierwsze, musiał dostać się tam, dokąd udali się Mefisto i podszywający się pod uczonego oszust. Obaj zniknęli w rozbłysku ognia i płomieni, a to świadczyło, że nie znajdują się teraz na Ziemi. Znaczyło także, iż powinien się przenieść dzięki zaklęciu poza znany mu doczesny świat do tej eterycznej sfery, którą władają duchy, gdzie zmarli odprawiają swe żałobne hulanki i kędy elfy, koboldy, wróżki, krasnoludki, trolle oraz inne stworzenia z pogańskiej przeszłości mają swój prawdziwy dom. Potem jednak uczony zastanowił się przez moment. Czy jest gotowy na taką eskapadę? Byłoby to największe wyzwanie dla każdego maga, a Faust, choć sam zaliczał siebie do pierwszego rzędu tych, co kontrolują sztuki magiczne oraz posiadają wiedzę ezoteryczną, nie był już wszak najmłodszy. Ten wyczyn mógł przechodzić jego możliwości. Mógłby go zabić... Wtedy przypomniał sobie, że przecież niespełna godzinę wcześniej zastanawiał się nad popełnieniem
samobójstwa! I dlaczego? Ponieważ nic mu się już nie wydawało dosyć interesujące na tym najlepszym ze światów. Rozpościerające się jeszcze przed nim życie jawiło mu się jako szereg nudnych jednostajności ubogich w przyjemności, za to pełnych bólu i pozbawionych znaczących dokonań. Mówiąc najoględniej, znowu poczuł się podniecony! Nie mógł się zgodzić na to, by należąca mu się z racji jego sławy oraz osiągnięć eskapada ominęła go. Jeżeli tak ma się stać, niech nawet ta przygoda zabije go! Nikt nie skradnie mu diabelskiej propozycji! Wstał i rozniecił ogień, który przygasł, do postaci żarzących się węgli. Dołożył świeżych polan, uzyskując miły płomień. Umył twarz w miednicy z niemal czystą wodą, którą służąca pozostawiła tam przed dwoma dniami. Znalazł kawałek wyschłej wołowej pieczeni i popił go kubkiem jęczmiennego piwa. A przy tym cały czas planował następne kroki. Potrzebował naprawdę mocnego zaklęcia, które przeniosłoby go tam, dokąd pragnął się udać. Powinno ono stanowić kombinację siły Przesłania z możnością Wizyty. Zaklęcia Podróży były – jak powszechnie wiadomo – zwyczajowo trudne i zawikłane, jak tylko to było możliwe. Już sama ilość duchowej energii potrzebnej do wysłania materialnej istoty – w tym wypadku jego samego w rejony, kędy stworzenia spacerują zwykle w ledwo uchwytnej, eterycznej postaci, zupełnie zwalała
z nóg. Doktor Faust podszedł do półki z książkami i przetrząsnął swe zbiory. Odpowiednią formułę znalazł w pracy Hermesa Trismegistosa, zatytułowanej Niezawodne podróże do gwiazd, była ona jednak zbyt skomplikowana, wymagała składników tak niezwykle trudnych do zdobycia, jak na przykład duży paluch lewej nogi Chińczyka – co stanowiło pozycję niemal nieosiągalną w tym czasie we wschodniej Europie, chociaż w Wenecji mieli ich pod dostatkiem. Szukał zatem dalej. W swoim Indeksie do Miota na Czarownice wyszukał prostsze zaklęcie, składające się ze znacznie mniejszej liczby ingrediencji. Zabrał się do ich przygotowania. Sierść nietoperza... miał gdzieś pełen jej flakonik. Przepis wymagał także odchodów ropuchy, na początek czterech, ale szczęśliwie uchowało się tego trochę ususzonego i zmagazynowanego na dnie naparstka. Ciemiernik czarny nigdy nie stanowił problemu i chociaż nie miał już piołunu, to w każdej chwili mógł go dostać w pobliskiej aptece. Ale cóż to znaczy? „Nie działa bez fragmentu Krzyża Zbawiciela!” Przekleństwo! Ostatni jego kawałek zużył właśnie w zeszłym miesiącu! Nie tracąc ani chwili czasu, Faust chwycił pugilares, schował do niego szmaragd na nieprzewidziane wydatki i wyszedł na ulicę.
Apteka na rogu była zamknięta z powodu niedzieli wielkanocnej, ale waleniem w okiennice udało mu się wywabić na zewnątrz farmaceutę, który wśród gderań powiedział mu, iż w ogóle nie ma na składzie prawdziwego Krzyża Zbawiciela i nie wie, kiedy przybędzie z Rzymu kolejny transport. Miał jednakże zapas piołunu, który Faust nabył. Opuściwszy aptekę, uczony pośpieszył – tak szybko, jak tylko niosły go chude nogi – do mieszczącego się przy ulicy Patemoster pałacu biskupa. Służba wpuściła go, ponieważ on i purpurat stanowili parę starych kumpli, często do późna w nocy przerzucających się uczonymi kalamburami ponad talerzami owsianki, gdyż podobnie jak Faust, biskup cierpiał na żołądek. Kapłan, rozwaliwszy w wielkim fotelu swą imponującą tuszę, potrząsnął z powątpiewaniem głową: – Przykro mi, mój drogi Fauście, ale ostatnie pisma z Rzymu zakazują nam udzielania kawałków Krzyża w celu użycia ich do bałwochwalczych celów. – Kto tu mówi o bałwochwalstwie? – natarł na niego Faust. – To, o czym rozmawiamy, to nauka zwana alchemią! – A do czego ostatecznie pragniesz go użyć, mój synu?
Do zyskania ogromnych skarbów, na przykład? – Ależ skąd! Potrzebuję go do naprawienia wielkiej niesprawiedliwości! – Jeśli tak, to uważam, że to w porządku – zgodził się biskup. – Muszę cię jednak ostrzec, że drewno z Krzyża poszło znacznie w cenę, czego należało się spodziewać, skoro stało się towarem reglamentowanym. – Wszystko, czego potrzebuję, to odłamek wielkości paznokcia. Należność dopisz do mego rachunku. Biskup wydobył na światło dzienne małe japońskie puzdereczko zawierające drzazgi z Krzyża. – Właśnie zamierzałem z tobą porozmawiać na temat twojego kredytu. Faust sięgnął do sakiewki i położył przed prałatem szmaragd. – Oto moja zapłata! Zawinął fragment Krzyża w kawałek kory brzozowej, który zrolował potem w stary kościelny obrus, podczas gdy biskup podziwiał lśnienia rozsiewane przez klejnot. Z tak zabezpieczoną drzazgą z Krzyża Zbawiciela
Faust pośpieszył do domu, gdzie rozpalił węgle na swoim alchemicznym palenisku i pracował skórzanymi miechami tak długo, aż uzyskał ogień palący się białymi i czerwonymi płomieniami, rozsiewającymi wokoło diamentowe iskry. Potem zmieszał przyniesione składniki i postawił na stole dzbanek z aqua ardens, uważając, by jej nie rozlać, ponieważ była w stanie przegryźć się przez wszystko, co nie było przed nią w odpowiedni sposób zabezpieczone. Dołożył sproszkowany, oczyszczony w procesie sublimacji antymon w niewielkiej miseczce z brązu i z jednej strony umieścił roślinne esencje, a z drugiej ropusze łajno, kalcynowane odchody nietoperza, skrystalizowany mocz świstaka amerykańskiego oraz wzmocnioną cmentarną próchnicę. Uważał przy tym, by trzymać to wszystko oddzielnie, składniki bowiem pod żadnym pozorem nie powinny pomieszać się przedwcześnie! Obok znajdował się jeszcze kamień winny, ałun i drożdże. Miał tutaj także nigredo, które dopiero co wyprodukował w zeszłym tygodniu. Nienawidził poświęcania go do eksperymentów, ponieważ w odpowiednim procesie prowadziło ono do powstania Feniksa, a Feniks był najulubieńszym spośród alegorycznych ptaków Fausta. Nie czas był jednak teraz na estetyczne zachwyty! Był gotów. I wówczas rozległo się pukanie. Uczony próbował z początku zignorować je, ale powtórzyło się jeszcze raz, i jeszcze, a na progu posłyszał paplanie wielu głosów.
W bardzo złym humorze podszedł do drzwi i otworzył je. Na zewnątrz ujrzał czterech czy pięciu młodych mężczyzn – trudno było dokładnie określić ich liczbę, ponieważ gadali jeden przez drugiego. – Czy pan nas poznaje, doktorze Fauście? Jesteśmy studentami pierwszego roku i słuchaliśmy na uniwersytecie pańskich wykładów pod tytułem Źródła alchemii. Potrzebujemy pana rady w następującej kwestii: dlaczego w zmiennym, hermafrodytycznym ciele Merkurego znajdują się zawsze kobiece elementy? Zapytano nas o to przy egzaminie końcowym, doktorze, a w skrypcie Wprowadzenie do alchemii nie możemy znaleźć niczego na ten temat. – Dlatego, do diabła – powiedział Faust – że całkowite opracowanie kwestii hermafrodytyzmu oraz erotycznych wyobrażeń w alchemii znajduje się w Nowych kierunkach starej nauki Mikołaja Flamela, które to dzieło przytaczałem wam na początku roku! – Ale ono jest napisane po francusku, panie profesorze! – Sądziłem, że znacie francuski! – To nią ma jednak sensu, ponieważ jeżeli przykłady hermafrodytyzmu, zgodnie z Arystotelesem, mogą być
podciągnięte pod... Faust podniósł ręce w geście nakazującym ciszę. – Moi drodzy – rzekł – przedsięwziąłem właśnie trudny i złożony eksperyment, który najprawdopodobniej stanie się punktem zwrotnym nauki, zapisanym po wsze czasy w annałach alchemii. Nie mogę sobie pozwolić na najmniejszą zwłokę, więc zwróćcie się do jakiegoś innego profesora. Albo idźcie do wszystkich diabłów! Po prostu wynoście się stąd! Żacy odeszli jak niepyszni. Faust podmuchał ponownie miechami w ogień i dla pewności sprawdził, czy przybory są czyste i ułożone w odpowiednim porządku. Alembiki były już rozgrzane do odpowiedniej temperatury, sublimator znajdował się w wymaganym stanie, a kolba destylacyjna bulgotała ochoczo. Zaczął. Kiedy składniki znalazły się w tygielku, poczęły zmieniać kolor w sposób, w jaki Faust się spodziewał. Czerwień i zieleń zlały się w połyskujący płyn, a smugi wyziewów ulatniały się w górę i kondensowały we wznoszącą się ku powale mgiełkę, wiszącą tam jak przezroczystoszare wężowidło. Faust dołożył drzazgę z Krzyża. Mieszanina rozbłysła na chwilę, a potem sczerniała.
To bardzo zły znak, kiedy wynik reakcji alchemicznej przyjmuje taką barwę. Szczęściem Faust zauważył dwukrotny srebrny błysk podczas czernienia zawartości tygla, pośpieszył więc do swego Poradnika alchemicznego, opracowanego przez czarnoksiężników z uniwersytetu kairskiego a przetłumaczonego przez Mojżesza Majmonidesa i odszukał, co tam napisano na interesujący go temat. Przeczytał: „Podwójny srebrny błysk ukazujący się, zanim materia confusa stanie się czarna, oznacza, iż użyty do reakcji fragment Krzyża nie jest częścią prawdziwego Krzyża Zbawiciela. Skonsultuj wszystko ze swoim spowiednikiem, zanim podejmiesz dalsze działanie”. Cholera! Kolejny ciężki orzech do zgryzienia! Przy czym tym razem wydaje się, że sytuacja jest bez wyjścia. Czy nie można by użyć jakiegoś substytutu Krzyża Świętego? Faust pognał ponownie do biblioteki, ale na jej trzeszczących i uginających się pod naporem ksiąg półkach nie znalazł nic pocieszającego. Frustracja z powodu doznanego zawodu była tak wielka, że poczuł, iż krzyczy. A potem jego wzrok padł na paczkę książek przyniesioną przez człowieka, który włamał się dziś do jego mieszkania. Przejrzał je i grymas lekceważenia wykrzywił mu usta. Były to zwykłe bzdury – tandetne, jarmarczne imitacje prawdziwych dzieł, jakie sprzedaje się ignorantom.
Jednak pomiędzy tym śmieciem znajdowała się jedna pozycja o znanym tytule, której nigdy wcześniej nie udało mu się zdobyć. Była to Istota alchemii, niemieckojęzyczny przekład pewnego kluczowego tekstu Eirenaeusza. Jak ona się tutaj znalazła? Przekartkował ją i trafił na następujący fragment: „Prawdziwy Krzyż z wyglądu prawie niczym nie różni się od prawie prawdziwego krzyża. Niestety, ten drugi jest zupełnie nieprzydatny w zastosowaniu do formuł alchemii. Jednakże moc prawie prawdziwego krzyża można zwiększyć, by służył jako ten Jedyny, poprzez dodanie w równych proporcjach potasu oraz zwykłej sadzy”. Faust już trzymał flakon z potasem w ręku. Nie miał sadzy, ale jeżeli, jak podejrzewał, posługująca dziewczyna nie czyściła ostatnio lampy z kopcia... Tak, miał rację, na szkle było mnóstwo sadzy! Po dodaniu owych składników w masie zalegającej dno alchemicznego pieca zaszły rozmaite zmiany jasności i barwy. Podniosła się gęsta, szara mgła i na moment przesłoniła Fausta wraz z jego naukowym wyposażeniem. A kiedy chmura rozwiała się, po uczonym nie pozostał najmniejszy ślad – ani w pokoju, ani nawet w Krakowie.
7
Pierwszym wrażeniem, które odniósł Faust, był widok perłowo połyskującej szarości, oblewającej wszystko dookoła. Trwało to jednakże tylko przez krótką chwilę, zanim drogą gwałtownej ekspansji we wszystkich kierunkach Przestrzeń Zaświatów nie przystosowała się do innowacji, polegającej na pojawieniu się wewnątrz niej ziemskiego obserwatora. W następnym momencie uczony spostrzegł, iż znajduje się na peryferiach małego miasteczka, niezwykle podobnego do miast, jakie widywał podróżując po Europie, chociaż nie identycznego. Z pewnością dostał się tutaj bardzo szybko. Takie przypuszczenie wydawało się rozsądne, gdyż Zaświaty, nie posiadając żadnej materii poza narzuconą przez zasady zgęszczenia, mogły zostać skurczone do minimalnego zasięgu przez Naturę, która nie znosi próżni ani nie jest zainteresowana w pozostawianiu dużej ilości nie zagospodarowanej przestrzeni. Uczony doktor z Uniwersytetu Jagiellońskiego sądził zatem, że kiedy Nadrealność „nie jest w użyciu”, to zajmuje w kosmosie nie więcej miejsca niż łepek szpilki – do którego rozmiarów nieskończenie mała masa świata niematerialnego może zostać zredukowana! Jedyną rzecz
powodującą rozprężenie się jej, stanowi obecność zewnętrznego obserwatora. Wówczas to przestrzeń tworzy się na nowo z takim rodzajem scenerii oraz postaci, które w tym miejscu i czasie mogą być oczekiwane przez przybysza. Faust wkroczył do miasta i ujrzał szereg sklepów, ponad którymi znajdowały się szyldy. Nie umiał odszyfrować zdobiących je napisów, dzięki czemu poznał, iż nie powinien tam wchodzić. Wreszcie ujrzał jeden, który głosił: KUCHNIA CZAROWNIC. I wiedział, że jest to miejsce, dokąd ma wejść. (Co jest nieodłączne od Zaklęcia Teleportacyjnego, które niezawodnie przenosi cię przed próg następnej przygody to to, że dalej musisz sam sobie radzić.) Faust zbliżył się do Kuchni Czarownic. Podszedł do drzwi i ostrożnie ich dotknął. Obawiał się nieco, że jego dłoń może przeniknąć przez podwoje na wylot, ponieważ w tym miejscu jedynie duch jest spodziewaną postacią, a duchy jak wiadomo znane są dobrze ze swej możliwości przenikania przez wszelkie przeszkody. Poczuł jednak, że brama jest niezwykle twarda i moment zastanowienia podpowiedział mu, że nawet jeżeli jego ciało w tym miejscu nie było materialne, to powinien działać tak, jakby nic się nie zmieniło; gdyż, jak to podkreślali antyczni filozofowie, nie ma dramatu, dopóki rzeczy nie zderzają się ze sobą. Ale jak, będąc eterycznymi jedynie,
tutejsze twory mogły być jednocześnie solidne? Faust doszedł do wniosku, iż dzieje się tak z tej przyczyny, iż znajdujące się tu istoty musiały złożyć formalny ślub utrzymania swej masywności kosztem niedotykalności; a przede wszystkim – że nie stopią się ze sobą w jedno. Uczony wszedł do Kuchni Czarownic i ujrzał całą czeredę małych demonów o niezbyt przerażającym wyglądzie, towarzyszących grupie klientów siedzących na krzesłach i w udrapowanych prześcieradłach. Sprawiało to wrażenie salonu piękności. Diabliki były nie tylko fryzjerami i golibrodami, ale także felczerami czy chirurgami, ponieważ nie tylko strzygły włosy, lecz ścinały zbędny tłuszcz z otyłych brzuchów; zaś z podobnych do kiełbas elementów formowały muskuły i dodawały sploty połyskliwych mięśni pod pomarszczoną skórę osłabłych, wyschłych ramion. Szorowały potem ciała do czysta ługiem, a papierem ściernym usuwały rysy i blizny. Pod ich zręcznymi szponami rekonstruowały się twarze; diabły używały w tym celu brył uniwersalnej biomasy, którą trzymały w kadziach obok fryzjerskich foteli. Jednakże dla Fausta od razu stało się jasne, iż demony są tutaj jedynie zwykłymi pomocnikami. Pomiędzy nimi, nadzorując i osobiście przeprowadzając najbardziej subtelne operacje rekonstrukcji, przechadzało się coś około tuzina wiedźm noszących jednakowe, złachmanione
szaty oraz wysokie, szpiczaste czapki nasadzone na wąskie głowy; opadały one na błyszczące oczy w sposób dodający im tajemniczości. Wszystkie miały na chudych nogach wysokie sznurowane buty, a większość z nich obnosiła także na guzowatych barkach przynoszące nieszczęście czarne koty. – Cóż tutaj mamy? – zapytała starsza wiedźma, której rangę można było poznać po przypiętej do kapelusza róży z czarnej krepy. – Czy jesteś przesyłką surowca, o który prosiłyśmy? Stań tam dalej, skarbie; zaraz rozbierzemy cię na części! – Nie jestem żadną przesyłką organów – zaprotestował dumnie uczony. – Nazywam się Johann Faust, doktor pochodzący z Ziemskiej Rzeczywistości. – Wydaje mi się, iż człowiek o takim nazwisku dopiero co przeszedł przez nasze ręce – odparła czarownica. – Czy towarzyszył mu chudy, wysoki demon, zwany Mefistofelesem? – Owszem, chociaż na mój gust nie był on wcale chudy! – Człowiek, który z nim był, nie nazywał się Faust! To
zwykły oszust i rzezimieszek! Wiedźma zmierzyła doktora wzrokiem. – Tak mi się właśnie zdawało, że jest nieco za młody jak na uczonego doktora. Czy możesz jakoś udowodnić swoją tożsamość? Faust sięgnął po pugilares (który przybył w Zaświaty wraz z nim, przechodząc tę samą duchową metamorfozę, chociaż nadal wyglądał dokładnie tak samo jak na Ziemi) i wyjął zeń dokument nadający mu honorowe obywatelstwo Łęczycy, mandat wyborczy z Paryża oraz srebrny pamiątkowy medal, którym nagrodzono go jako Naprawdę Wielkiego Cudotwórcę, co miało miejsce dwa lata temu w Pradze. – Dobrze zatem, istotnie jesteś Faustem – stwierdziła czarownica. – A tamten facet okłamał mnie; a także i Mefistofelesa, jeśli się nie mylę. Źle się stało. Udało się nam niezwykle go odmłodzić; zapłakałbyś rzewnymi łzami, gdybyś tylko zobaczył, jakim pięknym go uczyniliśmy! – To był błąd! – wrzasnął uczony, zgrzytając zębami. – Teraz musicie uczynić to samo ze mną! – Nie da rady – sprzeciwiła się wiedźma. – Na tamtą
kurację odmładzającą zużyłyśmy już większość naszego przydziału. Chociaż zobaczmy, co jeszcze możemy zrobić. I poprowadziła doktora do fotela, po czym przywołała jednego ze swych demonicznych pomocników, z którym ściszonym głosem odbyła naradę. – Problem w tym – mówił asystent – że na tego poprzedniego faceta wykorzystaliśmy prawie całe serum długowieczności. – Pozbieraj wszystkie resztki i zaaplikuj mu je. To lepsze niż nic. – Ale co z jego twarzą! – demon przechylił głowę Fausta najpierw w jedną, a potem w drugą stronę; czarne jak agat oczy studiowały uważnie rysy uczonego, nie wyrażając przy tym żadnych uczuć. – Nie mając plastrów kosmetycznych cóż mogę począć z tą ordynarną, długonosą fizys o chorobliwym wyglądzie, zapadniętych policzkach i wąskich wargach? – Hej! – zaprotestował Faust. – Nie przybyłem tu, by mnie obrażano! – Zamknij się! – polecił mu demon. – Tutaj ja jestem doktorem, nie ty! – A zwracając się do czarownicy, dodał: – Możemy wzmocnić jego cielesność, choć oczywiście
nie do poziomu supermana; zabieg ten nie da odpowiednich wyników, jakkolwiek będzie to lepsze niż nic. – Zrób czarownica.
wszystko,
co
możesz
–
powiedziała
Demon zabrał się rączo do pracy z werwą, która przerażała Fausta, zanim nie stwierdził, iż jego posługi nie przynoszą bólu. W związku z tym rozluźnił się na swoim fotelu, podczas gdy tamten mrucząc coś monotonnie pod nosem, oddzielał niektóre z co bardziej obwisłych części Faustowej anatomii, w odpowiednich miejscach modelował nowe ciało i mocował warstwy odstającej skóry, zanim nie przyrosły na mur. Na końcu przebiegł sploty nerwów, mięśni oraz ścięgien, tak by uczony mógł się do woli uśmiechać, robić grymasy czy poruszać kończynami, i przytwierdził je gdzie trzeba małymi aplikacjami Uniwersalnych Złączy. Skończył, tu i ówdzie coś poprawił i wreszcie odstąpił na krok, by krytycznie przyjrzeć się rezultatom; mądrze pokiwał głową. – Lepiej niż się spodziewałem, mając do dyspozycji to, co miałem. Omiótł
Fausta
szczotką,
strzepnął
pasiaste
prześcieradło i polecił mu przejrzeć się w jednym z wysokich ściennych luster. W zwierciadle uczony dojrzał człowieka bardziej krzepkiego, niż zapamiętał siebie. Jego skóra straciła woskową starczą bladość, zyskując w zamian rumiany odcień przynależny wiekowi średniemu. Poprawił mu się także wzrok i słuch. Rysy twarzy nadal były rozpoznawalne jako jego własne, ale znamionujący stanowczość apodyktyczny nos demon uczynił nieco subtelniejszym, jednocześnie uwydatniając minimalnie podbródek i ujmując trochę podgardla. Ogólnie biorąc stanowił teraz okaz znacznie lepiej prezentującego się mężczyzny, lecz nadal nie wydawało się zbyt prawdopodobne, by wygrał jeden z tych męskich konkursów piękności, odbywających się potajemnie w niektórych częściach Włoch. – Już lepiej – przyznał Faust, studiując swój wygląd w lustrze – ale nadal niezbyt dobrze. Mam prawo do całkowitego odmłodzenia. Demon wzruszył ramionami i odwrócił się. – Nie mówmy raczej o prawach – powiedziała wiedźma – Daliśmy ci to wszystko z dobroci serca, więc nie mów nigdy, że czarownice są złe! Na materiały, niezbędne nam do wszystkiego tego co robimy, składamy
zamówienia, które muszą być osobiście sygnowane przez Mefistofelesa czy też innego spośród książąt Ciemności lub Światłości. Tylko wówczas Centralne Zaopatrzenie realizuje nasze zapotrzebowanie. – Rozumiem – stwierdził Faust. – Rozumiem to i wiele innych rzeczy. Czy Mefistofeles powiedział, dokąd się wybiera? – Nie wspominał o tym. – A w jakim kierunku dał drapaka? – Dokładnie w górę, w chmurze ognia i dymu, jak to ma w zwyczaju. Faust wiedział, że nie potrafi uczynić tego samego. Znane mu Zaklęcie Teleportacyjne miało swoje ograniczenia. Mogło przywieść go w te rejony, ale nie było w mocy zaprowadzić go nigdzie dalej. Musiał wrócić na Ziemię i opracować nowy plan.
8
Kiedy Faust zmaterializował się na powrót w pentagramie namalowanym kredą na podłodze swego pokoju, był niepocieszony. Przybywszy z miejsca równie pełnego pracowitej krzątaniny jak Kuchnia Czarownic, znalazł własną kwaterę nieznośnie nędzną i beznadziejnie smutną. Ta przeklęta dziewucha nie odkurzyła nawet stojącego w kącie szkieletu! A jego ubrania nadal oblepione były zeschłym błotem z wiosennych kałuż. Trzeba tutaj coś zmienić, zdecydował. I zgrzytnął zębami. Do tego dochodzi, kiedy jest się zbyt uprzejmym dla ludzi; byle oszust bez podstawowej wiedzy alchemicznej uważa wówczas, że może przyjść i skraść ci długo wyczekiwany pakt z diabłem! Zresztą, gówno tam może! Faust jeszcze mu pokaże, gdzie raki zimują! Jednocześnie zastanawiał się nad namacalnymi skutkami odmłodzenia. Zauważył u siebie wyraźny przypływ energii, jakiego wcześniej nie odczuwał. Jego wybuchowy charakter, który z wiekiem łagodniał, teraz gwałtownie powrócił. Niech to szlag, był przecież Faustem! Był silny! I był także głodny! Zawrócił do spiżarni. Na najwyższej półce znajdowała
się tam miska owsianki, większa część tego, co nagotował ostatniej nocy. Zamieszał ją długą chochlą; zupa miała barwę zsiniałych zwłok i pełna była jęczmiennych grudek. Jego świeżo odmłodzony układ trawienny mówił mu, że już nigdy więcej nie powinien tolerować czegoś takiego! Szczególnie teraz, gdy od wiedźm z Kuchni Czarownic otrzymał garnitur wspaniałych zębów, równie dobrych jak nowe, z wyjątkiem nieco wyszczerbionego lewego górnego siekacza. Nie zamierzał marnować ich dla owsianki! Chciał mięsa! I rewanżu, rewanżu! Bez dalszych ceregieli opuścił pokój i ruszył na ulicę. Był już wieczór: uroczy i pełen błękitnego zmierzchu, pasujący jak ulał do mijającego bajecznego dnia wielkanocnego święta. Faust nie zwracał na to wszystko najmniejszej uwagi; miał na głowie ważniejsze rzeczy niż wyśpiewywanie peanów na cześć panującej właśnie pogody! Przeciął w skos ulicę i ciężkim krokiem wstąpił w podwoje gospody, którą odwiedzał od czasu do czasu. – Gospodarzu! – zawołał. – Daj mi kawał pieczonego prosiaka, a nie oszczędzaj tam na skwarkach! Arendarz był mocno zdumiony widząc tę nagłą odmianę nastroju u statecznego zwykle i markotnie wyglądającego doktora, ale zapytał tylko: – Z kaszą jaglaną?
– Żadnej kaszy, niech ją diabli porwą! Zamiast tego chcę pieczonych ziemniaków. I niech posługująca dziewczyna przyniesie mi dzban przyzwoitego wina, a nie tego polskiego, wstrętnego, czerwonego cienkusza! – To może tokaj, co? – Niech będzie. I dobrego reńskiego też. Pośpiesz się z tym! Faust zajął stolik z dala od zwykłych gości, ponieważ pragnął w spokoju to i owo przemyśleć. Wnętrze gospody było dosyć ciemne, rozświetlone jedynie mizernym ogniem płonącym na wielkim palenisku. Oprócz tego źródła światła ponad głowami siedzących zwieszało się z powały koło od wozu, upstrzone łojowymi świecami. Pod wpływem przeciągu idącego od wykoślawionych drzwi obracało się z wolna na podtrzymujących je długich łańcuchach, na których zawieszono je u stropowej belki. Dziewczyna przyniosła wino i Faust nie podnosząc nawet wzroku wychylił jednym haustem pół kwarty. Usługująca pojawiła się ponownie z porcją wieprzowiny na drewnianej desce oraz ze stosem ociekających tłuszczem polskich pieczonych ziemniaków, a także z małym talerzykiem pikantnej czerwonej kapusty. Dzień wcześniej żołądek uczonego zbuntowałby się przeciwko takiemu jadłu, ale teraz nadzwyczaj mu ono służyło.
Podobnie jak widok dziewki kuchennej, która schyliwszy się nisko podczas stawiania dań na stole, wystawiła na jego widok obfity biust wyrywający się spod haftowanej, białej, wiejskiej bluzki bez ramiączek. Wyprostowała się i odrzuciła do tyłu lśniące kasztanowe włosy okalające jej owalną twarz łagodnymi falami i spadające kaskadą na kształtny kark oraz na pełne toczone ramiona. Faust, który myślał, że tego rodzaju sprawy ma już dawno za sobą, podniósł wzrok, mrugnął do niej i odzyskał dar mowy. – Musisz być tutaj nowa – powiedział. – Nie przypominam sobie, żebym widział cię wcześniej, a na pewno zapamiętałbym to, gdyby tak było. – To jest mój pierwszy dzień w tej pracy – odrzekła dziewczyna, uśmiechając się z prowokacyjnie nadąsaną minką. – Na imię mam Małgorzata i przybyłam z Meklemburgii, gdzie pasałam gęsi, dopóki wojenna zawierucha nie rzuciła mnie tutaj. Faust, oczarowany jej błahym paplaniem i kobiecym urokiem, pokiwał głową – fascynacja odmłodzenia ogarnęła go bez reszty. – Nazywam się doktor Johann Faust – powiedział. – Być może słyszałaś o mnie? – Istotnie, panie – odparła Małgorzata. – W tamtych
czasach alchemicy byli gwiazdorami na firmamencie rozrywki i cieszący się prawdziwym powodzeniem mag, taki jak Faust, mógł oczekiwać, iż sława jego znana będzie daleko i szeroko. – Czy jesteś, panie, naprawdę mistrzem w tych sztukach, które pozwalają zdobywać klejnoty i piękne stroje? Faust miał właśnie odpowiedzieć, kiedy jakiś głos od sąsiedniego stolika zawołał: – Czy nikt tutaj nie obsługuje? Nasz dzbanek już wysechł! Może być tokaj, może być reńskie, ale przynieś nam coś natychmiast! – Muszę odejść – powiedziała Małgorzata – by dać wino świniom! – Może przyszłabyś do mnie dziś wieczorem? – zapytał Faust. – Rozerwalibyśmy się rzucając jedno czy dwa zaklęcia? – Wspaniale – rzekła Małgorzata. – Kończę o ósmej. A zatem hasta la vista. Zadziwiwszy go tym nieoczekiwanym darem językowym, pośpieszyła obsłużyć niecierpliwych klientów.
9
Faust skończył posiłek i wrócił do domu. Przed przyjściem Małgorzaty skorzystał ze sposobności, by posprzątać izby. Do tylnych drzwi zaniósł resztki pozostałe po zeszłotygodniowych eksperymentach – martwe koty, których nie udało mu się zmusić, by zatańczyły dla niego, stare naczynia po barszczu i owsiance z dostarczonych mu z gospody ostatnich posiłków na wynos, oraz wielki stos szarych tog profesorskich, które służąca miała wyprać i wyprasować. Odsunął ciężkie zasłony, otworzył okiennice i porządnie przewietrzył izbę. Kobiety, same nie będąc uczonymi, zwracały uwagę na takie drobiazgi. Kiedy uznał, iż wygląd pokoju zadowala go, zapalił kadzidło w miedzianej miseczce, napełniając powietrze gryzącosłodką wonią. Potem zagrzał wodę i zrzuciwszy całe swe ubranie wyszorował się gruntownie. Robiąc to czuł się nieco głupio, ale w końcu co, do diabła? Była przecież wiosna i potrzebował doczyścić się z zimowych brudów. Włożył na siebie świeżą togę i uczesał włosy, które od czasu przebytej kuracji odmładzającej w Kuchni Czarownic stały się niesforne i sztywne niczym druty. Niezwykłe podniecenie ogarnęło jego świeżo odrestaurowane ciało. Jednocześnie nie potrafił sobie
przypomnieć, jak wiele czasu upłynęło od jego ostatniej randki. Małgorzata zjawiła się krótko po ósmej, wraz z głęboko błękitnym zmierzchem, a jej wejściu do izby Fausta zdawało się towarzyszyć różowe światło reflektora, otaczające cały czas postać dziewczyny, kiedy zaglądała tu i tam, wołając coś do uczonego spoza alchemicznego wyposażenia pracowni, gapiąc się w zdumieniu na jego księgi oraz manuskrypty czy też tylko napełniając powietrze swą słodko pachnącą kobiecością. Dobre samopoczucie Fausta niweczyło jedynie poczucie straty oraz oburzenie z powodu karygodnego niedbalstwa piekielnych mocy. Najwyraźniej Mefistofeles nie zapytał nawet oszusta, z kim ma do czynienia! Całkiem po prostu wziął go ze sobą do swojego świata! To niesłychane! Nieco później dotarło do uczonego, iż historię swoich krzywd opowiada Małgorzacie, z którą wdzięcznie spleciony spoczywa na swej wąskiej pryczy, mając w zasięgu ręki flaszkę jęczmiennego wina dla podtrzymywania wesołości i jurności. Dziewczyna zdawała się współczuć jego doli, chociaż rozumowanie jej biegło raczej po stycznej do wywodów Fausta. – Jakby to było cudownie – powiedziała – gdybyś
mógł otrzymać te bogactwa, które Mefistofeles bez najmniejszej wątpliwości zamierzał ci ofiarować. Gdybyś do tego miał i przyjaciółkę, mógłbyś obsypać ją pieniędzmi oraz rozmaitymi prezentami, zaś jej wdzięczność dostarczyłaby ci wiele rozkoszy. – Sądzę, że masz zupełną rację – zgodził się Faust – jakkolwiek nigdy wcześniej nie myślałem o tym w ten sposób. Ale skoro mówimy o podarunkach, to czy widziałaś kiedyś coś takiego? Mówiąc to wziął miedziany pierścionek, podrzucił go wysoko w górę, aż ten zawirował w powietrzu, podczas gdy mag mamrotał pod nosem pewne słowa, które spowodowały, iż pierścień spadając począł rozsiewać dookoła siebie diamentowe błyski – chociaż w tym wypadku były to zaledwie zwykłe cyrkonie, gdyż Faust użył małego zaklęcia. Pierścionek był nieco za duży na małą rączkę dziewczyny, ale zachwycona Małgorzata pośpieszyła z zapewnieniem, iż zna złotnika, który dopasuje go do jej palca. A czy Faust nie zna czasem jeszcze innych sztuczek podobnych do tej? Uczony zmusił zatem wiązankę zeschłych malw, by zmieniły się w obsypany kroplami rosy bukiet róż i Małgorzata przyznała, że to także jest dobre, ale dociekała uporczywie, czy też Johann ma w zanadrzu jeszcze jakiś pomysł związany z biżuterią, który by zawładnął jej wyobraźnią? Faust „posiadał na składzie” kilka
podobnych zaklęć i obsypał dziewczynę szpilkami oraz broszami efektownej roboty choć niewielkiej wartości, ponieważ istnieje pewna granica, poza którą nawet tacy wielcy magowie jak on nie mogą się posunąć leżąc w łóżku ze wzwodem oraz z głową na miękkim kobiecym łonie. Mimo to poderwał się nagle, i wspominając pewną sztuczkę przypisywaną Albertowi Wielkiemu z czasu jego tournee po obszarze Lewantu, wziął jedną z zaczarowanych róż i wykonawszy ponad nią kilka ruchów do wtóru etruskich zaklęć, podchwyconych niegdyś w Neapolu, wyprodukował bardzo efektowny kawałek turkusa oprawnego w wartościowy, srebrny medalion. – Zdumiewające! – zawołała Małgorzata. – Jak ty to robisz? Doktor rozczapierzył palce. – Wszystko kryje się w tych rękach – powiedział. – I, oczywiście, w wiedzy tajemnej. – Jeżeli potrafisz przekształcać rzeczy tak, jak dokonałeś tego przed chwilą – zastanowiła się Małgorzata – to mógłbyś być bogaty. Dlaczego zatem tak żyjesz?
Gestem objęła izbę Fausta, która chociaż wystarczająca dla potrzeb uczonego, nie mogła w żaden sposób podnieść jego reputacji jako dekoratora wnętrz. – Nigdy nie pożądałem bogactw – odparł mag. – Moim skarbem była wiedza. Poszukiwałem kamienia filozoficznego, który stanowi wszelką mądrość, nie zaś złota, będącego cielcem na ołtarzu nic nie wyjaśniającej wiary. – Rozumiem – powiedziała Małgorzata. – Ale co z zapłatą? – Słucham? – No wiesz, ludzie robią jedną rzecz, by dostać za nią inną. Nie zauważyłeś tego? Sieją zboże, ponieważ chcą jeść chleb. Ruszają na wojnę, pragną bowiem pokoju. Mordują, aby zachować życie. Zawsze istnieje rzecz stanowiąca powód, dla którego coś robią. To coś jest właśnie zapłatą. – Niech cię diabli, moje dziecko – powiedział Faust. – Na swój niewykształcony sposób, i całkiem nieświadomie, dotknęłaś kwestii o wielce interesujących filozoficznych implikacjach. Pytasz ni mniej, ni więcej tylko o to, jaki jest cel lub przyczyna, dla których zgłębiam tajemnice świata?
– Dokładnie o to mi chodzi – potwierdziła Małgorzata. Faust uśmiechnął się. – Wiedza oraz mądrość stanowią cel sam w sobie i nie wymagają żadnej „zapłaty”, jak to wyraziłaś dosadnie, lecz jednocześnie zachwycająco. – Dlaczego zatem jesteś taki wściekły na tego oszusta, o którym mi opowiadałeś? To, iż zgarnął ci sprzed nosa nagrodę, nie powinno zahamować twego dążenia ku prawdzie. – Hmm – powiedział Faust. – Co uczynisz – pytała dalej dociekliwa Małgorzata – kiedy staniesz się już tak mądry, jak chciałeś? – Nadal będę się uczył. – A kiedy zdobędziesz już całą wiedzę, jaką będziesz zdolny objąć rozumem? Co wtedy? Faust zadumał się przez chwilę. – Kiedy zna się już wszystkie prawdy, wówczas człowiek jest gotowy, by pofolgować swym zmysłom i czerpać z nich rozkosz – zjedzenia, kąpieli, snu, miłości, oglądania zachodów słońca i temu podobnych zajęć. Lecz my, filozofowie, uważamy te rzeczy za najzwyczajniejsze
śmieci. – Śmieci albo i nie – zauważyła dziewczyna. – Kiedy zgromadzisz już całą tę mądrość, jakiej jeszcze zapłaty możesz oczekiwać? Istnieje tylko ciało a duch, doktorze Faust; kiedy nasycisz jedno, nadchodzi czas, by zająć się drugim. – Jest jeszcze religia – zgodził się uczony. – Przez niektórych wysoko w końcu ceniona. Nie przeze mnie, oczywiście; akceptowanie bowiem tego, co jest z góry powiedziane, dogmatu, który jest tradycyjnie i powszechnie przyjmowany bez zastrzeżeń, koliduje z duchem wolności badań, na gruncie którego stoi Faust; duch ów mówi mu, by podążał tropem swego rozumu oraz wskazań własnych racji, nie zaś za tym, co mogą mu powiedzieć przesądni księża. Upajanie się własnymi słowami spowodowało, że uczony wyskoczył z łóżka i owinąwszy się w długi płaszcz jął chodzić po izbie, rezonując głośno. – Prawdę mówiąc tym, czego poszukuje filozof, jest pragnienie przeżycia tak cudownego momentu, by mógł powiedzieć: „Chwilo trwaj, jesteś piękna”. I gdyby ktokolwiek był w stanie dać mi to, obojętnie człowiek czy demon, mógłby żądać w zamian mojej duszy! Pewnie o tym chciał ze mną rozmawiać Mefistofeles, kiedy zjawił
się tutaj. Z pewnością przybył z jakąś ofertą, a w grę musiały wchodzić wielkie rzeczy, z jakiej bowiem innej przyczyny arcydemon na samym początku ofiarowywałby mi – a raczej podszywającemu się pod moją osobę oszustowi – odmłodzenie? Cholera, on zamierza pokazać temu człowiekowi wszystkie cuda obu światów, widzialnego i niewidzialnego, i prawdopodobnie da mu także mnóstwo rozkoszy, w których ten uzurpator będzie się pławił – ponieważ to jest właśnie to, co czynią diabły, nie ujawniając przy tym oczywiście, iż o wiele mniej kosztuje Piekło, jeżeli uwodzicielska kobieta sprowadzi mężczyznę ze ścieżki prawdy i cnoty. Zwykle kuszenie jest dziecinnie łatwe: wystarczy jedynie uczynić sugestię, a grzesznik sam wpada w sieci. Ale zboczyłem z tematu. Ten hultaj zabrał wszystko to, co należało się mnie! Na tym zasadzała się wielkość Fausta, że wiedział on, iż pewnego dnia zostanie odkryty w wielkim stylu. Rozumiesz, Małgorzato? Miałem ogromną szansę zagrać o najwyższą stawkę, i ta okazja nigdy się już nie powtórzy. – Nie możesz im pozwolić tak odejść! – zawołała dziewczyna. – I nie pozwolę! – krzyknął Faust. A potem dodał spokojniejszym tonem: – Ale co ja mogę na to poradzić? Mefistofeles i ten fałszywy Faust mogą być gdziekolwiek.
Właśnie w tym momencie kościelne dzwony w mieście poczęły zwoływać wiernych na wieczorne nabożeństwo. Ich głęboki, spiżowy ton i drżenie oraz długo brzmiące odbicia obfitujące w małe, perliste, zanikające alikwoty wibrowały w głębi labiryntów Faustowych uszu, niosąc ze sobą wiadomość wielkiej wagi, pod warunkiem, że uczony będzie w stanie ją rozszyfrować... Wielkanocne nabożeństwo! Celebrowane tak na Ziemi, jak i w Niebiosach! A także pośród przedstawicieli Sił Ciemności, odprawiających w tym czasie swój wielki Antywielkanocny Sabat... Oczywiście! Tam ich znajdzie – Mefistofelesa oraz fałszywego Fausta! – Wiem na pewno, gdzie oni są! – wrzasnął uczony doktor. – Ruszam ich tropem, by ścigać swoje przeznaczenie! – Jak to cudownie! – powiedziała Małgorzata. – Ach, gdybym tylko mogła dzielić wraz z tobą choćby najmniejszą cząstkę twego losu! – Podzielisz ją! – zawołał Faust. – Ty, Małgorzato, będziesz mi towarzyszyć, służąc pomocą w tej misji oraz uczestnicząc wraz ze mną w należnej mi nagrodzie!
– To lubię! – ucieszyła się dziewczyna. – Lecz, niestety, mój panie, jestem tylko głupią gąską, która zaledwie niedawno przedzierzgnęła się w służebną dziewkę z oberży. Nie znam się na alchemii. Nie potrzebujesz alchemii, by załatwiać moje sprawunki w aptece – stwierdził rzeczowo Faust. Ubieraj się, zaczynamy!
10
I tak Faust rozpoczął swe szaleńcze przygotowania. Na początek sporządził listę. Zasiadł przy biurku i maczając gęsie pióro w inkauście sporządził pracowicie spis składników niezbędnych do stworzenia naprawdę pierwszorzędnego Zaklęcia Teleportacyjnego. A potem wyprostował się w najwyższej konsternacji i przerażeniu. Zgromadzenie wszystkich ingrediencji służących wyprodukowaniu czaru odpowiedniej mocy, który przeniósłby go na Sabat Czarownic i dokądkolwiek dalej, gdzie chciałby się potem udać, zabrałoby mu miesiące, a może nawet i lata! Brał pod uwagę zabranie ze sobą Małgorzaty, gdyż od samego początku miał taki zamiar. Problem polegał na tym, że nie było możliwości zdobycia odpowiednich materiałów legalnymi środkami, a on musiał je mieć – w przeciwnym bowiem razie historia Fausta, stanowiąca wielką opowieść o twórczych zdolnościach ludzkiego umysłu umożliwiających przeciwstawienie się knowaniom Zaświatów, nigdy nie doszłaby do skutku. Zdawało się uczonemu, że jeżeli chce osiągnąć co zamierzył, to nadszedł czas, by wziąć pod rozwagę zupełnie desperackie metody, nawet jeżeli nie byłyby one całkowicie zgodne z prawem. Była to właśnie ta chwila,
o której długa historia sofistyki mówi, iż cel uświęca środki. I zupełnie nagle wiedział już, co ma czynić. Wstał i podniósł skrzynkę z alchemicznymi narzędziami, które przydawały się, kiedy z jakichś powodów Zaklęcia Otwierające nie chciały działać. Wziął także bukłak hiszpańskiego wina, jako iż mogło okazać się koniecznym wzmocnienie ducha przed końcem całego przedsięwzięcia. – Chodź – rzekł do Małgorzaty. – Zabieramy się do roboty. Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego, wielki masyw szarego kamienia, znajdujące się w Parku Belwederskim dokładnie na prawo od Bramy św. Rudolfa, trwało w ciemności i opuszczeniu. Małgorzata stała obok Fausta, podczas gdy on mamrotał formułki Zaklęcia Otwierającego przed wysokimi spiżowymi drzwiami głównego wejścia. Zgodnie z jego obawami, coś było nie tak tej nocy. Czasem zła intonacja jest w stanie całkowicie zepsuć zaklęcie do tego stopnia, iż przeziębieni i zakatarzeni czarnoksiężnicy muszą zaniechać działań, żeby nie sprowadzić na siebie nieszczęścia przez wyartykułowanie w nieodpowiednim miejscu formułki jakiegoś smarkliwego dźwięku. Cokolwiek jednak było nie w porządku, nie miało to dla Fausta większego
znaczenia, ponieważ był na to przygotowany. Wyjął teraz swój przybornik zawierający niewielkie, delikatne narzędzia, pogmerał nimi krótko w zamku i, pociągnąwszy dla kurażu tęgi łyk wina, pchnął drzwi otwierając je na tyle, by przez powstałą szparę mogli oboje z Małgorzatą wśliznąć się do środka. Znaleźli się w dużym centralnym holu muzeum, ale eksponaty spowite były mrokiem. W niewielkim jedynie stopniu ciemności rozpraszały ogromne okna wpuszczone w pochyły dach, pozwalające wniknąć do wnętrza zabłąkanym promieniom księżycowego blasku. Faust znał wszakże to miejsce wystarczająco dobrze, by pociągnąć za sobą Małgorzatę wzdłuż sali – dziewczyna potykała się przy tym niezgrabnie o posągi dawnych królów polskich – aż dotarli do kamiennej ściany zamykającej korytarz. – Co teraz? – zapytała. – Popatrz; pokażę ci coś w Muzeum Jagiellońskim, o czym większość ludzi nie ma zielonego pojęcia. Posuwając się macał ścianę tak długo, aż natrafił na znajome wgłębienia w jej powierzchni, po czym wtłoczywszy tam patee nacisnął w odpowiedni sposób tajemny mechanizm. Pośród niegłośnego turkotu część ściany odjechała w głąb, obracając się w dobrze wyprofilowanych prowadnicach i odsłaniając wiodące
gdzieś dalej wąskie przejście. – Dokąd to prowadzi? – zapytała Małgorzata. – Do Zamkniętej Komnaty, miejsca najbardziej nieświętego z niesytych, tajemnego muzeum pełnego mistycznych przedmiotów pochodzących z dawnych czasów, i dlatego długo objętych proskrypcją Kościoła. Powiódł dziewczynę korytarzem, który zaprowadził ich do zagraconego mrowiem gablot i stołów z eksponatami na poddaszu W tym miejscu nawet Faust odczuwał lęk, ponieważ mówiło się, iż pomieszczenie to istniało znacznie wcześniej, niż Europa osiągnęła swój obecny poziom cywilizacyjny. Oboje na palcach przechodzili wzdłuż rzędów stelaży, oglądając mistyczne miedziane pierścienie pochodzące z chaldejskiego Ur, mosiężne wahadełka różdżkarzy z Tyru, ofiarne, krzemienne noże z Judei pożyteczne egipskie skarabeusze spełniające życzenia celtyckie noże czcicieli tęczy o zakrzywionych jak sierpy ostrzach, a także bardziej współczesne obiekty, jak na przykład wykutą w brązie głowę Rogera Bacona, maszynę uniwersalnej wiedzy Rayrnonaa Lulla, o której sądzono, iż może być użyteczna do przetwarzania ciepła oraz kilka Widm i Znaków Giovaniego Battisty Vico, w formie przystępnej do interpretacji. A także wiele innych rzeczy.
– Mniej więcej o to mi chodziło – powiedział Faust, trzymając w objęciach stos magicznych gadżetów. – Powieszą cię za to! – stwierdziła Małgorzata. – Najpierw muszą mnie złapać – odpowiedział. – Tu obok jest oryginalny Całun Turyński. Byłbym zachwycony, gdybyśmy go wynieśli. Mam złe przeczucia, jeśli o to chodzi – odparła Małgorzata bez chwili zwłoki drapując całun wokół swych ramion. Dokładnie w tym momencie od strony drzwi wejściowych, którymi dostali się do środka, rozległ się metaliczny szczęk, a potem ich uszu dobiegł stukot podkutych butów z gatunku tych, jakich używają strażnicy, by uprzedzić wstrętnych złoczyńców, że nie muszą już oni dłużej stąpać na palcach. – Mają nas! – krzyknęła Małgorzata. – Stąd nie ma innego wyjścia! – Spójrz na to – powiedział uczony, układając trzymane przez siebie przedmioty w pewnym porządku. Zamachał rękami, a z jego warg popłynęły słowa zaklęcia, jakich nie wolno powtarzać bez potrzeby, żeby nie wywróciły do góry nogami naturalnego porządku rzeczy. Małgorzata rozdziawiła w zdumieniu usta, kiedy
ujrzała, jak z magicznych przedmiotów podnosi się świetlisty otok, nimb, który otacza najpierw Fausta, ciągle ściskającego swój bukłak z winem, a potem i ją samą. I tak, kiedy strażnicy, biegnąc co tchu przybyli na miejsce z gotowymi do użycia pikami i kłusem wpadli do Zamkniętej Komnaty, nie było tam już nikogo, kogo mogliby aresztować.
11
Faust i Małgorzata, miotani wiatrem podczas przelotu przez eter, przybyli na podmokłą łąkę pod Rzymem, gdzie wedle przyjętego z dawna zwyczaju odbywały się sabaty czarownic. Błonie rozciągało się pomiędzy dwoma wzgórzami o szczytach podobnych do kamiennych gargulców. Zachodząca krawędź wielkiego, obrzmiałego, czerwonego słońca ujawniała, że prawdziwe obchody odbywały się tutaj nie tak dawno, teraz jednak sabat należał już definitywnie do przeszłości. Wszędzie dookoła poniewierały się puste bukłaki po winie oraz papierowe czapeczki. Muzycy z orkiestry odłożyli instrumenty, przygotowując się do powrotu do Budapesztu. Chociaż czciciele dawno już odeszli, to olbrzymi ołtarz wzniesiony na środku łąki otaczał wysoki stos ofiar, z których słudzy demonów odcinali kawałki mięsa do rozprowadzenia pośród diabelskiej biedoty; jako że ubodzy są wszędzie – tak w Piekle, jako i na Ziemi. Małgorzata i Faust opadli na wielką trawiastą przestrzeń, gdzie wcześniej odprawiano obrzędy, wszakże uczony mógł sobie tylko pokrzyczeć z bezsilnej furii. Znowu za późno! Tyle się namozolił, przybył tak daleko – i wszystko na próżno! Szybko jednak pozbierał się i surowo zakazał sobie poddawać się desperacji. Być
może uda się jeszcze coś z tego wszystkiego uratować. Zbliżył się do jednego z pracujących – brodatego gnoma o krótkich grubych nogach przepasanych skórzanymi podwiązkami, przystrojonego w rogaty, stalowy, norweski hełm i wyposażonego w szpadel przymocowany do niewielkiego tornistra na plecach. – Jak leci? – zapytał Faust. – Dość nędznie – odparł troll. – Ten diabeł wynajął mnie i moich kumpli, byśmy posprzątali po sabacie, ale demony nigdy nie płacą tyle, ile się należy, i nigdy też nie zostawiają nic dopicia! – Chcesz łyk? – Faust podniósł swój bukłak z winem, od którego nie był w stanie się oderwać, odkąd opuścił Zamkniętą Komnatę Muzeum Jagiellońskiego. – Chętnie cię poczęstuję. – To bardzo miło z pańskiej strony, sir! Nazywam się Rognir, do usług. I sięgnął po oferowany trunek, ale uczony wyszarpnął go z jego garści. – Nie tak szybko! Jest coś, co mógłbyś mi dać w zamian.
– Wiedziałem, że to było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe – poskarżył się Rognir. – Czego chcesz zatem? – Informacji – stwierdził krótko Faust. Troll, którego pomarszczona twarz przybrała nachmurzony wyraz, teraz podniósł brwi i uśmiechnął się. – Informacji, sir? Możesz dowiedzieć się wszystkiego, czego tylko chcesz. Pożądasz kosztowności, jak sądzę. Kogo zatem mam zdradzić? – To nie jest nic aż tak dramatycznego – pośpieszył z zapewnieniem Faust. – Poszukuję po prostu dwóch osobników, którzy przebywali na sabacie. Jednym z nich był wysoki blondyn, a drugim czarnowłosy diabeł, zwany Mefistofelesem. – Rzeczywiście, byli tutaj tacy – potwierdził Rognir. – Śmiali się i rozrabiali tak, że pomyślałbyś, iż nigdy wcześniej nie brali udziału w podobnej imprezie. – Dokąd się udali? – zapytał Faust. – To jest właśnie jedna z tych rzeczy, których trollom nikt nie mówi – zauważył Rognir. – Ale spójrz, panie, mam pergamin, który Mefistofeles napisał i zostawił dla tego ryżego demona, stojącego tam dalej.
„Ryży demon”, o którym wspomniał gnom, nie był nikim innym jak wystrojonym Azziem Elbubem we własnej lisiopodobnej osobie, który w imieniu Sił Ciemności występował w poprzednich zawodach milenijnych. Jego kreacja, Książę Czaruś, doprowadziła do tak dwuznacznego końca, iż sędziująca zawodom Ananke ogłosiła remis, co nie przysporzyło mu łask w oczach Lordów-demonów Ciemności oczekujących zwycięstwa, a wraz z nim prawa do rządzenia losem ludzkości przez następnych tysiąc lat. W związku z tym Azzie nie był już teraz brany pod uwagę jeśli chodzi o sprawy, których wybór pozostawiono do wyłącznych decyzji Mefistofelesa i archanioła Michała. – Czy ów demon po prostu wręczył ci pergamin? – zapytał Faust. – Nie dokładnie – odparł Rognir. – Zmiął go i rzucił ze złością na ziemię, gdy tylko Mefisto i jego odmłodzony przyjaciel zniknęli w obłoku dymu i ognia. – Daj mi ten papier! – Daj mi bukłak! Spoglądali na siebie wyzywająco, a potem błyskawicznie, jednym ruchem, wymienili fanty. Podczas kiedy Rognir żłopał wino, Faust przebiegł wzrokiem
pergamin, na którym znajdował się spis miejsc oraz dat. Faust bywał w niektórych spośród wymienionych tam miejscowości, jak na przykład w Paryżu, ale nie znał ani Londynu, ani pałacu Wielkiego Chana w Pekinie. – Także oznaczone daty były bardzo różne; niektóre z nich opiewały na przeszłość, inne znów na czasy przyszłe. Jednakże jedna rzecz odbijała wyraźnie od całej reszty: pierwszym miastem umieszczonym na liście był Konstantynopol w roku 1210. Faust przypomniał sobie z historii, że jest to data tej nieszczęsnej czwartej wyprawy krzyżowej. Była to także pierwsza z sytuacji, o Których dowiedział się podsłuchując, kiedy Mefistofeles wspominał o nich Maćkowi. Podczas kiedy głowił się nad listą, nad jego lewym ramieniem rozległ się jakiś głos. – Mówiliście o mnie, jak mi się zdaje? Faust podniósł wzrok i ujrzał stojącego tuż obok Azziego; demona, o którym wspominał mu troll. – Jak mogłeś mnie usłyszeć? – zapytał Faust. – Mówiłem przecież szeptem. – Demony zawsze wiedzą, kiedy ktoś o nich mówi. Zdumiewa cię ten pergamin? Powiem ci, co oznacza. Mefistofelesowi polecono, by wziął udział w milenijnej rozgrywce mającej zadecydować o losie rodzaju
ludzkiego na kolejne tysiąc lat. Woleli jego niż mnie. Mnie, podwójnie nagrodzonego! Razem z Michałem uzgodnili, że arcydemon wstawi Fausta w pięć różnych sytuacji, a wybory, których ten dokona, zostaną osądzone przez Konieczność, którą nazywamy Ananke, i jako punkty zaliczone na korzyść Dobra lub Zła. – Ale to ja jestem Faust! – wrzasnął rzeczony Faust. – Mefistofeles się pomylił! Wziął nie tego człowieka! Azzie łypnął na niego okiem. Jego błyszczące, lisie ślepia zwęziły się, a pokryte rudym futrem ciało stężało w napięciu, które uważny obserwator, gdyby taki znajdował się obok, mógł uznać za wielce znaczące. – Ty jesteś owym uczonym doktorem? – Tak! Ja! Ja! Małgorzata szarpnęła go za rękaw tak natarczywie, że poczuł się w obowiązku dodać: – A to jest Małgorzata, moja przyjaciółka. Azzie skinieniem głowy przyjął do wiadomości istnienie dziewczyny, po czym zwrócił się do Fausta: – Sprawy przybrały bardzo interesujący obrót – stwierdził.
– Nie dla mnie – odparł Faust. – Żądam sprawiedliwości! To mnie Mefistofeles pragnął do swych zawodów. Chcę zająć należne mi miejsce. Możesz mi jakoś w tym pomóc? Azzie zaczął przemierzać wielkimi krokami zdeptaną trawę łąki. Usiłował powściągać swą przyrodzoną niecierpliwość, ponieważ w całej tej historii kryło się wiele haczyków, nad którymi należało się poważnie zastanowić. Zdawał sobie sprawę z tego, że zanim przedsięweźmie jakiekolwiek kroki, potrzebne mu będzie więcej informacji. Jednakże, jeżeli się nie mylił, w ręce wpadła mu sposobność, na którą długo czekał. Powiedział więc: – Wrócimy do tego później. – W takim razie poradź mi coś! Powiedz, gdzie ich szukać? – Dobra – zgodził się Azzie. – Moja rada jest taka, że jeżeli masz zamiar podążać śladem Mefistofelesa i tego drugiego łotra, będziesz zmuszony podróżować poprzez czas, a w tym celu musisz odwiedzić Charona i umówić się z nim co do warunków korzystania z jego łodzi. – Dzięki! – zawołał Faust i chwyciwszy za rękę dziewczynę o kasztanowych włosach, wypowiedział
drugą część zaklęcia, zapoczątkowanego w Zamkniętej Komnacie Muzeum Jagiellońskiego; po czym oboje z Małgorzatą rozpłynęli się w przestrzeni.
12
Azzie nie widział jeszcze człowieka równie dobrze znikającego jak Faust. Rozległ się jedynie trzask i nastąpiło całkowite zniknięcie. W jednej chwili był jeszcze tutaj, by przestać istnieć w następnym mgnieniu oka; a przy tym nie towarzyszyło owemu zjawisku żadne rozmazanie konturów ani przelewanie się barw, jak to zwykle spotyka się u mniej wprawnych czarnoksiężników. Jak na człowieka ten facet wcale nieźle radził sobie z magią; ale, co nie było bez znaczenia, chodziło przecież o Fausta – nawet Azzie słyszał o nim. Minęła północ i ekipa sprzątaczy kończyła doprowadzanie do poprzedniego stanu łąki, na której odbywał się sabat. Oddział asenizacyjny sterylizował te miejsca, w których barłożyły siły nieczyste, a zaświatowi ekologowie naprawiali uszkodzenia drzew spowodowane przez piekielne ognie, siali nową trawę na stratowanej murawie i rekultywowali glebę oczyszczając ją ze szkodliwych elementów, które zostały rozsypane wokół podczas nocnych hulaszczych uciech. – Dużo tego – zauważył pełniący funkcję brygadzisty troll. – Więcej śmiecia niż zeszłego roku.
– Tak, całkiem sporo – przyznał Azzie, a jego oczy zdradzały, że błądzi gdzieś daleko, zaabsorbowany własnymi myślami. – Możemy już iść? – zapytał Rognir. Był zirytowany; naprawdę nie chciał wziąć tej roboty. Zanim zaczął pracować dla Azziego, szedł sobie jedną z podziemnych ścieżek, mrucząc coś do siebie i mając szczery zamiar dotrzeć na Zlot Uppsalskich Trolli, który w tym roku odbywał się pod Montpellier. Zlot stanowi największe święto w kalendarzu gnomów i jest okazją do pokazania pewnych zmian w układzie starożytnych tańców czy też zaproponowania nowych melodii do dawnych pieśni, gdyż trolle lubią hołdować tradycji w sztukach, które kultywują. Kurduple nie przepadają za nowinkami, ponieważ są przekonane, iż nie ma temu końca; skłonne są natomiast aranżować na nowo stare kawałki, dodając tu czy tam jedno słowo lub jeden krok. Wraz z kilkoma członkami swojego klucza Rognir ćwiczył od kilku miesięcy nową odmianę taranteli. („Klucz” trolli jest to połączona więzami przyjaźni grupa licząca od pięciu do siedemnastu karłów, dla których stanowi on rodzinę, zapewniając jednocześnie ten komfort, że nikt nie usiłuje się wymigać od stawiania drinków!) Rognirowi marzyło się, iż właśnie pod Montpellier spotka resztę swego Klucza. Jak zwykle spóźniony, śpieszył się bardzo, kiedy nagle w tunelu pojawił się Azzie, najwyraźniej
przypominając go sobie. – Halo! – zawołał demon. – Chyba skądś się znamy? – Spotkaliśmy się już kiedyś – odparł troll, także rozpoznając Azziego. – Zamierzałeś zainwestować w mój skarb. A tak przy okazji, to gdzie są moje klejnoty? – Nadal zarabiają dla ciebie forsę – uspokoił go demon. – Nie martw się, przecież dostałeś już procent, nie pamiętasz? I w przyjacielskim geście otoczył ramieniem barki Rognira. – Nie jesteś teraz zbyt zajęty, co? – Spieszę się na umówione spotkanie. – Mogą zaczekać – rzekł Azzie. – Przydałbyś mi się do zrobienia porządków po sabacie czarownic. Nie zabierze ci to dużo czasu. – To czemu sam się za to nie weźmiesz? – Zostałem wyznaczony na nadzorcę tego przedsięwzięcia, a nie na robotnika. Zgódź się, bądź równym chłopem. Rognir nie miał na to najmniejszej ochoty, ale nie jest łatwo odmówić demonowi, stojąc z nim oko w oko. Demony są o wiele bardziej przerażające od trolli, które wcale nie są przerażające, chociaż potrafią robić bardzo
groźne miny. Antagonizm pomiędzy trollami a demonami ma swoje korzenie w głębokiej prehistorii, ponieważ od niepamiętnych czasów oba plemiona dzieliły ze sobą te same podziemne terytoria, ale nigdy na równych prawach. Demony zawsze uważały się za władców, i nie postało im w głowie, że mogłoby być inaczej; trolle zaś odkryły, że od wieków rządzone są przez demony. Nie potrafiły one nikomu narzucić swych własnych liderów, gdyż żaden gnom nie jest skłonny podporządkować się na dłuższy czas nawet swemu pobratymcowi. Trolle przemyśliwały nad jakąś rebelią przeciwko demonom, ale ostatecznie zarzuciły ten pomysł, ponieważ są tak wielkimi tradycjonalistami, iż nie rezygnują ze swych przyzwyczajeń, choćby w grę wchodziła kwestia poddania się obcym rządom. Kochają się w rytuałach oraz w robieniu wszystkiego tak samo, jak czyniono to wcześniej – w innych, prawdopodobnie mitycznych czasach, kiedy świat był lepszy niż teraz. Z kolei demony stanowiły przykład szaleńczo butnych nowatorów oraz politykierów, podczas gdy kurduple brzydziły się polityką. Próbowały stronić od wszelkich zawiłości, pośród których demony zdawały się rozkwitać. Trolle prowadziły życie w podziemiu, by usunąć się wszystkim z drogi, ale także dlatego, iż kryły się tam cenne metale; demony zaś lubiły przebywać na powierzchni Ziemi oraz w Zaświatach, za czym trolle również nie przepadały.
Chociaż znały Zaświaty i przechodziły przez nie od czasu do czasu, kiedy było to im niezbędne, to jednak preferowały realny byt. Miały własny pogląd co do tego, jaki powinien być obowiązujący porządek kosmiczny, i była to idea całkowicie materialna. Rzecz prosta, tyczyło to wyłącznie gnomów i nie mogło stanowić uniwersalnego punktu widzenia. Żyły jednak we wszechświecie zapełnionym przez ludzi oraz demony, więc powiedziały sobie: do diabła z tym! – i skryły się pod ziemią, za ostatnią wielką granicą, jak to określił jeden z ich mędrców, gdzie znalazły pokój, szlachetne metale i gdzie miały stada owiec oraz swoje kudłate kucyki. Wszelako i demony potrafiły poruszać się pod powierzchnią gruntu, a nadto nigdy nie uznały nienaruszalności terytoriów trolli. Podziemie – jak to uważały demony – stanowiło po prostu jedno wielkie wysypisko śmieci i nie było niczyją własnością. – A co z zapłatą? – chciał wiedzieć Rognir. – Twoim wynagrodzeniem będzie zwyczajowy worek srebrnych monet, zdeponowany w Hellgate Sawings & Loan – odparł Azzie. – Ależ to jest na samym dnie Piekieł! – zaprotestował Rognir. – My, trolle, nigdy tam nie chodzimy! – Będziesz jednak musiał tam pójść, jeżeli zechcesz
odebrać pieniądze. – Kiedy się tam zjawiamy, twoi kumple spuszczają nas po brzytwie, żądając od nas dowodów tożsamości – tak jakby nie wiedzieli, że trolle nie posiadają prawa jazdy! – Przestań zrzędzić! – powiedział Azzie natarczywym, groźnym tonem, który stanowił jego zwykły sposób komunikowania się. – A do tego nikt nie daje nam wina ani obiadu – dokończył troll płaczliwie. – To je sobie kupcie! – warknął Azzie. – Po to dostajecie zapłatę! Rognir zniknął jak zdmuchnięty i zgromadziwszy swą gromadkę gnomów skarżących się na wyprzódki na podłe warunki placowe oraz brak wina, odsłonił podziemną jamę, którą przybyli na wskazane miejsce. Trolle mają zwyczaj podróżować zawsze pod powierzchnią gruntu i wygrzebywać nowe tunele, jeżeli żaden ze starych nie wiedzie akurat w pożądanym kierunku. Wymaga to ogromnej pracy i czasem wydaje się niewarte zachodu, zwłaszcza jeśli zważyć, że na górze znajdują się wygodne, szerokie trakty i wiodące na skróty boczne drogi, łączące ze sobą wszystkie miejsca. Jak się jednak rzekło, maluchy są tradycjonalistami, a stare dukty stanowią dla nich
najlepszy sposób komunikacji, gdyż pod ziemią zawsze dobrze wiesz, gdzie się znajdujesz. W końcu kurduple zniknęły w wejściu do swego tunelu, a ostatni zakrył otwór wejściowy kawałkiem darni. Teraz łąka miała znowu zwykły ziemski, nieco zszargany wygląd, i Azzie także mógł się stamtąd zmyć. Rozmyślający nad dwoma Faustami lisiotwarzy demon, nadal był pełen wahań. Cóż się bowiem stało? Wyglądało na to, że Mefistofeles, mianowany przy Michałowej aprobacie przez Komitet Planowania Milenium na koordynatora zawodów, dał Faustowi spis współrzędnych geograficzno-czasowych, w których to miejscach uczony mógłby wpłynąć na los historii świata w momentach żywotnych dla rodzaju ludzkiego. Faust zgodził się na to. Przypuszczalnie w tej właśnie chwili znajduje się wraz z arcydemonem w drodze na linię startu, czyli mówiąc inaczej – początku zawodów. Jednak okazało się, że osoba mająca tego wszystkiego dokonać wcale ale to wcale nie była Faustem. Człowiek ten był zwyczajnym uzurpatorem, a Mefistofeles zdawał się nic o tym nie wiedzieć. Interesujące. Czy był to rodzaj zwykłego, nieprzewidywalnego wydarzenia, mogącego równie łacno spotkać najgorszego spośród nas co i najbardziej cnotliwego? A może pod tym wszystkim kryje się jeszcze jakiś głębszy plan?
Azzie czuł się poirytowany. Chociaż cieszył się reputacją dobrodusznego demona, to ostatnie wypadki nadszarpnęły jego pogodną naturę, a przejścia związane z bieżącymi zawodami milenijnymi wcale nie poprawiły jego nastroju. Nadal cierniem w duszy tkwiła mu myśl, iż Lordowie Ciemności wybrali Mefistofelesa, demona tak głupiego, że drugiego takiego ze świecą szukać, do zrobienia czegoś, co Azzie tak dobrze wykonał już wcześniej. A w dodatku ten dureń, jakby nigdy nic, paradował wszędzie nie z tym facetem co trzeba! Jaki rezultat mogłoby przynieść współzawodnictwu podobne szalbierstwo? Której ze stron mógłby przynieść korzyść fakt, że prawdziwy Faust pozostanie poza grą? I pytanie najważniejsze – kto się za tym wszystkim kryje? Im intensywniej Azzie zastanawiał się, tym bardziej nabierał przekonania, że ktoś to wszystko z góry ukartował. Spiskowa teoria dziejów stanowi jedną z przodujących historiozoficznych zdobyczy Piekła, której to hipotezy Azzie był ortodoksyjnym wyznawcą, chociaż w innych kwestiach miał poglądy odmienne od obowiązujących. Tak, najwyraźniej ktoś zaplanował skomplikowaną, wielowarstwową intrygę... A on, Azzie Elbub, mógł odkryć, o co w tym wszystkim chodzi, i użyć tego we własnym interesie.
Jak tylko doszedł do tego punktu rozważań, jego nastrój zmienił się diametralnie i Azziego ogarnęła wesołość; jeżeli bowiem istnieje coś takiego, co powoduje dobre samopoczucie demona, to tym czymś jest zdemaskowanie cudzych tajemnych knowań i okazanie się tym samym mądrzejszym od wszystkich innych diabłów. Z radością więc powitał nadarzającą się sposobność, gdyż już od dawna nie czuł się w pełni wykorzystany. A ponieważ spodziewał się, iż zostanie wybrany na przedstawiciela Sił Ciemności w kolejnych zawodach, nie robił nic więcej poza przygotowywaniem się do tego interesującego zajęcia. I przysposobił się do niego porządnie, a miał też całkiem sprytny pomysł, jak zacząć. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na teren, gdzie odbywał się sabat czarownic, i stwierdziwszy, iż wszystko jest w należytym porządku – wzniósł się w powietrze, kręcąc się niczym ognisty bąk, a potem wystrzelił w górę na kształt rakiety, sypiąc wokoło rubinowymi i diamentowymi iskrami. Niech który ze śmiertelnych spróbuje takiej sztuczki!
13
Jego lot, prowadzony bardziej rozważnie od momentu, kiedy znalazł się w eterze, zaprowadził go w znajome okolice Południowego Inferna, gdzie mieściło się Archiwum Piekielnych Dokumentów. Zapiski te nie były dostępne ogólnej diabelskiej populacji, ale Azzie znał sposób, dzięki któremu mógłby rzucić na nie okiem. Omijając olbrzymi szary budynek Archiwum z szeregami pracujących w nim przeklętych dusz stukających w komputery, na wieczne czasy skazanych na dręczącą umysł nudę (ale z możliwością wyjścia w przerwie na papierosa, ponieważ Piekło jest gotowe być wyrozumiałym dopóty, dopóki bez szemrania będziesz się poddawać jakimś katuszom), skierował swe kroki do niewielkiej oberży w rustykalnym stylu, znajdującej się naprzeciwko Archiwum, nieco od niego na prawo. Stamtąd zatelefonował do Winifredy Feyye, milutkiej znajomej diabliczki, która piastowała stanowisko kierowniczki piętra w Sekcji Protokołów. – Cześć, skarbie! Jak leci? – zapytał Azzie serdecznie, w stylu, który lubiła. – Azzie! Od wieków cię nie słyszałam!
– Wiesz, jak to jest, dziecino. Jeżeli poważnie podchodzisz do kwestii czynienia zła w tym wszechświecie, musisz harować na pełnych obrotach. Teraz siedzieli oboje w wygodnym boksie gospody w rogu sali, a właściciel serwował im drinki – koktajl złożony z brandy i creme de menthe dla Winnic, a szprycer dla Azziego. W tej miłej, odprężającej atmosferze plotkowali przez chwilę o wspólnych znajomych: o starym Foxworthym, który był teraz naprawiaczem „żelaznej dziewicy” w Ziemskim Oddziale Tortur; o pannie Muggles, nadal pracującej jako osobista sekretarka Asmodeusza, czy o Srebrnym Foxxe juniorze, będącym młodszym dostawcą dla obsługujących Obiady Przeklętych. Jasne płomienie z trzaskiem buzowały w palenisku kominka, a niewidomy grajek w kącie bawił gości śpiewaniem strofo Troi, do wtóru szarpnięć strun harfy na nutę tyleż klasyczną, co i romantyczną. – Och, Azzie – powiedziała Winnic kilka drinków później – bawię się cudownie, ale naprawdę muszę już niestety wracać do swojej pracy. Chciałabym, żebyśmy się częściej spotykali. – Ja także – pośpieszył z zapewnieniem demon. – Kto wie, czy tak właśnie się nie stanie? Wiesz Winnic, jest
pewna rzecz, niewielka przysługa, którą mogłabyś mi wyświadczyć, gdybyś tylko chciała. Piszę pewien artykuł do „Satanicznych Czasów” na temat protokołów oraz umów pomiędzy Światłością i Ciemnością. Istnieje pewien dokument, który nie został jeszcze dopuszczony do powszechnego obiegu, a mający związek z obecnymi zawodami milenijnymi. – Wiem, co masz na myśli – rzekła Winnic. – Odesłałam go do akt zaledwie dwa dni temu. – Byłbym ci bardzo zobowiązany, gdybym mógł rzucić nań okiem. Winnic wstała z zamiarem odejścia. Była niewysoka nawet jak na diablicę, a przycięte w stylu „na chochlika” włosy otaczały twarz w kształcie serca, podkreślając jej wielkie, ciemne oczy. – Przyniosę ci to podczas mojej następnej przerwy. – Winnic, jesteś cudowna! Wracaj szybko! Śliczna mała diablica oddaliła się w wirze krótkiej spódniczki, spod której błyskały jej śniade uda. Azzie siedział w karczmie i czekał, a godziny wlekły się wolno. Od czasu do czasu jakiś urzędnik Ministerstwa Piekielnych Spraw Wewnętrznych wpadał na jednego
głębszego. Oświetlenie izby barowej było cudownie jednostajne – miało równocześnie charakter dnia oraz nocy i kolor deszczowego zimowego popołudnia. Kilka kropli dżdżu spadało od czasu do czasu znacząc cętkami oprawne w ołów szyby. Azzie znalazł egzemplarz „Satanicznych Czasów”, wewnętrznego organu Ministerstwa Piekielnych Spraw Wewnętrznych, i czytał bez większego zainteresowania o wentach dobroczynnych, piknikach oraz o nowym pawilonie MPSW. Popijał małymi łykami którąś z rzędu cafe diabolique z dodatkiem kokainy, w Piekle nie tylko dozwolonej, ale nawet nakazanej w sakramencie rozwiązłości; prawo wymaga od pracowników Ministerstwa, by stosowali ją codziennie. W pewnej chwili pojawiła się pędząca w pośpiechu Winnic, a minispódniczka odsłaniała cudownie wysoko jej silne, szczupłe uda. – Mam to! Ale wkrótce muszę odnieść dokument z powrotem! – wręczyła Azziemu grubą żółtą kopertę. – Potrzebuję jej tylko na moment – powiedział demon. Wyjął z koperty plik pergaminów i przy pomocy Winnic, podtrzymującej je u dołu, począł przeglądać uważnie. Szybko odnalazł porozumienie zawarte pomiędzy Faustem a Mefistofelesem. Podstawowe warunki ugody wyłożone były z drobiazgową ścisłością, która paradoksalnie wydawała się zaproszeniem do
jakichś matactw. Zaczynało się to tak: „Niniejsza umowa stanowi, że Johann Faust, obywatel rozmaitych miast na Ziemi, ostatnio przebywający w Krakowie...” Potem wyszczególniono warunki: „Wyżej wymieniony Faust, czy to osobiście, czy też podobny roszczący sobie prawa do tego nazwiska, będzie wytrwale dążył...” Podobny, który rości sobie prawo do tego nazwiska? To brzmiało niczym przygotowana zawczasu luka prawna, stanowiąca sposób usprawiedliwienia powodu, dla którego powinien być powołany fałszywy Faust. Ale jeżeli byle kto mógł wziąć udział w zawodach, dlaczego w ogóle musiał nosić imię Fausta? Azzie przeskoczył wzrokiem na dół dokumentu, gdzie były przytoczone zasady współzawodnictwa: „Ten to Faust (który? znowu dwuznaczność!) będzie obecny wpięciu sytuacjach, określonych ściśle dalej w kodycylu. W każdej z nich będzie mu dana możliwość wyboru działania; bez sposobności uprzedniego przetrenowania, zadecyduje samodzielnie, jaki ma obrać kurs. Sędziowanie tych epizodów spoczywa wyłącznie w rękach Ananke, która rozważy je z punktu widzenia Dobra i Zła, Światłości i Ciemności czy też jakiejkolwiek innej pary przeciwstawnych wartości, jakie można przyłożyć do wagi tychże zawodów. I jest ponadto wymagane, by rzeczony Faust wziął udział we
współzawodnictwie kierując się swą własną wolną wolą, który to warunek jest najzupełniej oczywisty...” Azzie opuścił pergamin i zapytał Winnie: – Któż to opracował? Bo z pewnością nie archanioł Michał? – Któż, jak nie on? – Nie sądziłem, iż byłby zdolny do podobnych wykrętów. Są tutaj dwuznaczności, które zachwyciłyby profesorów z Katedry Wyższej Sofistyki! – Jakbyś zgadł. Michał studiował kazuistykę – potwierdziła Winnie. – Takie mamy informacje. On sam twierdzi, że niezdolność do przekonywającego udawania jest wadą, której Dobro nie ma potrzeby dłużej hołdować. – To całkiem dobry wykręt sam w sobie – stwierdził Azzie, przeglądając dokument ponownie. – Hmm... Co chwilę mówi się tutaj o wolnej woli. Czy myślisz, że to wyłącznie dla zamydlenia oczu? A jeśli tak, to od czego ma to odwrócić uwagę? – Nie mam pojęcia – powiedziała Winnie, wbijając w niego przeciągłe spojrzenie. – Może i nie masz, moja droga – Azzie zwinął
pergamin i zwrócił go jej – ale znam kogoś, kto może to wiedzieć.
14
Osobą, którą Azzie miał na myśli, sądząc, iż mogłaby mu pomóc, była Lachesis, najstarsza z Trzech Parek i – jak twierdzili niektórzy – także z nich najmądrzejsza. Mojry były boginkami, które przędły, odmierzały i przecinały nici ludzkiego żywota. Jednakże tak naprawdę to właśnie Lachesis odwala całą tę odpowiedzialną robotę. Kloto, przędąca los z lnianych mci niezróżnicowanych istnień, jest pogodną starą damą, której palce samorzutnie wykonują swą pracę, podczas gdy bogini przebywa w snach na jawie o minionych czasach. Atropos, ta która przecina nici, pracuje całkowicie pod kierunkiem Lachesis – ciach, ciach, utnij tutaj, skarbie, a tę nitkę tutaj; inne zaś życie z góry skazane jest na zatratę. To nie była specjalnie wymagająca robota, w związku z czym Kloto i Atropos spędzały mnóstwo czasu na nie kończących się karcianych rozgrywkach oraz piciu niezliczonych filiżanek herbaty i jedzeniu „funtowych ciast”, stanowiących jedyne pożywienie Parek. Tylko Lachesis zmuszona była do wyrokowania o długości życia każdego człowieka, a także – mówią niektórzy – o sposobie, w jaki ma umrzeć. Lachesis była wysoką, starszą damą o srogiej twarzy, spokrewnioną z Koniecznością przez pochodzącą od
Chaosu Noc, wcześniejszą Pramatkę, którą odwiedzała podczas ważniejszych świąt, resztę czasu spędzając nad lnianą przędzą – sprawdzając z niezmordowanym zapałem jej pojedyncze włókna oraz dając każdemu człowiekowi przeznaczony mu w życiu los. Parki stanowiły część spuścizny po czasach mitologicznych, i niektórzy mogli sądzić, iż dziwacznie współistnieją z kosmosem zawierającym chrześcijańskie anioły oraz średniowieczne demony. Paradoks ten, podobnie jak wiele innych oczywistych paradoksów i niekonsekwencji, wyjaśniony był ostatecznie w Jednolitej Teorii Pola Zaświatów, której istnienie stanowiło kwestię wiary, gdyż nikt do tej pory nie widział jej na oczy. Odwiedzenie Trzech Czarownic, jak je nazywano (chociaż nie z powodu urody), nie było zgoła łatwym zadaniem, ponieważ Parki mieszkały w niewielkim, prywatnym obszarze znajdującym się poza czasem i przestrzenią; jedyne połączenie owego miejsca z resztą wszechświata stanowiła żelazna nić Nieszczęśliwych Wypadków. Atoli Azzie czuł, iż musi się tam dostać, ponieważ Lachesis, dzięki swoim koneksjom z Ananke, miała reputację osoby mądrej zarówno w opinii istot Światłości, jak i Ciemności, oraz cieszyła się sławą tej, która jest zręczna w odgadywaniu kierujących nimi motywów.
Najpierw udał się po zakupy, by nabyć jakiś niewielki prezent, gdyż Lachesis lubiła otrzymywać podarki, przechowywała je w wielkim magazynie przylegającym do skromnej greckiej świątyni, w której pracowały wszystkie trzy Mojry. Pomieszczenie to trzeba było ciągle powiększać, ponieważ podarunki mające wywrzeć korzystny dla ofiarodawcy wpływ na siostry napływały nieprzerwanym strumieniem. Azziemu udało się znaleźć siteczko do herbaty ze srebra wysokiej próby, wytwór rękodzieła ze starożytnych Chin, i wsadziwszy pod pachę odpowiednio zapakowany prezent ruszył w kierunku małej czerwonej gwiazdy znajdującej się na obrzeżu regionu kosmosu, znanego pod nazwą Worka Węgla. Wziąwszy głęboki wdech, zanurkował. Wirował i toczył się w turbulencjach nawiedzających ten obszar wszechświata, ale w końcu cało i zdrowo wychynął w miejscu stanowiącym cel jego wyprawy – na kamienistej łące, na której przeciwległym krańcu w małym ceglanym domku mieszkały Trzy Mojry. W tle majaczył niepokojący, ogromny gmach greckiej świątyni, wzniesiony w zamiarze pomieszczenia masy prezentów, które pokolenie za pokoleniem, cały rodzaj ludzki, słał w nadziei wyjednania zmiany swego losu oraz zdobycia kilku więcej lat czy dni życia. – Wchodź do środka, kochaniutki – powiedziała Lachesis, otwierając drzwi. – Atropos, Kloto! Spójrzcie
tylko, kto przyszedł z wizytą! – Ależ to ten miły, młody demon Azzie – rzekła Atropos. Ciach, ciach – potwierdziły jej nożyce, a odcięte fragmenty skręconych lnianych nici polatywały w powietrzu. – Uważaj, co robisz! – strofowała ją Lachesis. – Odcięłaś te ostatnie życia o dobry cal poniżej mojego znaku! A każdy centymetr to dziesięć lat egzystencji zwykłego śmiertelnika! – A co to za różnica? – bagatelizowała sprawę Atropos. – Zmarnują te lata tak, jak zmarnowali wszystkie inne. – To nie ma nic do rzeczy – odparła Lachesis. – Przeznaczenie daje im pewną ilość czasu, z którą mogą robić, co im się żywnie podoba i zmienienie tego nie jest sprawą żadnego boga, śmiertelnika czy odwiecznego ducha. – Dodam w takim razie cal czy dwa komuś innemu – powiedziała wyzywająco Kloto. – To wszystko wyrówna. Lachesis wzruszyła ramionami i zwróciła się do Azziego:
– Co ja mogę na to poradzić? Właśnie w zeszłym tygodniu przyłapałam Atropos, jak zawiązywała supły na włóknach przędzy jeszcze przed ich odcięciem. A kiedy zagadnęłam o to, odparła, że chciała się jedynie przekonać, co ludzie będą sądzić o tym, że nici ich życia zostały zawiązane na węzły. Także Kloto nie protestowała przeciwko temu. Ona również ma to w nosie! Mimo, iż jest moją starą przyjaciółką, prosiłam Centralne Zaopatrzenie o przeniesienie dla Atropos, ale odpowiedzieli, że jest urzędniczką państwową i tylko ona może wykonywać tę funkcję; byłoby także wbrew tradycji oraz prawu pracy postąpić inaczej. Tak jakby tradycja i kodeks pracy były najważniejsze! – Masz tutaj rzeczywiście sporo problemów – zauważył Azzie. – Czuję się wprost zawstydzony, przychodząc do ciebie i kłopocząc cię własnymi mało ważnymi sprawami. – Nie przejmuj się – powiedziała Lachesis. – Siteczko do herbaty jest śliczne i mam nawet dlań odpowiednie miejsce. A teraz powiedz, co cię sprowadza? Azzie opowiedział bogini o milenijnych zawodach oraz o dwuznacznych sformułowaniach znajdujących się w Protokołach opracowanych przez archanioła Michała. – Masz rację, nie ufając Michałowi – potwierdziła
jego obawy Parka. – Okazywany przez niego zapał w służeniu sprawie Dobra stał się ostatnio tak wielki, że starając się osiągnąć cel nie zważa na to, co robi. Pewna jestem, że w najbliższym czasie spotka go z tego powodu sroga reprymenda, ale tymczasem uda mu się przepchnąć swoje wykręty o niejasnej naturze wolnej woli oraz o związanych z tym trudnościach z sędziowaniem. Chroni go to przed sytuacjami, w które zamierza wmanewrować Fausta, czy raczej podszywającego się podeń uzurpatora. Ale ciekawa jestem, swoją drogą, jak Ananke osądzi intencje dokonującego wyborów osobnika, podlegającego naciskom – bo będzie on na nie narażony – ze wszystkich stron? Wydaje się, że sąd pójdzie raczej podług rezultatów niż wedle zamiarów. Biorąc to wszystko pod uwagę, można stwierdzić, że Michał potrzebował zawodnika, którego posunięcia dałoby się łatwo przewidzieć. – Dlaczegóż zatem nie użyć prawdziwego Fausta? – Są pewne trudności związane z autentycznym doktorem – odparła Lachesis. – Rozmaite wersje jego historii, które znamy, nie są jednomyślne w ocenie jego charakteru. Jest rozmaicie portretowany: jako hochsztapler i samochwała z jednej strony, z drugiej zaś jako doskonały mag i wysokiej klasy myśliciel. Michał wiedział, że nie będzie miał żadnych trudności w doprowadzeniu do tego, by Mefistofeles zaakceptował
Fausta jako zawodnika; problem pojawił się wówczas, kiedy próbował przewidzieć, co Faust uczyni. Mack Maczuga natomiast stanowi znacznie prostszą propozycję – były seminarzysta, mający ciężkie życie i różne grzeszki na sumieniu, posiadający jednak nieprzeparty pęd do burżuazyjnej własności; tak brzmiała ostateczna ocena dokonana przez Niebiańską Dochodzeniówkę, która potajemnie wybrała go dla Michała. – Chcesz mi powiedzieć – spytał Azzie – że to archanioł podstawił Macka? Że stanowił jego wewnętrzny głos, każący temu rzezimieszkowi zorganizować napad na Fausta, a potem przyjść do jego domu, wiedząc, iż przybędzie tam i Mefistofeles, który skutkiem tego pomyli się, biorąc go za prawdziwego doktora? – Nie wolno ci się na mnie powoływać – odparła Lachesis – ale takie są wieści, które do mnie dotarły. Wielu członków Zastępów Niebieskich uważa to za doskonały żart wykręcony temu zarozumialcowi Mefistofilowi. Tak naprawdę całą tę czarną robotę dla Michała odwalił Babriel, który objawił się Maćkowi w oberży i podpowiedział mu, co ma zrobić; twierdził przy tym, iż zostałoby mu to poczytane w Niebie jako dobry uczynek. Mack, co należy zapisać na jego korzyść, wymawiał się, mówiąc, iż niezwykle trudno jest usprawiedliwić morderstwo – nawet dla najważniejszej z możliwych rzeczy na świecie. Na co Babriel wywrócił
oczy w świętym oburzeniu i rzekł: „Nie namawiamy cię do zabójstwa! Wcale nie! Nic podobnego nawet nie przyszło nam do głowy! Chcemy tylko, byś ogłuszył uczonego, zabrał jego trzos, a potem jeszcze kilka innych rzeczy z jego mieszkania”. Na to Mack zapytał: „Ale czy to nie będzie zwykła kradzież?” Babriel odparł: „Jeżeli dziesiątą część swej zdobyczy wrzucisz do skarbonki na domy dla ubogich, twój grzech zostanie zmazany”. Lachesis ponownie obejrzała otrzymane siteczko do herbaty, a potem odłożyła je. – To jest absolutnie wszystko, co wiem w tej sprawie. – Nadzwyczaj interesujące wiadomości – stwierdził Azzie. – Wprost nie wiem, jak ci za nie dziękować. – Przekazałam ci je dla ogólnego dobra – powiedziała Parka. – My, Mojry, nie stoimy ani po stronie Światłości, ani Ciemności; jest jednak naszym świętym obowiązkiem odkryć oszukaństwo, kiedy je tylko zobaczymy – nieważne przy tym, kto je popełnił i dlaczego. Może też nadejść taka chwila, Azzie, kiedy będę zmuszona opowiedzieć komuś i o tobie; nie bierz mi wówczas tego za złe. – Nie wezmę – obiecał demon. – Ten, kto daje się złapać, zasługuje na porażkę; to zasada obowiązująca
wszystkich. Muszę już iść, matko. – Co zamierzasz teraz począć? – zapytała Lachesis. – Nie wiem jeszcze – odparł Azzie. – Najpierw nacieszę się przez chwilę uzyskanymi od ciebie informacjami, rozkoszując nimi serce, a potem zastanowię się, jak najlepiej mógłbym je wykorzystać. Mówiąc to, zniknął.
15
Co to za miejsce? – zapytała Małgorzata. Usiłowała przy tym poprawić na sobie ubranie i zrobić coś z włosami, które były mocno rozburzone przez wywołany impetem ich ostatniej podróży wiatr. Spadli właśnie pionowo w dół z nieba, przybywając w pobliże wielkiego budynku z marmuru z wieloma kolumnami, usytuowanego na szczycie wzgórza. W sąsiedztwie budowli znajdował się targ na wolnym powietrzu, gdzie mali śniadzi ludzie sprzedawali dywany, okrycia, draperie i inne dobra. Za targowiskiem rozpościerały się rozłożone namioty w kolorze brązu, ciemnego brązu i czerni, sprawiające wrażenie obozowiska Beduinów. – Gdzie jesteśmy? – powtórzyła pytanie Małgorzata. – To są Ateny – wyjaśnił jej Faust. – A ta marmurowa budowla tu obok to Partenon. – A ci faceci tam dalej? – pytała nadal dziewczyna, wskazując na sprzedawców dywanów. – Kupcy, jak sądzę – odparł Faust. Małgorzata
rozejrzała się. – I to jest ta wspaniałość, jaką była Grecja? Niepodobna do tego, czego uczono nas w szkole. – Ach, ty myślisz o czasach antycznych – sprostował jej pogląd Fausta to jest współczesność. Trochę się tutaj zmieniło, to fakt, ale Partenon nadal tkwi na swoim miejscu, a jego wysokie doryckie kolumny stoją, kłując niebieskie niebo niczym strażnicy tego, co jest dobre, wartościowe i piękne na tym ludzkim padole. – Wszystko to fajnie – zgodziła się Małgorzata – tylko co my tutaj robimy? Byłam przekonana, że mieliśmy się udać wprost nad Styks. – Tak się składa, że toczy on swe wody przez Grecję – wyjaśnił uczony. – Co? Płynie tędy, przez Ateny? – Nie, ale gdzieś w Grecji. Sądzę, że będzie lepiej podejść do kogoś i zapytać o drogę. – Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Uczono nas, że tak naprawdę, to Styksu wcale nie ma. Jak w takim razie możesz pytać o to, gdzie on się znajduje? Faust uśmiechnął się z wyższością i zapytał:
– Czy archanioł Michał istnieje? – Oczywiście, że tak. – A Święty Graal? Istnieje? – Tak mówią – odparła Małgorzata. – A zatem uwierz mi, że Styks istnieje także. Jeżeli może występować jedna wyimaginowana rzecz, to znaczy, że muszą istnieć także wszystkie pozostałe. Małgorzata prychnęła pogardliwie. – Cóż, jeżeli tak uważasz... – Oczywiście, tak właśnie uważam – powiedział Faust. – Kto, kto z nas jest tutaj samoukiem cudotwórcą? – Och, wiadomo, że ty – zgodziła się dziewczyna. – Nie gniewaj się. Ze starych atlasów uczony wiedział, że Styks tocząc swe wody poprzez czas i przestrzeń ku brzegom Tartaru, wypływa na powierzchnię ziemi z jaskini gdzieś w Grecji i płynie pośród ciemnej równiny, a potem, przed ponownym ukryciem się w gruncie, spada w stromą pochyłość zmierzającą w dół do pieczary nieosiągalnej
dla człowieka. Była to klasyczna droga z czasów antycznych, prowadząca do podziemnego świata, z której korzystał Tezeusz, kiedy zszedł na dół, próbując wykraść Helenę Achillesowi. Faust wspomniał o tym Małgorzacie. – Co to za Helena? – zapytała dziewczyna. – Bardzo słynna kobieta – odparł Faust – ciesząca się sławą dla swej piękności; przez nią doszło do wybuchu równie głośnej wojny i zburzenia wielkiego miasta. – Ach, to jedna z tych – powiedziała Małgorzata. – Co nam do niej? – Prawdopodobnie nie uda się nam jej spotkać. Gdyby jednak do tego doszło, mogłaby nam udzielić istotnych wskazówek, jak możemy się dostać do Konstantynopola anno Domini 1210 oraz wysiudać Mack Maczugę z jego roli i zająć należne nam miejsce – czymkolwiek byłoby to, w czym uczestniczy. – Kogo zatem zamierzasz zapytać o drogę? Ci ludzie tutaj wyglądają tak, jakby nie mieli pojęcia w jakim mieście się znajdują; a jeszcze mniej się orientowali, jeśli idzie o znalezienie tak mitycznej rzeki, jaką jest Styks. – Nie daj się zwieść pozorom – poradził Faust. – Robią takie wrażenie właśnie po to, by zniechęcić obcych.
Założę się, że każdy z nich może nas objaśnić. I poprowadził Małgorzatę w kierunku grupki ludzi tłoczących się wokół mężczyzny z dzbankiem kawy. – A nie mówiłem? – zapytał mag. – Kawa! Ci ludzie nie są tacy głupi. Wszak ten napój nie jest nawet jeszcze znany reszcie Europy. Przepchnąwszy się do przodu, Faust odezwał się afektowanym korynckim akcentem, którego nabył podczas lekcji greki: – Dobrzy ludzie! Czy moglibyście wskazać mi drogę ku słynnej rzece Styks, która, jak się powszechnie twierdzi, przepływa kędyś przez Helladę? Pijący kawę mężczyźni popatrzyli na siebie, po czym jeden z nich powiedział rozlewnym doryckim dialektem: – Alf, czy to czasem nie Styks płynie w pobliżu miejsca, gdzie twój wuj ma farmę w Thesprotia? – Ty myślisz o Acheronie – sprostował Alf – a on wpada do Styksu nie opodal Mostu Heraklesa, ale trzeba sporo czasu, żeby się tam dostać; tworzy meandry, jak mówią. Jest jednak znacznie prostsza droga. Idźcie do Colonus, znajdźcie rzekę Kokytos i trzymając się jej
brzegów podążajcie z prądem. Kokytos wpływa do Styksu po przejściu niezbadanych jaskiń Acherusji. – Tak, to najlepsza droga – zgodził się inny. – Nie możesz nie trafić. Zorientujesz się, że jesteś już w pobliżu Styksu, kiedy ujrzysz, że jedynymi roślinami pokrywającymi brzegi są złotogłów i czarna topola. Potem rzeka zapada się w podziemie i sprawy biorą nieco niesamowity obrót; wtedy już nie ma żadnych wątpliwości co do tego, gdzie się znajdujesz. Faust podziękował wieśniakom i oboje z Małgorzatą odeszli. Wykorzystując swoje zaklęcia, uczony wzniósł się i skierował na północ, podążając wzdłuż linii brzegowej Attyki. Małgorzata dosiadła go „na barana”, użyte zaklęcie nie było bowiem dosyć mocne, by pozwolić Faustowi na utrzymanie dziewczyny w ramionach, gdyż wiatr mocno się z nimi zmagał. Włosy Małgorzaty ponownie były w kompletnym nieładzie i dziewczyna obawiała się, że od wystawiania na działanie żywiołów jej cera stanie się po prostu czerwona. Mimo wszystko była zadowolona, ponieważ była jedyną na świecie kobietą mknącą w powietrzu na dosiadanym przez siebie czarnoksiężniku, co stanowiło niezaprzeczalny zaszczyt dla tak skromnie wykształconej panienki. Faust przeleciał poza Korynt z jego wysokimi cytadelami i zapuścił się ponad ruiny Teb, nadal
wyglądających tak samo, jak tysiąc lat temu, kiedy opuścił je Aleksander. Teren pod nimi stał się mniej urwisty, a oni kontynuowali lot w kierunku Tracji. Po chwili ujrzeli dwie szerokie rzeki, i Faust mógł ustalić, iż jedna z nich to Acheron. – Czemu się zatrzymujemy? – zapytała Małgorzata. – Czy to Styks? – Nie, to jest Acheron, dopływ Styksu. – Dlaczego zatem nie przelecimy reszty drogi? Faust potrząsnął głową. Przez zbyt częste używanie wyczerpał większość zasobów swych Zaklęć Teleportacyjnych i potrzebował czasu, by je ponownie naładować. Kilkaset jardów dalej, na brzegu rzeki, znajdowała się zniszczona stara farma, a przy niej otwarta płaskodenna łódź przywiązana do pomostu. Okolica zdawała się opuszczona, więc Faust odczepił łódkę i usadowiwszy Małgorzatę na dziobie, zajął się sterem, kierując czółno z biegiem rzeki w stronę Styksu.
16
Łódka dryfowała cicho jak sen po wolno toczącej swe wody rzece. Według Fausta musiał to być Flegeton. Koryto zwęziło się wkrótce i okolica stała bardziej niegościnna, a po niedługim czasie różnorodna roślinność zupełnie ustąpiła pola czarnej topoli i żałobnemu asfodelowi. – Dotarliśmy na miejsce – stwierdził uczony. Odkąd wyruszyli, wykonywał większość czynności związanych z prowadzeniem łodzi, a dzięki zaklęciu, niczym sztuczny muskuł wspomagającemu go przy każdym pchnięciu żerdzi o dno, odczuwał pewną ulgę. Flegeton zanikał stopniowo, aż w końcu zamienił się w wąski strumyk. Zapadał zmierzch. Faust przekonał się, że nareszcie osiągnęli Styks, kiedy brzegi rzeki gwałtownie odsunęły się w bok, odsłaniając jednocześnie ciemną przestrzeń wody. Ich korab przepłynął obok wielkiego napisu, głoszącego w kilku językach co następuje: „RZEKA STYKS. PRYWATNYM ŁODZIOM ZABRANIA SIĘ DALSZEJ ŻEGLUGI”. – Musimy się tutaj zatrzymać – powiedział do
Małgorzaty. – Tylko Charon ma prawo przepływania tej rzeki. I w jakiś sposób, choć nie jest magiem ani nie jest zbyt mądry, potrafi po niej żeglować przez nikogo nie wspomagany. Chodź, poszukamy go. – Czy tutaj naprawdę jest Charon? – zapytała Małgorzata. – Czy nie kłóci się to z doktryną Kościoła? – Wcale nie – odparł Faust. – Te istnienia mają bardzo mało wspólnego z religią; są to energie, które pozostały z poprzednich wieków i nadal posiadają pewną formę i treść. I wtedy ujrzeli zmierzającą im naprzeciw łódź, płynącą w poprzek czarnej rzeki. Kiedy się zbliżyła, mogli rozpoznać, że jest to rodzaj barki mieszkalnej, napędzanej przez pięć delfinów napierających nosami na burtę i tym sposobem pchających ją. Krypa rozwijała niezłą szybkość, ponieważ znajdujący się na śródokręciu ludzie wspomagali dodatkowo jej bieg wiosłami i pagajami. Oglądana z zewnątrz jawiła się jako wysoka, chwiejąca się stara szkuta; przez jej iluminatory można było dostrzec żółte światło lamp w kajutach oraz słyszeć dobiegający stamtąd dźwięk muzyki i zabawy.
– A kimże ty jesteś? – wykrzyknął Charon, kierując swą barkę w stronę płaskodennego czółna Fausta. Przewoźnik zmarłych stanowił okaz zgryźliwego starca, chudego i drugiego niczym wrzeciono, z białą, nie dogoloną szczeciną porastającą mu gębę o zapadniętych oczodołach, w których błyszczały malutkie, czarne jak u myszy oczy. Obłok srebrnobiałych włosów powiewał mu nad kościstym czołem i gruzłowatą czaszką. Miał szerokie, zwiędłe usta okolone wieloma zmarszczkami i bruzdami układającymi się pionowo. Przerwał wymianę zdań z Faustem, by wydać kilka rozkazów. – Wypchnąć bom! Mocniej tam przy wiosłach! Wciągnąć żagiel! Do zwrotu! Dzięki swemu znakomitemu klasycznemu wykształceniu Faust wiedział, że załoga tego statku składa się ze zmarłych greckich herosów; byli to Tezeusz, Perseusz, Herkules, Jazon i kilku innych jeszcze, których nie znał, ale podejrzewał, iż także nie wypadli sroce spod ogona. – Czego chcesz? – zakrzyknął znowu Charon. – Chcemy się przeprawić przez Styks – powiedział Faust. – Pragniemy przy tym dostać się w pewne określone miejsce i czas – do Konstantynopola w roku
1210. – Nigdy więcej nie zawinę do Konstantynopola 1210 – stwierdził staruch. – Zbyt wiele tam kłopotów i bałaganu. Zbyt wiele dusz czeka, by przeprawić się na drugą stronę. Nie mam ochoty prowadzić łodzi do portu, gdzie panuje podobny rozgardiasz. – Ale ja naprawdę muszę się tam dostać – nalegał Faust. – Co byś chciał za tę podróż? Charon roześmiał się. – Nie posiadasz nic takiego, czego mógłbym pragnąć! I odłóż na bok te bajki, że możesz zostać przewieziony przez Styks za jednego obola! Moje usługi stały się diabelnie drogie, odkąd mam kontrakt na zasadach wyłączności. Poza tym jest to mój prywatny teren, więc nie usiłuj dalej płynąć swoją łodzią. Nie próbuj także skradać się brzegami, ostrzegam cię. Obsadziłem je żywymi zasiekami z drutu kolczastego. Musiałbyś dysponować iście piekielnym zaklęciem, magiku, abyś poradził sobie z jego duszącymi pnączami. – Nie mam zamiaru bawić się w podchody – odparł Faust z godnością. – Jestem jednakowoż pewien, że możemy zawrzeć pewien układ. – Skąd czerpiesz to przekonanie? – zapytał Charon.
– Stąd, że mam coś takiego, co chciałbyś dostać. – Huhu! Nie mogę sobie wprost wyobrazić, co by to miało być! – Posłuchaj – powiedział Faust. – Czy zauważyłeś tę osobę, z którą tutaj przybyłem? Przewoźnik spojrzał na Małgorzatę. – Tę kobietę? Tak, widzę ją. I co z tego? – Całkiem ładna, nie sądzisz? – Przez moją łódź przewija się mnóstwo piękności – odparł Charon. – Tak – zgodził się Faust. – Ale nie żywych. Staruch zagapił się na niego, a uczony ciągnął: – Potrafisz z pewnością zauważyć różnicę pomiędzy kimś żywym a zmarłym, co? – Nie masz powodu zadzierać nosa – powiedział Charon – tylko z tego powodu, że sam żyjesz. Jestem dokładnie tak samo dobry jak ty; i tak samo rzeczywisty, nawet jeżeli nie istnieję w doczesnym świecie. – Nie o to chodzi – wyprowadził go mag z błędu. – Ja po prostu proponuję ci tę kobietę.
– Hej, zaczekaj no momencik! – odezwała się Małgorzata. – Przepraszam na chwilę – rzekł Faust do Charona. – Zaufaj mi. – Wziął dziewczynę na stronę i zwrócił się do niej nalegającym szeptem: – Moja droga, nie wolno ci uważać, że mam na myśli coś niewłaściwego, jeżeli oferuję cię Charonowi; to zupełnie nie w moim stylu. Sądzę jednak, że być może miałby ochotę zaprosić cię na kolację, a potem na tańce. Byłaby to pewna odmiana w jego zrutynizowanym życiu; zupełnie zresztą niewinna dla ciebie. – Skąd wiesz, że chciałbym jakiejś zmiany? – zapytał Charon, który podsłuchiwał. – Czy żywi, czy zmarli, wszyscy ludzie pragną zmian – odparł mag. – To esencja istnienia. – No cóż, prawdopodobnie mógłbym pozwolić sobie na zrobienie czegoś odrobinę innego niż zwykle. Mógłbym spróbować tych... jak brzmi to nowomodne słowo? – Wakacje – podpowiedział Faust. – Właśnie, wakacji. Nie mieliśmy czegoś takiego w antycznym świecie.
– Musisz się przyzwyczaić do nowoczesnych pojęć – powiedział uczony. – W tym wszechświecie wakacje są istotą podtrzymania dobrego wyglądu. Dlaczegoż zatem nie miałbyś skierować swej łodzi do Konstantynopola, anno 1210, zapraszając podczas drogi Małgorzatę na kolację i tańce? – A co ty będziesz porabiał w tym czasie? – spytał Charon. – Po prostu zaszyję się w twojej kabinie i złapię trochę snu, by odespać zaległości – odparł Faust. – To był męczący dzień.
KONSTANTYNOPOL
1
Wyglądało na to, że Mefistofeles przeniósł ich do osłoniętego lasem zacisza. Rozglądając się wokół Mack ujrzał wielkie drzewa rosnące w pobliżu, ale nie były to rośliny znane mu z Europy. Nawet trawa pod stopami wydawała się inna, bo była grubsza i mocniejsza od zieleniejącej w przydrożnych rowach rodzinnych stron. Nic więcej nie mógł powiedzieć o tej okolicy, ponieważ widok zasłaniały mu płaczące wierzby, jednak z pewnego posmaku soli na ustach wnosił, iż znajdują się w pobliżu morza. Pomimo owiewającego go podczas lotu z sabatu czarownic chłodnego wiatru Mack nadal był nieco pijany. Podawali tam naprawdę mocne piwo! Czuł się jednak bardzo dobrze, choć ostrzegawcze rwanie w skroniach mówiło mu, że później będzie zgoła inaczej. Teraz wszakże miał ochotę porozmawiać o obiecanych mu nagrodach, by usłyszeć więcej na temat tego, co Mefistofeles zamierza mu ofiarować. – Chcę usiąść i sporządzić swoją listę życzeń – powiedział Mack do arcydemona. – Przyrzekłeś mi, że je spełnisz, prawda?
– Tak, oczywiście – odparł Mefistofeles. – Ale to jest najmniej ważna rzecz ze wszystkich. – Najmniej ważna? Może dla ciebie, ale nie dla mnie! Mógłbym dostać coś awansem? To, czego pragnę teraz, to lamowany gronostajem płaszcz z rodzaju tych, jakie noszą królowie, oraz srebrny puchar, z którego pijałbym wino. Ten cynowy nie pasuje do kogoś o równie wysokiej pozycji, jaką osiągnąłem. – Opamiętaj się – powiedział Mefistofeles surowo. – Zapomnij o nagrodach, otrzymasz je w swoim czasie. Teraz właśnie zaczyna się twój udział w zawodach! – Och, kochany – zaprotestował Mack. – Doprawdy nie uważam, abym był w najwyższej formie. Co byś powiedział o dniu odpoczynku, co? Potem zabralibyśmy się ostro do roboty. – Już jest ostro – stwierdził Mefisto. – Jesteś sławny wśród ludzi ze względu na swój wielki intelekt oraz siłę samokontroli. Podczas kiedy ty oddawałeś się igraszkom z wiedźmami, ja skorzystałem z okazji i przejrzałem twoje dossier. – Moje dossier? – W archiwach Sił Ciemności znajdują się akta
wszystkich żyjących. – Nie wiedziałem o tym. – W szkole byłeś kujonem, a od najmłodszych lat rozmaite dyscypliny opanowywałeś z wytrwałością, która kilku twoim nauczycielom wydawała się wręcz boską. Mack patrzył na demona z rozdziawioną gębą, gdyż podczas krótkich lat swej edukacji był uczniem całkowicie obojętnym na powaby wiedzy. Dopiero po chwili zrozumiał, że arcydemon mówi o prawdziwym Fauście, a nie o nim. – Okaż teraz swoje duchowe przymioty – ciągnął Mefisto – ponieważ czas próby dla ciebie nadchodzi. – Tak, tak – powiedział Mack. – Dam sobie radę. – Którą z nich radzisz mi wybrać? – Moje rady ani chęci nie mają tu nic do rzeczy – odparł arcydemon. – Musisz kierować się swoim własnym zdaniem. – Ale na jakiej podstawie mam podjąć decyzję? – Powinieneś oprzeć się na własnych kryteriach, ponieważ to jest sprawdzian ludzkiego rozumu i wolnej
woli. – Dandolo? Aleksy? Kim są ci ludzie? – Oczywiście, musisz zapoznać się z nimi. – Zabicie człowieka – to jeden z moich wyborów, czy tak? – Istotnie. – W porządku, pewnie siły Dobra zrobią wyjątek w tej sprawie. – Myślę, iż będę wyrazicielem opinii mego przyjaciela, archanioła Michała – zgodził się Mefistofeles – kiedy ci powiem, że okazujesz Dobru zbyt mało zaufania, jeśli sądzisz, że nie uznaje ono żadnych powodów do zabójstwa. Dobro wie, że są gorsze rzeczy. Kwestia nie w tym, żeby ono wybaczało zabijanie w ogólności; ostatecznie nawet my tak nie czynimy, ponieważ rozum oraz możliwość wyboru stanowią tak samo istotę Dobra, jak i Zła. Będąc nieśmiertelnymi, nie zajmujemy się zbytnio tym problemem. Wiemy wszelako, że jest to sprawa wielkiej wagi dla ludzi, i dlatego możliwość morderstwa włączyliśmy do naszych zawodów. I powiem ci jeszcze coś: w zabijaniu najważniejszy jest motyw, a efekty będą takie, jakie są
środki. – Ale skąd mam wiedzieć, jaki będzie rezultat? Jak mogę przewidzieć wynik, który przyniesie przyszłości zabicie Henryka Dandolo? – Stajesz przed problemem wspólnym wszystkim ludziom. Nigdy nie ma dosyć przesłanek, by wiedzieć, czy zabić, czy też nie; jednak czasem musi to być zrobione – tak z punktu widzenia Światłości, jak i Ciemności. – Lecz jeśli się pomylę, zostanę surowo osądzony. – Osądzi cię nie kto inny jak sama Ananke, Konieczność. Tak jak nas wszystkich. Wybór należy do ciebie; to jest rola przeznaczona Faustowi. – Cóż, słowo się rzekło... A więc jeszcze raz: kogo powinienem zabić? – Henryka Dandolo, dożę weneckiego. Zrobisz tak, jeżeli zdecydujesz, że w danych okolicznościach jest to najlepsze wyjście. – A ten drugi facio? Aleksy jakiśtam? – Aleksy, pretendent do tronu Konstantynopola. – I trzecia możliwość?
– Wykradzenie ikony świętego Bazylego. Doprawdy, Faust, musisz wziąć się w garść, jesteś wszak znany ze swej znakomitej pamięci! – Moja pamięć sprawuje się o wiele lepiej, kiedy nie mam kaca – odparł Mack. – Dobrze by było, gdybyś mi jeszcze przypomniał, co armia frankijska porabia w Konstantynopolu? Mefistofeles uniósł pytająco brew. – Sądziłem, że człowiek tak wykształcony jak ty powinien wiedzieć wszystko o tym nie byle jakim wydarzeniu, które miało miejsce zaledwie kilkaset lat przed twoim narodzeniem. Jestem zdumiony okazywaną przez ciebie ignorancją – chociaż wiem także, że to może być próbka twego humoru. To jest oczywiście Czwarta Krucjata. Musisz wszakże sam rozeznać sytuację i działać najlepiej jak potrafisz. – No cóż, spróbuję – westchnął Mack. – Musisz zrobić więcej, niż tylko spróbować – rzekł arcydemon. – Umówiliśmy się, że przeprowadzisz określoną akcję. Jeżeli zawiedziesz przed wyznaczonym czasem, zniszczysz nasze zawody i zasłużysz sobie na coś bardzo nieprzyjemnego.
– A tak dokładniej, to co to będzie? – Ból nie do opisania w odwiecznej otchłani bezdennych miejsc przerażenia, gdzie w ohydny sposób będziesz zabijany, a potem na powrót przywracany do życia, by być ponownie zabitym. I tak w kółko, aż wymyślimy dla ciebie coś jeszcze gorszego. Masz dwadzieścia cztery godziny na spełnienie swych czynów. Adieu! Mówiąc to, Mefistofeles wzniósł się w powietrze i wkrótce zniknął w rozsłonecznionych niebieskich przestworzach.
2
Mack pozostał, przez chwilę na polanie, usiłując poukładać sobie to wszystko w głowie, aż w końcu doszedł do wniosku, że lepiej dać sobie z tym spokój, i ruszył przed siebie. Wkrótce znalazł się pośród zielonożółtej równiny, rozciągającej się tak daleko, jak wzrok sięgał. O jakieś pół mili przed nim wznosiły się stromo fortyfikacje Konstantynopola, wyższe i masywniejsze od jakichkolwiek murów miejskich znanych mu z Europy. Wartownicy w mosiężnych pancerzach i błyszczących hełmach ozdobionych kitami z końskiego włosia maszerowali wzdłuż blanków. Poniżej, o jakieś pół mili za murami obronnymi, znajdowały się setki namiotów wyrosłych na płaskowyżu wraz z mnóstwem obozowych ognisk i nieprzebranymi tłumami uzbrojonych mężczyzn. Nieco dalej ustawione były wozy, wokół których widać było kobiety i dzieci. Podszedłszy bliżej, Mack zobaczył, że ustawiono już kuźnie, a kowale nawet teraz kują groty strzał oraz ostrza lanc. Obok znaj do wały się wozy, z których rozładowywano zaopatrzenie, a także duże, paradne namioty, przed którymi powiewały jaskrawo kolorowe flagi, łopoczące na zatkniętych przed wejściami drzewcach włóczni. Były to najwyraźniej kwatery
dowódców tej wielkiej wyprawy. Mack uznał, że to, co widzi, to prawdziwe podróżujące miasto, które mogło w każdej chwili spakować swe manatki i ruszyć dalej; prawdopodobnie musiało ono nieomal codziennie przenosić się z miejsca na miejsce, odkąd cała ta zgraja opuściła zachodnią Europę. Maćkowi nie pozostawało nic innego jak dostać się tam, ruszył więc w stronę obozowiska. Kiedy zbliżył się nieco, grupka jeźdźców przejechała obok niego raźnym kłusem, a ich przywódca wzniósł w pozdrowieniu okryte kolczugą ramię. Mack odpowiedział podobnym gestem. Musieli wziąć go za jednego ze swoich, ponieważ nosił się na modłę drogiej starej Europy – w szarościach, brązach oraz czerni – a nie w pysznych jedwabiach i satynach bajecznego Wschodu. Szedł dalej i wkrótce minął pierwsze niewielkie oddziały zbrojnych, których lance i tarcze leżały obok, a sami żołnierze spoczywali wpół leżąc i grzejąc się w łagodnym słońcu. – Jakie wieści przynosisz radzie? – zapytał jeden z nich. – Nie są one z pewnością przeznaczone dla twoich uszu – odparł Mack, postanawiając przybrać władczą pozę, żeby od samego początku odpowiednio ustalić relacje.
– Ale czy Bonifacy de Montferrat nadal uczestniczy w spotkaniu? To jedno świadczyłoby już o pewnym postępie. – Tyle mogę ci powiedzieć – odrzekł Mack – że warunki zbytnio nie zmieniły się w ciągu ostatnich kilku godzin. – Zatem nadal jest nadzieja, że wyjdziemy z honorem z tego gniazda złodziei – mruknął inny z żołnierzy. Mack ruszył dalej i dotarł do miejsca, które prezentowało się nad wyraz znajomo. Był to wóz z szerokim baldachimem rozciągniętym z jednej jego strony, pod którym ustawiono krzesła oraz ławy; znajdowały się tam również beczki ułożone w wysokich stosach, a mnóstwo jedzących i pijących ludzi siedziało za stołami – jednym słowem była to gospoda na kółkach. Wdzięczny losowi, że wreszcie znalazł miejsce, w którym mógł się czuć jak u siebie w domu, Mack wszedł pod płachtę i znalazł sobie miejsce siedzące. Pojawił się gospodarz tego przybytku i oceniwszy swego gościa po zdobnym stroju, w jaki Mack był ubrany od czasu sabatu czarownic, skłonił się nisko, pytając: – Czym ci mogę służyć, mój panie?
– Swoim najlepszym winem – odparł Mack orientując się momentalnie, że może tu liczyć na dobry kredyt. Oberżysta nalał wino z beczki do dzbana i po chwili był z powrotem. – Nigdy cię dotąd nie widziałem, panie – powiedział. – Czy to możliwe, byś dopiero teraz dołączył do naszej wielkiej kompanii? – Tak jest w istocie – stwierdził Mack. – Czy mój nos nie myli mnie czasem? Pieczesz tam z tyłu dziczyznę na rożnie?
– Tak jest. Mój pan ma znakomity węch. Niezwłocznie przyniosę kawał pieczeni. Proszę cię, panie, czy możesz powiedzieć nam, jakie wiadomości przynosisz od swego sławnego władcy? – O jakim to wielmoży myślisz? – zapytał Mack, pragnąc tą okrężną drogą uchwycić, co tamten miał na myśli. – Przypuszczam tylko, iż tak wielki pan jak ty bez wątpienia służy komuś jeszcze możniejszemu; ponieważ napisane jest, że każda rzecz na tym świecie służy innej
rzeczy – wół wieśniakowi, chłop swemu panu, pan – Bogu, i tak dalej, aż po zastępy niebieskie, gdzie obowiązują te same reguły. – Twoją gadatliwość przewyższa tylko twa przenikliwość – powiedział Mack, któremu wino znacznie dodało pewności siebie. – Czy mogę, panie, zapytać o twe imię? – Jestem Johann Faust. – I podjąłeś daleką podróż, by do nas dotrzeć? – Tak, dążąc dalej – odparł Mack. – Powiedz mi zatem, panie, komu służysz? Próżniacy zapełniający oberżę pochylili się, by odpowiedź nie uniknęła ich uszu, ale Mack tylko się uśmiechnął i powiedział: – Nie mogę tego teraz wyznać. – Nie możesz dać nam chociaż do zrozumienia? Podczas kiedy Mack i karczmarz prowadzili tę rozmowę, wokół nich zgromadził się niewielki tłumek ciekawskich, w połowie złożony z pospólstwa. Gospodarz zmrużył jedno oko i powiedział:
– Idę o zakład, że jesteś jednym z wysłanników Rady Weneckiej, który przekazuje instrukcje mające za cel powściągnąć pychę ich doży, Henryka Dandolo. Mack wzruszył ramionami. – Nie – zawołał ktoś inny – on nie jest człowiekiem Wenecjan; bo czyż nie zauważacie tej dumnej pobożności na jego twarzy oraz sposobu, w jaki kryje dłonie w mankietach? Jakby nosił kiedyś zakonny habit! Założę się, że jest przebranym duchownym, wysłannikiem Innocentego Trzeciego, naszego papieża, który zorganizował tę świętą krucjatę i teraz czuje, że knowania tego diabolicznego Henryka Dandolo mogą pokrzyżować jego plany. Wszyscy utkwili wzrok w Maćku, który odparł: – Nie potwierdzam, ani też nie zaprzeczam. Trzeci rozmówca, wojskowego stanu, oznajmił: – Jest widoczne z jego mocnej postawy oraz lakonicznych odpowiedzi, iż to żołnierz. Bez wątpienia reprezentuje Filipa Szwabskiego, małomównego rycerza, chociaż wiele jego czynów wojennych woła o pomstę do nieba. I gotów jestem się założyć, że przywiózł ze sobą propozycję tyczącą tego, kto zostanie władcą Konstantynopola zaraz po obecnie sprawującym rządy
uciążliwym i upartym Aleksym Trzecim, sprowadzonym do roli ślepego żebraka walczącego o resztki pożywienia przy skrzyniach na odpadki jego niegdyś wspaniałego miasta. Mack i tym razem nie dał żadnej wskazówki co do swych politycznych sympatii, a wokół nadal trwało wiele dociekań na temat tego, kogo reprezentuje; gdyż wydawało się faktem nie ulegającym najmniejszej wątpliwości, iż na pewno komuś służyć musi. Oberżysta nie chciał od niego przyjąć zapłaty za posiłek i trunek, prosząc jedynie w zamian, by tajemniczy gość pamiętał o nim, kiedy rada spotka się, by zdecydować w sprawie wyszynku mocnych trunków pośród krzyżowców. A kiedy Mack ruszył do wyjścia, jakiś niski, pulchny, dobrze ubrany młody człowiek w urzędniczych szarościach, przedstawiający się jako Wasyl z Gandawy, poprosił go o pozwolenie pomożenia sobie w uzyskaniu kwatery, skoro przybyły zaniedbał tego uczynić do tej pory. Skierowali się zatem obaj w stronę jaskrawożółtego namiotu podwójnej wielkości, przed którym powiewały proporce; stanowił on mieszkanie i biuro Głównego Kwatermistrza Korpusu Ekspedycyjnego. Wokół tłoczyło się pełno próżniaków, których Wasyl usunął z drogi, ogłaszając: – Przejście dla Johanna Fausta, przybyłego z Francji,
który nie oznajmił jeszcze swej przynależności ani pochodzenia. Kwatermistrz był pod tak silnym wrażeniem, że nie zadając żadnych pytań przydzielił Maćkowi wysoki, spiczasty namiot stojący nieco na uboczu, ponieważ niezwykły gość nie kojarzył mu się z żadną z frakcji. Wasyl, który najwyraźniej sam siebie mianował na służącego i totumfackiego Macka do specjalnych choć bliżej nie określonych poruczeń, wyszedł, by się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Kiedy Mack dotarł do swej nowej kwatery, ujrzał w niej miło zastawiony stolik, na którym znajdował się zimny drób, butelka wina i pół bochenka dobrego, pszennego chleba. Nie pogardziwszy i tym drugim lunchem – gdyż oberżysta był dosyć skąpy w wydzielaniu swej pieczonej sarniny – ochoczo zabrał się do dzieła, słuchając jednocześnie paplaniny Wasyla o wydarzeniach bieżącego dnia. – Wszyscy są zgodni co do tego – mówił tamten – że Henryk Dandolo, doża wenecki, obrócił to, co zaczęło się jako sprawa religijna, w zwykłą wyprawę kupiecką. Ma to swoje dobre i złe strony, zależnie od tego, jak człowiek zapatruje się na kwestię pierwszeństwa religii lub handlu. Spojrzał przy tym bystro na Macka starając się wybadać, po której stronie leży jego sympatia, ale ten pomachał tylko kością nóżki pieczonej kury i ugryzł
kolejny kęs chleba. – Papież Innocenty Trzeci – kontynuował Wasyl – jest czystym człowiekiem, owładniętym prostolinijnym życzeniem uwolnienia Jerozolimy spod panowania Saracenów. Ale czyż nawet i jego motywy nie mogą zostać uznane za agresywne pragnienie doprowadzenia greko-katolików pod zwierzchność Rzymu? – Interesujący pogląd – stwierdził Mack, kończąc żucie chleba i zabierając się do kandyzowanych owoców, które znalazł obok. – Jest jeszcze kwestia Aleksego Czwartego, jak się go czasem nazywa, chociaż nie ma dotąd żadnego królestwa, ten syn odsuniętego Izaaka Drugiego. Powiadają, że obiecał przywieść Konstantynopol pod władztwo Rzymu, jeżeli zostanie cesarzem, a zatem na pozór stoi on po stronie pobożności. Prawdą jest jednak także, że główne poparcie otrzymuje od Filipa Szwabskiego, nieprzyjaciela Stolicy Apostolskiej i gwałtownika o ambicjach równie wielkich, jak małe są jego włości. – Rozumiem, co masz na myśli – powiedział Mack, który mało co pojął z tej politologicznej rozprawki. – W końcu musimy także rozważyć pozycję Villehardouina, dowódcy tej wyprawy wojennej,
człowieka budzącego jednocześnie strach i poważanie; także pełnego szacunku wobec religii, lecz bynajmniej nie pobożnego. Dobry człowiek, mógłby ktoś powiedzieć. Jednakże Villehardouin znany jest ze swych krańcowo powierzchownych opinii politycznych oraz z obojętności wobec spraw handlu. Wszystko, o co dba, sprowadza się do szczęku oręża. Czy jest to człowiek, którego chcielibyśmy na przywódcę? Mack wytarł usta i rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby uciąć sobie drzemkę. Jego niezastąpiony służący przygotował już wcześniej całkiem przytulne legowisko ze świeżo wyfasowaną poduszką. Mack wstał i ruszył w tamtą stronę. – Panie, jestem twoim zaufanym człowiekiem – powiedział Wasyl. – Czyż zatem nie dopuścisz mnie do konfidencji i nie powiesz mi, czyją trzymasz stronę oraz komu przywiozłeś listy? Będę walczył w twojej sprawie i współdziałał z tobą ze wszystkich sił, panie; uczynię tak, ale powiedz mi, jakie są te wieści? Mack bardzo chciałby móc spełnić tę prośbę, ponieważ zdawał sobie sprawę z tego, iż będzie potrzebował sprzymierzeńców w tym gnieździe os, nie miał jednak w tej chwili najmniejszego pojęcia o tym, które z walczących stronnictw jest najmocniejsze, po czyjej stronie leży słuszność, ani tym bardziej co takiego
powinien uczynić, co pomogłoby w dalszym rozwoju rodzaju ludzkiego i ochroniło Konstantynopol. – Jesteś dobrym służącym – powiedział zatem – i wszystko zostanie ci wyjaśnione w odpowiednim czasie. Wierz mi, iż będziesz pierwszym, który się dowie, po czyjej stronie leżą moje sympatie. Teraz natomiast przejdź się po obozie i posłuchaj, jakie krążą pogłoski; a potem wróć tu za godzinę lub dwie. – Idę – rzekł Wasyl. I rzeczywiście wyszedł. Mack wyciągnął się na posłaniu i niemal momentalnie usnął.
3
Mack obudził się z uczuciem, iż oprócz niego ktoś jeszcze znajduje się w namiocie. Tymczasem ściemniło się; musiał przespać kilka godzin. Ktoś, bez wątpienia Wasyl, przyniósł płonącą świecę w glinianym garnku; jej migoczący płomień rzucał na ściany namiotu dzikie cienie. Wyglądały niemal jak postać człowieka: fantastyczny mężczyzna w czarnoszarym stroju, o świdrującym wzroku oraz spływających na ramiona włosach – jednym słowem ktoś, kogo nie chciałoby się spotkać w nocy. Było zadziwiające, jak blisko realności plasowała się ta zjawa; Mack wyciągnął dłoń i dotknął jej. Widziadło poddało się pod naciskiem jego palców, stanowiąc najwyraźniej ciało z krwi i kości. Przerażony, szarpnął się wstecz. – Szturchnąłeś mnie – powiedziało widmo – ale nie pozdrowiłeś. Cóż to za zwyczaje? – Nie brałem cię za rzeczywistą postać – wytłumaczył się Mack. – Ja także nie jestem tego całkowicie pewien. Ale w takim razie i ty musisz mieć wątpliwości na swój temat, ponieważ nie jesteś tym, za kogo pragniesz uchodzić.
– A ty? – Nie mówię, ktom jest, bo wiesz doskonale z kim masz przyjemność. Mówiąc to zjawa wstąpiła w krąg światła, dowodząc tym samym, że jest kimś, kogo rysy twarzy Mack miał istotny powód zapamiętać, gdyż przez kilka dni śledził kroki owego indywiduum, zanim jego wspólnik, pewien Żmudzin, nie zdzielił go w łeb na wąskiej dróżce pomiędzy domami Krakowa. – Doktor Faust! – wyszeptał Mack. – Ty zaś jesteś przeklętym uzurpatorem! – stwierdził uczony zgrzytliwym głosem. Na ułamek sekundy Mack ugiął się pod furią tego oskarżenia, ale zaraz się pozbierał. Zarówno bowiem ten, co czyni zło, jak i ten siejący dobro mają swoje kodeksy postępowania – i stosownie do nich adwersarze muszą z konieczności starać się trzymać na wodzy swe ambicje, a nawet pewność siebie, zarówno wtedy, gdy wszystko idzie gładko, jak i w ciężkich chwilach. Teraz właśnie nastąpił taki nadzwyczaj trudny moment: było wielce ambarasujące zostać przyłapanym na podszywaniu się pod cudzą postać, a jeszcze gorszą
rzeczą było stanąć z owym człowiekiem twarzą w twarz! Był to ten rodzaj sytuacji, która u przeciętnego człowieka powoduje bladość lic oraz natychmiastową potrzebę skamlących przeprosin: „Strasznie mi przykro, drogi panie, ale nie wiedziałem, co robię. W tej chwileczce wszystko oddam i naprawię, tylko proszę nie karać mnie na gardle!” Mack nie zamierzał jednak dać się łatwo zepchnąć do tej roli; w związku z tym zażył śmiałości jako lew nielękliwy, i mając wzgląd na to, iż ten, kto chciałby grać uczonego Fausta na scenie świata, potrzebuje nieco faustowskiego ducha, jeżeli chce cokolwiek osiągnąć, ruszył do ataku. – Nasze cele wydają się sprzeczne – stwierdził. – Nie wątpię wcale, że jesteś Faustem, ale teraz ja także nim jestem, i to z poręki nie byłe kogo, bo samego Mefistofelesa. – Arcydemon się pomylił. – Kiedy możny tego świata popełnia błąd, pomyłka ta staje się prawem. Faust wyprostował się na całą swą wysokość, przy czym nadal nie dorównując wzrostem rywalowi, powiedział: – Czyja muszę wysłuchiwać wykrętnej gadaniny kogoś,
kto podszywa się pod moje imię? Na wszelkie moce piekielne zemszczę się, jeżeli natychmiast nie zrezygnujesz i nie wycofasz się z tej gry, ustępując miejsca przeznaczonego dla innego zawodnika, a mianowicie dla mnie! – Masz o sobie wysokie mniemanie, to jedno jest jasne – rzekł Mack. – Jednak w kwestii tego, kto został wybrany do gry, stoję na stanowisku, że tak naprawdę chodziło o moją osobę. Możesz się sprzeczać do usranej śmierci i nie zmienisz tego! – Sprzeczać się?! Uczynię o wiele więcej! Załatwię cię zaklęciami największej mocy i kara, która na ciebie spadnie, będzie przerażająco słuszna. – Jaka będzie? – zapytał Mack. – Słuszna. To znaczy odpowiednia do ciężaru winy. Mam zamiar odpłacić ci stosownie do twego haniebnego czynu. – Znasz wiele słów, których uczciwy człowiek nigdy nie używa – powiedział Mack gorączkowo. – A teraz posłuchaj, Faust! Mam cię gdzieś! Powiem więcej – mam za sobą wszystkie Siły Ciemności. Fakty są takie, że jestem lepszym Faustem niż ty sam!
Uczony poczuł, jak wściekłość zamienia jego gałki oczne w zgęstki czerwieniejącej galarety, i z całych sił starał się nie stracić panowania nad sobą. Nie przybył wszak tutaj na słowny pojedynek, ale chciał zająć należne mu miejsce w milenijnych zawodach. Poza tym wydawało się, iż grożenie Maćkowi – przeciwko któremu i tak nie mógł nic uczynić – jest zwykłą stratą czasu. – Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem powiedział ugodowo. – Porozmawiajmy rozsądnie.
–
– Może innym razem – zaproponował Mack, ponieważ właśnie w tym momencie odchyliła się poła namiotu i wszedł Wasyl, spoglądając w zdumieniu na Fausta. – Kto to? – zapytał Wasyl. – Dawny znajomy – odparł Mack. – Jego imię nic ci nie powie. Zresztą właśnie wychodził. Wasyl odwrócił się do Fausta, który zauważył, iż ten pulchny młody człowiek o wyglądzie urzędnika ściska w dłoni obnażony sztylet i ma przy tym paskudny wyraz twarzy. – Tak – potwierdził mag. – Właśnie wychodziłem. Do zobaczenia... Faust.
Wyraźnie zmusił się, by to powiedzieć. – Do zobaczenia – odparł Mack. – Kim jest ta kobieta stojąca koło namiotu? – zapytał Wasyl. – Ach, to Małgorzata – rzekł Faust. – Jest ze mną. – Dopilnuj, żeby i odeszła wraz z tobą – rzekł Wasyl. – Nie chcemy tutaj żadnych zbłąkanych ulicznic kręcących się pod drzwiami. Uczony ugryzł się w język, ponieważ nie miał śmiałości odkryć swych kart bez wcześniejszego skontaktowania się z Mefistofelesem. Arcydemon nie potraktowałby uprzejmie tego, kto zniweczyłby jego plany zawodów. Doktor wyszedł więc na zewnątrz i ruszył przed siebie. Małgorzata, czekająca do tej pory przy klapie namiotu, dogoniła go i zapytała: – No i co? – Na razie nic – odparł Faust. – Co znaczy: nic? Nie powiedziałeś mu, kim jesteś? – Oczywiście, że powiedziałem.
– Dlaczego więc po prostu nie zająłeś jego miejsca? Mag zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę. – Bo to wcale nie jest takie proste. Najpierw muszę porozmawiać z Mefistofelesem, a do tej pory nie udało mi się go spotkać. Odwrócił się, by iść dalej, i znalazł się oko w oko z trzema żołnierzami w stalowych hennach, dzierżącymi w dłoniach piki. – Hej, ty! – zatrzymał go jeden z nich. – O mnie chodzi? – udał głupiego Faust. – Nie ma tu nikogo więcej oprócz tej dziewczyny, a nie mówiłem do niej. – Tak? Czego zatem chcecie? – Co tutaj robisz? – zapytał żołnierz. – Nie twój interes – odrzekł Faust. – Co cię to obchodzi? – Polecono nam mieć oko na takich jak ty – czających się wokół namiotów bez wyraźnego zajęcia. Najlepiej będzie, jak pójdziesz z nami.
Faust zrozumiał, że się zagalopował. Porywczość była wadą jego charakteru, której Mack zdawał się nie podzielać. Powinien bardziej na to uważać; a teraz zagadał uprzejmie. – Panowie, mogę to wszystko wyjaśnić. – I wyjaśnisz to, ale kapitanowi straży – stwierdził żołnierz. – A teraz chodź z nami spokojnie, albo posmakujesz ostrzy naszych pik. I z tymi słowy powiedli Fausta i Małgorzatę ze sobą.
4
– To co słychać? – zapytał Mack Wasyla, jak tylko Faust z Małgorzatą odeszli. – Wielkie nowiny, panie – odparł tamten. – Doża Henryk Dandolo życzy sobie widzieć cię natychmiast. – Ach, tak? – zdziwił się Mack. – Nie wiesz czasem, czego może chcieć? – Nie zwierzał mi się – rzekł Wasyl – ale mam swoje podejrzenia. – Podziel się więc nimi ze mną, podczas gdy będę przemywał twarz i czesał się. – Zabrał się do tych czynności, pragnąc jednocześnie, żeby Mefistofeles i czarownice pamiętały dostarczyć mu zmianę bielizny. – Jaki jest ten Dandolo? – To przerażający starzec – odparł Wasyl. – Jako doża wenecki sprawuje dowództwo nad jedną z najpotężniejszych i najbardziej zdyscyplinowanych armii w całym chrześcijaństwie. My, krzyżowcy, jesteśmy zależni od Wenecjan ze względu na transport i zaopatrzenie; a oni nie pozwalają nam o tym zapomnieć.
Sam Dandolo, mający dziewiąty krzyżyk na karku, jest ślepy i słabego zdrowia. Większość szlachetnie urodzonych byłaby zadowolona na jego miejscu mogąc korzystać ze świętego spokoju w swych wiejskich posiadłościach, mając do pomocy służących podtykających im pod nos słodzony kleik owsiany. Ale nie Henryk Dandolo! Odbył konno całą tę drogę z Europy i widziano go w pierwszych liniach podczas bitwy pod Szabo, gdzie domagał się od krzyżowców rozbicia tego dumnego węgierskiego miasta, jeżeli chcą liczyć na współpracę Wenecjan podczas krucjaty. Co też tamci uczynili, chociaż pośród wielu sarkań, gdyż to, co zaczęło się jako święta wyprawa, zostało sprowadzone do kolejnej weneckiej spekulacji handlowej, jak mówią niektórzy. Ja osobiście nie mam na ten temat żadnego zdania, zanim nie usłyszę pańskiej opinii w tej materii. – Mądrze to z twojej strony – powiedział Mack, rozczesując włosy palcami. – Masz, panie, wielorakie możliwości podczas tego spotkania – kontynuował Wasyl. – Bez wątpienia. – Alians twoich interesów z Wenecjanami, panie, może ci przynieść niewyobrażalne zyski. Chociaż istnieje, oczywiście, także inna ewentualność.
– Co to jest? – chciał wiedzieć Mack, ponieważ Wasyl wyjął swój sztylet i sprawdziwszy ostrość jego szpica na brzuścu kciuka, odłożył delikatnie broń na blat stolika. – To jest mój panie narzędzie z dobrej stali z Toledo, które może ci się okazać użyteczne, jeśliby wasze interesy nie okazały się wystarczająco zbieżne. Mack także wypróbował w podobny sposób zalety toledańskiego ostrza, gdyż w tamtych czasach był to powszechny nawyk podczas oglądania białej broni. – Może się przydać – stwierdził, wsuwając sztylet do rękawa – jeżeli będę zmuszony przedstawić swoją propozycję. Wasyl uśmiechnął się służalczo. Przywiódł ze sobą dwóch żołnierzy z pochodniami, którzy ruszyli teraz przed Maćkiem, oświetlając mu drogę. Służący zaoferował się iść wraz z nim, ale Mack, stwierdziwszy, iż nadszedł najwyższy czas, by na serio zabrać się do roboty, odmówił przyjęcia jego towarzystwa. Doszedłszy do tego punktu działań, postanowił być ostrożny, ponieważ nie był w stanie przewidzieć, kiedy i Wasyl może stwierdzić, że interesy ich obu także nie całkiem się pokrywają. A więc – zaczęło się. Idąc zauważył w obozie zastanawiające poruszenie i gwar. Grupy żołnierzy biegły
tam i z powrotem, a jeźdźcy w kolczugach przejeżdżali obok galopem. Wokół płonęło mnóstwo ognisk i panowała atmosfera jakiegoś wielkiego przedsięwzięcia. Namiot doży stanowił wielki pawilon z białej jedwabnej materii, przez którą przeświecało światło lamp. Sam Dandolo siedział na niewielkim krześle ustawionym przed stołem, na którym znajdowała się tacka z mnogością cennych, nie oprawnych klejnotów; Henryk Dandolo z lubością gmerał w nich paluchami. Był olbrzymim mężczyzną, pomimo swych lat nadal wzbudzającym zaprawiony lękiem szacunek. Teraz wydawał się niemal gubić w swych sztywnych, brokatowych szatach. Głowę przyozdabiał mu mały aksamitny kapelusik z piórem weneckiego jastrzębia, tkwiącym w nim pod zawadiackim kątem. Twarz miał wąską, nie ogoloną, a szczecina siwego zarostu połyskiwała w świetle ognia. Cienkie zapadnięte usta były mocno zaciśnięte, a oczodoły ukazywały światu zmętniałe, szaroniebieskie, kataraktyczne, niewidzące oczy, których nawet nie podniósł, kiedy służący zaanonsował mu obecność lorda Fausta, dopiero co przybyłego z Zachodu. – Wejdźże i siadaj, mój drogi Fauście – powitał go Dandolo grzmiącym, wibrującym głosem; mówił poprawnie, choć z niemieckim akcentem. – Służący postawili chyba gdzieś tutaj wino; poczęstuj się
szklaneczką, mój miły panie, i czuj się w tej skromnej kwaterze jak u siebie w domu. Podobają ci się te świecidełka? Gestem wskazał tackę z klejnotami. – Od czasu do czasu widywałem podobne do nich – stwierdził Mack, pochylając się nad stołem – ale nigdy tak wspaniałych. Te mają cudowny połysk i wygląd nadzwyczajnych okazów. – Rubin jest nad wyraz piękny, prawda? – spytał Dandolo, podnosząc w swoich szczupłych palcach kamień wielkości gołębiego jaja i obracając go. – Przysłał mi go nabab z Taprobane. A ten szmaragd – dłoń doży nieomylnie odnalazła klejnot – ma w sobie niezwykłe światło jak na jego wielkość, nie uważasz? – Tak jest w istocie – przyznał Mack. – Ale jestem zdumiony, panie, jak człowiek niewidomy, taki jak ty, może postrzegać owe cechy i różnice. A może wykształciłeś sobie zdolność widzenia w palcach? Dandolo roześmiał się; szorstki, basowy rechot zakończył się suchym kaszlem. – Oczy w palcach? Cóż za fantazja! Chociaż sądzę, że powinno się nawet tak stać, ponieważ moje dłonie tak
bardzo kochają dotyk wspaniałych klejnotów, że poszerzyły zdolność odczuwania ich wartości. Także piękne stroje stanowią moje ulubione przedmioty, jak każdego prawdziwego Wenecjanina, i mogę ci więcej powiedzieć o spoistości osnowy i wątku, niźli niderlandcy tkacze. Ale to tylko rojenia starego człowieka; mam ci ja coś o wiele bardziej cennego. – Doprawdy? – zainteresował się Mack. – Spójrz tylko na to – starzec sięgnął poza siebie i trafiwszy dłońmi na wieko dużej drewnianej skrzyni, otworzył je. Zagłębiwszy ręce w jej wnętrzu, wyjął przepysznie malowany obraz na desce, owinięty dla ochrony w pomarszczony aksamit. – Wiesz co to jest? – zapytał. – Nie mam pojęcia – wyznał Mack. – Jest to ikona przedstawiająca świętego Bazylego. Mówi się o niej, iż gwarantuje niezawodnie trwanie bezpieczeństwa i dobrobytu Konstantynopola. Wiesz, czemu ci ją pokazuję? – Nie potrafię sobie tego wyobrazić, panie. – Ponieważ pragnę, abyś przekazał swemu mocodawcy pewną informację. Słuchasz uważnie?
– Zamieniam się w słuch – odparł Mack, któremu głowa pękała od rozmaitych domysłów. – Powiedz Ojcu Świętemu w Rzymie, że plwam na niego i jego płynącą z podłości ekskomunikę. Tak długo, jak ta ikona znajduje się w moich rękach, nie mam potrzeby przejmować się jego klątwami. – Chcesz, żebym mu to powtórzył? – upewnił się Mack. – Słowo w słowo. – A więc zrobię tak, jeżeli tylko los dozwoli mi go spotkać. – Nie żartuj sobie ze mnie – rzekł doża. – Chociaż ukrywasz to, wiem że jesteś jego wysłannikiem. – Z największym szacunkiem pozwolę sobie być innego zdania – sprzeciwił się Mack. – Nie przybywam od papieża. Reprezentuję zgoła inne interesy. – Naprawdę nie przybyłeś ze Stolicy Apostolskiej? Spojrzenie ślepych oczu starca było tak zawzięte, że nawet gdyby Mack był emisariuszem Innocentego Trzeciego, zaprzeczyłby temu.
– Absolutnie nie! Wprost przeciwnie! Stary człowiek zawahał się, a potem powtórzył: – Wprost przeciwnie? – Dokładnie tak! – Kogóż w takim razie reprezentujesz? – nalegał Dandolo. – Jestem pewien, że się tego domyślasz – powiedział Mack, postanawiając odwołać się do faustowskich wykrętów. Doża zamyślił się. – Mam! – zawołał. – Musisz przybywać od Sinobrodego Bezbożnika! Jest jedynym, który nie ma tutaj swego przedstawiciela! Mack nie miał zielonego pojęcia, kim był Sinobrody, ale zdecydował się grać dalej. – Nie powiem tak, nie powiem nie – rzekł. – Ale gdybym był wysłannikiem Bezbożnika, to co byś miał do przekazania? – Powiedz mu, że zapraszamy go do wzięcia udziału w naszym przedsięwzięciu, i że jesteśmy świadomi niezwykłej roli, jaką tylko on może odegrać.
– To go zainteresuje. Ale co konkretnie? – Musi zaatakować Wybrzeże Berberyjskie nie później niż za tydzień od tej pory. Czy możesz dostarczyć tę wiadomość na czas? – Jest wiele rzeczy, które mogę uczynić – stwierdził Mack. – Ale najpierw muszę wiedzieć dlaczego? – Powody powinny być całkiem oczywiste. Jeżeli Sinobrody, który przewodzi piratom Peloponezu, nie zneutralizuje ich, korsarze z Wybrzeża Berberyjskiego będą zdolni pomieszać nam szyki. – Tak, istotnie – przyznał Mack. – A tak przy okazji, to jakie są te plany? – Nasz cel, to oczywiście wziąć Konstantynopol. My, Wenecjanie, rozciągnęliśmy nasze siły morskie do ostatnich granic, wysyłając tę grupę Franków aż tutaj, do Azji. Jeżeli atak piratów skierowałby się na nasze prowincje w Dalmacji, podczas gdy bylibyśmy zaangażowani gdzie indziej, to obawiam się, iż znaleźlibyśmy się w sporych opałach. Mack skinął głową i uśmiechnął się, ale wewnątrz
gotował się z podniecenia. A więc Dandolo zamierzał zawładnąć Konstantynopolem! Nawet bez specjalnego wysilania wyobraźni mogło to być uważane za chronienie miasta; wydawało się zatem jasne, że Dandolo musi odejść i wyglądało też na to, że nigdy nie będzie sposobniejszego czasu na usunięcie go, jak właśnie teraz, gdy Mack znajduje się z nim sam na sam w namiocie, a obóz frankońskich żołnierzy jest w stanie wrzenia. Mack wysunął sztylet z rękawa. – Rozumiesz więc – ciągnął doża pieszcząc palcami swój rubin – iż moje plany wobec tego miasta są istotnie dalekosiężne i nikt inny poza tobą oraz twoim hersztem piratów nie będzie wiedział, co zamierzam. – To dla mnie wielki zaszczyt – stwierdził Mack, zastanawiając się, czy lepiej wbić sztylet w ciało starca z przodu, czy też od tyłu. – Konstantynopol jest miastem pamiętającym lepsze czasy – ciągnął ślepiec. – Niegdyś potężne i wzbudzające trwogę w całym świecie, teraz jest zaledwie marnym cieniem samego siebie, co jest wynikiem nieudolnych rządów jego głupich królów. Zamierzam z tym skończyć. Nie, nie ogłoszę się władcą. Zwierzchnictwo nad Wenecją to dla mnie dosyć. Zamierzam wszakże osadzić na tronie Bizancjum swego człowieka, którego naczelnym przykazaniem będzie odbudowanie dawnego majestatu
i wielkości cesarstwa. A kiedy Wenecja i Konstantynopol zawiążą sojusz, cały świat wstrzyma ze zdumienia oddech, patrząc na wiek olbrzymiego rozkwitu przedsiębiorczości i nauk, jaki wówczas nastąpi. Mack zawahał się. Był już gotów uderzyć, lecz słowa doży wyczarowały w jego umyśle wizję wielkiego miasta – przywróconego do swej pełnej świetności, przodującego w naukach i handlu – jako miejsca stanowiącego zwrotny punkt w dziejach świata. – Jaka religia będzie tam panować? – zapytał. – Pomimo mojego poróżnienia się z papieżem – odparł Dandolo – jestem dobrym chrześcijaninem. Młody Aleksy złożył mi najbardziej solenną obietnicę, iż niezwłocznie po objęciu rządów zwróci swych poddanych pod prawowitą opiekę Rzymu. Wówczas papież zdejmie ze mnie ekskomunikę; ba, może nawet kanonizuje mnie, ponieważ we współczesnych czasach nie słyszano o równie wielkich zasługach w nawracaniu innowierców. – Panie mój! – zawołał Mack. – Twoja wizja jest tyleż święta, co i zaczarowana! Licz na mnie i na moją pomoc we wszelkim sposobie! Starzec wyciągnął przed siebie ramiona i mocno przycisnął do serca Macka, który poczuł na swej twarzy
kłujący zarost i gorącą słoność jego łez, podczas gdy głos doży wzniósł się pod Niebiosa, sławiąc je. Także i Mack był nie od tego, by dodać kilka słów wdzięczności pod ich adresem, nie mogło to bowiem w niczym zaszkodzić – kiedy nagle do namiotu wtargnęło kilku uzbrojonych ludzi. – Panie! – zawołali. – Natarcie się rozpoczęło! Villehardouin prowadzi wojska do szturmu na mury! – Zabierzcie mnie tam! – krzyknął starzec – Chcę walczyć! Moja zbroja! Szybko! Faust, przekaż propozycję Sinobrodemu! Później będziemy mieli okazję porozmawiać więcej! I z tymi słowy doża opuścił namiot, wsparty majestatycznie na ramionach swych sług, niosąc przed sobą świętą ikonę, ale pozostawiając klejnoty. Mack stał pośrodku namiotu, patrząc na cienie tańczące na jego jedwabnych ścianach i uznał, że to się wszystko bardzo dobrze ułoży. Zamierzał ocalić Konstantynopol i przy tym zarobić, dokładnie tak, jak sam Henryk Dandolo. Gdyby jednak coś poszło źle, to... Znalazł niewielki płócienny woreczek i wsypał doń piękną kolekcję drogich kamieni, a potem pośpieszył w noc.
5
Żołnierze przyprowadzili Fausta i Małgorzatę do niskiego drewnianego budynku z nie malowanej tarcicy i uczony zorientował się momentalnie, iż pełni on rolę lochu więziennego, stanowiąc jeden z przenośnych modeli odpowiednich dla poruszającej się armii. Ten akurat karcer miał nadzwyczajnie bogate wyposażenie sprowadzone wprost z Hiszpanii, gdzie andaluzyjscy Maurowie znakomicie wiedzą, jak się wytwarza takie rzeczy. Po wejściu do środka żołnierze pokazali Faustowi i Małgorzacie komnatę tortur – cudo miniaturyzacji i sprytu stolarskiego. – Nie możemy tutaj rozerwać całego człowieka, jak da się to zrobić tam, w Europie – wyjaśnił im jeden z wojaków – można jednak niezawodnie i w iście piekielny sposób połamać mu ręce i nogi, co daje ten sam afekt, jaki uzyskuje się w pełnowymiarowym urządzeniu do łamania kołem. Te kleszcze, służące miażdżeniu palców, robią swoje równie dobrze co i większe egzemplarze, a rozmiarami nie przekraczają dziadka do orzechów. Mamy też tutaj „żelazną dziewicę”, mniejszą niż ta, która znajduje się w Norymberdze, ale za to z większą ilością kolców. Tylko Maurowie potrafią umieścić na jednym calu kwadratowym więcej kolców niż
ktokolwiek inny. Nasze narzędzia nie mają naturalnych rozmiarów, ale rozszarpują ciało w bardzo satysfakcjonujący sposób. – Nie zamierzacie nas chyba torturować?! – krzyknął Faust. – Z całą pewnością nie – odparł starszy nad nimi. – My jesteśmy tylko prostymi żołnierzami. Wystarcza nam zwykłe zabijanie w uczciwej walce. A to, czy będziesz torturowany, czy nie, spoczywa w gestii naczelnika Więzienia. Gdy tylko żołnierze odeszli zamykając za sobą drzwi celi, Faust przykucnął i zaczął na zakurzonej podłodze rysować pentagram, używając do tego ułamanej gałązki, którą znalazł w rogu pomieszczenia. Małgorzata siadła na zydlu, stanowiącym jedyne umeblowanie komórki. Mag wymówił zaklęcie, acz bez żadnego widocznego skutku. Problem polegał na tym, iż tak bardzo się śpieszył, by dopaść podszywającego się podeń oszusta, iż nie zabrał ze sobą wielu niezbędnych ingrediencji. Mimo to próbował nadal. Z m a z a ł narysowane już linie pięcioramiennej gwiazdy, po czym ponownie wykreślił je w kurzu zaścielającym podłogę. Małgorzata wstała i poczęła chodzić tam i z powrotem krokiem zamkniętej w klatce pantery.
– Nie nadepnij na pentagram – ostrzegł ją Faust. – Nie mam zamiaru – odparła poirytowanym głosem. – Myślisz coś z nim wskórać? – Pracuję nad tym – zamruczał uczony. Znalazł właśnie szczyptę lulka czarnego, dodał doń gałązkę jemioły pozostałej mu ze święta zimowego przesilenia dnia i nocy, a wytrzepując mankiety rękawów odkrył nieco antymonu. Przy butach miał dwie kulki ołowiu. Czego jeszcze potrzebuje? Zwykły brud z podłogi powinien obstać jako substytut cmentarnej ziemi, zaś za proszek z mumii musi wystarczyć smark z nosa. – To obrzydliwe – powiedziała Małgorzata. – Zamknij się! To może ocalić twoje życie! Wszystko było gotowe; Faust zamachał ramionami i zaintonował śpiewne zaklęcie. W środku pentagramu pojawiło się migotanie różowego światła – najpierw w postaci ognistej kropki, która następnie zaczęła się powiększać. – Och, udało ci się! – krzyknęła Małgorzata. – Jesteś wspaniały! – Cicho bądź! – syknął uczony. Potem, zwracając się
w stronę rosnącego ciągle płomienia, powiedział: – O, duchu z najciemniejszej głębi! Wzywam cię w imieniu Asmodeusza, Belzebuba, Beliala... – Skończ z tą wyliczanką – odezwał się jakiś głos dobiegający z jarzącego się płomienia; był kobiecy i nadzwyczaj trzeźwy. – Nie jestem duchem poddającym się zaklęciom! – Nie? – zdumiał się Faust. – W takim razie kim albo czym jesteś? – Jestem przedstawicielką Piekielnej Służby Telekomunikacyjnej. Nie możemy przyjąć twego zaklęcia w jego obecnej postaci. Proszę je sprawdzić i jeżeli okaże się błędne, proszę czarować ponownie. Dziękuję. Życzę miłego dnia. Głos zamarł, a różowe światło zaczęło słabnąć, aż wreszcie zgasło. – Zaczekaj! – wrzasnął Faust. – Wiem, że nie dysponuję wszystkimi składnikami, które są niezbędne, ale mam większość z nich! Z pewnością możesz zrobić wyjątek... Nie było odpowiedzi. Po różowych płomieniach nie pozostał nawet ślad, a w pomieszczeniu słychać było
jedynie równomierne człapanie Małgorzaty. A potem jakieś hałasy doszły ich z zewnątrz budynku. Były to odgłosy wielu biegnących nóg, szczęk broni i podzwanianie kolczug. Skrzypienie wielkich drewnianych kół, obracających się na nie posmarowanych osiach. Głośne okrzyki rozkazów. Po chwili dołączył do nich jeszcze jeden odgłos – dźwięk monotonnej recytacji, która dla Fausta brzmiała niczym zaklęcie. Kazał zamknąć się Małgorzacie i przycisnął ucho do ściany. Tak, głos dobiegał z sąsiedniej kazamaty. Ale to nie było zaklinanie; wprost przeciwnie – Faust słyszał modlitwę. – Wysłuchaj mnie, mój Panie – mówił stłumiony głos. Nie uczyniłem w życiu nic złego, a teraz jestem pogrążony w przeklętej, podwójnej pomroce – w ciemności mej własnej ślepoty oraz w mrokach tej więziennej celi. Ja, Izaak, który byłem niegdyś królem Konstantynopola, znanym jako Aleksy Trzeci, co dał wiele dowodów pobożności oraz religijnego zapału i ofiarował świątyniom Konstantynopola następujące dobra... Tu nastąpiła lista zapisów i legatów na rzecz konkretnych kościołów oraz ich dostojników, a spis ów był tak długi, że Faust zdążył odwrócić się do Małgorzaty i powiedzieć: – Wiesz, kto siedzi w sąsiedniej celi?
– Guzik mnie to obchodzi! – odparła dziewczyna. – Chcę się jedynie wydostać z tej, w której my jesteśmy! – Bądź cicho, dziewczyno! Obok nas marnieje Izaak, stary król Konstantynopola, usunięty z tronu przez swego okrutnego brata, który koronował sam siebie na cesarza i oślepił starca! – Podróżujemy w eleganckim towarzystwie, nie ma co! – stwierdziła Małgorzata sarkastycznie. – Cicho bądź! Ktoś wchodzi do jego celi. Faust nastawił ucha i usłyszał odgłos obracającego się w zamku klucza, a potem drzwi otworzyły się i zamknęły ponownie. Posłyszał szuranie nogami (ściany z desek tarcicznych były bardzo cienkie), później na moment zapadła cisza. A potem rozległ się głos Izaaka, pytającego płaczliwie: – Kto tu przyszedł? Czy to mój oprawca? Odezwij się, gdyż nie mogę cię zobaczyć! – Ani ja ciebie – odparł głęboki głos. – Ale przynoszę ci pomoc, której nie potrzebujesz widzieć, by sprawiła ci ulgę. – Co to takiego?
– Wspomożenie, ulga, pomoc, odsiecz. Czy nie poznajesz mego głosu, Izaaku? To ja, Henryk Dandolo! – To doża! – wyszeptał Faust w ucho Małgorzaty. – Henryk Dandolo, wszechmocny doża wenecki! – Po czym podnosząc głos, zawołał: – Dożo Dandolo! Błagamy usilnie o twoje wstawiennictwo! Za ścianą zamruczały jakieś głosy, rozległo się ciężkie stąpanie, a potem drzwi do kazamaty Fausta stanęły otworem. Weszło przez nie dwóch żołnierzy, a taż za nimi ukazała się wysoka, wyprostowana postać Henryka Dandolo, olśniewającego w swej brokatowej szkarłatnozielonej szacie i dzierżącego w dłoniach ikonę przedstawiającą świętego Bazylego. – Kimże ty jesteś, że tak wykrzykujesz moje imię? – zapytał starzec. – Nazywam się Johann Faust – zawołał uczony doktor. – Przybyłem w to miejsce, by naprawić wielkie zło, jakie mi zostało uczynione; jest tutaj bowiem pewien facet, który podając się za mnie oszukał swą historyjką łatwowierne moce piekielne. Twierdzi, że jest wielkim magiem, ale to nieprawda. To ja jestem słynnym czarnoksiężnikiem! – Rozumiem – powiedział Dandolo.
– Zaklinam cię, dożo, uwolnij mnie stąd, a okażę się dla ciebie wartościowym sprzymierzeńcem! – Jeżeli istotnie jesteś tak wielkim magikiem – zapytał Dandolo – to dlaczego sam się nie uwolniłeś? – Nawet czarodziej potrzebuje pewnych narzędzi – odparł Faust – a ja nie mam tutaj żadnego wyposażenia. Gdybym miał jeden brakujący element do skompletowania zaklęcia, na przykład tę ikonę, którą trzymasz w dłoniach Henryk Dandolo spojrzał na niego ze złością. – Śmiałbyś czynić swe czary przy pomocy świętej ikony? – Oczywiście! Dlaczego nie? Wszak po to istnieją cudowne obrazy, czyż nie? – Jedynym celem ikony świętego Bazylego – zagrzmiał Dandolo – jest chronić Konstantynopol przed nieszczęściami. – Cóż, chyba nie najlepiej wywiązuje się ze swego zadania, prawda? – To nie jest twoje zmartwienie. Afli twój interes. – Pewnie nie – zgodził się Faust. – Ale w takim razie uwolnij nas, skoro nie wyrządziliśmy ci żadnej szkody ani
nie jesteśmy twoimi wrogami. – Muszę się najpierw zastanowić nad tym, co mi powiedziałeś o swych magicznych zdolnościach – stwierdził doża. Wrócę tutaj. Mówiąc to zakręcił się w miejscu i prowadzony przez dwóch żołnierzy, opuścił więzienie. – Niepodobieństwem jest przekonać do czegoś tych twardogłowych Wenecjan! – powiedział Faust. – O, mój Boże, co my teraz zrobimy? – zaczęła lamentować Małgorzata. Była w depresji, ale i sam Faust nie miał bynajmniej nadzwyczajnego humoru, chociaż w jego przypadku bardziej doskwierała mu urażona ambicja aniżeli obawa przed śmiercią. Przechadzał się tam i nazad po ciemnicy, starając się myśleć praktycznie. Okazał ogromną krótkowzroczność, pogoniwszy za Mefistofelesem nie upewniwszy się wcześniej, że jego umiejętności i środki magiczne znajdują się w należytym porządku. Wspomniał czasy, kiedy podróżował po Europie z całym workiem rozmaitych sztuczek zawsze był na wszystko przygotowany. Czyżby zatem powszechny szacunek, jakim go otaczano, przytłumił bystrość jego umysłu? Jeżeli tak, to skąd miał o tym wiedzieć?
Bawił się niedbale swoim pentagramem – bardziej po to, by zająć czymś ręce, niż w nadziei na jakiś spektakularny sukces – i zdumiał się, widząc ponownie rosnący słup światła wewnątrz wyrysowanych linii. Z początku był to niewielki ogienek, trochę podobny do poprzedniego, ale zaraz zaczął rosnąć, przybierając tym razem barwę czerwonopomarańczową, co zapowiadało wizytę kogoś z piekła rodem. Kiedy płomień przybrał ludzki kształt, Faust wykrzyknął: – O, duchu! Przywołałem cię z najciemniejszej otchłani... – Nie ty mnie tu sprowadziłeś – odezwała się utkana ze światła postać, przybierając formę niedużego demona o lisiej twarzy, ozdobionej krótką kozią bródką i noszącego obcisły garnitur z foczej skóry, który podkreślał jego zgrabną sylwetkę. – To nie moje zaklęcie sprowadziło cię tutaj? – Na pewno nie. Zjawiłem się z własnej woli. Nazywam się Azzie i jestem demonem. – Wiem, kim jesteście – powiedział Azzie. – Obserwowałem wasze działania, a także akcję Mefistofelesa i tego drugiego człowieka, również podającego się za Fausta.
– Wiesz zatem, że to zwykły oszust! Ja jestem prawdziwym Faustem! – Istotnie, jesteś nim – zgodził się Azzie. – A zatem? – No cóż, zastanawiałem się nad i postanowiłem złożyć ci pewną propozycję.
sytuacją
– Nareszcie! – wykrzyknął Faust. – Uznanie! Zaszczyty! Rewanż! Wieczne rozkosze! – Nie tak szybko – ostudził jego zapał Azzie. – Nie słyszałeś jeszcze moich warunków! – Dobra, więc mów! – Nie, nie tutaj – więzienie nie jest miejscem, w którym chciałbym prowadzić podobne negocjacje. – Gdzież więc? – Myślę o pewnym górskim wierzchołku – odparł Azzie. – To wysoki szczyt na Kaukazie, znajdujący się niedaleko miejsca, gdzie Noe odkrył pierwszy stały ląd po Potopie. Tam możemy porozmawiać, a ja przedłożę ci swoją propozycję z należytym szacunkiem.
– Prowadź zatem – zgodził się Faust. – Hej, a co ze mną? – zapytała Małgorzata. – Co z nią? – powtórzył uczony. – Nie może nam towarzyszyć. Moja oferta dotyczy tylko ciebie, Faust; a nie jakiejś markietantki. – Ty masz tupet! – zawołała dziewczyna. – Jestem razem z nim! Ja nawet pomagam mu w jego czarach! Prosił mnie, bym z nim była. Johann, nie możesz mnie tutaj zostawić! Faust odwrócił się do Azziego. – Sam wiesz, że to nie jest w porządku. – Daję ci słowo honoru, że nic się jej nie stanie – powiedział Azzie. – Jesteś pewny? – Nigdy się nie mylę w takich sprawach. – W takim razie chodźmy – zdecydował mag. – Małgorzato, wrócimy za moment. Nienawidzę tego, co robię, ale interes to interes.
W istocie jednak Faustowi nie było wcale przykro opuścić swą dotychczasową towarzyszkę, ponieważ nie okazała się ona ani tak zachwycająca, ani usłużna, jak się tego po niej spodziewał. – Nie! Nie! Zabierz, mnie z sobą! Nieszczęśliwa dziewczyna podbiegła do uczonego, próbując objąć go ramionami, ale demon wykonał już znak. Wzniósł się dym, błysnął ogień, i Małgorzata musiała się cofnąć. A kiedy fajerwerki zgasły, wraz z nimi zniknęli Azzie z Faustem, a ona stała samotnie w celi, na zewnątrz której słyszała ciężkie kroki zbliżających się żołnierzy.
6
Holując za sobą Fausta, Azzie leciał szybko, wznosząc się wysoko ponad wieże Konstantynopola, a potem zmienił kierunek na południowy zachód, nad wielką równinę Anatolii. Mijali rzadko rozrzucone wioski, składające się z glinianych lepianek stanowiących domy mieszkalne Turków, którzy przybyli tutaj z najodleglejszych miejsc i nawet obecnie zapuszczali się w swych łupieżczych najazdach daleko na północ – aż po same fortyfikacje Konstantynopola. Po chwili lecący znaleźli się ponad obszarem niskich, jałowych wzgórz, by niedługo potem osiągnąć pierwsze szczyty Kaukazu. Azzie wzniósł się na wyższy pułap, aby przelecieć ponad górami, i Faust stwierdził, że drży gwałtownie w rzadkim, chłodnym powietrzu. Pod nimi leżały granitowe, ostre wierzchołki, kłując puszyste białe obłoki oświetlone przez jaskrawo pałające słońce. – Widzisz tę największą górę przed nami? – zapytał Azzie przekrzykując szum wiatru. – Tam właśnie zmierzamy! Wylądowali na jej szczycie, w miejscu płaskim jak stół i cudownie oblanym promieniami stojącego w zenicie słońca. Faust chciał zapytać Azziego, jak udało mu się
spowodować tę zmianę, ponieważ kiedy opuszczali obóz krzyżowców panowała ciemna noc; nie chciał jednak wyjść na ignoranta, zamiast tego więc powiedział: – Gdzie jesteśmy? – To Góra Półksiężyca, najwyższy szczyt Kaukazu – wyjaśnił Azzie. – Wznosi się nie opodal Araratu, gdzie Noe znalazł pierwszy skrawek suchego lądu po biblijnym Potopie. Faust podszedł do krawędzi; w krystalicznie czystym powietrzu widział okolicę na dziesiątki mil wokoło. Osady na rozciągających się poniżej równinach wyglądały stąd na pełne spokoju. Jeszcze dalej poza nimi dostrzegł zbudowany z różowego kamienia pałac z wieżyczkami, otoczony białymi murami i prezentujący się z dala niczym tort urodzinowy. – Co to takiego? – zapytał. – To Zamek Beztroski – wyjaśnił demon. – Będzie twój, jeżeli zrobisz, co ci każę. – A jakie są specjalne zalety tego Zamku? – dopytywał się Faust. – Czy zauważyłeś może, czym jest ów różowy kamień,
z którego go wzniesiono? Jest to kamień szczęścia, pochodzący ze Złotego Wieku historii rodzaju ludzkiego, kiedy wszyscy i wszystko było wspaniałe. Jest on tak nasączony esencją powodzenia i wszelkiej szczęśliwości, że każdy, kto przebywa w jego pobliżu, znajduje się przez większą część czasu w stanie lekkiej euforii; słowem, Faust, stanowi on miejsce, w którym będziesz się czuł pogodny i rozradowany. Zamek wyposażony jest, oczywiście, w zwyczajowy asortyment dziewcząt o najbardziej rozkosznych ciałach – o twarzach, których widok zatyka dech w piersiach i o kształtach, które mogłyby wywołać zazdrość niejednego anioła (chociaż ten zrobiłby lepiej nie pozwalając się przyłapać swemu przełożonemu podczas równie nieangelicznego zachowania). – Zamek Beztroski wydaje mi się stąd bardzo mały – zgłosił zastrzeżenie Faust. – Właściwości światła i powietrza w tych górach są takie – wyjaśnił Azzie – że dzięki mocnemu zmrużeniu oczu możesz powiększyć swą zdolność widzenia i rozszerzyć jego zasięg; przez co zobaczysz to, co będziesz sobie życzył ujrzeć. Faust posłuchał rady; najpierw zacisnął powieki zbyt mocno, ponieważ stwierdził, iż patrzy na białą ścianę murów otaczających pałac z odległości nie
przekraczającej dwóch cali. Kiedy delikatnie rozsunął powieki, był w stanie przenieść swój punkt widzenia dalej od muru i uzyskać panoramiczny obraz całego pałacu. Było to w istocie zaczarowane zamczysko: Faust widział wiele pluskających fontann, schludnie wygracowane ścieżki wijące się w olbrzymim i dobrze utrzymanym ogrodzie; oglądał także mnóstwo oswojonych saren, jeleni i danieli, wędrujących po swoich ocienionych zagrodach oraz mrowie jaskrawo upierzonych papug gnieżdżących się na drzewach i zamieniających to miejsce w istną orgię barw. Widział ubranych w białe stroje służących przechadzających się tam i siam, dzierżących w dłoniach mosiężne tace pełne słodyczy, owoców i orzechów oraz talerze z zaostrzającymi apetyt przyprawami. Oferowali ten poczęstunek gościom ubranym w bogate różnokolorowe szaty. Faust dostrzegł, wśród nich kilku wysokich mężczyzn o szlachetnych brodach i tak wspaniale ukształtowanych czaszkach, jakie ostatni raz dane mu było widzieć podczas studiów nad antyczną rzeźbą Rzymu. – Kim są ci ludzie? – zapytał. – To filozofowie – odparł Azzie. – Ich celem będzie prowadzenie z tobą rozmów o tym, jak i dlaczego dzieją się różne rzeczy; dodadzą w ten sposób swą wiedzę do twej błyskotliwej inteligencji. Teraz skieruj swój wzrok nieco w lewo – tak, dobrze – i zwróć uwagę na kopulasty
budynek stojący z dala od pozostałych konstrukcji. – Widzę go. Co to takiego? – Jest to skarbiec Zamku Beztroski – wyjaśnił Azzie. – Znajdują się w nim kosztowności w wielkiej obfitości: klejnoty najczystszej wody, perły nie mające sobie równych, jadeity o najwyższej doskonałości oraz inne cenne przedmioty. Faust zwęził bardziej szparki pomiędzy powiekami i pochylił nieco głowę. – A co to jest tam daleko, na samym horyzoncie? – zapytał. – Wygląda niczym poruszająca się chmura kurzu. Azzie spojrzał w tamtą stronę. – Nic wartego uwagi – powiedział. – Ale co to takiego? – Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, jest to zgraja dzikich tureckich wojowników – wyjaśnił. – Czy oni także należą do „wyposażenia” Zamku Beztroski?
– Obawiam się, że nie. Stanowią pewne niebezpieczeństwo w tych stronach, ale nie zaczepiają Zamku. – Co jednak mógłbym zrobić, gdyby mnie zaatakowali? – dopytywał się Faust. – W takiej sytuacji moje bogactwa i beztroski styl życia nie na wiele by się zdały, nie sądzisz? – Wypadki chodzą po ludziach – stwierdził filozoficznie Azzie. – Dzicy wojownicy grasują na obrzeżach wszystkich pałaców, starając się z wrzaskiem wedrzeć do środka. Czasami nawet im się to udaje. Lecz nie obawiaj się, nie zostawię cię w niebezpieczeństwie. Mogę ci wszakże zapewnić pałace w rozmaitych rejonach świata. Jest wiele czystych, jasnych miast, w których mógłbyś mieszkać. I wcale nie musisz być związany ze swoim czasem; jeśli tylko zapragniesz, na przykład, spacerować po Atenach w towarzystwie Platona czy pokonwersować sobie w antycznym Rzymie z Wergiliuszem albo Cezarem, to proszę bardzo, jestem w stanie to sprawić. – Brzmi to całkiem nieźle – przyznał mag. – Ale co z należnym mi miejscem w rozgrywających się wielkich zawodach pomiędzy Światłością i Ciemnością? – Sądzę, że i w tej sprawie jestem władny coś uczynić
– stwierdził demon. – Musisz zrozumieć, że nie jest moją winą, iż doszło do popełnienia błędu. To ten głupi Mefistofeles wszystko poplątał, a ja zamierzam w związku z tym dać mu niezłą nauczkę. Najpierw jednak będę zmuszony przeprowadzić pewne dochodzenie, gdyż zawody są już w toku i ani Siły Światłości, ani Moce Ciemności nie byłyby zadowolone z ich przerwania. Jednak przy odrobinie szczęścia oraz dzięki paru słowom rzuconym w odpowiednich miejscach mógłbym, jak sądzę, wkręcić cię do gry na miejsce Macka. – A zrobiłbyś to dla mnie? – Tak, zrobiłbym – potwierdził Azzie. – Ale jest jeden warunek. – Jaki? – Musisz zobowiązać się przede mną za pomocą najmocniejszej przysięgi, jaką znasz, że będziesz mi posłuszny w każdym wypadku, szczególnie w sprawach związanych ze współzawodnictwem milenijnym, i zobowiążesz się wykonać wszystko, cokolwiek ci rozkażę. Uczony wyprostował się dumnie. – Ja mam być posłuszny tobie? Jestem Faust! A kimże
ty jesteś? Zaledwie jakimś prawie nie znanym duchem nieczystym! – Nie powiedziałbym, że nieczystym – odparował urażony Azzie. – To jest podłe oszczerstwo rozpowszechniane na nasz temat. Poza tym nie ma niczego haniebnego w służeniu demonowi. Ludzie robią to cały czas. – Ale nie Faust! – powiedział mag. – Dlaczego uważasz, że to jest konieczne? – Ponieważ mam plan i środki, dzięki którym zajmiesz należne ci miejsce w całej sprawie, a ja zajmę swoje. Musisz jednak robić wszystko, co ci powiem. Nie będę dla ciebie zbyt wymagającym szefem. Więc jak, zgadzasz się? Faust rozważał propozycję czując się srodze zakłopotany. Niewątpliwie był kuszony. Zostanie władcą Zamku Beztroski stawiało go o oczko wyżej w hierarchii, ponad statusem profesora alchemii w Krakowie; jednocześnie jednak nie potrafił się zdobyć na to, by stać się posłusznym wykonawcą poleceń Azziego. Powstrzymywała go przed tym krokiem głęboko zakorzeniona wewnętrzna niechęć. Nie tyle w tym wszystkim chodziło o to, że uczony był człowiekiem przyzwyczajonym chodzić własnymi ścieżkami; znacznie
ważniejsze było to, iż dzięki archetypicznemu, wcielonemu faustowskiemu duchowi nie potrafił nagiąć się do roli służki demona, który z natury rzeczy przeznaczony był na wykonawcę jego poleceń – nie zaś odwrotnie. – Nie mogę na to przystać – powiedział w końcu. – Och, zastanów się jeszcze – nalegał Azzie. – A co, jeżeli do tego wszystkiego dorzucę kwintesencję kobiecego piękna, za którym uganiają się wszyscy mężczyźni? Mam tu oczywiście na myśli nie kogo innego, ale samą niezrównaną Helenę trojańską! – Nie jestem zainteresowany. Mam już dziewczynę – skrzywił się Faust. – Ale to nie Helena! – Nie interesuje mnie to. Azzie uśmiechnął się. – Spójrz tylko – powiedział. Co mówiąc, demon wykonał znak. I nagle tam, na szczycie góry, przed oczami Fausta zaczął się materializować jakiś kształt kobiecy. A w następnej chwili Helena stała już przed nim, spoglądając nań ciemnymi oczami – chociaż nie był w stanie powiedzieć,
jakiego koloru mianowicie, gdyż zdawały się zmieniać barwę niczym chmury przepływające przed słońcem: w jednej chwili szare, za moment niebieskie, w jeszcze innej zielone. Miała na sobie klasyczny grecki strój, na który składała się biała tunika dobrze ułożona w fałdy, z szarfą zakrywającą jedno ramię, podczas gdy drugie pozostawało nagie. Wszystkie proporcje jej ciała były tak wspaniałe, iż byłoby śmieszne i bezowocne próbować wynosić niektóre spośród zalet urody ponad pozostałe, mówiąc: ma prześliczny nos; albo: ma arcypiękne brwi; czy: ma wspaniale ukształtowane piersi; lub: jej nogi mają cudowny kształt Wszystkie te określenia były prawdziwe, ale Helena przyćmiewała sobą ten opis, nie poddając się żadnym porównaniom. Stanowiła tę doskonałość, którą mężczyźni widują niekiedy w najgłębszych snach. Na swój sposób była samym absolutem – bardziej tworem idealnym niźli żywą istotą – a mimo to była kobietą z krwi i kości. Gdyby nawet udało się znaleźć jakieś skazy na tym boskim ciele, mogłyby jedynie posłużyć do jeszcze wyraźniejszego podkreślenia jej doskonałości jako istoty ludzkiej. Faust patrzył na nią, przeżywając srogie katusze osoby poddawanej przez kusiciela ogromnej presji. Zdobycie Heleny stanowiło wielką nagrodę, ponieważ – pozostawiając zupełnie na uboczu jej wrodzony powab – zyskiwało się dodatkowo olbrzymią przyjemność płynącą z faktu zabrania jej wszystkim innym mężczyznom oraz
z poczucia, że wszyscy oni, z wyjątkiem pedałów, zazdroszczą ci jej. Związek z Heleną czyniłby człowieka bogatszym niż posiadanie skarbów króla Salomona. Istniała jednakże druga strona medalu – cena, którą trzeba było za to zapłacić; bowiem facet mający Helenę był jednocześnie posiadany przez nią, i nie mógłby już nazywać ani swej duszy, ani losu własnymi. Jego sława ucierpiałaby na tym o wiele bardziej, niż jej. W przypadku uczonego sprowadzałoby się to do tego, że nie postrzegano by go jako Fausta, a prawdopodobnie przedstawiano by jako chłopaka Pięknej Heleny! Tymczasem jego własne zalety nie powinny przy niej zblednąć. Prawdopodobnie w czasach antycznej Troi, kiedy Parys porwał ją Menelaosowi, był on wystarczająco godnym jej mężczyzną, ale kto się dzisiaj przejmował Parysem? Wszystko to były powody nie bez znaczenia, a dochodził do nich jeszcze jeden: Faust wiedział, że pożądanie Heleny to jedna sprawa; jednak w obecnym stanie rzeczy przyjęcie jej stanowiłoby absolutnie ryzykowne posunięcie. Był Faustem; sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Nie zamierzał być niczyją marionetką – nawet najpiękniejszej kobiety świata. – Nie, nie – odezwał się gwałtownie, by roztaczany przez nią wdzięk nie spowodował u niego braku
zdecydowania. – Nie chcę ani jej, ani być twoim człowiekiem! Azzie wzruszył ramionami i uśmiechnął się; zupełnie nie wyglądał na zaskoczonego takim postanowieniem. „Musiał sobie zdawać sprawę z tego, z jak twardego materiału zrobiony jest Faust!”, pomyślał uczony, i poczuł z tego powodu przypływ dumy. Jest to naprawdę coś, kiedy nawet demon musi ugiąć się przed czyjąś siłą woli. – W porządku – stwierdził Azzie. – Uwolnię cię od niej. Ale warto było spróbować. Demon wykonał rękami serię ruchów, których sprawność Faust w pełni doceniał: mag poznaje zręczność i doskonałość innego kolegi po fachu po płynności ruchów jego dłoni i palców. To, co pokazał Azzie, było najlepsze, co Faustowi zdarzyło się dotąd widzieć. Na moment powietrze wokół Heleny, która dość biernie obserwowała to wszystko, zamigotało, ale po chwili owe lśnienia zniknęły; Azzie czarował dalej, lecz tym razem nie udało mu się wywołać nawet owego błyszczenia. – Czy to nie dziwne? – spytał demon. – Zwykle te Zaklęcia Zniknięcia działają bardzo dobrze. No cóż,
przyjrzę się im potem, kiedy znajdę na to chwilkę czasu. Powiem ci coś. Helena to miła dziewczyna i należą się jej krótkie wakacje z Hadesu, gdzie obecnie przebywa. Co byś powiedział na to, żeby została z tobą na chwilę, a ja odeślę ją do podziemia później? Faust spojrzał na Helenę, a serce trzepocząc się w piersi wyrywało mu się do niej, chociaż rozumowe powody oddalenia piękności były nadal niepodważalne. Opanował się jednak i rzekł: – No cóż, niech tam. Będę się nią opiekował jakiś czas, jeśli ci na tym zależy. Wszelako jest jeszcze Małgorzata. – Nie martw się o nią – odparł Azzie. – Nic jej się nie stanie. Poza tym ona nie była dla ciebie odpowiednia. – Naprawdę tak sądzisz? – zaciekawił się Faust. – Wierz mi. Dzięki ogniowi płonącemu w jego piersi demon doskonale wie, kiedy miłość skazana jest na niepowodzenie. Złapię cię jakoś później, to wtedy pogadamy. Jesteś pewny, że nie dasz się na nic skusić? – Nie, ale miło, że się starałeś. – Dobrze, zatem. Muszę lecieć.
– Zaczekaj! – zawołał Faust. – Mógłbyś mnie zaopatrzyć w kilka składników niezbędnych do Zaklęcia Teleportacyjnego? Inaczej wraz z Heleną nie moglibyśmy się stąd ruszyć. – Dobrze, że mi o tym przypomniałeś – powiedział Azzie, i otworzywszy torbę, jaką wszystkie demony noszą zawsze przy sobie, a która dzięki czarodziejskim siłom nie wypycha ich ubrań, wyjął z niej rozmaite zioła, cudowne leki, oczyszczone metale, mało znane trucizny i temu podobne skarby, i wręczył to wszystko Faustowi. – Dzięki – powiedział uczony. – Z tym oraz z moimi umiejętnościami będę panem swego losu. Twoja propozycja była bardzo uprzejma, Azzie, ale sam potrafię zająć się sprawą podszywającego się pode mnie oszusta. – Żegnaj zatem! – zawołał demon. – Żegnaj – odpowiedział Faust. Obaj przyjęli tę samą pozycję wznosząc do góry prawe ramiona, z dłońmi skierowanymi na zewnątrz i ze zgiętymi kciukami; potem Azzie zniknął w rozbłysku światła. Moment później to samo uczynił Faust w towarzystwie Heleny.
7
Małgorzacie nie mieściło się to w głowie. Zawsze słyszała, że magowie są niestali w uczuciach, ale to, co ją spotkało, przypominało stare niemieckie wyrażenie: „przekładaniec”. Została ciupasem zabrana z oberży w Krakowie do celi więziennej w Konstantynopolu i nie wiedziała nawet, za co została aresztowana. Tkwiła tu teraz, uwiedziona przez Fausta, i prawdopodobnie w niezłych kłopotach. Chodziła tam i z powrotem po pomieszczeniu, a potem skuliła się na ziemi, słysząc ciężkie kroki maszerujące korytarzem. Zatrzymały się obok, po czym zaskrzypiały otwierane drzwi do sąsiedniej celi. Małgorzata czekała, nasłuchując. Nastąpiła krótka przerwa, a potem stąpania rozległy się ponownie, po czym zamarły przed jej komórką. Usłyszała dźwięk klucza grzechoczącego w prymitywnym zamku. Potem klucz obrócił się, a ona skuliła się jeszcze bardziej, gdy drzwi jej celi stanęły otworem. Ujrzała wkraczającego do pomieszczenia wysokiego jasnowłosego młodego mężczyznę, bardzo porządnie ubranego. Zatrzymał się w progu, patrząc na nią z uwagą malującą się w spojrzeniu. Przez chwilę tych dwoje
tworzyło żywy obraz zanurzony w ponurym świetle, które przedostawało się do celi z kapiących rogowych latarń wiszących w korytarzu. Przybysz – z kropelkami potu błyszczącymi nad górną wargą i wytrzeszczonymi na nią oczami – wydawał się nieco tylko starszy od chłopca, podczas gdy Małgorzata, z gęstwą kasztanowych włosów układających się w atrakcyjne sploty i w długiej spódnicy podkreślającej jej miłe dla oka kształty, kuliła się w pozy ej i tyleż patetycznej co i nęcącej. Wtedy Mack, on to bowiem był, zapytał: – Kim jesteś? – Nazywam się Małgorzata – odparła dziewczyna. – A ty? – Doktor Johann Faust, do usług. Małgorzata zamrugała dwa razy, a w jej głowie postała myśl, by mu powiedzieć, że nie może być naprawdę uczonym doktorem, ponieważ prawdziwy Faust uwiódł ją i wykorzystał, by uciec potem z demonem. Jednak moment zastanowienia przekonał ją, że ta linia rozmowy może nie być najlepszym pomysłem. Ten facet najwyraźniej zamierzał wyratować ją z opresji, a mógłby gwałtownie zareagować, gdyby zaprzeczyć jego tożsamości na samym początku ich znajomości. Niech
będzie Faustem, Schmaustem albo i Gnaustem, czy czymkolwiek by sobie życzył, byle ją stąd wydostał. – Jak się tutaj znalazłaś? – zapytał Mack. – To długa historia – odparła Małgorzata. – Byłam z pewnym gościem, z gatunku tych, co to nieoczekiwanie znikają, i zostawił mnie tutaj. A ty? Mack zapędził się do więziennych kazamat w pogoni za Henrykiem Dandolo, mając nadzieję wykraść ikonę świętego Bazylego, gdyż to, jak sądził, było mu potrzebne, by całą tę hecę doprowadzić do pomyślnego końca. Kiedy dotarł do pierwszej celi, stwierdził, że doża wraz z niewidomym Izaakiem zdążył ją wcześniej opuścić. Chciał już pójść w jego ślady, gdy jakieś przeczucie powiedziało mu, by zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia. Było to dziwne, jako że nie przepadał za zwiedzaniem więzień! Tym razem jednak wydawało się bardzo ważne, by to uczynił. Tak też zrobił. Ale jak to wszystko opowiedzieć Małgorzacie? – Moja historia także jest długa – powiedział jej. – Chcesz się stąd wydostać? – A czy świnia lubi tarzać się w błocie? – zapytała retorycznie dziewczyna, używając wyrażenia powszechnego w tej części Niemiec, gdzie pasała gęsi.
– Chodź zatem – powiedział Mack. – Trzymaj się mnie. Muszę znaleźć jeszcze kogoś. Wyszli oboje z aresztu i ruszyli przez obóz. Wokół panowało zamieszanie i rozprzężenie. Tysiące pochodni oświetlało pędzących bez ładu i składu ludzi. Dęto w trąby i większość żołnierzy zmierzała w stronę murów miejskich. Wyglądało na to, że atak rozwijał się z rozmachem. Mack wraz z Małgorzatą przedzierali się przez tłum w tym samym co większość kierunku. Wszyscy śpieszyli w stronę Konstantynopola i wydawało się, że pod murami trwa walka. Krwawiących rannych transportowano z pola walki na tyły; wielu z nich zostało trafionych przez bizantyńskie strzały, wyróżniające się od innych pocisków za sprawą czerwonych i zielonych heksagonalnych wzorów wymalowanych na ich bełtach, a także dzięki lotkom spreparowanym raczej z moskiewskich kaczek niźli angielskich gęsi. Inni wojownicy przepychali się pomiędzy nimi śpiesząc do miejsca, gdzie gorzała walka. Na blankach murów widać było zamieszanie świadczące o jakiejś szamotaninie, a poniżej, z nagłym szczękiem, otworzyły się wielkie wrota strzegące do tej pory Konstantynopola, odryglowane obecnie przez znajdujących się wewnątrz miasta sympatyków Franków. Widząc to, jazda
krzyżowców uformowała się błyskawicznie i pancernym klinem ruszyła galopem w stronę otwartej bramy. Greccy żołnierze, wspomagani przez wikingów, którzy zaciągnęli się do walki po stronie miasta, starali się zabarykadować wejście, ale rozszalali jeźdźcy wpadli pomiędzy nich i berdysze oraz buzdygany zakreśliły w powietrzu krótkie ostre łuki, a pod niebo uderzył okrutny dźwięk, gdy siejąc spustoszenie zetknęły się z ciałami obrońców miasta. Grupa greckich kobiet wniosła na szczyt wałów olbrzymi kocioł wrzącego oleju; przechyliły teraz naczynie i gorąca ciecz popłynęła w dół skwierczącą, żółtą kaskadą. Frankońscy żołnierze, których ogarnął ten potop, wrzasnęli strasznymi głosami, kiedy wrzący olej oblał ich zbroje i przedostał się do ich środka przez otwory na szyje oraz ramiona, piekąc rycerzy niczym homary w skorupach. Potem chmura lecących strzał zmiotła z murów greckie kobiety, a frankońska horda, wydając wojenne okrzyki, uderzyła ponownie na obrońców, po czym ruszyła w głąb miasta z nieodpartą siłą. Niewielka grupa tureckich najemników była ostatnim punktem oporu. Od ich strzał, uderzających szybko i celnie, pociemniało niebo, a świst pocisków zagłuszał krzyki i rozmowy. Krzyżowcy, szereg po szeregu, zwalali się ze swych wierzchowców, które naszpikowane nawałą tureckich strzał wyglądały po ich przelocie niczym jeżówce. A potem fala doprowadzonych do szału Franków sięgnęła linii Turków, którzy – ustępując napastnikom posturą
i lekkim uzbrojeniem – nie mogli stawić należytego oporu wielkim, długowłosym i zarośniętym Europejczykom zakutym w ciężkie zbroje. Nastąpiła krótka rzeź owocująca poodcinanymi kończynami oraz rozbitymi głowami, a ogarnięci bitewnym szałem Frankowie, przeszedłszy przez tureckie szeregi z siłą huraganu, wdarli się na ulice miasta. Mack gnał tuż za walczącymi, ciągnąc za rękę Małgorzatę, i w końcu udało mu się wyśledzić Henryka Dandolo. Wielki mężczyzna był pieszo, ściskając kurczowo olbrzymi miecz. Wymachiwał nim dookoła, tak że każdy z jego otoczenia musiał robić gwałtowne uniki. – Prowadźcie mnie do nich! – krzyczał Dandolo. – Dawajcie mi tych Greków! Nurkując popod świszczącym mieczem, Mack dopadł dożę i ścisnąwszy go za ramię, powiedział: – Henryku, to ja Faust! Pozwól, że cię do nich zaprowadzę! – Ach, posłaniec od Sinobrodego! – ucieszył się Dandolo. – Wskaż mi po prostu kierunek, gdzie znajdują się wrogowie, i tylko popchnij mnie w tamtą stronę! – To właśnie uczynię – rzekł Mack i zakręcił dożą tak,
że ten znalazł się twarzą na wprost murów obronnych. Dokonawszy tego, zręcznie zdjął z Dandolo jedwabną szarfę, na której wisiała na jego piersi cudowna ikona świętego Bazylego. – Powodzenia, panie! – zawołał, i Henryk Dandolo wymachując mieczem ruszył do walki – nieświadomy prekursor Don Kichota. – Dobra jest! – zwrócił się Mack do Małgorzaty. – Wynośmy się stąd! Holując za sobą dziewczynę, wydostał się poza mury Konstantynopola i ruszył w stronę obozu krzyżowców. Szukał jakiegoś bezpiecznego miejsca. Jednej rzeczy był w tej chwili pewny: tego mianowicie, że wypełnił swe pierwsze zadanie – dokonał wyboru i ocalił święty obraz. Nagle zrobiło się bardzo późno i zapadły ciemności. Nastała dosyć chłodna noc; wiał zimny wiatr i zaczął padać deszcz. Drżąc i trzęsąc się z zimna, Mack wraz z Małgorzatą brnęli z trudem przez błotniste pole walki. – Dokąd idziemy? – zapytała Małgorzata. – Jest ktoś, z kim muszę się spotkać – odparł Mack, zastanawiając się, gdzie do diabła podział się
Mefistofeles. – Powiedział, gdzie się spotkacie? – Powiedział tylko, że mnie znajdzie. – Dlaczego zatem tak gnamy? – Musimy wydostać się poza tę wojenną zawieruchę. Tutaj możemy zginąć. I właśnie w tym momencie wleźli prosto na grupę żołnierzy. Nie byli to ci sami, którzy wcześniej aresztowali Fausta, lecz wyglądali dosyć podobnie, chociaż byli wielkimi, zarośniętymi, ordynarnymi i obładowanymi bronią zbirami. Wyszli prosto z walki i wyglądali tak, jakby znajdowali się wcześniej w najgorszym jej wirze – byli srodze potłuczeni i posiniaczeni, a zbroje mieli pogięte. Próbując rozniecić ogień, przykucnęli skupieni obok stosu pieńków oraz kilku krzeseł porwanych z przejeżdżającej karawany. Uderzali bez końca o siebie kawałkiem stali i krzemienia, ale deszcz, który rozpadał się tuż po zachodzie słońca, siekł coraz mocniej i przemoczeni wojownicy nie mogli liczyć na sukces. – Hej, ty! Zatrzymaj się na moment – zawołał jakiś głos, kiedy Mack wraz z dziewczyną podeszli bliżej. –
Nie masz czasem trochę suchego drewna na rozpałkę? – Nie – odparł Mack. – Przykro mi, ale nie mam. Wybaczcie chłopcy, lecz musimy iść dalej. Żołnierze poczęli tłoczyć się wokół nich i Małgorzata poczuła, jak ktoś ją obmacuje. Zamierzała właśnie strzelić zalotnika w pysk, kiedy dotarło do niej, że to Mack usiłuje oddać jej niewielką sakwę, którą zabrał doży Dandolo. Ukryła więc ją przy sobie, podczas gdy żołnierze rzucili się na Macka. Obszukali go brutalnie, a potem skierowali się do niej. Dziewczyna, obawiając się grubiańskich dłoni na swym ciele, ze złością cisnęła im worek. – Aha! – krzyknął z triumfem jeden z żołdaków, wyjmując z niego obraz. – Cóż my tutaj mamy? – Ostrożnie – odezwał się Mack. – To niezwykła święta ikona! – Do czego służy? – chciał wiedzieć żołnierz. – Do robienia cudów – odparł Mack. – Czyni cuda? Doprawdy? Przekonajmy się zatem, czy rozpali nam ognisko. To byłby nadzwyczajny cud! I uderzył stalą o krzemień. Buchnęły iskry; jedna z nich spadła na pokrytą werniksem twarz świętego i ikona
momentalnie stanęła w ogniu. Wojownicy pochylili się nad nią, usiłując wsunąć płonącą deskę pod stos ułożonych wcześniej drągów. Mack skorzystał z tej sposobności, by czmychnąć w mrok wraz z podążającą za nim Małgorzatą. Po niedługim czasie osiągnęli skraj niewielkiego lasu ograniczającego z tej strony pole bitwy. Gdy ucichł świst strzał, głośne krzyki i lamenty dobiegały aż tutaj od strony plądrowanego miasta. Krzyżowcy zamienili się w dzikie stado. Całun czarnego dymu wisiał już od jakiegoś czasu w czystym, oświetlonym blaskiem księżyca powietrzu. Sprawiało to wrażenie, jakby na ich oczach powtórzyła się historia Troi. Mack rozejrzał się. Nagły rozbłysk światła ujawnił wysoką, złowieszczą postać upozowaną malowniczo na skraju drzew, stojącą nie dalej jak dziesięć stóp od niego i otuloną w purpurową szatę. – Mefistofeles! – zawołał Mack. – Jak się cieszę, że cię widzę! – i podbiegł do niego. – Widziałeś, czego dokonałem? Wybrałem wariant z ikoną! – Widziałem, a jakże! – powiedział demon. – Szczerze mówiąc, nie jestem pod wrażeniem. – Nie? Ale to wydawało się najlepszym rozwiązaniem!
Kiedy słyszałem dożę Dandolo mówiącego o planach dotyczących przyszłości miasta, zrozumiałem, iż nie powinienem go zabijać. A jeśli chodzi o Aleksego, to przez cały czas nie udało mi się znaleźć dość blisko jego osoby, by go porwać; nawet, gdybym chciał to uczynić. – Głupiec! – stwierdził Mefistofeles krótko. – Henryk Dandolo oszukał cię. Jego nienawiść do Konstantynopola jest nieprzejednana! – Skąd do diabła, mogłem, o tym wiedzieć? – zapytał Mack. – Trzeba było czytać z jego twarzy! – odparł Mefisto. – Gdybyś go zabił, udałoby się może znaleźć lepszego władcę, który ocaliłby to miasto od okropnej grabieży i pożarów, jakie krzyżowcy wzniecają nawet w tym momencie. – Zrobiłem najlepiej, jak umiałem – rzekł Mack markotnie. – Naprawdę nie zamierzam cię besztać – powiedział Mefistofeles. – Jak mówiłem, to nie ty masz być sądzony; przez ciebie reprezentowany jest cały rodzaj ludzki. Dokonałeś po prostu głupiego wyboru, który uczyniłaby ludzkość, usiłując ocalić raczej piękną iluzję niż zachować się praktycznie!
– No, cóż, następnym razem spiszę się lepiej – obiecał Mack. – Nie będę starał się bronić żadnych więcej mrzonek. Mogę ci to obiecać. Co mamy w planach? – Twoja druga przygoda już na ciebie czeka – stwierdził Mefisto. – Jesteś gotów? – Chciałbym się wykąpać i przespać. – Będziesz mógł zrobić to wszystko podczas następnego przystanku. Udajesz się na dwór Kubilaj Chana. – Co będę tam porabiał? – Wyjaśnię ci, kiedy już znajdziemy się na miejscu. Przygotuj się. – Zaczekaj! – zawołał Mack, ponieważ Małgorzata szarpnęła go za rękaw. – Mogę ją zabrać ze sobą? Arcydemon spojrzał na dziewczynę i wyglądało na to, że odmówi, ale potem wzruszył tylko ramionami. – Sądzę, że tak. Chwyćcie się za ręce, zamknijcie oczy, a rzecz się dokona. Mack i Małgorzata zrobili, co im kazał. Dziewczyna dodatkowo wstrzymała oddech, ponieważ nie lubiła
uczucia zawrotu głowy, towarzyszącego przenoszącym ją w inne czasy i miejsca.
zaklęciom
Mefisto odprawił misterium gestów; pojawił się znajomy błysk ognia i kłąb dymu, w którym cała trójka się rozpłynęła.
MARCO POLO
1
Otworzywszy ponownie oczy, Mack stwierdził, iż znajduje się na bardzo ruchliwym rogu ulicy czegoś, co wyglądało na wielkie miasto. Mefistofeles i Małgorzata stali obok niego, przy czym demon wyglądał elegancko jak zawsze. W butonierce swego spacerowego garnituru miał świeży pączek czerwonej róży, a czarne buty błyszczały nowym blaskiem. Także Małgorzata była piękna jak z obrazka. Od chwili opuszczenia Konstantynopola najwyraźniej znalazła czas na poprawienie makijażu i przebranie się w kwiecistą suknię z głęboko wyciętym dekoltem. Rozglądając się wokół Mack momentalnie doszedł do wniosku, że miasto posiada mnóstwo olbrzymich, imponujących gmachów o specyficznym kształcie, charakterystycznym dla Chin. Wrażenie to zostało jeszcze wzmocnione widokiem tubylców, którzy – ubrani w jedwabie i futra, z dłońmi skrytymi w długich rękawach – śpieszyli w różne strony, prowadząc wysokimi głosami ożywione rozmowy. Powietrze było rześkie, chłodne, i pachniało węglem drzewnym oraz korzeniami. Niebo nad głową miało odcień ołowiu. Koło nich przechodzili ludzie w futrzanych czapach i o żółtopomarańczowych twarzach; Mack był niemal pewien, że byli to
Mongołowie. Zdawało się, że jest ich tutaj całe mrowie, a wszyscy uzbrojeni po zęby. Przechodzili obok Macka i jego towarzyszy, jakby ich w ogóle tutaj nie było. – Co z nimi? – zapytał Mackie. – Nie lubią nas? – Raczej nie widzą – sprostował Mefistofeles. – Otoczyłem nas chwilowo Zaklęciem Niewidzialności. Wypada to taniej, niż wynajmować na naradę salę konferencyjną. – Skoro tak twierdzisz... – zgodził się Mack. – Powiedz teraz, czego tym razem spodziewasz się po mnie? – Na wprost ciebie – odparł arcydemon – na samym końcu ulicy, znajduje się wielki pałac Kubilaj Chana. Mieszka w nim władca, jego wielmoże, krewni, konkubiny oraz inni próżniacy. Przebywa tam także Marco Polo. – Ten słynny wenecki podróżnik? – upewnił się Mack. – We własnej osobie. Jego ojciec i wuj przebywają zwykle wraz z nim, ale w tej chwili znajdują się w podróży handlowej do Trapezuntu. – Gdzie jest Trapezunt? – zapragnął wiedzieć Mackie. – Nieważne, nie musisz tego wiedzieć. To, co
potrzebujesz poznać, sprowadza się do oczekiwań, jakie wobec ciebie żywimy. – Racja – zgodził się Mack. – Lepiej zatem wyjaśnij mi je. – Sytuacja wygląda następująco: Marco zamierza opuścić Pekin i wrócić do Wenecji. Kubilaj Chan, choć niechętnie, zgodził się na to, ponieważ jedynie Polo może zapewnić bezpieczną eskortę księżniczce Irenie, którą Chan zaręczył z jednym ze swoich książąt w Persji. Istnieje wszelako szereg spisków na życie podróżnika. Niektórzy z mongolskich wielmoży czują się dotknięci faworami spotykającymi go ze strony władcy. Są wśród nich ludzie pragnący go zabić. Jedna z opcji, jaką możesz wybrać, polega na ochronieniu Marco przed zamachem, zanim opuści on Pekin. – Zaczekaj no moment – przerwał Mack. – Przecież on już wyjechał z miasta, prawda? – Tak, ale to była przeszłość, a teraz jest teraz. Wszystko zatem musi stać się od nowa i może pójść zupełnie inną drogą; ponieważ nawet jeżeli coś się dzieje ponownie, to w określonych warunkach odbywa się po raz pierwszy. – Jeśli jednak potoczy się inaczej – zainteresował się
Mack – czy nie zmieni to biegu wydarzeń w przeszłości? – Nie martw się – odparł Mefistofeles. – Myśl o tym jak o grze wewnątrz gry. Przeniesiono cię tutaj i dano ci pewien moment w czasie. Masz do wyboru trzy możliwości, jak się w nim zachować; po nich poznamy, jak wpłyniesz na przyszłość – bez względu na to, czy będzie to dobre, czy złe. – Nie, to wszystko nie ma sensu – zaprotestował Mack. – Dlaczego mam pomagać Marco? Przecież on wymknął się już uknutym przeciwko niemu spiskom! – Nie wygląda na to, żebyś to rozumiał – westchnął Mefisto. – Skoro wysłaliśmy cię tutaj, to jest tak, jakby ta historia toczyła się po raz pierwszy – jej wynik nie jest wcale z góry przesądzony. Poza tym któż może wiedzieć, ile razy powtarzany był epizod Marco Polo? Dzieje Ziemi są czymś na wzór starych, moralizatorskich sztuk odgrywanych bez końca, których epilog nie jest zdecydowany. To coś jak komedia dell'arte – podstawowa obsada zbiera się co wieczór, sytuacja wyjściowa jest ta sama, ale czasem, całkiem niespodzianie, finał jest zgoła inny. – I te nowe zakończenia nie wpływają na zmianę głównego nurtu historii?
– Skąd możesz wiedzieć, jaki jest ten główny nurt, skoro sam tkwisz w jego strumieniu? A także, chociaż jest to śmiertelnie poważne, wszystko dookoła stanowi grę? Ostatecznie dla nas jest to gra, nic więcej. Tobie jednak radzę brać to serio, bo inaczej nieźle ucierpisz. – A jakie są pozostałe możliwości? – zapytał Mack. – Jest jeszcze kwestia księżniczki Ireny. Pochodzi ona z dalekiego kraju i Kubilaj Chan zaręczył ją z władcą Persji. Jeśli jednak poślubiłaby ona kogoś innego, to również mogłoby to zmienić bieg historii. Możesz zdecydować o tym, sprawiając, iż wyjdzie za innego mężczyznę. – Co się stanie z tym, kogo poślubi? – Historia milczy na ten temat – odparł Mefisto. – W porządku – rzekł Mack. – Pojął, że nie uda mu się uzyskać zrozumialszych wyjaśnień od tego napuszonego arcydemona. – A jaka jest trzecia możliwość? – W posiadaniu Kubilaj Chana znajduje się magiczne berło, przynoszące szczęście jego wojskom, a skutkiem tego sprowadzające niepowodzenia na wrogów, w tym na kraje Zachodu, którym się opiera. Mógłbyś ukraść to berło.
– Próbowałem już tego poprzednio z magiczną ikoną! – Tym razem jest to coś zupełnie innego. Zapomnij o tym, co było. A teraz, jeśli czujesz się dostatecznie przygotowany, zdejmę chroniącą nas zasłonę niewidzialności i będziesz mógł zaczynać. – Zaczekaj chwilę! – zawołał Mack. – Jak mam wytłumaczyć swoją obecność tutaj? – Powiesz im, że jesteś ambasadorem Ofiru. – Co to jest Ofir? – Ofir – wyjaśnił Mefistofeles – to miasto wzmiankowane w Starym Testamencie, z którego król Salomon pozyskiwał swoje bogactwa – złoto, srebro, kość słoniową, małpy i pawie. – A gdzie się ono znajduje? – Tego nikt nie wie na pewno. Mówi się o rozmaitych miejscach, między innymi o Wschodniej Afryce, Dalekim Wschodzie, Abisynii i Arabii. Możesz być pewny, że Marco Polo nie był tam, inaczej wspomniałby o tym w swej długiej i chełpliwej liście podróży, jakie odbył wcześniej. Możesz więc bezpiecznie przypisać sobie to ambasadorstwo, ponieważ nie ma tutaj nikogo, kto mógłby
temu zaprzeczyć. – W porządku – powiedział Mack. – Jestem zatem ofiriańskim ambasadorem. A może ofiriackim? – Jak ci wygodniej – stwierdził Mefisto, wykazując oznaki zniecierpliwienia. – A teraz, skoro jesteś gotów... – Czekaj chwilę! Jeszcze jedna rzecz! Co z moim ubraniem? – Spójrz na siebie – powiedział demon. Mack usłuchał. Najwyraźniej przebierając siebie i Małgorzatę, demon znalazł także czas, by dać mu czarnobiałe rajtuzy, kurtkę z wełnianą podpinką i niewielki kapelusik zdobny w piórko. Ta sprawa była zatem załatwiona, ale Mack czuł, że jest jeszcze coś, jakiś spory problem. Mefistofeles zaczął już swoje p a s , mające spowodować jego zniknięcie, gdy nagle Mack zrozumiał, o co mu szło. – Czekaj! Jak mam rozmawiać z tymi ludźmi? – Co masz na myśli? – zapytał Mefisto. – Jeżeli nie znają niemieckiego albo choć trochę francuskiego, będę załatwiony!
– Och – arcydemon zmarszczył brwi. – Doktorze Faust, jest pan przecież sławnym uczonym i lingwistą! – Wiesz, jak to jest – powiedział Mack. – Ludzie wyolbrzymiają różne rzeczy. Poza tym od dosyć dawna nie używałem obcych języków; wymagają one odświeżenia ich sobie co jakiś czas. – W porządku – zgodził się Mefistofeles. – Dam ci zatem Zaklęcie Językowe, które pozwoli rozumieć wszystko, cokolwiek ktoś powie. Uważaj na nie, nie jest przeznaczone do powszechnego obiegu. – Takie zaklęcie powinno mi pomóc – oznajmił Mack. Demon wykonał odpowiedni znak. – Załatwione. Oddasz je, kiedy nie będzie ci już potrzebne. – A co ze mną? – spytała Małgorzata. – Będziesz po prostu występować jako jego przyjaciółka – wyjaśnił Mefisto. – Tobie Zaklęcie się nie należy. Gotów wreszcie? Mack przełknął ślinę i skinął głową; demon zniknął – tym razem bez towarzyszących temu zjawisku fajerwerków i dymu, po prostu gwałtownie blednąc. W tej
samej chwili niski, przysadzisty mężczyzna z długą brodą wpadł prosto na Macka. – Ogrungi – powiedział. – Nie, nie, to moja wina – pośpieszył z zapewnieniem Mack. A potem zadumał się nad faktem, że tak doskonale zrozumiał przechodnia. Tamten oddalił się i Mack zwrócił się ku Małgorzacie. – Chciałbym, żeby Mefistofeles nie był tak apodyktyczny – stwierdził. – On doprawdy wcale nie najlepiej organizuje te wyprawy. Zobaczymy, jak będzie teraz. Co powinienem zrobić w pierwszej kolejności? W tym momencie wysoki, groźnie wyglądający wojownik w futrzanej czapie i w zdobnej emalią zbroi, z mieczem, tarczą i lancą u boku, zawołał: – Hej, ty tam! – To coś znajomego! – mruknął Mack do Małgorzaty. – A zwracając się do wojownika, powiedział: – Tak? – Nie widziałem cię tutaj wcześniej! Kim jesteś? – Ambasadorem Ofiru. Zaprowadź mnie do swego władcy. A tak przy okazji – to moja przyjaciółka,
Małgorzata. – Chodźcie ze mną – polecił żołnierz. Postępując kilka kroków za wojownikiem, któremu z drogi ludzie usuwali się pośród głębokich pokłonów, szli przez gwarny, rojący się od ludzi targ, leżący po drodze do pałacu Kubilaj Chana. Snuło się tutaj mnóstwo zapachów – chińskich woni w głównej mierze, chociaż można było wyczuć także curry z Indii czy hibiskus rodem z wysp mórz południowych. Kiedy zaczęli iść wzdłuż straganów, powietrze nasyciło się aromatami sproszkowanych korzeni. Klocki sprasowanych wodorostów, które ludzie jedli jak mocno wysuszoną kiełbasę, wydzielały charakterystyczny zapach jednocześnie miazmaru oraz jodyny. Mack mógł zidentyfikować czyste wonie bambusa i drzewa sandałowego, pośród bardziej intensywnych aromatów czosnku, węgla drzewnego, winnego octu z ryżu oraz orzeszków z drzewa litchi. Wokół pełno było koszy z upieczoną na barbecue wieprzowiną oraz drewnianych tac z kurczakami przyrządzonymi a'la generał Khu, a kaczki po pekińsku, zanurzone we wszechobecnych chińskich sosach, piętrzyły się w wysokich stosach. Ludzie o brunatnożółtych twarzach i prostych czarnych włosach gapili się na nich, komentując przejście Macka i Małgorzaty. Dzięki Zaklęciu Lingwistycznemu otrzymanemu od Mefistofelesa, Mack mógł wszystko
zrozumieć. – Marta, spójrz no tylko na nich! – Co to za jedni? – Wyglądają mi na cudzoziemców. – Jaki mają śmieszny kolor skóry! – A jakie szkaradne oczy! – Popatrz tylko, jak ten cudak jest ubrany! Nikt tutaj nie nosi aksamitnych kurtek! – A te jej wysokie obcasy! My nie nosimy takich butów, bo to jest tak prostackie i wulgarne, jak tylko można sobie wyobrazić! – Racja, do diabła, nie nosimy... Głośny, ale wesoły tłum nie był agresywny. Mack, Małgorzata oraz prowadzący ich wojownik opuścili po chwili targowisko wraz z jego wieloma egzotycznymi woniami i dotarli do znacznie bardziej neutralnej zapachowe okolicy; do wielkiego bulwaru, po drugiej stronie którego znajdował się wspaniały pałac. Przeszli przez ulicę i weszli na długi kamienny
podwórzec, prowadzący ku wysokiej bramie. Jej skrzydła były otwarte, a dowódca straży stał przed nią w emaliowanej zbroi, z tarczą oraz przy mieczu; okrzyknął ich kiedy się zbliżyli: – Kto idzie? – Prosty żołnierz – odparł mongolski wojownik – prowadzący ze sobą ambasadora Ofiru wraz z jego przyjaciółką, by przedstawić ich Chanowi. – Cóż za wspaniałe zrządzenie losu – powiedział strażnik. – Właśnie cały dwór Kubilaj Chana zgromadził się w celu omówienia ważnych spraw państwowych; narada skończyła się, a nie nadeszła jeszcze pora obiadu, przeto wszyscy mają nadzieję, iż wydarzy się coś zabawnego. Przechodź, żołnierzu, wraz z szanownymi gośćmi! Przepych i bogactwo sal pałacu Chana wymykało się jakiemukolwiek opisowi, zatem nikt nie będzie próbował tego dokonać. Wzdłuż korytarzy, którymi przechodzili, znajdowały się zwoje pokryte chińską poezją wychwalającą uroki obserwowania płynącej wody. Ostatnie drzwi przed salą audiencyjną były wysokie, owalne, bogato zdobione i wykonane z brązu; otworzyły się same.
– Kto prosi o posłuchanie? – zapytał mały, ciemnowłosy mężczyzna. – Ambasador Ofiru – odparł Mack. – Z przyjaciółką... Wielką salę audiencyjną oświetlały pochodnie będące rodzajem francuskich łuczyw niedawno przywiezionych z Europy i płonących zimnym, bezlitośnie intelektualnym światłem, w którym Mack ujrzał na podwyższeniu przed sobą grupę ludzi ubranych z wielkim przepychem. W ich środku, górując nad pozostałymi z wysokości niewielkiego cokołu, siedział mężczyzna przeciętnego wzrostu, w średnim wieku oraz spokojnego usposobienia, o niezbyt żywych rumieńcach i względnie dobrym wyglądzie; jego twarz ozdabiała mała bródka, a głowę turban, na którego szczycie błyszczał brylant tej wielkości, iż nawet bez potrzeby prezentacji Mack poznał momentalnie, że tylko ten facet może być Kubilaj Chanem. Po obu jego stronach stali rozmaici ludzie – najwyraźniej dygnitarze, ciotki oraz wujowie, prawdopodobnie także kilkoro braci i sióstr oraz paru innych pociotków. Poza tym w sali znajdowało się wielu dworzan. Tuż obok Kubilaj Chana i nieco poniżej jego tronu siedziała kobieta o blond włosach i bladej cerze, w której Mack domyślił się księżniczki Ireny. Ręce wszechobecnych łuczników dzierżyły na wpół napięte łuki ze strzałami założonymi na cięciwy; strzelcy, nie ufając nikomu, śledzili każdy ruch obecnych. Przy małym stoliku na uboczu zasiadł zasuszony
staruch ubrany w usianą gwiazdami szatę, a w jego pobliżu znajdował się młody mężczyzna, z wyglądu Europejczyk, wystrojony w pantalony, kubrak oraz mały kapelusik z jastrzębim piórem na czubku. Był to Marco Polo. – A zatem – odezwał się Kubilaj Chan – pochodzisz z Ofiru? Pamiętając o tym, co mówił mu Mefistofeles, Mack zauważył, iż władca trzyma w dłoni berło. Nie wyglądało jakoś specjalnie magicznie, wszelako informacje demona były na pewno prawdziwe. – Jesteś pierwszym Ofiryjczykiem, którego gościmy – kontynuował Chan. – A może Ofirianinem? – Jak Wasza Wysokość woli – odparł Mack. – Spójrz, Marco – polecił władca. – Facet z Europy! Młody człowiek w kapeluszu z piórkiem popatrzył na przybyłego i nachmurzył się. – Nie jest to nikt, kogo bym znał. Jak się nazywasz, chłopcze, i skąd pochodzisz? – Jestem doktor Johann Faust – odparł Mack. – Urodziłem się w Wittenberdze w Niemczech, ale od wielu
lat występuję jako ambasador Ofiru. – Nie widuje się was w Europie. – Nie. My, Ofirianie, preferujemy raczej pozostawanie w domowych pieleszach. Nie jesteśmy równie kupiecką i rozpodróżowaną nacją, co wy, Wenecjanie, Marco. – Ach, a więc znasz mnie? – Oczywiście, twoje imię jest równie szeroko znane, jak sława Ofiru. Marco usiłował utrzymać poprzednią powściągliwą oziębłość, ale najwyraźniej czuł się pochlebiony. – Powiedz mi – rzekł – jakie są wasze podstawowe bogactwa? – Eksportujemy wiele materiałów i surowców – odrzekł Mack – ale główne towary naszego handlu to złoto, srebro, kość słoniowa, małpy i pawie. – Małpy? To ciekawe – stwierdził Polo. – Wielki Chan poszukuje dobrego źródła dostaw małp! – Posiadamy najlepsze – zachwalał Mack. – Mamy duże małpy i małe małpy, malusieńkie małpiatki i ogromne goryle, orangutany o pomarańczowym futrze i wiele, wiele
innych. Sądzę, iż jesteśmy w stanie spełnić dowolne życzenie w dziedzinie małp! – Wspaniale, jeszcze do tego wrócimy – rzekł Marco. – Wielki Chan byłby także zainteresowany pawiami, jeżeli twoja cena okazałaby się konkurencyjna wobec innych. – Dogadamy się – obiecał Mack. W tym monecie odezwał się pałacowy czarnoksiężnik. – Ofir, co? Miasto w pobliżu Szeby? – Tak jest – odparł Mack. – Trafiłeś w sedno. – Sprawdzę to później – stwierdził staruch. – Jestem pewien, że znajdziesz je w najlepszym porządku – powiedział Mack i zachichotał, ale nikt więcej nie roześmiał się z tego drobnego dowcipu. Zamiast tego odezwał się ponownie Kubilaj Chan. – Witaj na moim dworze, doktorze Fauście, ambasadorze Ofiru – rzekł. – Mamy życzenie porozmawiać z tobą w późniejszym czasie, ponieważ – niech ci to będzie wiadome – uwielbiamy słuchać opowieści o odległych krainach. Nasz drogi syn, Marco, uraczył nas wieloma historiami tego typu, ale zawsze miło
jest usłyszeć coś nowego w tej materii. – Jestem do usług Waszej Wysokości – skłonił się Mack i zauważywszy, iż twarz Marco Polo zmieniła wyraz z zachmurzonego na zirytowany, doszedł do wniosku, że dzisiaj nie uda mu się tutaj znaleźć przyjaciół. – A co z tą kobietą? – zapytał Kubilaj Chan. – Mówi do ciebie! – syknął Mack do Małgorzaty. – Ale co? – spytała dziewczyna. – Nie rozumiem ani w ząb! – Będę mówił za ciebie – odparł Mack, a zwracając się do władcy, dodał: – To jest moja przyjaciółka, Małgorzata. Niestety, nie zna mongolskiego. – Ani słowa? Chętnie wysłuchalibyśmy i jej historii! – Będę tłumaczył – ofiarował się Mack – co jest dużą stratą, gdyż ona sama znakomicie opowiada! – To nie okaże się konieczne – odparł Kubilaj Chan. – Szczęściem, założyliśmy ostatnio centrum intensywnej nauki języka mongolskiego dla poddanych oraz przyjaciół, którzy go nie znają. Ty natomiast posługujesz się naszą mową nad wyraz biegle, mój drogi Fauście!
– Dziękuję, Wasza Wysokość – rzekł Mack, kłaniając się nisko. – Jestem w pewnym stopniu uzdolniony językowo. – Jednakże ta kobieta musi zacząć się uczyć. Wyjaśnij jej, że ma zaraz udać się na lekcję i nie wracać tak długo, aż będzie umiała do nas przemówić. – Posłuchaj – powiedział Mack do Małgorzaty. – Przykro mi, ale oni oddadzą cię na kurs językowy. – Och, nie! – sprzeciwiła się dziewczyna. – Tylko nie do szkoły! – Niestety, nic nie mogę na to poradzić. Przepraszam. – Niech to cholera! – powiedziała Małgorzata. – To wcale nie jest zabawne! Pozwoliła jednak, by dwie dworki odprowadziły ją w głąb pałacu.
2
Kiedy Mack podążał za Wongiem, służącym, którego przydzielono mu, by odprowadził go do przyznanej ambasadorowi Ofiru kwatery, był w pełni świadom dziwności panującej w zewnętrznych korytarzach. Zauważył, iż płomień pochodni Wonga chybotał niespodzianie, mimo iż w powietrzu nie było najmniejszego podmuchu. Idąc przez ciche hole i korytarze dotarli do jednego z nich, odgrodzonego szkarłatnym sznurem. – Co tam jest? – zapytał Mack. – To skrzydło pałacu – wyjaśnił Wong – przeznaczono dla duchów umarłych poetów; dostęp tam jest zabroniony dla żywych ludzi. Jedynie Chan oraz wybrani słudzy mogą tu wchodzić z ofiarami. – Jakimi ofiarami? – Jaskrawo ubarwionymi kamieniami, muszlami morskimi, mchem oraz innymi przedmiotami miłymi duszom zmarłych bajarzy. Wong powiedział mu jeszcze, że niewielu było równie
gościnnych monarchów, co Kubilaj Chan, a żaden z nich nie był tak żądny opowieści rozmaitych przybyszów. Władca różnił się tym od innych Mongołów, czerpiąc przyjemność z podróżniczych historii. Zachęcał ludzi z całego świata, by przybywali na jego wezwanie, opowiadali, skąd pochodzą i jakie panują w ich stronach obyczaje. Lubił także słuchać o ich rodzinach, a im dłuższe były to opowieści, tym lepiej. W związku z tym zamiłowaniem Kubilaj Chan przeznaczył całe skrzydło w swym pałacu, by podejmować tam obcych przybyszów; pomieszczenia owe stanowiły bezspornie pierwszy na świecie luksusowy hotel, w którym gości przyjmowano bez wcześniejszej rezerwacji i za darmo – zapłatę stanowiły gawędy. W pałacu Kubilaj Chana goszczono żebraków na równi z ambasadorami. Nie byli to jednak zwykli nędzarze, w pojęciu Chana bowiem łachmaniarzem stawał się ten, kto nie był zasobny w ciekawe historie. Grono nędzarzy w pałacu Chana tworzyli ludzie, którzy z takiego czy innego powodu byli – lub mogli być – uważani za jałowych pod względem zasobów opowieści. Chan utrzymywał tych nieszczęśników, traktując to jako publiczną dobroczynność. Dwór obfitował nie tylko w luksusowe apartamenty dla podróżników: znajdowało się tam również osobne, wydzielone skrzydło dla tułaczych duchów poetów oraz
bajarzy; a to z powodu wierzeń Chana, wedle których dusze owe miały żyć wiecznie w specjalnym niebiańskim królestwie, dla nich jedynie stworzonym przez Moce Które Są. Te właśnie duchy wracają od czasu do czasu na Ziemię, gdyż poeci czerpią inspirację z rewizytowania miejsc ich wcześniejszych triumfów lub klęsk. W swych peregrynacjach po dawno nie widzianych okolicach czy ulicach miast są one czasem podatne na wpływy zewnętrzne. Wówczas, jak wierzył Chan, człowiek mógł odegrać pewien rytuał składając przyciągające dusze ofiary, dzięki czemu mogły one zawitać do pałacu Kubilaj Chana, wiedząc, iż są tam mile oczekiwane. Przybywszy na miejsce znajdują rzeczy, za którymi tęsknią: strzępki miękkich futer, błyszczące odpryski luster, kawałki bursztynu, starożytne srebrne monety czy niezwykle kolorowe kamyki. Są to wszystko przedmioty, o których sądzi się powszechnie, iż sprawiają przyjemność duszom zmarłych poetów, toteż Chan zgromadził ich całe mnóstwo. Znajdowały się one w przeznaczonych na przyjęcie tych niezwykłych gości pokojach, w których obok zegara paliło się kadzidło i cały czas płonęły świece. I czasem przybywał do tego miejsca duch, radując się ową przygotowaną dla niego ucztą pamięci, a kiedy odchodził, pozostawiał w głowie Chana sen jako podarunek. Zgodnie z tym Kubilaj Chan miał wiele niezapomnianych snów, gdyż odwiedzały go dusze
opowiadające o nieposkromionych białych wielorybach, o spiskach na Forum Romanum, o wielkich armiach przemierzających mroźne, białe krainy. Śnił o podróżach przez ciemne lasy z dala od znanych ścieżek i o pożądaniu rodzącym się pomiędzy kobietą a tygrysem. Tak więc dzień i noc Chan gromadził stosy brylantowych marzeń, aż nie wiedział w końcu, który sen jest którym, i począł śnić swój własny – o znalezieniu się pośród wszystkich zmarłych poetów, gdy już i on sam rozstanie się z życiem. Apartament Macka urządzony był z przepychem rzadko spotykanym na Zachodzie; Kubilaj Chan przemyślał najdrobniejsze szczegóły. Służący dostarczający jadło, napoje oraz gorącą wodę do kąpieli byli doskonale wyszkoleni i zachowywali się tak, jakby Macka w ogóle tu nie było; ich spojrzenia w niczym nie naruszały jego prywatności. Uznał to za bardzo miły obyczaj, choć z powodu rozważania kwestii ciążącej nad nim konieczności dokonania wyboru nie mógł w pełni delektować się tą sytuacją. Nie był w końcu wcale jasnowidzem i znalazł się tutaj w celu wykonania pewnego zadania. Zdawało się, iż nadeszła odpowiednia pora, by zacząć wreszcie coś robić w sprawie Marco Polo. Ocalenie jego życia mogłoby stanowić Dobry Uczynek; z której strony by na to spojrzeć, nie umiał dopatrzeć się w takim postępku niczego nagannego. Nikt nie może mieć ci za złe, jeżeli
ocalisz mu życie; podczas gdy już na przykład kwestia znalezienia innego kandydata na męża dla księżniczki Ireny wydawała się przedsięwzięciem nieco ryzykownym. Przecież nawet się z nią jeszcze nie spotkał. Natomiast sprawa ewentualnego wykradzenia Kubilajowego berła nie zajmowała w ogóle jego uwagi, gdyż w pobliżu Chana znajdowali się zawsze łucznicy trzymający w pogotowiu strzały założone na cięciwy, i jeżeli tylko ktokolwiek wykonał jakiś gest w kierunku władcy, sztywnieli momentalnie i napinali łuki. Było oczywiste, iż nikt nie jest w stanie zbliżyć się do Kubilaj Chana, nie narażając się przy tym na ryzyko naszpikowania strzałami. Pozostawał zatem Marco Polo. – Powiedz mi – zwrócił się Mack do Wonga – czy Marco mieszka gdzieś tutaj w pobliżu? – Trzyma apartament w tej części pałacu – odparł służący – ale ma też kilka przyjemnych pałacyków w mieście, liczne wiejskie rezydencje oraz nieruchomości w wielu innych miejscach. – Nie pytałem o jego stan majątkowy – rzekł Mack. – Chciałem po prostu wiedzieć, gdzie go mogę teraz spotkać? – W tej chwili znajduje się w Głównej Sali Bankietowej, gdzie nadzoruje jej dekorowanie przed
wielkim przyjęciem wydawanym dziś w nocy na cześć Chana. – Bądź tak dobry i zaprowadź mnie tam.
3
W Głównej Sali Bankietowej kłębił się tłum robotników rozwieszających papierowe girlandy, sztandary, barwne draperie i inne błyskotki oraz ozdoby charakterystyczne dla świątecznego wystroju. Wysoki strop sali podtrzymywany był przez osiem okrągłych kolumn spoczywających na sześciennych blokach, których rogi stanowiły dogodne miejsce do umieszczenia dekoracji. Główny ich element stanowiły odcięte ludzkie głowy, zgromadzone tam przez Marco – wielkie stosy głów, niektórych jeszcze krwawiących, innych raczej wysuszonych czy też zmumifikowanych, a jeszcze innych w stanie gnicia i rozkładu. Na środku sali znajdowała się kadź pełna krwi, a dwie zakapturzone postaci mieszały stale zawartość, by nie zakrzepła. Marco, wsparty rękami pod boki, stał obok, nadzorując umieszczanie czerepów w zaplanowanych dla nich miejscach. Mack zatrzymał się na chwilę w progu, by objąć to wszystko wzrokiem, po czym podszedł do podróżnika. – Mile wyglądająca kompozycja głów – pochwalił. – Dzięki – odparł Marco – ale ciągle jeszcze nie jest tak, jak należy. – A zwracając się do ludzi na drabinach,
układających krwawe stosy, zawołał: – Ciaśniej tam z tą piramidą! Nie chcę, żeby głowy poniewierały się wszędzie dookoła! Jestem za zdecydowanym efektem! I chcę, by były ułożone w wysokie stosy! Siedem stóp – to jest to, o co mi chodzi. Wiem, że nie utrzymają się samorzutnie w stanie równowagi, ale musicie wymyślić jakiś sposób, żeby wyglądało na to, że same tkwią ciasno w kupie. Znajdźcie coś do wzmocnienia tych stosów; użyjcie szpagatu lub drutu, ale zróbcie to tak, żeby nie było tego widać. I wyciągnijcie te wysuszone stare łby; sprawiają wrażenie, jakby leżały tutaj od całych dziesięcioleci! A my nie składamy hołdu przeszłości, tylko świętujemy dzisiejsze i przyszłe podboje Chana! I do tego potrzebne są nam świeżo ścięte głowy, najlepiej z ciągle kapiącą z nich krwią! Jeżeli to niemożliwe, użyjcie krwi z kadzi. Mack i Marco obserwowali przez chwilę poczynania robotników, którzy usiłowali zastosować się do wskazówek podróżnika. – No, teraz wygląda to znacznie lepiej – ocenił Mack. – Tak uważasz? – Oczywiście. Wy, Wenecjanie, macie oko do takich spraw.
– Dzięki. A zatem przybyłeś z Ofiru? – Tak – przyznał Mack – ale nie mówmy o mnie. Chciałem ci powiedzieć, jak wielką dla mnie przyjemnością jest spotkanie z tobą. Podziwiam cię, Marco. To zaszczyt poznać najwybitniejszego konfabulatora swego pokolenia. A może i wszystkich pokoleń. – Miło z twojej strony – odparł Marco. – Ale czyż i ty nie jesteś bajarzem? Mam na myśli to, iż Ofir jest mitycznym miastem. – Och, zmyślam, ale nie za bardzo. Któż zresztą zaprząta sobie głowę Ofirem? Poza kością słoniową, pawiami i małpami nie da się wiele więcej powiedzieć o tym miejscu. Marco skrzywił twarz w niebezpiecznym uśmieszku. – Mam nadzieję, że nie. W pałacu cesarskim jest miejsce tylko dla jednego opowiadacza. – Ależ ty jesteś tutaj na stałe! Prawdę mówiąc, powodem, dla którego się tutaj znalazłem, jesteś właśnie ty. Chciałbym cię prosić o autograf. – Masz moją książkę?
– Jest najdroższą memu sercu własnością; a raczej była, powinienem powiedzieć, ponieważ zdradzieccy Arabowie skradli mi ją podczas pewnej nocy na Wyżynie Tartarii. – Brzmi to niczym historia awanturnicza. – Nie całkiem – odrzekł Mack, przypominając sobie, kto tutaj jest nadwornym narratorem. – W istocie szło o najbardziej prozaiczną grabież, jaką można sobie wyobrazić; ma to wszakże tę złą stronę, iż nie posiadam teraz tomu, który mógłbyś mi zadedykować. Gdybyś jednak był skłonny złożyć swój podpis na kawałku papieru, wkleję go do książki, jeżeli tylko zdobędę inny jej egzemplarz. – Przypadkiem mam jeden – stwierdził Marco niedbale. – Sądzę, że mógłbym ci go odstąpić. – Twój ostatni egzemplarz? Nie mógłbym go przyjąć! – Prawdę mówiąc, mam ich kilka. – Uważałbym to za wielki zaszczyt, gdybyś mi go podpisał. A także gdybyś pozwolił mi trzymać straż przy sobie, by ocalić cię od spisków i intryg, które kłębią się wokół twej sławnej postaci.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał Marco. Dopiero co przyjechałeś. – To normalne – stwierdził Mack – iż człowiek równie utalentowany i popularny co ty, musi mieć wrogów. Byłoby moim największym pragnieniem móc cię przed nimi obronić. – Jeżeli naprawdę chcesz mi pomóc – powiedział Polo – to jest pewna rzecz, którą mógłbyś dla mnie uczynić. – Tylko powiedz – przystał Mack. – Jako ambasador Ofiru – rzekł podróżnik – znasz zapewne wcale dobrze wiele języków. – To podstawowy warunek, jaki trzeba spełnić, by służyć w dyplomacji – zgodził się Mack. – Wiem już, że mówisz po niemiecku, po francusku, po mongolsku, i znasz także perski. – To zupełnie niezbędne. – A co z językiem Turkestanu? Co z Farsi? Z turkmeńskim i mandaryńskim? – Daję sobie z nimi radę – zapewnił go Mack.
– Apushtu? – Nie jestem pewien – zawahał się Mack. – Jak on brzmi? Marco wykrzywił usta w przedziwny sposób i powiedział: – Tak brzmi zdanie w języku pushtu. – W porządku – powiedział Mack. – Zrozumiałem je. – Wspaniale – ucieszył się podróżnik. – Księżniczka Irena mówi tylko w tym języku, nigdy nie opanowawszy mongolskiego, w związku z czym w ogóle nie ma z kim rozmawiać. – Z wyjątkiem ciebie, jak sądzę. – Jedyne zdanie, jakiego udało mi się nauczyć po pushtuańsku, brzmi: „Tak brzmi zdanie po pushtuańsku”. Rozumiesz, nie mam czasu na studiowanie go. – To niedobrze. – To, czego spodziewam się po tobie – kontynuował Marco – sprowadza się do odwiedzenia księżniczki Ireny i porozmawiania z nią; będzie dla niej wielką przyjemnością móc ponownie posługiwać się swym ojczystym językiem. Jestem także przekonany, iż ciekawa będzie usłyszeć o zwyczajach panujących w Ofirze.
– Nie chciałbym marnować jej czasu w ten sposób – sprzeciwił się Mack. – Ofir podobny jest do wielu innych miejsc na świecie. Jeżeli jednak uważasz, iż moja paplanina może wprowadzić ją w lepszy nastrój, to możesz na mnie polegać. Idę do niej natychmiast. I poszedł, gratulując sobie w duchu tego, jak szybko udało mu się wniknąć w wewnętrzne kręgi dworu mongolskiego władcy.
4
Dobrze się składało dla Macka, iż miał dokładne wskazówki jak się poruszać po pałacu, gdyż zbudowany on był z zawiłością godną labiryntu. Wędrował wzdłuż drugich, wyfroterowanych korytarzy, zdających się prowadzić w nieskończoność, po czym wspinał się milczącymi, rozświetlonymi promieniami słońca błyszczącymi klatkami schodowymi. Dochodzące tu odgłosy były stłumione. Gdzieniegdzie z sufitów zwisały klatki z ptakami, a psy, koty oraz oceloty szwendały się w przejściach. Od czasu do czasu słyszał dźwięki wysoko nastrojonych piszczałek sprzeczających się z basowym dudnieniem bębnów. Dwukrotnie zaszedł do korytarzowych sprzedawców serwujących mięso z kotła, befsztyki z rusztu oraz mongolskie zwinięte naleśniki bez nadzienia – a wszystko to było wprowadzone przez Chana dla wygody gości, których napada wilczy apetyt w trakcie poszukiwania drogi wiodącej ku sali jadalnej. W tej wewnętrznej części pałacu nie było okien, ale przechodzeń mijał raz po raz dioramy przedstawiające obrazy przyrody – brzozy z wiewiórkami, wydry nurkujące w leniwie toczących swe wody rzekach, dżungle pełne małp – dzięki czemu nikt nie mógł czuć się pozbawiony kontaktu ze światem natury, nawet jeżeli był
on jedynie symboliczny i zmyślony. Czasami monotonię korytarzy burzyły otwarte przestrzenie, niekiedy zupełnie niewielkie – nie większe niźli skrawek terenu z małą kapliczką – a od przypadku do przypadku obszerniejsze, o powierzchni około pół quaa lub całego quaa. W ten sposób po przejściu wielu wewnętrznych podwórców i mnóstwa korytarzy Mack dotarł w końcu do ogromnego wybrukowanego rynku, pełnego uzbrojonych mężczyzn ćwiczących się we władaniu bronią. Mieli na sobie pełne zbroje i dźwigali tarcze, miecze oraz lance. Znajdowali się wśród nich także instruktorzy walki, wyróżniający się czerwonymi opaskami na głowach; prowadzili oni zajęcia we władaniu bronią oraz ćwiczenia gimnastyczne, które Maćkowi wydawały się mocno wyczerpujące. Przeszedł pomiędzy rzędami spoconych z wysiłku wojowników, gdyż jego marszruta prowadząca do apartamentu księżniczki Ireny wiodła drugą stroną dziedzińca. Ćwiczący stanowili niezwykle egzotyczną grupę, ponieważ nosili barwy wielu armii różnych nacji i państw, rozmawiając jednocześnie mnóstwem odmiennych języków. Na zatłoczonym dziedzińcu słyszało się co najmniej dwa tuziny rozmaitych narzeczy, a dzięki Zaklęciu Lingwistycznemu, którym obdarował go Mefistofeles, Mack rozumiał je wszystkie. Przechodząc spiesznie nie zwracał niemal uwagi na to, co mówią
obecni, bowiem wypowiedzi podczas gimnastycznych wygibasów nie są nazbyt interesujące w żadnym języku. Nagle jednak nastawił uszu, kiedy usłyszał mimochodem wymienione nazwisko Marco Polo. Imię podróżnika padło od strony dwóch fechtujących się żołnierzy. Byli to brodaci faceci, ubrani w skórzane zbroje wzmocnione blachami z brązu; włosy mieli natłuszczone i ufryzowane na modłę fenicką. – A więc co takiego mówiłeś mi o tym Marco Polo? – zapytał jeden z nich. – Nie powinniśmy rozmawiać o tej sprawie tutaj, w publicznym miejscu – sprzeciwił się drugi. – Nie przejmuj się – rzekł jego towarzysz. – Oprócz nas nikt tutaj nie mówi w dialekcie haifańskim. Było to istotnie niemal nieznane narzecze języka środkowo-aramejskiego, jednak Mack, zgodnie ze wszechogarniającym zaklęciem Mefistofelesa, rozumiał je absolutnie perfekcyjnie – aż do najdrobniejszych drgnień strun głosowych. Zatrzymał się zatem, udając, iż poprawia wiązadła przy swych wysokich butach, i słuchał, co ma do powiedzenia drugi z wojowników. – Mówiłem o tym, iż nadeszła właściwa pora; spisek
dojrzał do wykonania. Obaj zostaliśmy wybrani, by pełnić straż podczas dzisiejszego bankietu. To odpowiedni czas i miejsce, by rozprawić się z nim. – A zatem śmierć, co? – Zgodnie z wiadomością przyniesioną mi przez gołębia, to jest to, czego żąda Możnowładca Fenicki. Musimy dostać go teraz, zanim Marco opuści Pekin i dokona kolejnych handlowych posunięć, mogących zaszkodzić naszemu miastu, Tyrowi. – Niech żyje Tyr! – powiedział pierwszy. – Ciszej, głupcze! Po prostu bądź dzisiejszej nocy gotowy do akcji. Po czym obaj żołnierze wrócili z nowym zapałem do swych szermierczych zajęć, a Mack zakończył poprawianie obuwia. Wyprostował się i ruszył przed siebie. Wszystko stawało się dlań jasne – oto odkrył spisek na życie Marco Polo i zamierzał powiadomić o nim Wenecjanina, jak tylko skończy rozmowę z księżniczką Ireną.
5
Księżniczka Irena przebywała w swoich pokojach; była uprzejma i ucieszyła się z możliwości przyjęcia ambasadora Ofiru. – Ty musi zrozumiał – powiedziała łamanym mongolskim prowadząc Macka po dywanach do wewnętrznego pokoju – że ja lubić wizyta, ale nie mówić mongolska języka zbyt dobra. – To jest właśnie powód, dla którego przyszedłem, księżniczko – odrzekł Mack w bezbłędnym pushtu. – Ponieważ posiadam pewną niewielką biegłość w posługiwaniu się twym ojczystym językiem, pomyślałem sobie, że może pragnęłabyś porozmawiać ze mną trochę, zanim nadejdzie pora bankietu? Księżniczka odetchnęła gwałtownie, gdyż usłyszenie jej rodzimego narzecza, brzmiącego w ustach tego jasnowłosego młodego człowieka bez jednego nieprawidłowego wdechu, za to z doskonałym akcentem oraz z każdą partykułą na swoim miejscu i z pełną wartością fonetyczną wszelkich głosek szczelinowych stanowiło dla niej bardziej zdumiewające zdarzenie, niż ujrzenie fiołków na styczniowym śniegu – co do tej pory
było najbardziej niezwykłym doświadczeniem jej życia. – Mój drogi język ojczysty! – zawołała. – Mówisz, jakby był twoim rodzimym! – Jakkolwiek w niewielkim tylko stopniu, za pozwoleniem Waszej Wysokości – odparł Mack stosując tryb łączący z równą dezynwolturą, jakby się do tego urodził. – Jak to cudownie, że nie muszę dłużej mówić tym łamanym mongolskim! – cieszyła się księżniczka. – Wychodzenie na całkowitą ignorantkę sprawiało mi przykrość, skoro w istocie mam magisterium zarówno z literatury ofiariańskiej, jak i pism Kush oraz Szeby. – Osobiście nie czytałem zbyt wiele w tej materii – odparł Mack – ale wiem, iż jest to znacząca twórczość. – W tej chwili nic nie jest dla mnie ważniejsze od tego, że możesz ze mną rozmawiać – stwierdziła Irena. – A jeszcze bardziej znaczące jest to, że mogę mówić do ciebie w mym rodzimym języku. Chodź dalej, usiądź, poczęstuj się herbatnikiem figowym oraz szklanką wina palmowego i opowiedz mi o sobie. W jakim celu przybyłeś do Pekinu? Mack pozwolił się posadzić na otomanie pośród
mnóstwa jaskrawo kolorowych poduszek. Księżniczka Irena usiadła obok niego. Była wysoką blondynką o bladej cerze, niezbyt pociągających ramionach oraz zagadkowych oczach koloru morskiej zieleni. Jej zachowanie starało się ukryć niedoskonale maskowaną histerię. Kiedy gestykulowała, rozlegał się brzęk bransoletek. Mack wyjadał daktyle ze stojącej w pobliżu miski z nadzieją na ukojenie nerwów. – Przywiedli mnie tutaj z Kraju Wysokich Zbóż i ostatecznie zdecydowali, iż muszę poślubić szacha perskiego – mówiła Irena. – Uważasz, że to jest w porządku? Tatuś obiecał mi, że będę mogła wyjść za tego, którego sama wybiorę. A potem całkowicie zmienił zdanie, gdyż Wielkiemu Chanowi potrzebna była księżniczka z mojej linii krwi. Najpierw zostałam wydana za Yigura, lecz otruto go. – Pośród szlachetnie urodzonych – zauważył Mack – rola kobiety na wydaniu często sprowadza się do scementowania traktatów politycznych. A jakie jest twoje zdanie o szachu Persji? Według mnie to dobra partia. – Widziałam jego portret – powiedziała Irena. – Jest gruby. Stary. Szpetny. Ma okrutne usta. Wygląda na impotenta. Wydaje się nieinteligentny. Mówi wyłącznie po persku.
– Tego ostatniego nie możesz mu brać za złe – stwierdził Mack. – Niczego nie mam mu za złe – rzekła księżniczka, wzruszając ramionami. – Ale jeżeli odrzuca mnie już jego malowana podobizna, to wyobraź sobie, jak podziała na mnie żywy szach! Nigdy nie chciałabym rodzić mu dzieci; jego ród wymarłby. Mack pokiwał głową zastanawiając się, czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla przyszłych pokoleń. Chociaż, prawdopodobnie ma. Wszystko ma znaczenie. Ale jaką różnicę spowodowałoby dokonanie innego wyboru? Nikt nie mógł mu powiedzieć, jak ma sobie to wyobrazić. – Spróbuj jednej z tych kandyzowanych fig – powiedziała Irena. – Założę się, że nie są nawet w połowie tak słodkie, jak ty! – Księżniczko! – zakrzyknął Mack, ponieważ jawna propozycja brzmiąca w głosie kobiety wstrząsnęła nim od stóp do głów, choć był zahartowanym facetem, a przynajmniej za takiego się uważał. – Powiem prosto – rzekła Irena – bo mogę już nie mieć drugiej takiej szansy. – Przysunęła się bliżej, otaczając ramionami jego kark. – Mówiłeś, że jak się nazywasz, skarbie?
– Johann Faust, do usług. Ale księżniczko... – Jasiu, podbiłeś mnie swą słodką mową. Nie wzdragaj się zatem, kiedy próbuję to rozsznurować. Ostatnia kwestia odnosiła się do obcisłego gorsetu, ściśle opinającego jej szczupłą kibić. Mack usiłował uciec od niej, ale zapadł się pośród miękkich poduszek na otomanie i zdawało mu się, iż księżniczka otacza go zewsząd niczym ośmiornica – jednocześnie mocując się z gorsetem, głaszcząc go po włosach, zzuwając swe buty, rozpinając jego kaftan i jedząc kandyzowaną figę. Mack nie miał uprzedzeń wobec agresywnych kobiet, ale był sparaliżowany przybierającymi groźny obrót wydarzeniami. Zastanawiał się, czy księżniczka Irena dopuszczała się już wcześniej podobnych rzeczy i czy jego poprzednicy zostali na tym przyłapani – a jeżeli tak, to co się z nimi stało? Przez krótką chwilę wydawało mu się nawet, że Marco ostrzegał go przed czymś podobnym. Zanim jednak był w stanie dokończyć tę myśl, rozległ się nagły odgłos jakby otwieranych drzwi i Mack skoczył na równe nogi po to tylko, by ujrzeć młodą kobietę, która pojawiła się w komnatach księżniczki, chociaż nie był w stanie powiedzieć, jak się tutaj dostała. Przybyła miała ciemne włosy, była i najwyraźniej nie należała do rodzaju ludzkiego.
piękna
– Kim jesteś? – zapytał Mack drżącym głosem. – Nazywam się Ylith; jestem pracownikiem w siłach Dobra i licencjonowanym obserwatorem zawodów. A ty, doktorze Faust, skrewiłeś z kretesem!
6
Ylith zajęta była właśnie wykonywaniem dobrych uczynków w jednym z ziemskich światów alternatywnych i wprowadzaniem tymczasowych linii temporalnych, kiedy Michał wezwał ją przez anielską gorącą linię. Ylith stawiła się natychmiast. Podobało się jej bycie stróżem Dobra, chociaż nadal przebywała na okresie próbnym. Główna trudność związana z przynależeniem do Sił Światłości polegała na tym, iż zdawało się jej, że nie ma tutaj nic do roboty; nakłoniła zatem Hermesa Trismegistosa, by przeniósł ją do innej przestrzeni czasowej, gdzie mogła poćwiczyć spełnianie dobrych uczynków. Stanowiło to oczywiście miłe zajęcie, ale nie była to prawdziwa Ziemia, więc Ylith poczuła się szczęśliwa z powodu nagłego wezwania. – Ach, tak, Ylith – powitał ją archanioł. – Chciałem zobaczyć, jak ci leci. – Dobrze – odparła. – Jedna tylko rzecz mnie niepokoi, pragnęłabym mianowicie robić cokolwiek. – Co za zapał! – powiedział Michał. – Tak się składa, że mamy dla ciebie zajęcie. Słyszałaś o wielkich
zawodach pomiędzy Światłością i Ciemnością? – Jakżeby nie! – obruszyła się Ylith. – Nikt w Zaświatach nie mówi o niczym innym! – Otóż to. Obu stronom wolno wystawić obserwatorów tych zmagań, by było pewne, iż nikt nie usiłuje wykorzystywać sytuacji ani pomagać zawodnikom w tym, co mają uczynić. – Załatwione – powiedziała Ylith. – Masz, weź to – Michał wręczył jej amulet. – Ależ Michale! – zawstydziła się była wiedźma. – Nie uważaj tego za prezent – wyprowadził ją z błędu archanioł. – To talizman zapewniający niewidzialność temu, kto go nosi. Pozwoli ci śledzić z ukrycia bieg wypadków. – W porządku. Zobaczymy się później. I zniknęła. Korzystając z czaru niewidzialności, podążała za Maćkiem od ostatnich chwil jego pobytu w Konstantynopolu i obserwowała jego i Irenę na posłaniu, aż doszła do własnych wniosków. Natomiast
księżniczka była tak oszołomiona, jak byłby każdy na jej miejscu, gdyby ujrzał nagłe pojawienie się czarnowłosej wiedźmy z natapirowaną fryzurą oraz w dziewiczym, choć w jakiś sposób prowokacyjnym anielskim uniformie; rzekła więc: – O, bogowie! Co się dzieje? – Nic, jeśli chodzi o ciebie – odparła Ylith. – Ale chciałabym zamienić kilka słów z tym facetem! I wskazała na Macka, który usiłował wymknąć się chyłkiem; nie był bowiem w stanie zrobić tego, czego najbardziej pragnął, to znaczy wybiec stąd jak szalony, byle dalej od tego najprawdopodobniej niespełna rozumu ducha. – Jednakże – ciągnęła Ylith – zabiorę go stąd, ponieważ to, co mam mu do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla postronnych uszu. Chodź ze mną, młody człowieku – zwróciła się do Macka tonem nie znoszącym sprzeciwu. Poprowadziła go do holu, a potem wzdłuż korytarza do sąsiedniej komnaty, identycznej z apartamentem Ireny – tyle, że niezamieszkałej i oczekującej na przybycie innej mówiącej jedynie w swym ojczystym języku księżniczki z jakiejś pośledniej krainy. Tutaj Ylith zajęła miejsce
w fotelu i siedząc sztywno wyprostowana, utkwiła wzrok w Maćku, który stał przed nią niczym zawstydzony uczniak. – Jestem panem bardzo rozczarowana, doktorze Faust – powiedziała wreszcie. – Mną? – zapytał obwiniony. – A cóż takiego uczyniłem? – Nie udawaj przede mną niewiniątka! Byłam w pokoju obok i wszystko słyszałam. – Doprawdy? – zdziwił się uprzejmie Mack, usiłując bezskutecznie przypomnieć sobie, o czym rozmawiał z księżniczką Ireną, zanim pojawiła się Ylith. – Słyszałam, iż usiłowałeś uwieść tę biedną, niewinną młodą kobietę, wykorzystując przewagę, jaką dawało ci Zaklęcie Językowe otrzymane od Mefistofelesa, by łatwiej było ci stosować twe sztuczki. – Hej, nie śpiesz się tak! – zaprotestował Mack. – Mylisz się całkowicie. Nic takiego nie robiłem! – Jak w takim razie wytłumaczysz owe łamańce, które trwały w najlepsze, kiedy weszłam do pokoju? – Bardzo prosto: to ona usiłowała uwieść mnie, a nie
na odwrót! Piękne usta Ylith wykrzywiły się pogardliwie. Dawniej sama była wiedźmą – w tych złych czasach, kiedy służyła Siłom Ciemności z całą pasją naiwnej namiętności. Za sprawą spotkania Babriela, lodowatookiego młodego jasnowłosego anioła, w którym zakochała się podczas poprzednich zawodów milenijnych, jej oczy otworzyły się na cały duchowy aspekt miłości. Było to wtedy, gdy Azzie wystawił swą staroświecką historię o Śpiącej Królewnie, a ona była wówczas jego dziewczyną. Straciła jednak zupełnie głowę dla złotowłosego Babriela i zapomniała natychmiast o rudym młodym demonie z lisią twarzą. Miłość wpłynęła na zmianę wyznawanych przez nią wartości. Płomiennie zwróciła się ku Światłości, co uczyniło ją cudownie biodrzastą i uroczo zaokrągloną młodą anielicą, ponieważ Dobro także chadza własnymi ścieżkami; a ona uznała to za dobre, a nawet mile ekscytujące. Kiedy miłość do przystojnego, ale krańcowo konformistycznego młodego anioła wygasła, zmieniła swe życie, czyniąc nowe duchowe śluby i rzucając się w objęcia Dobra z żarem, który wydawał się wysoce słusznym tym, którzy lubią podobne rzeczy. Z beztroskiej, rozrywkowej wiedźmy zmieniła się w sawantkę i świętoszkę tego pokroju, jakiej w tych czasach nie spotykało się już nawet w Niebie; co jest oczywiste o tyle, iż nie masz większych zagorzalców jakiejś sprawy ponad neofitów. Ylith dążyła do Dobra
i Właściwego Zachowania (dwóch cech, które zwyczajowo łączyła ze sobą) z taką energią, z jaką wcześniej oddawała się Złu i Nieobyczajności; czasem nawet wprawiało to w zakłopotanie starszych przedstawicieli Światłości, którzy przez długie lata w służbie Dobra nauczyli się co nieco na temat tego, jak naprawdę mają się pewne sprawy. – Ona też się nauczy – mawiali. Na razie jednak nic na to nie wskazywało. – Nadużywasz swej pozycji – powiedziała Ylith do Macka. – Nie wysłano cię poprzez czas i przestrzeń w tym jedynie celu, byś dzięki diabelskiemu darowi lingwistycznemu uwodził młode dziewczęta. Oczekiwano od ciebie porządnej pracy związanej z zawodami, a nie trzpiotowatości przystojącej niedorostkowi. Zamierzam złożyć na twoje zachowanie poważną skargę przed Radą Starszych. A przy okazji chcę się upewnić, iż nie powtórzą się twoje nie dające się usprawiedliwić poczynania. – Pani, posłuchaj, źle mnie oceniłaś – zaczął Mack, i był już o krok od dokładnego wytłumaczenia, co się właściwie zdarzyło.
Jednak Ylith nie była zainteresowana wysłuchiwaniem kłamstw tego nieźle prezentującego się jasnowłosego młodego uwodziciela, obdarzonego Zaklęciem Językowym. – Odeślę cię tam – rzekła Ylith – gdzie nie będziesz mógł dalej robić głupstw. Zanim nie otrzymam ostatecznej wykładni dotyczącej twojego przypadku, wylądujesz w Zwierciadlanym Więzieniu, mój chłopcze. Mack podniósł ręce, by zaprotestować przeciwko temu, ale nie był dosyć szybki. Nic nie jest szybsze od zaklęcia zirytowanej wiedźmy. Dwa mrugnięcia okiem, błyskawiczny znak zakreślony drugimi, krwawoczerwonymi paznokciami – i Ylith zniknęła. Albo tak się przynajmniej z początku wydawało Maćkowi. Kiedy jednak przyjrzał się uważniej temu co się stało, to stwierdził, że to on jest tym, którego diabli wzięli. A nawet jeżeli nie przepadł z kretesem, to znajduje się nie wiadomo gdzie. Był w małym pomieszczeniu pełnym luster – pokrywały one ściany, sufit i podłogę. Zdawało się nawet, że zwierciadeł jest tutaj więcej, niż ściany są zdolne ich pomieścić. Srebrne tafle tworzyły błyszczące, rtęciowe tunele i przepaści, budując barokową, szklistą topografię. Widział swoje odbicia i refleksy tych odbić w setce luster i pod setką rozmaitych kątów. Odwrócił się i ujrzał swą
odwróconą postać w miriadzie lśniących powierzchni. Zrobił na próbę krok naprzód i spostrzegł, iż jego sobowtóry uczyniły to samo, chociaż niektóre z nich zdawały się iść wstecz. Jeszcze jeden krok – i odbił się od szkła. Cofnął się, i wiele spośród jego odbić uczyniło to samo; poza kilkoma, które najwyraźniej z niczym się nie zderzyły. Mack uznał za bardzo dziwne i w jakiś sposób złowrogie, że niektóre z lustrzanych obrazów nie robiły tego samego co on czy inne jego szklane miraże. Jeden z takich aberrantów siedział nawet w najlepsze w fotelu, czytając książkę; podniósł wzrok i mrugnął do Macka. Inne odbicie wędkowało na brzegu rzeki; nie zaszczyciło go nawet jednym spojrzeniem. Jeszcze inny z pseudo – Macków siedział tyłem na krześle z wyciągniętymi przed siebie nogami, szczerząc się do niego, i dopiero po chwili Mack zrozumiał, że była to jego własna twarz. W końcu nie wiedział już, kto tutaj jest kim. Zaczął chodzić po pomieszczeniu z wyciągniętymi rękami, starając się zlokalizować szklane tafle w nadziei znalezienia wyjścia z tego labiryntu. Niektóre jego odbicia robiły to samo, ale jedno siedziało w tym czasie za stołem jedząc pieczeń wołową zapiekaną w cieście; inne spało w wielkim łożu pośród piernatów, a jeszcze inne tkwiło na niewielkim wzgórzu, puszczając latawiec. Kiedy gapił się na nie, większość z nich podnosiła wzrok i pozdrawiała go skinieniem głowy czy uśmiechem, chociaż spora część nie zwracała na niego najmniejszej
uwagi. A potem wracały do tego, czym zajmowały się wcześniej. Mack patrzył, nie dowierzając własnym oczom. – Oszalałem! – stwierdził jakiś głos w jego głowie. – A inny powiedział: – Zdziwiłbym się, gdyby zostawili mi tutaj coś do czytania. Mack stwierdził, że nie istnieje nic takiego, co mógłby zrobić; zamknął więc oczy, próbując myśleć o czymś przyjemnym.
7
Mefistofeles wparował w realny byt w komnatach księżniczki – Ylith pośród towarzyszących temu zjawisku wijących się siarczannych oparów, dających pewne wyobrażenie o stanie jego ducha. Został wyrwany ze swego ulubionego fotela stojącego przed kominkiem, na którym wesoło buzowały drewniane kłody, podczas gdy on sam pogrążył się w lekturze Wspomnień Szatańskiego Mundurka, jednej z najbardziej inspirujących książek, jakie ostatnio zdarzyło mu się czytać. Dotarł właśnie do miejsca, w którym narrator, młody bohaterski Książę Ciemności, odkrywa przyjemności płynące ze zdrady bliskich mu oraz drogich osób w moralnie dwuznacznych okolicznościach. Właśnie wtedy rozległ się dzwonek telefonu, wyrywając go z marzeń na jawie. Usłyszał wiadomość, przekazaną przez jednego z niewidzialnych świadków toczących się zawodów, informującą go, iż zaszła przeszkoda poważnej natury; mianowicie protagonista został bezprawnie usunięty z biegu wydarzeń i zesłany do lustrzanego pokoju pełnego niepokojących powierzchni odbicia. Mefistofeles odłożył książkę i pośpieszył do Pekinu,
chociaż w tym momencie formalnie był po służbie. W zasadzie nie miał o to do nikogo pretensji, gdyż ten, kto poważnie traktuje sprawy Zła, gotów jest w każdej chwili, odkładając na bok przyjemności, udać się dokądkolwiek by go wzywano, skoro nadarza się okazja uczynienia czegoś naprawdę niedobrego. – Ylith – powiedział Mefistofeles – co ty sobie właściwie wyobrażasz? – Naprawiam wielki błąd – odparła była wiedźma pyszałkowato, ale pewność siebie opuszczała ją stopniowo pod groźnym spojrzeniem demona. – Co zrobiłaś z Faustem? – Zamknęłam go pod zarzutem niemoralności, ot co – odparła anielica. – Jak śmiałaś, kobieto?! Nie masz prawa wtrącać się do zawodów! Jesteś tutaj jedynie w roli obserwatora! – I jako obserwator – odparła szorstko – poczyniłam pewne spostrzeżenia. Ty oczywiście zmanipulowałeś Fausta i zasugerowałeś mu czynienie niesmacznych rzeczy oraz pozwoliłeś zejść z prostej ścieżki, na której został postawiony. Innymi słowy wyjaśnij, jak znalazł czas na uwodzenie niewinnej księżniczki, skoro w tym momencie
powinien dokonywać wyboru pomiędzy przedstawionymi mu sytuacjami? – Ja? Jak śmiesz oskarżać mnie o to? Nie mam z tym nic wspólnego! – zapewnił ją Mefistofeles gorąco. – Jeżeli uwiódł tę dziwkę, to zrobił to na własną odpowiedzialność. W tym momencie oboje przypomnieli sobie, że Irena znajduje się w tym samym pomieszczeniu. Odwrócili się i spojrzeli najpierw na nią, a później na siebie, osiągając milczące porozumienie. Ylith uniosła jedną brew, arcydemon skinął głową. Ylith stworzyła niewielkie Zaklęcie Snu, lekkie niczym z bajki, którym otoczyła księżniczkę. Sprowadziło ono na dziewczynę sen, powodując jednocześnie wymazanie z jej pamięci zdarzeń odbywających się w ostatniej pół godzinie. Usunąwszy w ten sposób jeden problem, i przetrzymując nadal Macka w lustrzanym więzieniu, Ylith odwróciła się do Mefistofelesa z furią błyszczącą w jej ciemnoniebieskich oczach. – To wszystko twoja wina! I nie próbuj udobruchać mnie pochlebstwami i tak zwanymi rozsądnymi argumentami! Pamiętaj, że grałam kiedyś w twojej drużynie. – Opanuj się, kobieto – powiedział Mefisto. – Zaklęcie
Językowe, którym obdarowałem Fausta, miało jedynie umożliwić mu działanie w tej orientalnej wieży Babel. Tak czy inaczej, bez względu na Dobro czy Zło, nie miałaś prawa tak po prostu usunąć zawodnika z gry! To większe przestępstwo od jakiegokolwiek, którego mógłby się dopuścić Faust! – Jesteś kłamcą! – stwierdziła Ylith. Arcydemon skinął głową. – Oczywiście, że tak! Ale co to ma wspólnego z tą sprawą? – Chcę, by Faust został wymieniony na jakąś bardziej kierującą się normami etycznymi postać! – Kobieto, za dużo sobie pozwalasz! To nie jest odpowiednia chwila na jakiekolwiek sądy – Niebieskie czy Piekielne! Natychmiast uwolnij Fausta! – Nie, nie jestem pod twoją komendą! Mefistofeles rzucił jej wyzywające spojrzenie, a potem sięgnąwszy do sakwy noszonej pod okryciem, wyjął mały czerwony przenośny telefon. Wystukał na nim numer – 999, co jest odwrotnością magicznej liczby określającej Szatana, i czekał stukając palcami.
– Do kogo dzwonisz? – zapytała Ylith. – Do kogoś, kto przemówi ci do rozsądku, jak sądzę. Chwilę później nastąpił wybuch jasnokolorowego dymu, czemu towarzyszył harfiany akord. Pojawił się archanioł Michał – najwyraźniej zirytowany, ociekający wodą i przyodziany jedynie w wielki włochaty biały ręcznik kąpielowy, owinięty dookoła bioder. – Skąd ta panika? – zapytał nie kryjąc złości. – Właśnie się kąpałem! – Ty zawsze się kąpiesz – zauważył Mefistofeles. – I co z tego? Wiesz przecież, co się mówi o zamiłowaniu do czystości. – To nędzna płotka! Zło jest pod tym względem równie wybredne jak Dobro. Samo zamiłowanie do czystości ma absolutnie neutralne zabarwienie etyczne. Ale nie mamy teraz czasu na podobne dysputy. – Racja. Czemu mnie wezwałeś? – Ta wiedźma – rzekł Mefisto wskazując długim, ostrym szponem Ylith stojącą z zaciśniętymi szczękami oraz oczami pełnymi dumnych błysków i trwającą w buntowniczej pozie z ramionami skrzyżowanymi na
lekko zarysowanych, niewielkich ale ostro zakończonych piersiach – ta durna baba, ten były sukub zmieniony w świętoszkę, ta terminująca anielica uznała za słuszne usunąć Fausta ze sceny wydarzeń, posuwając się tak daleko, że uwięziła go w Lustrzanej Komnacie, doprowadzając w ten sposób nasze milenijne zmagania do gwałtownego załamania. Oto, dlaczego wezwałem cię tutaj! Michał odwrócił się do Ylith; jego szerokie czoło pobruździło się pod wpływem przykrości rzadko goszczącej na obliczu archanioła. Jego twarz przybrała wyraz dziwnie ogłupiałej. – Usunęłaś Fausta? Czy to prawda? – A co miałam zrobić? – zapytała Ylith; jej głos nie brzmiał już równie pewnie jak przed chwilą, ale nadal słychać w nim było nutki buty. – Wasz Faust uwodził księżniczkę Irenę! – A kto to taki? Zresztą nie, nie mów mi; nie ma najmniejszego znaczenia kim ona jest. Na wszystkie świętości, czy zdecydowałaś się przerwać zawody jedynie z powodu jakiegoś drobnego uwiedzenia? – Domniemanego uwiedzenia – uściślił Mefistofeles.
– Jeszcze gorzej – stwierdził Michał. – Jak mogłaś tak nadużyć zaszczytu, jaki spotkał cię za sprawą wyznaczenia na obserwatora (co uczyniliśmy, wyłącznie ulegając namowom Babriela, który ma na twoim punkcie hopla), z powodu czegoś równie tuzinkowego i mało ważnego, jak nadużycie seksualne; i to w dodatku domniemane? – Uczono nas, że uwiedzenie jest Złem – odrzekła Ylith cichutko. – Bez wątpienia – przyznał archanioł. – Ale powinnaś wiedzieć, iż nie jest teraz naszym zadaniem zjawiać się wszędzie tam, gdzie ktokolwiek czyni coś złego; tak jak i przeciwna strona nie śledzi każdego, kto akurat czyni kędyś Dobro. Czy czytałaś o Moralności Relatywistycznej oraz o Łączeniu Przeciwieństw w Praktycznym przewodniku Anioła po wszystkich dziennych ziemskich sprawach”? – Pewnie akurat to pominęłam – przyznała Ylith. – Nie krzycz na mnie, proszę. Zrozum, ja po prostu staram się być dobra i chcę, by wszyscy inni byli tacy. – Szczere i prostolinijne postępowanie nie zwalnia cię od myślenia – powiedział Michał. – Po aniołach oczekuje się Dobroci w połączeniu z Inteligencją, inaczej bowiem Dobro stanie się bezduszną, wszystko trawiącą siłą, będącą złą z samej natury totalitaryzmu; jeżeli nie czymś
więcej nawet. A tego nie chcemy przecież, prawda? – Nie wiem, dlaczego – odpowiedziała Ylith. – Sama do tego dojdziesz. Teraz uwolnij natychmiast tego człowieka i umieść go w odpowiednim miejscu dramatu, a potem napisz raport do Centrum Walki z Nadgorliwością z prośbą o wyznaczenie ci chłosty oraz przeszkolenia. – Och, nie bądź taki okrutny dla tej biednej dziewczyny – wstawił się za Ylith Mefistofeles, widząc w tym szansę zdobycia punktu za wspaniałomyślność okazaną przez Zło. – Pozwól jej nadal być obserwatorem, byle się tylko więcej nie wtrącała. – Słyszałaś? – zapytał archanioł. – Tak. I będę posłuszną. Wolałabym jednak słyszeć napomnienie z ust archanioła, a nie demona Piekieł! – Musisz jeszcze trochę wydorośleć – stwierdził Michał. – A teraz, czy mogę już wrócić do wanny? – Miłej zabawy – rzekł Mefisto. – Przykro mi, że musiałem cię niepokoić. – A co do ciebie – zwrócił się archanioł do Ylith – to nie bądź bardziej papieska niż sam papież. I nie rób
zamieszania; to rozkaz. Po czym zniknął. Ylith zdemontowała Lustrzane Więzienie i Mack wyszedł na zewnątrz, mocno mrugając. Mefistofeles uśmiechnął się i również przepadł. – Zdaje się, że wróciłem – powiedział Mack. – Rozmawiałaś z księżniczką? Uważaj lepiej na siebie – rzekła Ylith i podążyła za tamtymi.
8
Po uwolnieniu ze szklanej pułapki Mack powiedział do widzenia oszołomionej księżniczce Irenie i pognał z powrotem, by ostrzec Marco przed spiskiem. Jednakże dostanie się do apartamentu podróżnika okazało się o wiele trudniejsze niż poprzednio opuszczenie go. Mack błądził po nie znanych mu korytarzach oraz krążył w górę i w dół spadzistymi pochylniami, co do których nie mógł sobie przypomnieć, by szedł nimi wcześniej. Przejścia były tak zatłoczone, iż pomyślał nawet, że nie zauważywszy tego wyszedł z pałacu i znajduje się na terenie krytego bazaru, który sądząc z tego musiałby się rozciągać na przestrzeni wielu akrów dookoła budynków dworskich. Potem jednak doszedł go dźwięk królewskich piszczałek oraz bębnów, po czym poznał, że znajduje się na właściwej drodze. Dysząc i sapiąc, dotarł wreszcie do komnat podróżnika i wpadł do wnętrza bez pukania. – Marco! Muszę z tobą porozmawiać w nie cierpiącej zwłoki sprawie! Mack stwierdził, iż mówi do pustych ścian, gdyż podróżnika od dawna tu nie było. Od czasu, kiedy znalazł się w lustrzanym labiryncie, musiało minąć wiele godzin; prawdopodobnie był teraz wieczór, czego nie mógł
wcześniej zauważyć, ponieważ korytarze pałacu tonęły wiecznie w takim samym półmroku – czy to za dnia, czy w nocy. Wybiegł z apartamentów Marco Polo i szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł bez dalszych trudności Salę Bankietową. Przepchnął się pomiędzy strażnikami i wszedł do środka. Uroczystości były w pełnym toku. Kubilaj Chan oraz dygnitarze dworscy zajmowali miejsca na podium, tak jak to Mack widział rankiem. Był tutaj i Marco, a także księżniczka Irena oraz pałacowy czarnoksiężnik w usianej gwiazdami szacie. Zgromadzonym przygrywała niewielka orkiestra, a na małej scenie mongolski komediant w workowatych spodniach z kozich skór i z pomalowanym barwiczką nosem recytował: – Weź mego jaka... proszę, weź mego jaka. Nikt go jednak nie słuchał, gdyż wszystkie oczy zwróciły się na Macka, który poczuł się nieco zakłopotany pełną wyczekiwania ciszą, jaką powitano jego wejście. Odkaszlnąwszy, przeczyścił gardło, i powiedział: – Marco, cieszę się, że zdążyliśmy się spotkać. Na twoje życie zawiązano spisek. Podsłuchałem to w podwórcu, na którym ćwiczyli żołnierze. Zamachowcy to dwaj wojownicy z Tyru, którzy mówili...
Marco podniósł dłoń, przerywając Maćkowi w pół słowa. – Masz na myśli tych żołnierzy stojących tam dalej? Mack ujrzał dwóch brodatych mężczyzn, których widział wcześniej. – To oni – stwierdził. – To bardzo ciekawe, co mówisz – wycedził Polo – ponieważ przyszli oni jakąś godzinę temu, by ostrzec mnie przed zamachem, ale przygotowywanym przez ciebie! – Wcale tak nie było! – Powiedzieli jeszcze, że zapłaciłeś im za ich współudział w zbrodni. – Ci złoczyńcy usiłują po prostu oczyścić się z zarzutów, Marco. Powiedziałem ci prawdę! – Twoje zachowanie było wielce podejrzane – rzekł podróżnik, po czym zwrócił się do Chana. – Czy mogę kontynuować obnażanie dwulicowości tego człowieka? – Oczywiście – zgodził się władca. – Zachodnie techniki prowadzenia procesów oraz przesłuchań zawsze mnie fascynowały.
– Wzywam księżniczkę Irenę! – powiedział Polo. Wywołana wstała z niewielkiego tronu, ustawionego dla niej na głównym podwyższeniu. Miała dosyć czasu, by przebrać się w opończę koloru błękitu nieba, ozdobioną wyszywanymi jaskrami. Posługując się swym łamanym mongolskim, wyglądała na uosobienie niewinności. – Ten długonogi zuchwalec przyszedł do moich komnat, czego nie wolno żadnemu mężczyźnie, i czynił nietaktowne uwagi pod moim adresem, posługując się ojczystą mą mową, ale jednocześnie w poufałym dialekcie, który używany jest wyłącznie w rozmowach pomiędzy członkami rodziny, albo przez ludzi bez żadnej ogłady, za to o morderczych zapędach. Byłam w strachu o swe życie, jeżeli bowiem obcy mówią do kogoś w ten sposób, znaczy to (jeśli tylko nie jesteście spokrewnieni), że zamierzają was zabić. Zemdlałam, a kiedy przyszłam do siebie, już go nie było – uciekł, spłoszony najprawdopodobniej przez jakiś hałas na korytarzu, gdyż przy tym wszystkim wydaje się mocno tchórzliwy; ja zaś przebrałam się w swą błękitną szatę i pośpieszyłam tutaj. – Kłamstwa, wszystko kłamstwa! – powiedział Mack. – Przecież to ty sam, Marco, wysłałeś mnie do księżniczki, bym z nią porozmawiał! – Ja posłałem cię do księżniczki? – zapytał podróżnik,
przewracając oczyma i spoglądając na Chana z talentem jarmarcznego aktora, odgrywającego skrzywdzoną niewinność. Potem zwrócił się do zgromadzonych notabli: – Znacie mnie, panowie. Jestem tutaj od siedemnastu lat. Czy mógłbym zatem uczynić coś, co jest zabronione przez mongolskie prawo, nie mówiąc już o nakazach zwykłej przyzwoitości? Jedynym odgłosem, który słychać było w Sali Bankietowej Kubilaj Chana, było skrzypienie karków wszystkich zgromadzonych, podczas gdy kręcili głowami: nie, nie. Nawet krwawe czerepy ułożone w wysokie na siedem stóp piramidy zdawały się mówić: nie, nie. – Ukartowałeś to! – po wiedział Mack gwałtownie. – Jest teraz dla mnie absolutnie jasne, że Marco Polo, z sobie tylko wiadomych powodów, chce się mnie pozbyć. Prawdopodobnie nie może znieść obok siebie rywala na dworze Chana. Być może czuje się także gorszy ode mnie, gdyż jest on zaledwie zwykłym weneckim kupcem, podczas gdy ja piastuję godność ambasadora Ofiru! – Ach, tak? – zapytał podróżnik. – Posłuchajmy zatem, co ma do powiedzenia nasz czarnoksiężnik. Staruch wstał, drapując na sobie swą gwiaździstą szatę. Poprawił na nosie okulary w drucianych
oprawkach, odchrząknął dwukrotnie, w sposób dający pojęcie o jego wysokim mniemaniu o sobie, po czym rzekł: – Przeprowadziłem dochodzenie pomiędzy uczonymi mężami w Pekinie, biegłymi w geografii. Wszyscy oni byli zgodni co do tego, iż nie ma takiego miejsca jak Ofir. Twierdzili dalej, że jeżeli nawet takie miasto istniało na Ziemi, musiało dawno temu ulec zniszczeniu przez jakiś naturalny kataklizm; a w końcu, gdyby nawet trwało ono do dziś, nigdy nie zatrudniłoby u siebie Niemca jako ambasadora! Mack machnął ze zniechęceniem ręką. Ogarnęło go oburzenie, ze zmartwienia wyłamywał sobie palce i stukał o siebie czubkami stóp, ale nie potrafił znaleźć żadnej odpowiedzi. – Nie lubię tego robić – odezwał się Kubilaj Chan – ponieważ mój dwór znany jest szeroko z uprzejmości i gościnności, ale ten człowiek uznany został przez sąd złożony z równych mu za oszusta i samozwańczego przedstawiciela nie istniejącej krainy, jak również za uwodziciela kobiety królewskiego rodu. Tak więc zgodnie z wyrokiem tego sądu zostanie stąd zabrany i wtrącony do zwykłego więzienia, gdzie będzie cierpiał tortury, jakie przystoją szarlatanom, a potem zostanie uduszony, wypatroszony, rozszarpany, poćwiartowany i spalony.
– Wielce sprawiedliwy wyrok – stwierdził Marco Polo. – Jest to jednak los przeznaczony przedstawicielowi pospólstwa, a ten człowiek może być szlacheckiego rodu. Czy mogę zatem zaproponować, byśmy zabili go tu i teraz, co ubawi cały dwór, po czym wrócimy do dalszych naszych rozrywek? – Wspaniały pomysł – ucieszył się władca i skinął swym magicznym berłem. Z tyłu pomieszczenia wynurzył się gruby brodaty mężczyzna i wystąpił naprzód. Ubrany był w giemzową przepaskę biodrową i pasującą do niej kamizelkę; na głowie miał ogromny turban. – Cesarski egzekutor zgłasza się do usług, Wielki Chanie – powiedział. – Masz pod ręką sznur do duszenia skazańca? – zapytał Kubilaj. – Nie rozstaję się z nim – odrzekł kat, odwijając linkę ze swego pasa. – Nigdy nie można przewidzieć, kiedy może się przydać. Straż! – zawołał Kubilaj Chan. – Schwytać tego człowieka! Egzekutorze, czyń swą powinność!
Mack zawrócił na pięcie i usiłował uciec, mając nadzieję zgubić się w nie kończących się korytarzach pałacu, zanim coś lepszego przyjdzie mu do głowy, ale Marco uśmiechając się złośliwie podłożył mu nogę i Mackie potknąwszy się, runął jak długi. Łucznicy podnieśli go, trzymając krzepko, a kat zbliżył się zwijając w dłoniach powróz ze zręcznością zawodowca, jakim niewątpliwie był. – Wasza Wysokość! – zawołał Mack. – Czynisz wielki błąd! – Jeżeli nawet, to niech tak będzie – odparł władca – Błądzić ze świadomością tego jest rzeczą królów! Kat pochylił się i zadzierzgnął linkę wokół szyi Macka. Nieszczęśnik usiłował krzyczeć, ale nie udało mu się wydać ani jednego dźwięku. Miał za to jeszcze czas na refleksję, iż jego życie wcale nie staje mu przed oczami w chwili śmierci, jak się powszechnie o tym sądzi. Wszystko, co mógł sobie przypomnieć kiedy pętla zaciskała się na jego gardle, sprowadzało się do wspomnienia pewnego popołudnia, gdy leżał na brzegu Wezery podczas wakacji, mówiąc do swego przyjaciela, seminarzysty z pobliskiego klasztoru: „Wiesz, człowiek nigdy nie wie, kiedy mu przyjdzie umrzeć”. I była to szczera prawda, bo czyż w tamtym momencie był w stanie sobie wyobrazić (a miał wówczas nie więcej niż
czternaście lat), że jego koniec, jako ofiary okrutnej egzekucji na dworze Kubilaj Chana, będącej wynikiem intrygi Marco Polo, rozegra się w przeszłości na widoku kilkuset par oczu – a wszystko to podczas uczestnictwa w zawodach pomiędzy Siłami Światłości i Siłami Ciemności! I właśnie wtedy nastąpił wybuch światła i dymu, w którym pojawił się Mefistofeles. Arcydemon był poirytowany, a w takich wypadkach jego przybycia stawały się skrajnie spektakularnym widowiskiem; tak jak tym razem, kiedy użył kompletnego sztafażu złożonego z fajerwerków i zastosował rozmaite cuda obrazu, by pojawić się z powietrza – a potem znowu tajemniczo zniknąć. Uznał, że poświęcenie kilku chwil więcej na wywołanie takiego wrażenia oszczędza na dłuższą metę czas, ponieważ ci, którym się w ten sposób ukazuje, są tak sparaliżowani lękiem, iż nie mają najmniejszego zamiaru sprzeciwiać mu się. – Uwolnij tego człowieka! – zagrzmiał Mefisto. Kat zwalił się na plecy jakby porażony piorunem, łucznicy zamarli z przerażenia, Kubilaj Chan przypadł do ziemi, zaś Marco Polo zanurkował pod stół. Księżniczka Irena zemdlała, a Mack podszedł do demona, już wolny.
– Gotów do drogi? – spytał demon. – Tak, mój panie – odparł Mack, doprowadzając się do porządku. – Jeszcze tylko jedna sprawa. Podszedł do Kubilaj Chana i podczas gdy ten bezskutecznie rozglądał się za jakąkolwiek pomocą, wyjął z jego dłoni magiczne berło, chowając je do swej torby. – Zobaczymy teraz – zawołał mściwie – jak długo będziesz jeszcze rządził! A wówczas Mefistofeles wykonał znak i obaj z Maćkiem zniknęli. Na dworze Chana zapadła grobowa cisza; chwila, kiedy nikt nie ośmielił się wykonać najmniejszego ruchu. Potem odezwał się Kubilaj: – Marco, co to wszystko znaczy? – Sądzę – odpowiedział podróżnik – iż staliśmy się świadkami autentycznej manifestacji sił nadprzyrodzonych. Przypomina mi to pewien wypadek, kiedy przebywałem w Taszkiencie. Była wiosna, a kwiaty w dolinie... W tym momencie ponownie otworzyły się wielkie drzwi z brązu, wiodące do Sali Bankietowej i stanęła
w nich Małgorzata. Ubrana była w nową chińską suknię z wysokim kołnierzem, o podkreślających sylwetkę liniach, uszytą z cienkiego jedwabiu. Dziewczyna była wykąpana, świeżo umalowana, wyperfumowana, miała nową fryzurę i polakierowane paznokcie. Wiedziano tam, w jaki sposób lekcje języka na dworze Kubilaj Chana uczynić bardziej interesującymi. Cześć – powiedziała. – Właśnie wróciłam ze szkoły. Posłuchajcie wszyscy tylko tego! – I w okropnym, lecz zrozumiałym mongolskim, wyrecytowała: – Drabina z powyłamywanymi szczeblami. Uśmiechnęła się, oczekując wyrazów aplauzu. – Stracimy ją? – zapytał Marco Kubilaj Chana, wydostając się spod stołu i doprowadzając swój wygląd do porządku. – Można by – rzekł władca, któremu myśli o okrucieństwie pomagały odzyskać godność. – Lepsze to niż nic. – Straże! Kacie! – zawołał Polo. Jeszcze raz rozegrało się ponure przedstawienie. Małgorzata została schwytana i unieruchomiona. Pomimo faktu, że trzęsły mu się łydki, egzekutor zdecydowanie
zbliżył się do dziewczyny. I wtedy Mefistofeles zjawił się ponownie. – Przepraszam, zapomniałem o tobie – powiedział do Małgorzaty. Wykonał znak i dziewczyna zniknęła. Potem przepadł także i demon. Wielki Chan i jego goście trwali na swoich miejscach w dźwięczącej ciszy. A potem weszli kelnerzy, wnosząc główne danie.
FLORENCJA
1
„X To, Faust, otóż i znowu wysyłamy cię w bój. Tym razem IN udajesz się do Florencji w roku 1497. Jakżeż ja ci zazdroszczę, mój drogi! Na własne oczy będziesz oglądał miasto mogące uważać się za artystycznego odkrywcę nowej epoki. Wielu uczonych uważa, że Renesans bierze swój początek właśnie we Florencji. I co ty na to? Mack i Mefistofeles znajdowali się, w niewielkim biurze arcydemona w Limbo. W tym miejscu była to kraina szeroka i wciąż rozrastała się, a urząd Mefistofela stanowił jedyny znajdujący się w zasięgu wzroku element krajobrazu. Arcydemon używał go często do papierkowej roboty, kiedy pracował późno w nocy. Przybytek miał całkiem prostą konstrukcję – ściany stanowiły zwykłe drewniane ramy o bokach około dziesięciu stóp, chociaż w Limbo można stawiać bez żadnych dodatkowych kosztów budowle takiej wielkości, jaka się tylko zamarzy; Mefistofeles pragnął jednak zachować przytulny charakter wnętrza. Kilka olejnych obrazów o tematyce bukolicznej zdobiło wnętrze. Na małej sofie krytej zielonym atłasem siedział sam arcydemon, Mack zaś usadowił się na brzegu drewnianego krzesła o prostym oparciu. By podnieść go na duchu po tajemniczej zapowiedzi, Mefisto poczęstował
gościa kieliszkiem jęczmiennego wina, był jednak zmuszony posunąć dalej sprawę współzawodnictwa. – No, dobra – powiedział w końcu demon, z czego Mack, ledwo odzyskawszy oddech poznał, że znów będzie musiał wyruszyć do miejsca o dziwnej nazwie. – Co to jest Renesans? – zapytał. – Zapomniałem – zachichotał książę Ciemności. – Termin ten wszedł w użycie długo po tym, jak sam Renesans już się skończył. Wystarczy ci wiedzieć, iż odnosi się to do pewnego okresu historii, mój drogi Fauście. – I co ja mam począć z tym Renesansem? – zainteresował się Mack. – Nic bezpośrednio. Renesans nie jest czymś, z czym można coś zrobić lub nie. Tak tylko mówiłem, by ci uzmysłowić, jak ważny jest to okres w dziejach, oraz że twoje wybory mogłyby tu wiele zmienić. – Cóż zatem mam czynić? Czy mam jakiś wybór? – Oczywiście, że tak – odparł Mefisto. – Ulokujemy cię we Florencji w okresie wielkiego Ogniska Próżności. – Co to takiego?
– Powszechne palenie przedmiotów zbytku: luster, zabawnych obrazów, lekkich powieści, cennych rękopisów, słodyczy i temu podobnych. Wszystkie te rzeczy ułożono w ogromnym stosie na Piazza delia Signoria, po czym podpalono. – Dosyć skrajny sposób – stwierdził Mack. – Chcesz, żebym temu przeszkodził? – Nie, skądże znowu – zaprzeczył demon. – Na czym więc polegać ma moja misja? – Na dokonaniu czynu – wyjaśnił Mefistofeles. – Ani dobrego, ani złego, ale takiego, który zostanie potem zasądzony przez Ananke na czyjąś korzyść. Po to angażujemy naszego Fausta we współzawodnictwo. – Przez kogo? – Ananke jest greckim imieniem antycznej, pierwotnej i odwiecznej siły Konieczności; tego, co musi się stać. Wszystko ostatecznie jest przez nią oceniane. – A gdzie znajduje się ta Ananke? – Wszędzie – powiedział Mefistofeles. – Jest niematerialna i nieuchwytna, gdyż Konieczność stanowi tę
siłę, która wiąże ze sobą rzeczy, sama będąc pozbawioną substancji. Kiedy jednak nadejdzie odpowiedni czas, przybierze ludzką postać i objawi nam swój sąd. Dla Macka było to zbyt zagmatwane. – To co dokładnie mam zrobić? – Tego nie mogę ci powiedzieć – odparł arcydemon – ten epizod bowiem został skonstruowany inaczej niż inne. Tym razem sam musisz znaleźć sobie pole do popisu. – Ale jak mam osądzić, co trzeba uczynić? Mefistofeles wzruszył ramionami. – Jest na to wiele sposobów. Możesz na przykład ujrzeć kogoś w śmiertelnym niebezpieczeństwie i ocalić mu życie. Wówczas osąd będzie zależał od tego, kogo ocaliłeś i co on pocznie potem ze swym losem w latach, które mu dzięki temu pozostały. – Ale skąd ja mam to wiedzieć? – zapytał Mack. – Po prostu musisz się starać jak najlepiej zgadnąć – poradził mu Mefisto. – W tym czasie we Florencji przebywa Niccolo Machiavelli; mógłbyś mu doradzić, aby nie napisał swojego znakomitego dzieła Książę, które tyle zamieszania uczyniło w sferach niebieskich! – Arcydemon
zawahał się na moment, przyjrzał krytycznie swoim paznokciom u rąk, a potem dodał: – Albo mógłbyś rozejrzeć się dla mnie za jakimś Botticellim, gdybyś nie potrafił już nic innego wymyślić sobie do roboty. – To by było dobre? Mefistofeles zawahał się powtórnie. Drogo musiałby zapłacić, gdyby ktoś się o tym dowiedział, ale był też doskonale świadom tego, w którym miejscu zachodniej ściany holu w swoim pałacu w Piekle powiesiłby to malowidło; inne arcydemony pozieleniałyby z zazdrości na jego widok. – O tak – powiedział. – Zdobycie Botticellego wcale nie byłoby złą rzeczą. – Kłopot w tym – stwierdził Mack – że ja nie odróżniłbym go od Durera. Malarstwo to dla mnie chińszczyzna. Prawdę mówiąc, chiński znam lepiej. – No, to niedobrze – rzekł demon. – Jestem jednak pewien, że nikt nie miałby nic przeciwko temu, gdybym poprawił nieco twoją znajomość sztuki. W końcu to może okazać się potrzebne do wykonania zadania. I Mefistofeles uczynił znak, a pod Maćkiem ugięły się kolana, ponieważ tak gwałtownie spadło nań
przypomnienie sobie porównania wartości artystycznych okresu helleńskiego z Renesansem. – Zdobyć ci obraz Botticellego? Tego chcesz ode mnie? – Nie moją sprawą jest ci to powiedzieć – odparł Mefisto. – Nakreślam tylko pewne tło, abyś nie poruszał się po omacku. – Znów się zawahał, a potem dodał: – Oczywiście, gdybyś podczas swojego działania natknął się na jakiegoś Botticellego, chętnie kupiłbym od ciebie obraz za dobrą cenę. – A jeżeli się nie natknę – chciał wiedzieć Mack – to co mam zrobić? – Nie mogę ci powiedzieć. Mój drogi Fauście, nie ma łatwych wyborów w tej grze. Nie polega ona tylko na odkryciu, które posunięcie jest „najlepsze” według jakiegoś z góry ustalonego kryterium. Nie chodzi tu o żadną moralność, tylko czystą i prostą znajomość podstawowych spraw. Daje to tobie, który jesteś wyłącznie człowiekiem, szansę powzięcia decyzji, jaka zwykle staje się udziałem jedynie istoty nadprzyrodzonej.
Zobaczymy, jak ludzki twór radzi sobie w tego rodzaju sprawach. – W porządku – powiedział Mack z pewnym powątpiewaniem. – Nadal jednak nie jestem pewien, czy dobrze wszystko rozumiem. – Mój kochany, to jest dokładnie jak w zgaduj – zgaduli. – Słucham? – Zapomniałem, że to nie zostało jeszcze wynalezione. Wyobraź sobie człowieka, który stoi przed publicznością i odpowiada na zadawane mu pytania, a za każdą prawidłową odpowiedź otrzymuje pieniądze; to właśnie jest kwiz. A teraz pytanie za dziesięć tysięcy ludwików w złocie... Znajdujesz się przy Ognisku Próżności we Florencji w roku 1492. Przed tobą płonie ogromny ogień; wrzucono do niego wszelkiego rodzaju przedmioty będące oznaką ludzkiej chełpliwości, a wśród nich jest bezcenny Botticelli. Co robisz? – Chwytam ideę tej zabawy – powiedział Mack. – Czy jeżeli moja odpowiedź ci się spodoba, dostanę te pieniądze? – To była tylko rozgrzewka – rzekł Mefisto. – Idźmy dalej. Czas i miejsce akcji to samo, tyle tylko, że znajdujesz się teraz w pałacu Lorenzo de Medici. To
wielki tyran i zbrodniarz, ale równie wielki mecenas sztuki. Leży na łożu śmierci. Weź to... Arcydemon podał Maćkowi zawierający zielony płyn.
szklany
flakonik
– Trzymasz w dłoni lekarstwo, które da mu jeszcze dziesięć lat życia. Podasz mu je, czy nie? – Kapitalne! – stwierdził Mack. – Musiałbym się nad tym zastanowić. Możesz mi jeszcze coś więcej powiedzieć? – Przykro mi, ale to jedyne wskazówki, jakich mogłem ci udzielić. Istotą rzeczy w tej sprawie jest szybkość; sprawdzamy bystrość pojmowania oraz badamy głębię twego ducha, o której istnieniu sam nawet nie wiedziałeś. Wejdź w nią, doktorze Faust, i wykonaj swoje zadanie dla gatunku ludzkiego. Jesteś gotów? – Sądzę, że tak – odparł Mack. – A co z Małgorzatą? – Wysłałem ją przodem, spotkacie się we Florencji na targu jedwabniczym. Chciała zrobić trochę zakupów, póki ma jeszcze na to czas.
2
Tymczasem w innej części wszechświata, w zachodniej części śródmieścia Piekła, nastał wilgotny, ponury wieczór. Duże, czarne ptaszyska skrzeczały złowieszczo, lecąc w górze nie wiadomo dokąd. Brudne ulice były mokre, pojemniki na śmieci przepełnione, a z zabitych deskami okien mieszkań znajdujących się po obu stronach ulic dobiegały krzyki męki tych duchów niedawno wypuszczonych z Otchłani, które odbywały tutaj ustawiczną karę. Jedyne weselsze miejsce w okolicy stanowił „Ichor Klub”, znajdujący się w centrum dzielnicy. W lokalu niepodzielnie panowało ożywienie, gwar oraz najnowsza moda – dobra strona Piekła. W tym to klubie, w prywatnym boksie na uboczu, siedział Azzie Elbub. Miał tego wieczoru umówione spotkanie z Ettą Gaber, młodą damą, która na sabacie czarownic została wybrana Miss Pochlebstwa 1122 roku i otrzymała jako nagrodę randkę z przystojnym, dobrze sytuowanym i obiecującym młodym demonem. Zdziwiła się nieco, gdy ujrzała Azziego, nie była bowiem przygotowana na widok rudego demona o lisiej twarzy; jednak dzięki swym zdolnościom, które pozwoliły jej wygrać konkurs, szybko oswoiła się z tym faktem. Całą tę sprawę Azzie zaplanował już przed wielu laty jako
znakomity sposób zapewnienia sobie spotkań z ziemskimi dziewczynami. Miała to być jedna z tych chwil, którą należało ukryć w zakamarkach pamięci, gromadzących wspomnienia drobnych zdobyczy. Światła wnętrza były przyćmione; ich dyskretny blask padał na kremowy dekolt Miss Pochlebstwa, a z szafy grającej sączyły się dźwięki Ziemskiego anioła (w Piekle wcześniej czy później dostają wszelkie przeboje, chociaż nigdy na czas). Wszystko więc było doskonałe, tylko Azzie nie mógł się jakoś zmusić do zabawy. W Piekle rozrywka jest religią, ale demon trwał w buntowniczym nastroju. Miał do wykonania poważną robotę – musiał zdecydować, w jaki sposób zapewnić sobie najlepszą pozycję w rozgrywkach Dobra ze Złem, a do tego konieczne stawało się uczynienie czegoś z Faustem, który okazał się bardzo trudny do skuszenia; jak dotąd Azzie nie miał szczęścia. Zastanawiał się w związku z tym, czy zaoferował mu odpowiednie fanty? Ale jeżeli jesteś skłonny dać komuś sławę, bogactwa i Helenę trojańską na dodatek, to cóż jeszcze pozostaje? Faust był wymagającym klientem – co do tego nie mogło być dwóch zdań. Charakter miał dziki – nie można było przewidzieć, co zrobi w następnej chwili. Prawdę mówiąc, dla Sił Ciemności lepiej by było, gdyby nie
uczestniczył we współzawodnictwie. Nie był dobrym człowiekiem, choć daleko mu też było do bycia złym. Natomiast Mack, jego zastępca, stanowił przypadek o wiele mniej skomplikowany i można było spodziewać się po nim bardziej przewidywalnego postępowania, a co za tym idzie – bardziej zadowalającego wyniku. Azzie rozmyślał nad tym jeszcze przez chwilę, a im dłużej się zastanawiał, tym Faust wydawał mu się twardszym orzechem do zgryzienia. W końcu zdecydował się. – Słuchaj – powiedział do Miss Pochlebstwa – było bardzo miło i naprawdę cieszę się ze spotkania z tobą, ale teraz muszę już iść. Rachunek jest zapłacony, nie martw się. Co mówiąc ruszył natychmiast do działania i wszedł do pobliskiej kabiny zaklęć, którą klub urządził dla bardziej wymagających członków, nie lubiących czarować publicznie. Skierował się w stronę przeszłości Ziemi, ponieważ wybiegł nieco przed swój własny czas. Zaklęcie zadziałało i lata pobiegły wstecz niczym przerzucane kartki kalendarza w jakimś przyszłym stuleciu, w którym istnieją podobne wynalazki. Przemieszczając się prędzej niż pamięć, Azzie widział
zwijającą się na siebie i pożerającą własny ogon panoramę czasów. Starcy młodnieli, cofały się wulkany, góry lodowe płynęły na północ i na południe, a ród ludzki kurczył się i zanikał. Aż wreszcie Azzie zupełnie opuścił terytorium człowieka i wniknął w krainę legend stworzonych przez Homera i jemu podobnych. Przed nim toczyła swe wody Lete, a dalej rysowała się wielka grota Avernusa, do której Azzie wszedł krętą, wijącą się drogą prowadzącą w dół, do głębi Piekła, i docierającą do Styksu. Przypominało to wędrówkę przez trzewia węża. Otoczenie oświetlone było bladymi, upiornymi kolorami przez wysokie fosforyzujące turnie i niekiedy Azzie dostrzegał na skałach bohaterskich nagich mężczyzn odzianych w prześcieradła i wyglądających tak, jakby uciekli z akwaforty Dorego. Ale to nie był obraz, lecz miejsce, gdzie zaczynało się terytorium Piekła, do którego przeniósł się za pomocą zaklęcia. Demon odwrócił się i przeleciał ponad Styksem, aż w końcu dotarł do mieszkalnej barki Charona, zakotwiczonej blisko błotnistego brzegu. Na rufie tej krypy siedział Faust z Heleną; popatrywali na czarną, falującą wodę i gwarzyli o drobiazgach. Azzie rzucił się w dół i zgrabnie wylądował na łodzi, która zakołysała się nieznacznie gdy na niej osiadł, tak bowiem lekko stąpał. Charon podniósł wzrok, by sprawdzić, kogo to przywiało na pokład; demon nie zwracał na niego uwagi.
– Jak leci? – zawołał. – Dzień dobry, doktorze Faust! – Witaj zły duchu! – odparł uczony. – Co cię sprowadza w te strony? – Pomyślałem sobie właśnie, że wpadnę z wizytą – powiedział Azzie, siadając na składanym krześle opartym o burtę łodzi. – Jak się mają sprawy? – Całkiem dobrze – stwierdził Faust. – Z Charonem nie jest tak łatwo, ale sądzę, iż przekonałem go, żeby poszedł ze mną na współpracę. – Przekonać Charona? Jak tego dokonałeś? – Powiedziałem, że oto daję mu sposobność wystąpienia na samym początku nowego pięknego mitu. – Co to za mit? – spytał Azzie. – Jest to opowieść o wielkim spotkaniu nas obu; o tym, jak Faust przy pomocy Charona, zabierając Piękną Helenę, podróżował do miejsc, o jakich wcześniej nie słyszano. – Ha! – powiedziała Helena, która siedziała w pobliżu i przebierając w wodzie palcami nóg, przysłuchiwała się rozmowie.
Azzie zbył ją milczeniem. – Mam dla ciebie inną propozycję – zwrócił się do Fausta. – Powiedziałem ci już. Nie będę posłuszny. – Nie zamierzam cię o to prosić – rzekł Azzie. – Popatrz tylko, walka o panowanie w następnym milenium jest w toku. Ten facet, Mack, prowadzi ją w twoim imieniu. Nie jest to po mojej myśli, ale stało się. Mack ma już za sobą dwa epizody; czy zrobił to dobrze, czy źle, jest teraz bez znaczenia. Co się dokonało, jest dokonane, i ani ty, ani ja nie możemy już nic na to poradzić. Mówię zatem, żeby dać temu spokój. Przestań próbować przejąć rolę Macka, wycofaj się z tej sprawy, a ja uczynię, że ci się to opłaci, doktorze. – Co proponujesz? – Wybiorę taki okres w historii, który będzie w sam raz odpowiedni dla twoich zdolności. Staniesz się bogaty i przez wszystkich podziwiany. – Sam? – zapytał uczony. – Czy też będę miał u swego boku kobietę? To był cały Faust; znowu się targował!
– Helena będzie ci towarzyszyć – odparł Azzie. – Ona należy do umowy. Johann, staniesz się przedmiotem zazdrości całej ludzkości! I będziesz bogaty, doktorze; bogatszy niźli nawet w swoich marzeniach o bogactwie! – Z twoim talentem do oszustwa – stwierdził Faust – dasz mi to wszystko, ale sprawisz zaraz, że dostanę udaru mózgu albo trafi mnie paraliż, abym nie mógł się tym nacieszyć! Znam twoje sztuczki, demonie! – Myślisz, że zrobiłbym coś takiego? – obruszył się Azzie. – Mogę nie być specjalnie dobry, ale nie jestem całkowicie zły! Dobrze zatem, powiem ci, co zrobię: dołożę do tego jeszcze kurację odmładzającą. Sprawię, abyś wyglądał, czuł się i był nowym człowiekiem – intelektualnie i fizycznie. Będziesz miał przed sobą wiele, wiele lat życia w absolutnym zdrowiu. I to dobrego życia, doktorze, o, jak dobrego! Azziego poniosło tak dalece w owym przekonywaniu, że ucałował rękę uczonego w wielce kwiecistym geście, co bynajmniej nie leżało w jego naturze. Faust jednak pozostał niewzruszony. – Nie – powiedział. – Przykro mi. Rozumiem, co czujesz, ale ja po prostu nie mogę tego zrobić. – Ale dlaczego nie? – podniósł lament Azzie.
– Widzisz, to nie byłoby po faustowsku. Ja wiem, że ty musisz myśleć o swoich zawodach, ale ja powinienem się skupić na wielkości Fausta i, jeżeli pozostanie na to jeszcze trochę czasu, na przyszłości ludzkiego rodu w ogólności. Przykro mi, siewco zła, że nie mogę cię zadowolić. .No, cóż, warto było jednak spróbować – powiedział Azzie. – Co teraz będziesz robił? – Zamierzam zająć należne mi miejsce we współzawodnictwie. Nie wiem, czy zdążę dostać się na czas do Florencji, ale następny etap to Londyn. Zaproponowałem już Charonowi, żeby mnie tam zawiózł. Dla niego także byłaby to przyjemna odmiana – spędzić dzień na przejażdżce po Tamizie! Milczący do tej pory przewoźnik odwrócił się teraz ze swoim niesamowitym uśmiechem, i powiedział: – Tak, Fauście, tak było istotnie umówione, ale pod warunkiem, że dasz mi Zaklęcie Teleportacyjne, które dostarczy potrzebnej siły napędowej, by nas tam zabrać. Wiesz, że okręt umarłych nie porusza się w czasie i przestrzeni dzięki samym wiosłom! – Właśnie, zaklęcie – rzekł Faust, zwracając się do Azziego. – Moje jest na wyczerpaniu. Nie mógłbyś mi
użyczyć nieco ładunku? Albo jeszcze lepiej – dać mi całe Zaklęcie Podróży, a wówczas Charon i ja ruszymy w drogę? – Pewnie – zgodził się Azzie. Wyjął z torby mały czar i ukradkiem zerwał z niego nalepkę opatrzoną napisem: USZKODZONE – NIE UŻYWAĆ, którą ozdobił je Urząd Kontroli Jakości Zaklęć. Podał je Faustowi. – Życzę powodzenia – powiedział, a potem oddalił się. Był z siebie bardzo zadowolony. Nie musiał już suszyć sobie głowy z powodu Fausta. Facet zneutralizuje się sam, z niewielką tylko pomocą przebiegłego, rozdającego zaklęcia demona o lisiej twarzy, który dziurki nie zrobi, a wypije ze swej ofiary krew.
3
Podczas gdy Charon przygotowywał łódź do drogi, Faust zapytał Helenę: – Co miałaś na myśli mówiąc przed chwilą „ha!”? Helena, piękna i niedostępna, stała przy relingu, obserwując rybę czasową połykającą wolne chwile. Ciemna woda tworzyła wiry i pływał w niej mętny osad, w związku z czym odbicia czynów ludzi oraz bogów rysowały się na jej powierzchni niewyraźnie. – Było to wyrażenie pogardy – powiedziała Helena – jaką odczuwam dla ciebie i twojego sposobu traktowania płci przeciwnej. – Uważasz mnie za seksistę? Ależ ja jestem Faust! – To dobre dla ciebie; ale co ze mną? W niektórych sprawach potrafisz wykazywać się wielkim rozumem, a mimo to uważasz kobietę za przedmiot, o który wałczy się i zdobywa jako trofeum w tych śmiesznych wojnach, które wy mężczyźni rozpętujecie w takich właśnie celach! – Ten sposób rozumowania nie brzmi tak, jak można by się tego spodziewać po Helenie trojańskiej – przygadał
jej Faust. – Wygłaszasz poglądy godne intelektualistki, a nie pięknej, zwiewnej istoty, za którą zawsze brali cię mężczyźni. Historia nie przekazuje twoich sądów na ich temat. – To dlatego, że historia także dyskryminuje kobiety – odparła. – Zwycięzców nikt nie ocenia; dlaczego zresztą miałoby być inaczej? Kto ma siłę, ma też rację, a my stajemy się tym, czym wy chcecie, abyśmy były. Mówmy raczej o niesprawiedliwym rozdziale ról. – A na cóż ty możesz się uskarżać? – zapytał Faust. – Jesteś piękna i sławna! – Ale przypisano mi rolę pierwszej naiwnej! Przyjaciele śmieją się ze mnie! A dlaczego? Bo tacy głupcy jak ty plączą się przy mnie, uważając, iż mogą mnie zniewolić! – Ja? Zniewolić ciebie? – zdziwił się Faust. – Nic podobnego; sam jestem raczej twoim niewolnikiem, gotowym spełnić twój najmniejszy kaprys. – Czyżby? Odeślij mnie zatem z powrotem do Hadesu, skąd zostałam wykradziona przez tego demona. – Och, to nie wchodzi w rachubę – stwierdził Faust. – Staram się jednak być dla ciebie uprzejmy. Ty także
musisz się postarać. – Diabła tam muszę! – odparła Helena. – Możesz mieć moje ciało, ale nie mnie! – Hmm – mruknął Faust, patrząc na nią lubieżnym wzrokiem. – Mądry człowiek mógłby uważać twoje ciało za dostateczną nagrodę! – Jego też nie dostaniesz – oświadczyła Helena. – Musiałbyś mnie najpierw zabić! Faust pomyślał, że mogłoby i do tego dojść, ale na razie zacisnął zęby. Zabawne było, że właściwie nie pożądał nawet tak bardzo tej kobiety. Posiąść ją, mieć na własność, panować nad nią – tak, z pewnością. Ale kochać się z nią? Faust uważał, że jest straszna nawet jak milczy, a kiedy mówi – staje się jędzą. Dziwił się, że starożytność nie zajęła nigdy stanowiska wobec sposobu prowadzenia przez nią konwersacji. – Bądźmy rozsądni – powiedział ugodowo. – Jest tylko kilka ról do zagrania w tym naszym świecie. Ja udaję posiadacza, chociaż pragnę cię zapewnić, że niezupełnie odpowiada to moim gustom. Nie czuję się najlepiej w towarzystwie władczych kobiet. Prawdę mówiąc, lubię głupie gąski. Jednak mieć ciebie jest sprawą wielkiej ambicji, chociaż mnie osobiście niewiele na tobie zależy.
Więc gram, co mi przypisano. A dalej – Przeznaczenie, Konieczność, Przypadek, czy co tam jeszcze mogło to być, przydzieliło ci pozycję najbardziej pożądanej kobiety świata. Masz być zatem wzorem uwodzicielstwa; chęć bycia kimś innym nie wyjdzie ci na dobre. Masz swoją rolę i jest ona bardzo dobra; wiele kobiet oddałoby wszystko, by się z tobą zamienić. I nie jest także zła, jeżeli się jej przyjrzeć z punktu widzenia innych ról. Jeżeli jednak ci się nie podoba, staraj się przynajmniej zachować twarz. Helena namyślała się przez moment. – No, cóż, Fauście – powiedziała. – Mówisz dobrze i bez ogródek. Teraz pozwól, że i ja wyłożę kawę na ławę. Czy ty aby dorosłeś do mnie? Archetyp Heleny jest powszechnie znany, ale nigdy nie słyszałam o archetypie Fausta! – Bo on powstał już po twoich czasach – odparł mag – ale jest nie mniej ważny jak twój. W starożytnym świecie ludzie mogli pragnąć zostać Odyseuszem lub Achillesem; dzisiaj młodzież aspiruje do ideału faustowskiego. – Możesz mi go pokrótce opisać? – poprosiła Helena. – Trudno jest ująć w słowa charakter własnej wyjątkowości. Powiedzmy tylko, że Faust pragnie więcej.
Tak naprawdę jest to jeszcze więcej niż to, co ci powiedziałem, ale oddaje pewną myśl. – Coś w rodzaju współczesnego Prometeusza? – zapytała Helena. – Poniekąd – odparł uczony, śmiejąc się mile pochlebiony. – Jest jednak i pewna różnica. – Prometeusz skończył na skale w towarzystwie sępa wyżerającego mu wątrobę, podczas gdy Faust porusza się swobodnie w czasie i przestrzeni. Z niewielką pomocą przyjaciół, oczywiście. I to jest właśnie rozziew pomiędzy starym a nowym porządkiem świata. – Widzę, że ostatnie zdanie w rozmowie musi należeć do ciebie – stwierdziła Helena. – Jeżeli nie więcej! Zachichotała, a połechtane pochlebstwem receptory podniecenia uczonego wpadły w szalone drgania, dopóki nie uspokoiła ich na powrót potężna jego wola. – Idźmy więc dalej, Fauście – kontynuowała Helena. – Wyznaję, że zainteresowały mnie zarysy tego nowego mitu, który stwarzasz. Czy możesz mi powiedzieć, co się teraz stanie? – Po prostu wydostaniemy się stąd – rzekł uczony z faustowską pewnością siebie. – Charonie! Czy łódź jest
gotowa do drogi? – Ma pan to Zaklęcie Podróżne? – spytał przewoźnik. – Oto ono – odparł doktor, wręczając mu je. Charon przesunął rękę wzdłuż burty łodzi i natrafił na Otwór Napędowy; ostrożnie wsunął doń zaklęcie, a Faust wypowiedział wers uaktywniający. Szyper stanął na śródokręciu i odczepił cumy oraz szpringi, kiedy pierwsze drgnienie wstrząsnęło łodzią. Nastąpiło ponowne szarpnięcie, a wraz z nim pojawił się wielki obłok szarozielonego dymu, w środku brunatnożółtego, po którego obrzeżu wiły się jakieś mgliste kosmyki. Wtedy Zaklęcie Teleportacyjne zaskoczyło i łódź ruszyła nagłym zrywem. Jednakże świadom rzeczy obserwator na brzegu, gdyby się tam taki znalazł, widząc odpływającą barkę umarłych mógłby zauważyć, iż zielonoszare obłoki dymu nie są zwyczajnymi produktami ubocznymi działania zaklęcia, lecz wskazują raczej na jego uszkodzenie; nie w taki bowiem sposób poruszają się zwykle łodzie pod działaniem siły magicznej! Widz ów doszedłby do wniosku, że najwyraźniej coś było bardzo, ale to bardzo nie w porządku; a sądząc tak, zbytnio by się nie mylił.
4
Mack znalazł się na drodze, która ciągnęła się prosto pomiędzy dwoma rzędami topoli. Wszedł na szczyt niezbyt stromego wzniesienia i w niewielkiej odległości dostrzegł wieże pięknego miasta. Ulicami przechadzali się ludzie poubierani w rajtuzy, krótkie kaftany i miękkie wysokie buty – zupełnie tak samo jak w Krakowie, ale nosili się oni z pewną włoską ostentacją. Mack stwierdził, że Mefisto ubrał go podobnie. Po czym wszedł przez bramę miejską do tego gwarnego cudu, jakim była Florencja. W wąskich uliczkach pełno było rejwachu i zamieszania; wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy miasta wyszli z domów, większość z nich w odświętnych strojach. W ten piękny wiosenny dzień cała Florencja była w uroczystym nastroju. Powiewając dumnie z wielu balkonów i szczytów dachów, łopotały na wietrze różnokolorowe chorągwie, reprezentujące dzielnice miasta. Wszędzie wokół znajdowało się mnóstwo straganów z żywnością, a sprzedawcy oferowali najnowszą sensację kulinarną – maleńką, renesansową pizzę. Po ulicach krążyli uzbrojeni jeźdźcy w stalowych hełmach, odpychając ludzi w sposób, w jaki czynią to wszyscy policjanci wszystkich miast i czasów. Mack
mijał ciasno załadowane stoiska uginające się pod belami materiałów, stertami przyborów kuchennych, przypraw korzennych, mieczy oraz noży; w jednym miejscu zachwalano porcelanowe talerze, w innym arbuzy, a w jeszcze innym wędzone stynki. Wszystko to było wielce zajmujące, ale Mack uznał niebawem, że trzeba mu znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłby się zatrzymać. Najpierw zbadał swoją sakiewkę, stwierdzając z zadowoleniem, że ma w niej sporo grosiwa na wydatki. Pod tym względem Mefistofeles nie był skąpcem. W jednej z ulic wiodących ku śródmieściu spodobała mu się oberża o pastelowo pomalowanych ścianach i z pozłacanym napisem głoszącym, że zwie się ona „Paradiso”. Właściciel tego „raju”, tęgi mężczyzna o czerwonej gębie, z dorodnym pryszczem na nosie, okazywał mu z początku nieufność, ale kiedy tylko Mack wręczył mu złotego florena, stał się natychmiast uosobieniem grzeczności. – Nasz najlepszy pokój czeka na pana, drogi doktorze Fauście! Przybywa pan w wielce pomyślnej chwili, w czasie ogólnego święta, podczas którego my, Florentyńczycy, palimy nasze przedmioty zbytku. – Tak, wiem o tym – odparł Mack. – Czy to będzie się odbywało gdzieś daleko stąd?
– Tylko parę ulic dalej, na Piazza delia Signoria – powiedział oberżysta. – Obejrzy pan wielkie widowisko, będące jednym z najbardziej znaczących wydarzeń naszych czasów. Savonarola obiecał, że tegoroczny stos będzie czymś naprawdę niezwykłym! – Jaki to człowiek, ten Savonarola? – zapytał Mack. – Bardzo świątobliwy mnich i zakonnik. Żyje skromnie, nie tak jak inni dygnitarze kościelni, którzy pomiatają nami, zwykłymi ludźmi. Bez ogródek piętnuje świętokupstwo, sprzedaż odpustów oraz inne złe praktyki Kościoła. I jest zwolennikiem sojuszu z Francją. – Co to za pakt? – Jest to układ z królem Francji, który chroni nas przed dążeniami papieża do narzucenia nam na powrót władzy Medyceuszy. – Nie lubisz rodziny de Medici? – No cóż, sprawują się całkiem nieźle – odparł gospodarz. – Lorenza nie bez powodu nazywają Wspaniałym. Nie było nigdy większego mecenasa sztuki; za jego panowania Florencja stała się najpiękniejszym miastem świata.
– A jednak nie lubisz go? – indagował dalej Mack. Karczmarz wzruszył ramionami. – To lud płaci za jego wspaniałość. A poza tym nie chcemy, by jakakolwiek rodzina panoszyła się ponad nami. My, Florentyńczycy, jesteśmy wolnymi ludźmi i takimi chcemy pozostać. Mack obejrzał swój pokój i stwierdził, iż ma on standard, do jakiego się ostatnio przyzwyczaił. Czas było znaleźć Małgorzatę. Oberżysta wyjaśnił mu, że targ jedwabniczy odbywa się na małym placyku przy ulicy Fiesole. To, co ujrzał na miejscu, wyglądało jak orientalny bazar – z jego niechlujnymi urządzeniami do ablucji oraz grupką kupców czy obserwatorów z Kitaju, których głowy ozdabiały włosy splecione w mysie ogonki. Na straganach znajdowały się wysoko spiętrzone bele morowanego jedwabiu, bardzo poszukiwanego we Flandrii oraz w Niderlandach, a także dwukrotnie farbowane materiały, które taką furorę zrobiły ostatniego roku w Amsterdamie; były tu estofados z surowego jedwabiu i śmiertelne koszule z otworem na głowę dla skazanych przez Inkwizycję, a przeznaczone na rynek hiszpański. Tu i ówdzie pomiędzy stoiskami wcisnęły się niewielkie barki kawowe, a w ich pobliżu stoiska ze spaghetti sprzedające produkt, który Marco Polo przywiózł z Chin, gdzie dla niewiadomych powodów nazywano go makaronem.
Małgorzatę znalazł w czymś, co stanowiło zapowiedź butiku – przyszłościowego systemu sprzedaży zbytkownych przedmiotów. Dziewczyna wykręcając się na wszystkie strony, przeglądała się w zwierciadle przechylanym dla niej to w tę, to w tamtą stronę przez właściciela przybytku, małego człowieczka z zajęczą wargą; choć pewnie dla rekompensaty wyposażonego w wielkie zęby. – Ach, panie! – wykrzyknął kupiec. – Przyszedł pan w samą porę, aby ujrzeć damę swego serca w całej jej krasie. Mack uśmiechnął się pobłażliwie; to nie na jego pieniądze knuto tu zamach, więc stać go było na wspaniałomyślność. – Wybierz co chcesz, skarbie – powiedział. – Popatrz! – zawołała Małgorzata. – Kupiłam te śliczne suknie balowe. Musisz, Johann, zobaczyć dział męski. Mistrz Enrico ma tam najnowsze modele kubraków i camicia. – Camicia? – zapytał Mack. Signore Enrico uśmiechnął się, mrugając swoimi ciepłymi, brązowymi oczami. – To ostatni krzyk mody, prosto z Węgier – wyjaśnił. –
Niedbały styl. Na wieczór mamy przepiękne, obcisłe spodnie z naszywką na rozporku, która raczej szepcze o męskości, aniżeli ją wykrzykuje pod niebiosa. – Uwielbiam sposób, w jaki on mówi! – stwierdziła Małgorzata. Mack natomiast czuł się nieco głupio usiłując dostosować się do stylu tej rozmowy; pocieszał się jednak tym, że kupowanie drogich strojów dla pięknej kobiety stanowi jedną z satysfakcji przynależnych mężczyźnie sukcesu. Gdy tylko Małgorzata skończyła swe polowanie, mógł zacząć rozglądać się za czymś dla siebie, a w razie potrzeby poprosić ewentualnie Mefista o zaliczkę na poczet przyszłej nagrody. Arcydemon nie sprecyzował oczywiście, ile ona wyniesie, a Mack był boleśnie świadom faktu, że powinien był to wcześniej uściślić. Postanowił, że upomni się o to przy najbliższej sposobności, a na razie korzystał z przedsmaku obiecanych bogactw; gdyby bowiem miało mu nie odpowiadać to, co miał dostać, to jego działanie byłoby doprawdy wyłącznie stratą czasu. – Wyglądasz ślicznie, moja droga – powiedział. – Proszę, skończ swoje sprawunki, abym i ja mógł zająć się moimi sprawami. – A jakie to są sprawy, kochanie?
– Muszę znaleźć jakiś obraz Botticellego. Mogę dużo zarobić, jeżeli mi się to uda. – Botticelli? – zapytał signore Enrico. – Może mógłbym pomóc? Znam wszystkich malarzy. Byłoby mi bardzo miło ofiarować swoją pomoc oraz, oczywiście, swoją ekspertyzę. Nie, jakobym myślał, że będzie ona potrzebna – dodał szybko – bo pan sam na pewno jest znawcą. – Dobry pomysł – stwierdził Mack. – Załatwmy to od razu. I odwrócił się do wyjścia. W tym samym momencie do wnętrza sklepiku wtargnął krępy mężczyzna w trudnym do opisania stroju. – Szukam Fausta! Niemieckiego lekarza! W „Paradiso” powiedziano mi, że mogę go tutaj znaleźć. – Ja jestem tym, którego szukasz – odparł Mack. – Wygląda na to, że jesteś w jakimś kłopocie, mój dobry człowieku? – Chodzi o mojego pana. Jest umierający! Gdy tylko posłyszał, że w mieście znajduje się nowy niemiecki doktor, wysłał mnie natychmiast, abym go odszukał. Och panie, jeżeli byłbyś w stanie go uzdrowić, sam
wyznaczyłbyś wynagrodzenie! – Jestem trochę zajęty – powiedział Mack, nie śpiesząc się z wystawianiem na próbę swoich rzekomych umiejętności; zwłaszcza nie w tak pobudliwym miejscu, jakim była Florencja. – Kim jest twój pan? – To Lorenzo de Medici, zwany Wspaniałym. – Zdaje się, że wypadki zaczynają toczyć się dość szybko – zauważył Mack, zwracając się do Małgorzaty. – Chodź, kochanie; spakuj swoje manatki i czekaj na mnie w hotelu. Muszę wypełnić mą dobroczynną misję.
5
A Mack poszedł za służącym do pałacu rodziny Medyceuszów, znajdującego się na małym, ekskluzywnym przedmieściu w pobliżu Arno. Był to piękny budynek o białych, marmurowych kolumnach i z portykiem w attyckim stylu. Drzwi miał z polakierowanego mahoniu, bogato rzeźbione na sposób, jaki wprowadził Damiato Przeklęty. Przy wejściu stali wyfraczeni kamerdynerzy w białych koszulach z gorsami według najnowszej neapolitańskiej mody, w związku z czym patrzyli krzywo na Macka, którego ubiór tutaj, w tej wytwornej dzielnicy, prezentował się wiele gorzej, niż w owym zgiełku iluzji, jaki stanowił plac targowy. Na wezwanie starego sługi przepuścili go jednak. Pł acząc i załamując ręce, służący wiódł Macka ciemnymi korytarzami o ścianach zawieszonych olejnymi obrazami ku znajdującym się na końcu dużym palisandrowym drzwiom. Oznajmiwszy swą obecność pukaniem, sługa otworzył je i Mack ujrzał komnatę, której nie powstydziłby się niejeden król. Ściany ginęły pod wspaniałymi malowidłami, tu i ówdzie na postumentach stały niewielkie rzeźby i posążki. Na podłodze leżał bogaty, wschodni dywan,
a z sufitu zwieszał się kryształowy żyrandol dający jasne, żółte światło. Okna zapłonięto ciężkimi kotarami, przez które ledwie zaglądało nieco promieni słonecznych. W powietrzu unosiła się woń siarki i choroby; na stole stało wino i leżały rozmaite przysmaki, a pod stołem, poniewierały się odchody psów, ogryzających kości. W pomieszczeniu dominowało olbrzymie, wysokie, przepięknie rzeźbione i przykryte wystawnym baldachimem łoże. Wniesiono długie, woskowe świece i ustawiono je dookoła na stolikach. Ogień na kominku migotał i żarzył się czerwono. – Kto tam? – zapytał de Medici. Lorenzo Wspaniały, skulony w pościeli, wyglądał na swoje siedemdziesiąt lat, a nawet na kilka więcej. Puchlina wodna pozbawiła go wszelkiej żywotności; jego małe oczka patrzyły na Macka z otyłej, szarej twarzy, walcząc o zawarcie ze śmiercią układu, który pozwoliłby patrycjuszowi pożyć jeszcze trochę – ale pożyć z klasą, oczywiście, skoro był nie kim innym jak Lorenzem de Medici i właśnie owa „klasa” stanowiła o jego przydomku. Chory ubrany był w długą białą bawełnianą koszulę nocną haftowaną w jednorożce, a pod brodą zawiązaną miał czarną szlafmycę. Jego twarz, tam gdzie pozostało jeszcze trochę mięśni nie rozdętych przez rozkład, obwisła
niczym oddzielona od kości czaszki, wyraźnie pod spodem widocznej. Wargi, rumiane w czasach, gdy medycejski papież rozważał kwestię ogłoszenia, że istnieje jedynie medycejski bóg, były teraz wyschnięte, skoro przez tyle lat kosztowały goryczy tego świata. Tętnica na szyi pulsowała zdziwieniem, że nie skurczyła się jak inne, a palce lewej dłoni, porażonej przez paraliż, wykonywały jakieś nie skoordynowane ruchy. – Nazywam się doktor Faust – przedstawił się Mack. – Co panu dolega? – Ja – powiedział de Medici głosem, który nawet jako cień dawnego swego brzmienia wystarczył, aby wzniecić cząstki kurzu ze szczytu kandelabra – jestem najbogatszym człowiekiem świata. Było to diabelnie mocne otwarcie, ale Mack nie dał się zbić z tropu. – Ja zaś – wystrzelił – jestem najdroższym lekarzem na świecie. Cóż za przypadek, że właśnie my dwaj spotkaliśmy się teraz! – Jak zamierzasz mnie wyleczyć? – warknął Lorenzo z taką wyniosłością, że nawet robaki w jego ciele przestały go na chwilę jeść z poszanowania.
Mack wiedział, że kuracja była całkiem łatwa; wystarczyło wyjąć flakonik otrzymany od Mefistofelesa i wlać jego zawartość do gardła Medyceusza! Nie zamierzał jednak powiedzieć tego Lorenzowi Wspaniałemu. Kto zapłaciłby fortunę za coś tak prostego jak łyk eliksiru? Nie, zawartość fiolki może być końcowym krokiem, ale – jak to podkreślał Galen i inni – niezbędna jest w dotarciu do niego pewna procedura; ta zaś musi być imponująca. – Najpierw potrzebna nam będzie złota miednica – zadysponował. – Z dwudziestoczterokaratowego kruszcu. Przemknęło mu przy tym przez myśl, że dobrze byłoby mieć takie naczynie w przypadku, gdyby coś się nie udało. Zabawne swoją drogą, o czym też myśli się w krytycznych momentach! – Wykonać! – polecił Lorenzo służącym. Ci popędzili na złamanie karku; wynikła jedynie krótka zwłoka podczas poszukiwań klucza do skrzyni zawierającej złotą zastawę. Przyniesiono miednicę, a także rozmaite alchemiczne akcesoria, o które Mack poprosił. Zdobycie ich nie przedstawiało żadnej trudności, jako że Medyceusz był kolekcjonerem wszelkiego rodzaju przedmiotów i miał
jeden pokój pełen alchemicznego sprzętu najnowszej generacji. Już sam jego alembik, cały z błyszczącego szkła i polerowanego brązu, przedstawiał widok godny zazdrości, zaś piec potrafił dokonywać takich cudów destylacji frakcyjnej, że aż dziw brał, iż Lorenzo sam się nie wyleczył swoimi fantastycznymi okazami, posługując się zrabowaną wiedzą. Mack przygotowywał właśnie probówki oraz palniki i już miał zaczynać, kiedy, rozległo się głośne pukanie do drzwi komnaty. Po chwili otwarły się one i do pomieszczenia wkroczył najsławniejszy w świecie mnich, Fra Girolamo Savonarola. Będący na ustach całych Włoch zakonnik był wysoki i upiornie blady. Utkwił swój palący wzrok w Medyceuszu, i przemówił: – Powiedziano mi, że pragniesz się widzieć ze mną w jakiejś sprawie? – Tak, bracie – odparł de Medici. – Wiem, że dzieliły nas pewne różnice zdań, sądzę wszakże, iż obaj możemy się zgodzić co do tego, że zależy nam na silnych Włoszech, na zrównoważonym lirze oraz na wytrzebieniu korupcji z łona Kościoła. Chciałbym się wyspowiadać przed tobą i otrzymać rozgrzeszenie. – Z przyjemnością na to przystanę – powiedział Savonarola, wyjmując z zanadrza pergamin – jeżeli
zapiszesz wszystkie swoje dobra oraz gotowiznę założonej przeze mnie fundacji charytatywnej, która dopilnuje, aby zostały rozdane ubogim. Mówiąc to zakonnik podsunął dokument pod kaprawe oczy Medyceusza ze skwapliwością zadająca kłam jego nikłemu i trawionemu gorączką ciału; Savonarola cierpiał bowiem na ból zębów, z którego jak dotąd nie był w stanie wyleczyć się za pomocą modlitwy. Stare, zaropiałe oczy Lorenza Wspaniałego przebiegły po rękopisie, a potem zwęziły się podejrzliwie. – Ostro się targujesz, braciszku! Jestem gotów zrobić bogaty zapis dla Kościoła, ale mam też krewnych, których muszę zaopatrzyć. – Bóg ich zaopatrzy – odparł Savonarola. – Bez obrazy, ale mam inne zdanie – rzekł de Medici. – Myślę, że jesteśmy gotowi z lekarstwem – wtrącił się Mack widząc, że zaczyna przegrywać z przybyszem. – Podpisz pergamin! – wrzasnął mnich. – Wyznaj, że jesteś grzesznikiem! – Będę mówił do Boga w moim sercu, Girolamo! Tobie tego nie powiem!
– Jestem zakonnikiem! – przypomniał mu Savonarola. – Jesteś próżnym i zarozumiałym mnichem – rzekł Lorenzo. – Do diabła z tobą! Fauście! Lekarstwo! Mack wyjął pośpiesznie flakonik i mozolił się nad jego odkorkowaniem. Buteleczka owinięta była jednym z tych cienkich drucików, które tak trudne są do pokonania, jeżeli nie posiada się odpowiednich szczypczyków. A w tamtych czasach, kiedy nawet koło nie było jeszcze znormalizowane, prawie nikt nie miał takich cążek. Medyceusz i Savonarola krzyczeli na siebie, słudzy trzęśli się z przerażenia, a na zewnątrz biły kościelne dzwony. Mack otworzył wreszcie buteleczkę i obrócił się do Lorenza. Patrycjusz zamilkł nagle. Leżał w łóżku bez ruchu z otwartymi ustami, ślepe oczy, nadal kaprawe, na których poczęła się tworzyć mleczna pomroka, patrzyły w próżnię. Czyżby nie żył? – Nie rób mi tego! – wyszeptał Mack i wcisnąwszy flakonik w usta Medyceusza, wlał mu do gardła całą jego zawartość. Płyn z bulgotaniem wypłynął z ust, nie skosztowany. Wielki człowiek był ostatecznie i definitywnie martwy.
Słudzy mruczeli gniewne przekleństwa, gdy niemiecki doktor odchodził od zwłok Lorenza, nad którymi tkwił Savonarola, nadal besztający Medyceusza ostrym głosem. Mack ruszył przez drzwi i korytarze do wyjścia. Przez chwilę stał na ulicy zastanawiając się, czy czegoś nie zapomniał. Do licha, nie zabrał złotej miednicy! Odwrócił się, żeby wejść z powrotem, ale było już za późno. Został wchłonięty w tłum i uniesiony przez roześmianą, krzyczącą, śpiewającą i modlącą się ciżbę. Oto był czas Ogniska Próżności i wszystkich ogarniało szaleństwo.
6
Ludzie biegli jak opętani, a ich kroki dudniły na kocich łbach ulic. Panował nastrój świątecznej radości. Wielu pijaków wcześnie zaczęło swe modły do Bachusa i odsypiało je teraz w bramach domów. Rozkrzyczane dzieci były wszędzie, pędząc nieustannie we wszystkie strony. Sklepy zamknięto, a wejścia do nich, dla większej pewności, zabito deskami. Lansjerzy, wspaniali w swoich czarno – szkarłatnych mundurach, przejeżdżali pośród stuku kopyt i Mack umknął do bramy, by nie zostać stratowanym. Wpadł przy tym na zwalistą postać kryjącego się tam mężczyzny. – Patrz, jak chodzisz! – Przepraszam! – powiedział Mack. – To przez tych żołnierzy. – Co żołnierze mają wspólnego z tym, że depczesz mi po odciskach? Człowiek, któremu Mack nadepnął na nogę, był wysoki i pięknie zbudowany; jego głowa mogłaby posłużyć za model dla greckiego posągu Apollina. Miał na sobie modny płaszcz z ciemnego futra, a na kapeluszu chwiało
się strusie pióro, świadczące o tym, że albo miał kontakty z zagranicą, albo znał kogoś we florenckim ogrodzie zoologicznym. Patrzył na Macka badawczo czarnymi, błyszczącymi oczami. – Wybacz, panie nieznajomy – powiedział mężczyzna – ale czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? – Wątpię – odparł Mack. – Nie pochodzę stąd. – To ciekawe. Szukam właśnie człowieka, który nie jest z tych stron. Nazywam się Pico delia Mirandola. Być może słyszałeś o mnie? Mack słyszał o nim istotnie, i to od Mefistofelesa, jako o jednym z największych alchemików Renesansu. Przewidując jednak pewne kłopoty, nie zamierzał się do tego przyznawać. – Chyba nie – odrzekł zatem. – W każdym razie jest to tylko zbieg okoliczności, że spotkaliśmy się tutaj. Raczej nie jestem człowiekiem, którego pan szuka. – Tak może się wydawać przy normalnym biegu rzeczy – stwierdził Mirandola. – Kiedy jednak przychodzi do działania magii, to zbiegi okoliczności stają się nagle o wiele bardziej prawdopodobne. Miałem tu kogoś spotkać. Czy to nie mógłby być pan?
– A jak się nazywa ta osoba? – Johann Faust, wielki mag z Wittenbergi. – Nigdy o takim nie słyszałem – zapewnił Mack pośpiesznie; natychmiast stało się dla niego jasne, że prawdziwy uczony (albo ten Drugi Faust, jak wolał o nim myśleć) musiał użyć swej czarodziejskiej mocy, aby skontaktować się z owym wystrojonym osobnikiem. Pico delia Mirandola był – albo niegdyś był – magiem o wielkiej i złowieszczej reputacji. Prawdopodobnie Faust i on porozumiewali się poprzez dzielące ich wieki; mówi się, że czarnoksiężnicy potrafią to robić, skoro nawet śmierć nie stanowi przeszkody dla prawdziwej magii. – Na pewno nie jesteś Faustem? – nalegał Pico. – Z całą pewnością nie! Sądzę, że wiem najlepiej, jak się nazywam. Proszę mi wybaczyć, muszę już iść. Chcę być przy tym Ognisku Próżności. I oddalił się spiesznie, a Mirandola patrzył za nim jakiś czas, a potem ruszył jego tropem. Tymczasem Mack szedł dalej i dotarł do otwartego placu, na którego środku wznosiła się pod niebo ogromna sterta drewnianych mebli, obrazów, pachnideł oraz różnego rodzaju ozdób
i świecidełek. – Co się tu dzieje? – zapytał kogoś spośród gawiedzi. – Savonarola i jego mnisi palą przedmioty zbytku – odparł zagadnięty. Mack podszedł bliżej, skąd widział, że w wielkim stosie znajdowało się mnóstwo ładnych rzeczy. Haftowane sukieneczki małych dzieci, szydełkowe obrusy, świeczniki misternej roboty, obrazy olejne niezbyt sławnych artystów oraz cała masa innych drobiazgów. Gdy przysunął się jeszcze bardziej, ujrzał na skraju ogniska duże malowidło w ozdobnej ramie. Mefistofeles obdarzył go wiedzą znawcy historii sztuki, poznał zatem od razu, że był to Botticelli ze środkowego okresu twórczości mistrza. Obraz wart był sporo pieniędzy i był wcale ładny. Z pewnością nie miałoby najmniejszego znaczenia – pomyślał Mack – gdybym wziął jeden z nich. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że nikt na niego nie patrzy; wyciągnął więc obraz, zanim dotknęły go płomienie. Położył go z boku i obejrzał się za innymi. Był tam Giotto, ale jego powierzchnia pokryła się już od gorąca pęcherzykami wypuczonej farby; gorliwie zatem szukał dalej. Skoro ocalenie jednego Botticellego było
dobre, uratowanie dwóch byłoby wspaniałe. A także lukratywne! A już z pewnością nie stanowiła błędu chęć przysłużenia się Sztuce, zwłaszcza gdy leżała ona wokół, czekając na całopalenie! Inne możliwości wyboru, dane mu przez arcydemona, brzmiały po prostu zbyt dziwnie. Był pewien, że nikt nie może mieć nic przeciwko człowiekowi ratującemu wielkie dziedzictwo ludzkości. W tym momencie poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Szczupły, wspaniale ubrany mężczyzna z krótką brodą patrzył na niego surowo. – Co pan robi? – Ja? – zdziwił się Mack. – Po prostu przyglądam się zabawie; jak wszyscy inni. – Widziałem, że wziąłeś obraz z ogniska! – Obraz? A, ma pan ten na myśli? – Mack wskazał na Botticellego i uśmiechnął się. – Służący dał go tutaj przez pomyłkę. Wynieśliśmy go, aby dać malowidło do oczyszczenia. To jest Botticelli, a przecież Botticellim nie rozpala się ognisk – nawet Ognisk Próżności. – A kim ty jesteś, panie? – dopytywał się mężczyzna.
– Jestem po prostu miejscowym szlachcicem – odparł Mack. – Dziwne, że nigdy wcześniej nie nie spotkaliśmy się. – Nie było mnie w mieście. A kim pan jest? – Ja – odparł mężczyzna – jestem Niccolo Machiavelli, sekretarz Kancelarii Dziesięciu republiki florenckiej. – Cóż za zbieg okoliczności! – ucieszył się Mack. – Polecono mi powiedzieć panu, aby raczej nie publikował pan książki, którą pan planuje i zamierza nazwać Książa. – Nic takiego nie napisałem – rzekł Machiavelli – ale sam tytuł jest chwytliwy. Może mógłbym go wykorzystać. – Proszę zrobić, jak pan uważa – stwierdził Mack. – Ale proszę pamiętać, że ostrzegano pana. – A od kogo ta przestroga, jeśli łaska? – zapytał Machia – Nie wolno mi wyjawić imienia – bronił się Mackie. – Mogę pana jednak zapewnić, że jest to diablo dobry facet. Machiavelli patrzył jakiś czas na swego rozmówcę, a potem pokiwał głową, odwrócił się i odszedł. Mack podniósł obraz, także szykując się do odejścia, ale
właśnie wówczas objawił się ponownie Pico delia Mirandola. – Sprawdziłem u pewnych piekielnych mocy – powiedział bez wstępu. – Co pan zrobił z prawdziwym Faustem? Mirandola ruszył na niego groźnie, a Mack cofnął się przerażony, ponieważ tamten uniósł w górę jedną z tych nowomodnych broni palnych, które niedawno weszły do powszechnego użycia, a których kule były wystarczająco duże, aby rozerwać człowieka. Szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby się ukryć, ale w pobliżu nie było nic odpowiedniego. Palec Pica zgiął się na spuście. W tym krytycznym momencie zjawił się Faust. – Nie rób tego, Pico! – zawołał. – Dlaczego nie? Ten człowiek usiłuje podszywać się pod ciebie! – Ale nie wolno nam go zabić! Jest on pewnego rodzaju personifikacją mnie samego. Musi pozostać przy życiu, póki gra moją rolę. – Jaka to rola, Johann? – Wszystko wyjaśni się później. Na razie daj spokój,
stary druhu. – Jesteś mądrym człowiekiem, Fauście! – Może odwiedzę cię później, Pico. Mam pewien plan! – Zawsze możesz na mnie liczyć. Faust zniknął, a na jego miejscu pojawił się Mefistofeles. – Gotowy? – zapytał Macka. – Chodźmy. Na co się wszyscy tak głupio gapią? Mack zdecydował nie mówić mu nic o Fauście. – Wiesz, jacy są ludzie – powiedział zamiast tego. – Będą się gapić na byle co. Mocno uchwycił ocalony obraz i wraz z Mefistem ulotnił się dzięki zaklęciu.
7
Mack i Mefisto przybyli do Limbo, ucieleśniając się u wejścia do małego budynku na wzgórzu, w pobliżu terenu gdzie miało dojść do osądzenia wyników milenijnych zmagań. – Co to za miejsce? – zapytał Mack. – To Poczekalnia Limbo. Mam tu skład, w którym możesz przechowywać swego Botticellego. Chyba że od razu chcesz mi go sprzedać? – Myślę, że chciałbym go zatrzymać na jakiś czas – odparł Mack. – No, i jak się spisałem? – Co proszę? – W epizodzie florenckim. Mefistofeles nie odpowiedział, dopóki nie weszli do środka. Potem pokazał mu pomieszczenie, w którym Mack mógł złożyć malowidło.
– Nie doszedłeś do niczego, starając się załagodzić kłótnię pomiędzy Medyceuszem a Savonarolą. Dostajesz zero za swą nieskuteczność. – Ale powiedziałem Machiavellemu, żeby nie napisał traktatu pod tytułem Książę. To było dobre, prawda? Arcydemon wzruszył ramionami. – Nie wiemy. Osądzanie takich spraw należy do Konieczności. Dobro i Zło muszą zostać poddane weryfikacji Tego, Co Być Musi. Nawiasem mówiąc, kim był ten człowiek przy ognisku? Wygląda na to, że cię znał? – Jaki człowiek? – Ten, który przeszkodził Pico delia Mirandoli w zabiciu ciebie. – Jakiś dziwak – skwitował Mack, nie mając zamiaru wspominać o Fauście. – Nie mam pojęcia, kto to taki. A obraz jest ładny, nieprawdaż? Mefisto odsunął malowidło na długość ramienia i patrzył na nie przez chwilę. – Tak, bardzo piękny. Chętnie go odkupię. – Jeszcze nie teraz – zastrzegł Mack. – Chciałbym się najpierw dowiedzieć, jaka jest wartość rynkowa tego
rodzaju dzieł. – Dobry pomysł – zgodził się arcydemon. – Tu jest zaklęcie, które przeniesie cię do Londynu. Ale pośpiesz się; jesteś potrzebny do następnej odsłony. – Nie martw się, będę na czas – zapewnił go Mack. Mefistofeles skinął głową i zniknął. Mack rozejrzał się po pokoju i znalazł dużą metalową skrzynię z kluczem tkwiącym w zamku. Otworzył ją i zabierał się właśnie do umieszczenia w niej obrazu, kiedy usłyszał pod nogami jakieś skrzypienie. Szybko usunął się z drogi. Podłoga zatrzeszczała, mały kilof przebił się przez otwór, potem zastąpiła go łopata. Dziura szybko się powiększyła, a wkrótce wygramoliła się stamtąd drobna postać. Był to Rognir. – Cześć – powitał go Mack, przypominając sobie trolla z sabatu. – Ładny obrazek – pochwalił Rognir. – Skąd go masz? – Ten? Wziąłem go z miejsca o nazwie Renesans. To gdzieś we Włoszech, niedaleko Florencji. – Ooo! A co tam robiłeś?
– Biorę udział we współzawodnictwie – wyznał Mack – którego wynik zadecyduje o losie ludzkości na następne tysiąclecie. – Czy po to posłano cię do Renesansu, abyś zdobył ten malunek? – Tak naprawdę to wcale nie wiem, w jakim celu się tam znalazłem. Robiłem zupełnie coś innego, ale wziąłem obraz, bo Mefistofeles powiedział, iż chciałby go mieć i że dobrze mi za niego zapłaci. Jeszcze go nie sprzedałem, postanowiłem dowiedzieć się najpierw, ile jest wart. – On chciał, żebyś zdobył ten bohomaz, co? – Oczywiście, że chciał. Skoro i tak miałem tam być... Przepraszam, ale trzeba mi ruszać do Londynu. To dla mnie ważne. – Powodzenia – pożyczył mu Rognir. – Może się tam zresztą spotkamy. – Byłoby miło – powiedział Mack; zawahał się patrząc na dziurę w podłodze. – Zrobisz z tym porządek, zanim odejdziesz, prawda? Rognir zapewnił go, że może się nie martwić – jego
malowidło jest bezpieczne; po czym odszedł, dumając nad tym, co to za głupi facet z tego Macka. On nawet nie wie, że się nim manipuluje! Nigdy nie przyszło mu do głowy, by mieć własne zdanie; nadal pragnął sprawiać przyjemność innym. Tak, jak to prawdopodobnie robił całe życie. A jednak było w nim coś, co wzbudzało odrobinę sympatii.
ACHILLES
1
Tymczasem z faktu, że Azzie zabrał Helenę trojańską z jej miejsca pobytu w Hadesie, gdzie u boku Achillesa, swego męża, królowała na arenie towarzyskiej podziemnego świata, wyniknęły pewne konsekwencje. Demon poczynał sobie dosyć niedbale, wyrywając zaklęciem piękność z jej otoczenia i nie zastanawiając się nawet, dlaczego zazwyczaj nie postępuje się w ten sposób ani jakie mogą być tego skutki. Chwila namysłu uprzytomniłaby mu, że i umarli mają pewną moc i że nie dobrze jest z nimi zadzierać. Achilles istotnie nie przyjął dobrze tego, że wracając pewnego wieczoru z polowania na duchy jeleni na zamglonych łąkach leżących tuż za Bagnami Moralnymi, nie zastał żony w domu. Było to do niej niepodobne. Najpierw pomyślał, że wyszła odwiedzić sąsiadów. Popytał o nią, ale nikt nie widział Pięknej Heleny. A przecież ludzie nie wychodzą z Hadesu ot, tak sobie! Ktoś musi ich stamtąd zabrać, żeby stało się to w ogóle możliwe. Achilles udał się natychmiast po radę do swojego starego przyjaciela i sąsiada, Odyseusza. Przebiegłemu Grekowi powodziło się wcale dobrze w walce o zachowanie swego archetypu, chociaż jak
każdy, tak i on miał oczywiście swoje problemy. Mimo iż nadal niezwykle sprytny, z trudem radził sobie z wymyślaniem wciąż nowych sztuczek, które by pod względem pomysłowości zasługiwały na porównanie z koniem trojańskim. Duchy w pogoni za wzorcami mogą osiągnąć swój szczyt, a potem zwiędnąć, ale nadal muszą starać się przewyższyć same siebie. Wiadomo, co się powszechnie mówi o uczeniu starych bogów nowych trików; w związku z tym późniejsze fortele Odyseusza bywały bardzo przejrzyste. A niekiedy także trochę paskudne. Tkwiła w charakterze tego Greka pewna niemiła rysa – lubił wygrywać za wszelką cenę, nie lubił zaś bycia umarłym; nienawidził braku ciała. Szydził głośno ze sposobu, w jaki każdy z mieszkańców Hadesu narzekał na panujące w nim warunki i wspominał stare dobre czasy na ziemi. On sam nie zniżyłby się do narzekania. „Pokażcie trochę hartu ducha. Podtrzymujcie kondycję”. Chociaż zmarli nie mogą wyrabiać mięśni, Odyseusz ćwiczył uparcie. „Trzeba zachować zdolność robienia czegokolwiek – mówił współtowarzyszom niedoli, którzy pytali go o powody takiego postępowania. – Nawet jeżeli to, co robisz, nie ma najmniejszego sensu”. Kiedy Achilles przyszedł prosić go o pomoc, zastał Odyseusza siedzącego na frontowej werandzie swego domu. Syn Laertesa mieszkał samotnie w marmurowej budowli, opodal jednego z dopływów Styksu. Pośród mchu na trawniku przed domem rósł złotogłów. Jak się
można było spodziewać, miejsce to było ocienione czarnymi topolami, których obecność po pewnym czasie staje się męcząca zarówno w Hadesie, jak i gdziekolwiek indziej. Dzień był ponury, jak wszystkie inne dni w Tartarze, i dostatecznie chłodny, aby siedzenie na zewnątrz nie stanowiło wyszukanej przyjemności; było jednak nie dosyć zimno, żeby stanowiło to jakieś orzeźwienie. W pokoju mieszkalnym Odyseusz utrzymywał ogień, lecz dawał on znikomą ilość ciepła. Nie miało to zresztą specjalnego znaczenia, umarli bowiem i tak nie mogą się nigdy dostatecznie ogrzać. Odys wprowadził Achillesa do kuchni, proponując mu śniadanie składające się z daktyli i owsianki. Nie były to oczywiście prawdziwe wiktuały, ale duchy przywiązane są do zwyczajów kultywowanych za życia i nie przestają jeść, a nawet planują wyszukane uczty. Wieczność ciągnie się bardzo długo, a jedzenie jest jednym ze sposobów jej spędzenia. Także seks stanowi remedium na zabicie czasu, chociaż tak na dobrą sprawę nie można powiedzieć, że zmarli mają płeć, gdyż ektoplazma jest niematerialna i pozbawiona możliwości doznawania wrażeń. Seks jest jednak tym, co uprawiali dawniej, a więc z przyzwyczajenia nadal to czynią – albo przynajmniej pozorują odpowiednie ruchy. W tamtym czasie Odyseusz nie był żonaty. Dawno temu rozszedł się z Penelopą – zawsze miał podejrzenia co do
tego, jak zachowywała się w stosunku do nachodzących ją zalotników przez dwadzieścia lat jego nieobecności, podczas gdy on walczył z Trojańczykami, a potem powracał do rodzinnej Itaki. Przez pewien okres zachowywał nadal pozory przez wzgląd na syna, Telemacha, ale po jakimś czasie i on stworzył swój własny archetyp; nic wielkiego, ale wystarczająco solidny, by mieszkać teraz w sąsiedniej dzielnicy Hadesu i mieć za przyjaciół dzieci innych sławnych ludzi. Tak więc Odyseusz był sam i nie miał wiele absorbujących go zajęć. Każdego dnia uprawiał ćwiczenia fizyczne. Niekiedy odwiedzał swego przyjaciela, Syzyfa, który w dalszym ciągu toczył pod górę wielki głaz. Nie musiał tego robić, już dawno został zwolniony, ale – jak powiadał – miał dzięki temu zajęcie, które przede wszystkim zachowywało przy życiu w pamięci potomnych jego archetyp. Niekiedy Odys odwiedzał jednego ze swych najdawniejszych przyjaciół, Prometeusza, nadal rozpiętego na skale, podczas gdy sęp w dalszym ciągu wyżerał mu wątrobę. Prometeusz stanowił dla bogów trudny przypadek – jego uwolnienie zagrażałoby wszystkim i wszystkiemu, świat bowiem nie dorósł jeszcze do wolności osobistej, a uparty facet nie chciał obiecać, że zaprzestanie głoszenia swoich buntowniczych poglądów. Można było, jak to się mówi, wypracować
jakiś modus vivendi – tak czy inaczej, wszyscy umarli dochodzą wreszcie do jakiegoś kompromisu – ale Prometeuszowi niezwykle zależało na utrzymaniu swojej reputacji. Ostatnio stał się markotny i nie chciał już nawet rozmawiać z Odyssem. Ludzie poczęli mówić, że jedynym jego przyjacielem jest sęp. Tak więc król Itaki nudził się. Od czasu do czasu udawał się z Achillesem i Orionem na polowanie na duchy jeleni, ale ten sport wkrótce mu się sprzykrzył. Nie mogło zresztą być inaczej, największa wada ducha jelenia polega bowiem na tym, że nie można go zabić; a nawet gdyby się to udało, nie można go było potem zjeść! Odyseusz był w dosyć podłym nastroju, kiedy nawiedził go Achilles, wyjawiając swój problem. Odys zaproponował natychmiast, aby udali się do Disa, króla Tartaru, mieszkającego wraz ze swą królewską małżonką Persefoną w czarnym pałacu. Dis miał swoje własne problemy – zajęty był prawniczymi sporami z chtonicznym rzymskim bóstwem Plutonem, który niedawno stał się naczelnym bogiem romańskiego podziemnego świata. Pluton użył swych wpływów, by zostać uznanym za niezależne bóstwo, z własnym dominium nie należącym już do Hadesu. Z powodu tej decyzji, pozbawiającej go władzy sądowej nad Rzymianami, poprzednio zaliczającymi się do jego
poddanych, Dis momentalnie stracił kontrolę nad sporą częścią klasycznego świata zmarłych. Z jednej strony cieszył się nawet, że się ich pozbył, ponieważ synowie Romulusa nie byli nigdy w dobrej komitywie z Grekami; z drugiej zaś utrata rzymskiego dominium zmniejszyła obszar jego królestwa, co w efekcie spowodowało skurczenie się jego archetypu. Dis był zaangażowany w inne jeszcze spory prawnicze, ponieważ zawsze istniały jakieś nie zaspokojone żądania rozmaitych społeczności zmarłych, roszczących sobie prawo do tego, by helleński Hades im został podporządkowany. Bogowie ludzi mówiących sanskrytem zgromadzili olbrzymi materiał dowodowy, aby wykazać, że wszystkie greckie bóstwa znajdowały się wcześniej pod ich egidą – w związku z czym, ich zdaniem, znowu powinno tak być. Jak dotąd, Disowi udawało się zablokować ostateczne głosowanie tej kwestii, była ona jednak nad wyraz drażliwa. Problemy, problemy... A tu jeszcze zjawiają się nagle Achilles z tym pyskaczem Odyseuszem, by domagać się sprawiedliwości. – Czego się po mnie spodziewacie? – zapytał Dis. – Co ja mogę zrobić w tej sprawie? Nie mam żadnej władzy tam, na górze. – Do diabła z Disem, mówią tam. Mają teraz nowe prawa.
– Musi być coś, co możesz uczynić – powiedział Achilles. – A jeżeli jesteś tak mało operatywny, to powinieneś ustąpić i pozwolić panować w Hadesie komuś innemu. Mam zamiar zgłosić tę propozycję na najbliższym Helleńskim Zgromadzeniu Ogólnym, podczas następnego zebrania dotyczącego Regulaminu Hadesu. – Ani się waż! – przestraszył się Dis. – Czekaj. Daj pomyśleć. Czy wiesz, kto ci ją zabrał? – Jakiś demon maczał w tym swoje szpony – odparł heros. – Wiem to od Alekto. To jeden z tych duchów, które nastały po naszych czasach. – Po czyjej stronie jest ten demon? – spytał Odys. – Alekto twierdziła, że reprezentuje Ciemność albo Zło – wyjaśnił Achilles. – Nie pamiętam, które z nich. – Ciemność – zadumał się Odyseusz. – Jak mniemam, jest to to samo, co Zło, a w takim razie wiemy, do jakich mocy mamy się zwrócić o naprawienie twojej straty. Ja sam nigdy nie potrafiłem zrozumieć różnicy pomiędzy Dobrem i Złem; ludzie nauczyli się tego w kilka wieków po naszej epoce. – To przechodzi również i moje pojęcie – przyznał Dis. – Wygląda jednak na to, że współcześni lubią materię
Dobra i Zła. – Tymczasem jednak stała się krzywda – wtrącił Odys – która domaga się zadośćuczynienia. Jeżeli dasz nam tymczasową kartę realnego istnienia, abyśmy mogli stąd wyjść, a także twoje upoważnienie do działania w tej sprawie w imieniu klasycznej społeczności Hadesu, to Achilles i ja przedstawimy całą sprawę właściwym władzom. – Zgoda – przystał Dis. Był zadowolony z siebie, albowiem jedną z najważniejszych rzeczy, kiedy idzie o sprawowanie władzy, jest umiejętność przekazywania odpowiedzialności. Od tej chwili staranie o naprawienie szkody było zadaniem Odyseusza.
2
Po otrzymaniu z rąk Disa zezwolenia na towarzyszenie Achillesowi w drodze do świata żyjących, Odys postanowił odszukać Tejrezjasza, najznamienitszego wieszczka starożytności. Już kto jak kto, ale on musi wiedzieć, co powinni zrobić i jak dostać się tam, dokąd mieli się udać obaj z Pelidą. Najpierw herosi zmuszeni byli przygotować sutą ofiarę z krwi, bo bez tego Tejrezjasz nie kiwnąłby nawet palcem; był beznadziejnie uzależniony od tego trunku. Zapasy krwi były zawsze skąpe w takim miejscu jak Tartar, świat cieni, ale Dis poczuwał się do pewnych obowiązków i dostarczył im pełen bukłak ze swoich prywatnych zapasów. (To nieprawda, że w Hadesie nie można sobie dobrze popić; trzeba tylko mieć odpowiednie znajomości.) Dwaj bohaterowie ruszyli do wysadzanego czarnymi topolami i wiekowymi wierzbami gaju Persefony, znajdującego się w miejscu, gdzie dwie rzeki Hadesu – Flegeton oraz Kokytos – łączyły swe wody z Acheronem. Wykopali tam niewielki rowek i wlali doń krew, z wielkim heroizmem powstrzymując się przed jej wypiciem. Kiedy przechodzący mimo nich zmarli prosili
ich o nią, z równym samozaparciem odmawiali poczęstunku. Nie dali ani kropli nawet Agamemnonowi, swemu byłemu głównodowodzącemu, który zboczył ze swej codziennej drogi zwabiony zapachem trunku. Ta krew była wyłącznie dla Tejrezjasza. Ciemna i oleista, spoczywała przez chwilę nieruchomo w dołku, potem zapieniła się nagle, a następnie zniknęła, wypita przez niewidzialną istotę. Zaraz potem objawił się im Tejrezjasz; drobna postać w długim, szarym, wełnianym płaszczu, z twarzą powleczoną brunatnożółtą i niebieską glinką oraz z wilgotnymi białymi włosami spadającymi mu na oczy. – Bardzo dobry dzień obu panom. Serdeczne dzięki za miłą ofiarę. To pewnie z prywatnych zapasów Disa, co? Wspaniały napitek. Jak znam życie, to nie macie więcej? Jaka szkoda! Co zatem mogę dla was uczynić? – Szukamy Heleny trojańskiej – wyjaśnił mu Odys. – Została bezprawnie uprowadzona z domu swego męża, obecnego tu Achillesa. – Coś mi się zdaje, że piękna Helena jest permanentnie wykradana – zauważył wieszczek. – Wiecie, kto to zrobił? – Mówiono nam, że był to demon rodem z nowej epoki – odparł król Itaki – ale nie wiemy ani jak się nazywa, ani
gdzie go szukać. Dlatego potrzebna jest nam twoja rada i pomoc. – Dobra – rzekł Tejrezjasz. – Demon zwie się Azzie i należy do tego nowomodnego, dwubiegunowego systemu Światłość – Ciemność, który ostatnio zawładnął ludzkimi umysłami. – Pójdziemy go poszukać – stwierdził nieustraszony Achilles. – Ujrzycie inny świat – ostrzegł ich wieszczek. – Trzeba dotrzeć do głównej kwatery Zła, zwanej Piekłem; tam będziecie musieli dalej się rozpytać. Mogę wam ofiarować Zaklęcie Teleportacyjne, jeżeli Dis zezwolił na jego użycie. A tak na marginesie, to wiem doskonale, z kim Helena jest obecnie. – Powiedz nam! – krzyknął Achilles. Tejrezjasz chrząknął znacząco, kierując wzrok na pusty rowek po krwi. – Nie mamy już więcej – powiedział Odys. – Ale obiecuję, że przy pierwszej sposobności dostarczymy ci nową ofiarę. – Słowo syna Laertesa mi wystarczy – stwierdził wieszczek. – Ostrzegam was jednak, wcale nie będzie
łatwo znaleźć Helenę; ona wiele podróżuje, jest bowiem teraz żoną słynnego maga, nazwiskiem Faust. – Faust? – zdziwił się Achilles. – Nie wygląda mi to na helleńskie imię. – Bo i nie jest on Grekiem. Na ziemi rozpanoszyły się inne rasy, sprawując fizyczną i intelektualną władzę nad światem. Ten Faust zadaje się nawet z bogami; mam tu na myśli tych nowych bogów. – A przy okazji – zapytał Odys – to gdzie są nasze dawne bóstwa? – No cóż, w sporej części poprzybierały nowe imiona – rzekł Tejrezjasz. – A wraz z nimi i nowe osobowości. Większość z nich nie pamięta już nawet ani Grecji, ani Olimpu. Z wyjątkiem Hermesa, oczywiście, który działa nadal jako Trismegistos. – Wracając do rzeczy, to gdzie znajdziemy Fausta oraz Helenę? – Oni podróżują – wyjaśnił wieszczek. – Nie tylko jednak w przestrzeni, ale i w czasie. – Czy można dopłynąć łodzią tam, gdzie się znajdują? – spytał Achilles.
– Nie; chyba że byłby to zaczarowany korab. Naprawdę, jedynym sposobem jest podróżować przy pomocy zaklęcia. – Jesteś pewien, że nie możemy dostać się tam drogą lądową? – Absolutnie. Znalezienie Heleny możliwe jest wyłącznie za pomocą magii. Na szczęście przyniosłem ze sobą swoją torbę z zaklęciami. Spod okrycia wyjął worek z końskiej skóry, który skrzypiąc wybrzuszał się podejrzanie; wydobywały się z niego także ciche westchnienia i kwilenia. – Zaklęcia są dzisiaj niespokojne – rzekł Tejrezjasz. – Używaj ich ostrożnie i uważaj na palce, kiedy będziesz je wybierał z torby; nie czyń tego pośpiesznie. Pamiętaj, że sprawa musi postępować krok po kroku. Najpierw trzeba odwiedzić Piekło, by otrzymać od Mocy Zła pozwolenie na zabranie Heleny z powrotem do domu. W tych sprawach zawsze obowiązuje pewna procedura. – Czy będziesz nam towarzyszył? – zapytał Achilles. – Nie. Ale rozejrzę się za wszelkimi informacjami. Nie zapominaj, że jesteś mi winny jedną ofiarę! Teraz muszę
odejść. Odyseusz wolałby co prawda jakąś bardziej konkretną obietnicę, ale Tejrezjasz powiedział już swoje ostatnie słowo i zniknął. Odys sięgnął do pozostawionej torby i oddzielił jedno zaklęcie od innych, dookoła których było owinięte. Wyjął je zawiązując ponownie szybko worek. Zaklęcie zadrżało, a potem wykonało gwałtowny skok, podczas gdy Odys dzierżył je krzepko w garści, zaś Achilles trzymał się Odyseusza. Z klasyczną prostotą i bez żadnych barokowych ceregieli z ogniem oraz siarką, obaj herosi z nal eź l i się ciupasem w antyszambrach Królestwa Ciemności.
3
Drzwi do biura Beliala otworzyły się, a sam demon, zaskoczony, zerwał się, na równe racice. Tłusty, o ciele ropuchy, niebieskoszarej cerze i wyłupiastych pomarańczowych oczach przeglądał się właśnie w lustrze iluzji, pogrążony w kontemplacji swej mądrości i urody, jako że w Piekle miłość własna zastępuje poczucie godności; poza tym nie usłyszał pukania. Do jego gabinetu wkroczyły dwie krzepkie postaci w plisowanych białych tunikach. – Kim jesteście, ludzie? – Ja jestem Odys – powiedział Odyseusz. – A to jest Achilles. – O, doprawdy? Belial przyjrzał się im badawczo i stwierdził, iż istotnie mają klasyczny, grecki wygląd – wysocy mężczyźni o prostych nosach i kędzierzawych, kasztanowych włosach. Nawet nieżywi i bez śladu cielesności prezentowali się imponująco. Jakiś przestraszony urzędniczyna przy niższej bramie Królestwa Ciemności musiał im najwyraźniej wydać kartę
tymczasowej realności; inaczej wszak nie mogliby się odważyć na przyjście do tego miejsca, mieszkańcy klasycznej krainy zmarłych zostali bowiem uznani odgórnie za cienie – był to jedyny sposób pozwalający się ich pozbyć. Jednak nawet to obligatoryjne zarządzenie nie zawsze okazywało się skuteczne. – Achilles oraz Odyseusz – powiedział Belial. – Słyszałem o was, ale nigdy nie spodziewałem się was ujrzeć. – Nie wypuszczają nas z Tartaru – wyjaśnił Odys. – Niegdyś byliśmy dla nich zbyt silni, a teraz nie zezwalają nam na manifestowanie swej obecności inaczej niż za pomocą archetypów; co nam z kolei nie daje nic, z wyjątkiem rozgłosu. – Naprawdę? To bardzo niedobrze. Szkoda, że nie jesteście prawdziwi. Niektóre nasze młodsze diabły z przyjemnością posłuchałyby waszego wykładu albo podyskutowały z wami na zebraniu przy śniadaniu. Jestem pewien, że moglibyście nas nauczyć wielu pożytecznych rzeczy. – Możemy o tym porozmawiać innym razem. Objazdowe wykłady nie są z naszej strony całkiem wykluczone. Teraz jednak przemawiam w imieniu mojego przyjaciela, Achillesa, któremu jeden z twoich ludzi
wyrządził krzywdę. – Jeżeli dobrze rozumiem, to reprezentujesz tego, który stoi obok ciebie, tak? A czy on nie może sam wystąpić w swojej sprawie? – Oczywiście, że mogę – odezwał się nagle Achilles piskliwym głosem. – Kłopot w tym, że moja mowa jest równie impulsywna, jak całe moje usposobienie. Mam skłonność do wyrażania się w sposób nieprzemyślany i doprowadzam tą drogą do fatalnych sytuacji. Często kończą się one bójką, w której oczywiście zwyciężam. Ale ludzie mnie zwykle nie lubią; lubią natomiast Odyseusza. – Wystarczy, Achillesie – powiedział syn Laertesa. – Pamiętaj, iż to ja miałem prowadzić wszystkie rozmowy. – Przepraszam, cny Odysie. – Już dobrze. Jeżeli jestem lubiany, to dlatego, iż stanowię coś w rodzaju półboga interesującego się zwyczajami i sposobem bycia innych, a nie tak jak ty, Pelido, który myślisz wyłącznie o wojnie i zabijaniu. – Teraz z całą pewnością chciałbym kogoś zabić – wyznał Achilles. – Jestem nieco zdenerwowany.
– Uspokój się – powiedział Odys i zwrócił się ponownie do Beliala. – Wiemy z wiarygodnego źródła, że podlegający ci demon, niejaki Azzie, pojmał jedną z naszych kobiet, Helenę trojańską, i uprowadziwszy ją bez żadnych ceregieli z Hadesu od jej prawowitego małżonka, dał ją potem magowi, zwanemu Faustem, który wymaga od niej, by się angażowała w niegreckie awantury. – To z całą pewnością nie może być prawdą – odparł Belial. – My, słudzy Ciemności, nie porywamy zmarłych ot, tak sobie, bez żadnego pozwolenia. – Może powinieneś to sprawdzić? – zasugerował Odys. – Istotnie, uczynię tak – Belial nacisnął guzik interkomu. – Panno Siggs? – Tak, Ekscelencjo? – Czy przysłuchiwała się pani naszej rozmowie? – No, tak jakby... Ale to było zupełnie przypadkowo!
– Nie szkodzi. Proszę sprawdzić to, o czym mówiliśmy, i natychmiast powiadomić mnie o wynikach. – Nie muszę sprawdzać, Ekscelencjo. Ci Grecy mówią prawdę. Ludzie już plotkują o porwaniu Heleny przez Azziego. Z tego powinien powstać bardzo popularny mit. – Ale, do licha, on nie miał prawa jej zabierać! Istnieją pewne przepisy, jak pani wie. – Tak, Ekscelencjo, jednak wydaje się, że nikt tak dokładnie nie wie, jak one brzmią. – W tym wypadku sprawa jest zupełnie jasna – stwierdził Belial, nie mając zamiaru rezygnować z tak wspaniałej okazji porachowania się z Azziem, który kilkakrotnie pozwolił sobie wobec niego na bezczelność w trakcie zebrań służących składaniu samokrytyki. Wyłączył interkom i zwrócił się do greckich herosów. – Wydaje się, że wasza skarga ma pewne uzasadnienie, jednakże ja sam nie miałem z tym nic wspólnego, w związku z czym nie mogę nic uczynić w tej sprawie. Lepiej porozmawiajcie z Mefistofelesem albo z samym Azziem. – Gdzie ich znajdziemy? – spytał Achilles.
– Obecnie obaj współzawodnictwie.
zajęci
są
udziałem
we
– Jakim współzawodnictwie? – To są Wielkie Milenijne Zawody pomiędzy Światłością i Ciemnością, a ich wynik ma zadecydować o tym, która strona będzie rządziła ludzkością przez następnych tysiąc lat. – A cóż Helena może mieć z tym wszystkim wspólnego? – obruszył się Odys. – Przypuszczam, iż Azzie porwał ją, by dać Faustowi jako nagrodę. – Nie chcemy dalszej gadaniny! – odezwał się nagle Achilles. – Chcemy mieć na powrót Helenę! – Tak, to prawda – poparł go Odyseusz. – To jest naszym ostatecznym celem. – Mój drogi, rozumiem wasze położenie. Ale co ja na to poradzę? – Chodźmy sami coś zrobić – rzekł Odys. – Nie potrzebujemy twojej pomocy, aby uwolnić Helenę. – Jesteście wspaniałymi, dzielnymi facetami –
powiedział Belial – ale nie macie władzy w tej dziedzinie. – Może i nie. Mamy jednak potężnych przyjaciół. – A któż to taki? Ostrzegawczym gestem Odyseusz przytknął palec do swego nosa. – Nie wymawiaj ich imion, jeżeli nie chcesz mieć ich tutaj, w swoim biurze! Belial zrozumiał; Odyseusz miał na myśli eumenidy, znane także jako erynie albo furie! Niektóre spośród tych starożytnych istot, jak i sama Ananke, nadal posiadały władzę. Demon uznał, że lepiej zmienić taktykę. – Jeżeli uważacie, że dacie sobie radę, to ruszajcie. Macie moje pozwolenie. – Zmarszczył czoło. – Nie chciałbym, by wyglądało, że się czepiam, ale wy obaj nie macie niczego w rodzaju ciała. – To co widzisz, to wszystko, na co nas stać – wyjaśnił Odys. – Jesteśmy umarli, jak wiesz. – Powiem wam coś – zaoferował się Belial. – Tutaj macie dwie przepustki do Kuchni Czarownic; powiedzcie im, aby was zaopatrzyły w ciała. Jak widzicie, nie
wszyscy w Piekle są tak źli, jak niektórzy, których bez trudu mógłbym wskazać palcem.
4
Niezdarny arabski demon trzymający straż przy drzwiach Kuchni Czarownic widział już przez lata pracy na tym stanowisku różne dziwne rzeczy, ale nie zdarzyło się jeszcze, aby ten ślamazarny były obywatel Gehenny ujrzał na swoje śliwkowate oczy dwóch greckich herosów, żywcem wyjętych z kart Homera, wchodzących do jego salonu kosmetycznego. Demon od razu poznał, z kim ma przyjemność, zanim bowiem został tutaj portierem, był badaczem antyku. – Nigdy dotąd nie przyjmowaliśmy helleńskich bohaterów – mruknął. – Macie certyfikat realności? Odyseusz pokazał mu kartę otrzymaną od Disa. Starsza wiedźma odłożyła na bok żelazo do wypalania piętna, podeszła, spojrzała na zaświadczenie oraz przepustki od Beliala, i powiedziała: – W porządku, Tony, wpuść ich. W zabiegu ucieleśniania, który nastąpił zaraz potem, istotną kwestią było, ile heroicznej muskulatury należy przydać achajskim bohaterom. Czarownice postanowiły nie przesadzać z ilością masy mięśniowej, we wszelkich
poczynaniach półbogów bowiem liczyła się nie tylko siła, ale i zręczność oraz szybkość działania. Kilka godzin później Odys i Achilles mieli szczęśliwie poza sobą zabieg upiększania, który ponownie uczynił z nich ludzi z krwi i kości, po czym sięgnąwszy ponownie po zaklęcie do skórzanej torby Tejrezjasza, znaleźli się z powrotem na Ziemi. Odpoczywali właśnie pod drzewem niezupełnie pewni, gdzie się znajdują. Nie martwiło ich to zbytnio; mieli ze sobą otrzymany w Kuchni Czarownic zapas prowiantu na kilka dni, jednak zauroczeni odzyskaną nagle możliwością prawdziwego pożywienia się, zjedli wszystko na lunch. Po tych wiekach spędzonych o suchym pysku na marzeniach o jedzeniu, nie wiedzieli po prostu, kiedy przestać. – Jestem syty – powiedział w końcu Achilles. – Ja też – zgodził się z nim Odys. – To jedyny dzień, w którym mądry Odyseusz jadł niezbyt mądrze. Ale ten marynowany śledź był tak smakowity, że nie sposób było mu się oprzeć, prawda? – Mnie bardziej przypadł do smaku pasztet – wyznał boski Pelida. – Sądzę także, że siekana wątróbka jest największym wynalazkiem, jakiego dokonano na świecie
już po naszej epoce. Przypomnij sobie, jak to bywało w antyku! Zawsze musieliśmy jeść wątrobę przypiekaną na ruszcie; z cebulką obok. W tamtych czasach nie było nawet sosu sojowego! Jak my to wytrzymaliśmy, Odysie? – Nie znaliśmy niczego lepszego – stwierdził król Itaki. – Teraz jednak trudno byłoby powrócić do Wojny Trojańskiej i wojskowego zaprowiantowania. Chociaż i tak nie ma na to żadnej szansy. – Nie, nie ma – zgodził się Achilles. – To była dobra wojna, prawda Odyseuszu? – Najlepsza – przyznał chytry Grek. – Pamiętasz, jak pokonałem Ajaksa? – Nie było mi dane tego widzieć; nie żyłem już wówczas, zapomniałeś? Przecież walczyłeś z nim o moją zbroję. – Tak, i wygrałem – powiedział Odys. – To była naprawdę wspaniała zbroja – rzekł Pelida w zamyśleniu. – Z takim pancerzem trudno było przegrać jakikolwiek pojedynek. Nosząc ją, zabiłem Cygnusa i Troilusa, jednak największym moim osiągnięciem było, oczywiście, pokonanie Hektora.
– Wiem o tym wszystkim – powiedział Odyseusz. – Tak tylko rozpamiętuję. A potem Parys ugodził mnie tą zdradliwą strzałą... wpięte! No cóż... – westchnął i pogłaskał się po brzuchu. – Ten pasztet... Odyseuszu, jeśli chodzi o te ciała, które teraz mamy... – Tak? – Powinny być dobre, prawda? – Tak, moim zdaniem – najlepsze. – Coś mnie boli w tym miejscu – poskarżył się Achilles, pokazując na brzuch. – To nic – stwierdził Odys. – Drobne naciągnięcie mięśni albo raczej przejedzenie. – Jesteś pewny, że nie znaczy to, że coś jest ze mną nie w porządku? – Wiedźmy powiedziały, że to są zdrowe ciała. Miałeś już dawniej naciągnięcia mięśni. – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek cierpiał na taką dolegliwość. Poza tym bolą mnie nogi. – Dlatego, że biegliśmy. Nogi zwykle bolą, gdy się na
nich biega, a nawet tylko chodzi. – Czy to jest tak jak dawniej, kiedy mieliśmy nasze ciała? – Sądzę, że tak – rzekł Odys. – Tyle że wówczas znacznie mniej zwracaliśmy na to uwagi. Byliśmy wytrenowani. Byliśmy przyzwyczajeni do radości i smutków płynących z posiadania ciała. – Nie narzekam – powiedział Pelida. – Jestem najedzony, ale też znowu staję się głodny. I zdaje się, że w okolicy nie ma nic do picia? – Przede wszystkim to prawdziwe szczęście, że w pobliżu nie ma żadnego kronikarza, który by cię słyszał – stwierdził Odyseusz. – Wyobraź sobie tylko wielkiego Achilla skarżącego się na głód i pragnienie! – Musiałem odczuwać je i mówić o tym także dawniej, kiedy byliśmy żywi. – Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek przyznał, iż jesteś głodny, Achillesie. Kwestia pożywienia była poniżej twojej godności; całe twoje jestestwo poświęcone było zabieganiu o wieczną chwałę. – I nadal jest – rzekł Pelida, wstając i krzywiąc się
z bólu. – Coś mi się zdaje, że łupie mnie w krzyżu. Nieważne, chodźmy wreszcie. – Jestem gotów – odparł Odys. – Sęk jednak w tym, że nie mam pojęcia, dokąd mielibyśmy pójść. Achilles rozejrzał się dookoła. Znajdowali się na rozsłonecznionej łące. Przed nimi ciemniał i zielenił się las, ponad którym polatywały rozśpiewane ptaki. Powiewał przyjemny lekki wietrzyk, niosący miły, czysty zapach. Było tuż po południu, a słońce, nadal wysoko na niebie, stało złote i wspaniałe – ciepłe, ale nie gorące. Był to jeden z tych dzionków, jakie warto jest pamiętać nawet po długich latach, i bardzo niepodobny do typowych dni w Hadesie, gdzie aura zawsze sprawia takie wrażenie, jakby balansowała na skraju deszczu, a niebo ma kolor kilkudniowego siniaka. Łąka była ciepła i przyjemna, ale było w niej także coś na tyle tajemniczego, że Odys nie zdziwił się wcale, kiedy ujrzał trzy damy siedzące pośród traw jak na pikniku. Były dosyć wiekowe i ubrane w klasyczne suknie. Król Itaki wiedział, że na pewno już je kiedyś widział, więc zaledwie chwilka namysłu wystarczyła mu, by je rozpoznać. Nie był to nikt inny, jak eumenidy, trzy Fatalne Siostry, które niegdyś wędrowały po starożytnym świecie, karząc surowo złoczyńców – szczególnie zaś ojcobójców. Spotkanie z nimi nie należało nigdy do
najprzyjemniejszych, ale kiedy już do tego doszło, ważną rzeczą było przemówić do nich w przyjazny sposób i nie dawać im powodu do gniewu. – Oto i moje stare znajome, erynie – rzekł Odys, podchodząc do nich, a za nim kroczył Achilles. – Cześć Tysyfone, Alekto, cześć ci Megero. Jesteście, dziewczyny, daleko od starej, drogiej Hellady. – Witaj, Odysie, synu Laertesa – rzekła Alekto; wysoka, z siwymi, starannie zaondulowanymi włosami oraz z imponującym haczykowatym nosem, który znakomicie prezentowałby się na dziobie okrętu wojennego. – Spodziewałyśmy się ciebie tutaj. – Jak mogłaś to przewidzieć? – zdziwił się Odyseusz. – Nikt poza czarownicami nie wie, gdzie jesteśmy? – Są naszymi siostrami – odparła erynia. – Gdy odwiedziłyśmy je w ich Kuchni, powiedziały nam, że będziecie obaj z Pelidą przechodzić przez to miejsce, zwane Łąką Interludium, dokąd docierają tylko dobre wpływy. To dlatego nie mamy swych zwykłych przerażających postaci. Przyjmiemy je później, a w tej chwili możemy sobie pozwolić, by przez kilka minut być miłe. – Ja zawsze uważałem, że jesteście miłe – rzekł Odys
z galanterią – i tak samo twierdził Achilles. Przybliż się, Achillu. Czy znasz te panie? Pelidą podszedł nieco trwożliwie. – Zdaje mi się, iż zawarłem z nimi krótką znajomość, kiedy odwiedzałem Orestesa. Powiedzcie mi, panie, w jakim celu szukałyście Odyseusza? – To był najpewniejszy sposób znalezienia ciebie! – zarechotała Tyzyfona. Achilles pobladł. – A dlaczego pragnęłyście mnie spotkać? – Bo to jest nasz najlepszy pomysł na znalezienie Fausta oraz porwanej kobiety, której szukamy. Mam oczywiście na myśli twoją żonę, Helenę. – A po co wam Helena? – Osobiście nie mamy nic przeciwko niej. Została wykradziona z podziemnego świata i musi do niego powrócić – powiedziała Alekto. – Stanowimy siły uderzeniowe Antycznej Dywizji Porządkowej. Azzie Elbub, ów demon, który zabrał ją z Hadesu, nie miał najmniejszego prawa tego uczynić. Nie godzimy się na takie rzeczy; chcemy ją zwrócić tobie. Nie cieszysz się? – Bardzo – rzekł Achilles, chociaż zaraz poczęły go
nachodzić pewne wątpliwości. – To jest powód, dla którego i ja się tutaj znalazłem. – To dobrze – powiedziała Alekto. – Nie byłyśmy całkowicie pewne, co chciałeś zrobić. Zbyt wielu herosom udaje się w końcu wyjść z Hadesu, a potem przez cały czas obijają się po świecie, ciesząc się po prostu, że znów mają ciało. Jeszcze jakiś czas zszedł im na rozmowie, po czym achajscy bohaterowie wyruszyli na dalsze poszukiwania Heleny.
MARLOWE
1
Trzydziesty września 1588 roku był wielkim dniem w Londynie – pochmurnym, ale łagodnym – kiedy to Teatr Różany w Southwark zainaugurował swe ponowne otwarcie sztuką Doctor Faustus, z Edwardem Alleynem w roli głównej. Był to nie tylko wybitny dramat, jak zapowiadano, ale także pierwsza sztuka wystawiana po niedawnym cofnięciu się zarazy. To nadawało jej specjalne znaczenie i gwarantowało komplet publiczności na sali. Ludzie przychodzili wcześnie, częstokroć o świcie, a ich długie szeregi napływały nawet spoza metropolii: z Graveslines, Swiss Cottage, z Hampton Court, z Shepherd's Mili, Reindeer's Head, z Baxby i Weltenshire, posuwając się jednostajnie w siąpiącym deszczu. Przeprawiali się promem przez Tamizę lub pieszo przemierzali Most Londyński, aby czekać cierpliwie na głos trąbki, oznajmiającej początek przedstawienia. Wczesną porą, przed premierą, Mack oraz Mefisto spotkali się w Londynie w gospodzie „Pod Topielcem”. – Panowie! – powiedział oberżysta. – Nie widziałem w ogóle, żebyście tu wchodzili!
– To dlatego, że wygłupiałeś się z tą posługaczką – odparł Mefistofeles. – Nie, proszę pana! Cały czas tkwiłem za barem, czyszcząc mosiądze oraz gwarząc z panią Henley, która przygotowuje nasze codzienne posiłki. – No i co z tego, jeżeli nawet nie widziałeś jak wkraczaliśmy w twoje progi? – zapytał arcydemon. – Czy myślisz, że mój przyjaciel i ja znaleźliśmy się tutaj dzięki jakimś czarom? – Bynajmniej, panie! – rzekł karczmarz. – Żadne zaklęcia nie są potrzebne, by zawitać pod mój dach. Drzwi stoją zawsze otworem, a ja jestem gotów do usług. Czym zatem mogę służyć waszym wielmożnościom? – Butelka twojej najlepszej małmazji byłaby najbardziej na miejscu – stwierdził Mefisto. – Co o tym sądzisz, doktorze? Mack starał się zebrać myśli, albowiem przeniesienie się z Florencji do Londynu było dosyć nagłe, a jego ubranie, które Mefistofeles odmienił podczas lotu, jeszcze się na nim nie uleżało. Ale z arcydemonem szturchającym go łokciem z jednej strony, i oberżystą gapiącym się na niego z otwartymi ustami z drugiej, szybko odzyskał swój zwykły wigor.
– Małmazja będzie w sam raz – powiedział. – Czy to jest pasztet z orlotanów, tam na półce? – W rzeczy samej – rzekł oberżysta. – To przynieś nam kilka plasterków – polecił Mack, zerkając niepewnie na Mefista, nie był bowiem pewny, czy jego czek podróżny obejmował także wydatki związane zjedzeniem. – Tak, i pół bochenka najlepszego pszennego pieczywa – zadysponował arcydemon, uśmiechając się przy tym przymilnie. – Nie było tu czasem dzisiejszego ranka doktora Johna Dee? – Jeszcze nie, milordzie – odparł karczmarz. – Ale na pewno nadejdzie niebawem, bo mamy dziś jego ulubione danie – pasztet z węgorza z puree ziemniaczanym; nie zrezygnuje on z tego przysmaku, szczególnie że, jak wieść niesie, wyjeżdża wkrótce na dwór króla czeskiego. – A może ta sama fama powie ci także, iż mój przyjaciel i ja jesteśmy skorzy do bicia, jeżeli zaraz nie dostaniemy jedzenia? – Przypilnuję osobiście, aby natychmiast przyniesiono
zamówione potrawy – rzekł oberżysta. – Poiły! Obsłuż panów migiem! Co mówiąc karczmarz odszedł szybko, a biała barmańska serwetka powiewała z tylnej kieszeni jego obszernych pantalonów. – Co to za miejsce? – spytał Mack. – I co zrobiłeś z Małgorzatą? – Zostawiłem ją w mojej poczekalni w Limbo – rzekł Mefisto. – Do tego zadania, które masz dziś przed sobą, nie potrzebna ci kobieta. A co do miejsca, to znajdujemy się w Londynie, mój drogi Fauście, w roku 1588 – pełnym wydarzeń dla Anglii i dla ciebie. – Dla mnie? – zdziwił się Mack. – A czemuż to? – Bo jest to rok i dzień prapremiery słynnej sztuki osnutej na kanwie twojego życia. Mówię, rzecz prosta, o Tragicznej historii Doktora Fausta, granej przez aktorów hrabiego Nottinghama, z niezrównanym Edwardem Alleynem w roli tytułowej. Dzięki swoim czarnoksięskim praktykom musiałeś z pewnością wiedzieć o tym będąc jeszcze w Krakowie. – Ach, tak, oczywiście – pośpieszył z zapewnieniem Mack, zawsze gotowy do strojenia się w płaszcz
uczoności. – Słynna sztuka o mnie! Sprowadziłeś mnie tutaj, abym ją obejrzał? To ładnie z twojej strony! Mefistofeles zmarszczył czoło. – Nie ciągnąłbym cię taki kawał świata, aby siedzieć na widowni, pojadać pomarańczę i oklaskiwać kłamstwa, jakie opowiada jakiś poeta. Masz tu robotę do wykonania. – No, jasne – zgodził się Mack. – Nie myślałem wcale inaczej. Co mam uczynić? – Posłuchaj – zaczął Mefisto, ale zaraz przerwał, bo Poiły, usługująca dziewczyna, przyniosła pasztet z orlotanów (który tak naprawdę upieczony został z wróbli), pszenny chleb, który okazał się żytnim, oraz małmazję, nie będącą niczym innym jak zwykłym winem z Bordeaux; niemniej było to tak dobre, jak tylko można było tego oczekiwać od stojącego nad brzegiem rzeki pubu w tak znamiennym roku hiszpańskiej Armady, gdy w mieście dopiero co szalała zaraza, a książę Gwizjusz stacjonował w Scheveningen z trzydziestutysiącem żołnierzy, hiszpańskich weteranów, rwących się przez Kanał. Mack i arcydemon z apetytem zabrali się więc do dzieła. W końcu Mefistofeles odsunął talerz i powiedział: – Teraz wysłuchaj mnie Fauście, bo masz dzisiaj moc pracy.
– Zamieniam się w słuch – rzekł Mack – i gorliwie wykonam twoje rozkazy. – Autorem sztuki, o której mówiliśmy, jest Christopher Marlowe – zaczął Mefisto – i dziś wieczorem będzie on na widowni. Po przedstawieniu, które notabene odniesie znaczny sukces, spotka się z pewnym człowiekiem i będzie z nim rozmawiał. – Aha – wtrącił Mack, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia, ku czemu rzecz zmierza. – Człowiek ów to Tomasz Walsingham, stary znajomy Marlowe'a. Ojciec Tomasza, sir Francis, jest sekretarzem stanu Elżbiety, królowej Anglii, stojąc jednocześnie na czele jej służb wywiadowczych, dzięki którym możliwe jest poznanie zamiarów różnych wichrzycieli, jakich pełno jest w tym roku rozdzieranej przez wojny nieszczęsnej Europy. – Walsingham, w porządku, rozumiem – powiedział Mack starając się uchwycić sedno rozmnażającej się w rozmaite wątki przemowy demona. – Co mam zrobić temu facetowi? Dawanie wycisku stanowi moje uboczne zajęcie i mogę ci obiecać... – Nie, nie – zaprzeczył Mefisto. – Nie powinieneś tknąć Walsinghama. Słuchaj dalej.
– W porządku, słucham. – Walsingham będzie prosił Marlowe'a, by ten podjął z powrotem służbę w wywiadzie jego ojca, jak to czynił już w minionych latach. Marlowe zgodzi się. Tak wygląda sprawa, która prowadzi do jego przedwczesnej śmierci. Twoim zadaniem jest odszukać Marlowe'a bezpośrednio po tej rozmowie i przekonać go, aby nic takiego nie zrobił. – W porządku, przekonam go – obiecał Mack. – Czy ten Marlowe biegle włada bronią? Zdaje mi się, że do podobnego przedsięwzięcia lepiej jest mieć jakiś oręż? Nie wiesz, gdzie mógłbym dostać zgrabną pałę? – Zapomnij o pałce – ostudził jego zapędy Mefistofeles. – Nikt jeszcze nie pokonał Marlowe'a siłą – a również perswazją niewiele można wskórać. Nie, ty po prostu wykażesz mu, jakie będą konsekwencje jego szpiegowania dla Walsinghama. – A jakie one będą? – Za pięć lat, 30 maja 1593 roku, Marlowe uda się do pewnej gospody w towarzystwie Ingrama Frizera, Roberta Poleya i Nicholasa Skeresa. W związku z dowodami, jakie na ten temat zdobędzie, zarzuci im zdradzieckie knowania na rzecz Henryka III, króla Francji, radząc
jednocześnie, aby wydali współwinnych tej zbrodni i zdali się na łaskę Tajnej Rady Królewskiej. Odrzucając pośród szyderstw podobną ewentualność, ludzie ci pojmają Marlowe'a i zasztyletują go, a potem rozgłoszą, iż to poeta zaatakował jednego z nich, Frizera, który nie mając innego wyjścia zabił go w obronie własnej. W ten sposób Anglia, a wraz z nią i świat, straci swego najprzedniejszego poetę w wieku dwudziestu dziewięciu lat; tymczasem gdyby żył, można by oczekiwać, że napisze jeszcze wiele innych wspaniałych sztuk spełniających wymogi przykładnej pobożności. – Rozumiem – powiedział Mack. – Pragniesz, aby Marlowe żył, tak? – Och, nie powiedziałem, że ja tego chcę. To tylko sugestia, wybór zaś należy do ciebie. – Wyłożyłeś mi jednak plan, jaki mam wykonać. – W pewnym sensie. Zrealizujesz go, jeżeli będziesz tego chciał. Mógłbyś też ukraść magiczne zwierciadło doktora Dee. Niewątpliwie sława tego uczonego dotarła do ciebie? – Naturalnie – rzekł Mack. – Jednak w tej chwili pamięć mnie nieco zawodzi.
– Doktor Dee jest najznamienitszym czarnoksiężnikiem i magiem na Wyspach; jego nazwisko wymawia się ściszonym głosem razem z imionami Alberta Wielkiego oraz Korneliusza Agrypy. Sama królowa Elżbieta prosiła go o postawienie jej horoskopu, a kto jak kto, ale ona znana jest ze swej trzeźwości umysłu. Obecnie Dee wyjeżdża, aby zamieszkać na dworze Rudolfa II, króla Czech. Zabierze ze sobą magiczne zwierciadło. Musisz je w jakiś sposób zdobyć. – Do czego może mi się ono przydać? – Możesz go użyć, aby przekonać Marlowe'a, żeby nie pracował jako szpieg dla Walsinghama; gdyby obstawał przy tym zamiarze, zwierciadło ukaże mu krwawy rezultat tego uporu. Ujrzenie własnej śmierci powinno zmienić jego decyzję. Czy rozumiesz wszystko, co ci do tej pory powiedziałem? – Chyba tak – stwierdził Mack. – Ale jak mam zabrać zwierciadło doktorowi? – Mój drogi – skarcił go arcydemon. – Nie możesz oczekiwać ode mnie, abym to ja odwalił całą twoją robotę. Poproś go, a gdyby okazał się nieustępliwy, daj mu to. – Wyjął z wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza niewielki przedmiot, zawinął go w purpurową jedwabną chusteczkę i wręczył Maćkowi. Potem wstał, owijając się
szczelnie w długi, czarny płaszcz. – Zatem żegnaj, Fauście. Będę niecierpliwie wyglądał twoich wyników. Arcydemon zbierał się do odejścia, ale Mack pociągnął go za rękaw. – O co chodzi? – Gdyby Wasza Diabelska Mość była tak uprzejma uregulować rachunek, jeśli łaska. – Nie masz pieniędzy? – Mogą mi być potrzebne. Nie wiadomo, co się może zdarzyć podczas takiego zadania jak to. Mefisto pogardliwym gestem rzucił garść monet na stół i zamierzał zniknąć, kiedy wspomniał na pozory i wyszedł z oberży na własnych nogach. W pobliżu znalazł ślepą uliczkę, gdzie jego dematerializacja pozostała nie zauważona. Nie oglądając zostawionego przez demona przedmiotu zawiniętego w purpurową chusteczkę, Mack schował go do torby, a potem z pozostawionej na stole sumy odliczył dokładną kwotę należną karczmarzowi. Resztę schował do kieszeni, dowiedział się gdzie mieszka Dee, i wyszedł. A wówczas w sąsiednim boksie karczemnej izby
poruszyła się jakaś opatulona postać, garbiąca się wcześniej, by ukryć się przed wzrokiem Macka i Mefista. Był to osobnik o lisiej fizjonomii, ubrany w fantazyjny zielono-purpurowy strój wykończony szeroką, wykrochmaloną kryzą. Azzie stukał w zamyśleniu palcami w dębowy stół, a jego długa górna warga uniosła się w grymasie niezadowolenia. Przyszedł tutaj za Mefistofelem, usiłując zgłębić tajemnicę jego postępowania. A więc do tego zmierzał arcydemon?! Do oszustwa! Musi być jakiś sposób, dzięki któremu Azzie mógłby skorzystać z tej wiadomości. Zastanawiał się chwilę i doszedł do wniosku, że wie już, jak ma postąpić w tej sprawie. Opuścił karczmę posługując się zaklęciem, zanim zdumiony gospodarz zdołał wręczyć mu rachunek; niech ten przesądny prostak ma o to pretensje do Fausta Marlowe'a! Azzie miał diabelną robotę do wykonania. Szybko wzleciał w gwiaździsty firmament, zmierzając ku duchowym rejonom, gdyż miał coś interesującego do powiedzenia pewnej byłej czarownicy, którą znał osobiście.
2
Nie powinniśmy się tutaj spotykać – powiedziała Ylith, obrzucając otoczenie zatroskanym spojrzeniem; wyglądało jednak na to, iż nie miała się o co martwić. Sala koktajlowa „Pod koedukacyjnym duchem”, lokalu znajdującego się wewnątrz czarno-błękitnych murów Babilonu i tuż za rogiem świątyni Baala, znana była jako miejsce neutralne, gdzie przedstawiciele przeciwnych stron Dobra i Zła umawiali się od czasu do czasu, by wymienić informacje i próbować przekabacić się wzajemnie. Ponieważ każde z ugrupowań uważało, iż ma przewagę pod względem liczby nawróceń, przeto żadne nie domagało się wprowadzenia zakazu owych spotkań. Babilon w tamtych czasach, zanim najechali go Hetyci, dewastując jego okolice, oraz nim Aleksander zrujnował go doszczętnie, tak jak to uczynił z Tebami – słynął z rozrywek: z występów muzycznych, ze swojego ogrodu zoologicznego, w którym zwierzęta wszelkich odmian przechadzały się w rajskim zupełnie otoczeniu i z wiszących ogrodów, wyglądających niczym zamarznięte Niagary roślinności, spadającej z wyżyn górnego miasta. Babilon stanowił wówczas intelektualną stolicę świata, chociaż później zataili to zazdrośni Ateńczycy; był miastem, w którym Fenicjanin, Żyd,
Beduin, Egipcjanin, Pers i Hindus mogli się zejść na miłej pogawędce w którejś z niezliczonych kafejek miasta, bowiem Babilon posiadł już wielką tajemnicę parzenia kawy espresso – parę wodną przetłaczano przez wonny miał kawowy za pomocą miechów obsługiwanych przez mających monopol w tej branży Nubijczyków i Etiopczyków. Miasto było także stolicą przemysłu spożywczego; jego shish kebab nie miał sobie równego, a sława małych bułeczek sięgała Asmary i jeszcze dalej. Przede wszystkim jednak Babilon olśniewał kolorami oraz widowiskami, słynął z publicznych uroczystości i uczt królewskich. – Odpręż się, nie ma w tym nic zdrożnego – uspokajał anielicę Azzie. – To, iż gramy w przeciwnych drużynach nie znaczy wcale, że nie możemy się spotkać od czasu do czasu, by wymienić najświeższe plotki. We wzroku Ylith tliła się pewna czułość, ale czaiły się także spore wątpliwości. Azzie był naprawdę przystojnym demonem, co do tego nie mogło być wątpliwości. Pokrywające go rude futro miało krótki, lśniący włos, jego długi, wąski nos miał w sobie wiele szyku, a wywinięte, uśmiechnięte wargi zbyt często w przeszłości dotykały jej własnych ust, aby mogła pozostać teraz wobec nich zupełnie obojętną. Tak, nadal zależało jej na nim, ale nie to było powodem, że przyjęła jego zaproszenie; wiedziała, iż oparcie się mu będzie
czymś dobrym dla jej duszy. Poza tym, cierpienie męki miłości, która nigdy nie będzie mogła być skonsumowana, dostarczało jej pewnej masochistycznej przyjemności. Miłość tę nie tak dawno przeniosła na anioła Babriela. Tak, Babriel naprawdę był dobry i było to także dobre, jeśli chodzi o samo Dobro; jednakże ostatnio Ylith poczęła odczuwać owe nieśmiertelne tęsknoty, które – jak miała nadzieję – nie były niemoralne. Otrząśnij się z tego, dziewczyno – napominała samą siebie. A potem zwróciła się do Azziego: – Co zatem słychać nowego? – Niewiele – odparł demon z wystudiowanym wzruszeniem ramion. – Po prostu te same stare oszustwa i dwulicowość. Wiesz, jakie jest życie demona. – Kogo ostatnio przechytrzyłeś? – chciała wiedzieć Ylith. – Ja? Nikogo. Odkąd Istniejące Moce postanowiły nie zatrudniać mnie przy obecnym milenijnym współzawodnictwie, nastały dla mnie spokojne czasy. – Mefisto jest kompetentnym demonem, jak słyszę – rzekła Niebianka – i z pewnością wykona dla was dobrą robotę.
– Niewątpliwie, zwłaszcza iż zwiększa swoje szansę dzięki oszustwom. – To nic nowego; jest przecież demonem. – Wiem. Krętactwo jako takie jest w zupełnym porządku. Ale nie totalne szachrajstwo, umowa tak nie stanowi. – Szalbierstwo? – upewniła się anielica. – Jestem pewna, że Mefisto nie kantowałby; jest prawym demonem, sądząc z tego, co o nim wiem. – W takim razie może nie był to szwindel, tylko ja źle zrozumiałem. – Co źle zrozumiałeś? – Ylith wyprostowała się jak struna. – Taką tam drobnostkę – odparł Azzie, chuchając na paznokcie i polerując je o swój ognistoczerwony aksamitny żakiet. – Azzie, przestań się ze mną droczyć! Co widziałeś? – Absolutnie nic. Słyszałem coś tylko... – Co takiego?
– Słyszałem, jak groźny Mefistofeles udzielał instrukcji Johannowi Faustowi, naszemu zawodnikowi. – To oczywiste, przecież inaczej Faust nie wiedziałby, co ma robić. – Teraz wie wszystko. Aż za dobrze – stwierdził Azzie. – Skończ z tymi niejasnościami i wytłumacz mi swoją aluzję! – Mefisto powinien dać Faustowi możliwość wyboru, dobrze mówię? – Oczywiście. To ogólnie wiadomo. – Ja natomiast słyszałem, iż dokładnie pouczał go, jakiego wyboru powinien dokonać, i jak ma postąpić, aby stało się wedle słów arcydemona! – Chcesz powiedzieć, że ustawiał zawodnika? – Dokładnie tak. W tym współzawodnictwie możesz zapomnieć o wolnej woli, moja droga. To raczej wola Mefistofela zostanie tutaj zrealizowana. Ylith patrzyła na niego z otwartymi ustami, podczas gdy Azzie opowiadał o podsłuchanej w londyńskiej
oberży rozmowie pomiędzy Maćkiem, a Księciem Ciemności, i o tym, jak ten ostatni polecił ocalić Marlowe'a, a nawet wskazał dokładnie, w jaki sposób to przeprowadzić. – Azzie, jeżeli twoim zamiarem jest tylko wywołanie zamieszania... – Istotnie, do tego zawsze jestem skory – przyznał rudy demon. – Ale to, co ci powiedziałem, jest absolutną, murowaną prawdą, bez żadnych kombinacji ani upiększeń. Ylith milczała przez chwilę, przyswajając sobie zasłyszane rewelacje. Pociągnęła dwa łyki mrożonej ambrozji, która zniknęła ze świata, kiedy Aleksander Wielki zrównał z ziemią mury Babilonu, burząc jednoczesne w porywie źle rozumianego macedońskiego patriotyzmu bary prowadzące wyszynk boskiego napitku; w końcu była wiedźma powiedziała: – Jeśli mówisz prawdę, sprawa jest bardzo poważna. – Nigdy nie myślałem inaczej – stwierdził Azzie. – Ale widzisz, zostałem postawiony w trudnej sytuacji: Mefisto jest przecież po mojej stronie i nie wyglądałoby to najlepiej, gdybym to ja poszedł do Wysokiej Rady z donosem na jego nieprawe postępowanie. A jednak w mojej piersi bije serce tak samo oddane prawdzie oraz
sprawiedliwości, jak i w twojej. – Co ty sobie wyobrażasz? – obruszyła się Ylith. – Tacy jak ty chętnie służą kłamstwu i złu! – Tak, ale czynimy to w interesie prawdy – rzekł Azzie, posługując się paradoksem, z którym prosta racja nie mogła sobie nigdy poradzić. – My, stronnicy Zła, mamy swój własny kodeks postępowania w tych sprawach. Anielica pokręciła głową, ale jej uśmiech był raczej dla niego przychylny. – Zawsze byłeś elokwentnym diabłem. – Demon, który nie kłamałby w służbie piękna, nie zasługiwałby na miano złego. Jednak to, co powiedziałem ci o Mefistofelesie, jest nagą prawdą. Ylith nie rozumiała postępowaniem arcydemona.
motywów
kierujących
– Jeśli Mefisto ocali Marlowe'a, dając tym samym światu więcej jego sztuk – zapytała – to czyż nie będzie to Dobry Uczynek? – To tylko jeden aspekt tej sprawy – rzekł Azzie. – Ponieważ jednak ów poeta jest wielkim bluźniercą, jego
nie napisane utwory raczej zaszkodziłyby pobożności, niżby ją wspomogły. – Azzie, dałeś mi sporo do myślenia; muszę się zastanowić, co z tym wszystkim począć. – Zrób, co chcesz – powiedział demon. – Przynajmniej moje sumienie jest czyste. A teraz wypijmy i zabierzmy się do naszych zwykłych zajęć. Ylith przytaknęła i dopiła swój mrożony nektar; oboje wstali i wyszli. A wówczas w sąsiednim boksie lokalu poruszyła się mała postać ubrana w wysokie aż po uda buty i kurtkę z grubej skóry; twarz jej ozdabiała długa, żółta broda. – Ha, ha! Mój ty wspaniały demonie o lisiej twarzy! – odezwał się Rognir sam do siebie. – To tak się sprawy mają, co? Ale ja przejrzałem twój plan i widzę całą twą niecną interesowność, która w imię zyskania chwilowej korzyści doprowadziła cię do zdrady własnego stronnictwa! Od czasu, gdy pod nadzorem Azziego wyznaczono mu zadanie posprzątania po sabacie czarownic, Rognira prześladował pech. Śpieszył się do Montpelier na zlot trolli i przybył zbyt późno; różne ich bractwa zdążyły się już stamtąd rozjechać, zostawiając wiele próżnych
beczułek po piwie – to było wszystko. Wracał do domu ryjąc przez całą drogę w ziemi, a kiedy dotarł wreszcie na miejsce, spostrzegł, iż ktoś dobrał się do jego zakopanego skarbu i ukradł go. Co prawda, żaden szanujący się gnom nie trzyma całego swego łupu w jednym schowku, ale i tak strata była znaczna i sprawiła Rognirowi żywą przykrość. Troll był ciągle jeszcze zły na Azziego za sposób, w jaki tamten potraktował go na sabacie czarownic – i od tego czasu chował do niego urazę, mając nadzieję, iż znajdzie okazję, żeby się na nim odegrać. Krasnale bowiem mają zadziwiająco dobrą pamięć i potrafią się gniewać dłużej, niż góry mogą utrzymać swój kształt. Teraz Rognir zacierał pulchne dłonie, zastanawiając się, jak najlepiej spożytkować dopiero co uzyskaną wiadomość. Po chwili nasunął mu się właściwy sposób postępowania, opuścił więc oberżę i udał się na peryferie Babilonu, gdzie znalazł jeden z trollich tuneli, prowadzący w dowolne miejsce i czas. Gotowy korytarz – to było właśnie to, czego w tej chwili potrzebował najbardziej. Nagle Rognir począł się śpieszyć.
3
Tego dnia Charon miał na pokładzie wcale interesujący ładunek zmarłych. Zaokrętował trzech rybaków, którzy utonęli u wybrzeży Sparty, zabrani do podziemnego świata przez nagły szkwał przywiany z północy. Topielcy nie mieli przy sobie złamanego grosza, ale obiecali zapłatę przez swego kuzyna, Adelfiusa z Koryntu, prowadzącego Fundusz Zapomogowo-Pożyczkowy Towarzystwa Ubezpieczeniowego Zmarłych Dusz. Rybacy wyjaśnili, że za każdego z nich został zdeponowany na koncie bankowym w Wielkiej Helleńskiej Kasie Oszczędnościowej z siedzibą w górnym Koryncie srebrny obol, i wszystko, co Charon miał zrobić, aby odebrać należną mu zapłatę za przewiezienie ich na drugi brzeg, to udać się tam w dowolnej chwili albo posłać swego pełnomocnika z odpowiednim upoważnieniem. Charonowi nie podobało się to. Był człowiekiem starej daty i chciał, by każdy wykładał gotówkę na stół, albo – skoro znajdowali się na łodzi – na dziób szkuty. Podejrzewał, że rybacy próbują go oszukać i przejechać się za darmo. Z początku nie chciał ich zabrać, ale znajdujący się na pokładzie złotousty bankier, niejaki Ozymandias (chociaż nie był królem królów), który został
zabity w Korfu w czasie rozruchów wywołanych przez tajnych agentów Hellady (w związku z czym podpadał raczej pod jurysdykcję Charona, a nie pod zwyczaje ojczystego kraju), upierał się, że sprawa jest absolutnie czysta. Mimo iż przewoźnik nie umiał znaleźć przeciwko temu argumentów, nadal mu się to nie podobało. Oczywiście, nawet on musiał iść z duchem czasu; w obcych portach, dokąd udawał się, gdy jego łódź wymagała naprawy, ludzie nie przyjmowali oboli. „Śmieszne pieniądze” – tak je nazywali. Tak czy inaczej, było to w tej chwili bez znaczenia, bo nagle jego krypa wylądowała w Styksie na rafie, w miejscu, gdzie nie powinno być żadnych skał. Była to nieprzyjemna okolica, ciemna i bagnista, ukryta pod obwisłym niebem, z ustawicznie wiejącym wietrzykiem zalatującym zdechłymi rybami. Krótkie, pokryte pianą fale uderzały o drewniane burty łodzi. Na brzegu rosły niskie, niekształtne drzewa, a na niektórych z nich dyndali wisielcy. Machali w kierunku barki i prosili, aby ich zabrać, ale usiłowania te nie zdały się na nic, Charon miał bowiem komplet pasażerów. Na swej małej łodzi upchał ich już dwudziestu czy może nawet trzydziestu. Zmarli siedzieli na forkasztelu i grali w karty mocno wystrzępioną talią tarota. Rozwalali się na pokładzie, z niechlujnie wyłażącymi im ze spodni koszulami, i pluskali w wodzie nogami, siedząc pod
dobiegającym pełni księżycem. Opuściwszy tkwiącą na mieliźnie krypę, brodzili w bagnie grając w piłkę wodną starą, gnijącą głową, która akurat tamtędy przepływała. – To twoja wina – powiedział Charon, podchodząc do Fausta. – Co zamierzasz uczynić w tej sprawie? – Nic nie mogę zrobić – odparł uczony. – To wina tego przeklętego demona, Azziego. Uszkodził moje Zaklęcie Pomyślności. – Dlaczego zatem nie wyrzucisz go za burtę? – chciał wiedzieć Charon. Faust potrząsnął głową. – To najgorsza rzecz, jaką można zrobić. Nie, po prostu musimy stawić temu czoło. – Mówisz w kółko to samo – zrzędził Charon. – Czas ucieka, a my tkwimy w tym samym miejscu. Lepiej zrób coś prędko albo wyrzucę cię stąd. Mag spojrzał na cuchnące wody i pomyślał, że byłoby to prawdziwą ulgą. Widział pod sobą olbrzymie, leniwie pływające kształty. Wiedział, iż pod Styksem istnieje ogromne królestwo, którego istnienia ludzie nie są świadomi; nieomalże kusiło go ono. Dlaczegóż nie
skończyć z tą nieustanną pracą, która mu nic nie daje? Niechaj go wyrzucą za burtę – co by mu to szkodziło? Jakżeż przyjemnie byłoby utonąć i przyłączyć się do tych szlamowatych pływaków żyjących w ciemnych głębinach! Otrząsnął się jednak z tych myśli. Jest przecież Faustem, a Faust nie poddaje się rozpaczy! To dobre dla pośledniejszych ludzi, nie dla niego. Znajdzie wyjście i z tej sytuacji. Powietrze wokół nieznacznie pojaśniało. Czy to możliwe, aby rozpogodziło się nad Styksem? Spojrzał w dal. Tak, coś się tam poruszało na wodzie, a kiedy wyłoniło się z mgły, okazało się, że jest to poruszana wiosłami łódeczka, w której mały człowieczek energicznie nimi pracował, zginając karku. Charon popatrzył i powiedział: – Któż to może być, u licha? – Myślałeś, że cały Styks masz tylko dla siebie? – zapytał Faust. Łódka przybiła do boku barki Charona. Przybyszem okazał się Rognir ubrany w jaskrawożółtą ziudwestkę z wielkim gumowym kapturem przeciwdeszczowym na dużej i kudłatej głowie.
– Cześć! – krzyknął troll. – Nie macie czasem na pokładzie Fausta? – Mamy – odparł Charon. – Kim ty jesteś? – Nazywam się Rognir – przedstawił się przybysz. – Przybywam z całkowicie odmiennej mitologii, ale wiem, kim ty jesteś. Witaj, Charonie! Dlaczego tkwisz tutaj, w tej bezwietrznej strefie? Po drodze mijałem doki i nabrzeża załadunkowe zapchane martwymi duszami, które przywoływały cię, trzymając w dłoniach srebrne monety. – Niech to szlag trafi! – zdenerwował się stary przewoźnik. – Wiedziałem, że tracę okazję do zarobku. Jestem tu, Rognirze, bo pewna niecna persona rzuciła klątwę na moją łódź (zdaje mi się, że nazywane to bywa klątwą steru) i mój poczciwy statek krążył tylko w kółko, aż zapędził się na ławicę piasku – jedyną w zasięgu stu mil! – gdzie utkwił, nie dając ruszyć się z miejsca. A co ciebie tutaj sprowadza? Rognir wyjaśnił, iż pofatygował się w te okolice, by porozmawiać z Faustem, któremu przynosił ważkie nowiny.
– Podsłuchałem rozmowę pewnych demonów – rzekł troll. – Znasz niejakiego Azziego Elbuba, hultaja nawet według pojęć Piekła? – Spotkałem się z nim – przyznał Faust. – Starał się odwieść mnie od zamiaru wzięcia udziału we współzawodnictwie pomiędzy Siłami Ciemności oraz Światłości; tymczasem moje uczestnictwo mogłoby przynieść odkupienie dla całej ludzkości, mnie zaś samego okryć nieśmiertelną sławą. Na tym jednak nie koniec; dał mi jeszcze uszkodzone Zaklęcie Teleportacyjne, przynoszące na dodatek nieszczęście, jak to teraz widzę, które unieruchomiło łódź Charona. – Chyba mogę temu zaradzić – stwierdził Rognir. – Masz, spróbuj tego. I wręczył Faustowi splątany sznur. – Co to takiego? – Zaklęcie Uwalniające. a będziesz wolny.
Rozpłacz
ten
węzeł,
4
W Londynie Mack zbliżał się do domu doktora Dee. – Jesteś pewna, że wiesz, co masz robić? – spytał. – Sądzę, że tak – odparła Małgorzata. – Ale wcale mi się to nie podoba. – Nie myśl o tym. Po prostu zrób, co ci powiedziałem; to się uda, wierz mi. Małgorzata wyglądała nieszczęśliwie, ale jednocześnie prezentowała się bardzo ładnie. Jej kasztanowe włosy lśniły, miała bowiem okazję odświeżyć się, zanim Mefisto przyprowadził ją do Macka. Nawet jej zielona suknia z naszywkami z centkowanego muślinu błyszczała nowością. Mack dopilnował tego, by dziewczyna wyglądała jak najpiękniej. Zbliżyli się do bramy dziwacznego garbatego starego budynku o oknach zasłoniętych żaluzjami, które upodabniały domostwo do wielkiego śpiącego kota. Dorti stał w nie najlepszej części miasta – po obu stronach ulicy znajdowały się zacienione biura podejrzanych przedsiębiorstw, gdyż była to ciesząca się złą sławą londyńska dzielnica Tortingham, która dopiero dużo
później miała być przez władze miejskie doprowadzona do porządniejszego stanu – ku wielkiemu niezadowoleniu rozmaitych rzezimieszków, prostaków, złodziejaszków i doborowych oszustów. W takiej to właśnie okolicy słynny doktor Dee miał swą siedzibę. Uczony znajdował się w bawialni. Wysoki i kanciasty, ubrany w lekarski kitel, przeglądał stary wolumin zawierający dziwną i dawno zapomnianą wiedzę. Przerwał na moment lekturę i podniósł wzrok. – Kelly! – zawołał. W drugim kącie pokoju niski mężczyzna o szerokich barach oderwał wzrok od rozplątywanego kłębka przędzy. Był to Edward Kelly, niezwykłe medium – pochodzący z hrabstwa Limerick Irlandczyk o błędnych oczach; teraz zmarszczył brwi pod futrzaną czapą, którą miał naciśniętą na głowę. – Tak? – zapytał. – Mam wrażenie, że ktoś jest na schodach – powiedział Dee. – Pójść i zobaczyć, kto to taki? – Spróbuj najpierw wywróżyć, bo mam złe przeczucia.
Kelly sięgnął przez stół i postawił przed sobą szklankę wody. Zwilżonym palcem wskazującym zmącił jej powierzchnię, a potem począł się w nią intensywnie wpatrywać. W kłębiącej się toni ujrzał dziwne kształty, dostrzegł przelotnie formy i oblicza zatopionych przedmiotów oraz wielobarwne kłębowisko duchów równie niepochwytnych, co sploty dymu. Szczególny dar pozwolił mu także słyszeć towarzyszące temu dźwięki. Popatrzył uważniej w wodę, dostrzegając mężczyznę i dziewczynę; dookoła nich unosiła się aureola tajemniczych zdarzeń, widoczna tylko dla jego oczu. – Dwoje ludzi zbliża się do drzwi – powiedział doktorowi. – Stanowią dziwną parę, chociaż trudno powiedzieć, na czym owa dziwność polega. Mężczyzna to wysoki blondyn, a kobieta jest piękną szatynką; wyglądają przyzwoicie. – Skoro tak uważasz, to przyjmijmy ich – stwierdził Dee. – To była tylko kwestia pewnych przeczuć, które mnie znienacka napadły. – Czemu w takim razie pytałeś mnie o to? Dlaczego nie spojrzałeś w magiczne lustro, by wszystkiego się o nich
dowiedzieć? – Zwierciadło jest w drugim pokoju – wyjaśnił doktor. – I nie wiem, o co tak się złościsz? – Ja się złoszczę? – zapytał Kelly. – Dlaczego uważasz, że jestem zły? – No, bo tak wyglądasz. – Dlaczego mam tak wyglądać – drążył temat Kelly – skoro nie mam się na co skarżyć? Czyż nie jeździłem z tobą i twoim metapsychicznym cyrkiem po całej Europie? Czy nie jestem gwiazdą twój ego popisowego numeru z psem i kucykiem? I czy nie odwalam całej tej roboty, mającej dodać ci umiejętności, abyś mógł cieszyć się poklaskiem? – Edwardzie – rzekł Dee – mówiliśmy już o tym wielokrotnie. Teraz idź i zajmij się gośćmi. Gderając, Kelly ruszył do drzwi. Służącego nigdy nie było pod ręką, gdy należało coś zrobić. Nie trzeba było być jasnowidzem, aby wiedzieć, że ten wałkoń siedział teraz w swoim pokoju na poddaszu, pielęgnując starą ranę, jakiej nabawił się, służąc pod księciem Walii, Edwardem, zwanym Czarnym Księciem – albo tylko tak mówił. Idąc do drzwi, Kelly rozmyślał o Irlandii –
zielonej i bagnistej – i o dziewczętach, które wraz z nim pasły stada owiec na wydmach przy zimnym, połyskującym morzu. Potrząsnął z irytacją głową. Przestańcie mówić, Wspomnienia! I otworzył drzwi. – Cześć! – powitał go Mack. – Chcielibyśmy mówić z doktorem Dee, jeśli łaska. – W jakiej sprawie? – To jest przeznaczone wyłącznie dla jego uszu. – Lepiej powiedzcie to moim uszom, bo inaczej jego uszy nigdy tego nie usłyszą! – Mogę mu to powiedzieć tylko osobiście – upierał się Mack. Kelly wzruszył ramionami i wprowadził ich do pokoju. – Coś tajnego i ważnego, jak mówi – zaanonsował Macka doktorowi. Mack skłonił się i uśmiechnął do Dee. – Chcielibyśmy kupić pańskie magiczne zwierciadło, sir – powiedział. Gęste brwi doktora podjechały na czoło.
– Mam sprzedać swoje magiczne lustro? Musisz być szalony, mój panie! Posiadające zdolność przewidywania przyszłości tremo to nie worek końskiej spyży! Było ono przedmiotem pożądania w kręgach królewskich całej Europy. Władca Polski ofiarowywał mi za nie dobra we Włodzimierzu, wraz z całkowitym wyposażeniem – z chłopami pańszczyźnianymi oraz dzikami w lasach; a do tego tytuł książęcy, a na osłodę przychylność pięknej hrabianki Radziwiłłówny, której cudownie utoczone pośladki wzbudzały niepokój i towarzyskie poruszenie – od Styru aż po Wezerę na zachodzie! Zbyłem go śmiechem, drogi panie, lekceważącym śmiechem, bo ofiarować zwykłe doczesne dobra za zwierciadło pozwalające widzieć niewidzialne światy oraz przepowiadać przyszłe zdarzenia to tak, jakby kupować złoto za śmieci! – Zdaję sobie z tego sprawę – rzekł Mack. – Ale przychodzę do pana z ofertą nie do odrzucenia! – Nie do odrzucenia? Niech no ją usłyszę! Mack zaprezentował tajemniczą nagrodę otrzymaną od Mefista, i nadal zawiniętą w szkarłatną, jedwabną chustkę. Niestety, historia milczy o tym, co by to mogło być takiego i jakie zrobiło wrażenie na próżnym i wyniosłym doktorze Dee. Jedno jest pewne: jakieś dziesięć minut później Mack i Małgorzata opuścili jego
dom i skierowali swe kroki do Southwark, a magiczne zwierciadło, zapakowane w dopasowany irchowy futerał, tkwiło pod pachą Macka.
5
Tłum powoli gromadził się w teatrze. Chociaż mogło się w nim pomieścić nieco mniej niż trzysta osób, to ściągające ze wszystkich stron królestwa tysiące starały się wejść do środka. Bywalcy teatralni ubrani byli bardzo strojnie; mężczyźni oraz kobiety mieli na sobie długie płaszcze, ponieważ w powietrzu czuło się chłód, mimo iż było pogodne majowe popołudnie. Audytorium stanowiło dosyć różnorodne towarzystwo. Wśród zgromadzonych znajdowało się wielu szlachetnie urodzonych dworzan: lord Salisbury, lord Dunkirk, lord Cornwallis, lord Kanclerz i lord Faversham. Niektórzy z nich przyszli ze swymi żonami, inni z kochankami, wyniosłymi w swych brylantach, a jeszcze inni, ci bardzo młodzi, jak lord Dover mający zaledwie osiem lat, z rodzicami bądź opiekunami; albo też, jak w przypadku wicehrabiego Dolville, siedmioletniego i chorowitego, z przybocznymi lekarzami. To byli dostojnicy; ale większość widowni zapełniali prości ludzie: przysadkowaci sprzedawcy tkanin z Meaching Row, wysocy, chudzi aptekarze z Pall Mall i Cheapside, kanciaści sprzedawcy pasz z Piccadilly i nawet jeszcze bardziej pospolici zwykli włóczędzy, nie mający nad sobą żadnego pana, którzy wyżebrali bilet, oraz urlopowani z wojen niderlandzkich żołnierze
w fantazyjnych czapkach z pióropuszami i głęboko wszytymi rękawami kubraków. W tłumie nie brakowało także duchownych, którzy przyszli tu nie dla rozrywki, lecz w poważniejszym celu, albowiem Doktor Faustus uchodził za sztukę świętokradczą i księża spodziewali się zdobyć dzięki niej materiał do niedzielnych kazań. Wszyscy ci ludzie wchodzili gromadnie – przepychając się, odchrząkując, spluwając oraz kupując pomarańcze i paczki słodyczy od roznoszących owe towary dziewcząt; rozglądali się przy tym po teatrze, który był mały i owalny, z lożami po obu stronach oraz z podwyższoną sceną sięgającą aż do pierwszych rzędów widowni. Płomienie pochodni migotały w powietrzu poruszanym wrzawą hałaśliwych, angielskich głosów: „No wiesz, Harry!” „O, tam jest Saffron!” „Spójrz no tylko, tam idzie Melisanda i Cuddles” i temu podobne. Jeśli przy wejściu na widownię okazywało się, że ktoś nie ma biletu wstępu, musiał zapłacić trzy i pół pensa, bo ludzie hrabiego Nottinghama nie wpuszczali nikogo za darmo. Płacono bez sprzeciwów; w tym niefrasobliwym tłumie nikt nie liczył się z pieniędzmi, gdyż był to dzień uroczysty, a przyszłość niepewna. Gdyby – jak to przepowiadali niektórzy – hiszpańskiej Wielkiej Armadzie udało się wylądować na Wyspie po pokonaniu floty rudowłosej królowej, to pieniądze i tak nie byłyby warte złamanego szeląga.
Na dole, w pobliżu świateł rampy, zebrali się ci, którzy mieli miejsca na parterze; ubrani w swe najlepsze, różnobarwne spodnie oraz kaftany zgromadzili się tutaj, aby porozmawiać, popić i pożartować z aktorów. Przy dźwiękach trąb Edward Alleyn wszedł na scenę. Młody Wiluś Szekspir, już łysiejący, obserwował dla swojego przyszłego użytku, jak rozgadani młokosi oraz ich głośno śmiejące się dziewczyny uciszają się na chwilę. Scenę oświetlały płomienie zmieszanej z magnezją nafty, palącej się w cynowych miskach na trójnogach. Zastąpiły one ostatnio dawne prymitywne świece z twardych roślinnych łodyg wypełnionych tłuszczem i mocowanych w miedzianych naczyniach, które służyły dobrze, zanim pojawił się teatr. Płynną magnezję zapalono od krzesanych iskier i blask świateł ściągnął uwagę widowni. W małym pomieszczeniu dla orkiestry oboje zaczęły grać uwerturę do Fausta. Scena przedstawiała Wittenbergę sprzed stulecia i była całkiem udana, jeżeli pominąć fakt, że wieża strażnicza, w której Faust miał później spotkać się z Duchent Ziemi, przechyliła się nieco ryzykownie na lewo – scenografia tkwiła bowiem na razie w powijakach i odpowiednie mocowanie dekoracji miało być osiągnięte dopiero na początku osiemnastego wieku. Kiedy kurtyna poszła w górę, nastąpiło przedłużające się gremialne odchrząkiwanie, ponieważ był to szczytowy okres
przeziębień. Dało się też słyszeć szuranie nóg uzbrojonych w obuwie z rozmaitych materiałów, z których większość miała nieregularną i chropowatą powierzchnię – jedyny gatunek, jakiego mnożna się było spodziewać po tych czasach rękodzieła, zanim pojawił się przemysł. Wywoływało to denerwujące szmery, gdy tak suwano nogami w tył i w przód po skorupkach jajek, skórkach pomarańcz i łupinach orzechów zaścielających podłogę teatru. W tym roku zarazy, kiedy ludność szalała za rozrywkami, chętnie płacąc za nie każdą cenę. Kiedy przedstawienie właśnie się zaczynało, na widownię wpadł spóźniony Mack, prześlizgując się przez rzędy krzeseł i rzucając na prawo i lewo półgłosem swoje „przepraszam” i „proszę mi wybaczyć”, aż nieco zdyszany zajął wreszcie miejsce ściskając pod pachą magiczne lustro w zabezpieczającym je irchowym futerale. Małgorzata podążała za nim i usiadła obok, wydając z siebie dziewczęcy chichot oczekiwania. – Nigdy jeszcze nie byłam w teatrze – zwierzyła się. – Czy to jest takie samo, jak opowiadanie? – Bardzo podobne – powiedział Mack. – Tylko ludzie odgrywają całą historię, zamiast ją opowiadać. – Albo niekiedy jedno i drugie – zauważył mężczyzna siedzący obok.
Mack odwrócił się i ujrzał człowieka w średnim wieku, silnej budowy ciała, o rumianej twarzy i przenikliwych ciemnych oczach, w których błyszczała żywa inteligencja. – Faust! – zawołał na jego widok. – Tak – odparł tamten. – Ty zaś jesteś śmierdzącym oszustem! – Cisza! – odezwał się gburowaty głos w rzędzie przed nimi. – Nie widzicie, że zaczęło się przedstawienie? Na scenie Edward Alleyn, przyjmując teatralną pozę, zdjął zamaszyście kapelusz. – Pogadamy o tym później – rzekł Mack. – Cisza! – powiedział ponownie człowiek przed nimi. Na scenie chór zakończył swą mowę wprowadzającą. Alleyn, olśniewający w purpurowej komży z pozłacanym krzyżem na piersiach, mówił: – Teraz, gdy mroczny cień Ziemi pragnącej ujrzeć mżące spojrzenie Oriona... – Nie mamy o czym rozmawiać – stwierdził Faust. – Po prostu wynoś się stąd natychmiast; przejmuję swoją
rolę! – Nie ma mowy – sprzeciwił się Mack. W tym miejscu ich dysputa została przerwana przez widzów, którzy nie mieli ochoty słuchać wymiany zdań dwóch nieokrzesanych, jej zdaniem, zuchwalców. – Zamknijcie się! – Morda w kubeł! – Wyrzucić ich! I tak dalej. Faust i Mack musieli zaprzestać sprzeczki, bo nie chcieli, aby wyszło na jaw, o co im chodzi. Spoglądali więc tylko na siebie kątem oka, podczas gdy siedzące u ich boków Helena i Małgorzata poklepywały ich po rękach szepcząc, by się uspokoili. Na scenie było już po dialogu Fausta z Siedmioma Grzechami Głównymi, które pozostały tam w kolorowych kostiumach, oczekując z ponurymi minami na wejście diabłów. W tym czasie umysł Macka pracował usilnie, z błyskawiczną szybkością analizując sytuację, w jakiej się znalazł, a z a r a z e m obmyślając plan dalszego postępowania. Było dla niego jasne, że miał więcej do zyskania (a co za tym idzie – teraz i więcej do stracenia!),
niż to początkowo przypuszczał w Krakowie, gdy wdarł się do pracowni uczonego i przyjął ofertę Mefista. Prawdą było, że obok siedział prawdziwy Faust, upominając się o swoje, ale jakie to miało znaczenie dla naszego wagabundy? Istota Macka wydawała się jemu samemu ważniejsza od Faustowej, zaś odgrywanie roli maga sprawiło, że stał się nim! Dlatego też ten drugi Faust, od którego przejął osobowość, nie miał słusznych podstaw, by mienić się nadal uczonym doktorem. Mimo wszystko wydawało się to nie lada problemem. Potrzebny był jakiś sposób na uporanie się z nim, pozbycie się Fausta i zdobycie tym samym szansy wykonania do końca całego zadania. Jeżeli pozwoli teraz magowi wysadzić się z siodła, to czym będzie? Zaskoczenie! Oto, czego potrzebował. Było to sedno wszelkiej wojskowej strategii – zdać sobie sprawę z tego, że jest się w krytycznej sytuacji – i znaleźć z niej wyjście. W tym miejscu rozważań Mack przypomniał sobie o magicznym zwierciadle doktora Dee, zdając sobie sprawę z tego, że zerknąwszy doń choćby przelotnie może ujrzeć przyszłość, a tym samym dowiedzieć się, co przedsięwziąć przeciwko Faustowi. Wyjął lustro z futerału, zagłuszając towarzyszące temu odgłosy szuraniem nogami po łupinach orzeszków
leżących na podłodze, i mówiąc jednocześnie do Małgorzaty: – To obrzydliwe, w jakim porządku oni utrzymują te miejsca! Zwierciadło znalazło się na jego kolanach i właśnie kiedy miał do niego zajrzeć, na scenie nastąpił głośny wybuch i rozbłysk jasnego światła – jakby piekielnej jakiejś błyskawicy. Mack widział już kiedyś te fajerwerki; to Mefistofeles zjawiał się przy pomocy zaklęcia. Wysoki i przystojny demon wyszedł z oparów dymu, poprawił swój wieczorowy strój i wystąpił na środek sceny. Rozejrzał się po widowni i zlokalizował Macka. – Zwierciadło! – wykrzyknął na jego widok. – Mam je! – zawołał Mack. – Nie martw się, jest tutaj! – Musisz je rozbić! – polecił Mefisto. – Co mówisz? – Pozbądź się go natychmiast! Właśnie wprowadzono nowy przepis, który stanowi, że przez zaglądanie do niego zniweczyłbyś całe zawody! Biorącym udział we współzawodnictwie nie wolno dowiadywać się o przyszłych wydarzeniach; to wypaczyłoby wynik.
Widzowie mamrotali do siebie niepewnie, wąchając często-gęsto perfumowane bukiety, które trzymali w brudnych dłoniach obleczonych w koronkowe rękawiczki. Nogi hałaśliwie szurały po łupinach, a w odgłosie tym było coś złowieszczego – jakiś dziwny nad – czy też podtekst; albo jedno i drugie. Brzmiała w tym jakaś niewiarygodna basowa nuta szaleństwa, gotowa lada chwila wybuchnąć i działająca na ucho niczym zapowiedź przerażającego, a może i krwawego wydarzenia, unoszącego się na tych metaforycznych skrzydłach stanowiących duszę człowieka – z której w każdej chwili mogło się ono narodzić. Najwyższy czas było wydostać się z tego tłumu. Mack wstał i chyłkiem prześlizgnął się w stronę przejścia między krzesłami, aby być jak najdalej stąd gdyby do czegoś doszło – ponieważ przekonanie, iż teatry są miejscami, w których może zdarzyć się coś groźnego, powstało wraz z pojawieniem się pierwszego z nich i być może właśnie prapremiera F a u s t a dała początek legendzie, że w teatrze łatwo może dojść do niesamowitych i przerażających zdarzeń. Małgorzata podążała za Maćkiem, trzymając się poły jego surduta, by nie zgubić się w tłumie, który począł okazywać zdenerwowanie, tłocząc się dookoła nich. Panika nie była wcale bezpodstawna. Jeden spośród widzów, nie tak łatwowierny, na jakiego wyglądał,
policzył, ilu aktorów było na scenie, i stwierdził, że ich liczba nie zgadza się z podaną w programie. Gdy przekazał tę informację innym – „Miało być siedmiu diabłów, a ja naliczyłem ośmiu!” – po widowni przeszła fala niepewności i zwątpienia. Na długie nosy, które przeważały tego dnia, nakładano pośpiesznie binokle w drewnianych oprawkach i wszyscy zajęli się lekturą swych programów. Skoro było zbyt wiele diabłów, to przynajmniej jeden z nich musiał być prawdziwy! Nie trzeba było Tomasza z Akwinu, by na to wpaść. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach, patrzący na scenę bez uprzedzeń, mógł widzieć ponad wszelką wątpliwość, że ten wysoki, chudy osobnik, który pojawił się tak nagle, był bardziej podobny do diabła ze snów niż aktor w wyświechtanym, czerwonym bawełnianym kostiumie i źle dobranych butach. Widząc to, publiczność zapragnęła jak najszybciej wydostać się na zewnątrz; zaczęto wstawać z miejsc i w popłochu rzucać się do wyjścia. Osiem diabłów! A potem zjawił się dziewiąty – wytworny demon o lisiej twarzy, w spacerowym garniturze koloru kości słoniowej, w białych, skórzanych trzewikach oraz z udrapowanym na ramionach turkusowym szalem, na którym wymalowane były tybetańskie mandale. Widząc to, tłum omal nie oszalał. – Zatrzymaj to zwierciadło! – zawołał Azzie do Macka. – Nigdy nie wiadomo, kiedy coś takiego może się
przydać. W każdym razie będzie ci ono potrzebne do rozgrywania zawodów! – Nie, nie jest mu potrzebne! – rozdarł się Mefisto. – Stanowi tylko jeden z jego ewentualnych wyborów! – A kim ty jesteś, by mu mówić, że nie może dokonać właśnie tego wyboru? – Wcale tak nie twierdzę – wycofał się arcydemon. – Tylko radzę, aby do niego nie zaglądał, gdyż poznanie przyszłości naraziłoby na szwank nasze współzawodnictwo. Publiczność popadłszy w zabobonny przestrach za sprawą błyskawicznego następstwa niezwykle dziwnych zdarzeń o złowieszczym wydźwięku, wpadła w panikę. Dojrzali mężczyźni porzucali kosze swych dam wypełnione najdelikatniejszymi szynkami, rostbefami, pieczonym boczkiem wieprzowym oraz podobnymi specjałami, torując sobie drogę do najbliższego wyjścia; na próżno orkiestra poczęła grać skocznego galliarda. A reszta była potrójnym milczeniem.
6
Podczas gdy owe wypadki rozgrywały się w Londynie, troll Rognir siedział w publicznym parku gnomów i obmyślał złośliwą psotę. Starał się wykombinować coś absolutnie najgorszego, co mógłby uczynić Azziemu. Częściowo powodowała nim nienawiść do tego ducha o lisiej twarzy, częściowo zaś odczuwał żywą intelektualną przyjemność płynącą z możliwości sprowadzenia jakiegokolwiek dumnego demona o jeden czy dwa stopnie niżej na drabinie hierarchii piekielnej. Rognir nie przepadał w ogóle za demonami, a szczególnie nie lubił takich o lisiej gębie, a wśród nich najbardziej – tego jednego właśnie. Popsuć szyki diabłu! Rognir robił tylko to, co każdy troll z cieczą eteryczną w żyłach uczyniłby na jego miejscu, gdyby miał ku temu okazję. Wszystko, co przyniosłoby wstyd piekielnikowi, było pożądane. A jeśli mogłoby to przy okazji przynieść jakąś korzyść Rognirowi, to tym lepiej! Kłopot w tym, że troll nie był zupełnie pewien, co oznaczała informacja, którą podsłuchał. Było tylko jasne, że Azzie działał za plecami innego demona, Mefista. Ale jak? Co robił? Do czego ci obaj dążyli? I co to jest
takiego milenijne współzawodnictwo? (Pytanie było jak najbardziej na miejscu, gnomy bowiem rzadko bywają informowane o najważniejszych wydarzeniach swoich czasów.) Rognir, powiedziawszy Mefistofelesowi co się dzieje, przystępował teraz do nowego planu. Siedział na muchomorze, gdy ta myśl przyszła mu do głowy; na wielkim pomarańczowym muchomorze w jasnożółte kropy. Był to grzyb z gatunku tych, które tylko troll może zjeść i nie zginąć natychmiastową śmiercią. Jednak Rognir nie jadł, chociaż jego szczęki ustawicznie pracowały. Mimowolny świadek, schyliwszy się nisko, spostrzegłby, że konus zgrzyta zębami, znajdując się najwyraźniej w stanie głębokiego natchnienia. – Powiedziawszy o sprawie Faustowi, a potem Mefistofelesowi, zrobiłem prawdziwą szkodę. Ale coś mi się zdaje, że mogę wymyślić jeszcze inne sprytne posunięcie. Szybciutko przeniosę się do tych rejonów, które znajdują się blisko Empireum, i gdzie podobno mieszkają Duchy Światłości... Zanim dokończył tę przemowę, zadziałało i już był w drodze.
jego
zaklęcie
PARYŻ
1
Gdzie teraz jesteśmy? – zapytał Mack. – To oberża w Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu – wyjaśnił Mefistofeles. – Tutaj, pomiędzy studentami, czuję się jak w domu; oni jedni mieli zawsze szacunek dla diabła. A poza tym Paryż od zarania swoich dziejów był miastem szatańskim. Uznałem, że będzie stanowić odpowiednie miejsce do rozegrania ostatniej odsłony naszych zawodów. Mack rozejrzał się wokół. Wraz z arcydemonem siedzieli przy z gruba ciosanym drugim drewnianym stole. Znajdowali się przy nim i inni biesiadnicy, w większości studenci, pogrążeni w toczonych podniesionymi głosami rozmowach, które podkreślali starannymi gestami oraz wzruszaniem ramion. Gospoda była ciemna, obszerna, o niskiej powale. Kelnerzy biegali wytrwale tam i siam, roznosząc tace zastawione kubkami wina, talerzami małży w czerwonym sosie wraz z kawałkami chleba obok. Wokół wybuchały głośne śmiechy, gwizdy, rozbrzmiewały piosenki. Ci żacy byli młodzi i cały świat stał przed nimi otworem; studiowali w Paryżu, już najsławniejszym mieście Europy – a przeto i całego świata. – O co chodzi tym razem? – chciał wiedzieć Mack.
– Mamy rok 1789 – rozpoczął wyjaśnienia Mefistofeles. – W Paryżu, a także w całej Francji, kotłuje się. Podniecany wiadomościami o niedawnej rewolucji amerykańskiej, proletariat gotów jest powstać, by obalić nieefektywne królewskie rządy i skorumpowaną burżuazję. To świt nowej ery dla mas i zachód słońca dla garstki uprzywilejowanych. W pałacu w Tuileries zdesperowany Ludwik XVI wraz z żoną, Marią Antoniną, z obawy o to, jak zostaną potraktowani i drżąc przed znieważeniem ich przez coraz bardziej trudny do utemperowania motłoch, przygotowuje się do ucieczki. Tej właśnie nocy zamierzają wyruszyć karetą do Belgii, gdzie mają się spotkać z rojalistyczną armią palącą się do pomszczenia zniewag uczynionych rodzinie królewskiej. – Brzmi to ekscytująco – stwierdził Mack. – Uda im się? – Niestety, tak się nie stanie. Historia mówi nam, że w momentach krytycznych sprawy zwykle biorą zły obrót. W rezultacie król i królowa zostaną pod strażą przywiezieni z powrotem do Paryża, by wkrótce potem stracić głowy na gilotynie. – Czy oni są bardzo źli? – zapytał Mack. – Wcale nie są źli – Mefistofeles uśmiechnął się smutno. – Są po prostu wytworem swoich czasów.
Stracenie ich nie rozwiąże żadnych problemów, a fakt obalenia monarchii wznieci rewolty w całym świecie. Nastanie czas bitew i masakr, a Francja stanie osamotniona przeciwko armiom państw europejskich. – Podejrzewam, iż chcesz, abym ocalił króla i królową? – To, co postanowisz, zależy oczywiście wyłącznie od ciebie – powiedział arcydemon – ale byłby to szlachetny uczynek. – Co powinienem zrobić? – Ucieczka została postanowiona na dzisiejszą noc. Rodzina królewska będzie pojedynczo opuszczać pałac i przekradać się do karoc powożonych przez rojalistów, jednak zaraz na samym początku zdarzy się fatalne opóźnienie. Maria Antonina spędzi na przygotowaniach do opuszczenia pałacu tak wiele czasu, że jej odjazd odwlecze się o kilka godzin. Z powodu tej zwłoki diuk de Choiseul, czekający w lesie poza Paryżem na czele oddziału dragonów lojalnych wobec króla, dojdzie do wniosku, że ucieczka nie powiodła się i opuści swój posterunek. To jest kluczowy moment. – Są jeszcze inne równie ważne?
– Kilka – pośpieszył z zapewnieniem demon. – Jeden wydarzy się po drodze, kiedy człowiek nazwiskiem Drouet rozpozna króla i jego karetę przejeżdżającą przez miejscowość Saint-Menehould. Drouet podniesie alarm, który doprowadzi do schwytania Jego Wysokości. To, że ten człowiek ujrzał króla, było dziełem zwykłego przypadku; gdyby zatem coś odwróciło w tym momencie jego uwagę... – Zaczynam pojmować ideę – rzekł Mack. – Albo, zostawiając to na boku, jest jeszcze jedna okazja – król i królowa mogą zostać ocaleni, jeżeli most w Varennes nie będzie zamknięty, co zostanie uczynione, by królewska kolasa nie mogła przejechać przez niego do Belgii, gdzie Dostojna Para byłaby bezpieczna. Mamy zatem trzy szansę: pierwszą związaną z opóźnieniem wywołanym przez samą Marię Antoninę, drugą z rozpoznaniem powozu przez Droueta i trzecią wreszcie, dotyczącą zamkniętego mostu w Varennes. Jeżeli zmienisz którykolwiek z tych momentów, wpłyniesz na bieg historii. Jesteś gotów, Faust? – Gotów, jak sądzę – powiedział Mack. – Jak zwykle... – Wspaniale. I proszę, Johann, postaraj się; to już ostatnia próba. Będę od czasu do czasu sprawdzał, jak ci się wiedzie. Być może podam nawet pomocną dłoń –
Mefisto mrugnął do Macka. – Do zobaczenia, zatem. I z tymi słowy arcydemon zniknął. Zapytawszy przechodzącą handlarkę ryb, Mack dowiedział się, że Maria Antonina znajduje się w Wersalu, kilka mil za miastem. Na placu Saint-Michel wsiadł do dyliżansu, płacąc centyma za miejsce siedzące. Ten omnibus, jak go nazywano, ciągnięty był przez cztery konie; brzęczał i hałasował na paryskim bruku, zatrzymując się to tu, to znów tam, by wziąć nowych lub wysadzić dotychczasowych pasażerów, zanim wyjechał wreszcie poza granice miasta na wiejską drogę, wijącą się pomiędzy zielonymi polami oraz malowniczymi kępami drzew. Mack wysiadł przed pałacem w Wersalu i podszedł do głównego wejścia. Uzbrojona straż przy drzwiach, olśniewająca w szkarłatno-białych liberiach królowej, wzniosła ostrza pik. – Hej, ty tam! Czego chcesz? – Usilnie proszę o udzielenie mi audiencji przez Jej Wysokość. – Pani nikogo dzisiaj nie przyjmuje – odrzekł gwardzista.
– Wiem, ale to bardzo ważne. – Mówiłem ci, że nie przyjmuje nikogo! – Powiedz Jej Wysokości, że przybył doktor Faust – powiedział Mack. – Królowa wynagrodzi cię za to, a i ja dodam coś od siebie. Mack wręczył strażnikowi złotą monetę. – Dzięki, obywatelu – rzekł gwardzista, chowając pieniądz do kieszeni. – A teraz zjeżdżaj stąd, albo zaaresztuję cię za łapownictwo!
2
Dom archanioła Michała stał na półakrowej, wznoszącej się łagodnie parceli na ekskluzywnym przedmieściu Niebios. Sam święty znajdował się w tej chwili we frontowym ogródku, zajmując się pielęgnacją swych róż. Podniósł wzrok znad kwiatów i ujrzał Ylith – byłą wiedźmę praktykującą w anielskim fachu – zbliżającą się po marmurowych schodkach. – Ach, Ylith, jak miło cię tutaj widzieć – archanioł odłożył rydel i wytarł ręce. – Skusisz się na szklankę lemoniady? Mamy dzisiaj dosyć gorący dzień, chociaż suchy, to jednak typowo niebiański miły dzionek. – Nie, dzięki – odparła Ylith. – Przyszłam do ciebie, jest bowiem coś, co wprawia mnie w zakłopotanie. – A zatem – rzekł Michał – musisz mi wszystko o tym opowiedzieć. Co ci się wydaje nie w porządku? – Mam ewidentne dowody na to, że Mefistofeles oszukuje – stwierdziła była wiedźma z mocą. – Aha! – wykrzyknął archanioł, ale jakoś tak bardziej łagodnie. – Można się było tego spodziewać, zważywszy
na to, z kim mamy do czynienia. – Co jest jednak bardziej niepokojące – kontynuowała Ylith – to to, iż jest równie oczywiste, że i ty oszukujesz! – Ja? – upewnił się Michał. – Tak, ty – potwierdziła kandydatka na anielicę. Przez chwilę archanioł siedział cicho, zastanawiając się; potem powiedział: – Jesteś nowa w naszych sferach, prawda? – Tak – potwierdziła Ylith. – Ale co to ma do rzeczy? Michał uniósł w górę obie dłonie. – Jesteś zatem jeszcze mało doświadczona i masz braki w wiedzy teoretycznej na temat wielkiej harmonii utrzymującej Dobro i Zło w prostej zależności oraz dyktującej zasady ich postępowania. – Nigdy nawet nie słyszałam o tej wielkiej harmonii – stwierdziła Ylith. – Czy to rzeczywiście robi jakąś różnicę? Ja mówię o zwyczajnym kanciarstwie! – Wszystko na świecie ma swoje znaczenie, moja droga. Rozważ to sobie: jeżeli Światłość i Ciemność mają w ogóle współzawodniczyć ze sobą, to obie strony muszą uczestniczyć w toczących się zawodach na równych
prawach oraz ze świadomością, że szamotanie się nie oznacza zwycięstwa – ani teraz, ani w ogóle. Dobro i Zło są wzajemnie od siebie zależne; jedno musi istnieć dla drugiego. Rozumiesz? – Tak mi się wydaje – rzekła Ylith pełna wątpliwości. – Ale jaka różnica... – Jest to porządek – ciągnął archanioł – w którym Dobro i Zło osiągają jednakowe wyniki. Na poziomie wzajemnego, bezpośredniego oddziaływania jesteśmy zwolennikami takiej lub innej racji. Gramy, by zwyciężyć; usiłujemy pokonać naszych przeciwników raz na zawsze. Jednak równocześnie na wyższym poziomie jesteśmy świadomi faktu, że ostateczna wygrana nie jest ani możliwa, ani praktyczna, ani nawet pożądana. Nadążasz? – Nie jestem pewna – powiedziała Ylith. – Ale mów dalej. – Skutkiem równości Dobra i Zła w grze jest to, że Światłość musi mieć dostęp do tych samych technik działania. Dobro nie może być upośledzone poprzez niedozwolenie mu dokonywania „złych” czynów, na które wolno zdobyć się jedynie Złu; a to dlatego, że i Ciemność używa od czasu do czasu „dobrych” środków w złych zamiarach. Z czego też wynika, iż Dobro może działać w myśl zasady, że cel uświęca środki. Ostatecznej
kwestii, moja droga Ylith, nie stanowi zagadnienie co jest dobre, a co złe, lecz co znajduje się tutaj – i Michał położył dłoń na sercu. – Czy to znaczy, że według ciebie oszukiwanie jest w porządku? – nalegała Ylith. Archanioł uśmiechnął się i spojrzał w dal. – Znaczy to wyłącznie, że nie jest ono niczym złym. – I uważasz, że szachrowanie w celu wygrania Zawodów jest usprawiedliwione? – Po wiedziałbym raczej, że nie stanowi błędu – stwierdził Michał. – No, dobrze. Usłyszałam wszystko, co chciałam. Muszę iść i przemyśleć to sobie.
3
Był wieczór. Okna pałacu Tuileries płonęły ogniem tysięcy świec. Jacyś ludzie, noszący barwy błękitnoszare, a nie szkarłatno-białe, wbiegali i wybiegali przez wysokie rzeźbione drzwi frontowe. Na niewielkiej ławce po przeciwnej stronie nieustannie zatłoczonej drogi siedział Mack, rozważając powstałą sytuację, podmuchy wiatru szarpały niskimi, starannie przystrzyżonymi drzewami otaczającymi pałac. W pewnej chwili Mack poczuł coś znacznie bardziej namacalnego aniżeli wiatr. Był to wysoki, odcieleśniony głos, nawołujący wzdłuż i wszerz wysadzanej drzewami alei: – Faust! Faust! Gdzie jesteś? Mack rozejrzał się wokoło. – Ktoś mnie wołał? Przed nim zmaterializowała się Ylith. Ubrana była we wspaniały strój do konnej jazdy z czarnego aksamitu i zamszowej skóry. Jeździeckie buty miały głęboki połysk, a długie krucze włosy uchwyciła białą szyfonową szarfą. – Pamiętasz mnie? – zapytała.
– Istotnie – przyznał Mack. – Pekin. To ty zamknęłaś mnie w lustrzanym labiryncie, kiedy sądziłaś, że cię oszukiwałem. – Od tamtej pory nauczyłam się tego i owego – rzekła była wiedźma. – Co teraz zamierzasz? W głowie Macka postała na chwilę myśl, by udać obrażonego i w ogóle nic nie mówiąc tej przystojnej, choć porywczej oraz bardzo skorej do sądzenia innych duchowej istocie, obrócić się na pięcie i odejść. Skoro jest taka mądra, niech się sama domyśli! Czując jednak nad nią przewagę, poskromił urazę, i rzekł: – Zamierzam ocalić króla i królową Francji. – Dlaczego chcesz to zrobić? – Nie bardzo wiem. Nigdy ich nie widziałem, sądzę jednak, iż muszę coś zrobić w tych zawodach – a to wydaje się dobrą rzeczą. Mam na myśli to, do diaska, że największą zbrodnią tych głupich ludzi jest fakt, iż urodzili się w królewskich rodach. A poza tym Mefistofeles sądzi, że byłoby z pożytkiem dla mnie, gdybym tak uczynił. – Rozumiem – stwierdziła Ylith. – A zatem skoro Mefisto tego pragnie, Michał jest temu oczywiście
przeciwny. – Sądzę, że prowadzi to do takiego wniosku – powiedział Mack. – A skoro ty reprezentujesz archanioła... – Już sama nie wiem, po której jestem stronie – stwierdziła anielica. – Ale wyrządziłam ci wcześniej krzywdę, którą teraz chciałabym naprawić. Jak mogę ci pomóc? – Powinienem skłonić królową do pośpiechu. Jest już ósma, czas jej ruszać, a ona jeszcze nie wyszła. – Zobaczę, co da się zrobić – rzekła była wiedźma i wykonawszy pełen wdzięku podwójny znak swymi długimi ramionami, zniknęła sprzed oczu Macka.
4
Ylith pojawiła się w korytarzu prowadzącym do komnat królewskich na drugim piętrze pałacu w Tuileries. Od razu spostrzegła, iż dobrze zrobiła pozostając niewidzialną – pijani żołnierze Gwardii Narodowej zataczali się od jednej pokrytej cudownymi tapetami ściany do drugiej, obłapiając przerażone dworki, żłopiąc w prostacki sposób wino z flaszek o długich szyjkach i rozsiewając wokół na dywanach okruchy jedzonych po chamsku croissantów. Nie zauważona przemknęła pomiędzy gwardzistami, odnalazła pokoje królowej i przeniknęła do środka. Wewnątrz ujrzała Marię Antoninę pogrążoną we śnie – całkowicie ubraną i spoczywającą na szezlongu. Mimo snu palce dłoni królowej zaciskały się i rozwierały miarowo, jakby usiłowała chwycić coś wymykającego się jej; może swoje własne życie. A potem do władczyni dotarła świadomość, iż jeszcze ktoś oprócz niej znajduje się w pokoju. Jej niebieskie oczy otworzyły się szeroko. – Kim jesteś? – zapytała. – Po prostu przyjaznym duchem, Wasza Wysokość – odparła Ylith. – Przybyłam tutaj, by pomóc ci się wydostać z tego bałaganu.
– Och, zaklinam cię, mów! – Ujmując rzecz najprościej jak można, Marie (jeśli wolno mi się tak do ciebie zwracać), twoja eskapada zaplanowana jest na ósmą dziś wieczorem. O tej godzinie zejdziesz na dół przebrana za guwernantkę i pośpieszysz pomiędzy strażami do pewnego powozu; woźnica zawiezie cię na spotkanie większego powozu, już poza Paryżem, gdzie dołączysz do króla, z którym będziesz kontynuować ucieczkę w stronę Belgii. – Tak, taki jest zamysł – potwierdziła Maria Antonina, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. – Skąd wiesz o tym wszystkim? I czy coś jest nie tak? – Plan jest dobry – rzekła Ylith – ale historia mówi nam, że zejdziesz do powozu spóźniona o kilka godzin i że ta zwłoka wywróci do góry nogami cały precyzyjnie wymyślony i ułożony harmonogram. – Ja, spóźniona o kilka godzin? – powiedziała królowa z niedowierzaniem. – Niemożliwe! Och, to mogłoby być prawdą, gdyby szło o zwykłą schadzkę miłosną z gatunku tych, które historia bez wątpliwości połączy z moim imieniem, jakbym była bezwstydną dziwką i zwyczajnym wycieruchem, niczym ta du Barry! Gdyby o to szło, mogłabym zmitrężyć nieco czasu, by dodać w ten sposób pikanterii oczekiwaniu na mnie przez ciemnowłosego,
przystojnego kochanka. Mogłabym wówczas udawać, iż zapomniałam zabrać swą mufkę, kasetkę z kosztownościami czy też swego spaniela; wybranek zaś wlepiałby we mnie wzrok i podkręcał wąsa, stojąc tuż obok kolaski, a jego podniecenie rosłoby z powodu jawnego kontrastu wyzierającego spomiędzy okazywanej przeze mnie lekkomyślności oraz surowości sytuacji. Jednakże dzisiaj z nikim tu nie flirtuję, mój drogi duchu, ani nie jestem aż taką trzpiotką-idiotką, by opóźnić wyjazd na umówione spotkanie mające ocalić moje życie! – Miło mi to słyszeć, Wasza Wysokość, iż nie jesteś pani tak płocha, jak przypisują ci to dzieje – rzekła Ylith. – Musimy jedynie opuścić ten pałac punktualnie o ósmej, co powinno być dziecinnie proste. – Zgadzam się. Popełniłaś jednak pewien błąd: czas ustalony na ucieczkę to godzina jedenasta w nocy. Ylith zastanawiała się przez chwilę, a potem potrząsnęła głową. – To Wasza Wysokość musi się mylić. Historia mi świadkiem. – Przykro mi w takim razie, że zaprzeczam historii – powiedziała królowa – ale rozmawiałam z woźnicą zaledwie godzinę temu. Był absolutnie pewien, iż chodzi
o jedenastą wieczorem. – Mnie powiedziano, że o ósmej. – Musiano cię źle poinformować – stwierdziła Maria Antonina. – Sprawdzę to. Ylith rzuciła zaklęcie, które przeniosło ją z pałacu wprost do wielokolorowych sfer istniejących pomiędzy nieciągłymi warstwami istnienia, i pędem pognała przez nie wszystkie do Biblioteki Ważnych Ziemskich Dat i Czasów, usytuowanej przy Zachodniej Natchnionej pod numerem 1211, gdzie zapisane są dokładnie całe ludzkie dzieje wraz z podaniem dokładnego czasu ich zajścia. Podeszła do niedawno zainstalowanego wielkiego komputera, śledzącego na użytek Świata Nadprzyrodzonego rozgrywające się na Ziemi wydarzenia. Urządzenie stanowiło innowację, przeciwko której występowało wiele duchów zarówno ze strony Dobra, jak i Zła, ponieważ komputery uważano powszechnie za nowomodne wynalazki, których czas nie zmiękczył jeszcze do kategorii możliwego do przyjęcia zwyczaju. Wielu też uznało to za nowinkę bez żadnego znaczenia. Jednomyślność pomiędzy stworzeniami Światłości oraz Ciemności polegała na tym, że zgadzano
się co to tego, iż tak na górze jak i na dole panują te same zasady, których przestrzegały nawet istoty nadprzyrodzone w trakcie rozmaitych okresów ziemskich dziejów. Ylith podeszła do czynnego terminalu komputera i podała swe dane. – Jak przypuszczam – rzekła maszyna – masz jakiś problem. Powiedz mi wszystko, co powinienem na ten temat wiedzieć. Była wiedźma nie traciła czasu. – Chcę poznać prawdziwy termin ustalonego odjazdu pewnej osoby w ważnej historycznej sytuacji. Maria Antonina sądzi, że oznaczona godzina, o której powinna wyjść na spotkanie woźnicy mającego uwieźć ją z Paryża i ocalić od gilotyny, to jedenasta w nocy. Mnie powiedziano, że ósma. Co jest prawdą? – Przykro mi – powiedział komputer po trwającym kilka nanosekund wahaniu. – To informacja zastrzeżona! – To goły fakt i jego zapis musi być dostępny! Nie może być zastrzeżony! – Bo istotnie nie jest – zgodziła się maszyna. – Powiedziano mi jednak, bym tak mówił, jeżeli ktokolwiek będzie pytał o informacje należące do pewnej grupy. – Co to za dział?
– To klasa prostych i jawnie łatwo sprawdzalnych zjawisk, które tak naprawdę są niemal niemożliwe do stwierdzenia. – No, dobrze. Ale co stoi na przeszkodzie, byś po prostu spojrzał na to, co mi jest potrzebne? – Sam fakt nie stanowi problemu – rzekł komputer. – Poszukiwanie faktów to zwykła formalność, która jednak teraz nie jest możliwa do wykonania. – Dlaczego? – Ponieważ technicy wprowadzają właśnie nowy pakiet komend do obsługi danych, które znajdują się już w kartotece. Żeby móc z nich korzystać, muszą najpierw opracować nową ścieżkę dostępu, abym mógł zredagować dokument według aktualnego pakietu rozkazów. – A w tym czasie nikt niczego nie może znaleźć? To śmieszne! Dlaczego czegoś z tym nie zrobisz? – Ja? – Tak, ty! – To nie moja rola – stwierdził komputer. – Powiedzieli mi, że dadzą znać, kiedy skończą swoją robotę.
– A więc mówisz, że nie znasz faktów, o które cię pytałam? – powiedziała Ylith. – Wcale tak nie powiedziałem! – w głosie maszyny słychać było urazę. – Rzecz polega na tym, że mój system przeszukiwania danych jest chwilowo unieszkodliwiony. Zatem z technicznego punktu widzenia nie jest możliwe, bym ci odpowiedział! – Technicznie! Ale nie faktycznie! – Masz rację. – Udziel mi zatem teoretycznie możliwej odpowiedzi. To chyba potrafisz? – Mógłbym, gdybym tylko chciał. Ale nie chcę. W głosie komputera pobrzmiewała urażona duma. Ylith zdecydowała się na obranie odmiennej taktyki. – Mógłbyś to dla mnie zrobić? – spytała przymilnie. – Jasne, skarbie. To tylko chwilka. Błysnęły światła, a potem komputer powiedział: – Trzecia nad ranem.
– Niemożliwe – stwierdziła Ylith. – Nie tego oczekiwałaś? Mówiłem ci, system poszukiwania danych jest kaput! – Wiem, ale twierdziłeś, że potrafisz to obejść? – I zrobiłem to. Wyszła trzecia po pomocy. – To wszystko, na co cię stać? W porządku, muszę sobie jakoś z tym poradzić. Dziękuję.
5
Ylith pognała z powrotem do Marii Antoniny. – Która godzina jest teraz? Królowa spojrzała na klepsydrę. – Właśnie dochodzi jedenasta. – Co do diabła? U mnie jest ósma. No, dobra, zabierajmy się stąd. – Jestem gotowa – powiedziała Marie. – Pomóż mi zabrać szkatułę z pieniędzmi. Na zewnątrz wysoki woźnica przytupywał nogami, by pobudzić w nich krążenie krwi, i od czasu do czasu zaglądał do powozu, gdzie w palisandrowym uchwycie tkwiła pionowo wysoka klepsydra. – Cholera, cholera, cholera! – mruczał do siebie pod nosem po szwedzku. Wreszcie drzwi pałacu otworzyły się, ukazując dwie kobiety śpieszące na zewnątrz; jedną blondynkę, a drugą brunetkę. – Wasza Wysokość! – powiedział woźnica. – Gdzie
pani była, do diabła? – Co cię to obchodzi? – zapytała królowa. – Ważne, iż jestem tutaj o umówionej godzinie. – Przykro mi, że muszę ci zaprzeczyć, pani, ale spóźniłaś się cztery godziny. Spowoduje to mnóstwo trudności. – Ja? Spóźniona? Niemożliwe! – Marie odwróciła się do Ylith. – Którą masz godzinę? Anielica spojrzała na swą małą klepsydrę podróżną. – Ósmą. Maria Antonina popatrzyła na swój czasomierz. – U mnie jest właśnie jedenasta. – A u mnie – stwierdził powożący dryblas – trzecia nad ranem! Cała trójka spoglądała na siebie w konsternacji, odczuwając dotkliwy brak w tej epoce jednolitego systemu stref czasowych. Dla Ylith stało się w jednej chwili boleśnie oczywiste, że Maria Antonina tkwiła w Czasie Francuskiej Monarchii, woźnica w Szwedzkim Czasie Zreformowanym, ona sama zaś w Uniwersalnym
Czasie Nadprzyrodzonym; a także, iż w każdym z tych czasów, jak i we wszystkich innych, Maria Antonina spóźniła się na umówione spotkanie. – Nie ma na to rady – powiedział Szwed. – Jedźmy, ale mamy zwłokę, wielką zwłokę.
6
Mack ucinał sobie właśnie małą drzemkę w Hotelu de Ville, kiedy ktoś gwałtownie szarpnął go za ramię. – Co takiego? – zapytał, budząc się z nerwowym wzdrygnięciem i patrząc na małą, brodatą twarz intruza. – Jestem Rognir, troll. – Ach, tak! – Mack usiadł, przecierając oczy. – Istotnie, poznaję cię, jesteś gnomem. Co mogę dla ciebie zrobić? – Absolutnie nic. Ale przynoszę wieści. Ylith poprosiła mnie, bym przyszedł tutaj i powiedział ci, że nie powiodło się jej z przyśpieszeniem odjazdu królowej. Stało się coś nieokreślonego, a związanego z czasem, lecz nie udało mi się zapamiętać jej wywodów. – Niech to szlag! – zaklął Mack. – A zatem królewski powóz wyruszył z opóźnieniem w swą fatalną podróż do Varennes! – Skoro tak mówisz – zgodził się Rognir. – Nikt nie zatroszczył się o to, by mi wyjaśnić, co się właściwie dzieje.
– Usiłuję ocalić przed schwytaniem rodzinę królewską – powiedział Mack. – Nic z tego jednak nie będzie, jeżeli zaraz nie zdobędę konia. – Konia? A po cóż ci koń? – Dzięki niemu dostanę się do Saint-Menehould, gdzie będę miał następną szansę na zmianę losu Ludwika XVI i Marii Antoniny. – Dlaczego nie udasz się tam za pomocą magii? – chciał wiedzieć Rognir, nalewając Maćkowi kubek wina. – Nie znam zaklęcia – zwierzył się Mack. – Tamten drugi facet je zna. – Który facet? – Ten, któremu pomogłem nad Styksem. – Masz na myśli Fausta? – Powiadają, że takie nosi imię. – Ja także nazywam się Faust. – Skoro tak twierdzisz...
– Ale on usiłuje wyeliminować mnie z gry! – Nie daj się w takim razie – stwierdził Rognir. – Osobiście nic do tego nie mam; wyobraziłem sobie jedynie, że udzielenie mu pomocy może utrzeć nosa pewnemu znanemu mi demonowi, który orżnął mnie przy ostatniej umowie o pracę. Trolle są mściwe i mają długą pamięć. – I krótkie, szczeciniaste brody! – stwierdził Mack. – Cholera! Jak mam się dostać do Saint – Menehould, zanim dotrze tam królewska kareta? – W tym celu musisz ruszyć stąd tyłek i zdobyć konia – poradził mu Rognir. Mack zagapił się na niego. – Sądzisz, że to takie proste? – Lepiej, żeby było – rzekł troll. – Inaczej naprawdę będziesz w tarapatach. Mack skinął głową. – Masz rację. W porządku, idę. W jakiś czas później Mack galopował przez ciemny las na grzbiecie czarnego, ognistego rumaka, którego w imieniu Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego zabrał stajennemu, namierzonemu dla niego przez Rognira przed
Tuileries. Nikt nie miał ochoty sprzeczać się z nim o to. Gnał teraz po nikle oświetlonej leśnej ścieżce, gratulując sobie dobrego wyboru wierzchowca. W pewnej chwili usłyszał coś za sobą, odwrócił się i spojrzał w tył, a potem obrócił się z powrotem i przywarł mocniej do końskiego karku. Tak, miał szybkiego konia, ale nie był on wystarczająco rączy, by utrzymać goniącego go drugiego jeźdźca na odpowiedni dystans; nie mógł nic na to poradzić. Prześladowca zrównał się z nim i wówczas Mack poznał, że jest to Faust; czarne poły jego drugiego płaszcza powiewały wściekle w pędzie powietrza, spłaszczającego mu jednocześnie na czole cylinder. Uczony uśmiechał się złośliwie. – A więc, oszuście, znowu się spotykamy! – zawołał. Przez jakiś czas jechali obok siebie strzemię w strzemię. Mack miał mnóstwo kłopotu z utrzymaniem się w siodle, ponieważ nocna galopada z pełną szybkością przez las, łeb w łeb z drugim jeźdźcem wykrzykującym obelgi, nie była jego zwyczajem. Prawdopodobnie nie należało to także do codziennej praktyki Fausta, ale uczony z Wittenbergi trzymał się w siodle niczym Węgier z puszty, jak mawiał, przy czyni był jeszcze w stanie wieźć za sobą na końskim grzbiecie Helenę, obejmującą go w pasie ramionami. Maćkowi towarzyszyła oczywiście Małgorzata, pogrążona od dawna w głębokim milczeniu –
zauroczona grą błysków księżycowego światła i cieni. Jeźdźcy mieli porównywalny ciężar, ale Faust był o wiele bardziej pewny siebie. – Zrezygnuj z pretensji do mego wielkiego nazwiska! – grzmiał. – Jeśliby się bowiem sprzeczać o to, to wkrótce stanie się jasne, że tylko jeden Faust jest zdolny do pisania partytury przeznaczenia, które nosiłoby charakterystyczny odcisk jego psychiki; inne kreatury, takie jak ty, zrobiłyby lepiej, do diabła, wynosząc się gdzie pieprz rośnie, zanim uczynię tutaj coś naprawdę mocnego! Wiesz, co mam na myśli, chłopcze? Słowa wypowiadane przez Fausta były zniekształcone przez niezbyt udatne naśladowanie przez niego slangu przyszłości, ale ogólny sens przebijający z nich nie pozostawiał cienia wątpliwości: „Zabieraj tyłek w troki i jazda stąd!” – Nie mogę teraz zrezygnować – jęknął Mack. – To moja historia! – Diabła tam twoja! To ja jestem jedynym i największym Faustem! – wrzasnął uczony, a blaski lśniące w jego wilkołaczych oczach były niepokojące. Przybliżywszy jeszcze bardziej swego konia do wierzchowca Macka, Faust wyjął z wewnętrznej kieszeni
kamizelki jakiś przedmiot długi mniej więcej na trzy stopy, pokryty klejnotami i jarzący się w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do tego, iż nie jest to zwyczajne berło, jak mogłoby się wydawać, ale berło magiczne, ukradzione przez Macka Kubilaj Chanowi. Teraz jednak znajdowało się w rękach Fausta, a te nie znały litości. Ze sposobu, w jaki uczony trzymał ów symbol władzy, Mack poznał, że mag z Wittenbergi domyślił się skuteczności jego działania; to znaczy tego, że jeżeli wskaże się nim kogoś i powie zwykłe „Bang!”, osobnik ten znika unicestwiony w sposób, jaki w przyszłych wiekach przyniesie ze sobą promienista śmierć. Stanąwszy twarzą w twarz z ową tajemną, płomienistą siłą, Mack niemal całkowicie wyzbył się jakiejkolwiek nadziei. A potem, niemal w zasięgu ręki, dojrzał desperacki środek na uniknięcie unicestwienia. Remedium owo objawiło się w postaci wielkiego dębu. Mack wyliczył dokładnie swój ruch, po czym gwałtownie zajechał drogę Faustowi, który instynktownie (co oczywiste w takich okolicznościach!) rzucił konia w bok. Mack skręcił w prawo wokół drzewa, podczas gdy mag zderzył się czołowo z dębem z taką siłą, że gwiazdy, które ujrzał, stały się nawet przez krótką chwilę widoczne również dla Macka – chociaż były jedynie wyimaginowane. Zza swoich pleców usłyszał, jak Małgorzata wydała z siebie ciche westchnienie
współczucia. Doktor rąbnął o ziemię zupełnie oszołomiony, i podczas gdy jego oszalały koń uciekał w jedną stronę, Mack pogalopował w drugą – wiodącą prosto do Saint-Menehould. Helena, jak przystało małżonce najsłynniejszego wojownika antyku, zeskoczyła z konia na moment przed wypadkiem, przeturlała się kilka razy po ziemi, wstała i poprawiła fryzurę. Opuszczenie jednego czarnoksiężnika czy też flotylli tysiąca okrętów – dla niej było to jedno i to samo. Człowiek powinien umieć wyjść jak najlepiej z każdej opresji.
7
Po przejechaniu znacznego odcinka drogi Mack znalazł się na leśnej polanie, na której ujrzał wiejską gospodę; z jej komina waliły kłęby dymu. Wyglądało to na znakomite miejsce, by zrobić sobie cholernie mu potrzebną przerwę na odpoczynek. Wstrzymał zatem konia, pomógł Małgorzacie zsiąść z niego, po czym przywiązał zwierzę do przeznaczonego do tego celu słupka i przyniósł mu wody ze stojącej w pobliżu beczki. Potem oboje z dziewczyną weszli do austerii. Wewnątrz ujrzeli zwykły obrazek: gospodarz stał za szynkwasem i polerował mosiądze, a na końcu karczemnej izby płonął w kominku przyjemny ogień. Jakiś podróżny siedział przy nim z twarzą zwróconą ku palenisku, grzejąc sobie ręce w cieple płomieni. – Dobrego dnia, przybyszu – pozdrowił Macka arendarz. – Czy podać szklaneczkę brandy na zaostrzenie apetytu? – Zbyt wcześnie na picie – odparł Mack. – Wystarczy kubek herbaty z jodłowych kwiatów, by nas postawić na nogi.
– Siądźcie zatem przy ogniu i rozgrzejcie się – zaprosił właściciel gospody. – Mam zagotowaną bardzo smaczną herbatę i zaraz przyniosę wam po garnuszku. Mack podszedł bliżej i usiadł nie opodal ognia, skinąwszy grzecznie głową siedzącemu obok mężczyźnie o twarzy ocienionej kapturem i ubranemu w długi płaszcz; jego łuk leżał pod ścianą. – Dobry wieczór – powiedział tamten i odrzucił do tyłu nakrycie głowy. Mack spojrzał na niego. – Wiesz – powiedział – wydaje mi się, że już gdzieś cię widziałem. – Mogłeś spotkać moje popiersie w jakimś muzeum – rzekł obcy. – Jestem Odyseusz i to, jak dostałem się tutaj z mego domu na przedmieściach Tartaru, stanowiłoby całkiem zajmującą opowieść, gdybyśmy mieli na nią czas. Ale nie mamy. Ty nie jesteś przypadkiem Faustem, co? Odyseusz posługiwał się homerycką greką, z lekką naleciałością akcentu rodem z Itaki, co jednak dzięki Lingwistycznemu Zaklęciu Mefistofelesa Mack doskonale rozumiał; demon bowiem nie zdjął z niego tego czaru. – No cóż, masz rację – stwierdził Mack. – To znaczy
znam go jako tako. Prawdę mówiąc, odwalam jego robotę, chociaż teraz mam dosyć mieszane uczucia jeśli chodzi o całą tę awanturę. – Czy jesteś tym Faustem, który podróżuje z Heleną trojańską? – dopytywał się Odyseusz. – Nie, to tamten drugi – odparł Mack. – Moją towarzyszką jest Małgorzata. Odwrócił się, by dokonać prezentacji obojga, ale stwierdził, że dziewczyna zdążyła już zasnąć w kącie. – Jednak ty także rościsz sobie prawo do bycia Faustem? – dociekał dalej Odyseusz. – Dokładnie w tej chwili wcielam się w jego rolę podczas rozgrywających się zawodów pomiędzy Światłością i Ciemnością, której to pozycji Faust usiłuje mnie pozbawić. – I co zamierzasz zrobić? – chciał wiedzieć Grek. – Nie jestem całkiem pewny – odrzekł Mack. – To udawanie kogoś innego zaczyna mi już ciążyć. Być może powinienem rzucić to wszystko w diabły i zostawić Faustowi jego los. – Wydaje mi się – powiedział Odyseusz – iż
wystarczająco dobrze wykonujesz tę robotę. Dlaczego miałbyś teraz rezygnować? Co takiego ma Faust, czego tobie niedostaje? – Widzisz, ten drugi Faust... on jest, rozumiesz... wielkim magiem, więc ma większe prawo do występowania w imieniu całej ludzkości... – Bzdury! – Odyseusz szczelniej otulił się płaszczem. – Dlaczegóż to człowiek miałby być reprezentowany przez czarnoksiężnika? Są tacy sami jak politycy, tylko jeszcze gorsi! Czyżbyś nie poznał jeszcze tej prawdy, że magowie zawsze działają przeciwko rodzajowi ludzkiemu? – Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – wyznał Mack. – Magia jest władzą, i tylko kilku ludzi jest w tym dobrych. Czy sądzisz, że byłoby to z korzyścią, by garstka czarodziejów przewodziła całej ludzkości? Chciałbyś, by Faust tobą rządził? – Sądziłem po prostu, że czarnoksiężnicy wiedzą więcej od zwyczajnych ludzi. – To, co oni wiedzą, nie jest użyteczne dla reszty z nas. Jeśli o to chodzi, to mam pewne doświadczenie z magami, mieliśmy bowiem w moich czasach jednego – Tejrezjasza.
Był naprawdę wybitny, ale czy sądzisz, że pozwolilibyśmy mu, by przewodził nam w polityce i wojnie? Nigdy! Nasz wódz, Agamemnon, miał wiele wad, ale był człowiekiem i nie żądał żadnej specjalnej pomocy ze strony bogów czy duchów. Strzeż się ludzi, którzy roszczą sobie prawo do przemawiania w boskim imieniu! – Ale on jest prawdziwym Faustem! – Możliwe, ale nie czyni to z niego automatycznie właściciela faustowskiego ducha. Ty go masz, Mack – człowiek stawiający wszystkiemu czoło bez żadnej nadzwyczajnej wiedzy czy umiejętności, bez magicznej siły, a mimo to usiłujący w każdej sytuacji panować nad sobą. Słowa Odyssa podniosły Macka na duchu. Dopił z cynowego kubka swą herbatę, którą przyniósł mu wcześniej karczmarz, i wstał budząc Małgorzatę, by wypiła swoją porcję. – Lepiej będzie, jak sobie pójdziemy – powiedział. – A Faust? – Podąża za mną.
– Och, to dobrze – stwierdził Odyseusz. – Słyszałeś Achillesie? Pelida, który wzorem Małgorzaty zdrzemnął się w ciemnym kącie wzdrygnął się teraz i usiadł. – Wołałeś mnie, Odyseuszu? – Bądź gotowy, mój przyjacielu. Nadchodzi Faust... Odyseusz i Achilles! Mack żywił niepłonną nadzieję, że ci dwaj zatrzymają uczonego na dobrą chwilę! – Chodź, Małgorzato – powiedział. Wyszli oboje z karczmy, dosiedli konia i odjechali w kierunku SaintMenehould.
8
Faust pojawił się w leśnej gospodzie na polanie dwadzieścia minut później. Na skroni miał żółtawy siniak pozostały mu po gwałtownym kontakcie z dębem, ale gdy chodzi o całą resztę, to wydawał się w zupełnym porządku; Helena zaś miała rozwiane włosy, co czyniło ją jeszcze bardziej uroczą niż zwykle. Mag wszedł do karczmy, stając oko w z Odyseuszem, który rzekł:
oko
– Wiem, kim jesteś. Nazywasz się Faust. – To żadna tajemnica – odparł uczony. – W twoim posiadaniu znajduje się Helena trojańska. – Tak, oczywiście, mam ją – potwierdził uczony. – To najpiękniejsza kobieta świata, w związku z czym stanowi jedyną godną mnie małżonkę. A kim ty jesteś i czego chcesz? Odyseusz przedstawił siebie i Achillesa. Jeżeli nawet Faust był pod wrażeniem tego spotkania, to nic po sobie nie okazał.
– Cała rzecz polega na tym – wyjaśnił Grek – że chcemy odzyskać Helenę. Twój demon nie miał prawa porywać jej z domu męża w Tartarze. – Nie zabierzecie jej – sprzeciwił się Faust. – Dano mija i zamierzam ją zatrzymać! – Zdaje mi się, jakbym już gdzieś to słyszał – rzekł Odyseusz, czyniąc aluzję do wypadków zapoczątkowujących Iliadę, kiedy to Achilles sprzeciwił się oddaniu Bryzejdy Agamemnonowi, a kiedy ten nie chciał mu jej zwrócić, dąsał się tak długo w swoim namiocie, aż Achajowie omal nie przegrali Wojny Trojańskiej. – Może i słyszałeś. Teraz to nieważne – powiedział Achilles, po czym zwrócił się do Fausta. – Oddaj ją nam. – Nie ma mowy. Zamierzacie zabrać mi ją siłą? Mówiąc to, wyjął z wewnętrznej kieszeni swego płaszcza pistolet. – Wierz mi, że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy to zrobić – rzekł Odyseusz. – Twoja broń nie przeszkodziłaby nam. Powstrzymaj swój miecz, Achillesie, znam lepszy sposób. Odys włożył do ust dwa palce i zagwizdał; a był to długi, niski, żałobny dźwięk, któremu niemal natychmiast
odpowiedziały krzyki i piski, mogące uchodzić z początku za wycie wiatru, by przybrać potem formę głosów starych kobiet. Drzwi gospody otwarły się nagle pod gwałtownym uderzeniem cuchnącego powietrza – i oto, niczym trzy wielkie wrony o zakurzonych, czarnych piórach, nadleciały furie krzycząc, skrzecząc i bombardując wszystkich śmierdzącymi ekskrementami. Potem przybrały swą ludzką postać – trzech starych kobiet o długich nosach, przekrwionych oczach, ubranych w poszarpane, zakurzone, czarne stroje. Alekto była gruba, Tysyfone chuda, a Megera jednocześnie i tłusta, i szczupła, ale w nieodpowiednich miejscach. Wszystkie trzy siostry miały oczy podobne do lekko ściętej jajecznicy. Tańczyły teraz dookoła Fausta, skrzecząc i gdacząc, śmiejąc się i pohukując, skacząc oraz brykając, podczas gdy uczony usiłował zachować milczącą powagę – co było dosyć trudne wobec wyczynów antycznych wiedźm. Wreszcie powiedział: – To zachowanie nie doprowadzi do niczego dobrego, moje drogie panie, nie pochodzę bowiem z czasów antycznych, jest więc zatem niepodobieństwem, żeby wasza obecność napełniła mnie świętym przerażeniem. – Święte, miętę – przedrzeźniła Tysyfone. – Być może nie jesteśmy w stanie przymusić cię fizycznie, ale rychło stwierdzisz, że trudno ci będzie prowadzić jakąkolwiek konwersację, słysząc cały czas nasze krzyki.
– To śmieszne – stwierdził Faust. – Ale to jest metoda – odrzekła Tysyfone. – A może wolałbyś posłuchać jak śpiewamy szczególnie irytującą ludową piosenkę z kilkuset chórami? Wszystkie razem, dziewczęta! Strwożony Faust zatoczył się do tyłu, kiedy erynie wybuchnęły wczesnohelleńską wersją Wytocz beczkę. W jakiś sposób przypominało to dźwięki wydawane przez stado goniących się hien, ale było gorsze, znacznie gorsze. Faust znosił to przez chwilę, a potem stwierdził, że nie jest w stanie myśleć, ledwie może oddychać, i w końcu z rezygnacją podniósł w górę ręce na znak poddania. – Błagam o chwilę spokoju, moje panie, żebym mógł rozważyć swoją sytuację. W panującej znowu w jego głowie cudownej ciszy uczony usunął się w drugi koniec pomieszczenia, by uciąć sobie pogawędkę z gospodarzem. Furie jednak najwidoczniej mu nie ufały, natychmiast bowiem rozpoczęły między sobą rozmowę, której zdania zdawały się emanować z jego własnego umysłu, podszywając się pod głos wewnętrznej świadomości, mówiącej mu: Dobra, do diabła; sam nie wiem, jak się wpakowałem w tę trudną sytuację. Nie jestem nawet w stanie słyszeć własnych myśli z powodu tego rejwachu w głowie!
A gdybym nawet mógł to uczynić, to czym miałbym się zająć? Heleną? Jak mogę myśleć o Trojance, kiedy te stare jędze napełniły mój umysł przerażeniem i odrazą do nich samych? I chociaż owe kwestie włożyły mu do głowy trzy stare kobiety, zdawało się Faustowi, iż były to jego własne myśli, powiedział więc do siebie: Jaki pożytek płynie dla mnie z posiadania Heleny, skoro wszystko, co jestem w stanie usłyszeć w mojej biednej głowie, sprowadza się do przepisu na krwawy pudding oraz kilku instrukcji dotyczących oszukiwania przy grze w mahjong? No, cóż, widzę, iż te damy są lepsze ode mnie. Po czym głośno stwierdził: – W porządku, skoro tak wam na niej zależy, zabierajcie ją! Erynie zniknęły równie nagle, jak się pojawiły, a Helena przepadła wraz z nimi. Odyseusz z Achillesem także odeszli, a Faust zjadł kromkę chleba i spłukał ją łykiem wina. Był zmartwiony z powodu utraty Heleny, ale właściwie to nie jej pragnął najbardziej. Pozbycie się dziewczyny pozwalało mu poświęcić wszystkie siły głównemu celowi, to znaczy staniu się Faustem – zwycięzcą wielkiego współzawodnictwa pomiędzy Siłami Światłości i Ciemności.
Nie było zatem czasu do stracenia. Wyszedł na zewnątrz, dosiadł konia i już wkrótce jechał uparcie tropem Macka.
9
Mack dotarł wreszcie do polany, za którą znajdowała się wieś Sommevesle, gdzie spodziewał się spotkać diuka de Choiseul – wielką białą nadzieję rojalistów. Znalazł go siedzącego na zewnątrz karczmy stojącej na skraju miasteczka i czytającego w paryskiej gazecie ogłoszenia dotyczące sprzedaży używanych koni. – Pan jesteś księciem de Choiseul? – zapytał Mack. Mężczyzna podniósł wzrok znad gazety i spojrzał na niego poprzez okulary w drucianych oprawkach. – Jestem nim. – Przynoszę wieści o królu. – Najwyższa pora – stwierdził diuk. Obrócił dziennik na pierwszą stronę i wskazał na depeszę z „Paris Revolutionary Journal”. – Widziałeś pan to? Danton i Saint-Just żądają głowy króla oraz Marii Antoniny! Dawniej nazywaliśmy to obrazą majestatu i karaliśmy surowo, dzisiaj jednak ludzie mogą wypisywać, co im się żywnie podoba. I nazywają to postępem! Gdzie zatem jest król?
– Nadjeżdża tutaj – odparł Mack. – Kiedy? – Nie jestem doprawdy pewien. – Och, to wspaniałe nowiny! – stwierdził książę de Choiseul z sarkazmem w głosie; poprawił monokl w lewym oku i spojrzał na Macka z dezaprobatą. – Już całe godziny minęły od czasu umówionego terminu, wioskowy motłoch gotów jest zaatakować moich ludzi, gdyż kmiotki biorą nas za poborców podatkowych, a ty mi mówisz, że Jego Wysokość dopiero się zbliża! A kiedy dokładnie to nastąpi? – Trudno sprecyzować, kiedy król nadjedzie – powiedział Mack. – Podąża tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. Maria Antonina zmitrężyła nieco czasu na swoje przygotowania. Tak więc nie odjeżdżajcie stąd, królewska para jest w drodze. – Królewscy chłopi także – stwierdził diuk de Choiseul, wskazując ręką. Mack spojrzał w tamtym kierunku i ujrzał wioskowy motłoch uzbrojony w widły i zebrany w zbity tłum u wylotu ulicy.
– I co z tego? – spytał. – To tylko chłopstwo. Jeśli narobią jakichś kłopotów, po prostu wystrzelaj ich, książę. – Łatwo ci mówić, młody człowieku. Najwyraźniej jesteś cudzoziemcemem i nie mieszkasz tutaj, ale moje posiadłości pełne są takich jak oni. Przyjdzie mi mieć z nimi do czynienia w przyszłym roku, kiedy będę korzystał ze swego prawa pierwszej nocy. Wiesz, seks we Pranej i to bardzo ważna rzecz! A poza tym widzimy tylko kilku tych prostaczków, podczas gdy tysiące ich znajdują się poza mieściną, a z każdą godziną napływa ich coraz więcej. Mogą obedrzeć nas ze skóry niczym dojrzałą brzoskwinię, a ty radzisz mi do nich strzelać! – To była tylko propozycja – zastrzegł się Mack. – Halo! – zawołał diuk, odwracając się. – A kto to taki? Drogą galopował jeździec w czarnym płaszczu, którego poły powiewały na wietrze. Był to Faust. Z tętentem kopyt zajechał na podwórze gospody, zeskoczył z konia i zbliżył się do księcia. – Sir, pańskie dotychczasowe rozkazy zostały odwołane – wysapał. – Proszę natychmiast zabrać stąd wszystkie oddziały!
– A to ci heca! – powiedział de Choiseul mający zamiłowanie do śmiesznych angielskich powiedzonek. – A kimże ty jesteś? – Doktor Johann Faust, do usług księcia. – Nieprawda – zaprzeczył Mack. – Faktycznie to ja jestem Faustem! – Dwaj Faustowie przynoszą sprzeczne wieści – zadumał się de Choiseul. – Dobra, powiem wam coś. Myślę, chłopcy, że najlepiej będzie, jak zostaniecie tu z nami, zanim się przekonam, o co w tym wszystkim chodzi. Żołnierze! Ludzie diuka pochwycili Fausta i jego konia. Na próżno mag szarpał się w ich żelaznych dłoniach; natomiast Mack, widząc co się święci, rzucił się w tył, zanim zdołali go złapać, i przeskoczywszy klomb kwiatów, dosiadł konia. Wparł ostrogi w jego boki i pomknął galopem, pozostawiając za sobą Fausta miotającego pod jego adresem przekleństwa.
10
Emil Drouet, naczelnik poczty w Saint-Menehould, siedział w fotelu w oknie swej sypialni późno w nocy, czekając na posłańców z Paryża. Noc była chłodna i cicha, stanowiąc miłą ulgę po ekscytującym dniu. Cóż to były za wiadomości od Komitetów Paryskich! I przez cały dzień drogą przez wieś ciągnęła ku granicy uciekająca szlachta! Myśli Droueta zajmowały sprawy praktyczne – był ciekaw, w jaki sposób nadchodząca rewolucja może wpłynąć na służbę pocztową. Wcześniej tego dnia powiedział do swej żony: „Rządy przychodzą i odchodzą, i nie jest ważne kto je zastępuje, bo i tak będzie potrzebował solidnych usług kurierskich”. Ale czy była to prawda? Wraz ze swymi podwładnymi porządnie napracował się nad tym, by skomplikować działanie podległej mu placówki na wiele dowcipnych sposobów, tak by żaden nowy pracownik nie mógł się w tym wyznać. „Będą nas potrzebowali do uporządkowania tego bałaganu”. Mimo wszystko, nie był całkowicie pewny swego. Rewolucje to dziwaczne sprawy... Skwer przed jego oknem zalewało światło księżyca. Pomimo tak późnej pory kilkoro ludzi przechadzało się tam i z powrotem. Nagle Drouet usłyszał stuk końskich podków odbijający się od ciemnych stoków wzgórz
leżących poza ociekającym wilgocią lasem i rozbójnik jakiś wyjechał z mroku drzew, wjeżdżając wierzchem w mroki cywilizacji. Obywatel Mack, on to był bowiem, zeskoczył z siodła wciskając mocno na głowę kapelusz rewolucjonisty. Rozejrzał się bystro wokoło, nie spodziewając się ujrzeć wiele, ale mimo to wydawał się zdziwiony. Po nim wjechał do miasteczka drugi koń, poruszający się wolniej, a na jego grzbiecie siedziała Małgorzata. Mack zatrzymał swego wierzchowca przed oknem monsieur Droueta. – Panie Drouet – powiedział – chciałbym panu pokazać coś, co może pana zainteresować. – A kim pan jest, sir? – indagował go poczmistrz. – Jestem – odparł Mack – specjalnym wysłannikiem Rady Paryża. Ma się pan natychmiast udać ze mną. Drouet wsunął stopy w drewniane saboty, otulił się długą, ciemną peleryną i zszedł na dół. – Dokąd idziemy? – Pokażę panu. Małgorzato, zostań tutaj przy koniach. Mack powiódł naczelnika poprzez Saint-Menehould i dalej – za stajnie z końmi do wynajęcia i publiczne
latryny oraz poza słup, na który wspinają się wieśniacy podczas majówek – dochodząc wreszcie do mało uczęszczanej leśnej drogi. – No i? – zapytał Drouet. – To boczna droga przebiegająca przez SaintMenehould – stwierdził Mack. – Ależ, mój drogi panie, nikt tędy nie jeździ! Mack był doskonale świadom tego faktu. Wiedział także, że w tej samej mniej więcej chwili wielka żółta kareta z Ich Wysokościami powinna przejeżdżać przez miasteczko główną drogą. Zabierając poczmistrza na ten opuszczony trakt, pragnął usunąć jakąkolwiek możliwość, by znalazł się on w pobliżu króla, a tym bardziej – by go rozpoznał. – Sir, to szaleństwo – rzekł tamten. – Nikt nie korzysta z tej drogi! – Zwykle nie – zgodził się Mack. – Ale cicho! Czy nie słyszysz dobiegającego z daleka tętentu kopyt ostro gnających koni? Drouet nadsłuchiwał, a Mack wraz z nim. To zadziwiające, czego potrafi dokonać sugestia! Stojąc
w tym cichym miejscu, gdzie nie było żadnego dźwięku oprócz szmeru wiatru wiejącego w górze ponad ich głowami i kołyszącego giętkimi gałęziami kasztanów i dębów, Mack mógłby przysiąc, iż słyszy daleki stukot podków. Była to, oczywiście, wyłącznie sprawa wyobraźni. – Tak, słyszę – powiedział podekscytowany naczelnik poczty. – Jasne, że tak – potwierdził Mack, gratulując sobie w duchu sprytnego planu. Przedwcześnie, jak się zaraz okazało, ponieważ z każdą chwilą dźwięk ów stawał się wyraźniejszy, a towarzyszył mu zdradziecki skrzyp, nie mogący być niczym innym, jak jedynie odgłosem resorów królewskiej karocy, protestujących przeciw wstrząsom na zrytych głębokimi koleinami i wybojami bocznych drogach. Małe listki krzewów błyszczały w niewyraźnym świetle księżyca; Drouet wytrzeszczał oczy, przeszywając wzrokiem ciemność, podczas gdy tętent koni narastał. A potem powóz przytoczył się, pobłyskując słabo w srebrnym blasku nowiu i niemal zatrzymując w ich pobliżu z powodu nierówności drogi. Zajrzawszy do wnętrza, gdy pojazd poruszał się powoli, poczmistrz wzdrygnął się gwałtownie pod wpływem tego, co
zobaczył. – Jego Wysokość! – wykrzyknął. – Co, do diabła? – powiedział Mack bez tchu. W następnej chwili karoca była już daleko. – Widziałeś go? – zapytał Drouet. – To był król Ludwik, jasne jak dzień. Pamiętam go z zeszłorocznej porannej audiencji, zorganizowanej dla wszystkich naczelników poczt z całej Francji. Teraz towarzyszyła mu królowa! – To musiał być ktoś inny – powiedział Mack. – W tych dniach jest mnóstwo ludzi podobnych do pary królewskiej. – To byli oni, mówię ci! – upierał się Drouet. – Dzięki ci, obywatelu, że przyprowadziłeś mnie na tę rzadko odwiedzaną drogę! Muszę teraz wracać do miasteczka i ogłosić alarm! I odwrócił się, by odejść. Mack nie wiedział co się dzieje, ale był świadom tego, iż rozwój wypadków wymaga natychmiastowego działania. Miał w kieszeni płócienny woreczek twardo nabity piaskiem; coś, z czym doświadczony pałkarz nigdy się nie rozstaje. Kiedy poczmistrz odwrócił się z zamiarem odejścia, Mack
Maczuga wyjął swą broń, zakręcił nią w powietrzu i walnął Droueta w tył czaszki. Naczelnik bezgłośnie osunął się na ściółkę leśną. Chwilę później przygalopował w to miejsce samotny jeździec; powiewał za nim w pędzie purpurowy kapelusz zarzucony na plecy. Był to Mefistofeles – w każdym calu wyglądający jak szatan z piekła rodem na czarnym koniu o sypiących skry oczach. – Widziałeś przejeżdżającą tędy królewską kolasę? – zawołał. – Widziałem – potwierdził Mack. – Skąd ona się tutaj wzięła? – Zmieniłem im trasę przejazdu – oznajmił dumnie arcydemon. – Usunąłem ich całkowicie z głównych dróg, dzięki czemu nie mogli być widziani przez Droueta. Mówiłem, że ci pomogę! – A ja mówiłem, że sam sobie poradzę! Wszystko, czego dokonałeś, polega na wprowadzeniu bałaganu – rzekł Mack. – Po prostu starałem się pomóc – powiedział nadąsawszy się Mefistofeles, po czym zniknął wraz z koniem.
Mack wrócił do pozbawionego świadomości Droueta, który wyglądał tak, jakby miał być nieprzytomny jeszcze dobrą chwilę. Zataszczył jego ciało w zarośla i przykrył paprociami, a potem pognał z powrotem do Małgorzaty pilnującej koni. Ciągle jeszcze miał jedną szansę na ocalenie życia królewskiej pary. Most w Varennes! Pozostawiając pozbawionego zmysłów Droueta w SaintMenehould, powinien być w stanie utrzymać most otwarty, co pozwoli im uciec do Belgii!
11
Blade światło zdradliwego poranka odsłaniało wysokie kamienne domy oraz wąskie zaułki Varennes. Tu i tam na rogach ulic, opierając się na swoich muszkietach, senni członkowie Gwardii Narodowej pełnili straż w imieniu śpiącego społeczeństwa. A potem wczesną ciszę poranka zakłócił stukot końskich kopyt dzwoniących podkowami na ulicznym bruku, odbijający się od frontonów kamiennych budynków. Mack jechał przez miasteczko żwawym kłusem i przybył w końcu do mostu nad rzeką Aire. Nie był on wcale imponujący; miał kamienne przyczółki, a od spodu podpierały go drewniane bale wycięte w pobliskich Ardenach. Dołem, w podróży do morza, łagodnie toczyła swe wody Aire. Most był zatłoczony; pomimo wczesnej pory znajdowało się na nim wiele wozów wypełnionych rozmaitymi towarami i powożonych przez energicznych furmanów ostro trzaskających z batów. Dla Macka stało się od razu jasne, że nic się tędy nie przedostanie, a już z całą pewnością nic równie wielkiego i ciężkiego, jak żółta królewska kareta. Czy to z powodu Droueta, czy nie, most był zablokowany. Chyba że... Mack zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce.
– Zrobić przejazd! – zawołał. – Nadjeżdżają ważne osobistości! Momentalnie podniósł się chór protestujących głosów, Mack zaś przyjął na siebie rolę kierującego ruchem ulicznym policjanta, wymachami rąk nakazując jednym ruszać w przód, innym się wycofać, i cały czas wrzeszcząc: „W imieniu Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego!” Klnąc, pohukując, pijąc, gwiżdżąc, ale pozostając jednak pod wielkim wrażeniem jego wyczynów, woźnice usiłowali zastosować się do poleceń; lecz równie szybko, jak tylko Maćkowi udawało się usunąć jedne wozy, na ich miejsce przybywały zaraz następne, które zdawały się napływać dosłownie zewsząd – furmanki rozmaitych kształtów i rozmiarów, wypełnione gnojem, jabłkami, kukurydzą, pszenicą i innymi produktami pomysłowych Francuzów oraz ich sąsiadów, Belgów. Klnący i spocony, Mack tkwił w oku tego cyklonu, usiłując nad nim zapanować, zastanawiając się jednocześnie, skąd, u diabła, biorą się te wszystkie pojazdy? Wreszcie dał koniowi ostrogę i wraz z podążającą za nim Małgorzatą przepchnął się przez ten ścisk na drugą stronę rzeki. Za mostem skręcił w bok, nadziewając się na biało ubraną postać, wokół której – pomimo pełnego dnia błyszczała nieziemska poświata. Niezwykła ta figura zajęta była kierowaniem ruchu załadowanych wozów w stronę mostu!
– Kim jesteś? – natarł na obcego Mack. – A poza tym – co robisz, jak ci się zdaje? – Pss! – wyrwało się tamtemu. – Nie spodziewałem się, że mnie tu znajdziesz! W tej samej chwili u boku Macka zmaterializował się konno Mefistofeles, który spojrzał na świetlistą postać i wykrzyknął: – Michał! Co tu robisz? – Nic takiego, kieruję wozy do Varennes – odparł archanioł jakoś posępnie. – I powodujesz zator na moście – stwierdził arcydemon – przeszkadzając w ten sposób naszemu zawodnikowi! Ingerujesz we współzawodnictwo, Michale, co nie jest dozwolone nawet archaniołowi! – Tak jak i diabłu – odparł Michał. – Nie robię nic więcej ponad to, co ty czynisz! Mefistofeles spojrzał na niego uważnie. – Sądzę, że będzie lepiej, jeżeli przedyskutujemy to prywatnie. Archanioł spojrzał na Macka i ściągnął usta.
– Tak, masz rację. Nie są to sprawy przeznaczone dla ludzkich uszu. Po czym obaj zniknęli.
12
Mack pośpieszył z powrotem na most, na którym panował ścisk i tłok, a jego drewniana konstrukcja była przeładowana i przeciążona; jak długi i szeroki, zatarasowany był końmi oraz wozami i furmanami. Pojazdy były z lewa i z prawa, a niskie, wąskie wozy wcisnęły się pomiędzy nie. Mack miotał się pośród tego bałaganu, ale i tak gromadziło się tutaj coraz więcej i więcej furmanek, zwabionych zapowiedzią archanioła Michała o porannej obniżce cen na targu w Varennes. Drewniane podpory stękały złowieszczo, aż wreszcie, kiedy ostatni wóz wysoko wyładowany suszonymi bałtyckimi śledziami wepchnął się na most, rozległ się skrzyp torturowanych przęseł, a potem cała konstrukcja zawaliła się z hukiem! Mack wydostał się stamtąd na czas, by uniknąć kąpieli w rzece. Most zapadał się powoli i wozy z senną teatralnością wpadły w krystaliczne wody rzeki Aire. Z wielu gardeł wydarł się krzyk smutku i dał się słyszeć ryk przerażonych wołów. Potem zapadła cisza, a jeszcze później dobiegł z dala dźwięczny ton – to brzęczała uprząż rumaków Ich Królewskich Mości, podczas gdy karoca najpierw zbliżyła się, a potem gwałtownie zahamowała przed zniszczoną przeprawą. Nie tracąc ani chwili, Mack
pognał ku kolasie. – Wasza Wysokość! – zawołał. – Jest jeszcze czas! – O czym ty mówisz? – zapytała Maria Antonina. – Nie ma już mostu, a my jesteśmy zgubieni! – Znajdzie się wyjście z tej sytuacji – stwierdził Mack. – Jakie, na Boga? – Niech Wasze Wysokości wysiądą z powozu. Nabędziemy konie od okolicznych kmiotków i ruszymy wierzchem; najpierw z powrotem w stronę Paryża, co zmyli pogonie, a potem inną odnogą pojedziemy wprost przez granicę ku wolności. Ciągle jeszcze jest dosyć czasu, by ta ucieczka miała szansę powodzenia. – Co o tym sądzisz? – zwrócił się Ludwik XVI do swej żony. – Wydaje mi się to zbyt ryzykowne – odparła królowa. Król wahał się, a Maria Antonina nie zastanawiała się wiele nad przedstawionym planem, lecz w końcu zgodziła się nań. Pochlebstwami Mack skłonił ich wreszcie do opuszczenia karety. Stali teraz w porannym świetle słońca, wyglądając dosyć głupio i tak jakby nie byli przyzwyczajeni do stąpania po ziemi własnymi nogami.
Mack pomknął wynająć konie. Liczył, że nadal uda się wybrnąć z tej sytuacji; w końcu nikt nie wiedział, że król był tutaj. Nikt poza Drouetem, ale jego pozostawił bezpiecznie związanego pod Saint-Menehould. Król zbliżył się do konia, którego przyprowadził dla niego Mack, i dosiadł go jakoś tak z wahaniem. Maria Antonina wspięła się na drugiego wierzchowca i w końcu wszystko było gotowe. Ale wówczas, dokładnie w chwili, kiedy mieli ruszyć, w perspektywie drogi ukazał się obłok kurzu; rósł szybko, pozwalając wkrótce rozróżnić pojedynczych jeźdźców. Na czele tysiąca uzbrojonych mężczyzn znajdował się poczmistrz Drouet! Spostrzegłszy żółtą karetę, zakrzyknął: – Tam jest król i królowa! Aresztujcie ich! Muszą natychmiast zostać odstawieni do Paryża! Gwardziści zrobili, co im kazano, a Drouet podjechał do Macka. – Znowu się spotykamy. Nie przysłużyłeś mi się najlepiej, obywatelu, więc myślę, iż odpłacę ci tym samym! Przywołał gestem dwóch gwardzistów. – Ten człowiek jest kontrrewolucjonistą! Bierzcie go! – Powiedz mi jedną rzecz – odezwał się Mack. – Jakim cudem dostałeś się tutaj tak szybko?
– Na pewno nie dzięki twojej pomocy – odparł naczelnik. – Szczęśliwym dla mnie trafem nadszedł ten oto dżentelmen i oddał mi przysługę. Gdy wskazany jeździec podjechał bliżej, okazało się, że jest to Faust. – To znowu ty! – westchnął Mack. Tamten uśmiechnął się z zadowoleniem. – Dość łatwo udało mi się pozbyć tych dwóch antycznych wojaków, a potem znalazłem tego człowieka i pomogłem mu, co załatwiło cały twój plan. Nagle pojawił się Mefistofeles. – Uwolnij tego człowieka! – rzekł do poczmistrza. Drouet był śmiertelnie przerażony, ale próbował oponować. – Postawimy go przed trybunałem! – Przykro mi – rzekł arcydemon – ale sprawy nadprzyrodzone mają pierwszeństwo. To jest koniec zawodów! Sięgnął przed siebie i oparł dłoń na ramieniu Macka, po czym obaj zniknęli. A w chwilę później zniknęła i Małgorzata.
SĄD
1
Po tym, jak Mefistofeles zabrał go za pomocą czarów z Varennes, w ciągłości świadomości Macka wystąpiła pewna przerwa. Nawiedzały go dziwne sny, których szczegóły nie dawały się uchwycić, a po nich nastał okres snu bez snów; potem Mack obudził się. Stwierdził, że leży na zielonym tapczanie w zamglonej, nieokreślonej przestrzeni. Usiłował w otaczającej go nieoznaczoności uchwycić jakieś detale, ale rozmazywały mu się przed oczami. Mimo to wiedział, iż zna tylko jedno miejsce wyposażone w zielone posłanie – najwyraźniej znajdował się w biurze arcydemona w Limbo! Podniósł się i rozejrzał wokoło. Poprzez niskie przejście widział kolejny pokój, w nim magazynowy stelaż z ocalonym Botticellim. Rozległ się dźwięk towarzyszący otwieraniu drzwi i Mack odwrócił się, przygotowany na najgorsze. Weszła Ylith. Miała na sobie beżową, obcisłą sukienkę odsłaniającą do połowy łydki jej wspaniałe nogi; ciemne, długie włosy upięła za pomocą grzebieni z imitacji szylkretu w rodzaj miękkiego koka. Twarz jej była jak zwykle blada, lecz lekkie maźnięcia różu dodawały
kolorów policzkom. – Wszystko skończone – powiedziała Ylith. – To był ostatni epizod, w którym mogłeś dokonać wyboru. – Sądziłem, że jest to coś, co Mefistofeles powiedział! Co teraz będzie? – Rozpoczyna się sąd. Tam się właśnie udaję. Wstąpiłam tylko, by zobaczyć, jak się czujesz. – To ładnie z twojej strony. Nie przypuszczam, bym był zaproszony na obrady sądu? – Nic o tym nie wiem – odparła anielica. – To do nich podobne – stwierdził Mack z pewną goryczą. – Kiedy Mefisto potrzebował czegoś ode mnie, był cały w uśmiechach i lansadach, ale teraz, gdy wszystko skończone, nie jestem nawet liczony w poczet gości tej uroczystości. – Ludzie rzadko dostępują tego zaszczytu – rzekła Ylith. – Chociaż rozumiem doskonale, co masz na myśli.
– A kiedy otrzymam swoją nagrodę? – Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdziła była wiedźma. – Musisz po prostu czekać. To jest Limbo, a w Limbo ludzie czekają. Eleganckim ruchem szczupłych dłoni Ylith wyprawiła się w nieznane Maćkowi rewiry, on zaś po jej zniknięciu spacerował jakiś czas wokoło, a potem ujrzał na małym stoliku stos książek i usiadł obok niego na krześle. Na początek podniósł Jak trafić do Pieklą, wy daną nakładem „Satanic Press”. Przeczytał: „Czy istotnie pragniesz dostać się do Piekła? Nie dziw się, chce tego wiele ludzi! Nie jesteś sam. Piekło daje pierwszeństwo żądzom, i cokolwiek by o tym mówiono, możesz dogadzać im tylko Tam. Problem polega na tym, że nawet tutaj nigdy nie zaspokoisz ich do końca. Nie uczynisz jednak tego, także pozostając żywym. Zastanówmy się zatem...” Nagle pojawił się płomień światła i towarzyszący mu obłok dymu, a kiedy dym się rozwiał, Mack ujrzał Fausta. W nowej uniwersyteckiej todze ozdobionej gronostajowym kołnierzem prezentował się bardzo dobrze. – Cześć – powiedział Mack ucieszony z powodu
ujrzenia znajomej twarzy, chociaż była nią srogo zmarszczona gęba Fausta. – Bardzo się śpieszę – rzekł mag. – Nie widziałeś czasem wysokiego, bardzo chudego mężczyzny o żółtawych oczach, długich, prostych, ciemnych włosach i nieco dziwacznym zachowaniu? Mack potrząsnął głową. – Odkąd jestem tutaj, nie przechodził tędy nikt oprócz Ylith. – Nie, ona nie jest tym, kogo szukam. Hrabia de SaintGermain miał się ze mną spotkać w tym miejscu. Mam nadzieję, że się nie spóźni. – Kto to taki? Faust spojrzał na Macka z wyższością. – Jeden z największych czarnoksiężników świata, oto kim jest. Żył już po twoich czasach. – Moje czasy są także twoimi. Skąd go znasz? – Och, i ja jestem jednym z najznamienitszych magów, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi, jest więc zrozumiałe, iż wiem to i owo o ważnych ludziach działającym w moim
fachu. Żywy czy zmarły lub też jeszcze nie narodzony, to bez różnicy – my, czarnoksiężnicy, pozostajemy ze sobą w kontakcie. – W jakim celu umówiłeś się z tym facetem? – Obawiam się, iż byłoby pewną niedojrzałością z mojej strony, gdybym ci to powiedział – stwierdził Faust. – Powiedzmy, że chowam w zanadrzu małą niespodziankę. – Niespodziankę? Przecież zawody już się skończyły! – Istotnie, skończyły się. Będzie jednak interesujące usłyszeć, co Ananke pocznie z twoimi niezdarnymi i nieudacznymi próbami wpłynięcia na bieg historii. Poza tym, mimo że to już koniec gry, ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Mówiąc krótko, mój drogi – to Faust osobiście jeszcze go nie wypowiedział. – Faust? Masz na myśli siebie? – Oczywiście, że tak! Czyż to nie ja jestem Faustem? – Na swój sposób. Ale w pewnym sensie i ja nim jestem! Uczony rzucił Maćkowi długie i uważne spojrzenie, a potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
– Ty Faustem? Ależ mój drogi, stanowisz dokładne zaprzeczenie faustowskiej idei; jesteś nędzną, przyziemną, potulną wobec swych panów, zdradziecką w stosunku do przyjaciół, pospolitą kreaturą, nie znającą historii, filozofii, polityki, chemii, optyki, alchemii, etyki, a przede wszystkim królowej nauk, magii! – Faust uśmiechnął się okrutnie. – A zatem Mack, mogło ci się udać wejść na chwilę w moją skórę, tak jak dziecko może włożyć buty dorosłego i nawet potrafi w nich przejść krok czy dwa, teraz jednak twoje błaznowanie na scenie światowej historii dobiegło szczęśliwie końca. Nie ma w tobie nic faustowskiego, mój przyjacielu, ani nawet nic interesującego; stanowisz jeden z najniższych wspólnych mianowników ludzkości i nie potrzebujemy cię już ani chwili dłużej. – Ach tak? – zapytał Mack, a umysł zagotował mu się od chaotycznych ripost, które mógł jednak wygłosić wyłącznie w próżnię, albowiem za pomocą jednego zawiłego gestu Faust zniknął sprzed jego oczu. – Chciałbym umieć zrobić to samo – powiedział Mack głośno, znowu samotny w Poczekalni w Limbo. Wściekłość opuściła go, a na jej miejsce pojawiła się litość nad samym sobą. – To nie jest w porządku, by stawiać mnie przeciwko tym wszystkim sławnym ludziom, nie mówiąc już o duchach, które jednym mrugnięciem oka mogą przenosić się dokąd chcą, podczas gdy ja, zwykły
człowiek, muszę wysilać się i zasuwać wszędzie per pedes? – Cóż za posępne biadolenia słyszą moje uszy? – odezwał się głęboki i sarkastyczny głos za jego plecami. Przestraszony Mack odwrócił się szybko, ponieważ sądził do tej pory, że jest tutaj zupełnie sam. Ujrzał Odyseusza, wysokiego i dostojnego, wspaniale prezentującego się w świeżo odprasowanej tunice, na którą miał zarzucony płaszcz z wieloma fałdami – elementami ukochanymi przez rzeźbiarzy. Piegowata twarz greckiego wojownika o pospolitych rysach i zadartym nosie miała w sobie równą szlachetność co fizys Macka i nie można jej było uważać za przystojniejszą od małpiej. Król Itaki był o głowę wyższy od niego, a pod brązową skórą mocarnych ramion grały mu mięśnie. – Witaj, Odyseuszu – powiedział Mack. – Co cię sprowadza? – Jestem w drodze na wielkie zgromadzenie, by wysłuchać wyroku Ananke i, być może, dorzucić kilka moich własnych pomysłów. A ty co porabiasz? – Czekam, by Mefistofeles dał mi przyobiecaną nagrodę. Odys wzruszył ramionami.
– Uważasz, że rozsądnie byłoby ją przyjąć? Osobiście nie wziąłbym od tych dzisiejszych diabłów ani obola. Zrobią z ciebie niewolnika, czyniąc cię od nich zależnym. Ale cóż, każdy decyduje za siebie. Zegnaj, Mack. Mówiąc to Odyseusz uwolnił ze swego skórzanego worka Zaklęcie Teleportacyjne i tyle go było widać; – Ci dawni Grecy uważają się za wielkich cwaniaków – stwierdził poirytowany Mack, kiedy Odys zniknął. – Nic dziwnego, że byli w stanie tyle dokonać, skoro mieli do pomocy tych wszystkich swoich bogów harujących dla nich. Trzymali się razem – antyczne bóstwa oraz ludzie; podczas gdy ktoś taki jak ja, człowiek współczesny, chcąc lawirować pomiędzy zawiłościami rozmaitych światów ma do dyspozycji jedynie ułomności własnego intelektu i słabnącą siłę własnych dwóch nóg, mających zaprowadzić go tam, gdzie chciałby się dostać. A są to podróże zbyt długie dla ludzkich kończyn! – Mówiłeś coś? – rozległ się z tyłu kolejny głos. Mack przez moment zastanawiał się, czy istnieje we wszechświecie jakiś specjalny mechanizm, umożliwiający każdemu zjawianie się w jego życiu poza jego plecami. Odwrócił się wreszcie i ujrzał trolla Rognira, który wylazł właśnie z okrągłej dziury wykopanej oskardem w podłodze.
– Oczywiście, że mówiłem – rzekł Mack. – Wszyscy wokół mnie dostają się tutaj dzięki magii. Wymawiają tylko odpowiednie słowo i przenoszą się, dokąd dusza zapragnie, podczas gdy ja jestem zmuszony chodzić piechotą, a na dodatek nawet nie wiem, dokąd idę. – To naprawdę smutne – odparł Rognir z wielkim sarkazmem. – A jak ci się zdaje, mały, co ja robię? – Ty? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jak w takim razie się tutaj dostałeś? – Trolle podróżują wedle starodawnych sposobów. Na własnych nogach. Ale nie idą sobie ot, tak po prostu – najpierw drążą tunele do miejsca, do którego pragną się dostać, a potem dopiero tam wyruszają. Czy uważasz, że łatwo jest kopać podziemne chodniki? – Wydaje mi się, że nie – zgodził się Mack; zastanawiał się nad tym przez chwilę. – Przypuszczam, że czasem musisz napotykać na swej drodze litą skałę. – Miejsca, przez które prowadzimy tunele, w większości składają się ze skał, a nie z piasku – odrzekł Rognir. – My, trolle, cieszymy się nad wyraz, kiedy nie natykamy się na nic innego poza zwykłą glebą. Skały i głazy są oczywiście wystarczająco upierdliwe, ale najgorszą rzeczą jest drążenie korytarzy pod bagnami.
Musisz wówczas stemplować chodnik na całej jego długości, a to oznacza konieczność cięcia drewnianych bali i targania ich tam, gdzie są ci akurat potrzebne. Przycięte na wymiar klocki nie spadają z nieba, a lasy rosną przeważnie z dala od miejsca, w którym akurat kopiesz. Czasami używamy małych, włochatych kuców, ale w zdecydowanej większości wypadków wszystko opiera się na wytrzymałości oraz na sile naszych mięśni. – Sądząc z twojej postury, nie masz ich najlepszych. – Znowu błąd – stwierdził Rognir. – W rzeczywistości nasza rasa jest niezwykle muskularna. Pamiętaj, że nie jesteśmy ludźmi, lecz klasą istot nadprzyrodzonych; chociaż tak naprawdę nie mamy z tego wielkiego pożytku. Moglibyśmy, co prawda, poprosić wyższe siły o udzielenie nam specjalnych możliwości, ale to nie jest nasz sposób postępowania; stanowimy jedyną rasę w kosmosie, która nikogo o nic nie molestuje. – Nie jesteście zainteresowani tym, kto zwycięży w zawodach Światłości z Ciemnością? – Nie bezpośrednio. Te wyniki nie oddziałują na nas, a sprawy pomiędzy Dobrem a Złem są nam obojętne. Trolle nie znają nic złego poza kopaniem, ani nic dobrego – także oprócz kopania. Nasz los jest zaplanowany od narodzin po śmierć: kopiemy aż padniemy; a kiedy nie
wygrzebujemy akurat tuneli, to chodzimy nimi w poszukiwaniu klejnotów i uczestniczymy w naszych zlotach. Nie oczekujemy wcale, że jakieś duchy odwalą za nas naszą robotę. – No cóż, wydaje mi się, iż powinienem czuć się słusznie zawstydzony – powiedział Mack, będąc istotnie nieco speszonym. – Czego w takim razie oczekujesz po mnie? – Powiedz mi, gdybym się mylił – rzekł Rognir – ale czy nie jest prawdą, że wszystkie te duchy oraz półbogowie, a wreszcie i Faust osobiście, walczą o prawo do rządzenia ludzkością przez następne tysiąc lat? – Tak to rozumiem – przyznał Mack. – Dobrze. Co zatem zamierzasz zrobić w tej sprawie? – Ja? Masz na myśli mnie osobiście? – A do kogo mówię? – zapytał Rognir. – No, cóż... Nic, jak sądzę. Nie ma nic takiego, co mógłbym uczynić. A nawet gdyby było, to dlaczego miałbym robić cokolwiek? – Ponieważ los człowieka, nad którym oni radzą,
stanie się także i twoim udziałem, bałwanie! – stwierdził troll. – Nie chcesz zabrać głosu w tej sprawie? – Oczywiście, że chcę! Ale kimże ja jestem, by mówić nadprzyrodzonym istotom, jak powinno się sprawować nade mną władzę? – A kto jest tym, który wystąpi w imieniu rodzaju ludzkiego? Faust? Mack potrząsnął głową. – On sądzi, że jest wszechświatową znakomitością, lecz tak naprawdę jest tylko jarmarcznym krzykaczem znającym kilka cwanych sztuczek. Ludzie tacy jak on różnią się od reszty społeczeństwa. Znam niektóre z ich tricków, ale kiedy zaczynają mówić o wyższych aspektach alchemii, nie wzrusza mnie to. – Właściwe podejście – rzekł Rognir. – Wszystkie te mądrości są wyłącznie czczą gadaniną, a liczy się tylko kopanie. To, oczywiście, tyczy się wyłącznie nas, trolli. A jeśli o ciebie idzie, to dlaczego miałbyś pozwolić takiemu frajerowi jak Faust, by mówił ci, co masz robić? Mack zapatrzył się na gnoma. – A cóż ja mogę zrobić?
– Przynajmniej jedno – odparł tamten – możesz się wściec. – Nie jestem na nikogo zły – stwierdził Mack, jednak już w trakcie tego zaprzeczenia poczuł przypływ długo tłumionej furii. W pierwszej chwili pomyślał, że poskromi ją, tak jak udało mu się to z wieloma innymi rzeczami w życiu – i nakłaniał się w duchu do pomiarkowania; to samo przejdzie. Ale nie przeszło. Zamiast tego urosło i rozprzestrzeniło się w jego głowie, aż czarna kurtyna złości przesłoniła mu wzrok, a żyły nabrzmiały na karku, grożąc wylewem. – Niech to szlag trafi! To nie jest w porządku! – wybuchnął w końcu. – Nikomu nie wolno przesądzać losu zwykłych ludzi, poza nimi samymi! Zbyt długo już pozwalaliśmy różnym duchom oraz tak zwanym wielkim ludziom jak Faust, decydować za nas o naszym przeznaczeniu. Teraz nadeszła właściwa chwila, by coś z tym wreszcie począć! – Zaczynasz mówić do rzeczy – pochwalił go Rognir. – Ale co mam zrobić? – ramiona Macka zwisły bezsilnie. – To frapujące pytanie – powiedział troll i odwrócił się w stronę wykopanego tunelu, po czym wsunął się do niego.
Mack stał nadal w pokoju, gapiąc się przez moment na dziurę, w której zniknął karzeł. Miał wielką ochotę pójść w jego ślady, ale przecież ludzie nie wędrują podziemnymi korytarzami tak jak trolle. Przeszedł więc przez pomieszczenie i otworzył drzwi. Na zewnątrz rozciągała się przed nim rozległa i nieokreślona równina Limbo. Gdzieś w dali majaczyły zamglone wzgórza, zdające się znikać w chmurach. Spoglądając uważniej Mack dostrzegł ślad ścieżki, i podążył nią poprzez wirujące kłęby biało-żółtych oparów. Dotarł do skrzyżowania ze stojącym na nim drogowskazem. DROGA NA ZIEMIĘ wskazywało jedno jego ramię; DROGA DO PIEKŁA mówiło inne; DROGA, KTÓRĄ PRZYSZEDŁEŚ stało na tym wskazującym poza jego plecy, i wreszcie ostatnie głosiło: DROGA DO NIEBA. Mack podjął decyzję i ruszył przed siebie.
2
W części Limbo zarezerwowanej na obrady sądu panowała piękna pogoda; niebo było białe jak brzuch ryby, co nie stanowiło niczego niespotykanego o tej porze roku. Nieco wcześniej spadło kilka płatków śniegu, ale nie spodziewano się wzmożonych opadów. Wzgórza Nicości majaczyły na horyzoncie cienką niebieską kreską; nie będzie przesady, jeśli się powie, że w taki jasny dzień można dostrzec wszystko. Mefistofeles oraz archanioł Michał siedzieli ramię w ramię na szczycie wysokiej kolumny zwolnionej ostatnio przez Szymona Słupnika, który znalazł sobie lepszy sposób umartwiania się – karę pobierał z przyszłości, a polegała ona na zmuszaniu się do oglądania telewizyjnych powtórek wszystkich meczy Tampa Bay Buccaneers, jakie zostały kiedykolwiek rozegrane. Michał od dość dawna nie odwiedzał Limbo; ostatnio bawił tu podczas zapoczątkowującego zawody spotkania z Mefistofelesem. Był szczęśliwy widząc, że nic właściwie się tutaj nie zmieniło. Nadal w miejscu, gdzie kończyło się niebo a zaczynał ląd, panowała ta sama, droga stara nieuchwytność i w dalszym ciągu barwy
przedmiotów odznaczały się tą samą miłą dwuznacznością, która dotyczyła także ich kształtów. Nieokreśloność! I towarzysząca jej moralna chwiejność! Po tak długim przebywaniu pośród absolutu było w tym coś naprawdę odświeżającego. – Limbo jest dokładnie takie samo jak zawsze – zauważył Michał. – Mój drogi archaniele – rzekł Mefistofeles – jeżeli powściągniesz na chwilę swe zamiłowanie do paradoksu, dostrzeżesz niezawodnie wokół siebie wiele zmian. Czyż nie dostrzegasz tej budowy znajdującej się w toku? – Och, oczywiście, że widzę – zgodził się Michał. – Ale to rzecz całkowicie efemeryczna; pod spodem jest nadal to dobre, stare Limbo. – Spojrzał w kierunku zachodnim. – A co oni tam stawiają? Mefistofeles rzucił okiem w tamtą stronę. – Nie wiesz? To nowy Pałac Sprawiedliwości, w którym zostanie ogłoszony wyrok. – Wygląda na niezwykle szlachetną konstrukcję – stwierdził Michał. – Z pewnością jest wystarczająco monumentalna –
zgodził się arcydemon. – Mam na myśli to, że można tam przyjąć na raz wielu gości obu stron; nawet i ludzi, chociaż nie jest to zwyczajowo praktykowane. – Cóż, wydaje mi się, że to jest w porządku – zauważył Michał. – W końcu to ich przeznaczenie będzie się tam decydować. – I cóż z tego? – prychnął Mefistofeles. – W przeszłości, w dawnych dobrych czasach, Siły Światłości i Ciemności nigdy nie konsultowały się w tej sprawie z ludzkością. Po prostu mówiliśmy im, jaką drogą potoczą się sprawy, czy im się to podobało, czy nie. – Nauka i racjonalizm zmieniły wszystko – odparł archanioł. – To jest to, co nazywa się postępem; w sumie dobra rzecz, jak sądzę. – Oczywiście, ty w to wierzysz – rzekł arcydemon. – Cóż innego mógłbyś powiedzieć z tą swoją skłonnością do afirmacji? – A co innego mógłbyś stwierdzić ty ze swoją przekorą? – To jest twój punkt widzenia – rzekł Mefistofeles. – Obaj ograniczamy się do własnych poglądów na każdą sprawę.
– Dokładnie. Właśnie dlatego potrzebna jest nam Ananke, by dokonywała rozstrzygnięć. – A tak przy okazji, to gdzie ona jest? – Nikt jeszcze nie widział jej ostatniego wcielenia. Nasza droga Konieczność obiera niezwykłe sposoby transformacji; przy czym nie jest w zwyczaju uskarżać się na to. Ananke stwierdza, że to po prostu Konieczne i nigdy nie wyjaśnia, dlaczego. – Kto to tam idzie? – zapytał Mefistofeles. Michał spojrzał w głąb Limbo. Nawet przy jego doskonałym wzroku zabrało mu nieco czasu, by dostrzec coś równie małego jak człowiek poruszający się w rozległym pejzażu niczego. – To Mack Maczuga! – poznał archanioł. Mefistofeles przyjrzał się uważnie. – Jesteś całkowicie pewien? To jest facet, przy którego pomocy rozgrywałem te zawody. – Och, to z pewnością jest Mack – powiedział Michał. – Czy to możliwe, żebyś w Krakowie popełnił błąd, mój drogi demonie? Czy naprawdę fałszywy Faust brał udział w rozgrywkach?
Mefistofeles popatrzył ponownie; jego usta zacisnęły się, a w oczach zatliło się coś niepokojącego. Patrząc na Michała, stwierdził: – Czuję w tym wszystkim twoje długie paluchy. – Pochlebiasz mi – odparł Michał. Mefistofeles spojrzał znowu na zbliżającą się postać. – To najwyraźniej facet, który brał udział w zawodach. Jesteś pewien, że to nie Faust? – Obawiam się, że nie. Ten człowiek nazywa się Mack; to pospolity kryminalista. Wygląda na to, że do godności tego, który miał zdecydować o losie całej ludzkości, podniosłeś nie tę osobę co trzeba, mój drogi Mefistofelu! – A ty wybrałeś sobie nieodpowiedniego diabła, jeżeli sądziłeś, że ujdzie ci to na sucho! Archanioł uśmiechnął się bez słowa. – Załatwimy to później – obiecał Mefistofeles. – Muszę teraz zejść na dół do sali bankietowej. Tym razem to Ciemna Strona odpowiedzialna jest za zaopatrzenie bufetu. – Zagapił się ponownie w dal. – Dokąd ten facet idzie?
– Spójrz na drogowskaz. Znajduje się na drodze do Nieba. – odparł archanioł. – Doprawdy? Nie wiedziałem, że to jest właśnie ten kierunek. – Bo zmienia się od czasu do czasu – wyjaśnił Michał. – Dlaczego? – My, z Sił Dobra – odparł anioł z godnością – staramy się nie marnować zbyt wiele czasu na pytanie: dlaczego! Mefistofeles wzruszył ramionami. Po czym oba wielkie duchy wkroczyły razem do Pałacu Sprawiedliwości.
3
Azzie przechodził przez zewnętrzne krużganki Pałacu Sprawiedliwości, kiedy natknął się na Michała Anioła. Rozpoznał malarza dzięki jego podobiznom, które widział na Uniwersytecie Demonów w książkach traktujących o sztuce. Michał Anioł kładł właśnie ostatnie pociągnięcia pędzlem na gigantycznym fresku. – Wygląda nieźle – pochwalił Azzie, przechodząc za plecami artysty. – Mógłbyś nie zasłaniać mi światła? – odezwał się Michał Anioł. – Warunki pracy tutaj są już wystarczająco złe i bez twojej pomocy. Azzie odsunął się. – To musi być cudowne móc tworzyć – powiedział. Malarz skrzywił się szyderczo i wytarł spocone czoło w kawałek poplamionej farbami szmaty. – Niczego nie tworzę. Po prostu poprawiam jeden ze swoich dawnych kawałków. – Ale możesz przecież zawsze namalować coś
nowego, jeżeli tylko zechcesz, prawda? – Pewnie. Ale po to, by czuć powołanie do malowania, trzeba ku czemuś aspirować. A do czego ma dążyć człowiek, który osiągnął już Niebiosa? Azzie nie znalazł na to stosownej odpowiedzi, nigdy bowiem wcześniej nad tym się nie zastanawiał. Michał Anioł wrócił do pracy i patrząc na niego przez chwilę, Azzie doszedł do wniosku, że malarz wygląda na absolutnie zadowolonego. Na zewnątrz wielkiego audytorium, w kolistych korytarzach otaczających okrągły budynek, zebrały się nieprzebrane rzesze .duchów różnej maści, stojących z drinkami w dłoniach, pochłaniających przystawki i gadających jeden przez drugiego. Znajdowało się tutaj więcej nadprzyrodzonych istot, niż miejsce to mogło pomieścić w normalnych warunkach, gdyż wszystkie nieziemskie stwory, stanowiące większą część wszelkich istot czujących, pragnęły uczestniczyć w tym wydarzeniu. Służba porządkowa dokonywała cudów, usiłując pomieścić licznie przybyłych gości; odwołano się nawet do konceptu przestrzeni wirtualnej, mimo awersji okazywanej temu wynalazkowi przez purystów, którzy czuli się tak, jakby nie było ich ani tutaj, ani tam. To był wielki dzień, Dzień Sądu; największe
wydarzenie Millenium, największy nowoorleański karnawał, jaki świat widział. Była to chwila, podczas której każdy mógł być z każdym i ze wszystkimi. Grupy duchów przybywały, rozglądały się wokoło z szacunkiem, a potem wykrzykiwały: „Ach, więc to jest to miejsce!” A później udawały się gdzieś indziej; przeważnie do kafeterii, gdzie po większej części zamawiały lekkie sałatki, by nie napychać się przed orgią obiecaną w wypadku zwycięstwa Zła lub przed uroczystą biesiadą, która miałaby się odbyć, gdyby Wiktorię odniosło Dobro. Wszystkie te hałasy oraz podniecenie stanowiły nowość w Limbo; zwykle było to ciche miejsce, gdzie nie działo się nic, co by nosiło znamiona rozrywki. Tutejsi mieszkańcy nie oczekiwali niczego więcej niż mają, i chcieli żyć oraz pozwolić żyć innym. Nie pretendowali do dokonywania wartościujących ocen swych sąsiadów, ponieważ jedyną rację ich bytu stanowił handel pomiędzy oboma królestwami – Światłości i Ciemności. Życie Limboan polegało na przechadzaniu się po ich dziwnym, nieokreślonym otoczeniu, pojadaniu mających skłonność do znikania posiłków, kochaniu się na ich wynaturzony sposób oraz urządzaniu festiwali średniego lotu poezji i nie mających specjalnej wartości artystycznej tańców ludowych. Czas toczył się tutaj tak leniwie, że nikt się nim nie przejmował. Do ogólnie panującej monotonii przyczyniał się także brak pór roku. I nagle na nich właśnie spadł zaszczyt udzielania gościny sądowi
zawodów milenijnych. Nadeszła oto pora ukazania rzeczy nigdy nie widzianych.
4
W ogromnej sali zgromadzeń, stanowiącej centralne miejsce Pałacu Sprawiedliwości, wszystko było przygotowane do mającego nastąpić wielkiego wydarzenia. Publika siedziała w długich, krzywych rzędach, plotkując zawzięcie, choć po większej części siedząc cicho – z wyjątkiem sektorów wygospodarowanych z rzeczywistości wirtualnej, gdzie miriady widzów wchodziły i wychodziły z szybkością bliską prędkości światła, dzięki czemu każdy, kto chciał zobaczyć uroczystość, mógł to uczynić bez dostrzegalnego opóźnienia. Brakowało jeszcze tylko jednej rzeczy – do tej pory nie pokazała się Ananke. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że wielka bogini Konieczności objawi się, kiedy tylko będzie gotowa i gdy wybierze odpowiednią postać, w której przybędzie na Sąd. Ale jaka ona będzie? Związane z tą kwestią podniecenie oczekujących sięgnęło zenitu i zgromadzeni wyciągali głowy, starając się uchwycić moment transformacji. Nawet jednak ci bywali poczuli się zdumieni, gdy siedząca sobie spokojnie w tylnym rzędzie Małgorzata wstała nagle na widok dwóch zakonników –
jednego ślepego, drugiego niemego – którzy stukając drewnianymi sabotami zmierzali wzdłuż przejścia dokładnie w jej kierunku. Niemowa spojrzał. Ślepiec zwrócił swą twarz ku górze i powiedział w ekstazie: – Oto wreszcie nadeszła! Małgorzata, z oczami ogromnymi i błyszczącymi niczym dwa opale, wstąpiła pomiędzy rzędy siedzących, którzy odsuwali się robiąc jej miejsce, podczas gdy dziewczyna w towarzystwie obu podążających za nią krok w krok mnichów zmierzała w stronę podium. Twarz miała barwy kości słoniowej, usta blade, a jej lśniące oczy sprawiały wrażenie płomyków odbitych w ciemnym zwierciadle. Wydawała się o wiele większa niż normalna śmiertelniczka. Gdy przesuwała się w stronę przygotowanego dla niej tronu w sali panowała kompletna cisza. Usiadła z gracją i zwróciła się twarzą ku widowni. – Zbliża się czas Sądu. Najpierw jednak wysłuchamy kogoś, kto chciałby, jak sądzę, przemówić. Na te słowa wstał Odyseusz, skłonił się głęboko, wystąpił naprzód, zatrzymał się i odwrócił ku Ananke, do niej adresując pierwsze słowa. – Pozdrawiam cię, wielka bogini. Wiem równie dobrze jak i zgromadzeni tutaj, że sprawujesz swą władzę
nad wszystkim i wszystkimi. Ponieważ wciąż jeszcze istnieje spór co do ustanowienia wolnej woli, na jakiej posiadanie przez rodzaj ludzki wspaniałomyślnie przystałaś, poczytywałbym sobie za honor, gdybyś pozwoliła mi wystąpić z żądaniem, jakiego dotąd nie słyszano tutaj. – Wejdź na podwyższenie i przemów, Odyseuszu – rzekła Ananke. – Imię twoje jest sławne pomiędzy śmiertelnymi. Poglądy kogoś takiego jak ty muszą być wysłuchane. Odys wspiął się na scenę, poprawił swój płaszcz i zaczął mówić niskim, dudniącym głosem: – Chciałbym zaproponować – rzekł – żeby wszyscy zgromadzeni tutaj zastanowili się nad kwestią, którą zamierzam zaraz przedstawić. Mój pomysł jest nad wyraz prosty i choć przez to samo może się wydać rewolucyjny, błagam o jego rozważenie. Oto i on: proponuję, aby przywrócić na Ziemi panowanie helleńskich bogów i pozostawić los ludzkości w ich rękach. Tu i ówdzie dały się słyszeć pomruki zgromadzonych, lecz Ananke nakazała milczenie, podnosząc w górę obie dłonie; Odyseusz kontynuował. – Zastanówcie się tylko: wszak zawsze używacie
greckiego imienia Ananke, Konieczności, jako ostatecznego arbitra w sprawach tego, co ma być. Wasze pojęcia dobra i zła, biorące swój początek w absolutystycznych objawieniach z czasów wczesnego Kościoła, były udoskonalane aż do momentu, kiedy całkowicie zatracono różnicę pomiędzy nimi. Zyskom osiągniętym z drążenia prawdy towarzyszyła utrata prawdomówności. W miejsce starej, wolnej dialektyki Sokratesa i sofistów macie dialektykę rozmaitych przywódców religijnych, wielość kościołów oraz herezji. Pozwólcie sobie powiedzieć, że wszystko to razem jest raczej niestrawne, intelektualnie niezdrowe i uwłaczające zdolnościom ludzkiego rozumu. Dlaczego pozwalacie powodować sobą emocjom? Dlaczego głosicie zbawienie, skoro sami w nie nie wierzycie? Proszę was: przywróćcie na Ziemi panowanie starych bogów, tych irracjonalnych bóstw z ich ludzkimi ułomnościami. Pozwólcie Aresowi szaleć na bitewnych polach z takim zapałem, jakby nigdy nie zaprzestał tego procederu. Niech Atena stanowi, co jest dobre i czyste, niech Zeus będzie boskim arbitrem – wszechmocnym, ale nie wszechmądrym; wszak to naszym, greckim wkładem był pomysł bogów niezwykle silnych, ale niezbyt mądrych. Przykroiliśmy materię nadprzyrodzoności na miarę naszych własnych wewnętrznych słabości. A teraz skończmy z hipokryzją i przyznajmy, że nowi bogowie oraz duchy nie działają jak należy – i wróćmy do
wypróbowanych sposobów. Jeżeli nic wyniesiemy z tego chociaż zysk estetyczny.
więcej,
to
Kiedy Odys skończył przemowę i wrócił na swoje miejsce, w sali zabuzowało od rozmów miriadów siedzących tam duchów. Ananke poprosiła o spokój i rzekła: – Słowa króla Itaki były doskonałe i zostaną rozważone. Mamy jednak kolejnego mówcę, także pragnącego przedłożyć swą prośbę; a jest on równie sławny w swej dziedzinie co Odys w swojej. Mówię tu nie o kim innym jak o doktorze Johannie Fauście, który musiał pokonać znaczące trudności, by być tu dzisiaj z nami. Oddaję głos doktorowi Faustowi. Mag podszedł do sceny i szepnął: – Dzięki, Małgorzato, jakoś ci to wynagrodzę. – A potem zwrócił się do zgromadzonych duchów: – Mój prawdziwie szanowny przyjaciel, Odyseusz, znany jest z kart historii ze swej złotoustej mowy. Ja nie jestem równym czarodziejem słowa, jednakże powiem wam kilka ostrych prawd, a wy zrobicie z nimi, co będziecie chcieli. Najpierw co do argumentów Odysa: jego klasyczny panteon posiada bez wątpienia wielki urok, lecz nie ma w nim siły słuszności. Ci helleńscy faceci oraz ich bogowie mieli już swoje pięć minut. Świat zapomniał
o ich religijnych poglądach bez szczególnego żalu. Nie chcemy ponownie całej tej ich zgrai – ani ich, ani ich bóstw. My, ludzie, nie potrzebujemy wcale bogów, spuśćmy ich wszystkich po brzytwie – i starych, i nowych. Jesteśmy niczym robotnicy wybierający klasę istot wyższych, które nas potem ciemiężą. Z jakiej racji bogowie, diabły, czy co tam jeszcze innego mają sprawować władzę nad naszym przeznaczeniem? Nazywam się Faust i reprezentuję człowieka triumfującego, człowieka ze wszystkimi jego ułomnościami, ale rządzącego swym własnym losem bez potrzeby uciekania się do nadprzyrodzonych bóstw. Jest tylko jeden sposób, by rozwiązać ów problem – trzeba zburzyć cały ten wzniosły parlament złożony z diabłów i aniołów pospołu, który zsyła na nas zarazę swych sprzecznych interesów i nie kończących się kłótni. Człowiek pokaże, co potrafi, nie potrzebując do tego celu żadnych nadprzyrodzonych istot, które nawoływałyby go do większego wysiłku. Jeżeli jednak jakiś pośrednik pomiędzy obu światami być musi, jeśli jakaś rada światłych mężów jest niezbędna, to pragnąłbym przedstawić grupę ludzi o większym mandacie do sprawowania władzy nad ludzkością niż wszystkie te bóstwa ze swymi godnymi pożałowania wadami. Chcę przez to powiedzieć – niech rządzą nami magowie! Oni i tak zawsze to robili, tylko głośno nie przyznawaliśmy się do tego.
Faust klasnął w dłonie; na ten znak rząd mężczyzn ruszył wolno w stronę podwyższenia. – Są tutaj Cagliostro, Paracelsus, św. German i wielu innych – mówił Faust. – Oto rada, która powinna przewodzić światu. – Nie możesz tego uczynić, Fauście – powiedział Michał wstając. – Diabła tam nie mogę! Jestem tutaj i właśnie to robię! W swych rachubach zupełnie pominąłeś ludzkie możliwości do sprawowania magii, a ja mam tutaj największych cudotwórców, jacy kiedykolwiek istnieli; zgłębili oni wszelkie sekrety Natury. Ich talenty należą do nich prawem zdobycia, a nie darowizny od jakichś boskich przebierańców! My, ludzie, sami możemy się zatroszczyć o siebie, wiedzeni przez tych geniuszy, będących prekursorami uczonych, jacy narodzą się w przyszłych wiekach. – To jest niedopuszczalne – powiedział archanioł. – Twoje zbiorowisko zwykłych magików jest nielegalne, niemożliwe i wbrew wszelkim zasadom. Czas i przestrzeń nie mogą być manipulowane w ten sposób. Czy mam rację, Mefistofelu? – To jest dokładnie to, co sam chciałem powiedzieć.
– Protestuję! – zawołał Faust. – My, magowie, wypieramy się i Boga, i Szatana! Zabierajcie się od nas ze swymi niezrozumiałymi rządami! Sami będziemy sobą kierowali! – Precz! – zawołali jednocześnie Michał i Mefistofeles. Faust i jego czarnoksiężnicy stali nadal twardo. Michał powiedział: – Niech zdecyduje Ananke, wszystkimi.
ona
rządzi
nami
– Ananke – powiedział Faust – widzisz chyba, że mam rację? Małgorzata zawahała się. – Tak, Johann, masz rację. – A zatem musisz zdecydować po naszej myśli. – Nie, nie mogę tego zrobić. – Ale dlaczego? Dlaczego? – Ponieważ, w mniemaniu Konieczności, posiadanie racji jest tylko jedną z cech, na których podstawie dokonuje się wyboru. Są jeszcze inne, a wśród nich jedna szczególnie ważna, gdy chodzi o stanowienie przyszłości.
– Co to takiego? – To serce, Fauście, a ty go nie masz. To umiejętność kochania, a ty tego nie potrafisz. To zdolność panowania nad sobą, a ty tego nie umiesz. To współczucie, którego także nie masz za grosz. To, co proponował Odyseusz, było tylko nostalgiczne, ale twoje pomysły są herezjami. Do tego, Fauście, pomijając twoje dzielne wysiłki – przegrałeś, i losy świata będą toczyć się dalej bez twojej pomocy. Od strony publiczności rozległy się niecierpliwe okrzyki. – Ale kto zwyciężył, Światłość czy Ciemność? Ananke przeniosła spojrzenie na zgromadzonych. – A teraz rezultaty. Zacznijmy od początku i prześledźmy wydarzenia aż do końca. Najpierw jednak, jeśli chodzi o sprawę antycznych bogów i dawnej religii – otóż jest to zwykły sentymentalizm, ponieważ to, co minęło nigdy nie wraca do łask. Dawni bogowie odeszli i już nie wrócą. Co się zaś tyczy Fausta, to przedstawił się nam jako nowy przywódca ludzkości; jest jednak kilka rzeczy, które należałoby o nim powiedzieć, a szczególnie to, że jest zimny, obojętny, i tak naprawdę wcale nie troszczy się o dobro człowieka. Są jeszcze inne rozmaite pretensje pod jego adresem, ale zostawmy je w spokoju.
– A teraz – ciągnęła po chwili – osądzenie tego, co jest i co będzie. Każdy z epizodów, w którym uczestniczył Mack, może być oczywiście rozpatrywany na rozmaite sposoby: a to ze względu na wyniki, na intencje oraz pod względem przeciwstawnych sobie oddziaływań miejskich i wiejskich – słowem wydarzenia te dostarczyły wiedzy dialektycznej na temat tego, co do jakich spraw Dobro i Zło będą się spierać w następnym Millenium. A oto rezultaty: – Pierwsze: Konstantynopol. Ikona, którą Mack ocalił, uległa następnie zniszczeniu. Miasto zostaje złupione przez tych, którzy mieli je ochronić. Zwycięża Zło; punkt dla niego. – Drugie: Kubilaj Chan traci swe berło. Utrata magicznego przedmiotu pozbawia mongolską hordę części ich powodzenia i ekspansywności. Groźba dla zachodniej cywilizacji zmniejsza się. Zwycięża Dobro i zdobywa punkt. – Trzecie: Florencja. Zostaje ocalone bezcenne dzieło sztuki. De Medici i Savonarola, obaj skryci poplecznicy Zła, umierają przedwczesną śmiercią, oszczędzając światu wielu nieszczęść. Punkt dla Dobra. – Czwarte: Zwierciadło doktora Dee nie było specjalnie ważne. Ale Marlowe był. Gdyby żył dłużej,
mógłby napisać wiele pouczających w konsekwencji korzystnych z moralnego widzenia. Kolejny punkt dla Zła.
dzieł, punktu
– Piąte: na dłuższą metę ocalenie lub nie życia francuskiej rodziny panującej nie miałoby większego znaczenia w kwestii zawrócenia demokratycznych przemian dziewiętnastego stulecia. Jednak królowi oraz królowej stało się zło. Tutaj remis. – Konkludując: po obu stronach dochodziło do oszustw, co unieważnia wszystko. Niniejszym ogłaszam, że zawody się nie odbyły!
5
Mefistofeles nie wiedział o tym wówczas, ale później zdobył wiadomości od pewnej anielicy, która podróżowała w dół, z Nieba do Limbo, chcąc być obecną podczas ogłoszenia zwycięzcy zawodów. Anielica owa zdecydowała się na wędrówkę na własnych skrzydłach, ponieważ czuła, że potrzebuje nieco ruchu, a także z tej przyczyny, iż od bardzo dawna była spragniona ujrzenia roztaczających się podczas drogi widoków. Pozostawiając za sobą bardzo atrakcyjne przedmieścia Niebios, ujrzała zmierzającego ku nim nie kogo innego, jak samego Macka, brnącego kamienistą drogą prowadzącą w stronę nadprzyrodzonych wysokości boskiego pałacu wznoszącego się w górze. Wędrował powoli, zauważyła anielica, ale szedł o własnych siłach. To było wszystko, co widziała. – Dokąd on mógł zmierzać? – zastanawiał się Mefistofeles. – Wyglądał tak, jakby chciał zobaczyć Sam-WieszKogo – odparła anielica. – Tylko nie to! – zawołał Michał.
– Mówię tylko, jakie zrobił na mnie wrażenie. Choć, oczywiście, może jedynie zwiedzał okolicę. – Ale jak może przypuszczać, że spotka Boga? Jak śmie?! Bez paszportu? Bez rekomendacji? Bez eskorty duchowych dygnitarzy o sprawdzonej pobożności? To niesłychane! – Ale tak jest – stwierdziła anielica. – Chciałbym zobaczyć, co też będzie dalej – rzekł Michał, a Mefistofeles skinieniem głowy przyznał mu rację.
6
Gdy Mack osiągnął najwyższe kłębowisko chmur, ujrzał dokładnie na wprost siebie wielkie perłowe wrota o złotych zawiasach, których skrzydła otwierały się wolno, gdy się do nich zbliżał. Wszedł przez nie i stwierdził, iż znajduje się w kipiącym zielenią ogrodzie, w którym każde drzewo i każdy krzew rodziły tylko dobre rzeczy, a w polu widzenia nie było ani jednego ślimaka czy ryjkowca. A potem do Macka pośpieszył wysoki, brodaty mężczyzna w białej szacie, przed którym ten skłonił się głęboko, mówiąc: – Cześć, Boże! Brodacz pomógł Maćkowi wstać i powiedział: – Nie, nie; mnie się nie kłaniaj, nie jestem Bogiem. Obawiam się, że On nie może cię teraz przyjąć, tak jak pragnąłby to uczynić, ale przysłał mnie, swego sługę, bym ci powiedział, iż zdecydował się unieważnić wyrok Ananke, a ciebie ogłosić prawdziwym zwycięzcą zawodów. – Mnie? – zawołał Mack. – A cóż ja zrobiłem takiego, by na to zasłużyć? – Nie znam szczegółów – odparł mężczyzna – lecz nie
kryje się w tym nic osobistego. Ta decyzja została podjęta, by oddać władzę nad światem w ręce zwykłych łobuzów, a nikt się do tego celu nie nadaje lepiej od samych ludzi. Dawni bogowie usiłowali prowadzić człowieka za rękę i przegrali; próbowali tego Bóg i diabeł – i też doznali fiaska; starało się tego dokonać Prawo i zawiodło; Rozum w tej materii okazał się niewystarczający i nawet Chaos się nie sprawdził. Nadchodzi era zwykłego człowieka. Twoje proste, służące sobie samym działania, Mack, czynione dla twego własnego dobra, lecz także z mglistym przekonaniem, iż służą jakimś wyższym celom, muszą zostać uznane za zwycięskie w tych zawodach, bo nawet ten niewielki znak idealizmu ma większe znaczenie, niż wszelkie bardziej wydumane i skomplikowane idee. Macka wprawiło to w kompletne osłupienie. – Ja mam kierować sprawami? To niemożliwe, nie chcę nawet o tym słyszeć! Szczerze mówiąc, brzmi to niczym bluźnierstwo! – Bóg istnieje w bluźnierstwie, a diabeł kryje się w pobożności. – Wiesz co – powiedział Mack – wydaje mi się, że lepiej by było, gdybym przedyskutował to z Bogiem osobiście.
– Gdybyż to tylko było możliwe! – rzekł rozmówca Macka ze smutkiem. – Ale Jedynego Boga nikt nie widział ani nikt z Nim nie rozmawiał; nie ma go nawet w Niebiesiech. Szukaliśmy Go, ale po prostu zniknął. Wydaje się osobiście nieobecny. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że nigdy nie istniał, a my, oczywiście, nie mamy żadnych fotografii, by udowodnić, że to nieprawda. Ale nasze legendy głoszą, iż kiedyś istniał i aniołowie odwiedzali go często, pławiąc się w blasku Jego oblicza. Mówił im, że Niebo i Piekło kryją się w szczegółach. Nikt tego nie rozumiał. Powiedział im, że jak jest na dole, tak i na górze. I nikt nie pojmował co miał na myśli, zanim w Niebie nie zaczęły pojawiać się slumsy, a potem przestępstwa. – Przestępstwa w Niebie? – spytał Mack. – Nie mogę w to uwierzyć! – Byłbyś zdumiony tym, co się tutaj dzieje! Było to mniej więcej w tym czasie, kiedy nagle powiedział, że tak naprawdę to On wcale nie jest Bogiem, nie jest tym wielkim, Bogiem immanentnym, wszechobecnym; nie, on tylko zastępuje Boga, który ma co innego do roboty. Wszyscy byli zdumieni, jak to możliwe. Niektórzy podejrzewali, że rozpoczął od początku swe dzieło tworzenia, ale w innym kosmosie oraz innym czasie – i tym razem uprościł je do tego stopnia, że wszystko grało. Panowała milcząca zgoda co do tego, iż Bóg jest
niekontent z obrotu, jaki sprawy wzięły w tym wszechświecie, chociaż będąc oczywiście dżentelmenem nigdy nie zająknął się nawet słowem na ten temat. Chyba „oznajmienie” byłoby lepszym określeniem, co? Mack gapił się na brodatego mężczyznę w białej szacie, a potem powiedział: – W rzeczywistości ty jesteś Bogiem, prawda? – No cóż, poniekąd. O co chodzi? – Och, nic takiego – odparł Mack. – Jesteś z czegoś niezadowolony, prawda? – spytał Bóg. – Spodziewałeś się Kogoś innego na moim miejscu. – Wcale nie. – Wiem, co myślisz. Pamiętaj, że wszechwiedzący. To jeden z moich atrybutów.
jestem
– Wiem. Wszechmoc także. – Tak. Ale jest to siła, którą lepiej zawiesić na kołku. Prawdziwie boskim wyzwaniem jest oprzeć się pokusie korzystania z niej i nie dać się jej ograniczyć. – Ograniczenie przez wszechwładzę? Jak to możliwe?
– Wszechmoc jest kulą u nogi, gdy połączy się z wszechwiedzą i litością. Istnieje zawsze silna chęć, by wmieszać się po stronie łagodności i naprawiać zło. – Czemu więc tego nie zrobić? – Gdybym oddał swą wszechwładzę pod rządy wszechwiedzy, wynikiem tego byłby mechaniczny zupełnie wszechświat; nie byłoby w nim miejsca dla wolnej woli. Nikt nie cierpiałby z powodu rezultatów swych działań. Zawsze musiałbym być na miejscu, by sprawdzać, czy jakiś wróbel nie spada na ziemię, a człowiek nie ginie w wypadku ulicznym; czy jakaś łania nie została schwytana przez lamparta, czy nikt z ludzi nie chodzi głodny, nagi i zmarznięty ani nie umiera przed swoim czasem lub, idąc dalej za tym tokiem rozumowania, czy nie uczynić ludzi nieśmiertelnymi? – To mi się akurat podoba – przyznał Mack. – To dlatego, że nie przemyślałeś sobie tego. Załóżmy, że wszystko co żywe kontynuuje swą egzystencję w nieskończoność. Ze swymi żalami, wymaganiami, pragnieniami. Ze wszystkim, co musi je spotkać. Przy tym, co oczywiste, trzeba wykonać pewne niezbędne przygotowania. Jeżeli nie pozwolimy lampartowi zjeść antylopy, musimy mu zabezpieczyć inne pożywienie. Sprawić, by stał się roślinożercą? Ale dlaczegóż to
sądzisz, iż rośliny nie wiedzą, że są zjadane i nie są tym oburzone równie mocno jak ty gdyby ciebie usiłował ktoś pożreć? Rozumiesz już rodzące się konsekwencje? Spowodowałoby to, iż sam musiałbym robić wszystko bez wyjątku, wtrącać się bez chwili przerwy. Ludzkie życie stałoby się niewypowiedzianie nudne, gdybym za każdego dokonywał wszystkich najważniejszych jego działań i wyborów. – Widzę, że jest całkiem sporo rzeczy, nad którymi musisz się głowić – stwierdził Mack. – Ale przecież jesteś wszechwiedzący; to powinno pomóc. – Moja wszechwiedza mówi mi, bym powściągnął swą wszechmoc. – A co z Dobrem i Złem? – Cóż, rozumiem oczywiście, że jest to bezwzględnie ważna kwestia, ale nigdy nie potrafiłem dokładnie ocenić, które jest którym! To wszystko jest niezwykle skomplikowane. Celowo przykroiłem swój wizerunek na mniej boski. Mimo iż jestem bogiem, w końcu jedynym Bogiem, mam nadal prawo być skromny. I wolno mi dać sobie coś, wobec czego odczuwałbym pokorę. Chociaż jestem wszechmocny i wszechwiedzący, odmawiam sobie użycia tych sił. Czuję, iż byłoby zbędnym ograniczeniem usiłować czynić Dobro za wszelką cenę. Wydaje mi się,
że byłoby to wielce stronnicze gdybym musiał ciągle popierać Światłość. Inaczej jeszcze – w czasach, kiedy byłem wszechwiedzący, zrozumiałem, że przy ostatecznej analizie Dobro i Zło okażą się wartościami wzajemnie się dopełniającymi. Nie, żeby to rozwiązywało cokolwiek. Nie zgodziłem się być przez nie szachowany. Kłopot z wszechwiedzą polega na tym, że znając wszelkie prawdy niczego więcej się nie uczysz; a ja przedkładam ponad to naukę. Być może znałem jakąś tajemną przyczynę wszechrzeczy, ale nigdy nie pozwoliłem sobie jej dociec. Powiedziałem, że nawet Bogu wolno mieć sekrety i ma on prawo oraz powinność nie wiedzieć wszystkiego. – Ale jaka mądrość ma płynąć z tego dla mnie? – zapytał Mack. – Że jesteś równie wolny jak ja. To może nie jest dużo, ale w końcu coś. Nie sądzisz?
7
Po takim doniosłym wydarzeniu, jakie stanowiły zawody milenijne, zawsze następuje pewne uspokojenie. Wkrótce więc potem, gdy było już po wszystkim, Azzie został bez zajęcia; postanowił zatem przekonać się, co porabiają Faust i inni uczestnicy ostatnich wydarzeń. Znalazł maga w karczmie stojącej poza murami miejskimi Krakowa. Dosyć zdumiał go fakt, że i Babriel tam był – siedział w jednym boksie z uczonym i pociągał z kufla. Kiedy Azzie wszedł, zaprosili go do siebie i postawili piwo. Faust kontynuował rozpoczętą myśl, mówiąc: – Czy słyszałeś tę damę, Ananke? To była przecież Małgorzata, która wcześniej robiła wszystko, by zdobyć moje względy! – Nie bierz tego do siebie, stary – rzekł Babriel. – Przemawiała w imieniu Konieczności. – Dobra, ale dlaczego Ananke wybrała właśnie ją? – uczony zastanawiał się nad tym przez moment, a potem dodał: – Podejrzewam, że stało się tak dlatego, że Małgorzata posiadała pewne cechy niezbędne
Konieczności w przeznaczeniem.
jej
ślepym
kierowaniu
ludzkim
Babriel zamrugał, siorbnął nieco ichoru i odstawił kubek. – Rozumiesz to, rzeczywiście? Jednak nauczyłeś się czegoś, Faust! – Zbyt mało – stwierdził doktor. – Moglibyśmy zrobić więcej, Babrielu! Mam na myśli nas, ludzi. Moglibyśmy odrzucić wszystkie przygniatające nam kark jarzma. Gdybym tylko... – Nie o ciebie jednego tu szło – przerwał mu Babriel. – Nienawidzę bycia rezonerem, ale ocenie podlegały tu nie twoje braki lecz braki całego rodzaju ludzkiego. – To, co jest w tym wszystkim niesłychanego – ciągnął Faust – to oszukiwanie nas od samego początku. Najpierw wynajdują cechy, których nam brak, po czym mówią, iż są to te właśnie, jakich się po nas spodziewają – przegramy bowiem, jeśli nam ich nie dostaje. Kiedy zaś zdobywamy je, to twierdzą, że mieli coś zgoła innego na myśli. Ale skąd, na dobrą sprawę, mieliby mieć pojęcie o tym, jak powinniśmy się zachowywać, jeżeli nie od nas samych? – Sporo w tym racji – przyznał Babriel. – Dajmy
spokój polityce. Gra skończona. Napijmy się, pogadajmy o starych dobrych czasach i rozejdźmy się każdy w swoją stronę. Właśnie wtedy nadszedł Mack, śpiewając jakąś studencką piosenkę. Od czasu zawodów wziął się mocno w karby i teraz był kupcem; na swój sposób bogatym. Miał piękną dziewczynę, nieco podobną do Małgorzaty. Po wizycie w Niebie podjął swe życie na Ziemi z nową otuchą. Pozostali zagapili się na niego. – No, i co On ci powiedział? – Kto? – Bóg, oczywiście. Widzieliśmy z Pałacu Sprawiedliwości, jak wspinałeś się ku Niebu. Czego się dowiedziałeś? Mack zamrugał; wyglądał na skrępowanego. – Nie mogę stwierdzić, żebym się niczego nie dowiedział. Nawiasem mówiąc, nie samego Boga widziałem; to był tylko Jego przyjaciel. – Ale powiedział ci, że to ty wygrałeś zawody. Czy tak? – Niedokładnie. Ja zrozumiałem to w ten sposób, że mogę ze swoim życiem zrobić wszystko, co chcę. I to
właśnie czynię. – Tylko tyle masz nam do powiedzenia? – zapytał Azzie. Mack zmarszczył czoło i nic nie odrzekł. Potem uśmiechnął się znowu. – Chodźcie, przyjaciele – powiedział. – Zarezerwowałem stolik „Pod Rannym Łabędziem”. Mają już tam dla nas pieczoną gęś. Będziemy jeść, wznosić toasty na cześć naszych czynów i śmiać się z niepowodzeń. Wszystkim wydało się to znakomitym pomysłem; tylko Faust powiedział, że przyjdzie nieco później. Opuścił karczmę, ruszył wzdłuż ulicy Kazimierza Małego i wszedł po chwili do niewielkiej, eleganckiej herbaciarni, w której umówił się z Heleną. Piękność siedziała przy małym stoliku, popijając czarną cejlońską herbatę. Uśmiechnęła się chłodno na jego widok. Uczony usiadł. – A więc, moja droga – powiedział – udało ci się umknąć tym starym damom. Wróciłaś do mnie! – Tylko po to, by się pożegnać, Johann – stwierdziła Helena. – Och! To twoja ostateczna decyzja?
– Początkowo byłam skłonna wrócić do Achillesa – skinęła głową. – wszak stanowi to niezbędną część archetypu pięknej Heleny. Ostatecznie jednak wróciłam do Menelaosa, skoro jest moim mężem, jak wiesz. – Myślę, że tak jest najlepiej – zgodził się Faust, w rzeczywistości nie bardzo zmartwiony obrotem sprawy, gdyż Helena stanowiła dla niego zbytni luksus. – Nasze archetypy niezbyt pasują do siebie; oboje chcemy dominować i jesteśmy wyjątkowi. Ale pomyśl tylko, ile mieliśmy radochy! – Więcej ty niż ja – odparła Helena. – A tak przy okazji, ty przecież preferujesz raczej wioskowe gąski, dlaczego zatem nie zaczniesz z Małgorzatą wszystkiego od początku? – Skąd o niej wiesz? – natarł Faust. – Zresztą nieważne. Wiem, że nie chcesz mi powiedzieć. Z tamtą skończone. Tak naprawdę to nigdy jej nie szanowałem, nawet jako Ananke; co zresztą trwało nadzwyczaj krótko. Rozległo się walenie do drzwi herbaciarni, a potem dał się słyszeć odgłos żucia, z jakim trzy stare baby obgryzały drewno. Znad progu wpłynął do wnętrza zielony śluz. – Nie mogę pozwolić Parkom czekać – rzekła Helena,
wstając i ruszając do wyjścia. Pozostawiony samemu sobie Faust zapatrzył się w przestrzeń, nie widząc jednak nic poza zniweczonymi nadziejami. Nikt nie był mu specjalnie miły; mężczyźni, kobiety, duchy – wszyscy wydawali się nadzwyczaj lekkomyślni. Nawet Ananke była intelektualnym zerem. Przypomniał sobie, jak wspaniale się czuł, stojąc na czele największego legionu magów, jaki kiedykolwiek udało się zgromadzić w jednym miejscu i czasie. Razem mogli zapoczątkować nową erę. Pod ich władzą rodzaj ludzki mógłby wreszcie dojść do czegoś... Albo zginąć, usiłując to zrobić! To jeszcze nie była odpowiednia chwila, lecz pewnego dnia... Pewnego dnia ludzkość zasłuży sobie na Fausta. A wtedy on jej pokaże! Wstał i wyszedł z herbaciarni. Nagle coś zajaśniało w powietrzu i przed jego oczami zmaterializowała się Ylith, wyglądając nadzwyczaj powabnie. Faust patrzył na nią bez mrugnięcia okiem; przypuszczał, że przynosi mu ona jakieś oznajmienie od Dobra lub Zła, a on wcale nie miał ochoty tego słyszeć. – Tak – powiedział. – O co chodzi? – Zastanawiam się... – odparła Ylith i zawahała się. – Miała na sobie długą szmaragdowozieloną suknię z fałdami z przodu, według empirowej mody. Pojedynczy
sznur połyskujących pereł ozdabiał jej smukłą szyję. Włosy miała zebrane z tyłu głowy, co podkreślało szczupły owal jej twarzy. – Byłam niegdyś wiedźmą służącą Siłom Ciemności – ciągnęła po chwili. – Później przeszłam na stronę Światłości; stwierdzam jednak, że pod pewnymi ważnymi względami obie są do siebie podobne. – Bez wątpienia – zgodził się Faust. – Tylko po co mi to mówisz? – Ponieważ pragnę zacząć wszystko od początku – rzekła Ylith. – Chcę zacząć nowe życie; poza Dobrem i Złem. Pomyślałam o tobie, Faust. Słuszną czy nie, ale podążasz swoją własną drogą. Stwierdziłam więc, że mogłabym cię zapytać, czy przypadkiem nie potrzebujesz asystentki? Faust spojrzał na nią. Była urodziwa, inteligentna i uśmiechnięta. Uczony wyprężył się i rozprostował ramiona; czuł, jak jego faustowski duch wraca do niego. – Tak – powiedział. – Myślę, że jest pewna dziedzina, której moglibyśmy się oddać ku obopólnej satysfakcji. Siadaj, moja droga. Chwilo trwaj! jesteś tak piękna.