Tytuł oryginału: FIND HER Copyright © 2016 by Lisa Gardner, Inc. Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński/Szara Sowa Redakcja: Magdalena Stec Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk ISBN: 978-83-8110-322-0 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2017 Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19
Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39
Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Podziękowania Lisa Gardner. Trzy prawdy i kłamstwo Przypisy
Wszystkim, którzy ocaleli
Rozdział 1
TO, CZEGO NIE WIEDZIAŁAM: Gdy po raz pierwszy budzisz się w ciemnej drewnianej skrzyni, mówisz sobie, że to się nie dzieje. Próbujesz oczywiście pchnąć wieko. Nic dziwnego. Uderzasz w boki pięściami, kopiesz piętami dno. Walisz głową, raz za razem, choć to sprawia ci ból. I krzyczysz. Krzyczysz, krzyczysz i krzyczysz. Smarki lecą ci z nosa. Łzy ciekną z oczu. Aż chrypniesz i dostajesz czkawki. A potem docierają do ciebie jakieś dziwne, smutne i żałosne dźwięki i zaczynasz rozumieć, naprawdę to pojmować – tak, jestem uwięziona w ciemnej drewnianej skrzyni – w chwili gdy uświadamiasz sobie, że to ty wydajesz te dźwięki. Sosnowe deski wcale nie są gładkie. Dziurki na powietrze wycięto nierówno. Kiedy ich dotykasz, kiedy wsuwasz w nie palce, rozpaczliwie szukając… czegokolwiek… w opuszki wbijają ci się drzazgi. Przeklinasz drewniane zadry. A potem ssiesz skaleczony palec, zlizujesz krew z jego czubka i wydajesz z siebie kolejny przypominający szczenięce skomlenie jęk. Jesteś sama w ciemnej skrzyni. To przerażające. Obezwładniające. Okropne. Przede wszystkim dlatego, że wciąż jeszcze nie wiesz, jak bardzo powinnaś się bać. Starasz się poznać skrzynię, bo to jest teraz twój dom. Rozpychasz się ramionami, żeby określić jej szerokość. Mierzysz odległość dłońmi, próbujesz podciągnąć stopy. Za mało miejsca, żeby zgiąć kolana. Za mało miejsca, żeby się obrócić. Skrzynia ma dokładnie twoje wymiary. Jakby była zrobiona specjalnie dla ciebie. Twoja własna sosnowa trumna, twarda pod plecami, siniacząca łopatki, uwierająca tył głowy. Jedyna wygoda: dno wyłożone gazetami. Na początku nie zauważasz tego szczegółu. A jeśli zauważasz, to nie rozumiesz. Dopóki po raz pierwszy się nie zsikasz. A potem leżysz całe dnie we własnym moczu. Jak zwierzę, myślisz. Tylko że nawet zwierząt nie traktuje się w ten sposób. Zaschnie ci w gardle, popękają usta. Zaczniesz wpychać palce do dziurek na powietrze, rozdzierając skórę tylko po to, żeby móc cokolwiek posmakować, połknąć, possać. Poznasz siebie taką, jakiej nigdy dotąd nie znałaś. Złamaną. Prymitywną. Odór własnego moczu. Słony smak własnej krwi. A jednak nadal nic nie wiesz. Gdy wreszcie słyszysz jakieś kroki, nie możesz wprost uwierzyć. To omamy, wmawiasz sobie. To tylko ci się śni. Jesteś zagubioną, żałosną namiastką człowieka. Głupią, bezdennie głupią dziewuchą, która powinna mieć swój rozum, a tymczasem jak skończyła? Lecz w końcu dociera do ciebie metaliczne pobrzękiwanie kłódki po drugiej stronie ściany skrzyni, kilkanaście centymetrów od twojego ucha…
Może znowu płaczesz. Albo płakałabyś, gdybyś nie była tak odwodniona. Gdy po raz pierwszy widzisz jego twarz, twarz człowieka, który ci to zrobił, czujesz ulgę. A nawet jesteś szczęśliwa. Patrzysz na jego pulchne policzki, oczy jak paciorki, otwarte usta, pożółkłe zęby i myślisz: Bogu niech będą dzięki. Bogu niech będą dzięki, Bogu niech będą dzięki, Bogu niech będą dzięki. Wypuszcza cię ze skrzyni. Tak naprawdę to cię podnosi, bo nie jesteś w stanie ruszyć nogami, twoim mięśniom brakuje siły, nawet głowa ci się zwiesza. Chichoczesz. Głowa się zwiesza. Wyrażenie, które bawiło cię na lekcjach w szkole i wydawało się bezsensowne. A jednak. Głowa się zwiesza. Twoja głowa. Boże, co za zapach. Czosnek, odór spoconego ciała, nieświeżych ubrań i brudnych włosów. Czy to ty? Czy on? Mdli cię. Nic na to nie poradzisz. A jego to śmieszy. Wyciąga w twoją stronę butelkę wody. I mówi, co dokładnie będziesz musiała zrobić, żeby na nią zasłużyć. Jest tłusty. Stary. Obrzydliwy. Odrażający. Splątana broda, przetłuszczone włosy, plamy po keczupie na taniej koszuli w kratę. Jesteś dla niego zbyt dobra. Za młoda, za świeża, za piękna. Dziewczyna, która może wybierać pomiędzy najfajniejszymi chłopakami na imprezie w college’u. Która ma wszystko przed sobą. Miała? Płaczesz za matką. Błagasz go, żeby cię wypuścił, gdy leżysz skulona u jego stóp. A potem w końcu, resztką sił, zdejmujesz ubranie. Pozwalasz mu robić to, co chce. Krzyczysz, ale twoje gardło jest zbyt wyschnięte, żeby mógł się z niego wydobyć jakikolwiek dźwięk. Wymiotujesz, lecz twój żołądek jest zbyt pusty, by wyrzucić jakąkolwiek treść. Przeżywasz. Kiedy wreszcie on wysuwa dłoń z butelką wody, ale po to tylko, żeby wylać ci ją na głowę, bez wstydu unosisz ręce, by schwytać tyle wilgoci, ile się da. Zlizujesz ją z własnych dłoni. Wysysasz z tłustych, brudnych włosów. Czekasz na moment jego nieuwagi i ssiesz plamę po keczupie na koszuli, którą rzucił wcześniej na ziemię. Z powrotem do skrzyni. Do skrzyni. Do skrzyni. Wieko opada z hukiem. Szczęka kłódka. Odrażający człowiek odchodzi. Znowu zostawia cię całkiem samą. Nagą. Posiniaczoną. Pokrwawioną. Wiedzącą rzeczy, których nigdy nie chciałaś poznać. Mamusiu – szepczesz. Ale ten potwór jest prawdziwy. I nikt nie może zrobić nic, żeby cię uratować. TO, CO WIEM: Niewiele można robić, tkwiąc w skrzyni wielkości trumny. Tak naprawdę jest tylko jedna rzecz, o której warto myśleć, którą warto kontemplować, wyobrażać ją sobie, minuta po minucie, godzina po każdej kolejnej koszmarnej godzinie. Jedna myśl, która utrzymuje cię przy życiu. Jedna idea, która daje ci siłę. Znajdziesz ją. Doprowadzisz do perfekcji. A potem, jeśli choć trochę mnie przypominasz, nigdy
o niej nie zapomnisz. Zemsta. Lecz uważaj na to, czego pragniesz, zwłaszcza gdy jesteś głupią dziewuchą zamkniętą w skrzyni wielkości trumny.
Rozdział 2
Zaczęła od martini z sokiem z granatów. Oczywiście przepłaciła. Bary w Bostonie są cholernie drogie. A sok z granatów jest bardzo modny. Ale to był piątkowy wieczór. Przetrwała kolejny tydzień i, na Boga, zasłużyła sobie przynajmniej na owocowy koktajl w horrendalnej cenie. Poza tym wierzyła w siebie. Rozpięła kolejny guzik białej obcisłej bluzki, wyciągnęła spinki z sięgających ramion jasnych włosów. Miała dwadzieścia siedem lat, była zgrabna, a jej tyłek przyciągał wzrok. Może i zapłaciła za swojego pierwszego drinka, ale za kolejne już płacić nie powinna. Wypiła łyk. Chłodne. Słodkie. Mocne. Rozgrzała alkohol na języku, a potem przełknęła. Wart każdego centa z tych czternastu dolarów. Na chwilę zamknęła oczy. Bar zniknął. Brudna podłoga, stroboskopowe światła, przenikliwe piski otwierającego wieczór zespołu, który dopiero się rozgrzewał. Znalazła się w pustce pełnej ciszy. W miejscu, które należało tylko do niej. Gdy z powrotem otworzyła oczy, on już tam był. Kupił jej drugiego drinka. A potem trzeciego i nawet zaproponował czwartego. Ale wtedy mieszanka alkoholu i dyskotekowych świateł zaczęła już zapowiadać bardzo nieprzyjemny poranek. Poza tym nie była głupia. Przez cały czas pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali poił ją martini, a sam pił piwo. Pod koniec drugiego koktajlu uznała, że facet wygląda całkiem nieźle. Muskularny, ewidentnie widać, że ćwiczy. Chociaż raczej byle jak ubrany, brązowe spodnie, koszula w niebieskie paski. Udaje młodego profesjonalistę, stwierdziła, choć zauważyła, że spodnie ma poprzecierane na brzegach nogawek, a koszulę lekko spłowiałą po wielu praniach. Gdy zapytała, czym się zajmuje, zaczął czarować. Och, trochę tym, trochę tamtym, powiedział z uśmiechem i mrugnięciem oka. Lecz jego wzrok był dziwnie beznamiętny, wręcz odległy, a ona poczuła pierwsze ukłucie niepokoju. Szybko się zrehabilitował. Zorganizował martini numer trzy. Spostrzegła, że nie nosi zegarka, gdy próbował zwrócić uwagę barmana dwudziestką, ale przegrał, bo inni klienci wymachiwali setkami. Nie miał też obrączki. Bez zobowiązań. Dobrze zbudowany. Wieczór zapowiadał się coraz lepiej. Uśmiechnęła się, lecz nie wyglądała na szczęśliwą. Coś przemknęło przez jej twarz, znowu ta pustka, ta świadomość, że po tylu godzinach, dniach i tygodniach nadal czuje się samotna. I zawsze będzie się tak czuć. Nawet w miejscach pełnych ludzi. Dobrze, że wtedy on wciąż był zwrócony w stronę baru. W końcu złapał barmana – biała koszula, czarny krawat, muskularne ciało,
czyli to, co zapewnia wysokie napiwki – i dostarczył jej nowego drinka. Zdecydowała się na czwarty koktajl. Dlaczego nie? Mogła po nim potrajkotać trochę o tym i o tamtym z uśmiechem i mrugnięciem, które współgrały z blaskiem w jej oczach. Gdy jego wzrok zaczął błądzić po jej dekolcie, po kolejnym guziku, który przed chwilą rozpięła, nie wycofała się. Pozwoliła mu gapić się na skrawek różowej koronki seksownego stanika. Pozwoliła mu podziwiać swój biust. Dlaczego nie? Piątkowa noc. Koniec tygodnia. Zasłużyła. Chciał wyjść z baru o północy. Namówiła go, żeby poczekali do zamknięcia. Zespół był zaskakująco dobry. Podobało jej się uczucie, które wywoływała w niej muzyka. Czuła, jakby krew wciąż krążyła jej w żyłach, jakby serce wciąż biło jej w piersi. Nie najlepiej radził sobie na parkiecie, ale to nie miało znaczenia, tańczyła za nich oboje. Zawiązała obcisłą bluzkę tuż pod biustem w stylu Daisy Duke. Czarne dżinsy biodrówki uwydatniały każdą krągłość jej ciała, a wysokie skórzane botki energicznie wystukiwały rytm. Po jakimś czasie porzucił zmagania z tańcem i po prostu kołysał się w miejscu, obserwując ją. Uniosła ramiona, uwydatniając piersi. Zataczała biodrami koła, a jej napięty nagi brzuch lśnił potem. Zauważyła, że ma brązowe oczy. Ciemne. Beznamiętne. Czujne. Jak u drapieżnika, pomyślała. Ale o tej porze, zamiast się wystraszyć, poczuła przypływ adrenaliny. Wymuskany barman też się na nią gapił. Zrobiła pokaz na parkiecie dla nich obu. Po czwartym martini odleciała, czuła słodycz w ustach, a jej ruchy stały się niezwykle płynne. Mogłaby tańczyć przez całą noc. Zdobyć ten parkiet, zdobyć ten bar, zdobyć to miasto. Tyle że pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali nie tego chciał. Żaden facet nie kupuje dziewczynie trzech cholernie drogich drinków dla samej przyjemności oglądania jej w tańcu. Zespół się zwijał, pakowali instrumenty. Boleśnie odczuła brak muzyki. Niczym ukłucie w sercu. Nie było już basu, który zapewniałby siłę jej stopom, maskował jej ból. Była już tylko ona, pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali i zapowiedź koszmarnego kaca. Zaproponował, żeby wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza. Miała ochotę się roześmiać. Powiedzieć mu, że o niczym nie ma pojęcia. Ale zamiast tego wyszła za nim na wąską boczną uliczkę zasypaną niedopałkami papierosów. Zapytał, czy chce zapalić. Odmówiła. Złapał ją za rękę. A potem przycisnął do metalowego niebieskiego kontenera na śmieci i zaczął ugniatać jej pierś, ściskając brodawkę. Nie miał już beznamiętnego wzroku. Roztopił się. Drapieżnik dopadł swoją ofiarę.
– Do mnie czy do ciebie? – zapytał. Nie potrafiła się powstrzymać. Zaczęła się śmiać. I wtedy wieczór zamienił się w koszmar. Pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali nie lubił, gdy się z niego śmieją. Uderzył szybko. Otwartą dłonią w policzek. Jej głowa poleciała do tyłu prosto na metalowy kontener. Usłyszała trzask. Poczuła ból. Ale po czterech martini wszystko wydawało jej się odległe, jakby ten fatalny wieczór przytrafiał się komuś innemu. – Lubisz się drażnić?! – wrzasnął na nią, drugą ręką wciąż ściskając jej pierś i przysuwając wykrzywione oblicze do jej twarzy. Z tak małej odległości poczuła piwo w jego oddechu i zauważyła charakterystyczną siateczkę czerwonych żyłek na nosie. Alkoholik. Powinna była zorientować się wcześniej. Taki typ, który upija się przed przyjściem do baru, żeby było taniej. A to znaczy, że nie przyszedł się upić, tylko przelecieć laskę. Znaleźć dziewczynę taką jak ona i zabrać ją do siebie. Innymi słowy, był dla niej idealny. Powinna coś powiedzieć. Albo wbić obcas w jego stopę. Albo chwycić go za mały palec – nie za całą dłoń, tylko właśnie za mały palec – i wykręcić go tak mocno, aż dotknie nadgarstka. Zacząłby wrzeszczeć. Puściłby ją. Popatrzyłby jej w oczy i zrozumiał swój błąd. Bo w Bostonie, podobnie jak w innych dużych miastach, takich jak on było pełno. Ale takich jak ona też. Nie miała okazji. Wrzeszczał. Ona się uśmiechała. Może nawet śmiała. Z szumem w uszach i słonym smakiem krwi na języku. A wtedy pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali przestał istnieć. Był tam. A potem zniknął. Zastąpił go elegancki barman z piękną muskulaturą i zmartwionym wyrazem twarzy. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Skrzywdził panią? Potrzebuje pani pomocy? Zadzwonić na policję? Podał jej rękę. Wsparła się o nią, przechodząc nad leżącym nieprzytomnie na ziemi panem Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali. – Nie powinien był dotykać pani w taki sposób – stwierdził rzeczowo barman. I wyprowadził ją z tłumku gapiów. Zabrał głębiej w cień, poza zasięg migających neonów baru. – Już dobrze. Teraz ja się tobą zajmę. A ona dopiero w tym momencie zauważyła, że barman zbyt mocno ściska ją za ramię. I nie puszcza. Próbowała przekonać go słowem. Nawet jeśli jest na to inny sposób, od tego się zwykle zaczyna. Hej, wielkoludzie, co ci się tak śpieszy? Nie możemy trochę
zwolnić? Hej, to boli. Ale on oczywiście ani nie zwolnił kroku, ani nie rozluźnił żelaznego uścisku tuż nad jej łokciem. Śmiesznie szedł, przyciskając ją do swojego boku. Wyglądali niczym para zakochanych na szybkim spacerze. Głowę miał jednak dziwnie pochyloną i lekko wykręconą. Nie chce pokazać twarzy – uświadomiła sobie. Żeby nikt go nie rozpoznał. I wtedy zrozumiała. Jego postawa, sposób poruszania się. Widziała go już. Nie twarz, rysy, ale sylwetkę, linię karku. Trzy albo cztery miesiące temu, latem, w wieczornych wiadomościach, gdy studentka Boston College wyszła poimprezować i nigdy nie wróciła. Lokalne stacje telewizyjne nadawały w kółko nagranie z monitoringu, ostatni ślad, gdzie widać było, jak prowadzi ją jakiś mężczyzna idący bardzo szybko i starannie ukrywający twarz. – Nie – szepnęła. Nie zwrócił uwagi na jej protest. Doszli do skrzyżowania. Bez wahania skręcił w lewo w jeszcze ciemniejszą i węższą uliczkę, w której cuchnęło moczem, śmieciami i całą masą podejrzanych spraw. Zaparła się piętami, szybko trzeźwiejąc i próbując stawić jak największy opór. Ale jej pięćdziesiąt kilo wobec jego prawie dziewięćdziesięciu nic nie znaczyło. Przycisnął ją mocniej do siebie, objął drugą ręką w pasie i szedł dalej. – Stój! – chciała krzyknąć. Nie wydała z siebie jednak żadnego dźwięku. Głos utknął jej w gardle. Nie miała tchu, płuca były zbyt ściśnięte. Rozległo się tylko ciche skomlenie, dźwięk, do którego w innych okolicznościach wstyd byłoby jej się przyznać. – Mam rodzinę – wydyszała w końcu. Nie odpowiedział. Kolejne skrzyżowanie, znowu skręt. Przemykanie pomiędzy wysokimi budynkami, byle nie na widoku. Zgubiła się, nie wiedziała już, gdzie są. – Proszę… stój… – wydusiła z siebie. Tak mocno zaciskał ramię wokół jej pasa, że bolały ją żebra. Chciało jej się wymiotować. Miała nadzieję, że to zrobi, bo to by go zniechęciło i przekonało, żeby ją puścił. Nic z tego. Poczuła gwałtowne mdłości, fioletowy płyn trysnął jej z ust, brudząc jej buty i jego nogawki. Skrzywił się, cofnął instynktownie, ale szybko się opanował i pociągnął ją dalej, szarpiąc za łokieć. – Zaraz znowu zwymiotuję – jęknęła i potknęła się, co wreszcie zwolniło jego pęd. – Za dużo wypiłaś. – W jego głosie brzmiała pogarda. – Nie rozumiesz. Nie znasz mnie. Zatrzymał się tylko po to, żeby poprawić uścisk. – Nie powinnaś była przychodzić do tego baru sama. – Ale ja zawsze jestem sama.
Nie rozumiał. Może go to nie obchodziło. Patrzył na nią obojętnym wzrokiem, z twarzą pozbawioną wyrazu. A potem jego ręka wystrzeliła i mocno ją uderzył. Jej głowa gwałtownie poleciała do tyłu. Policzek ją palił. Oczy napełniły się łzami. Przemknęła jej przez głowę myśl. Ulotna. Niewyraźna. Być może sekret zrozumienia wszechświata. Ale zniknęła. I podobnie jak pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali przestała istnieć. Piątkowy wieczór. Koniec długiego tygodnia. Zasłużyła. Przetransportował ją. Przeniósł na rękach albo przewiózł, nie miała pojęcia. Gdy odzyskała przytomność, nie znajdowała się już pośród nędznych zaułków Bostonu, ale w jakimś ciemnym i wilgotnym pomieszczeniu. Bosymi stopami wyczuwała zimną podłogę. Beton. Pokruszony, nierówny. Piwnica, pomyślała, albo garaż. Ledwo co widziała. Trzy małe okienka wysoko na jednej ze ścian. Nie wpuszczały światła, tylko mętną żółtawą poświatę. Jakby tam na zewnątrz stała uliczna lampa, zapewniająca odrobinę oświetlenia. Wykorzystała to nędzne światło, żeby stwierdzić kilka faktów: ręce skrępowano jej z przodu za pomocą plastikowego zacisku, była kompletnie naga i zupełnie sama. Przynajmniej w tym momencie. Serce zaczęło jej szybciej bić. Głowa ją bolała, miała gęsią skórkę i zakładała, że ten stan względnego bezpieczeństwa nie potrwa długo. Facet, który nokautuje dziewczynę i zdejmuje z niej ubranie, nie zostawi jej w spokoju. Pewnie przygotowuje się teraz na resztę wieczoru. Nuci pod nosem. Rozważa, w co pobawi się ze swoją nową zabawką. Czuje się tak, jakby był największym, najgorszym draniem w całym mieście. I wtedy się uśmiechnęła. Choć to nadal nie był wyraz szczęścia. Najpierw inwentaryzacja. Piwnica czy garaż to miejsca, gdzie odkłada się różne rzeczy, a jak wiadomo, to, co dla jednych jest śmieciem, dla innych stanowi skarb. Postąpił głupio, nie krępując jej również nóg. Czyli nie jest tak doświadczony, jak mu się wydaje. Nie jest tak sprytny, jak chciałby być. Cóż, ludzie widzą to, co chcą widzieć. Nabrała się na jego muskulaturę. On zaś bez wątpienia uznał ją za naiwną blondynkę. Okazuje się, że dla obojga będzie to wieczór pełen niespodzianek. Znalazła ciężki stół roboczy. Uniosła związane nadgarstki i przesunęła palcami po drewnianej powierzchni. Na jednym z rogów wyczuła duże metalowe imadło. Szybko zaczęła szukać zestawu narzędzi. Ale nie, aż taki głupi to on nie był. Albo ona nie miała aż tyle szczęścia.
Żadnych porzuconych ostrzy, pilników, młotka. Zaczęła przesuwać się wzdłuż ściany i niemal przewróciła metalowy kubeł, ale w ostatniej chwili udało jej się go złapać. Lepiej nie ujawniać tak szybko, że odzyskała przytomność. Zdenerwowana przytrzymała pokrywę, po czym zmusiła się, by szukać dalej. W kuble był wypełniony czymś worek na śmieci. Odstawiła go na razie, a potem obeszła pozostałe dwie ściany. Znalazła kilka pustych kanistrów i dwie plastikowe butle. Sądząc po zapachu, jedna z nich zawierała resztki płynu do spryskiwaczy, a druga płyn do odmrażania szyb. Więc to najprawdopodobniej garaż. Jeśli w Bostonie, to raczej osobny budynek, zapewniający barmanowi prywatność. Nie dywagowała, co to może oznaczać, nie zastanawiała się, po co komuś takiemu jak on potrzebne było odizolowane miejsce. Z tego samego powodu nie zainteresowała się kleistą plamą na podłodze w kącie. Ani trudnym do wytrzymania zapachem. Odorem, który pasował do smaku krwi w jej ustach. Chwyciła butlę z płynem do odmrażania i przysunęła ją do drewnianego stołu roboczego. To był jego pierwszy błąd. A jej pierwsze zwycięstwo. Znalazła opartą o ścianę łopatę. Natychmiast przystawiła plastikowy zacisk do jej krawędzi i zaczęła mocno trzeć. Po minucie czy dwóch ciężko dyszała, a lejący się pot szczypał ją w opuchnięte oko. Jednak wydawało jej się, że opaska… Nie. Krawędź łopaty była zbyt tępa albo plastik zacisku zbyt mocny. Próbowała jeszcze przez chwilę, a potem z niechęcią zrezygnowała. Plastikowe zaciski to trudna sprawa. Szczerze mówiąc, wolałaby metalowe kajdanki. Przynajmniej jednak wyświadczył jej przysługę i skrępował dłonie z przodu, więc mogła coś nimi zrobić bez naciągania plastiku tak mocno, że straciłaby czucie w palcach. Mogła też poruszać stopami. I ramionami. Mogła stanąć zupełnie nieruchomo i poczuć pustkę, tu i teraz. Ciemną. Niosącą ukojenie. Cichą. Samotna w miejscu pełnym ludzi – pomyślała i przez chwilę jej ciało kołysało się do muzyki, którą słyszała tylko ona. A potem spoważniała. Śmieci. Już pora. Palcami rozerwała cienki plastik worka. Najpierw uderzył ją odór. Zepsute jedzenie, zgniłe mięso, coś gorszego. Poczuła mdłości, łzy napłynęły jej do oczu, przełknęła wzbierającą żółć. Nie pora na grymasy, wsunęła palce w ciemną wilgotną masę. Papierowe ręczniki. Kupa czegoś mokrego, nie wiadomo czego. Pojemniki po jedzeniu. Na wynos. Z domu albo jedzenie, które przyniósł tutaj, żeby nakarmić swoją ofiarę lub najeść się samemu w przerwie od rozrywki. W połowie worka poczuła nową falę odoru czegoś zepsutego, bardzo organicznego. Szybciej przesunęła palce. Suche płatki, miękkie łodygi. Kwiaty. Wyrzucony bukiet. Poza jedzeniem obsypywał swoje zabawki upominkami?
Pewnie był to ostatni etap podstępu, jakim zwabił niczego niepodejrzewającą ofiarę. I wtedy, w następnej sekundzie, uświadomiła sobie: tam, gdzie jest tani bukiet z kwiaciarni… Skrępowane dłonie poruszają się w szybkim tempie. Zanurzają w cuchnącym stosie. Z determinacją przekopują się przez nieświeżą chińszczyznę i lepki słodko-pikantny sos. Odrzucają na bok puste kubki po kawie i kolejne rozmiękłe badyle. Pakiecik, chciała wyczuć mały pakiecik. Mały, kwadratowy, z ostrymi krawędziami… Bum. Dźwięk rozległ się tuż za nią. Odgłos uderzenia dłonią albo stopą w metalowe drzwi garażu. Nie potrafiła się opanować. Zamarła. Naga. Drżąca. Po łokcie w śmieciach. I zaczęła nasłuchiwać kolejnego dźwięku, którym zapowiadał swoje przybycie. Bo chciał, żeby wiedziała, że idzie. Chciał, żeby trzęsła się przerażona, zwinięta w kłębek, spodziewająca się najgorszego. To był właśnie tego rodzaju człowiek. Uśmiechnęła się. Lecz tym razem jej twarz wyrażała szczęście. W prawej dłoni trzymała to, czego szukała: płaską saszetkę z odżywką do kwiatów ciętych, jaką zwykle dołącza się do bukietów. Nie okłamała go. Nie znał jej. I to był jego pierwszy i ostatni błąd. Drzwi do garażu za jej plecami zaczęły się podnosić z grzechotem. Dozował napięcie, nie śpiesząc się z ich otworzeniem. Nie ma czasu, by czekać. Nie ma czasu, by planować. Wsunęła saszetkę między nadgarstki i złapała butlę z resztką płynu do odmrażania szyb. Przemknęła po nierównej betonowej podłodze i zatrzymała się pod szeregiem wysokich okienek. Słabe światło sączyło się nad nią, rzucając delikatną poświatę na środek garażu, a ją chowając w cieniu. Drzwi do garażu. Otwarte w jednej czwartej. Jednej trzeciej. W połowie. Wysunęła saszetkę. Chwyciła mocniej butlę, przytrzymując ją stopami, po czym obiema rękami odkręciła zabezpieczoną przed dziećmi nakrętkę. Nakrętka potoczyła się po podłodze, lecz stukot metalowej bramy zagłuszył wszelkie hałasy. Drzwi otwarte w dwóch trzecich. W trzech czwartych. Wystarczy, by zmieścił się dorosły mężczyzna. Odsunęła płyn do odmrażania na bok. Zmusiła się, by spokojnie potrząsnąć saszetką, żeby kryształki przesypały się na dół. Jeśli miało się udać, nie mógł zmarnować się ani jeden. On wszedł do garażu. Barman z piękną muskulaturą. Koszulę już zdjął. Mięśnie lśniły w blasku księżyca. Niesamowite ciało.
Powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu tego, co za chwilę zrobi. Ale nie miała. Weszła w krąg przytłumionego światła. Wyeksponowała swoją nagość. I związane ręce. Uśmiechnął się i od razu sięgnął do paska dżinsów. – Nie znasz mnie – powiedziała wyraźnie. Zatrzymał się, rzucił jej pytające spojrzenie, jakby zadała mu jakieś skomplikowane matematyczne zadanie. A potem… ruszył w jej kierunku. Rozerwała saszetkę, zrobiła trzy szybkie kroki i sypnęła zawartością w jego twarz. Cofnął się, kaszląc i mrugając, gdy odżywka do kwiatów trafiła mu do oczu, nosa i ust. – Co do… Chwyciła otwartą butlę z płynem do odmrażania szyb, zakręciła nią trzy razy i… Sekunda zawieszenia. Spojrzał na nią. Uważnie. I w tym momencie wreszcie się zobaczyli. Nie półnagi barman. Nie głupia blondynka. Tylko zła dusza i zagubiona dusza. Trysnęła płynem do odmrażania prosto w jego twarz. Na jego nagą skórę i na granulki nadmanganianu potasu, które wciąż się do niej lepiły. Jeszcze jedna sekunda. A potem… Pierwsze smużki dymu. Z jego włosów. Z policzków. Z rzęs. Mężczyzna uniósł dłoń do twarzy. I wtedy nastąpiła podstawowa reakcja chemiczna i skóra barmana stanęła w ogniu. Zaczął krzyczeć. Biegać. Okładać się po głowie, jakby to mogło cokolwiek pomóc. Spanikował i robił wszystko, tylko nie to, co powinien. A powinien zatrzymać się, rzucić na ziemię i przetaczać się z jednej strony na drugą. Stała tam. Nie drgnął jej nawet mięsień. Nie wypowiedziała ani słowa. Obserwowała, aż w końcu runął jak dymiące truchło. Wówczas dotarły do niej inne dźwięki. Sąsiedzi wołali w ciemnościach, pytając, co się dzieje. Odległe wycie syren, najwyraźniej jakiś bardziej rozgarnięty już zadzwonił pod 911. Kobieta wreszcie się poruszyła. Spojrzała na szczątki napastnika, na smużki dymu unoszące się z jego poczerniałej skóry. Piątkowa noc, pomyślała. Zasłużyła.
Rozdział 3 – Kim ona jest? – Nie wiem. Jeden z sąsiadów, Kyle Petrakis, twierdzi, że stała nad ciałem. Naga, ze związanymi rękami i podbitym okiem. – Zrobiła to ze związanymi rękami? – Detektyw D.D. Warren przyklęknęła, żeby przyjrzeć się zwęglonym szczątkom… ofiary? sprawcy? Ciało młodego mężczyzny było skulone niemal w pozycji embrionalnej, a jego ręce mocno przyciśnięte do twarzy. W ochronnym geście, który jednak, sądząc po śladach poparzeń na głowie, ramionach i twarzy, nie na wiele się zdał. – Ogień chemiczny – odezwał się trzeci detektyw, również kobieta. – Wystarczy połączyć nadmanganian potasu z płynem do odmrażania szyb i puf! D.D. zignorowała ją i spojrzała na Phila. – Co wiemy? – To dom Allena i Joyce Gouldingów – wyrecytował jej dawny partner z patrolu. – Starsi państwo, przeczekują właśnie zimowe chłody na Florydzie. Ale zostawili w domu najmłodszego syna, dwudziestoośmioletniego Devona Gouldinga. W dzień prowadzi treningi na siłowni, a wieczorami pracuje jako barman. – To jest Devon? – zapytała D.D., wskazując ciało. – Hm… Będziemy musieli poczekać na odciski palców. D.D. skrzywiła się. Popełniła błąd, biorąc wdech przez nos, i skrzywiła się jeszcze bardziej. – A gdzie nasza ofiara, która zamieniła się w kata? – Z tyłu radiowozu. Nie chciała pomocy ratowników. Czeka na federalnych, do których od razu zadzwoniła. – Do federalnych? – zapytała oschle D.D. i wstała. – Twierdzisz, że ta dziewczyna osobiście zaprosiła federalnych na naszą prywatkę? To kim ona, do diabła, jest? Detektyw numer trzy – ostatni nabytek wydziału zabójstw bostońskiej policji – miała okazję się wykazać. – Zadzwoniła do ich biura w Bostonie i poprosiła doktora Samuela Keynesa. Dodam, że numer znała na pamięć. Nadal uważasz, że to prywatka? – rzuciła tonem towarzyskiej pogawędki. – Czy może raczej grill? D.D. odwróciła się na pięcie, zostawiła ciało i wyszła z garażu. Na nowym, wyższym stanowisku mogła sobie na to pozwolić. A może zrobiła tak dlatego, że przy ograniczonym zakresie obowiązków musiała teraz inaczej ustalać priorytety? To, że detektyw numer trzy zajęła jej miejsce w patrolu – ze względu na niedawno odniesione obrażenia Warren nie mogła wypełniać tego zadania – nie
było powodem, by szykanować trzydziestopięcioletnią debiutantkę. Nie, tak naprawdę D.D. miała jej za złe imię. Carol. Carol Manley. Jak agentka ubezpieczeniowa albo zajmująca się domem mamuśka. Ale na pewno nie glina. Poważny detektyw nie mógł mieć na imię Carol. Oczywiście poważny dowódca zespołu w wydziale zabójstw nie miałby obsesji na punkcie imienia nowego rekruta i nie byłby tak małostkowy, by mieć mu je za złe. Teoretycznie. Rok temu D.D. nie martwiła się kobietami o imieniu Carol. Ani przyszłością swojej trzyosobowej jednostki. Ani swoją pozycją w wydziale zabójstw policji w Bostonie. Żyła kolejnymi śledztwami w sprawach zabójstw i to dawało jej szczęście. Aż pewnego wieczoru wróciła na miejsce zbrodni, żeby czemuś się przyjrzeć, i natknęła się na wciąż czającego się tam mordercę. Po krótkiej wymianie zdań spadła ze schodów i doznała złamania kości lewej ręki z przemieszczeniem. Nie mogła w niej nosić broni. Ani swojego dziecka. Przez sześć miesięcy musiała siedzieć w domu, liżąc rany, martwiąc się o przyszłość i niemal dostając świra. Lecz powoli i nieuchronnie, jak obiecał jej terapeuta Russ, ciężka praca zaczęła przynosić efekty. I pewnego dnia zdołała poruszyć ramieniem, a kolejnego udało jej się wolno unieść rękę. Jeszcze nie odzyskała pełni sił. Ani pełnego zakresu ruchów. Nie potrafiła na przykład przyjąć klasycznej dwuręcznej pozycji Weavera podczas strzelania. Ale ból stał się znośny, kość się zrastała, a poza tym cieszyła się doskonałym zdrowiem. To wystarczyło, żeby przekonać zwierzchników, że może wrócić do pracy w ograniczonym zakresie obowiązków. Co oznaczało, że spędzała teraz więcej czasu jako nadzorujący oficer niż jako detektyw biorący bezpośredni udział w śledztwach. Powtarzała sobie, że wytrzyma. Robota to robota i tak czy siak rozwiązuje sprawy kryminalne. Oczywiście nadal chodziła trzy razy w tygodniu na terapię zajęciową, gdzie zamiast pistoletu używała hantli, ćwicząc raz za razem ruch rozpinania kabury, wyciągania pistoletu i oddawania strzału. Spędzała też czas na strzelnicy. Jednoręka. Nie tak dobra. Wprawdzie wciąż nie spełniała standardowych procedur operacyjnych wydziału, ale od czegoś trzeba było zacząć. W przeciwnym razie Phil i Neil, najlepsi detektywi w wydziale, na zawsze zostaliby z nowicjuszką. Garaż Gouldingów był osobnym budynkiem na tyłach posiadłości, z miejscem na jeden samochód. D.D. wymaszerowała z niego, przeszła przez niewielkie podwórko i wyszła na ulicę. Słońce właśnie wschodziło. Szary, chłodny świt, który wydawał się zupełnie nie pasować do ożywionej aktywności wokół. Po obu stronach ruchliwej osiedlowej uliczki stały zaparkowane radiowozy, a także karetka pogotowia i kilka sporych, robiących wrażenie wozów transmisyjnych. Funkcjonariusze, którzy jako pierwsi dotarli na miejsce, wykonali kawał
dobrej roboty: żółtą taśmą policyjną odgrodzili cały teren, od szarego dwupiętrowego domu w stylu kolonialnym aż po zaniedbany garaż na tyłach, i zdecydowanie ułatwili D.D. zadanie. Wścibscy sąsiedzi zebrani na chodniku po drugiej stronie ulicy? Tak jest. Rozgorączkowani reporterzy trzymani w odległości czterdziestu metrów od najbliższego policjanta? Tak jest. No to do kompletu brakuje… D.D. dostrzegła kobietę siedzącą z tyłu trzeciego radiowozu. Jej ramiona drżały lekko pod niebieskim kocem bostońskiej policji, ale patrzyła prosto przed siebie. Obok siedziała policjantka z miejscowego posterunku. Drzwi były otwarte, jakby kobiety czekały na coś lub na kogoś. Milczały. – Margaret. – D.D. przywitała się z funkcjonariuszką. Zbliżywszy się do radiowozu, zrozumiała, dlaczego jego drzwi pozostawiono szeroko otwarte. Na miejscu zdarzenia śledczy oznaczyli worek z zepsutym jedzeniem, który został wyciągnięty z metalowego kubła i rozerwany. Kobieta grzebała w nim chyba aż po łokcie, sądząc po odorze zgniłego mięsa i skwaśniałego mleka, jaki się wokół niej unosił, nie wspominając o smugach czegoś oślizgłego na jej policzkach i włosach. – D.D. – odparła krótko policjantka. – Słyszałam, że wróciłaś. Cieszę się. – Dzięki. – D.D. cały czas przyglądała się kobiecie. Rzekomej zabójczyni. Rzekomej ofierze. Dziewczyna wydawała się młoda, na oko dwudziestoparoletnia. Jasne włosy do ramion, delikatne rysy, byłaby bardzo atrakcyjna, gdyby nie szpecące ją siniaki, smugi krwi i smarki. Dziewczyna nie odwzajemniła spojrzenia, tylko cały czas skupiała wzrok na fotelu kierowcy przed sobą. Otępienie emocjonalne – uznała D.D. Często spotykane u gliniarzy z wydziału zabójstw albo u ofiar długotrwałego molestowania. Stojąc przy wozie, D.D. nachyliła się tak, by jej twarz znalazła się na poziomie twarzy kobiety. – Sierżant D.D. Warren – przedstawiła się. – A pani? Dziewczyna w końcu odwróciła głowę. Spojrzała na D.D. Przez chwilę przyglądała się jej tak, jakby czegoś szukała, po czym znów zajęła się obserwacją tyłu fotela. D.D. się nie śpieszyła. – Niezła scena w tym garażu. Mówią, że to ogień chemiczny. Spaliła pani człowieka żywcem za pomocą nawozu i płynu do odmrażania szyb. Gdzie się pani tego nauczyła? W skautach? Zero reakcji. – Niech zgadnę. Devon wydawał się całkiem miły, gdy się poznaliście. Przystojny, pracowity. Postanowiła pani dać mu szansę. – Devon? – Kobieta wreszcie się odezwała, choć nadal patrzyła przed siebie. Głos miała ochrypły. Jakby za dużo paliła. Albo za dużo krzyczała. – Tak się nazywała ofiara. Devon Goulding. Co, nie miała pani okazji
zapytać? Chłodne niebieskie oczy. Szare – poprawiła się D.D., gdy dziewczyna na nią spojrzała. – Nie znałam go – powiedziała. – Nigdy się nie poznaliśmy. – No proszę. – Jest barmanem – zasugerowała dziewczyna, jakby to miało coś D.D. powiedzieć. I powiedziało. – A więc wyszła pani wieczorem na miasto. I trafiła do baru, w którym pracował. Tak się poznaliście. – Nie poznaliśmy się – upierała się dziewczyna. – Byłam tam z kimś innym. Barman… poszedł za nami. – Znowu spojrzała na D.D. – Zrobił to już wcześniej – stwierdziła rzeczowo. – W sierpniu. Ta dziewczyna, która zaginęła. Stacey Summers. Sposób, w jaki mnie chwycił, to, jak pochylał głowę, żeby nie było widać jego twarzy, gdy ciągnął mnie ulicą… Pasuje do wizerunku człowieka z wideo z porwania. Przeszukałabym dokładnie jego dom. Stacey Summers była studentką Boston College, która zaginęła w sierpniu. Młoda piękna blondynka, miała promienny uśmiech i świetne zdjęcia, dzięki którym mogła trafić do ogólnokrajowych mediów. I trafiła. Niestety, trzy miesiące później policja nadal miała jedynie rozmazane wideo pokazujące, jak jakiś wysoki mężczyzna ciągnie Stacey po wyjściu z lokalnego baru. I tyle. Żadnych świadków. Żadnych podejrzanych. Żadnych tropów. Sprawa utknęła, nawet jeśli zainteresowanie mediów nie słabło. – Zna pani Stacey Summers? – zapytała D.D. Dziewczyna pokręciła głową. – Jest pani przyjaciółką rodziny? Koleżanką ze studiów? Poznała ją pani kiedyś w jakimś barze? – Nie. – Jest pani gliną? – Nie. – FBI? Kolejne potrząśnięcie głowy. – Więc interesuje się pani sprawą Stacey Summers… – Oglądam wiadomości. – Oczywiście. – D.D. przechyliła głowę, przyglądając się swojej rozmówczyni. – Ma pani znajomości wśród agentów federalnych – stwierdziła. – Przyjaciel rodziny? Sąsiad? W każdym razie ktoś na tyle bliski, że znała pani jego bezpośredni numer telefonu. – Nie jest moim przyjacielem. – W takim razie kim? Lekki uśmiech.
– Nie wiem. Będzie pani musiała jego spytać. – Jak się pani nazywa? – D.D. się wyprostowała. Lewe ramię zaczynało jej dokuczać. Nie wspominając o nadwerężonej cierpliwości. – On tego nie wiedział – powiedziała dziewczyna. – Ten barman… Devon. Było mu wszystko jedno. Przyszłam do baru sama. Jego zdaniem to wystarcza, by stać się ofiarą. – Była pani w barze sama? I sama pani piła? – Tylko pierwszego drinka. Tak to zwykle działa. – A ile drinków pani wypiła? – A co? Upiłam się, to zasłużyłam? – Nie, ale jeśli jest pani pijana, to nie będzie pani wiarygodnym świadkiem. – Większość wieczoru przetańczyłam z jednym gościem. Widzieli nas ludzie. Mogą to poświadczyć. D.D. zmarszczyła brwi, nadal nie podobały jej się odpowiedzi tej kobiety ani użycie przez nią słowa „poświadczyć”. Takiego użyłby funkcjonariusz, zwykły cywil powiedziałby „potwierdzić”. – Nazwisko tego gościa? – Pan Czy Myśmy Się Już Kiedyś Nie Spotkali – mruknęła dziewczyna. Policjantka po drugiej stronie wozu przewróciła oczami. Najwyraźniej D.D. nie była pierwszą osobą, która zadawała pytania i uzyskiwała na nie podobne odpowiedzi. – A czy on może to poświadczyć? – D.D. zaakcentowała ostatnie słowo. – Zakładając, że odzyskał przytomność. – Skarbie… – Powinniście przeszukać ten garaż. Na podłodze z tyłu w lewym rogu jest krew. Czułam ją, gdy grzebałam w śmieciach, szukając jakiejś broni. – I tam znalazła pani nadmanganian potasu? – Wyrzucił bukiet, pewnie użył go do zwabienia poprzedniej ofiary. Nie byłam pierwsza, zapewniam. Był zbyt pewny siebie, zbyt dobrze przygotowany. Jeśli to jest jego dom, sprawdźcie jego sypialnię. Będzie miał trofea. Drapieżnicy jego pokroju lubią na osobności napawać się swoimi dawnymi zdobyczami. D.D. wpatrywała się w młodą kobietę. W trakcie wielu lat służby w wydziale zabójstw przesłuchiwała ofiary, które wpadały w histerię. Radziła sobie z takimi, które były w szoku. Jeśli w grę wchodzi zbrodnia, nie ma żadnych norm dla emocji. A mimo to nigdy nie spotkała takiej ofiary. Reakcje kobiety daleko odbiegały od standardowych. Do diabła, w ogóle do niczego nie pasowały. – Czy wiedziała pani, co Devon… – Barman. – …co barman zrobił tamtym kobietom? Może ktoś znajomy pani powiedział? Albo sama miała pani złe doświadczenia? A może słyszała pani plotki
o tym, co przydarzyło się kiedyś jakiejś dalekiej znajomej? – Nie. – Ale coś pani podejrzewała? – D.D. kontynuowała surowym tonem. – A przynajmniej uważała pani, że miał coś wspólnego ze zniknięciem innej młodej kobiety, o którym było bardzo głośno w mediach. I co? Postanowiła pani wziąć sprawy w swoje ręce, zamienić się w superbohaterkę i też trafić na pierwsze strony gazet? – Spotkałam go dopiero wczoraj wieczorem. Wyszłam z baru z innym dupkiem. To jego chciałam zaliczyć. – Dziewczyna wzruszyła ramionami, skierowała wzrok z powrotem na fotel kierowcy. – Wieczór pełen niespodzianek. Zdarzają się nawet komuś takiemu jak ja. – A kim pani jest? Znowu ten uśmiech, ten, który nie jest uśmiechem, lecz czymś niepokojącym, co przemknęło przez jej twarz. – Nie znałam tego barmana. Słyszałam o sprawie Stacey Summers, ale kto nie słyszał? Nie przyszłoby mi do głowy… Powiedzmy wprost, nie planowałam, że jakiś umięśniony pracownik baru znokautuje mnie i zabierze sobie jak jakąś zabawkę. Ale skoro tak się stało… Wiem, jak przetrwać. Wiem, jak się bronić. Wykorzystałam zasoby, jakie były dostępne… – Grzebała pani w jego śmieciach. – Pani by tego nie zrobiła? Patrzyła na nią. W tym momencie to D.D. odwróciła wzrok. – To on zaczął wojnę – oznajmiła zdecydowanie dziewczyna. – A ja ją tylko zakończyłam. – A potem zadzwoniła pani po FBI. – W tej kwestii nie miałam wyboru. D.D. nagle coś tknęło. To nie było dobre przeczucie. Przyjrzała się swojej ofierze, dwudziestoparolatce doświadczonej w procedurach sądowo-policyjnych i w samoobronie. – Ten agent specjalny, do którego pani zadzwoniła, to pani ojciec? Dziewczyna wreszcie zaczęła traktować ją poważnie. – Gorzej – odpowiedziała.
Rozdział 4
Na początku płakałam. Po pewnym czasie już tylko bezsensownie mruczałam, wydając z siebie dźwięki jedynie po to, żeby je wydawać, bo bardzo trudno jest być samej w ciemnej drewnianej skrzyni. Zero bodźców. Deprywacja sensoryczna. Rodzaj tortury wykorzystywanej do łamania zatwardziałych zabójców i zradykalizowanych terrorystów. Bo działa. Najgorszy był ból. Bezlitosna twarda powierzchnia wbijająca się w miękkie miejsce z tyłu głowy, gniotąca mnie w krzyż i obijająca pięty. Czułam ten ból niczym ogień na skórze, aż cały mój system nerwowy zaczął się buntować. Ale nic nie mogłam zrobić. Nie mogłam zmienić pozycji. Nie mogłam się w żaden sposób przekręcić czy przesunąć, żeby zmniejszyć ucisk. Uwięziona, dosłownie przygwożdżona na płasko do twardej sosnowej deski, minuta za minutą, sekunda za sekundą. Wydaje mi się, że momentami, zwłaszcza na początku, traciłam rozum. Jednak ludzie to intrygujące istoty. Nasze zdolności adaptacyjne są naprawdę imponujące. Nasz sprzeciw wobec cierpienia. Nieustępliwe dążenie do znalezienia rozwiązania, do zrobienia czegokolwiek, do poprawienia naszego losu. Pierwszy raz poprawiłam swoją sytuację przypadkiem. W przypływie wściekłości na ból z tyłu głowy uniosłam ją i uderzyłam czołem o drewniane wieko. Chyba miałam nadzieję, że dzięki temu stracę przytomność. Wcale by mnie to nie zaskoczyło. Zamiast tego pojawił się palący ból czoła, który przynajmniej na jakiś czas zmniejszył ból z tyłu głowy. To był dopiero początek moich odkryć. Bolą cię plecy? Walnij się w kolano. Boli cię kolano? Obij palucha. Boli cię paluch u stopy? Uderz się w palec ręki. Ból to symfonia. Pieśń o rozmaitej intensywności i mnóstwie, mnóstwie różnych nut. Nauczyłam się na nich grać. Nie byłam już bezradną ofiarą pośród morza cierpienia, tylko szalonym genialnym kompozytorem, który układa muzykę z własnego życia. Sama, uwięziona w skrzyni wielkości trumny, szukałam najdrobniejszego dyskomfortu i opanowałam takie doznania do perfekcji. Unosiłam na milimetr nogi, wzruszałam ramionami i markowałam ćwiczenie bicepsów. Przyszedł. Otworzył kłódkę. Zdjął wieko. Wyjął mnie z głębokości i upajał się swoją boską mocą. Odrobina wody i ochłap czegoś do jedzenia, jakby rzucał psu kość. Został, żeby popatrzeć. Śmiał się, gdy łamałam wysuszone kurze udko i łapczywie wysysałam szpik. A potem z powrotem do skrzyni. Poszedł. Znowu byłam sama.
Sama w ciemnościach. Pani własnego bólu. Płakałam. Przeklinałam Boga. Błagałam, by ktoś, ktokolwiek, mnie uratował. Ale tylko na początku. Powoli, lecz nieuchronnie, najpierw mętnie, ale później coraz wyraźniej, zaczynałam myśleć, planować, knuć. W ten czy inny sposób wydostanę się stąd. Zrobię wszystko, żeby przetrwać. A potem… Wracałam do domu.
Rozdział 5
D.D. znalazła Neila na piętrze domu, w sypialni na tyłach. Neil, najmłodszy członek trzyosobowego zespołu, słynął z szopy rudych włosów i bardzo młodzieńczej twarzy. Większość podejrzanych lekceważyła go, uważając za żółtodzioba, co D.D. i Phil skrzętnie wykorzystywali. Ostatnio Neil trochę spoważniał. Przez ostatnie lata D.D. i Phil zachęcali go, by więcej działał, by przejmował dowodzenie. Skończyło się to paroma utarczkami, bo Neil wolał zostać w domu, niż brać udział w autopsji w kostnicy. Ale D.D. lubiła myśleć, że dobrze go wychowała. Byłoby lepiej, gdyby teraz, kiedy jej nie ma, a dowodzenie przejął Phil, Neil porozstawiał trochę Carol po kątach. Przynajmniej tyle mógł zrobić dla swojej dawnej szefowej. Neil spojrzał na nią, gdy stanęła w progu. Klęczał na podłodze obok dużego niepościelonego łóżka, trzymając w dłoniach pudełko po butach wyciągnięte spod materaca. D.D. weszła do wąskiej zawilgoconej sypialni i się skrzywiła. Cuchnęło niepraną pościelą, tanią wodą kolońską i przepoconymi skarpetkami. Innymi słowy, typowe królestwo kawalera. – Sypialnia Devona Gouldinga? – zapytała. – Na to wygląda. – Zatrzymany w rozwoju – mruknęła. Neil uniósł brew. – Nie każdy jest jak Alex – stwierdził. Alex był mężem D.D. Specjalista od rekonstrukcji zbrodni i wykładowca akademii policyjnej. Wyjątkowy reprezentant gatunku, jak lubiła myśleć D.D., którego cechował nieskazitelny gust, jeśli chodzi o ubranie, kuchnię czy żonę. Wyglądał też całkiem nieźle z rozciapanymi płatkami Cheerios przyklejonymi do policzka, bo tak zwykle kończyły się śniadania z ich czteroletnim synkiem. Alex lubił robić pranie. W przeciwieństwie do Devona Gouldinga… – Znalazłeś coś? – D.D. wskazała pudełko. – Czy to stos trofeów po poprzednich ofiarach? Według naszej femme fatale, która najwyraźniej poznała pana Gouldinga dopiero wczoraj wieczorem, on robił to już wcześniej i może być nawet odpowiedzialny za porwanie studentki Boston College, tej, która zaginęła w sierpniu. Neil zamrugał. – Masz na myśli Stacey Summers? – Tak mi powiedziała. – Kobieta, która ze związanymi rękoma zrobiła z Devona płonącą pochodnię w jego własnym garażu? – Dokładnie ta.
– To kim ona w końcu jest? – Co ciekawe, była bardziej rozmowna na temat rzekomych przestępstw Devona niż swoich własnych. Ale jest przekonana, że Goulding to drapieżca i że powinniśmy poszukać trofeów. – Ta dziewczyna wygląda jakoś znajomo – stwierdził Neil. – Nie potrafię sobie przypomnieć. Ale gdy przyjechałem tutaj i ją zobaczyłem… Pomyślałem, że skądś ją znam. – Quantico? – podpowiedziała D.D., bo Neil brał tam ostatnio udział w szkoleniu dla detektywów, a to wyjaśniałoby, skąd kobieta zna zachowanie sprawców. Neil pokręcił głową. – Nie sądzę. Ale mimo wszystko… – Słyszałeś kiedyś o tym ogniu chemicznym? – zapytała, bo miał najlepsze wykształcenie techniczne w jej patrolu. W jej dawnym patrolu. – Owszem. Jedna ze sztuczek przydatnych, jeśli ktoś zgubi się w lesie. Ale trzeba przyznać, że gdybym ocknął się uwięziony w garażu ze skrępowanymi dłońmi… Nie jestem pewien, czy byłaby to pierwsza rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy. – Wskazuje na ponadprzeciętne umiejętności przetrwania. – Jest jeden problem – kontynuował Neil, wstając z podłogi. – To nie powinno było zabić Gouldinga. Unieruchomić, okaleczyć, pozbawić przytomności, z pewnością. Ale miejscowe oparzenia, stosunkowo niewysoka temperatura… Ludzkie ciało jest niebywale wytrzymałe. Widziałem ofiary wyciągane z płonących wraków ze spaloną w dwóch trzecich powierzchnią ciała, a mimo to, po pewnym czasie i przy odpowiednim leczeniu, przeżywały. D.D. się wzdrygnęła. Nie lubiła oparzeń. Wysłano ją kiedyś na przesłuchanie świadka leżącego na szpitalnym oddziale oparzeń, któremu dosłownie zdrapywano martwą skórę z pleców. Sądząc po jego wrzaskach, założyła, że właśnie kona, ale okazało się, że to element leczenia. „Nie starczyłoby morfiny z całego świata” – wyjaśniła pielęgniarka, dręcząc go dalej. – Cóż, możliwe, że Devon wciągnął ogień i dym do ust – powiedział Neil. – Może zatkał mu się przez opuchliznę przełyk i się udusił. Ale z opisu świadka wynika, że śmierć nastąpiła bardzo szybko. Więc może doznał wstrząsu i jego serce przestało bić. – Okej – powiedziała D.D. Wciąż nie wiedziała, dokąd zmierzają, lecz Neil pracował jako ratownik medyczny, zanim przeszedł do policji, i często dostrzegał coś, czego ona i Phil nie widzieli. – Oczywiście to był młody sprawny mężczyzna. Uprawiał kulturystykę, sądząc po wyglądzie. – Dostrzegłeś to? – zapytała z niedowierzaniem D.D., przypominając sobie
skulone w pozycji embrionalnej zwęglone szczątki. – A ty nie? – Nieważne. – To też daje do myślenia. Kulturyści słyną ze stosowania sterydów anabolicznych, które wywołują rozmaite schorzenia, między innymi wysokie ciśnienie i powiększenie komór serca. – I pokurczone jądra – dodała D.D. – O wysokim ciśnieniu nie słyszałam, ale tych pokurczonych jąder jestem pewna. Neil przewrócił oczami. – Poprośmy ratowników, żeby mu je zmierzyli – rzucił. – W każdym razie prawdopodobnie oboje mamy rację. – Potrząsnął pudełkiem po butach, a D.D. usłyszała pobrzękujące szklane fiolki. – Devon Goulding z pewnością stosował anaboliki. Jak długo, nie mam pojęcia. Ale nawet krótkotrwałe stosowanie mogło wpłynąć na funkcjonowanie jego serca i przyczynić się do jego śmierci. – A co z niekontrolowanymi atakami agresji? – zapytała D.D. – Zawsze myślałam, że chodzi o utratę kontroli nad sobą, ale może właśnie przez to porwał dziewczynę z baru? – Dla mnie to już zbyt skomplikowane. – Neil wzruszył ramionami. – W teorii długotrwałe stosowanie anabolików prowadzi do zmniejszenia popędu płciowego, co nasuwa pytanie, po co w ogóle miałby porywać dziewczynę z baru. – Oddawanie się prymitywnym instynktom było jedynym sposobem, by go pobudzić? Przemoc jako ostatnia działająca na niego podnieta? Neil ponownie wzruszył ramionami. – Twoja hipoteza jest równie dobra jak moja. Biorąc pod uwagę zawartość tego pudełka, możemy spokojnie założyć, że Devon Goulding stosował sterydy i to prawdopodobnie przyczyniło się do jego śmierci. Jeśli chodzi o ślady poprzednich zbrodni, inne ofiary, to jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Neil odstawił pudełko, podszedł do stojącej pod ścianą wąskiej komody i zaczął wyciągać szuflady. D.D. czekała. W końcu miała ograniczony zakres obowiązków. Pozwoliła, by to Neil przetrząsnął pokój. Podeszła do łóżka i przyjrzała się zawartości pudełka po butach. Poza fiolkami z różnymi kolorowymi naklejkami były tam torebki z nieoznakowanymi tabletkami, suplementami, hormonami i Bóg wie czym jeszcze. Czy nadużywanie sterydów mogło skłonić Devona do popełnienia przestępstwa? Jedyny świadek twierdzi, że w ogóle go nie znała, że była w barze z innym mężczyzną, aż Goulding znokautował kawalera numer jeden i sam oddalił się z panną. Wydawało się to dość prymitywne. I zdaniem D.D. także impulsywne. Drapieżcy raczej obserwowali swoje ofiary, planowali ich uprowadzenie. Natomiast porwanie dziewczyny prosto spod baru… – Hej. – Neil przerwał jej rozważania. Porzucił szuflady i znowu klęczał,
badając ręką w rękawiczce podłogę pod komodą. – Masz coś? – Może. Musiał pociągnąć kilka razy, aż wreszcie wydobył dużą żółtą kopertę, która była przyklejona taśmą do dna komody. Potrząsnął kopertą, a D.D. dostrzegła w środku jakieś przesuwające się prostokąty. Nie była zaklejona, tylko spięta metalowymi klipsami. Neil odgiął je, a potem uroczystym gestem otworzył kopertę i wysypał jej zawartość na łóżko. D.D. zobaczyła dwa przedmioty wielkości karty kredytowej. Tylko że to nie były karty kredytowe. – Prawa jazdy – stwierdził Neil. – Dwie kobiety. Kristy Kilker. Natalie Draga. – Ale nie ma Stacey Summers? – Nie. Lecz wygląda na to – Neil podniósł jeden z dokumentów, by pokazać zakrwawiony odcisk palca – że nasza najniebezpieczniejsza na świecie skautka miała jednak rację. Przeszukali dokładnie resztę pokoju. D.D. zaczęła od łóżka, a Neil kontynuował z komodą. Pracowali metodycznie i sprawnie, jak zespół, który robił to już niejeden raz. Później technicy przyjdą tutaj z proszkiem do znajdowania odcisków, luminolem i specjalnymi lampami. Zdobędą odciski palców, ślady płynów ustrojowych i, miejmy nadzieję, drobniutkie pasemka włosów czy włókien. Na razie D.D. i Neil szukali czegoś oczywistego. Kobiecych ubrań, biżuterii, czegokolwiek, co mogłoby mieć związek z ofiarami. Pasków wypłat i rachunków z barów, które wskazywałyby na inne tereny łowieckie. I, a niech to, pamiętnika mordercy. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydarzy łut szczęścia. D.D. musiała poprosić Neila o pomoc przy podnoszeniu górnego materaca. Niesprawne ramię zaczynało ją pobolewać, a drugą rękę miała zbyt słabą. Neil nic nie powiedział. Podszedł do łóżka, razem podnieśli materac, a potem wrócił do swojego kąta, a ona przystąpiła do dalszych poszukiwań. Była wdzięczna swojemu partnerowi za milczenie. Byłemu partnerowi. Za to, że nie skomentował warstewki potu, która już lśniła na jej czole, ani dokuczającej jej zadyszki. D.D. upomniała samą siebie, że przecież superwizorzy zwykle nie pracują na miejscach przestępstw. Owszem, domagają się raportów, przeglądają notatki służbowe. Ale taka konkretna robota… Nie, powinna sobie wygodnie siedzieć w komendzie głównej, gdzie jej brak zdolności do noszenia broni nie stanowiłby obciążenia dla niej ani dla innych. Przeszukała każdy centymetr pod górnym materacem, a potem zajęła się tym pod spodem, ze sprężynami. Później będzie się musiała okładać lodem i znosić pełne wyrzutu spojrzenie Alexa. Ale była tym, kim była. I on o tym wiedział. Podobnie jak Neil. Musiała oszukiwać jedynie komendę policji w Bostonie.
– Mam coś. – Wyczuła to. Twarde zgrubienie tuż przy górnym prawym rogu materaca. Z bliska dostrzegła, że szew łączący mocny materiał boków materaca z delikatną poszewką jest porwany. Pomacała jeszcze palcami w gumowych rękawiczkach i, mając już pewność, wsunęła rękę między sprężyny. – To jakieś pudełko. Czekaj. Wyślizguje mi się. A… mam to! Ostrożnie wyciągnęła metalowe pudełko. Jej lewa ręka aż drżała z wysiłku. Powinnam więcej ćwiczyć, przemknęło jej przez myśl. Podnoszenie ciężarów, fizjoterapia, cokolwiek, byle nie odczuwać takiej słabości, byle nie okazywać takiej słabości publicznie. Ale i tym razem Neil zachował milczenie. Po prostu wyjął metalową skrytkę z jej drżących rąk i położył ją na narożnym biurku, gdzie mieli więcej światła. To była standardowa skrytka. Stalowoszary metal. Piętnaście centymetrów długości i pięć wysokości. Na kilka cennych pamiątek. Albo takich, które mają dla właściciela wartość sentymentalną. Takich mniejszych. – Zdjęcia – powiedział Neil. – Co? – D.D. nachyliła się, próbując dostrzec coś na stosiku zdjęć pod lampą na biurku. – Brunetka. Na wszystkich. – Neil przewertował stosik. Na każdej fotografii była ta sama osoba. Spacerująca po parku, siedząca z kubkiem kawy, czytająca książkę, śmiejąca się do kogoś niewidocznego na zdjęciu. Piękna kobieta po trzydziestce, nieco mroczna, ponętna. – Może była dziewczyna? – Zamknięta w skrytce w materacu? – D.D. pokręciła głową. – Nie sądzę. Przypomina kogoś? Stacey Summers? Czekaj, to drobna blondynka, a ta dziewczyna… – To nie Stacey Summers – zgodził się Neil. – A co z naszą ofiarą na dole? Z tego co pamiętam, była cała ubabrana w śmieciach. Nawet nie wiem, jakiego koloru ma włosy. – Też blondynka, z jasnoszarymi oczami. To nie ta kobieta. – D.D. – powiedział cicho Neil. Sięgnął po ostatnie kilka zdjęć. Oboje umilkli. Ta sama kobieta. Tyle że już się nie śmiała ani nie uśmiechała. Jej ciemne oczy były olbrzymie, blada twarz wykrzywiona. Patrzyła prosto w aparat, a wyraz jej twarzy… Teraz to ręka Neila zadrżała, a D.D. nic nie powiedziała. Neil odłożył zdjęcia, a potem wrócił z dwoma prawami jazdy, które znaleźli pod komodą. – Natalie Draga – oznajmił. Położył prawo jazdy obok zdjęcia, po czym oboje przesunęli wzrok z fotografii na zdjęcie w prawie jazdy i z wolna pokiwali głowami. – Trzydzieści jeden lat, zamieszkała w Chelsea. – Ale nie ma zdjęć drugiej ofiary? – Nie. Tylko Natalie.
– Osobista relacja – mruknęła D.D. – Kimś dla niego była. Stąd te wszystkie zdjęcia. – Może wielbił ją na odległość – zasugerował Neil. – A może nawet była jego dziewczyną. Tylko że to się źle skończyło. Może z nim zerwała. A wtedy on ją zaatakował. – A druga ofiara, Kristy? I do tego ta kobieta na dole? – zapytał Neil. Zajrzeli do skrytki, więcej zdjęć nie było. – Może mu się spodobało – zaczęła głośno myśleć D.D. – Pierwszy raz to była sprawa osobista. Drugi i trzeci już dla frajdy. – Nie da się zidentyfikować miejsc, w których zrobiono te zdjęcia – stwierdził Neil. – Za duże zbliżenia, za mało tła. – Nasza ocalała twierdzi, że w garażu jest krew. – Czułem tam coś – potwierdził Neil. – Niech technicy zbiorą próbki. I poślijcie więcej mundurowych do baru, w którym pracował Devon Goulding, ze zdjęciami wszystkich trzech znanych ofiar. Sprawdźmy, jak daleko od domu polował. Weźcie też zdjęcie Stacey Summers. Sprawdźcie, czy bywała w tym barze. – Ostatni raz widziano ją gdzie indziej, w Birches przy Lex. – Wiem. Ale jeśli widziano ją też w barze Gouldinga… Na ilu psychopatów może trafić jedna biedna dziewczyna? D.D. wyprostowała się i skrzywiła, bo ruch podrażnił jej ramię i wzmógł narastający ból pleców. – Powinnaś pójść do domu – powiedział Neil. – Zajęcie się tym wszystkim to nasze zadanie, a ty masz nam tylko mówić, co mogliśmy zrobić lepiej. Lecz D.D. go nie słuchała. Myślała. O garażu, o Devonie Gouldingu, o ostatniej ofierze, która wygrała z nim w jego własną grę, a teraz siedziała z tyłu radiowozu. Blondynka z kontaktami w FBI i umiejętnością robienia ognia chemicznego. Kobieta, która wydała się Neilowi znajoma. Powinnam wiedzieć, pomyślała. Czuła, że w tyle jej głowy coś zaskoczyło. Usłyszała pukanie do drzwi. Ta nowa, detektyw Carol Manley, wsunęła głowę do pokoju. – D.D., ten agent z FBI, do którego dzwoniła nasza ofiara. Już tu jest.
Rozdział 6
Dawno, dawno temu mogłabym opowiedzieć wam o sobie wszystko. Powiedziałabym z pewnością, że nazywam się Florence Dane. Moja mama, która miała wobec swoich dzieci wielkie plany, dała mi imię po Florence Nightingale, a mojemu starszemu bratu po Karolu Darwinie. Powiedziałabym, że najszczęśliwszym miejscem na Ziemi jest farma mojej matki w centralnej części stanu Maine. Góry jagód latem i pola ziemniaków jesienią. Wyrastałam w miłości do zapachu świeżo zaoranej gleby. Do rozsypujących się w palcach grudek ziemi. Moja matka wzdychała pod koniec dnia, gdy patrzyła na to, co udało jej się zrobić, i czuła satysfakcję. Naszymi sąsiadami były lisy, a także niedźwiedzie i łosie. Mojej matce ci lokalni wędrowcy nie przeszkadzali, ale stanowczo sprzeciwiała się dokarmianiu dzikiej zwierzyny. Mieliśmy współegzystować z naturą, a nie ją psuć. Moja matka dorastała w komunie. Miała wiele teorii na temat życia, które nie przekonywały ani mojego brata, ani mnie. Mnie osobiście najbardziej podobały się lisy. Przesiadywałam godzinami pod ich norą, mając nadzieję, że zobaczę szczenięta. Lisy lubią się bawić, są jak kocięta skrzyżowane ze szczeniakami. Uwielbiają ganiać za piłeczką do golfa albo zabawkami rzucanymi w powietrze. Wiedzę tę zdobyłam w sposób, w jaki dawniej uczyły się dzieci: bawiąc się na zewnątrz, w promieniach słońca, i eksperymentując. Przyniosłam lisom starą gumową piłkę, myszkę wypchaną kocimiętką, a nawet małą gumową kaczuszkę. Dorosłe osobniki obwąchiwały te dary niechętnie, natomiast lisiątka wybiegały z nory, zataczając się, i rzucały się na nowe zabawki bez chwili wahania. Czasem zostawiałam im marchewkę. Albo jeśli matka była wyjątkowo zajęta i nie zwracała na nic uwagi, resztki po hot dogu. Po prostu staram się być miła dla sąsiadów, próbowałam tłumaczyć, gdy pewnego popołudnia matka po raz pierwszy przyłapała mnie na rozrzucaniu sera przed wejściem do nory. Nie kupiła tego: „Każde stworzenie musi nauczyć się radzić sobie samo. Zachęcanie do zależności nikomu nie służy, Floro”. Ale potem, po wyjątkowo silnej śnieżycy na początku listopada, to ja przyłapałam ją, jak wynosiła resztki obiadu pod tę samą norę. Nic nie powiedziała i ja też nie. To był nasz wspólny sekret, bo wtedy żadna z nas nie wyobrażała sobie czegoś bardziej skandalicznego niż udomawianie dzikich lisów. Więc dawno, dawno temu mogłabym wam coś o sobie opowiedzieć: uwielbiam lisy. A przynajmniej uwielbiałam. To nie jest coś, co łatwo komuś odebrać. Ale nie przesiaduję już przed ich norą i nie obserwuję ich ani nie przynoszę im zabawek i nie przemycam jedzenia. Po czterystu siedemdziesięciu
dwóch dniach… próbuję odnaleźć spokój w lesie. Zdecydowanie wolę niezmierzone przestrzenie niż małe zamknięte pomieszczenia. Coś we mnie, pewne uczucia… zmieniły się. Mogę robić to samo co kiedyś, odwiedzać te same miejsca, spotykać tych samych ludzi. Ale już nie czuję tego samego. W niektóre dni nie jestem pewna, czy czuję cokolwiek. Kwiecień to mój ulubiony miesiąc. Jestem przekonana, że nadal tak jest. Na farmie stała stara zrujnowana szklarnia. Nie mieliśmy pojęcia, jak przetrwała te wszystkie długie wietrzne zimy. Ale pod koniec kwietnia, gdy śnieg w końcu topniał, przedzieraliśmy się przez błoto i z trudem otwieraliśmy wypaczone drzwi. Cała konstrukcja aż jęczała w proteście. Darwin wchodził do środka pierwszy, jedyny mężczyzna i samozwańczy obrońca rodziny. Potem szła matka z taczkami pełnymi worków z ziemią próchniczą i gliną. Ja zamykałam pochód, niosąc plastikowe tacki i torebki z nasionkami. Mój brat stawiał na szybkość. Rzucał garście ziemi i wtykał nasionka. Już wtedy był niecierpliwy i chciał być wszędzie, tylko nie tam, gdzie był. Matka dała mu odpowiednie imię. Kochał nas, ale od początku obie wiedziałyśmy, że nie zostanie w domu. Jeśli do nas przemawiała głębia lasu, to do niego przemawiał cały świat. Pracował obok nas, szybko, efektywnie, ale myślami zawsze był gdzie indziej. Matka patrzyła na niego i wzdychała. To młoda dusza, mawiała, o czułym sercu. Martwiła się o niego. Ale o mnie nigdy. Ja byłam tą szczęśliwą. Tak przynajmniej miało być. Darwin przyjechał z college’u, natychmiast gdy dowiedział się o moim zniknięciu. Trwał u boku matki, najpierw jako wsparcie, a potem, kiedy przyszła pierwsza pocztówka i stało się jasne, że zostałam porwana, mój odważny brat przeobraził się w wojownika. Facebook, Twitter to były jego pola bitwy. Tworzył całe kampanie, by zgromadzić zupełnie obcych ludzi, żeby mnie szukali. Przywrócił mnie do życia, spersonalizował swoją małą siostrzyczkę dla mas, zamieścił zdjęcia z moich pierwszych urodzin, zdjęcia mnie na farmie i mnie siedzącej na pagórku z lisiątkami. Tylko że tak naprawdę te zdjęcia nie były dla mas. One były skierowane do mojego porywacza, żeby dostrzegł we mnie małą dziewczynkę, siostrę, córkę. Mój brat postawił sobie za cel uczłowieczenie mnie, żeby ocalić mi życie. I chyba dlatego najgorzej zniósł to, że gdy wróciłam do domu, nie byłam już tamtą młodą kobietą z tych wszystkich zdjęć. Nie uśmiechałam się. Nie śmiałam się. Nie bawiłam się w błocie i nie szukałam lisków. Bo wiecie, mój porywacz też miał swój cel: chciał mnie całkowicie odczłowieczyć. Wybebeszyć, złamać, zamienić w totalne nic. Wydaje ci się, że będziesz walczyć, a przynajmniej postarasz się przetrwać. Obiecujesz sobie, że będziesz silna. Ale po czterystu siedemdziesięciu dwóch
dniach… Darwin musiał wyjechać z farmy po moim powrocie. Musiał uciec od siostry, którą już nie byłam. Patrzyłam, jak wyjeżdża, i byłam za to wdzięczna. Jedna para oczu mniej do obserwowania mnie, dokądkolwiek szłam. Jedna osoba mniej do dziwienia się nowej i zdecydowanie nie lepszej Florze Dane. Dawno, dawno temu zasmuciłby mnie wyjazd brata. Powiedziałabym wam, że go kocham, że za nim tęsknię, czekałabym na jego szybki powrót. Dawno, dawno temu powiedziałabym wam, że kocham mamę. Że jest moją najlepszą przyjaciółką na całym świecie i że choć pójście do college’u było cudownym wydarzeniem, to nadal nie mogłam się doczekać weekendów w domu. Dawno, dawno temu byłam taką właśnie dziewczyną. Uwielbiającą spędzać czas na świeżym powietrzu, lubiącą się bawić, szczęśliwą. Ale są rzeczy, których wciąż nie mogę wam o sobie opowiedzieć. Są rzeczy, do których będę musiała dotrzeć sama. Słońce już wzeszło. Siedząc z tyłu radiowozu, z kocem ciasno owiniętym wokół ramion, ze śmieciami wysychającymi na twarzy, czuję, że niebo się rozjaśnia. Nie podnoszę wzroku. Nie muszę widzieć, żeby wiedzieć, co się dzieje. Po lewej stronie, wewnątrz domu mojego niedoszłego napastnika, technicy kryminalni badają centymetr po centymetrze. Paru detektywów przechodzi z pokoju do pokoju, zbierając urządzenia elektroniczne, przeglądając pocztę, i przeczesuje uważnie sypialnię barmana. Nie kłamałam. Nie jestem ani gliną, ani agentem FBI. Nie znałam dziewczyny, która zaginęła trzy miesiące temu, Stacey Summers. Podobnie jak reszta mieszkańców Bostonu czy wręcz całego kraju po prostu śledziłam jej sprawę w telewizji. A jednak… znam ją. Rozpoznaję jej promienny uśmiech na zdjęciach z liceum, same długowłose, niebieskookie blondynki. Poznaję jej entuzjazm na fotografiach cheerleaderek, czerwone pompony wyrzucone wysoko w górę. A potem złowieszczy zapis z monitoringu: drobna blondynka, którą uprowadza potężny brutal. Rano, po południu, wieczorem. Każdy moment był dobry dla mediów, by pokazać, jak porywacz prowadzi wstawioną dziewiętnastolatkę, byłą cheerleaderkę, w ciemną uliczkę. Przeczytałam wszystko o porwaniu Stacey Summers. Siedziałam oszołomiona widokiem jej rodziców w nadawanym na cały kraj programie śniadaniowym, choć teoretycznie odcięłam się od takich rzeczy. Patrzyłam na jej ojca, mężczyznę w typie silnego biznesmena, jak stara się trzymać fason, podczas gdy jej matka, starsza, ale wciąż piękna kobieta, ściskając męża mocno za rękę, błaga, by jej córka wróciła cała do domu. Śliczna, szczęśliwa, tryskająca energią Stacey Summers. Która, według słów rodziców, nigdy nie skrzywdziłaby nawet muchy.
Zastanawiam się, czego dotąd nie wiedziała. I czego musiała się dowiedzieć. Prawda jest taka, że znam Stacey Summers. Nie chcę tego. W najmniejszym stopniu. Ale znam Stacey Summers. Nie potrzeba doktoratu z psychologii, żeby rozumieć, że za każdym razem gdy patrzę na jej zdjęcie albo czytam kolejny artykuł, tak naprawdę patrzę na siebie. Nikt nie zadzwonił do mojej matki w ciągu dwudziestu czterech godzin od mojego zaginięcia. Nikt nie wiedział, że zniknęłam. Mama odebrała niejasną wiadomość od mojej koleżanki z pokoju w akademiku, cztery dni po rozpoczęciu ferii wiosennych: „Flora jest u was? Dlaczego nam nie powiedziała, że jedzie do domu wcześniej?”. Oczywiście nie miała pojęcia, o co chodzi Stelli. Dobre dwadzieścia minut zajęło jej zrozumienie, że nie jestem na Florydzie ze Stellą ani nie wróciłam w magiczny sposób na farmę w Maine, ani nie zjawiłam się jakimś cudem z powrotem w akademiku. Tak naprawdę nikt nie widział mnie już od kilku dni. Moja matka nie jest typem histeryczki. Odłożyła telefon i skupiła się na tym, co najważniejsze. Skontaktowała się z moim starszym bratem. Sprawdziła skrzynkę mailową. Przejrzała moją stronę na Facebooku. Tętno lekko jej przyśpieszyło, a ręce zaczęły się trząść. Pojechała na posterunek policji. Opowiadała mi potem, że czuła, że trzeba z kimś porozmawiać osobiście. Ale ta rozmowa okazała się dość trudna. Matka mieszka w Maine, a ja chodziłam do szkoły w Bostonie i teoretycznie zniknęłam, będąc na feriach wiosennych na Florydzie. Policjant z Maine był miły. Wysłuchał mojej matki, wydawał się zgadzać z tym, że nie jestem tego rodzaju dziewczyną, która mogłaby uciec, choć biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogli wykluczyć, że się upiłam i gdzieś zadekowałam. Zachęcił mamę, żeby złożyła oficjalne zgłoszenie zaginięcia, które zostało przesłane faksem do policji na Florydzie. A potem… nic. Słońce wschodziło i zachodziło. Moje koleżanki ze studiów rozmawiały z policją na Florydzie. Wróciły do kampusu do Bostonu. Zaczęły znów chodzić na wykłady. A moja matka siedziała przy telefonie, który wciąż nie dzwonił. A potem… Kartka przesłana pocztą. Moje pismo, ale słowa kogoś innego. I nagle nie byłam już zaginioną studentką college’u. Byłam prawdopodobną ofiarą porwania, którą wywieziono do innego stanu. W ciągu jednej nocy moja sprawa stała się głównym newsem, a świat mojej rodziny legł w gruzach. Matka mówiła mi później, że gdy się jest rodzicem, chce się myśleć, że ma się jakąś kontrolę nad sprawą swojego porwanego dziecka. Ale to tak nie działa. Pierwszą rzeczą, jaką zarządzili przedstawiciele służb, było to, że ma do nich nie dzwonić. Oni zadzwonią do niej. Tak naprawdę moja matka aż do pierwszej konferencji prasowej nawet nie znała zajmujących się moją sprawą agentów FBI. Poznała za to swoich nowych najlepszych przyjaciół: adwokatów ofiar.
Których biorąc pod uwagę ich tytuł, można by omyłkowo wziąć za osoby pracujące na rzecz ofiar. Nie. Adwokaci ofiar pracują dla służb porządkowych albo dla biura prokuratora generalnego. To zależy od jurysdykcji. Matka w czasie mojego porwania miała do czynienia z sześcioma adwokatami ofiar. Lokalnymi, stanowymi, federalnymi. Zmieniali się. Bo zwłaszcza w pierwszych tygodniach członków rodziny nie pozostawia się nigdy samych. Adwokaci ofiar powiedzieli mamie, że to dla jej dobra. A gdy po raz pierwszy odebrali bez przerwy dzwoniącą komórkę, podziękowała im. Kiedy postawili przed naszym domem znak ostrzegający media, że to teren prywatny i że wstęp wzbroniony, była wdzięczna. A gdy jakimś cudem zorganizowali kolejny posiłek, po czym zabrali ją do zarezerwowanego pokoju hotelowego, żeby mogła choć trochę odpocząć, zastanawiała się, jak przetrwałaby tę gehennę bez nich. Lecz moja matka nie jest głupia. Nie potrzebowała dużo czasu, by zauważyć, że adwokaci ofiar nieustannie zadają pytania. O życie jej dzieci i ich związki. O jej życie i jej związki. A skoro usiadła już do jedzenia, to może pogadałaby z detektywami? Na początku myślała, że detektywi chcą jej opowiedzieć o tym, jak starają się pomóc mnie odszukać, ale później zrozumiała, że chodzi tylko o to, by dręczyć ją kolejnymi pytaniami. I, tak, tego ranka jej miły i współczujący adwokat ofiar wróci z nią do domu, żeby zabrać ewentualne źródła informacji: komórki, tablety, pamiętniki. A następnego ranka zachęci ją – takim samym tonem, jakim dawniej przyjaciółki zapraszały ją na wspólny pedikiur – żeby zrobili sobie razem selfie. Zniknęłam na Florydzie, a życie mojej matki stało się widowiskowym dramatem śledczym, którym przez cały czas zarządzały niańki. Chyba obie nauczyłyśmy się sztuki przetrwania. I obie nadal wiemy rzeczy, których wolałybyśmy nie wiedzieć. Na przykład ja wiem, że tego ranka w drzwiach domu Stacey Summers zjawi się adwokat ofiar. Najprawdopodobniej ktoś znający jej sprawę. Może, tak jak ja, jej rodzice docenią swojego adwokata, nawiążą z nim więź. A może, jak moja matka, tylko będą ten związek tolerować, jako kolejną ingerencję w swoje życie, które przestało już być ich życiem. Adwokat będzie miał zdjęcie Devona Gouldinga, mojego martwego napastnika, który z całą pewnością był recydywistą. Zapyta, czy znają tego mężczyznę, czy możliwe, że Stacey go znała. Summersowie będą na tyle odważni i szaleni, by natychmiast mieć własne pytania: Czy to ten człowiek? Czy to on porwał naszą córkę? Co się z nią stało? Gdzie jest Stacey? Kiedy ją zobaczymy? Adwokat nic nie powie. W końcu Summersowie ucichną zdumieni, lecz każdy okruch informacji będzie wywoływać lawinę kolejnych pytań. Nie będą mogli zapytać o nic Devona Gouldinga. I to z mojej winy. Ale zakończenie, faktyczne odnalezienie ich córki…
Zerkam na dom. Mam nadzieję, że detektywi znajdą odpowiedzi, których ja nie miałam okazji poszukać. Takie jak: Czyja to krew w rogu garażu? Czy to Devon porwał śliczną, szczęśliwą Stacey? I co potem z nią zrobił? Bo wiem, że oglądałam wideo z porwania Stacey więcej razy, niż powinnam. Wiem, że śpię w pokoju wytapetowanym historiami zaginionych ludzi, którzy nadal nie wrócili do domu. Wiem, że gdy wczoraj wieczorem szłam do baru, szukałam czegoś, czego raczej nie powinnam była szukać. Dawno temu mogłabym wam powiedzieć o sobie wszystko. Lisy. Wiosna. Rodzina. A teraz… Mam nadzieję, że Stacey Summers jest silniejsza ode mnie. Chciałabym zasnąć. Położyć głowę na oparciu kanapy policyjnego wozu i śnić o czasach, gdy nawet nie myślałam o pójściu do college’u czy pokusie ferii wiosennych, obietnicy słonecznych plaż Florydy. Znaleźć się z powrotem w czasach, zanim zostałam sama. Sama na zawsze. Z drugiej strony ulicy dobiega wrzawa. Czuję poruszenie i wzburzenie tłumu, który jest świadkiem przybycia kogoś nowego na miejsce zbrodni. Nawet nie muszę patrzeć, żeby wiedzieć, kto to jest. Zadzwoniłam, więc przybył. Bo tak to jest między nami. Moja matka miała niańki, ale dla mnie ta relacja zawsze była czymś więcej. Mija minuta. Dwie. Trzy. I oto jest, stoi w otwartych drzwiach radiowozu, jak zwykle nienagannie ubrany, w długim dwurzędowym płaszczu zapiętym po samą szyję z powodu chłodu. – Och, Floro – wzdycha ciężko Samuel Keynes, specjalista FBI do spraw ofiar. – Co ty zrobiłaś?
Rozdział 7
Zanim D.D. zeszła po schodach i wyszła z domu Gouldingów, zatrzymano ją dwa razy, a jej komórka zadzwoniła trzykrotnie. Otrzymała dobre i złe wiadomości. Przez komplikującą się sprawę i długą nieprzespaną noc coraz bardziej bolała ją głowa. Od zastępcy kierownika wydziału zabójstw, czyli jej szefa, dostała wyraźny rozkaz, by zakończyć badanie miejsca zdarzenia i zwijać się stamtąd, zanim jej zmęczonym detektywom wymsknie się coś przed hałaśliwą zgrają dziennikarzy i cała ta sprawa wyjdzie im bokiem. D.D. nie protestowała. Szybkie działanie ma swoje plusy, gdy prowadzi się śledztwo w sprawie zabójstwa. Niestety, miała przeczucie, że nie będą mieli tyle szczęścia. W końcu dotarła na ganek. Po drugiej stronie ulicy, gdzie zgromadzili się reporterzy, rozległa się wrzawa. Można by pomyśleć, że rozgrywający wybiegł na boisko od footballu, stwierdziła z ironią, a nie przepracowana sierżant policji pokazała się na ulicy. Odruchowo uniosła dłoń. Nie po to, by osłonić się przed błyskiem fleszy w ten słoneczny listopadowy poranek. Po prostu nie chciała, by wykrzykiwano do niej kolejne pytania. Ruszyła szybko tam, gdzie ostatnio widziała ofiarę – która okazała się mścicielką – siedzącą grzecznie z tyłu radiowozu i z pewnością… D.D. gwałtownie przystanęła. Obok pojazdu stał wysoki, przystojny ciemnoskóry mężczyzna. Nie, wysoki, piękny ciemnoskóry mężczyzna. Idealnie zaznaczone kości policzkowe. Gładko ogolona głowa ozdobiona wypielęgnowaną krótką bródką. Ciemne oczy otoczone niewiarygodnie długimi rzęsami. Mężczyzna miał na sobie czarny dwurzędowy wełniany płaszcz, typowy dla menedżerów wyższego szczebla i agentów FBI. Tyle że z bliska D.D. zaczęła mieć wątpliwości, czy to zwykła wełna. Raczej kaszmir, a do tego jedwabny szalik w kolorze głębokiej czerwieni, co w tym momencie wydało jej się absolutnie sensowne. Tak przystojny mężczyzna o tak inteligentnej twarzy i tak bezpośrednim spojrzeniu musiał mieć na sobie płaszcz za tysiąc dolarów. A jego zdecydowanie niesłużbowy samochód wyglądał na bentleya. Z opóźnieniem się zorientowała, że gapi się z lekko rozchylonymi ustami. Zamknęła je, skrzyżowała obolałe ramiona i, a co tam, zaczęła udawać profesjonalistkę. Wyciągnął rękę, gdy podeszła. – Doktor Samuel Keynes. Specjalista do spraw ofiar. FBI. – Mhm… – Podała mu dłoń. Miał mocny uścisk. Oczywiście. – A pani? – Cierpliwie czekał na odpowiedź. Ciemne, bardzo ciemne oczy. Jak stopiona czekolada. I na pewno patrzył nimi na nią jak na wariatkę.
– Sierżant detektyw D.D. Warren – zdołała odpowiedzieć. – Superwizor. Zabójstwa. Wydział zabójstw. Chwileczkę. – Zmarszczyła brwi, odzyskując rezon. – Specjalista do spraw ofiar. Czy myśmy się już nie spotkali? Zamachy bombowe podczas maratonu w Bostonie… – Pomagałem wtedy kilku rodzinom, zgadza się. D.D. pokiwała głową. Przypomniała sobie. Bostońska komenda policji wspierała FBI w śledztwie dotyczącym bomb podłożonych w trakcie maratonu w kwietniu 2013 roku. D.D. sama przeprowadziła kilka przesłuchań, bo było mnóstwo świadków, z którymi trzeba było porozmawiać. Podczas narad zauważyła doktora Keynesa, a także paru innych specjalistów do spraw ofiar, choć w tamtym momencie za dużo się działo, żeby mogli się poznać. Byli zbyt zajęci zmaganiem się z horrorem zamachów, nie wspominając o toczącym się bardzo skomplikowanym śledztwie. – Zna pan osobę, którą się interesujemy? – Wskazała ofiarę (lub podejrzaną) nadal siedzącą z tyłu policyjnego radiowozu. – Floro? – zapytał spokojnym głosem. Dziewczyna w końcu podniosła wzrok. Siniak wokół jej oka przybrał barwę ciemnego fioletu, podczas gdy krawędź nosa pozostała wściekle czerwona. Adrenalina opada, zauważyła D.D., i dziewczyna zaraz się rozsypie. – Możesz jej powiedzieć – stwierdziła młoda kobieta z głębi radiowozu. Owinięta niebieskim policyjnym kocem wzruszyła ramionami, nadal nie nawiązując kontaktu wzrokowego. – Jak ty to powiesz, to może uwierzy. Bo cokolwiek ja bym powiedziała… – Mogłoby być użyte przeciwko tobie w sądzie? – podpowiedziała usłużnie D.D. Dziewczyna zerknęła na nią z ukosa. – Właśnie. – Pani sierżant Warren – zaczął doktor Keynes. – D.D. – D.D., czy moglibyśmy się przejść? W jakieś spokojniejsze miejsce? – Nie musiał wskazywać na dziennikarzy. Hałas właśnie ucichł, tym łatwiej byłoby im podsłuchać rozmowę. D.D. zastanowiła się, a potem skinęła głową w kierunku domu Gouldingów. Roiło się tam wprawdzie od techników kryminalnych, ale za to nie było dziennikarzy, więc w tych okolicznościach dom zapewniał maksimum prywatności. Ruszyła w jego stronę, doktor Keynes szedł tuż obok. – Ładny płaszcz – powiedziała. – To kaszmir? – Tak. – I jedwabny szalik?
– Owszem. – Muszę przyznać, że bostońska policja nie jest aż tak hojna. No ale ja nie mam tytułu doktora. – Mój dziadek zarabiał na życie, czyszcząc buty – rzucił łagodnym tonem doktor Keynes. – Za to mój ojciec jest kardiochirurgiem. Skończył Harvard. – A pan kontynuuje awans społeczny rodziny… pracując w FBI? – D.D. rzuciła mu powątpiewające spojrzenie. Doszli do drzwi. Doktor Keynes przytrzymał je dla niej, szarmancki gest, który wydawał się raczej zbędny na miejscu zbrodni. – Lubię swoją pracę. I mam to szczęście, że jestem w takiej sytuacji, że mogę robić to, co kocham. – Zaczynam dostrzegać, co łączy pana i osobę, którą się interesujemy. Oboje doskonale potraficie unikać odpowiedzi na moje pytania. Przez drzwi domu Gouldingów wchodziło się do skromnego holu ze schodami naprzeciwko. Z drewnianych paneli ściennych i z poręczy schodów dwóch techników właśnie zdejmowało odciski palców, więc D.D. skręciła w lewo, żeby znaleźć spokojniejsze miejsce. Razem z doktorem dotarli do saloniku od frontu, w którym stały dwuosobowa kanapa, stolik do kawy ze stosem czasopism o rękodziele i koszyk pełen kłębków przędzy. Ktoś w tej rodzinie, prawdopodobnie pani Goulding, musi interesować się robótkami ręcznymi. W tym drobnym szczególe było coś, co sprawiło D.D. ból. Jak to się dzieje, że z kobiety znanej z ręcznie dzierganych serwetek stajesz się matką domniemanego gwałciciela? D.D. zatrzymała się przed stolikiem. Gdyby usiadła, poczułaby się jak intruz, więc wolała stać. Doktor Keynes tak samo. W małym saloniku było o wiele cieplej niż na zewnątrz, panował zaduch. Doktor Keynes rozpiął płaszcz i poluźnił szalik. Pod spodem miał ciemny garnitur. Standardowy uniform urzędnika federalnego, pomyślała, tylko że znowu krój i materiał były o wiele ładniejsze niż to, co noszą przeciętni agenci. – Doktorze Keynes – zaczęła, po czym umilkła, czekając, aż zaproponuje, by mówiła mu po imieniu. Nie zrobił tego. – Nieczęsto mam w pracy do czynienia z adwokatami ofiar – zdecydowała się dokończyć. – Ale pamiętam, że w FBI nie pełnicie funkcji agentów. Tak dokładnie to kim pan jest? – Specjalistą do spraw ofiar. Pracuję dla Biura Pomocy Ofiarom. – I ma pan tytuł doktora. – Psychologii. – Specjalizacja? – Trauma. Pracuję głównie z ofiarami porwań, począwszy od porwanych dzieci, a skończywszy na dyrektorach firm naftowych porwanych dla okupu w Nigerii. D.D. przyjrzała mu się.
– Nie sądzę, żeby… Flora?… była dyrektorem firmy naftowej. – Florence Dane – podpowiedział, potem popatrzył na nią wyczekująco. Nazwisko z czymś jej się kojarzyło. Sądząc po wyrazie jego twarzy, powinna wiedzieć. I ta wcześniejsza uwaga Neila, że twarz tej kobiety wydaje mu się znajoma… W końcu załapała. – Siedem lat temu. Studentka University of Massachusetts. Pojechała na ferie wiosenne na Florydę i zniknęła. FBI przejęło śledztwo… – Musiała pomyśleć. – Z powodu tych pocztówek, tak? Matka zaczęła dostawać kartki, rzekomo napisane przez córkę, ale każda nadana była w innym stanie. Matka wystąpiła w telewizji, miała kilka konferencji prasowych, próbując jakoś dotrzeć do porywacza. – Chodziło o coś więcej niż pocztówki. Wysyłał maile, a nawet nagrania wideo. Atakował w ten sposób matkę dziewczyny, dręczył ją, zupełnie jakby dawało mu to taką satysfakcję jak samo porwanie. D.D. zmarszczyła brwi. – Florence Dane długo nie było. – Czterysta siedemdziesiąt dwa dni. – Jezu. – D.D. aż zamrugała. Niewiele ofiar odnajdywano po tak długim czasie. A te, które odnajdywano… – Kierowca ciężarówki? – zapytała. – Sprawca przemieszczał się w ramach pracy, prowadził ciężarówkę czy coś takiego? – Tak. Jacob Ness. Wmontował skrzynię w tył kabiny, żeby mieć ofiarę cały czas przy sobie. Flora najprawdopodobniej nie była pierwsza. – On nie żyje, jeśli dobrze pamiętam. Dostaliście cynk. W akcję wkroczył SWAT. Dziewczyna przeżyła. Jacob Ness nie. Doktor Keynes nie potwierdził. Cwaniak, pomyślała D.D. W sumie nie zadała pytania, więc nie odpowiedział. – Okej – stwierdziła raźniej. – Moja podejrzana, Flora, to pańska ofiara, Florence. Kiedyś porwał ją szalony psychopata, a teraz… co? Poluje na nich w barach? – Tylko Flora może odpowiedzieć na to pytanie. – Ale tego nie zrobiła. Jak na razie dzieli się ze mną jedynie swoimi hipotezami na temat przestępstw dokonanych przez Devona Gouldinga, a nie swoich. – To ten barman? Ten, który miał ją zaatakować? – To ofiara – poprawiła go D.D. – Zdrowy mężczyzna, z którego został skwarek w jego własnym garażu, bo pańska dziewczyna potrafi zrobić ogień chemiczny. Doktor Keynes przypatrywał się jej, stojąc w swobodnej pozie, z rękoma w kieszeniach swojego absurdalnie drogiego płaszcza. – Jestem pewien, że zdobyła już pani jakieś informacje.
– Kilku detektywów przejrzało zapisy wideo z baru. Potwierdzili, że Devon Goulding pracował tam zeszłej nocy. Według zapisu z monitoringu, a także relacji świadków, Flora też tam była, choć większość wieczoru spędziła, tańcząc z innym mężczyzną, Markiem Zeilanem. Co ciekawe, pan Zeilan tuż po trzeciej w nocy złożył na policji doniesienie, że barman z Tonicu zaatakował go przed tym właśnie barem. – Co również zgadza się z oświadczeniem Flory – zauważył doktor Keynes. – Kamera wideo z bankomatu parę przecznic dalej nagrała prawdopodobnie Devona prowadzącego Florę pod rękę. Czy za jej zgodą, czy wbrew jej woli… Podobno nie da się tego stwierdzić. – Bardzo szybko tutaj trafili… – Zdecydowanie. Bardzo szybko trafili do garażu Gouldinga. – Znaleziono Florę nagą ze skrępowanymi rękoma. – Wygląda pan na dobrze zorientowanego w szczegółach. Pominął tę uwagę milczeniem. – Skrępowane dłonie nie wskazują na wyrażenie zgody – stwierdził po chwili. – Niestety. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w świecie Pięćdziesięciu twarzy Greya, nie mogę poczynić takiego założenia. Proszę mi coś powiedzieć, doktorze Keynes, pan pełni wobec Flory rolę specjalisty do spraw ofiar czy też jest pan jej psychiatrą? – Jestem specjalistą do spraw ofiar. Nie psychiatrą – oznajmił. – Ale zadzwoniła do pana. Nie do matki. Nie do prawnika. Do pana. Dlaczego? – Będzie pani musiała spytać o to Florę. – Jesteście parą – podsunęła D.D. – Nie. – Aha. W sytuacji kryzysowej zadzwoniła do pana. A ja się założę, że to nie pierwszy raz. Doktor Keynes zacisnął usta. Co za przystojny mężczyzna, pomyślała ponownie D.D. Piękny, bogaty, odnoszący sukcesy. Ciężki los. A mimo to coś w nim było. Powaga. Smutek? Nie potrafiła tego zdefiniować. Ale było w jego postawie coś mrocznego, co jednak nie pozwalało jej go nienawidzić. – Powinna pani zadać Florze więcej pytań – powiedział w końcu. – Ona stawia na szczerość. I bezpośredniość. Myślę, że przekona się pani… Ona czuje się samotna, pani sierżant. Jej doświadczenia, to, przez co musiała przejść… To wyjątkowa i bardzo silna dziewczyna. Ale jest też bardzo samotna. Niewiele osób przetrwało to co ona. – Co oznacza – mruknęła D.D. – że w sytuacji kryzysowej zwraca się do osoby, która jako jedyna zdaje się ją rozumieć. I nie jest to nikt z jej rodziny. Tylko
pan. – Powinna pani zadać jej więcej pytań – powtórzył. – I nie lekceważyć odpowiedzi. Odkąd Flora powróciła pięć lat temu, stała się specjalistką od przestępstw. – Doprawdy? – Jeśli uważa, że ten barman porywał wcześniej inne dziewczyny, to nie byłbym zaskoczony, gdyby okazało się to prawdą. – Pracuje pan z rodziną Stacey Summers? – zapytała nagle D.D. Keynes potrząsnął głową. Jeśli zaskoczyła go zmiana tematu, to nie dał nic po sobie poznać. – Moja koleżanka, Pam Mason, dostała tę sprawę. – Czy Flora rozmawiała z panem o zniknięciu Stacey? Śledziła tę sprawę w mediach? – W przeciwieństwie do tego, co się chyba pani wydaje, nie utrzymujemy z Florą stałego kontaktu. – Tylko gdy znajdzie się pod nadzorem policji? – zasugerowała D.D. – Sądząc po obrażeniach, raczej mówi prawdę, że została porwana przez Devona Gouldinga – stwierdził doktor Keynes obojętnym tonem. – Co oznacza, że jakiekolwiek działania podjęłaby w swojej obronie… – Dlaczego nie chce skorzystać z pomocy medycznej? Skoro jest taka niewinna, to dlaczego nie pozwala, żeby lekarz przeprowadził oficjalne badanie i potwierdził jej wersję? – Ofiary gwałtów i innych przestępstw opartych na przemocy często wzbraniają się przed kontaktem fizycznym. – Naprawdę? To wyjaśniałoby, dlaczego Florence Dane pojawiła się w barze, wypiła kilka martini i ruszyła na parkiet z zupełnie obcym mężczyzną? – Nie jestem wrogiem, pani sierżant Warren. Pragnę tylko zaoferować pewne wskazówki, które mogą przyśpieszyć rozwiązanie problemu, z którym mamy do czynienia. – Problemu, w którym pańska ofiara stanęła złu na drodze, żeby co osiągnąć? Złapać drapieżnika w pułapkę? Kogoś uratować? Zemścić się za to, co ją kiedyś spotkało? Doktor Keynes nie odpowiedział. D.D. nagle straciła cierpliwość. – Chce pan szybkiego rozwiązania? To proszę zrobić nam obojgu przysługę i przejść do rzeczy. Ile razy Flora już to robiła? Ile razy odbierał pan taki telefon w środku nocy? Może mi pan od razu powiedzieć, bo pan wie, że mogę to sprawdzić. – Cztery. – Cztery? – D.D. nie potrafiła ukryć niedowierzania. – Flora Dane zabiła cztery razy? Do diabła…
– Nie zabiła – przerwał jej doktor Keynes zdecydowanym tonem. – Pierwszy raz posunęła się tak daleko w obronie własnej. – A co? Tych innych tylko osmaliła? Przypaliła zapalniczką, zamiast użyć ognia chemicznego? – To nie była pierwsza napaść na Florę. Gdy przeczyta pani raporty, to będzie pani wiedziała, że reagowała w odpowiednim zakresie i nie postawiono jej żadnych zarzutów. – Dzielna obywatelka z tej pana dziewczyny, pana ofiary… – Flora Dane jest ocaloną. Kobietą, której udało się przeżyć. – Flora Dane jest wariatką. Chodzi do tych barów, szukając kłopotów. I znajduje je. Doktor Keynes nie odpowiedział od razu. Sprytnie z jego strony, pomyślała D.D., bo rzeczywiście, co w tym momencie można było powiedzieć? – Będę drążyć tę sprawę – stwierdziła zdecydowanie. Pokój był mały, jej głos zabrzmiał donośnie. – Może w każdym oddzielnym przypadku można lekceważyć zachowanie Flory, ale ogólny schemat? Z całym szacunkiem, doktorze Keynes, zachowanie Flory Dane stanowi zagrożenie dla niej i dla innych. – Ja też będę szczery, pani sierżant Warren. Flora twierdzi, że nie znała barmana Devona Gouldinga. Nie zaplanowała spotkania z nim ani nie zrobiła nic, by umożliwić mu porwanie jej spod baru i związanie nagiej w swoim garażu. Jeśli chodzi o to, co się stało później, byłbym ostrożny z obwinianiem ofiary. Flora nie dzwoni do mnie po to, żebym wpłacił za nią kaucję. Nigdy tego nie potrzebowała. Trzeba ją tylko odwieźć do domu. D.D. wbiła w niego wzrok. – Poważnie? Zadzwoniła do pana, agenta FBI… – Specjalisty do spraw ofiar. – Żeby ją pan podwiózł do domu? – Chodzi o coś więcej. – Ma pan na myśli na przykład to, że będąc tutaj, wchodzi pan w drogę policji? – Nie, na przykład to, że zabierając Florę do domu, wejdę w drogę jej matce.
Rozdział 8 Śniłam o frytkach. O gorącym, tłustym złocie. Pokrytej solą dekadencji. Że je oblizuję, gryzę, wpycham do ust. Mogłabym je jeść garściami. Całymi porcjami. Całymi pudełkami. Zanurzone w keczupie. Polane majonezem. Ociekające sosem farmerskim. I o burgerze ze stopionym serem na mięciutkiej białej bułeczce ze stosem świeżo pokrojonych pomidorów, cebuli i pikli. Wbiłabym w niego zęby, pochłaniała łakomie zbyt duże kęsy, czując, jak fala tłuszczu i węglowodanów rozlewa się po moim języku. Śniłam o jedzeniu. W brzuchu mi burczało, mięśnie się napinały i pojękiwałam z bólu. I wtedy się obudziłam. Czułam je. Tutaj, w tym pomieszczeniu. Fast foody w pełnej chwale. Cheeseburgery. Frytki. Nuggetsy z kurczaka. Słyszałam szelest papierowych opakowań, dźwięk słomki wsuwanej w plastikową pokrywkę kubka. Chyba znowu jęknęłam. W głodzie nie ma żadnej dumy. Tylko desperacja. Kroki. Coraz głośniejsze. Tym razem błagałam, żeby szedł szybciej, żeby już się zbliżył. Wsunął klucz do kłódki, przekręcił go. Proszę. Tak ładnie proszę. Bez względu na to, czego będzie ode mnie chciał. Cokolwiek by chciał. Frytki. Zapach smażonych frytek. Gdy uniósł wieko, aż zamrugałam w powodzi światła. Od wąskich promieni wpadających przez dziurki wielkości palca po morze jaskrawej bieli. Zabolały mnie oczy. Może w reakcji na nagłą, intensywną stymulację wzrokową, ale chyba głównie ze względu na zapach. Cudowny, odurzający zapach. Wspomnienia. Mgliste. Uczłowieczające. Bieganie pośród zraszaczy na krótkich, grubiutkich nóżkach, radosny śmiech dziecka, gdy próbowałam złapać kropelki wody na język. A potem głos, odległy, ale znajomy: „Zmęczona, skarbie? Chodźmy po shake’a”. Skok do przodu o kilka lat. Świeże wspomnienie: dłonie ze starczymi plamkami, trzęsące się, gdy chwiejnie stawiają brązową plastikową tacę. „Keczup? Nie. Najlepszy jest majonez. Zobacz”. Przez moment mam cztery lata albo sześć, albo osiem, albo dziesięć. Jestem dzieckiem, dziewczyną, kobietą. Jestem sobą. Mam przeszłość i przyszłość. Mam rodzinę i przyjaciół. Ludzi, którzy mnie kochają. I wtedy on się odezwał, a ja znowu zniknęłam. I było tylko jedzenie, dla którego zrobiłabym wszystko. Musiał pomóc mi wstać. Starałam się jak najwięcej ćwiczyć w wąskiej przestrzeni, ale traciłam poczucie czasu i nie zawsze pamiętałam, co powinnam
zrobić albo czy już to zrobiłam. Dużo spałam. Spałam i spałam, i spałam. Wtedy nie musiałam już tak bardzo cierpieć. Gdy w końcu stanęłam na nogi, strasznie się trzęsły. Zgarbiłam się odruchowo, jakbym spodziewała się ciosu. Nie mogłam zrzucić winy za tę postawę na skrzynię. W niej zawsze byłam wysoka i wyprostowana. – Jesteś głodna? – zapytał. Nie odpowiedziałam. Nie byłam pewna, czy powinnam. Poza tym głośne burczenie w brzuchu zastąpiło słowa. Roześmiał się. Był w dobrym humorze. Wręcz radosny. Poczułam, że się prostuję. Zauważyłam, że jest czystszy. Że ma wilgotne włosy, jakby wyszedł spod prysznica. Mocno stał na nogach, miał niezmącony wzrok, a nie zawsze tak było. Wydawało mi się, że patrzę przez niego na wylot, na sfatygowany szary stolik do kart. Jedzenie. Mnóstwo toreb. McDonald. KFC. Burger King. Subway. Fastfoodowy bankiet. Poszedł na całość, uświadomiłam sobie. Tylko tym razem nie chodziło o narkotyki. Obżarstwo. Ale dlaczego? I co ze mną? – Jesteś głodna? – zapytał ponownie. Wciąż nie wiedziałam, co powiedzieć. Jęknęłam. Roześmiał się wspaniałomyślnie. To pomieszczenie było jego królestwem. Rozumiałam to. Tutaj byłam jego własnością, a on chciał upajać się swoją władzą. Poza tymi ścianami z pewnością był frajerem, i to przez wielkie F. Mężczyźni nie okazywali mu szacunku. Kobiety się z niego naśmiewały. Stąd zapotrzebowanie na to miejsce, na skrzynię, na bezradną ofiarę. I na ćwiczenia z zastraszania. Poruszyłam się niepewnie. Nauczyłam się już, że najważniejsze jest jego pozwolenie. Wszystko, co dawał, mógł też odebrać, więc musiałam działać ostrożnie. Gdy nie zaoponował, nie wyciągnął ręki, żeby mnie zatrzymać, zbliżyłam się do zastawionego jedzeniem stolika. I stałam tam, z głową wtuloną w ramiona, z potulnie złożonymi rękoma. Czekałam, choć nigdy dotąd czekanie tyle mnie nie kosztowało. Drżał mi każdy mięsień, a żołądek zacisnął się w supeł. – Co chcesz? – zapytał. Zmarszczyłam brwi, jego pytanie zbiło mnie z tropu. Nie wiedziałam. Przez ostatnie tygodnie uczył mnie bycia nikim, niepragnienia niczego. To było moje zadanie. A teraz się bałam. Bo zapach był odurzający, oszałamiający. Czułam, że tracę panowanie nad sobą, a wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Gorzej niż umierać z głodu byłoby stać wobec obfitości jedzenia i nadal cierpieć głód. – Powinnaś coś zjeść – stwierdził w końcu. Szturchnął mnie w kościste ramię, uszczypnął w wystające żebro. – Za chuda się robisz. Wyglądasz gównianie, wiesz?
Podniósł leżącą najbliżej torbę. Otworzył ją i pomachał mi nią przed nosem. Frytki z McDonalda. Gorące, złote i słone. Niemal słyszałam głos swojego dziadka: „Zobacz, dziecko, najlepszy do frytek jest majonez”. Zastanawiałam się, czy dziadek jest tutaj, żeby mnie wreszcie zabrać. Tylko że ja już nie chciałam z nim iść. Chciałam być w tym koszmarnym pomieszczeniu z tym strasznym człowiekiem i z tymi wspaniałymi, ociekającymi tłuszczem frytkami. Proszę, proszę, proszę, daj mi zjeść chociaż jedną jedyną frytkę… Zrobię wszystko, będę kimkolwiek… Mężczyzna odwinął brzeg torby. Sięgnął do środka. Wyjął czerwone opakowanie ze złotą literą M. Frytki z wierzchu się rozsypały. Spadły na podłogę, na brudną poprzecieraną wykładzinę. Zaciskając i rozluźniając palce, napinając całe ciało, patrzyłam, jak upadają. Miał zamiar je zjeść. Miał zamiar stać przede mną i pochłaniać jeden idealnie słony kąsek za drugim. Śmiejąc się radośnie i napawając ich smakiem. A ja nie miałabym wyjścia. Musiałabym go zabić. Straciłabym kontrolę, rzuciłabym się na niego, a on… On… Podał mi pudełko. – Proszę. Naprawdę. Nabierz trochę ciała, do kurwy nędzy. Złapałam frytki. Chwyciłam pudełko w obie ręce. Już wystygły. Były letnie, tłuszcz zaczynał tężeć. Nie przeszkadzało mi to. Wsypałam połowę opakowania do ust, próbując połykać bez gryzienia. Jedzenie, jedzenie, jedzenie. Potrzebowałam go, musiałam coś zjeść. Boże, o Boże, o Boże. Zaczął się śmiać. Nie patrzyłam na niego, skupiłam całą uwagę na torbie. Potrzebowałam jedzenia. Musiałam jeść. Mój brzuch, całe moje ciało, każda komórka wołały o pożywienie. W ustach miałam sucho, zgniecione frytki były zbyt zapychające. Chciałam je przełknąć, ale zadławiłam się tylko tak, że łzy zaczęły mi lecieć z oczu. Zwymiotuję, pomyślałam. Nie mogłam jednak tego zrobić. Nie mogłam utracić tylu kalorii. Próbowałam pchnąć frytki dalej, wielką kulę rozgniecionych ziemniaków. Oczy mi łzawiły, gardłem wstrząsały konwulsje. Żołądek się buntował… Położył mi rękę na ramieniu. Popatrzyłam na niego przerażona. Tak właśnie było: zamierzał wyjąć rozmiękłe frytki z moich ust. Wsunąć w nie zgięty palec i wygrzebać jedyne pożywienie, jakie znalazło się tam od wielu dni. I na tym koniec. Zamknie mnie z powrotem w przypominającej trumnę skrzyni i ja tam umrę. – Powoli – powiedział. – Napij się wody. Odczekaj. Bo zaraz się zrzygasz. Podał mi butelkę wody. Piłam drobnymi łykami, rozbijając kulę rozmiękłych frytek i przełykając je. Gdy w końcu sięgnęłam po następną porcję, zabrał mi pudełko. Zaczął rozkładać frytki pojedynczo na rozklekotanym stoliku. Brałam je
po kolei. Jedną po drugiej pod jego uważnym spojrzeniem, gryzłam, przełykałam i znowu żułam. Kiedy frytki się skończyły, otworzył torbę ze smażonym kurczakiem i podał mi udko. Jedliśmy razem. Ja przykucnęłam na podłodze, on usadowił się na krześle. Ale siedzieliśmy razem, pochłaniając jedzenie z jednej torby za drugą. Najadłam się o wiele szybciej, niż chciałam. Zwymiotowałam, mój żołądek zaprotestował przeciwko jedzeniu, którego nie mogłam się doczekać. Nie skrzyczał mnie. Tylko kazał obmyć twarz, a potem podał mi napój gazowany. Zasnął na sofie, gdy ja uparcie wciskałam w siebie jeszcze kanapkę z indykiem. Kiedy już nie mogłam, kiedy nawet wymioty nie przynosiły ulgi mojemu nadwerężonemu żołądkowi, zwinęłam się na podłodze obok jego stóp i usnęłam. Gdy potem się obudziłam, patrzył na mnie z góry. – Dziewczyno – powiedział. – Cuchniesz szczynami i fast foodem. Po chwili skrzyżował ramiona i zamknął oczy. – Jutro – mruknął. – Jutro weźmiesz prysznic. A ja byłam mu niepomiernie, nieskończenie wdzięczna.
Rozdział 9 Detektyw blondynka nie chce mnie puścić. Grozi, że zdobędzie nakaz, żeby zmusić mnie do poddania się badaniu lekarskiemu. Dlaczego nie chcę, skoro mówię prawdę? Badanie medyczne tylko potwierdziłoby moją wersję, że zostałam zaatakowana przez Devona Gouldinga. Odnoszę wrażenie, że ona ma obsesję na punkcie „potwierdzania”. Nikt mnie nie tknie. Nawet lekarz. Nawet pielęgniarka. Nawet weterynarz. Gdy jej to jasno i kategorycznie wyjaśniam, chyba w końcu łapie. Przygląda mi się długo i intensywnie, a potem zgadza się na zaproponowany przeze mnie kompromis: zdjęcia sińców na mojej twarzy. Rozumiem, czego ta detektyw chce. Rozumiem, czego oni wszyscy chcą. W dzisiejszych czasach nie wystarczy powiedzieć, że zostało się napadniętym. Ofiara musi to udowodnić. Na przykład, że rozmiar sińca na mojej twarzy odpowiada wielkości pięści napastnika. Albo że ponaddwucentymetrowe rozcięcie skóry na lewej kości policzkowej odpowiada ostrej krawędzi jego wielkiego sygnetu. Jeśli chodzi o szerszy zakres badań, jestem stanowcza. Nie ma potrzeby badania ginekologicznego. Ta nieprzyjemność mnie ominęła, a Devon Goulding może mieć o to pretensje do zawartości swojego śmietnika. Poza tym bałam się o swoje życie. Obudziłam się posiniaczona, pobita, rozebrana do naga, ze związanymi rękoma. Bałam się o swoje życie. Bałam się o swoje życie. Bałam się o swoje życie. Mam złożyć oficjalne zeznanie? Bałam się o swoje życie. Doktor Keynes i ja milczymy, gdy prowadzi mnie do swojego auta. Tak naprawdę to wszystko zostało już powiedziane. Gdy pięć lat temu odzyskałam przytomność, Samuel był pierwszą osobą, którą zobaczyłam. Drzemał na krześle obok mojego szpitalnego łóżka. Miał na sobie grafitowoszary garnitur. Marynarka była rozpięta, czerwony krawat przesunięty, lewą nogę założył na prawą. Jego czarne lakierki aż lśniły. Przyglądałam się im przez dłuższy czas oczarowana. Lakierki. Eleganckie męskie buty z lakierowanej skóry. Nie mogłam w to uwierzyć. Rozmawialiśmy o tym potem. Jedna z wielu rozmów w okresie, gdy rozmawiałam tylko i wyłącznie z nim. Że coś tak zwyczajnego jak lakierki może być tak zdumiewające. Obudziłam się i przez dobrą godzinę nic nie powiedziałam, nie dałam nikomu znaku, że powróciłam do krainy żywych. Zamiast tego po prostu leżałam i gapiłam się na buty.
Symbol cywilizacji, uznaliśmy w końcu. Odrobina piękna, kultury i troski. Innymi słowy, te buty symbolizowały wszystko, co utraciłam. To, czego nie spodziewałam się już nigdy zobaczyć. Ludzki umysł ma tendencję do redukowania skomplikowanych myśli do pojedynczych, prostych symboli. W ten sposób sobie radzi, mówił mi Samuel. Na początku trudno mi było wyrazić słowami wszystko, co straciłam, wszystko, czego się bałam, wszystko, przez co przeszłam. Więc zamiast tego skupiłam się na parze lśniących męskich lakierków. – Zadzwoniłeś do niej – mówię teraz. To nie jest pytanie. Za często to przerabialiśmy. – Wiedziałaś, że to zrobię. Samuel trzyma obie dłonie na kierownicy. Jego ręce są spokojne, a palce długie i eleganckie. Jest zdumiewająco pięknym mężczyzną. Wręcz niepokojąco pięknym. Na początku miałam mu to za złe. Jak można traktować kogoś poważnie, a szczególnie lekarza, jeśli wygląda tak, jakby występował w reklamach Calvina Kleina? Wraz z upływem lat zaczęłam rozumieć. Wszyscy dźwigamy swój krzyż, nawet ktoś tak ładny jak Samuel. Ale on się nie zaniedbuje. Nie stara się odwrócić uwagi od swojego idealnego wyglądu. Wręcz przeciwnie. Zawsze ma na sobie doskonale skrojone ubrania, płaci fryzjerowi sto dolarów za ogolenie głowy i ma starannie wypolerowane paznokcie. Nawet poza godzinami pracy wygląda tak, jakby zszedł z okładki luksusowego magazynu dla panów. To chyba pewnego rodzaju test. Ja ubieram się szpanersko i tandetnie, żeby kolejny dupek chwycił przynętę. Natomiast Samuel chce być postrzegany jako typowy piękniś. I czeka, aż zaczniesz go nie doceniać. W tym momencie cię ma, i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Samochód idealnie uzupełnia jego wizerunek. SUV acura, bardzo stylowy. Nieskazitelne skórzane fotele, świeżo odkurzona wykładzina. Dziwię się, że nie podłożył ręcznika, zanim pozwolił mi usiąść. Na mnie odór śmieci nie działa, ale na niego na pewno. Może wymontuje potem siedzenie i spali je. Jeśli chodzi o Samuela, nic by mnie nie zdziwiło. – Każdy, kto ocalał, jest inny – powiedział mi tamtego pierwszego dnia w szpitalu. To właśnie łączy mnie i Samuela: oboje jesteśmy ocalonymi. – Jest jakaś szansa, że została w Maine? – pytam, starając się nadać swojemu głosowi lekki ton. Odwracam się plecami do Samuela i wyglądam przez okno. Światło dzienne wciąż mnie zdumiewa. Tyle lat później poranki nadal są niespodzianką. – A jak myślisz?
Myślę, że nie tylko zadzwonił do mojej matki, lecz także że ona czeka już w moim mieszkaniu. Myślę, że wolałabym wrócić na miejsce zdarzenia i kłócić się dalej z detektywem blondynką. – Co ty wyprawiasz? – pyta Samuel. Uśmiecham się, nie potrafię się powstrzymać. Twarz wciąż mam zwróconą ku szybie. Ze wszystkich ludzi właśnie Samuel zna mnie aż za dobrze. I dlatego ciągle do niego dzwonię. Żeby przypomnieć sobie, że gdzieś tam jest ktoś, kto wie, kim jestem, nawet jeśli ja nie zawsze pamiętam. Gdy ocknęłam się tamtego dnia w szpitalu w Atlancie, moja matka i brat wciąż jeszcze lecieli z bostońskiego lotniska Logana. Ponieważ nie miałam tu w okolicy ani rodziny, ani przyjaciół, Samuel został w pokoju, żeby zapewnić mi wsparcie. Jednak w momencie gdy agenci FBI zaczęli zadawać mi te wszystkie pytania… Ja nie mogłam. Nie mogłam mówić. Nie mogłam przypomnieć sobie tego, co chcieli, żebym sobie przypomniała. Nie byłam w stanie przywołać wspomnień, którymi ich zdaniem powinnam natychmiast się z nimi podzielić. Zwinęłam się w kulkę. Zamknęłam się w sobie. Próbowali łagodnie, niecierpliwie, a potem coraz bardziej natarczywie. To nie miało znaczenia. Nic nie mówiłam. Nie mogłam. W końcu wyszli, bo lekarz powiedział, że mają dać mi odpocząć. Został tylko Samuel. Usiadł na krześle. Założył lewą nogę na prawą. I tyle. Nie powiedział ani słowa. Zamknęłam oczy. Zasnęłam. Albo przynajmniej próbowałam. Szpitalny pokój się oddalił. Zastąpiły go inne obrazy. Jasne i ciemne. Krzyki i śmiech. Szampon na moich włosach. Zapach amoniaku. Krew wsiąkająca w tanią wykładzinę. Widziałam rzeczy, których widzieć nie chciałam. Wiedziałam rzeczy, których wiedzieć nie chciałam. I po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, co to znaczy być ofiarą. Tego się nie da odwrócić. Nie da się cofnąć, wymazać, odwołać. Te rzeczy, które się wydarzyły, są tobą, a ty jesteś nimi. Możesz uciekać, ale nie umkniesz. Tak już jest. Wtedy podjęłam decyzję. Opowiem moją historię jeden jedyny raz. Samuelowi. A potem koniec. Będę mówić, on będzie słuchał, a później nigdy już nie będę o tym rozmawiać. Samuel upewnił się, że zdaję sobie sprawę z faktu, że on pracuje dla policji. Wszystko, co powiem, przekaże zajmującemu się sprawą agentowi FBI. Nie jest moim psychiatrą, nie łączy nas relacja lekarz – pacjent. Jeśli to rozumiem, wysłucha tego, co chcę, co muszę opowiedzieć. Więc opowiedziałam. Słowa pędziły, wylewały się. Niekończący się koszmarny potop. Mówiłam wiele godzin. Przychodziły pielęgniarki, sprawdzały wykresy, odczytywały dane z monitorów i znikały. W drzwiach pojawiały się ciemne postaci
agentów, ale szybko je przepędzano. Nie wiem. Nie widziałam tego, nie widziałam pokoju, sprzętu, nie odczuwałam obecności innych. Leżałam sztywna jak kłoda, z rękami wzdłuż boków, ze wzrokiem wlepionym w lampy na suficie, i mówiłam, mówiłam, mówiłam… Najpierw szeptem. Potem głośniej, pewniej. A potem… może na końcu krzyczałam. Naprawdę nie pamiętam. To działo się jakby poza mną. Musiałam wydobyć z siebie cały ten koszmar, a jedynym sposobem było mówić, mówić, mówić. Gdy dotarłam do końca, nad ranem, Samuel podniósł się chwiejnie z krzesła. Jego twarz pokrywała warstewka potu. Nie wyglądał już tak pięknie. Miał urywany oddech, jakby właśnie skończył długi, trudny bieg. Poszedł do łazienki. Słyszałam, jak wymiotuje. Jednak kiedy wrócił, jego gładka głowa lśniła i znów był opanowany. Wziął mnie za rękę. Trzymał ją. A ja spałam. Wiele godzin, może nawet cały dzień. Nareszcie spałam. Gdy się obudziłam, moja matka i brat już tam byli i rozpoczął się prawdziwy powrót do krainy żywych. Dotrzymałam danego tego dnia słowa. Nigdy już nie opowiedziałam swojej historii. Ani detektywom, ani zawziętemu prokuratorowi, ani własnej matce. Samuel musiał złożyć raport; w końcu to była jego praca. Nigdy o to nie pytałam. I nigdy nie przeczytałam tego raportu. Powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia, wszystko, co mogłam powiedzieć. Dobre w tym, że Jacob Ness, mój porywacz, nie żyje, jest to, że nikt nie może niczego podważyć. Ta historia jest tylko moja. I oboje z Samuelem o tym wiemy. – Dlaczego wyszłaś wczoraj wieczorem? – pyta mnie teraz Samuel. Zdejmuje nogę z gazu, zbliżamy się do mojego mieszkania w Arlington. – Jestem młodą singielką. Ludzie w moim wieku powinni wychodzić wieczorami. – Do baru sama? – Grał tam świetny zespół. Spojrzał na mnie. – Nie okłamałam policji – usłyszałam samą siebie. – Ten barman zaskoczył mnie tak samo jak wszystkich. Gdyby mnie tam nie było… Samuel się nie śpieszy. Psychiatrzy są mistrzami w wyczekiwaniu. – Zabiłaś człowieka. – Błagam. Ten Goulding zaatakowałby inną dziewczynę i ona by teraz nie żyła. Zeszłej nocy uratowałam komuś życie. – I uratowanie tej abstrakcyjnej dziewczyny ma jakąś wartość? – Oczywiście!
– A co z twoim życiem? Czy ono ma wartość? Przewracam oczami. Dałam się wmanewrować i oboje o tym wiemy. – Nie zaliczyłabym tego do przejawów wyjątkowej bystrości umysłowej – informuję go. – To był raczej odruch bezwarunkowy. Ignoruje mój sarkazm i kontynuuje już bardziej uszczypliwie: – Przypuszczam, że twoja matka powiedziałaby, że mając do wyboru martwienie się o ciebie i martwienie się o obcą osobę, wolałaby wiedzieć, że ty jesteś bezpieczna. Nic na to nie odpowiadam. A może miałabym za dużo do powiedzenia. Na przykład: jakie to ma znaczenie? Mogłabym siedzieć w domu każdego wieczoru do końca życia, a moja matka i tak nie byłaby zadowolona. Tak naprawdę dla niej może lepiej byłoby, gdyby wreszcie spotkał mnie tragiczny koniec. Skończyłoby się wieczne wyczekiwanie. Bo – jak powiedziałaby wam moja matka – może was spotkać coś gorszego niż porwanie waszego dziecka. Można je odzyskać i uświadomić sobie, że jednak się je straciło. – Nie powinieneś był do niej dzwonić – mówię. – Ale wiedziałaś, że to zrobię. – Umiem o siebie zadbać. – Wystarczy spytać Devona Gouldinga? – Zrobiłam, co musiałam! – Nie – odpowiada Samuel równie ostro. – Doprowadziłaś do tego, czego chciałaś. A to różnica. Zapada milczenie. Dojeżdżamy do trzypiętrowej kamienicy z czerwonobrunatnego piaskowca, w której znajduje się moje dwupokojowe mieszkanie. Samuel zatrzymuje się na poboczu, gdzie można stać tylko przez chwilę. To sygnał, że nie zostaje, tylko mnie podrzuca. – Tutejsza policja będzie ci teraz patrzeć na ręce – mówi cicho. – E tam. To tylko takie zagrywki. Ta blondynka nie mogła aresztować sprawcy, więc pobawiła się mną. Ale wierz mi, zanim skończą przetrząsać ten dom, znajdą ślady innych ofiar. I wtedy będą mieli prawdziwą robotę do zrobienia, a ja znajdę się na marginesie, jako dziwaczny przypis w aktach. Samuel mi się przygląda. Ma ciemne oczy o głębokim spojrzeniu, otoczone gęstymi rzęsami. Wyobrażam sobie, jak kobiety codziennie się zakochują, patrząc w te oczy i fantazjując, że wpatrują się w nie z takim samym uczuciem. Sporo wysiłku zmarnowanego dla faceta, który nie zajmuje się niczym poza pracą. – Ocalałaś – mówi mi teraz – robiąc to, co musiałaś zrobić. Dostosowując się. Na tym polega przetrwanie, Floro, i ty o tym wiesz. Nic nie mówię. – Jesteś silna, i to ci pomogło, ale to wcale nie musi cię określać. Jesteś
młodą kobietą, która ma przed sobą całe życie. Nie myl tego, co musiałaś zrobić, żeby przetrwać, z tym, kim jesteś. – Kobietą, która atakuje gwałciciela? – Tak siebie postrzegasz? Czeka. Chce lepszego określenia, głębszego wglądu we mnie. Czy jestem samozwańczą mścicielką? Dążącą do samounicestwienia dziwaczką? A może entuzjastką samoobrony? Może jestem każdą z nich po trochu. A może żadną. Może jestem dziewczyną, która dawno, dawno temu uważała, że świat to miejsce piękne, pełne szczęścia. A teraz… Jestem dziewczyną, która zaginęła przed wieloma laty. I pozostała z daleka od domu i z daleka od siebie zdecydowanie za długo. – Moja matka czeka – mówię. On zaś uśmiecha się, bo ze wszystkich ludzi akurat Samuel dokładnie rozumie, co mam na myśli. – Przepraszam, że ubrudziłam ci siedzenie – mówię, wysiadając z auta. – Nie martw się, wyjmę fotel i spalę go. Moja kolej na uśmiech. – Pracujesz z rodziną Stacey Summers? – pytam go nagle. Kręci głową. – A ty? – odpowiada tym samym. – Wiesz, że to nie w moim stylu. – Ale śledzisz jej sprawę. – Jak chyba wszyscy? Samuel zaciska ręce na kierownicy. – Myślisz, że on to zrobił? – pyta. – Myślisz, że człowiek, którego właśnie zabiłaś, jest mężczyzną, który w sierpniu porwał Stacey Summers? – Chciałabym tak myśleć. – Żeby móc się lepiej poczuć w obliczu tego, co zrobiłaś. – Nie. Wręcz przeciwnie. Jeśli on porwał Stacey… to teraz nie żyje. Więc nie będzie mógł doprowadzić policji do jej ciała. Tak naprawdę byłoby lepiej, gdyby to nie był on. Przynajmniej lepiej dla jej rodziny. – Więc dlaczego pytasz o Stacey Summers? Otwieram usta. Zamykam je. Są rzeczy, których nie mogę powiedzieć, nawet Samuelowi. Patrzę w górę, mój wzrok wędruje wysoko ku oknu kamienicy i sylwetce matki, która na mnie czeka. – Dziękuję ci, Samuelu – słyszę swoje słowa. Zamykam drzwi. On wyjeżdża z pobocza.
I dopiero wtedy zaczyna się dla mnie prawdziwa robota.
Rozdział 10
Zastępca kierownika wydziału zabójstw, Cal Horgan, czyli szef D.D., stanął w drzwiach jej gabinetu. – Zdaje się, że coś ci się trafiło – powiedział. – Cały czas badamy miejsce zdarzenia, ale tak, na pierwszy rzut oka tak… Zmarły, Devon Goulding, to najprawdopodobniej seryjny porywacz. Znaleźliśmy dwa prawa jazdy i ukryty stosik zdjęć, co wydaje się wskazywać na kolejne ofiary. – Stacey Summers? – zapytał natychmiast Horgan, bo zaginiona studentka college’u pierwsza przychodziła na myśl pracownikom policji. Biorąc pod uwagę niewyraźne wideo, na którym nagrano porwanie, i niezbędny pośpiech, sprawa Summers natychmiast zyskała status „gorącej”, czyli w języku detektywów „pilnej i wymagającej zaangażowania wszystkich”. Choć D.D. nie była prowadzącą śledztwo, razem z resztą kolegów spędziła pierwszy tydzień po zniknięciu dziewczyny na przesłuchiwaniu jej bliskich i analizowaniu raportów. Jej największy wkład: kilka dni przepytywania chłopaka dziewczyny. Jedyny efekt, jaki osiągnęła, to przerażenie młodzieńca. Choć Patrick Vaughn i Stacey chodzili ze sobą zaledwie od paru miesięcy, chłopak był zdruzgotany. Nie udawał twardziela, załamał się kilka razy. Stacey była taka kochana. Dobra. Uważna, troskliwa dziewczyna, której nigdy nie przyszłoby nawet do głowy, żeby uciec z domu i sprawić przykrość bliskim. Jeśli zniknęła, to znaczy, że stało się najgorsze. Czasem fajnie jest być gliną. Na przykład wtedy, gdy uda ci się wycisnąć z jakiejś przestępczej szumowiny wartościowe zeznanie. Ale bywa też tak, że zmuszasz do płaczu porządnego dziewiętnastolatka z college’u. D.D. się to nie podobało. Szczerze mówiąc, nie podobała jej się cała sprawa Stacey Summers. Wiedzieli, że była w miejscowym barze, w którym umówiła się z kilkoma koleżankami. Po wypiciu dwóch piw, lekko podchmielona, bo nie przywykła do alkoholu, przeprosiła je na chwilę i poszła do toalety. Potem mieli już tylko nagranie z monitoringu, pokazujące, jak wielki mężczyzna ciągnie ulicą drobną blondynkę, starannie ukrywając swoją twarz. I nic więcej. Nic. Ani jednego świadka, ani jednego ujęcia. W mieście zaludnionym wścibskimi mieszkańcami i obstawionym kamerami monitoringu filigranowa Stacey przestała istnieć. – Podobno ten Devon Goulding był potężnym facetem – stwierdził Horgan. – Napakowanym. Wyrzeźbionym na sterydach. To może być nasz człowiek z nagrania. – Postura się zgadza – potwierdziła D.D. – I sposób działania… Ofiarę
z zeszłej nocy chwycił za ramię i pociągnął za sobą. Ona twierdzi, że postawa Gouldinga i sposób, w jaki unikał kamer, przypomniały jej wideo z porwania Summers. – A więc mamy trop? – naciskał Horgan, na wpół niecierpliwie, na wpół z nadzieją. D.D. doskonale go rozumiała. Bostońska policja była pod presją, by znaleźć śliczną, promienną i łagodną Stacey Summers. Horgan, jako zastępca kierownika wydziału zabójstw, musiał czuć się za to osobiście odpowiedzialny. Witamy w łańcuchu dowodzenia. – Nie jestem przekonana. – Dlaczego nie? – Nawet jeśli przyjmiemy, że te dwa prawa jazdy wiążą się z dawnymi ofiarami, to nic nie prowadzi do Stacey Summers. I choć znaleźliśmy też zdjęcia jednej kobiety z prawa jazdy, Natalie Dragi, to nadal nie ma żadnych powiązań ze Stacey. – Ale macie przynajmniej dwie ewentualne ofiary? – Natalie Draga i Kristy Kilker. Według pani Kilker jej córka studiuje w tej chwili we Włoszech. Horgan uniósł brew. – Staramy się to potwierdzić – zapewniła go. – To samo z Natalie Dragą. Jej prawo jazdy jest z Alabamy. Szukamy tam jej rodziny. – A więc nie wiecie, czy te dwie kobiety zaginęły czy nie? – Nie, szefie. – Ale wiecie, że zaatakował trzecią dziewczynę, tę, która go poparzyła. – Ma pan na myśli tę, która go zabiła? Horgan wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie było mu żal martwego domniemanego gwałciciela. D.D. przypuszczała, że tego samego zdania jest wielu jej kolegów z policji. – Mam pewne wątpliwości co do naszej „nowej ofiary”, Florence Dane. Horgan zmarszczył brwi. D.D. przyglądała mu się, jak próbuje przypomnieć sobie, skąd kojarzy to nazwisko. – Żartujesz? Florence Dane? Dziewczyna z Bostonu, którą porwano na Florydzie? I przetrzymywano przez ponad rok? Ta Florence Dane? – Wygląda na to, że powróciwszy na łono społeczeństwa, zajęła się hobbystycznie zwalczaniem przestępców. Wczorajszy napad to jej czwarte działanie w samoobronie w ciągu ostatnich trzech lat. Horgan zamknął oczy. – To nie wypadnie dobrze. Coś takiego… Rodzina Gouldinga może twierdzić, że to była ustawka. I nagle zamiast z radością ogłosić, że w Bostonie mamy o jednego zbrodniarza mniej, a być może wkrótce zamkniemy sprawy
dwóch zaginięć, będziemy musieli poprowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa gwałciciela. – Właśnie. – Co masz na potwierdzenie wersji Florence Dane? – Sińce na jej twarzy. Zeznania świadków z sąsiedztwa, że znaleziono ją nagą i związaną w garażu Gouldinga. I zeznania z baru, gdzie pracował Devon, że Flora nawet z nim zeszłej nocy nie rozmawiała, tylko bawiła się z jakimś innym typem, którego Devon rąbnął pięścią w twarz. – Okej. Brzmi obiecująco. D.D. wzruszyła ramionami. Skrzywiła się, czując kłujący ból w ręce, ale szybko się opanowała. – Nie podoba mi się to – stwierdziła bez ogródek. – Całościowy schemat jej zachowania… Dobre uczynki Flory Dane wyjdą nam bokiem. Zwłaszcza jeśli okaże się, że tamtym dwóm dziewczynom nic się nie stało, a o „prawdziwej naturze” Devona Gouldinga będą świadczyć jedynie słowa Florence, której wczorajsze działanie… Gouldingowie mogą argumentować, że zastawiła na ich syna pułapkę. Że z powodu traumy z przeszłości wszędzie dokoła dostrzega napastników i sama wymierza im sprawiedliwość. – Brzmi jak scenariusz filmu Hitchcocka. – Albo odcinka Strefy mroku. Posłuchaj, cztery przypadki zastosowania samoobrony to coś więcej niż pech, to wzorzec złego zachowania. A biorąc pod uwagę, że ostatni przypadek zakończył się śmiercią człowieka, można stwierdzić, że następuje eskalacja. – To znaczy? D.D. spojrzała na swojego przełożonego. – To znaczy, że powinniśmy ją oskarżyć! – O co? – O stworzenie zagrożenia. Czemu nie? Zapoczątkowała sekwencję wydarzeń, które doprowadziły do śmierci Gouldinga. Powinna ponieść za to odpowiedzialność. – Widzę, że ograniczenie zakresu obowiązków nie sprawiło, że złagodniałaś. – Cal, pilnowanie całego świata nie jest jej zadaniem. To nasza robota. My wiemy, co robimy. Ona natomiast stanowi zagrożenie dla siebie i dla innych. Nie wspominając o tym, że zeszłej nocy przekreśliła prawdopodobnie przynajmniej dwa inne śledztwa. – Skąd taki pomysł? – Zabiła Devona Gouldinga. To znaczy, że jeśli on zrobił coś Natalie Dradze albo Kristy Kilker, albo im obu, to co teraz? Gdzie są ich ciała? Co się z nimi stało? Można by zapytać jego, ale, ojej, on nie żyje. Więc co, do diabła, powiemy ich rodzinom? Proszę, oto prawo jazdy państwa córki, mamy nadzieję, że to wystarczy.
Naprawdę spośród wszystkich ludzi akurat Flora Dane powinna była to wiedzieć. – Powiesz jej to? – zapytał spokojnie Horgan. – Czekam na więcej informacji o tych dwóch dziewczynach. Potem o tym wspomnę. – Najwyraźniej masz zamiar ponownie ją przesłuchać. – Moim zdaniem ta impreza dopiero się rozkręca. – D.D… – zawahał się jej szef. – Wiem, że jesteś dumna ze swoich stanowczych poglądów. To jedna z tych cech, które sprawiają, że praca z tobą nigdy nie jest nudna. Ale Flora Dane… Może powinnaś sięgnąć do jej akt. Ona ma powody, by wszędzie dokoła dostrzegać napastników. Przez ponad rok zdążyła doskonale poznać zachowanie zbrodniarza. – Mówisz, jakbyś był jej psychiatrą. Przepraszam, adwokatem ofiar. Wiesz, że ta dziewczyna ma swojego własnego agenta FBI? Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. – W porządku. Jest mnóstwo pytań. Ale najpierw, jeśli nie masz nic przeciwko, D.D., powinnaś pójść do domu. Wziąć prysznic. Co tak cuchnie? – Grill z człowieka. A może gnijące śmieci… Jej szef potrząsnął głową. – Doprowadź się do ładu. Trzeba zorganizować krótką konferencję prasową, zanim puszczą wieczorne wiadomości. Na razie same konkrety. Szukamy informacji dotyczących Natalie Dragi i Kristy Kilker albo kogoś, kto mógł znać Devona Gouldinga. Ani słowa o Stacey Summers. Ani słowa o Florence Dane. D.D. przewróciła oczami. – I kto tu domaga się niemożliwego? Horgan posłał jej krótki uśmiech, po czym zniknął w głębi korytarza, pozostawiając D.D. z górą papierów do wypełnienia i unoszącym się wokół odorem z miejsca zabójstwa. Poszła do domu. To była sobota, więc Alex spędzał czas z czteroletnim Jackiem. Przyłapała ich rozciągniętych na podłodze salonu i grających z zaangażowaniem w planszówkę o słodyczach Candy Land. Jack mniej był zainteresowany wygraniem gry, a bardziej wyciąganiem kart z różnymi postaciami. Jolly była jego ulubioną i uwielbiał chować kartę z wielką niebieską gumą do żucia do kieszeni albo do rękawa. Alex oderwał wzrok od planszy. Uśmiechnął się do D.D. na powitanie, choć jednocześnie zmarszczył nos. Jack natomiast zerwał się z podłogi i przylgnął do jej nóg. – Mamusia, mamusia, mamusia. To był stały element powitania. D.D. zmierzwiła mu ciemne włoski prawą dłonią, bo lewa ręka jeszcze bardziej jej zesztywniała podczas jazdy do domu. Trzymała ją blisko boku i zapewne…
– Co robiłaś? – zapytał Alex. – To była długa noc – odpowiedziała. Jack nadal na niej wisiał. Przytuliła go. Alex nie dał się zbyć. – Papierkowa robota nie wymaga siedzenia po nocy. Papierkową robotę można odwalić rano. – Duża sprawa – mruknęła. – Sprawcę znaleziono… zneutralizowanego w jego garażu. To się łączy z innymi ofiarami. – Zneu… co? – zapytał Jack. – Zneutralizowanego. To znaczy, że już nie może grać w Candy Land. – A ja mam Jolly – obwieścił Jack i oczywiście wyciągnął niebieską kartę z rękawa sweterka. – Hej – oburzył się Alex. – Szukałem jej. – O, nie, nie. Ty jesteś Babcia Orzeszek. Wiadomo. – Babcia Orzeszek przesuwa cię dalej na planszy niż wielka niebieska guma – mruknął Alex. – A twierdzenie, że chcę Księżniczkę Zmarzlinkę, jest bardzo zabawne. – Wpadłam do domu, żeby się wykąpać i coś zjeść – oznajmiła D.D. przepraszającym tonem. Ramionka Jacka opadły, ale nie zaprotestował na głos. Przynajmniej jeszcze nie w tym momencie. Nie był zachwycony, gdy wróciła do pracy po dłuższym pobycie w domu z powodu odniesionej rany. Był dzieckiem, a dzieci lubią być blisko rodziców. Dzięki nadgodzinom miała wprawdzie dużo wolnego, ale wyglądało na to, że w ostatnich tygodniach pracy było coraz więcej, a Jack kiepsko sobie radził z jej ciągłą nieobecnością. Do diabła, ona też jeszcze nie przyzwyczaiła się do służby w pełnym wymiarze godzin. – Widziałem rano wiadomości – powiedział Alex. – Domyśliłem się, że jesteś zajęta. Jeden z dziennikarzy już spekulował, że macie świeży trop w sprawie Stacey Summers. – Co? Skąd oni…? Jak…? Och, nieważne. Jakby dziennikarze potrzebowali jakiejkolwiek wiedzy, żeby wygłaszać swoje opinie. Ale nie, to, co się wydarzyło, nie ma związków ze sprawą Stacey Summers. Przynajmniej na razie. Alex się uśmiechnął. W kącikach ciemnoniebieskich oczu pojawiły się zmarszczki. Przystojny z niego mężczyzna, pomyślała nie pierwszy raz. Przyprószone siwizną włosy, dystyngowane rysy. I jest jej. Cały jej. Kto by pomyślał, że detektyw pracoholiczce może się przytrafić takie szczęście? Zdołała odczepić Jacka od swoich nóg obietnicą grillowanego żółtego sera. Kupiła sobie w ten sposób dość czasu, żeby się wykąpać i założyć ulubiony granatowy kostium Ann Taylor, który zwykle wkładała na konferencje prasowe. W kuchni nalała soku pomarańczowego do dwóch szklanek, a potem zaczęła kroić cheddar. Ramię znowu ją zabolało i nie do końca udało jej się ukryć grymas.
– Nadwerężyłaś je – powiedział Alex, podchodząc do niej. – Muszę tylko przyłożyć lód. – Albo wypocząć, wyspać się i mieć mniej stresów. – Bla, bla, bla. – Phil martwi się o ciebie. Mówił, że byłaś na miejscu przez pół nocy. To ma być ograniczony zakres obowiązków? – Phil tak naprawdę jest kobietą. I martwi się o mnie bardziej niż moja matka. – Przestępstwa się zdarzają – powiedział Alex. Już otwierał zamrażarkę, żeby wyjąć kompres chłodzący, idealnie dopasowany do kształtu jej ramienia. – I będą się zdarzać bez względu na to, ile będziesz pracować. – Zwłaszcza gdy działa Flora Dane – mruknęła D.D. – Kto? – Ten facet, którego znaleźliśmy… – Rozejrzała się po kuchni, szukając Jacka. Jej syn najprawdopodobniej był w salonie i układał klocki Lego. Upewniwszy się, że są sami, kontynuowała: – Facet, którego znaleźliśmy martwego, zaczął wieczór od porwania Flory Dane. Ale okazało się, że porwania nie są jej obce. Odwróciła role. Spaliła go żywcem, wykorzystując to, co znalazła w śmieciach. – Żartujesz. – Nie podoba mi się to. Czwarty raz od swojego powrotu pięć lat temu naraziła się na niebezpieczeństwo. Do czego to zmierza? Rzuci wyzwanie rosyjskiej mafii? – Ambitnie – stwierdził Alex. – Myślisz, że jest samozwańczą obrończynią krzywdzonych? – A ty nie? Wyszukuje przecież napastników, jednego za drugim. – I mówi to kobieta, która ma ograniczony zakres obowiązków, a właśnie wybiera się z powrotem do pracy. – Ja jestem pracoholiczką. – D.D. położyła na grillu pierwszą kanapkę z serem. – A ona jaką ma wymówkę? Alex przewrócił oczami. – Usiądź, przyłóż kompres. Ja przewrócę tost. Usiadła. Przyłożyła do ramienia lód. Odprężyła się. Przynajmniej na tyle, na ile może to zrobić taka kobieta jak ona. Po chwili przyszedł Jack z nową porcją lepkich dziecięcych uścisków i świeżym zestawem ukrytych kart Candy Land do odszukania. Zwyczajne życie. Prawdziwe życie. Jej życie. A potem, tak jak przewidział jej mąż i uszanował to, wyruszyła z powrotem do pracy.
Rozdział 11
Tym, co uderza mnie, gdy po pokonaniu dwóch pięter schodów wchodzę do mojego małego, dwupokojowego mieszkania, jest zapach świeżo upieczonych muffinów. Moja matka. W stresowych sytuacjach piecze. Ciasta, ciasteczka, chleby, domowe płatki zbożowe, rożki. Doniesiono mi, że w czasie mojego porwania wszyscy wokół, szczególnie specjaliści do spraw ofiar, przytyli kilka kilogramów. Ma klucz do mojego mieszkania. A dokładnie trzy, bo wolę mieć więcej zamków. Ona jednak weszła i nie zamknęła drzwi za sobą. Wystarczy, żebym je lekko pchnęła. Wiem, że nie robi tego celowo, ale mimo wszystko czuję, że się usztywniam. Nie mam ochoty na rozmowę, która zaraz nastąpi. Najprawdopodobniej ona również. Stąd muffiny. Jest w kuchni, pochyla się akurat nad piekarnikiem, gdy wchodzę, sprawdza swoje dzieło. Policja nie oddała mi moich ubrań po niefortunnym zdarzeniu zeszłej nocy. Znaleźli je w ogóle? Nie mam pojęcia. Jeśli tak, to pewnie zatrzymają je jako dowód. Miejscowy detektyw wyszperał skądś naprędce za duże szare spodnie dresowe i granatową policyjną bluzę z kapturem, najprawdopodobniej zapasowe ubranie policjanta z któregoś z radiowozów. Ciuchy są ogromne. Muszę przytrzymywać spodnie w pasie. Stopy mam gołe, co oznacza, że nie robię hałasu, idąc po drewnianej podłodze. Wybrałam to mieszkanie z kilku powodów. Po pierwsze, mieści się na drugim piętrze, czyli jest trudniej dostępne dla ewentualnego napastnika. Po drugie, stare kamienice słyną z wysokich sufitów, mansardowych okien i wykuszy. Moje mieszkanie jest małe, ale zalane słońcem dzięki starym oknom i pełne uroku za sprawą zniszczonej dębowej posadzki oraz pięknej boazerii. Czy na suficie widać przeciek? Pewnie. Linoleum w kuchni odłazi wskutek nieudanego eksperymentu remontowego właścicieli? Owszem. Z prysznica gorąca woda leci dopiero wtedy, gdy się trzy czy cztery razy porządnie walnie w rury? Cóż, takiej dziewczyny jak ja nie stać na luksusy. Poza tym lubię wady mojego mieszkanka. Jest pokryte bliznami. Jak ja. Pasujemy do siebie, nie wspominając o tym, że starsi państwo, którzy mi je wynajmują, znają moją historię i pobierają ode mnie tylko drobną część należnego czynszu. Po tym, jak odmówiłam lukratywnej umowy na książkę i nie zgodziłam się na sprzedaż praw do ekranizacji mojej historii, obniżony czynsz to chyba jedyna rekompensata, jakiej mogę się spodziewać po porwaniu. A biorąc pod uwagę, że nie wróciłam na studia i wciąż nie mam pomysłu, co zrobić z resztą życia, z pieniędzmi jest krucho. Od paru miesięcy pracuję w pizzerii, popularnej wśród studentów i okolicznych rodzin. Stawka godzinowa jest nędzna, a napiwki niewiele
lepsze. To jednak praca niewymagająca myślenia, i ja to doceniam. Czy wyobrażałam sobie, że takie właśnie życie będę prowadzić w wieku dwudziestu siedmiu lat? Nie. Ale co ja wtedy wiedziałam, gdy pierwszy raz jechałam z farmy mojej matki do college’u w wielkim mieście? Zapisałam się na romanistykę, dobry Boże, bo spodobał mi się pomysł podróży do Paryża. Może zostanę nauczycielką. Albo wrócę do Maine i założę swoją własną małą farmę, na której będę hodować kozy. Będę sprzedawać kozie mleko, kozie sery, może nawet mydełka i kosmetyki z koziego mleka. Wszystkie z napisami po francusku. Byłam wtedy na tyle szczęśliwa i na tyle naiwna, by mieć takie właśnie marzenia. Ale marzenia się zmieniają, marzenia wszystkich, nie tylko dziewcząt, które zostają porwane i są przetrzymywane przez czterysta siedemdziesiąt dwa dni. Przynajmniej nie mam dziecka. Bo to też się zdarza. Jak porwanie trwa wystarczająco długo, to może się skończyć ciążą i dzieckiem. Choć Jacob bardzo tego pilnował. Raz na miesiąc zmuszał mnie do wypicia jakiegoś koszmarnego domowego wywaru, który według jego zapewnień chronił przed ciążą. Napój smakował jak terpentyna i natychmiast wywoływał ostre skurcze żołądka. Ginekolog, która pierwsza mnie badała, wypytywała o ten wywar. Choć jej zdaniem to była raczej kwestia mojego wycieńczenia i skrajnego wychudzenia. To prawda, przez cały czas porwania właściwie nie miałam okresu. Byłam zbyt wymizerowana. Teraz patrzę, jak moja matka prostuje się przed piekarnikiem, trzymając blachę z muffinami w kuchennej rękawicy. Odwraca się, zauważa mnie i natychmiast nieruchomieje. Ogarnia wzrokiem za duży dres, który z pewnością nie jest mój, a potem dostrzega brud rozmazany na moich policzkach i śmieci we włosach. Nic nie mówi. Patrzę, jak jej klatka piersiowa się unosi, to celowy wdech. A potem powoli wydycha powietrze i z pewnością odlicza do dziesięciu. Po raz kolejny zastanawiając się, jak wytrzymać z taką córką jak ja. Na szyi ma łańcuszek ze srebrną zawieszką. Malutki, ale idealnie wyrzeźbiony lisek. Kupiła go, gdy zaginęłam, gdy FBI przygotowywało ją do pierwszej konferencji prasowej i nie zgodzili się na jej zwykły strój złożony z szerokich spodni do jogi i powiewnych, ręcznie robionych szali, jakie zwykle noszą członkowie starszyzny plemiennej w Afganistanie. Koniec z producentką ekologicznych ziemniaków z Maine o artystycznej duszy. Miała wyglądać jak Mama, przez wielkie M. Miała wpisywać się w natychmiast rozpoznawalny i łatwy do skojarzenia wizerunek matki, która przemówiłaby do łagodniejszej strony mojego porywacza, o ile on taką w ogóle posiadał. Wcisnęli ją w dżinsy i zapinaną na guziki białą koszulę. To był chyba najskromniejszy strój, jaki w życiu założyła, nie wspominając o prawdziwych
butach zamiast chodaków Birkenstock. Nie widziałam tamtej pierwszej konferencji prasowej. Ani drugiej. Myślę, że mignęła mi trzecia, gdy zrobiło się już naprawdę gorąco. Nawet wtedy, podglądając ją, moją matkę, w telewizorze, stojącą przed mikrofonem, otoczoną agentami FBI w garniturach, mającą na sobie jasnoniebieską koszulę i kolejne dżinsy… Moja mama, a jednak nie ona. Surrealistyczna chwila w życiu, które już dokonało koszmarnie surrealistycznego zwrotu. Wolałabym wyłączyć telewizor, zmarnować tę rzadką okazję, niż oglądać moją mamę, a jednak nie moją mamę. Ale dostrzegłam zawieszkę w kształcie lisa. W dołku między jej obojczykami. Tamtego dnia nie słyszałam jej słów. Uklękłam na podłodze w tanim pokoju hotelowym i przyłożyłam palec do liska na jej szyi. Mój palec był taki wielki, a jej postać taka mała na niedużym ekranie, że czubek mojego palca zasłonił niemal całą jej głowę. Może płakałam. Naprawdę nie pamiętam. Wtedy nie było mnie już od miesięcy. Nie wiem, czy w tamtym momencie zostały mi jeszcze jakieś łzy. Ale próbowałam jej dotknąć, tej mamy i jakby nie mamy. I na chwilę znów stałam się dzieckiem biegającym swobodnie po farmie, rzucającym piłeczki golfowe małym liskom i śmiejącym się, gdy turlały je pośród wysokiej trawy. Teraz odkłada blachę z muffinami na wierzch piekarnika. Ręce lekko jej drżą. – Jesteś głodna? – pyta, a jej głos brzmi niemal normalnie. Jej farma znajduje się trzy i pół godziny jazdy na północ od Bostonu. Zakładając, że Samuel zadzwonił do niej zaraz po tym, jak się z nim skontaktowałam, to musiała wsiąść do pick-upa od razu i od samego świtu była w drodze. – Muszę wziąć prysznic – słyszę swoje słowa. – Oczywiście. Nie śpiesz się. Wygląda na to, że nie mamy nic więcej do powiedzenia. Wychodzę, cały czas przytrzymując spodnie. Po czterech walnięciach w stare rury woda aż paruje od gorąca. Zrzucam z siebie za duży dres. Wchodzę pod mocny strumień. I pozwalam, by woda mnie parzyła. Przez moment niemal znowu to czuję. Świeżo upieczona ludzka skóra. Jak barbecue z wieprzowiny. A potem ta chwila mija i zamykam oczy. Wypełnia mnie pustka, a ja serdecznie ją witam. Zawsze samotna w tłumie. To teraz jedyna chwila, gdy czuję się bezpieczna. Po uprowadzeniu, kiedy już wróciłam do krainy żywych, jednym z głównych zadań Samuela było przygotowanie planu wsparcia dla mnie na czas po porwaniu. W pierwszej kolejności miał dokonać oceny, w jakim stopniu ja sama sobie radzę,
a jednocześnie ocenić już istniejącą sieć wsparcia. W tym celu pracował ze specjalistami do spraw ofiar, którzy pomagali mojej rodzinie. Samuel wyjaśnił mi, że jest ekspertem od stresu pourazowego, ale powiedział, że nie przepada za tym określeniem. Jego zdaniem często używa się go zbyt pochopnie i traktuje jako jednolity, pasujący do każdego przypadku szablon. Przez wiele lat pracy miał do czynienia z dziesiątkami ocalonych i choć wszyscy doświadczyli traumy, tylko niektórych rzeczywiście można było zakwalifikować jako ofiary syndromu stresu pourazowego. Ostrzegł wręcz moją matkę, żeby nie robiła takiego założenia ani nie używała tego określenia wobec mnie jako wymówki. Ocaleni robią to, bo chcą się dostosować. Adaptacja oznacza, że sobie radzą. A jak sobie radzą, to znaczy, że są silni. Moja matka, mój brat i ja nie powinniśmy oczekiwać teraz ode mnie, że będę słaba. Nie powinniśmy również rozwijać mojej zależności od innych. Zamiast tego wszyscy musimy się skupić na wzmacnianiu mojej naturalnej odporności, która pozwoliła mi w ogóle przeżyć tę gehennę. Największy błąd, jaki zdaniem Samuela może popełnić ktoś, komu udało się przetrwać, to przemyśliwanie na nowo swoich działań, teraz gdy jest już bezpieczny. Żadnego zastanawiania się, dlaczego poszłam tamtego wieczoru do baru. Albo dlaczego nie broniłam się zacieklej. Albo dlaczego nie uciekłam, gdy Jacob pierwszy raz nie zamknął kabiny swojej wielkiej ciężarówki. Nieważne, że zaparkował pośród kompletnej pustki i stał tuż obok, sikając do rowu melioracyjnego. Przeszłość to przeszłość. Nieważne, jakie błędy popełniłam albo jakich mogłam nie popełnić. Ważne jest to, że ocalałam. Samuel ma rację co do pułapki przemyśliwania wszystkiego na nowo. O wiele bardziej niż koszmary o Jacobie dręczył mnie niepokój o to, co mogło się wydarzyć, o to, co powinnam była zrobić. Gdy pierwszy raz zapisałam się na kurs samoobrony, chciałam ukoić właśnie ten niepokój, poczuć się bardziej komfortowo. Zabawne, że matka popierała ten ruch, nawet poszła ze mną na pierwsze zajęcia. Samuel też był za. Wzmacnianie poczucia własnej siły, doskonale. To były czwarte czy piąte zajęcia, a mnie coraz bardziej interesowało strzelectwo, kiedy matka zaczęła się niepokoić. Mieszkałam wtedy w naszym domu i usłyszałam, jak rozmawia z Samuelem. Była to jedna z tych regularnych rozmów kontrolnych, podczas których sprawdzał, jak sobie radzimy: każda z nas i obie razem. Samuel nie jest psychoterapeutą, a już na pewno nie moim. Doradził jednak terapię dla mnie, czy też raczej wsparcie terapeutyczne, jak lubił to określać. Ale ja opierałam się ze wszystkich sił. Indywidualna terapia oznaczałaby, że musiałabym
opowiedzieć swoją historię, ja zaś trzymałam się swojego postanowienia: opowiem ją raz, tak jak obiecałam. I nigdy więcej. Zabawne, że to matka skorzystała z rady Samuela. Ja rozpoczęłam kurs jazdy taktycznej samochodem, a ona zaczęła raz w tygodniu spotykać się z pastorem. Kolejna rzecz, którą powinien uświadomić sobie każdy ocalony: porwanie uczyniło ofiarę nie tylko ze mnie, ale też z całej mojej rodziny. Z mojej matki, która po otrzymaniu trzeciej pocztówki właściwie rzuciła farmę i całkowicie poświęciła się próbom dotarcia do zwyrodniałego porywacza z rozpaczliwą nadzieją, że ujrzy jeszcze kiedyś swoją córkę. Z mojego brata, który zrezygnował ze studiów, najpierw żeby odpowiadać na niekończące się pytania policji, a później – jak to sam określił – bo jak mógłby skupić się na czymkolwiek, skoro wiedział, że ja gdzieś tam jestem i potrzebuję jego pomocy? Zbrodnie są jak rak. Dokonują inwazji i przejmują wszystkie zasoby rodziny. Mój brat został specjalistą od mediów społecznościowych, tworząc profil na Facebooku i prowadząc konto na Twitterze. I próbując ogarnąć dziennikarzy, którzy tygodniami obozowali na naszym podwórzu, zwłaszcza gdy Jacob wysyłał kolejną pocztówkę, rzucając nową przynętę. Moja matka całe dnie spędzała z adwokatami ofiar, a także z innymi rodzicami, których dzieci zaginęły. Zapewniali wsparcie, opiekę mentorską, gdy starała się jak najszybciej zorientować w procedurach śledczych, kryminalistyce i zarządzaniu mediami. Musiała nauczyć się, jak formułować przekaz podczas strategicznych konferencji prasowych, a jednocześnie występować w porannych wiadomościach i wieczornych programach telewizyjnych. Osobiście odpisywała na setki, a potem tysiące listów od zupełnie obcych ludzi, którzy życzyli jej mojego bezpiecznego powrotu do domu. I musiała znosić wiadomości i wpisy na Facebooku, w których stwierdzano, że taka niemoralna nastolatka jak ja zasłużyła na to, co ją spotkało. Teoretycznie ofiary przestępstw mają zapewnione środki finansowe. Matce ciągle przynoszono jakieś druki, by mogła pobrać parę tysięcy tu albo złożyć wniosek o dofinansowanie tam. Ale matka powiedziałaby wam, że nie miała do tego ani głowy, ani czasu. Nie, porwanie dziecka to prawdziwa gehenna. Mój grzech wybrania się na imprezę do baru podczas ferii wiosennych sprowadził karę na całą rodzinę. Pomogła nam społeczność lokalna. Sąsiedzi przychodzili i pracowali na farmie w wolnym czasie. Siali, sadzili, a potem, gdy gehenna wciąż trwała, poradzili sobie z jesiennymi zbiorami. W kościele organizowano sprzedaż wypieków. Lokalne firmy przesyłały czeki, a miejscowe sklepy i restauracje dostarczały jedzenie za darmo. Moja matka nigdy nie opuści swojej farmy. Nigdy by tego nie zrobiła. Ta ziemia, to miejsce, ta społeczność… to jej pociecha, jej kotwica. Byli dla niej, gdy
tego najbardziej potrzebowała, i bez nich nie wiem, co by poczęła. Ona ma swoje miejsce na świecie. Tylko mój brat i ja dryfujemy. Darwin odszedł. Rok po moim powrocie, gdy jakimś cudem nadal nie potrafiłam uśmiechać się na żądanie. Gdy zapach naleśników, które kiedyś uwielbiałam, stał się czymś, czego nie mogłam znieść, nie wytrzymał. Obrońca rodziny rozsypał się, miał drobny incydent z jazdą bez świateł i z nadmierną prędkością, a moja matka uświadomiła sobie, że cała miłość i uwaga, których ja nie chciałam, powinny skupić się na nim. Po wielu szczerych dyskusjach odesłała go do Europy. Załatwiła mu paszport, bilet, wyposażyła w plecak i pożegnała uściskiem i buziakiem. Jedź, młody człowieku, by odnaleźć samego siebie i tak dalej. Darwin nie przysyła pocztówek. To byłoby niezręczne. Ale od czasu do czasu dzwoni. Jest teraz w Londynie. Bardzo mu się tam podoba. Myśli o zapisaniu się do London School of Economics. Na pewno jest dość bystry i ma też parę ciekawych tematów do opisania w eseju aplikacyjnym. Myślę, że niczego na świecie nie pragnę bardziej jak tego, by mojemu bratu się powiodło. Żeby się zakochał, miał świetną pracę, zbudował własne życie. Wtedy mój błąd nie byłby już jego karą. To zabawne, bo myślę, że on powiedziałby dokładnie to samo o mnie. Wystarczy już tego prysznica. Użyłam mydła. Szamponu. Odżywki. Zrobiłam wszystko, ale i tak nie czuję się czysta. Odór spalonego ludzkiego ciała. Nie jak wieprzowina. Bardziej jak pieczona wołowina. Uratowałam czyjeś życie, przypominam sobie, gdy walę w przypominający antyk kran. Jakaś dziewczyna jest dzięki mnie bezpieczna. A na ulicach grasuje jedna bestia mniej. Wyszło słońce. W moim mieszkaniu pachnie jagodowymi muffinami. To jedna z tych chwil, w których powinnam się zatrzymać i podziękować za to, co mam. Myślę o Jacobie. Nie chcę o nim myśleć, ale nie mogę się powstrzymać. Pamiętam Jacoba Nessa, człowieka, który mnie porwał, złamał, a potem ukształtował na czterysta siedemdziesiąt dwa dni. I który śmieje się ze mnie gdzieś z tyłu mojej głowy. Matka posprzątała w kuchni. Gdybym w końcu nie przyszła, wykąpana i przebrana, z pewnością zajęłaby się praniem wzorzystych francuskich zasłon, które kupiła mi i zawiesiła w zeszłym roku. Moja matka ma farmę głównie dlatego, że zawsze musi się czymś zajmować. Należy do tych osób, które potrzebują długiej listy obowiązków, żeby czuć, że ich życie ma sens. Ubrana jest dzisiaj po swojemu. Czarne szerokie spodnie do jogi
z kolorowym nadrukiem na samym dole i luźna, intensywnie turkusowa wiązana bluzka ze stuprocentowo organicznej bawełny. Na to narzuciła rozpiętą męską koszulę z szarej flaneli. W Maine zlałaby się z tłem. W Bostonie niekoniecznie. Mniej więcej pół roku po moim powrocie do domu zapakowała do pudeł wszystkie ubrania, które pomogli jej wybrać specjaliści do spraw ofiar na występy na konferencjach prasowych. Razem zabrałyśmy je do sklepu charytatywnego, który działa w piwnicy naszej kongregacji. Panie z kościoła były zadowolone z tak dobrej jakości ubrań i tak mało znoszonych. Nazwałyśmy to wyzwoleniem. Kampanią zmierzającą do odzyskania naszego dawnego życia. Moja matka oddała ubrania, które nigdy nie były tak naprawdę jej. Ja pomalowałam swój dziecięcy pokój na maślanożółty kolor i postanowiłam bardziej doceniać uroki codzienności. Jak widać, mojej matce ta kampania wychodzi lepiej niż mnie. Gdy weszłam z powrotem do kuchni, układała muffiny w stos na talerzu pośrodku grubego drewnianego blatu na kółkach, który służy mi zarówno jako wyspa kuchenna, jak i stół jadalny dla jednej osoby. Napełniła też dwie szklanki sokiem pomarańczowym i pokroiła owoce. Moja lodówka zawiera głównie butelki z wodą i pudełka ze starym jedzeniem na wynos, więc musiała wyskoczyć do sklepu na rogu, kiedy byłam pod prysznicem. Co oczywiście zmusza mnie, żeby się odwrócić i sprawdzić, czy zamki w drzwiach są zamknięte. Przesuwam zasuwy. Gdy wracam do matki, wiem, że mam niezadowolony wyraz twarzy, ale nie potrafię się powstrzymać. – Muffinkę? – pyta wesoło, wskazując na talerz. Częstuję się. Nagle czuję wilczy głód. Zjadam dwa muffiny i pochłaniam połowę sałatki owocowej. Matka nic nie mówi, tylko dłubie w swojej porcji. A pewnie jadła wiele godzin temu. Czekała na mnie. Martwiła się. Teraz stara się udawać, że podchodzi do sprawy spokojnie. – Samuel wspomniał, że zabiłaś człowieka – mówi. Czas wyczekiwania dobiegł najwyraźniej końca. Podnoszę swój talerz i wkładam go do malutkiego zlewu. – Samoobrona. Nie będę o nic oskarżona. – Myślisz, że tego się boję? Stoi tuż obok mnie i choć próbuje spokojnie oddychać, widzę, że jest zdenerwowana. To mnie boli. Naprawdę. Nie potrafię już być jej małą dziewczynką. Nie wiem, jak cofnąć czas i odwrócić to, co się stało. Nie potrafię czuć czegoś, czego nie czuję. Nie mogę być kimś, kim nie jestem. A jednak to mnie boli, wyraz jej twarzy, cierpienie w jej oczach. Zabija mnie myśl, że osoba, którą jestem, rani matkę, która zawsze mnie kochała. – Nie planowałam tego – słyszę własne słowa. – Ale byłam przygotowana.
I poradziłam sobie. Ten facet, on skrzywdził inne dziewczyny, mamo. Ale już tego nie zrobi. Koniec z nim. – Nie obchodzą mnie inne dziewczyny – mówi. – Ty mnie obchodzisz. I obejmuje mnie, gwałtownie i mocno. Wiem, że tak właśnie zawsze mnie przytulała. I zmuszam się, żeby to wytrzymać. Nie wzdrygnąć się ani nie usztywnić. Pamiętać, że te ramiona to ramiona mojej matki. Jej włosy pachną tak, jak moje wspomnienie matczynych włosów. To ta kobieta otulała mnie przed snem, czytała bajki i podgrzewała mleko, gdy nie mogłam zasnąć, i robiła mi tosty z cynamonem, kiedy byłam chora. Miliony drobnych chwil. Ale to wszystko jest teraz odległe. To coś, czego nie mogę jej powiedzieć, czego nigdy nie będę umiała w pełni wyjaśnić. Te wspomnienia wydają się nie moje. Odczuwam to wszystko – wszystko, co było – jakby przydarzyło się komuś innemu, jakby to były filmy z cudzego życia. Jacob Ness chciał mieć posłuszną towarzyszkę. Więc złamał mnie fizycznie, emocjonalnie, psychicznie. A gdy byłam już niczym, zaledwie surową, bezradną bryłą ludzkiej gliny, ukształtował mnie w taki sposób, jak chciał. Stał się moim światem, centrum wszystkiego, moją gwiazdą przewodnią. A potem… Tego ostatniego dnia, podczas tych ostatnich kilku chwil… Historia, którą opowiedziałam raz i nigdy więcej nie powtórzę. Jego już nie ma. A ja się zgubiłam. Uwolniłam na zawsze. Dopóki nie odczuwam uścisku własnej matki jako pociechy od kogoś obcego. Mój brat uciekł od osoby, którą się stałam, ale moja matka jest bardziej uparta. – Mogłabyś wrócić do domu – mówi, używając starego argumentu. Pielęgnuje zależność. Wie o tym, więc pośpiesznie dodaje: – Na kilka dni. Przyjechać z wizytą. Mogłybyśmy urządzić sobie babski weekend. – Radzę sobie. – Wychodząc sama do baru w piątkowy wieczór? – Potrafię o siebie zadbać. Nie o to właśnie chodzi? Wycofuje się. Nie potrafi ze mną rozmawiać, gdy jestem w takim nastroju, i zdaje sobie z tego sprawę. Znów cierpienie na jej twarzy, które uderza mnie niczym cios pięścią w pierś. – Floro… – Wiem, że nie podobają ci się moje wybory – słyszę swój głos – ale to są moje decyzje. Ostateczny argument w świecie mojej matki, i ona to wie. Patrzę, jak głęboko wciąga powietrze. I powoli je wypuszcza. – Jeśli nie chcesz przyjechać do domu w ten weekend – mówi – to powiedz mi kiedy.
Akceptuję zaproponowany przez nią kompromis. Wybieramy datę, za dwa tygodnie. Muszę się teraz przespać, mówię jej, ale będzie mi miło, jeśli zostanie. Lecz ona kręci głową. Mieszkanie w kamienicy to nie jest miejsce dla farmerki z Maine. Szykuje się do wyjazdu, do spędzenia kolejnych trzech i pół godziny w samochodzie. Siedem godzin jazdy, żeby pobyć godzinę z córką. – To właśnie robią matki – mówi mi, gdy patrzę, jak odwraca się i schodzi po schodach. Kiedy znika z pola widzenia, zamykam drzwi. Zasuwam wszystkie zamki. I wracam do mojego słonecznego, uroczego, pokrytego bliznami mieszkania. I robię dokładnie to, co zapowiedziałam matce. Kładę się do łóżka. Zasypiam. Nie zawsze mi się udaje. Zwykle tylko drzemię niespokojnie i z przerwami. Ale teraz, świeżo po zabójstwie… Śpię jak kłoda. Gdy się budzę, słońca już nie ma, pokój jest ciemny, a ja od razu wiem, że nie jestem sama. Czuję powiew powietrza na policzku, przytłumiony szelest czyjegoś powłóczystego kroku. I wtedy tuż za uchylonymi drzwiami mojej sypialni… Cień, ciemny i groźny. Otwieram usta, by zapytać: kto tam? Tyle że oczywiście już to wiem. Świat jest pełen potworów. Powinnam się ruszyć, wyskoczyć z łóżka, przyjąć postawę obronną. Ale zamiast tego popełniam błąd i wciągam powietrze. Potem słyszę już tylko odległy śmiech, a świat z powrotem ogarniają ciemności.
Rozdział 12 Najgorsze w porwaniu? Wszyscy myślą, że pewnie głód, kary, upodlenie. Może nieznośne pragnienie. Albo bezwzględny ból, jaki zadaje sosnowa skrzynia wbijająca się w łopatki i spłaszczająca tył głowy. Albo może chwila, w której uświadamiasz sobie, że już nawet nie wiesz, jak długo cię nie ma. Minuty, godziny, dni zlewają się ze sobą i nie pamiętasz… Czy to tydzień, dwa, trzy? Czy nadal jest wiosna, czy już przyszło lato? I co z Wielkanocą? Odbyła się bez ciebie? Coroczne późne śniadanie w domu matki? Czy brat zjadł twojego czekoladowego zajączka? Starasz się trzymać tych myśli, bo one łączą cię z większym światem, z kawałkiem rzeczywistości, w której nadal jesteś prawdziwą osobą z prawdziwym życiem. Ale prawda jest taka, że takie chwile trudno pamiętać, więc nieuchronnie się z nimi żegnasz. Coraz mniej myślisz o domu, o osobie, którą kiedyś byłaś, i o osobie, którą nigdy nie będziesz. Po prostu jesteś. Ogarnia cię nuda. I to ona staje się największym ciężarem do zniesienia. Żadnych przyjacielskich pogaduszek, nawet rozmów o pogodzie. Nie ma dokąd pójść. Nie ma znajomych. Nie ma telewizora, który zająłby cię swoją bezsensowną paplaniną, ani radia, które przykułoby twoją uwagę wpadającą w ucho melodią, ani komórki, która wabi nowym SMS-em. Egzystujesz w pozbawionej bodźców pustce, w której mruczysz jedynie po to, żeby cokolwiek usłyszeć. W której odliczasz co dwa, co trzy i co pięć, tylko po to, żeby twój umysł miał co robić. W której obgryzasz opuszki palców, żeby cokolwiek poczuć. Ale to i tak zajmie cię na godzinę czy dwie w ciągu całego dnia. Śpisz. Za dużo. Wcale nie chcesz. Rozumiesz, czemu nie powinnaś. Lepiej zachować czujność. Ale jesteś zmęczona, słaba i znudzona. Och, jaka znudzona! Spanie pozostaje jedynym wyjściem. Opowiadałam sobie różne historie. Książki dla dzieci, które pamiętałam ze szkoły. Opowieści biblijne z kościoła. Na początku szeptałam je sobie na głos. Ale usta miałam tak spierzchnięte i wysuszone, że słowa utykały mi w gardle. Więc po pewnym czasie zaczęłam je sobie wyświetlać w głowie jak filmy. Nie fantazje o tym, jak zostaję uratowana, nie wizerunki mamy, brata i przyjaciół – to za bardzo by bolało. Po prostu bajki, legendy, baśnie. Cokolwiek ze szczęśliwym zakończeniem, co zajmie na jakiś czas moje myśli. Zazwyczaj te historie mnie usypiały, więc drzemałam, budziłam się i zasypiałam. Stawałam się coraz bardziej zdezorientowana, aż w końcu rozlegały się głośne kroki na schodach. Skrzypiały otwierane drzwi. Grzechotała kłódka, tak
cudownie blisko mojego ucha. Potem, nareszcie, unosiło się drewniane wieko. I pojawiał się on. A ja znów żyłam, uratowana od nudy przez tego samego człowieka, który mnie w niej zamknął. – Opowiedz mi o swoim ojcu – zażądał pewnego dnia. Leżał na kanapie w brudnej bieliźnie, na zmianę paląc papierosa i popijając wielkimi haustami piwo. Ja siedziałam nago na podłodze, gdzie mogłam przebywać coraz dłużej po naszych rozmaitych sesjach. Oczywiście sosnowa skrzynia była na widoku. Zerkałam na nią ukradkiem od czasu do czasu, jakbym przyglądała się jakiejś strasznej masce albo zwiniętemu w kłębek wężowi. Obiektowi mojego skrajnego przerażenia. Przecież to była tylko tania trumna z drewna. Nie odpowiedziałam od razu. Byłam zbyt pochłonięta przeczesywaniem palcami brudnobrązowej wykładziny, która okazała się nie jednolita, ale zdawała się mienić wieloma odcieniami przypominającego gówno koloru. Kopnął mnie w ramię, domagając się mojej uwagi. – Opowiedz mi o swoim ojcu. – Dlaczego? – Jakie, kurwa, dlaczego? Pytam. A ty odpowiadasz. – Kolejne kopnięcie, tym razem w bok głowy. Jego grube żółte paznokcie u stóp były długie i nierówne; jeden z nich skaleczył mi policzek. Nie odsunęłam się. Teraz już wiedziałam, że to nie ma sensu. Wbiłam wzrok w wykładzinę. Tyle różnych nitek wplecionych w jednobarwny wzór. Kto by pomyślał? Zaczęłam się zastanawiać, czy trudno zrobić taką wykładzinę. Zaczęłam się zastanawiać, czy udałoby mi się wyciągnąć dość pasm, żeby móc się nimi udławić. – Nie pamiętam go – powiedziałam w końcu. – Kiedy umarł? – Byłam małym dzieckiem. – Jak to się stało? – Wypadek. Dachowanie. – Jak miał na imię? Wbiłam połamane paznokcie głębiej w splątaną wykładzinę. Czułam kurz, brud i drobne ziarenka. Włókna były krótkie, takie krótkie, naprawdę za krótkie, żeby posłużyć jako śmiercionośna broń. Szkoda. A mimo to nie mogłam się powstrzymać przed dotykaniem ich. Jeśli chodzi o rozrywkę, to brudnobrązowa wykładzina była wszystkim, co to pomieszczenie miało do zaoferowania. Wciąż nie wiedziałam, gdzie jestem. Chyba w piwnicy, bo jedyne okienka były wysoko, a kroki zawsze brzmiały tak, jakby szły z góry, zanim dobiegał mnie odgłos otwieranych drzwi. Nie wydawało mi się, by na Florydzie były piwnice. Tam są raczej
rzadkością. Czy to znaczy, że już nie jestem na Florydzie? W Maine są piwnice. Może zabrał mnie z powrotem aż do Maine. I jestem o przecznicę od matki. Gdybym zebrała dość siły, energii i szczęścia, by dopełznąć do jednego z tych wysoko umieszczonych okienek, mogłabym dotrzeć do naszej farmy. I tak po prostu znaleźć się z powrotem w domu. Znowu mnie kopnął. – A ty masz ojca? – zapytałam. – Jasne. – Pamiętasz, jak ma na imię? – E tam. Za często nazywałem go Głupim Fiutem, żeby pamiętać, jak naprawdę ma na imię. Ale on też jeździł ciężarówką. Jak ja. – Jesteś kierowcą ciężarówki? – Nie potrafiłam się powstrzymać. Spojrzałam na niego zdziwiona, odkrycie jakiejkolwiek informacji na jego temat w końcu oderwało moją uwagę od brudnej podłogi. Dostrzegł wyraz mojej twarzy i roześmiał się. – A co, do cholery, myślałaś, że co robię w czasie wolnym? Trzeba mieć robotę. Na miłosne gniazdko trzeba zarobić. – Czy nadal jesteśmy na Florydzie? – zapytałam. – Czy wciąż trwają ferie wiosenne? Znowu się roześmiał i pociągnął kolejny łyk piwa. – Niedługo wyruszam – rzucił mimochodem. – Tym razem grubsza robota. Może mnie nie być nawet przez tydzień. Spojrzał na mnie badawczo. Ale ja nie zwróciłam na to uwagi. Czułam tylko, jak krew odpływa mi z twarzy. Tydzień? Siedem całych dni? Sama w skrzyni? Mój umysł się zatrzasnął. Pokrwawione opuszki palców boleśnie wbiły się w wykładzinę. Tydzień? – Molly – powiedział. Już nie palił. Żarzący się papieros zwisał mu z palców, gdy na mnie patrzył. – Co? – Masz na imię Molly. Jak masz na imię? Otworzyłam usta. Zamknęłam je. Naprawdę nie rozumiałam. Bolały mnie wszystkie mięśnie i kości. Chciałam uciec od bólu w sen. Tylko że nie mogłam zasnąć. Bo on tam był, a ja nie byłam w skrzyni i wykładzina składała się z tuzina różnych odcieni gównianego brązu, i to było najciekawsze doznanie, jakiego miałam doświadczyć. Lepsze od filmu, gry wideo czy esemesowania. Dotyk tłustej wykładziny pod opuszkami palców. Prawdziwy park rozrywki. – Jak masz na imię? – zapytał ponownie. – Hm. Molly. – Nie tak. To ma być odpowiedź, a nie pytanie. No dalej, jak masz, do cholery, na imię?
– Molly – powiedziałam z większym przekonaniem, starając się go zrozumieć. Czyli chciał nazywać mnie Molly. Wszystko jedno. Molly naprawdę nie była najgorszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. – A teraz… imię ojca? Zawahałam się. I w tym momencie… Niedzielne popołudnie. Jestem ładnie ubrana. Stoję przy grobie ojca i trzymam za rękę matkę, która bezgłośnie płacze. Mój brat stoi ze stoickim spokojem po jej drugiej stronie. „On was bardzo kochał” – mówi matka, mocno zaciskając palce na mojej dłoni. „Byłby taki dumny”. Nie mogłam wypowiedzieć tego imienia. Mogłam wyobrazić je sobie wygrawerowane na nagrobku z czarnego granitu, ale nie mogłam z niego zrezygnować. Mój tatuś był tylko legendą, mitem, który kiedyś opowiedziała mi matka. Ale był mój, a mnie tak niewiele już zostało. Mężczyzna znowu mnie kopnął, prosto w kark. – Edgar – szepnęłam. W odpowiedzi jeszcze mocniej walnął mnie stopą, tym razem w ucho. – Kłamczucha. – Wcale… – Pieprzona idiotka. – Pomachał w moim kierunku papierosem. Nerwowo obserwowałam żarzącą się końcówkę. Wiedziałam, co może zrobić. – Imię ojca. I to już! – Edgar – mruknęłam ponownie. – Pieprzona kłamczucha! – ryknął, wstając z kanapy. – Imię, imię, imię, podaj mi to pierdolone imię! – Molly, Molly, Molly – spróbowałam. Uderzył mnie z drugiej strony głowy, gdy skuliłam się, przyciskając twarz do wykładziny. Myślałam gorączkowo, obłąkańczo, że powinnam wyciągnąć trochę tych brązowych nitek. Chwycić je między palce i skręcić. Mogłabym wcisnąć je za ucho i zabrać ze sobą do skrzyni. Och, miałabym zajęcie na całe godziny. – Podaj mi to pierdolone imię! – Wciąż na mnie krzyczał. – To twoja ostatnia szansa, dziewczyno! Albo wyjdę przez te drzwi i nigdy mnie już nie zobaczysz. Nikogo, do diabła, nie zobaczysz. Nie ma cię, nie rozumiesz? Jesteś kolejną głupią, pijaną dziewuchą, która zniknęła podczas ferii wiosennych. Myślisz, że ktokolwiek wie, gdzie jesteś? Myślisz, że kogokolwiek to obchodzi? Moją matkę – pomyślałam. Ale nic nie powiedziałam. Zatrzymałam ją dla siebie. Tak jak imię ojca. I twarz brata. – Wsadzę cię z powrotem do skrzyni – groził mi teraz. – Zamknę wieko i koniec. Umrzesz tam w środku. Zgnijesz. Staniesz się kolejnym cuchnącym odorem w tym pomieszczeniu. I nikt nigdy się nie dowie. Twoja rodzina nigdy cię
już nie zobaczy. Nigdy nawet nie zidentyfikują twojego ciała. Rozpłakałam się. Walnął mnie jeszcze mocniej. Ale to nie bicie sprawiło, że się rozkleiłam. Tylko myśl o tym, że on zamknie mnie w skrzyni, a potem wyjedzie. I że umrę całkiem sama w skrzyni przypominającej trumnę. I będę jak ojciec gnijący pod ziemią. Gdy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, że mój ojciec widzi wszystko. Tak jak Święty Mikołaj albo Bóg. Mój ojciec nie był prawdziwym tatą, tylko wszechwiedzącym duchem, a ja szukałam go w promieniach słońca przebijających się przez liście drzew i w cieniu głębokiego lasu. „Tatusiu” – szeptałam. I zawsze, zawsze, zawsze wiedziałam, że on tam jest. Bo matka mówiła, że ojciec uwielbiał las. Ale nie mogłam go odnaleźć w ciszy trumiennej skrzyni. – Ernesto – powiedziałam cicho. Mężczyzna jednak był zbyt zajęty biciem mnie, żeby usłyszeć. Przylgnęłam mocniej do brudnobrązowej wykładziny. – Edgar! – krzyknęłam nagle. – Evan. Ernesto. Eli. Earl. – Wymyślałam je, prędko, szaleńczo. Kolejna zabawa, żeby zabić czas. Imiona zaczynające się na E. Wykrzykiwałam je jedno po drugim. Bo wykładzina w kolorze gówna składała się z tak wielu nitek, a ja już nie mogłam stracić niczego. Za mało mnie zostało, a wśród tego było imię mojego ojca. Płyta nagrobna z błyszczącego granitu wystająca z ziemi. Drobne, ale drogocenne wspomnienie. W końcu mężczyzna się zmęczył. Przestał bić i kopać. Zwalił się na podłogę. Leżał obok mnie i dyszał ciężko z wysiłku. W milczeniu leżeliśmy ramię w ramię. – Szkoda – rzucił krótko. Nie odpowiedziałam. – Biorąc pod uwagę to, jaki zamierzałem być miły. Miałem, cholera, zamiar zabrać cię ze sobą. Nie mogłam się opanować. Zamarłam, próbując unieść się nieco nad brudną podłogę. – Tydzień w wielkiej ciężarówie. Ale może to nie dla każdego. Musiałbym na pewno zabrać skrzynię, bo to byłby twój pierwszy taki wypad. Mimo wszystko byłabyś w trasie. Może mógłbym cię w nocy wypuścić. W porównaniu z siedmioma dniami w zamknięciu tutaj. A może nawet ośmioma dniami albo dziewięcioma czy dziesięcioma. Dostawa trwa tyle, ile potrzeba. Robotę trzeba wykonać. – Woda? – nie mogłam się powstrzymać. Siedem dni w samotności było wystarczająco przerażające, ale ewentualne dziesięć dni bez wody? Nigdy nie przykładałam się do przedmiotów przyrodniczych, lecz byłam pewna, że nikt tyle nie przetrwa. – Kolejny powód, żeby do mnie dołączyć – odpowiedział. – Kolejny powód, żeby podać mi to imię.
Uniosłam w końcu głowę. Popatrzyłam na niego. Na jego twarde rysy. Nieogolone policzki, krzywe, pożółkłe od tytoniu zęby. Był brzydki i przerażający. Był potężny i boski, o wiele bardziej niż ojciec-duch z lasu. I już wiedziałam, co powiem. On wiedział to od dawna. – Everett. Everett Robert Dane. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie. – No i naprawdę takie to było trudne? – zapytał. Nic nie odpowiedziałam. Zebrał się z podłogi i zaczął szukać czegoś na stoliku. – No to… pora coś naskrobać. Skoro ze mną spadasz, to chyba powinnaś chociaż powiadomić matkę?
Rozdział 13
Niedzielny poranek dla D.D. rozpoczął się od telefonu. Wchodząc do biura (bezbożnicy i inspektorzy w wydziale zabójstw, którzy właśnie trafili na ważną sprawę, nie mogą liczyć na spokój), w jednej ręce trzymała termiczny kubek z kawą, w drugiej skórzaną torbę listonoszkę. Ledwo zdążyła odstawić kubek, żeby na czas podnieść słuchawkę. – Sierżant detektyw D.D. Warren. – Czy to prawda? Czy ten człowiek porwał moją córkę? Czy wiecie już, co się z nią stało? Na litość boską, dlaczego musimy dowiadywać się tego z mediów? Czy wy jesteście jakimiś kompletnie pozbawionymi uczuć potworami? D.D. się zawahała. Nie rozpoznawała głosu, ale mogła wydedukować po stopniu jego udręczenia, że najprawdopodobniej rozmawia z ojcem Stacey Summers. Biorąc pod uwagę cięgi, jakie bostońska policja zebrała we wczorajszych wiadomościach – znaleziono martwego podejrzanego w sprawie porwania studentki college’u, a bostońska policja odmawia udzielenia informacji – D.D. nie powinna być zaskoczona. Jednak mimo wszystko… – Przepraszam, z kim mam przyjemność? – Colin Summers, a co pani myślała? – Przepraszam, ale musiałam o to zapytać. Jestem pewna, że miał pan już okazję przekonać się, że dziennikarze są gotowi zrobić wszystko, byle zdobyć informacje. Pełne gniewu westchnienie po drugiej stronie słuchawki. Słychać było, że mężczyzna bardzo stara się nad sobą zapanować. D.D. wykorzystała ten moment, żeby odłożyć torbę, przyciągnąć krzesło i usiąść przy biurku. – Czy to prawda? – wyszeptał w końcu Colin Summers. – Na tę chwilę nie mamy żadnych dowodów, które łączyłyby Devona Gouldinga ze zniknięciem pańskiej córki. – Stop. To jest policyjne pieprzenie. Rozmawiamy o moim dziecku. Proszę powiedzieć mi prawdę. – Proszę pana, osobiście byłam na miejscu zdarzenia. Spędziliśmy niemal dwadzieścia cztery godziny na przeszukiwaniu domu Gouldinga. Mówię panu prawdę: nie znaleźliśmy nic, co łączyłoby go z pana córką. – Ale w wiadomościach… Mówili, że to był wielki facet. Mówili, że pasuje do tego z nagrania z monitoringu… – To prawda. – I był barmanem. To może łączyć sprawy. Stacey ostatni raz widziano w centrum w barze Birches. Mógł tam pracować. – Sprawdziliśmy to. Devon Goulding nigdy nie był zatrudniony w Birches.
– A może Stacey poznała go w jakimś innym barze, gdzie pracował? Może on ją tam zauważył. I… wpadła mu w oko. Tak się czasem zdarza, prawda? Spojrzał na nią i stała się jego celem. D.D. się zawahała. Rozmowy z pogrążonymi w rozpaczy rodzinami to była najmniej przyjemna część jej pracy. Bardzo kusiło, by odpowiadać na wszystkie pytania. Pocieszać i wyjaśniać. Lecz prawda była taka, że jej główne zadanie nie polegało na pomaganiu Colinowi Summersowi czy jego żonie. Chodziło o Stacey. A praca nad sprawą to w równej mierze utrzymywanie w tajemnicy kluczowych informacji, co odkrywanie nowych. Nie mogła ryzykować, opowiadając panu Summersowi wszystko, co wiedzieli o Devonie Gouldingu. Znała tak wiele historii z rozpaczającymi ojcami, którzy dzielili się potem uzyskaną wiedzą z żoną albo z najlepszym przyjacielem, a ci z kolei przekazywali ją dalej, aż w końcu policja orientowała się, że to, co miało być pilnie strzeżoną tajemnicą prowadzonego śledztwa, stało się żerem dla wieczornych wiadomości. Członkowie rodzin zawsze twierdzą, że zrobiliby wszystko, żeby pomóc swoim najbliższym. Niestety tym, czego tak naprawdę, dla ich własnego dobra, potrzebują od nich oficerowie śledczy, jest powściągliwość. – Czy Stacey bywała w barze Tonic? – zapytała D.D. – Nie wiem. Nie przepadała ani za alkoholem, ani za imprezami. Ale… była towarzyska – przyznał. – Jeśli jej przyjaciółki chciały gdzieś wyjść, to ona szła z nimi. D.D. pokiwała głową. To zgadzało się z tym, co ustalili do tej pory. Wczoraj po południu Phil osobiście poszedł do baru, w którym pracował Devon Goulding, ze zdjęciem Stacey Summers. Kilku barmanów skojarzyło, że zna ją z telewizji, ale żaden nie pamiętał, żeby widział ją w lokalu. Oczywiście możliwe, że ścieżki Devona Gouldinga i Stacey Summers skrzyżowały się w innym czasie i w innym barze. W Bostonie jest mnóstwo miejsc, w których mogą się bawić studenci. Wybór jest właściwie nieskończony. Nie wspominając już o tym, że po porwaniu Flory Dane trudno byłoby obronić hipotezę, że Goulding raczej stronił od blondynek. – Zna pan Florence Dane? – zapytała nagle. Po drugiej stronie linii zapadła cisza. Cisza, która zdecydowanie trwała zbyt długo. – Dlaczego pani pyta? – odezwał się w końcu Colin Summers. – Była u państwa w domu? Spotkała się z wami? – Spotkaliśmy się z jej matką. – Co takiego? – Gdy ginie dziecko… Jest taki program. Organizuje go Narodowe Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci. Inny rodzic, który przeszedł przez coś podobnego, dzwoni i oferuje wsparcie. Nam na mentora wyznaczono Rosę Dane.
Zadzwoniła, nim minęły dwadzieścia cztery godziny, a potem długo słuchała, jak moja żona płacze. – Czy spotkaliście się z nią państwo osobiście? – Była u nas w domu kilka razy. Bardzo nam pomaga, pani sierżant. Po tym, co przeszła… Ona rozumie. Słucha i pomaga. Czego nie można powiedzieć o was. D.D. skrzywiła się na ten wyrzut. To nic osobistego, pomyślała po chwili. Rodzina pragnie odpowiedzi. Chcą odzyskać córkę. Na razie detektywi mogli zaoferować najwyżej kolejne pytania, ewentualnie jakieś mgliste podejrzenia. – A jej córka Florence? – zapytała ponownie. – Znam jej historię – odpowiedział Colin Summers, choć to nie była odpowiedź na pytanie D.D. – Towarzyszyła matce podczas którejś z wizyt? – Nie. – Skontaktowała się z wami telefonicznie, mailem, przez Facebooka? Pan ją zna, prawda, panie Summers? Rozmawiał pan z nią osobiście o swojej córce. – Nie. Ale D.D. już mu nie wierzyła. Wyczuła coś. Coś, czego nie chciał jej powiedzieć. A wtedy… – Czy to ona go zabiła? – zapytał Colin Summers. – Kto? – Flora. Czy to ona zabiła tego barmana, który mógł być porywaczem? Czy to dlatego zadaje pani te wszystkie pytania? D.D. nie odpowiedziała. Do tej pory udało im się zachować nazwisko Flory w tajemnicy. Głównie dzięki temu, że nie postawiono jej oficjalnych zarzutów, więc żaden nadgorliwy dziennikarz nie mógł natknąć się na informacje na ten temat. – Skąd taki pomysł, panie Summers? – Wasi śledczy mają swoje źródła informacji, a rodziny ofiar swoje. Biorąc pod uwagę to, jak chętnie się nimi z nami dzielicie… – Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie, panie Summers. Robimy co w naszej mocy, żeby odnaleźć państwa córkę. – W takim razie czemu nadal jej nie ma? Dźwięk odkładanej przez Colina Summersa słuchawki. Bez wątpienia do niego należało ostatnie słowo. D.D. trzymała swoją jeszcze przez chwilę, odczuwając ciężar gniewu Summersa. To prawda, minęły trzy miesiące, dlaczego nadal nie znaleźli Stacey? I co, do diabła, Flora Dane wiedziała o porwaniu studentki, czego oni wszyscy najwyraźniej nie wiedzieli? O ósmej trzydzieści rano D.D. miała na biurku stos raportów od detektywów z nocnej zmiany do przejrzenia i zaakceptowania. Radość zarządzania, ciężar
ograniczonego zakresu obowiązków. Jako detektyw pracujący w terenie zawsze się zżymała, że raporty muszą być takie dokładne i szczegółowe. Ale one są ważne. Papierkowa robota to klocki, z których układa się sprawę dla sądu, i nie ma sensu identyfikować sprawców i ich aresztować, jeśli nie można potem tych drani zamknąć. Papierkowa robota się liczy. Siedzenie przy biurku ma znaczenie. Ale zadawanie odpowiednich pytań też. Co takiego powiedział wczoraj doktor Keynes? Że Flora woli szczere, bezpośrednie podejście. D.D. wstała, zgarnęła swoją torbę i kubek termiczny i wyszła z gabinetu. Oficjalny adres Flory Dane okazał się mieszkaniem na drugim piętrze w starej, nieco zniszczonej kamienicy bez windy. Tak wcześnie rano w niedzielę w budynku i na ulicy panował spokój. Drzwi wejściowe były otwarte. D.D. znalazła się w korytarzu z rzędem sześciu metalowych skrzynek na listy. Na niektórych z nich widniały nazwiska. Ale nie Flory, na jej skrzynce były tylko inicjały „F.D.”. Kolejna świadoma decyzja kobiety, która najwyraźniej bardzo poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo. Drzwi prowadzące z korytarza na klatkę schodową były zamykane, ale – jak często się zdarza w takich miejscach – nie zostały do końca domknięte. Florze z pewnością nie spodobałoby się, że D.D. po prostu pchnęła drzwi łokciem i weszła do środka. Mogła użyć domofonu. Tak byłoby grzecznie, ale co to za frajda? D.D. zerknęła na schody i zdecydowała się podejść pod samo mieszkanie Flory. Oczywiście nie przewidziała, że dostanie aż takiej zadyszki – chyba pora zrezygnować z części zajęć z fizjoterapii i przerzucić się na ćwiczenia kardio – ani nie spodziewała się, że drzwi do mieszkania będą uchylone. D.D. zawahała się, czując, jak włoski na karku stają jej dęba. Na pierwszy rzut oka nie było powodu do niepokoju. Drzwi wyglądały na nienaruszone, żadnych zadrapań przy zamkach, jakby ktoś próbował się włamać, żadnych rozwalonych framug. Lecz mimo wszystko… Zastukała mocno. Drzwi szeroko się otwarły. – Flora Dane? Sierżant detektyw D.D. Warren, chciałam z panią porozmawiać. Brak odpowiedzi. D.D. zrobiła krok do przodu, instynktownie sięgając po broń, której nadal nie wolno jej było nosić. – Floro? Jest tu pani? Florence Dane? Nic. Żadnych kroków, szumiącej wody czy skrzypiących drzwi. D.D. weszła do mieszkania i zobaczyła przed sobą ślepą kuchnię, po lewej malutki salon, a po prawej otwarte drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia.
Lampy były wyłączone. Światło dnia co prawda wpadało przez duże okna wykuszowe, ale niebo było zachmurzone, więc kąty mieszkania wciąż zasnuwał mrok, przez co sprawiało ono wrażenie opuszczonego. Wręcz czuć było, że jest puste. Dlaczego nie zamknięto drzwi wejściowych, nie wiadomo, ale Florence na pewno tu nie było. A to nie miało żadnego sensu. Czy kobieta, która stała się specjalistką od przestępstw, zostawiłaby otwarte mieszkanie w centrum Bostonu? Nie ma mowy. Coś się stało. Tylko co? D.D. powoli obeszła mieszkanie. Niewiele miała do sprawdzenia. Kuchnia była nieskazitelnie czysta, skromny zestaw wypoczynkowy stał na miejscu. Czubkiem buta otworzyła drzwi do łazienki i zobaczyła umywalkę, sedes i wąski prysznic. Nic. Została jej jeszcze sypialnia. I znów czubkiem buta otworzyła szerzej drzwi, starając się niczego nie dotykać. Podwójne łóżko, niepościelone, widać było, że niedawno ktoś w nim spał. Obok nocny stolik z lampką i ładującym się iPhone’em. Ten widok sprawił, że zamarła. Bo kto w dzisiejszych czasach wychodzi z domu bez komórki? Dalej zobaczyła stare, chybotliwe biurko, na którym stał najnowszy mac. Na koniec objęła wzrokiem główną ozdobę pokoju: artykuły z gazet. Zdjęcia. Tuziny zdjęć na wszystkich czterech ścianach. W okamgnieniu odgadła ich temat. Przypadki zaginięć. Przeróżnych. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt osób, kobiet i mężczyzn, którzy pewnego dnia wyszli z domu i nigdy nie wrócili. A wśród nich Stacey Summers. Artykuł z „Boston Globe” o jej zniknięciu zajmował honorowe miejsce tuż nad łóżkiem Flory. Flora z pewnością śledziła jej sprawę. A teraz? D.D. krążyła po pokoju, chłonąc obsesję ocalonej dziewczyny. I nagle ogarnęły ją bardzo złe przeczucia.
Rozdział 14
Gdy byłam mała, miałam duże kłopoty z zasypianiem. Całe dnie biegałam po polach mojej rodzinnej farmy i po mrocznych lasach Maine. Ale bez względu na to, ile razy matka wyganiała mnie na dwór, żebym się „wyszalała”, gdy zapadał zmierzch, leżałam w łóżku z podrygującymi nogami i wirem myśli w głowie. Mama wypracowała skomplikowany rytuał kładzenia mnie spać, żebym się uspokoiła. Najpierw obiema dłońmi dotykała czubka mojej głowy. Delikatnie gładziła mnie po włosach. – To jest głowa Flory – mówiła. Potem przeciągała palcami w dół, przesuwała je po moich brwiach, krzywiźnie uszu, linii szczęki. – To są oczy Flory, jej policzki, uszy, twarz. To jest twarz Flory. Później ściskała mnie za ramiona, nie za mocno, ale stanowczo. – To są ramiona Flory. Kolejne uściski: łokci, nadgarstków, palca po palcu każdej ręki. Terapia poprzez ucisk, dowiedziałam się później. Mama stosowała podstawowe techniki leczenia nadpobudliwych dzieci. Ucisk każdego stawu po kolei. Najpierw ściskała mi żebra, potem biodra, a na końcu kolana, kostki i stopy. – To jest noga Flory, kolano Flory, kostka Flory. To jest stopa Flory. A teraz pora, żeby cała Flora POSZŁA SPAĆ. Gdy byłam mała, chichotałam na sam koniec. I oczywiście błagałam, żeby powtórzyła całą procedurę. Czasem tak robiła. Ale zwykle tylko szczypała mnie w policzek albo z czułością mierzwiła mi włosy. A potem wstawała i wychodziła, ta moja ciągle czymś zajęta samotna matka z mnóstwem problemów do rozwiązania i obowiązków do wypełnienia. Kiedy skończyłam dziesięć, jedenaście albo dwanaście lat, rytuał umarł śmiercią naturalną. Minął kolejny etap dzieciństwa. Czasem, gdy byłam chora albo miałam chandrę, matka wracała do terapii przez ucisk. Jej szybszej, skróconej wersji, ale wciąż tak samo niosącej pociechę. Gdy poszłam do liceum, matka żartowała, że teraz moja kolej, żeby utulać ją do snu. Codziennie wstawała o piątej i zwykle nie kładła się później niż po dziesiątej. Czasami, kiedy byłam w odpowiednim nastroju albo po prostu za nią tęskniłam, zjawiałam się i odstawiałam całe widowisko. To są włosy mamy, to jest oko mamy. O mój Boże, co się stało z twarzą mamy? Jeśli brat był w domu, zdarzało się, że do nas dołączał. Ja cię kręcę, czy to naprawdę ręka mamy? Zaraz potem wszyscy troje pokładaliśmy się ze śmiechu, matka tuliła nas, kręcąc głową. Rodzinne chwile. Coś takiego, o czym w głębi serca wiesz, że jest
wyjątkowe, ale i tak traktujesz to jak coś oczywistego. Gdy mnie odnaleziono, matka przyjechała do szpitala w Atlancie. Tamtej pierwszej nocy gładziła mnie po włosach. Przesuwała palcami po brwiach. Po krzywiźnie uszu. – To jest twarz Flory – szepnęła do mnie. Nie spojrzałam na nią. Miałam otwarte oczy, wzrok wbity w sufit. Nie miałam serca powiedzieć mamie, że jej dłonie trą moją skórę niczym papier ścierny. I że zamiast przynosić ukojenie, sprawiają, że rozpaczliwie, każdą cząstką swojego ciała pragnę, żeby przestała. A mimo to w następnych tygodniach i miesiącach, podczas trudnych nocy, kiedy budziłam się raz po raz z krzykiem, a mój brat zatrzymywał się z wahaniem w drzwiach, matka siadała na brzegu łóżka. I znów przesuwała palcami po moich kościach policzkowych, ściskała mnie za ramiona, uciskała stawy łokciowe, nadgarstki, pięć palców każdej dłoni. Powoli, ale pewnie moja cierpliwa matka pomagała mi z powrotem zasnąć. I teraz śpię. Ale to źle, bardzo źle. Muszę się obudzić. Czuję naglącą potrzebę, przerażenie. Zły sen. Mam zły sen i muszę się natychmiast obudzić. Krzyknąć, wrzasnąć, zerwać się. Wtedy moje oczy gwałtownie się otworzą. I zorientuję się, że jestem w swoim łóżku. Matka będzie obok mnie, masując mi skronie, mimo że się wzdrygam. Poruszam się. A nie powinnam. Zbudź się, Floro! Obudź się! Próbuję. Chcę, żeby moje powieki się uniosły. Nakazuję członkom, by drgnęły i powróciły do życia. Nic się nie dzieje. Nie ruszam się, nic nie widzę. Nie potrafię znaleźć drogi powrotnej do swojego bezpiecznego, zamkniętego na cztery spusty mieszkania ani do dziecięcego łóżeczka. Mgła. Czuję ją na policzkach. Instynktownie wciągam powietrze, marszcząc nos od zapachu. I wtedy… Zapadam się w ciemność. Matka znika z pola widzenia i nawet jeśli jej dotyk jest niczym papier ścierny, nawet jeśli ciągle ją odpycham, pragnę móc ją zawołać. Muszę jej coś powiedzieć. Muszę przeprosić. Zbudź się, Floro! Obudź się! Ale nie mogę. Poruszam się. A nie powinnam. Wpadłam w tarapaty.
Rozdział 15
Jak można się było tego spodziewać, komórka Flory okazała się zabezpieczona hasłem. D.D. skorzystała ze swojego telefonu. Bostońskie biuro FBI. Prośba o połączenie z doktorem Samuelem Keynesem. Trzy minuty trwało, zanim operatorka zaczęła traktować ją na tyle poważnie, żeby skontaktować się z urzędnikiem federalnym w niedzielę. Kolejna minuta, zanim Keynes do niej oddzwonił. Ale od tego momentu wszystko toczyło się błyskawicznie. Tak, w sobotę odwiózł Florę pod dom. Nie, nigdy nie zostawia niezamkniętych drzwi. Zaraz przyjedzie. D.D. nie była zaskoczona. Niewiele wiedziała o specjalistach do spraw ofiar i ich relacjach z podopiecznymi, ale uderzyło ją już wcześniej, że Keynesa i Florę łączy niezwykle bliska więź. Właśnie skończyła obchód kamienicy z zewnątrz, z uwzględnieniem schodów przeciwpożarowych, gdy podjechał Keynes. Miał na sobie ten sam sięgający kolan dwurzędowy płaszcz z kaszmiru, w którym D.D. widziała go poprzedniego dnia. Jak udało mu się oddać go do prania tak szybko, nie miała pojęcia, ale w ogóle nie czuć go było wonią palonego ludzkiego mięsa ani zjełczałych śmieci. Może Keynes usunął odór siłą woli? Gdy szedł teraz w stronę budynku – wyprostowane plecy, wzrok utkwiony przed siebie – tak właśnie wyglądał: jak ktoś, kto zdobywa panowanie nad światem samą swoją obecnością. Wydawał się też ponury. – Kiedy tu pani przyjechała? – zapytał. – Trzydzieści minut temu. Czy wczoraj, jak pan odwiózł Florę, wszedł pan do środka? – Nie. Jej matka już tu była. Zauważyłem jej pick-upa na ulicy. Flora poszła do niej na górę. – Czy od tamtej pory Flora się z panem kontaktowała? Dzwoniła, wysłała SMS-a, wiadomość na Facebooku? Potrząsnął głową. – Ślady włamania? – Ruszył schodami do mieszkania na drugim piętrze. – Nie. Schody przeciwpożarowe też w porządku, ale te drzwi nie były zamknięte. Zasuwa jest odsunięta. To samo z oknami. Niby domknięte, ale niezabezpieczone. – Wygląda na wiadomość – zmarszczył brwi. – Pomyślałam o tym samym. Ale od niej czy o niej? Dotarłszy na górę, Keynes wszedł prosto do mieszkania, najwyraźniej zaznajomiony z jego rozkładem. Rozejrzał się, po czym stwierdził:
– Jej matka z pewnością tu była. – Skąd pan wie? – Rosa sprząta, gdy się denerwuje. Ta kuchnia to jej dzieło. – A Florence? – Raczej nie przejmuje się utrzymaniem porządku, ma skłonność do niedbalstwa. – Więc odwiózł ją pan tutaj wczoraj. Weszła do budynku. A potem? Keynes wyciągnął telefon z kieszeni płaszcza. Wbił jakiś numer, cały czas chodząc po pogrążonym w półmroku mieszkaniu. – Dzień dobry, Roso, tu doktor Keynes. Co u ciebie? Wszystko dobrze, dziękuję. Spędziłaś wczoraj trochę czasu z Florą, prawda? Wydawało mi się, że widzę twoje auto pod jej domem. Właśnie. Rozumiem. Wiem. Owszem, jej zachowanie przybiera na sile. Tak, dzięki Bogu, nic się jej nie stało. Rozmawialiśmy już o jej przyjeździe na farmę, Roso. Wiesz, że nie mogę interweniować w tej sprawie, zresztą i tak nie zdołałbym zmienić zdania Flory. Rozmawiałaś z nią jeszcze wieczorem? Przed pójściem spać? Dzwoniłaś, ale nie odebrała. Dziękuję. Spróbuję się z nią dzisiaj skontaktować. Ależ oczywiście. Miło było porozmawiać. Do zobaczenia. Keynes schował telefon i zmarszczył brwi. – Matka Florence wyszła od niej wczoraj tuż po pierwszej. Od tamtej pory nie miały kontaktu. – To nietypowe? – Niekoniecznie. Ale niezamknięte mieszkanie – tak. Wszedł do sypialni, zerknął na ściany, lecz nie wyglądał na zaskoczonego masą rozwieszonych artykułów. Sięgnął po komórkę Flory. – Zabezpieczona hasłem – stwierdził. – Więc nie damy rady od razu sprawdzić wiadomości. Możliwe, że wyszła, bo się z kimś umówiła. – I zostawiła niezamknięte mieszkanie? – Nie widać śladów włamania. Ani śladów walki. Biorąc pod uwagę wyszkolenie Florence, gdyby ktoś próbował ją obezwładnić, nie poddałaby się bez walki. – Chyba że została zaskoczona. Na przykład podczas snu… – D.D. wskazała łóżko, które jako jedyne w całym mieszkaniu nosiło ślady nieporządku. – Ale jak napastnik dostałby się do środka? Flora na pewno sprawdziła zamki, zanim położyła się spać. D.D. westchnęła. Też jej to nie pasowało. Poznała Florence Dane zaledwie wczoraj, ale wiedziała o niej już wystarczająco wiele, by mieć pewność, że dziewczyna takich spraw nie lekceważyła. – Zapytajmy właścicieli mieszkania – postanowił Keynes. – Może oni coś słyszeli.
Właściciele – starsi państwo, Mary i James Reichterowie, do których od ponad półwiecza należała ta kamienica i którzy mieszkali na pierwszym piętrze – pamiętali Keynesa z jego poprzednich wizyt u Florence, a D.D. obdarzyli tak promiennymi uśmiechami, że poczuła się głupio, że nie przyniosła dla gospodarzy żadnego prezentu. I ona, i Keynes grzecznie podziękowali za kawę, ale i tak zostali zaproszeni do salonu, który zdobiły antyczna kanapa i oryginalna dębowa boazeria. D.D. przełknęła ślinę. Ostrożnie przysiadła na krawędzi eleganckiej kanapy, pozwalając Keynesowi prowadzić rozmowę, bo wyglądało na to, że zna starszych państwa. Musiał kilka razy głośno, niemal krzycząc, zadać pytanie, żeby dowiedzieć się, że Reichterowie widzieli, jak Flora wróciła wczoraj rano do domu. Jej matka przyjechała wcześniej, a potem zjawiła się u nich po lunchu i przyniosła jagodowe muffiny. Doskonałe, naprawdę doskonałe muffiny. Rosa robi wspaniałe wypieki. Och, tak, Flora. Nie, nie pamiętają, żeby ją jeszcze później widzieli. Ale oglądali telewizję w drugim pokoju. Więc mogła wyjść. To możliwe. Czy coś się stało? Coś, o czym powinni wiedzieć? Keynes postępował ostrożnie. D.D. zauważyła, że niezwykle delikatnie obchodzi się z Reichterami. Bardziej jak sąsiad niż urzędnik. Mimo to zachowywał odpowiedni dystans, żeby z powagą traktowali zadawane przez niego pytania. Czy widzieli, by ktokolwiek inny wchodził wczoraj do budynku? Powiedzmy, ktoś obcy, ktoś, kogo nie znają? Nie. A jakieś hałasy, jakiś ruch? Może coś zaniepokoiło ich w nocy? Nie, proszę pana. Obudziliby się. Nie śpią ostatnio najlepiej. A może widzieli niedawno u Flory jakichś jej przyjaciół czy znajomych? Albo może ktoś pytał o jej mieszkanie? Cóż, poza inspektorem budowlanym… D.D. i Keynes natychmiast się wyprostowali i wymienili spojrzenia. – Inspektor budowlany? – zapytała D.D. – Przedwczoraj. A może dzień wcześniej. Czas tak szybko ucieka – zaczął James i zerknął na żonę. – We wtorek – podsunęła Mary. – Inspektor budowlany przyszedł we wtorek. Powiedział, że mamy zaległy przegląd. Bo wie pan, wszystkie prywatne mieszkania na wynajem muszą mieć co pięć lat przegląd zrobiony przez miasto. Dziwne, bo już od dawna nikogo u nas nie było. Chyba faktycznie czas szybko nam ucieka! – Oprowadziliście go po całym budynku? Po wszystkich mieszkaniach? – zapytał Keynes. – James pokazał mu dom od zewnątrz i schody przeciwpożarowe. Ale
mieszkania… Cóż, chodzenie po schodach w naszym wieku… – Mary uśmiechnęła się przepraszająco. – Daliśmy mu klucze. Poprosiliśmy, żeby najpierw pukał, by nie zaskoczyć najemców. Szybko wrócił. Zrobił co należy i przyszedł powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Wkrótce dostaniemy aktualne zaświadczenie. – Chwileczkę – wtrąciła D.D. – Macie klucze do wszystkich mieszkań? Nawet do mieszkania Flory Dane? James poczuł się urażony jej pytaniami. – Oczywiście. To przecież nasz dom. Mamy do tego prawo. No i kwestie napraw czy, Boże broń, jakiegoś pożaru. Nasi najemcy to bardzo zajęci ludzie. Łatwiej jest, jeśli możemy wejść i zrobić co należy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nigdy nie było żadnych skarg ani żadnych problemów, nawet ze strony Flory. I oczywiście szanujemy jej prywatność. I rozumiemy. Ostatnie słowo wypowiedział znaczącym tonem. Żeby było wiadomo, że znają jej historię i wiedzą, dlaczego Florence Dane potrzebuje zapewnienia większego bezpieczeństwa. – Czy Flora była w domu w czasie inspekcji? – zapytała D.D. – Nie wiem, moja droga – odparła Mary. – Czy powiedzieliście jej o wizycie inspektora? Wspomnieliście o niej, gdy potem spotkaliście Florę? – Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy rozmawiali od tamtej pory. – A jak wyglądał ten inspektor budowlany? – zapytał Keynes. – Och, taki przystojny młody człowiek. Jak dla mnie ubrany zbyt swobodnie: beżowe spodnie i niebieska koszula, ale cóż, dzisiaj nikt już nie nosi garniturów. Miał identyfikator. Bo ja jestem ostrożna. Kazałam mu go pokazać. – A jakiego był wzrostu? – zapytała łagodniejszym tonem D.D. – Wysoki? Niski? – Och, wyglądał bardzo oficjalnie. Gładko ogolony. Krótkie ciemne włosy. Wysoki. I silny. Jak strażak. Wyglądał na niezwykle kompetentnego młodego człowieka. – Mary uśmiechnęła się promiennie. Wysoki. Silny. I dostał klucze do mieszkania Flory od dobrodusznych właścicieli kamienicy. D.D. spojrzała na Keynesa. Po wyrazie jego twarzy poznała, że pomyślał to samo. Że nawet najlepsze zamki na świecie nie chronią przed kimś, kto ma klucze. Florence była dumna ze stosowanych przez siebie zabezpieczeń. A jednak, jeśli podejrzenia D.D. i Keynesa się potwierdzą, wróg Flory wyprzedzał ją o krok. Keynes wstał i na pożegnanie uścisnął Reichterom dłonie. Już na korytarzu D.D. w ciągu kilku minut sprawdziła przez komórkę, że bostoński wydział mieszkalnictwa nie wysyłał nikogo do tego budynku w ostatnich dniach ani nic takiego nie planował. Podanie się za inspektora budowlanego było podstępem, bardzo sprytnym posunięciem, żeby zdobyć i dorobić klucze do
mieszkania Flory. – Zadzwonię po techników – powiedziała cicho D.D. W milczeniu ruszyli na górę, żeby na nich poczekać.
Rozdział 16
Budzę się. Podrywam głowę, otwieram gwałtownie oczy, ale natychmiast tracę orientację, bo nic nie widzę. Ciemność. Gęsta i nieprzenikniona. Czuję przemożną potrzebę działania. Uciekaj albo walcz. Muszę walczyć. Tylko że… Nie widzę. Kompletnie nic nie widzę. Nie mam pojęcia, gdzie jest góra, dół, prawo, lewo. Wytrzeszczam oczy, jakby to mogło cokolwiek dać. I wtedy zaczynam rozumieć. Jestem w jakimś pokoju. Leżę na materacu i mam na sobie satynową koszulkę nocną. Mam nagie ramiona i zaciśnięte wokół nadgarstków metalowe bransolety. Kajdanki. Zostałam zakuta w kajdanki, z dłońmi z przodu, na wysokości pasa. Na dodatek kajdanki są przymocowane do jakiejś linki, może to sznur, a może łańcuch. Ale wystarczy, że leciutko pociągnę, żeby wyczuć opór. Nie jestem tylko skrępowana, jestem przykuta do sufitu albo jakiegoś miejsca wysoko na ścianie. Jeśli chodzi o ciemność… Mrugam. Nic. Próbuję jeszcze raz. Nadal nic. Moje oczy są otwarte. Czyli nie mam zawiązanej na głowie opaski. To pokój jest ciemny. Nie ma okien i najprawdopodobniej pomalowano go na czarno, tak że nawet pojedynczy promień światła nie przebija się przez mrok. Zastanawiam się, czy jestem pod ziemią, i czuję, jak mimowolnie przyśpiesza mi puls, a oddech staje się urywany. Tylko nie pod ziemią. Tylko nie zakopana, błagam, błagam, błagam. Po chwili, w ułamku sekundy, nadchodzi inny obraz. Sceny z przeszłości, z innego życia, z dawnego koszmaru. Mam ochotę krzyczeć, wrzeszczeć i błagać. Walić pięściami o drewniane ściany, kopać wściekle piętami. Leżę na materacu, trzęsąc się, i wbijam zęby w dolną wargę, żeby opamiętać się za pomocą bólu. Koniec z paniką. Żadnego błagania. Wypchaj się. Biorę kilka głębokich wdechów. Czuję smak własnej krwi na języku. Powoli moje serce się uspokaja. A potem zamykam oczy, bo czy to logiczne czy nie, w ten sposób łatwiej znieść ciemność. Powoli wraca do mnie ostatnie wspomnienie: budzę się w swojej sypialni, złowrogi cień w drzwiach i dziwna mgiełka w powietrzu. Chloroform, zgaduję. Albo jakiś inny środek usypiający w aerozolu. Zostałam odurzona, a później… Poczucie przemieszczania się. Chciałam się obudzić, ale nie mogłam. Przyniesiono mnie tutaj. Gdziekolwiek to „tutaj” jest. Nagle ogarnia mnie niepokój. Nie ze względu na siebie. Widzę twarz matki. Matki, która upiekła mi muffiny, mocno uścisnęła na pożegnanie i poprosiła,
żebym na siebie uważała. Ona tak bardzo mnie kocha. A teraz zniknęłam i znowu złamałam jej serce. Bo jestem już pewna, że ten, kto poradził sobie z trzema zamkami, żeby dostać się do mojego dobrze zabezpieczonego mieszkania – a także przygotował to pomieszczenie, razem z kajdankami na łańcuchu – to ktoś więcej niż zwykły łotr. Nie mam przeciwko sobie aroganckiego frajera, którego spaliłam w jego własnym garażu, ani tych amatorów, którzy byli przed nim. To… coś gorszego. To coś więcej. To ktoś, kogo trzeba się bać. I przez chwilę żałuję, że nie miałam dość odwagi, żeby powiedzieć doktorowi Keynesowi wszystkiego o tym, co wydarzyło się pięć lat temu. Bo każdy ocalony ma swoje sekrety. A ja najprawdopodobniej za swoje zapłacę. Tak jak Stacey Summers. Zasypiam. Nie chcę, ale nie potrafię się powstrzymać. Resztki narkotyku albo zwyczaj, który ukształtował się lata temu, gdy w ten sposób spędzałam całe godziny, dni i tygodnie, nie mając nic lepszego do roboty. Uciekaj albo walcz, tylko że leżąc związana na materacu, nie mogę zrobić ani jednego, ani drugiego. Więc sen staje się rodzajem ucieczki, tymczasową ulgą dla mojego przepracowanego układu limbicznego, który nie ma pojęcia, co dalej. Tyle adrenaliny, tyle stresu, tyle strachu, które nie mają ujścia, a nie można zrobić nic, tylko czekać. Czekać, czekać i czekać. Chciałabym, żeby moje oczy przywykły już do mroku. Chciałabym dostrzec cokolwiek w bezbrzeżnej smolistej czerni. Po chwili wzdycham i zaczynam koncentrować się na dotyku. Poruszam się niepewnie, przesuwam nieporadnie dłońmi po materacu. Oceniam jego rozmiar, standardowy podwójny. Czuję wzmocnienia krawędzi, uświadamiam sobie delikatny zapach pleśni. Materac jest cienki. Pewnie stary i przetarty. Może nawet został wyrzucony na ulicę, a mój gospodarz zgarnął go do swoich celów. Nie jest szczególnie wygodny, miękki czy miły w dotyku. Ale lubię go. To źródło nici i gąbki, może nawet metalowych sprężyn. To narzędzie i wykorzystam je. Następnie badam strój, który mam na sobie. Poszłam spać w starym podkoszulku i męskich flanelowych bokserkach. A teraz mam na sobie krótką satynową koszulkę nocną. Z koronkowym wykończeniem dekoltu i dołu. Przebrał mnie. Gdy byłam nieprzytomna, zdjął moją wygodną piżamę i zastąpił ją jej bardziej kobiecą – seksowną? – odpowiedniczką. Mogłabym się poczuć urażona i dotknięta tym działaniem, ale przede wszystkim jestem zdezorientowana. Większość seksualnych sadystów trzyma swoje ofiary nagie. Łatwy dostęp,
kolejne poniżenie – wszystko jedno. Albo ubierają je w różne stroje sado-maso, które odpowiadają ich chorym fantazjom. Ale to – satynowa koszulka – sugeruje coś innego. To jakby czułość, która zupełnie mi się nie podoba. Jacob rzadko dawał mi ładne koszulki albo cokolwiek innego niż praktyczne ubrania. Byłam jego własnością, a kto dba o swój stolik do kawy? Ten człowiek, najnowszy drapieżca, jest dziwadłem. Powtarzam sobie to słowo w głowie. Staram się nadać mu moc. Dziwadło, mutant, odmieniec. Coś, co nie jest człowiekiem. Coś, czym nie należy się przejmować. Ale okłamuję samą siebie. Bo już czuję, jak kajdany wbijają mi się w skórę. I gdy potrząsam nadgarstkami, żeby przynieść ulgę rękom, mam koszmarną świadomość brzęku łańcucha, który zwisa z góry. Dość. Siadam. Przerzucam nogi przez krawędź materaca na podłogę. Powtarzam sobie, że to już jest więcej wolności, niż miałam z Jacobem. Wow, cały pokój do mojej dyspozycji. Aż się może zakręcić w głowie od tej przestrzeni! Jednak ciemność jest nieskończona, męcząca. Ledwo dostrzegam jaśniejszy odcień moich nagich rąk, gdy robię pierwszy ostrożny krok. Drugi, trzeci, czwarty. Pokój jest większy, niż się spodziewałam; wciąż nie dotarłam do ściany. I wtedy moja stopa na coś natrafia. Odgłos przewracanego plastikowego pojemnika. Sięgam w dół i badam podłogę palcami, ale już wiem, co znalazłam. Plastikowe wiaderko. Standardowa latryna u porywaczy i sadystów. Ależ oczywiście. Za wiadrem znajduję ścianę. Pokrytą tynkiem. To mnie zaskakuje. Z jakiegoś powodu spodziewałam się bali albo tanich drewnianych desek. Ale nie, to gładka, równa ściana. Otynkowana, jak w prawdziwym pokoju w prawdziwym domu. To wyjaśniałoby też cienką wykładzinę pod moimi bosymi stopami. Jeśli rzeczywiście jestem w jakimś domu… Zatrzymuję się i nadstawiam uszu. Próbuję usłyszeć ruch uliczny na zewnątrz albo echo odległych kroków na górze. W pierwszej chwili nie słyszę nic. Wnętrze jest nie tylko pomalowane na czarno, ale też wyciszone. Lecz potem do mnie dociera. Powolny i stały. Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. W pokoju jest ktoś jeszcze. Nie jestem sama. Wzdrygam się. Nie potrafię się powstrzymać. Instynktownie chwytam puste wiaderko i przyciskam je do piersi. Ma mi posłużyć jako co? Miecz czy tarcza? Nie myślę już jasno. Chcę tego, ale mimo całego doświadczenia, przeszkolenia i brawury tętno znowu mi podskoczyło i trzęsę się jak osika. Tymczasem po drugiej stronie pokoju, jakieś półtora, dwa metry ode mnie… Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. On tu jest. Obserwuje mnie. Czeka, aż spanikuję, wystraszę się, zacznę
błagać o litość? A może tylko napawa się tą sceną? W końcu wpadam w gniew. Nie obchodzi mnie, co on robi ani co sobie myśli, że może mi zrobić. W porównaniu z Jacobem Nessem pan Satynowa Koszulka, pan Głośny Oddech jest zaledwie prowincjonalnym widowiskiem. Dziwadłem. Nie mam zamiaru się go bać tylko dlatego, że włamał się do mojego zabezpieczonego trzema zamkami mieszkania, zaskoczył mnie, odurzył narkotykami i zabrał do jakiegoś zaciemnionego lochu… Zamiast tego myślę o mojej pierwszej wizycie u Samuela, dzień po wyjściu ze szpitala. „Pamiętasz, co zrobiłaś, żeby ocaleć, Floro? Każdy bunt, każde poddanie się, każde kłamstwo, każde przystosowanie się?” Powoli kiwam głową. „Dobrze. Nie zapomnij. Nie zastanawiaj się. Zaakceptuj. Może w tej chwili tak się nie czujesz, ale jesteś silna, Floro. Przetrwałaś. Nie pozwól sobie tego odebrać. I sama sobie tego nie odbieraj. Jesteś twardą dziewczyną. Po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach ocaliłaś siebie. Już samo to wystarczy, żebyś nigdy więcej się nie bała”. Odstawiam wiaderko. Skupiam się na dźwięku jego równego oddechu. Powoli, ale pewnie dostosowuję rytm swojego oddechu, aż wciągam powietrze, gdy on je wciąga, i wypuszczam, gdy on wypuszcza. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Oddychamy razem, idealnie dostrojeni. I już wiem, że w tej wstępnej walce charakterów przegra ten, kto pierwszy się odezwie. On się poruszy. Jestem tego pewna. Nikt nie zadaje sobie tyle trudu, żeby jedynie popatrzeć. Więc skupiam wzrok na kierunku, z którego dochodzi jego oddech, i patrzę tam tak stanowczo i pewnie, jak tylko potrafię. Dalej, dziwadło. Pokaż mi, co umiesz. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Nigdy nie słyszałam tak równego oddechu. Bez najdrobniejszego przyśpieszenia z ekscytacji czy zaburzenia rytmu z zaskoczenia. Tylko wdech, wydech, wdech, wydech. Jakby naprawdę było mu wszystko jedno, że stoję i patrzę prosto na niego. Jakby naprawdę miał aż taką kontrolę. I wszystek czas świata… Mój własny oddech się załamuje. Nie chciałam tego. Jestem zła, że dałam mu tę satysfakcję. Ale denerwuje mnie ten miarowy, jednostajny rytm. Nikt tak równo nie oddycha. Nikt w takiej sytuacji nie zachowałby takiego spokoju. I wtedy nagle… olśnienie. Przyprawiający o drżenie lęk. Nie, nie chcę. Proszę, nie… Nie potrafię się powstrzymać. Pomyślawszy to, muszę się przekonać.
Stąpam przed siebie. Jeden krok, drugi, trzeci, czwarty. Najpierw uderzam w coś palcem stopy. Zatrzymuję się. Zamieram bez ruchu i ponownie nadstawiam uszu. Oddech. Teraz dużo bliżej. Tak samo jednostajny. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wyciągam ręce. Nakazuję sobie być silną. Przypominam sobie, że już doświadczyłam najgorszego i że dam sobie radę ze wszystkim. Ale gdy moje palce natrafiają na krawędź skrzyni w kształcie trumny… Tymczasem z jej wnętrza cały czas dochodzi jednostajny oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Śpi, bo cóż innego można robić, kiedy jest się uwięzionym w ciemnej skrzyni z drewna? Zamykam oczy. Nie pomaga. Wciąż słyszę jej oddech. Innej porwanej, jego pierwszej ofiary. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. O nie. O nie, o nie, o nie. – Nie boję się – słyszę swój własny szept. I widzę przed sobą Jacoba, który znowu się śmieje.
Rozdział 17
Detektyw nowicjuszka Carol Manley pierwsza dotarła do mieszkania Flory. Jeśli nawet zaskoczył ją widok jej superwizora w tym miejscu, doskonale potrafiła to ukryć. Phil i Neil zjawili się zaraz potem i impreza mogła się rozpocząć. Policjanci z lokalnej komendy otrzymali zadanie uważnego rozejrzenia się po okolicy i przesłuchania mieszkańców, czy ktoś ostatnio nie widział przypadkiem Flory. Do właścicieli kamienicy posłano policyjnego rysownika w celu sporządzenia portretu pamięciowego rzekomego inspektora budowlanego. Carol zgłosiła się na ochotnika, żeby uzyskać zapis z kamery bezpieczeństwa ze sklepu na rogu, a także przejrzeć nagrania z lokalnego monitoringu ulicznego, by sprawdzić, czy nie widać na nich Flory. Jednak biorąc pod uwagę liczbę nagrań do przejrzenia, musieli zawęzić zakres czasowy zniknięcia Florence Dane, żeby to miało sens. Phil zajął się przeglądaniem komputera Flory, a Neil zadzwonił do jej operatora komórkowego oraz firmy obsługującej kartę kredytową. Niestety, przeglądarka internetowa na komputerze nie wykazywała żadnej aktywności w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin – czyli tuż przed tym, zanim Flora wyruszyła na zakończoną tragicznie przygodę z groźnym barmanem. Na komórkę dzwoniła tylko jej matka poprzedniego wieczoru, natomiast karty kredytowej nie używano od tygodnia. Oszczędność to bardzo dobra cecha, ale mało przydatna w tych okolicznościach. D.D. krążyła po małym mieszkanku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Keynes tkwił w rogu, z komórką przy uchu. Zgodził się powiadomić matkę Flory. D.D. mu nie zazdrościła. Jak większości dużych miast, Bostonu strzegło mnóstwo elektronicznych oczu. Od kamer przemysłowych poprzez monitoring uliczny aż po kamerki w bankomatach, każda ulica i każdy narożnik oferowały możliwość obserwacji. W teorii powinno się to przekładać na lawinę informacji dla śledczych. Lecz na tym właśnie polega problem. Zapisów jest zbyt dużo, a na dodatek są kiepskiej jakości. Z nagraniami z monitoringu najlepiej pracować w odwrotnej kolejności – najpierw trzeba określić, co mniej więcej chce się zobaczyć i kiedy to się najprawdopodobniej wydarzyło, a dopiero potem zacząć tego szukać. Więc co dokładnie zdarzyło się w tym dobrze zabezpieczonym mieszkaniu? Wczoraj późnym rankiem doktor Keynes podwiózł Florę i wysadził ją pod domem. Jej matka była już na górze, upiekła muffiny. Poczęstowała córkę, chwilę porozmawiały. Wiesz, mamo, jeśli chodzi o ubiegły wieczór… Jak taka rozmowa mogła wyglądać? I co Rosa Dane sądziła o nocnych eskapadach córki? D.D. przystanęła w kuchni. Wyobraziła sobie samą siebie piekącą muffiny.
Wyobraziła sobie Florę, jak wchodzi przez drzwi w dresie bostońskiej policji, umazana śmieciami. Przypomniała sobie zapach z miejsca zdarzenia, którym nasiąkła jej własna skóra. Pokiwała głową i ruszyła do łazienki. Na drzwiach z tyłu wisiał wciąż wilgotny ręcznik kąpielowy. Zdjęła pokrywę wciśniętego w kąt wiklinowego kosza na brudną bieliznę i natychmiast zmarszczyła nos. Cuchnący śmieciami dres bostońskiej policji. Odhaczone. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie Flora zrobiła po powrocie do domu, była więc kąpiel. A potem? Dziewczyna nie spała od dwudziestu czterech godzin. Na pewno była zmęczona i głodna. Według zeznań świadków w barze piła, ale nie jadła. D.D. nie była pod tym względem obiektywna, ale mając wybór między jedzeniem a spaniem, bezwzględnie wybrałaby jedzenie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że matka Flory czekała na nią w kuchni, a w powietrzu unosił się zapach domowych wypieków. Kierując się instynktem, D.D. wróciła do kuchni. Tym razem dostrzegła w kącie dużą foliową torebkę strunową, a w niej sześć jagodowych muffinów. Resztki, pomyślała. I wyglądają pysznie. Następnie sprawdziła lodówkę, gdzie znalazła dzbanek z sokiem pomarańczowym i miskę świeżej sałatki owocowej. Kawałki jabłek dopiero zaczynały brązowieć na krawędziach, więc gotowa była się założyć, że sałatka również stanowiła element wczorajszej przekąski z mamą. Jeśli chodzi o resztę zawartości lodówki… Wyjęła jakieś pudełka z fast foodami, powąchała jedno na próbę i gwałtownie je od siebie odsunęła. Z tego co zobaczyła, wynikało, że Flora w całej kuchni posiadała jeden jedyny nadający się do spożycia posiłek i było to jedzenie dostarczone przez jej matkę. A co to oznacza? – Nie zjadła obiadu – stwierdziła na głos D.D. – Słucham? – Doktor Keynes podszedł i stanął za nią. Nadal miał na sobie płaszcz, tylko teraz rozpięty. Jak to możliwe, że się nie pocił w tak ograniczonej przestrzeni? – Wczoraj. Flora wróciła do domu, wzięła prysznic, zjadła z matką późne śniadanie albo wczesny lunch… – Brunch? – Okej. Muffiny i owoce. Brunch. Ale tylko to. Chyba że wyszła coś zjeść. Biorąc jednak pod uwagę brak aktywności na karcie kredytowej, a przede wszystkim jej nastrój… – Na pewno odpoczywała. Spadek adrenaliny. – W porządku. Ale z matką zjadła. O której? Około pierwszej, drugiej po południu? – Rosa potwierdziła, że odjechała stąd tuż po pierwszej.
– Więc najprawdopodobniej Flora położyła się, żeby się zdrzemnąć. Za wczesna pora, żeby kłaść się na nocny odpoczynek. Keynes wzruszył ramionami. – Ze względu na te duże okna i silne naświetlenie podejrzewam, że położyła się w sypialni – rzucił. – Świętym sanktuarium wszystkich uprowadzonych? Kolejne dyskretne wzruszenie ramionami. Odwrócił się i ruszył do sypialni Flory. D.D. poszła jego śladem. Podobnie jak całe mieszkanie, sypialnia była dość mała. Jej największą atrakcję stanowiły artykuły prasowe naklejone na ściany. Poza tym znajdowały się tu tylko skromne biurko i niepościelone łóżko. D.D. przepchnęła się obok Keynesa, który niemal wypełnił wąską przestrzeń, i podeszła do łóżka. Pochyliła się nad cienką poduszką, powąchała ją. Gdy podniosła głowę, zauważyła, że Keynes się jej przygląda. – Sprawdzam, czy nie czuć chloroformu – wyjaśniła. – Ma charakterystyczny zapach, który dość długo się utrzymuje. Mogły zostać jakieś ślady na poduszce. Ale może tylko mi się wydaje. – Musiał obezwładnić ją szybko – powiedział Keynes. – W przeciwnym razie przy jej wyszkoleniu… Czemu nie ma żadnych śladów walki? Miał rację. Mieszkanie wydawało się nienaruszone, co w tej sytuacji było dość niepokojące. Tym bardziej biorąc pod uwagę, co Flora potrafiła… – Zdążył dorobić klucz. Był już w środku i czekał na nią. – Mało prawdopodobne. Rosa była tutaj na kilka godzin przed powrotem Flory. A gdy Rosa się denerwuje, nie tylko gotuje, ale też sprząta. – Skoro się tu krzątała, porządkując niewielką przestrzeń – kontynuowała D.D. – to gdzie mógłby schować się napastnik, żeby go nie znalazła? – Właśnie. D.D. kiwała głową, przedstawiając swój tok myślenia. – Okej. Więc Rosa tu przyjeżdża. Wchodzi do mieszkania i robi swoje. Potem ty podrzucasz Florę. Matka i córka spotykają się, rozmawiają…? Spojrzała na Keynesa wyczekująco, ale nie podchwycił tematu. Najwyraźniej albo on też nie wiedział, co Rosa powiedziała córce – w co D.D. nie wierzyła ani przez moment – albo uznał, że to dla śledztwa nieistotne. – Matka wychodzi tuż po pierwszej. A wiemy, że Flora nigdzie potem nie dzwoniła, nie używała też komputera ani karty kredytowej. Co nam pozostaje? – Że poszła spać. D.D. była tego samego zdania. Z jej doświadczenia wynikało, że jeśli młoda osoba nie korzysta z elektronicznych gadżetów, to jedynym wyjaśnieniem jest to, że pozostaje w stanie nieświadomości. – Gdy się obudziła – powiedziała, patrząc na zmiętą pościel – on już tu był.
W pokoju. Stał nad nią. – Bo tu właśnie podał jej chloroform – dodał Keynes. – Owszem. Ona nic nie jadła, nie spała całą noc, potem tylko muffiny i owoce… Muszę przyznać, że ja po przebudzeniu byłabym głodna jak wilk. – Słyszałem, że należy pani do kobiet, które cenią dobrą kuchnię. – Wypytywał pan o mnie, panie terapeuto? Dobrze panu powiedzieli. Keynes zignorował jej sarkastyczną uwagę, koncentrując się na śledztwie. – Miał już dorobiony klucz. To znaczy, że mógł wejść w dowolnym czasie. D.D. pokręciła głową. – Nie przyszedłby po nią za dnia – podjęła po chwili. – Niemożliwe. Facet, który daje sobie czas na dorobienie kluczy, na pewno odrobił pracę domową. Biorąc pod uwagę kartotekę Flory… – Ona nie jest dostępna publicznie. – Mógł trochę pogrzebać. Ten cały podstęp, podawanie się za inspektora budowlanego… Ten człowiek jest cierpliwy. Przedsięwziął odpowiednie kroki, obierając tak ryzykowny cel jak Flora. Nie wspominając o tym, że to mieszkanie na drugim piętrze. Gdyby podjęła walkę, inni mieszkańcy wyszliby na klatkę, żeby sprawdzić, co się dzieje. D.D. umilkła i zamyśliła się. – Musiało być ciemno – powtórzyła. – W przeciwnym razie to byłoby dla niego zbyt ryzykowne. Proszę pomyśleć. Nie mógł skorzystać z rozklekotanych schodów przeciwpożarowych, jeśli nie chciał zwrócić na siebie uwagi, a to znaczy, że musiał użyć głównych schodów, tak jak my wszyscy. – Czy w tym budynku jest monitoring? – W starej kamienicy? Mało prawdopodobne. Ale powinniśmy rozważyć, jakie miał opcje. Wie, że może dostać się do mieszkania. Chce zaskoczyć Florę, pozbawić ją świadomości, a to oznacza, że potem będzie musiał ją wynieść. Trudno dyskretnie znieść nieprzytomną osobę z drugiego piętra. Więc woli zrobić to w nocy. Żeby nie natknąć się na innych lokatorów. – Obserwował budynek. Znał zwyczaje mieszkańców. – To pasuje do kogoś, kto jest na tyle cierpliwy, żeby podstępem zdobyć klucze. – Obserwował też Florę. Poznawał jej zwyczaje – dodał Keynes. D.D. skinęła głową. Przecisnęła się z powrotem do salonu i podeszła do okna od frontu. Odsłoniła jedną ze zwiewnych zasłon, jakie najwyraźniej preferowała Flora – przypominających gazę, przez to zapewniających prywatność, a jednocześnie przepuszczających dużo światła – i wyjrzała na ulicę. – Powinniśmy sprawdzić punkty obserwacyjne – mruknęła. – A może i nowych lokatorów w sąsiedztwie. Jeśli nasze hipotezy są słuszne, ten człowiek przebywał tutaj przez dłuższy czas, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co było mu
potrzebne. – Karta parkingowa – rzucił Keynes. D.D. pokiwała głową, bo też zauważyła znaki. Parkować w tej okolicy mogli tylko mieszkańcy – musieli udowodnić, że tu mieszkają, żeby otrzymać kartę. Parkujący bez takiej karty ryzykowali mandat. Kolejna rzecz, którą powinni sprawdzić policjanci z lokalnej komendy. Bo ich podejrzany musiał zaparkować gdzieś blisko, żeby móc zbiec z nieprzytomną kobietą. A to znaczy, że jeśli nie miał odpowiedniego zezwolenia, to może natrafią na jakiś mandat. – Czy Flora ma auto? – zapytała Keynesa, bo możliwe, że porywacz ukradł jej samochód. – Nie. – Okej. A więc zapada zmierzch. Jest nie na tyle późno, żeby Flora obudziła się i zjadła kolację, ale też nie na tyle wcześnie, żeby było wciąż jasno. Powiedzmy, wpół do szóstej, szósta. – Wtedy jest spory ruch – zauważył Keynes. – I rośnie ryzyko, że ktoś z sąsiadów będzie akurat wracał z pracy. – Chyba że on tak właśnie robi. – D.D. zawahała się, żeby dobrze to sformułować. – Potrafi się zakamuflować. Zna się na tym, prawda? Udaje inspektora budowlanego, żeby zdobyć klucze. Może wczoraj też kogoś udawał. Jej chłopaka? Taksówkarza? – Który wyprowadza nieprzytomną dziewczynę z jej mieszkania? – Keynes uniósł brew. – Ratownika medycznego. Pracownika domowej opieki medycznej. – Zerknęła na niego. – Miejscowego glinę? Wybrał zawód, który wyjaśniałby od razu sytuację, gdyby ktoś go zauważył. A potem to zrobił. Zszedł po schodach z pijaną, odurzoną albo chorą podopieczną. Z powodzeniem wtopił się w tło. W tak ruchliwej okolicy to połowa sukcesu. Keynes skinął głową. – Lokalni policjanci powinni porozmawiać z sąsiadami, którzy kręcili się w okolicy po zmierzchu – powiedział. – Powinni przepytać ich, czy nie zauważyli wysokiego, masywnego mężczyzny, który pomagał kobiecie. Może jakiegoś pracownika służb. Ktoś taki na pewno zwróciłby ich uwagę. – Mężczyznę wysokiego i masywnego jak porywacz Stacey Summers. – D.D. spojrzała na Keynesa. – Wiedział pan, że matka Flory jest mentorem rodziców Stacey? – Rosa mi wspomniała. – Wygląda na to, że Flora też się interesowała tą sprawą. – Jak widać po ścianach jej sypialni, interesowała się wieloma sprawami. – Ale poszukiwania porywacza Stacey Summers zajmowały ją w szczególny sposób. To, co mówiła wczoraj na miejscu zdarzenia… To jego miała nadzieję
spotkać w barze. Od razu dostrzegła podobieństwo. – Wie pani, dlaczego Flora to robi? – zapytał ostrożnie Keynes. – Dlaczego ciągle naraża się na niebezpieczeństwo? D.D. wzruszyła ramionami. – Przypływ adrenaliny. Stres pourazowy. Jakiś syndrom Boga Wszechmogącego, gdy napawa się własną mocą po ponad czterystu dniach koszmarnej bezradności – odparła. – Ja nie wiem – powiedział Keynes, zaskakując ją. – I nie sądzę, żeby Flora sama wiedziała, dlaczego robi to, co robi. Albo mogła wskazać jedną konkretną przyczynę. Ona przypomina mi żołnierza, który wraca do domu z wojny, żeby od razu szykować się do następnej. Pod koniec dnia normalne życie wydaje się zupełnie obce, natomiast świadomość, że wojna wciąż się toczy, że tam na zewnątrz są bracia, którzy nadal walczą… – Tym właśnie są te artykuły? – przerwała mu D.D. – Ci ludzie to jej towarzysze broni? A ona nie chce ich zostawić? – Być może. – Nie sądzi pan, że coś łączy zniknięcie Flory i porwanie Stacey Summers? Keynes wahał się z odpowiedzią. D.D. opuściła zasłonę i cofnęła się od okna. – Tak pan uważa, prawda? – Gdy właścicielka mieszkania Flory, pani Reichter, opisała tego rzekomego inspektora budowlanego, od razu pomyślałem o nagraniu z porwania Stacey Summers. W tej sprawie po trzech miesiącach śledztwa nie ma żadnych tropów, żadnych dodatkowych zeznań świadków, żadnych nowych informacji. Trzeba przyznać, że to musiał zrobić ktoś wyjątkowy. – Ktoś taki, kto udawałby inspektora budowlanego, żeby zdobyć klucze? – Przyszło mi to do głowy. Na dodatek te otwarte drzwi mieszkania Flory i odbezpieczone okna. Mam wrażenie, że ktokolwiek to zrobił, zrobił to na pokaz. Wręcz jako rodzaj przechwałki. A to miałoby sens, gdyby to nie był pierwszy raz, kiedy coś uszło mu płazem. D.D. uniosła brew. Nie wiedziała, co myśleć o podejrzeniach Keynesa. Nawet jeśli coś w tym było, to biorąc pod uwagę, jak mało wiedzą o porwaniu Stacey Summers, łączenie go ze zniknięciem Flory niewiele im dawało. Potrzebowali dokładnego rysopisu od starszych państwa mieszkających poniżej. Oraz zeznań pół tuzina świadków, informacji dotyczących aktywności porywacza w okolicy i mandatu za złe parkowanie z numerem rejestracyjnym jego samochodu. Poza tym… Odwróciła się z powrotem do okna. – A może wszystko było zupełnie inaczej – powiedziała. – Flora nie została porwana, tylko po prostu nie wytrzymała stresu ostatnich dwudziestu czterech
godzin i zwiała. Czy to możliwe? – Nie. – Bo nie zostawiłaby komórki ani komputera? – Nie, bo nie zrobiłaby tego swojej matce. D.D. westchnęła. Cała ta historia sprawiała jej ból. Miała przeczucie, że będzie jeszcze gorzej. – Muszę porozmawiać z Rosą. O jej córce, ale też o jej własnym zaangażowaniu w sprawy rodziny Summersów. – Mogę coś doradzić? D.D. spojrzała na Keynesa. – Proszę bardzo. – Uważam, że nie powinna pani na razie przesłuchiwać Rosy. Jeśli ktokolwiek wie coś o tej rodzinie i co się tam teraz dzieje, to jest to Pam Mason, adwokatka ofiar, która zajmuje się Summersami. Jeśli chce się pani czegoś dowiedzieć, proszę najpierw porozmawiać z nią.
Rozdział 18
Chcielibyście wiedzieć, jak uniknąć najgorszego przerażenia? Jak zwalczyć nocne koszmary i strach przed potworem spod łóżka? Jak spać niczym anioł? Albo kroczyć ciemną uliczką sprężystym krokiem? Chcecie wiedzieć, jak być mną? Przede wszystkim musicie odnaleźć pustkę. Każdy ma to miejsce, głęboko w swoim wnętrzu. Miejsce, do którego nikt inny nie może dotrzeć. Zdaniem specjalistów niektórzy odnajdują je dzięki medytacji albo praktykom zen czy też treningowi uważności. Powiedzmy, że ja odkryłam swoją pustkę w innych okolicznościach. Ale każdy ją ma. Miejsce, w którym stoi w milczeniu. Miejsce, które pozwala być nietykalnym nawet w zatłoczonym pomieszczeniu. Miejsce, gdzie jesteś całkowicie, totalnie, przerażająco sam. Po prostu sam. Gdy już tam jesteś, nikt nie może cię zranić. A jeśli nikt nie może cię zranić, to już wcale nie musisz się bać. Skupiam uwagę na otaczającej mnie ciemności. Liczę na to, że oczy przyzwyczają się do niej. Że mrok złagodnieje. Ale nie. Czarna jak smoła głębia jest absolutna. Raz po raz wyciągam przed siebie skute kajdankami ręce, żeby się o tym przekonać. Nadal ich nie widzę. Znalazłam się w krainie dźwięku i dotyku. Wykorzystuję więc oba te zmysły. Nie rozumiem, w jakim celu brzęczący łańcuch został przyczepiony do kajdanek wokół moich nadgarstków. Z tego co się zorientowałam, mam sporo swobody i łańcuch raczej nie ogranicza mi ruchów. Czy ma powstrzymać mnie przed wybiegnięciem przez drzwi, które nagle się otworzą? Przed rzuceniem się pędem ku światłu? Nie wiem, ale odsuwam od siebie tę myśl. Na razie nie ma co się zastanawiać nad powodami. Ważne są konkrety. Badam pomieszczenie, w którym się znajduję. Dziewięć kroków na szerokość, od ściany do ściany. Dwanaście długich kroków na długość. Wyposażenie składa się z trzech elementów: dwuosobowego materaca, położonego bezpośrednio na podłodze i przykrytego bawełnianym kocem, plastikowego wiaderka z rączką i skrzyni wielkości trumny. Cały czas słyszę oddech. Powolny i miarowy. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Stanowi tło moich działań. Niczym szum morskich fal, niczym rytm serca. Już go nienawidzę. Okna. Są trzy. Wyczuwam palcami okiennice. Dwa na jednej ścianie, średniej wielkości. Pojedyncze. Klasyczna architektura Nowej Anglii. Większe okno znajduje się na ścianie naprzeciwko. Dwa razy szersze niż wyższe, kształtem
bardziej przypomina lustro. Gdy przesuwam po nim palcami, czuję chłodne szkło. Natomiast te mniejsze okna są nierówne i szorstkie, jakby były czymś zamalowane. Próbuję zdrapać tę wierzchnią warstwę paznokciami, ale nie jestem w stanie zrobić choćby drobnego wgniecenia. A więc nie jest to zwykła farba, lecz coś przemysłowego: lakier albo emalia. To muszą być okna na zewnątrz, tylko grubo pomalowane. I stąd brak światła. Jeśli chodzi o dużą, gładką szklaną powierzchnię naprzeciwko… Domyślam się, że to ściana wewnętrzna. Ale wtedy takie duże okno nie miałoby sensu. Chyba że to wcale nie jest okno. Lustro weneckie? Tak właśnie uważam. Oczywiście nie mam pewności, ale po co szykować takie miejsce – tło dla swoich zabawek, jeśli nie po to, by je potem oglądać? Jestem przekonana, że prędzej czy później pojawi się światło. Oślepiające, dezorientujące. A NIEZIF (zapytajcie Samuela; to niezidentyfikowany sprawca w slangu FBI) wykorzysta zaistniały chaos, żeby sprawdzić, co u jego podopiecznej. A może obserwuje mnie nawet teraz? Wojskowe gogle na podczerwień, wszystko jest możliwe. Musicie zrozumieć: jeśli istnieje coś, co was przeraża tak bardzo, że nawet nie chcecie o tym myśleć, to oni właśnie o tym fantazjują. Ci dranie gdzieś tam… Zaprzeczanie nic nie da. Wypieranie nie pomoże. Lepiej stawić temu czoła. Zrozumieć wroga. Zaakceptować jego zboczenia. Odnaleźć pustkę i wytrwale dążyć do celu. Oddech. Nadal tak niewzruszenie miarowy. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Jak ona może spać? Jak może nie słyszeć, że zataczam się po omacku, potykam o materac, uderzam palcami stóp albo w ścianę, albo w skrzynię? Nie mogę myśleć o tej skrzyni w kształcie trumny. Nie mogę myśleć, do czego może służyć ani co jest w środku. Jeśli to zrobię, utracę pustkę. Bo mnie jest dobrze samej. Rozumiem taki stan. I miałam zamiar już zawsze być sama. A więc skrzynia. I podróbka Dartha Vadera, niewiadoma w równaniu. Nieproszony dodatek do mojego planu. Jest naćpana? To chyba jedyne wyjaśnienie. Jak inaczej wytłumaczyć tak długi brak świadomości? Oczywiście nie mam pojęcia, ile czasu minęło. Zasnęłam wczesnym popołudniem. Obudziłam się po zmroku, bo ktoś był w moim mieszkaniu. Ale teraz? Nienawidzę tej pieprzonej ciemności. Strasznie dezorientuje. Skupiam myśli. Przeczesuję pokój. Używam dotyku i słuchu, które są bardziej pomocne, niż wam się wydaje. Powyżej większego okna – lustra weneckiego do obserwacji? – wyczuwam jakiś przedmiot, wysoko zamocowany na ścianie. Mniejszy, delikatniejszy,
w dotyku przypominający gąbkę. Jest po lewej od gładkiej tafli szkła. Wydaje mi się, że to głośnik. Mój oprawca obserwuje, a potem ewentualnie mówi. Rozkazuje, drwi, cokolwiek. Jednak wcześniej czy później się objawi. A gdy to zrobi, będzie chciał pokazać swoją władzę. Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Powinnam zrobić użytek z tego oddechu. Włączyć go do mojej pustki, zmienić w element odseparowania. Jak skupienie się na wietrze pośród gałęzi albo słuchanie bicia dzwonów. Nie mogę tego zwalczyć. Nie mogę tego zmienić. Nie mogę tego powstrzymać. Więc to wykorzystuję. Scalam ze sobą. Nienawidzę tego oddechu. Orientuję się, że stoję nad skrzynią. Wymacuję kształt, wyczuwam szorstkość krawędzi. Surowe drewno. Chciałabym powiedzieć, że czuć rękę rzemieślnika. Ale takie sosnowe skrzynie są tanie jak barszcz. Nie mam pojęcia, czy Jacob sam zbił swoją, czy gdzieś ją kupił. Nigdy o to nie pytałam i na pewno już nie zapytam. Ona umiera. Wiem to, gdy przyklękam nad skrzynią. Bo to właśnie się dzieje z dziewczętami zamkniętymi w skrzyniach wielkości trumny. Czy to fizycznie, czy psychicznie, co za różnica? Ta dziewczyna, kimkolwiek była, odpływa, wtapia się w drewno, w podłogę, w pomalowany na czarno pokój. Kawałek po kawałku. Centymetr za centymetrem. Wkrótce Zły Porywacz podniesie wieko, a ona zrobi wszystko, powie, cokolwiek będzie chciał, bo to już bez znaczenia. Osoby, którą była, już nie ma. Pozostaje tylko skorupa. Dziewczyna robot. Gotowa do zaprogramowania. Rodzaj automatu gotowy do wydania imienia ukochanego ojca. Nienawidzę tej dziewczyny w skrzyni. Przyłapuję się na tym, że powoli, ale wytrwale obdzieram sobie paznokcie, nawyk z trudem zwalczony cztery lata temu. Zaciskam dłonie. Czuję, jak paznokcie wbijają mi się w skórę. I zmuszam się po raz kolejny do wejścia w pustkę. A dziewczyna wciąż oddycha. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Kłódka. Zwyczajna. To ona zabezpiecza wieko. Gdy wyczuwam metalowy skobel, przez moment znów znajduję się w obrzydliwie brudnej, upaćkanej żarciem, cuchnącej seksem piwnicy i patrzę na moją własną skrzynię od zewnątrz. Poczucie déjà vu wzbudza niepokój, sprawia, że to wszystko robi się zbyt osobiste. Jakby to Zły Porywacz szukał mnie, a nie ja jego. Z powrotem do pustki, z powrotem do pustki, z powrotem do pustki. Nie czuć nic. Analizować wszystko. Jej oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Stacey Summers? Czy to możliwe? Czy wreszcie ją znalazłam? Nagle pustki już nie ma. Czuję wyłącznie panikę. Nienawidzę jej, tej dziewczyny, Stacey Summers, czy jak jej tam, wszystko mi jedno! Nie powinno jej tutaj być. Zostawiłam tę cholerną skrzynię za sobą. Poradziłam sobie z wcieleniem zła, zastawiłam duszę, zrobiłam to, co według Samuela robią ocaleni, żeby przetrwać. Więc jak inna dziewczyna mogła dać się zamknąć w skrzyni? Jak mogła mi to zepsuć? Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Oddech. Oddech. Oddech. I tak po prostu, wykonując ruch, zanim dociera do mnie, że go wykonam, składam ręce i uderzam nimi mocno w wieko skrzyni. I znowu. Raz za razem. Obudź się, obudź się, obudź się. Obudź się, do cholery! Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Co do diabła? Jak można w takich warunkach spać? To na pewno narkotyki. Jedyne wyjaśnienie. Uderzam znowu. Nie mogę się powstrzymać. Jestem wściekła, na nią, na siebie, na niego? Już sama nie wiem. Myślę, że na skrzynię. Jestem wściekła na tę przeklętą skrzynię. Musi zniknąć. Chcę, żeby jej nie było. Orientuję się, że potrząsam całą skrzynią. Jest na tyle tania, na tyle chwiejna, że kołysze się pod naporem mojej złości. A ona oddycha. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Łomoczę w skrzynię. To, że się od tego trzęsie, nasuwa mi inny pomysł. W odmiennych okolicznościach wyłamałabym zamek. Ale wyrwana z bezpieczeństwa własnego łóżka, nie mam narzędzi, które zawsze przy sobie noszę: dwóch malutkich, niewinnie wyglądających czarnych spinek, które są tak naprawdę uniwersalnymi wytrychami. Może jednak ich nie potrzebuję. Skrzynia trzęsie się i chybocze za każdym razem, gdy w nią uderzam. To naprawdę tanie, tandetne pudło. Walę w nią z dodatkową energią. Przesuwam ją z boku na bok i czuję, jak wieko się luzuje, a zawiasy puszczają. Aż wydając okrzyk przerażenia, przetaczam ją. O pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Gdy wraca do normalnej pozycji i kołysze się pod moimi palcami, czuję, że wieko jest uchylone. Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Jak to możliwe? Chwytam wieko i szarpię je mocniej, aż zwisa na metalowym skoblu. Proszę bardzo, panie Byle Jaki. Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Nic nie widzę. Panuje ciemność. Przesłania wszystko. Więc wsuwam ręce do skrzyni, gotowa pochwycić z jej głębin lokatorkę i wyciągnąć ją ku zbawieniu. Tylko że…
Nic. Ani ciała, ani ciepła, ani kształtu. Nie wyczuwam nic. A mimo to wciąż słyszę. Oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Cały czas taki sam. Rytm mojego serca. Przeszukuję całą przypominającą trumnę skrzynię. Ze skutymi nadgarstkami, z palcami drżącymi niczym skrzydła motyla. Nic, nic, nic. Aż w końcu, na samym dole… Malutki odtwarzacz. Przyklejony do dna skrzyni. Odgrywający w kółko oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. I w tym momencie wiem, że ten oddech jest mój. Nagrany, gdy byłam nieprzytomna. I ta skrzynia też jest moja. Nie ma drugiej ofiary. Jestem tylko ja. Zawsze ja. Patrzę w stronę okna ze szkła. Nie widzę go w ciemnościach, ale czuję je przed sobą. Wiem, że on tam jest. Obserwuje mnie. Czeka. Raduje się spektaklem. Więc uśmiecham się. Unoszę nadgarstki. Pokazuję środkowy palec. A potem wstaję znad zniszczonej trumny. Kieruję się w stronę materaca. I choć serce bije mi jak szalone, a tętno niebezpiecznie przyśpiesza, choć rozumiem już, że tutaj nie chodzi o zwykłe porwanie, że ten człowiek wie rzeczy, których wiedzieć nie powinien, że jestem jeszcze bardziej bezradna, niż myślałam, i nie jestem wcale kolejną przypadkową ofiarą, zmuszam się, żeby się położyć, i odwracam się do niego plecami. Znaleźć pustkę. Żyć w pustce. W pustce nikt nie może cię zranić. A jeśli nikt nie może cię zranić, to już wcale nie musisz się bać. Gdybym mogła cofnąć czas, gdybym mogła zrobić jedną jedyną rzecz, pojechałabym na farmę matki. Usiadłabym naprzeciwko niej. Zjadłabym jej muffiny i wypiłabym parzoną na słońcu herbatę. I pozwoliłabym mamie mnie kochać. Tylko że spędziwszy tyle czasu w pustce, nie wiem już, co to znaczy czuć.
Rozdział 19 Gdy decyzja, by zabrać mnie w trasę, została podjęta, „Everett” natychmiast wpadł w wir przygotowań. Przyjął imię mojego ojca, a ja miałam być „Molly”. Ćwiczył mnie. Moje imię, jego imię, kazał mi napisać kolejną pocztówkę do mojej mamy. Napisałam, co kazał, podpisałam, co chciał. Wydawało mi się, że moje pismo wygląda jakoś obco i dziwnie. Może tak wygląda odręczne pismo dziewczyn, które mają na imię Molly? Kiedy skończyłam, fałszywy Everett wręczył mi sztywne niebieskie dżinsy i obszerny biały T-shirt z napisem „Słoneczny stan Floryda”. Dołączył też majtki i biustonosz, ale stanik był o kilka numerów za duży i przeznaczony raczej dla jakiejś babci. Gdy podałam mu go z pytającym wzrokiem, wzruszył tylko ramionami i rzucił go w kąt. Kazał mi wziąć prysznic – bo będziemy teraz blisko siebie, jak mnie poinformował. Zauważyłam, że on też się niedawno kąpał, miał uczesane włosy i mniej poplamiony T-shirt niż zwykle. Obserwował mnie w łazience, gdy szybko namydliłam pokrytą skorupą brudu skórę i szorowałam długie zmatowiałe włosy. Cały czas się gapił, kiedy z trudem wkładałam tanie, za luźne ubrania, starając się naciągnąć je na wciąż wilgotne ciało. Ręce mi się trzęsły. Nieustannie wpatrywałam się w brudnobrązową wykładzinę, przekonana, że w którymś momencie on wyrwie mi ubrania, rzuci mnie na ziemię i… Ale nie zrobił tego. Był raczej zirytowany moją nieporadnością. Gdy w końcu włożyłam T-shirt przez ociekającą wodą głowę, wyjął z tylnej kieszeni grzebień i bezwzględnymi ruchami przeczesał nim moje włosy. A potem wyciągnął nożyczki. Drgnęłam, on zaś zachichotał. – Cholerny bajzel z tymi włosami – rzucił tonem zwykłej konwersacji. Miałam ochotę powiedzieć mu, że to oczywiste, że mam bajzel z włosami. Żadnych włosów, a już zwłaszcza takich jasnych i delikatnych jak moje, nie powinno się myć popękaną kostką starego mydła. Moje włosy były przyzwyczajone do pielęgnacji szamponem z olejkiem z drzewa herbacianego i pachnącymi cytrusowo odżywkami. I do cotygodniowego nakładania zwiększającej objętość maski oraz comiesięcznego robienia rozjaśniających refleksów. Dawno, dawno temu byłam nastolatką. Dbającą o swój wygląd. I miałam wspaniałe długie i lśniące włosy w kalifornijskim stylu. A teraz… Trzymałam wzrok spuszczony i czułam sztywność nowych dżinsów, kiedy on złapał grube pasmo moich włosów w pięść i zaczął ciąć.
Trzy cięcia. I tyle. Trzy wielkie garści. Trzy zdecydowane cięcia. Mokre kosmyki opadły na dywan. – Cholera – stwierdził. – Jest jeszcze gorzej. No cóż, od czego są czapki. Nic nie powiedziałam. Stałam się Molly, tak po prostu, i oboje o tym wiedzieliśmy. Ale jeszcze nie skończyliśmy. Zmusił mnie, żebym się odwróciła, i przytknął mi do oczu czarny pasek materiału – cuchnący stęchłym T-shirtem – a potem związał mi go z tyłu głowy, przesłaniając wzrok. Nic nie widziałam, gdy opuszczałam piwniczne więzienie. Mogłam tylko poczuć bosymi stopami wykładzinę, kiedy ciągnął mnie w stronę drzwi. I usłyszeć skrzypienie, kiedy je otwierał, a później wyczuć prowadzące do góry schody, tak jak się spodziewałam. Popychał mnie przed sobą. Potknęłam się raz, drugi, trzeci. Uderzył mnie w tył głowy na tyle mocno, żebym skrzywiła się z bólu, ale zdołałam odzyskać równowagę. Na górze krótka przerwa, gdy sięgnął ręką obok mnie, żeby otworzyć kolejne drzwi. A potem zmiana podłoża: z taniej przemysłowej wykładziny na łuszczące się linoleum. Czy to jego dom? Zastanawiałam się nad tym, kiedy wciągał mnie do pomieszczenia, które chyba było kuchnią. Cuchnęło równie obrzydliwie jak on. Znowu potknęłam się o własne nogi. Tak naprawdę czy tylko po to, żeby wszystko spowolnić? Nie miałam pojęcia. Zgodziłam się na moją nową tożsamość. Wolałam zdradzić imię swojego ojca, niż zostać sama w tym strasznym miejscu. Ale mimo wszystko… Zabawne, jak można obawiać się zmiany, nawet jeśli jest się w najgorszej sytuacji na świecie. Świeże powietrze. Nagle je poczułam. Potykając się, przeszłam przez kolejne drzwi i znaleźliśmy się na zewnątrz. Na zewnątrz. Na podwórzu przed domem? Z tyłu? Kto to wie, kogo to obchodzi? Stałam na zewnątrz, czułam na policzkach wiatr. I nie potrafiłam się powstrzymać. Wbiłam bose pięty w ziemię. Uniosłam twarz. Na zewnątrz. Świeże powietrze, szum drzew. Po tak długim, długim czasie. (Jak długim?) Tak długim, długim czasie. Fałszywy Everett zatrzymał się. Dał mi chwilę. Wykorzystałam ją, by zerknąć do góry, ponad opaską, i dostrzegłam je. Drzewa wysoko nade mną. Gęste i ciemne na tle mglistego nieba. Drzewa, las, wolność. Może naprawdę byłam tylko kilka mil od farmy matki. – Georgia – powiedział Everett, jakby czytał mi w myślach. – Znalazłem to miejsce lata temu. Moja prywatna górska kryjówka. Stary dziadek, który był jej właścicielem, zmarł i teraz jego wredne dzieci chcą ją odzyskać. Więc spadamy stąd. Życie w drodze i tak jest fajniejsze.
Drzewa, myślałam nadal. Drzewa, las, zupełnie jak na farmie mamy. I wtedy przestałam widzieć, bo wzrok całkowicie przesłoniły mi łzy. Przez opaskę nie mogłam zobaczyć drogi wokół domu do wielkiej ciężarówki. Pomógł mi wejść na szeroki próg, a potem chwycił za ramię, gdy potknęłam się o fotel kierowcy. Nigdy nie byłam w kabinie ciężarówki. Zresztą nic o nich nie wiedziałam. Ciężarówki to były po prostu duże pojazdy, które widywałam na autostradach, jak przewożą towary w tę i we w tę. Z całą pewnością swoim włosom poświęcałam więcej uwagi. Fałszywy Everett opowiadał z dumą o podwyższonym dachu i kabinie wypoczynkowej, o swoim azylu z dala od domu. W komplecie były piętrowe łóżko, ekspres do kawy i przenośny odtwarzacz DVD. Cały czas coś mówiąc, pociągnął mnie za wielki fotel kierowcy. Poczułam pod stopami wykładzinę. Grubszą i przyjemniejszą niż ta w piwnicy. I lepiej też tu pachniało. Wciąż czaił się wokół odór tłustego żarcia, ale tłumił go świeży zapach sosny. Jakby niedawno tę kabinę wysprzątano. Była tego warta. Gdy nagle usłyszałam skrzypnięcie skobla, nie zrozumiałam. A wtedy fałszywy Everett popchnął mnie i przewróciłam się, jakbym spadła ze stopnia czy dwóch. Zanim zdołałam wstać, już ściskał mi ramię, pchając w dół. Zbyt późno uświadomiłam sobie, że stoję na twardej drewnianej powierzchni. Ten sosnowy zapach… I już byłam z powrotem w skrzyni rozmiarów trumny, tym razem ubrana i z opaską na oczach. – Jak masz na imię? – zapytał z góry. – Molly – szepnęłam, zbyt przygnębiona, zbyt zrezygnowana, by cokolwiek dodać. – A ja? – Everett. – Kim jestem? – Kimkolwiek zechcesz. – Jestem twoim wujem. Wujkiem Everettem. Skąd jesteś? – Z Florydy? – zgadłam. – Z takim akcentem? Nie sądzę. Powiemy, że matka wychowywała cię na Północy, ale teraz mieszkasz u mnie. Nic nie odpowiedziałam. Postawił na swoim, jak zawsze. Czy to dla mnie jakaś różnica? Może naprawdę byłam teraz Molly, bo z pewnością ta dziewczyna, którą byłam kiedyś… – Przy załadunku i rozładunku siedzisz w pudle – oznajmił. Milczałam, zamiast buntu czułam dezorientację. Byłam zamknięta w skrzyni z opaską na oczach, jakie to miało dla mnie znaczenie? Pociągnął mnie gwałtownie za postrzępione pasmo włosów. Pokiwałam
głową z opóźnieniem, na znak, że uważnie słucham. – Przystanki, nocowanie na parkingach, wtedy siedzisz w pudle. Ponownie skinęłam głową. – A kiedy indziej… – Jego głos ucichł. Fałszywy Everett zawahał się. – Bądź grzeczna. Dobrze rozgrywaj karty, to może będziesz mogła na trochę wyjść. Dotrzymać mi towarzystwa. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc. Czy chodziło o to, że będę mogła towarzyszyć mu w kabinie? Na przykład siedząc na fotelu pasażera? Jak prawdziwa osoba? – Będziesz siedzieć na podłodze – wyjaśnił. – Nikt nie może cię zobaczyć. Może zdejmę ci opaskę, a może nie. Ale wyjdziesz z pudła. Zakładając, że będziesz grzeczna, oczywiście. I że będziesz robiła dokładnie to, co powiem. Umilkł wyczekująco. A ja wreszcie zrozumiałam. Opuściłam piwnicę, naprawdę ją opuściłam. I za karę czy też w nagrodę będę teraz cały czas spędzać w towarzystwie tego człowieka, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Z tym podłym, obrzydliwym, koszmarnym człowiekiem, w jego zamku-ciężarówce, z którego panował nad autostradą, osobista niewolnica seksualna przykuta do jego boku. I w tym samym momencie zrozumiałam jeszcze coś: że robił to, zamiast mnie zabić. Odgrażał się już tyle razy. Opowiadał wtedy, jak wrzuci moje zwłoki do najbliższego kanału i postara się, żeby aligatory zadbały o to, by moja matka nigdy więcej mnie nie zobaczyła. Everett nie zamierzał mnie zabić. Postanowił mnie zatrzymać. Gdzieś w tyle mojej głowy pojawiło się pytanie: Czy to oznacza, że on jakoś się do mnie przywiązał? I kolejne pytanie: Czy to oznacza, że ja też powinnam go polubić? Everett przyłożył dłoń do mojej twarzy i wcisnął mi głowę do skrzyni. Ułożyłam się, myśląc intensywnie, gdy zatrzasnął wieko. Zabrzęczała zamykana kłódka. Moja chwila wolności dobiegła końca. Znów stałam się dziewczyną w przypominającej trumnę skrzyni. Tylko że teraz… teraz byłam dziewczyną w ruchu. Lubił mówić, gdy prowadził swoją wielką ciężarówkę. A tak dokładniej to narzekać. Na ceny benzyny, na dupka w hondzie civic, który właśnie go wyprzedził. Na palantów z cierpiącej na brak pracowników firmy przeładunkowej, przez których zmarnował dwie godziny i teraz nie mógł sobie nawet zrobić przerwy na lunch. W dawnych, dobrych czasach – zrzędził – sprytny kierowca mógł ściemniać w dzienniku jazdy i robić, co chce. Ale teraz już nie. Wszystko jest elektronicznie kontrolowane. Wielki Brat. Zawsze patrzy.
Witaj w świecie kierowcy ciężarówki – mówił. Praca dla dupków polegająca na przemierzaniu wzdłuż i wszerz kraju pełnego dupków. Na początku za każdym razem, gdy uruchamiał silnik, wzdrygałam się. Za każdym razem, kiedy ciężarówka podskakiwała w koleinie, wytrzeszczałam oczy, powstrzymując wymioty. Po tak długim czasie w samotności to wszystko – zapach benzyny, huk tłoków, okropny warkot maszyny – było trudne do zniesienia. A mimo to przyzwyczaiłam się, podobnie jak do paraliżującej nudy w piwnicy. Rozluźniłam ramiona, by poddały się szarpnięciom i przechyłom. Chłonęłam nieustający warkot i ciągły szum. I stopniowo zaczęłam rozróżniać powierzchnie rozmaitych dróg, stałe tempo autostrady, głęboki pomruk powolnego wspinania się na wzniesienia. Życie w drodze. Po której, według nieustających narzekań fałszywego Everetta, mógł jechać przez jedenaście z czternastu godzin, a potem musiał mieć obowiązkową dziesięciogodzinną przerwę. Później, bez względu na aktualną godzinę, powiedzmy: jedenastą wieczorem albo drugą czy czwartą nad ranem, miał jechać dalej. I dotrzymując słowa, z dala od miejsc przeładunku, parkingów oraz zgiełku cywilizacji, zatrzymywał się na poboczu i wypuszczał mnie ze skrzyni. Mogłam wysikać się za krzakami, a nie tkwić we własnych brudach. Jadłam tosty z jajkiem na śniadanie, kanapki z Subwaya na lunch i smażonego kurczaka na kolację. – Taka praca – mawiał Everett, podając mi kolejną torbę z fast foodem i poklepując się znacząco po swoim groteskowym brzuchu. Po kolacji dawał upust innym swoim potrzebom. Jechał cały dzień. Musiał się jakoś zrelaksować. A miłosne gniazdko było gotowe. Czy lepiej było poza piwnicą? Czy warto było ruszyć w trasę, gdzie od czasu do czasu opaska znikała i patrzyłam, jak mijany świat śmiga obok w postaci plam zieleni, błękitu i szarości? Tyle innych pojazdów pędzących jeden obok drugiego. Tylu innych kierowców. Cały kraj pełen dupków, jak lubił powtarzać Everett. Ale żaden z nich nigdy mnie nie dostrzegł. Everett dużo mówił. Głównie narzekał. Czasami nawet płakał przez sen. I w ten sposób dowiedziałam się w końcu o Lindy.
Rozdział 20
D.D. lubiła być dobrze przygotowana. Zanim więc razem z Keynesem spotkała się ze specjalistką do spraw ofiar Pam Mason, wyszukała jej nazwisko w Google. Według biogramu zawodowego Pam ukończyła psychiatrię kliniczną na uniwersytecie Johna Jaya. Pracowała jako doradca do spraw zarządzania kryzysowego w schronisku dla kobiet w Detroit – prawdziwy chrzest bojowy, pomyślała D.D. – a potem wstąpiła do FBI. Przez ostatnie piętnaście lat „wędrowała” po agencji, zajmując się między innymi handlem ludzkim towarem w Miami, a później przestępstwami popełnianymi wobec Amerykanów za granicą. Pracowała nad słynnym porwaniem w Meksyku, kiedy to udało się uratować przedstawiciela firmy naftowej, oraz nad sprawą trzech młodych amerykańskich misjonarzy w Gwatemali, którzy niestety zginęli. Innymi słowy, jej doświadczenie było równie imponujące co liczba pokonanych mil, jakie zgromadziła na swojej karcie w liniach lotniczych. D.D. zastanawiała się, co Pam sądzi o życiu w Bostonie, a zwłaszcza o przydzieleniu jej do zajmowania się rodziną Summersów. Keynes zorganizował spotkanie w swoim biurze w centrali FBI w śródmieściu. D.D. nie była zaskoczona – agenci FBI lubią bowiem mieć przewagę gry na własnym boisku. Choć nie wiadomo, dlaczego ktokolwiek miałby uważać wielką budowlę z betonu – zdaniem D.D. jeden z najbrzydszych budynków w Bostonie – za przewagę. Chociaż i tak w porównaniu z biurowcem Hoovera w Waszyngtonie… Rząd raczej nie słynął z dobrego gustu. D.D. rozważała, czy nie wziąć ze sobą Phila. Oczywiście miał co robić, razem z całym zespołem i swoją nową partnerką Carol, ale FBI ceniło pozory. D.D. miała się spotkać z dwoma pracownikami agencji, więc byłoby logiczne, wręcz wskazane, żeby bostońską policję również reprezentowały dwie osoby. Jednak już w momencie gdy o tym pomyślała, wiedziała, że tego nie zrobi. Bo na kilometr cuchnęło polityką, a tego nienawidziła. Zadzwoniła do Keynesa z mieszkania Florence Dane nie dlatego, że był ważniakiem z FBI, tylko dlatego, że dobrze znał ofiarę. I miała zamiar trzymać się tej koncepcji. Zniknięcie Flory to była sprawa bostońskiej policji, stąd zaangażowanie D.D. w roli superwizora. Rozmowa z doktorem Keynesem i specjalistką do spraw ofiar Pam Mason była jej zadaniem i zamierzała się z niego wywiązać. Poczuła się mile zaskoczona, że Keynes czekał na nią w lobby centrali FBI. W budynku panował spokój, bo to była niedziela, a agenci federalni – co podkreślali z dumą – pracują w takich samych godzinach jak bankowcy, w przeciwieństwie do będących na całodobowej służbie detektywów z miejskiej
policji. D.D. musiała się jednak wylegitymować i wpisać na listę; jej broni nie spisano, bo niestety nadal nie mogła jej nosić. Gdy dostała identyfikator gościa, Keynes poprowadził ją do windy. Nie wdawał się w pogawędki. Żadnej paplaniny w stylu: „Nie miała pani problemu z parkowaniem? Jak się pani podoba nasze biuro? Ładną dziś mamy pogodę, prawda?”. Stał, milcząc, z rękoma założonymi z przodu, a winda mijała kolejne piętra. Nie miał na sobie swojego ciężkiego czarnego płaszcza, D.D. po raz pierwszy widziała go bez niego. Na niedzielę Keynes wybrał idealnie skrojony grafitowy garnitur, z materiału o delikatnie zaznaczonej fakturze. D.D. zaczęła się zastanawiać, czy ma całą szafę takich garniturów, jeden bardziej elegancki od drugiego. Oraz jak dużo czasu i pieniędzy poświęca swojej garderobie. Ona włożyła karmelową skórzaną kurtkę. Jej ulubioną, nie nosiła jej tylko w mroźne dni. Teraz zauważyła, że skóra błyszczy się i jest poprzecierana na mankietach. Ach, tak, jeszcze plama po soku jabłkowym na dole po prawej. Cudownie. Winda stanęła. Drzwi się otwarły. Keynes przepuścił D.D. przodem, więc wyszła pierwsza. Sprawdziła wcześniej, że w FBI jest ponad stu dwudziestu specjalistów do spraw ofiar i czterech dyrektorów. Doktor Keynes, jako jedna z najbardziej wpływowych osób, miał prawo do własnego gabinetu, wyposażonego w imponujące biurko z drzewa wiśniowego, regały na książki i mały zestaw wypoczynkowy. Na biurku stały najnowocześniejszy komputer, skórzany kubek na eleganckie długopisy i ołówki oraz… kostka Rubika – nieułożona. D.D. nie potrafiła się powstrzymać. Fenomen lat osiemdziesiątych natychmiast przykuł jej wzrok, a ręce zaczęły świerzbieć, gotowe do układania. – Bardzo proszę – powiedział Keynes, śledząc jej spojrzenie. Przytrzymała dłonie przy ciele. – Kto ją pomieszał? – Ja. – Żeby potem ułożyć? Czy też jako test na dzisiejsze spotkanie? – Pani sierżant, za dużo pani wnioskuje na podstawie zwykłej zabawki. Uważnie mu się przyjrzała. – Jest pan specjalistą od zachowań. To naturalne, że jestem podejrzliwa. Uśmiechnął się. Ładnie wyglądał z uśmiechem, który łagodził surowość gładko ogolonej głowy i wysokich kości policzkowych. Przez moment wyglądał niemal ludzko. – Lubię układać kostkę. To mi pomaga w myśleniu. Po tym, co odkryliśmy w mieszkaniu Flory… sporo miałem do przemyślenia. – Uwielbiam ruchome konstrukcje – przyznała się D.D. – Przyglądanie się
skomplikowanym wzorom, które na pierwszy rzut oka wydają się piękną wielopoziomową całością, ale tak naprawdę składają się z wielu różnych poziomów poruszających się precyzyjnym rytmem. Rozległo się pukanie za ich plecami. Odwrócili się i zobaczyli stojącą w drzwiach kobietę. Pam Mason, domyśliła się D.D. Na pierwszy rzut oka kobieta była starsza, niż D.D. się spodziewała. Jasnopopielate włosy w formie zbitej masy drobnych loków tworzyły fryzurę, która cieszyła się popularnością w tym samym okresie co kostka Rubika. Choć była niedziela, Pam ubrana była służbowo, lecz nie tak elegancko jak Keynes. Miała na sobie jednolity beżowy kostium o kroju z lat dziewięćdziesiątych, z poduszkami na ramionach, i kremową jedwabną bluzkę zapinaną aż po szyję i wykończoną wąską kryzą. Adwokatka ofiar była tego samego wzrostu co D.D., jednak przez krój kostiumu wydawała się znacznie szersza. Kobieta z misją. Weszła do gabinetu, wsuwając pod pachę teczkę z dokumentami i jednocześnie wyciągając drugą dłoń. – Sierżant detektyw D.D. Warren? Pam Mason, specjalistka do spraw ofiar. Rozumiem, że ma pani pytania dotyczące rodziny Summersów. Kobieta mocno chwyciła dłoń D.D., potrząsnęła nią dwukrotnie, zwróciła się do Keynesa z takim samym uściskiem, a potem przeszła prosto do kompletu wypoczynkowego, gotowa do działania. D.D. musiała przyznać, że w przeciwieństwie do kostiumu styl tej kobiety bardzo jej się podoba. Keynes, czyniący honory gospodarza, zaproponował im kawę. Obie natychmiast przytaknęły, a on zniknął w poszukiwaniu ulubionego napoju każdego śledczego. – Doktor Keynes zaznajomił mnie z sytuacją – oznajmiła energicznie Pam. – Okej. – D.D. zdjęła kurtkę nieco nieporadnymi ruchami z powodu sztywności lewego ramienia. Usiadła. – Jestem pewna, że rozumie pani, że na razie nie nadajemy rozgłosu zniknięciu Florence Dane. Gdy dziennikarze się dowiedzą… – Ci dziennikarze, którzy dosłownie zgrillowali bostońską policję w wieczornych wiadomościach? – Dzięki Bogu, że to była sobota – stwierdziła D.D., bo weekendowe wydania wiadomości zawsze miały niższą oglądalność niż te w tygodniu. Pam Mason uniosła brew, ale powstrzymała się od komentarza. Złożyła dłonie i oparła je o stolik. – Czym mogę służyć? Wrócił Keynes. Przyniósł dwa kubki parującej kawy dla nich i nic dla siebie. Taki nadczłowiek, że nie potrzebuje nawet kofeiny? No, jasne. – Jak rozumiem, Rosa Dane pomaga rodzinie Summersów jako mentor. Pam Mason skinęła głową.
– Zastanawiam się… – D.D. musiała zebrać myśli, bo nie była pewna, ile chce zdradzić. Ile musi zdradzić. – Chciałabym lepiej zrozumieć sprawę Stacey Summers. Z perspektywy rodziny. Ojciec Stacey, Colin, dzwonił do mnie dziś rano. Gdy tylko wymieniłam imię Flory, natychmiast uznał, że to ona załatwiła Devona Gouldinga. Biorąc pod uwagę, że nie udzieliliśmy tych informacji prasie… – On dużo wie. – Właśnie. W połączeniu z faktem, że Flora interesowała się zniknięciem Stacey Summers, a teraz wygląda na to, że sama zaginęła… Kolejne uniesienie brwi i teraz to Pam potrzebowała czasu, żeby zebrać myśli. Upiła łyk kawy. – Zakładam, że zna pani szczegóły porwania Stacey – powiedziała w końcu. – To przecież bostońska policja prowadzi tę sprawę. – Wiem, że mamy bijące rekordy oglądalności nagranie z porwania, a mimo to żadnych tropów. – Myśli pani, że ona żyje? – zapytała nagle Pam, zupełnie zaskakując D.D. Zorientowała się, że gapi się na Keynesa – akurat na niego – który siedział naprzeciwko, splótłszy elegancko swoje długie palce. – Jak to się mówi? – odparła. – Trzeba liczyć na najlepsze, a przygotować się na najgorsze. Mam nadzieję, że Stacey wciąż żyje. Ale biorąc pod uwagę statystyki dotyczące osób zaginionych… Pam pokiwała głową. Bez wątpienia, podobnie jak oni, zdawała sobie sprawę, jak istotne są pierwsze dwadzieścia cztery godziny. – Pytanie jednak – kontynuowała D.D. – czy jej rodzina w to wierzy? – Albo raczej, pomyślała, czy Rosa Dane jako ich mentorka w to wierzy? – Rodzina chce wierzyć – odpowiedziała Pam. – Większość rodzin chce. Ale gdy mijają kolejne dni, a po ich córce nie ma ani śladu… Są koszmarnie zestresowani, oboje czują ból po stracie dziecka i cierpią z powodu własnej bezsilności. – Jak sobie radzą? – Ciekawe, że to matka, Pauline, radzi sobie najlepiej, chociaż jestem pewna, że Colin uważa inaczej. W każdym razie to bardzo dobre małżeństwo. Tradycyjny związek z Nowej Anglii. On jest bankierem inwestycyjnym i pracoholikiem, a ona wychowywała córkę, zajmuje się domem i działa w lokalnej społeczności. Kościół, liceum, organizacje charytatywne i tak dalej. Stacey to ich jedyne dziecko. Pauline kilka razy poroniła przed jej narodzinami, więc córka to ich oczko w głowie. D.D. się skrzywiła. Trudno jej było wyobrazić sobie taki ból: stracić kilkoro dzieci, a potem – dziewiętnaście lat później – jedyne ocalałe, bez wątpienia ulubienicę rodziców… – Stacey to ponoć miła, energiczna, radosna i wysportowana dziewczyna – powiedziała D.D. – Po ojcu czy po matce?
– Zdecydowanie przypomina matkę. Są sobie niezwykle bliskie, często były brane za siostry. Pauline bardzo ciężko zniosła wiadomość o zaginięciu córki. Nigdy nie powiedziałabym o niej, że jest słaba, ale to ten typ kobiety, która ma serce na dłoni, co sprawia, że widać, gdy cierpi. – Sieć wsparcia? – zapytała D.D. – Dobra. Poza kościołem mają krąg przyjaciół w sąsiedztwie, rodziców dzieci ze szkoły Stacey i tak dalej. Na początku bliscy wręcz zasypywali ich jedzeniem i ofertami pomocy. Tak naprawdę jednym z moich pierwszych zadań było odsyłanie ich wszystkich ze względu na chwiejny stan psychiczny Pauline. – Chwiejny stan psychiczny? – Pierwszy wstrząs był ponad jej siły. Załamała się. Ale potem pozwoliła, by sieć wsparcia pomogła jej się pozbierać. Grono pań z kościoła, inne matki, jej własne siostry, wszyscy dawali jej siłę. Bardziej martwi mnie Colin. To typowy samiec alfa. Właściwie nigdy w życiu nie napotkał problemu, którego nie potrafiłby rozwiązać. A teraz coś takiego. To podważyło fundamenty jego świata. Pauline uzewnętrznia swój ból, a dzięki temu inni mogą pomóc jej dźwigać ten ciężar. Colin chowa go w sobie. – Był dość… rozgniewany… gdy rozmawiał ze mną przez telefon. Pam pokiwała głową. – A jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Rosa Dane? – Stanowi łącznik między nimi. Jest wystarczająco empatyczna i optymistyczna dla Pauline, a bezpieczny powrót Florence do domu po roku to dowód na to, że warto czekać. Ale Rosa myśli też taktycznie, a tego z kolei potrzebuje Colin. Doskonale zna się na publicznych wystąpieniach i ma świadomość, że dzisiaj trzeba także działać w mediach społecznościowych. – Główny śledczy jest pewnie zachwycony – mruknęła D.D. Pam Mason wzruszyła ramionami. Każdy detektyw chce mieć kontrolę nad swoim śledztwem. I zawsze rodzina chce być w to śledztwo zaangażowana. – Czy Stacey była blisko ze swoją rodziną? – zapytała D.D. – Bardzo. – Czy mamy jakiekolwiek podejrzenia, że coś u nich w domu było nie tak? – Nie. Zajmuję się Summersami od trzech miesięcy. Oni naprawdę byli jak rodzina z reklamy. A to wyjątek, bo w swojej pracy częściej wyciągam trupy z szafy, niż oprawiam w ramki zdjęcia szczęśliwych rodzin. – Czyli Pauline przyjmuje wsparcie rodziny i przyjaciół, za to Colin pielęgnuje gniew i zadręcza śledczych. Czy wrócił do pracy? – Tak. W mniejszym wymiarze godzin, ale zalecałam mu powrót. Siedzenie w domu mu nie służy. Dzięki pracy jest mu łatwiej. D.D. nie oponowała, w jej przypadku było podobnie. – Czy żona jest o to zła?
– Nie. Jak większość zajmujących się domem kobiet jest przyzwyczajona do nieobecności męża. Nagłe przebywanie Colina w domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu raczej nie wzmacniało ich małżeńskiej więzi. Część mojej pracy polega na tym, by pomóc rodzinie zrozumieć, że im bardziej odchodzą od ustalonego rytmu w czasie kryzysu, tym większego stresu wszyscy doświadczają. Normalność to również znakomita strategia przetrwania. – Czy Rosa Dane też tak uważa? Specjalistka do spraw ofiar zawahała się. – Rosa jest wyjątkowym mentorem. Słucha Pauline, rozmawia z Colinem. Jestem pod wrażeniem. Ogólnie rzecz biorąc, program Narodowego Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci… – Pam Mason odchrząknęła. – Nigdy dotąd nie pracowałam z mentorem rodzinnym – wtrąciła D.D. – Za tym programem stoją jak najlepsze intencje. Rodzice, którzy przeszli już najgorsze, pomagają rodzinom, które taki kryzys dopiero dotyka. Wiem, że mentorzy wolontariusze mają jakieś szkolenia, ale w sumie… to amatorzy, nie specjaliści. Łączy ich jedynie to samo doświadczenie. Natomiast ktoś taki jak ja… – Pam zerknęła na Keynesa. – …Jak my… Nie ma czegoś takiego jak jedna odpowiedź na kryzys. Nasze zadanie polega na tym, by przyjrzeć się rodzinie i określić, jakie podejście będzie odpowiednie w tej konkretnej sytuacji. Tymczasem mentorzy wolontariusze… Nie da się ukryć, że działają na podstawie swojej własnej traumy. To, jakich rad i jakich sugestii udzielają, więcej mówi o tym, kim są i przez co przeszli, niż o rodzinie, którą mają wspierać. Moim zdaniem często starają się naprawić to, co w ich przypadku się nie udało, a nie pomóc tej innej rodzinie z jej własnymi doświadczeniami. Z drugiej strony Rosa… – Pam zmarszczyła brwi. – …jest rzadkim przypadkiem mentora, który wydaje się odróżniać porwanie własnego dziecka od tego, przez co przechodzą w tej chwili Summersowie. – Jak często się z nimi spotyka? – Osobiście? Niezbyt często. Rosa mieszka trzy, cztery godziny jazdy na północ, a biorąc pod uwagę, że w ciągu pierwszych czterech tygodni dziennikarze dosłownie obozowali wokół domu Summersów… – Rozmawia z nimi przez telefon? – Przede wszystkim. Jak często, trudno mi powiedzieć. U Summersów telefon ciągle dzwoni. – Ale pani się z nią spotkała? – Dwa razy. Za pierwszym razem zajmowała się głównie Pauline, w milczeniu trzymając ją za rękę. – Pam umilkła i przez chwilę uważnie wpatrywała się w D.D. – A to rzadkość. Takie po prostu bycie z kimś. To ja jestem ekspertem, ale nawet mnie się to tak dobrze nie udaje. – Pani wykonuje swoją pracę – zaoponowała D.D. – To coś innego.
Specjalistka do spraw ofiar wzruszyła ramionami. – Druga wizyta miała miejsce po pięciu tygodniach. Pauline wychodziła z najgorszego dołka. Rosa odbyła wtedy taką bardziej strategiczną naradę z nimi obojgiem. Pytania, jakie powinni zadawać, prawa, jakie im przysługują, środki, z jakich mogą korzystać. Colin był szczególnie zainteresowany strategiami medialnymi, chciał wiedzieć, jak prosić publicznie o bezpieczny powrót córki do domu i tak dalej. – Pamiętam z wiadomości – potwierdziła D.D. – Rosa udzieliła im dobrych rad. Większość tych sugestii usłyszeli wcześniej od nas, ale to zrozumiałe, że bardziej przekonująco brzmią one w ustach kogoś, kto przeszedł przez to samo i robił to samo. Najważniejsza rzecz, jaką powtarzała… i co bardzo doceniam… to, że biorą udział w maratonie, a nie w sprincie. Jeśli naprawdę chcą pomóc córce, muszą przestać żyć z minuty na minutę w oczekiwaniu na dzwonek telefonu i przestawić się na tryb długoterminowy. Zorganizować system odwiedzin rodziny i przyjaciół, który będzie dla nich wsparciem, a nie obciążeniem. Wrócić do pracy, do codziennego rytmu życia. Ignorować media, chyba że samemu czegoś się od nich chce. – A jej rady dotyczące podejścia do śledczych? – zapytała D.D., bo na pewno były jakieś sugestie dotyczące relacji z prowadzącymi śledztwo w sprawie. Wszystkie rodziny miały z tym problem. – Śledczy nie są ich przyjaciółmi ani sojusznikami. Pracują dla państwa. Jeśli Summersowie naprawdę chcą wiedzieć, co się dzieje, powinni wynająć prywatnych detektywów. D.D. otworzyła szerzej oczy. – I zrobili to? – Colin wspominał o rozmowach z kandydatami. – Cudownie. Gdzie kucharek sześć… Założę się, że prowadzący tę sprawę był zachwycony. Pam tylko wzruszyła ramionami. – Czy uważam, że prywatny detektyw w magiczny sposób sprawi, że odnalezienie Stacey stanie się łatwiejsze? Nie. Czy uważam, że Colin poczuje, że w jakiś sposób odzyskuje kontrolę nad sytuacją, co na krótką metę złagodzi jego stres? Tak. Problem w tym, że Rosa Dane ma rację: to jest maraton, a nie sprint. A to oznacza, że brak postępów w śledztwie prowadzonym przez prywatnego detektywa będzie tak samo trudny do zniesienia. – A kiedy spotkali się z Florą? – zaryzykowała D.D. – Córką Rosy? Z tego, co mi wiadomo, nigdy. – Czy Rosa rozmawiała z nimi o przejściach swojej córki? – Tak. – A więc znają jej sprawę. W takim razie mogli chcieć spotkać się z nią
osobiście, nie sądzi pani? Zobaczyć żywy dowód na to, że młoda dziewczyna może zniknąć z baru, a potem mimo wszystko się odnaleźć. – Być może, ale ja nigdy nie widziałam u nich Flory. D.D. zmarszczyła brwi. – Flora śledziła sprawę Stacey w mediach. Bardzo uważnie. – Spojrzała na Keynesa. Nie zaprzeczył. Pam ponownie wzruszyła ramionami. – Może rozmawiała z nimi przez telefon? – zasugerowała D.D. – Możliwe. Nigdy o tym nie wspominali, ale Colin nie jest zbyt gadatliwy. Skąd pani pewność, że się z nimi kontaktowała? – Z powodu Colina, dzwonił do mnie dziś rano. Zapytał wprost i zupełnie znienacka, czy to Flora zabiła Devona Gouldinga. Co więcej, gdy przycisnęłam go w sprawie Flory, natychmiast zaczął robić uniki. Przysięgłabym, że musi ją znać, choćby ze względu na to, czego nie chciał mi powiedzieć. – Nigdy nie widziałam jej w ich domu – ciągnęła Pam. – I Pauline nigdy mi o tym nie wspomniała, ale możliwe, że Flora spotkała się z Colinem w jego biurze. – Czemu miałaby się spotkać z nim, a nie z Pauline? Rozmawiać z ojcem, a z matką nie? – zapytała D.D. – Wydaje mi się, że znam odpowiedź – odezwał się nagle Keynes. Siedział wygodnie w fotelu, trzymając złączone palce dłoni przed sobą na stoliku. – Słuchamy – ponagliła go D.D. Skierował spojrzenie na Pam. – Według twojej oceny dynamiki tej rodziny Pauline, matka, funkcjonuje jako jej serce, jest jej emocjonalnym epicentrum. – To prawda. – Natomiast ojciec, Colin, jest mózgiem i siłą. Skupia się na taktyce, strategii, wszystkim, co może zapewnić córce bezpieczny powrót do domu. – Samiec alfa – potwierdziła Pam. – Flora nie jest zainteresowana emocjami. Nie czuje się z nimi komfortowo. Natomiast taktyka, realizacja celów… D.D. natychmiast zrozumiała, do czego Keynes zmierza. – Colin Summers nie wynajął prywatnego detektywa, żeby odnalazł jego córkę – powiedziała. Keynes potrząsnął głową. – Nie. Możliwe, że zatrudnił Florę.
Rozdział 21 Czujesz teraz ból? Bolą cię stawy, pieką palce? Łupie cię w głowie? Nie? No to wszystko w porządku. Czujesz teraz pragnienie? I jednocześnie palący głód i liżesz własną skórę, żeby czegokolwiek posmakować? Nie? W takim razie wszystko w porządku. Marzniesz w tej chwili? A może jest ci tak gorąco, że pot spływa ci po twarzy? Dusisz się od żaru albo trzeszczą ci kości z zimna? Nie? Więc nie masz na co narzekać. Czujesz się tak bardzo samotna? Przerażona, wystraszona, przygnębiona ciemnością? Myślisz o tym, że gdyby poszedł sobie teraz i nigdy nie wrócił, to absolutnie nic nie mogłabyś zrobić? Zostałabyś tu na zawsze. Umarłabyś całkiem sama. A twoja matka nigdy by się nie dowiedziała, nie mogłaby cię nawet pochować. Dokładnie tak, jak groził, jak obiecywał raz za razem. Nie? W takim razie nic ci nie jest. Posłuchaj mnie. Uwierz mi. Zaufaj. Wiem, co mówię. Mnie jest dobrze. Nie czuję bólu ani głodu, ani zimna, ani gorąca, ani strachu. Niczego nie potrzebuję. I niczego nie chcę. Nic mi nie jest. Jestem sama, zamknięta w ciemności. Jest w porządku. Gdy budzę się ponownie, natychmiast uświadamiam sobie zmianę, jaka zaszła w pokoju. Jedzenie. Zapach smażonego kurczaka unosi się pośród gęstej ciemności. I zapach czegoś pikantnego i soczystego. Sos pieczeniowy, dressing, purée ziemniaczane? Może wszystko naraz? Natychmiast zaczyna burczeć mi w brzuchu i nic nie mogę poradzić na to, że cieknie mi ślinka. Nadal nic nie widzę. Jestem sama pośród morza nocy. Nie ma nawet okrucha światła, który oświetliłby zarys drzwi. Ale zapach jest świeży i mocny. Z całą pewnością gdzieś w tym pokoju jest jedzenie. Siadam ostrożnie, czubkami palców obmacując podłogę wokół. Za nic w świecie nie chciałabym przewrócić talerza z jedzeniem i zmarnować ów nieoczekiwany dar. Nadal nie mam poczucia czasu ani rytmu dnia w tym pozbawionym bodźców sensorycznych wnętrzu. Czy danie z kurczaka oznacza, że jest pora obiadu? W dniu, w którym zostałam porwana, czy już w następnym? I czy to oznacza, że mam prawo do jedzenia, standardowego wiktu i opierunku? Czy to raczej kolejny eksperyment, który przeprowadza Zły Porywacz? Najpierw zbadał moją reakcję na tanią sosnową trumnę. A teraz obserwuje zwierzę w zoo w porze karmienia. Czy czytał moje akta? Może to jakiś fan zbrodni, który obserwował moją
sprawę w mediach. Wielbiciel historii w stylu, że porwano jakąś dziewczynę i przetrzymywano ją w sosnowej skrzyni. Tylko że zamiast odczuć przerażenie… poczuł zew. Ogarnęły go ciemne, skrywane głęboko fantazje, o których nie miał pojęcia. Tacy ludzie istnieją. Gdy wróciłam do domu, dostałam listy od kilku z nich, zaintrygowanych drastycznymi szczegółami mojej niewoli. Jeden z nich nawet mi się oświadczył. Bo Jacob Ness nie jest jedynym potworem na świecie. I, owszem, oni interesują się tym, czego dokonali inni. Upominam siebie, że na razie nie interesują mnie motywy. Tylko konkrety. A zapach kurczaka może oznaczać coś więcej niż jedzenie. Może ceramiczny talerz? A najlepiej ostry nóż. Zsuwam się powoli z materaca, opadam na kolana, łańcuch brzęczy tuż obok. Wcale nie mam ochoty czołgać się po podłodze. Jestem niemal pewna, że on obserwuje mnie przez lustro weneckie za pomocą gogli na podczerwień. Bo przecież po co zadawać sobie tyle trudu, jeśli nie po to, by podziwiać spektakl? Najprawdopodobniej czekał, aż zasnę, a potem otworzył drzwi, których jeszcze nie znalazłam, wniósł jedzenie i wyszedł, żeby się przyglądać. Nienawidzę myśli o tym, że ktoś, jakiś pozbawiony twarzy i imienia dziwak, obserwuje mnie, jak się czołgam. Ale przewrócenie talerza z jedzeniem byłoby jeszcze gorsze, więc ruszam dalej, pełznąc ze skrępowanymi z przodu rękoma i brzęczącym łańcuchem z tyłu. Zapach dochodzi z drugiej strony pokoju, tam, gdzie była skrzynia. Poruszam się ostrożnie pośród ciemności, wyczuwając drogę drżącymi palcami. Uderzam ramieniem w bok sosnowej skrzyni. Zamieram, cofam się, wiodę dłonią po jej krawędzi. Zbił ją z powrotem. Sukinsyn. Rozwaliłam ją, rozpadła się na kilka części. Tak właśnie zrobiłam. Ale teraz jest znowu cała. Przeklinam, mam ochotę przerwać poszukiwania smażonego kurczaka i zniszczyć skrzynię z czystej przekory. Powstrzymuję się jednak i zaczynam myśleć. Po co zbił ją z powrotem? To jakaś zagrywka? I teraz, gdzieś za lustrem weneckim, uśmiecha się pod nosem, obserwując, jak przesuwam czubkami palców po taniej sosnowej trumnie. Chce, żebym zareagowała, aż pochyla się do przodu, oczekując wyrazu przerażenia na mojej twarzy. Pierdolić go. Nie mam zamiaru dać mu tej satysfakcji. Okej, w takim razie kiedy ją naprawił? Gdyby wszedł do pokoju i zaczął ją zbijać, kiedy spałam, z pewnością bym go usłyszała. A biorąc pod uwagę, że rozbiłam ją na tyle części… Musiał ją wynieść. Zebrać kawałki i wynieść na zewnątrz. A potem, gdy już zbił ją z powrotem – albo kupił drugą? – wnieść znowu.
Ta myśl sprawia, że marszczę brwi. Staram się być odwrócona tyłem do lustra weneckiego, bo nagle czuję niepokój. Nie jestem pewna, która myśl mnie tak zaniepokoiła. To, że mój porywacz może wejść do tego pokoju i z niego wyjść wiele razy, a ja się nie budzę, czy też że może mieć nieskończony zapas tanich sosnowych trumien. Przesuwam palcem po koronkowym brzegu mojej satynowej koszulki. I znowu jego działania wskazują, że był dobrze przygotowany. Drapieżnik, który jest kimś więcej niż zwykłym łotrem. To ktoś, kto doskonale się przygotował. On mnie zna. Jestem niemal pewna. Czy to któryś z tych mężczyzn, którzy napisali do mnie list w ciągu ostatnich pięciu lat? Jeden z licznych drapieżników, którzy wczytywali się w smakowite szczegóły mojej historii i myśleli: Och, gdybym tylko mógł dorwać taką dziewczynę dla siebie? Skrępowane dłonie zaczynają mi drżeć. Czuję, jak palce o siebie uderzają, i nienawidzę własnej słabości. Gorzej, odczuwam instynktowne pragnienie, by zacząć skubać kciuk. Znaleźć nierówną skórkę. Zacząć odrywać paznokieć. Użyć bólu, by się ukryć. Tak jak robiłam przez tyle minut, godzin, wiele dni temu, gdy byłam zamknięta w skrzyni. Jedzenie. Czuję je tak blisko, że jestem jak zaczarowana. Muszę się skoncentrować. Jestem głodna, i to bardzo, a biorąc pod uwagę, że nie mam pojęcia, kiedy znowu będę miała okazję coś zjeść… Zły Porywacz mógł przeczytać o mnie wszystko. Zły Porywacz mógł nawet pomyśleć, że mnie zna. Ale to była dawna Flora. Nie ta, która spędziła ostatnie pięć lat na uczeniu się, trenowaniu, przygotowaniach. Teraz jestem Florą 2.0. Jestem kobietą, która ma misję do spełnienia. Obiad. Obietnica jedzenia. Nie zmarnuję jej z powodu głupiej sosnowej skrzyni, jakiejś pokręconej sprawy z przeszłości albo wkurzającego wrażenia, że ktoś najprawdopodobniej mnie obserwuje. Pora na obiad. Przesuwam się wzdłuż skrzyni, wiodąc skutymi kajdankami dłońmi po podłodze. Badam przestrzeń pomiędzy skrzynią a ścianą, poszukując pieczonego kurczaka. Lecz… nie ma nic. Obchodzę całą skrzynię i przemierzam resztę pokoju. Nic. W końcu przykucam na piętach obok materaca, znowu tyłem do okna obserwatora, i się zastanawiam. Po samym zapachu trudno dojść do celu. Może pochodzić z innego pomieszczenia. Może nawet wpuszcza go tutaj jakąś rurką. Może tą kratką obok lustra weneckiego? To by znaczyło, że nie ma żadnego jedzenia. A to wszystko to tylko jakiś popieprzony eksperyment, w którym odgrywam rolę szczura w labiryncie.
Ale zapach jest taki mocny. I taki bliski. Ciepło. Ogarnia mnie. To już nie tylko zapach kurczaka, przysięgam, że czuję ciepło. Parę unoszącą się w powietrzu. I najmocniej, najintensywniej wyczuwam ją w pobliżu skrzyni. Opuszczam ramiona. Już wiem, co zrobił. Skurwysyn! Wracam do zbitej na nowo – drugiej? – skrzyni. Oczywiście w wieku wydrążone są nierówne otwory. (Czy mam wsunąć palce w te szorstkie oczka? Zedrzeć sobie skórę, wbić drzazgę w miękkie opuszki, a potem wyssać krew? Rozrywka z dawnych dobrych czasów. Czy tego właśnie ode mnie chce?) Zaciskam mocno pięści, gdy pochylam się niżej i obwąchuję pierwszą dziurkę. Kurczak, bez cienia wątpliwości. I, owszem, czuję nie tylko jego zapach, czuję jego obecność. Ciepło i para unoszące się z wnętrza skrzyni. Skurwysyn. Szybko znajduję kłódkę. Oczywiście jest zamknięta, jakżeby inaczej? Skoro masz zamiar torturować kogoś obiecującym zapachem obiadu, to na wszelkie sposoby utrudniasz mu dostęp do jedzenia. No bo gdyby pokrywa była otwarta, na czym polegałaby cała zabawa? Czy czuję teraz głód? Tak. Czy czuję pragnienie? Tak. Ale czy czuję ból? Czy jestem przestraszona, przygnębiona, załamana, czy jest mi za gorąco, za zimno, czy jestem zdezorientowana? Nie. W takim razie nic mi nie jest. I mogę to przemyśleć. Opcja pierwsza: odejść. Czy raczej, w mojej sytuacji, odwrócić się, pokazać mu znowu środkowy palec i położyć się z powrotem na materacu. Wada to dalsze odczuwanie głodu, ale… Jedzenie to nie tylko jedzenie. To też naczynia, talerze, plastikowe kubki. To zasoby, potencjalne narzędzia. Skrzynia jest teraz niczym paczka z pomocą. A będąc sama w ciemnościach, nie mogę sobie pozwolić na rezygnację z jej zawartości. To znaczy, że będę musiała otworzyć skrzynię. Zrobiłam to już raz, łomocząc w nią skrępowanymi nadgarstkami. Byłam wtedy mocno wkurzona i chciałam obudzić dziewczynę w środku. Takie podejście nie będzie raczej dobrym rozwiązaniem w przypadku obiadu. Mogłabym otworzyć zamek wytrychem. W materacu są sprężyny, metalowe sprężyny… To wymagałoby trochę wysiłku, ale jestem pewna, że dałabym radę. Ale wtedy on uświadomiłby sobie moje możliwości. Czy chcę tego? Zdradzić tak wiele tak szybko? Komuś, kogo motywów nie rozumiem i kto najwyraźniej potrafi wejść do tego pokoju i z niego wyjść, nie budząc mnie? Mój prawy kciuk powoli, ale nieuchronnie szuka paznokcia lewego kciuka… Kim jest ten człowiek? Czego on, do diabła, ode mnie chce? Skąd ta okropna, wprost koszmarna satynowa koszulka?
I ta skrzynia, ta skrzynia, ta skrzynia? Zwieszam głowę. Przez chwilę nie czuję się dobrze. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę tego człowieka i nienawidzę siebie, bo sama sobie to zrobiłam. Pięć lat temu uciekłam, ale nigdy tak naprawdę się nie oddaliłam. Jacob może stać w ciemnościach i zaśmiewać się do rozpuku. Mój własny brat uciekł od osoby, którą się stałam. A moja matka… moja biedna, zrezygnowana matka… tyle z siebie dała tylko po to, by pewnego dnia uświadomić sobie, że córka, którą tak kochała, już nigdy nie wróci do domu. Została jej tylko skorupa. Zapach zaczyna słabnąć. Kurczak, który był najpierw bardzo gorący, stygnie. A to bardziej niż cokolwiek innego skłania mnie do działania. Wiecie, kim jestem? Jestem dziewczyną, która kiedyś uwielbiała dokazywać z lisami. Jestem dziewczyną, która przetrwała czterysta siedemdziesiąt dwa dni w taniej sosnowej trumnie. Jestem dziewczyną, która zamierza wydostać się stąd żywa. Zaciskam palce. Unoszę dłonie razem, robię zamach i uderzam o bok skrzyni. Trzęsie się od siły mojego uderzenia, więc robię to jeszcze raz. I jeszcze raz. Walę w boki, zamieniam swoje ciało w młot i uderzam nim z całych sił. Mam obite knykcie. Rozdartą skórę, bo szorstkie krawędzie skrzyni zdzierają ją i kaleczą. To mnie nie powstrzymuje. Dawno temu nauczyłam się oddzielać swoje ciało od umysłu, a emocje od bólu. To była pożyteczna nauka. Łomoczę w skrzynię, aż się poddaje. Gdy w końcu bok się ugina, słychać trzask. Podoba mi się ten odgłos. Nie widzę, co robię, więc miło słyszeć tak długo wyczekiwany jęk drewna. Zwalniam teraz, przedzieram się dłońmi przez wióry, aż obejmuję palcami krawędź zapadniętego wieka i gwałtownie je podrywam. Metalowa kłódka grzechocze, wciąż nienaruszona, ale teraz zupełnie bezużyteczna, bo połowa pokrywy została oderwana od skrzyni. Powodzenia w zbijaniu jej z powrotem, myślę i wbrew sobie zastanawiam się, jaki spotka ją los. Ale najpierw zwycięzca zgarnie łupy. Chwilę to trwa, lecz wreszcie znajduję: styropianowy talerz, pierwsze rozczarowanie. Jest też plastikowa butelka, więc może to woda. Żadnych sztućców. Szukam, szukam i szukam. Zero. Ale talerz… W ciemności sprawdzam jego zawartość. Pieczone udko kurczaka, ziemniaki i coś, co przypomina jakieś gumowate warzywo. Trzeba będzie jeść palcami. Nie żeby mi to przeszkadzało. Odwracam się w stronę lustra weneckiego. Patrzę prosto w nie, staram się
cokolwiek dostrzec, a jednocześnie unoszę udko i zabieram się do dzieła. Mam tłuste palce. Łańcuch opadający od metalowych kajdanek brzęczy i ociera się o moje nagie udo. Satynowa koszulka mocno się podwinęła, ale nie zamierzam jej poprawiać. Czy on chce, żebym była elegancka? Stąd nowa koszulka? Cóż, tego nie dostanie. Oto ja, praktycznie, metodycznie i skutecznie opróżniająca talerz. Kurczak nie jest taki zły. Ani ziemniaki, ani to coś, co okazuje się zieloną fasolką szparagową. Nie żebym przywiązywała szczególną wagę do smaku. Jem, aby nabrać sił, bo teraz już nie jestem głodna. A po kilku ostrożnych łykach wody nie jestem też spragniona. Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. Jestem sama w ciemnościach i jest w porządku. Później, w kuckach i odwrócona plecami do lustra, żeby się zasłonić, owijam styropianowy talerz wokół pięści, by użyć go jak tarczy, gdy będę walić rękoma o rozbity bok skrzyni. W nagrodę za moje wysiłki udaje mi się odłamać kilka długich sosnowych drzazg. Teraz potrzebuję już tylko miejsca, by je ukryć. W ciemnym, bardzo ciemnym pokoju, w którym nic nie widzę, za to on widzi wszystko. Chowam cieniutkie drzazgi w dłoniach, a potem obejmuję nimi opróżnioną do dwóch trzecich butelkę z wodą. Niech myśli, że ją właśnie chcę schować, gdy wycofuję się na materac z butelką przyciśniętą do piersi. Kładę się, odwracam plecami do lustra, a potem, poruszając się bardzo powoli, używam dłuższej, ostrzejszej drzazgi, żeby przebić brzeg materaca. Potrzebne mi tylko drobne nacięcie, wystarczą dwa centymetry. Wtedy będę mogła wsunąć tam jedną drzazgę, potem drugą i trzecią. Sośnina to miękkie drewno. Wątpię, by te odłamki nadawały się na broń. Ale mimo wszystko wbicie takiej drzazgi w oko… Zasoby. Coś, co mam, a on nawet nie wie, że powinien mi to odebrać. Podciągam kolana i otulam ciałem butelkę z wodą. I myślę, gdy powoli zaczynam odpływać, że nie jestem głodna i nie jestem spragniona. Nie jest mi zimno i nie jest mi gorąco. Nic mnie nie boli, nie jestem wyczerpana ani przerażona. Jestem dziewczyną gotową do walki.
Rozdział 22 Świat policyjnych funkcjonariuszy trapi jedna wielka plaga i nie są nią mistrzowie zbrodni. Tych jest przecież bardzo niewielu. Najgorsze są media. W niedzielne popołudnie D.D. postanowiła w końcu przesłuchać Colina Summersa. Jego dom byłby idealnym miejscem, bo im mniej będzie się czuł zagrożony, tym chętniej z nią porozmawia. Jednak biorąc pod uwagę rozpowszechniane przez media plotki, że Devon Goulding to ten sam człowiek, który porwał Stacey Summers… D.D. nie musiała podjeżdżać pod posiadłość Summersów, żeby mieć pewność, że przypomina strefę wojny z mnóstwem zaparkowanych niezgodnie z przepisami wozów transmisyjnych i batalionami bezczelnych fotografów i zawziętych reporterów. Pojawienie się tam detektyw bostońskiej policji, o której wiadomo, że pracowała przy kilku bardzo ważnych sprawach, tylko dolałoby oliwy do ognia. Nawet wysłanie Pam Mason, specjalistki do spraw ofiar opiekującej się tą rodziną, wywołałoby zamieszanie. Tak więc w niedzielne popołudnie D.D., Keynes i Pam Mason siedzieli w gabinecie Keynesa i zamiast aktywnie poszukiwać Florence Dane, łamali sobie głowy nad tym, jak przechytrzyć dziennikarzy i dostać się do Colina Summersa. Panie potrzebowały więcej kawy, Keynes natomiast pił tylko wodę. D.D. mu nie ufała. Kto potrafi być tak czujny i zaangażowany bez przynajmniej jednej filiżanki kawy? To Pam Mason wymyśliła najlepszy plan. Zadzwoni do Colina i poprosi, żeby przyszedł do swojego biura, by się z nią spotkać. Colin od razu się domyśli, że Pam chce mu coś przekazać z dala od czujnych oczu mediów. I choć wozy transmisyjne mogły pojechać za nim do biura w centrum, to do samego wieżowca dziennikarze nie mieli prawa wstępu, bo był to budynek prywatny. Colin wjedzie na jedenaste piętro, gdzie mieści się jego biuro. W niedzielne popołudnie powinno być tam raczej pusto. D.D. i Pam będą czekać na niego. Keynes zostanie, bo we troje przeciwko jemu jednemu wyglądaliby zbyt groźnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę pytania, jakie zamierzali mu zadać. Keynes nie oponował, pokiwał jedynie głową. D.D. zaczęła się zastanawiać, co mogłoby wytrącić z równowagi starszego specjalistę do spraw ofiar. Ale może o to właśnie chodzi? W jego zawodzie, na tym etapie kariery, nic nie jest już w stanie go poruszyć. Pam wykonała telefon. D.D. słyszała tylko jej słowa, ale domyśliła się, że Colin od razu zareagował, dopytując się, kto, co, dlaczego, kiedy i jak. Pam, doświadczona negocjatorka, mówiła jednak dalej spokojnym tonem, a jej prośba
była prosta. Spotkaj się ze mną w swoim biurze. Spotkaj się ze mną w swoim biurze. Spotkaj się ze mną w swoim biurze. W końcu Colin odpuścił i zgodził się na spotkanie. O trzeciej. Mieli godzinę, więc D.D. postanowiła sprawdzić, jak radzi sobie jej zespół. Keynes zaprowadził ją do pustego gabinetu, z którego mogła skorzystać. Szybko wybrała numer Phila i poinformowała go o planie. – Czyli chcesz, żebym spotkał się z Colinem Summersem o trzeciej? – zapytał. – Nie. – Zmarszczyła brwi. – Ja to załatwię. Cisza. – Mogę cię o coś zapytać? – Proszę. – Którą część swoich obowiązków ograniczasz, bo przecież masz teraz ograniczony zakres obowiązków? – Nie noszę przy sobie broni – rzuciła krótko. – Czemu pytasz? Uważasz, że potrzebuję wsparcia, żeby przesłuchać bankiera inwestycyjnego? – Nie, uważam, że powinnaś ufać swoim ludziom. Możesz się szarogęsić, ale pozwól nam pracować. Daj spokój, to przecież świetna fucha. – Nie mam czasu na takie rozmowy – odparła. – To znaczy takie, gdy ja mam rację, a ty to wiesz? Burknęła coś pod nosem. Jej były partner z patrolu nie roześmiał się. – Martwimy się o ciebie, D.D. Dopiero co wróciłaś do służby po odniesieniu poważnej rany, gdy wybrałaś się sama na miejsce zbrodni, nie powiadomiwszy o tym ani mnie, ani Neila. Nie widzisz, że to się powtarza? I nie rozumiesz, że nas w ten sposób ranisz? Nie, nie, źle mówię. Nie rozumiesz, że nas w ten sposób wkurwiasz? Byliśmy twoimi partnerami, a ty nawet nie dałaś nam szansy, żeby cię osłaniać. D.D. zaniemówiła. Po pierwsze, dlatego że Phil, ojciec czworga dzieci, nigdy nie przeklinał. A po drugie, bo spokojny, dobroduszny i bardzo wyrozumiały Phil był wyraźnie rozgniewany. – Nie miałam takiego zamiaru. – Nigdy nie masz. W tym rzecz. Myślisz o sobie… – Myślę o sprawie! – Nad którą pracuje cały zespół! O to mi właśnie chodzi. D.D. nie wiedziała, co odpowiedzieć. Phil porządnie ją skrytykował. Nigdy wcześniej tego nie robił. To należało do jej obowiązków. – Czyli… ty przesłuchasz Colina Summersa? – zapytała cicho, mimo że nie chciała, żeby to Phil rozmawiał z ojcem Stacey Summers. Sama wolała to zrobić. Spotkać się z nim, ocenić, jak zareaguje na każde pytanie. Taką miała naturę, że chciała wszystko zrobić sama i zobaczyć na własne oczy. Nie dlatego, że nie ufała
swojemu zespołowi, tylko dlatego, że taka była. Wystarczy spytać Alexa. – Nie mogę – powiedział Phil. – Nie możesz? – Namierzyłem Kristy Kilker, tę, której prawo jazdy znaleźliśmy w sypialni Devona Gouldinga. – Tę, która rzekomo studiuje we Włoszech? – Tak, pogrzebałem trochę. Jej uniwersytet twierdzi, że Kristy nigdy nie zgłosiła się do programu wymiany zagranicznej. Więc albo okłamała matkę, albo matka okłamuje nas. Wysłałem po nią umundurowany patrol, żebyśmy mogli ją przesłuchać. – Informuj mnie na bieżąco. Jakieś wieści o Natalie Dradze? – Owszem, odezwała się jej babcia z Mobile. W zeszłym roku Natalie przeprowadziła się do Bostonu. Dzwoniła parę razy, ale babcia Draga od pewnego czasu nie miała od niej żadnych wieści. Z tego co sobie przypomina, Natalie dostała pracę w barze jako kelnerka. Nie wydaje mi się, żeby była z wnuczką blisko, więc nie zna takich szczegółów jak adres Natalie czy jej ewentualni współlokatorzy albo przyjaciółki. Nie interesowało jej to. – Który bar? – Babcia nie wie. Ale za sprawą sprytnych poleceń pewnej sierżant z ograniczonym zakresem obowiązków – Phil z sarkazmem wypowiedział tę formułkę – paru detektywów z policji okręgowej odwiedziło wczoraj po południu miejsce pracy Devona Gouldinga… – Bar Tonic? – Owszem. Pokazali tam zdjęcia Natalie Dragi i Kirsty Kilker. Kierownik baru zidentyfikował Natalie Dragę jako byłą pracownicę, ale twierdzi, że nie widział jej od wielu miesięcy. Draga wyszła pewnego dnia i nigdy nie wróciła. – A Kristy Kilker? – D.D. zastanawiała się, czy będą mieli tyle szczęścia, by móc tak szybko połączyć obie kobiety z Devonem Gouldingiem. – Nie ma tak dobrze. Ale Carol jedzie właśnie do Tonicu, żeby skopiować paski wypłat Natalie – powiedział Phil. – Coraz bardziej wygląda na to, że… – Że Devon Goulding – weszła mu w słowo – miał bezpośrednie powiązania przynajmniej z Natalie Dragą. Pracowali w tym samym barze. – Carol rozpracuje szczegóły – zapewnił ją Phil. D.D. postarała się powstrzymać prychnięcie, ale udało jej się to tylko połowicznie. – Daj już spokój – zareagował natychmiast Phil. – Dlaczego jesteś wobec niej taka surowa? Carol Manley to bardzo dobra detektyw ze świetnymi osiągnięciami. Na dodatek ma golden retrievera o imieniu Harley. Jak możesz nie lubić kobiety, która nazwała psa Harley?
D.D. nie odpowiedziała. Jej odczucia wobec nowej detektyw były nieracjonalne i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. – Myślałam, że Carol przegląda nagrania z kamer z okolicy, gdzie mieszka Flora Dane. – Mundurowi właśnie teraz zdobywają nakazy. Jak będą mieli nagrania, Carol zacznie je przeglądać. A tymczasem… D.D. nie mogła oponować. Zgromadzenie nagrań z monitoringu zajmuje więcej czasu, niż się wszystkim wydaje. – Musimy znaleźć Florę – mruknęła. – W takim razie, biorąc pod uwagę, że to ty jesteś szefem, może warto byłoby poprosić o wsparcie? Bo pracując jednocześnie nad wczorajszą sprawą Devona Gouldinga i tą dzisiejszą… ledwo dajemy radę. Do tego stopnia, że nawet szefowa z ograniczonym zakresem obowiązków musi jeździć w teren. – Właśnie. – Nie żebym śmiał mówić ci, co masz robić. Głos Phila znów zabrzmiał nerwowo. D.D. się zawahała. Zastanawiała się, czy czegoś nie przeoczyła. Bóg jej świadkiem, że nie miała pojęcia, że Phil i Neil tak mocno przejęli się jej obrażeniami. Poza tym zawsze lubiła rządzić, nawet zanim została superwizorem Phila, mimo że była młodsza i miała mniej lat służby. Z drugiej strony to zawsze ona kierowała ich trzyosobowym zespołem… – Phil… – zaczęła. – Poczekaj. Okej. Pani Kilker już tu jest. Pora zarobić na pensję. Powodzenia z Colinem Summersem. – Powodzenia. – A potem wracasz do domu? – Policyjne wyrażenie oznaczające powrót do komendy głównej. – Pewnie. Potem wracam do domu. – To do zobaczenia. Phil się rozłączył. D.D. stała przez chwilę nieruchomo. Czy znowu czegoś nie przeoczyła? I dlaczego, skoro jest takim świetnym detektywem, mężczyźni w jej życiu nadal stanowią dla niej tak wielką zagadkę? Colin Summers pracował dla dużego banku inwestycyjnego w dzielnicy finansowej Bostonu, tuż obok Faneuil Hall. Z biura FBI w centrum miasta Pam i D.D. łatwiej było przejść na piechotę do imponującego budynku z różowego granitu, niż walczyć z przybyszami spoza stanu, którzy zagubieni krążyli autami po coraz węższych bocznych uliczkach. Ulubiona skórzana kurtka nie była najlepszym wyborem na przenikliwy chłód późnej jesieni, ale D.D. skuliła ramiona i dzielnie parła naprzód. Zauważyła, że Pam zamieniła kostium i jedwabną bluzkę na sweter o ciasnym splocie i szalik w kolorze złota. Niezła strategia, gdy chce się zaskoczyć rozgniewanego ojca
pytaniem o to, jak daleko jest się w stanie posunąć, by odzyskać zaginioną córkę. Podobnie jak w innych biurowcach w Bostonie, w lobby banku obsługa działała nawet w niedzielę. Pam przedstawiła je obie, mignęła swoim identyfikatorem i powiedziała, że o trzeciej mają spotkanie z Colinem Summersem. Młody ochroniarz stłumił ziewnięcie – z całą pewnością przerwały mu oglądanie filmików z YouTube’a na komórce – a potem wybrał numer. Colin najwyraźniej już czekał i od razu za nie poręczył, bo zostały natychmiast wpuszczone. – Ja poprowadzę rozmowę – stwierdziła zdecydowanie Pam, gdy jechały windą. D.D. nie protestowała. Pam dobrze znała Colina i bez względu na to, co myśli sobie Phil, D.D. wcale nie ma manii kontrolowania wszystkiego. Chyba. Dotarły do lobby na jedenastym piętrze. Szklane dwuskrzydłowe drzwi po lewej i drugie, takie same, po prawej. Raczej zamknięte. Pam skierowała się na lewo i chwilę później po drugiej stronie pojawił się mężczyzna, którego posępna twarz przybrała surową minę już w momencie, gdy naciskał brzęczyk, żeby je wpuścić. D.D. pierwszy raz zobaczyła Colina Summersa. Rozmawiała z nim tylko przez telefon, widziała go w telewizji, jak błagał o bezpieczny powrót córki do domu. On też najwyraźniej rozpoznał ją z jakichś konferencji prasowych. – Wiedziałem! Wiedziałem! Skoro ona tutaj jest – pokazał na D.D. palcem – to w takim razie śmierć tego drania Gouldinga ma coś wspólnego z moją córką. Znaleźliście ją? Macie jakieś wiadomości? Gdzie ona jest? Gdzie jest Stacey?! – Colinie – powiedziała Pam. Nie uspokajającym, tylko zdecydowanym tonem, co zaskoczyło D.D. – Nie znaleźliśmy Stacey. Wierz mi, byłabym teraz z tobą i twoją żoną, gdyby tak się stało. Colin skrzywił się, lecz skinął głową. Przekonała go. – Prowadzimy natomiast pewne śledztwo, które może pomóc nam ją odnaleźć. Możemy? Pam wskazała na szklane drzwi, które Colin otworzył, ale nadal stał w przejściu. Niechętnie się cofnął. Pam zerknęła na D.D., a potem obie weszły do środka. Znalazły się w niewielkiej recepcji z dziwną szarą tablicą. Nowoczesny, wyrafinowany styl, pasujący do znanego banku. Colin skierował się na prawo i przeciągnął kartę pracownika przez czytnik, żeby mogli przejść przez kolejne zamknięte drzwi. W końcu dotarli do olbrzymiej otwartej przestrzeni biurowej wypełnionej stanowiskami pracy oraz rzędem gabinetów po prawej. Większość stanowisk okazała się pusta, tak jak się spodziewali, a całe biuro było bardzo słabo oświetlone. Jednak do D.D. dobiegły dźwięki klawiatury, a także niski pomruk prowadzonej przez telefon rozmowy. Młodzi i ambitni, którzy walczą o sukces, zarywając niedzielę, pomyślała.
Jako wiceprezes firmy Colin już ten sukces osiągnął. Zaprowadził ich do narożnego gabinetu. D.D. była pod wrażeniem. Masywne biurko z drzewa czereśniowego. Olbrzymi fotel z czarnej skóry. I to, co najbardziej zachwycające: widok z okna. Był to wprawdzie widok na wąską uliczkę biegnącą pomiędzy innymi drapaczami chmur, ale mimo wszystko… W oddali kusił bruk przed Faneuil Hall, pełen maleńkich figurek zadowolonych turystów i mieszkańców korzystających z weekendu. D.D. oderwała wzrok od okna i spostrzegła oprawione w złote ramki dyplomy zdobiące sąsiednią ścianę. Pam Mason nie kłamała, wyglądało na to, że błyskotliwy intelekt i sukces finansowy Colina mogły rozwiązać każdy problem. Oczywiście poza sprawą jego zaginionej córki. Colin usiadł już za swoim gigantycznym biurkiem. W normalnych okolicznościach, pomyślała D.D., można by go uznać za przystojnego. Krótko ostrzyżone piaskowoblond włosy, intensywnie niebieskie oczy, szczupła, atletyczna sylwetka. Taki facet, który i ostro pracuje, i ostro się bawi. Jednak jego usta były zbyt cienkie i zbyt mocno zaciśnięte. Nie okrutne, ale posępne. A jego twarz, po bliższym przyjrzeniu się, wydawała się pusta. Pracoholik obciążony większym stresem niż zwykle. Mężczyzna patrzący bezradnie, jak jego rodzina się rozpada. Nie zaproponował im wody ani kawy. Siedział tylko za biurkiem niczym za tarczą i wpatrywał się w D.D., czekając, aż ta zacznie mówić. Pam przyciągnęła z kącika wypoczynkowego jedno z krzeseł z oparciem. Spokojna i niewzruszona pokazała gestem D.D., żeby na nim usiadła. A potem przyniosła drugie krzesło dla siebie. Zgodnie z umową D.D. czekała, aż Pam rozpocznie rozmowę. Co, zważywszy na to, jak mocno Colin wbijał w nią wzrok – jakby już uznał ją za swojego wroga – było zdecydowanie właściwą strategią. – Jak się ma Pauline? – zapytała po chwili Pam. Nieśpiesznie usadowiła się na krześle. W przeciwieństwie do posępnej miny Colina wydawała się zrelaksowana i zainteresowana, jakby spotkała się na brunchu ze starymi przyjaciółmi. – A jak pani myśli? – odgryzł się Colin, piorunując ją wzrokiem. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę… to wczorajsze. – Czy znał pan Devona Gouldinga? Czy kiedykolwiek był pan w barze Tonic, rozpoznał jego zdjęcie w wiadomościach… – Chce pani zapytać, czy rozpoznałem w nim kogoś innego niż idealny odpowiednik mężczyzny, który porwał moją córkę? – Sierżant detektyw D.D. Warren – wtrąciła nagle Pam. – Czy mogłaby pani opowiedzieć panu Summersowi, co znaleźliście w domu Devona Gouldinga? D.D. zaniemówiła. Nie miała zamiaru udzielać takich informacji. Ale Colin
już się pochylił do przodu, a jego twarz przybrała gorączkowy wyraz. Uświadomiła sobie, że on się nie cofnie. Wierzył, że coś wiedzą i że coś celowo przed nim ukrywają. I dopóki tak będzie, dopóty niczego z niego nie wyciągną i ta rozmowa nic nie da. Pozwoliła, by specjalistka do spraw ofiar poprowadziła to spotkanie, więc Pam Mason podjęła decyzję: czasem trzeba zapłacić, żeby grać dalej. Zapłacą Colinowi Summersowi tą informacją. W nadziei na wzajemność. – Znaleźliśmy zdjęcia – powiedziała D.D. – Zdjęcia młodej kobiety, którą najwyraźniej prześladował. A także schowane w jego sypialni prawa jazdy. Staramy się zlokalizować kobiety, do których należały. Colin z sykiem wciągnął powietrze. Choć najwyraźniej spodziewał się takich wiadomości, mimo wszystko był zaskoczony. – Uważamy, że Devon Goulding to drapieżnik. Uważamy za możliwe, że obie te dziewczyny były jego ofiarami, a ich prawa jazdy są rodzajem trofeum. – Zabił je – stwierdził Colin. – Nie wiemy tego. Nasi detektywi szukają ich obu. Ale na razie… – Nie możecie ich znaleźć. – Nie znaleźliśmy ich. – On je zabił – powtórzył Colin. – Proszę dać nam jeszcze czterdzieści osiem godzin – powiedziała D.D., myśląc o postępach, jakich dokonał jej znakomity zespół – a prawdopodobnie będziemy mogli to potwierdzić. – Teraz proszę powiedzieć panu Summersowi, czego nie znaleźliście – stanowczo wtrąciła Pam. D.D. cały czas patrzyła na Colina, który nadal pochylał się do przodu z usztywnionymi ramionami. – Nie znaleźliśmy żadnych śladów Stacey. Żadnych zdjęć. Ani prawa jazdy. Ani pasma włosów, ani włókien tkaniny. Colin nie opadł na oparcie fotela. Nie odprężył się. Cały czas wpatrywał się w D.D., jakby nie był w stanie przyjąć takich wieści. – Panie Summers, powiedziałam panu dziś rano prawdę. Uważamy, że Devon Goulding był gwałcicielem, może nawet mordercą. Ale na tę chwilę nie mamy powodów, by wierzyć, że to on był mężczyzną, który porwał pańską córkę. Tak naprawdę, biorąc pod uwagę jego zwyczaj przechowywania trofeów: zdjęć, praw jazdy, raczej nim nie był. – Ale przyszła tu pani. – Colinie – przerwała Pam – pora, żeby powiedział nam pan, co wie o Gouldingu. Dlaczego podejrzewa go pan o związek ze sprawą Stacey? – Co? Skąd miałbym coś wiedzieć? Usłyszałem o nim w wiadomościach, jak wszyscy. – Rzucił D.D. kolejne wściekłe spojrzenie. – Doprawdy? A co mówiła o nim Flora?
Colin drgnął. Opuścił wzrok. Gwałtownie odchylił się w fotelu. Żeby stworzyć między nami dystans, pomyślała D.D. – Colinie, wiem, że pragnie pan odpowiedzi – kontynuowała Pam. – Wiem, że kocha pan swoją córkę. I wiem, że zrobiłby pan wszystko, żeby ją odzyskać. – Czy wynajął pan prywatnego detektywa? – odezwała się D.D. – Żeby pomógł znaleźć Stacey? Colin nie odpowiedział. Nie wydawał się już zły na D.D., tylko poważny. Niczym ojciec, który stara się powstrzymać swoje serce przed rozpadnięciem się na kawałki. – Panie Summers, mogę dostać nakaz uzyskania danych z pańskiego telefonu – ciągnęła D.D. – a także nagrań z monitoringu w tym budynku. Takie działania wymagają ze strony bostońskiej policji wysiłku, który mógłby zostać poświęcony na kontynuowanie poszukiwań pańskiej córki, ale jeśli będę musiała… – Znam Rosę Dane – przyznał nagle. – Jest naszą mentorką. Mówiłem to już. – Podzieliła się z panem swoją historią, prawda? Taka jest jej rola. Opowiedzieć wam, przez co przeszła, i, co ważniejsze, pokazać, że nawet po roku od porwania córka może powrócić do domu. Colin pokiwał głową. – Rosa jest uczciwa. Powiedziała wam o kłopotach Flory, prawda? O tym, że może nastąpić szczęśliwe zakończenie, po którym nikt nie jest szczęśliwy. O tym, że jej córka od pięciu lat rozwija swoją obsesję na punkcie zachowań przestępców i samoobrony, bo chce się poczuć bezpieczna. Colin nadal milczał. – I to sprawiło, że zaczął się pan zastanawiać. Policja nie jest w stanie wam pomóc. Najwyraźniej nie był pan zadowolony z żadnego z prywatnych detektywów, z którymi pan rozmawiał… Skrzywił się w stronę Pam, najwyraźniej poirytowany faktem, że specjalistka do spraw ofiar przekazała aż tyle informacji. – Więc może Flora Dane? Dziewczyna, która sama przez to przeszła? Która stała się kimś w rodzaju eksperta od uprowadzeń i przetrzymywania. Czemu nie pogadać z nią? Zaczął przygryzać dolną wargę. – Spotkał się pan z nią tutaj – odezwała się Pam. – W tym biurze. To jedyne miejsce, które zapewnia panu jaką taką prywatność. I nie chciał pan, żeby Pauline wiedziała, to by ją zdenerwowało. Nie chciał też pan, żebym ja się dowiedziała, bo byłabym przeciwna. Więc skontaktował się pan z Florą i umówił się z nią tutaj. Proszę pamiętać, Colinie, że możemy sprawdzić nagrania z monitoringu. – Okej. Spotkałem się z Florą. W tym biurze. Ale tylko rozmawialiśmy. Po tym, co opowiedziała Rosa, chciałem poznać Florę osobiście. Poznać kogoś, kto ocalał. Kogoś, komu się udało. Jeśli chodzi o Florę, to ona z całą pewnością
śledziła sprawę Stacey. Zadała mi mnóstwo pytań. – Kiedy pan się z nią spotkał? – zapytała D.D. – Nie pamiętam. Chyba ze trzy tygodnie temu. – Potrzebny mi jest konkretny dzień. Poniedziałek, wtorek, trzecia sobota października. Proszę o konkret. Colin skrzywił się, ale po chwili wyciągnął komórkę i sprawdził swój kalendarz. – Wtorek, drugi tydzień października, o trzeciej. Lepiej? – Jak długo rozmawialiście? – Godzinę. Może półtorej. – Czy Flora miała jakieś hipotezy dotyczące porwania Stacey? – wtrąciła Pam. Colin wzruszył ramionami. – Nic nowego, to co zwykle. Czy wiemy, z kim kontaktowała się przez internet? Kim są koleżanki, z którymi wyszła tamtego wieczoru, czy dużo piła, czy panowała nad sobą? Chciała wiedzieć wszystko o… możliwościach Stacey. O jej sprawności fizycznej. Ludzie nie traktują cheerleaderek poważnie, ale to jest bardzo intensywna aktywność sportowa. Flora powiedziała, że to działa na korzyść mojej córki. A potem zapytała, czy Stacey chodziła na jakieś kursy samoobrony albo karate, czy nosiła przy sobie gaz pieprzowy lub coś w tym stylu. Nie. A jeśli chodzi o odporność psychiczną? Jak córka radziła sobie w sytuacjach stresowych? Nie umiałem odpowiedzieć. Może Pauline by potrafiła. Ale ja po to przez całe życie pracowałem, żeby moja córka unikała sytuacji stresowych. Troszczyłem się o nią. Starałem się, żeby była bezpieczna. Colinowi Summersowi załamał się głos. Spuścił wzrok. Ani Pam, ani D.D. nie odezwały się. Po chwili zapanował nad sobą. – Powiedziałem, że Stacey jest mądra. Że jeśli będzie mogła znaleźć jakieś wyjście, to je znajdzie. Ale też… że jest bardzo miła. I nie mówię tego tylko jako jej ojciec. Od dziecka była taka… taka słodka. Przyciągała do siebie kompletnie obcych ludzi. A oni przyciągali ją. Ona jest z tych, którzy we wszystkich widzą ich najlepsze cechy. Flora powiedziała… Flora powiedziała, że to może pomóc Stacey. Powiedziała, że facet, który przed laty ją porwał, cały czas się odgrażał, że ją zabije. A ona słuchała. Zgadzała się ze wszystkim, co mówił, robiła, cokolwiek chciał. I w końcu przestał mówić, że ją zabije. Postanowił ją sobie zatrzymać. – Czy Flora sądziła, że Stacey nadal żyje? – zapytała zaintrygowana D.D. Zbyt późno spostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Pam. – Oczywiście, że moja córka nadal żyje! – I Flora zgadzała się z tą opinią? – Uważała, że to bardzo prawdopodobne! – Colinie – wtrąciła łagodnym głosem Pam – czy wynajął pan Florę do
poszukiwania córki? – Nie, oczywiście, że nie. Przecież ona też właściwie jest dzieckiem. Ofiarą. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. – Proszę pamiętać, że możemy dostać wgląd w pańskie konto. Colin spojrzał na specjalistkę do spraw ofiar. – I pani niby jest po mojej stronie? – Może potraktuje mnie pan, jakbym była po stronie Pauline? – Pam Mason uśmiechnęła się słodko, a Colin pobladł. – Nie wynająłem Flory. Nie dosłownie. – Zaproponowała pomoc? – podpowiedziała D.D. – Ona już i tak doskonale znała tę sprawę! Śledziła ją sama z siebie. I jej matka wcale nie przesadzała. To, co mówiła, to, na czym się zna… Flora Dane zrobiła na mnie większe wrażenie niż wszyscy prywatni detektywi, z którymi rozmawiałem, razem wzięci. I była o wiele bardziej zaangażowana w odnalezienie mojej córki niż ktokolwiek od was! D.D. uniosła brew, ale wiedziała, że nie należy kłócić się ze zrozpaczonym rodzicem. – Ile jej pan zapłacił? – zapytała. – Nic. D.D. jednak już się połapała. – Jeszcze nic? – Odchyliła się do tyłu. – Nagroda. Zaoferował jej pan nagrodę, jeśli pomoże odnaleźć pańską córkę. – Już wcześniej ogłosiliśmy nagrodę. Nie ma w tym nic złego. – Nie zgadzam się. Flora Dane może sobie mówić, co chce, ale to jest bardzo młoda kobieta. Ofiara. Wykorzystał pan jej obsesję. – Ona to zaproponowała. Biorąc pod uwagę, jak niewielkie postępy poczyniły dotąd profesjonalne służby, nie czułem się na siłach oponować. Ale nie dałem jej żadnych pieniędzy i niczego mi nie udowodnicie. – Czy przekazała jakieś wieści o pańskiej córce? – Nie. Tak naprawdę już się do mnie nie odezwała. Uznałem, że to potrwa, zanim uruchomi swoje kanały, jak to określiła. A potem, w sobotę, gdy włączyłem wiadomości i usłyszałem o tym barmanie… Wiedziałem. Wiedziałem, że to musiała być Flora, która szuka mojej córki. – Tylko że Devon Goulding nie porwał pańskiej córki. – Nie powinniście o to zapytać Flory? – Nie możemy. Flora zaginęła. Mamy podstawy sądzić, że została porwana ze swojego mieszkania wczoraj po południu. Być może przez tego samego człowieka, który porwał Stacey. Chyba może pan uznać, że mamy nowy wątek w sprawie pańskiej córki, panie Summers. Nie szukamy już jednej zaginionej dziewczyny, teraz szukamy co najmniej dwóch.
Rozdział 23
Nikt nie chce być potworem. Fałszywy Everett powtarzał mi to od czasu do czasu. To nie jego wina, że jest, jaki jest. Nie prosił o seksualne fantazje w każdej sekundzie życia. Nie prosił o to, by czuć podniecenie na widok związanych i zakneblowanych dziewcząt o dużych piersiach. O to, by pobudzał go dźwięk metalowych łańcuchów ciągniętych po podłodze. Czytał kiedyś artykuł o podglądaczu, którego przyłapano w skrzyni toalety zanurzonego w fekaliach w którymś z parków przyrodniczych. Podglądacz wymyślił na poczekaniu historyjkę o tym, że zgubił obrączkę i musiał jej poszukać. Ale policja odkryła, że już nie raz przyłapywano go w toi toiach, latrynach i tym podobnym gównie – fałszywy Everett śmiał się, wymawiając słowo „gówno”, bardzo z siebie zadowolony. W każdym razie jakiś ekspert stwierdził, że facet miał toaletowy fetysz. Podniecało go stanie w gównie i obserwowanie, jak obca kobieta robi kupę. Nie wymyśliłem tego, mówił fałszywy Everett, odrywając dłonie od kierownicy swojej wielkiej ciężarówki w geście niewinności. Kto o zdrowych zmysłach chciałby, żeby podniecało go gówno? – kontynuował. To oczywiście choroba, obsesja, której wolałby nie mieć. Wyobraź sobie życie, które polega na zakradaniu się do wolno stojących toalet. I jak on musiał cuchnąć. Cóż, porwanie mnie, gwałcenie, bicie to też nie jego wina – fałszywy Everett mówił to ze śmiertelną powagą. Odkąd pamiętał, bez przerwy myślał o seksie. Nawet jak był małym chłopcem, nawet jak jeszcze nie wiedział, co to seks, gapił się na cycki i chciał ich dotykać. Matki, babci, obcych kobiet. Bez znaczenia. Wiedział, że gdzieś tam jest to, czego pragnie, co musi mieć. Zajęło mu trochę czasu, zanim zrozumiał, co to znaczy, i wtedy… Starał się być normalny – skomlał. Mieć dziewczynę, robić to po bożemu, wmawiać sobie, że wystarczy mu trzy razy co noc. Skombinował sobie nawet żonę. To na pewno zadziała. Tylko że on nie chciał zwyczajnego seksu. Nie chciał żony leżącej pod nim jak kłoda z obowiązku. Był mężczyzną i miał swoje potrzeby. I obsesje. Tkwiące w nim głęboko fantazje i myśli, których nie potrafił porzucić, nawet jeśli nikt oprócz niego tego nie rozumiał. Pobił swoją pierwszą żonę. Zrobił z niej krwawą miazgę, tak że musiał wezwać karetkę. Lekarze z pogotowia zakablowali na niego, a policja go aresztowała, bo żona nadal była nieprzytomna i nie mogła wyjaśnić, że to wszystko
jej wina – dobra żona nigdy nie odmawia. Musiał odsiedzieć swoje. Pobyt w więzieniu wiele go nauczył. Mnóstwo seksu za kratami – wolałby nie wchodzić w szczegóły – ale to nie dla niego. To nie jest miejsce dla mężczyzny z potrzebami. W więzieniu musiał brać udział w grupowych sesjach terapeutycznych. Żeby nauczyć się kontrolować gniew. I impulsy. Dowiedział się nawet o uzależnieniu od seksu. Po raz pierwszy usłyszał, że jest coś nienormalnego w tym, że pragnie się seksu bez przerwy. Coś niezdrowego. Postanowił, że jak wyjdzie, spróbuje to rzucić. Jak alkoholik, zerwie z tym raz na zawsze. Zero seksu, zero pragnienia, zero ataków wściekłości, zero kolejnych odsiadek. Dobry plan. Tylko że człowiek może żyć bez alkoholu. Ale żaden mężczyzna nie przeżyje bez seksu. I dlatego skończyło się na tym, że zaatakował czternastoletnią dziewczynkę. To nie jego wina. On nie chciał się taki urodzić. Nikt nie chce być potworem. Jego matka nie była zła. Za to ojciec… Cóż, prawdziwy dupek. Ale nigdy go nie było. Tak, fałszywego Everetta wychowywała matka, która pracowała na dwa etaty i paliła jak smok. Kiedy był mały, przerzucano go między domem matki a domem babki. Gdy trochę podrósł, miał sześć albo siedem lat, zostawał już w domu sam. Oglądał programy telewizyjne, w których występowały bardzo szczupłe kobiety o wielkich piersiach i w obcisłych topach. A potem znalazł stos świerszczyków ojca. I nie mógł się już doczekać, kiedy matka pójdzie na nocną zmianę. Godzinami je przeglądał, gapiąc się na zdjęcia. Gdy miał trzynaście lat – wyjaśnił, kiedy jechaliśmy przez Alabamę – chciał zostać gwiazdą porno. Uważał, że to najlepszy zawód na świecie. Ale gdy skończył szesnaście lat, nadal miał chudą, nieowłosioną klatkę piersiową, twarz pełną pryszczy i tłuste włosy… Nawet totalny dureń jak on miał świadomość, że wszystkie gwiazdy porno wyglądają podobnie… A on zupełnie ich nie przypominał. Nie byłam zaskoczona. Wiedziałam, bo gdy tylko fałszywy Everett kończył na dany dzień jazdę, natychmiast włączał na DVD swoje ulubione porno, otwierał moje więzienie i brał się do roboty. Nieważne, czy byłam zmęczona, głodna albo obolała. Nieważne nawet, czy on był zmęczony, głodny albo obolały. Mężczyzna ma swoje potrzeby. A to była jego największa potrzeba. Nikt nie chce być potworem. Można się nauczyć nic nie czuć. Odlatywać. Czasami wyobrażałam sobie, że jestem na łące i bawię się z lisami. Ale nie lubiłam tego. Wydawało się zbyt zbrukane. Więc wyobrażałam sobie jasnobłękitne niebo. Niebo jak błękitnik, mówimy w Nowej Anglii, gdy zimą przybiera bogatą, intensywnie niebieską barwę
piór tego ptaka w porównaniu ze zbyt jasnym, wypłowiałym od słońca nieboskłonem latem. W ciągu dnia byłam idealną słuchaczką. Jednoosobową publicznością mężczyzny, który naprawdę mógł mówić, ile tylko chciał. A potem w nocy stawałam się przedmiotem nieożywionym, który ten sam narcystyczny dupek mógł sobie dowolnie układać, przesuwać i ustawiać. Co mnie to obchodziło? Gdy wreszcie kończył, oferował mi jedzenie. Albo zaciągnięcie się jego papierosem. Albo łyk jego piwa. Siedzieliśmy w milczeniu w wielkiej ciężarówce wypełnionej zapachem potu i seksu. I przez moment wydawał się niemal szczęśliwy. – Ładna jesteś – powiedział raz. – I dlatego musiałem cię zabrać. Widziałem cię. Jak tańczysz. Te włosy powiewające ci tuż nad tyłkiem. To przyciąga spojrzenia, owszem. Tylko że taka dziewczyna jak ty… nigdy nie poświęciłaby uwagi komuś takiemu jak ja – stwierdził rzeczowo. Nie spierałam się. – Więc zrobiłem to po swojemu. I oto jesteśmy. Przemierzamy kraj niczym para szaleńców. Jak myślisz, co dzisiaj na kolację? Burgery czy pizza? Karmił mnie. A potem znowu był seks, po czym wracałam do skrzyni. Jednak wraz z upływem dni… czasem zasypiał. Czasem zostawałam tam, leżąc na miękkim śpiworze, wciąż ze związanymi nadgarstkami, z kostką przypiętą łańcuchem do wielkiego metalowego kółka w podłodze, ale mimo wszystko… W takie noce nie spałam. Zmuszałam się do niezamykania oczu. Napawałam się śliskością nylonu śpiwora w porównaniu z twardością sosnowego drewna. Chłonęłam miękkość nocy, tuż za wąskimi okienkami kabiny do spania. Słuchałam, jak chrapie, i myślałam: Gdybym tylko mogła zacisnąć związane ręce na jego szyi. Albo gdybym miała dość siły, by przycisnąć mu poduszkę do twarzy lub wbić mu ołówek w oko. Nigdy jednak niczego takiego nie zrobiłam, nigdy nie realizowałam swoich fantazji. Czasami, gdy spał, wyglądał niemal jak człowiek. Zwykły facet, który przetrwał kolejny dzień. Zastanawiałam się, czy jego matka albo babcia wciąż żyją. Zastanawiałam się, czy za nim tęsknią i czy już wiedzą, kim tak naprawdę jest, i żałują popełnionych błędów. O swojej matce już nie myślałam. Ani o bracie, ani o pięknie lisów. Żyłam, latając po niebie jak błękitnik. Zdarzały się dobre dni, kiedy pozwalał mi posiedzieć na fotelu pasażera w kabinie, ze schowanymi skrępowanymi nadgarstkami, i patrzeć na mijany krajobraz. I zdarzały się złe dni, gdy coś go wkurzyło i pił więcej, i bił więcej, i mocniej mnie karał. Ale większość dni była po prostu zwykłymi dniami. Gdy fałszywy Everett mówił. A ja słuchałam. Pokonywaliśmy drogę. W radiu leciała jakaś piosenka, a ja, zaskakując samą siebie, zaczynałam ją nucić, on zaś zaskakiwał mnie, dołączając
się. I śpiewaliśmy razem z Taylor Swift. Dowiedziałam się, że lubi The Carol Burnett Show i serial Kocham Lucy, i Bonanzę, którą oglądał kiedyś z babcią. A ja opowiadałam o Saturday Night Live i uzależnieniu od Chirurgów. – McDreamy – powiedział, zadziwiając mnie. Potem zjawił się z kolekcją kilku pierwszych sezonów Chirurgów i włożył specjalnie dla mnie płytę do DVD. Tej nocy, gdy walił mnie niczym młot pneumatyczny, myślałam o szpitalach w Seattle i o absurdalnie przystojnych lekarzach. O miłym stażyście, który pewnego dnia będzie trzymać mnie za rękę, kiedy będą się zajmowali moim posiniaczonym, poobijanym ciałem. Zostałam uratowana. Uciekłam. W końcu zabiłam fałszywego Everetta i zasłużyłam na nagrodę. Mój własny McDreamy, który uleczyłby moje rany i zapewnił bezpieczeństwo na zawsze. Ale dużo nie marzyłam. Nie myślałam do przodu, nie zastanawiałam się nad przyszłością ani nad tym, co ze mną będzie. Głównie latałam po niebie jak błękitnik. Moje ciało było związane, lecz umysł dawno uciekł. – Lindy – obudził mnie, wołając pewnej nocy przez sen. – Lindy, Lindy, Lindy! Brzmiało to tak, jakby szlochał, i drapał palcami w śpiwór obok mnie. – Nie, nie, nie! – wołał. – Och, Lindy. Czy potwory miewają koszmary? Czy one w ogóle mają sny? Brzmiało to tak, jakby umierał. Jakby kończył się jego świat. Jakby fałszywy Everett musiał mieć kiedyś serce, bo właśnie wyrywano mu je z piersi. Poczułam, że przesuwam palcami po jego plecach. Czułam napięcie jego mięśni i urywany oddech. Cierpiący człowiek. Pogładziłam jego plecy raz jeszcze, delikatnie, aż w końcu ciężko westchnął. Rozluźnił się. Spał. Później, gdy się obudził i oznajmił po raz kolejny, że mężczyzna ma swoje potrzeby, nie zamknęłam oczu. Miałam je otwarte, wpatrywałam się w niego, zastanawiając się, kim jest Lindy i co takiego zrobiła, że uzyskała nad nim taką władzę. I czego mogłabym się od niej nauczyć. Kolejne dni. Kolejne noce. Aż pewnego popołudnia zaparkował na parkingu dla ciężarówek. Poszedł na stację po kawę i zostawił mnie tam, gdzie siedziałam. Ze związanymi rękoma, z lewą kostką przymocowaną do metalowego kółka. Mimo wszystko byłam jednak dobrze widoczna. Na parking wjechał radiowóz policyjny i zatrzymał się obok mnie. Drzwi się otwarły. Wysiadł wysoki mężczyzna w mundurze. Zauważył mnie, skinął głową, przytknął palce do czapki, a ja… Siedziałam z zaciśniętymi pięściami na kolanach. Nic nie powiedziałam. I nic
nie zrobiłam. Podczas gdy serce biło mi w piersi jak oszalałe i przez chwilę… Naszło mnie wspomnienie. Niczym drapanie w gardle. Moja mama. Mogłam ją sobie dokładnie wyobrazić. Jej wyciągnięte ramiona czekające na mnie. Wymawiała moje imię. Molly. Tylko że to się nie zgadzało, prawda? Chciałam unieść skrępowane ręce. Chciałam uderzyć nimi w szybę, pokazać związane nadgarstki. Chciałam krzyczeć, że mam na imię… Mam na imię… Chciałam błagać, żeby zabrali mnie do domu. Policjant, który patrzył prosto na mnie. I ja, z rękoma na kolanach, patrząca prosto na niego. I wtedy, w tamtej chwili, zobaczyłam to, co on widział. Chudą białą dziewczynę w tanich ciuchach, z martwym wzrokiem i byle jak obciętymi jasnymi włosami. Molly. Siedząca w wielkiej ciężarówce. Czekająca, aż jej partner oprawca do niej wróci. I nie czułam się jak ptak, który ma wylecieć z klatki. Nie czułam się jak dziewczyna, która ma wrócić do domu. Czułam wstyd. Czułam się jak wykładzina w sraczkowatobrązowym kolorze, same odcienie brzydoty. Usunęłam obraz matki ze swojej głowy. Zastąpiłam jej twarz niebem w kolorze błękitnika. I wbiłam martwy wzrok w dal. Policjant odszedł. Fałszywy Everett wrócił. Zauważył radiowóz. Gwałtownie otworzył drzwi kabiny, wydawał się spanikowany. A potem zobaczył mnie siedzącą tam tak po prostu, z oczami wbitymi przed siebie. Wsiadł, zapiął pas i odjechał. Żadne z nas nie powiedziało słowa. Tej nocy, gdy skończył, nie zamknął mnie z powrotem w skrzyni. Pozwolił mi zostać. I tak noc za nocą. Dzień za dniem. Koniec ze skrzynią w kształcie trumny. Bo Flora już nie istniała i oboje o tym wiedzieliśmy. Napisałam do mamy kolejną kartkę. „Kochana Mamo – pisałam. – Świetnie się bawię, jeżdżę po kraju z mężczyzną z moich snów”.
Rozdział 24 Po przebudzeniu natychmiast sięgam po butelkę z wodą i odkrywam, że nadal tkwi w zgięciu mojego ciała. Dobrze. Światło jest zgaszone, pokój pogrążony jest w wysysającym duszę mroku. Ale bardziej się niecierpliwię, niż boję. Prędzej czy później zapali światła. Nawet potwory nie chcą cały czas tkwić w ciemności. Na razie próbuję nabrać orientacji, skupiając się na cienkim plastiku butelki z wodą, koronkowym brzegu absurdalnej koszulki nocnej i obszytej grubszym materiałem krawędzi materaca. I jakiejś wilgoci, której obecność dopiero sobie uświadamiam. Na moich policzkach. Razem ze smakiem soli. Płakałam przez sen. Śnił mi się Jacob. Unoszę skrępowane dłonie i szybko ocieram twarz. Nie myślę o tym, nie zastanawiam się. Ocaleni nigdy nie powinni się zastanawiać. Gdybym nie zrobiła tego, co zrobiłam, nie byłoby mnie dziś tutaj. Znowu uprowadzona, znowu w towarzystwie tanich sosnowych trumien. Wydaję z siebie szczekający dźwięk, który można by uznać za śmiech. Trudno powiedzieć. Mam wysuszone gardło. Postanawiam zaryzykować i upijam mały łyk wody. Woda jest bardzo ważna. Człowiek może przeżyć bez jedzenia wiele tygodni, ale bez wody tylko kilka dni. Teraz to wiem. Posprawdzałam tego rodzaju informacje. Co sprawia, że znowu złoszczę się na nieprzeniknioną ciemność. Nie po to uczyłam się i ćwiczyłam przez te wszystkie lata, żeby mnie ktoś odłożył na półkę niczym parę starych butów. Gdzie w ogóle jest ten cholerny porywacz? Nie pragnie się napawać swoim dziełem? Chce mnie ukarać? Upewnić się w swojej seksualnej wyższości? Jaki psychol zadaje sobie tyle trudu, żeby potem się nie pokazać? Siadam, przerzucam nogi przez krawędź cienkiego materaca. Jak stary zawodowiec najpierw wącham powietrze, próbując wyczuć wszelkie nowe zapachy, które mogłyby wskazać na kolejną dostawę jedzenia, czy choćby zapach mydła, szamponu, ciała, który zasygnalizowałby czyjąś obecność w pomieszczeniu. Nie czuję nic. Następnie, bawiąc się dalej w ciuciubabkę, skupiam się na dźwiękach. Bardzo cichy oddech? Albo odległy szum z drogi za zaciemnionymi oknami, przytłumione odgłosy z innych pomieszczeń w budynku? I znowu nic. Zaczynam pełznąć. Uderzam o plastikowe wiaderko, skręcam w prawo. Czołgam się przez pokój aż do miejsca, gdzie powinny znajdować się resztki
sosnowej trumny. To, że niczego tam teraz nie ma, wiele znaczy. Usunął drewniane odłamki. Uświadomił sobie, że można ich użyć jako broni, więc szybko je zabrał? Zaczynam martwić się o drzazgi, które ukryłam w szwie materaca. Ale nie odważam się wrócić, żeby sprawdzić, nie w chwili gdy może mnie obserwować. Zamiast tego przykucam na piętach i myślę. Jak on to robi? Wchodzi do pokoju i wychodzi z niego tak cicho? Wprawdzie mógłby obserwować mnie przez lustro weneckie i wchodzić, gdy śpię, tylko że ja śpię jak zając. Szanse na to, żeby wniósł i wyniósł skrzynię rozmiaru trumny, nie budząc mnie ze snu, są… On musi mi coś podawać. Zakrada się i przykłada mi chloroform do ust? Tyle że wbrew popularnym wierzeniom wcale nie jest tak łatwo w jednej chwili pozbawić kogoś świadomości nasączoną chloroformem szmatką. A to znaczy, że powinnam się obudzić i walczyć, a i teraz byłoby czuć reszki chloroformu w powietrzu. Z drugiej strony narkomani i eksperymentatorzy tworzą przecież na bazie chloroformu o wiele mocniejsze mieszanki. Jeśli mój porywacz ma dostęp do internetu albo bywa w nocnych klubach, mógł się nauczyć wszystkiego. Co prowadzi mnie do podstawowego pytania: Jak on wchodzi do środka? Do tej pory znalazłam kontury dwóch pojedynczych okien na ścianie, która wydaje się być ścianą zewnętrzną, oraz większą taflę szkła, lustro weneckie, po przeciwległej stronie. Ale gdzieś muszą też być drzwi, to oczywiste. Do każdego pomieszczenia wiodą drzwi. Skupiam wzrok na otaczającej mnie ciemności. Próbuję dostrzec cieniutkie pasemko jaśniejszej czerni pod drzwiami. Lecz choć bardzo się wysilam, nic nie widzę. Zły Porywacz jest mistrzem w zaciemnianiu. Cóż, w takim razie trzeba użyć metody Helen Keller. Pełznę najpierw w kierunku ściany z lustrem weneckim. Skoro dwa pojedyncze okna są na zewnętrznej ścianie, to według podstawowych zasad architektury ściana z lustrem jest najdłuższą ścianą wewnętrzną, a w takim razie w niej najprawdopodobniej umieszczone są drzwi. Faktycznie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że za tą ścianą jest korytarz. Stąd lustro weneckie – patrzący przez nie Zły Porywacz stoi w holu. Gdy docieram do ściany, ostrożnie wstaję. Czuję się dziwnie i uświadamiam sobie, że większość czasu spędzałam na czworakach, pełzając w ciemnościach. Wracają stare złe nawyki, myślę, znowu próbuję jak najbardziej siebie pomniejszyć. Ale tutaj nie ma przeszkód, żebym wstała i chodziła. Właściwie trochę jogi czy gimnastyki dobrze mi zrobi. Jestem najedzona. Jestem nawodniona.
Powinnam w takim razie popracować nad utrzymaniem sprawności. Z łatwością znajduję pomalowaną na czarno krawędź lustra weneckiego. Ciągnie się od prawej do lewej niemal na szerokość moich rozpostartych ramion. Lecz podczas dalszego badania stwierdzam, że nie jest umieszczone na samym środku ściany, jak się spodziewałam. Nie, jest z boku, a więc zostaje mnóstwo miejsca na drzwi. Poruszam się w bok, przesuwając palcami po ścianie. Zastanawiam się, czy on stoi w tej chwili pod drugiej stronie lustra. Czy jest zaintrygowany moimi działaniami? Zdenerwowany? Na świecie jest tylu różnych drapieżników. Są tacy, którym potrzeba uległych ofiar. Oraz tacy, którzy lubią, gdy ofiara walczy. Oczywistym przejawem obecności drzwi byłaby klamka. Nie mam jednak tyle szczęścia. Przesuwam więc palcami po ścianie z boku na bok, szerokimi, poziomymi ruchami, próbując wyczuć najlżejsze wybrzuszenie, które wskazywałoby krawędź drzwi. Ale nie ma nic. Nic, zupełnie nic. Przerywam, jeszcze raz myślę nad rozkładem pokoju. Wyobraziłam sobie, że dwa pojedyncze okna są umieszczone na zewnętrznej ścianie. Powiedzmy: frontowej ścianie domu. A to by znaczyło, że ten pokój jest podłużnym prostokątem. Ale co, jeśli te dwa pojedyncze okna są z boku domu? Wtedy ten pokój nie byłby ułożony poziomo, tylko pionowo. A lustro weneckie znajdowałoby się na ścianie najprawdopodobniej sąsiadującej z kolejnym pomieszczeniem – pokojem do obserwacji? – podczas gdy jedna z krótszych ścian wychodziłaby na korytarz. Przemieszczam się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, od długiej ściany do krótszej. I znów przesuwam palcami z boku na bok, szukając wystającej klamki, wąskiej krawędzi. I wtedy… Mam to. Nie klamkę, ale wyraźną krawędź na ścianie. Ciągnie się znad mojej głowy aż do samej podłogi. Również w poprzek. Tak, to drzwi. Idealnie wtopione w pomalowaną na czarno ścianę, bez zdradzających ich umiejscowienie wystającej klamki czy metalowego zamka. Jak on je w takim razie otwiera? Klamka jest po drugiej stronie? Ale chyba wolałby, żeby były porządnie zamknięte? Może są rygle, które zasuwa ręcznie, a potem ciągnie za drzwi i wchodzi do środka. I już wiem, co zrobię. Wracam na materac. Przesuwam go tak, by być przodem do drzwi, a nie do lustra weneckiego. Siadam i używając ciała jako zasłony, ostrożnie wymacuję porwaną krawędź materaca i szukam zapasu drewnianych drzazg. Wyciągam dwie, czując natychmiastową ulgę, której nie pozwalam pojawić się na mojej twarzy. Ja też potrafię zrobić coś potajemnie.
Układam moją prowizoryczną broń wzdłuż uda. A potem chwytam za rąbek głupiej satynowej koszulki i zaczynam rwać. Jeden długi pas. Nie jest to łatwe, bo satyna to mocny i zbity materiał. Jednak mój upór zostaje nagrodzony. I już to mam. Dwie sosnowe drzazgi jako broń. I pasek materiału wokół ust i nosa, żeby uchronić się (choć to wątpliwe) przed podstępnym gazem usypiającym. I mam plan. Zajmuję miejsce, moszczę się na materacu, z niewidocznymi, bo wsuniętymi pod udo drzazgami i butelką wody na kolanach. Patrzę dokładnie tam, gdzie wiem, że są drzwi. I – z palcami zaciśniętymi na broni – czekam. Wydaje mi się, że znowu przysnęłam. Skutek totalnych ciemności? Dezorientacji po porwaniu? Narkotyku w wodzie? Lecz tym razem wyłapuję charakterystyczny brzęk przesuwanego metalowego rygla. Powiedziałam mojej podświadomości, czego ma nasłuchiwać, nastawiłam ją niczym budzik, i się nie zawiodłam. Staram się nie drgnąć, nie unieść głowy, nie dać żadnego znaku, że jestem przytomna. Możliwe, że porywaczy jest więcej. Słyszałam o kilku przypadkach, gdy działali w parze. Nie pora teraz na robienie głupstw. W skrępowanych dłoniach przyciskam dwie długie, wąskie sosnowe drzazgi do siebie, tworząc jedną mocniejszą. Prowizoryczna satynowa maseczka na twarzy chłonie wilgoć i wydziela zapach zbutwiałej ścierki. Drzwi powoli się otwierają. Widzę tylko różne odcienie czerni. To nie jest jasno oświetlony korytarz, który zalałby mój pokój oślepiającym blaskiem i obudził mnie z drzemki. Nie, to ukradkowa robota, od początku do końca. Jakiś cień przesuwa się od zaciemnionego korytarza do wnętrza mojego pokoju całkowicie pogrążonego w ciemnościach. Zaciskam palce na drzazgach. Nie jest bardzo wysoki. A może się garbi? Porusza się wolno, bardzo wolno, jakby nie chciał mnie obudzić. Ze wszystkich sił staram się nawet nie drgnąć. Jestem zupełnie nieruchoma. Czekam, aż cień znajdzie się bliżej. Tylko że on zatrzymuje się w drzwiach. Unosi rękę… Żeby rozpryskać narkotyk? Żebym straciła przytomność? Nie zniosę tego dłużej. Zrywam się. Pobrzękując łańcuchem, skaczę na równe nogi i błyskawicznie ruszam do przodu. Nie myślę. Działam. Skute kajdankami ręce zaciskam mocno wokół drzazg. Mężczyzna zbyt późno orientuje się, co się dzieje. Przyjmuje postawę obronną, unosi ramię do bloku.
Ale ja więcej ćwiczyłam. I lepiej. Uderzam poniżej jego przedramienia i wbijam mu drzazgi między żebra. Krzyczy. Wysoki, przenikliwy, zdecydowanie kobiecy krzyk. Pada na ziemię, a drzwi za nim się zatrzaskują. Stoję z szeroko otwartymi oczami w ciemności. Zaciskam dłonie na zakrwawionej broni, pragnąc pomachać nią zwycięsko nad pokonanym przeciwnikiem. Tylko że… Coś jest nie tak. Ten krzyk. Zdecydowanie kobiecy. Postać na ziemi kuli się i jęczy u mych stóp. Powoli opadam na kolana. Powoli odkładam sosnowe drzazgi na ziemię. I powoli, bardzo powoli, sięgam do skulonej postaci obok mnie. Dotykam gęstych, sięgających ramion włosów. To mówi mi wszystko, choć wcale nie chciałabym tego wiedzieć. – Stacey Summers? – pytam szeptem. Kobieta krzyczy głośniej, a ja kiwam głową w ciemnościach. Wreszcie znalazłam tę, której szukałam tygodniami. I właśnie ją zraniłam.
Rozdział 25
Po rozmowie z Colinem Summersem D.D., tak jak obiecała, wróciła do komendy głównej. Z pewnością jej skrzynka pełna już była raportów do zredagowania, nakazów do zweryfikowania i przesłuchań do przeczytania. Czuła podenerwowanie i nieprzyjemne napięcie. Nie podobało jej się to. Boi się spotkania z Philem? Czy ma za duży poziom adrenaliny po serii zdarzeń, które zdają się nie mieć żadnego sensu? Najpierw przypadek Devona Gouldinga, gdy ofiara okazała się być napastnikiem, a jej porywacz ich głównym podejrzanym. Florence Dane zirytowała wtedy D.D. nie tylko dlatego, że nie chciała odpowiadać na rutynowe pytania, ale dlatego, że po prostu nie pasowała do schematu. To proste, policyjna robota to obstawianie szans. Żona zamordowana we własnym domu – aresztuj męża. Pobite dziecko – nałóż kajdanki rodzicom. Otruty dyrektor – zwiń jego seksowną partnerkę w interesach, która była kiedyś jego kochanką. Domyślenie się, kto jest sprawcą, nie wymaga szczególnego geniuszu. Natomiast udowodnienie tego to coś, co pozwalało D.D. i jej zespołowi zarabiać na życie. Ale trafiają się takie przypadki jak Florence Dane. Kiedy widziałeś zwierzę w paski z kopytami, a mimo to jesteś pewien, że to nie była zebra. D.D. nadal nie wiedziała, czym i kim jest Flora. Dlaczego kobieta, która w końcu szczęśliwie powróciła do domu, ciągle naraża się na ryzyko? D.D. nie miała wątpliwości, że Flora spotkała się Colinem Summersem. I że odnalezienie Stacey traktowała jako swoją osobistą misję. Pytanie, czy Flora faktycznie chciała ocalić młodziutką studentkę college’u. A może szukała nowego celu do likwidacji? D.D. uważała, że szanse są podzielone równo na pół. Co wcale nie znaczyło, że mniej jej zależy na odnalezieniu Flory. Szybkie działanie było niezbędne. Tak czy siak, niezależnie od tego, co przydarzyło się Florze i Stacey, kto im się przydarzył, to się z pewnością źle skończy. Bo Flora będzie chciała takiego właśnie zakończenia – pomyślała D.D. Coś się wydarzyło pięć lat temu między nią a jej pierwszym porywaczem. Po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach niewoli coś się zdarzyło i w efekcie Jacob Ness zginął, a Flora się uratowała. Tylko że nigdy sobie z tym nie poradziła. I wydawało się, że nawet teraz szuka tej samej sekwencji zdarzeń, raz za razem. Wchodząc do komendy głównej, D.D. zauważyła Phila, który przemierzał przepastny szklano-chromowy hol z kubkiem parującej kawy w ręku. D.D. nie zwykła unikać konfrontacji, więc ruszyła prosto w stronę kolegi. – Jest jakaś szansa, że to dla mnie?
Phil przycisnął kawę do siebie. – Spadaj. Ostatnie dwie godziny spędziłem z płaczącą kobietą. Uwierz mi, bardziej potrzebuję kawy niż ty. D.D. nie była przekonana. – Matka Kristy Kilker? – zapytała, wdychając unoszący się zapach palonego na ciemno błogosławieństwa. – Nic nie wie. Naprawdę myślała, że jej córka studiuje we Włoszech. Zupełnie się załamała, gdy poinformowałem ją, że Kristy w ogóle się nie zgłosiła do programu studiów zagranicznych. Och, do diabła, bierz. Wezmę sobie drugą. Phil wyciągnął rękę z kubkiem. D.D. nie oponowała. Propozycja zawarcia pokoju – uznała i ruszyła za Philem do kafeterii w holu, gdzie mógł zamówić sobie drugą kawę. – Od wielu miesięcy nie miała wiadomości od córki. Nie była tym zachwycona, ale uznała, że Kristy jest zajęta studiami. Poza tym miały ostre spięcie, zanim Kristy rzekomo się przeprowadziła. Więc może leczyła rany. W każdym razie fakt, że córka ją okłamywała i nigdy nie wyjechała do Włoch… – Były ze sobą blisko? – zapytała D.D., choć „ostre spięcie” oraz fakt, że Kristy oszukiwała matkę w sprawie wyjazdu, sporo mówiły. – Kiedyś tak. Zdaniem matki Kristy zmieniła się, gdy poszła do college’u. Mniej mówiła, zrobiła się skryta. Nancy martwiła się, że córka wpadła w złe towarzystwo czy coś takiego. To ona wymyśliła, żeby Kristy wyjechała na studia za granicę. Uznała, że dobrze jej zrobi zmiana otoczenia. Sfinansowała córce te studia, a to nie było łatwe z pensji sekretarki. Informacja o tym, że Kristy kłamała w tej sprawie i że przywłaszczyła sobie te pieniądze… Nancy ma naprawdę trudny dzień. – Była w stanie podać ci nazwiska jakichś przyjaciół Kristy z college’u? – Owszem, posłałem paru mundurowych, żeby zaczęli przesłuchania w kampusie, z dziekanem, profesorami i tak dalej. Ale nie sądzę, żeby to coś dało. Phil zapłacił za drugą kawę. Podeszli razem do dyżurującego oficera, pokazali identyfikatory i zostali przepuszczeni. D.D. ruszyła w kierunku klatki schodowej, chcąc dłużej podręczyć swojego byłego partnera z patrolu. – Okej, a mamy coś innego? – zapytała, gdy Phil, sapiąc, zaczął obok niej wchodzić po schodach. – Kristy dorabiała sobie na boku. Roznosiła drinki na część etatu. D.D. zatrzymała się w pół kroku. – Gdzieś obok Tonicu? – To był bar Devona Gouldinga. – Owszem. W Hashtagu. Przy tej samej ulicy. Ile jesteś gotowa postawić na to, że Goulding po pracy często tam bywał? – Och, nie wyciągniesz ode mnie kasy tak łatwo. Detektywi już tam są i pokazują zdjęcia?
– Dokładnie w tej chwili. – To powiązałoby Devona Gouldinga z Kristy Kilker, której nie widziano i która nie dała znaku życia od… – Do matki nie dzwoniła od czerwca. D.D. podjęła wspinaczkę po schodach. – Czyli od pięciu miesięcy. Ona naprawdę myślała, że jej córka jest cały czas we Włoszech? – Po zakończeniu programu we wrześniu Kristy miała zamiar trochę podróżować na własną rękę. Doświadczenie typu „ja, mój plecak i schroniska młodzieżowe”. Co z definicji oznaczało, że nie miała kasy na rozmowy międzynarodowe, a matka chyba nawet nie ma skrzynki mailowej. – A więc mamy Natalie Dragę, która opuściła dom rok temu, i Kristy Kilker, która zaginęła co najmniej pięć miesięcy temu. Wiemy, że Natalie Draga pracowała w Tonicu. Carol udało się czegoś dowiedzieć od kierowniczki baru? – Owszem. – Minęli dwa piętra i wspinali się dalej. – Potwierdziła, że Natalie tam pracowała. Ale dziewięć miesięcy temu przestała przychodzić. Nie zadzwoniła, nie pokazała się, żeby odebrać ostatnią wypłatę. Mają to zapisane w jej aktach. – To nie brzmi dobrze. Czy Devon pracował tam wtedy? – Devon Goulding był w Tonicu wysoko cenionym pracownikiem przez ostatnie trzy lata. Doskonałym barmanem. A że ma tendencję do flirtowania z klientkami, koleżankami z pracy i tak dalej, to co zrobić? Jego wygląd przyciągał tłumy, a jednocześnie odstraszał zbyt agresywną hołotę. Że niby on miał być gwałcicielem? Nigdy w życiu. Kierowniczka baru w to nie wierzy. D.D. uniosła brew. Phil skinął głową. – No właśnie, a jednak gdy Carol zaczęła pytać o ataki złości i kontrolę gniewu, wtedy opowieść kierowniczki poszła w trochę innym kierunku. Rzeczywiście w zeszłym roku zachowanie Gouldinga zmieniło się na gorsze. Parę miesięcy temu wdał się w bójkę z jakimś klientem. Kierowniczka załagodziła sprawę, a Goulding obiecał, że to się nigdy więcej nie powtórzy. – Czyli sterydowe ataki wściekłości Gouldinga dały się szefowej baru we znaki – domyśliła się D.D. – A my możemy go powiązać z co najmniej dwiema zaginionymi kobietami. – Tak jest. W końcu dotarli na ich piętro. D.D. poczuła przypływ energii. Phil wyglądał raczej tak, jakby miał się przewrócić. – Więc co się z nimi stało? – zapytała na głos. – Z Kristy Kilker i Natalie Dragą? Gdzie teraz są? Phil wzruszył ramionami, a jego spojrzenie mówiło to, co oboje wiedzieli.
Najprawdopodobniej szukają ciał, a liczba miejsc, gdzie można je w Bostonie ukryć… Wystarczy spytać słynnego bostońskiego mafiosa Whiteya Bulgera. Boston to istny plac zabaw dla złoczyńców. – Technicy sprawdzają jego auto – powiedział Phil. To miało sens. Jeżeli Devon rozwoził ciała po okolicy, to musiał mieć swój własny środek transportu. – Jeśli jest w nim GPS… – zasugerowała D.D. – Powinniśmy być w stanie ściągnąć trasy, z których najczęściej korzystał. Jest szansa, że wracał do tych miejsc. – Jak najbardziej – zgodziła się D.D. – By znów poczuć chwałę, by napawać się własną wszechmocą i tak dalej. A może… – Przypomniały jej się zdjęcia Natalie Dragi, tyle ich było. Najwyraźniej zrobił je mężczyzna, który był w niej zakochany, być może wielbił ją z daleka. – A może żeby przeżywać żałobę. Jeśli Natalie była tą pierwszą… to może wcale nie miał zamiaru jej zabić. Może naprawdę chciał tylko z nią porozmawiać, odzyskać ją, jeśli przyjmiemy, że kiedyś byli razem. Ale gdy to się nie udało… Phil wzruszył ramionami. Motywy morderstwa mogą być bardzo różne. W tym momencie zespół mniej interesowało to, dlaczego Devon zabił te dziewczyny, a bardziej to, co z nimi potem zrobił. Czasem detektywi pracują nad tym, by zapuszkować jakiegoś drania. A czasem nad tym, by rodziny mogły zamknąć jakiś rozdział. Właśnie, rodziny… D.D. i Phil wyszli na korytarz wiodący do wydziału zabójstw. A tam czekała już Rosa Dane w towarzystwie Samuela Keynesa. Rosa postawiła na wygodę – spodnie do jogi, zestaw nałożonych jedna na drugą koszulek, a na to luźna niebieska koszula flanelowa. Jej syna? Może nawet zmarłego męża, biorąc pod uwagę poprzecierane mankiety i kołnierzyk. Zdecydowany kontrast wobec szytego na miarę, klasycznego garnituru Keynesa. Za to twarz miała identyczną jak Flora. Albo odwrotnie. Surowy wykrój ust, mocny zarys szczęki. Jasne szare oczy, które patrzyły prosto na D.D. Rosa miała jaśniejsze włosy, blond z pasmami siwizny. Ale poza tym wyglądała jak starsza siostra Flory. D.D. przypomniała sobie, co specjalistka do spraw ofiar Pam Mason mówiła o tym, jak bliskie były sobie Stacey Summers i jej matka. Zastanawiała się, czy Rosa widziała podobieństwo do relacji, jaką sama miała ze swoją córką, i czy to pomagało jej, czy raczej bolało, gdy doradzała Summersom. – Zaginęła – stwierdziła kobieta. I znów to jasne spojrzenie, mocny zarys szczęki. – Gdy Samuel zadzwonił – skinęła głową w jego kierunku – nie powiedział tego, ale te pytania, które zadał… Już mi je kiedyś zadawano. – Zaproponowałem, żebyście się spotkały bezpośrednio – odezwał się
Keynes. – I zapewniłem Rosę, że robicie co w waszej mocy, żeby odnaleźć Florę. D.D. powstrzymała ochotę na sarkastyczną uwagę. To nie był odpowiedni moment. Rzuciwszy pożegnalne spojrzenie Philowi, który wydawał się pełen współczucia, zaprosiła Rosę i Keynesa do swojego gabinetu. – Po rozmowie z Samuelem – kontynuowała Rosa, idąc tuż za D.D. – próbowałam dodzwonić się do Flory. Cztery czy pięć razy. Ale nie oddzwoniła. To do niej niepodobne, żeby tak długo się nie odezwać. Ona tak nie robi. – Napijecie się kawy? – wtrąciła D.D. – Więc przyjechałam tutaj – mówiła dalej Rosa. – Mając nadzieję, że wszystko się wyjaśni. Bo matki na to liczą. Ale wiedziałam. Przez całą drogę. Jechałam, jechałam i jechałam, i wiedziałam, że jej nie ma. A jak znalazłam się pod jej mieszkaniem i zobaczyłam radiowozy… Rozmawiałam z Reichterami. Powiedzieli mi, co się stało. W końcu dotarli do biura D.D. Nie był to największy ani najwspanialszy gabinet w wydziale, ale idealny do rozmów na osobności. D.D. zaprosiła Rosę i Keynesa do środka, ponownie zaproponowała kawę, wodę czy cokolwiek. Keynes potrząsnął głową. Rosa nie spuszczała wzroku z policjantki. D.D. zrozumiała. – Prowadzimy intensywne poszukiwania pani córki – stwierdziła, siadając za swoim biurkiem. – Martwimy się o jej bezpieczeństwo. Rosa uśmiechnęła się. Nie było w tym żadnej radości, a D.D. natychmiast przypomniała się Flora siedząca z tyłu radiowozu poprzedniego poranka. Ocaleni – uświadomiła sobie. Miała do czynienia nie z jedną ocalałą z traumatycznego porwania sprzed siedmiu lat, ale z dwoma. Matką i córką. I z bliznami, jakie ta udręka pozostawiła im obu. Oraz z Keynesem, który stał cierpliwie obok drzwi, podczas gdy Rosa usiadła. Jaką rolę w tym wszystkim odgrywał? Jaki specjalista do spraw ofiar pozostaje po tylu latach w tak bliskich relacjach z matką i córką? – Chciałabym zgłosić zaginięcie córki. To pomoże, prawda? – zapytała Rosa spokojnym tonem. D.D. skinęła głową. Patrzyła na Samuela, który nie odezwał się, odkąd weszli do biura, a mimo to najwyraźniej uważał, że jest uczestnikiem tego spotkania. Dlaczego? – Ostatni raz widziałam ją około pierwszej piętnaście w sobotę – powiedziała Rosa. – To też powinniście wiedzieć. D.D. sięgnęła po notatnik i zapisała tę informację. Matka Flory zachowywała się jak profesjonalistka. – Miała na sobie piżamę: niebieskie bawełniane bokserki i biały T-shirt. Zamierzała się zdrzemnąć, bo miała za sobą… ciężką noc. Mogę przejrzeć jej ubrania i powiedzieć, czy czegoś brakuje. – To nie jest konieczne.
– Uważacie, że porwano ją z łóżka. Prosto z mieszkania. – Nie było śladów walki – powiedziała D.D. – Zaskoczył ją. Odurzył jakąś substancją? – Nadal to badamy. Rosa pokiwała głową. Twarz miała skupioną. Nie spokojną ani nie kipiącą od ledwie skrywanego gniewu, który zdawał się wypełniać całe ciało Colina Summersa. Wydawała się raczej niezwykle skoncentrowana. Jakby też była gliną – pomyślała D.D. Kobieta, która już to zna, już przez to przeszła. Matka Flory spojrzała na Keynesa. Delikatnie skinął głową, a ona sięgnęła do wielkiej szmacianej torby na ramię i grzebała w niej, aż wyciągnęła tekturową teczkę. – Jej najświeższe zdjęcie – powiedziała, kładąc teczkę na biurku. – I opis. Odciski palców już macie. D.D. wzięła teczkę. – A co z hasłem do komórki Flory? – zapytała. – Postaramy się o nakaz udostępnienia jej SMS-ów i wiadomości głosowych, ale to zajmie kilka dni, a mając hasło, moglibyśmy bezpośrednio użyć telefonu. Rosa wyrecytowała cztery cyfry. D.D. zapisała je, a potem podniosła wzrok. – To nie jest data urodzin – stwierdziła. – Nie. To losowe liczby. Tak jest bezpieczniej. Flora bardzo dba o bezpieczeństwo. – Drobna rysa w pełnej opanowania postawie. Rosa skrzyżowała ramiona i zebrała się w sobie. – Chociaż podała mi ten kod. Kolejne zabezpieczenie… na wypadek gdyby coś jej się stało. – Martwiła się pani o Florę, pani Dane? – Tak. – Żadnego wahania. Żadnych uników. – Wie pani, co ona robiła? Jeszcze przed Devonem Gouldingiem? – Tak. D.D. nachyliła się, opierając łokcie na biurku. – Pani Dane, czy pani zdaniem Flora rzeczywiście próbowała ratować świat, czy też raczej dążyła do samounicestwienia? I zamiast starać się kontynuować swoje dzieło, pragnęła końca? Fasada Rosy Dane posypała się. Szeroka, ziejąca wyrwa, która ukazała świat pełen bólu, troski i rezygnacji. Bolejąca matka. Potężna, bezsilna miłość do córki. Keynes sięgnął dłonią i delikatnie uścisnął ramię Rosy. – Była moim szczęśliwym dzieckiem – szepnęła kobieta. – Darwin… On był na tyle duży, że odczuł stratę ojca. W tak wczesnym wieku dowiedział się, że może zadzwonić telefon, a potem nic już nie będzie takie samo. Ale Flora była wtedy niemowlęciem. Nie miała tych blizn. Uwielbiała farmę. Ganiała kury, siała na wiosnę nasiona, biegała po lesie, wykradała jedzenie dla lisów. Kochała wszystko i wszystkich. Wystarczyło, żebym tylko otworzyła drzwi, a ona była w pełni
szczęśliwa. On ją zamykał w skrzyni, wie pani? Zamykał ją w sosnowej trumnie, dzień po dniu. A gdy w końcu ją wypuścił, to zrobił to pod warunkiem, że będzie się do niego zwracać imieniem swojego zmarłego ojca. D.D. wstała. Na szafce z tyłu miała pudełko z chusteczkami. Postawiła je na biurku przed Rosą Dane. Ale matka Flory nie płakała, zachowała stoicki spokój. Jej żal był zbyt głęboki na łzy. Keynes wciąż trzymał dłoń na jej ramieniu. Najwyraźniej nie spieszył się z zabraniem ręki. – Ma pani dzieci? – zapytała Rosa. – Syna, Jacka. Ma cztery lata i szaleje teraz na punkcie Candy Land. – A gdyby coś mu się stało? – Zrobiłabym wszystko, żeby go odzyskać – potwierdziła D.D. – Ja tak zrobiłam. Wypełniałam dokumenty, projektowałam ulotki i osobiście odbierałam telefony. A gdy przyszła pierwsza pocztówka… Ubierałam się tak, jak kazali adwokaci ofiar. Mówiłam, co kazali mi mówić specjaliści z FBI. Wystąpiłam w telewizji i błagałam o życie córki. A potem czekałam, czekałam i czekałam. Poranne programy, wieczorne wiadomości. Patrzyłam, jak mój syn wraca z college’u i jak zatraca się w akcjach na Facebooku i apelach na Twitterze. O niczym nie mieliśmy pojęcia. Byliśmy zwykłą rodziną, rodziną farmerów z Maine. Tylko że moja córka zniknęła i przez czterysta siedemdziesiąt dwa dni… – Jestem pewna, że policja doceniała wasze zaangażowanie. – Wcale nie – stwierdziła Rosa kategorycznym tonem. – Śledczy byli beznadziejni. Żadnych tropów, żadnych wskazówek. Najpierw wszyscy mówili: nie dzwońcie, my do was zadzwonimy. A potem: dlaczego nie zrobiłam tego albo tamtego, jakby nagle to była moja wina, że nie mogą jej znaleźć. Wie pani, kto pomógł nam znaleźć Florę? D.D. potrząsnęła głową. – Jacob Ness. On i te jego cholerne wiadomości. W pewnym momencie kartki pocztowe przestały mu wystarczać. Zaczął przysyłać maile, a nawet wpisywać wiadomości na profilu Flory na Facebooku. Eskalacja, jak to określili. Ale wysłał o jednego maila za dużo i agentowi FBI w Georgii udało się wyśledzić adres IP w jakiejś kafejce internetowej na stacji benzynowej. Gdyby nie ta wiadomość, nie trafilibyśmy na ślad Flory. Znaleźliśmy ją nie dlatego, że policja była taka sprytna, tylko dlatego, że Jacob był taki głupi. – I to powiedziała pani państwu Summersom? – zapytała D.D. – Owszem. – Czy wie pani, że Colin spotkał się z Florą? I że Flora zgodziła się pomóc znaleźć Stacey? Po raz pierwszy Rosa zamilkła. Odchyliła się do tyłu. Nie powiedziała „tak”, nie powiedziała „nie”, tylko myślała.
– Sądzi pani, że ta osoba, która uprowadziła Stacey, porwała teraz Florę? – zapytała w końcu. – Nie wiemy, co myśleć. Ale oczywiście jest taka możliwość. – Kocham Florę – szepnęła Rosa. D.D. nic nie powiedziała. – Zawsze będę ją kochać. Matki kochają swoje dzieci. Tak bardzo… tak bardzo za nią tęsknię. D.D. milczała. Rosa poszukała jej wzroku. Miała oczy takie same jak Flora. – Moja córka zaginęła osiemnastego marca. Moje śliczne, szczęśliwe dziecko. Dziewczynka, która uwielbiała wspinać się na drzewa i jeść jagody prosto z krzaka. Pamiętam, jak wyglądała, blask jej uśmiechu. Pamiętam jej dotyk, gdy z całej siły przytulała się do mnie swoim małym ciałkiem. Pamiętam jej głosik i słowa: „Pa, mamo”, gdy wybiegała przez drzwi, zawsze wesoła, zawsze uśmiechnięta, bo przecież wkrótce znowu się zobaczymy. Moja córka zaginęła osiemnastego marca. Siedem lat temu. Jacob Ness zniszczył ją, całkowicie, tak jakby strzelił jej prosto w głowę. A teraz… Ja ją kocham. Zawsze będę ją kochać. Ale ta nowa Flora, ona mnie przeraża. I wie o tym. – Czy Flora kiedykolwiek rozmawiała z panią o sprawie Stacey Summers? – Nie, nigdy. – Ale może sobie pani wyobrazić, że się nią zainteresowała i wyruszyła na poszukiwanie Stacey? – Widziałam ścianę jej sypialni, pani detektyw. – Czy ona korzystała z porad specjalistów, z jakiejś terapii? Rosa spojrzała na specjalistę do spraw ofiar. W końcu zdjął rękę z jej ramienia. Czy D.D. się tylko wydawało, czy zrobił się jakiś mniejszy? Bardziej samotny? – Samuel zaprojektował plan jej powrotu – powiedziała Rosa, wpatrując się w Keynesa. – Na początku to były spotkania terapeutyczne ze specjalistą od traum. Ale Florze się nie podobało. Twierdziła, że jej nie pomagają. Jak na ironię pomogły dopiero pierwsze zajęcia z samoobrony. Przez tak długi czas czuła się bezradna, więc z zadowoleniem odkrywała swoją siłę. Samuel był za. Najlepsze antidotum na niepokój to pewność siebie. – Ale nie skończyło się na paru lekcjach samoobrony – domyśliła się D.D. – Ogarnęła ją… obsesja. Na punkcie bezpieczeństwa, a potem doszły też sprawy innych zaginięć. Wszystkie dzieci, którym nie udało się wrócić do domu. – Myśli pani, że to możliwe, że znalazła Stacey Summers? – zapytała D.D. – Obawiam się, że tak. – Obawia się pani… – D.D. nie musiała się długo zastanawiać. – Uważa pani, że jest w tym coś więcej niż ratowanie innych. Chodzi też o ukaranie sprawcy.
Rosa nie patrzyła już teraz na Keynesa, gdy mówiła. Patrzyła prosto na D.D. – Po wszystkim, co Jacob Ness jej zrobił, umarł zbyt szybko. – Co się stało, gdy uratowano Florę? – Nie wiem. Będzie się pani musiała skontaktować z Kimberly Quincy, agentką FBI z Atlanty. To ona zlokalizowała Jacoba i poprowadziła akcję oswabadzania mojej córki. D.D. zerknęła na Keynesa, który skinął głową. – Był tam pan? – zapytała. – Nie. – Ale wie pan, co się wydarzyło. – Tylko z drugiej ręki. A jeśli chodzi o to, co powiedziała mi Flora… Zawarliśmy pierwszego dnia umowę. Opowiedziała swoją historię jeden raz. Ja powtórzyłem ją do akt. A teraz oboje skupiamy się na przyszłości. – Wspomniała pani o bracie… – D.D. zwróciła się do Rosy. – O Darwinie. – Czy są sobie z Florą bliscy? Czy mogła z nim rozmawiać o swoich planach? – Darwin jest w Londynie – powiedziała Rosa. D.D. wzruszyła ramionami. – Od tego są SMS-y, maile, Skype? Przyglądała się Rosie, która wyraźnie się zawahała. – Powiedziałaś mu? – Ciekawe, że odezwał się Keynes, ale nie do D.D., tylko do Rosy. – Nie. – Chwileczkę – wtrąciła się D.D. – To znaczy, że nie powiadomiła pani syna, że jego siostra zaginęła? Keynes mówił dalej, jakby D.D. wcale się nie odezwała. – Masz zamiar mu powiedzieć? I znów wahanie. – On dopiero odzyskuje swoje życie. Gdybyście widzieli, co się z nim stało, gdy Flora zniknęła pierwszy raz. Ta bezradność, ten brak nadziei. Zrezygnował ze studiów, zamroził wszystko w swoim życiu. A potem ona wróciła. Nasze szczęśliwe zakończenie. Tylko że… ona nie była szczęśliwa. Wahania nastroju, nocne koszmary. Czuliśmy, jakby ktoś przejął jej ciało. To nie była moja córka, to nie była jego siostra. To nie mogła być nasza Flora. – Rosa podniosła wzrok. – On się dopiero po tym zbiera. Jak mam zadzwonić i go czymś takim zaskoczyć? Znowu. I co, ma wszystko jeszcze raz rzucić? I znów ta bezradność, i brak nadziei. Nawet gdyby wrócił, to co by robił? Tym razem nie ma pocztówek. Przynajmniej na razie. Tak naprawdę to z tego, co widzę, nie macie żadnych tropów. – Ale ma pani zamiar mu powiedzieć? – D.D. powtórzyła pytanie Keynesa,
bo uznała, że jest trafne. – On wam nie pomoże – oznajmiła Rosa. – Nie było go tutaj od lat. Zajmuje się swoimi sprawami, swoim życiem. Cokolwiek Flora planowała, na pewno mu nie powiedziała. Wystarczająco go zraniła i zdaje sobie z tego sprawę. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, chciałabym już pójść. Jest późno, jestem zmęczona. Muszę się gdzieś zatrzymać i jeśli to możliwe, chciałabym, żeby to było mieszkanie mojej córki. – Nie wracasz do Maine? – zapytał Keynes. – Nie. D.D. zerknęła na zegarek, żeby się zorientować w sytuacji. Niedziela, siódma wieczorem. Gdzie uciekł cały dzień? Zaledwie rano pracowała nad sprawą martwego gwałciciela, a teraz… Musiała sobie to wszystko przemyśleć. – Mieszkanie będzie dziś niedostępne – powiedziała. – Nadal pracują tam technicy. Jak długo zamierza pani zostać? – A jak długo zajmie wam odnalezienie mojej córki? D.D. nie potrafiła odpowiedzieć. – Postaram się nie wchodzić wam w drogę, pani detektyw. – Rosa Dane zebrała swoje rzeczy. – Ale proszę nie oczekiwać, że będę trzymać się z boku. Nie tylko moja córka odebrała srogą nauczkę siedem lat temu. Wy macie swoje zadanie, a ja mam zamiar wypełnić swoje. Rosa wyszła z gabinetu, a Keynes ruszył za nią. – Chwileczkę – spróbowała D.D. Ale żadne z nich się nie odwróciło.
Rozdział 26
Dziewczyna płacze. Nie widzę jej, tylko słyszę w kompletnych ciemnościach. Powinnam coś zrobić. Ruszyć się, odezwać, pomóc. Ale nie mogę. Po prostu… nie mogę. Nie wiem dlaczego, ale wycofuję się pod przeciwległą ścianę i siadam na materacu, jak najdalej od tej dziewczyny, przyciskam kolana do klatki piersiowej i obejmuję je rękoma. Jestem zbyt zdumiona, żeby działać. Wiem, jak zadbać o siebie. Czujesz ból? Czujesz głód? Czujesz pragnienie? Jest ci niewygodnie? Nie? W takim razie wszystko w porządku. Jest mi niewygodnie, myśli szaleńczo tłuką się po mojej głowie. Mam odpowiednie przeszkolenie, przygotowanie i doświadczenie. Ale tego się nie spodziewałam. Miałam umieć zadbać o siebie, walczyć, żeby się uratować. Ale nie… to. Jej płacz jest cichy. Bardziej pojękuje, niż szlocha. Tak się płacze, gdy jest się wyczerpanym i odwodnionym. Gdy zużyło się już cały zapas łez i zostało tylko to. Rozpoznaję ten rodzaj płaczu. Sama tak płakałam. Woda. Gdzieś po drodze upuściłam butelkę z wodą. Powinnam podpełznąć i ją znaleźć. Powinnam podpełznąć i… pomóc. Nie jest łatwo to zrobić. Tak naprawdę to koszmarnie trudne. Dlaczego? Przecież to ja gromadzę zdjęcia zaginionych ludzi. To ja wyznaczyłam samą siebie na zbawczynię Stacey Summers. A teraz w obliczu możliwości udzielenia prawdziwej, realnej pomocy… Nie chcę, żeby się okazało, że to ona. Nie chcę, żeby pomyślała, że mogę ją uratować. Nie chcę, żeby ona, żeby ktokolwiek był ode mnie uzależniony. Ona jest zasobem. Czy to zimna kalkulacja, bezduszna myśl? Ale taka mnie właśnie nachodzi. Ubranie tej dziewczyny, przedmioty, które może mieć w kieszeniach, spinki we włosach. Kto wie? A jeśli miała więcej swobody i przywilejów, taki na przykład pasek ze sprzączką – och, jakie to daje możliwości. Muszę się ruszyć. Muszę się zaangażować. Ona jest zasobem, a ofiara musi użyć wszelkich dostępnych jej zasobów. Unoszę się na rękach i kolanach. Pełznę niczym gąsienica, podpierając się na łokciach i kołysząc się w ciemności. Upadła tam, gdzie ją zaatakowałam, leży rozciągnięta przed nagle pojawiającymi się i znikającymi drzwiami. Zostały zatrzaśnięte i zamknięte. Nie dostrzegam nawet śladu, że kiedyś istniały. Ściana znowu jest tylko ścianą, a płacząca dziewczyna jedynym dowodem, że cokolwiek się wydarzyło.
– Stacey? – szepczę, czołgając się naprzód. Nie odpowiada. Tylko pojękuje. Moje skrępowane dłonie trafiają na butelkę z wodą, przewracają ją. Zatrzymuję się, macam wokół delikatniej, aż udaje mi się uchwycić ją w palce. Czołgam się dalej, aż natrafiam na ciało dziewczyny. Noga. W dżinsach. Niebieskich dżinsach. Ona ma na sobie prawdziwe ubranie, a nie głupią satynową koszulkę. Świadomość tego dodaje mi nadziei. Skoro ma na sobie spodnie, to może mieć też pasek. Z metalową sprzączką. Byłoby idealnie. Och, te wszystkie zamki, które można otworzyć, to wszystko, co można zrobić ze szpilą sprzączki. – Stacey – szepczę ponownie. Nadal bez odpowiedzi. Jakoś niezręcznie byłoby ją tak po prostu oklepać, jakby była podejrzanym na miejscu przestępstwa. Ale ona się do mnie nie odezwie. Próbuję wymyślić, co robić. Tamtego ostatniego dnia, gdy policja mnie znalazła i wpadła przez drzwi i okna motelu niczym rój czarnych opancerzonych mrówek, jaka ja wtedy byłam, czego chciałam? Płakałam. Pamiętam to, ale wszystko wydaje się tak odległe, tak dalekie, jakby było czymś, co przydarzyło się komuś innemu dawno temu, w innym życiu. Była tam agentka. Cały czas powtarzała: Florence Dane, Florence Dane. To nazwisko wprawiało mnie w zakłopotanie. Drażniło mnie w tyle głowy, jakbym powinna je znać. Flora – spróbowała ponownie. Myślę, że wtedy się odezwałam. Wydaje mi się, że powiedziałam: Mam na imię Molly. Wymiana spojrzeń, szepty. Położyła mi rękę na ramieniu. Nazywam się Kimberly Quincy. Jestem agentką FBI. Jesteś bezpieczna. Okej? Jesteś już bezpieczna. Wzdrygnęłam się, gdy mnie dotknęła. A potem poczułam, że zamieram. Nie byłam wstrząśnięta, nie byłam uradowana, nie czułam ulgi. Byłam podejrzliwa. Przygotowywałam się na nadchodzący cios. Puściła moje ramię. Zaproponowała wodę. Przedstawiła dwóch ratowników medycznych, którzy mieli mnie zbadać. Czy chcesz, żebym zadzwoniła po twoją mamę? – zapytała. Lecz ja mogłam myśleć tylko o Jacobie. Biednym, biednym Jacobie. I o krwi na moich rękach. Nie potrafiłam odpowiedzieć agentce Kimberly. Nic nie mówiłam. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Byłam bardzo, bardzo spokojna. Tamtego dnia i następnego, i kolejnego.
Dziewczyna, która urodziła się i wychowała w skrzyni w kształcie trumny. Nie jestem tą dziewczyną – przypominam sobie teraz. A jeśli nią nie jestem, to muszę być agentką FBI, osobą o imieniu Kimberly. Co więc ona zrobiła? Mówiła pewnie i działała zdecydowanie. Przeprowadziła mnie przez ogrom badań medycznych i niezbędnych pytań, cały czas ze mną spokojnie rozmawiając, nawet gdy nie odpowiadałam. Ona była normalna – dochodzę do wniosku. Brzmiała i zachowywała się normalnie. To starała się mi dać. Po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach zaoferowała mi normalność. Biorę głęboki wdech. Zaczynam. – Mam na imię Flora. – Czy to ja, czy to mój głos zasłabł na dźwięk mojego imienia? Powtarzam je, tym razem dla siebie. – Mam na imię Flora. – Nie Molly. – Przykro mi, że cię zaatakowałam. – Doprawdy? Być może. Nie wiem jeszcze, kim ona jest, nie wiem, jaką rolę w tym odgrywa. Tylko głupcy śpieszą się z ocenami. – Spróbuję ci pomóc. Przepraszam, że to zaboli, ale muszę wyczuć ranę. Mam trochę wody. Chcesz wody? Jej szloch ucichł. Chyba mnie słucha. Oddech cały czas ma drżący i urywany. Szok? Strach? Wszystko możliwe. Nie mówi ani „tak”, ani „nie”, tylko znowu pojękuje. – Dotknę cię teraz. Przepraszam. Pewnie nie masz ochoty na to, żeby ktoś cię dotykał. – Ja nie miałam. – Ale nie widzę cię. A tylko w ten sposób – wzruszam ramionami, czując bezradność, której od razu nienawidzę – mogę sprawdzić, co jest nie tak. Nie wiem, co innego mogłabym zrobić. Ona nie mówi, ale przynajmniej się nie rusza. Czy to niewypowiedziane „tak”, czy też telepatyczne „nie ma mowy”? Zastanawiam się, czy to samo czuła agentka FBI pięć lat temu. Nie jakby ratowała wystraszoną dziewczynę, tylko raczej jakby miała do czynienia ze zdziczałym kotem. Gołe stopy. To moje pierwsze odkrycie. Dziewczyna ma na sobie dżinsy, ale nie ma butów ani skarpetek. Czyżby dowód na to, że nie może opuszczać budynku? Pozwalam sobie na chwilę żalu nad sznurówkami, które dałyby tyle możliwości. Zasoby, zasoby, zasoby. Ale nie ma sensu żałować czegoś, czego się nigdy nie miało. Potem przesuwam skrępowanymi dłońmi wzdłuż jej nogi, przebierając palcami po miękkim, znoszonym materiale. Stare dżinsy. Jej ulubione? Pociągam je lekko, nie mając pewności, czy to stosowne. Ale jest tak, jak się spodziewałam. Są za luźne. Jeśli to jej własne spodnie, to musiała ostatnio dużo schudnąć. Musi leżeć na boku, bo wyczuwam delikatną krzywiznę biodra. Lekko syknęła, wydychając powietrze, więc podejrzewam, że zbliżam się do rany. Kiedy drzwi się otworzyły i skoczyłam do przodu, starałam się trafić w brzuch, tam, gdzie
miękko. Mam nadzieję, dla dobra nas obu, że trafiłam w żebra. Czuję się dziwnie, policzki płoną mi w ciemności, gdy docieram do pasa jej dżinsów. Biodrówki, poprzecierane na krawędzi. Nie mogę się powstrzymać. Wcale nie chcę musnąć srebrzystej nagiej skóry jej talii, ale oczywiście to robię. Drży, wzdryga się w odpowiedzi, a ja jeszcze mocniej się rumienię. Zmuszam się, żeby kontynuować. Muszę sprawdzić, czy ma pasek. Skórzany, pleciony, cokolwiek ze sprzączką… Niestety. Okej, już mam. Rana po dźgnięciu. Jestem blisko. I już nie czuję zakłopotania. Zamieram. Nic nie widzę. Nawet na dwa centymetry, nic a nic. A co, jeśli natrafię na kawałek drewna i wbiję go mocniej? A co, jeśli jeszcze bardziej ją zranię? Nie nadaję się do tego. Nie znam się na tym. Miałam być sama. Sama sobie radzę. Teraz jest mi niewygodnie. A jak jest niewygodnie, to nie jest w porządku. Ręce mi się trzęsą. Trzymam je tuż nad nią, ale nie potrafię się zmusić. Zrobię jej krzywdę. Pogorszę sprawę. I dowiem się raz na zawsze, ile szkody narobiłam. Palce. Nagle zaciskają się na moich w ciemności. Nic nie mówi. Tylko dźwięk jej oddechu, nie spokojny i równy, ale urywany i przestraszony, gdy ujmuje moje skrępowane dłonie i opuszcza je ku kałuży krwi u jej boku. Ale narozrabiałam. Nawet nie potrzebuję światła, żeby to stwierdzić. Rozpoznaję te strugi cieczy, charakterystycznie lepkiej, o zapachu rdzy. Krew i odłamki drewna. Drzazgi. Sosna jest za miękka na broń. I tak, jak miałam nadzieję – jak się obawiałam – nie trafiłam jej w brzuch, tylko uderzyłam w żebra. Niestety w kontakcie z twardą kością sosna poddała się i roztrzaskała na setki odłamków. Rana dziewczyny jest mniej jak dźgnięcie, a bardziej jak efekt spotkania z jeżozwierzem. Znowu płacze, wdychając gwałtownie powietrze w drżący, szarpiący sposób, jak ktoś, kto doświadcza wielkiego bólu. Czuję, że lodowacieję. Nie potrafię tego zrobić. Agentka Kimberly nigdy nie stała przed takim zadaniem. Tyle krwi. Tyle krwi pięć lat temu. Na moich dłoniach, twarzy, ubraniu. Ale to nie była moja krew. Kołyszę się do przodu i do tyłu. Nie, to nie tamta chwila. Czuję łzy na policzkach. Nie, nie będę płakać. Ocalałam, ocalałam, ocalałam, a Samuel powiedział, że ocalonym nigdy nie wolno podawać w wątpliwość tego, co musieli zrobić. – Powyciągam je – słyszę swój głos. Puszcza moją rękę. Jej ciało drży, jest zdenerwowana. Staram się poruszać
jak najdelikatniej, ale biorąc pod uwagę to, że muszę szukać każdego odłamka po omacku, nie ma sposobu, bym nie uraziła rany. Syczy i jęczy, ale pozostaje bierna pod moim niezdarnym dotykiem. Nie sądzę, żebym wydawała z siebie jakieś dźwięki, ale czuję smak soli, więc pewnie mam łzy na policzkach, gdy ostrożnie chwytam i wyciągam każdą drzazgę. Niektóre z nich są bardzo małe, niemal jak opiłki. Dwa odłamki są grube i szerokie. Odpryski. Czy bolą bardziej? Czy to ma w tej chwili znaczenie? Uderzyłam dwoma kawałkami sosny ściśniętymi razem. W efekcie powstała krwawa, papkowata masa, gigantyczne otarcie pełne drobnych igiełek. Nie uda mi się, myślę raz po raz. W ciemności nigdy ich wszystkich nie znajdę, tylko te najbardziej wyraźne. A każdy, kto kiedykolwiek miał wbitą drzazgę, wie, że nawet najdrobniejszy kawałek obcego ciała pod skórą prowadzi do stanu zapalnego i ropieje. Nie wiem jednak, co innego można zrobić. Więc kontynuuję, ręce trzęsą mi się z wysiłku, bo poruszam się bardzo ostrożnie, policzki całe mam w soli. Pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. W końcu docieram do punktu, w którym przesuwam dłonią nad raną i nie wyczuwam żadnych wypukłości. Z pewnością drewno nadal tkwi w jej boku. Jak mogłoby być inaczej? Ale w tych warunkach, nie mając choćby najsłabszej latarki, to wszystko, co mogłam zrobić. Potrzebujemy światła. I materiałów opatrunkowych. Wody utlenionej, no i oczywiście prawdziwego lekarza, a nie mnie. Przyciskam delikatnie palce do rany. Wydaje się szeroka na pięć centymetrów i długa na kilkanaście. Ale może przynajmniej jest płytka? Chociaż to mogą być pobożne życzenia. Dziewczyna znowu syczy. I wzdryga się. – Czy… czy boli jeszcze gdzieś? – Nie wiem, czego szukać, co robić. Mam lepkie palce. Pokryte krwią. Jej krwią. Nie odpowiada. Cały czas mówię na głos, podejmując decyzje za nas obie. – Myślę… Myślę, że na razie zostawię ją odsłoniętą. – Zamiast drzeć dalej satynową koszulkę na ten cel. – Rana nie wydaje się głęboka, ale jest… popaprana. Musi obeschnąć. Pokryć się strupkiem. – Poza tym boję się, że próba obwiązania rany skończy się wepchnięciem pozostałych drzazg głębiej pod skórę. Nadal się nie odzywa. – Mam trochę wody. Poleję na ranę. Wypłuczę ją. Marnowanie zasobów? Nie wiem. Zaatakowałam. Z pewnością trafiłam tę dziewczynę zamiast porywacza, ale mój wyczyn musiał go zaskoczyć, może nawet wkurzyć. A co, jeśli wycofa zasoby? Żadnych obiadów czy innych prezentów czekających w taniej sosnowej trumnie. To nasuwa kolejne pytanie. Ręce dziewczyny. Czy są skrępowane jak moje? I po co przysłał ją do tego pokoju?
Kończę, co zaczęłam. Odkręcam butelkę i cieniutkim strumykiem polewam bok dziewczyny. Oszczędzam. Nie mogę się powstrzymać. Niektóre nauczki bywają bolesne. Wcieram odrobinę w swoje dłonie, a potem staram się wytrzeć je w cienką wykładzinę. Zakręcam butelkę i przysiadam na piętach. Nie ma grzecznego sposobu, żeby to zrobić, więc po prostu to robię. Dokańczam obmacywanie dziewczyny w ciemnościach. Bawełniana koszulka, pewnie T-shirt. Klatka piersiowa, szyja, twarz, gęste, sięgające ramion włosy. Ręce, po których przesuwam się aż do skutych kajdankami nadgarstków. A potem, bo coś na ten temat wiem, muskam wewnętrzną krawędź metalowych bransoletek, gdzie wyczuwam szorstkość nowych strupków na zmianę z gładką powierzchnią starych blizn. – Ciebie też porwano. I to dawno. Wystarczająco dawno, żeby pierwsze skaleczenia się zagoiły. Dziewczyna się nie porusza. Ani nie odzywa. – Czy jesteś Stacey Summers? – pytam. Nic. – Znam twoich rodziców. Spotkałam się z twoim tatą. Nie porzucili nadziei. Ciągle cię szukają. Delikatnie wciąga powietrze. Zaskoczenie? Szok? Przypływ nadziei? – Ja mam na imię Flora. Czekam. Palce wciąż trzymam na jej nadgarstkach. I wtedy, gdy już zaczynam tracić nadzieję, czuję, jak jej dłonie otaczają moje. – M… M… Molly – szepcze w ciemności. – Mam na imię M… M… Molly. Siedem lat później wystarczy tylko to. Mrozi mi krew w żyłach. Gwałtownie przyciągam ręce do klatki piersiowej w obronnym geście. I wiem… I pamiętam… I czuję… I ja… Ja… Ja… – Nie – szepczę. Ale ta biedna dziewczyna, mój ból, moja kara, w końcu odzyskała głos. – Mam na imię Molly. Molly. Molly. Molly. Mam na imię Molly. Nie patrzę w lustro weneckie. Nie patrzę na gładką ścianę, w której wiem, że są drzwi. Patrzę w dół na wykładzinę. Patrzę głęboko do swojego wnętrza. I myślę, tyle lat potem: O mój Boże, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam?
Rozdział 27 – Podejdź do niego. No dalej. Zrób to. Podejdź tam i powiedz temu zalanemu w sztok kowbojowi, że zostałaś porwana. Sprawdź, czy cię uratuje. Nie? Boisz się, że ci nie uwierzy? A może boisz się, że uwierzy? Stojący obok mnie Everett lekko bełkotał. Wypił już kilka kolejek, choć to nie miało większego znaczenia. Ostatnio był ciągle zły. Wściekły, nadąsany, wymagający. Wszystko robiłam źle i nic, co mu dawałam, go nie zadowalało. Nie wiedziałam, co się zmieniło, ale… coś się zmieniło. Trzy dni do następnego wyjazdu. Znalazł dla nas tani motel. Na początku podobało mi się, że jesteśmy poza kabiną ciężarówki. Podłoga, która nie drżała ciągle pod stopami. Widok na zieleń drzew, które nie rozmazywały się mijane na międzystanowej autostradzie. Ale Everett… Mniej jazdy oznaczało więcej picia. Więcej seksu. I ani jednego, ani drugiego nigdy nie miał dosyć. Robił się tylko coraz bardziej zły. Dziś wieczorem wrócił do pokoju z torbą w ręku. I rzucił nią we mnie. – Umyj się. Wyglądasz jak śmieć, a cuchniesz jeszcze gorzej. Co ty w ogóle masz na głowie? Przez większość czasu nie wolno mi było brać prysznica. A co dopiero golić nóg. Ale tego wieczoru zadbałam o siebie. A potem zajrzałam do torby i zobaczyłam sukienkę. Tak jakby. To nie była sukienka w różowe kwiaty czy powiewna żółta, jaką mogłabym nosić dawno temu w letnie popołudnie w Maine albo wiosną w Bostonie. Nie. Ta sukienka była czerwona, seksowna i bardzo, bardzo mała. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy wzięłam ją do ręki. Mój wzrok padł na chwilę na odbicie dziewczyny w zaparowanym lustrze… Blada skóra, wymizerowana twarz, wielkie i podkrążone szare oczy. Dziewczyna duch – pomyślałam. I cała zadrżałam. Everett czekał na mnie, gdy weszłam do pokoju, starając się obciągnąć brzeg sukienki, który ciasno opinał mi górę ud. Nic nie powiedział, tylko zmierzył mnie wzrokiem. Chrząknął, dopił piwo, po czym minął mnie, żeby obmyć twarz i przylizać do tyłu włosy. Kiedy go nie było, ćwiczyłam siedzenie. Przytrzymywałam palcami górę sukienki, żeby zakrywała mi piersi, rozciągając przylegający do ciała materiał. W torbie znalazłam też parę czarnych sandałów na koturnie z paskami. Nie pasują do tej sukienki – pomyślałam, nie mogąc się powstrzymać. Ale w innym życiu i do innego stroju spodobałyby mi się. I znowu to dziwne poczucie déjà vu. Dziewczyna duch.
Dotarło do mnie: nowa sukienka, nowe buty, w połączeniu z wściekłością Everetta. To koniec. Zawsze mnie ostrzegał, że nadejdzie dzień, gdy się znudzi, i że to będzie koniec. Zastrzeli mnie. Udusi. Dźgnie. Już nawet nie pamiętałam. Omawiał tyle różnych sposobów. Ale zawsze kończyło się tak samo. Moje ciało wrzucone do przydrożnego bagna aligatorom na pożarcie. I moja matka, która nigdy się nie dowie, co się ze mną stało. Otwarły się drzwi łazienki. Everett wyszedł z rękoma przy bokach i zaciśniętymi pięściami. – Wychodzimy – oznajmił. Ruszyłam za nim. Dziewczyny duchy nie protestują. Dziewczyny duchy nie mają żadnej szansy. To była zwykła knajpa. Łupiny od orzeszków ziemnych na podłodze. Alan Jackson z szafy grającej. Tłok. Czyżby piątkowy wieczór? Albo sobotni? Gubiłam się w dniach tygodnia. A także w miastach, stanach i całej tej geografii. Zobaczyłam mężczyzn w dżinsach i T-shirtach i kobiety w bardziej obcisłych dżinsach i T-shirtach. Zdecydowanie żadnych czerwonych obcisłych sukienek. Klienci baru patrzyli na mnie, gdy wchodziliśmy do środka. Po chwili ich spojrzenia przeskakiwały na Everetta. Ale żadnego błysku zrozumienia, żadnych podejrzeń. Po tak długim czasie nie spodziewam się, żeby ktoś spojrzał na nas drugi raz. Nawet teraz odwracają wzrok od zbyt bladej, zbyt chudej dziewczyny w kurewskiej sukience i zajmują się własnymi sprawami. Everett po tylu dniach, tygodniach, miesiącach instruowania mnie, żebym trzymała spuszczony wzrok i gębę zamkniętą na kłódkę, dosłownie przy mnie promienieje. Co tylko wzmaga mój niepokój. Dziewczyna duch sunie przez bar. Dziewczyna duch zamawia piwo. Czy moja głowa potakiwała w rytm muzyki? Czy stukałam palcami o lśniący drewniany blat? Stare nawyki z dawnych czasów, gdy bary oznaczały zabawę, a życie było do życia i człowiek nie miał pojęcia, co ciekawego czeka go tuż za rogiem. Everett obok mnie wypił duszkiem swoje piwo, wychylił szklaneczkę whisky, a potem zamówił drugą kolejkę. Umiał pić. Dużo. Często. Ale rzadko w barach. To za drogie, narzekał. Po co płacić jakimś dupkom cztery razy tyle za coś, co można kupić taniej samemu? Lecz dzisiaj poszedł na całość. Nieustannie stukał palcami po porysowanej ladzie baru. Przesuwał wzrokiem po otoczeniu. – Jesteś tu najładniejszą dziewczyną – stwierdził. Zamarłam, ze wzrokiem utkwionym przed siebie i dłońmi zaciśniętymi wokół wilgotnej butelki budweisera. Wypiłam łyk.
– Słyszysz? – Wychylił kolejną whisky. – Najładniejsza. Powinnaś farbować włosy na rudo. Podobają mi się rude. Odstawił szklankę, przyłożył palce do nagiej skóry mojej szyi. Nie wzdrygnęłam się. Po tak długim czasie tylko patrzyłam na niego i zastanawiałam się, co zrobi w następnej kolejności. Roześmiał się. Zamówił kolejkę. I cały czas trzymał lewą rękę wokół mojej szyi. Z tym twardym błyskiem w oczach. Popijałam piwo. Dziewczyny duchy starają się przetrwać. A potem popełniłam błąd. Podniosłam wzrok. I zauważyłam człowieka na końcu baru, który intensywnie się we mnie wpatrywał. – No dalej – zachęcił mnie Everett, któremu nigdy nic nie umknęło. – Podejdź do niego. Powiedz, że zostałaś porwana. Sprawdź, czy cię uratuje. Lekko pokręciłam głową, z powrotem skierowałam całą swoją uwagę na piwo. Drugie, trzecie? Wieczór mijał tak szybko. A Everett mnie przerażał. – Jak masz na imię? – szepnął, pochylając się, a ja poczułam jego nasycony alkoholem oddech na policzku. Nie odpowiedziałam. – Poważnie pytam. Jak masz na imię? – Molly – mruknęłam ze wzrokiem wbitym w butelkę piwa. – E tam. Pierdolić to. Imię, imię, imię. Twoje prawdziwe imię? Podniosłam wzrok. Nie mogłam się powstrzymać. Patrzyłam na niego bardzo długo. Na jego zaczerwienioną twarz, zbyt błyszczące oczy. On coś bierze – uświadomiłam sobie. To coś innego niż alkohol. Wahania nastrojów, napięcie, całonocne maratony seksu. On na czymś jedzie. Everett w ciągu alkoholowym był wystarczająco przerażający. A tego to już nie mogłam sobie wyobrazić. – Proszę – szepnęłam. Błagałam. Ale jakie to miało znaczenie? Kiedy moje błagania odniosły skutek? – Wiesz, jaki jest dzisiaj dzień? – zapytał nagle. – Nie. – To nasza rocznica, kochanie. Rok. Cały rok. Tylko ty i ja. Co ty na to? Stuknął szklanką z whisky o moje piwo, wychylił ją do dna i pstryknął palcami po następną kolejkę. Nie mogłam oddychać. Czułam, że gapię się na niego, na jego czerwone policzki, opuchniętą twarz, tłuste włosy. Myślami byłam jednak gdzie indziej. Daleko stamtąd, tam, gdzie rześki wiatr wieje między drzewami i gdzie… przez ułamek sekundy… widać, jak lis śmiga za krzewem. – Już nie żyjesz. Wypowiedział te słowa, jakby stwierdzał fakt, wyrywając mnie z marzeń. Wrócił barman. Whisky i piwo dla Everetta. Kolejny budweiser dla mnie.
Wolałabym wodę. Naprawdę przydałaby mi się szklanka wody. – Wiesz, jak szukają zaginionych dziewcząt? Zawsze najusilniej w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin. A potem robią show przez tydzień, dwa albo trzy, trafiają z tematem na pierwsze strony lokalnych gazet. Wiem, że kiedyś widziałaś swoją matkę w telewizji. Oczywiście zrobiła z tego wielkie widowisko. Bo tak się dzieje przez jakiś czas. Ale pięćdziesiąt dwa tygodnie później? Już nie jesteś wiadomością z czołówek dzisiejszych gazet, dziewczynko. A nawet wczorajszych. Do diabła, od tamtej pory zaginęło sześć, osiem albo i tuzin innych ładnych dziewcząt. Teraz one są na topie. A ty… Ty trafiłaś do akt. Może nawet w tej chwili jakiś detektyw zbiera się na odwagę, żeby zadzwonić do twojej matki i powiedzieć, że pewnie aligatory załatwiły sprawę. Myślisz, że zamówi mszę? Bez ciała? Może jakaś mała stypa, rodzina i przyjaciele. Żeby się z tobą pożegnać. Nie mogłam oddychać. – Chcesz tego, prawda? – Zniżył głos, niemal zabrzmiała w nim troska. – Chcesz, żeby matka żyła dalej, tak? Nie chcesz, żeby cierpiała w nieskończoność. – Czy tak się stało z Lindy? – usłyszałam swój głos. – Ją też rzuciłeś aligatorom na pożarcie? Odsunął się lekko, zacisnął dłoń na szklance. – Zamknij się, dziewucho. – Żałujesz? Wolałbyś zatrzymać ją dłużej? To dlatego w nocy za nią płaczesz? – Zamknij… swoją… cholerną… jadaczkę. Ale ja się już rozpędziłam. Energii dodały mi trzy piwa, za ciasna i zbyt czerwona sukienka oraz świadomość, że jesteśmy w miejscu publicznym. Później każe mi za to zapłacić, ale teraz, w tej chwili, w tę naszą rocznicę… – Kochałeś ją? W ułamku sekundy jego dłoń zacisnęła się na mojej szyi. Jego palce wbijały się w nią coraz mocniej. Ale nie zamknęłam oczu, cały czas na niego patrzyłam i w tym momencie to dostrzegłam. Ból. Ostry i palący. A potem żal. Długi i głęboki. Wciąż nie wiedziałam, jak i dlaczego… ale Lindy miała nad nim władzę. Lindy, mityczna, nieznana Lindy była wszystkim tym, czym ja nie byłam. – Zazdrosna? – zapytał, przeciągając samogłoski. – Zabijesz mnie? – Owszem. – Tej nocy? – Być może. – Jutro? – Możliwe, że tak. – Zostaniesz zupełnie sam. – E tam, wystarczy, że wrócę na Florydę. Rocznica. Nie kojarzysz? Ferie
wiosenne. Wbiłam w niego wzrok. Wciąż patrzyłam i przez ułamek sekundy… niemal nas zobaczyłam. Po tak długim okresie życia z minuty na minutę, spuszczania wzroku, liczenia na to, że przetrwam, modlenia się, błagania. Oto my. Cały rok później. Piękna i Bestia. Potwór i jego zabawka. Młoda dziewczyna, która nigdy nie wróci do domu. – Zrób to – powiedziałam i teraz to moje oczy błyszczały zbyt mocno. – W tym momencie. Po prostu zaciśnij palce. Nikt nie patrzy. Skończysz, zanim zauważą. No dalej. Wiem, że chcesz. Po prostu mnie zabij. Teraz. Jego twarz pociemniała. Pragnął tego. Ta myśl go oszałamiała, podniecała. Czułam, jak twarde opuszki jego palców zagłębiają się w moją skórę, jak go korci, żeby to zrobić. Umrę w kurewskiej sukience. Ale przynajmniej tutaj, na widoku publicznym, będzie musiał uciec i zostawić moje ciało. Zabawne, co po pewnym czasie zaczyna się uważać za swoje zwycięstwo. – Przelecisz tego kowboja – powiedział. – Co? – Zmiana tematu zaskoczyła mnie. – Tego na końcu baru. Tego dupka, co się ciągle na ciebie gapi. No dalej. Podejdź tam. Zrób mu przyjemność. – Nie. – Bo co, za dobra jesteś dla niego? Nie odpowiedziałam. – Powiedz mu prawdę. Nie obchodzi mnie to. Powiedz mu, jak masz na imię. A jak masz na imię? Potrząsnęłam głową, zacisnęłam dłonie na butelce. Dlaczego ciągle mnie o to pyta? Jak mam na imię, jak mam na imię, jak mam na imię. Jak mam naprawdę na imię. Głowa mnie od tego bolała. – Koniec z tobą – szepnął. – Założę się, że po roku twoja matka uprzątnęła nawet twój pokój. Zapakowała wszystkie pompony cheerleaderki i pluszowe misie. Schowała. I jak myślisz? Zamieni twój pokój na gabinet? A może na pokój do robótek ręcznych? Spójrz prawdzie w oczy, gdybyś jutro stanęła na progu, nie miałabyś gdzie mieszkać. Zostałem ci już tylko ja. Ty i ja, dziewczyno, do końca świata. Albo do jutrzejszego ranka, gdy obudzę się, mając cię śmiertelnie dosyć. No już. Kowboj. Na końcu baru. Idź się z nim pieprzyć. – Nie. Poruszył palcami. Nie zaciskał ich już. Gładził mój kark, a mnie włoski stawały dęba. – Nie chciałaś mnie. Taka śliczna dziewczyna jak ty. Gdybym nie zgarnął cię pijanej i półprzytomnej z tamtej plaży, nigdy byś nawet na mnie nie spojrzała. Ale teraz mnie masz. Karmię cię, ubieram. Do diabła, zabrałem cię w trasę i pokazałem
ci cały kraj. Nie odzywałam się. – Jestem twoim pierwszym prawdziwym facetem. Pierwszym mężczyzną, który powiedział ci to wprost, który pokazał ci świat. Nigdy cię nie okłamywałem, nigdy nie koloryzowałem. Do końca swojego krótkiego życia, dokądkolwiek trafisz, cokolwiek będziesz robić, nigdy nie poznasz faceta takiego jak ja. Zaryzykowałam spotkanie z jego rozgorączkowanym wzrokiem. – Jestem twoim światem, Molly. Całym twoim światem. Jestem dla ciebie wszystkim. A ty jesteś dla mnie… niczym, jesteś śmieciem. Dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma. Zastąpię cię przy następnej wizycie w Palm Beach. Nic nie poradzisz. A teraz kowboj. Ten na końcu baru. Zrób to. – Nie. – Co do k… – Nie w naszą rocznicę. Zawahał się, skrzywił. Przyjrzał mi się. I wtedy zrozumiałam. Dziewczyna duch. Poczucie déjà vu, które towarzyszyło mi przez cały wieczór. Everett był podły. Everett był okrutny. I pewnego dnia zabije mnie i wrzuci moje ciało do bagna. Ale teraz, tej nocy, miał również rację. Po roku nie wrócę już do domu. Dziewczyna, którą kiedyś byłam, nie żyje. I w tej chwili jestem tylko ja i moja dziwna, pokręcona relacja z tym człowiekiem. Mogę to kontynuować, walcząc o przetrwanie dzień po dniu. Albo… Wyciągnęłam rękę i po raz pierwszy z własnej woli przyłożyłam dłoń do jego piersi. Znieruchomiał. Nie potrafił tego opanować. I przez ułamek sekundy dostrzegałam to w jego oczach. Niepewność. Tęsknotę. Strach. Emocje, które kojarzyłam z Lindy, teraz powoli, ale pewnie przenosiły się na mnie. Nikt nie lubi być sam. Nawet potwór spod łóżka. Wstałam z barowego stołka. Wyjęłam szklankę z jego dłoni. A potem nachyliłam się i przylgnęłam do niego całym ciałem. – Chcę prezent – szepnęłam. – C-c-co? – Prezent. Z okazji rocznicy. – Czekaj, dziewczyno… – Twoje imię. Twoje prawdziwe imię. Czy nie o to pytałeś mnie przez cały wieczór? Myślę, że masz rację. Jesteśmy wyjątkowi. Tacy mamy być. Chcę znać twoje prawdziwe imię. Co to zaszkodzi… po roku? Patrzył na mnie, na moje usta tak blisko jego ust. Widziałam, że myśli. Że się zastanawia. A potem poczułam jego dłonie na biodrach.
– Jacob – powiedział ochrypłym głosem. – Mam na imię Jacob. – Miło mi cię poznać, Jacobie. A teraz zabierz mnie do domu. Pokażę ci, jak potrafię docenić prawdziwego mężczyznę.
Rozdział 28 D.D. przyjechała do domu akurat na czas, żeby położyć Jacka do łóżka. Jego maleńka okrągła buzia rozpromieniła się na jej widok, a drobne ramionka natychmiast się wyciągnęły. Ona zaś znów poczuła ukłucie w piersi. Miłość, przed którą ostrzegał ją kiedyś człowiek podejrzany o morderstwo, głębokie i potężne uczucie, które pozwala przenosić góry. I owszem, jeśli wymagają tego okoliczności, także pociągnąć za spust. Na razie jednak nie musiała myśleć o tak ponurych sprawach. Ułożyła się wygodnie obok swojego małego mężczyzny, otulonego kołdrą, w drewnianym łóżeczku w kształcie czerwonej wyścigówki, i otworzyła jego ulubioną książkę o króliczku. Alex obserwował ich z uśmiechem, stojąc w drzwiach. Od czasu do czasu zerkała na niego, wystawiając język i robiąc zeza. Rodzinne igraszki z jej ukochanymi facetami. Był w życiu D.D. czas, gdy nawet by nie pomyślała, że mogłaby to wszystko mieć. A teraz nie mogła się nadziwić, jak bez tego wcześniej funkcjonowała. Potrzebowała ich zwłaszcza po takim dniu jak dzisiaj. Alex, Jack, jej rodzina i takie chwile, to dawało jej oparcie. I nie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, co by zrobiła, gdyby coś się stało jej synowi. Za kilkanaście lat telefon w środku nocy, że jej nastoletni syn zaginął. D.D. naprawdę nie miała pojęcia, skąd matki jak Rosa Dane czy ojcowie jak Colin Summers czerpali tyle siły. Naturalnie życie rodzinne nie było tylko bajką. D.D. miała wymagającą pracę, a Jack był już w tym wieku, kiedy ma się własne zdanie na ten temat. Nie było jej przez większość weekendu. Wróciła do domu dopiero na wieczorne czytanie. Więc oczywiście w chwili gdy zamknęła książkę i zaczęła nieporadnie podnosić się z niskiego łóżka kilkulatka, rozpoczęło się przedstawienie. Wykrzywione usteczka, wpatrywanie się w nią załzawionymi niebieskimi oczkami, tak bardzo podobnymi do jej oczu. Alex wykąpał Jacka przed snem, więc teraz jasnobrązowe włosy chłopca sterczały na czubku głowy, najpiękniejszy irokez świata. – Dobranoc – powtórzyła stanowczo D.D. Drżenie dolnej wargi. Całego podbródka. A potem… Frontalny atak. Zerwanie się małego ciałka z łóżka i gwałtowne przywarcie drobnych rączek i nóżek do D.D. Zachwiała się, opuściła dłonie na ramionka syna, które przyczepiły się do niej niczym macki ośmiornicy. Dawała sobie radę z seryjnymi mordercami. Ale niech Bóg chroni ją przed potęgą małego chłopczyka, który nie chce iść spać.
Usłyszała za plecami śmiech. Rozbawiony widowiskiem Alex. Niemający oczywiście zamiaru interweniować. Cały weekend spędził na walce z dzieckiem. Teraz jej kolej. D.D. wiedziała już, że kilkulatki są jak przestępcy. Ma się dwie opcje, żeby nad nimi zapanować: obietnicę nagrody albo postraszenie karą. Nie mogła karać swojego syna za to, że tęsknił za nią tak jak ona za nim, więc obiecała, że przeczyta mu jeszcze jedną historyjkę, jeśli położy się do łóżka. A potem przeczytała trzecią i czwartą, zanim Jack w końcu zasnął, a ona wykaraskała się z łóżka wyścigówki. Czuła, że to syn wygrał tę wojnę, ale była tak zmęczona, że było jej wszystko jedno. Alex czekał na nią w salonie. Napełnił dwa kieliszki czerwonym winem i przygotował okład chłodzący. – Sama nie wiem, czego potrzeba mi bardziej – stwierdziła, przesuwając wzrok między kieliszkami i okładem. – Czy to nie żałosne? Uśmiechnął się, pomógł jej zdjąć skórzaną kurtkę. Okład z lodem na ramię, kieliszek w dłoń i życie znów nabierało rumieńców. Usiadła na kanapie, położyła stopy na stoliku do kawy i westchnęła. – Jak twoja mścicielka? – zapytał. – Zniknęła. – Uciekła przed nowym szeryfem? – Nie. – Podniosła głowę z zagłówka kanapy, żeby popatrzeć na niego z powagą. – Uważamy, że mogła zostać porwana. Może nawet przez tego samego sprawcę, który uprowadził Stacey Summers. Kazał jej zacząć od początku. Biorąc pod uwagę, ile czasu przepracowała przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, powinno to być wykańczające. Ale przedziwnym efektem małżeństwa, jak odkryła D.D., było to, że bez względu na to, jaki miała za sobą dzień, wydawał się on niekompletny i nie w pełni istotny, dopóki nie wróciła do domu i nie podzieliła się nim z Alexem. Fakt, że jej mąż był specjalistą od badania miejsc przestępstw – a dokładniej śladów krwi – oczywiście pomagał. Alex często wpadał na jakiś pomysł albo dostrzegał coś, co ona przegapiła. – Nagranie z kamery? – zapytał, odnosząc się do zapisów uzyskanych od lokalnej firmy ochroniarskiej i z monitoringu ulicznego. – Gdy wychodziłam, dopiero dotarły pierwsze nagrania. Nowa detektyw, Carol, obiecała, że zostanie, żeby je przejrzeć. – Wymawiasz jej imię w taki sposób, jakbyś zagryzała pikla. – Aha. – Aha. Spojrzała na niego. – Rano zobaczymy, jak jej poszło.
– Ale na razie nie udzielicie mediom żadnych informacji? Westchnęła i napiła się wina. – Z tym będzie gorzej. To bez wątpienia będzie sensacja dla dziennikarzy. Ofiara dawnego porwania ponownie uprowadzona. Musimy wszystko dobrze zorganizować. Potwierdzić, że ona z całą pewnością została porwana, zanim opowiemy historię, która wywoła wszystkie wilki z lasu. – Potwierdzić w jaki sposób? – Nagrania z monitoringu? Powiedzmy: widok Flory wyciąganej z mieszkania? Albo skoro mamy już hasło do jej komórki, może jakiś dowód, że na pewno badała sprawę zniknięcia Stacey albo, jeszcze lepiej, miała solidny trop, który mógł ściągnąć na nią kłopoty? Bądźmy szczerzy, w chwili gdy ogłosimy te wieści, rozpęta się medialny cyrk. A to niestety odciągnie czas, energię i siły od faktycznych poszukiwań Stacey i Flory. Jej matka nie ma na razie nic przeciwko dyskrecji. Mam wrażenie, że nie przepada za mediami. – Ale jeśli Flora rzeczywiście została porwana… – zaczął Alex. – Wtedy będziemy potrzebować więcej świadków i zaangażowania społeczeństwa w poszukiwania, do czego niezbędna jest konferencja prasowa. – A ty to uwielbiasz. Skrzywiła się. – Znaleźliście coś w jej mieszkaniu? – zapytał. – Nie. Poza niepościelonym łóżkiem jest w idealnym stanie. Matka ma chyba manię na punkcie czystości i wysprzątała je na błysk. Biorąc pod uwagę przeszkolenie Flory, zakładamy, że porywacz musiał ją zaskoczyć. Może nawet odurzył ją jakąś substancją. W przeciwnym razie zostałyby ślady walki. – Mógłbym się rozejrzeć – zaproponował Alex. – Mam trochę czasu, zanim będę musiał jutro wyruszyć do akademii, jeśli oczywiście przyda ci się druga para oczu. – Zważywszy na to, jak niewiele wiemy w tym momencie, przyda mi się i druga para oczu, i trzecia, i czwarta. – Umościła się wygodniej na kanapie, dopasowując okład do ramienia. – Najdziwniejsze tam na miejscu były niezabezpieczone drzwi wejściowe i okna w mieszkaniu Flory. Drzwi to jasne. Facet sprytnie zdobył wcześniej klucz, dorobił go i wykorzystał, żeby dostać się do środka. Ale po co odbezpieczać okna? Po co tracić czas na tak subtelny sygnał? – Żeby pokazać, że mógł to zrobić? Żeby podkreślić, że nikt nie jest bezpieczny? – Prostackie – mruknęła D.D. Alex wzruszył ramionami i dokończył wino. – Nie pierwszy raz. Ale z tego, co mówiłaś, wynika, że ta wasza zaginiona dziewczyna, Flora, ma pewne umiejętności. Może i ją uprowadzono, lecz raczej nie jest bezradną ofiarą.
– To prawda. Chyba wykonam rano pewien telefon. Porozmawiam z Kimberly Quincy, agentką FBI z Atlanty. – Nazwisko brzmi znajomo. – Rozmawiałam z nią już kiedyś, parę lat temu, w związku ze sprawą Charlene Grant. To ponoć Quincy udało się zlokalizować Jacoba Nessa. I dowodziła akcją oswabadzania Flory. Alex spojrzał na D.D. – A chcesz z nią porozmawiać, bo…? – Sama nie wiem – przyznała szczerze. – Ale coś… Cokolwiek stało się pięć lat temu, Flora nigdy o tym nie zapomniała. – Nic dziwnego. – Oczywiście. Jednak większość ofiar długotrwałych porwań odpuszcza. Pracują nad powrotem do życia, skupiają się na docenianiu codzienności, piszą książkę, sprzedają prawa do ekranizacji, cokolwiek. Ale według matki Flory ona nigdy nie mówi o czasie spędzonym z Jacobem Nessem. A mimo to… te zajęcia z samoobrony. Ściana sypialni wyklejona wycinkami z gazet o zaginionych osobach. Jej obsesja na punkcie Stacey Summers. Florą z całą pewnością nadal kieruje to, co jej się przydarzyło. Zakładam, że jeśli chcę odgadnąć, co robiła przed sobotnim popołudniem i co może zrobić teraz, muszę poznać jej doświadczenia. Już kiedyś przetrwała coś niewyobrażalnego. Co zatem sprawia, że powraca do takich samych okoliczności? Czy to jakaś rana, którą stara się zaleczyć? A może lekcja, której jeszcze się nie nauczyła? – Poczucie winy ocalonego. – Być może. – D.D. poprawiła okład na ramieniu. – Ale powiem ci, w związku z czym powinna mieć wyrzuty sumienia. W związku z matką. Jej biedną matką, która znowu musi przez to wszystko przechodzić. D.D. nie spała dobrze. Nic dziwnego, gdy pracuje się nad ważną sprawą. Jej myśli wciąż krążyły wokół szczegółów śledztwa. Miała sen o dziewczętach bez twarzy biegnących niekończącymi się ciemnymi korytarzami. A potem pędziła po pogrążonym w mroku domu… do piwnicy… i z powrotem na górę… A serce łomotało jej w piersi. Skręciła za róg i oto ona: Flora Dane. A może Stacey Summers? Nie, zdecydowanie Flora Dane, z pistoletem wymierzonym prosto w głowę D.D. „Bum – powiedziała Flora ze snu. – Już nie żyjesz”. D.D. obudziła się. Wstała z łóżka. Zakradła się do pokoju synka. Pocieszyła się widokiem spokojnie śpiącego chłopca. A później ruszyła do kuchni i zaczęła nowy dzień. Agenci FBI mają skłonność do pracowania w godzinach urzędowych. Oczywiście przechwalają się swoją „nieustanną gotowością do natychmiastowego działania”, ale w porównaniu z wymaganiami pracy w policji takiego, powiedzmy,
detektywa z Bostonu, godziny pracy federalnych są bardzo ograniczone. D.D. stwierdziła, że spróbuje trafić. Jeśli dobrze pamiętała, agentka specjalna Kimberly Quincy miała dwie córki, a to znaczyło, że – jak większość rodziców – wstaje o świcie. Gdy doda się do tego koszmarne korki w Atlancie – te wszystkie wijące się wiadukty – wiadomo, że każdy dojeżdżający do pracy woli wyruszyć odpowiednio wcześniej. A to oznacza, że najlepiej skontaktować się z Kimberly z samego rana. Piąta trzydzieści wydawała się odrobinę za wcześnie, więc D.D. poćwiczyła najpierw ramię i rękę, wzięła prysznic, przebrała się, a potem usłyszała wołanie Jacka. Podnosząc go z wyścigówki na zdrowej ręce, przypomniała sobie o obowiązkowym brum, brum, a potem ostro zakręcili w holu, popędzili na dół schodami i z impetem zahamowali przy naleśnikach w kształcie dinozaurów w kuchni. To Alex kupił te foremki, impulsywny zakup, który sprawił, że D.D. przewróciła oczami, ale Jack naprawdę je uwielbiał. Naleśniki smakowały dwa razy lepiej, gdy miały kształt brontozaura. Jack jadł śniadanie w swojej przypominającej śpiochy piżamce, bo polane syropem klonowym naleśniki nie dawały żadnych szans czystemu ubraniu, nie wspominając o poklejonych włosach. Piżama trafi do prania. Jeśli chodzi o syropową fryzurę… D.D. uznała, że ładnie mu w takich nastroszonych. Syrop klonowy jako żel do włosów. W świecie kilkulatka – czemu nie? Tak mało czasu spędziła z synem w weekend, że przypadł jej honor ubierania go do przedszkola. A potem wyciągnęła Candy Land i zostawiła grę w salonie razem ze stosem kolorowych kart, zwłaszcza galaretką Jolly, i wróciła do kuchni, żeby zatelefonować do Atlanty. Udało jej się od razu. Agentka odebrała telefon. – Quincy. – Dzień dobry. Tu sierżant detektyw D.D. Warren z bostońskiej policji. Kiedyś już rozmawiałyśmy. Parę lat temu. O Charlene Grant. Zajmowała się pani sprawą morderstwa jej przyjaciółki w Atlancie. – Ach, tak. Hej, to była dobra robota. Naprawdę nie przypuszczałam, że Charlie dożyje dwudziestego pierwszego. – Cóż, od czasu do czasu ta robota rzeczywiście przynosi satysfakcję. Pracuję teraz nad nową sprawą i pojawiło się w niej pani nazwisko. – D.D. poinformowała agentkę o ostatnich działaniach Flory Dane i o jej zniknięciu. – Jeśli dobrze pamiętam, to pani właśnie zlokalizowała Jacoba Nessa. – To prawda. – Głos agentki przycichł, stał się smutniejszy. Niektóre sprawy zostawiają ślad. D.D. domyśliła się już wcześniej, że sprawa Flory, akcja jej uwolnienia, była jedną z takich spraw. – Co pani wie o porwaniu Flory przed siedmiu laty? – Niewiele. Bostońska policja nie była zaangażowana, Flora zaginęła na
Florydzie. – Owszem. Dość typowa sytuacja. Studentka college’u imprezująca z koleżankami na feriach wiosennych. Musiała pójść do toalety, poszła sama i tak po prostu zniknęła. – Pracuję teraz nad podobną sprawą – powiedziała D.D., zastanawiając się, czy właśnie dlatego Flora tak mocno zareagowała na porwanie Stacey Summers. – Niestety to śledztwo szło na początku strasznie opornie. Pijane koleżanki nie są najlepszymi świadkami. Nie wspominając o tym, że wbiły sobie do głowy, że Flora wróciła do domu, i nie miały na myśli pokoju w hotelu. Że niby w środku gęsto podlanej rumem imprezy w klubie postanowiła wrócić na Północ. I dlatego nie szukały jej zbyt intensywnie. – O Jezu. – W końcu którejś z nich przyszło do głowy, żeby zadzwonić do matki Flory w Maine. A to mądra i twarda kobieta. Ruth? Rachel? – Rosa. – Rosa. Właśnie. Zgłosiła zaginięcie i wprawiła maszynę w ruch, ale w tym momencie trop miał już czterdzieści osiem czy nawet pięćdziesiąt sześć godzin. Lokalni policjanci trochę pogrzebali, lecz nic z tego nie wynikło. D.D. pokiwała głową. Nie była zaskoczona. Zaginięcia to zawsze wyścig z czasem. W tym przypadku Flora nie miała szans. – Skąd zaangażowanie FBI? – zapytała. – Pocztówka. Nie pamiętam szczegółów, ale kilka tygodni później, może miesiąc, Rosa dostała kartkę od córki. Wysłaną z Jacksonville. Wyglądała na napisaną ręką Flory. Ale treść wywołała niepokój. – Dlaczego? – Mogę przesłać pani kopię mailem. Ton był niemal maniakalny. „Cudownie się bawię, Mamo! Poznałam wspaniałego faceta! Powinnaś zobaczyć, jak mieszkam. Idealny pokój! Jestem przeszczęśliwa. A seks jest cudowny. Ucałuj ode mnie Chili”. – Co takiego? – zapytała naprawdę zdumiona D.D. – Właśnie. Dziewczyny raczej nie piszą takich kartek do swoich matek. Powiedzmy oględnie, że Rosa Dane się zdenerwowała. A do tego to odwołanie do Chili… to był pierwszy pies Flory i już dawno nie żył. Profiler z Zakładu Analizy Behawioralnej FBI, który pomagał przy tej sprawie, stwierdził, że to Jacob kazał jej włączyć szczegół, który potwierdzi autentyczność wiadomości… że kartka nie mogła zostać wysłana przez jakąś przypadkową osobę, która przeczytała o zaginięciu Flory w gazecie. NIEZIF chciał, żeby Rosa, żebyśmy my wszyscy wiedzieli, że to na poważnie. – Pewnie przeanalizowaliście też pismo? – Tak. Analiza nie była łatwa. Niektóre litery pasowały, ale były mniejsze,
przykurczone, nierówne, a to przekładało się na wyniki. D.D. się zastanowiła. – Flora pisała pod przymusem? Czy to ona sama się zmieniła? Bo była przerażona? Źle traktowana? Głodna? – Wszystko wtedy rozważaliśmy. Najważniejszy wniosek płynął z ogólnego przesłania: Flora świetnie się bawi. Uprawia seks z jakimś wspaniałym facetem. Żadne: Hej, Mamo, przepraszam, że się nie odzywałam, nic się nie martw, jestem z przyjaciółmi. Innymi słowy, NIEZIF nie był zainteresowany zakamuflowaniem zniknięcia Flory. Chciał tylko zadrwić z jej matki oczywistym przekazem, że Flora została uprowadzona. – To ten moment, gdy profiler stwierdza, że zły NIEZIF uczył się siusiania do nocnika pod lufą karabinu? – Och, nasz profiler miał jeszcze więcej pomysłów. Ale wtedy wciąż zbieraliśmy informacje. Mieliśmy pierwszą wiadomość i znaczek pocztowy. Policja w Jacksonville zdołała dotrzeć do urzędu pocztowego położonego przy ruchliwej międzystanowej autostradzie. Niestety nie mieli tam kamer na zewnętrznych skrzynkach pocztowych, więc to był ślepy zaułek. – Ale pojawiły się kolejne pocztówki. – Tak. Trzy miesiące później przyszła następna. Pierwsza przedstawiała zachód słońca na plaży. Na drugiej była brzoskwinia z Georgii i została wysłana z Atlanty. – Aha, i w tym momencie dołączyła pani do polowania – podsunęła D.D. – I w tym momencie dołączyłam do polowania – potwierdziła Kimberly. – Treść tej kartki była podobna. Cudownie się bawię. Najlepszy facet na świecie. Seks coraz lepszy i dobre wieści, w końcu schudłam te ostatnie pięć kilogramów. – Schudła? – D.D. zamyśliła się. – Czy Flora Dane miała nadwagę? – Nie. Była aktywną dziewczyną, lubiącą spędzać czas na świeżym powietrzu. Według matki nie miała żadnych zbędnych kilogramów. – O mój Boże. – D.D. w końcu zrozumiała przekaz płynący z pocztówek. Poczuła mdłości. – On ją głodził. To było szyderstwo. Każde słowo… Miły facet to jej obrzydliwy porywacz. Cudowny seks to niekończący się gwałt. A utrata pięciu kilogramów… Co za… – D.D. zabrakło słów, by określić Jacoba Nessa. Dobrze, że już nie żył, bo musiałaby go znaleźć i zabić. – Wtedy Flory nie było od blisko czterech miesięcy. Dowody na to, że żyje i że przekroczyła granice stanów, spowodowały mobilizację sił federalnych. Tylko że… nie mieliśmy się czego złapać. Nie było nagrania wideo, nie było świadków porwania. Czy ona z nim wyszła? Czy ją zaskoczył? Nie byliśmy w stanie znaleźć nikogo, kto cokolwiek widział. – Ja mam nagranie z porwania – odpowiedziała D.D. – lecz nie udało się znaleźć nikogo, kto by cokolwiek zauważył. A co z pocztówkami?
– Dotarliśmy do poczty, z której wysłano drugą kartkę, ale znów żadnych nagrań z kamer ani świadków. Mieliśmy tylko to, że obie poczty znajdowały się tuż przy głównych trasach międzystanowych. Jakby to był ktoś w podróży. – Czy na tej drugiej kartce była jakaś osobista informacja? – „Nakarm, proszę, lisy”. Zdaje się, że gdy Flora dorastała, lubiła oswajać dzikie lisy na farmie swojej matki. – Łańcuszek Rosy – powiedziała D.D. – Miał zawieszkę w kształcie lisa. – Właśnie. Charakter pisma na drugiej kartce świadczył o pogarszającym się stanie Flory. Cienkie, drżące linie, widać było brak sił. Jeśli wie pani cokolwiek o grafologii, ocenianiu osobowości na podstawie pochylenia pisma, to widać było, że Flora się załamała. – Wiem, o co chodzi – odparła D.D. – Nie jestem pewna, ale w przypadku gdy nie ma się nic innego… – Wykorzystuje się, co się da – zgodziła się Kimberly. – Biorąc pod uwagę brak jakichkolwiek tropów i wyraźne zainteresowanie NIEZIF-a matką Flory, profiler doradził konferencję prasową z udziałem Rosy w roli głównej. NIEZIF komunikował się z nią. Teraz ona mogła przekazać coś jemu. I sprawdzić, czy zdołamy wywołać jakąś reakcję. – Zadziałało? – Wtedy nie mogliśmy tego stwierdzić. Profiler przygotował tekst, który miał podkreślić człowieczeństwo Flory, pokazać jej kochającą rodzinę, wyjątkowe dzieciństwo w otoczeniu przyrody w Maine, jej dobroć i tak dalej. Rosę wystylizowano na typową amerykańską matkę. Krótko mówiąc, porywacz tworzył jedną narrację: rozbudzona seksualnie studentka z obsesją na punkcie facetów. A my poszliśmy w drugą stronę: uwielbiająca przyrodę dziewczyna, powszechnie szanowana i lubiana. D.D. uniosła brew. To nie bardzo pasowało do ponurej, drażliwej Flory, którą znała. Ale pomyślała, że matka dziewczyny mogła mieć rację. D.D. nigdy nie spotkała i nigdy nie pozna prawdziwej Florence Dane. Spotkała tylko pokręcony wytwór Jacoba Nessa, którego stworzenie zajęło mu czterysta siedemdziesiąt dwa dni. – Rosa odegrała swoją rolę – kontynuowała Kimberly. – Stała tam, patrzyła prosto w kamery i przekazała treść, która była pełna uczucia, szczera i poruszająca. Media dosłownie zwariowały na punkcie Rosy Dane. Przekaz powtarzano przez bity tydzień, matka Flory pojawiała się też w porannych programach. A to nie było łatwe dla kobiety, która najlepiej czuła się na traktorze. D.D. rozumiała to. Wymagania mediów wobec ofiar były obecnie olbrzymie. Nawet główny śledczy stawał tuż za rozpaczającym rodzicem i mówił, że tak trzeba: jeśli chcesz odzyskać dziecko, musisz to zrobić, odsłonić swoje serce i duszę przed całym krajem.
– I co wydarzyło się potem? – zapytała. – Nic. – Nic? – Nic. Tydzień za tygodniem. Miesiąc za miesiącem. Trop wystygł. Rosa wciąż mówiła, ale nie dostawała w odpowiedzi żadnych pocztówek ani wiadomości. Rozesłaliśmy zdjęcie Flory po całym świecie, lecz nie było żadnych wiarygodnych tropów. A to w pewnym momencie zaczyna coś znaczyć: że albo Flora jest zamknięta w jakimś miejscu, gdzie nie ma świadków, albo jej porywacz postarał się i mocno zmienił jej wygląd. I albo ma gdzieś konferencje prasowe, albo w ogóle ich nie widział. – Nie widział? – Nasz profiler, Ken McCarthy, uznał, że to niemożliwe, by NIEZIF, który sam nawiązał kontakt, tak po prostu go zerwał. Więc jeśli nasze próby skomunikowania się z nim spełzły na niczym, to może przekaz do niego nie dotarł. Rozpoczęliśmy kolejny etap śledztwa, sprawdzając każdego odludka czy żyjącego na pustkowiu fana survivalu, którzy mieli w kartotece przestępstwa seksualne. To była długa lista. – Niezła strategia – przyznała D.D. – Ktoś taki z pewnością pasowałby do waszego profilu. Drwienie z matki jako osoby obdarzonej autorytetem, tak? – Hej, jesteśmy w końcu z FBI. Na papierze wszystko wygląda u nas idealnie. Niestety myliliśmy się. – Co się stało? – Jacob. W końcu znowu się skontaktował. Tylko że tym razem to nie była pocztówka, ale mail wysłany z fikcyjnego konta na prywatną skrzynkę mailową Rosy. Z nagraniem głosowym Flory. Przez twarz D.D. przebiegł grymas. Trudno jej było sobie wyobrazić, jakie to musiało być przeżycie dla Rosy. Po tak długim czasie usłyszeć głos córki, na dodatek wypowiadający takie okropne, dziwaczne słowa… – Eskalacja komunikacji nie jest nietypowa – powiedziała cicho Kimberly. – Zapewniliśmy Rosę, że to dobry znak. Bo Flora żyje. A to znaczy, choć brzmi to dziwnie, że jemu zależy. Natomiast nam to przejście do maili pomogło. Mogliśmy wyśledzić adres IP użytego komputera, to była internetowa kafejka, tym razem w Alabamie. I podobnie jak urzędy pocztowe, położona przy głównej międzystanowej. To przyniosło kolejny postęp w śledztwie, bo zamiast przyglądać się fanom survivalu zabunkrowanym w lasach, zaczęliśmy szukać kogoś, kto się przemieszcza. Jak akwizytorzy albo kierowcy ciężarówek. Biorąc pod uwagę długie godziny spędzane w trasie, tacy ludzie mogą przegapić poranne czy popołudniowe wiadomości i dlatego nasz NIEZIF nie zareagował na przygotowaną przez nas kampanię telewizyjną. Dostosowaliśmy odpowiednio naszą strategię komunikacyjną i przestawiliśmy się na media, które są łatwiej dostępne dla kogoś
o nieuregulowanym trybie życia. Postawiliśmy na media społecznościowe, na codzienne posty na Facebooku, które NIEZIF mógł podczas odpoczynku przeczytać na tablecie czy komórce. Wykorzystaliśmy też lokalne stacje radiowe i drobną prasę, te wszystkie gazetki dostępne w przydrożnych barach, na stacjach i w motelach. Brat Flory stworzył profil na Facebooku wypełniony zdjęciami siostry, a także migawkami z jej codziennego życia, z farmy, z otaczających ją lasów, z lisem bawiącym się na podwórzu. Siedzieli z Rosą i przygotowywali listy postów do zamieszczenia, codziennie jeden, od ulubionej książki Flory aż po lokalne wydarzenia czy uroczystości rodzinne, na których jej brakowało. Poprosiliśmy też o pomoc przyjaciół i sąsiadów. Robiliśmy wszystko, żeby raz po raz przypominać sprawcy, kim tak naprawdę jest Flora: młodą kobietą, za którą bardzo tęsknią rodzina i przyjaciele. – On nadawał komunikaty, żeby ją złamać. A wy, żeby ją podbudować. – Chcieliśmy, żeby się odezwał. Jeśli nasz przekaz wygenerowałby kolejne kartki, maile, nagrania wideo, tym lepiej dla nas. – Przesyłał nagrania wideo? – Prowokowanie go do coraz intensywniejszego kontaktu to nadal była najlepsza strategia, żeby go dorwać. – Czy ta strategia to był pani pomysł? – zapytała D.D. – Tak. – Zdaniem Rosy Jacob wpadł przez własną głupotę: wysłał o jedną wiadomość za dużo i przyszpililiście go. Ale sądząc z tego, co pani mówi, taki właśnie był plan. Nie czekaliście na przypadkowy mail. Prowokowaliście go do kontaktu. – Ten rodzaj strategii… jest trudny dla rodziny – westchnęła Kimberly. – Zespół śledczy był jak generał siedzący w sztabie i opracowujący strategię, ale naszymi żołnierzami na froncie byli Rosa i Darwin. To oni musieli codziennie błagać o życie Flory. To oni cierpieli przez te poniżające pocztówki, nagrania dźwiękowe, a potem wideo… Radziliśmy im obojgu, żeby tego nie oglądali. Ale tak mocno pragnęli jakiegokolwiek znaku, jakiegokolwiek kontaktu z zaginioną… Brat zwymiotował. Dwa razy. A Rosa… zemdlała. Wezwaliśmy karetkę. Myślałam, że się załamała i że już jej nie odzyskamy. Wiem, że rodzina patrzy na coś takiego inaczej. To oczywiste. Ale to oni byli najlepszym narzędziem do odzyskania Flory. Wykorzystaliśmy ich bezwstydnie. I to zadziałało. – Więc jak go znaleźliście? – Tak jak mieliśmy nadzieję, Jacob zaczął się intensywniej komunikować. Zwłaszcza mailowo. A my dzięki temu mogliśmy śledzić jego trasę po południowych stanach. Po czternastu miesiącach mieliśmy pewność, że musi być kierowcą ciężarówki, kurierem lub kimś w tym rodzaju. Większość maili wysyłano z kafejek internetowych, niektóre ze stacji benzynowych z parkingami dla
ciężarówek, zawsze w pobliżu głównych tras międzystanowych. Więc wysyłaliśmy tam patrole policji i przesłaliśmy faksem zdjęcie Flory na wszystkie większe stacje benzynowe. Chcieliśmy go przycisnąć, ale nie za mocno. – Nie chcieliście, żeby spanikował, żeby się jej pozbył. – Właśnie. Ale przede wszystkim skoncentrowaliśmy się na kafejkach z internetem. Czterysta siedemdziesiąt jeden dni po zniknięciu Flory dostaliśmy maila, którego wysłano z kafejki na stacji, z której już kiedyś skorzystał. Osobiście pojechałam, żeby przesłuchać personel. W tych wszystkich pocztówkach, mailach, wiadomościach Jacob wyjawił o sobie więcej, niż myślał. W każdym razie gdy tylko zaczęłam opisywać, jakiego typu faceta szukamy, kierownik natychmiast go zidentyfikował. Jacob był stałym bywalcem. Zatrzymywał się tam, będąc w trasie, przynajmniej raz na miesiąc, jeśli nie częściej. Kierownik nie znał jego nazwiska, ale był w stanie opisać należącą do niego ciężarówkę, a nam to wystarczyło. Jacob Ness. Notowany przestępca seksualny, który odsiedział już karę za molestowanie czternastolatki. Podejrzany o kilka innych napaści na tle seksualnym. Obecnie pracujący jako niezależny kierowca ciężarówki dla kilku dużych firm transportowych. Po paru godzinach policjant wypatrzył jego ciężarówkę przed motelem tuż przy międzystanowej. Wezwałam SWAT i zaczęliśmy robotę. Agentka FBI nie musiała już nic więcej mówić. D.D. od razu to sobie wyobraziła. Przypływ adrenaliny. Tuż przed przełomem w dużej sprawie. Zrobić wszystko jak trzeba, uratować dziewczynę, złapać złoczyńcę. Ale jeden fałszywy ruch… i dziewczyna zginie, drań ucieknie, a twoja kariera legnie w gruzach i jeszcze rozpadnie ci się rodzina. Owszem, potrafiła to sobie wyobrazić. – Co zrobiliście? – zapytała. – Sprawdziliśmy u kierownika motelu, który pokój zajmuje Jacob, i że jest tam w towarzystwie kobiety. Pokój był na końcu korytarza i nie miał tylnego wyjścia. To była dobra wiadomość. Ale była też zła: mieliśmy powody sądzić, że Jacob ma co najmniej jedną sztukę broni, jeśli nie więcej. A nasz profiler, McCarthy, uważał, że przyciśnięty do ściany Jacob prędzej zastrzeli Florę, a potem siebie, niż się podda. – Da się zabić glinie? – Możliwe, ale najpierw zabije Florę. McCarthy uważał, że w tym momencie Jacob jest bardzo do Flory przywiązany. To wynikało z charakteru jego szyderstw, z potrzeby dręczenia jej rodziny. Ona należała do niego i nie zamierzał oddać jej bez walki. – Uzależnienie. – D.D. musiała sobie to przemyśleć. Wiedziała, co to syndrom sztokholmski, choć raczej z filmów niż z życiowego doświadczenia. Syndrom ten, rozsławiony przez Patty Hearst, polega na tym, że ofiara z czasem przywiązuje się do swojego napastnika, odczuwając współczucie i lojalność wobec
osoby, która ją krzywdzi. Ale D.D. nigdy nie pomyślała, że może też dziać się odwrotnie. Że wraz z upływem czasu oraz z powodu całkowitej dominacji porywacz może przywiązać się do porwanej ofiary. Jacob Ness był kierowcą ciężarówki, a to znaczy, że przez lata podróżował sam, żył w izolacji aż do dnia, gdy uprowadził Florę Dane i zabrał ją ze sobą w trasę. Czterysta siedemdziesiąt dwa dni przebywania razem… D.D. potrafiła zrozumieć, dlaczego Jacob za nic nie chciał stracić Flory. – Obawiała się pani syndromu sztokholmskiego? – zapytała. – Tego, że Flora nie powita waszych starań z radością? Wyczuła wahanie po drugiej stronie słuchawki. – Byliśmy przygotowani na wszystko – powiedziała w końcu Kimberly, co D.D. uznała za potwierdzenie. – Czyli macie uzbrojonego porywacza w motelu razem z ofiarą po poważnej, długotrwałej traumie. Co robicie? – Prowadzenie akcji przekazujemy SWAT – odparła szczerze Kimberly. – Wrzucili przez okno z pół tuzina granatów z gazem łzawiącym. A potem wyważyli drzwi. Agentka federalna zawahała się. – Znaleźli Jacoba rozciągniętego na podłodze, najwyraźniej obezwładnionego gazem. Obok niego leżał wilgotny ręcznik. Chyba zauważył podejrzany ruch na zewnątrz i przygotował się na atak. Ale miał za mało czasu. – A Flora? – Siedziała na podłodze obok niego. Miała mokry ręcznik na nosie i ustach. I miała też pistolet. D.D. otworzyła szerzej oczy. No proszę… – Pistolet Jacoba. – Tak. – Czy wycelowała go w funkcjonariuszy SWAT? – Nie. Trzymała go na kolanach. I… głaskała Jacoba po twarzy. Ocierała mu łzy z oczu. – Och. – D.D. nie wiedziała dlaczego, ale ta scena wydała jej się straszna. – Jacob był przytomny, gdy weszłam do pokoju. Szeptał do Flory. Gaz zaczął się już rozwiewać, powinniśmy działać szybko, ale nikt nie chciał ponaglać Flory, dopóki trzymała broń. Baliśmy się, że jeśli ją wystraszymy… – Zacznie strzelać. – To był dziwny widok. On ją błagał. Jacob Ness leżał rozciągnięty na podłodze i błagał Florę, żeby go zabiła. D.D. nie wiedziała, co powiedzieć. – Starałam się przyciągnąć jej uwagę. Wołałam jej imię, chciałam, żeby na mnie spojrzała. Ale nie reagowała. Ani na mnie, ani na nikogo z funkcjonariuszy.
Całą uwagę skupiła na Jacobie, głaskała go, ocierała mu łzy z policzków. W tym, co robiła, była… jakaś czułość. D.D. zdawała sobie sprawę z tego, jak działa gaz łzawiący. On nie tylko podrażnia oczy. Nos i wszystko inne zalewa gigantyczny potok śluzu. Jacob Ness musiał się czuć koszmarnie. Pragnął wody do obmycia oczu, chustki, by wysmarkać nos. Ale się nie poddał. Zamiast tego człowiek, który szydził z rodziny ofiary i ze śledczych przez ponad rok, zebrał siły, by wykonać swój ostatni ruch. – Co zrobił? – Cały czas mówił do Flory. Mówił, mówił i mówił. A potem, gdy już myśleliśmy, że będziemy musieli coś w końcu zrobić, Flora nagle pochyliła się nad nim i szepnęła mu coś do ucha. – Co? – Nie wiem. Nigdy tego nie zdradziła. Ale coś mu powiedziała. A wyraz jego twarzy… Jacob Ness wyglądał na przerażonego. I wtedy Flora podniosła broń z kolan i odbezpieczyła ją. Przyłożyła magnum czterdzieści pięć do jego czaszki. I załatwiła sprawę. Później opuściła broń. Ci ze SWAT się nią zajęli. I tyle. D.D. zaniemówiła. – Wie pani, co to przywiązanie do oprawcy? – zapytała nagle agentka. – Nawet nie chodzi o ofiary porwań, wystarczą przypadki dręczonych żon. Są odizolowane, na łasce swoich dominujących małżonków, doświadczają koszmarnego terroru przeplatanego okresami jeszcze bardziej wyczerpujących nerwowo przeprosin. Sama trauma stwarza silny element wiążący. To wszystko, co przeszli razem, tego nikt inny nie zrozumie. To kolejna rzecz, która przyczynia się do tego, że kobieta zostaje, nawet jeśli mąż po raz kolejny stłukł ją na kwaśne jabłko. – Wiem, co to przywiązanie do oprawcy. – Spodziewałam się czegoś takiego u Flory Dane. Bo jakżeby inaczej? Po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach nie reagowała nawet na własne imię. Uważała, że jest Molly. Takie imię nadał jej Jacob. – Rozumiem. – Przywiązanie do oprawcy występuje najczęściej w takich sytuacjach, gdy ofiara jest izolowana, a dręczyciel wydaje się wszechmocny. Z tyłu kabiny ciężarówki Jacoba znaleźliśmy drewnianą trumnę zamykaną na kłódkę. Były w niej włosy Flory i ślady jej DNA. D.D. zamknęła oczy. – Izolacja – szepnęła. – Jacob zamykał Florę w tej skrzyni. Ale też on ją z niej wypuszczał. Głodził ją przez długie okresy. Ale też on dawał jej jedzenie. – Co czyniło go wszechmocnym. – Więc sprawa wygląda tak, że Flora zdecydowanie wykazywała objawy
przywiązania do oprawcy. A to, jak wiemy z innych przypadków, sprawia, że ofiara zostaje nawet wtedy, gdy ma możliwość ucieczki. – Flora miała możliwość ucieczki, ale nie skorzystała z tej szansy. – Dowiedzieliśmy się, że pod koniec Flora towarzyszyła wszędzie Jacobowi z własnej woli. Mógł zostawić ją samą w restauracji albo w pokoju hotelowym. Zostawała tam, co na osobach postronnych mogło sprawiać wrażenie, jakby była ofiarą chętną i zadowoloną. Ale każdy, kto ma doświadczenie z przywiązaniem do oprawcy, wie, że w takich chwilach była tak samo fizycznie unieruchomiona, jakby Jacob obwiązał ją łańcuchami. Taka jest siła tego uzależnienia. – Rozumiem. – D.D. wiedziała, co to przywiązanie do oprawcy, ale trudno jej było połączyć Florę, którą poznała czterdzieści osiem godzin temu, kobietę, która spaliła Devona Gouldinga, z takim poddaństwem. – Przywiązanie do oprawcy może też spowodować, że robi się coś, czego normalnie nigdy by się nie zrobiło. – Patty Hearst nosząca karabinek M jeden? – Właśnie. Jest wiele dobrze udokumentowanych przypadków ofiar, które dręczone przez dłuższy czas stają się wspólnikami swoich oprawców. W tym przypadku… w tej sosnowej skrzyni znaleźliśmy nie tylko DNA Flory. Znaleźliśmy DNA kilku niezidentyfikowanych dziewcząt. – Och. – D.D. nie potrafiła nic innego powiedzieć. Agentka FBI miała rację: gdy ofiary były przetrzymywane przez dłuższy czas, często same zaczynały pomagać w porywaniu kolejnych. Łatwo było je obwiniać, ale psycholodzy tego nie pochwalali. Przywiązanie do oprawcy zmuszało ofiarę do współudziału z taką samą mocą jak siła fizyczna. – Czyli uważa pani, że Jacob Ness mógł porwać też inne dziewczyny? – Chciałabym móc zadać mu to pytanie. Tak naprawdę im głębiej zaczęliśmy grzebać w jego życiorysie, tym więcej nabieraliśmy podejrzeń. Niestety nigdy się nie dowiemy, co dokładnie zrobił. Ile kobiet mógł zgwałcić, a nawet zamordować. – A co mówi Flora? – Nic. Nigdy nie mówiła o tym, co jej się przydarzyło. Na początku daliśmy jej czas i spokój, słuchając rad doktora Keynesa. Ale potem… Wiemy, że w tej skrzyni przetrzymywano inne młode kobiety. Nie możemy jednak stwierdzić, kiedy te ślady się tam znalazły. Może zanim porwał Florę, a może w tym samym okresie. Więc nie mamy podstaw, żeby wezwać ją do sądu. Jeśli nie chce o tym mówić, nie musi. – Myśli pani, że ona coś ukrywa? To, co mogła robić pod przymusem albo i nie? – Myślę, że są pytania, które chciałabym zadać, a których Flora postarała się uniknąć. Nie wspominając… – Kimberly znowu się zawahała. – Tak między nami, między agentką i detektyw. Bo w dzisiejszych czasach, gdy za nic nie wolno
obwiniać ofiar… – Oczywiście. – Gdy wyprowadzałam Florę z pokoju w tamtym motelu, zatrzymała się na chwilę i obejrzała na ciało Jacoba. Nie miała już na twarzy ręcznika. Więc wszystko widziałam. Na ułamek sekundy jej oczy rozbłysły. To było tak, jakby ożyła maszyna. Wydawała się… triumfować. – Bo właśnie zastrzeliła swojego porywacza? – podpowiedziała D.D. – Albo bo właśnie zabiła jedyną osobę, która wiedziała, co robiła przez ostatni rok. Mogę pani powiedzieć jedno: dziesiątki, jeśli nie setki funkcjonariuszy zaangażowało się w poszukiwania Flory Dane. A mimo to dla nas wszystkich te czterysta siedemdziesiąt dwa dni w jej życiu pozostają całkowitą tajemnicą.
Rozdział 29
Nie jest w porządku. Chciałabym, żeby było. Chciałabym być silna, zdecydowana i mieć wszystko pod kontrolą. Nie czuć głodu, pragnienia, gorąca, zimna, bólu, strachu. Jestem nową, ulepszoną Florą Dane, kobietą, która nigdy już nie będzie ofiarą. Trzęsę się jak osika. To imię. Dlaczego ta dziewczyna twierdzi, że ma na imię Molly? Ona nie jest Molly. Wiem, że nie jest Molly, bo ja znałam kiedyś Molly. Ja byłam kiedyś Molly. A to nie może być przypadek, prawda? I te sosnowe trumny. Niekończąca się procesja tanich sosnowych trumien… Co tu się, do diabła, dzieje? On nie żyje. Jacob nie żyje. Muszę to sobie powtarzać. Siedzę skulona w kącie, skrępowanymi dłońmi przyciskam do siebie kolana. Jacob nie żyje, a ja wiem, że nie żyje, bo sama nacisnęłam spust. Czułam, jak jego krew i odłamki czaszki tryskają mi na twarz. Opuściłam tamten pokój, nareszcie wolna po czterystu siedemdziesięciu dwóch dniach, z mózgiem Jacoba we włosach. On nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. Łzy płyną mi po policzkach. Nienawidzę się za tę słabość. A jeszcze bardziej nienawidzę tej drobnej, żałosnej, nędznej cząstki mnie, która wciąż za nim tęskni. Nie jest w porządku. Dziewczyna leży na materacu. Tak sądzę. Podpełzła tam sama. A teraz śpi. Albo straciła przytomność. Albo umiera. Chyba powinnam sprawdzić. Ale ona powiedziała, że ma na imię Molly, i ja jej teraz nie cierpię. Tamta agentka FBI patrzyła prosto na mnie i powtarzała: Flora, Flora, Flora. A ja nie miałam pojęcia, o co jej chodzi: Mam na imię Molly. Ofiary i porywacze nawiązują więź. Nie każdemu się to podoba. Nie każdy to rozumie. Ale tak po prostu jest. Doktor Keynes wyjaśniał mi to wiele razy. Nie mogłam nic poradzić na to, że nawiązałam więź z Jacobem, tak jak nie mogę nic poradzić na to, że czuję głód, pragnienie albo zmęczenie. Ludzie to stworzenia społeczne. Nie potrafimy żyć w próżni. Albo zamknięci w skrzyni wielkości trumny. Jacob może i był zły, ale był też bardzo sprytny. Wiedział, co robi, za każdym razem gdy zamykał mnie w tej skrzyni i pozbawiał światła, jedzenia, wody i towarzystwa. I wiedział dokładnie, co robi, za każdym razem gdy mnie z niej wypuszczał. Stawał się moim bohaterem. Był jak wszechpotężny ojciec, którego nigdy nie miałam. Oczywiście słuchałam go i nie śmiałam mu się sprzeciwić. Nie wkurza się wszechpotężnego ojca. I nie opuszcza się go, nawet gdy nagle
i nieoczekiwanie ma się taką szansę. Bo jest wszechpotężny. I jeśli mówi, że wie, gdzie mieszka twoja matka i twój brat i gdzie mają norę twoje ukochane liski, i że może ich wytropić i zabić w każdej chwili, to mu wierzysz. Kiedy mówi, że jesteś jego ulubienicą i że nie miał zamiaru tak długo trzymać cię przy życiu, ale jakoś się do ciebie przywiązał. Że jesteś wyjątkowa. Wartościowa. Może nawet jesteś tą jedyną kobietą, która mogłaby go wreszcie uczynić szczęśliwym… W to także wierzysz. A ta dziewczyna? Skulona w ciemności po drugiej stronie pokoju. Czy ona też była zamknięta w skrzyni? Czy ona też znosiła niekończące się godziny, jeśli nie dni, w swoim własnym żałosnym towarzystwie? Aż była gotowa zaprzedać własną duszę, byle tylko się wydostać? Nie mogę jej ufać. Na tym polega problem z dziewczętami, które były kiedyś zamknięte w skrzyni w kształcie trumny. Zapytajcie Jacoba. Nie można ufać żadnej z nas. Pocieram twarz skrępowanymi dłońmi. Muszę to rzucić, myślę, kołysząc się do przodu i do tyłu. To była głupota z mojej strony, że próbowałam odnaleźć Stacey Summers, że myślałam arogancko, że dam sobie radę z najgorszymi draniami świata. Myliłam się. Byłam… Sama nie wiem. Dokładnie taka, jak twierdzili mama i Samuel. Teraz rozumiem. Żałuję. I chcę już tylko wydostać się z tej zapomnianej przez Boga ciemnej dziury. Chcę tylko wrócić do swojego mieszkania i prowadzić znowu normalne życie. Tyle że nie mam pojęcia, jak prowadzić normalne życie. Jak włączyć się w rytm codzienności. Nie jest w porządku. Nie jest, nie jest, nie jest. – Dlaczego? Dziewczyna mówi. Dźwięk jej głosu, tak nieoczekiwanie rozbrzmiewający w ciemności, przyciąga moją uwagę. Czekam, nadstawiając uszu. – Dlaczego? – szepcze ponownie. – Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Zastanawiam się, czy chce zapytać: Dlaczego ja? Odrywam ręce od kolan. Ostatni raz ocieram twarz. Ostatni raz pociągam nosem. Koncentruję się. Boli mnie głowa. To powinno wystarczyć. Kręci mi się w niej, a ciało mam ospałe. Znowu zastanawiam się nad substancjami odurzającymi. Rozpylanymi w powietrzu, wstrzykniętymi do butelki z wodą? Nie wyczuwam żadnego zapachu ani smaku, ale na pewno nie czuję się sobą. To może być wynik szoku. Ale funkcjonuję. Mogę siedzieć, stać, poruszać się. Pora coś zrobić. – Musimy się stąd wydostać – mówię głośno. Mam ochrypły głos. Surowy. I zdecydowany. Jak kobieta, która wie, co robi.
Dziewczyna nie odpowiada. Podnoszę się i przesuwam w kierunku ściany, w której są drzwi. Tym razem, macając palcami, z łatwością wyczuwam ich krawędź. Otwierają się na zewnątrz – tyle pamiętam. Drzwi otwierające się na zewnątrz, ludzki kształt wchodzący do środka i ja rzucająca się na niego z odłamkami w ręku. Pcham teraz te drzwi i czuję, że lekko się poddają. Zamieram zaskoczona. To na pewno umysł płata mi figla. Pcham jeszcze raz. Drzwi chwieją się. Czuję, że są zamknięte, ale nie na klucz. Normalnie wystarczyłoby nacisnąć klamkę, która wysuwa zasuwkę z otworu w futrynie. Ale tutaj… Mrugam kilka razy, rozważając różne opcje. Z tej strony drzwi nie ma żadnej klamki czy gałki. Ale gdybym zdołała wcisnąć zasuwkę, powiedzmy, sprężystą drzazgą? Mogłoby się udać. Potrzebuję odłamka drewna. Myślę, że w materacu mógł jakiś zostać. Nie pamiętam. Mam mętlik w głowie. Przez stres. Zmęczenie. Dziewczynę o imieniu Molly. Nie mam wyboru. Muszę to zrobić. Odwracam się od sekretnych drzwi i pełznę w stronę materaca. Nie wiem, co powiedzieć. Że wszystko będzie dobrze? Że bardzo mi przykro, że cię dźgnęłam? A kim ty, do cholery, w ogóle jesteś? Udaje mi się powiedzieć tylko: – Hej. Jęczy. Postanawiam, że nie chcę znać jej imienia. Nie zamierzam o tym rozmawiać. Pora przejść do konkretów. – Wiesz, gdzie jesteśmy? Kolejny jęk. – Czy to pomieszczenie znajduje się w jakimś domu? Jesteśmy na parterze, na pierwszym piętrze? Tylko jęczenie. Nie zniosę tego dłużej. Przykucam na piętach, kawałek od materaca, i zwracam się do niej surowym tonem: – Hej! Musimy się stąd wydostać. Potrzebujesz pomocy lekarskiej. Zacznij mówić. Gdzie my, do diabła, jesteśmy? Tym razem nie jęczy. Raczej z dygotem wciąga powietrze. A potem, gdy zastanawiam się, czy będę ją musiała uderzyć czy coś, szepcze: – Dlaczego… dlaczego… dlaczego mi to robisz? – Na którym jesteśmy piętrze? Który to poziom budynku? – pytam. – Nie wiem. Dlaczego… – Byłaś przetrzymywana w takim pomieszczeniu? – przerywam jej. – Podobnym do tego? – A może dokładnie w tym, jako poprzednia lokatorka.
Słyszę drżący wydech. – Od jak dawna tutaj jesteś? – Właściwie nie chciałam o to pytać. To nie ma znaczenia. Ale nie potrafiłam się powstrzymać. Nie odpowiada, a ja uświadamiam sobie, że pewnie nie potrafi odpowiedzieć. Z powodu braku światła nawet ja jestem zdezorientowana co do upływu czasu. – Jaka jest ostatnia rzecz, jaką pamiętasz? – pytam więc. – Taniec. – Byłaś w barze, w klubie nocnym? W Bostonie? To trwa trochę, ale w końcu pada odpowiedź: – T-t-tak. – Za dużo wypiłaś? Odgłos czkawki biorę za potwierdzenie. Dzieciaki, myślę sobie. Wszyscy czujemy się tacy młodzi i nieustraszeni. Nocne kluby to świetne miejsce na zabawę. A czwarta, piąta czy szósta kolejka rumu wydaje się najlepszym pomysłem na świecie. Nienawidziłam siebie za własną głupotę, gdy ocknęłam się w skrzyni w kształcie trumny. Minuta po minucie, dzień po dniu, tyle czasu, kiedy można tylko żałować. A mimo to jest coś, za czym tęsknię… Powód, dla którego ukończyłam tyle kursów samoobrony. Oddałabym wszystko, by znów poczuć się tak młoda i nieustraszona. – Już dobrze – słyszę swoje słowa. Zaskakuje mnie, jak łagodnym tonem to mówię. – Co się stało potem? – Dlaczego, dlaczego, dlaczego – mamrocze, a ja domyślam się, że zaraz się rozklei. – Mieszkasz w Bostonie? – pytam, starając się skupić jej uwagę. – Twoja rodzina jest stąd? – T-t-tak. Rozważam kolejny krok. Pytanie jej o imię nie zadziałało, Bóg mi świadkiem, że i na mnie nie zadziałało po tym, jak zostałam „uratowana”. Nie potrafię tego wyjaśnić. To wydaje się dziwne, surrealistyczne, gdy teraz o tym myślę. Jak można po dwudziestu latach życia utracić własne imię, to automatyczne i natychmiastowe poczucie tożsamości? Mogę wam tylko powiedzieć, że te sosnowe trumny bardzo przypominają kokony. W pewnym momencie łatwiej jest odpuścić, zrzucić wierzchnią warstwę, narodzić się na nowo. Stać się osobą, którą chce, żebyś była, bo trzymanie się przeszłości, obrazu twarzy matki, za bardzo boli. Więc odpuszczasz, zakładając, że pewnego dnia, kiedy się stąd wydostaniesz, odnajdziesz się z powrotem. Nie rozumiesz, że to tak nie działa.
Poczucie tożsamości jest potężną, ale kruchą siłą. A gdy się je utraci… Znowu się zastanawiam, czy ta dziewczyna to Stacey Summers. Gdybyśmy miały trochę światła, gdybym mogła na nią spojrzeć… Ale jesteśmy same w ciemności. To nie powinno mieć znaczenia. Ofiara to ofiara, a ofiar nie brakuje. Wystarczy spojrzeć na artykuły na ścianach mojej sypialni. Lecz coś w Stacey… Jej uśmiech na zdjęciu. Sposób, w jaki jej ojciec o niej mówi, ten surowy ból w jego głosie. Chciałam ją odnaleźć. Chciałam być tą osobą, która da Stacey szczęśliwe zakończenie. Może jej szczęście jakimś cudem przejdzie na mnie. Ja ją uratuję, a ona pomoże mi odnaleźć światło. Przynajmniej tak myślałam trzy miesiące temu. Czy teraz płaczę? Nie wiem. Nie jest w porządku. Wyciągam dłonie. Natrafiam na skrępowane ręce dziewczyny na brzegu materaca. Wzdryga się, ale nie cofa, gdy przesuwam palcem po śladach na jej nadgarstkach. Świeże skaleczenia i stare blizny. Czy na nadgarstkach może powstać tyle śladów w zaledwie trzy miesiące? Czy może mam do czynienia z kimś, kto zaginął o wiele wcześniej? Ile czasu trwało, zanim zrezygnowałam ze swojego imienia? Nie wiem. Po tych wszystkich latach tak wielu rzeczy nie wiem. – Dlaczego, dlaczego, dlaczego? – szepcze w ciemności. Wpadam na pomysł. Obejście. Porywacz mógł zmusić ją do przyjęcia nowego imienia, ale jeśli chodzi o tożsamość innych ludzi z jej życia… – Opowiedz mi o swoich rodzicach – mówię. Jęczy. – Twój ojciec. Jak ma na imię? Słyszę, że uderza głową o materac, jest wzburzona. – Colin? – pytam. – Dlaczego, dlaczego, dlaczego – mówi. – Wołaj za mną – proszę pewnie byłą cheerleaderkę, intonując: – Zwiać stąd! Zwiać stąd! Zwiać, zwiać, zwiać! Chyba się nie uda. W tonie mojego głosu zaczyna pobrzmiewać histeria. Ale dziewczyna zamiera, słucha mnie uważnie. Czy w końcu udało mi się poruszyć resztkę jej pamięci? Jakiś wewnętrzny spust, który pozwoli jej się z tego wszystkiego wyrwać? – Dlaczego? – szepcze w mroku. A potem: – Dlaczego mi to robisz? – Bo musimy się stąd wydostać. Bo pracuję dla Colina Summersa. Bo obiecałam jemu i obiecałam sobie, że zabiorę cię do domu. Nic nie mówi. Czy tylko mi się wydaje, czy ona sprawia wrażenie zaskoczonej?
– Potrafię to zrobić – mówię, starając się, by mój głos brzmiał pewnie. – Chyba uda mi się otworzyć te drzwi. Możemy obie stąd wyjść, tylko musisz mi pomóc. Nie rusza się. – Nie musisz się go bać – dodaję. – Za pierwszym razem mnie zaskoczył. Ale teraz jestem gotowa. – Kogo? – Tego wielkiego faceta. Tego, który porwał cię z baru, a mnie z mojego mieszkania. Myślę, że podaje mi jakiś narkotyk. – Zaczynam paplać. – No bo jak inaczej mógłby wchodzić do tego pokoju i z niego wychodzić, nie budząc mnie? Będziemy musiały coś wymyślić. Może porwiemy materac i wykombinujemy coś z wypełnieniem i obszyciem? Mamy zasoby, musimy tylko mądrze je wykorzystać. Trochę się rozpędzam. Tak naprawdę potrzebuję teraz tego ostatniego odłamka, który na pewno został w materacu. Tylko że ona się z niego nie rusza. – Dlaczego? – szepcze. – Dlaczego co? Dlaczego ci pomagam? Już mówiłam. – Dlaczego to robisz? – Bo musimy się stąd wydostać! Bo obiecałam twojemu ojcu… Jęczy, wycofuje się. Słyszę, jak przyciąga do siebie dłonie. – Hej – staram się ją uspokoić. – Wszystko w porządku. Nieważne, co mówił, czym ci groził… Nie może skrzywdzić twojej rodziny. Oni zawsze tak mówią, żeby mieć nad nami władzę. Zaufaj mi. Będzie dobrze. – Zrobię, co chcesz! Proszę. Już ci to mówiłam. – Co mi mówiłaś? – Byłam grzeczna. Byłam taka grzeczna. Zrobiłam wszystko, co kazałaś. – Porusza się nagle w ciemności i chwyta mnie za rękę. – Błagam. Robiłam, co mówiłaś. Odkąd mnie tu sprowadziłaś. Robiłam wszystko, co kazałaś. A teraz, proszę, wypuść mnie. Nic nikomu nie powiem, jeśli tylko pozwolisz mi wrócić do domu.
Rozdział 30
D.D. dotarła do komendy głównej dopiero o dziesiątej trzydzieści. Była lekko zdyszana, jej myśli wciąż krążyły wokół rozmowy z agentką FBI z Atlanty i okoliczności uratowania Flory Dane z rąk Jacoba Nessa. Miała też świadomość, jak bardzo zalega z obowiązkami superwizora. Sama praca nad sprawą, owszem, posuwała się do przodu. Ale papierkowa robota i zarządzanie… Dzisiaj będę grzeczna, obiecała sobie, gdy wbiegała po schodach, z kawą w jednej ręce i skórzaną torbą na ramię w drugiej. Posiedzę. Skupię się. Będę się zachowywać jak rzetelny superwizor w wydziale zabójstw, przyklejony do krzesła, z oczami wbitymi w stos papierów na biurku. Przejrzę raporty, poprawię przecinki, nigdy nie wiadomo, może dokonam przełomowego odkrycia, które rozwiąże którąś sprawę. Kto twierdzi, że praca przy biurku się nie liczy? Wytrwała w tym postanowieniu, dopóki nie skręciła za róg do swojego biura, a tam czekała na nią Carol Manley, najnowszy nabytek bostońskiej policji. Drobna blondynka miała na sobie wczorajsze ubranie i dreptała w miejscu z rozczochranymi włosami. – Pracowała pani całą noc? – zapytała D.D., marszcząc brwi. – Chwileczkę. Przeglądała pani zapisy z kamer. Znalazła pani nagranie porwania Flory? – Nie. Ale znalazłam inspektora budowlanego. – To znaczy porywacza, który się za niego podał? – Nie, faktycznego inspektora budowlanego. Wygląda na to, że jest prawdziwy! Detektyw Carol Manley z pewnością nie spała w nocy i najwyraźniej piła kawę za kawą. D.D., która sama przechwalała się, że kofeina ją nakręca, musiała kilka razy prosić Carol, żeby zwolniła, bo nie mogła jej zrozumieć. Manley przejrzała nagrania uzyskane z różnych kamer znajdujących się w okolicy mieszkania Flory. Ale nie dokonała żadnych istotnych odkryć. – Obrazów jest zbyt wiele – wyjaśniła w pośpiechu. – Za dużo mieszkańców, za dużo samochodów, za dużo ruchu ulicznego. Każde ujęcie, każda kamera to dziesiątki ludzi. A skoro nie wiem, kogo szukam, to jak mam go znaleźć? – Szukać Flory – przerwała jej D.D. – Pewnie, Flory. Tylko której Flory? Nie było jej w piątek wieczorem ani w sobotę rano. Wydaje mi się, że na jednej z kamer monitoringu mignął mi samochód doktora Keynesa, jak skręca w jej ulicę. Ale to wszystko. Poza tym nie widać tu żadnej Flory, a nie ma kamery bezpośrednio obejmującej jej budynek. Mogę tylko sprawdzić monitoring uliczny, który rejestruje samochody przejeżdżające przez skrzyżowanie niedaleko jej mieszkania, i wypatrywać jej w jednym z nich. Ale tam jest taki ruch, tyle samochodów, tyle okien…
D.D. potarła czoło, przyznając Carol w duchu rację. Ściąganie nagrań z monitoringu zawsze wydaje się świetnym pomysłem, dopóki nie jest się tym funkcjonariuszem, który ma się przez to przedzierać. – Więc zaczęłam myśleć – kontynuowała pośpiesznie funkcjonariuszka. – Potrzebowałam więcej informacji, dodatkowej wzrokowej wskazówki. I wtedy mi się przypomniało, że właściciele mieszkania Flory, Mary i James Reichterowie, powiedzieli, że inspektor budowlany był tam we wtorek. – Tyle że w wydziale mieszkalnictwa nic o tym nie wiedzą. – Owszem! Ale czemu nie zacząć od nagrań z wtorku, prawda? Zazwyczaj we wtorkowe przedpołudnie jest mniejszy ruch niż, powiedzmy, w sobotę wieczorem. Na dodatek wiemy, że inspektor budowlany to duży facet, więc tym łatwiej będzie go wypatrzeć na nagraniu z kamery. Może uda się zdobyć w ten sposób zdjęcie porywacza, a jeśli dopisze mi szczęście, to też jego auta i tablic rejestracyjnych. D.D. musiała przyznać, że jest pod wrażeniem. Szukanie podejrzanego na nagraniach z czasu jego wtorkowej wizyty było świetnym punktem wyjścia. A jakby tak jeszcze mignęła tablica rejestracyjna… – Ale nie znalazłaś go? – zapytała. – Och, znalazłam. Riley Hayes. Tylko że on nie udawał inspektora budowlanego. Jest podwykonawcą, który rzeczywiście robi przeglądy budynków. – Co? Ale przecież wydział… – Jeszcze nie dotarł do nich jego raport. Hayes go jeszcze nie skończył i dlatego nie mają go w bazie. Ale kamera monitoringu ulicznego nagrała we wtorek przejeżdżające przez skrzyżowanie auto z umieszczonym z boku logo „Hayes Inspekcje”. Zapisałam numery, podzwoniłam i voilà. Oto inspektor Riley Hayes, który we wtorek wizytował budynek Reichterów. – Ale… – D.D. zmarszczyła brwi i napiła się kawy. – Chcę z nim porozmawiać. Manley rozpromieniła się i znów zaczęła dreptać w miejscu. – Wiem. I dlatego czeka na panią w pokoju numer sześć. D.D. potrzebowała chwili. Wsunęła torbę pod biurko, zdjęła kurtkę i pochłonęła jeszcze parę dawek kofeiny. W głowie wciąż jej wirowało, a to nie był dobry znak. Inspektor budowlany nie mógł być prawdziwym inspektorem. Bo wtedy nic nie miałoby sensu. Podejrzany mężczyzna kręcący się po budynku pod pozorem inspekcji, żeby zdobyć dostęp do kluczy, wyjaśniał, jak porywacz mógł dostać się do środka dobrze zabezpieczonego mieszkania Flory. Ale prawdziwy inspektor budowlany faktycznie wykonujący swoją pracę… Jakie było prawdopodobieństwo? Carol czekała na nią przed pokojem, uzbrojona w kolejny kubek kawy. Najwidoczniej nie zauważyła, że prawe oko zaczyna jej już nerwowo drgać. Jako
doświadczona kofeinistka D.D. rozpoznała objawy kawowego haju i wiedziała, że zaraz nadejdzie koszmarne lodowate kłucie w skroni i dołek. Powodzenia, pomyślała i otworzyła drzwi do pokoju rozmów. Komenda główna bostońskiej policji była nowoczesnym szklanym tworem, który albo się kochało, albo nienawidziło. W każdym razie nie był to rozsypujący się budynek z przeciekającym dachem, plamami na ścianach i odpadającym tynkiem, jakie często widuje się w filmach o policji. Biura wydziału zabójstw mogłyby wręcz uchodzić za wnętrze firmy ubezpieczeniowej, z rzędem dużych okien, eleganckimi szarymi stanowiskami i podłogą pokrytą niebieską wykładziną. Znajdowało się tam także kilka osobnych pomieszczeń do rozmów z rodzinami albo rozmów na osobności między detektywami. Należał do nich pokój numer sześć. Był niewielki, a na jego wyposażenie składały się skromny stół i para krzeseł. Okno wychodziło na korytarz. Pomieszczenie nie było ani przytulne, ani przygnębiające, więc idealnie nadawało się do takiej rozmowy jak ta, podczas której D.D. miała przepytać ewentualnego podejrzanego. Inspektor spojrzał na nią, gdy weszła do środka. Na pierwszy rzut oka wydawał się młodszy, niż D.D. się spodziewała. Krótko obcięte ciemne włosy, kwadratowa szczęka, szerokie ramiona. Duży facet, przed którym starsi państwo, tacy jak Mary i James Reichterowie, poczuliby respekt. W ciemnoniebieskiej koszuli z nazwiskiem wyhaftowanym białą nicią na lewej kieszonce sprawiał także wrażenie pewnego siebie. Silny, kompetentny profesjonalista. Nic dziwnego, że Mary i James wręczyli mu klucze do budynku. D.D. domyślała się, że wiele najemczyń i właścicielek domów z chęcią zrobiłoby to samo. – Riley Hayes? – zapytała. Skinął głową, nie patrząc jej w oczy. Zdenerwowany, pomyślała. Mało przekonujący. Ale z drugiej strony tak zachowywała się większość ludzi wzywanych do komendy głównej na oficjalne przesłuchanie. Carol Manley weszła za D.D. do pokoju i zamknęła drzwi. Pokój był naprawdę niewielki, policjantki usiadły przy stole naprzeciwko wezwanego. Carol odstawiła swój kubek z kawą. D.D. zauważyła, że mężczyzna na niego zerknął i wciągnął nosem zapach, ale nic nie powiedział. – W zeszłym tygodniu przeprowadził pan inspekcję budynku. – D.D. wyrecytowała adres, otwierając teczkę, którą Manley założyła na nazwisko Hayesa. Przejrzała podstawowy raport, zauważyła kilka mandatów za wykroczenia drogowe, a poza tym nic szczególnego. Po drugiej stronie stołu Hayes pokiwał głową. – Zgadza się.
– Od jak dawna jest pan inspektorem budowlanym? – Od pół roku. – Wydaje się pan dość młody. – D.D. spojrzała na niego. – Mam tu zapisane, że szkolił się pan na strażaka. – Byłem strażakiem, ale doznałem urazu kręgosłupa. W akcji. I lekarze zalecili mi zmianę pracy. – Podoba się panu? Wzruszył ramionami ze wzrokiem wbitym w stół. – Robota jak robota. – Inspekcje Hayes. Jest pan właścicielem firmy? – Mój ojciec. George Hayes. To jego firma. To wzbudziło jej zainteresowanie. – Ile budynków sprawdza pan tygodniowo? – Zależy do tygodnia. Niektóre budynki, jak ten Reichterów, są stosunkowo małe, nie zajmują dużo czasu. Ale inne… można w takich spędzić wiele dni. – A czemu akurat budynek Reichterów? – Pokazał się na komputerze jako „przedawniony”. Miasto nie nadąża z inspekcjami, więc wynajmuje prywatne firmy, jak ta należąca do mojego ojca, żeby nadgonić. – Więc trafił pan do tego budynku dzięki komputerowi? Riley Hayes podniósł w końcu wzrok i po raz pierwszy spojrzał D.D. prosto w oczy. – Może pani zadzwonić do wydziału mieszkalnictwa. O co w tym wszystkim chodzi? D.D. puściła jego pytanie mimo uszu. – Właściciele budynku twierdzą, że nie mogli pana oprowadzić. Ze względu na schody. – Zgadza się. – Więc dali panu klucze do różnych mieszkań. Hayes zawahał się, jakby się nad czymś zastanawiał. – Czy ktoś zgłosił, że coś zginęło? Czy o to chodzi? – Nie zajmuję się włamaniami – poinformowała go D.D. – To nie ten wydział. Hayes zmarszczył brwi, wydał się jeszcze bardziej zdezorientowany, a jej właśnie o to chodziło. – Czy ktoś z lokatorów był w tym czasie w mieszkaniu? – zapytała. – Owszem. – Kto? – Kobieta. Na drugim piętrze. Miałem wpisać to do raportu. Nie wpuściła mnie.
– Wie pan, jak się nazywa, panie Hayes? – Nie. Nie określiłbym jej jako skłonnej do pogawędek. Ani przejmującej się wytycznymi urzędów. – Nie uwierzyła, że jest pan inspektorem budowlanym? – Musiałem jej pokazać identyfikator. Dwa razy. – Pierwszy przejaw emocji na jego twarzy: irytacja. – Ale i tak powiedziała, że będzie musiała najpierw zadzwonić i sprawdzić, zanim mnie wpuści. – Pokręcił głową. – Co za ludzie. – I wpuściła pana? – Nie. Jak zadzwoniła do wydziału, to nikt nie odebrał. A poza tym… – Zawahał się. – Co takiego? Poza tym co? – Te jej zamki. Ma ich kilka i do tego te bolce. Poinformowałem ją, że nie może używać zamka z szyfrem. W sytuacji awaryjnej uniemożliwi to strażakom wejście do środka. – I jak na to zareagowała? – D.D. nie potrafiła się powstrzymać. – Odpowiedziała, że pożar to dla niej najmniejszy problem – odparł chłodno. – I kazała mi odejść. Nie życzyła sobie, żeby jakieś urzędasy pouczały ją, jak ma dbać o swoje bezpieczeństwo. – I co pan zrobił? Wzruszył ramionami. – Zapytałem, czy mogę przynajmniej sprawdzić w jej mieszkaniu alarm przeciwpożarowy i wyjście awaryjne. – Zgodziła się? – Błagam. Pokazała mi czujnik na suficie w holu, który widać było z progu. I poinformowała, że mogę stamtąd zobaczyć, że wszystko działa doskonale: zielone światełko LED pokazywało, że ma zasilanie, a czerwone migające, że w urządzeniu jest zapasowa bateria. Jeśli chodzi o wyjście awaryjne, dodała, mogę sobie sprawdzić schody pożarowe, ale z zewnątrz. – Urocza kobieta – stwierdziła D.D. – Mógłby ją pan opisać? Hayes umilkł zaskoczony pytaniem. – Sam nie wiem. Mała. To znaczy… – Zaczerwienił się. – Większość dziewczyn wydaje mi się nieduża. Jasne włosy, raczej w nieładzie. Ubrana była byle jak. Za duży dres, gołe stopy. Nie mam pojęcia. Nie była zbyt uprzejma, to zapamiętałem przede wszystkim. – A dziewczyny są generalnie uprzejme? Dla takiego młodego przystojnego faceta jak pan? Zawahał się, znów przybrał czujny wyraz twarzy. – Czego pani chce? Czy ona coś o mnie powiedziała? – A mogłaby? Zrobił pan coś złego? Może się pan zdenerwował, zirytował? Z całą pewnością nie traktowała pana z szacunkiem, jaki się panu należy.
Hayes pokręcił głową. – Proszę posłuchać, nie wiem, o co tutaj chodzi. Owszem, oglądałem mieszkania w budynku Reichterów. Owszem, rozmawiałem z jakąś kobietą na drugim piętrze. Ale to wszystko. Nie wpuściła mnie, ja nie nalegałem. Zapisałem jeden działający czujnik przeciwpożarowy, który mogłem dostrzec z progu jej mieszkania, i potem, owszem, obszedłem budynek i sprawdziłem schody pożarowe. – Wspiął się pan po nich? – Oczywiście. – Zajrzał przez jej okno? – Co? Hej, proszę mnie posłuchać. – Położył dłonie płasko na stole, a jego szeroka twarz pokryła się rumieńcem. – Wykonałem swoją pracę, i tyle. Nie wiem, co powiedziała ta kobieta, ale cokolwiek to było… Obszedłem budynek, sprawdziłem schody pożarowe i już. Proszę spytać Reichterów. Zwróciłem im wszystkie klucze, zajęło mi to piętnaście, maksymalnie dwadzieścia minut. I mogę pokazać wam szkic raportu, wykresy, wszystko, co trzeba. Piętnaście, dwadzieścia minut to akurat. Więc cokolwiek wam naopowiadała, to nieprawda. – Zgodzi się pan na badanie wariografem? – Naprawdę? To znaczy… Może powinienem wziąć adwokata? Co się stało? – Czy nazwisko Flora Dane coś panu mówi? – Nie. A powinno? – To była ta kobieta, na drugim piętrze. – Nie wiem. Jak już mówiłem, nie była zbyt rozmowna. – Zaginęła. – Co? – Zaginęła. Najprawdopodobniej została porwana. W sobotę wieczorem. Przypuszczalnie przez kogoś, kto miał klucze do wszystkich zamków w jej drzwiach. Hayes umilkł i pobladł. Patrzył to na D.D., to na Carol Manley. D.D. nie miała pojęcia, co się dzieje w jego głowie. Poczucie winy? Niewinności? Zaprzeczenie? Racjonalizacja? Mało przekonujący, uznała. Więc warto go sprowokować. – Zwróciłem klucze właścicielom budynku – stwierdził. – Cokolwiek się stało, ja nie miałem z tym nic wspólnego. – Wystarczyło czasu, żeby zrobić odbitkę albo nawet dorobić te klucze. – Nie. Nie zrobiłbym tego. – Gdzie pan był w sobotę wieczorem? – Co? – W sobotę wieczorem. Gdzie pan był? – Na spotkaniu. – Hayes wyprostował się i lekko podniósł głos. – Boston
Beer Garden. Z grupką przyjaciół. Mogę podać nazwiska. – O której godzinie? – O siódmej. – A wcześniej? – Szykowałem się. Mam współlokatora. Może potwierdzić. – Hayes pokiwał głową. Zobaczył wyjście z sytuacji i chwycił się go. – Posłuchajcie, zapytajcie mojego tatę albo kogokolwiek. Jestem dobrym człowiekiem. Chodzę do pracy, robię, co do mnie należy, i tyle. We wtorek byłem w budynku Reichterów… Nie wiem, co się stało z tą kobietą, ale przysięgam: nie mam z tym nic wspólnego. W sobotni wieczór wyszedłem z przyjaciółmi i mogę to udowodnić. Dziesięć minut później w biurze D.D. – Nie sądzę, żeby dorobił klucze i porwał Florę Dane – powiedziała Carol. – Owszem. – Ale jeśli nie on, to kto mógł tam wejść? Otworzyć potrójnie zabezpieczone drzwi i zaskoczyć dobrze wyszkoloną półprofesjonalistkę we śnie? – Nie mam pojęcia – odparła D.D. – W takim razie zaczynamy od początku. Przyjrzymy się ofierze, Florze Dane. – Jasne. – No i Stacey Summers, bo może to ten sam facet, prawda? Tylko że mamy jeszcze Devona Gouldinga, którego zabiła Flora, i zdjęcia zaginionych kobiet, które mógł zabić z kolei on. – To nie mógł być Devon Goulding – powiedziała D.D. – Nie żył już, gdy Flora zaginęła. Carol westchnęła, przeciągnęła dłonią po zmierzwionych włosach. – Mam mętlik w głowie – stwierdziła. – Ja również – przyznała D.D. – Ja również.
Rozdział 31
Kobieta przypominająca moją matkę mówiła coś w telewizorze. Siedziałam sama na łóżku w pokoju w tanim motelu i gapiłam się na nią. Dźwięk był wyłączony. Patrzyłam na jej poruszające się usta i miałam wrażenie déjà vu. Przez moment jakbym ją słyszała: „A teraz pora, żeby cała Flora poszła spać!”. Zsunęłam się z łóżka, podeszłam do telewizora. Srebrna zawieszka w kształcie lisa w zagłębieniu jej szyi. Dotknęłam jej, mój palec był taki duży na tle ekranu, że zasłonił całą głowę kobiety. A ja znów miałam wrażenie déjà vu. Bo już to kiedyś zrobiłam, widziałam kobietę przypominającą moją matkę w telewizji. Ale to było wiele, wiele miesięcy temu, całe wieki temu. Gdy byłam jeszcze dziewczyną, która myślała, że kiedyś wróci do domu. Teraz jej widok na ekranie telewizora zaskoczył mnie. Nie powinna wciąż o mnie mówić. Nie powinna za mną tęsknić. Jacob powiedział, że nikt już za mną nie tęskni. Jacob powiedział, że już jestem martwa. Jacob powiedział, że mojej rodzinie jest beze mnie lepiej. Jacob, Jacob, Jacob. Jacob, który znowu mnie zostawił. Zawalił robotę. Nie żeby to przyznał. Ale popijawa w zeszłym miesiącu sprawiła, że dostawa z ostatniego tygodnia opóźniła się. Facet nie był zadowolony. Wrzeszczał przy rampie przeładunkowej. Nie wiem, co mówił. Siedziałam w środku kabiny, tak jak to robią grzeczne dziewczynki, i czekałam, aż mój mężczyzna do mnie wróci. Gdy Jacob w końcu usiadł na fotelu kierowcy, był wściekły, zacisnął dłonie na kierownicy, miał wykrzywioną twarz. Pojechaliśmy prosto z miejsca przeładunku na postój. Zaparkował ciężarówkę i kazał mi wysiąść. W sklepie nakupił piwa, papierosów i, po namyśle, paczkę chipsów. A potem przeszliśmy prawie pięć kilometrów do taniego motelu, który zauważył z autostrady. A tam było piwo, papierosy i seks, tylko niekoniecznie w tej kolejności. W końcu dostałam trochę chipsów, lecz to było kilka dni temu, i teraz byłam głodna. Wyszedł z samego rana. Tak jak wczoraj i przedwczoraj. Nie mówił mi, dokąd chodzi. Piwo, papierosy, seks. Tylko to działo się w tym pokoju. Czy stracił pracę? Nie wyglądał, jakby wybierał się znowu w trasę. Skończyły mu się pieniądze? Jeśli nie pracuje, jak zapłaci za motel, jedzenie, zgrzewki piwa? Co stanie się ze mną? Moja matka, która nie wyglądała jak moja matka. Miała łzy na policzkach. Płakała w telewizji. Ponad rok później nadal błagała o mój powrót do domu.
„A teraz pora, żeby cała Flora poszła spać!” Kroki za oknem. Szybko wyłączyłam telewizor i wróciłam na łóżko. Jacob wszedł do środka dwie sekundy potem. Miał na sobie swoje utłuszczone dżinsy, pożółkły T-shirt i rozpiętą flanelową koszulę. Pod pachą niósł zgrzewkę piwa. W drugiej ręce papierową torbę. Najprawdopodobniej z whisky Four Roses, którą wypije prosto z butelki. – Na co się gapisz? – zapytał, kiedy mnie na tym przyłapał. – Co? Ciągle jesteś w piżamie? Jakbyś nie mogła się ruszyć i umyć, gdy mnie nie ma. Skubię palcami brzeg czarnej satynowej koszulki nocnej, wykończonej kremową koronką na górze i na dole. Kupił mi ją kilka miesięcy temu. Uznał, że mi się spodoba. Odstawił piwo. I whisky. Przyglądałam mu się uważnie, wypatrując jedzenia. – Co? – zapytał znowu, przesuwając papierosa pomiędzy krzywymi zębami. – Skończyły się chipsy – szepnęłam. – Chipsy? Tylko to cię obchodzi? Napychanie gęby? Jezu, nic dziwnego, że utyłaś. Milczałam. Kości biodrowe sterczały pod błyszczącą czarną satyną. Miałam wiele wad, ale na pewno nie nadwagę. – Zły dzień? – zapytałam niepewna, co powiedzieć. – A są inne? – Trochę cię nie było. Nic nie powiedział. – Wczoraj też. I przedwczoraj. – Nie potrafiłam spojrzeć na niego, gdy mówiłam. Zeskubywałam kulki tkaniny z poprzecieranej niebieskiej kołdry. – Zazdrosna? – zapytał. Rozerwał zgrzewkę piwa. Wyjął pierwszą puszkę. – Domyślasz się, że czar wygasł? Wiesz, że jestem mężczyzną. Żadnej dziewczynie, a już zwłaszcza takiemu taniemu śmieciowi jak ty, nie uda się na dłużej przyciągnąć mojej uwagi. Może – odwrócił się i otworzył puszkę – może się rozglądałem. Zamarłam, czując, że serce przyśpiesza mi w piersi. Mógł kłamać. Lubił mnie dręczyć. Ale ten grymas na jego twarzy, ta twardość w jego oczach… Przełknęłam ślinę, spróbowałam stłumić drżenie rąk na kołdrze. „A teraz pora, żeby cała Flora poszła spać!” Ale kim jest Flora? I jak miałaby wrócić do domu? Jestem tylko ja. I ten pokój. I ten mężczyzna. To jest teraz moje życie. – Zabierz mnie – usłyszałam swoje słowa. – Co, chcesz zobaczyć swoją następczynię? – Pewnie. – Nie podniosłam głosu, wytrzymałam jego spojrzenie. – Chcę sprawdzić, czy jest dla ciebie wystarczająco ładna. Zaskoczyłam go. Moja sekretna broń, moja zbawienna cecha. Choćby nie wiem jak starał się mnie kontrolować, od czasu do czasu udawało mi się go
zaskoczyć. A jemu się to podobało. Nawet teraz dostrzegłam iskierkę zainteresowania w jego oczach. Odstawił piwo, przesunął wzrokiem po mojej cienkiej satynowej koszulce. – Dobra – powiedział. – Ale nie przebieraj się. Wyszłam za nim z pokoju boso, krzyżując ręce na piersi. Zauważyłam, że jego ciężarówka stoi teraz pod motelem. I nie ma doczepionej naczepy, jest tylko kabina do spania, to było bardzo wymowne. Wsiadł do środka. Wczesne popołudnie. Upalne słońce. Tam, gdzie dorastałam, słońce wywabiało ludzi z domów. Ale tutaj upał miał przeciwny efekt, wszyscy przebywali w klimatyzowanych wnętrzach. Nikt nie zauważył, gdy na wpół naga przeszłam wokół kabiny, a potem wspięłam się na fotel pasażera. Jacob odpalił silnik i ruszyliśmy. Kierował w milczeniu. Zorientowałam się, że jedziemy w stronę plaży i ciągu barów, w których byliśmy pierwszego wieczoru, gdzie kelnerki nosiły krótkie szorty i odsłaniające brzuch podkoszulki, co wyglądałoby dużo lepiej, gdyby większość z nich nie miała czterdziestu lat i ciał rozdętych warstwami tego, co-pół-tuzina-niewdzięcznych-dzieci-robi-z-twoją-figurą. Ale nie jechał tam, skręcił z głównej drogi i prowadził bocznymi. Zmierzał na jakieś osiedle. W końcu zaparkował obok pasa moczarów, gdzie długa trawa falowała na wietrze. – Idziemy – powiedział, patrząc na moje bose stopy i czekając, aż zacznę narzekać. Lecz nie zrobiłam tego. Wysiadłam. Trzymałam się wysypanego piaskiem skraju rozgrzanego asfaltu i dreptałam przed siebie. Ruch w krzakach gdzieś obok. Może ptaki. Węże. Jakieś zwierzęta. Nie zastanawiałam się nad tym. Po prostu szłam. Jacob kroczył środkiem ulicy, palił papierosa i nic nie mówił. To była zniszczona droga. Z dziurami pośrodku i kruszącymi się krawędziami. Nie najlepsza droga, nie najlepsza okolica. Domy były małe i płaskie, a ich pastelowe kolory wyblakły tak samo jak pranie wiszące na sznurach. Słyszałam psy ujadające na podwórzach z tyłu, niemowlaki płaczące w środku. Gdzieniegdzie znudzone dzieci stały w pokrytych kurzem ogródkach i gapiły się na mężczyznę z papierosem i na wpół nagą dziewczynę. Jacob szedł dalej, więc ja robiłam to samo. Zakręt tu, zakręt tam i znaleźliśmy się na tyłach szeregu domów, częściowo osłoniętych rzędem przerośniętych krzaków. Jacob zwolnił, jego kroki stały się cichsze. Przez jego twarz coś przemknęło. Tęsknota. Spojrzenie mężczyzny, któremu zależy.
Zatrzymał się. Straciłam równowagę i omal nie wpadłam na jego plecy. Tym razem coś przemknęło po mojej stopie, i to z pewnością był wąż. Stłumiłam krzyk w chwili, gdy Jacob przyłożył mi dłoń do ust. – Ani słowa – poinstruował mnie ochrypłym głosem. Dostrzegłam w jego oczach fanatyczny błysk. Cokolwiek miał zobaczyć, cokolwiek mieliśmy zrobić, to było dla niego bardzo, bardzo ważne. Nie jestem sobą, pomyślałam, kiedy skręciłam razem z nim ku ostatniemu domowi w szeregu. Zwisające czarne okiennice, obłażąca różowa farba, rozpadający się dach. To nie ja, pomyślałam, gdy podchodziliśmy coraz bliżej, a Jacob wyrzucił papierosa i… Nóż u jego boku. To nie Flora, pomyślałam, to nie dziewczyna, która kiedyś bawiła się z lisami, stoi teraz za drucianą siatką i zagląda do środka. Natychmiast dostrzegłam moją rywalkę. Przesuwne drzwi na taras z tyłu domu były otwarte. Siedziała w środku, gdzie było w miarę chłodno, i oglądała telewizję. Miała długie ciemne włosy związane w luźny kucyk. Wypłowiały szary podkoszulek na ramiączkach i dżinsowe szorty. Wpatrywała się w stary telewizor, paląc papierosa za papierosem, jej długie ręce były szokująco blade jak na tę okolicę. Ale pasowały do niej, ciemne włosy, jasna cera. Niczym Śnieżka, brakowało już tylko krwistoczerwonych ust. Wiedziałam, nawet zanim się odwróciła, że jest o wiele ładniejsza od takiej kościstej blondynki z Nowej Anglii jak ja. Nie, miała gęste ciemne rzęsy i wystające kości policzkowe. Ucieleśnienie długich namiętnych nocy. Moja następczyni. Nowa zabawka Jacoba. I uświadomiłam sobie w następnej sekundzie, że nie przyniósł tego noża dla niej. Zabrał go dla mnie. Jedno szybkie pociągnięcie i będzie po mnie, potoczę się w jakieś bagno, na pożarcie aligatorom. Tak jak zawsze obiecywał. „A teraz pora, żeby cała Flora poszła spać!” Czy tak właśnie odczuwa się śmierć? Jak długo wyczekiwane zapadnięcie w sen? Dziewczyna w domu odwróciła głowę. Zaalarmowana hałasem, naszą obecnością? Zorientowałam się, że wstrzymuję dech, a Jacob gwałtownie wciągnął powietrze. Wyglądała na starszą, niż się spodziewałam. To nie była słodka dziewczynka. Miała ze dwadzieścia pięć lat. To mnie zaskoczyło, bo Jacob zawsze preferował nastolatki. Łatwiej je wyszkolić, jak mówił. Popatrzyłam teraz na niego, próbując zrozumieć. I…
To spojrzenie na jego twarzy. Uwielbienie. Fascynacja. Mężczyzna całkowicie i beznadziejnie zakochany. Mężczyzna patrzący na tę nową dziewczynę w sposób, w jaki nigdy, absolutnie nigdy na mnie nie patrzył. Moja kolej, by gwałtownie wciągnąć powietrze i w końcu zrozumieć. To nie była przypadkowa dziewczyna, to nie było znalezienie zastępstwa ad hoc. – To Lindy – powiedziałam. – Cii… Usłyszy cię! – Ona żyje? – Oczywiście, że żyje! – Nie znudziła ci się? Nie zabiłeś jej i nie rzuciłeś na pożarcie aligatorom? – O czym ty, do kurwy nędzy, mówisz? – szepnął ochryple. – Nigdy bym jej nie skrzywdził. – Kochasz ją. – Zamknij się. – Kochasz. Naprawdę ją… kochasz. Dziewczyna w domu odwróciła się, zaniepokojona dobiegającą z zewnątrz rozmową. Wstała i spojrzała w naszym kierunku. Jacob ponownie wciągnął powietrze. Jak skamieniały patrzył, jak idzie w naszą stronę. A ja wiedziałam już, że nienawidzę tej dziewczyny. Była moim wrogiem. Gdyby Jacob jej nigdy nie kochał, nigdy nie stracił, nie porywałby dziewcząt z plaż Florydy. W jakiś sposób go zainspirowała; to ona namieszała mu w głowie. I teraz, po tym wszystkim, co zniosłam, po tym wszystkim, co zrobiłam, odbierze mi Jacoba. Z jej powodu Jacob w końcu użyje tego noża, a potem zostawi moje ciało na pastwę dzikiej zwierzyny. Moja matka nigdy się nie dowie, co się ze mną stało. Całe lata spędzi, przemawiając do kamer, nosząc łańcuszek z liskiem i błagając o powrót córki, która już nie żyje. Nienawidziłam w tym momencie Jacoba. Nienawidziłam go tak bardzo, jak pierwszego dnia, gdy odzyskałam świadomość w skrzyni w kształcie trumny. Ale tej dziewczyny nienawidziłam jeszcze bardziej. Lindy. Dziewczyna, która to wszystko zaczęła. Dziewczyna, która mnie ostatecznie zniszczy. Chyba że… Ja zabiję ją pierwsza.
Rozdział 32 – Znaleźliśmy ciało. – A nie ciała? – D.D. zerknęła znad biurka na Phila, który stanął w drzwiach jej gabinetu. Potrząsnął głową. – Nie. Jedno ciało. W jednym z miejsc z listy w nawigacji w aucie Gouldinga. – Kristy Kilker czy Natalie Draga? – Musimy to sprawdzić. D.D. natychmiast odsunęła fotel, ale przez moment się zawahała. – Zaraz. Czy to jakiś test? Bo ja cię słuchałam, wiesz? Dotarło do mnie, że jestem uparta i próbuję wszystko kontrolować, a powinnam ufać swoim współpracownikom i wierzyć, że potraficie skutecznie działać. Myślę, że to ty powinieneś zobaczyć to ciało. A ja poczekam na twój raport jak grzeczny superwizor o ograniczonym zakresie obowiązków, tak? I wtedy… – Umilkła, zupełnie zaskoczona dławieniem w gardle. – I wtedy nie będziesz już na mnie zły. – Nie jestem na ciebie zły. – Ufam ci – powiedziała, póki była w stanie. Bo przypomniała jej się wczorajsza rozmowa z Philem. Naprawdę ją zabolała. Nigdy by tego nie przyznała, ale Phil w jakimś sensie był dla niej ojcem, zwłaszcza że jej własny ojciec nie aprobował drogi kariery, którą wybrała. Nie tęskniła za mieszkającymi na Florydzie rodzicami. Już nawet zobojętniało jej to, że nie rozumieją jej pracy. Ale Phil i to, jak wyraźnie był nią rozczarowany… To bolało. – Ufam ci, Phil. I ufam Neilowi. I tęsknię za wami, chłopaki. Codziennie. Tęsknię za naszym zespołem, za wspólną robotą. Źle mi z poczuciem, że was zawiodłam. Bo jesteście moją drużyną. Zawsze byliście moją drużyną, a trzeba przyznać, że nie każdy chciałby mieć w drużynie kogoś tak upartego i apodyktycznego jak ja. Zdaję sobie z tego sprawę. Naprawdę. – Skończyłaś? – Może. – Bo to nie jest test. Chociaż skoro już o tym mówimy, faktycznie jesteś uparta i apodyktyczna. – Wiem. – Ale jesteś też sobą, a ja ciebie znam, D.D. I zazwyczaj, jak nie jestem wykończony, sfrustrowany albo przestraszony, to nawet cię lubię. A skoro uzgodniliśmy już, że to ja mam rację, a ty nie, to jedziesz czy nie? – Jadę…?
– Na miejsce przestępstwa. Zobaczyć ciało. Ja prowadzę. D.D. nie trzeba było dwa razy prosić. – Dobra! – Naprawdę kiepski z ciebie superwizor z ograniczonym zakresem obowiązków. – Owszem. Też tak myślę. – Co nie znaczyło, że nie chwyciła kurtki i nie zerwała się od biurka. – To dokąd się wybieramy? – zapytała, gdy wyszła za Philem z gabinetu, a światu został przywrócony porządek. – Mattapan. – Znowu? Dlaczego zawsze znajdujemy zwłoki w Mattapan? – Bo niektóre miejsca takie właśnie są. W Mattapan znajdował się prowadzony przez stowarzyszenie Mass Audubon park przyrodniczy. Niegdyś otaczał on zakład dla umysłowo chorych. Phil i D.D. byli tego świadomi, gdy obchodzili park, trzymając się ogrodzenia z kutego żelaza, które oddzielało spory areał drzew liściastych od otaczającej go gęstej zabudowy. Byli już w tym parku. Przemierzali ten teren, kiedy szkielet opustoszałego szpitala dla wariatów straszył jeszcze ze szczytu wzgórza oknami bez szyb. Wiedzieli wszystko o duchach przeszłości tego miejsca oraz zmumifikowanych szczątkach sześciu dziewczynek, które wykopali wtedy spod ziemi. Idąc za Philem w kierunku leśnej ścieżki, D.D. poczuła dreszcz i była pewna, że nie wywołał go chłód. Bostoński Szpital Stanowy teoretycznie nie istniał od dawna. Połowa zielonego obszaru została przekształcona w Bostoński Ośrodek Przyrodniczy, w którym żyło sto pięćdziesiąt gatunków ptaków i rosło trzysta pięćdziesiąt gatunków roślin, a otaczały go osiedla gęsto zabudowane nadgryzionymi zębem czasu dwupiętrowymi kamienicami. Bostończycy przychodzili tu, by spacerować pośród drzew, słuchać ptaków i podziwiać motyle. To, że Devon Goulding często wpisywał adres tego miejsca w swojej nawigacji samochodowej, mogło oznaczać jedynie, że lubił kontakt z naturą. Ale park ten oferował także sporo dzikiej i niedostępnej zieleni, czyli to, czego potrzebuje zabójca, żeby zakopać zwłoki. Phil powiedział, że przywieźli tutaj psy z samego rana. I że wystarczyło dwadzieścia minut, żeby coś znalazły: podłużne wybrzuszenie na ziemi obok zagłębienia tej samej długości, oba miejsca zaczynała już porastać roślinność. Laicy skłoni byliby szukać zwłok tam, gdzie znajduje się wybrzuszenie. Ale profesjonaliści, tacy jak bostońscy lekarze sądowi, wiedzieli lepiej. Nasyp powstał z ziemi z wykopanego grobu – zabójca wbijał łopatę w ziemię i przerzucał ją na bok. Grób jest w zagłębieniu. Tam sprawca złożył ciało, a potem zasypał je, tak żeby było w miarę równo. Nikt nie myśli o skutkach gnicia. Ciało i mięśnie zaś
rozkładają się, odchodzą od kości i wtapiają się w grunt. A jeśli muchy zdążyły złożyć w ciele jaja, zanim zostało zakopane, proces będzie jeszcze szybszy – nie wspominając o aktywności podziemnej fauny, skuszonej nowym źródłem pożywienia. W płytkich grobach toczy się życie. A potem wszystkie ciała spotyka to samo. Ulegają rozkładowi. Obracają się w proch. Wchłania je ziemia, aż po paru miesiącach formuje się zagłębienie o charakterystycznym kształcie. Na jego widok każdy doświadczony detektyw z wydziału zabójstw powie: Hej, założę się, że jest tu zakopane ciało. Do pracy przystąpił cały zespół medyków sądowych. Tego typu akcja przypominała wykopalisko archeologiczne. Pokryty liśćmi teren pod drzewami został już podzielony na szereg kwadratów. Każda łopata ziemi, którą usuwano, trafiała do oznaczonego kontenera, a później przesiewano ją w poszukiwaniu dodatkowych dowodów. D.D. wiedziała, że zabranie stąd ciała zajmie ekipie cały dzień, a miną tygodnie, jeśli nie miesiące, zanim Ben złoży pełny raport. D.D. i Phil podeszli do oznaczonego obszaru, ale nie za blisko. Ben Whitely był prawdziwym zawodowcem, co oznaczało, że pilnuje swojego terenu i nie da się złapać na sztuczki glin. Miał kiedyś romans z ich kolegą z zespołu, Neilem. Po zerwaniu… Cóż, wszyscy zachowywali się profesjonalnie, ale to już nie było to. – Dzień dobry, Ben – zawołał Phil. W odpowiedzi usłyszał burknięcie od pochylonej nad płytkim grobem tęgiej postaci. Ben najwyraźniej omiatał coś z ziemi. D.D. rozpoznała tę czynność z poprzednich znalezisk: dotarli już do samego ciała, a Ben usuwał teraz ostatnią cienką warstewkę ziemi z tego, co pozostało: ze zmumifikowanej skóry albo kości. Z tak bliska D.D. poczuła odór zgnilizny pomieszany z zapachem ziemi i opadłych liści. A więc to nie były same kości. To miało sens, biorąc pod uwagę, jak niedawno zaginęły poszukiwane kobiety. – Kobieta czy mężczyzna? – zapytała. W przeciwieństwie do Phila szkoda jej było czasu na uprzejmości. Dzięki temu zaliczała się do ulubienic Bena i dobrze o tym wiedziała. On też nie lubił tracić czasu na głupoty. – Kobieta. – Kiedy zginęła? – Odwal się. D.D. i Phil wymienili spojrzenia. Najwyraźniej odpowiedź na to pytanie uzyskają dopiero w kostnicy. Nic dziwnego. Zaawansowanie rozkładu w płytkich grobach mogło być bardzo różne w zależności od głębokości grobu, działalności owadów i tak dalej. Ben będzie musiał przeanalizować próbki gleby pobrane spod ciała, żeby wyznaczyć czas zgonu, a i tak nie będzie zadowolony z dokładności. Krótko mówiąc, dzisiejszy dzień był łaskawszy dla detektywów z wydziału
zabójstw niż dla koronerów. – Ubranie, biżuteria, cokolwiek, co posłużyłoby identyfikacji? – zapytała D.D. Szczerze mówiąc, liczyła na jakieś medyczne części zamienne: implanty w piersiach, sztuczne kolano. Wszystkie miały numery seryjne, dzięki którym można by dotrzeć do tożsamości właściciela. – Kolczyk – powiedział Ben, nie podnosząc wzroku. – Złote kółko. Trochę ubrań. Chyba niebieskie dżinsy. Bawełniany top. Trudno stwierdzić, czy coś jest w kieszeniach. Jeszcze tam nie dotarłem. D.D. spojrzała na Phila. – W pokoju Gouldinga znaleźliśmy z Neilem plik zdjęć Natalie Dragi. Nie pamiętam, żeby miała kolczyki w kształcie kółek. – Zadzwonię do Neila, żeby to potwierdził – odparł Phil. – Kristy Kilker? – Nie mamy jej zdjęć. Tylko prawo jazdy. – Niech je sprawdzi. Może ma na tym zdjęciu takie kolczyki. D.D. pokiwała głową, myśląc, że to raczej strzelanie na oślep. Niektóre kobiety noszą dzień w dzień te same kolczyki, ale dwudziestolatka z dużego miasta? Kristy miała pewnie inne kolczyki do każdego stroju. – Ciemne włosy – rzucił Ben znad grobu. To pasowało zarówno do Natalie, jak i do Kristy. – Ma coś na paznokciach. Lakier. Chyba ciemnoróżowy albo czerwony. Któraś z waszych zaginionych lubiła manikiur? Phil zanotował to. Kolejny szczegół. – Jesteś pewien, że jest tylko jedno ciało? – zawołała D.D. Ben w końcu podniósł wzrok i zgromił ją spojrzeniem. – Nieważne. – Nawet D.D. wiedziała, kiedy lepiej się pośpiesznie wycofać. – Czyli… – starała się ostrożnie dobrać słowa – mamy dwie zaginione dziewczyny. Jedną widziano dziewięć miesięcy temu – Natalie Dragę, która nie odebrała ostatniej wypłaty. – Druga zniknęła przed pięcioma miesiącami – Kristy Kilker, która zadzwoniła do matki raz czy dwa w trakcie swojego rzekomego pobytu we Włoszech. – Gdybym miał wybierać pomiędzy nimi… – Ben wrócił do omiatania szczątków. – Jasne. – To świeższe ciało. Jest tu na oko od dwóch do trzech miesięcy. D.D. zerknęła na Phila. – To nam mówi tylko, kiedy zostało zakopane – zastrzegł Phil. – Natalie Draga mogła zaginąć dziewięć miesięcy temu, ale to nie znaczy, że została wtedy zamordowana. D.D. pokiwała głową, przyznając mu rację. Za mało wiedzieli o Gouldingu i jego modus operandi. Czy trzymał dziewczyny jakiś czas żywe? Przejmujące
zdjęcia Natalie zdawały się to sugerować. Ale z drugiej strony po Kristy nie zostało nic poza prawem jazdy ze śladami krwi. D.D. miała sporo pytań do Devona Gouldinga. Tylko że przez Florę Dane nie mogła mu ich zadać. – Zadzwoń do matki Kristy – poinstruowała w końcu Phila. – Zapytaj o jej ulubione kolczyki i lakier do paznokci. Może to da nam jakiś punkt zaczepienia. Phil skinął głową i ruszył w stronę kępy drzew, by skorzystać z komórki. D.D. została sama i obserwowała, jak koroner uważnie omiata ostatnią warstewkę ziemi ze szczątków jednej z zaginionych dziewcząt. Tej, która wreszcie wróci do domu. – Pretty in pink – doniósł kwadrans później Phil. – Ulubiony lakier Kristy. Zawsze go używała. Uwielbiała też złote kolczyki kółka, które dostała od matki na szesnaste urodziny. – Kristy Kilker – stwierdziła D.D. – To za mało do formalnej identyfikacji. – Owszem. Będziemy musieli poczekać, aż Ben skończy swoje czary w laboratorium. Ale są duże szanse… – Że to Kristy Kilker – zgodził się Phil. – Tylko gdzie w takim razie jest Natalie Draga? Jest drugi grób? Czy w nawigacji Gouldinga były inne często odwiedzane miejsca? – Nie takie, które nadawałyby się do ukrycia zwłok. – A psy sprawdziły cały park? – Tak. – Więc gdzie jest Natalie Draga? Phil nie potrafił odpowiedzieć. D.D. rozejrzała się, popatrzyła na drzewa, na przypadkowych gapiów, na kręcących się wokół ubranych na niebiesko techników kryminalnych. – Phil, czy my czegoś nie przegapiamy? Zadzwoniła do Samuela Keynesa. Sama nie wiedziała dlaczego. Nie był oficerem śledczym, tylko psychiatrą. Nie łapał złoczyńców, tylko pomagał ofiarom. Ale mimo to… Wszystko w tej sprawie prowadziło do Flory Dane. A po jej zniknięciu najbliższym ogniwem wydawał się doktor Keynes. To było interesujące samo w sobie – w większości podobnych sytuacji D.D. zwróciłaby się bowiem do matki. Jednak choć Rosa bardzo dbała o córkę, łączyła je trudna relacja. Flora sama z siebie nie zadzwoniła do matki po incydencie w piątkowy wieczór. Zadzwoniła do adwokata ofiar. Keynes odebrał po pierwszym sygnale. Zupełnie jakby spodziewał się jej telefonu. – Czy kojarzy pan może nazwisko Natalie Draga? – zapytała go. – Nie.
– A Kristy Kilker? – Nie. – Flora nigdy nie wspomniała tych nazwisk? Nigdy nie mówiła, że szuka którejś z tych kobiet? – Nie. Pani detektyw… – Ale rozmawiała z panem o Stacey Summers? Proszę. Pora na otwartość i szczerość, doktorze. Bo mam już jedno ciało i jestem pewna, że będą następne. Flora z panem rozmawia. Mówi panu rzeczy, których nie mówi nikomu innemu. Nawet własnej matce. Więc co powiedziała panu o Stacey Summers? – Telefon w sobotę rano to był mój pierwszy kontakt z Florą od wielu miesięcy. Przynajmniej od sześciu. Nie jesteśmy sobie jakoś szczególnie bliscy, pani sierżant. Nie tak bliscy, jak pani uważa. – Ale Flora mówi panu różne rzeczy. Takie, z których nie zwierza się nikomu. Rozmawiałam dziś rano z agentką FBI, która uwolniła Florę. Ma mnóstwo wątpliwości co do tego, co Flora robiła, gdy przetrzymywał ją Jacob Ness. Ale ona niczego nie wyjaśniła. Rozmawiała tylko z panem. – Zdałem pełny raport z relacji Flory. Wbrew pani insynuacjom wszystko, co usłyszałem, zostało udostępnione śledczym. A że Flora nie miała ochoty raz po raz opowiadać o swoich przeżyciach… To nic zaskakującego w przypadku kogoś po takiej traumie. – Czy ona to robiła? Pomagała porywać kolejne ofiary? – Nigdy o tym nie wspomniała. – Czy o to w tym chodzi? W tym ratowaniu innych dziewczyn? Poczucie winy ocalonej, która chce oczyścić sumienie z tego, co robiła podczas niewoli? – Możemy tylko zgadywać. – Nie. Nieprawda. Jest pan ekspertem. To po pierwsze. A po drugie, ona panu ufa. I do pana dzwoni. Gdy ma kłopoty, gdy potrzebuje pomocy, wybiera pański numer. Po pięciu latach, doktorze. Ile rodzin nadal do pana dzwoni po pięciu latach? Keynes nie odpowiedział. – No i matka Flory. – D.D. dalej myślała na głos. – Rosa Dane. Ona też dobrze się czuje w pańskim towarzystwie. Czy ona również często do pana dzwoni, czy to pan dzwoni do niej? Bo Flora tego nie robi, a pan wie, że Rosę to martwi? I wtedy D.D. olśniło. Sposób, w jaki Keynes dotykał ramienia Rosy wczoraj w jej biurze. Sposób, w jaki stał pewnie obok niej, choć, szczerze mówiąc, nie miał tam nic do roboty. Ale był tam. Na prośbę Rosy. I został. Dobry pan doktor i Rosa. – Czy Flora wie? – wymsknęło się D.D. – O panu i jej matce. Powiedzieliście jej? – Pani detektyw, czy ma pani nowe tropy w sprawie zaginięcia Flory? – Proszę najpierw odpowiedzieć na moje pytanie.
– Nie mam zamiaru. – To ważne. – Nie. A więc czy ma pani nowe… – Rosa jest teraz z panem – przerwała mu D.D. – Stoi tuż obok i pyta o córkę. Keynes nie odpowiedział, a D.D. uznała to za potwierdzenie. – Rosa nie wie, prawda? – zapytała łagodniejszym tonem. – O tym, co pan do niej czuje, nigdy jej pan nie powiedział. – Zapewniam panią… – Pomyliłam się. Jasne. Pańska relacja z tą rodziną ma czysto zawodowy charakter. Ktoś taki jak pan… – Pani sierżant… – Mamy ciało. To jedna z kobiet, które według nas porwał Devon Goulding. Znaleźliśmy jej szczątki, opierając się na dowodach odkrytych w jego domu. – Sądzi pani, że znalazła jedną z ofiar Gouldinga? Czyli Flora dobrze zrobiła w piątek. Gdyby go nie zabiła, dzisiaj moglibyście znaleźć jej ciało. – Flora zniknęła. I cokolwiek się z nią stało, ma to coś wspólnego z Devonem Gouldingiem, Stacey Summers oraz przynajmniej dwiema innymi zaginionymi kobietami. Za dużo tych zbiegów okoliczności. Więc po raz kolejny pytam pana, czy Flora kiedykolwiek wspomniała nazwiska Kristy Kilker albo Natalie Draga? – A ja po raz kolejny pani odpowiadam, że nie rozmawiałem z Florą na kilka miesięcy przed sobotnim porankiem. – Czyli mówi mi pan, kiedy z nią rozmawiał, ale nie chce odpowiedzieć na pytanie, co mówiła. Błagam, panie Keynes. Może i nie mam doktoratu, ale to nie znaczy, że jestem głupia. – Czy ma pani nowe tropy w sprawie zaginięcia Flory, pani sierżant? – Nie. – To proszę zadzwonić, jak będzie pani miała. Keynes się rozłączył. D.D. aż zazgrzytała zębami. I po raz kolejny zaczęła się zastanawiać nad relacją adwokata ofiar i rodziny Dane’ów. I nad tym, dlaczego wciąż ma wrażenie, że on coś przed nią ukrywa. D.D. zwołała zebranie zespołu na pierwszą. Zamówiła kanapki i ciastka, bo zawsze warto zadbać o dobrą motywację drużyny, oraz sałatkę, bo większość jej kolegów była na takim etapie życia, że wiedzieli, jak ważne w diecie są zielone warzywa. Alex wszedł, akurat gdy zaczęli. Miał na sobie koszulę, którą zwykle zakładał na zajęcia w akademii, i eleganckie spodnie. Pamiętała, że rano zaoferował, że obejrzy mieszkanie Flory, i po zdecydowanym wyrazie jego twarzy odgadła, że to zrobił. Poprosiła gestem, by usiadł, a on poczęstował się kanapką
z indykiem. – Oto co wiemy – stwierdziła D.D., stając przed ścieralną białą tablicą u szczytu salki konferencyjnej. Lubiła prowadzić takie spotkania. Szczerze mówiąc, potrzebowała okazji, żeby usystematyzować swoje przemyślenia na temat tej sprawy. Wskazywała kolejne punkty na liście, niestety o wiele krótszej niż ta obok, obejmująca pytania, na które nie znali odpowiedzi. – Flora Dane wyszła w piątek wieczorem, najprawdopodobniej na poszukiwanie porywacza Stacey Summers. Według jej relacji miała upatrzonego jakiegoś nieszczęśnika w barze, ale wtedy na scenę wkroczył drugi podejrzany, Devon Goulding. Znokautował tego pierwszego, a potem ją uprowadził. Kiedy odzyskała świadomość, była w jego garażu, naga i skrępowana. Gdy on się ponownie pojawił, najprawdopodobniej po to, żeby ją zgwałcić, wzięła odwet, podpalając go za pomocą przedmiotów, które znalazła w śmieciach. Devon Goulding zmarł na miejscu. W trakcie przeszukania znaleźliśmy prawa jazdy dwóch kobiet, Natalie Dragi i Kristy Kilker. Od sobotniego poranka zaczęliśmy ich szukać. W tym czasie Flora Dane wróciła do swojego mieszkania, gdzie spędziła trochę czasu z matką. Tuż po pierwszej po południu Rosa Dane stamtąd odjechała. A Flora zniknęła. D.D. dopisała tę godzinę na dole tablicy. Wskazała sobotnie popołudnie na osi czasu. – Sądziliśmy początkowo, że Flora została porwana przez potężnego mężczyznę, który kilka dni wcześniej udawał inspektora budowlanego, żeby zdobyć klucze do jej mieszkania. Jednak znaleźliśmy tego inspektora i okazało się, że jest jak najbardziej prawdziwy i nie ma też żadnych przestępstw na koncie. Ma również alibi na ten czas. W związku z tym mamy… D.D. przeniosła się do drugiej, obszerniejszej kolumny. – …cztery sprawy zaginięć: Stacey Summers, Natalie Dragi, Kristy Kilker i Flory Dane, które mogą, ale nie muszą być ze sobą powiązane. Jednego ewentualnego, ale już martwego sprawcę, Devona Gouldinga, którego można powiązać z przynajmniej trzema z tych czterech kobiet. Oraz jedno ciało, odkryte dziś rano dzięki informacjom z nawigacji w samochodzie Gouldinga. Nie mamy potwierdzonej identyfikacji, ale sądzimy, że to szczątki Kristy Kilker. Co oznacza, że prawdopodobnie znaleźliśmy jedną z tych kobiet. Ale gdzie są pozostałe? I jeśli to Goulding za tym wszystkim stoi, to jak Flora Dane mogła zaginąć po jego śmierci? – Czy jesteśmy pewni, że została porwana? – zapytał Phil, odchylając się od stołu z ciasteczkiem czekoladowym w połowie drogi do ust. – Chodzi mi o to, że nasze podejrzenia wzbudził przede wszystkim inspektor, którego bostoński wydział mieszkalnictwa się wyparł. Skoro ustaliliście, że taka inspekcja jednak miała
miejsce, to co nam zostało? Niezamknięte drzwi wejściowe i porządek w mieszkaniu. A jeśli Flora po prostu wyjechała? Natrafiła na jakiś świeży trop w sprawie Stacey Summers. Przestraszyła się, że domyślimy się, co zamierza, po tym jak spaliła Gouldinga. Więc zniknęła z własnej woli. D.D. wzruszyła ramionami – trudno było spierać się z tą argumentacją, ale mimo wszystko… – Może uznacie, że jestem sentymentalna, ale gdyby Flora planowała jakiś kilkudniowy wypad, to myślę, że uprzedziłaby matkę, wymyślając jakikolwiek pretekst. Zadzwoniłaby do matki, żeby się o nią nie martwiła. A nie zrobiła tego. – Nigdy nie podejrzewaliśmy cię o sentymentalizm – zapewnił z tyłu sali Neil. Phil niechętnie pokiwał głową. – Widziałem jej matkę wczoraj, jak wychodziła. Twarda babka, ale roztrzęsiona. – Była w mieszkaniu Flory – odezwał się Alex. Wszystkie głowy odwróciły się w jego kierunku. – Na prośbę D.D. zajrzałem tam. Rosa Dane była na miejscu. Przyniosła pudełko muffinów dla właścicieli budynku i czekała na mnie na podeście schodów na drugim piętrze, żeby zerwać taśmę policyjną. Ona, hm…, ona jest inna. – Upiekła domowe muffiny w pokoju hotelowym? – D.D. nie mogła tego zrozumieć. – Jeśli pozwolimy jej mieszkać u córki, obiecała upiec ciasto. – Wpuściłeś ją? – Sądząc po wyrazie jej twarzy, i tak by weszła. A tak przynajmniej była pod nadzorem. – Czy był z nią oficer FBI doktor Keynes? – Nie. Tylko ona. D.D. pokiwała głową, ale wciąż miała zmarszczone brwi. Nadal nie dawała jej spokoju rozmowa, którą przeprowadziła z Keynesem. – Czy Rosa cokolwiek zauważyła? – Jej zdaniem niczego nie brakuje, wszystkie ubrania Flory są na miejscu i tak dalej. Łóżko było niepościelone, ale według Rosy to się zdarzało. Flora nie jest wielbicielką porządku. To raczej działka jej matki. – I co robiła w tym mieszkaniu? Alex wzruszył ramionami. – Chodziła po nim. Jakby chłonęła atmosferę. Sporo czasu spędziła w sypialni córki, czytając artykuły rozwieszone na ścianie. – Czy którakolwiek z tych spraw dotyczy Natalie Dragi albo Kristy Kilker? – odezwała się Carol Manley. – Nie – odparła D.D. – Nie zgłoszono ich zaginięć. Natalie była w Bostonie
z własnej woli. A matka Kristy Kilker myślała, że jej córka jest we Włoszech. Tak więc teoretycznie Flora skupiła się na Stacey Summers. – D.D. zwróciła się do Phila. – Jakieś tropy z telefonu Flory albo jej komputera? – Rozgryzamy oba urządzenia. Flora zdecydowanie miała bzika na punkcie bostońskich barów. Czytała mnóstwo o Tonicu, zanim się tam udała. D.D. zmarszczyła czoło. – Ale Stacey Summers zniknęła z Birches, czyli coś innego musiało zwrócić uwagę Flory na Tonic. Tylko co? Nikt przy stole nie znał odpowiedzi. – Natalie Draga pracowała w Tonicu – powiedziała cicho Carol Manley. – Może Flora wiedziała coś, o czym my nie wiemy. Bo to, że Natalie nie została oficjalnie zgłoszona jako zaginiona, nie oznacza, że jakaś przyjaciółka nie zaczęła o nią pytać: „Hej, nie widzieliście ostatnio Natalie?” czy coś w tym stylu. Zważywszy na obsesję Flory… może takie pogłoski przyciągnęły jej uwagę. D.D. pokiwała głową. Dokładnie z tego powodu przyciskała Keynesa. Bo Flora wyraźnie miała obsesję na punkcie zaginionych osób i wydawała się lepiej poinformowana niż policja. – Dobra – powiedziała. – Skupmy się na razie na sprawie, nad którą Flora na pewno pracowała, czyli Stacey Summers. Niech paru mundurowych pogada z rodziną i przyjaciółmi Stacey. Tylko niech im teraz pokażą zdjęcie Flory. Sprawdźmy, jak daleko zaszła ze swoim śledztwem. Bo skoro Flora sprawdzała też inne bary w okolicy, to przypuszczam, że ktoś ze znajomych Stacey musiał jej coś wspomnieć. Może Tonic to bar, który kiedyś często odwiedzali, albo Stacey znała kogoś, kto tam pracuje. Może Flora dowiedziała się nawet, że inna ładna dziewczyna, która pracowała w Tonicu, nie pokazała się od paru miesięcy. Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale jakiekolwiek występują tutaj powiązania – D.D. narysowała linie łączące Natalie, Kristy, Gouldinga i Stacey Summers – musimy je poznać. – Chyba mam pewną wskazówkę – odezwał się Alex. Skończył kanapkę i właśnie wycierał ręce. – Na schodach pożarowych przy mieszkaniu Flory znalazłem ślady brokatu. – Brokatu? – D.D. nie chciała, by w jej głosie zabrzmiało powątpiewanie, ale takiej wskazówki się nie spodziewała. – Hej, dla nas, specjalistów od badania śladów, brokat jest prawie jak wojskowa taśma klejąca. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz – rzuciła D.D. Pozostali detektywi siedzący przy stole pokiwali głowami. Alex nachylił się do przodu. – Brokat jest niemal idealnym dowodem. Bardzo łatwo się przenosi, a jednocześnie jest unikalny. Nawet lepiej, podobnie jak w przypadku wojskowej
taśmy klejącej, istnieją duże bazy danych, dzięki którym można określić konkretne źródło danego brokatu. Taki brokat jest wszędzie, począwszy od kosmetyków do makijażu poprzez kartki pocztowe aż po ubrania. A najważniejsze, że rozmiar, kolor i kształt drobinek jest inny dla każdego źródła. Co więcej, dzięki badaniu mikroskopowemu można przypisać drobinkę brokatu do konkretnej maszyny tnącej od konkretnego producenta, a to pozwala udowodnić, że brokat znaleziony na łóżku ofiary pochodzi z tego samego źródła co brokat na ozdobionej nim koszulce zabójcy. Dobra rzecz ten brokat. – To co znalazłeś na schodach pożarowych? – Drobinki złota na poręczy. Domyślam się, że pochodziły z dłoni sprawcy. Z pomocą Rosy przejrzałem garderobę Flory. Zero brokatu. Na łóżku też nie, bo Flora teoretycznie mogła przynieść go z zewnątrz na skórze, a potem zostawić w pościeli. Miała brokat w niektórych kosmetykach, ale te drobinki są za małe i nie pasują do tych ze schodów. – I co to oznacza? – zapytała D.D. – To oznacza, że ktoś był na schodach pożarowych z brokatem na dłoniach albo ubraniu. – I co nam to daje? – Znajdź podejrzanego, a ja użyję brokatu, żeby udowodnić, że ten właśnie podejrzany był na schodach pożarowych przy mieszkaniu Flory. Albo… – Alex zamyślił się. Wskazał na imiona, które D.D. połączyła liniami na tablicy. – Uważamy, że te sprawy są ze sobą powiązane, tak? D.D. przytaknęła. – To przeszukajmy dom Devona Gouldinga pod kątem brokatu. Ciało Kristy Kilker też. Jeśli znajdziemy drobinki odpowiadające tym ze schodów pożarowych u Flory, to będziemy mieli dowód, że te sprawy są powiązane. – Alex z powagą pokiwał głową. – Brokat nam to powie.
Rozdział 33
Ta dziewczyna oszalała. Molly, Stacey, kimkolwiek jest, chyba za długo przebywała w zamknięciu i doświadczyła zbyt głębokiej traumy. Nie mam pojęcia. Zwariowała, bo myśli, że ja mam cokolwiek z tym wspólnego. Ja ratuję ludzi. Co czasem oznacza, owszem, że krzywdzę innych. Devon Goulding, jego dymiąca, a potem płonąca skóra. Ale ja atakuję tylko złych ludzi. I ta dziewczyna tutaj. To się nie liczy. Zmuszam ją do ruchu. Przybliżam się do niej, a ona zsuwa się z materaca, w ciemność, byle dalej ode mnie. Nieważne. Ważne, że mogę odzyskać ostatnią sosnową drzazgę z trumny. Wyciągam ją ze środka materaca. Jest cieńsza, niż myślałam, ale wystarczająco długa. Niosę ją do drzwi i biorę się do roboty. Moje pierwsze wyzwanie to ustalenie, gdzie mniej więcej znajduje się zasuwka we framudze. Muszę przypomnieć sobie inne drzwi. Najlepiej pójdzie, jeśli stanę i automatycznym ruchem sięgnę po klamkę. Gdy już znam wysokość, próbuję wsunąć do środka drewniany odłamek, ale okazuje się, że choć jest bardzo lichy, to i tak za gruby. Siadam w ciemności i rozłamuję go. Delikatnie. Drewno odchodzi długimi paskami. Jest w tej pracy jakiś uspokajający rytm. Terapeutyczny. Dlaczego ta dziewczyna myśli, że ja mam z tym coś wspólnego? Cień przyczajony w moich drzwiach, głos pełen groźby. Intruz, który poradził sobie ze wszystkimi zamkami i nawet mnie nie obudził. Napastnik, który zabrał mnie z mojego mieszkania, zanim zdołałam zareagować, i zamknął mnie tutaj. Gdy siedzę tak w ciemności i oddzielam kolejne włókna od sosnowego odłamka, czuję, jak umykają mi wspomnienia. To bardziej przypomina zły sen. Twarz tego człowieka… Nie potrafię jej sobie wyobrazić. Co zrobił potem? Przyskoczył do mnie, jak przypuszczam, ale nie pamiętam tego. A ja… leżałam w łóżku i czekałam, aż po mnie przyjdzie? Znowu boli mnie głowa. Instynktownie unoszę dłoń, by potrzeć skronie, ale tylko szarpię łańcuch. Co przypomina mi o kolejnym wyzwaniu. Nawet jeśli uda mi się otworzyć drzwi, to jak wydostanę się z tego pokoju? Nie sądzę, żeby łańcuch był na tyle długi. Będę musiała zdjąć kajdanki. Swoje i jej, postanawiam. Żebyśmy mogły działać razem. Albo ona ucieknie. Ode mnie.
Źle się czuję. Nie wiem dlaczego. Nie jestem pewna, skąd się tu wzięłam. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Dziewczyna z mózgiem tak wypranym, że nazywa siebie Molly. Dostawy sosnowych trumien, wspomnienie z przeszłości. Ktoś wchodzi do tego pokoju i z niego wychodzi, a ja znowu się nie budzę, nie reaguję. Bo jestem pod wpływem narkotyków. Bo się tego spodziewam? Kręcę głową. Mocno. Nie. Nie mam z tym nic wspólnego. Ja nie krzywdzę ludzi. Tylko Devona Gouldinga, który krzyczał, przyciskając dłonie do płonącej czaszki. Tylko piękną dziewczynę, która mogła odebrać mi Jacoba. To wspomnienie nadchodzi znikąd. Natychmiast je odpycham. – Ocaleni robią to, co muszą – mamroczę w mroku. – Nie ma co dywagować nad podjętymi decyzjami. Chciałabym, żeby Samuel tu był. Przydałaby się w tych ciemnościach jego kojąca obecność. Stacey Summers – myślę w następnej sekundzie. Wideo z jej porwania. Prowadzący ją wielki mężczyzna. Dowód, że to jednak ktoś inny. Kolejna racjonalna myśl: spędziłam ostatnie tygodnie, kręcąc się po mieście, po różnych barach, restauracjach, klubach studenckich, i wypytując o Stacey Summers. Może byłam bliżej odkrycia sprawcy, niż sądziłam. I może ta osoba zaczęła coś podejrzewać i sprawdziła, kim jestem. Moja historia nie jest moją prywatną historią. Błagam, zamknięta w trumnie przez czterysta siedemdziesiąt dwa dni? Media takie rzeczy uwielbiają. Na pierwsze strony gazet trafiły wszystkie detale mojego upodlenia, wszystkie nieprzyzwoite szczegóły mojej niewoli. Nikt nie rozumie, przez co przeszłam. Ale wszyscy znają moją historię. Koszulka nocna, moja głupia cienka koszulka nocna… Zastanawiam się nad nią. Czy Jacob kupił mi koronkową, satynową koszulkę? Kupił mi jakieś ubrania, letnią sukienkę. Co pamiętam, a o czym kiedykolwiek wspomniałam na głos… Zaczynam drżeć. Czuję gęsią skórkę na rękach. Zaraz zwymiotuję. Niedobrze mi… Upuszczam drzazgę, mam urywany oddech, ręce strasznie mi się trzęsą. Opadam na kolana, głowę zwieszam nisko, dygoczę jeszcze mocniej i z trudem powstrzymuję mdłości. Wiem coś, czego nie chcę wiedzieć. Przeszłość ma znaczenie. Przeszłość ma z tym wszystkim wiele wspólnego. Tylko że ja nie mogę sobie pozwolić na to, żeby się nad tym zastanawiać. Bo przeszłość to przeszłość, a jedynym sposobem, żeby wydostać się z tego pokoju, jest iść naprzód. Głęboki wdech. Zapomnij o trumnach, koszulkach i Jacobie Nessie. Zapomnij o wszystkim.
Jestem Flora 2.0. Przeszłam szkolenia, mam umiejętności i, do cholery, zamierzam się stąd wydostać. Uratować się. Uratować Stacey Summers. A więc drzazga i framuga. Do roboty. Chcę do domu. Chcę zobaczyć matkę w jej okropnych flanelowych koszulach, ze srebrnym liskiem w zagłębieniu szyi. Chcę ją objąć i nawet jeśli nie będzie to uścisk taki jak kiedyś ani nie będzie to uczucie takie jak kiedyś, chcę, żeby były wystarczająco mocne. Chcę, żeby wiedziała, że za nią tęsknię. I że ją kocham. I że mi przykro. Tak bardzo starała się odzyskać córkę, której żadna z nas nie rozumie. Wciąż tak mocno się stara, żeby mnie kochać. Wbijam sosnową drzazgę w rowek wokół drzwi. Powoli, ale pewnie przesuwam ją do góry, aż napotykam opór. Zasuwka klamki. Okej. W tym momencie potrzebne są czary. Zamieram, rozważając kolejne kroki. Najlepszy scenariusz jest taki, że jakimś cudem wepchnę zasuwkę i otworzę drzwi. I wtedy… Ranna dziewczyna będzie mogła wyjść. Ja jednak dotrę tylko tam, gdzie sięga łańcuch. A napotkamy… Ilu ludzi? Jakie będą stanowić zagrożenie? Ale ja nim nie jestem, upieram się. Nie jestem strachem w ciemności. Nie porwałam Stacey Summers, bez względu na to, co ona myśli. Z całą pewnością nie porwałam samej siebie. To, że nie pamiętam nic od wyjścia matki, że nie mam pojęcia, skąd wzięłam się w tym pomieszczeniu… to nie znaczy, że mam epizody psychotyczne. Nie jestem potworem. Oczywiście kiedyś, dawno temu… Moje serce znowu przyśpiesza. Przykucam na piętach. Nagle potrafię myśleć tylko o Jacobie. Nikt nie chce być potworem. To prawda. Nikt nie chce być potworem. Nawet ja. Ale mimo to… mimo to… mimo to… To nie jest dobry moment, upominam się znowu. Wydostanę się stąd. O to tu chodzi, takie jest zadanie. Ale najpierw kwestia kajdanek. Nareszcie coś, w czym jestem dobra. Zostawiam drzwi, drzazga wciąż tkwi w szczelinie. Cofam się na czworakach do materaca, a tam zapominam o dyskrecji i obiema rękami rozdzieram delikatną powłoczkę. Odrywam długie pasy cienkiego materiału. Stara, przetarta tkanina nie stawia oporu. W środku jest wypełnienie. Cuchnie stęchlizną, ale też delikatnie ziołami. Mam wrażenie déjà vu, jakbym powinna wiedzieć, co to za zapach. Włoska kuchnia? Ale to bez sensu. Kontynuuję, wyczuwam palcami coś pokruszonego.
Pianka, która rozpadła się ze starości. Grzebię dalej. Materac jest cienki. Taki do położenia na łóżko polowe albo rozkładane fotele z Ikei. Możliwe, że to tylko jeden wielki kawałek pianki. Ale gdy na nim leżałam, wydawało się inaczej. Miał wypukłości i wklęśnięcia, zakamarki i szpary. Nawet materace na łóżka polowe mają sprężyny – żeby były bardziej wytrzymałe. Zwłaszcza w mieście tak pełnym studentów jak Boston, gdzie połowa mieszkań umeblowana jest rzeczami z Ikei. Możliwe, że ten materac służył kiedyś komuś do spania, zanim tutaj trafił. Grzebię dalej i faktycznie… Metal. Drut. Zwinięty wewnątrz pianki. Zasoby są wszędzie. Ten materac jest moim zasobem. I zamierzam wykorzystać go, żeby się stąd wydostać. Jestem słaba, roztrzęsiona, ogłupiona stresem. O wiele za długo trwa, zanim znajduję koniec sprężyny i powoli ją rozprostowuję. Nie wiem, czy uda mi się ją wyciągnąć. Nie sądzę, żebym miała w tej chwili dość siły. Więc pracuję tylko nad jej jednym końcem. W domu to mam takie różne gadżety. Zrobione z plastiku, wyglądają jak małe czarne wsuwki. Ale nie są nimi. To uniwersalne kluczyki do kajdanek. Można je kupić w internecie. Zwykle przed wyjściem wsuwam je sobie we włosy – te najkrótsze wsuwki na świecie – żeby w razie czego były pod ręką. Ale byłam głupia, że nie wpinałam ich do snu. I teraz nie mam ich przy sobie. Mogę jednak je stworzyć. Używałam ich tyle razy. Doskonale je znam. A sprężyna z materaca jest akurat odpowiednio cienka. Palce ślizgają mi się po omacku. Wbijam sobie koniec drutu w rękę, syczę z bólu. Ale kontynuuję, nawet gdy ranię inny palec, kaleczę wnętrze dłoni i rozcinam jej grzbiet. Obie ręce mam śliskie od krwi, gdy uznaję w końcu, że mój domowej roboty gadżet jest taki, jak trzeba. Odpoczywam. Wycieram ręce w wykładzinę. Uspokajam oddech. – Co robisz? – pyta dziewczyna w ciemności. – Czemu pytasz? Wciąż się mnie boisz? – Drzwi nie są zamknięte na klucz. Ja ich nie zamknęłam. – Ale je otworzyłaś. – Musiałam. Otworzyć drzwi. Sprawdzić, co u ciebie. Takie miałam polecenie. – Od kogo? Kto ci kazał? – Ty wiesz – szepcze. – Wiesz, wiesz, wiesz. – Nie ja tutaj decyduję – upieram się, choć nie wiem, czemu miałoby mi zależeć. – Drzwi się zatrzasnęły – jęczy. – Nie da się ich otworzyć od środka. Tyle razy próbowałam. Jest tylko ciemność. I złe rzeczy dzieją się w ciemności. – Byłaś w sosnowej trumnie?
Dziewczyna nie odpowiada. – Jesteśmy w stanie wytrzymać więcej, niż sądzimy – mówię. – A ja nigdy już nie zamierzam być ofiarą. Nie, jeśli mogę być potworem. Ustawiam kajdanki nad wygiętą sprężyną materaca i zabieram się do pracy. Próbuję raz za razem. To, że nic nie widzę, nie ma znaczenia, bo ćwiczyłam to wiele razy z rękoma za plecami. Jestem przyzwyczajona do kierowania się dotykiem, a nie wzrokiem. Jestem przyzwyczajona do mniejszego wytrycha, a nie do takiego, który jest unieruchomiony. Tego muszę się nauczyć. Ale kajdanki nie są szczególnie wyrafinowane. A ja jestem dziewczyną o naprawdę dużej, dużej wprawie. Pierwsza bransoletka klika i się otwiera. Drugiej pozbywam się już szybciej. I po raz pierwszy od nie wiem jak dawna moje dłonie znów należą do mnie. Unoszę je, rozmasowuję nadgarstki. Czuję się cudownie dziwnie, gdy odsuwam ręce od siebie i poruszam nimi niezależnie. Wyczuwam, że dziewczyna obserwuje mnie w ciemności. Wiem, że nie może dostrzec moich ruchów, ale na pewno coś słyszy. A może po prostu wyczuwa cud tej drobnej poprawy w naszej sytuacji. – Chciałabyś mieć wolne ręce? – pytam. – C-c-co? – Chciałabyś, żebym zdjęła ci kajdanki? Mogę je zdjąć. – Co muszę zrobić? – Podpełznąć tutaj. – I… i… i tyle? – Kieruj się moim głosem. Pomogę ci. Waha się. Boi się mnie. Ma powody? Nie wiem. Nie widzę w tym wszystkim sensu. Są rzeczy, których nie rozumiem. Jak przeniosłam się tutaj z mieszkania? Czy rzeczywiście w moich drzwiach stał intruz? I jak to się stało, że zostałam obwiązana niczym świąteczny indyk i nie stawiałam oporu, nie walczyłam, nawet nie miałam świadomości, gdy ktoś otwierał drzwi do tego pomieszczenia i wnosił nie jedną, a dwie sosnowe trumny? Jak ktoś taki sprytny jak ja mógł się stać taki głupi? Dziewczyna porusza się w ciemności. Słyszę, jak powoli sunie w moją stronę. Wyłapuję syknięcie, gdy popełnia błąd i podrażnia ranę. Ranę, którą ja jej zadałam. A potem dociera do mnie, jest tak blisko, że czuję jej oddech. Sięgam po jej ręce, kciukami wyczuwam brzeg metalowych kajdanek. – Nie ruszaj się – nakazuję. Ustawiam jej nadgarstki nad wygiętym drutem i zamykam oczy, żeby się lepiej skoncentrować. Staram się nasunąć malutkie dziurki bransoletek na mój prowizoryczny wytrych.
To nie jest takie proste. Ani błyskotliwe. Ale w końcu mi się udaje. Kajdanki upadają na ziemię. Czuję, jak dziewczyna unosi dłonie, kręci rękami w różnych kierunkach. To prawda, co podejrzewałam. Nie potrzeba oczu, żeby doświadczyć cudu. Można go wyczuć nawet po ciemku. – Dlaczego? – zadaje swoje ulubione dziś pytanie. Mówię jej prawdę. – Bo wydostaniemy się stąd.
Rozdział 34 – Wybieram się dzisiaj do baru Tonic. Samuel uznał, że powinnam wam powiedzieć. – Słucham? – Siedząca za biurkiem D.D. aż poprawiła słuchawkę przy uchu, bo była pewna, że się przesłyszała. – To ostatnie miejsce, w którym była moja córka – odparła Rosa Dane. – Chcę je zobaczyć. – Znalazła pani coś w jej mieszkaniu? Jakiś trop, który przeoczyliśmy, związany z jej poszukiwaniem Stacey Summers? – Nie. Ale rozmawiałam dziś rano z Colinem. Przyznał, że Flora bardzo zaangażowała się w sprawę jego córki. A skoro tak… Musi być jakiś powód, dla którego Flora poszła do Tonicu w piątkowy wieczór. Moja córka nie bywała w takich miejscach tak po prostu. D.D. odetchnęła głęboko i postanowiła najpierw pomyśleć. W duchu przyznała Rosie rację. Tonic z pewnością wart był zainteresowania, co właśnie uzgodnili na zebraniu. Ale gliny nie lubią, gdy cywile mieszają im się do śledztwa. Zwłaszcza takiego jak to i z tyloma niewiadomymi. D.D. po powrocie ze spotkania w porze lunchu znalazła na biurku raport z laboratorium. Plama w garażu Devona Gouldinga to była krew. Ludzka krew. Na dodatek zgadzała się z grupą krwi Kristy Kilker. Czy to dawało pewność? Nie. Potrzebne były badania DNA. Sprawa robiła się jednak coraz ciekawsza. Goulding niemal na pewno miał coś wspólnego z przynajmniej jedną z zaginionych kobiet, jeśli nie z dwiema. Biorąc pod uwagę, że Flora intensywnie poszukiwała Stacey Summers, czy to mógł być przypadek, że sama wylądowała w jego garażu? To z kolei przypomniało D.D., dlaczego cywile nie powinni mieszać się do policyjnych śledztw: działania Flory z piątkowej nocy doprowadziły do śmierci Gouldinga i wyeliminowania najlepszego dla policji źródła informacji. Detektywi znali lepsze sposoby niż palenie podejrzanego żywcem. Najwyraźniej samozwańcze mścicielki nie. – Tonic to klub nocny, nie sądzę, żeby mieli otwarte po południu – stwierdziła D.D. oględnie, próbując zdecydować, czy zaproponowana przez Rosę wyprawa to najlepszy czy najgorszy pomysł, o jakim kiedykolwiek usłyszała. – Rozmawiałam z kierowniczką. Zgodziła się spotkać ze mną na miejscu o czwartej. Rosa zadzwoniła do kierowniczki klubu. Ależ oczywiście. – I omówiła pani ten plan z doktorem Keynesem? – Poprosiłam, żeby ze mną pojechał. Doceniam to, jak dobrze rozumie moją
córkę. Pewnie, dobrze rozumie pani córkę, pomyślała ironicznie D.D. W tym samym momencie znów ogarnął ją niepokój. Keynes czuje coś do Rosy, D.D. nie miała co do tego wątpliwości. Czy te uczucia zostały wyrażone czy nie, czy są odwzajemnione, nie wiadomo. Ale czy samo to wystarcza, by wyjaśnić jego ogromne zaangażowanie? – Samuel doradził mi, żebym skontaktowała się także z wami – ciągnęła Rosa. – Wspomniał, że detektywi mają często silny instynkt terytorialny. Że możecie uznać moje działanie za zagrożenie, a nie pomoc. Poradził, żebym okazała szacunek. Przynajmniej staram się być szczera. – Widzę. D.D. zmarszczyła brwi, ponownie spojrzała na leżący na biurku raport z laboratorium. – Okej – powiedziała. Rosa chce pójść do baru Tonic. Cóż, D.D. też miała taki zamiar. Więc czemu nie upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu? Odwiedzić klub, którym interesowała się Flora, a jednocześnie spędzić trochę czasu z jej matką? – Spotkamy się tam o czwartej. Proszę też zabrać doktora Keynesa. Będzie mógł wykazać się swoim profesjonalnym zrozumieniem. Rosa nie pożegnała się ani nie podziękowała. Po prostu się rozłączyła. Tak jak powiedziała, szacunek niekoniecznie, ale przynajmniej szczerość. D.D. chwyciła kurtkę i wyszła z gabinetu. D.D. nigdy nie przepadała za clubbingiem. Lubiła dobre irlandzkie bary. Ale czarne ściany, stroboskopowe światła i głośna muzyka nie były w jej stylu, nawet gdy była młoda i, teoretycznie, zorientowana w trendach. Pomyślała, że ciekawie będzie zobaczyć takie miejsce w środku dnia. To jakby przyłapać gwiazdę filmową bez makijażu. W nocy, przy tych wszystkich światłach, z tłumem wyginających się ciał na parkiecie i kolejnym objawieniem muzycznym na scenie atmosfera musi być elektryzująca. Lecz w poniedziałek o czwartej po południu na myśl przychodził raczej student na kacu. Podłoga pokryta podartymi serwetkami kleiła się do butów. Pomalowane na ciemne kolory ściany były brudne i porysowane, a bar wyraźnie wysłużony. Lokal wyglądał tak, jakby przydał mu się remont albo przynajmniej przerwa w intensywnym życiu. Rosa i Keynes przyjechali pierwsi i już rozmawiali z menadżerką na tyłach baru. Tworzyli niezłe trio. Rosa w swoim charakterystycznym stylu joga grunge, Keynes w klasycznym szarym garniturze i kierowniczka klubu cała w czerni. Ciemnowłosa kobieta nie odrywała oczu od Keynesa. Nic nie mówił, ale ona i tak wpatrywała się w niego oczarowana. Najwyraźniej wysokie kości policzkowe Keynesa działały także na nią, choć na co dzień otaczał ją doskonale wyglądający personel.
D.D. podeszła i pokazała odznakę, żeby zaznaczyć, kto tu dowodzi. Owszem, była na tyle małostkowa. Bez szans. Kierowniczka klubu nadal skupiała całą swoją uwagę na Keynesie. On z kolei uśmiechnął się delikatnie, jakby zdawał sobie sprawę z tego, co robi D.D., i doceniał jej starania. – Sierżant detektyw D.D. Warren – rzuciła sucho D.D., która nigdy się nie poddawała. Kobieta w końcu oderwała wzrok od Keynesa. – Jocelyne. Jocelyne Ethier. – Jest tu pani kierowniczką? – Tak, pracuję tutaj od pięciu lat. – Była pani w klubie w piątkową noc? – Tak. Trochę czasu spędzam na zapleczu, ale często wychodzę do baru, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. I ja… ja rozpoznaję zdjęcie pani córki. – Rzuciła Rosie smutne, nerwowe spojrzenie. – Zauważyłam ją nad ranem, gdy impreza się już kończyła. Ona wciąż była na parkiecie. Tańczyła. – Zauważyła pani może, w czyim była towarzystwie? – zapytała D.D. Kierowniczka wzruszyła ramionami. – Jakiś facet trzymał piwo i się na nią gapił. Założyłam, że są razem. To nie była jej liga, ale… – Ponowne wzruszenie ramion. – Jak on wyglądał? – Przeciętniak. Spodnie khaki, jasnoniebieska koszula z długim rękawem. Jak aspirujący do kariery w finansach. Nic ciekawego. D.D. pokiwała głową. To się zgadzało z tym, czego się dowiedzieli do tej pory. – Jak rozumiem, Devon pracował tutaj od trzech lat? – Tak. – Przez twarz kierowniczki klubu przemknął cień. – Cóż, Devon. Doskonały barman. Można było na nim polegać, a o to tutaj niełatwo. Ale też… miał wygląd. Jesteśmy klubem nocnym. Wygląd ma znaczenie. – Chodził na siłownię – zasugerowała delikatnie D.D. – Owszem. Ta jego klata… Kobiety i mężczyźni ustawiali się w kolejce po drinki do niego. – Menadżerka nadal nie podnosiła wzroku. Czuje się niekomfortowo, rozmawiając o niedawno zmarłym pracowniku? Czy chodzi o coś innego? – Przeszkadzało mu zainteresowanie ze strony mężczyzn? – zapytała D.D. – Nic mi o tym nie wiadomo. Odniosłam wrażenie, że ciężko pracował, żeby wyglądać, jak wyglądał, i że lubił się tym popisywać. – Miał dziewczynę? – Nic mi o tym nie wiadomo. – A pani i on… – Pytanie D.D. zawisło w powietrzu.
– Nie – odparła obojętnie kierowniczka. – Ja tu zarządzam. Nie zadaję się z personelem. W jej głosie słychać było napięcie, które świadczyło o jakiejś przykrej nauczce. Kobieta wzgardzona. – A Natalie Draga? – D.D. zmieniła wątek. – Natalie… Pracowała tutaj. Krótko. Wydaje mi się, że pokazywałam jej teczkę jednemu z waszych detektywów. – Znali się z Devonem? – Trudno, żeby się nie znali. Regularnie stał u nas za barem, a ona pracowała tu przez kilka miesięcy. Jeśli chodzi o bliższe relacje… Romanse na zapleczu są równie częste jak te na parkiecie. Wszystko jest możliwe. – A Kristy Kilker? – Kto? D.D. pokazała zdjęcie. Menadżerka pokręciła głową. – Nie rozpoznaję jej. Ale każdego wieczoru przewijają się tu tłumy… Ja poznaję tylko stałych gości. – Nie znała pani Stacey Summers? – odezwała się Rosa. – Nie. – Ale to nie znaczy, że tu nie bywała – zasugerowała matka Flory. – To możliwe. Tak jak mówiłam, przy takiej liczbie klientów każdego wieczoru… – Kierowniczka przestąpiła z nogi na nogę. – Oczywiście widziałam, co się z nią stało, to nagranie z porwania w telewizji. To koszmar każdego kierownika klubu. Natychmiast wprowadziliśmy pewne zmiany w procedurach. – Naprawdę? – przerwała jej gwałtownie D.D. – Bo biorąc pod uwagę, co pani barman zrobił w piątkową noc… Ethier usztywniła się, jej twarz przybrała czujny wyraz. – Nie miałam pojęcia, okej? Czy o to chodzi? Bo ja już to wszystko mówiłam temu detektywowi, którego przysłaliście. Nie, nie podejrzewałam, że mój barman jest gwałcicielem. Nie, nie miałam świadomości, że Devon napadł na jakąś dziewczynę w piątek. Nagle wyszedł. I nie wrócił. Czy byłam wkurzona? Owszem. Ale czy pomyślałam, czy przyszłoby mi do głowy… – Zacisnęła usta. – To ciężka praca. Ogromna rotacja pracowników, dostawców, klientów. Nie nad wszystkim mam kontrolę. Choćbym nie wiem jak się starała, nie będę o wszystkim wiedzieć. – Czy zna pani personel z innych barów, na przykład z Birches? – odezwał się Keynes. W przeciwieństwie do podniesionego głosu kierowniczki mówił zupełnie spokojnym tonem. Ramiona kobiety natychmiast opadły. Zdecydowała się spojrzeć mu w oczy. – Pewnie. To nie jest taka duża branża, jak by się mogło wydawać. Barman zwolniony dziś z Birches może mnie jutro poprosić o pracę, więc dobrze jest wymieniać się wiedzą. Głównym kierownikiem w Birches jest Nigel. Bardzo
przeżył sprawę Stacey Summers. – W głosie Ethier znów pojawił się obronny ton. – Staramy się pilnować klientów. Barmani, kelnerki, ochroniarze. Każdy jest przeszkolony w rozpoznawaniu nadmiernego spożycia alkoholu i wyłapywaniu tych, którzy powinni zostać odwiezieni do domu. Coś takiego jak przypadek Stacey Summers szkodzi nam wszystkim. – Zauważyła pani Florę w piątkową noc – powiedział spokojnie Keynes. – Zobaczyła ją pani na parkiecie. Zwróciła pani na nią uwagę. Jak pani mówi, na tym też polega pani praca. Ethier się nie odezwała. – Ale gdy wasz barman wyszedł tuż za nią… – Nie widziałam tego! – Dlaczego? – Była druga nad ranem. Zamykaliśmy. Działo się mnóstwo rzeczy. Nie wychodziłam już do baru. Byłam na zapleczu, sprawdzałam rachunki. – A monitoring? – odezwała się D.D. – W biurze na zapleczu na pewno ma pani bezpośredni widok z kamer na parkiet, bar, wejścia i wyjścia. To standard w większości barów. Menadżerka zarumieniła się i nic nie powiedziała. – Macie kamery? – upierała się D.D. – Oczywiście. Ale sprawdziłam nagrania dla waszego detektywa. Kamery nie działały tamtego wieczoru. – Co to znaczy: nie działały? – Zostały wyłączone. Tuż przed zamknięciem. – A kto to zrobił? – Nie wiem. – Co to znaczy… – Pani Ethier – znów Keynes ze swoim stoickim spokojem. – Czy to był pierwszy taki przypadek, że kamery były wyłączone? Kobieta potrząsnęła głową. Wyglądała, jakby miała wyrzuty sumienia albo bardzo się czymś martwiła, D.D. nie potrafiła wybrać. Keynes kontynuował: – Ile razy to się wcześniej zdarzyło? I kto miał dostęp? – Zaczęłam to zauważać gdzieś rok temu. Raz jedna noc, potem inna. Tylko że w ciągu ostatnich paru miesięcy… – Ethier głęboko zaczerpnęła powietrza. Spojrzała na Keynesa, jakby prosiła go o zrozumienie. – Zaczęłam coś podejrzewać. – Podejrzewać co? – To się zdarzało zbyt często. Zbyt regularnie. Powinnam była zgłosić to w centrali albo zainstalować zamek na szafce z systemem bezpieczeństwa. Miałam pewne podejrzenia, że może chodzić o handel narkotykami albo kradzieże. Ale nie
porwania. Musicie mi uwierzyć. Nie… napaści, absolutnie. Ale tak, ktoś majstrował przy naszym systemie, a ja… Ja o tym wiedziałam. – Pani jest dobrą kierowniczką, prawda, pani Ethier? Nie może pani wszystkiego kontrolować, tak jak pani wspomniała, ale stara się pani. Więc zauważyła to pani, widziała, że coś z personelem jest nie tak. – Odkąd Natalie… – Co z Natalie? D.D. pozwoliła Keynesowi zadawać pytania kierowniczce klubu. Bo miał ją w garści. Patrzyła mu prosto w oczy, wręcz się w niego wpatrywała. A D.D. już nie miała wątpliwości, że to, co Jocelyne Ethier za pierwszym razem powiedziała im o Natalie Dradze, to była informacja dla policji. Teraz zaś poznają prawdę. – Pracownicy przychodzą i odchodzą. Tak się po prostu dzieje. I nie zawsze zostawiają do siebie kontakt. Ale żeby nie odebrać wypłaty… Kto nie odbiera wypłaty? Podejrzewałam, że Natalie i Devon mają romans. Nie moja sprawa. Ale skoro z nim była, to tym bardziej powinna u nas zostać. Keynes pokiwał głową. – Ale już nie wróciła – ciągnęła Ethier. – Wyszła z pracy pewnego dnia i więcej się nie pojawiła. A Devon… nawet nie był smutny. A co dopiero zrozpaczony. Gdyby mieli romans, a ona nagle wyjechałaby z miasta, to chyba powinien się zdenerwować? Keynes znowu przytaknął. – Ale tak nie było. On raczej wyglądał na… radosnego. – Zastanawiał panią Devon Goulding – stwierdził Keynes. – Nic nie mogłam zrobić – natychmiast wyrzuciła z siebie kierowniczka baru. – Nigdy nic złego nie widziałam, nigdy nie słyszałam z jego ust niczego nieodpowiedniego. Ale… te jego nastroje, te napady złości. Nie wiem. Devon… Devon jakby nie był już Devonem. Stał się inny. Bardziej ponury. A ją to bolało, dodała w myślach D.D. Bo kiedyś Ethier czuła, że dobrze go zna, że są blisko. Była z nim związana, czy chce to przyznać czy nie. – Czy Devon miał dostęp do systemu bezpieczeństwa? – zapytał łagodnym tonem Keynes. – Tak. – Uważa pani, że to on wyłączył kamery w piątkową noc? Ethier spojrzała na D.D. Wypuściła powietrze, dokonując swego rodzaju wyznania. – Tak. – Zauważyła pani w piątek moją córkę – odezwała się nagle Rosa. – Powiedziała pani, że widziała, jak tańczy. Ale powiedziała pani też, że nie może obserwować wszystkiego. Więc dlaczego obserwowała pani moją córkę? Ethier się zarumieniła.
– Sposób, w jaki tańczyła, przyciągał uwagę. Ale ona też wydawała się… bardzo samotna. – Martwiła się pani o nią – podpowiedziała Rosa. I znów lekkie wahanie. – Przypatrywałam się jej. Chciałam mieć pewność, że wszystko w porządku. D.D. zrozumiała. – Chciała się pani upewnić, że nie zwróciła uwagi Devona. – Tańczyła z innym facetem. Przysięgam. Tańczyła z panem Normalnym. Więc przestałam ją obserwować. Zaczęłam sprawdzać rachunki. D.D. nachyliła się ku niej. – Stacey Summers – podsunęła. – Proszę pomyśleć. Już pora. Gdy zobaczyła pani nagranie z porwania Stacey Summers, to czy rozpoznała ją pani jako jedną z klientek baru? Czy jest szansa, że ona też znała Devona Gouldinga? – Przysięgam na Boga, pani detektyw, nie wiem. Tak mi przykro, ale nie wiem. D.D. pokiwała głową i cofnęła się. Rosa i Keynes zrobili to samo. Ethier stała tam i wyglądała jak zbity pies. Na dodatek czekał ją jeszcze długi dzień pracy. – Ostatnie pytanie – powiedziała D.D. – Czy używacie tutaj brokatu? Toalety. W barze Tonic było kilka toalet dla klientów, zarówno dla pań, jak i dla panów. D.D. i Rosa zajęły się damską stroną, a Keynes męską. D.D. niemal natychmiast znalazła to, czego szukała: żel do włosów z drobinkami złotego brokatu. Zawołała do Keynesa i w odpowiedzi usłyszała, że on znalazł to samo. Nie ma jak odrobina blasku dla wymagającego klubowicza, którego czeka wspaniały wieczór. Uniosła żel do światła i obserwowała lśniące drobinki złota. Jak mówił Alex, wydawały się mieć charakterystyczny, unikalny kształt. I były bardzo klejące. Istniała szansa, że nawet po umyciu rąk czy wzięciu prysznica drobinki kleistej pozłoty zachowają się przez wiele dni. Jakby tylko czekały, żeby przenieść się z dłoni porywacza do mieszkania ofiary czy nawet na jej ciało. D.D. wybrała numer Bena Whitely’ego, który najprawdopodobniej nadal prowadził ekshumację ciała znalezionego w parku przyrodniczym. Odebrał telefon i był czarujący jak zawsze. – O cokolwiek zapytasz, nie wiem. Nie wiedziałem pięć godzin temu. Nie wiem teraz. A jeśli nie dasz mi spokoju, dopóki tu nie skończę i nie przewiozę ciała do laboratorium, to pewnie nigdy niczego się nie dowiem. – Chciałabym, żebyś coś dla mnie sprawdził. – Ale… – To ci zajmie sekundę. Czy możesz poświecić latarką na włosy ofiary? I poszukać złota? Takiego z brokatu?
– Włosy są ciemne i całkowicie pokryte ziemią. Jak sobie wyobrażasz… Czekaj. Coś tu odbija światło. Możliwe, że widzę brokat. – A mógłbyś pobrać próbkę? Wyślę tam zaraz mundurowego, żeby ją odebrał. Dziękuję, Ben. D.D. rozłączyła się i zamyśliła. Rosa stanęła tuż za nią. Wydawała się zmęczona, ale była jak zwykle opanowana. – Ten brokat jest ważny? – Tak. – A co to znaczy? – To znaczy… – D.D. wzruszyła ramionami, nadal zastanawiając się nad sprawą, w której było więcej pytań niż odpowiedzi. – To znaczy, że mój mąż miał rację. Natalie Draga, Kristy Kilker, Stacey Summers i pani córka. Wszystkie te zaginięcia są ze sobą powiązane. Spojrzała na Rosę. – To właśnie powiedział nam brokat.
Rozdział 35 Śmiech. Jacob miał skręta. Przekazywali go sobie tam i z powrotem, niemal stykając się głowami i chichocząc jak nastolatki. Ja siedziałam sama przy malutkim stole w kuchni, pocierając nagie ramiona, żeby się ogrzać, i obserwując ich w salonie. Okazało się, że nowa dziewczyna wcale nie jest nowa. Rozpoznała Jacoba. Rozłożyła swe długie kremowe ramiona na powitanie. On mocno ją objął. Uścisk. Jacob ją przytulił. A mnie… tak dawno nikt nie przytulał. To było w czasach tej kobiety, która przypominała moją matkę i nosiła na szyi srebrną zawieszkę w kształcie lisa. Najpierw Jacob wzbraniał się przed wejściem na posesję. – Nie – powiedział. – Jak mnie ostatni raz przyłapała, zagroziła, że zadzwoni na policję. To byłby koniec. Wróciłbym do pierdla, a oboje wiemy, że za nic nie chcę tam trafić. – W takim razie dobrze, że jej nie ma – odparła nowa dziewczyna, nadal trzymając dłonie na ramionach Jacoba. – Daj spokój. Nie potrzebujesz problemów. Ja tylko… byłem w okolicy. I chciałem się przywitać. – Cześć – powiedziała, a ja przysięgłabym, że w jego oczach zalśniły łzy. – Nie chcę robić ci kłopotu – szepnął. – Miałaś rację ostatnim razem, dupek ze mnie. Powinienem trzymać się od ciebie z daleka. Ale nie ruszał się. I ona też nie. – Byłam wściekła – rzuciła w końcu. – Gdy się ostatnio widzieliśmy. To, co mówiłeś. Nie byłam gotowa na takie słowa. Może nie chciałam wiedzieć. Ale przemyślałam to sobie przez ten czas. Niekiedy miałam nawet nadzieję, że znowu zajrzysz, żebyśmy mogli porozmawiać. Bo wydaje mi się… że w tym, co powiedziałeś, może być trochę prawdy. – Co masz na myśli? – Wiesz. – Lindy… – Chodź do środka. No już. Po prostu wpadnij. Wszystko nadrobimy. Tym razem będę słuchać. Obiecuję. – Ale jeśli ona… – Ona nie wróci. Mówię prawdę. Wyjechała i nigdy już nie wróci. To chyba przesądziło sprawę, bo Jacob przestał się opierać. Przeszedł za piękną dziewczyną przez wypalone słońcem podwórze. Ruszyłam za nimi. Już o mnie zapomnieli.
Nienawidziłam tej nowej dziewczyny, która wcale nie była nowa. Nienawidziłam jej długich ciemnych włosów. Nienawidziłam jej lśniących brązowych oczu. Nienawidziłam tego, jak się do mnie uśmiecha, jakby wiedziała coś, czego ja nie wiem. Jakbym była tylko czymś przejściowym. A ona tym prawdziwym. Dom był zaniedbany. Brudne marmurkowe linoleum w kuchni. Zniszczone szafki z obluzowanymi drzwiczkami. Na meblach srebrzyste ślady po taśmie klejącej. Poczułam się lepiej. Jakiś pierwotny kobiecy instynkt: przynajmniej mój dom jest ładniejszy od twojego. Tylko że ja nie mam domu. Mam skrzynię w kształcie trumny na tyłach kabiny ciężarówki Jacoba. Zabrakło mi tchu. Nie wiedziałam dlaczego. Gardło mi się zacisnęło, tętno gwałtownie przyśpieszyło. Jacob trzymający nóż przy udzie. A teraz pijący i palący z tą dziewczyną, mityczną Lindy, o której mówił przez sen. Byli razem. Kiedyś. Teraz. Na zawsze będzie jego. Co czyniło mnie zupełnie zbędną. Żarcie dla aligatorów. Dosłownie biały śmieć. Zemdliło mnie. Ale za mało ostatnio jadłam, żeby mieć czym zwymiotować. Dłonie mi się trzęsły, kolana drżały. Stres, strach, zmęczenie, głód. Można wybierać. Cierpiałam, cierpiałam, cierpiałam. A Jacob siedział na kanapie, śmiał się i palił skręta z najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałam. Nie wiem nawet, kiedy się wreszcie ruszyłam. Po prostu to zrobiłam. Wstałam od stolika. Nie żeby zwracali na mnie uwagę. Podeszłam do bezładnej mieszaniny popsutych szuflad i zwisających drzwiczek. Obrzydliwa kuchnia. Zapuszczona. Ale wciąż kuchnia. A w każdej kuchni są podobne przedmioty. Na przykład noże. Nożyk do obierania warzyw, mały i łatwy do ukrycia? A może pójść na całość i wybrać nóż do mięsa? W końcu zdecydowałam się na model pośredni, nawet się nad tym nie zastanawiając. Jeśli nowa dziewczyna nie była tak naprawdę nowa, to ja mogłam podjąć decyzję, w rzeczywistości jej nie podejmując. Chichot. Wysoki tembr głosów. Szczęście. I na ułamek sekundy… Jestem w domu. Turlam się po łóżku razem z matką i bratem. Śmiejemy się, śmiejemy, śmiejemy. To jest mama. Mama pęka ze śmiechu! Delikatność pościeli, zapach wiosennego deszczu i ilastej ziemi tuż za oknem. Głos mojej mamy, mojego brata, śmiejących się histerycznie. Otrząsnąwszy się, popatrzyłam na swoją bladą chudą rękę. Przyjrzałam się
dłoni, w której trzymałam nóż kuchenny. I uświadomiłam sobie wtedy, naprawdę zrozumiałam, że już nie wrócę do domu. Nigdy nie będę się turlać po tamtym łóżku. Nigdy nie będę się śmiać z najbliższymi. Nigdy nie wrócę w tamto miejsce. Nigdy nie będę tamtą osobą. Tamta dziewczyna umarła. I została tylko ta chwila, to miejsce, ten nóż w mojej dłoni. Uniosłam lewy nadgarstek, przyjrzałam się labiryntowi czerwonych blizn i błękitnych żyłek. To takie proste. Jedno pociągnięcie tu, jedno pociągnięcie tam. Niech Jacob potem posprząta. Żarcie dla aligatorów. Dosłownie biały śmieć. Moja matka nigdy się nie dowie, co się ze mną stało. Nie pochowa mojego ciała. Nie będzie miała nawet tej pociechy. Nie zasłużyła na to. Więc dla jej dobra, a także dla swojego, zabrałam nóż i ruszyłam do salonu. Nie zauważyli mnie. Byli zbyt zajęci szeptami i chichotem albo wspominaniem dawnych dobrych czasów, wszystko jedno. Mieli nachylone ku sobie głowy, włosy Jacoba były tłuste i poprzetykane siwizną, jej ciemne i jedwabiste. Łatwo było zadać pierwszy cios. Moje ramię uniosło się wysoko, tak jak w każdym krwawym horrorze, jaki widziałam, tylko że teraz to ja byłam potworem z obłędem w oczach, a nie studentką o cielęcym wzroku. Nikt nie chce być potworem. Na pewno? Ramię opadające w dół, raz za razem. Krzyk, wysoki i ostry. Mój? Nie. Zdecydowanie jej. Piękna nowa dziewczyna zerwała się z kanapy, krew zakwitła jej na plecach, tam gdzie przeciągnęłam nożem po jej łopatce. – Kurwa! – wybuchł Jacob, strach dopiero zaczął przebijać w jego naćpanych oczach. – Co, do kurwy nędzy, co, do k… Zwróciłam się ku niemu. Ramię w górę, wysoko, wysoko. I ramię opadające w dół, raz za ra… Rzuciła się na mnie. Nowa dziewczyna, która nie była nowa, walczyła jak szalona. Przewróciła mnie na ziemię. Przeorała paznokciami twarz, próbowała trafić w oczy. Wrzeszczała do mnie jakieś słowa w języku, którego nie znam. To nie był hiszpański. Coś dużo bardziej egzotycznego. Instynktownie oderwałam się od niej, zapominając zupełnie o nożu, który wypadł mi z dłoni. Ale ona o nim nie zapomniała. Jej wzrok natychmiast się na niego przesunął. Nóż leżał jakiś metr dalej. Jej rysy wyostrzyły się, twarz przybrała przebiegły wyraz. Uświadomiłam sobie, co chce zrobić, tuż przed tym, jak ruszyła. Kolejny
skok, tym razem na moją klatkę piersiową i w kierunku noża. Obróciłam się razem z nią, chwytając ją za lewą rękę, jakbym chciała ją przytrzymać. Kopnęła mnie, nie tracąc koncentracji, wyciągnęła się i już trzymała nóż. Odwróciła się i nachyliła nade mną. Ten uśmiech na jej twarzy. Dziki. Zadowolony. A więc to jednak nie Jacob mnie zabije. Ciekawe. Nóż. Nie unosi się wysoko, wysoko, wysoko. Co to by była za przyjemność? Zamiast tego przesuwa się bardzo powoli przed moimi oczami. Znowu coś powiedziała, jakieś zabójcze szepty w jej egzotycznym języku. Nie potrzeba tłumaczenia, żeby zrozumieć, że zamierza mnie zarżnąć. I dobrze się przy tym bawić. – Stój! – Dłoń Jacoba obejmująca jej nadgarstek. – Dawaj to. Głupie cipy. Wrzasnęła na niego. Tym razem po angielsku. Domagała się prawa do dokończenia tego, co ja zaczęłam. Nie odzywałam się. Nie ruszałam się. Serce zbyt szybko mi biło. Leżałam na podłodze, niczym antylopa uwięziona między dwoma lwami. – Jest całkiem użyteczna – argumentował Jacob. Pierwszy raz usłyszałam od niego coś pozytywnego o sobie. – Poza tym nie ty o tym decydujesz. Ona jest moja. Załatw sobie własną zabawkę. A potem po długiej wymianie zdań, która odbywała się ponad moją oszołomioną, niemal nieprzytomną głową – dziewczyna nadal siedziała mi na piersi – nastąpiła nagła zmiana. Wstała, uwalniając mnie od swojego ciężaru, co umożliwiło mi zaczerpnięcie powietrza. Odłożyła nóż, ale wciąż patrzyła na mnie triumfującym wzrokiem. – Ty – powiedział do mnie Jacob. – Masz robotę do zrobienia. Trochę mi zajęło, zanim usiadłam, po czym stanęłam na trzęsących się nogach. – Zaatakowałaś moją córkę – rzucił. Córkę? – Zbrukałaś jej gościnność. I teraz za to zapłacisz. Żąda daniny. Nie może zabić ciebie, więc pójdziesz i znajdziesz jej zabawkę w zastępstwie. Nie mogłam tego zrobić. Prosiłam, błagałam. Jacob próbował już wcześniej. Zagadaj tamtą dziewczynę w barze. Podejdź do tej kobiety na rogu. Przyprowadź ją do mnie. Wcześniej zawsze udawało mi się odwrócić jego uwagę. Wypijmy po jeszcze jednym piwie. Wracajmy już do ciężarówki. Zmieńmy muzykę w szafie grającej. Ale teraz był niewzruszony. Wyjdę razem z nim i jego córką. Zapoznam się z dziewczyną, którą wybiorą. I przedstawię im ją. Albo Jacob zostawi mnie samą ze swoją córką i kompletem noży kuchennych. Dla zwiększenia efektu Lindy wyjęła nóż, a potem przesunęła ostrzem po
moim przedramieniu i obie zafascynowane patrzyłyśmy na wzbierającą krew. W końcu ustąpiłam. Mówisz sobie, że będziesz silna. Pocieszasz się, że to niemożliwe, że nie może być gorzej. Twierdzisz nawet, że wolisz umrzeć. Ale prawda jest taka, że trudno zrezygnować z życia. Nie wiem dlaczego. Z całą pewnością zrezygnowanie z niego miałoby więcej sensu. Powinnam była pójść za pierwszym impulsem i przeciąć sobie w kuchni żyły. Ale nie zrobiłam tego. Nie zrobiłam. Chciałam przetrwać. A teraz… to. Obandażowałam ramię Lindy. Trafiłam w kość, zostawiając długie, lecz płytkie rozcięcie na jej łopatce. Do rana przestanie ją boleć. Tylko mój koszmar będzie trwać. I trwać. I trwać. Ubrała się w głęboką czerwień, tak ciemną, że wyglądała niemal jak czerń. Ja dostałam jakieś jej ubrania, znoszone dżinsy, które zsuwały mi się z kościstych bioder, i bluzeczkę zawiązywaną pod biustem. Lindy miała samochód. Złom, który pasował do jej domu. Prowadził Jacob. Lindy siedziała ze mną z tyłu i nie mogła się doczekać tego, co miało nastąpić. – Jak długo tu mieszkasz? – zapytałam. – Jak często widujesz ojca? – Z trudnością wymówiłam słowo „ojciec”. Ale Lindy nie odpowiedziała. Czekała na nagrodę, na rozkoszną noc na mieście. Bar, na który Jacob się w końcu zdecydował, okazał się speluną, rozwalającą się szopą na samym skraju plaży, z reklamą taniego piwa. Rodzaj miejsca, które wymagający klienci ominęliby szerokim łukiem, natomiast pijakom na jego widok zaświeciłyby się oczy. Rodzaj miejsca, które Jacob uznał za odpowiednie. Lindy się wyróżniała. Za młoda, za piękna w tej swojej ciemnoczerwonej sukni, z długimi rozpuszczonymi włosami. W oczach mężczyzn natychmiast pojawiło się pożądanie, a w oczach kobiet nienawiść. Zbyła ich wszystkich pogardliwym uśmieszkiem i ruszyła za ojcem przez labirynt ciasno poustawianych stolików. W przeciwieństwie do niej na mnie nikt nie zwrócił uwagi. Za blada, za chuda, sterana życiem. Nawet nie jak pijaczka, raczej jak narkomanka. Nie wiedziałam, co robić, więc poszłam za nimi do zdezelowanego baru zbitego z drewna wyrzuconego przez morze. Jacob zamówił tequilę. Kolejkę dla nas wszystkich. Gwałtowny wybuch ognia w moim pustym, skurczonym żołądku. Miałam zamglony wzrok już po pierwszym kieliszku. Po drugim ledwo trzymałam się na nogach. Miało mnie to zachęcić do posłuszeństwa albo było aktem współczucia, bo przecież Jacob wiedział, że i tak zrobię, co każe.
Nikt nie chce być potworem. Ale niektórzy tacy się rodzą. A inni z krwawiącymi ranami na rękach i palącą tequilą w brzuchu… Lindy ścisnęła mnie za ramię, a jej wzrok pomknął w kąt. Siedziała tam kobieta z mocno umalowanymi oczami, bluzka bez ramiączek z trudem opinała jej obfite piersi. Nie była ani młoda, ani ładna. Raczej w średnim wieku i przy kości. Prostytutka, domyśliłam się. Bo bary takie jak ten przyciągały zarówno miejscowych pijaczków, jak i panie uprawiające najstarszy zawód świata. – Powiedz jej, że chcemy się zabawić – poinstruowała mnie Lindy. – Znamy pewne miejsce i mamy gotówkę. Ani drgnęłam. Więc Jacob mnie popchnął. – Słyszałaś, co mówi. Idź. Ruszyłam chwiejnym krokiem, koncentrując się na tym, żeby nie upaść. Stopa za stopą. Stolik za stolikiem. Aż do pogrążonego w półmroku kąta. I czekającej tam kobiety. Spojrzała na mnie wyczekująco, gdy się zbliżyłam. Nawet mnie trudno było nie gapić się na wylewające się z o wiele za małego topu ciało. Zmusiłam się jednak, by spojrzeć jej w oczy i dostrzec, że są zimne i wyrachowane, a jednocześnie brązowe. Brązowe oczy. Jak u jej matki? Jak u córki? Każdy jest kimś, jakimś człowiekiem, jakąś osobą. Tylko ja stałam się przedmiotem. – Uciekaj – usłyszałam swój głos, ledwo szept. Czy mówiłam do siebie? Czy do niej? To był ten moment. Ostatnia chwila prawdy. – Co? – zapytała. – Mam na imię… – Jak ja mam na imię? Kim jestem? Molly. Nie Molly. Potwór. – Proszę, idź stąd. Po prostu wyjdź. Oni… Oni… – Musiałam coś powiedzieć. Coś ważnego. Kręciło mi się w głowie. Za dużo tequili, za mało jedzenia. Mdliło mnie. Nagle Lindy znalazła się tuż obok mnie, jej dłoń zacisnęła się na moim przedramieniu, tym, które wcześniej przecięła nożem. Mocno się zacisnęła. – Chcemy się zabawić – zamruczała jak kotka. – W prywatnym gronie… Zgodziła się pójść z nami, jej wzrok ominął nas i spoczął na Jacobie. Stoickie wzruszenie ramion kobiety, która widywała już gorsze przypadki. – Wszyscy? – zapytała, a ja omal nie zwymiotowałam. – Nie – poinformowała ją Lindy – tylko facet. Ale ja chcę popatrzeć. Kobieta znów przyjęła to ze stoickim wzruszeniem ramion. Nie rób tego – chciałam jej powiedzieć. Ale straciłam głos. Straciłam wolę. Wiedziałam tylko, jak przetrwać.
Nie wiedziałam, jak uratować kogoś innego. Jacob prowadził. Pojechał do domu Lindy, a potem… A potem… Przytłumiony krzyk. Który trwał bardzo długo. Jęki i stękania, mlaskanie i piski, wszystko dochodziło z pokoju, do którego bym nie weszła, z miejsca, którego nigdy nie widziałam. Siedziałam na zewnątrz domu Lindy, na podwórzu z tyłu, mocno objęłam ramionami głowę, jakby to mogło powstrzymać rzeź. W końcu odpełzłam dalej, żeby zwymiotować tequilę. Nudności nie ustąpiły. Zaczęłam skubać strup na przedramieniu, żeby zająć się obserwowaniem wypływającej z ranki krwi. Parę godzin później Jacob wyszedł, mając na sobie tylko dżinsy. Jego biały sflaczały brzuch wydawał się obscenicznie wielki. Cuchnął koszmarnie. Słodko-kwaśno. Potem i seksem. Zwymiotowałabym znowu, gdybym miała czym. Chrząknął i zapalił papierosa. – Wieczorem zabierzemy ją na bagna. Niech aligatory odwalą za nas brudną robotę. Milczałam. Przykucnął, popatrzył mi prosto w oczy. – Gdyby nie ona, to byłabyś ty – powiedział. Brązowe oczy – pomyślałam. Jak u jej matki. Jak u jej córki. – Masz inne dzieci? – usłyszałam swój głos. Roześmiał się. – Nie. Tylko to jedno. – Jej matka… – Nienawidzi mnie. Trzymała ją z dala ode mnie przez lata. Ale tak to już z dzieciakami jest. Dorastają. Zaczynają mieć własne zdanie. Chcą poznać swojego ojca. Uwierzyłabyś? Po tych wszystkich latach… – Jacob uśmiechnął się w ciemności. – Moja mała dziewczynka mnie kocha. Wstał, zgasił papierosa. – Teraz już wiesz – poinformował mnie. – Ubrudziłaś sobie ręce. Cokolwiek się zdarzy, jesteś teraz jedną z nas. Witamy w klubie.
Rozdział 36
Moja cienka sosnowa drzazga, skrupulatnie obrana, by zmieściła się w szczelinie drzwi, pękła natychmiast, gdy spróbowałam użyć jej do podważenia zasuwki. Przykucam na piętach w ciemności, trzymając jej resztki w dłoni. Mogłabym spróbować jeszcze raz, ale jaki to ma sens? Sosna jest miękka i delikatna. Drzwi są ciężkie i solidne. Otwarcie jednego za pomocą drugiego nie może się udać. Gdzieś za mną dziewczyna pojękuje. Dźwięk dochodzi z odległego kąta po lewej. – Tak, wiem – mówię na głos, zachęcając ją do nawiązania kontaktu. Nie widzę jej po ciemku, więc głos tym bardziej jest ważny. Jej dłonie i ręce też są teraz wolne. Bóg jeden wie, co zrobi. Skoczy na mnie od tyłu? Złapie za gardło? To, że jest ofiarą, wcale nie znaczy, że to niewiniątko. Doskonale o tym wiem. Ocaleni robią to, co muszą zrobić, żeby ocaleć. – Zamknij się, Samuelu – mruczę na głos, a dziewczyna znowu jęczy. Wstaję, rozprostowuję ręce, wyginam nadgarstki, jakie to przyjemne. A potem zaczynam rozważać, jakie mam możliwości. Z zewnątrz nie dobiega żaden dźwięk. Żadnych cieni poruszających się w lustrze weneckim. Obie pozbyłyśmy się kajdanek co najmniej trzydzieści minut temu i nie ma żadnej reakcji ze strony publiczności. Zły Porywacz nie wie jeszcze, że zamierzamy uciec? Czy jest mu to obojętne? Jak wniósł tutaj sosnowe trumny, nie budząc mnie? W jaki sposób porwał mnie bez walki z mojego własnego mieszkania? Przestań – nakazuję sobie. To nie jest pora na analizowanie przeszłości. Teraz trzeba iść do przodu. – Kto tam jest? – pytam dziewczynę, wędrując po naszym mrocznym więzieniu w poszukiwaniu czegokolwiek, co będzie lepszym wytrychem niż odłamek taniego drewna. Nic nie mówi. – Znałaś Devona? – pytam. Dopiero po chwili przypominam sobie jego nazwisko, które podano mi wieki temu, gdy siedziałam z tyłu radiowozu. – Devona Gouldinga. Barmana. Przystojniaka, który pracował w barze Tonic. Znałaś go? Już nie jęczy. Gwałtownie wciąga powietrze. Znała go. Jestem pewna. – Zabiłam go – oznajmiam spokojnym tonem. – Oblałam mu głowę i ramiona płynem do odmrażania szyb i obsypałam nadmanganianem potasu. Ogień chemiczny. Devon spalił się żywcem. Kolejne gwałtowne wciągnięcie powietrza. – Czy to cię cieszy? Że umierał w cierpieniach? Że nie żyje? A może za nim
tęsknisz? Nie chcę, żeby w moim głosie słychać było zrozumienie, a może nawet smutek. Ale tak się dzieje. – On nie żyje? – Jej głos jest ochrypły, ale przynajmniej w końcu się do mnie odezwała. – To nie ja cię porwałam – mówię. – Nie wiem. – Co to znaczy „nie wiem”? Jak możesz nie wiedzieć, co się z tobą stało? Nie odpowiada. Powinnam była ograniczyć się do zrozumienia. Współczucie nie jest moją mocną stroną. – Klub nocny Tonic. W centrum Bostonu. Coś kojarzysz? – Dotarłam do plastikowego wiaderka. Podnoszę je, sprawdzam ciężar. Fajnie byłoby, jakby miało metalową rączkę. Nawet plastikowa mogłaby się nadać. Ale nie mam tyle szczęścia. Czyli nie mam niczego, co mogłoby posłużyć jako lewarek. A gdybym tak rzuciła wiaderkiem w lustro weneckie i skorzystała z potłuczonego szkła? Sceptycznie obracam wiaderko w dłoniach. Jest za lekkie, a lustro weneckie z pewnością jest bardzo wytrzymałe. Zatrzymuję jednak wiaderko. Jeśli dziewczyna się na mnie rzuci, zawsze będę mogła walnąć ją nim w głowę, jak w filmie z Flipem i Flapem. – Tonic – szepcze dziewczyna, jakby przypominała sobie jakieś imię z bardzo odległego życia. – Czarne ściany, niebieskie światła, modne zespoły – zaczynam wyliczać, ale po chwili milknę. Czarne ściany. Ruszam po skosie na prawo, aż docieram do jednej ze ścian. Podłoga, ściany, sufit, okna, wszystko pokryte jest czarną farbą. Czy to przypadek? Devon Goulding zaskoczył mnie w piątkową noc. Barman z muskularną klatą zjawił się nagle i wyeliminował mój pierwotny cel. A mimo to, gdy odzyskałam przytomność w jego garażu… wydał mi się arogancki i niedoświadczony. Drapieżnik, owszem, ale żeby taki? Z zaczernionym pokojem, ze słabością do satynowych halek i wymyślnych kajdanek? Nie wspominając o tym, że załatwiłam go, a przecież tu jestem. Mimo to, mimo to… Klub nocny ze słynnym czarnym barem. I pokój cały zamalowany czarną farbą. Czy to może być przypadek? Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze przegapiłam w piątkową noc. Koleżanki Stacey powiedziały, że bywały zarówno w Tonicu, jak i w Birches. Personel obu tych barów dobrze się znał, kończyli zmianę w jednym i szli na drinka do drugiego, bo to bardzo blisko, przy tej samej ulicy. Moim zdaniem warto to sprawdzić. Wiadomo, że pracownicy Birches nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem Stacey, ale czy to samo dotyczy ich kolegów z Tonicu?
Może to naciągane, ale chyba trafniejsze, niż przypuszczałam. – Birches – mówię na głos, żeby sprawdzić, jak zareaguje moja współwięźniarka. Znowu wciąga powietrze, czyli kojarzy. – Stacey Summers – mówię. Tylko jęczy w odpowiedzi. Potwierdza, zaprzecza? Ile ja bym dała za promyczek światła. – Ostatnia rzecz, jaką pamiętasz? – pytam. Nie odpowiada. Gorączkowo szukam w głowie jakiegoś lepszego pomysłu. Co ja pamiętałam na początku? A może raczej, co pozwalałam sobie pamiętać? Bo to nie jest tak, że można jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapomnieć całe swoje życie, swoją tożsamość, ludzi, których się kochało. To bardziej tak, jakby się ich gdzieś odsuwało, chowało te obrazy do pudełka. Bo myślenie o takich rzeczach, pamiętanie o nich jest zbyt trudne. Te wspomnienia czynią z ciebie istotę ludzką, a to jest niezgodne z tym, czym jesteś teraz: przedmiotem. To, że pewnego dnia policja wskoczy przez wyważone drzwi i czarne opancerzone żuczki z bronią zaczną wykrzykiwać polecenia, nie oznacza, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zatrzaśnięte pudełko ze wspomnieniami się otworzy. Ja się raczej jeszcze bardziej zamknęłam, jakby wolność wywołała podobną dezorientację co kiedyś życie w skrzyni w kształcie trumny. Znalazłam dziewczynę. Szukając zasobów, potknęłam się o nią, i to dosłownie. Leży zwinięta w kącie. Nadepnęłam jej na stopę. Wzdrygnęła się, odsunęła, a gdy nie było już miejsca, by się cofnąć, starała się skulić. Czuję ukłucie. To kolejna reakcja, którą znam aż za dobrze. Próbowałam robić to samo wiele razy. Tylko że nigdy nie pomagało. Jacob zawsze stawiał na swoim. Aż do tej ostatniej chwili, gdy miałam jego krew i mózg na włosach… Przyklękam. Staram się mówić łagodnym głosem. – Śniły mi się lisy – szepczę do dziewczyny w ciemności. – Śniłam, że biegam z nimi po lesie. Śniłam, że jestem dzika i wolna. I choć zawsze się potem budziłam, to te sny były dobre. Nie odpowiada. – Wszystko w porządku. Ocaleni robią to, co muszą. Samuel mi to powiedział. Kiedy się stąd wydostaniemy, przedstawię ci go. Polubisz go. A później, gdy nadal nie odpowiada: – Będziesz miała złe sny. To zabawne. Uciekasz, ale tak naprawdę nie jesteś w stanie uciec. Nie masz pojęcia, jak przyjemne jest życie, kiedy możesz sobie myśleć: mnie to nigdy nie spotka. Dopóki tej pewności nie stracisz. A po każdej informacji w telewizji, po każdym artykule w gazecie… Myślisz tylko o tym, że to mogłaś być ty. Ja się uczyłam. To właśnie robiłam. Uczyłam się samoobrony, żeby
następnym razem spocony tłuścioch nie był w stanie porwać mnie z plaży. Nauczyłam się otwierać zamki, żeby nigdy nie utknąć w kajdankach. – Pocieram nadgarstki, uśmiecham się smutno w ciemności. – Przynajmniej to się przydało. Strach nigdy tak naprawdę nie odchodzi, ale są pewne możliwości. Można stworzyć sobie życie. Można znowu być człowiekiem. Popatrz na Elizabeth Smart czy Jaycee Dugard. To są historie sukcesu. Ale moja do nich nie należy. Jednak nie mówię tego na głos. Nie chcę zniechęcać dziewczyny. Nie musi powtarzać moich niepowodzeń. Moim celem, jedyną życiową misją z pewnością nie jest „i żyli długo i szczęśliwie”. Powiedziałam to tylko raz, pięć lat temu. Pochyliłam się i wyszeptałam obietnicę do ucha Jacoba. Powiedziałam, co dokładnie zrobię pewnego dnia. A zaraz potem przyłożyłam mu lufę pistoletu do czubka głowy i nacisnęłam spust. Jego krew i mózg na moich włosach. Nie wszystkie moje sny są koszmarami. – Devon Goulding nie żyje. – Próbuję ostatni raz. – Wiem to na pewno. Sama go zabiłam. Dziewczyna w końcu się odzywa. – Nie rozumiesz. – Staram się. – Nie powinnaś mu robić krzywdy. – Musiałam. To była piątkowa noc. – Teraz będzie jeszcze gorzej. – Co będzie gorzej? – Cokolwiek nastąpi – mówi cicho – będzie o wiele, wiele gorsze. Zostawiam ją w tamtym kącie. Mam dosyć tego ciemnego, ponurego miejsca. Chcę się stąd wydostać. Wracam do materaca i znajduję sprężynę, którą wyprostowałam i wykorzystałam jako prowizoryczny wytrych. Szukałam oczami wyobraźni jakiegoś podłużnego, płaskiego przedmiotu, żeby podważyć zasuwkę. Ale teraz zmieniam front. Może nada się sprężyna z materaca. Jest sztywniejsza od sosnowego drewna. A gdybym wygięła końcówkę w kształt łyżeczki albo czegoś takiego, czego używa się do zanurzania ugotowanych na twardo jajek w kubku z farbką wielkanocną… Co szkodzi spróbować. Znowu zmagam się z materacem, usuwam rękoma warstwy pianki i wypełnienia, uwalniając ponownie ten zbutwiały, ziołowy zapach. Kicham kilka razy, ale walczę dalej. Sprężyny są ze sobą połączone. W ciemności nie mogę się zorientować w jaki sposób, więc obmacuję, wykręcam, obracam, pcham czubkami palców, które są już poranione i krwawią. Przekształcenie końcówki sprężyny w wytrych było o wiele łatwiejsze. Natomiast wyciągnięcie całej sprężyny okazuje
się niemal niemożliwe. I znów oddałabym królestwo za promyk światła. Gdybym tylko mogła popatrzeć, co robię… Moje poranione palce stają się ciężkie, drętwieją. Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Chcę już tylko położyć się i zasnąć. Czuję, że zamykają mi się oczy, zmuszam się, żeby je otworzyć. Znów czuję niepokój. I jestem głodna, choć nie mając żadnej możliwości określenia czasu, nie mam pojęcia, jak dawno temu jadłam. Głodna. Spragniona. Gdzieś jest woda. Powinnam się zdrzemnąć. Tylko że muszę wyciągnąć tę cholerną sprężynę. Oczy znów mi się zamykają… Nagle czuję, jak czyjeś palce czepiają się moich ramion, zaciskają się. Zrywam się, obracam gwałtownie, uderzając jednocześnie łokciem. Ale dziewczyna, która w końcu wstała, jest zaskakująco silna. – Materac – mówi. – Odejdź od niego. Odsuń się. Odsuń. Staram się wyswobodzić, ale jestem zbyt powolna. I wtedy, równie gwałtownie, jak mnie chwyciła, puszcza mnie. Przewracam się do tyłu i leżę na plecach, wymachując kończynami jak jakiś żuczek. Mrugam, skupiam się na tym, żeby wstać. Ale i tak czuję się jak pijana i jestem strasznie senna. – To jest w materacu – mówi. – Co jest w materacu? – mamroczę. – Nie wiem. Ale materac… Zaśniesz. Przez ten materac zaśniesz. Materac jest czymś nasączony, zanieczyszczony albo wypchany. To właśnie stara się mi przekazać. Miałam rację od początku. Ten pokój jest pełen pułapek, tylko że nie ma proszku nasennego w butelce z wodą ani gazu oszałamiającego w systemie wentylacyjnym. Jest za to materac. – Potrzebujemy sprężyny – słyszę swój głos. – Wygrzebałam ją. Musi być blisko wierzchu. Potrzebujemy jej. Dziewczyna nie odpowiada. Porusza się powoli, szurając po ciemku stopami. Ten jej bok, oczywiście. Jest ranna i chodzenie sprawia jej ból. Ale nie narzeka, gdy drepcze do materaca i obmacuje go rękoma. A potem wraca. Czuję, jak przyciska mi drut do ramienia. – Nie rozumiem, kim jesteś – mówi. – Dziewczyną taką jak ty. Tylko że dawno, dawno temu uciekłam z ciemności. – Możesz nas stąd zabrać? – Tak. – Daleko, daleko stąd? Nie chcę tu już nigdy wrócić. – Jesteś ocaloną – mówię jej i sobie. – Możesz zrobić wszystko.
– Chcę wrócić do domu. – Powiedz mi, jak masz na imię. Chcesz się stąd wydostać? Musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś. Potrzebuje czasu. Rozumiem. Wiem, jak to działa. Sama przez to przeszłam. Bo jedna rzecz to przetrwać. Ale o wiele, o wiele trudniej jest naprawdę żyć. – Nazywam się Stacey Summers – szepcze. – I chcę tylko wrócić do rodziców. Nic nie mówię. Mam ściśnięte gardło. Chciałabym powiedzieć tak wiele, ale to i tak będzie za mało. Zamiast tego biorę do ręki sprężynę z materaca. Wyginam ją moimi biednymi, pokrwawionymi palcami, zawijam i przyciskam, aż staje się sztywniejsza i bardziej podobna do łyżki. A potem odszukuję drzwi. Chwilę zajmuje mi wydobycie kawałków połamanej drzazgi. W końcu szczelina jest pusta i jestem już tylko ja, powyginana sprężyna z materaca i szalone marzenie dwóch dziewczyn. Wsuwam, poruszam, pcham, chyboczę. Raz za razem. I nagle to słyszę, choć jest niemal niezauważalne. Najcichsze, najdelikatniejsze kliknięcie zasuwki chowającej się do zamka. Pcham. Bardzo ostrożnie. Niemal nieśmiało. Drzwi się poruszają. Otwierają. Nie mam pojęcia, co się teraz stanie.
Rozdział 37 – Znaleźliśmy Kristy Kilker – D.D. poinformowała swojego szefa, Cala Horgana. – Jaka pewność? – Dziewięćdziesiąt procent. Ben zidentyfikował tatuaż z motylem na jej prawej łopatce. Matka potwierdziła, że Kristy miała taki sam. Oczywiście porównamy też zęby ofiary z dokumentacją stomatologiczną. Ale jesteśmy niemal pewni, że te szczątki to Kristy Kilker. – A co ze Stacey Summers? – Nic. – Co z drugą dziewczyną? Tą z drugiego prawa jazdy w pokoju syna Gouldingów? – Natalie Draga z Alabamy. O niej też nic nie wiadomo. – A Flora Dane? – zapytał Horgan. – No cóż… – odpowiedziała D.D. – Znaleźliśmy Kristy Kilker. – A jedna z czterech to nie tak źle? – Horgan uniósł brew. D.D. się skrzywiła. Szef zmienił temat: – Jakieś hipotezy? – Sprawca lubi żel do włosów z brokatem. – Mówisz poważnie? – Tak naprawdę to nie mam pojęcia. Nadal czekamy na raport z laboratorium dotyczący próbek. W każdym razie znaleźliśmy złoty brokat pod mieszkaniem Flory, na włosach Kristy, a także w łazience klubu nocnego Tonic. – Tonic? – Devon Goulding tam pracował. Natalie Draga też, zanim zniknęła. Jeśli chodzi o pozostałe zaginione, to bywały w tym klubie. Stacey Summers na pewno. Jej znajome potwierdziły, że odwiedzały z nią ten bar. A dwie z nich powiedziały o tym Florze Dane. Horgan złożył dłonie na brzuchu. – Co by potwierdzało, że Devon Goulding miał coś wspólnego ze zniknięciem tych dziewcząt, w tym Stacey Summers. D.D. się zawahała. – Śmiało, pani detektyw. – Nie znaleźliśmy w domu Gouldinga nic, co powiązałoby go ze Stacey Summers. Po co miałby przechowywać trofea z dwóch morderstw, a z trzeciego nie? – Sprawa nabrała rozgłosu. Porwanie nagrała kamera. Mógł się wystraszyć. – Nie sądzę, żeby tak było. Oni tak nie funkcjonują. Myślę, że trofea to kompulsywny element ich zachowania. A poza tym gdzie jest ciało Stacey
Summers? Gdzie jest ciało Natalie? Dlaczego znaleźliśmy jedną, ale pozostałych dwóch już nie? Horgan uważnie jej się przyglądał. – No i jest jeszcze kwestia Flory Dane – kontynuowała D.D. – która zniknęła po tym, jak Goulding zginął. Z tym że jeśli o nią chodzi… Nie wiemy nawet, czy została porwana. Możliwe, że po prostu wyszła. Mało prawdopodobne, ale możliwe. – W takim razie zapytam raz jeszcze: co wiecie? – Z dobrych wieści: znaleźliśmy ciało Kristy Kilker. To nie był dobry dzień dla D.D. Zresztą jak cała ta sprawa, którą się zajmowała. Wróciła do swojego gabinetu i do rosnącej sterty papierów na biurku. Popatrzyła na raporty, spróbowała przekonać samą siebie, że powinna zachowywać się jak grzeczny sierżant z ograniczonym zakresem obowiązków. Siedzieć. Czytać. Nanosić poprawki. Zarządzać. Może gdzieś w tym stosie tkwi jakaś wskazówka. Ale nie wierzyła w to. Ta sprawa nie ujawniała informacji, ona odbierała rozum. Pukanie do drzwi. Spojrzała znad biurka i zobaczyła Keynesa, ubranego jak zwykle nieskazitelnie elegancko i trzymającego w ręce aktówkę ze lśniącej brązowej skóry. Jej zdaniem staromodną. Ale nie powiedziałaby tego przy nim. – Gdzie Rosa? – zapytała. – Gdybym obstawiał zakłady, powiedziałbym, że piecze coś w jakiejś kuchni. Udostępniliście jej już mieszkanie Flory? – Była tam dziś rano, o czym pan zapewne wie. Technicy jeszcze nie skończyli. Keynes skinął głową i wszedł do gabinetu. Miał na sobie kaszmirowy płaszcz. Powinna wstać, odebrać go od niego, zaproponować wodę. Ale nie zrobiła tego. Po prostu siedziała i czekała. – To ten klub nocny, Tonic – powiedziała nagle. – Cokolwiek stało się z tymi dziewczynami, Tonic miał z tym coś wspólnego. Oraz Devon Goulding. À propos, jestem naprawdę wkurzona na Florę. Byłam zła, gdy zobaczyłam, co się stało z Gouldingiem, ale teraz to jestem wściekła. Nie powinna była go zabijać. Żywy Devon mógłby odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. A martwy Devon jest kompletnie bezużyteczny. Jak znajdziemy Florę, to zamierzam oskarżyć ją o kilka przestępstw, choćby po to, żeby poprawić sobie samopoczucie. Keynes zdjął płaszcz. Odwiesił go na wieszak w kącie. Usiadł. – Moje zdanie jako zawodowca? – zapytał. – Poproszę. – Ta menadżerka, Jocelyne Ethier, miała romans z Devonem Gouldingiem. – Serio? I to wszystko? Ja jestem zwykłą policjantką i też się tego domyśliłam. Kobieta wzgardzona. Miała to wręcz wypisane na twarzy. Keynes wzruszył ramionami.
– Kłamała. Pytanie, czy kłamała, bo jest zażenowana, czy dlatego, że ma coś więcej do ukrycia? – Kolejne pytanie do kontemplowania nad ranem. Problem w tym, że mamy za dużo pytań. Potrzebujemy informacji. Świeżych, konkretnych wskazówek. – I dlatego tu jestem. – Ma pan dla mnie świeżą, konkretną wskazówkę? – Mam informację. Dotyczącą Jacoba Nessa. – Jacob Ness zginął. – Owszem – odparł Keynes. – Ale jego córka żyje. – Istotne w tej informacji jest to, że Flora nigdy się nią nie podzieliła. – To znaczy? – zapytała D.D. – Przesłuchałem Florę, gdy dochodziła do siebie w szpitalu. Zawarliśmy umowę. Opowie swoją historię. Jeden raz. Jednej osobie. A potem nigdy więcej. Wybrała mnie. I zaczęła mówić. Mówiła, mówiła i mówiła. Czterysta siedemdziesiąt dwa dni. Miała o czym opowiadać. A jednak każdy wątek, każdy koszmar, każda tajemnica… Nigdy bym nie powiedział, że wiem wszystko o tym, co wydarzyło się pomiędzy Florą i Jacobem. Gdy o czymś opowiadała, byłem pewien, że pomija inne rzeczy. To się zdarza ocalonym. Doświadczyli traumy, ogromnego wstrząsu, i w wielu wypadkach dręczy ich poczucie winy. – Bo przetrwali? Czy z powodu tego, co zrobili, żeby przetrwać? – Wszystko jedno. Tak czy siak, trawi ich poczucie winy. D.D. pochyliła się do przodu. – Agentka FBI Kimberly Quincy wspomniała, że miała pytania dotyczącego tego, co wydarzyło się w czasie, gdy Flora była przetrzymywana. Mówiła o włosach, o śladach DNA należących do innych kobiet. Znaleziono je w skrzyni, którą trzymał z tyłu kabiny ciężarówki. – Flora nie byłaby pierwszą ofiarą porwania, którą zmuszono do pomocy w atakowaniu kolejnych ofiar. – To prawda. – Wie pani, pani detektyw, co jest najtrudniejsze w przetrwaniu? – Pan mnie z pewnością oświeci. – Pogodzenie się z tym. To dotyczy każdej ocalonej osoby, którą przesłuchiwałem. Byli tacy pewni, że gdyby tylko udało im się uciec, zakończyć tę gehennę, na nic już nigdy by nie narzekali, niczego by nie pragnęli, nigdy by już nie cierpieli. Moim najważniejszym zadaniem jest pomóc im zrozumieć, że tak nie będzie. Ocalenie to nie finisz. To początek podróży. A większość ludzi, którym pomagam, wciąż jest w jej trakcie. – I zabija od czasu do czasu jakiegoś sprawcę? – zapytała oschle D.D., mając na myśli serię dokonań Flory. – Czterysta siedemdziesiąt dwa dni. Przez większość czasu zamknięta
w trumnie. Naprawdę uważa pani, że lepiej by sobie z tym poradziła? D.D. skrzywiła się. Nie potrafiła odpowiedzieć i oboje o tym wiedzieli. – Ta córka… – FBI pobrało mnóstwo próbek z pokoju w motelu i z wielkiej ciężarówki Jacoba. Jak ujawniła agentka Quincy, znaleźliśmy ślady DNA innych osób. Jedną z próbek zidentyfikowano jako należącą do kobiety i zbliżoną genetycznie do śladów Jacoba. Krótko mówiąc, było to DNA jego córki. – Pobraliście DNA córki Jacoba? Z drewnianej skrzyni? – Z niedopałków papierosów z podłogi ciężarówki. – Keynes otworzył aktówkę i wyciągnął z niej teczkę. D.D. wzięła dokumenty, a potem popatrzyła na swoje biurko i uświadomiła sobie, że nie ma tam już miejsca na jakiekolwiek papiery. – Kim ona jest? – zapytała, kładąc w końcu teczkę w poprzek na jednym ze stosów. – Nie dowiedzieliśmy się tego. DNA nie pasowało do żadnych danych w systemie. Agenci sprawdzili akty urodzeń i tak dalej, ale nie znaleźli niczego z nazwiskiem Jacoba. Oczywiście możliwe, że nie został podany jako ojciec. A że nie znamy nawet jej przybliżonego wieku, trudno szukać w bazach szpitalnych… Zakładając, że szpitale wpisały do komputerów swoją starą papierową dokumentację. Wiele małych szpitali na prowincji tego nie zrobiło. – Można by dotrzeć do dawnych partnerek Jacoba, sprawdzić, czy nie urodziły dziecka. – Problem Devona Gouldinga – powiedział Keynes. D.D. potrzebowała chwili, żeby zrozumieć. – Chodzi o to, że Flora zabiła Jacoba, więc nie można go zapytać o kobiety, z którymi był? Trzeba przyznać, że dziewczyna potrafi zadbać o szczegóły. – Trudno prześledzić życie Jacoba Nessa. Siedział jedynie przez jakiś czas w więzieniu. Ale po za tym był samotnikiem, jeździł wielką ciężarówką od stanu do stanu, a jako stały adres podawał dom swojej matki na Florydzie. Według Flory przynajmniej na początku przetrzymywana była w piwnicy… – Na Florydzie są piwnice? – Raczej nie. Uważamy w związku z tym, że Jacob opuścił stan niemal natychmiast po porwaniu. Wspomniał Florze, że byli w górach w Georgii, ale nie potrafiliśmy ustalić dokładnej lokalizacji. Gdy Jacob pracował, jego trasę śledził system komputerowy wykorzystywany przez kierowców ciężarówek. Jacob jednak był niezależnym podwykonawcą i zdarzało mu się nie pracować całymi tygodniami. Nie mamy pojęcia, gdzie był w tych okresach. Według Flory lubił zatrzymywać się w tanich motelach w małych miasteczkach na Południu. Ale nie byliśmy w stanie prześledzić wszystkich jego ruchów. – Kolejne pytanie, na które on nie może odpowiedzieć, a ona nie chce?
– Nie wiem, czy Flora zna odpowiedzi – odparł bez ogródek Keynes. – Trudno się zorientować, gdzie się jest, jak się siedzi zamkniętym w trumnie. – Racja. – Wiemy, że Jacob się przemieszczał. Głównie na Południu. Wiemy, że nie wrócił do domu matki w czasie przetrzymywania Flory. Ale wiemy też, że w którymś momencie spotkał się ze swoją córką. Czy to było szczęśliwe spotkanie, czy nie, tego nie wiemy. – A jakie jest oficjalne stanowisko Flory? – Jacob lubił prostytutki. Nic nie wie o jego córce. – Miał swoją własną niewolnicę seksualną i wciąż korzystał z usług prostytutek? – Jacob Ness był uzależniony od seksu. Twierdził, że to nie jego wina, że jest potworem. D.D. nie potrafiła się do tego odnieść. Keynes mocno zacisnął szczęki, co wskazywało, że on również ma z tym problem. – Ale uważa pan, że Flora kłamie. Uważa pan, że coś wie o jego córce. Dlaczego? – Drobiazgi. Widziała pani pocztówki, które przysyłał Jacob? – Niektóre. – Wiadomości były pełne ironii. „Spotkałam przystojniaka”, gdy tak naprawdę Flora została porwana przez Jacoba. „Cudowne widoki”, kiedy tkwiła zamknięta w skrzyni. – Rozumiem. – Ostatni mail, jaki otrzymała Rosa: „Mam nową przyjaciółkę. Jest urocza, wiem, że bardzo byś ją polubiła”. – Uważa pan, że to odniesienie do córki Jacoba – stwierdziła D.D. – A skoro określa ją jako „uroczą”… – Zapytałem o to Florę wprost. Nie odpowiedziała. Sądząc po absolutnie obojętnym wyrazie twarzy, jaki przybrała, może nie mogła odpowiedzieć. Im bardziej naciskałem, tym mocniej zaprzeczała. Reagowała na moje pytania emocjonalnie, nawet jeśli próbowała zdystansować się od odpowiedzi. – Gdyby nie było żadnej córki, co by jej zależało? – Właśnie. – Fakt, że niedopałki papierosów z DNA córki Jacoba znaleziono na podłodze jego ciężarówki, sugeruje, że się dogadywali. Ta kobieta nie trafiła do skrzyni z tyłu kabiny, tylko siedziała z przodu i paliła. Jak równy z równym. Może było to coś na kształt relacji ojca z córką. Czy Flora mogła się poczuć zagrożona? – To możliwe. D.D. zmarszczyła brwi i wzięła do ręki teczkę, którą przyniósł Keynes. Była wyjątkowo cienka. Teczka kobiety bez imienia, nazwiska, adresu, znajomych.
Tylko dane genetyczne, które w połowie zgadzały się z danymi seksualnego dewianta. – Czemu pan mi teraz o tym mówi? – zapytała w końcu. – Wciąż sugeruje pani, że wiem coś o Florze i się tym nie dzielę. Wydaje mi się też, że uważa pani, że niedawne zaginięcie Flory może mieć coś wspólnego z jej pierwszym porwaniem. Nie wiem. Szczerze mówiąc, mam na tym etapie więcej pytań niż odpowiedzi. Ale martwię się o Florę. I wbrew temu, co pani sądzi, jestem szczery. Przekazałem wszystko, co Flora kiedykolwiek mi powiedziała. Na tym polega moja praca, pani detektyw. Nie jestem psychiatrą. Jestem specjalistą do spraw ofiar. Flora o tym wie. I to kolejny powód, dla którego nigdy nie powiedziała mi o córce Jacoba. – Keynes wskazał teczkę. – Wie pani wszystko, co ja wiem o Florze i o czasie, który spędziła z Jacobem. To nie jest pełna wiedza. To nie jest idealna wiedza. Ale mam nadzieję, dla dobra Flory, że jest wystarczająca. – Niemal pusta teczka na temat niezidentyfikowanej kobiety? – D.D. podniosła teczkę. – To nie jest informacja. To jest kolejne cholerne pytanie! – Chciała pani wiedzieć wszystko. I teraz pani wie. Keynes wstał i zdjął płaszcz z wieszaka. – Flora nie uciekła – stwierdził. – Wiem. – A to znaczy, że skoro zniknęła, to ktoś ją porwał. – Ale nie był to inspektor budowlany – powiedziała D.D. z westchnieniem. – Ani Devon Goulding – dodał Keynes – który już nie żył. Czyli co nam pozostaje? – Jakieś powiązanie. Ktoś, kto znał ofiary, ale znał także Devona Gouldinga. – D.D. spojrzała na Keynesa. – Ktoś, kto albo pomagał Devonowi w pierwszych porwaniach, albo zainspirował się nim i je kontynuował. – Powiązanie – zgodził się Keynes. D.D. popatrzyła na stos papierkowej roboty na swoim biurku i uświadomiła sobie, że wszystko zależy od niej. Bo to ona zbiera informacje. Każdy detektyw pisał swój raport, ale przestudiowanie ich wszystkich należało do zadań sierżanta, czyli jej. – Muszę zabrać się do pracy – mruknęła. Keynes uśmiechnął się i wyszedł bez słowa.
Rozdział 38
Korytarz nie jest oświetlony, a mimo to jest w nim ciut jaśniej niż w zaciemnionym pokoju. Dostrzegam to dopiero po chwili ostrożnego wyglądania na zewnątrz, gdy wysunęłam się nieco za drzwi. Nie ma tam żadnych okien ani górnego światła. Stąd nieustępliwa ciemność. Ale ściany nie są pomalowane na czarno, co na tle wnętrza pokoju sprawia wrażenie, jakby było tam jaśniej. Dostrzegam jeszcze czworo innych drzwi. Jedne obok naszego pokoju, dwoje po drugiej stronie. Ostatnie na samym końcu korytarza. Może prowadzą na schody? Wszystkie są zamknięte, więc trudno stwierdzić. Nie widzę żadnych oznak życia. Nie słychać kroków, hałasów z innych pomieszczeń czy pięter. Korytarz nie jest długi, cztery pokoje to niedużo. To dom – myślę. Znajdujemy się w jakimś domu. Nie mam pojęcia, ile ma pięter i który to poziom. Jeśli jesteśmy nadal w Bostonie, to większość budynków ma tutaj dwa piętra. Na parterze salon i kuchnia, a sypialnie na pierwszym i drugim piętrze. Obstawiałabym, że jesteśmy na drugim piętrze, jak najdalej od wspólnej przestrzeni – gdzie sąsiedzi albo przypadkowi goście mogliby nas usłyszeć. Ale tak naprawdę nie wiem nic, a moja współlokatorka nie jest zbyt rozmowna. Widząc pusty korytarz z ciemniejszymi prostokątami zamkniętych drzwi, dziewczyna trzęsie się niemiłosiernie i wciąż przyciska dłoń do zranionego boku. Intuicja podpowiada mi, żeby poprowadzić nas korytarzem do drzwi na końcu, które moim zdaniem powinny wychodzić na schody. Otworzyć je. Zejść po schodach. Wyjść. Coś mi mówi jednak, że to nie będzie takie proste. Ta dziewczyna – Stacey – wpatruje się w zamknięte drzwi po drugiej stronie korytarza. Drży jeszcze mocniej. I w tym momencie zaczynam się denerwować. Co jest za tymi drzwiami? Co ona wie, czego ja nie wiem? Żałuję, że nie mam żadnej broni. Nie lubię pistoletów. Wciąż pamiętam tamten ostatni dzień i ciężar czterdziestkipiątki w mojej dłoni… Nie lubię pistoletów. Ale paralizator, gaz pieprzowy czy choćby stary dobry kij baseballowy sprawiłyby, że poczułabym się teraz znacznie lepiej. Trzymam w dłoni wyprostowaną sprężynę z materaca. Chyba będzie musiała wystarczyć. Wysuwam się po cichu za drzwi. Opuszczam czarne jak smoła więzienie po raz pierwszy od… Cóż, nie mam pojęcia od kiedy. Nie idę na lewo. Nie idę na prawo. Reagując na drżenie Stacey, przemierzam korytarz, chwytam gałkę drzwi po drugiej stronie i ciągnę.
Te drzwi też otwierają się na korytarz, tak jak nasze. Dzięki temu jestem nimi na wpół osłonięta przed dziką bestią, która mogłaby wyskoczyć z ziejącej ciemnością głębi. Szarpię. Cofam się. Stacey ze świstem wciąga powietrze i… I nic. Żadnych dźwięków. Żadnego ruchu. Z mroku nie wyłania się żaden człowiek ani żadne zwierzę. Wyglądam zza drzwi, uważnie wpatruję się w ciemność. Pokój jest bardzo, bardzo ciemny. Tak jak nasz. Ta sama farba na ścianach, która sprawia, że zaczynam się zastanawiać, co jeszcze jest takie samo. W naszym pokoju nie udało mi się znaleźć włącznika światła. Więc teraz macam ścianę korytarza przy drzwiach i rzeczywiście znajduję włącznik na zewnątrz. Naciskam go. Stacey piszczy. Szybko zamykam oczy, moje palce pośpiesznie próbują odwrócić cały ten proces. Wyłącz, wyłącz, wyłącz. A światło pali się, pali się, pali. Nie jesteśmy w stanie tego znieść. Za dużo czasu spędziłyśmy w mroku. Z trudem oddycham. Stojąca za mną Stacey także. Czekam na dźwięk dudniących kroków wywołanych piskiem Stacey. Zwierzęta uciekły, wydostały się z klatki! Łapać je! Lecz w budynku nadal panuje cisza. Przejmująca cisza. To wzbudza mój niepokój. W żadnym domu nie jest aż tak cicho. I żadne pomieszczenie nie powinno być aż tak ciemne. Co to za miejsce? I co się tutaj stało? Zaczynam panikować. Mam urywany oddech, serce łomocze mi w piersi. Nasz pokój w pewien sposób niósł komfort. Określona przestrzeń. I szczerze mówiąc, dość luksusowa dla kogoś, kto tkwił w skrzyni o wymiarach trumny. Ale dom, cały dom z pozamykanymi drzwiami, z nie wiadomo iloma piętrami, z nieznanymi zakamarkami… Zaciskam dłoń w pięść, próbuję się skoncentrować. Czy jesteś zmęczona, czy jesteś głodna, jest ci zimno, coś cię boli? Nie? W takim razie jest w porządku. Wszystko jest w porządku. I zamierzam się stąd wydostać. Światło się zapaliło. Oświetliło pokój. Co zobaczyłam? Próbuję sobie przypomnieć, ale nie potrafię. Tylko ta oślepiająca jasność, niczym płomień opalarki skierowany prosto w siatkówkę oka. Biorę głęboki oddech. Jeśli chcę się dowiedzieć, co jest w tym pokoju, będę musiała znowu zapalić światło. – Zamknij oczy – nakazuję Stacey. Opuszczam powieki, a potem naciskam włącznik.
Najpierw zerkam na boki, cały czas mrużąc oczy z powodu blasku. Nie mam pojęcia, co robi Stacey. Jęczy, ale przynajmniej tym razem nie piszczy. Odliczam do trzech, a potem… Szybko podnoszę wzrok, obejmuję nim pokój i wyłączam światło. I ja, i Stacey oddychamy spokojniej. Teraz już rozumiem jej lęk. W pokoju były cienki materac, plastikowe wiaderko i długi łańcuch zwisający z sufitu. Odwracam się do niej. – Czy to był twój pokój? Chwilę to trwa. Ale kiwa głową. A ja patrzę na korytarz w stronę dwojga pozostałych zamkniętych drzwi. – A tamte pokoje? – pytam. Wzrusza ramionami. Kiepsko wygląda. Zmaga się. Z dowodami swojej niewoli, z nadzieją na ucieczkę, nie mam pojęcia. Ale w mroku jej twarz wydaje się blada i świecąca, niczym woskowy księżyc. Może jest chora. Może umiera w tej chwili, gdy ja stoję i przepytuję ją na środku korytarza. Nie wiem. Nic nie wiem. Nasłuchuję jakiegokolwiek dźwięku, zaciskam mocniej dłoń na sprężynie i podchodzę do kolejnych drzwi. Zasuwy są na zewnątrz, bardzo blisko górnej krawędzi. Nie zauważyłam tego wcześniej, bo nie spojrzałam aż tak wysoko. Teraz dostrzegam, że wszystkie drzwi mają zewnętrzne zasuwy. Ale żadna z nich nie jest zasunięta. Dlaczego? Po co zasuwy, skoro nie są zamknięte? Mój niepokój wzrasta, gdy zbliżam się do drzwi, staję za nimi i otwieram szarpnięciem. Ta sama smolista ciemność. Ten sam włącznik na zewnątrz, światło zapalone na ułamek sekundy, oślepiający blask. Takie samo wyposażenie. Goły materac, ciężki łańcuch. Zaczynam czuć klimat tego domu. Nie jest radosny. A teraz ostatni element układanki: drzwi obok mojego pokoju. Stacey nic nie mówi. Nie porusza się. Stoi na środku korytarza na chwiejnych nogach, przyciskając dłonie do boku, a ja przystępuję do działania. To jest pokój z lustrem weneckim. Ten, w którym w moich wyobrażeniach porywacz spędzał czas, napawając się spektaklem. A teraz? Czy czeka w środku, jak zwykle o jeden krok do przodu? Otworzę drzwi, a wtedy on… Obezwładni mnie paralizatorem, odurzy narkotykiem? A nasza żałosna próba ucieczki rozbawi go do łez? Ręka mi się trzęsie. Wkurza mnie to. Nie chcę być przerażona ani zalękniona, ani onieśmielona. Nie jestem głodna. Nie jestem zmęczona. Nie jest mi zimno, nie czuję
pragnienia, nie jest mi gorąco, nic mnie nie boli. Jest w porządku. I zamierzam to zrobić. Otwieram drzwi. Włączam światło. Szybko wyłączam. Gwałtownie wciągam powietrze, a potem powoli wypuszczam. Zamykam drzwi i wracam do Stacey. Nie ma Złego Porywacza. W ciemności nie kryje się żaden potwór. Za tymi drzwiami zobaczyłam dokładnie to, co za dwojgiem pierwszych. Czyli są cztery pokoje, w tym mój, pomalowane na czarno, cztery materace, cztery wiaderka i cztery łańcuchy. I my dwie. – Co przede mną ukrywasz? – pytam. Stacey podnosi wzrok. Otwiera usta. I zamyka je. A potem, niczym marionetka, której odcięto sznurki, bezgłośnie pada na podłogę. Ruszam do drzwi na końcu korytarza. Wyjście, najprawdopodobniej na schody. Wmawiam sobie, że nie uciekam. Wmawiam sobie, że nie porzucam młodej dziewczyny, którą sama dźgnęłam w żebra. Wydostanę się stąd. I sprowadzę pomoc. To rozsądne rozwiązanie. Jak się znajdzie rannego, pierwsza rzecz to zadzwonić pod 911. Cóż, nie mam przy sobie komórki. A więc wyjdę i sprowadzę pomoc. Docieram do drzwi, chwytam gałkę. Ciężka, metalowa. Jak w drzwiach przeciwpożarowych. Przekręcam i ciągnę, jak trzykrotnie zrobiłam już wcześniej. Ale drzwi ani drgną. Przesuwam wzrokiem do góry, tam gdzie inne drzwi miały zasuwy. Ale tutaj nie ma rygla. Przynajmniej nie po tej stronie. Jak wyglądały drzwi do pozostałych pomieszczeń? Były zamykane od zewnątrz. O ile zakład, że te są takie same? Co oznacza, że wychodzą na klatkę schodową i są zaryglowane od tamtej strony. Przez chwilę nie potrafię się z tym pogodzić. Uderzam w drzwi dłonią. Kopię bosą stopą. Boli mnie ręka, a palce stopy niemal eksplodują. Te drzwi nie są z drewna, nawet się nie ugną. Nie ruszę ich. Zamknięta. Na większej przestrzeni. Mimo wytrwałości i całego sprytu nie wywalczyłam dla nas wolności. Tylko dostęp do kolejnych zaciemnionych pokoi w naszym więzieniu. Pieką mnie oczy. Ale nie płaczę. Opieram czoło o metalowe drzwi. Czuję na rozgorączkowanej twarzy ich chłód. – Nie jestem głodna – szepczę. Kłamstwo. Burczy mi w brzuchu. – Nie jestem spragniona. – Gdzie ta butelka z wodą? – Nie jestem zmęczona. Nic mnie
nie boli. – Mnie nie, ale Stacey tak. – Wszystko w porządku. – A potem na wszelki wypadek powtarzam: – Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. W końcu to zrobię. Wydostanę się stąd. Choćby dzięki temu, że porywacz kiedyś wróci, a wtedy ja… Chyba że nasz porywacz faktycznie był barmanem z muskularną klatą. Co znaczy, że nie żyje. To dopiero byłaby ironia losu. Tylko że ja się tutaj jakoś dostałam. Nie obchodzi mnie, co myśli obolała, skołowana Stacey. Nie przyszłam tu ze swojego mieszkania i nie zamknęłam się w wymalowanym na czarno pokoju. Ktoś coś zrobił. I ten ktoś tu wróci. I wtedy będzie o wiele, wiele gorzej. Czy nie tak powiedziała Stacey? Odsuwam się od drzwi. Wracam do rozciągniętej na podłodze Stacey. Nie wiem, co robić, pierwsza pomoc nie jest moją mocną stroną. Ale mam teraz dostęp do zasobu, którego wcześniej nie miałyśmy. Do światła. Czyli mogę lepiej przyjrzeć się jej ranie, lepiej się nią zająć. Upadła niedaleko wejścia do mojego pokoju. Pociągam ją za kończyny, aż leży płasko na plecach. A potem włączam światło w mojej dawnej celi. Wolę wykorzystać światło padające ze środka na korytarz, niż wlec Stacey bezpośrednio pod żarówkę. Obawiam się, że nasze oczy by tego nie wytrzymały. Jęczy, gdy się wokół niej kręcę, aż udaje mi się ułożyć ją tak, żeby światło padało prosto na jej odsłonięty brzuch. Kiedy przesuwam na niego wzrok, natychmiast uświadamiam sobie, ile skrywała wcześniej ciemność. Choć bardzo się starałam wyczuć każdą drzazgę, tylko poszarpałam ranę. To długa rana cięta. Dostrzegam kreski ciemnego drewna pod skórą Stacey i zaczerwienienie wokół rany. Na dodatek dziewczyna ma wzdęty brzuch. Delikatnie go dotykam. Twardy. Wydaje mi się, że krwawi. Do środka. Chyba oglądałam taki odcinek Chirurgów. Nie skończył się dobrze dla ofiary wypadku kolejowego. A teraz… Przykucam na piętach. Zaciskam dłonie na udach. Stacey Summers bez wątpienia potrzebuje pomocy lekarskiej. A ja nie mam pojęcia, jak nas stąd wydostać.
Rozdział 39 D.D. zbierała się właśnie do domu, gdy zadzwonił telefon. Bardzo żałowała, że nie zdążyła na kolację z Alexem i Jackiem. Gdyby się pośpieszyła, mogłaby chociaż poczytać synkowi do snu. Ale zadzwonił telefon. Na wciąż zagraconym i zasypanym dokumentami biurku. Próbowała – na Boga, robiła co mogła! – przedrzeć się przez te stosy raportów. Ale miała wrażenie, że stosy rosną, zamiast maleć. A jeśli jakiś samorodek z informacją czekał wśród nich na odkrycie, to niestety umknął jej uwadze. Telefon. Dzwonił. I wyświetlał numer koronera. D.D. westchnęła. Odstawiła torbę. Podniosła słuchawkę. – Czy ty nigdy nie wracasz do domu? – zapytał Ben Whitely swoim chropawym głosem. – Najwyraźniej nie. A poza tym ty dzwonisz z kostnicy. Więc o czym w ogóle mówimy? – Nie z kostnicy. Z laboratorium nad kostnicą. – Dla większości ludzi to i tak za blisko. – Mam wieści – oznajmił Ben. D.D. czekała. Tyle się domyśliła. Ben raczej nie zadzwoniłby, żeby pogawędzić. – Mam wstępne wyniki sekcji ofiary. – Kristy Kilker. Matka rozpoznała tatuaż. – Oficjalne wyniki będą dopiero za kilka dni, ale odniosłem wrażenie, że trochę ci się śpieszy. – Owszem. – Więc tak nieoficjalnie… – Dawaj. – Przyczyną śmierci był zawał. – Co takiego? – D.D. aż usiadła. – Ofiara miała wrodzoną wadę serca. Bardzo prawdopodobne, że o tym nie wiedziała. Poza tym klasyczne objawy skrajnego niedożywienia: skurczony żołądek, mięśnie w zaniku, powiększenie wątroby i śledziony. Możliwe, że wykończenie fizyczne spowodowane przez długi okres niedożywienia wywołało zawał mięśnia sercowego. – Zawał. Umarła na atak serca. – Nieoficjalnie: tak. – Nie została zamordowana. – Na jej nadgarstkach są ślady, które świadczą o krępowaniu. A także powstałe przed śmiercią podłużne blizny na rękach, z tyłu nóg, prawdopodobnie
wykonane jakimś cienkim ostrzem, może nawet skalpelem. – Pocięli ją. – Tak. Nie głęboko. Ale… Koroner nie musiał kończyć. D.D. wiedziała, że niektórzy porywacze lubią bawić się swoimi ofiarami. – To oraz stopień zagłodzenia tej kobiety – kontynuował Ben – stanowi podstawę do oskarżenia sprawcy o bezpośrednie spowodowanie jej śmierci. – Ale nie miał takiego zamiaru – weszła mu w słowo D.D. To stwierdzenie zabrzmiało głupio nawet dla niej. Cisza po drugiej stronie słuchawki tylko utwierdziła ją w tym wrażeniu. – To znaczy… – D.D. musiała to sobie przemyśleć. – Jej śmierć nie była zamierzona. Gdyby nie miała ataku serca… – Mogłaby nadal gdzieś związana umierać z głodu – zgodził się oschle Ben. – Nie rozumiesz. Mamy jeszcze trzy zaginione dziewczyny, których ciał nie znaleźliśmy. A skoro Kristy nie miała umrzeć, to może one też nie. Może nadal gdzieś skrępowane umierają z głodu. Udało się ustalić czas zgonu? D.D. przerzuciła szybko stos teczek na biurku w poszukiwaniu Kristy Kilker, studentki college’u, która pracowała wieczorami w klubie Hashtag, przy tej samej ulicy co bar Tonic, a potem rzekomo wyjechała studiować za granicę do Włoch, tylko że nigdy się na takie studia nie zapisała. Kiedy ostatnio kontaktowała się z matką? Phil mówił, że pięć miesięcy temu. Ale na miejscu pochówku Ben od razu stwierdził, że zwłoki nie leżały tam tak długo. – Oceniam na sześć do ośmiu tygodni temu. – Tak niedawno? – Nagrywasz mnie? – Nie. – W takim razie sześć do ośmiu tygodni. – Okej. – D.D. aż zakręciło się w głowie. Kristy zaginęła w czerwcu, ale najprawdopodobniej we wrześniu jeszcze żyła. A to znaczy… Że gdzieś była przetrzymywana. To oczywiste. I nie w domu Devona Gouldinga, bo wywrócili go do góry nogami. Czyli musi być drugie miejsce. Na tyle duże, by pomieścić więcej ofiar, bo wciąż nie wiadomo, gdzie są Natalie, Stacey i Flora. D.D. skupiła się na próbach ustalenia tożsamości drugiej osoby, kogoś, kto znał zarówno Gouldinga, jak i ofiary, i kto chciałby porwać Florę nawet po jego śmierci. Ale szło to bardzo opornie, więc może lepiej byłoby, gdyby zamiast tego skoncentrowała się na poszukiwaniu drugiej lokalizacji. W końcu ile może być takich miejsc w Bostonie, odwiedzanych przez Devona Gouldinga, dyskretnie położonych i oferujących wystarczającą przestrzeń, by ukryć przynajmniej cztery zaginione dziewczyny? – Skończyłem – powiedział Ben Whitely. – To wszystko. Wszystko, co
wiem w tej chwili. A teraz jadę do domu się przespać. D.D. pokiwała głową do słuchawki. Odłożyła ją, nie powiedziawszy nawet „do widzenia”. Ona do domu nie pojedzie. I się nie prześpi. Chwyciła z powrotem słuchawkę i zwołała zebranie zespołu. – Zrobiliśmy spory postęp. – D.D. znów stała przy ścieralnej białej tablicy z markerem w dłoni. Wokół stołu w salce konferencyjnej tłoczyli się ziewający detektywi, a na samym jego środku królowała pizza. Jeśli chcesz, żeby twoi ludzie pracowali dzień i noc, to musisz ich przynajmniej czymś nakarmić. – Przyczyną śmierci Kristy Kilker był zawał. Najprawdopodobniej spowodowany obciążeniem organizmu przez warunki, w jakich była przetrzymywana. Sekcja zwłok wykazała objawy długotrwałego niedożywienia, a także torturowania cienkim ostrzem. Zgon nastąpił od sześciu do ośmiu tygodni temu. – Ale ona zaginęła w czerwcu – powiedział Phil. – Właśnie. Co oznacza, że przez ostatnie kilka miesięcy była gdzieś przetrzymywana. A to z kolei znaczy, że pozostałe zaginione – D.D. postukała markerem w każde imię na tablicy: Natalie, Stacey, Flora – mogą nadal tam być. Żywe. Musimy zweryfikować naszą roboczą hipotezę. Nie wspominając o liczbie sprawców. Przyjmijmy na razie, że Devon Goulding był w to zamieszany. Łączą go bezpośrednie powiązania z trzema z czterech ofiar, a na podstawie tego, co mówiły przyjaciółki Stacey Summers, ją też prawdopodobnie spotkał kiedyś w Tonicu. – Był wystarczająco potężny, żeby być tym porywaczem z nagrania – odezwał się Neil. – I nie pracował w Tonicu tej nocy, gdy Stacey Summers zniknęła z Birches. Co oznacza, że mógł wtedy działać tam – zasugerowała Carol Manley. – Dobrze. – D.D. znów zastukała w tablicę. – Mamy Gouldinga. Wystarczająco potężnego, żeby mógł być naszym porywaczem i napastnikiem. Z przynajmniej jedną znaną nam napaścią na koncie, biorąc pod uwagę jego atak na Florę. I prawdopodobnie powiązanego ze śmiercią Kristy, bo to dzięki trasie z jego nawigacji samochodowej odkryliśmy jej ciało. Nie wspominając o tym, że miał w domu trofea po dwóch pierwszych ofiarach. Gdy się to wszystko razem poskłada, chyba można ze sporą pewnością stwierdzić, że był zamieszany w trzy pierwsze porwania. Detektywi wokół stołu pokiwali głowami. – A to prowadzi nas – przesunęła się na osi czasu, którą narysowała wcześniej na tablicy – do Flory Dane. Która zniknęła ze swojego starannie zabezpieczonego mieszkania już po zabiciu Gouldinga. W jaki sposób? Czego nam brakuje? – Drugiego porywacza – odezwała się Carol. – Przyjaciela Gouldinga? –
Zastanowiła się. – Naśladowcy? D.D. skinęła głową. – Zabójcy działający w zespole to rzadkość, ale się zdarzają. Żona i mąż. Dwóch mężczyzn. Krewni, obcy, nieskończona liczba kombinacji. Ale wspólne jest to, że zawsze jest to osobnik alfa, który działa wraz z uległym partnerem. Pytanie numer jeden: którym z nich jest Goulding? Phil uniósł brew. – Dwudziestoparolatek napakowany sterydami? – rzucił. – Na pewno osobnikiem alfa. – Nie sądzę – zaoponowała Carol. Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni. Wzruszyła ramionami. – Gdyby Goulding był osobnikiem alfa, to po jego śmierci to by się skończyło. Jego wspólnik uciekłby albo się załamał, zgadza się? Ale zaskoczenie Flory w jej własnym mieszkaniu i porwanie jej… To świadczy o pewności siebie. Nie wspominając o umiejętności przewidywania, planowania i dobrej organizacji. To nie jest uległe zachowanie. To był główny sprawca. – Myślę, że Carol ma rację – przyznała z niechęcią D.D. Teraz wszystkie oczy zwróciły się na nią. – W tych zdarzeniach jest jakaś niekonsekwencja. Goulding miał trofea po dwóch pierwszych kobietach, ale nie po Stacey Summers. W jego garażu znaleziono krew, co sugeruje, że kiedyś przywiózł tam przynajmniej jedną ofiarę, ale one musiały być przetrzymywane gdzieś indziej. No i zabrał Florę do swojego garażu, zamiast zawieźć ją prosto do tamtego drugiego miejsca. Wydaje mi się… popuszczę teraz trochę wodzy fantazji… że garaż to teren Gouldinga, ale to drugie miejsce już nie. Należy do jego wspólnika. A to znaczy, że gdy dziewczęta się tam znajdą… – Już do niego nie należą – dokończył Phil. – Przekazuje je komuś innemu. Zachowanie uległe, oddaje je osobnikowi alfa. – Przydałyby się dowody – zgodziła się D.D. – Ale skoro Goulding nie żyje… Zastanawiam się, czy sam wybrał dwie pierwsze ofiary. A może tylko Natalie, z którą najwyraźniej coś go łączyło, sądząc po liczbie jej zdjęć. Może to pierwsze porwanie miało charakter osobisty, niezależny. Ale przyciągnęło czyjąś uwagę. Kogoś, kto mógł uatrakcyjnić rozrywkę – hej, mam idealne miejsce, gdzie możemy je przetrzymywać – i kto potem przejął kontrolę. Co sprawiło, że Goulding miał coraz więcej ataków wściekłości i potrzebę zgarnięcia Flory i zabrania jej najpierw do siebie. Bo później nie byłaby już jego. Detektywi wokół stołu zerkali na siebie. Wzruszali ramionami. D.D. wcale im się nie dziwiła. Byli detektywami, nie profilerami. A ona trochę się rozpędziła w domysłach. – Z tego wszystkiego wynika… – zaczęła. – To kobieta – przerwała jej Carol. – Dominująca partnerka. Kobieta. Bo nie
ma mowy, żeby taki pewny siebie, naładowany sterydami ogier jak Goulding przyjmował polecenia od innego faceta. Ale kobieta… Starsza, piękna manipulatorka mogłaby go oszukać. Najpierw udawać, że to ona wykonuje jego rozkazy, a potem odwrócić kota ogonem. Korzystają z jej domu. To pasuje do ogólnego schematu behawioralnego, uległości, domu, który jest w całości domeną kobiety. D.D. pokiwała głową. – Tak. Ja też tak uważam. A Stacey Summers nie znaleźliśmy, bo wszyscy rozglądali się za kolejnymi Devonami Gouldingami. Podczas gdy najprawdopodobniej Stacey zniknęła z jakąś zimną femme fatale. Kimś, kto żyje w domu na uboczu… nie da się ukryć czterech dziewcząt w bloku… gdzieś w Bostonie… – W mieście? – przerwał Phil, unosząc brew. – Tak. Gdyby dom był na wsi, po co mieliby się pozbywać ciała Kristy w bostońskim parku przyrodniczym? To było bardzo ryzykowne i raczej nie zdecydowaliby się na to, gdyby nie musieli. Innymi słowy, nasi sprawcy prawdopodobnie mają dom, który dobrze służy ich celom, ale nie mają ziemi. I dlatego wybrali się na wycieczkę do Mattapan. – Myślisz, że ten dom jest w tej dzielnicy? – zapytał Phil. – To możliwe. Gdybym chciała ukryć cztery kobiety… – D.D. wzruszyła ramionami – …poszukałabym czegoś w biedniejszej okolicy, gdzie jest tyle opuszczonych nieruchomości, że kolejny dom z zabitymi płytą pilśniową oknami nie zwróciłby niczyjej uwagi. Gdzie jest niewielu sąsiadów, a najlepiej takich, co wolą zajrzeć do kieliszka niż na podwórko obok. Gdzie krzyki nie są niczym niezwykłym. – W Bostonie jest sporo takich miejsc – odparł sucho Neil. – Według statystyk przestępczości, jeśli ofiary są białe, to sprawca najprawdopodobniej też jest biały. W takim razie szukamy dzielnicy zamieszkanej głównie przez przedstawicieli rasy kaukaskiej. I znów wzruszenie ramion wokół stolika. Biorąc pod uwagę długą historię irlandzkiej, włoskiej, a obecnie wschodnioeuropejskiej emigracji do Bostonu, na biedne białe dzielnice można się natknąć równie często, co na dzielnice zamieszkane przez ludzi o innym kolorze skóry. Różnorodność w pełnej krasie. Albo twarda rzeczywistość, która świadczy o tym, że radzenie sobie w obcym mieście jest trudne dla wszystkich. – Nie sądzę, żebyśmy byli w stanie odnaleźć to miejsce dzięki profilowaniu geograficznemu – stwierdziła D.D. – Myślę, że powinniśmy się skupić na wszystkich kobietach w życiu Devona Gouldinga. Tych, które spotkał w pracy, na siłowni albo poderwał w klubie. Wszystkich, wszędzie. Sprawa robi się tym ciekawsza, że okazało się, że Jacob Ness miał córkę. Gdybyśmy więc mogli
powiązać jakąkolwiek znajomą Devona z tym draniem, który kiedyś porwał Florę Dane, to reszta okazałaby się bułką z masłem. Siedzący wokół stołu detektywi patrzyli na nią bez wyrazu. – Mówię tylko, że… – Jacob Ness miał córkę? – zapytał Phil. – FBI znalazło w jego ciężarówce DNA jego córki. Niestety to wszystko, co wiemy. Dosłownie. Znamy tylko sekwencję jej DNA. – I ona może być w Bostonie? – znów zapytał Phil. – Albo na Florydzie, albo w Georgii, albo w Brazylii. Ale skoro szukamy kobiety, to… warto mieć to w pamięci. Jeśli ta córka utrzymywała relacje z ojcem, to, cóż, mamy przynajmniej jedną kobietę z doświadczeniem w porwaniach. Nie wspominając o nienawiści do Flory Dane. Powinniśmy to uwzględnić. – Ale co nam to daje? – Tym razem pytanie zadała Carol Manley. – Nie wiem – przyznała szczerze D.D. – Wydaje mi się… Na początek zróbmy listę kobiet z otoczenia Devona Gouldinga. Możemy skontaktować się z operatorem jego komórki, przyjrzeć się numerom, z którymi się łączył albo wymieniał wiadomości. A potem możemy sprawdzić te osoby, czy spełniają nasze warunki. Powiedzmy, że niektóre z tych numerów należą do starszych pięknych kobiet, z których jedna czy dwie mieszkały kiedyś na Południu, i już będziemy coś mieć. Najlepiej gdyby któraś z nich miała dom położony na tyle dyskretnie i na tyle duży, żeby pomieścić kilka ofiar porwania… Będziemy wtedy mieć jasny cel. Neil uniósł dłoń. – Mam inny pomysł. D.D. mu się przyjrzała. – Dobra, strzelaj. – GPS w samochodzie Gouldinga. Użyliśmy go już, przeglądając listę tras pod kątem miejsc nadających się do ukrycia zwłok. Może zróbmy to jeszcze raz, tylko teraz poszukajmy adresów, które najlepiej spełniają nasze wymogi. Zdobycie listy numerów od operatora potrwa co najmniej dwadzieścia cztery godziny, a sprawdzenie znajomych Gouldinga kolejny dzień. Podczas gdy ja mogę przeanalizować listę częstych tras w ciągu… – Neil przechylił głowę, zastanawiając się – …kilku godzin. Detektywi przy stole wyraźnie się ożywili. Stojąca przy tablicy D.D. również. – Neil – zakomenderowała – ty i twój zespół – wskazała na Phila i Carol – zajmujecie się danymi z GPS-u. Reszta robi listę znajomych Gouldinga. – Zerknęła na zegarek. Była dziesiąta wieczorem. Czyli idealna pora na jej zadanie: sprawdzenie kierowniczki baru Jocelyne Ethier, starszej, niezbyt szczerej kobiety, która znała wszystkie związane ze sprawą osoby, miała dostęp do systemu bezpieczeństwa klubu i powinna być teraz w Tonicu. Skoro trzeba sprawdzić
znajome Gouldinga, czemu nie zacząć właśnie od niej? – Macie dwie godziny – oznajmiła. – Kto pierwszy poda mi adres, będzie dowodzić akcją. Wyruszymy, gdy tylko uzyskamy zgodę. Jeśli porwanie Flory było rodzajem zemsty, Bóg jeden wie, ile czasu jeszcze jej zostało. Jej i innym.
Rozdział 40
Nadal szarpię zamknięte drzwi. Przekręcam gałkę. Szarpię mocniej. Jakby tym razem drzwi miały się w magiczny sposób otworzyć. A ja wtedy zbiegłabym po schodach i wydostała się na zewnątrz jakimiś bocznymi drzwiami, prosto na świeże powietrze i wolność. I sprowadziłabym pomoc dla Stacey. Zadzwoniłabym do mamy. Na zawsze uciekłabym od korytarza pełnego pomalowanych na czarno pokoi. Drzwi. Te cholerne drzwi. Dlaczego się nie otwierają? Chcę się stąd wydostać! Łomoczę w nie dłonią. Kolejny bezsensowny ruch, strata energii. Nic nie daje, a tylko pozbawia mnie sił. Muszę się ogarnąć. Skoncentrować. Nie jestem już przerażonym dzieckiem. Jestem nową, ulepszoną wersją Flory, która trenowała, ćwiczyła i dużo potrafi. Okna. Przypominam sobie o nich, stojąc ze zwieszonymi ramionami i czołem przytkniętym do metalowych drzwi. W moim pokoju były dwa zamalowane czarną farbą okna. Wybij je, a będziesz mogła wystawić rękę. Zawołać o pomoc. Czy nie tak właśnie zrobiła dziewczyna w Cleveland, uchyliła drzwi frontowe i wołała, aż przyszedł sąsiad? Okej, czyli okna. Zostawiam drzwi przeciwpożarowe, zmuszam się, żeby od nich odejść, mijam bezwładnie leżącą Stacey i wracam do pokoju, którego nienawidzę. Włączam nagą żarówkę, ale zamykam oczy, żeby się przyzwyczaiły. Całe to moje wędrowanie po omacku, bieganie od pokoju do pokoju, otwieranie jednych drzwi, łomotanie w drugie z pewnością wyraźnie zasygnalizowało odzyskaną przeze mnie tu na górze wolność. Nie wiem, czy to dobrze. Drzwi na klatkę schodową mogą się otworzyć w każdej chwili. I tym razem może przez nie wpaść jakaś rozszalała bestia z bronią, z nożem, z paralizatorem, a ja znowu zostanę zamknięta. Ktoś musi być w tym domu, prawda? Ktoś, kto ma pilnować i karmić więźniów. Ale może w tym właśnie rzecz. Osoba odpowiedzialna za pilnowanie i karmienie nas wyszła po zakupy. I dlatego nie było nikogo, kto zareagowałby na płynące z piętra hałasy. A to znaczy, że ta osoba w każdej chwili może wrócić. Wejść do złowrogiej kryjówki, usłyszeć niespodziewany dźwięk na górze i… Przypuszczam, że się dowiem. Powoli otwieram oczy, z trudem znoszę jaskrawe światło. Pamiętam, co Stacey mówiła o mających usypiające działanie materacach. Teraz podchodzę do wypatroszonego materaca, chwytam go za róg i ostrożnie wyciągam na korytarz. Jestem zmęczona i przybita, ale to nie pora na sen. Muszę zachować ostrość umysłu.
Muszę wydostać stąd nas obie. Snop światła z mojego pokoju pada na nieprzytomną Stacey. Ma opuchnięty i zaczerwieniony bok. Jej brzuch wydaje się jeszcze większy. Potrzebny jej lekarz. Muszę sprowadzić dla niej pomoc. Głęboki wdech. Wracam do pokoju, który w surowym świetle nagiej żarówki wygląda na zniszczony i obskurny. Czarna farba pokrywająca ściany i sufit może i jest nowa, ale to wszystko. I teraz, gdy jestem bardziej uważna, wyczuwam słaby zapach stęchlizny i pleśni. Ten dom jest stary. Może nawet porzucony. To miałoby sens. Trudno trzymać więźniów w ruchliwej okolicy, z domami otoczonymi niskimi płotkami, wśród matek zajmujących się dziećmi. Natomiast opuszczony budynek w nieciekawej dzielnicy, gdzie sąsiedzi przyzwyczaili się nie reagować na krzyki… Przesuwam palcami wokół okien po przypominającej warstwę plastiku farbie. Jest grubsza niż zwykła farba. Bardziej jak farba proszkowa. Przypomina mi coś, ale nie mogę skojarzyć co. Mogę wgnieść ją paznokciem, więc to nie jest twarda powłoka. Bardziej jak guma. Dałoby się ją rozedrzeć przy użyciu odpowiedniej siły. Zasoby. Mam plastikowe wiaderko i sprężynę z materaca. Dochodzę jednak do wniosku, że sama jestem najlepszym narzędziem. A dokładniej rzecz biorąc, jest nim mój łokieć. Wyprowadzony gwałtownie do tyłu łokieć jest bardzo skuteczną bronią. Powinnam osłonić go czymś przed odłamkami szkła. Nadal mam na sobie postrzępione resztki satynowej koszulki, ale obdarty dół i cienkie ramiączka do niczego się nie nadają. Mogłabym wziąć T-shirt Stacey, ale nie potrafiłabym. To zbyt makabryczne, jakbym okradała trupa. Wracam na korytarz do wypatroszonego materaca. Wstrzymując oddech, sięgam obiema rękami, chwytam naderwane obszycie i odrywam kawałek materiału. Niezbyt duży i bardzo poprzecierany, ale to najlepsze, co mam. Wracam do okna. Przyciskam skrawek materiału do środka dolnej szyby, a potem obracam się i szybkim ruchem, zanim tkanina spadnie na podłogę, uderzam łokciem do tyłu. Ból. Nagły i ostry. Wciągam gwałtownie powietrze i powstrzymuję krzyk, gdy ból uderza rykoszetem w dół ręki i paraliżuje mi dłoń. Podskakuję, kołyszę głową, rozprostowuję palce i jakoś mija. Mogę już oddychać. Więcej, jestem w stanie obrócić się i sprawdzić okno, które, w co nie wątpię, zaczęło pękać pod przypominającą teflon powłoką farby. Robię to trzy razy, trzy razy tańczę z bólu, aż dociera do mnie ten dźwięk. Ostry, ostateczny. Szkło się poddaje. Mój łokieć wygrał. Farba okazuje się trudniejszym przeciwnikiem, uparcie utrzymując rozbitą szybę w jednym miejscu. Używam palców, żeby ją chwycić, oderwać pierwszy
mały kawałeczek, po czym, już szybciej, usuwam kilka większych odłamków szkła i robię dziurę. Jestem tak podekscytowana tym sukcesem, że nie zauważam tego, co oczywiste. Żadnego powiewu powietrza. Ani dźwięków z zewnątrz. Ani śladu światła dnia, świateł ulicznych czy czegokolwiek. Dopiero gdy się pochylam i próbuję wyjrzeć przez stworzony przez siebie otwór, uświadamiam sobie popełniony błąd. Wybiłam szybę… Tylko po to, żeby się przekonać, że okno zostało od zewnątrz zabite deskami. Po trzech ciosach łokciem mam przed sobą płytę pilśniową zamiast szkła. Nadal tkwię w pułapce. Czy jestem głodna? Tak. Czy jestem zmęczona? Bardzo. Czy jestem spragniona, przestraszona, czy jest mi za zimno albo za gorąco? Tak, tak, tak. Nie, nie, nie. Jestem głupią dziewczyną, którą kiedyś zamknięto w skrzyni wielkości trumny, a teraz utknęła w zabitym dechami budynku. Jestem córką i siostrą, która zniszczyła już kiedyś swoją rodzinę, a teraz znów doprowadza ją do szaleństwa. Jestem ocaloną, która wciąż jeszcze nie nauczyła się żyć. Jestem tak załamana, że mam ochotę osunąć się na podłogę i użalać nad sobą. Więc robię to. Siadam pośród odłamków szkła przed zabitym płytą pilśniową oknem. Obejmuję kolana rękoma. Przyglądam się bliznom na swoich nadgarstkach. I myślę o Jacobie. To obłęd. Porwał mnie, pijaną i głupią, z plaży. Wsadził do skrzyni. Woził po całym Południu. Gwałcił mnie, głodził, bił. Zabierał na tańce. Przedstawił swojej córce. Kupował ubrania, a raz nawet powiedział, że jestem ładna. Nienawidzę go. Tęsknię za nim. Był i na zawsze pozostanie najważniejszą osobą w moim życiu. Inni ludzie mają pierwsze miłości, dysfunkcyjne rodziny. Ja mam Jacoba. Gdziekolwiek pójdę, cokolwiek zrobię, zawsze będę go przy sobie mieć. Jego głos w mojej głowie. Jego zapach na mojej skórze. Jego mózg i krew na moich włosach. Powiedział mi, że tak będzie, a na swój szaleńczy sposób Jacob nigdy nie kłamał. Nawet na samym gorzkim końcu ostrzegł mnie, że nigdy się od niego nie uwolnię. Poradził, żebym zabiła siebie. Wyobrażam sobie teraz Jacoba i wiem, że się ze mnie śmieje, wargi odsłaniają zażółcone od nikotyny zęby, dłonie poklepują wystający brzuch. Głupia, głupia dziewucha – śmieje się. I się napawa. Zawsze mi powtarzał, że bez niego jestem niczym. Świat jest za wielki i za trudny dla takiego zera jak ja. A moja głupota nie zna granic. I pomyśleć, że to ja znalazłam biedną, zaginioną Stacey. I pomyśleć, że tym
razem to ja mogłam być bohaterem, a nie ofiarą. Podnoszę odłamek szkła z podłogi. Obracam go mimowolnie w palcach, przyglądając się, jak światło odbija się od ostrej niczym brzytwa krawędzi. Przecież próbowałam – przekonuję samą siebie. Gdy wróciłam do domu, czułam, że powietrze ma jeszcze słodszy zapach, że śmiech mojej matki jest dźwięczniejszy, przelotny uśmiech na twarzy brata cieplejszy niż kiedykolwiek. Tyle dni niewoli. Tyle nocy koszmaru. A teraz to. Przetrwałam. Udało mi się. Jacob nie żyje, ja żyję i nigdy już do niego nie wrócę. Zapomnę o wszystkim. Nawet o tym ostatnim dniu. Zapomnę o tym, co mówiłam, o tym, co robiłam, o obietnicach, jakie złożyłam. Ludzie mówili mi, że jestem dzielna, silna i wspaniała. Samuel powiedział, że byłam bardzo wytrwała i nigdy nie powinnam podawać w wątpliwość swoich czynów. Ocaleni muszą ocaleć. I ja ocalałam. Ale powietrze nie może być słodkie cały czas. I mama w końcu przestała się śmiać i zaczęła martwić się moimi krzykami w nocy. A brat przestał się ciepło uśmiechać i patrzył na mnie z wyraźną troską. To wszystko, co myślałam, że zapomnę… nie zapomniałam. To wszystko, co chciałam zostawić za sobą… nie potrafiłam. To nie tak, że ocaleni nie mają prawa do szczęśliwego zakończenia. Tylko że… po ocaleniu nadchodzi życie. A w prawdziwym życiu niektóre dni są szare. A niektóre noce trudne. I czasem płacze się bez powodu, użala się nad sobą, patrzy w lustro i nie poznaje tej dziewczyny naprzeciwko. Kim jestem? Dziewczyną, która kiedyś kochała lisy? Czy dziewczyną, która łamie sobie paznokcie, drapiąc po wewnętrznej stronie wieka skrzyni w kształcie trumny? Dziewczyną, która trzyma pistolet i patrzy na człowieka, którym gardzi, od którego jest uzależniona i którego się boi? Wiedząc, że to jest ten moment. To jest to. Tylko naciśnij palcem spust, a będzie po wszystkim. I czuje, że się waha. Dlaczego się waha? Kto się waha w takiej chwili? – Zrób to – kazał mi tamtego dnia Jacob, jego twarz była cała zsiniała. – Naciśnij ten cholerny spust. Ja tam nie wrócę, więc dalej. Skończ to. Uwolnij nas od tej nędzy. Moja własna twarz ukryta za ręcznikiem, którym owinął mi głowę. Żeby ochronić mnie przed gazem łzawiącym. W chwili gdy pierwszy ładunek wpadł przez okno, Jacob rzucił się do działania. Najpierw zajął się mną. I oto jesteśmy. Oboje. Jedna kula dzieli nas od wolności. Kim jestem? Kim jest każdy z nas? Wszyscy tak bardzo się staramy. I wszyscy gromadzimy porażki. Od „nigdy nie powinnam była tyle pić tamtej nocy” do „nigdy nie powinnam była tak mocno walczyć o przeżycie”. Naprawdę. Szczerze. Gdybym tak zdecydowała i umarła na początku, inne dziewczyny
mogłyby teraz żyć. Tylko że po mojej śmierci Jacob i tak porwałby jakąś inną ładną dziewczynę. I wtedy ona by umarła. A może byłaby lepszą pomocnicą niż ja, znalazłaby mu i pomogła zamordować więcej kobiet? Jak coś takiego skalkulować? Ilu jeszcze drapieżników muszę zabić, ile jeszcze potencjalnych ofiar muszę uratować, żeby wyrównać szale? Po pięciu latach nie potrafię na te pytania odpowiedzieć. Wiem tylko, że za każdym razem, gdy widzę taką sprawę w telewizji… nie mogę odpuścić. Zwłaszcza po Florydzie. To, o czym nie opowiedziałam Samuelowi. Działania, do których nigdy się nikomu nie przyznałam, bo Jacob powiedział mi, że wtedy też pójdę do więzienia, a on nigdy nie kłamał. Więc zostałam sama z duchami, które każdej nocy każą mi szukać nowych zaginionych, aż wylądowałam tutaj, próbując uratować Stacey Summers, ale zamiast tego utknęłam razem z nią. Zaciskam palce na odłamku szkła. Biorę głęboki oddech i przypominam sobie dalszy ciąg tamtego ostatniego dnia. Mnóstwo komandosów, którzy wołali, żebym odłożyła broń. Jacob krzyczący, żebym strzeliła. Kim jestem? Kim jest każdy z nas? Jestem dziewczyną, która się pochyliła. Jestem dziewczyną, która nie rozpoznała swojego głosu, gdy wyszeptała do ucha Jacoba ostatnią obietnicę. I obserwowała, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Jakbym w ułamku sekundy zyskała władzę, a on stał się przerażoną ofiarą. A potem nacisnęłam spust. Bo nie jestem już dziewczyną zamkniętą w skrzyni wielkości trumny. Jestem dziewczyną, która ma obietnicę do spełnienia. Zmuszam się teraz, żeby wstać. Przypominam sobie, że nie jestem głodna, nie jestem zmęczona, nie jestem przestraszona, nie jestem przerażona. Jest w porządku. Jest nawet lepiej niż w porządku. Jestem kobietą gotową zrobić to, co trzeba, żeby wykonać misję. Okej. Nie jestem w stanie wybić okna. Nie jestem w stanie otworzyć drzwi na klatkę schodową, żeby zejść na parter. To oznacza, że mam tylko jedną możliwość. Pójdę na górę. Gdzieś musi być wejście na strych. Znajdę je. I sprowadzę pomoc dla Stacey. Przetrwam, by żyć dalej. A potem… Czy wrócę do matki? Czy będę żyć długo i szczęśliwie? I nigdy już nie będę ścigać cieni? Nie umiem odpowiedzieć. Mam tylko swoją misję. Pora się za nią zabrać.
Rozdział 41
Jacob w pracy nie był zły. Jechaliśmy autostradą, z naczepą z tyłu, bawiąc się w szukanie numerów tablic rejestracyjnych na zadaną literę. W trasie Jacob odstawiał piwo, zioło i co tam jeszcze zażywał. Zamiast tego mówił. O wszystkim i o niczym. Czasem pomstował, na rząd i politykę, i na wszystko to, co sprawia, że taki ciężko pracujący człowiek jak on nigdy do niczego nie dojdzie. Ale równie dobrze mogło go nakręcić coś, co zobaczył w Late Show, bo czy z tego Lettermana nie jest zabawny gość? Ja mogłam siedzieć na fotelu pasażera. Być jego publicznością. On mówił, ja słuchałam, a potem nadchodziła pora, żeby wybrać, gdzie chcemy się zatrzymać na lunch – hej, pamiętasz tę fajną knajpę, jak tu ostatnio przejeżdżaliśmy? – a on się zgadzał. Tak to było z Jacobem. Nie miał nic przeciwko temu, żeby sprawić mi przyjemność. Zaczął nawet oglądać Chirurgów. Oczywiście większość takich chwil zdarzała się, gdy jechaliśmy na zachód, dalej od Florydy. Ale potem, jak to zwykle z trasami ciężarówek bywa, dostawaliśmy nowe zlecenie i musieliśmy jechać z powrotem. Ja popadałam w milczenie pierwsza. Patrzyłam na mijane znaki, nie odczytując ich na głos. I było mi wszystko jedno, czy trafi nam się tablica rejestracyjna z Alaski. Jacoba natomiast ogarniał niemal gorączkowy nastrój. Oczy mu lśniły. Ręce mocniej zaciskał na kierownicy. Więcej seksu. O wiele więcej seksu. Bo wyczekiwał, tylko że nie pragnął wcale mnie. Pragnął tego, co stanie się, gdy znów znajdziemy się na Florydzie. Błagałam, żeby ją zostawił. Próbowałam mu powiedzieć, że ona nie jest dla niego dobra. Nakłaniała go do coraz bardziej niebezpiecznych rzeczy. Już miał mnie. I proszę, uszło mu to na sucho. Czemu go to nie zadowala? Ale nie zadowalało. Zwłaszcza gdy zbliżaliśmy się do Florydy. Jechał do jej domu natychmiast po rozładowaniu ciężarówki. Nieważne, czy trzeba było tam jechać czterdzieści pięć minut, czy trzy godziny. Jeśli byliśmy w stanie Floryda, jechał do domu Lindy. Czasem ustalała spotkanie w jakimś innym miejscu. Musiała rozszerzać teren łowów, żeby miejscowi nie nabrali podejrzeń. – Proszę – błagałam, gdy skręcał w stronę jej domu. – Zatrzymajmy się gdziekolwiek. Spędźmy spokojną noc. Zasługujemy na to. Jechałeś tyle dni. – Nie. Nic mi nie jest. – Złapią cię. Jej na tobie nie zależy. Jak tylko policja wpadnie na wasz trop, wyda cię. Powie, że ją zmusiłeś. A oni jej uwierzą! Wiesz, że tak będzie. – Nie rozumiesz. Nie masz dziecka. – Ona cię nie kocha.
– Nie kocha? – Zmarszczył brwi. – Jest moim dzieckiem. Miłość nie ma z tym nic wspólnego. To jest coś poważniejszego, głębszego. Miłość przychodzi i odchodzi. Ale ona zawsze będzie moją córką. – Ona cię tylko wykorzystuje… – Wykorzystuje mnie? Może to ja ją wykorzystuję. Pomyślałaś o tym? To ja ją znalazłem. Nic o mnie nie wiedziała. Jej matka mnie nienawidzi, nie podała nawet moich danych do aktu urodzenia. Ale docierały do mnie plotki. I zacząłem szukać. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, od razu wiedziałem. Ojciec zawsze rozpozna swoje potomstwo. Obserwowałem ją przez lata, zawsze z daleka. Taka ślicznotka. A potem pewnego dnia, gdy miała osiem czy dziewięć lat, ptaszek uderzył w szybę i upadł na trawę obok niej. Patrzyłem, jak go podnosi. Zobaczyłem, że się krzywi. Może płacze? Ale nie. Nie. Nie moje dziecko. Rozerwała go na strzępy. Piórko za piórkiem. Och, to na pewno moje dziecko. Wiedziałem już, że się dogadamy. Przedstawiłem się jej pierwszy raz, gdy miała trzynaście lat. Nie byłem pewien, czy mi uwierzyła. Ale wtedy jej matka wróciła do domu i zobaczyła mnie. I wpadła w szał. Powiedziała, że jeśli jeszcze raz mnie zobaczy, to wezwie gliny. I zamknie w więzieniu. Zrobiłaby to. Jest do tego zdolna. – Jacob zachichotał. – Oczywiście nie miała pojęcia, że to właśnie ta jej nienawiść czyniła mnie atrakcyjnym. Lindy mogła się ode mnie odwrócić. Ale po tym… za każdym razem, gdy się zjawiałem, czekała. Chciała dowiedzieć się więcej. Chciała nauczyć się więcej. – Jej matka cię nienawidzi? – Jej matka nie żyje. Ten dom, w którym Lindy mieszka, należał do jej matki. Ale jej już nie ma. Teraz należy do mojej córki, a ja mogę się tam zatrzymać, kiedy tylko chcę. – Jak zmarła jej matka? – zapytałam. Jacob się uśmiechnął. – Chciałabyś wiedzieć, co? – To się źle skończy – spróbowałam. Ale on miał to gdzieś. Gdy byliśmy na Florydzie, przestawałam dla niego istnieć. Nic go nie obchodziłam. Ale Lindy tak. Wiedziała, że jej nienawidzę. Wiedziała, że wspólnie spędzane wieczory wywołują we mnie poczucie obrzydzenia, dreszcze i nudności. Moje cierpienia podniecały ją. Wysyłanie mnie bladej i roztrzęsionej do następnego baru, żebym pomogła wybrać ich najnowszy cel, nakręcało ją. Czy można tęsknić za skrzynią wielkości trumny? Bo ja tęskniłam. Tęskniłam, tęskniłam, tęskniłam. W końcu nasz pobyt na Florydzie dobiegał końca. Zwykle dlatego, że Jacob musiał zarobić jakieś pieniądze. A kasę przynosiła ciężarówka, więc prędzej czy później pakował się do kabiny i odjeżdżaliśmy. Ja, wyczerpana i roztrzęsiona, na fotelu kierowcy. On, palący papierosa za papierosem i przygaszony, za kierownicą.
Żadne z nas nie odzywało się, dopóki nie przekroczyliśmy granicy stanu. I wtedy było tak, jakby to się nigdy nie wydarzyło. Floryda stała się naszym Las Vegas. To, co tam się działo, zostawało tam, i nigdy o tym nie wspominaliśmy. W końcu mówiłam A. On znajdował B. I znowu było dobrze. Bo takie było życie, gdy zmierzaliśmy na zachód. A po pewnym czasie wszystko może stać się normalne, nawet spędzanie czasu z własnym porywaczem, który zabił trzy kobiety. I nie zamierzał przestać. W Georgii zatrzymaliśmy się na stacji, żeby zatankować. Jacob długo był w środku. Nie wiem, co tam robił. Ja siedziałam w kabinie ciężarówki. Wyglądałam przez okno. Patrzyłam na samochody i drzewa, i asfalt. Ale niczego nie widziałam. Zastanawiałam się, jak długo można tak żyć. Umierając kawałek po kawałku. Kilometr za kilometrem, za każdym razem, gdy przekracza się granicę Florydy. Wyobraziłam sobie swoją mamę. Bardzo długo o niej nie myślałam. Nie dlatego, że można zapomnieć, ale dlatego, że trudno znieść tyle bólu. Lecz teraz pozwoliłam sobie na to. Wyobraziłam ją sobie w jednym z tych sztywniackich ubrań z konferencji prasowych. Blask w jej oczach. Srebrny lisek na szyi. Zastanawiałam się, co by powiedziała, gdyby mnie teraz zobaczyła. Zastanawiałam się, czy nadal błagałaby o mój bezpieczny powrót do domu. Czy też raczej uświadomiłaby sobie – tak jak ja to sobie uświadomiłam – że czasem powrót nie jest możliwy. Nie byłam już dzieckiem z lasów Maine. Byłam zabawką potworów. Przez krótką chwilę zapragnęłam znowu zobaczyć moją mamę. Choćby po to, by powiedzieć jej, żeby sobie mnie odpuściła. Ruszyła dalej. Była szczęśliwa. Prowadziła własne życie. I żeby o mnie zapomniała. Bo wtedy może i ja bym odpuściła. Nie walczyłabym tak mocno, nie robiłabym już takich okropny rzeczy, żeby przetrwać. Po prostu bym zniknęła. To na pewno byłoby lepsze niż to. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pomodliłam się za matkę. Modliłam się, żeby mnie nigdy nie odnalazła. Modliłam się, żeby nigdy mnie takiej nie ujrzała. Modliłam się, żeby nigdy nie musiała się dowiedzieć o tym wszystkim, co robiłam. I wtedy wrócił Jacob i pojechaliśmy. Jechaliśmy i jechaliśmy. On wypatrzył rejestrację z literą Q, potem ja znalazłam X, później zaczęliśmy się śmiać, w końcu ja zaczęłam płakać, a Jacob zapewnił mnie, że odjechaliśmy już wystarczająco daleko. Wykosztował się na motel, powiedział, żebym wzięła prysznic. Nawet zostawił mnie samą, gdy leżałam zwinięta w kłębek i płakałam, płakałam, płakałam. Nad matką, która – jak miałam nadzieję i o co gorąco błagałam i się modliłam – nigdy mnie już nie zobaczy. Nad małą dziewczynką, która karmiła
kiedyś lisy, a teraz pomagała polować na ludzi dla zabawy. Nad życiem, które utraciłam, i nad przyszłością, z której musiałam zrezygnować. Bo nie mogłam już wrócić na Florydę. Są granice tego, co można zaakceptować i do czego można się dostosować. Dotarłam do kresu, a dla mnie była nim Floryda. Pora odpuścić. Poddać się. Po tych wszystkich dniach, nocach, tygodniach, gdy Jacob groził, że mnie zabije, chciałam, żeby to zrobił. Miał broń. Widziałam. Jeden strzał w głowę. To i tak byłoby łagodniejsze niż to, co on i Lindy robili innym. Ale jak go sprowokować? To szaleństwo, lecz wyglądało na to, że mnie polubił. Lindy była jego wspólniczką w zabójstwach, ale ja byłam jego publicznością. A mężczyźni lubią publiczność. Rano odmówię powrotu do ciężarówki. Zacznę krzyczeć. Będę krzyczeć, krzyczeć i krzyczeć. I wtedy będzie musiał mnie zastrzelić, choćby po to, żeby mnie uciszyć. Rano. Nie miałam okazji. O świcie, gdy właśnie miałam otworzyć oczy, od strony okna dobiegł huk. Brzęk szkła. Odgłos wystrzału. A potem pojawiła się chmura gryzącego dymu… Jacob wybiegł z łazienki, z koszulą wypuszczoną na spodnie. W rękach trzymał mokry ręcznik. Owinął go mocno wokół mojej twarzy. Nie rozumiałam ani jego, ani syczącego gazu, ani krzyków z zewnątrz. Podbiegł do drugiego łóżka. Kaszląc i krztusząc się. Widziałam, jak puchną mu oczy, łzy płyną po twarzy, smarki ciekną z nosa. Dłoń wsunięta pod poduszkę, żeby wyciągnąć broń. Nadal siedziałam jak zaczarowana, z kapiącym ręcznikiem na twarzy, gdy drzwi do pokoju w motelu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadli ubrani na czarno ludzie. Jacob opadł na kolana. Jęczał. Stękał. Szlochał żałośnie. Patrzył prosto na mnie, wyciągał rękę. Podawał mi broń. Więc ją wzięłam. Zważyłam w dłoni, poczułam jej ciężar. Do pokoju wciąż wsypywali się ubrani na czarno ludzie, wykrzykując słowa, których nie rejestrowałam. Tu nie chodziło o nich. Ani trochę. To dotyczyło mnie i Jacoba. Jego usta poruszały się. Błagał, żebym go zastrzeliła. Nie, rozkazywał, żebym go zastrzeliła. Zrób to. Naciśnij spust. Ubrani na czarno ludzie znieruchomieli. Stali wszędzie wokół. Jakby nie wiedzieli, co robić.
To przeze mnie, uświadomiłam sobie. Bo trzymałam w rękach broń, a oni nie wiedzieli, czego się spodziewać. Bez wątpienia mieli instrukcje, żeby zastrzelić Jacoba, ta jego zabawa w morderstwa musiała się tak skończyć. Ale ja? Nikt nie wiedział, co zrobić ze mną. Po raz pierwszy od czterystu siedemdziesięciu dwóch dni to ja trzymałam w ręku broń. To ja miałam władzę. – Zrób to – zakomenderował Jacob. – Naciśnij ten cholerny spust. Ja tam nie wrócę, więc dalej. Skończ to. Uwolnij nas od tej nędzy. – A potem, gdy nadal ani drgnęłam: – Do diabła, zostaw sobie jedną kulkę. Czemu nie? Jak się dowiedzą, co zrobiłaś, myślisz, że będą dla ciebie łagodni? Naprawdę myślisz, że się ode mnie różnisz? Wiedziałam, co mówi. Doskonale go rozumiałam. – Nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Nigdy nie zapomnisz. Zawsze będę w twojej głowie. Każdej nocy, gdy się obudzisz, wyciągniesz do mnie ręce. Za każdym razem, kiedy będziesz jechać autostradą, będziesz mnie wypatrywać. O każdym mężczyźnie, jakiego spotkasz, pomyślisz, że nie jest taki twardy jak ja. Nie ma powrotu. Więc naciśnij spust. Skończ to, do kurwy nędzy. Ma rację, pomyślałam. I równocześnie się myli. Nie byłam tym, kim byłam kiedyś, ale mimo to nie byłam tym, kim chciał, żebym była. Moja matka. Skromne ubrania, srebrna zawieszka w kształcie lisa. Moja matka błagająca o mój powrót. – Przepraszam – powiedziałam. Ale nie mówiłam do Jacoba. Mówiłam do matki, która nie miała pojęcia, że zaraz otrzyma to, o co tak prosiła… a tak, o ile dobrze pamiętam, brzmi pradawna klątwa. Przyłożyłam pistolet do głowy Jacoba. Pochyliłam się i szepnęłam mu do ucha: – Nie mam zamiaru umrzeć. Będę żyć. I pewnego dnia, gdy będę dość silna i sprawna, pojadę na Florydę. I wytropię Lindy, a potem ją zabiję. Nic po tobie nie zostanie, Jacobie. Z ciebie, takiego silnego mężczyzny, i z twojej równie silnej córki. Zabiję was oboje, a to wszystko twoja wina, bo nie powinieneś był porywać mnie z tamtej plaży. Oczy mu się rozszerzyły. Strach, ale nie o siebie, tylko o drogocenną Lindy. – Nigdy już o tobie nie pomyślę – obiecałam, przysięgłam, skłamałam. A potem nacisnęłam spust. Delikatna mgiełka. Krew i mózg na moich włosach. Rzucający się do przodu ludzie w czerni. Wygrałam, pomyślałam. Przegrałam, zrozumiałam natychmiast. Stała tam jakaś kobieta.
– Floro, już dobrze. Floro, Floro! Nazywam się Kimberly Quincy. Jestem agentką FBI. Zabiorę cię do domu. Zrobiło mi się jej żal, bo ja już wiedziałam, że Flora, którą kiedyś wszyscy znali i kochali, nigdy nie wróci do domu. Byłam tylko ja. I nawet nie wiedziałam, kim jestem.
Rozdział 42
Zanim D.D. dotarła do Tonicu, klub był już pełen. Muzyka grała tak głośno, że czarne ściany aż wibrowały od basów. Parkiet wypełniały wyginające się ciała. Niebieskie światła stroboskopowe sprawiały surrealistyczne wrażenie, jakby wszystko wokół składało się z ruchomych elementów. Ominęła kolejkę dzięki swojej odznace, a potem przecisnęła się obrzeżami parkietu, żeby dotrzeć do korytarza prowadzącego do biura menadżerki. Jocelyne Ethier była na miejscu i miała na sobie ten sam czarny top i czarne spodnie co wcześniej. Tylko że nie była sama. Naprzeciwko siedział Keynes. D.D. była zaskoczona. Nie dlatego, że specjalista do spraw ofiar w końcu zamienił swój markowy garnitur na jakieś kosmicznie drogie dżinsy, ale dlatego, że nie widziała powodu, dla którego miałby się tu znaleźć. Krótko mówiąc: co do diabła? Albo raczej: co on znowu ukrywa? – Dobry wieczór – powiedziała, przeciągając samogłoski. Ethier spojrzała na nią, jej blada twarz przybrała niechętny wyraz, co jeszcze bardziej zaniepokoiło D.D. Keynes natomiast uśmiechnął się. Delikatnie. Tajemniczo. D.D. nienawidziła takiego uśmiechu. – Nie wiedziałam, że jest pan bywalcem klubów nocnych – rzuciła uszczypliwie. – Akurat przejeżdżałem. – Zabawne, ja też. – Dołączy pani do nas? – Keynes wykonał dłonią zapraszający gest. W przeciwieństwie do Ethier twarz Keynesa wyrażała otwartość. Ale D.D. ani przez chwilę w to nie wierzyła. Ostrożnie weszła do pokoju. Jej lewa dłoń automatycznie przesunęła się w stronę biodra, tam gdzie kiedyś nosiła broń. Tyle że teraz nie było jej wolno. Przy ograniczonym zakresie obowiązków miała zajmować się wyłącznie papierkową robotą. – Chciałem zadać kilka dodatkowych pytań – oznajmił Keynes. – Doprawdy? – D.D. patrzyła na kierowniczkę klubu. – Podobnie jak ja. Ethier westchnęła, wydawała się niezbyt zadowolona. – Jakbyście tak mogli oboje przyjść jutro… – To zajmie tylko chwilę – powiedział Keynes. – Dosłownie minutę – zawtórowała mu D.D. – Minutę? Widzieliście bar? Teraz jest największy ruch. Ja naprawdę nie chciałabym być nieuprzejma… – To proszę nie być – przerwał Keynes. Patrzył jej prosto w oczy. D.D. zauważyła, że Ethier wahała się przez ułamek sekundy. Jakby reagowała na moc
spojrzenia przystojniaka? Czy jakby odbierała niewypowiedziany sygnał? Dłoń D.D. znów powędrowała do biodra. I znów natrafiła na pustkę. Keynes zauważył ten ruch. A D.D. przysięgłaby, że dokładnie wie, o czym myśli. – Rozmawialiśmy właśnie o Natalie Dradze – powiedział. – Pierwszej ofierze. – Pani Ethier sugerowała, że nie zna Natalie zbyt dobrze – mruknęła D.D. – Bo nie znam… – wtrąciła kierowniczka baru. – Ale może zna ją ktoś z pani personelu – kontynuował gładko Keynes. – Ktoś z obsługi baru, jakaś przyjaciółka. To ważne. Im szybciej znajdzie pani dla nas tę osobę, tym szybciej damy pani spokój. Ethier skrzywiła się i poprawiła na krześle. – Larissa – powiedziała nagle. – Też barmanka. Ona i Natalie często wychodziły razem na przerwę. – Pracuje dzisiaj? – zapytał Keynes. – Tak. – W takim razie proszę ją do nas poprosić. Ethier zawahała się z wyraźną niechęcią, ale Keynes cały czas na nią patrzył. – Dobrze – powiedziała w końcu. – Przyprowadzę ją. Ale proszę się streszczać. To Czadowa Noc. Nie widzą państwo, jaki mamy ruch? Menadżerka wstała i przeszła obok D.D. Zniknęła w korytarzu. D.D. i Keynes zostali sami. – Nie dawało mi spokoju coś z naszej poprzedniej rozmowy z nią. – Keynes odezwał się pierwszy. – Coś innego niż ewidentne kłamstwo na temat jej relacji z Gouldingiem? – Tak. Bo ukrywanie dawnego związku z podejrzanym o gwałty jest logiczne. Niekoniecznie wynika z poczucia winy. – Niech panu będzie. – Ton głosu D.D. nadal był surowy. Wciąż była podejrzliwa. I jeszcze coś… Przestraszona? Nie. Czujna. – Pięć lat – rzucił nagle Keynes. – Jocelyne Ethier powiedziała, że pracuje tutaj jako kierowniczka od pięciu lat. – I? – zapytała D.D., ale natychmiast zrozumiała. – Pięć lat, dokładnie tyle minęło od powrotu Flory. – To może być zbieg okoliczności – powiedział Keynes. – Pewnie. – Tylko że trochę pogrzebałem. Wie pani, gdzie Ethier pracowała pięć lat temu? D.D. pokręciła głową. To było oczywiste pytanie, ale nie, ani ona, ani jej zespół nigdy go nie zadali. – Prowadziła inny bar. W Tampie, na Florydzie.
D.D. poczuła, jak przyśpiesza jej tętno. – Na Florydzie, w rodzinnym stanie Jacoba? – Nadal uważa pani, że to zbieg okoliczności? – Nie. Ale nie wiem, dlaczego odesłał ją pan z tego pokoju. – Żebyśmy mogli wymienić się wiedzą. Zauważyłem, że jest pani podejrzliwa… – Odesłał ją pan stąd! Skąd pan wie, że wróci? Keynes szeroko otworzył oczy. D.D. nie czekała. Już pędziła korytarzem.
Rozdział 43
Stacey znowu jęczy w korytarzu. Przerywam poszukiwania wejścia na strych, klękam obok niej, niepewna, co robić. Jej bok wygląda strasznie, masa krwawego mięsa i drewnianych drzazg. Rana jest zainfekowana, zaogniona, to jasne. Ale nie sądzę, żeby to ona powodowała taki ból. Nadal podejrzewam, że to coś więcej, jakieś wewnętrzne obrażenia, których nie widzę. Krwotok wewnętrzny? Niewidoczny, ale śmiertelny? Zastanawiam się, czy nie zabrać jej z korytarza. Prędzej czy później metalowe drzwi otworzą się i nasz porywacz wpadnie tu, wróciwszy nie wiadomo skąd. I wkurzy się, że uciekłyśmy. Będzie chciał z powrotem zmusić nas do posłuszeństwa. Albo dokonać zemsty. To tylko kwestia czasu. Stacey znowu jęczy. Muszę myśleć szybciej i działać szybciej. Jeśli ma wewnętrzne obrażenia, to przeciąganie jej z korytarza do pokoju może tylko pogorszyć sprawę. Lepiej przysunę tutaj porwany materac. Układam jej głowę na jego narożniku. Może nasączona narkotykiem pianka ją uśpi. Może będzie wdzięczna za ulgę. Zbutwiały, ziołowy zapach znowu mnie drażni. Poczucie déjà vu. Powinnam wiedzieć, co to jest. I wtedy sobie przypominam. Stoję przy barze. Piję piwo. Chmiel. Ten materac pachnie chmielem. Dosłownie nim cuchnie. Czytałam o chmielu, gdy uczyłam się o medycznych zastosowaniach ziół i podstawach pierwszej pomocy. Od czasów średniowiecza używano go na problemy ze snem, bo zauważono, że robotnicy zbierający chmiel często nagle zasypiają. Nawet teraz niektóre firmy sprzedają tabletki z chmielem na lepszy sen. Tak dokładnie nie wiadomo, jak działają, ale ponoć silny ekstrakt z chmielu zmieszany z korzeniem kaliny rzeczywiście przynosi efekty. A więc na tym polega trik. Materac jest pełen chmielu i kaliny. Łatwo to zrobić, gdy się ma dostęp do chmielu. Jak taki Devon Goulding, barman doskonały. Przyszedł po mnie zza grobu? Zabiłam go, upominam siebie. To chyba mój lejtmotyw. Zabiłam Jacoba. Zabiłam Devona. A teraz jestem tutaj, uprowadzona i zamknięta na cztery spusty z umierającą dziewczyną. Jak na kogoś, kto zabija ludzi, to coś mi chyba nie wyszło. Ta myśl mnie złości, pobudza do działania. Zostawiam Stacey z boku korytarza, z głową na nasączonym chmielem materacu, a potem na serio biorę się za poszukiwanie strychu. Pokój po pokoju
uważnie przyglądam się panelom sufitowym. Boston słynie z dwupiętrowych domów z trzema kondygnacjami, które są wąskie i głębokie, idealnie dopasowane do ciasnych, prostokątnych działek. Układ tego piętra – korytarz pośrodku i sypialnie po obu stronach – pasuje do tego wzorca. Jeśli słusznie przypuszczam, na końcu korytarza powinien być salon z oknem wykuszowym od frontu, ale może tę część odgrodzono ścianą. Najprawdopodobniej znajdujemy się na najwyższym piętrze. Bardziej odizolowanym, gdzie już nie ma wyżej nikogo, komu przeszkadzałyby krzyki z dołu. Zaczynam przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia ze wzrokiem wbitym w sufit. W pokojach trudno coś dojrzeć. Gumowata czarna farba wszystko zasłania. Nie przyglądam się sufitowi, tylko czarnej teflonowej powłoce. Nic nie widzę. Wracam na korytarz, gdzie pełna zacieków otynkowana ściana przynosi podobne rozczarowanie. Stacey wciąż jęczy i jęczy, i jęczy. Pocieram skronie. Czuję, jak narastają we mnie napięcie i niepokój. Jestem w pułapce. Obie jesteśmy w pułapce. Cztery pokoje i korytarz. Rozmiar klatki nie ma znaczenia. Jakość lokalu nie robi wielkiej różnicy, skoro nie da się go opuścić. Powinnam wrócić do wybitego okna. Dokończę usuwanie szkła. Zacznę łomotać w deskę pilśniową. Może wybiję nam drogę na zewnątrz. Ale czym? Materac jako taran? Sprężyna? Łokieć, który jest cały posiniaczony po ostatniej próbie? Myśl, myśl, myśl. Moje mieszkanie. Ostatnia kondygnacja dwupiętrowego domu państwa Reichterów. Tam właz na strych znajduje się na ostatnim podeście schodów. I moje serce zamiera. Bo wiem, gdzie są schody: po drugiej stronie zamkniętych metalowych drzwi. Stacey na materacu rzuca głową z boku na bok. Umiera przez moją głupotę. A więc pozostaje zabite deskami okno. Tylko że w tym momencie coś słyszę. Dźwięk. Nie głośne bicie mojego serca czy urywany oddech Stacey. Skrzypienie na końcu korytarza. Po drugiej stronie drzwi. I znowu. A potem znowu. Ktoś wchodzi po schodach.
Rozdział 44
D.D. dobiegła zaledwie do końca korytarza, gdy pojawiła się tam Ethier w towarzystwie wysokiej blondynki z nastroszonymi włosami i w mikroskopijnej mini. D.D. zatrzymała się, z dłonią na biodrze, jeszcze bardziej zaskoczona. Kierowniczka klubu rzuciła jej pytające spojrzenie. – Larissa Roberts – powiedziała, przedstawiając blondynkę. – Myślę, że najwygodniej będzie nam porozmawiać w moim biurze. Minęła D.D., a potem Keynesa, który przystanął w połowie korytarza. Wymienił spojrzenia z D.D. Oboje ruszyli za menadżerką i jej podopieczną. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. – A więc zna pani Natalie Dragę? – zapytała D.D., gdy już znaleźli się w ciasnym biurze. Zastanawiała się, kogo najuważniej obserwować. Jocelyne Ethier, która jej zdaniem mogła być zaginioną córką Jacoba Nessa, czy też tę nową dziewczynę, Larissę, która ponoć przyjaźniła się z pierwszą ofiarą. Starała się jak najlepiej dzielić swoją uwagę między obie kobiety, obserwując szczególnie to, jak Ethier reaguje na wszystko, co mówi Larissa. – Przyjaźniłyśmy się z Natalie – odezwała się Larissa. – Wychodziłyśmy razem i tak dalej. Ale Natalie mi się nie zwierzała. Zawsze miałam wrażenie, że to miejsce to dla niej tylko kolejny przystanek w drodze. Gdy się nie pojawiła, nie byłam zaskoczona. – A dokąd… wychodziłyście? – zapytał Keynes. – Cóż, w godzinach pracy do pokoju wypoczynkowego. A po godzinach to na przykład na drinka. – Ulubione miejsca? – zapytała D.D. – Birches. Hashtag. Tutaj w okolicy jest pełno klubów. Łaziłyśmy od jednego do drugiego. – Czy Devon chodził z wami? – D.D. patrzyła na Ethier, spodziewając się jakiejś oznaki zazdrości czy złości. – Pewnie. Natalie mu się podobała. Wszyscy to widzieli. Bo była piękna. Ale potrafiła też być ostra, wiecie? Manipulowała nim. W jednej chwili się uśmiechała, a w następnej go odpychała. Nazywała go swoim szczeniaczkiem. Z całą pewnością nie traktowała go poważnie. Ale jeśli chodzi o niego… Myślę, że on uważał, że to bardzo poważne. A im bardziej go zbywała, tym bardziej był zdeterminowany. – Pragnął jej. A ona go nie chciała – dokończyła D.D., cały czas obserwując Ethier. Kierowniczka baru wydawała się znudzona. Czyżby wiedziała o tym wszystkim? Czy też tak świetnie umiała przybrać maskę? – Och, nie powiedziałabym. Natknęłam się na nich parę razy w kantorku.
Natalie może i zadzierała nosa przy ludziach, ale za zamkniętymi drzwiami najwyraźniej dobry był i pan Mięśniak. Ethier patrzyła w ekran komputera i zmarszczyła brwi, zobaczywszy coś na monitorze. Jak na razie szczegóły związku Devona Gouldinga z inną kobietą nie robiły na niej żadnego wrażenia. – Od jak dawna się znali? – zapytał Larissę Keynes. – Nie jestem pewna. To znaczy, odkąd Natalie tu pracowała, Devon za nią łaził. Ale… To nie trwało długo… Parę miesięcy? Jak już mówiłam, ona tu była jakby tylko przejazdem. – A co ją sprowadziło do Bostonu? – zapytała D.D. – Odmiana. Mówiła, że ma dość Florydy. Ale jak można mieć dosyć słońca i plaży… – Florydy? Myślałam, że była z Alabamy? Larissa potrząsnęła głową. – Nigdy nie wspominała Alabamy. Owszem, miała południowy akcent… Ale nie z Alabamy. Nie taki silny. – To stąd się znałyście? – zapytała nagle D.D., skupiając całą uwagę na Ethier. – Natalie przyjechała tutaj do pani, tak? Łatwiej jej było znaleźć pracę, bo pracowała u pani na Florydzie. Ethier oderwała wzrok od monitora i zamrugała. – Co takiego? – Floryda. Pracowała pani na Florydzie, zanim przeniosła się tutaj. Dlaczego nam pani o tym wcześniej nie powiedziała? – Nie pytaliście. – Co panią sprowadziło do Bostonu? – Awans. To jest lepsza praca. – Słyszała pani o Florze Dane? – zapytał wprost Keynes. – Pisali o niej we wszystkich gazetach. O tym, jak wróciła do domu w Maine. I przynajmniej na początku o tym, że wróci na studia do Bostonu. – Nie mam pojęcia… – To musiało zaboleć – odezwała się D.D., odciągając uwagę kierowniczki i wprawiając ją w dezorientację. – Ona zabiła pani ojca, a wszyscy uważali ją za bohaterkę. Silną, dzielną dziewczynę, która zdołała się uratować. – O czym wy, do cholery, mówicie? Larissa skuliła się, jakby chciała wycofać się z tej rozmowy, tylko nie miała jak. – Kiedy pierwszy raz przespała się pani z Devonem? Taki wysoki, umięśniony facet. Fajnie było owinąć go sobie wokół palca. Ale niestety zjawiła się Natalie. Odciągnęła go od pani. Czy wtedy postanowiła pani, że Natalie za to zapłaci? I żeby uczynić zemstę słodszą, zmusiła pani Devona, żeby jej w tym
pomógł. – Chwileczkę… – Ona nie spała z Devonem – odezwała się nagle Larissa. D.D. i Keynes znieruchomieli i popatrzyli na nią. Blondynka zaczerwieniła się i zaczęła skubać rąbek miniówki. – Jocelyne nie miała romansu z Devonem, jeśli o to pytacie. Miała romans ze mną. Przynajmniej wtedy, gdy pojawiła się Natalie, byłyśmy razem. To ja… – Dziewczyna zawahała się i spuściła wzrok. – To ja wszystko zepsułam. Nie Natalie. Ani nie Devon. Oni nie mieli nic wspólnego z naszym zerwaniem. To była moja wina. Tylko i wyłącznie moja wina. D.D. zmarszczyła brwi i popatrzyła na kierowniczkę klubu, która zrobiła się czerwona z zakłopotania. – Kierownictwo nie powinno wchodzić w relacje osobiste z personelem – powiedziała surowym tonem Ethier. – Gdyby szefostwo się dowiedziało… – Nigdy nie była pani z Devonem Gouldingiem? – zapytała D.D. – Chyba nie muszę mówić, że nie był w moim typie. – A Natalie Draga? – Cóż, bardziej w moim typie, ale szczerze mówiąc – Ethier zerknęła na Larissę – wolę blondynki. – Ile ma pani lat? – zapytał nagle Keynes. – Trzydzieści cztery. – Pani rodzice? – Roger i Denise Ethier. Mieszkają w Tampie. Mam do nich zadzwonić? D.D. spojrzała na Keynesa. – Myślę, że to nie ona. – Nie – potwierdził. – A mimo to wszystkie drogi prowadzą nas do tego baru. Ofiary, Devon Goulding. – Popatrzyła na Ethier, potem na Larissę, jakby zachęcając je do pomocy. – Czego wy nam nie mówicie? Dla dobra Natalie, Stacey i Flory… co nam umyka?
Rozdział 45
Odłamek szkła. Wciąż trzymam go w ręku. Wycieram dłoń o nagie udo, zaciskam uchwyt. Obserwuję drzwi, próbuję przewidzieć, w którą stronę się otworzą. Światła. Zapaliłam je we wszystkich pokojach, żeby lepiej widzieć sufit. Teraz biegnę korytarzem i szybko naciskam wyłączniki. Stacey coś mamrocze, drga. Nie mam czasu, żeby ją ukryć. Ale może jej obecność w korytarzu to nie jest zły pomysł. Hałas przyciągnie uwagę porywacza. Gdy będzie wpatrywać się w korytarz, żeby dojrzeć, kto jęczy, co się dzieje, ja będę mogła wykonać ruch. Zaatakować, a potem uciec. To równie dobry plan jak każdy inny. Jestem gotowa. Skupiam się na drzwiach, wstrzymuję oddech, nasłuchuję kolejnych kroków. Wkrótce moje wysiłki zostają nagrodzone: deska podłogowa skrzypi tuż za drzwiami. Porywacz dotarł do podestu schodów. Przykucam, ściskam odłamek szkła. Wzrok wbijam w ledwie widoczną gałkę drzwi, delikatną plamkę srebra w ciemnym korytarzu. Drzwi otworzą się w moim kierunku, do wnętrza korytarza. Plan A: podciąć napastnika, wybiec przez nie, zatrzasnąć za sobą i zostawić go zamkniętego w mojej pułapce. A potem już gładko w dół po schodach, na zewnątrz ku wolności, gdzie będę mogła wezwać pomoc. Plan B: walczyć jak diabeł wcielony. Mam przewagę płynącą z zaskoczenia, jestem wyszkolona i trzymam w dłoni odłamek szkła. Można wygrać i w gorszej sytuacji. Drzwi delikatnie grzechoczą. Słyszę zgrzyt odsuwanego metalowego rygla. Otwieranie drzwi z zewnątrz. A potem… Gałka się przekręca. Staram się stać niższa, mniejsza, niewidoczna w ciemności. Drzwi otwierają się do środka. Na centymetr, dwa, trzy… Dość, żebym mogła wsunąć stopę i je zablokować. Otwierają się dalej. Pustkę wypełnia postać. I wtedy… Skaczę do przodu, trzymając szklany sztylet przy sobie, i wysuwam stopę. Przytłumiony odgłos, kiedy ten ktoś upada, ale nie do przodu, jak miałam nadzieję, tylko do tyłu, na również pogrążony w ciemnościach podest schodów. Nie ma czasu na myślenie, nie ma czasu na zmianę planu. Ciężkie metalowe drzwi już się zamykają, ale wciągam brzuch i się przeciskam. Ciemna pustka po mojej lewej. Schody, myślę, zwracając się w tę stronę. I wtedy czyjaś dłoń chwyta mnie za kostkę.
– Molly! Kopę lat! – woła kobiecy głos. Stacey Summers cały czas mówiła prawdę. Poza naszymi zamkniętymi pokojami jest jeszcze gorzej, o wiele gorzej. – Proszę nam opowiedzieć o Natalie Dradze. – D.D. zwróciła się do Larissy. – Była pierwszą ofiarą, a u Devona znaleźliśmy mnóstwo jej zdjęć. Była pani jej przyjaciółką. Co powinniśmy o niej wiedzieć? – Czy ja wiem… Była bardzo ładna. Ale miała dość trudny charakter. I cięty dowcip. Myślę, że to między innymi podobało się w niej Devonowi. Ona była takim typem kobiety, że nawet gdy się z nią jest, człowiek nie wie, na czym stoi. W jednej chwili mogła powiedzieć mu coś okropnego, a zaraz potem zarzucić ramiona na szyję. – Opowiadała o swoim życiu osobistym? O Florydzie? – Nie. – O matce, ojcu, braciach, siostrach, rodzinie? – Nigdy. – Mam jej akta – odezwała się Ethier. – Ale szczerze mówiąc, tam też jest niewiele. D.D. sięgnęła po teczkę ponad biurkiem. W środku znalazła wymagane przez urzędy dokumenty, arkusz z danymi osobowymi i czek sprzed dziewięciu miesięcy, który potwierdzał, że Natalie Draga wyszła pewnego dnia z pracy i nigdy nie wróciła. Tak jak uprzedziła kierowniczka klubu, informacje w arkuszu danych osobowych były bardzo skąpe. Na górze widniały wypisane odręcznym pismem imię i nazwisko Natalie. Rubryka na dane kontaktowe bliskiej osoby, którą należy powiadomić w razie wypadku, nie została wypełniona. Dalej numer telefonu, który według Ethier był stale wyłączony, i adres, który D.D. niemal natychmiast rozpoznała jako lokalizację Massachusetts State House w śródmieściu Bostonu. Spojrzała na Ethier, ale ta tylko wzruszyła ramionami. – Naszym zadaniem jest zebrać informacje od pracownika, nie musimy ich weryfikować. W Bostonie mnóstwo ludzi jest nowych albo są tu jedynie przejazdem. Jeśli przychodzą punktualnie i ciężko pracują, to mi wystarcza. D.D. przeniosła wzrok z powrotem na dokumenty, na górę arkusza, gdzie Natalie odręcznie wpisała swoje nazwisko. Natalie Molly Draga. Drugie imię Molly. Coś się D.D. skojarzyło. Słyszała ostatnio to imię. Z kim wtedy rozmawiała? Przypomniała sobie. I natychmiast spojrzała na Keynesa. – Molly. To imię, jakie Jacob Ness nadał Florze – stwierdziła. – Jacob odsiedział wyrok za gwałt na czternastolatce, która miała na imię Mahlia, dla przyjaciół Molly. – Keynes wziął od niej teczkę. – Mogła mieć dziecko. I z pewnością nie chciała wpisać nazwiska Jacoba do aktu urodzenia.
D.D. wyciągnęła telefon. Najpierw zadzwoniła do Phila, który był specjalistą od przeszukiwania baz danych. Keynes podał pełne dane Mahlii. Philowi przypadł zaszczyt przeszukania baz danych szpitali na Florydzie. Oddzwonił po kilku minutach. – Mahlia Dragone. Urodziła córkę w tym samym roku, w którym została zgwałcona. Och, posłuchajcie. Rok później oficjalnie zmieniła nazwisko na Draga. Jej matka również. O ile zakład, że cała rodzina chciała zacząć wszystko od początku? Po tym, jak Mahlia urodziła córkę Jacoba Nessa. Która teraz była dorosłą kobietą. Mistrzynią manipulacji. Córką swojego ojca. I niedawno przeprowadziła się do Bostonu, by rozpocząć łowy na własną rękę. D.D. zwróciła się do Larissy: – Mów. Natychmiast. Gdzie Natalie mieszka? – Nie wiem. Nigdy nie byłyśmy… – Musiała coś wspomnieć. No dalej. Pomyśl. Gdzie szła, jak kończyłyście obchód barów? – Na stację metra. Zaraz! Podam wam numer linii. Och, och, wiem, którą linią metra jeździła.
Rozdział 46
Nie myślę. Tylko się poruszam. Słyszę jej głos, głos Lindy, po raz pierwszy od lat, głos, który natychmiast sprawia, że wzbiera we mnie fala przerażenia, wściekłości, poczucia winy, strachu. Nawet nie muszę myśleć. Mocno kopię, trafiam ją prosto w głowę. Ręka wokół mojej kostki rozluźnia uścisk. Uciekam. Żadnych myśli. Ślepa panika. Zbiegam po schodach, serce szybko mi bije, tętno dosłownie huczy w uszach. Gdzieś w tyle głowy słyszę, jak mój wewnętrzny głos krzyczy. Zatrzymaj się. Zajmij pozycję. Walcz. To jest chwila, o której marzyłam. A nawet wyobrażałam ją sobie na każdych zajęciach z samoobrony czy strzelania. Wreszcie znaleźć się twarzą w twarz z Lindy. Ale tym razem zrobić to jak trzeba. Nie upuścić noża kuchennego. Nie wylądować na podłodze z Lindy siedzącą mi na klatce i grożącą, co mi zrobi. Nie, w swoich najdzikszych fantazjach zarzynałam bestię. Robiłam to, co powinnam była zrobić lata temu. Kobieta, która ma obietnicę do spełnienia. Tylko że prawda jest taka, że po pięciu latach szkoleń wciąż nie wyruszyłam na Florydę, żeby znaleźć Lindy. Bo nawet po pięciu latach ona nadal mnie przeraża. Śmieje się. Dźwięk sunie po schodach za mną, gdy zakręcam na pierwszym podeście i biegnę dalej. Poręcz pod moją dłonią jest drewniana i rozchybotana, z pewnością nadaje się do wymiany. To stary dom – miałam rację. Muszę znaleźć drzwi. Dotrzeć na parter, zlokalizować drzwi wejściowe i uciec w noc. Zostawiając za sobą Stacey Summers z ukochaną córeczką Jacoba i jego wspólniczką w zbrodniach. Docieram na dół. Schody się kończą. Ciemna, zamknięta przestrzeń. Nie ma żadnych świateł, więc trudno się zorientować. Wydaje mi się, że jestem w małym holu, podobnym do tego w moim budynku. Gdy wzrok zaczyna się przyzwyczajać, dostrzegam przejście po prawej, przez które można zajrzeć do ciągu nieco jaśniejszych pomieszczeń. Potem zauważam drugie przejście, po lewej, które wychodzi na drugi korytarz. Mam mętlik w głowie. Wyobrażałam sobie tradycyjny układ dwupiętrowego domu. W takim przypadku schody powinny być na końcu piętra, a nie na środku. Może to jednak nie jest typowy dwupiętrowy dom. A w takim razie nie mam pojęcia, gdzie jestem i gdzie szukać drzwi wejściowych. Trzeba strzelać na chybił trafił. Drzwi zwykle prowadzą prosto na schody,
więc wejście powinno być naprzeciwko. Przynajmniej można od tego zacząć. Ruszam z wyciągniętymi do przodu rękoma i szukam gałki. Za sobą słyszę skrzypienie drewna. To Lindy schodzi po schodach. Dalej, dalej, dalej. Gdzieś muszą być drzwi. Jakiekolwiek wyjście. No dalej! Wyczuwam drewniane panele, a potem po lewej cieniutki zarys zawiasów. Natychmiast przesuwam dłonie na prawo i w dół, i mam to. Gałka. Znalazłam gałkę drzwi. Przekręcam, ciągnę i… Nic. Drzwi się nie otwierają. Nie ustępują. Są zamknięte. Moje palce obmacują je w poszukiwaniu zasuwek. Znajduję jedną, później drugą. Znowu przekręcam gałkę i znowu ciągnę. Drzwi drgają, trzeszczą we framudze. Ale się nie otwierają. Coś jest nadal zasunięte, jakiś rygiel, łańcuch, coś, czego jeszcze nie znalazłam. Przypominam sobie drzwi w pokojach na piętrze, więc wyciągam się wysoko, jak najwyżej. I jest. Mam to. Dwie kolejne zasuwy na samej górze. Wydaję z siebie jęk. Nie potrafię się powstrzymać. Schody za mną skrzypią. Mam bardzo mało czasu. I wtedy… Ona tu jest. – Mam linię metra – powiadomiła D.D. Neila przez telefon. Ethier i Larissa wyszły z biura, żeby D.D. i Keynes mieli miejsce do pracy. Szybko przekazywała informacje Neilowi, słysząc skrobanie długopisu. – Połączcie to z pozostałymi naszymi wytycznymi i częstymi trasami na GPS-ie Gouldinga i podajcie mi adres. – To nie pomoże – stwierdził Neil. – Jak to nie pomoże? – Bo to nie ma żadnego sensu! – W głosie jej rudowłosego ulubieńca słychać było frustrację. – Milion razy przeglądałem listę częstych tras. Nic nie pasuje do naszego profilu lokalizacji, linia metra tego nie zmieni. – Ale to nie ma sensu – stwierdziła D.D. – Właśnie mówię! – Na pewno używał samochodu, prawda? – Umilkła, żeby przypomnieć sobie pierwotną hipotezę i ją skorygować. Keynes pokiwał zachęcająco głową. – Tej nocy, gdy Goulding porwał Florę, ogłuszył ją, zapakował do samochodu i zawiózł do swojego domu. Zgadza się? – Ogłuszył ją – powtórzył Neil. – Więc nie wiedziała, w jaki sposób ją tam przetransportował, bo była nieprzytomna. – Ale ma tę trasę w GPS-ie, tak? To powinna być jego ostatnia przejażdżka. – Poczekaj. Okej, noc z piątku na sobotę, jego samochód jechał ze
śródmieścia do domu. – To porwanie Flory. Wtedy skorzystał ze swojego samochodu. Nie tak łatwo wsadzić nieprzytomną dziewczynę do metra albo wepchnąć ją do taksówki. Więc przynajmniej przy pierwszym porwaniu też musiał użyć swojego auta. – Okej – zgodził się Neil. – Parkingi – powiedział niemal bezgłośnie Keynes. D.D. pokiwała głową, po czym powtórzyła to do telefonu. – Jeśli Devon cały czas jeździ w jakieś miejsce, to musi gdzieś parkować. Może miał jakieś karty parkingowe, kwitki, coś takiego? Cisza. Słyszała, że po drugiej stronie linii Neil z kimś rozmawia, pewnie z Carol. – Żadnych miesięcznych opłat za parking – zaraportował krótko Neil. – Naprawdę? Ale to… – Nie ma sensu? Oboje z Neilem ciężko westchnęli. Byli blisko. D.D. to czuła. Tylko jeszcze jedno skojarzenie, jeszcze jedna konkluzja i wtedy… Flora i Stacey na łasce córki Jacoba Nessa. D.D. aż dreszcz przeszedł, gdy o tym pomyślała. – Och. Ooooch – powiedział nagle Neil. – Co? – Carol ma rację. Może to nie jest oddzielny adres. – Co masz na myśli? – To miejsce, może ono nie jest osobno. Na przykład nie zauważylibyśmy, gdyby jeździł tam, gdzie pracuje, prawda? Bo to adres jego pracy, więc to normalne, że tam jeździ. – Przecież nie przetrzymują kilku porwanych kobiet w klubie nocnym – powiedziała D.D., choć jej wzrok pomknął ku pomalowanemu na czarno sufitowi. Potrząsnęła głową. To śmieszne. Byli tu w ciągu dnia, gdy pogasły stroboskopowe światła, a i tak w klubie panował ruch. Biorąc pod uwagę, ilu ludzi się tu kręci bez względu na porę, bo sprzątają, uzupełniają zapasy albo coś przygotowują, nie ma mowy, żeby ktoś nie zauważył trzech porwanych dziewcząt. – A więc nie praca – kontynuował Neil – lecz inne miejsce, które nikogo by nie zdziwiło. D.D. się domyśliła. – Siłka. Ciągle ćwiczył. A większość tych wielkich, otwartych dwadzieścia cztery godziny na dobę klubów fitness… – Znajduje się w południowej części Bostonu, nad wodą – dokończył Neil. – A tam w ramach procesu gentryfikacji połowę budynków się wyburza, a połowę remontuje. Mam adres siłowni. Nawet lepiej, Carol twierdzi, że tuż obok jest parę zabitych deskami czynszówek, które czekają na wyburzenie. Szybko podał adres siłowni.
– Dziękuję ci, Neil. – A potem bez cienia niechęci: – I tobie też, Carol. D.D. się rozłączyła. Wyruszyli razem z Keynesem natychmiast.
Rozdział 47 – Szukałam cię – podśpiewuje Lindy, która dotarła do końca schodów i wybrała przejście po prawej, żeby podążyć za mną w głąb budynku. Uciekam. Zmuszam się, żeby odsunąć się od zamkniętych drzwi i wrócić do wnętrza domu. Wydaje mi się, że jestem w salonie. Dostrzegam zarysy sofy, stołu i krzeseł. Może to mieszkanie na parterze, długie i wąskie. Staram się wyobrazić sobie, jak zostało zaprojektowane, gdy wkraczam w głębszy mrok. Tutaj okna też muszą być zabite pilśniowymi płytami. Tylko to wyjaśnia całkowite ciemności. Docieram do drugiego przejścia, które prowadzi do następnego ciemnego holu. Zatrzymuję się przy ścianie, opieram się o nią plecami. Nadal trzymam w ręku odłamek szkła. Przysuwam go do piersi i próbuję zapanować nad oddechem, zanim zdradzi mnie dźwięk własnej paniki. Pora się skupić. Pora działać. Nie jestem już przerażoną myszką Jacoba. Jestem kobietą, która ma obietnicę do spełnienia. – Przeczytałam wszystko o twoim ostatnim dniu z moim tatą – mówi. Jej głos dociera do mnie z tyłu, wydaje mi się, że Lindy jest w pierwszym pokoju, blisko sofy. – Kula w łeb. Błagał cię, żebyś to zrobiła? Wiedziałam, że jeśli go złapią, to się nie podda. Nic nie mówię. Biorę głęboki wdech, a potem wydech. Nie jestem zmęczona. Nie jestem głodna. Nie jest mi zimno. Wszystko w porządku. – Najpierw się martwiłam. Myślałam, że policja może zacząć mnie szukać, więc na jakiś czas zniknęłam. Spędziłam trochę czasu w Teksasie, Alabamie i w Kalifornii. Pozwiedzałam kraj. Pomyślałam, że to spodobałoby się Jacobowi. Jej głos się zbliża. Głęboki wdech. Głęboki wydech. Dam radę. – Ale ty im o mnie nie opowiedziałaś, prawda, Floro? Zatrzymałaś wspólnie spędzony przez nas czas dla siebie. Nasz mały sekrecik. Zaciskam oczy, przygryzam wargę, żeby stłumić jęk. Ona ma rację. Nic nie powiedziałam. Nic a nic. Ze wstydu? Ze strachu? Nie wiem. Ale wszyscy ocaleni mają swoje sekrety. Sprawy, o których nie możemy głośno powiedzieć, bo wtedy to, co się wydarzyło, stałoby się zbyt rzeczywiste, nie tylko dla innych, ale zwłaszcza dla nas. Samuel coś podejrzewał. Wystawiał przynętę podczas naszych pierwszych sesji. Lecz nigdy nie dałam się złapać. Nikt nie chce być potworem. A z pewnością nikt nie chce o tym potem mówić. – Pomyślałam, że dam ci spokój – kontynuuje Lindy. Przesunęła się w lewo.
Nie poszła do przodu, tylko w bok, do kuchni, omijając stół i krzesła. – Ale nie mogłam. To, że wciąż żyjesz i masz się dobrze, podczas gdy Jacob… Nie oczekuję od ciebie zrozumienia, ale wiem, że tylko ty jedna masz świadomość, jak wyjątkowa relacja łączyła mnie z Jacobem. Nikt nie znał mnie tak dobrze jak on. I nikt nie akceptował go tak jak ja. Był moim ojcem, a ja byłam jego Lindy, wymyślił to imię specjalnie dla mnie, kiedy pierwszy raz mnie zobaczył. Natalie należała do mojej matki. Ale Lindy… była jego. A ty, mała zdziro, nie miałaś prawa mi go odebrać. Jej głos jest tak blisko, prawie jakby mówiła mi do ucha. Jest tuż za mną. Po drugiej stronie ściany. Wstrzymuję oddech. Wciągam powietrze, zatrzymuję je w płucach, nie wydaję z siebie żadnego dźwięku. – W zeszłym roku stwierdziłam, że pora potraktować sprawę poważnie, i przyjechałam cię szukać. Złożyłam wizytę na farmie twojej matki. Łatwo ją było wyśledzić za pomocą internetu. Mówiła ci? Wspomniała o wizycie twojej dawnej znajomej? Twardzielka z niej. Bardzo się starałam, ale nie odpowiedziała na żadne pytanie o ciebie. Zdołałam się tylko dowiedzieć, że mieszkasz w Bostonie. Więc ja też się tutaj przeniosłam. Czemu nie? Miła odmiana dla dziewczyny z Południa. Znalazłam pracę, zadomowiłam się, a jednocześnie nadal cię szukałam. I wtedy… poznałam jego. Devona. Mężczyznę, który nie wiedział, jakim jest człowiekiem. Ale ja wiedziałam. Natychmiast go rozpoznałam. A wtedy łatwo go było wciągnąć. Stworzyłam ten dom, pozwoliłam zrobić z siebie jego pierwszą lokatorkę. A potem posłałam Devona po kolejne. Bo dziewczyna taka jak ja ma duży apetyt. Nikt nie wie tego lepiej niż ty. Zaczynam się trząść. Nienawidzę siebie za to. To pierwotna, instynktowna reakcja. Ale im dłużej Lindy mówi, tym bardziej mi się wszystko przypomina. Tamte koszmarne noce. Te dźwięki, smak żółci. Niedobrze, niedobrze, niedobrze. Znów jestem Molly i nie dam rady. – Jego też zabiłaś. Prawda? Byłam w domu Devona w sobotę rano. Nie wpadł po pracy, nie zadzwonił. Widziałam, że się nakręca. Mówiłam mu, żeby przystopował po tym nagraniu ze Stacey. Co za niedbalstwo. Trzeba było się pohamować, dać sobie na wstrzymanie. Ale taki jest właśnie problem ze szkoleniem psów: czasem walczą ze smyczą. Więc poszłam do domu Devona, żeby sprawdzić, co z nim, i co zastałam? Radiowozy i taśmę policyjną. I ciebie. Zobaczyłam cię z tyłu radiowozu z twarzą usmarowaną jakimiś brudami. I od razu wiedziałam, co mi zabrałaś. Znowu. Naprawdę myślałaś, że ci odpuszczę? Odejdę po raz drugi? Że nie pójdę za tobą do twojego domu? Że nie poczekam na schodach pożarowych, aż twoi gospodarze wyjdą, żeby włamać się do ich mieszkania i ukraść klucze lokatorów? A gdy zapanował spokój, otworzyłam drzwi i weszłam prosto do twojego mieszkania. Odrobina chloroformu dla dezorientacji, szybki
zastrzyk z usypiaczem, żebyś straciła przytomność, i gotowe. Oddałam klucze do mieszkania właścicieli, a potem zabrałam cię do mojej własnej taksówki. Jeżdżę nią w nocy. Idealny sposób na dorobienie, a jednocześnie można wypatrywać okazji na ulicach. Nikt nie zwraca uwagi na taksówkarzy. Nikt nie podniesie alarmu, że ktoś pakuje potykającą się, oszołomioną kobietę do taryfy. Upiła się, biedaczka, dobrze, że taksówkarz odwiezie ją do domu. Teraz wszystko jest dokładnie tak, jak chciałby tego tatuś. Ty i ja znowu razem. Tylko że teraz to ja mam broń, a ty nigdy stąd nie wyjdziesz. Jesteś moja. Zawsze będziesz moja – szepcze Lindy i nagle zjawia się w przejściu tuż obok mnie. Nie potrzebuję światła, żeby wiedzieć, że się uśmiecha. Koniec myślenia. Koniec planowania. Koniec przygotowań. Może i znalazła mnie pierwsza, ale to nie znaczy, że się tego nie spodziewałam. Tnę wyszczerbionym odłamkiem szkła przez jej twarz. Wrzeszczy. Odwracam się i biegnę korytarzem. D.D. prowadziła samochód. Odległość z klubu nocnego do południowej części Bostonu nie była duża. Ścinała zakręty, hamowała na wyskakujących co chwila czerwonych światłach i przyśpieszała, pędząc na sygnale wąskimi, krętymi uliczkami. Keynes złapał za uchwyt nad oknem, ale nic nie powiedział. Kojarzyła drogę do czynszówek. Dawno temu, w czasach Whiteya Bulgera, ta część Bostonu należała do Irlandczyków. Stanowiła centrum gangsterki, handlu narkotykami i biedy. Jednak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku uwolniono stawki czynszu i wiele ubogich rodzin musiało się wyprowadzić, a popyt na nieruchomości na samym wybrzeżu doprowadził do błyskawicznej gentryfikacji. Ale żeby zrobić miejsce dla postępu, trzeba najpierw dokonać demolki. A ta trwała i trwała, i przynajmniej jeden ciąg zabitych deskami czynszówek nadal czekał na dopełnienie swego losu za drucianym płotem. Zbliżyła się do ogrodzenia. Szukając bramy, zauważyła dwa inne radiowozy zaparkowane od frontu. Jakiś mundurowy popatrzył na nią, gdy parkowała. Uniósł łańcuch. W świetle reflektorów auta dostrzegała, że brakuje kłódki. A to znaczyło, że nie oni pierwsi wejdą na teren tej nieruchomości. D.D. wyłączyła światła, a potem oboje z Keynesem wysiedli i podeszli do reszty policjantów. Usłyszała w oddali syreny, kolejne jednostki reagowały na wezwanie. Zmarszczyła czoło. Natalie Draga ukrywała się tutaj z przynajmniej dwiema porwanymi. Jak się zorientuje, że nadchodzi policja, może się wystraszyć, a to pogorszy sytuację i uczyni z porwanych zakładniczki. To musi być cicha akcja. Jak nalot SWAT na Jacoba Nessa, który nie miał o niczym pojęcia, dopóki pierwszy ładunek gazu nie wpadł przez okno do jego
pokoju w motelu. D.D. włączyła radio i wydała dyspozycje. Trzydzieści sekund później syreny nagle ucichły i słychać już było tylko dźwięk silników. Lepiej. Zebrała czterech mundurowych. Jeden z nich zgłosił, że znalazł przy tej samej ulicy pustą taksówkę. Poza tym cisza i spokój, nie sprawdzili jeszcze, czy ktoś jest na terenie posesji. D.D. pokiwała głową. Opuszczone osiedle było spore. Sześć czy siedem masywnych budynków z cegły, o pokruszonych fasadach i zabitych dechami oknach. Wyglądały tak, jakby się mogły w każdej chwili zawalić. Nie wiadomo, co znajdą w środku. Squatersów, narkomanów, szczury wszelkiej maści. Tu trzeba działać delikatnie. – Pracujemy w zespołach po dwie osoby. Zaczynamy od zewnątrz i powoli się zbliżamy. Klasyczne przeszukanie terenu. Wypatrujcie światła w szczelinach okien, śladów stóp, otwieranych niedawno drzwi, wyłamanych zamków i tak dalej. Nie podchodźcie sami. Tylko zwiad. Gdzieś tam w środku są uwięzione co najmniej dwie osoby, podejrzana zaś nie ma nic do stracenia. Musimy przede wszystkim uzyskać kontrolę nad sytuacją, a nie ją zaostrzyć. Policjanci skinęli głowami, włączyli latarki i przygotowali się do akcji. D.D. wróciła wraz z Keynesem do swojego auta. Ściszyła głos. – Chce pan poczekać w samochodzie? – Nie. – Ma pan kamizelkę? – Miałem nadzieję, że znajdzie się jakaś zapasowa. Zawahała się. – Ma pan przeszkolenie do akcji w terenie? – zapytała. – Tak. – Bo ja… Hm… – Przerwała na moment, po czym to z siebie wydusiła. – Mam ograniczony zakres obowiązków. Nie mogę nosić pistoletu. Ale mogę strzelać. Dużo ćwiczyłam. Tylko ramię nie pozwala mi przyjąć klasycznej dwuręcznej pozycji. Ale dam radę. Chyba domyślił się, o co jej chodzi. – Mam zapasowy. Trzydziestkęósemkę. – Wymieni się pan za moją strzelbę? – Jasne. Otworzyła bagażnik, gdzie trzymała ekwipunek na takie sytuacje, w tym dodatkową kamizelkę i przenośny sejf z bronią. – A więc – rzucił luźnym tonem, gdy się szykowali – ranna detektyw i doktorek z FBI. – Najlepsza kawaleria na świecie – zapewniła go. – Lepiej, żeby nam się udało, bo w przeciwnym razie ilość papierkowej
roboty sprawi, że pożałujemy, że przeżyliśmy. D.D. uśmiechnęła się, udając, że ręce wcale jej się nie trzęsą. Jak to powiedział Phil? Że powinna bardziej ufać swojemu zespołowi? Cóż, są w kontakcie. Nie wchodzi sama. Przed nią idą mundurowi, obok agent federalny, a wsparcie jest w drodze. Uczy się, dostosowuje. A mimo to bierze trzydziestkęósemkę Keynesa, pistolet, który tak doskonale leżał jej kiedyś w dłoni… Wyobraziła sobie Jacka. Wyobraziła sobie Alexa. Obiecała sobie w duchu, że dziś wróci do nich do domu wcześnie. A potem ruszyła za Keynesem w kierunku opuszczonego osiedla czynszówek.
Rozdział 48
Pierwsza kula przelatuje mi tuż nad ramieniem. Schylam się instynktownie, skręcając w prawo, gdy po mojej lewej odpryskuje tynk. Drugi strzał, trzeci, czwarty. Śmieje się, gdy pociąga za spust. Może nawet nie celuje, tylko bawi ją, kiedy rzucam się na prawo, na lewo, znów na prawo, pochylając się i robiąc uniki. Opanowuję chęć obejrzenia się przez ramię, żeby sprawdzić, jak blisko jest śmierć. Biegnę dalej, moje bose stopy dudnią po zasypanej gruzem podłodze. Na zajęciach z samoobrony instruktor mówił nam, żeby uciekać, jeśli nasz przeciwnik ma broń. Ponoć bardzo trudno jest trafić w poruszający się cel. A przynajmniej ma się o wiele większe szanse na przeżycie, jeśli się ucieka przed kimś, kto ma broń i strzela, a nie wsiada z nim do samochodu i jedzie w odludne miejsce, gdzie będzie mógł zrobić wszystko to, co chce. Więc biegnę. Oddycham głęboko. Łokcie przyciśnięte do boków, głowa nisko pochylona, staram się stanowić jak najmniejszy cel. Trafiam stopą na coś ostrego, a potem czuję ukłucie. Nie mam czasu się zatrzymać, wyjąć drzazgi czy, co gorsza, odłamka szkła. Biegnę dalej, przenosząc się z w miarę urządzonej części budynku do czegoś w rodzaju placu budowy, gdzie w powietrzu jeszcze bardziej czuć kurz i zaniedbanie. Jest za ciemno, bym widziała, dokąd zmierzam, czy mogła dostrzec ostre przedmioty na ziemi. Kolejne strzały. Uciekam, by przeżyć. Przejście po prawej. Bez namysłu skręcam, przede wszystkim, żeby zejść z linii strzału. Tylko że szybko uświadamiam sobie, że to może być sypialnia albo łazienka. Pomieszczenie bez wyjścia, które będzie dla mnie pułapką. Lecz okazuje się, że to chyba kolejny salon. Porzuciłam już hipotezę, że zamknięto mnie w tradycyjnym bostońskim dwupiętrowym domu. Ten budynek jest za duży. Zbyt wiele w nim korytarzy i zbyt wiele pokoi. To nie jest magazyn ani biuro, bo pokoje są małe. Może to duża kamienica? Opuszczona, w trakcie remontu albo coś podobnego. Powinnam się zatrzymać, opanować, ale nie potrafię już myśleć. Biegnę ciemnymi korytarzami, skaczę przez ciemność niczym jeleń przez las. Chyba płaczę, a to jest głupie. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to robienie niepotrzebnego hałasu. Pokonuję kolejne przejście, nadeptuję na coś ostrego. Czuję, jak głęboko wbija mi się w śródstopie. Nic nie poradzę. Prostuję się, zaczynam skakać na drugiej nodze i przygryzam wargę, żeby nie krzyczeć. Przypadam do ściany. Zmuszam się, by przy niej spokojnie stanąć.
Oddychaj. Myśl. Oddychaj. Nie mogę biec przez nieznaną, chaotyczną przestrzeń pełną ostrych przedmiotów, aż w końcu znajdę się w pułapce, dostanę kulkę i umrę. Muszę mieć strategię. Jakiś sposób na szaloną morderczynię z pistoletem. Na kobietę, która czekała pięć lat, żeby mnie dopaść. Choć, tak szczerze, to ja też czekałam pięć lat, żeby ją zabić. Dyszę. Głęboko wciągam powietrze, próbując uspokoić rozszalałe tętno, żeby usłyszeć zbliżające się kroki. A potem zaczynam myśleć. Lindy. Jest tutaj. W Bostonie. Wyśledziła mnie. Była na farmie mojej matki. Znalazła mnie w domu Devona Gouldinga. A potem ruszyła za mną do mojego dobrze strzeżonego mieszkania i włamała się do niego, korzystając z kluczy właścicieli. Niezły podstęp. Nie przyszło mi do głowy, że mimo zamontowania tylu zamków istnieje słabe ogniwo – właściciele mieszkania. Ale cóż, oni o takie rzeczy nie dbają. A jak już zdobyła ich klucze… Lindy. W moim mieszkaniu. Zabrała mnie z powrotem tutaj, żeby skończyć to, co zaczął Jacob. Pragnę jej śmierci. Konkretność tej myśli, bezpośrednia, nagląca potrzeba dają mi oparcie, pomagają uspokoić oddech. Nienawidziłam Lindy od chwili, gdy zobaczyłam, jak Jacob ją obserwuje. Od chwili, gdy zarzuciła mu ręce na szyję w geście powitania. Od chwili, gdy siedzieli na kanapie, pochyleni, niemal stykając się czołami. I potem, kiedy zmusiła mnie, bym zaczepiła tamtą kobietę w barze. Nie myślę o tamtej nocy ani o następnych. Nie opowiadam o niej, o Jacobie, o tym, co kazali mi robić. Nie, te wspomnienia to wyłącznie moje koszmary. Po upływie tylu lat nadal budzę się w nocy z krzykiem. Jacob kazał mi ściągać z paki ciężarówki ciała i wyrzucać je na bagniste łąki przy drodze. A potem musiałam siedzieć i obserwować, jak aligatory znajdują niespodziewany poczęstunek. Nigdy nic nie mówił. Tylko patrzył na mnie wzrokiem, który sugerował, że pewnego dnia sama tak skończę. Tyle że to Lindy ściągnie moje ciało z paki ciężarówki i to ona będzie radośnie przyklaskiwać pożywiającej się lokalnej zwierzynie. Lindy. Tutaj w Bostonie. Lindy. Gdzieś w ciemności tuż za mną. Gdy pierwszy raz poszłam na zajęcia z samoobrony, moja matka pewnie myślała, że chcę nauczyć się radzić sobie z Jacobami tego świata. Nigdy nie wyprowadziłam jej z błędu. Nigdy nie powiedziałam, że za każdym razem, kiedy robię blok czy kopię, wyobrażam sobie nieco starszą ode mnie i zdumiewająco piękną przeciwniczkę. Że gdy pierwszy raz trzymałam w dłoniach pistolet, to jej
twarz była dla mnie celem. Od pięciu lat ćwiczę zabijanie Lindy. Za każdym razem, gdy wyruszam na misję, powtarzam sobie, że jak mi się uda, to będę już gotowa na Florydę. Ale nigdy się tak nie stało. Zawsze miałam jeszcze coś do zrobienia, a potem pojawiła się Stacey Summers. Nie mogłam jej zostawić. I oto jestem. Nie muszę już szukać Lindy. Lindy znalazła mnie. A ja znów jestem roztrzęsioną galaretą. Ona ma broń. A ja odłamek szkła. Ona jest… Lindy. A ja… nie jestem Molly, upominam siebie. Nie jestem Molly, nie jestem Molly, nie jestem Molly. Tylko że znowu czuję się tak strasznie bezradna. Potrzebuję planu. Zabić Lindy, zatłuc bestię i może, może uda mi się wrócić do domu. I zabrać ze sobą Stacey Summers. Nie myślę już o pokoju w motelu. Nie myślę już o tym ostatnim dniu, o ciężarze spluwy Jacoba w mojej dłoni, o echu obietnicy wyszeptanej mu do ucha ani o lepkiej masie jego mózgu na moich włosach. Wyobrażam sobie mamę. Taką, jak stała w mojej kuchni tamtego ranka. Dumną i zrezygnowaną, troskliwą i zdystansowaną. Mamę, która nadal kocha, nawet jeśli wie, że jej córka nigdy tak naprawdę nie wróciła. Chcę wrócić do domu. Teraz. Chcę objąć mamę w tej jej komicznej flanelowej koszuli. Chcę ją przytulić i nawet jeśli to nie wywoła we mnie takiego odczucia jak kiedyś, to i tak chcę docenić to, co poczuję. Nie chcę już ocaleć. Chcę żyć. I wtedy to słyszę. Kroki, powolne kroki w korytarzu za mną. Lindy się zbliża. Bez wątpienia trzyma przed sobą pistolet, a palce ma zaciśnięte na spuście. Zasoby? Mam ostry odłamek szkła, już mokry od jej krwi. Mam łokcie i kolana, i doskonałe kopnięcie. Rozglądam się po pogrążonym w mroku pomieszczeniu, ale nie dostrzegam żadnych mebli, tylko stosy jakichś śmieci. A to coś ciekawego. W końcu raz już śmieci mnie uratowały. Postanawiam je przeszukać. Już wiem. Nie jestem zmęczona, nie jestem głodna, nie jest mi zimno, nie czuję bólu. Wszystko w porządku. I zaraz zrobię to, co umiem najlepiej: wszystko, byle tylko przetrwać. D.D. zatrzymała się gwałtownie, położyła dłoń na ramieniu Keynesa i zwróciła się w stronę dźwięku. – Tam – szepnęła, gdy znowu zabrzmiał huk. – Strzały. – Drugi budynek po prawej – mruknął Keynes. Oświetliła go latarką, potężną bryłę zniszczonych cegieł i zabitych deskami
okien. Nie dostrzegła światła wokół wypełnionych pilśniowymi płytami otworów okiennych, ale gdy już miała przenieść wzrok na kolejny budynek, rozległy się trzy szybko następujące po sobie strzały. – Na pewno ten – potwierdziła. Poprawiła w dłoni trzydziestkęósemkę. I ruszyli.
Rozdział 49
Słyszeliście pewnie te przechwałki mistrzów sztuk walki: znam dziesięć sposobów, jak zabić kogoś słomką do picia, a dwanaście, jeśli wliczyć jej papierową osłonkę. Zdaniem mojego instruktora to raczej figura retoryczna niż fakt. Jaki sens być w czymś mistrzem, skoro w ogóle nie brzmi to strasznie? Ale plastikowej słomki można rzeczywiście użyć jako broni. Znalazłam ją w pierwszym stosie śmieci. Złożyłam na pół, a potem wsunęłam pomiędzy palec wskazujący i środkowy lewej dłoni. Złożona w ten sposób słomka jest wystarczająco twarda i ostra, żeby można nią było dźgnąć. Trafiając przeciwnika w oko, a najlepiej w krtań, można poczynić pewne szkody. Jakie, tego się zaraz dowiem. Słyszę, jak Lindy skrada się na końcu korytarza. Tak blisko, że dociera do mnie jej oddech. Wyobrażam sobie, że się uśmiecha, szczęśliwa, że znów jest na łowach. Nigdy do końca nie zrozumiałam relacji łączącej ją z Jacobem. Kochał ją. To było od razu widać. A Lindy? Cieszyła się na jego widok. Ale miłość? Nie wiem. Wyobrażam sobie Lindy jako lśniącą czarną panterę, która skrada się w nocy, podniecona zapachem krwi. Czy taka istota potrafi kochać? Wydaje mi się, że kochała poczucie wyjątkowości, jakie zapewniał jej Jacob. Poczucie siły i mocy. Z nim polowanie sprawiało dwa razy więcej przyjemności. Przypuszczam, że to samo myślała o barmanie z muskularną klatą. Devonie Gouldingu. Tym, który płonął żywcem na moich oczach. To wspomnienie dodaje mi siły. Nikt nie chce być potworem. A mimo to nimi jesteśmy. Spodziewam się, że Lindy trzyma pistolet w wyciągniętych dłoniach. Najpierw pojawi się broń, a potem jej ramię. I w tym momencie zaatakuję szkłem, celując w jej nadgarstek i grzbiet dłoni. Jedno głębokie cięcie wystarczy, by instynktownie rozluźniła uścisk i upuściła broń, a wtedy szanse się wyrównają. Oczywiście jest na to za sprytna. Kiedy zjawia się w przejściu obok mnie, ma łokcie przyklejone do żeber, a broń przyciśniętą do piersi. Człowiek ściana, któremu można zaatakować jedynie ramię z boku. Ale nawet gdybym trafiła w nie moim szklanym sztyletem, to byłoby to tylko draśnięcie, nic poważnego. Wstrzymuję oddech, chcę, żeby weszła głębiej do pokoju. Wtedy kopnę ją lewą nogą w kolano. Nie jestem zmęczona, nie jestem głodna, nie jest mi zimno, nie czuję bólu.
Znalazłam się w strefie… W strefie, w której mogę zabić innego człowieka i cieszyć się tym. Myślę w tej chwili, że lepiej byłoby, gdyby moja matka nigdy mnie już nie dotknęła. Bo córka, za którą tęskni, jest szczęśliwą, kochającą lisy dziewczyną. A ja jestem kimś innym. Czymś innym. Lindy wchodzi do pokoju. Kopię dokładnie w momencie, gdy zwraca się w moim kierunku, a jej zęby błyskają bielą w ciemności. Już wysuwała broń do przodu, najwyraźniej domyśliła się, gdzie stoję i co zamierzam. Jednak żadna z nas nie przewidziała tego, że moje nietrafione kopnięcie pozbawi mnie równowagi i sprawi, że zatoczę się prosto na nią i obie się przewrócimy. Upadamy na podłogę, a ja mam dziwne poczucie déjà vu. Jestem w jej obskurnym domu. Trzymam nóż kuchenny. Broń, broń. Ona ma pistolet, który utkwił między nami. Wycelowany we mnie, wycelowany w nią? Nie mam pojęcia, czy którakolwiek z nas to wie. Nie mogę przetoczyć się do tyłu, bo wtedy miałaby miejsce, żeby wycelować. Ale gdy jesteśmy splątane, nie mogę dźgnąć ani ciąć. Siłujemy się, ona za nic nie chce wypuścić broni, a ja szkła ani słomki. Czuję krew. Jej krew z rozciętego policzka. Moją ze zranionej stopy. A potem ból: ostry, szarpiący. Jej zęby zacisnęły się na moim uchu, miażdżą je i szarpią. W odpowiedzi wykręcam prawą rękę i przesuwam odłamkiem szkła po jej boku. Żadna z nas nie wciąga powietrza, nie jęczy, nie krzyczy. Jesteśmy skupione. To jest poważna sprawa. Ale przez moment wydaje mi się, że słyszę coś w oddali. Znowu mnie gryzie. Żuje, podgryza, jest jak Mike Tyson. Nie mogę sobie pozwolić na to, by zwracać uwagę na jej zęby. To pistolet stanowi problem. Muszę go jej zabrać. Przetaczam się po zakurzonej podłodze. Próbuję unieść lewą dłoń. Wciąż mam wsuniętą między palce złożoną słomkę. I teraz wbijam ją, najlepiej jak potrafię, w jej gardło. Jesteśmy zbyt blisko, każda w strefie śmierci tej drugiej. Ponownie uderzam prowizoryczną bronią. Choć nie mogę wziąć zamachu, żeby nadać uderzeniu siłę, mogę dźgać, szturchać, dociskać, drapać. Lindy charczy, gdy słomka wbija się jej w tchawicę, uniemożliwiając wciągnięcie powietrza. Pcham mocniej, zdeterminowana, by wykorzystać przewagę. Wsuwa obie ręce między nas i mocno mnie odpycha. Przewracam się na bok. Natychmiast uświadamiam sobie, że muszę działać. Wystarczy jeden ruch z jej strony, jedno naciśnięcie spustu…
Wyrzucam prawą rękę, drapię odłamkiem szkła wzdłuż ramienia Lindy, po grzbiecie jej dłoni… My obie na podłodze, walczące o nóż kuchenny… Gwałtownie wciąga powietrze i robi unik. Tnę znowu, raz za razem, palce ślizgają mi się od krwi. A ona się śmieje. Lekko. Podniecona. Bo to właśnie lubi. Tego właśnie chce. Dla niej ból nie istnieje, jest tylko przyjemność. Jestem Florą 2.0. A ona jest… Ona jest… Potężniejsza od Jacoba. Potężniejsza od wszystkich. Jest potworem, którego boją się inne potwory. Dorwie ten nóż kuchenny. Wbije mi go głęboko w pierś, ale najpierw się zabawi. A potem rzuci moje ciało na pożarcie aligatorom. I nigdy nie zostanie odnalezione. A Jacob wyjdzie, porwie następną dziewczynę i zacznie cały proces od początku. Stacey Summers leży na górze i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Moja matka stoi pewnie teraz w mojej kuchni i piecze, piecze i piecze, bo znów czeka na jakiś znak od córki. Nie chcę umrzeć w tym budynku, tak samo jak nie chciałam umrzeć w skrzyni w kształcie trumny. Wiem, że nie jestem dobrym człowiekiem ani nie jestem szczęśliwa. Wiem, że nie odnajdę spokoju, spacerując po lasach mojego dzieciństwa. Wiem, że nie potrafię już powrócić w objęcia matki. Ale gdzieś głęboko wciąż wierzę, że pewnego dnia znów stanę się tamtą osobą. Bo to, że zmieniłam się w potwora, wcale nie oznacza, że któregoś dnia nie zmienię się z powrotem i nie stanę się tamtą dziewczyną, za którą tęsknią moja matka i brat. Pewnego dnia odnajdę siebie. Hałasy. Daleko. Skrzypienie desek, głośno dudniące kroki. Lindy obok mnie cichnie, też nasłuchuje. Jej strzały przyciągnęły uwagę. Ktoś nadchodzi. Najpewniej policja albo oddział SWAT z gazem łzawiącym. Jeśli tylko wytrzymam, znowu mnie uratują. Tylko że… Lindy odwraca się ku mnie. Patrzę na nią. I obie wiemy, co musi się teraz stać. Bo inni nie mają znaczenia. To jest sprawa pomiędzy nami. To się musi rozegrać między mną a nią. Moja prawa dłoń tnie odłamkiem szkła. Lindy unosi ramiona, wytrzymując cios na tyle długo, by podnieść broń. Uderzam lewą pięścią, mocno ściskając słomkę między palcami, i wbijam ją z boku jej szyi.
Ze świstem wciąga powietrze. Czas jakby się zatrzymał. – Powiedziałam mu, że cię zabiję – szepczę. – Tamtego ostatniego dnia. Łzy i smarki miał rozmazane na całej twarzy. Powiedziałam mu, że ciebie zabiję następną. Otwiera usta. Myślę, że znowu się roześmieje. Ona jednak naciska spust. Słyszę ten dźwięk, jakby dobiegał z daleka, z bardzo daleka. Czuję uderzenie, ból eksploduje. Chwieję się. Upadam do tyłu. Dokładnie w tym momencie dwa snopy światła wpadają do pomieszczenia. – Policja! Rzuć broń! Ledwo to słyszę, tak dzwoni mi w uszach, ale wydaje mi się, że rozpoznaję ten głos. To ta detektyw z sobotniego poranka, ta, która mnie nie lubi. Próbuję ją ostrzec. Że Lindy jest uzbrojona i zdolna znowu zabić. Lecz okazuje się, że detektyw nie potrzebuje pomocy. Lindy odwraca się w stronę świateł. Wydaje z siebie świszczący dźwięk, to ma chyba przypominać śmiech. A potem mierzy ze swojej broni, ale policjanci są szybsi. Patrzę, jak Lindy upada na podłogę obok mnie. I myślę, że powinny tu być aligatory. Powinny przyjść i zaciągnąć gdzieś jej ciało, żeby nikt go nigdy nie znalazł. Nagle pojawia się Samuel. Patrzy na mnie z troską. – Wytrzymaj, Floro. Pomoc zaraz tu będzie. Wytrzymaj. – Stacey Summers – szepczę w odpowiedzi. – Na górze. Pomóżcie jej. I aligatory przychodzą. Ale zabierają mnie.
Rozdział 50
Keynes siedział na podłodze w tych swoich koszmarnie drogich dżinsach i trzymał Florę za rękę, podczas gdy D.D. dzwoniła po karetkę, a zaraz potem po dodatkowych funkcjonariuszy, żeby przeszukali budynek. Sprawdzenie olbrzymiej przestrzeni zajęło im dobry kwadrans. Devon Goulding i Natalie Draga uwili sobie gniazdko w samym środku opustoszałego budynku. D.D. znalazła kuchnię, którą prowizorycznie i nieleganie podłączono do wodociągu i w której zgromadzono zapasy wody i alkoholu, najprawdopodobniej podkradzionego z Tonicu. Tak samo było z łazienką, w której – a jakże – znajdowało się mnóstwo tubek z brokatowym żelem do włosów. Policjanci rozdzielili się, żeby sprawdzić po kolei każde pomieszczenie na każdym piętrze, aż jeden z funkcjonariuszy natknął się w korytarzu na górze na znajdującą się w stanie krytycznym Stacey Summers. Kolejne wezwanie pogotowia, a potem obie, Stacey i Florę, zabrały karetki. Keynes odszedł na bok, żeby porozmawiać przez komórkę z matką Flory, natomiast D.D. mogła wreszcie wykonać telefon w środku nocy, na który Summersowie czekali od trzech miesięcy. A potem zaczęła chodzić tam i z powrotem. Keynes nie kłamał. Papierkowa robota związana z tym zajściem będzie prawdziwym wyzwaniem. D.D. musiała zostać na miejscu, żeby odpowiedzieć na wstępne pytania niezależnych oficerów śledczych w związku z użyciem broni ze skutkiem śmiertelnym. Miała ograniczony zakres obowiązków i nie wolno jej było nosić broni, więc będzie nieprzyjemnie, może nawet czeka ją dyscyplinarka. Phil pewnie znowu na nią nakrzyczy. Że zachowała się nieodpowiedzialnie. Że nie zaufała swoim ludziom. Że znowu weszła do ciemnego budynku, nie zastanawiając się, czy to dobry pomysł. Powinna czuć niepokój. Stres. Skruchę. Ale nie czuła. Wezwała wsparcie. Zorganizowała zespół funkcjonariuszy do pomocy. Przygotowała akcję tak, jak wypada superwizorowi, czyli w celu ograniczenia szkód, a nie dążenia do konfrontacji. I dopiero gdy nastąpiła eskalacja wymagająca natychmiastowego działania… Zrobiła to, do czego została wyszkolona. Pomimo niesprawnego ramienia i ograniczeń fizycznych wyeliminowała ewidentne zagrożenie i uratowała ofierze życie. Czuła… siłę. Sprawczość. Samowystarczalność. Po raz pierwszy od paru miesięcy czuła się znowu sobą. Zadzwoniła do domu. Była trzecia nad ranem, ale Alex już się przyzwyczaił
do rozmów w środku nocy. A ona chciała usłyszeć jego głos. Po takiej nocy jak ta potrzebowała choćby w taki sposób poczuć jego bliskość. – Wszystko w porządku – zaczęła. – To dobrze. Gdzie jesteś? – Zabiłam ją. Córkę Jacoba, Natalie. Strzeliłam na służbie i zabiłam. Cisza. – Przykro mi. – Mnie też. Wymierzyła we mnie broń, nie miałam wyboru. – A ty miałaś broń? – Alex zawsze był przenikliwy. – Pożyczyłam, żeby wejść na teren posiadłości. Usłyszeliśmy strzały. Weszliśmy przygotowani. Nic nie powiedział, bo oboje wiedzieli, że wejście z przygotowaniem to nie to samo co wejście w ramach wypełniania swoich obowiązków. – Bałam się – szepnęła. – Nigdy dotąd się nie bałam. To zawsze była tylko praca. Ale tym razem… Myślałam o tej mojej głupiej ręce. Czy wyceluję wystarczająco szybko, czy starczy mi siły… Zrobiłam, co musiałam zrobić, ale bałam się. – Zadzwoń do Horgana… – Znowu mnie ochrzani. – Słusznie? – Nie chcę się bać. A siedzenie przy biurku jest dla mnie jak ukrywanie się. Ograniczony zakres obowiązków oznacza strach. Chcę wrócić do pełnej służby. Chcę być takim detektywem jak kiedyś. – Skarbie, twoje ramię… – Zrobiłam, co musiałam zrobić. Podejrzana wymierzyła we mnie broń, to była kwestia życia i śmierci i działałam pod przymusem. Nie będę się już bać, Alex. I nie będę tkwić przy biurku. – Czyli nie dzwonisz do mnie po to, żebym cię przytulił, ukołysał i dbał o ciebie do końca moich dni? – Czeka mnie dyscyplinarka. – Pewnie tak. – Będę potrzebować twojego wsparcia. – Możesz na mnie liczyć. – I chcę… zdać testy sprawnościowe. Chcę wrócić do pełnego zakresu obowiązków. – A czy ja mogę się bać? Bo taka rozmowa jak ta, gdy moja żona przed chwilą stała naprzeciwko uzbrojonego przestępcy, nie należy do moich ulubionych nocnych pogawędek. – Chcę być takim detektywem jak kiedyś. – D.D., zakochałem się w detektyw, którą wtedy byłaś. Ożeniłem się z nią.
Nie musisz się zmieniać ani dla mnie, ani dla Jacka. Wiemy, jakim byłaś detektywem. – Okej. – Płaczesz? – Detektywi nie płaczą. – Ale superwizorzy z ograniczonym zakresem obowiązków… – Być może. – Dziękuję, że żyjesz. – Dziękuję, że mnie wspierasz. – Znaleźliście te zaginione dziewczyny? – Obie, Stacey Summers i Florę Dane. – Wspaniale! Wszystko z nimi okej? D.D. odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Jeszcze nie wiemy. Budzę się i oślepia mnie jaskrawe światło. Widzę białe panele na suficie wysoko nade mną, czuję szorstkie prześcieradło ciasno owinięte wokół mojej klatki piersiowej i dostrzegam metalową poręcz łóżka. Odwracam lekko głowę, żeby zobaczyć Samuela, który osunął się na krześle i podparł głowę rękoma. Tym razem nie ma na sobie garnituru, tylko kruczoczarną koszulę i ciemne dżinsy, strój, który bardziej pasowałby do klubu nocnego niż do szpitala. Moja mama jest w samolocie, zaczynam myśleć, ale szybko przytomnieję. Nie jestem w Georgii. Jestem w Bostonie. I nie uciekłam Jacobowi, uciekłam jego córce. Przez moment mam mętlik w głowie. Tyle wspomnień, tyle emocji. Nie jestem pewna, gdzie kończy się przeszłość, a gdzie zaczyna teraźniejszość. Nie jestem pewna, kim byłam i kim znowu będę. Stan zawieszenia. To nie jest najgorsze odczucie na świecie. Wielka obietnica nowego początku bez bólu, który zazwyczaj towarzyszy próbie podjęcia go w rzeczywistości. Boli mnie ramię. Kręci mi się w głowie. Mam sucho w ustach. Lindy i pistolet. Ja, odłamek szkła i słomka. Nacisnęła spust. Detektyw też to zrobiła. I upadłyśmy. Ona nie żyje. Nie muszę pytać, żeby to wiedzieć. Lindy na pewno nie żyje. Tylko w ten sposób można wyjaśnić to, że żyję ja. Wydostałam się. Jestem wolna. I ta myśl sprawia, że zaczynam się śmiać, choć dźwięk, który wydobywa się z mojego gardła, nie przypomina śmiechu. Samuel natychmiast pojawia się u mojego boku. Proponuje wodę, poprawia koc. Nie widzę mamy, ale na pewno jest gdzieś w tym szpitalu. Nawet jeśli mnie nienawidzi, jeśli ma złamane serce, jest wściekła, zdruzgotana, to nie jest kimś, kto
poddałby się bez walki. Chyba to po niej oddziedziczyłam. Znowu się śmieję. Albo płaczę. Bo jestem tutaj, ale kim jestem? Zabójczynią? Kobietą, która dobrze czuje się tylko w ciemnościach? Kobietą bez obietnic do spełnienia. Kim ona jest? Chciałabym móc wyszorować swój mózg. Wybielić oczy. Chciałabym móc chwycić swoje ciało i wytrzepać je. Żadnych wspomnień o skrzyniach w kształcie trumny, o żółtych od tytoniu zębach Jacoba, o tym, jak pachnie płonące ludzkie ciało. Oddałabym to wszystko. Nie pamiętała nic. Nie wiedziała nic. Byłabym po prostu dziewczyną biegającą po lasach Maine i podkradającą resztki jedzenia dla lisów. Samuel trzyma mnie za lewą rękę, bo prawą mam mocno obandażowaną. – Przetrwałaś – mówi. – Jesteś silna. Dasz sobie radę. Jesteś ocaloną. – A Stacey Summers? – słyszę swój szept. – Dzięki tobie znaleźliśmy ją i zabraliśmy do szpitala w ostatniej chwili. Ty to zrobiłaś, Floro. Ty. Uśmiecham się, ale nie wyglądam na szczęśliwą. Bo wiem lepiej od wszystkich, że ten właśnie moment to jedyna łatwa chwila. Ten moment, gdy Stacey się budzi, nareszcie wolna, i ma przy sobie rodziców. A oni płaczą, i ona płacze, i wszyscy czują taką ogromną ulgę. Właśnie spełniło się ich najgorętsze pragnienie. A kolejne chwile? Jutro, pojutrze, następnego dnia? Będzie potrzebować wsparcia – myślę sobie. I… Otrzyma je. Ode mnie, od Samuela, od mojej matki. Wszyscy razem zaczęliśmy tę podróż, każdy na swój własny sposób. I ja ją dokończę. Jeśli Stacey mi pozwoli, pomogę jej. Dość już walczyłam sama w ciemności. Miło będzie spróbować poszukać światła z kimś innym. Następne pytanie zadaję Samuelowi spojrzeniem, bo nie jestem w stanie wypowiedzieć tych słów. – Zmarła na miejscu – mówi. – Wygląda na to, że razem z Devonem Gouldingiem uprowadzili co najmniej trzy dziewczyny. Kristy Kilker zginęła. Ale ty i Stacey Summers… dałyście radę. – Nie miałam pojęcia, że Lindy jest w Bostonie – mamroczę. – Poszłam do Tonicu w piątkowy wieczór, bo znajomi Stacey mówili, że tam z nią bywali. Lindy… Córka Jacoba. Nie wiedziałam, że przyjechała do Bostonu. Nie przyszłoby mi to do głowy. – Poznałaś ją, gdy byłaś u Jacoba. Rozumiem pytanie, które tak naprawdę zadał. Dlaczego nigdy o niej nie wspomniałam, dlaczego nie powiadomiłam władz? Mówię mu prawdę:
– Nikt nie chce być potworem. – Nie jesteś potworem, Floro. Jesteś ocaloną. – To nie wystarczy. Tobie się wydaje, że tak. Ale nie, to za mało. – Uratowałaś tej dziewczynie życie. – Zabiłam człowieka. – I nagle znowu ogarnia mnie ciemność, tak prędko. – Patrzyłam, jak płonie, i nic mnie to nie obchodziło. Tkwiłam w pustce. Zawsze tkwię sama w pustce! – W takim razie dokonaj innego wyboru, Floro. Nikt nie twierdzi, że życie jest łatwe. Nadal będziesz musiała wstawać codziennie rano. I nadal będziesz musiała podejmować decyzje. Minęło pięć lat i jesteśmy w tym samym miejscu. Czy naprawdę chcesz dokonać takiego samego wyboru? Nie wiem, co odpowiedzieć. Mówił mi to już wcześniej. Przede wszystkim przetrwaj. A potem przestań się czuć jak ofiara. To wszystko brzmi tak prosto. A jednak… jednak… Zjawia się moja mama, zatrzymuje się niepewnie w drzwiach, uwięziona w swojej własnej wersji déjà vu. Jej smutna, pełna determinacji twarz. Jej koszmarnie brzydka koszula flanelowa. Srebrny lisek w zagłębieniu szyi. Tyle rzeczy powinnam jej powiedzieć. Tyle razy przeprosić. Chciałabym, żeby to było takie proste, jak mówi Samuel. Chcę takiego samego szczęśliwego zakończenia, na jakie z pewnością zasługuje Stacey Summers. Chcę powiedzieć prawdę i mieć nadzieję, że to mnie wyzwoli. Wysuwam rękę z dłoni Samuela. Wyciągam ją do matki. – Przepraszam – mówię. – Nie musisz… – Obwiniałam cię – słyszę swoje słowa. – Nie chciałam. Ale tak bardzo pragnęłaś, żebym wróciła. Widziałam cię w wiadomościach, jak błagałaś o mój powrót. Więc przetrwałam dla ciebie. Nawet jeśli lepiej byłoby, gdybym nie ocalała. Nawet jeśli wolałabym odpuścić. Przetrwałam, bo nie chciałam cię zawieść. Nic nie mówi, lecz widzę po wyrazie jej twarzy, że wie. Zerka na Samuela. Rozmawiali o tym. Byli tego świadomi, nawet jeśli mnie wydawało się inaczej. – Jacob miał córkę. Zmusili mnie, żebym chodziła z nimi do barów. Zmusili mnie, żebym pomagała wybrać kobiety, które potem zabijali. Trzy razy. Trzy kobiety zginęły przeze mnie. Tego nie da się cofnąć – mówię szczerze. – Nawet teraz, ze Stacey Summers. To nadal niewyrównany rachunek. – To nie jest twój rachunek do spłacenia. To są ich zbrodnie. – Patrzyłam, jak on płonie, to moja zbrodnia. – Floro… Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Jestem twoją matką
i kocham cię. Nawet teraz, gdy mi to powiedziałaś. Jestem twoją matką. I kocham cię. – Nie wiem, kim jestem – odpowiadam. – Nikt tego nie wie. Wszyscy spędzamy życie, próbując to ustalić, nawet ci, którzy nigdy nie zostali porwani. – Nadal za nim tęsknię. A to jest złe. Pokręcone. Nienawidzę go za to, że wciąż tkwi w mojej głowie. – To pogódź się z tym. Podziękuj mu, że uczynił cię silną. Podziękuj mu, że umarł, a ty mogłaś wrócić do domu. Taki człowiek jak on nie obroni się przed wdzięcznością, Floro. Pogódź się z nim, a on sam odejdzie. – To jakieś hippisowskie brednie. – To pierwszy krok, by odwrócić się od nienawiści. Prędzej czy później będziesz ją musiała porzucić, jeśli chcesz znowu zacząć żyć. – A ty go nienawidzisz? – Policja uważała, że Jacob cię zabije, Floro. Ich najlepsi specjaliści przewidzieli, że tamtego dnia cię zastrzeli, a potem zabije siebie. Postanowiłam być wdzięczna za to, że tego nie zrobił. Muszę to przemyśleć. Innego rodzaju odwagi potrzeba, by stanąć twarzą w twarz z uzbrojonym przeciwnikiem, a innego, by zacząć znowu żyć. – To jest Flora – mówię w końcu. – A teraz pora, żeby cała Flora wreszcie się obudziła. Mama mnie przytula. To wywołuje ból w obandażowanym ramieniu. I przeraża całą resztę mnie. Ale odwzajemniam uścisk. Koncentruję się na tym uczuciu, na zapachu, na całym tym doświadczeniu. Moja mama. Jej ramiona. Uścisk. Czterysta siedemdziesiąt dwa dni. Pięć długich lat. To jest Flora, a teraz pora, żeby Flora wreszcie wróciła do domu – myślę i ściskam mamę najmocniej, jak mogę.
Podziękowania
Książka ta zaczęła się od artykułu, który przeczytałam w internecie, na temat Biura do spraw Pomocy Ofiarom w FBI. Nigdy nie słyszałam o specjalistach do spraw ofiar i natychmiast zaintrygował mnie fakt, że ofiary i ich rodziny potrzebują pomocy wykraczającej poza tradycyjne wyobrażenie szczęśliwego zakończenia. Flora mogłaby potwierdzić, że ratunek to koniec jednej udręki, ale jednocześnie początek zupełnie nowej. Bardzo dziękuję Biuru Spraw Publicznych FBI za umówienie mnie na rozmowę z dwoma specjalistami do spraw ofiar, a także wszystkim tym, którzy poświęcili mi swój czas i podzielili się swoimi doświadczeniami. Zaangażowanie doktora Samuela Keynesa w życie Rosy i Flory wykracza oczywiście poza standardy, ale mam nadzieję, że rozumiecie licentia poetica. Wszelkie błędy są moje i tylko moje. Chciałabym także podziękować emerytowanemu detektywowi bostońskiej policji Wayne’owi Rockowi za przywrócenie D.D. do pracy! Nie umiałam odstawić jej na boczny tor, więc zwróciłam się do Wayne’a. Gdy wyjaśnił mi zasady pracy z ograniczonym zakresem obowiązków, od razu wiedziałam, że to byłaby tortura dla kogoś o temperamencie D.D., i nie mogłam się oprzeć! Dzięki, Wayne! Agentka specjalna Nidia Gamba pomogła mi z procedurami dotyczącymi wyśledzenia czarnego charakteru, Jacoba Nessa. Ona jest wspaniałym pierwowzorem Kimberly Quincy. Dziękuję, że poświęciłaś czas na dorwanie moich fikcyjnych drani, a jeszcze bardziej dziękuję za to, że łapiesz prawdziwych. Mój ulubiony lokalny detektyw, porucznik Michael Santuccio, również zasłużył na moją wdzięczność, przede wszystkim za to, że odpowiedział na mój gorączkowy SMS: „Szybko, muszę kogoś porwać, jak byś to zrobił?”. Natomiast moja ulubiona farmaceutka, Margaret Charpentier, podsunęła nasączony chmielem i kaliną materac. Jak wyjaśnia Flora, chmiel to ziołowy środek nasenny stosowany od czasów średniowiecza, choć jak dokładnie działa, nie zostało naukowo wyjaśnione. Ale czemu nie użyć go w fikcji literackiej? Zespół D.D. zawdzięcza swojego nowego członka, Carol Manley, synowi Carol, Davidowi Martinowi, który wpłacił hojny datek na schronisko dla zwierząt Conway Area Humane Society w zamian za umieszczenie nazwiska jego mamy w powieści. Mam nadzieję, że ucieszyliście się oboje, zwłaszcza z uznania dla psa Carol, Harleya. Gratuluję Kristy Kilker, która wygrała tegoroczny konkurs Kill a Friend, Maim a Buddy, zasługując w ten sposób na spektakularny koniec. W międzynarodowej edycji konkursu Kill a Friend, Maim a Mate zwyciężyła Jocelyne Ethier, dzięki czemu stała się podejrzaną kierowniczką klubu nocnego.
Dziękuję Wam obu za udział w tym zabawnym i absolutnie wyjątkowym konkursie. Mojej dobrej przyjaciółce Lisie Mac dziękuję ponownie za kolejną dawkę wiedzy kryminalistycznej, tym razem dotyczącej znaczenia brokatu w badaniu śladów – co pomogło mi przebrnąć przez najtrudniejszy moment. A jakże, znowu stawiam kolację. Czy może raczej całoroczny catering. Kolega po piórze doktor C.J. Lyons podzielił się ze mną ciekawostkami medycznymi o fizycznych skutkach głodu. Dziękuję! I wreszcie, jak to pisarze, mam ogromny dług wdzięczności wobec mojej rodziny, która musi ze mną wytrzymać, gdy zgrzytam zębami, mamroczę coś do ludzi, którzy nie istnieją, i nieustannie przeklinam swoją powieść. Moja córka, świetnie już wyćwiczona, spędziła ostatni tydzień przed terminem oddania książki, piekąc ciasteczka i podsuwając mi je. Naprawdę ją lubię. Przetrwanie to nie cel, tylko podróż. Ci, którzy ocaleli – ta książka jest dla Was.
Lisa Gardner Trzy prawdy i kłamstwo Opowiadanie o detektyw D.D. Warren
– Nie wiem, czy dam radę. – Naprawdę? To tylko banda gryzipiórków. Wydaje mi się, że miewałaś już do czynienia z trudniejszymi przeciwnikami. – Błagam! Czytałeś któryś z tych thrillerów? Krew i flaki na każdej stronie. Nie wspominając o tym, że nazwisko prowadzącej spotkanie brzmi Slaughter1. Znamienne. – Dawałaś sobie radę z gorszymi rzeczami. – Nie wiem, co im powiedzieć. W ich świecie detektywi zajmują się wyłącznie seryjnymi mordercami, a wyniki DNA są gotowe w kilka godzin. Praca w policji tak przecież nie wygląda. – Powiedz im to. Powiedz im prawdę. – Taa, mam wytknąć bandzie pasjonatów zbrodni, którzy wyszukują w Google takie hasła jak „najlepszy sposób na pozbycie się zwłok”, wszystkie błędy w ich powieściach? Wymyśl coś innego. Ty masz łatwiej. – Krzywo na niego spojrzała. – Będziesz im opowiadać o rozbryzgach krwi. Już ich kupiłeś. – Liczę na swój urok. I jestem uzbrojony w widowiskowe zdjęcia z miejsc zbrodni. Mam tę przewagę, że już to robiłem. D.D. spojrzała na zegarek, potarła dłońmi o dżinsy. – Trzydzieści minut. Za trzydzieści minut stanę twarzą w twarz z czterdziestką, pięćdziesiątką… – Powiedziałbym, że raczej setką… – …sfiksowanych autorów thrillerów. Co ja im powiem? Alex pochylił się i pocałował ją w policzek. Stali przy barze w kolejce po kawę. – Na pewno coś wymyślisz. Alex odebrał swoją kawę. I zostawił D.D. samą. – Akademia Policyjna dla Pisarzy – mamrotała piętnaście minut później detektyw D.D. Warren z bostońskiej policji. W jednej ręce trzymała kawę, w drugiej mapę uczelni. – Jaki pisarz chce iść do akademii policyjnej? Na miłość boską, nawet gliniarze nie mogą się doczekać, kiedy się z niej wyrwą. Zatrzymała się przed budynkiem, w którym odbywała się seria wykładów. Te „wakacje” to był pomysł Alexa. Polecieć do Wisconsin, akurat tam, i spędzić weekend w towarzystwie setek twórców thrillerów gadających o swojej pracy. Lata temu wciągnął go w to kumpel z kryminalistyki, który przysięgał, że jest naprawdę
fajnie. Omawiasz sobie odciski palców, rozpryski krwi czy ulubione miejsca zbrodni z bandą początkujących powieściopisarzy, którzy fascynują się procedurami policyjnymi i chcą wszystko opisać jak należy. Jako eksperci, D.D. i Alex mieli wstęp wolny. A skoro już tam byli, mogli też brać udział w dużo ciekawszych zajęciach. Odbywająca się co roku Akademia Policyjna dla Pisarzy w swojej ofercie nie tylko miała na przykład godzinne wykłady na takie tematy, jak wstęp do balistyki, lecz także współpracowała z lokalną komendą policji, organizując warsztaty praktyczne. Trening zespołowy jednostek specjalnych SWAT. Robienie uników samochodem. Odzyskiwanie dowodów spod wody. Alex zabrał swój strój do nurkowania. D.D. nie mogła się doczekać udziału w kursie treningu zespołowego SWAT. Ale najpierw musiała przetrwać poranek. Miała odegrać rolę tak zwanego eksperta i zaprezentować szczegóły z codziennego życia detektywa z wydziału zabójstw. Które w rzeczywistości wcale nie jest tak interesujące, jak większość ludzi czy pisarzy sobie wyobraża. D.D. sporadycznie czytywała thrillery – jeśli znajdowała czas na lekturę. Lubiła dobre fabuły z wieloma zwrotami akcji. Gdy fikcyjni detektywi spędzali cały czas na zabawie w kotka i myszkę z seryjnymi mordercami, łatwiej można było zapomnieć o prawdziwych problemach w pracy. Dziś jednak miała powiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Oby nie zanudziła swoich słuchaczy na śmierć. D.D. przeszła przez szklane drzwi, a gorące sierpniowe słońce natychmiast zastąpił lodowaty chłód klimatyzowanego wnętrza uczelni. Powinna pamiętać to ze swojego pobytu w akademii: utrzymywanie arktycznych temperatur w salach wykładowych, prawdopodobnie po to, by utrudnić studentom zaśnięcie. Schody, zakręt, drugi zakręt i już była pod swoją salą. Napis na ustawionej na zewnątrz tablicy głosił: Praca policjanta od środka. Detektyw D.D. Warren z bostońskiej policji. A w sali, zgodnie z przewidywaniami Alexa czekało ponad sto osób. Ci, którzy przyszli wcześniej, zdołali zająć miejsca siedzące. Inni dzielnie stali, gdzie się tylko dało. Co znaczyło, że musi zacząć od mocnego akcentu, bo inaczej zaczną się rozchodzić. – Co ja im powiem? D.D. uśmiechnęła się dziarsko, mocniej ścisnęła kubek z kawą i ruszyła na przód sali. Po drodze minęła drobną blondynkę z fryzurą, którą sama chętnie by wypróbowała. Była to główna prowadząca spotkanie, Karin Slaughter. Nazwisko godne autorki mrożących krew w żyłach thrillerów2. Miejsce obok niej zajmowała antropolog kryminalna Kathy Reichs3, która napisała o rozkładzie zwłok takie rzeczy, że D.D. wolałaby o nich nic nie wiedzieć. Akademia Policyjna dla Pisarzy zatrudniała bowiem nie tylko gliniarzy sprowadzających wszystkich na ziemię, lecz także paru autorów bestsellerów z listy „The New York Timesa”, którzy wiedzieli
już, jak pisać książki. – Praca policjanta od środka – mamrotała D.D. pod nosem. – To się nie uda. Nie uda się. Nie uda. Dotarła na przód sali. Odstawiła kawę. Torebkę. Zobaczyła białą tablicę, na której miała wypisać błyskotliwe uwagi na temat pracy detektywa. Oddawaj na czas raporty. Nigdy nie wkurzaj szefa. Zdecydowanie oddawaj na czas raporty. Odwróciła się twarzą do sali. O tak, co najmniej sto osób. Wszystkie wyposażone w iPady i laptopy do robienia notatek. Autorzy bestsellerów i początkujący pisarze, a wszyscy z obsesją na punkcie zbrodni i zdeterminowani, by dobrze ją opisać. Co Alex mówił jej o swojej zeszłorocznej prezentacji? Im więcej krwi na slajdach, tym publiczność bardziej zadowolona. D.D. wzięła głęboki oddech. Praca policjanta od środka to za mało. Otworzyła usta i usłyszała swój głos: – Podzielę się dzisiaj z wami najdziwniejszą sprawą, nad jaką pracowałam. Występują w niej obskurny hotel, prostytutka i odcięta noga. Co wy na to? Ludzie z tyłu sali po cichu odstawili torby i oparli się o ścianę. – Okej. W takim razie zaczynamy. – Znacie grę w trzy prawdy i kłamstwo? Większość z tego, co wam powiem, będzie prawdą. Tylko jeden szczegół okaże się kłamstwem. Często piszecie o detektywach, więc teraz będziecie się mogli poczuć jak oni. Ta osoba, która pierwsza wskaże kłamstwo, otrzyma specjalną nagrodę. Uniesiona ręka z tyłu sali. Mężczyzna, metr dziewięćdziesiąt, brązowa czupryna, grube okulary. – A co to za nagroda? – zapytał. – Zobaczycie. Zbiorowy jęk. – Hej, chyba lubicie budowanie napięcia? D.D. upiła łyk kawy. Zebrała myśli. – Dobrze. Zacznijmy od policyjnego abecadła. Przestępstwo zaczyna się od telefonu, powiedzmy od zgłoszenia pod dziewięćset jedenaście, a czasem nawet od telefonu bezpośrednio na posterunek. W każdym razie na miejscu najpierw zjawia się umundurowany patrol. W omawianej przez nas sprawie menadżer z nocnej zmiany w hotelu Best Getaway w Bostonie zadzwonił pod numer alarmowy, domagając się przysłania karetki. Dyspozytor starał się uzyskać więcej informacji, ale mężczyzna nie był w stanie ich udzielić, bo walczył z wymiotami. Dyspozytor wezwał więc służby ratunkowe, a także pierwszego z brzegu wolnego policjanta. W naszym przypadku tym, który miał znaleźć ciało, był żółtodziób Justin, trzeci dzień na służbie. Wiecie, czego nienawidzą policjanci z wydziału zabójstw? Co naprawdę, tak
naprawdę działa nam na nerwy? – D.D. rozejrzała się po sali. Jej słuchacze, jeden po drugim, posłusznie kręcili głowami. – Członków służb ratunkowych, którzy pierwsi docierają na miejsce zbrodni i demolują je. Nie zrozumcie mnie źle. Szanujemy ratowników medycznych. Oczywiście, że ich szanujemy. Ale nie macie pojęcia, co potrafią zrobić z miejscem zbrodni. Depczą dowody, dźwigając nosze. Przyklękają pośród rozbryzgów krwi, żeby sprawdzić oznaki życia ofiary i rozpocząć reanimację. Rozrzucają wokół opakowania po bandażach, gazie czy strzykawkach. Nie jestem małoduszna, rozumiem, że najważniejsze jest ratowanie życia. Problem w tym, że moja praca z definicji zaczyna się dopiero, gdy działania ratowników medycznych nie przynoszą skutku. Tylko że wtedy jest już o wiele trudniejsza. Słuchacze pokiwali głowami. – Jednak w tym przypadku Justin, żółtodziób z patrolu, oszczędził mnie i mojemu zespołowi mnóstwa trosk. Zajrzał do pokoju hotelowego i w obliczu tego, co tam zastał, nie będąc idiotą, odwołał karetkę, bo jej przyjazd niczego by nie zmienił. Zabezpieczył miejsce przestępstwa, a potem poprosił dyspozytora, żeby zawiadomił odpowiednią jednostkę z wydziału zabójstw. Dobra robota. W bostońskim wydziale zabójstw pracujemy w trzyosobowych zespołach. Ja jestem sierżantem, co oznacza, że dowodzę swoim oddziałem, chociaż moi współpracownicy, Phil i Neil, zapewne mają na ten temat odmienne zdanie. Zespoły dyżurują po kolei. Tej sobotniej nocy to my byliśmy tą szczęśliwą ekipą, którą o drugiej nad ranem wezwano do obskurnego hotelu, w którym wynajmuje się pokoje na godziny. Robota policyjna polega na trafnym obstawianiu. Hotel z pokojami na godziny w centrum Bostonu… od razu myślę o przedawkowaniu narkotyków, ewentualnie o kłótni alfonsa z prostytutką albo dilera z dilerem. Takie rzeczy się zdarzają. Więc nie jestem szczególnie zaskoczona, gdy wchodzę do pełnego krwi pokoju hotelowego i znajduję na podłodze nagie ciało mężczyzny. Zaskoczyło mnie jednak to, że ciało zostało częściowo rozczłonkowane. Prawa noga została odrąbana tuż nad kolanem. Znaleźliśmy ją w wannie. – Okej – powiedziała D.D. energicznym głosem. – Jesteście ambitnymi amatorami zbrodni. A teraz wyobraźcie sobie, że stajecie się detektywami z wydziału zabójstw i właśnie wkraczacie na miejsce zbrodni. Co robicie w pierwszej kolejności? Las rąk w górze. D.D. podeszła do kobiety w średnim wieku z tyłu sali. – Zabezpieczamy miejsce zbrodni – odparła kobieta. – Po części słusznie – przyznała D.D. – W teorii powinien to zrobić ten, kto pierwszy przybył na miejsce. Ale zawalić zabezpieczenie to zawalić całe dochodzenie, więc gdy tylko zjawiam się na miejscu, sprawdzam, czy wszystko
jest jak trzeba. W tym przypadku nasz żółtodziób Justin pokazał, że na szkoleniach słuchał uważnie. Nie tylko ogrodził taśmą pokój, ale też większość parkingu. Nadgorliwość? Możliwe. Ale nasz U, czyli nasz umarlak, musiał się jakoś do tego pokoju hotelowego dostać, prawda? A zatem lepiej zabezpieczyć wszystkie wejścia i wyjścia, żeby przez przypadek nie zniszczyć dowodów. Co dalej? – Zakładamy ewidencję wejść – zawołał ktoś. – Och, chyba oglądacie dużo telewizji. I znowu po części słusznie. Bierze się za to umundurowany policjant z patrolu albo detektyw z policji okręgowej. Ustawia się po wewnętrznej stronie taśmy i zapisuje w tak zwanej ewidencji wejść każdą osobę, która wkracza na odgrodzony teren. Zasadniczo po przybyciu na miejsce przestępstwa każdy członek służb, w tym i ja, musi podać do tej ewidencji numer swojej odznaki. Wiecie dlaczego? – Zasada Locarda. D.D. spojrzała w kierunku, z którego padła odpowiedź. Pierwszy rząd. Przystojny szatyn, elegancka marynarka, krótkie, lekko pofalowane włosy. Rozpoznała w nim jednego z prowadzących wykłady, Joego Findera, znanego z błyskotliwych thrillerów4. – Ktoś tu się chyba popisuje – rzuciła. Uśmiechnął się. – Joe ma bardzo techniczne podejście, ale to prawda. Zasada Locarda mówi, że każdy, kto wchodzi na miejsce zbrodni, coś wnosi: włos, włókno materiału, odciski palców, cokolwiek. To podstawowy dogmat kryminologii: badając miejsce zbrodni, technicy są w stanie zidentyfikować wszelkie wniesione elementy, a potem tacy sprytni detektywi jak ja mogą wykorzystać te informacje, żeby złapać złoczyńcę. Oczywiście ta sama zasada dotyczy nas, tych dobrych. Wiadomo, że zakładamy rękawiczki, a jak jest bardzo dużo krwi, to też ochraniacze na włosy i na buty. Ale to nie znaczy, że czegoś nie zostawimy. Taka ewidencja spełnia więc dwie funkcje. Po pierwsze, pomaga technikom odróżnić ślady stóp, może nawet odcisk palca jakiegoś nieostrożnego policjanta od istotnych dowodów zebranych w miejscu zbrodni. Po drugie, odnotowanie każdego, kto wchodzi na miejsce zbrodni, jest niezbędne ze względów prawnych. A teraz pytanie. Żółtodziób z patrolu, który pierwszy przybył na wezwanie, świetnie się spisał, odgradzając teren, ale pstryka zdjęcie, żeby pochwalić się kumplom. Mały plus pracy w policji czy też jednak powinnam skonfiskować mu ten telefon? – Skonfiskować – stwierdziła jednogłośnie sala. – A co z nogą? – zawołał jakiś mężczyzna. – Aleś pan krwiożerczy. Reszta sali dostaje dodatkowe punkty. Żadnych prywatnych zdjęć z miejsca zbrodni. Każdy prokurator powie wam, że zdjęcia robione komórką i selfie to istna zmora. Każde zdjęcie z miejsca przestępstwa jest dowodem, a wszystkie dowody podlegają ujawnieniu, co oznacza, że muszą zostać
przekazane obronie na jej żądanie. Żółtodziób z patrolu robi zdjęcie, nikomu o nim nie wspomina, więc obrona nie ma okazji go zobaczyć, ale sześć miesięcy po procesie Justin pokazuje to zdjęcie w barze niewłaściwej osobie i obrona ma teraz podstawy do obalenia oskarżenia. Absolutnie żadnych prywatnych zdjęć na miejscu przestępstwa. A więc… zdaje się, że naszemu U nadal brakuje nogi. D.D. zrobiła przerwę. Upiła łyk kawy. Popatrzyła na słuchaczy. Pochylali się do przodu podekscytowani. Alex trafnie ich opisał. Autorzy thrillerów uwielbiają makabrę. – To właśnie robi detektyw z wydziału zabójstw, gdy dociera na miejsce zbrodni: ustala priorytety. Mam pokój hotelowy ze zwłokami, który muszą zbadać zarówno technicy, jak i mój zespół. Mam cały budynek pełen ewentualnych świadków, z których większość zaprzeczy wszystkiemu, ale i tak muszę ich przesłuchać. W dzisiejszych czasach gdzieś na pewno jest kamera, nagranie z której będę chciała obejrzeć, im szybciej, tym lepiej. Mnóstwo roboty, a bardzo mało czasu. Muszę więc określić swoje priorytety, a potem ustalić strategię. W tym przypadku wysyłam policjantów z patrolu, żeby przeszli się po wszystkich pokojach w poszukiwaniu świadków. Wypytali, co kto słyszał. Jeśli znajdą coś ciekawego, mają wezwać jednego z moich detektywów do przeprowadzenia właściwego przesłuchania. Jednocześnie wysyłam mojego kolegę z zespołu, Phila, do menadżera hotelu z nocnej zmiany, żeby wycisnął z niego wszystko, co wie o mieszkańcu tego pokoju, i żeby zdobył nagrania z monitoringu. Phil umie rozmawiać z ludźmi, więc jestem pewna, że załatwi sprawę bez konieczności zdobycia nakazu. Czyli w pokoju zostaję ja i mój drugi kolega z zespołu, Neil. Dwoje detektywów na tak małej przestrzeni to i tak sporo. Pamiętajcie, że już kręcą się wszędzie technicy, nie wspominając o fotografie. Za dużo nas tam i nikt tak naprawdę nic nie może zrobić. Na razie powstrzymałam też koronera. Facet nie żyje, nigdzie się nie wybiera. Koroner będzie mógł zabrać ciało, i nogę, jak tylko skończymy. Tak wygląda zarządzanie miejscem zbrodni. I szczerze mówiąc, to jeden z najważniejszych elementów mojej pracy. Tak samo jak przy zabezpieczaniu miejsca przestępstwa: zawalisz zarządzanie, zawalisz śledztwo. Nie zamierzam spartolić własnego dochodzenia. Co prowadzi nas do… – Nogi – rzucił ktoś z sali. D.D. znów przerwała, żeby napić się kawy. – Nie. Oczywiście pragniecie nogi. Ja też chcę się na nią pogapić. Neil, który był kiedyś ratownikiem medycznym, zapewne także pragnie ją obejrzeć. Ale w mojej robocie, tak jak w waszych powieściach, nie da się przeskoczyć do przodu. Noga jest w wannie. Ciało leży przed drzwiami. To znaczy, że najpierw musimy zająć się ciałem. Okej. Podstawowe dane. Oceniam, że zmarły to mężczyzna po
pięćdziesiątce, z przerzedzonymi ciemnymi włosami, lekko zaokrąglony w pasie, ale z ładną muskulaturą. Nie, nie ślinię się na jego widok. Próbuję się domyślić, kim jest. Zidentyfikować ofiarę. To jeden z pierwszych kroków w moim śledztwie. Jest mnóstwo rzeczy, których nie dostrzegam, choćby śladów po ukłuciach igłą. Ten gość nie ćpał. Może inne określenie byłoby lepsze, ale po prostu wygląda na to zbyt zdrowo. Ma też wypolerowane paznokcie, co wskazuje na poziom dochodów niepasujący do hotelu z pokojami na godziny. Leży na brzuchu, odwrócimy go dopiero na sam koniec. Widzę ślady krwi wokół jego szyi i ramion, ale na razie najbardziej widoczną raną jest ta po odciętej nodze – prawej, amputowanej powyżej kolana. I tu zaczyna się robić ciekawie. Mężczyzna powyżej kolana ma zawiązaną opaskę uciskową. To chyba jedwabny krawat. Mojemu koledze z zespołu, Neilowi, przypada zaszczyt udania się do stóp łóżka, gdzie leży niewielki stos ubrań. Na stosik składają się starannie złożone czarne spodnie i elegancka niebieska koszula. Neil odczytuje metki. Na jego oko te ubrania są warte około tysiąca dolarów. I tak, krawata nie ma. Wiem, co chcecie, żebym zrobiła. Mój mąż, Alex Wilson, jest specjalistą od śladów krwi i ostrzegał mnie przed wami. Chcecie nogi. Macie obsesję na jej punkcie. Idź śladem krwi do łazienki i do odciętej kończyny. Bo z całą pewnością, gdybyście to wy pisali tę scenę… jakiś zboczony psychopata odrąbałby temu mężczyźnie nogę i zostawił go, żeby się wykrwawił, a nasz U – może jakiś agent CIA albo szpieg gospodarczy – dzielnie obwiązałby sobie krwawiący kikut i przeczołgałby się, zostawiając za sobą szeroki pas krwi, tylko po to, by wyzionąć ducha tuż pod drzwiami, parę centymetrów od realnej szansy na pomoc. Nie pójdziemy śladem krwi. Przykro mi. To ma być o prawdziwej robocie policyjnej, więc muszę mówić wam prawdę. Zamiast tego przeszukujemy ubranie ofiary, a potem łóżko i stolik nocny obok. Tożsamość, moi drodzy. Portfel, komórka, kluczyki od auta. Chcemy wiedzieć, kim jest U. D.D. przewróciła oczami i napiła się kawy. Jej publiczność była rozczarowana. Naprawdę pragnęli tej odciętej nogi. – Dobra, niech wam będzie. Przyśpieszę. Nie ma portfela, nie ma komórki, nie ma kluczyków. Więc zakładamy, że nasz U został nie tylko rozczłonkowany, lecz także okradziony. Biorąc pod uwagę sposób poskładania ubrań w stosiku na łóżku, mam już pewne teorie na ten temat. Ale wrócimy do tego później. Bo teraz będzie to, na co wszyscy czekacie. Idziemy śladem krwi na brudnej wykładzinie. Zaglądamy do maleńkiej, lodowatej i wilgotnej łazienki. Dwa karaluchy – dwa! – już żłobią ślady w kałuży krwi. I spostrzegamy odciętą nogę. Obłożoną suchym lodem, w wannie wyściełanej folią. Ręka w górze. Czupryna z tyłu. – Tak? – zawołała do niego D.D.
– Suchy lód to kłamstwo. To znaczy, kto odrąbuje kończynę i obkłada ją suchym lodem? – Nawet lepiej, kto przynosi suchy lód do obskurnego hotelu? – skomentowała D.D., po czym potrząsnęła głową. – Nie, suchy lód to nie kłamstwo, ale absolutnie przyznaję, że to bardzo niezwykłe znalezisko na miejscu zbrodni. Oprócz suchego lodu znaleźliśmy gumowe rękawiczki, całe we krwi, i piłę, też zakrwawioną, na podłodze przy sedesie. W umywalce natknęliśmy się na kilka okrągłych zielonych pastylek. Mój partner Neil, łebski detektyw, sprawdził numer wybity na tabletkach na stronie identyfikującej leki i stwierdził, że to OxyContin. Uniesiona dłoń z przodu sali. – Tak? – Te pastylki to kłamstwo. Kto przynosi leki przeciwbólowe, jak chce kogoś porąbać? – Świetne pytanie. Doprawdy, kto? Tabletki to nie kłamstwo, ale wskazówka. Biorąc pod uwagę brak aptecznego opakowania leku, prawdopodobnie został on zdobyty nielegalnie, kupiony na ulicy, nareszcie coś, co spodziewałabym się znaleźć w takim hotelu. Może właśnie dlatego nasz dobrze sytuowany U znalazł się w tym miejscu. Ze względu na narkotyki. – Suchy lód i środki przeciwbólowe – skomentował ktoś z tyłu. – Hej, czekajcie chwilę… – Nie, nie, nie – przerwała D.D. – Żadnego przeskakiwania do przodu. Miejsce zbrodni jest jak powieść. Wszystko po kolei. A więc wraca mój partner Phil z rozmowy z menadżerem z nocnej zmiany. Ma nazwisko, na jakie nasz U wynajął pokój: George Clooney. Zaryzykowaliśmy i uznaliśmy, że to pseudonim. Płacił oczywiście gotówką. I, tak, na parkingu jest zainstalowana kamera, a menadżer z nocnej zmiany pozwolił Philowi przejrzeć zapis. Niestety Phil widział tylko plecy mężczyzny, który niósł wielką torbę sportową, podszedł do drzwi pokoju, a potem je otworzył. Z pewnością miał wtedy obie nogi i wyglądał na eleganckiego dżentelmena, być może jakiegoś biznesmena. I to wszystko, czego Phil zdołał się dowiedzieć. W tym momencie ja i Phil wychodzimy z pokoju, żeby zrobić miejsce dla koronera. Zostawiam tam Neila, bo jako były ratownik medyczny lubi samodzielnie przyjrzeć się ciału. Neil zajmuje się zwłokami. Phil i ja lecimy sprawdzić parking, czy nie ma tam samochodu U. Mamy nadzieję, że znajdziemy w nim dowód rejestracyjny z jego danymi. Ale nic z tego. Jeśli U przyjechał samochodem, to tutaj go nie zaparkował. Wpadam na genialny pomysł, żeby policjant z patrolu zlustrował okolicę i porobił zdjęcia tablic rejestracyjnych. Sprawdzimy to miejsce za dwadzieścia cztery godziny i zobaczymy, które auta nadal tu stoją. Może jedno z nich okaże się własnością zmarłego.
Na tym etapie następuje pewien zastój w działaniach śledczych. Mamy niezidentyfikowanego U, któremu brakuje nogi. Owszem, są pewne tropy. Choćby suchy lód. Chyba nie tak łatwo go kupić. Możemy odwiedzić sprzedawców, sprawdzić, czy któryś z nich nie rozpoznaje U, ale z tym trzeba poczekać do otwarcia firm, rano, a ja nie chcę czekać. Jestem detektywem z wydziału zabójstw. Potrzebuję tropów, za którymi mogłabym ruszyć, bo każda godzina, która mija, zmniejsza moje szanse na rozwiązanie tej sprawy. – A co z tą torbą sportową? – odezwała się jakaś kobieta bliżej tyłu sali. – Mówiła pani, że na nagraniu widać mężczyznę z torbą, ale nie wspomniała pani o niej, opisując pokój. – Ach, brawa dla pani. Gdzie jest torba sportowa, skoro nie ma jej w pokoju? Brakuje jej, tak samo jak portfela mężczyzny. D.D. przez chwilę nic nie mówiła, żeby dać czas słuchaczom na zastanowienie się. – Phil powinien jeszcze raz obejrzeć nagranie z kamery – zawołał jakiś mężczyzna. – Ktoś musiał wejść później do pokoju. – Phil nie jest idiotą. Obejrzał całe nagranie. Nikt później nie przyszedł. Honor przypadł Karin Slaughter. – W takim razie przyszedł wcześniej. Ta druga osoba już czekała na U w pokoju. Pytanie zatem, nie kto do niego wcześniej wszedł, tylko kto z niego potem wyszedł. – I znowu po części słusznie. W trakcie dochodzenia wychodzi na jaw, że nagranie z kamery to cyfrowa pętla. Nagrywa się od nowa co dwie godziny. Więc możliwe, że ktoś przyjechał przed U, a kamera zdążyła już na tym zapisie nagrać kolejny. Pani teoria jest słuszna: najprawdopodobniej nasza tajemnicza druga osoba przybyła przed zmarłym. – A potem po morderstwie wyszła – dodał ktoś z głębi sali. D.D. wzruszyła ramionami. – Można by tak pomyśleć, tylko że tu sprawa się komplikuje. Na nagraniu widać całą sekwencję, jak U wchodzi do pokoju z torbą sportową, potem zjawia się menadżer z nocnej zmiany, później następuje rzyganie, a na koniec żółtodziób z patrolu odgradza miejsce przestępstwa. Jakimś cudem przez cały ten czas nikt z tego pokoju nie wychodzi. – To niemożliwe. – Mężczyzna z tyłu sali. – Słusznie. Nikt nie wyszedł drzwiami. Ale w pokoju jest tylne okno. Małe. Na pewno nie zmieściłby się w nim dorosły mężczyzna. Ale gdy razem z Philem wracamy do pokoju, żeby to sprawdzić, okazuje się, że okno jest lekko uchylone. Jakby ktoś dopiero co je otworzył. I mniej więcej w tym samym momencie Neil zauważa brokat. – Co wiemy do tej pory? Czasem podczas trwania śledztwa trzeba się
zatrzymać, cofnąć, zastanowić. Mamy przypuszczalnie zamożnego U, którego znaleziono martwego na podłodze wynajmowanego na godziny pokoju w nędznym hotelu. Wiemy, że wszedł do niego sam i z torbą sportową. Gdy znalazł się w środku, zdjął ubranie. Biorąc pod uwagę, jak porządnie zostało odłożone, dochodzę do wniosku, że zrobił to z własnej woli. Wiemy, że miał nielegalnie zdobyte leki. Nie byłby pierwszym człowiekiem sukcesu, który wpada w uzależnienie od narkotyków przepisywanych na receptę, więc może to narkoman. Wiemy, że coś najwyraźniej poszło nie tak, bo noga mężczyzny została odcięta i wsadzona do wanny. W którym momencie próbował ratować sobie życie poprzez zawiązanie opaski uciskowej? Ta sekwencja zdarzeń wydaje mi się dość mętna. W każdym razie na pewno wiemy, że zniknęła torba sportowa mężczyzny, jego portfel i rzeczy osobiste, takie jak telefon komórkowy czy kluczyki. A teraz, dzięki Neilowi, wiemy, że jedwabny krawat, który robił za opaskę uciskową, jest pokryty nie tylko krwią, ale także srebrnym brokatem. – To kłamstwo. – Nowy głos z przodu sali. – Jeśli krawat jest przesiąknięty krwią, to jak możecie widzieć brokat? – Brokat jest błyszczący. A krew nie. Cóż, nie jestem ekspertem od badania śladów. Nie mam pojęcia, jaką wartość dowodową może mieć brokat. Wiem tylko, że w całym pokoju hotelowym nie ma żadnego potencjalnego źródła brokatu. A to oznacza… – Zasada Locarda – powtórzył Finder. – Właśnie. Źródłem brokatu musiał być sprawca. Który następnie wydostał się z pokoju przez małe okienko z tyłu i zabrał ze sobą rzeczy U. Ta teoria wydaje się jeszcze bardziej wiarygodna, gdy na parapecie znajdujemy ślady krwi i brokatu. No dalej, powiedzcie mi, co trzeba. – Prostytutka – zawołało pół sali. D.D. pokiwała głową z aprobatą. – Mówiłam wam. W tej sprawie występują obskurny hotel, prostytutka i odcięta noga. A teraz pora zidentyfikować pierwszą interesującą nas osobę, prostytutkę. – W pierwszej kolejności dzwonimy do detektywów z policji okręgowej. W większości komend w miastach istnieją wydziały do spraw obyczajowych, które zajmują się takimi kwestiami jak prostytucja. W Bostonie jednak sprawy obyczajowe to zakres działania lokalnych komend. Czyli zasadniczo lokalnych detektywów. Biorąc pod uwagę, że panienki, podobnie jak gliny, trzymają się określonych rewirów, wystarczy, byśmy podali adres hotelu, i w ciągu paru minut dostajemy listę imion. A więc w drogę. Phil i ja zostawiamy Neila z ciałem i wyruszamy na ulice. Pierwszą dziewczynę z listy, Sashę, znajdujemy niemal natychmiast, pracuje dwie przecznice od hotelu. Wścieka się, że obecność policji odstrasza jej klientów.
Ale wydaje się zbyt opanowana, żeby być tą osobą, której szukamy. Chcąc jak najszybciej pozbyć się radiowozów ze swojej okolicy, zgadza się wyjawić nam, gdzie zaszyło się parę dziewcząt. To pobliski blok mieszkalny. Sypiący się, z przerdzewiałymi rurami i jeszcze gorszą administracją, jak się dowiadujemy, ale w takich warunkach mieszka większość dziewcząt. Idziemy tam z Philem. Chodzimy od drzwi do drzwi, pukamy, walimy i nic. Dopiero na trzecim piętrze… Tam trafiamy na krew na klamce. Wołamy „Policja!” i wzywamy do otwarcia drzwi. Nic się nie dzieje, więc Phil biegnie na dół, żeby obudzić dozorcę. Technicznie rzecz biorąc, dozorca nie ma prawa udostępniać policji mieszkania bez zgody lokatora – to naruszałoby prawo tego ostatniego do prywatności, czyli czwartą poprawkę. Ale krew na klamce w połączeniu z tym, że nikt nie reaguje na nasze wezwania, przemawiają na naszą korzyść i zapewniają coś, co się nazywa „naglącymi okolicznościami”. Możemy argumentować, że ślady krwi oraz brak odzewu dały nam podstawy do założenia, że bezpieczeństwo osoby w mieszkaniu jest bezpośrednio zagrożone, w związku z czym musieliśmy wejść do środka. Nie robiliśmy tego dla siebie, tylko dla osoby wewnątrz. Naprawdę! Dozorca budynku nie zamierza się z nami sprzeczać. Skoro będziemy w stanie podać rozsądne argumenty sędziemu… Otwiera drzwi, marudząc, że znowu będzie musiał sprzątać krew, a potem znika w głębi korytarza. Cokolwiek ma się teraz wydarzyć, on nie chce nic wiedzieć. Phil rusza pierwszy, ja go osłaniam, i wchodzimy. Pierwszą rzeczą, jaką zauważamy, jest czarna torba sportowa porzucona tuż przy drzwiach. Poza tym małe zawilgocone mieszkanie wydaje się puste. Ale nie dajemy się nabrać. Przeszukujemy je centymetr po centymetrze. I rzeczywiście, piętnaście minut później znajdujemy Harmony LaFab, jak ją nazywają, schowaną pod łóżkiem. To mnie przypada honor chwycenia jej za kostkę i wyciągnięcia z ukrycia. Harmony, metr pięćdziesiąt wzrostu, chuda jak szczapa, z szopą puszystych włosów blond i, tak, z rękami całymi we krwi. Zdecydowanie jest tą osobą, której szukamy. A teraz czyste szaleństwo. Dziewczyna zaczyna mówić, zanim nawet zdążę wyrecytować jej prawa. „To nie tak, jak myślicie, to nie tak, nie tak” – bełkocze od razu. „Jasne” – zapewniam ją, sięgając po kajdanki. „Ale ja nic nie zrobiłam. Ja tylko przyniosłam mu oxy. Ta noga… On sam to sobie zrobił. Przysięgam na Boga. Ten idiota nażarł się oxy, a potem odciął sobie tą cholerną piłą własną nogę!” – Wracamy do naszej gry w trzy prawdy i kłamstwo. Jak wam idzie? – Ona kłamie – odzywa się natychmiast jakaś kobieta po lewej. – Jest cała
we krwi, ma u siebie rzeczy ofiary. To oczywiste, że kłamie. – To dobra hipoteza – zgadza się D.D. – Z pewnością nie byłby to pierwszy przypadek podejrzanego w sprawie o morderstwo, który idzie w zaparte. Większość historii, które słyszę od podejrzanych, świadków czy nawet bliskich ofiary, zawiera jakieś kłamstwa. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że nie należy się śpieszyć z wnioskami. Nawet mając do czynienia z podejrzanym, który jest cały we krwi, dobry detektyw powinien przede wszystkim słuchać. Oto historia, jaką opowiedziała nam Harmony LaFab: Menadżer z nocnej zmiany w obskurnym hotelu ma robotę na boku. Sprzedaje nielegalne leki. Organizuje też zlecenia dla miejscowych dziewcząt. Tamten wieczór zaczyna się dla Harmony od telefonu od menadżera. Ma klienta, któremu potrzeba oxy oraz towarzystwa. Menadżer – nazwijmy go Shaggy – powiedział klientowi, żeby wrócił za dwie godziny. Harmony bierze lek i idzie do pokoju, czyli mija wystarczająco dużo czasu, żeby jej osoba zniknęła z nagrania z kamery. To sporo wyjaśnia, prawda? Harmony twierdzi, że gdy nasz U wchodzi do pokoju, jest trochę zaskoczona. Nie eleganckim ubraniem – ma klientów z różnych sfer – tylko tym, że mężczyzna jest rozpromieniony. Wydaje się niezwykle radosny i nieco podenerwowany. Perspektywą narkotyku, seksu, kto wie, ale Harmony rzadko zdarzają się aż tak podekscytowani klienci. Klient odstawia torbę i zaczyna mówić. To najdziwniejsza propozycja, jaką Harmony kiedykolwiek usłyszała, a wierzcie mi, że kobieta wykonująca jej zawód spotyka się z najróżniejszymi propozycjami. Po pierwsze, mężczyzna chce zobaczyć oxy. Po drugie, chce poznać właściwą dawkę, sprawdza ją sobie na telefonie. Najwyraźniej nie jest uzależniony, twierdzi, że nie ma doświadczenia. Chciałby skorzystać z profesjonalnej rady Harmony, ile powinien wziąć, żeby uśmierzyć najgorszy ból, a równocześnie zachować świadomość. „Świadomość czego?” – pyta Harmony. U otwiera czarną torbę sportową i wyjmuje małą przenośną lodówkę z suchym lodem, gumowe rękawiczki, nóż, piłę i młotek. Harmony zaczyna panikować. „Och, nie, nie, och, nie” – uspokaja ją klient. To nie ma z nią nic wspólnego. To wszystko dla niego. Cały ten wieczór, oxy, pokój – to wszystko w związku z jego nogą. Ona nie jest jego. Nigdy nie była. Odkąd był małym dzieckiem, wiedział, że to jest obca noga. Próbował się przyzwyczaić. Przekonać samego siebie, że nawet jeśli nie zdoła jej pokochać, to ją zaakceptuje, udając na przykład, że to proteza albo plastikowa noga. Przez jakiś czas chodził nawet na psychoterapię. Ale nic nie działało. A on nie może już dłużej żyć z tym czymś obcym. Musi się tej nogi pozbyć. Już czas. Zrobi to, co najtrudniejsze. Od Harmony potrzebuje tylko odrobiny pomocy. W zamian za nią zapłaci jej pięć tysięcy dolarów. Za jeden wieczór. Zgoda?
Harmony nie wie, co powiedzieć. Jest mocno skołowana. A nie bardzo jest czas na rozmowę. Mężczyzna już działa. Najpierw łyka trzy oxy i popija wodą z umywalki. Martwi się, że to będzie za dużo albo za mało, mówi, że wszystko musi dziać się szybko. Wykłada wannę workiem na śmieci, a potem, założywszy gumowe rękawiczki, wsypuje tam suchy lód. Zdaniem Harmony zachowuje się bardzo uprzejmie. Ostrzega ją, żeby nie dotykała suchego lodu gołymi rękami. Taki lód zamarza w temperaturze niższej niż zwykły lód i może natychmiast spowodować odmrożenie. Kładzie swoje narzędzia w wannie, po czym wraca do pokoju i powoli się rozbiera. A, o to chodzi, domyśla się Harmony. Chce szybkiego numerka, ostatniego z obiema nogami, zanim podda się absolutnemu szaleństwu. Ale nie, mężczyzna starannie składa ubrania. Zanosi komórkę do łazienki i kładzie na klapie sedesu. Wraca do pokoju i podnosi krawat. Robi się trochę powolny, powieki mu opadają, bo oxy zaczyna działać, ale to jeszcze bardziej go motywuje. Plan jest taki: zamierza zawiązać sobie krawat jako opaskę uciskową powyżej prawego kolana, żeby odciąć dopływ krwi do dolnej części nogi. A potem usiądzie na brzegu wanny (Harmony widziała jej pokrytą pleśnią krawędź, więc wie, że ten człowiek musi być naprawdę zdesperowany) i położy nogę na suchym lodzie. To będzie bolało, mówi jej. Nawet z oxy w krwiobiegu to będzie koszmarny ból. Właściwie to chyba powinien łyknąć jeszcze jedną tabletkę. Tak na wszelki wypadek. On musi to zrobić. To bardzo ważne. Kończynę trzeba zamrozić. Bo chociaż kontakt z suchym lodem boli, to jest niczym w porównaniu z bólem, jaki czułby, przecinając piłą niezamrożoną nogę. Harmony nie wie, co robić. Chyba nie do końca mu wierzy. Kto odcinałby sobie własną nogę? Kto ubzdurałby sobie, że jego własna kończyna jest czymś obcym? Ale widzi, że mężczyzna spokojnie zawiązuje krawat powyżej kolana i tak mocno go zaciska, że udo robi mu się czerwone, podczas gdy część nogi poniżej kolana powoli, ale nieuchronnie blednie. „Idealnie” – stwierdza mężczyzna. A teraz oto, co ona musi dla niego zrobić, żeby dostać pięć tysięcy dolarów. Niech się nie martwi, najgorsze zrobi on sam. Ale… to nie będzie łatwe. Studiował temat, dużo czytał, wszystko zaplanował. Doskonale wie, że choć bardzo chce pozbyć się tej nogi, to będzie koszmarnie bolało i wszystko zależy od siły jego woli. Chce, żeby Harmony potrzymała go za rękę. Może dała mu jeszcze więcej tabletek przeciwbólowych, gdyby ich potrzebował. Byłby bardzo wdzięczny. Bo powinna wiedzieć, że on nie chce umrzeć. On chce tylko pozbyć się tej nogi. Chce sam zrobić sobie amputację, ale z tego, co wyczytał, wynika, że może zemdleć. To
bardzo prawdopodobne. I chce, żeby ona wtedy zadzwoniła po pomoc. Numer jest już wstukany w komórkę, wszystko gotowe. Wystarczy wcisnąć. Teraz haczyk. Gdy przyjedzie karetka, ratownicy medyczni załadują na nosze nie tylko jego, ale też jego nogę. Takie są procedury: zachować kończynę, żeby można ją było przyszyć. A ponieważ noga będzie zamrożona, to jakiś zdolny chirurg może zdążyć ją przyszyć z powrotem, podczas gdy on będzie nieprzytomny i nie będzie mógł zaprotestować. Chce, żeby Harmony potraktowała nogę młotkiem. Będzie zamrożona, więc powinna się dać łatwo rozbić. Przynajmniej tak wyczytał w internecie. Gdyby mogła walnąć porządnie parę razy w tę jego znienawidzoną kończynę… To powinno wystarczyć. Nareszcie będzie wolny. Harmony nie wie, co myśleć. I nie wie, co powiedzieć. Siedzi tam, próbując ogarnąć myśli, a w tym czasie mężczyzna sięga do torby i wyciąga plik banknotów. Tysiąc dolarów, mówi jej. Jako znak dobrej woli. Jak wyjdzie ze szpitala, przyniesie jej pozostałe cztery. Stać go na to. I szczerze mówiąc, to niska cena za to, że w końcu poczuje się znowu sobą. Harmony jest przekonana, że ten gość to świr. Ale kasa to kasa i nikt, ani menadżer z hotelu, ani nikt inny nie wie o tych pieniądzach, a to jeszcze lepiej. Będzie je mogła odłożyć, może nawet pozwolą jej zmienić życie, jeśli ten idiota przeżyje. Wygląda na takiego wariata, że może będzie miał to szczęście. Daje jej pieniądze. A potem kuśtyka do łazienki i siada na krawędzi wanny. Bierze jeden z poprzecieranych ręczniczków i składa go trzy razy – prowizoryczny knebel, żeby nie krzyczeć, informuje ją. Ani policja, ani karetka nie mogą przyjechać zbyt wcześnie. Ostatni przegląd sprzętu. Rzeźnicki nóż, piła, młotek, wszystko w zasięgu ręki. Może powinien wziąć jeszcze jedną tabletkę oxy, skoro to już zaraz? Tylko że czuje się niewyraźnie, a musi mieć pewną rękę. Na dodatek boi się, że jak weźmie za dużo, bo przecież nie ma doświadczenia, to wszystko zwymiotuje. Więc te cztery, które już połknął, muszą wystarczyć. Chce, żeby cięcie było jak najczystsze. Wtedy łatwiej dopasować protezę. Harmony z nim nie rozmawia. Nie mówi ani słowa. Ściska w dłoni tysiąc dolarów, a mężczyzna unosi swoją prawą nogę obiema rękami, przesuwa ją nad krawędzią wanny i wrzuca do suchego lodu. Boli. Harmony od razu to widzi. Mężczyzna zagryza zęby na szmatce, napinają mu się żyły na szyi. Jest pewna, że krzyczy, choć nic nie słychać. Ale nie wyciąga nogi z lodu. Raczej wsuwa ją głębiej do wanny, aż po okręcony nad kolanem krawat. Poczuła chłód na policzkach, głównie to pamięta. Lód w wannie dymił, ale czuła na policzkach chłód. Mężczyzna odrzuca głowę do tyłu, uderza o ścianę. W pierwszej chwili
Harmony myśli, że ma jakiś atak i że już po wszystkim. On jednak najwyraźniej w ten sposób radzi sobie z bólem, bo w następnej chwili bierze do ręki rzeźnicki nóż. Wypluwa knebel, patrzy dzikim wzrokiem. „Uderz mnie. Uderz w nogę – rozkazuje podekscytowany. – Mocno!” Harmony robi to, szturcha palcem nagi goleń. „Nic nie czuję! Spróbuj młotkiem”. Bierze młotek i stuka nim na próbę w jego nogę. Nic. Ten wariat ma farta. Wsadza sobie z powrotem knebel do ust i unosi nóż. Harmony nie jest już taka pewna. Nie przepada za widokiem krwi. Wie, że w momencie gdy ten facet przekroi sobie udo, będzie krew, skóra i mięso. Prawdziwe mięso. Zaczyna panikować, chce się wycofać, ale facet tnie dalej. Głębiej i głębiej. „To jest jak wypadek samochodowy” – mówi nam. Nie może na to patrzeć, ale mimo to nie potrafi odwrócić wzroku. Tyle że nagle jest tego za dużo. I nie tylko dla niej, ale też dla niego. Upuszcza nóż i zaczyna jęczeć i trząść się jak galareta. „Nie mogę. Nie mogę. Och, nie, nie” – powtarza, jakby go opętało. Chce się pociąć, lecz nie potrafi, i to go wkurza. „Rozwal mi nogę. Rozwal ją! – zaczyna wrzeszczeć na Harmony, a sam próbuje wcisnąć dziewięćset jedenaście w telefonie. – Wciąż można ją rozwalić. No dalej!” Ale ona ma dość. Wybiega do sypialni, z młotkiem w jednej ręce i gotówką w drugiej. Musi się stamtąd wydostać. W chwili gdy dopada do drzwi, uświadamia sobie, że zobaczy ją kamera. A biorąc pod uwagę krew i całe to szaleństwo w łazience, za nic nie chce być z tym kojarzona. I wtedy dostrzega okno. Harmony ma silny instynkt przetrwania. Wystarcza jej ułamek sekundy, by wrzucić wszystko do stojącej obok torby sportowej. Mając już wolne ręce, otwiera okno, wyrzuca torbę, a potem sama się przez nie prześlizguje. Trzydzieści sekund później biegnie ulicą. „A co z jej klientem?” – pytamy. Założyła, że karetka już do niego jedzie. „A jego portfel i komórka?” Marszczy brwi, kręci głową. Nie ma jego portfela ani komórki. Ma czarną torbę sportową. Możemy ją sobie zabrać. I pieniądze też. Do diabła, chce na zawsze zapomnieć o tej łazience. I wtedy nagle zaczyna kojarzyć. A ten facet? Czy karetka dotarła na czas? Przyglądam się jej przez chwilę. „Facet nie przeżył – informuję ją. – Dokończył zadanie, pozbył się nogi. Ale nie udało mu się dodzwonić pod numer alarmowy. Wykrwawił się, próbując doczołgać się do drzwi, żeby wezwać pomoc”. Harmony wydaje się zdumiona. To nie ma sensu. Wie, że dodzwonił się pod
dziewięćset jedenaście. Słyszała, jak rozmawiał z dyspozytorką. Na dodatek odrzucił nóż na bok. Jak wyskakiwała przez okno, on już nie ciął sobie nogi. Walczył o przeżycie. – W porządku. – D.D. popatrzyła na słuchaczy. – Wasza kolej, żeby zabawić sie w detektywów. Gdybyście byli na moim miejscu, co zrobilibyście w następnej kolejności? Uniesione ręce. Wybrała kilka przypadkowych. – Sprawdziłbym ten telefon pod dziewięćset jedenaście – padła pierwsza propozycja. – Dobry pomysł, tylko czy wiecie, ile jest podobnych telefonów w ciągu godziny w mieście takim jak Boston? Możemy zdobyć nagranie tej rozmowy, ale to potrwa. Inne pomysły? – Aresztować prostytutkę. – Przycisnąć menadżera hotelu. – Wrócić na miejsce zbrodni i znaleźć samochód tego faceta, żeby go zidentyfikować. – Hej, a nie można zidentyfikować go po odciskach palców? D.D. uniosła dłoń w uspokajającym geście. – W rzeczywistości najpierw skonfiskowaliśmy czarną torbę sportową. I przymknęliśmy Harmony LaFab, głównie za handel nielegalnymi lekami, do czego chętnie się przyznała. Czy uważałam, że to ona zabiła naszego U? Szczerze mówiąc, wątpiłam, by miała dość siły, nie wspominając o wytrzymałości psychicznej, żeby odrąbać komuś nogę. Jednak z drugiej strony była naszym najlepszym tropem, więc nie chcieliśmy, żeby gdzieś się ulotniła. Wezwaliśmy zatem patrol, żeby odwiózł pannę LaFab do komendy okręgowej, a potem przeszukaliśmy torbę. Okazało się, że na metce w środku wypisane jest czarnym markerem nazwisko. Steven Wrobleski. Wrzuciliśmy nazwisko do systemu, dostaliśmy adres i pojechałam tam razem z Philem. Wrobleski mieszkał na przedmieściach, w Lexington. Dla tych z was, którzy nie znają Bostonu, wyjaśnię, że Lexington to takie miłe miasteczko. Stare kolonialne wille, białe płotki, historyczna dzielnica, pełna zieleni. Adres pasował do reszty, to była pierwsza wskazówka, że złapaliśmy trop i jesteśmy na dobrej drodze. Kolejną wskazówką było to, że gdy podjechaliśmy pod ten dom o czwartej trzydzieści nad ranem, w środku paliły się światła. Nie musieliśmy nawet pukać, drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich kobieta. Pięćdziesiąt lat, wyszukana fryzura, jeszcze bardziej wyszukane dessous. Typ dobrze utrzymanej kobiety, która spędza całe dnie, ćwicząc jogę. Spojrzała na nas i powiedziała: „Przyjechaliście w sprawie mojego męża? Co ze Stevenem? Bo od paru godzin dzwonię na jego
komórkę, a on nie odbiera. A zawsze odbiera. O mój Boże, co się stało?”. To trudne w tym zawodzie. Rozmowy ze zrozpaczonymi członkami rodzin. Wydaje się, że z czasem nabiera się wprawy. Ale to nieprawda. I choć to zrozumiałe, że ta kobieta ma wiele pytań, że oni wszyscy mają mnóstwo pytań, rzecz w tym, że nie jesteśmy tam, żeby odpowiadać na ich pytania. Jesteśmy tam, żeby znaleźć odpowiedzi na nasze pytania. Zapytaliśmy, czy możemy wejść. Zaprowadziłam gospodynię do jej własnej kuchni i posadziłam przy stole. Phil, który jest w tym znakomity, zabrał się za przygotowanie kawy. O nic nie pytasz, po prostu działasz. Przejmujesz dowodzenie. A to zazwyczaj uspokaja ludzi. Kobieta miała na imię Eve i, owszem, była żoną Stevena. Pokazała nam jego zdjęcie, przypominał naszego U. Wiedziała tylko tyle, że jej mąż, partner w bostońskiej firmie konsultingowej, miał zostać dłużej w pracy. Ale gdy do północy nadal nie wrócił do domu, zaczęła się martwić. Wielokrotnie dzwoniła na jego komórkę, bez odpowiedzi. A to nie było normalne. Steven to odpowiedzialny człowiek i nawet gdy pracował do późna, zawsze się odzywał. Miała coraz gorsze przeczucia. Przez ostatnie parę godzin po prostu czekała, aż telefon w końcu zadzwoni albo pod jej drzwiami zjawi się policja. I wtedy spojrzała prosto na mnie. „To ta jego noga, prawda? – zapytała. – W końcu zrobił coś strasznego z tą przeklętą nogą”. D.D. rozejrzała się po sali. – Kto z was słyszał o apotemnofilii? Starszy pan po lewej: – Zaburzenie poczucia integralności ciała. Mówiąc prościej, ludzie, którzy chcą amputować sobie własną kończynę. Na sali zawrzało. – No nie. – Szaleństwo. – Czy to jest to kłamstwo? – To nie kłamstwo – zapewniła ich D.D. – To prawda – zawtórował jej starszy pan. – Wykorzystałem to zaburzenie w jednej z książek. – To rzadkie zaburzenie, ale prawdziwe – kontynuowała D.D. – Z niewiadomych przyczyn człowiek czuje, że część jego ciała nie jest prawdziwa. To może być ręka, stopa albo cała noga, albo nawet obie. Niektórzy uważają, że to zaburzenie psychiczne, być może wywoływane traumą. Inni podejrzewają, że to zaburzenie o charakterze neurologicznym. Taki ból fantomowy na opak. Zamiast mieć czucie w kończynie, której już nie ma, cierpiący na apotemnofilię nie czują żadnej więzi z kończyną, która istnieje. Według Eve jej mąż twierdził tak, odkąd pamiętała, był przekonany, że jego
prawa noga do niego nie należy. Gdy był małym dzieckiem, myślał, że może być sztuczna. Potem przez jakiś czas martwił się, że to przeszczep od obcych. Nienawidził jej. Tak jej nie chciał, że zgadzał się na zdjęcia tylko od pasa w górę. Nawet ze ślubu. Bo gdyby ta noga też znalazła się na fotografii, to wtedy nie byłoby to jego zdjęcie. Eve martwiła się o niego, oczywiście prosiła, żeby skorzystał z pomocy. Jako doradca do spraw uzależnień, zasięgnęła języka i znalazła mu terapeutę. Przez pewien czas wydawało się, że to działa. Nie mówił już o tej nodze tak dużo, wydawał się bardziej szczęśliwy. Tak na marginesie, był wspaniałym mężem, inteligentnym, uprzejmym, odnoszącym sukcesy. Nie pił. Nie brał narkotyków. Miał tylko ten jeden problem: nienawidził swojej nogi. I dziś w nocy, gdy nie odbierał telefonu i mijała godzina za godziną, a on wciąż nie wracał, zrozumiała, dlaczego już tyle nie mówił o tej nodze. Nie dlatego, że przestała mu przeszkadzać, ale dlatego, że postanowił wreszcie coś z nią zrobić. – To jak u samobójców – mruknął ktoś na sali. D.D. pokiwała głową. – Ludzie z depresją często wydają się szczęśliwsi tuż przed próbą samobójczą. Nie dlatego, że depresja im przeszła, tylko dlatego, że w końcu postanowili działać. Za zgodą Eve Phil zajrzał do komputera w domowym biurze Stevena. W historii przeglądarki znalazł chatroom dla cierpiących na apotemnofilię. Temat rozmowy: samoamputacja poprzez zawiązanie opaski uciskowej i ułożenie kończyny w suchym lodzie. I owszem, niezbędne są bardzo silne środki przeciwbólowe. Jeśli przetrzyma się kończynę w suchym lodzie wystarczająco długo, można ją uszkodzić tak, że chirurg nie będzie miał wyjścia i będzie musiał ją amputować. Żaden szanujący się lekarz nie amputuje bowiem zdrowej kończyny, nawet jeśli pacjent twierdzi, że ona nie jest jego. – A więc U zabił się sam? – zapytał ktoś z końca sali. – Z powodu zaburzeń psychicznych? D.D. popatrzyła na słuchaczy. – Jak sądzicie? Czy U się zabił? – Gdzie jest jego portfel? Gdzie jest jego komórka? – zapytała natychmiast kobieta po prawej. – Właśnie, gdzie jest jego portfel i gdzie jest jego komórka? Bo przeszukaliśmy już mieszkanie Harmony LaFab. Miała jego torbę i gotówkę. Ale nie miała portfela ani komórki. I co z jej zapewnieniami, że dodzwonił się pod dziewięćset jedenaście? Bo Eve zgadza się z Harmony. Cierpiący na apotemnofilię nie chcą umrzeć. Chcą tylko pozbyć się przeszkadzającej im kończyny. Więc co tak naprawdę stało się w tamtym pokoju hotelowym? I dlatego razem z Philem pożegnaliśmy żonę zmarłego i wróciliśmy do
hotelu, żeby porozmawiać z menadżerem. – Okej. – D.D. dopiła kawę i odstawiła kubek. Zerknęła na zegar na ścianie z tyłu. Zostało piętnaście minut, czyli w sam raz. – Pamiętacie, jak wspomniałam, że istotnym elementem pracy detektywa jest zarządzanie miejscem przestępstwa? Że zawalenie tego to zawalenie całego śledztwa? To teraz kolejny istotny element, tylko że ten jest bardziej sztuką niż nauką. Przesłuchiwanie świadków. To tym tak naprawdę dobrzy detektywi zarabiają na chleb. Pierwszą osobą, którą byliśmy zainteresowani, była Harmony LaFab. Nie natrudziliśmy się szczególnie. Zszokowana, roztrzęsiona prostytutka wręcz chciała nam tę historię opowiedzieć. A my musieliśmy tylko jej wysłuchać – ale wierzcie mi, że niejeden detektyw potrafiłby zepsuć taką chwilę poprzez swoją potrzebę zagadania świadka. Czasem mniej znaczy więcej i w przypadku Harmony LaFab to była najlepsza strategia. Teraz jednak wracamy do menadżera hotelu z nocnej zmiany, Shaggy’ego. Phil już z nim wcześniej rozmawiał, prosił o zgodę na obejrzenie zapisu z kamery. Zdaniem Phila Shaggy, którego prawdziwego imienia nie sposób wymówić, to żylasty trzydziestopięciolatek z Europy Wschodniej. Najprawdopodobniej dorastał w kraju, w którym gliny to najwięksi wrogowie, a najlepszym sposobem na przetrwanie jest sprzedanie własnej matki. Innymi słowy, Shaggy niczego z własnej woli dla nas nie zrobi. Trzeba będzie nad nim popracować. Przede wszystkim musimy być jak najlepiej przygotowani. Po drodze Phil dzwoni do naszego kolegi z zespołu, Neila, żeby dowiedzieć się, czy mamy coś nowego na temat przyczyny zgonu. Koroner wyda oficjalne orzeczenie dopiero za kilka dni, ale to nie znaczy, że nie możemy wydobyć od fachowców jakichś przypuszczeń, które mogą nam się przydać w rozmowie. Według Neila przyczyną zgonu wydaje się być wykrwawienie spowodowane amputacją nogi. I w tym momencie zaczyna się robić ciekawie. Przecież usłyszeliśmy od Harmony LaFab, że Wrobleski rozpoczął dzieło rzeźnickim nożem, ale stracił zapał, zanim dotarł do kości. Według zeznania naszej prostytutki, gdy uciekała z pokoju hotelowego, on odrzucił już nóż i błagał dyspozytorkę z dziewięćset jedenaście, żeby ratować mu życie. Noga została jednak odcięta. Co więcej, Neil zauważył na kości zarysowania, które odpowiadały ząbkom zakrwawionej piły znalezionej na miejscu. To znaczy, że ktoś – Wrobleski? nasz tajemniczy złodziej portfela? – dokończył robotę. A żeby rana była jeszcze poważniejsza, w którymś momencie odcinania nogi rozluźniono opaskę uciskową. Ci z was, którzy mieli szkolenie z pierwszej pomocy, wiedzą, że opaska musi być bardzo mocno zaciśnięta – można na przykład użyć ołówka albo patyka, żeby zacisnąć ją na tyle, by odciąć dopływ krwi, i dopiero wtedy zawiązać. Wrobleski musiał więc odciąć dopływ krwi w nodze, zanim mógł się zabrać za jej odcinanie.
A przecież Neil znalazł zawiązany w luźny węzeł jedwabny krawat zamiast porządnej opaski uciskowej. To nie miało według niego sensu. Człowiek badał właściwości suchego lodu, a spartaczył coś tak podstawowego jak opaska uciskowa? Wrócił zatem do łazienki i przeszukał podłogę na czworakach. I tam, za sedesem, znalazł zakrwawiony plastikowy długopis z nazwą firmy, w której pracował Wrobleski. Hipoteza Neila: Wrobleski zrobił odpowiednio mocno zaciśniętą opaskę uciskową za pomocą długopisu. Ale w którymś momencie ktoś usunął długopis i poluźnił węzeł, i tym samym spowodował tragiczną w skutkach utratę krwi. Neil oczywiście wrzucił długopis do plastikowego woreczka do badania odcisków palców. Phil i ja nie chcemy jednak czekać na wyniki badania. Pominę fakt, że znalezienie użytecznego odcisku palca na zakrwawionym długopisie jest mało prawdopodobne. Ale w porządku. Jedna z moich ulubionych strategii podczas przesłuchań to blefowanie. A mając zeznania Harmony i hipotezę Neila, jest się na czym oprzeć. Wróciwszy do hotelu, nie marnujemy czasu. Shaggy siedzi w kantorku i ściska w rękach kubek z kawą, do której – sądząc po zapachu – dodał coś więcej niż cukier i śmietankę. Jest spocony i wyraźnie zdenerwowany, choć stara się to ukryć. Jak wielu graczy, którzy widzą, że ich domek z kart zaraz się rozsypie, uznaje, że najlepszą obroną będzie atak. Usunąć się spod bramy – wyraża swoje żądania. Policjanci mają zniknąć. Karetka i ratownicy medyczni też. Psujemy mu interes, naruszamy jego prawa. Weźcie sobie nagranie z kamery, spakujcie pościel, zerwijcie wykładzinę, zabierzcie, co chcecie, ale wynoście się stąd, do cholery. I to już! Pozwalamy mu mówić. Rzeczywiście, jak twierdził Phil, Shaggy jest nieco spięty. Przydługie brązowe włosy, grube brwi, zapadnięte policzki. On chyba nie tylko dostarcza nielegalne leki, ale też ich używa. Z tyloma policjantami wokół nie ma jak zażyć nocnej dawki. A to znaczy, że im bardziej będziemy przedłużać, tym bardziej spięty będzie nasz nowy główny podejrzany. Zadajemy głupie pytania. Czemu nie? Jesteśmy detektywami, należy nam się trochę rozrywki. Pytamy go o zwierzęta z dzieciństwa, ulubiony rodzaj kawy. Co myśli o Tańcu z gwiazdami i czy jego zdaniem bostończycy są najgorszymi kierowcami na świecie. Mam od jakiegoś czasu taką teorię, ale może jego krajanie na Węgrzech są gorsi? Siorbie resztki kawy z kubka. Dosłownie go wylizuje, żeby nie uronić ani kropli wódki. I wtedy, gdy kubek zaczyna trząść mu się w dłoniach, atakujemy. Wiemy, co zrobił. Wiemy o wszystkim. Jak dostarczył Wrobleskiemu narkotyki. Jak zadbał o to, żeby Harmony już czekała na niego w pokoju, z oxy w dłoni. Tylko skąd mógł wiedzieć, o co Wrobleskiemu tak naprawdę chodzi.
Dajcie spokój, facet, który chce odciąć sobie zdrową kończynę? Harmony oczywiście spanikowała i uciekła. Wystawiając w ten sposób Shaggy’ego, któremu został szalony, okaleczony biznesmen wzywający policję i karetkę do jego hotelu. Dla kogoś prowadzącego takie interesy jak Shaggy to musiało się źle skończyć. I dlatego poszedł do pokoju, gdzie zobaczył, że Wrobleski właśnie błaga dyspozytorkę z dziewięćset jedenaście o pomoc. Rozłączył rozmowę, rozluźnił opaskę uciskową, pozwalając, by dopełniło się to, co Wrobleski zaczął. Lepiej, żeby ratownicy medyczni znaleźli zwłoki niż kogoś, kto za pół roku mógłby zeznawać jako świadek w procesie kryminalnym. Shaggy wszystkiego się wypiera. No jasne. Ręce mu się trzęsą, oczy latają na wszystkie strony i wciąż powtarza: „Nie, nie, nie”. On nic nie zrobił i nic nie wie. To bardzo nieprzyjemna i tragiczna sprawa, ale to nie jego wina. To absolutnie nie jego wina. D.D. przerwała i popatrzyła na słuchaczy. – Jak myślicie? Zostało nam osiem minut. Czy Shaggy to zrobił? – Nie! – zawołało pół sali. Pozostała część asekurancko milczała. – Dlaczego? – Nagranie z kamery – odpowiedziała starsza kobieta z tyłu. – Gdyby wszedł do pokoju tak, jak to pani opisała, widać by go było na zapisie z monitoringu. – Widzieliśmy, jak wszedł, a potem wymiotował. Może błyskawicznie złapał telefon i poluźnił opaskę. – Ślady krwi – zawołała kolejna osoba. – Na jego butach, ale też te wiodące od pokoju do jego biura. – Słuszna uwaga. Gdyby Shaggy doszedł aż do łazienki, podeszwy jego butów całe byłyby pokryte krwią. Oczywiście mógł potem zmienić obuwie, ale nadal widniałyby krwawe odciski butów na drodze z pokoju hotelowego do biura. A może, mając tego świadomość, w ogóle zdjął buty? Tylko że wtedy widzielibyśmy to na nagraniu: mężczyzna z butami w ręku. Właściwie można uznać, że Shaggy ma całkiem porządne alibi: zapis z kamery. Pod tym względem to niezła zagadka. Bo choćbyśmy przeglądali nagranie z monitoringu tysiąc razy, łańcuch zdarzeń pozostaje wyraźny. Tylko trzy osoby wchodzą do pokoju Wrobleskiego: Wrobleski, ponad godzinę później menadżer nocnej zmiany, Shaggy, a na koniec, po piętnastu minutach, żółtodziób z patrolu, Justin. – A co z oknem z tyłu pokoju? – zapytała starsza kobieta. – Jest bardzo małe. Osoba o figurze Harmony LaFab by się zmieściła, ale z pewnością nie mężczyzna postury Shaggy’ego. A więc – D.D. przesunęła wzrokiem po sali – kto zabił Wrobleskiego? Kto dokończył odcinanie jego nogi, poluźnił opaskę, a potem zwinął jego telefon i portfel i zwiał? – A co z ratownikami medycznymi? – zawołał ktoś. – Jeśli Wrobleski dodzwonił się pod dziewięćset jedenaście, tak jak twierdziła tamta dziewczyna, to
gdzie jest ambulans? – Policjant, który przybył na miejsce, odwołał karetkę – przypomniał inny pisarz. D.D. pokręciła głową. – To prawda, że Justin odwołał karetkę po dotarciu na miejsce, ale pamiętajcie, że on nie przyjechał w związku z telefonem umierającego mężczyzny. Justina wysłano tam po zgłoszeniu od menadżera hotelu, Shaggy’ego. A więc to słuszne pytanie: Co się stało z wezwaniem Wrobleskiego? – Trzeba odsłuchać zapisy rozmów dyspozytorni – zawołało kilka osób. – Nie. Nie trzeba. – D.D. zerknęła ponownie na zegar na tylnej ścianie. – Pięć minut i odliczamy. No dalej. Przynajmniej jedno z was powinno już wiedzieć, kto zabił Wrobleskiego. Ja bym wiedziała. – Mam do was pytanie. Czy gliniarze czytają książki? Najwyraźniej było to pytanie podchwytliwe, bo zgromadzeni w sali patrzyli na nią w milczeniu. D.D. spróbowała jeszcze raz: – Czy my czytamy książki? Niepewna dłoń z tyłu. – Rozmawiałem z detektywami, którzy czytają. Mówili, że wolą literaturę akcji lub przygodową. Jedna policjantka była fanką romansów. Jeśli chodzi o kryminały… Większość twierdzi, że ma dość napięcia w pracy. – Rozumiem. Ja czytam. Głównie Dobranoc, księżycu. Choć ostatnio zdarza mi się też Doctor Seuss… mam w domu kilkulatka. Zanim jednak moje życie zawodowe zdominowały zabójstwa, a moje życie osobiste – syn, uwielbiałam czytać kryminały. Arthur Conan Doyle, Agatha Christie, Erle Stanley Gardner, Raymond Chandler. Chyba każdy detektyw w tej robocie lubi dobre zagadki. Najpierw dorastamy, czytając o nich, a potem szkolimy się do pracy, w której będziemy je rozwiązywać. I to właśnie teraz robimy, prawda? Klasyczny trup w zamkniętym pomieszczeniu? Według nagrania z kamery Steven Wrobleski wszedł żywy do tego pokoju. Tylko dwie osoby weszły do niego po Stevenie: nasz menadżer z nocnej zmiany oraz żółtodziób z policyjnego patrolu. Żaden z nich nie był w środku na tyle długo, żeby odrąbać kończynę czy choćby poluzować opaskę uciskową. Ale wiemy, że ktoś tam musiał być. Ktoś, kto dokończył amputację, którą zaczął Wrobleski, a potem zgarnął jego komórkę i portfel. Zakładając, że wierzymy słowom Harmony LaFab. – To kłamczucha! – Kilka głosów naraz. – Ona była przecież w tym w pokoju! – Może było jeszcze więcej pieniędzy? Dała wam torbę sportową i tysiąc dolarów, ale Wrobleski przyszedł z dychą. Zatrzymała sobie resztę.
– Podoba mi się ta hipoteza… – D.D. zapewniła jej autora – …i w najbliższych dniach prześledzimy gotówkowe wypłaty z konta Wrobleskiego, żeby się upewnić. Powiem wam tak na boku, że ja wierzę Harmony. W tych waszych książkach, gdy piszecie o detektywach i ich przeczuciach, to macie absolutną rację. Nie znam żadnego doświadczonego detektywa z wydziału zabójstw, który nie miałby dobrego nosa. Zdecydowanie kierujemy się instynktem. Potem cofamy się i sprawdzamy, bo możecie mi wierzyć, prokuratorzy wcale nie są otwarci na takie koncepcje. W tym przypadku uwierzyłam w słowa Harmony. Ona była po prostu zbyt delikatna, żeby być naszym mordercą. Ale za to mam pytanie. Pytanie, którego jeszcze nie zadaliśmy, a na pewno powinniśmy je rozważyć. Harmony jest prostytutką. Ten hotel to obskurna buda z pokojami na godziny w okrytej złą sławą dzielnicy. Poza tym mamy menadżera hotelu i dilera narkotyków w jednym. A popatrzmy na naszą ofiarę. Steven Wrobleski. Odnoszący sukcesy w biznesie konsultant, garnitur za tysiąc dolarów, piękna willa na przedmieściach. Skąd nasza ofiara wzięła się w takim przybytku? Skąd Wrobleski w ogóle dowiedział się o tym miejscu? – Internet – padła pierwsza odpowiedź. – Ten chat, na którym omawiano sposoby amputacji. – Dobry strzał, ale nie. Phil przejrzał rozmowy w chatroomie. Rozmawiali głównie o samym procesie i raczej przy założeniu, że odrąbiesz sobie niemiłą ci kończynę w komfortowym otoczeniu własnego domu. Więc skąd obskurny hotel? To przecież duże ryzyko infekcji. – Leki – odezwał się cichym głosem mężczyzna z przodu. – Wrobleski potrzebował narkotyków. Nie da się ich kupić tam, gdzie można nabyć piłę i młotek. D.D. pokiwała głową. – Właśnie. Finałowym elementem przedsięwzięcia były leki przeciwbólowe, a z informacji wynikało, że nie ma mowy, żeby ktoś wytrzymał bez nich ból wywołany przez suchy lód. Więc Wrobleski, nasz odnoszący sukcesy, świetnie zorganizowany konsultant, musiał nielegalnie zdobyć leki. Popatrzyła na słuchaczy. Patrzyła na nich, patrzyła i patrzyła. Minuta do końca zajęć. Trzydzieści sekund. Piętnaście. Uniesiona ręka z tyłu, dokładnie to, na co czekała. – Żona – powiedziała głośno młoda dziewczyna. – Pracowała z uzależnionymi od narkotyków, prawda? Jako doradca? Wiedziała, gdzie je znaleźć. Wrobleski poprosił ją o pomoc w ich zdobyciu. To ona wysłała go do tego hotelu. – Brawo. Nagroda dla tej pani. Co jeszcze?
Zadzwonił dzwonek, ale nikt na sali się nie poruszył. – Kobiecy głos pod numerem alarmowym! – Zaczynali rozumieć, sala aż skrzyła od energii. Dokładnie to samo czuła D.D. i jej koledzy z zespołu, gdy w końcu jakaś sprawa zaczynała się składać do kupy. – Wrobleski nie dzwonił pod dziewięćset jedenaście – zawołał jakiś podekscytowany głos. – Dzwonił do domu! – Dowiedzieliśmy się tego po południu następnego dnia – poinformowała ich D.D. – uzyskując od operatora komórki Wrobleskiego informacje o połączeniach, SMS-ach i wiadomościach głosowych. Nawiasem mówiąc, nigdy nie odnaleźliśmy telefonu Stevena. Ale jak boleśnie przekonała się jego żona, sama komórka nie jest nam potrzebna. Wystarczy billing, który udostępnia operator. A ostateczny gwóźdź do trumny? – zapytała, gdy słuchacze zaczęli się zbierać. – Srebrny brokat? – zaproponował wysoki mężczyzna z brązową czupryną. – Srebrny brokat – zgodziła się D.D. – Ten z jedwabnego krawata, który posłużył jako opaska uciskowa, pamiętacie? Tylko że Harmony wcale nie pomagała przy wiązaniu opaski. Ten dowód zostawiła morderczyni, gdy wyciągała długopis i rozluźniała węzeł, żeby przyśpieszyć zgon męża. Zdobyliśmy nakaz przeszukania domu Eve Wrobleski i znaleźliśmy w śmieciach zakrwawiony dres z farmy piękności Canyon Ranch, ozdobiony brokatowym szlaczkiem. Gdy spanikowany mąż po nią zadzwonił, kazała mu czekać, aż przyjedzie. Razem dadzą radę. Wiedziała, gdzie jest, bo to ona go tam posłała. Zaparkowała parę przecznic dalej, przeszła alejką od tyłu i wślizgnęła się przez maleńkie okno, które Harmony LaFab zostawiła otwarte. Podeszła do swojego zrozpaczonego, nafaszerowanego lekami męża, wyciągniętego na krawędzi wanny. Może myślał, że potrzyma go za rękę, aż przyjedzie karetka. Albo spróbuje przemówić mu do rozumu. Tymczasem ona chwyciła za piłę i zrobiła to. Oderżnęła mu prawą nogę. Tę cholerną nogę, która stała się zmorą jej życia. Sama mówiła, że gdyby miała jeszcze raz usłyszeć od niego coś o tej jego nodze… Możliwe, że Wrobleski stracił tamtej nocy rezon, ale jego żona go nie straciła. Nieszczęśliwie dla niego, nie zamierzała pozbyć się samej nogi. Chciała pozbyć się jego. Po odcięciu kończyny poluźniła opaskę wokół uda Stevena, zabrała telefon i portfel i ulotniła się przez tylne okno. Biorąc pod uwagę długotrwałe zainteresowanie męża tematem samoamputacji, uznała, że ta śmierć zostanie potraktowana jako nieszczęśliwy wypadek. Kolejny cierpiący na apotemnofilię, doprowadzony do ostateczności. Mąż w grobie, razem ze swoją nogą, a ona będzie mogła wreszcie zacząć własne życie dzięki wielomilionowemu odszkodowaniu z polisy ubezpieczeniowej. Szczerze mówiąc, to nie był zły plan. Gdyby tylko nie była tak przywiązana do kosztownych dresów z brokatowymi zdobieniami… D.D. podniosła swoją torbę. Czas się skończył, słuchacze kierowali się do
drzwi. – Zaraz, zaraz! – zawołało kilku pisarzy. – Ale co nie było prawdą? Powiedziała pani: trzy prawdy i jedno kłamstwo. Więc która część tej opowieści była kłamstwem? – Wy mi to powiedzcie. Taka była umowa. – To, że chciał odciąć sobie nogę, to była prawda. – Apotemnofilia jest jak najbardziej prawdziwa – zapewniła ich. – Obskurny hotel to też pewnie prawda. – W Bostonie mamy takich parę, zdecydowanie. – Shaggy, diler narkotyków? – Nie, jest prawdziwy i nadal działa. Wszystkich problemów świata nie da się rozwiązać. – Harmony LaFab? – To pseudonim. Jesteście pisarzami – czy to jest kłamstwo, czy raczej wymóg zawodu? Ostatnio słyszałam, że Harmony zapisała się do szkoły kosmetycznej. Obserwowanie, jak facet bierze nóż, żeby odciąć sobie nogę, chyba skłoniło ją do przemyślenia wybranej profesji. – Brokat? – zapytał ktoś. – Czy rzeczywiście może stanowić dowód? – Chcecie się zabawić? Idźcie na wykład mojego męża Alexa o śladach krwi. Zapytajcie go o brokat jako dowód. Zobaczycie, że aż podskoczy z radości. – W takim razie co było kłamstwem? Pora wychodzić, w drzwiach i na korytarzu stoją już uczestnicy kolejnego wykładu. D.D. uśmiechnęła się. Ruszyła za swoimi słuchaczami w kierunku drzwi. – Kłamstwo było podstawą tej historii. Dlaczego żona zrobiła to, co zrobiła? Bo szczerze wierzyła, że uda jej się bezkarnie popełnić morderstwo. A to jest kłamstwo. Dla łebskich detektywów z waszych powieści i dla mnie oraz mojego zaangażowanego w pracę zespołu. Mordercy mogą być niezwykle kreatywni i sprytni, ale my i tak zawsze ich w końcu dopadniemy.
Slaughter (ang.) – masakra, rzeź. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 2 Po polsku ukazały się m.in. Fatum, Zaślepienie i Niewierny. 3 Kathy Reichs – amerykańska antropolog kliniczna i pisarka, autorka m.in. Z krwi i kości, Kości są wieczne czy Kości zaginionych. 4 Joseph Finder jest autorem m.in. Gry pozorów, Instynktu zabójcy i Złota Stalina. 1