Katarzyna Michalak Kroniki Ferrinu Tom 3 Serce Ferrinu Gdy oddasz coś, co kochasz nad życie, Nic już nie będzie takie samo, Dlatego rozważnie szafuj m...
12 downloads
14 Views
1MB Size
Katarzyna Michalak Kroniki Ferrinu Tom 3 Serce Ferrinu
Gdy oddasz coś, co kochasz nad życie, Nic już nie będzie takie samo, Dlatego rozważnie szafuj miłością, Nie jest nam dana raz na zawsze.
Dla tych, którzy pokochali Ferrin tak jak ja
PROLOG
Uwielbiała wracać do domu! Warszawa Warszawą, nie mogła narzekać, ale dom to dom. Patrząc niewidzącym spojrzeniem w okno pociągu, już sobie wyobrażała, jak zostanie przywitana. Saris będzie stał tuż przy stacji. Przepiękny, kruczoczarny ogier, bez siodła i cugli, czekający spokojnie na swą panią, nie budził już wśród miejscowych żadnej sensacji. Mieli czas, by przywyknąć. Oczywiście padną sobie w objęcia – jeżeli tak to można nazwać – bo uwielbiali się wzajemnie, no i nie widzieli… z pół roku. Potem wolno podążą drogą do domu, a te parę kilometrów minie im na
ploteczkach. Niby o czym można plotkować na krańcu cywilizacji? Oj, tematów mieli co niemiara. Ona zwykle zwierzała się z miłosnych podbojów, Saris – wdzięcznie włączając się w temat – zaczynał narzekać, jaki jest tutaj samotny. – Przecież masz tyle klaczy dookoła! – ona próbowała mu dokuczyć, a Saris oburzał się: – To konie, nie klacze! Ja jestem jednorożcem! Myślę i mówię! – No ale jesteście podobni. Nie do odróżnienia. – To Sarisa zawsze doprowadzało do furii. Ruszał wtedy galopem, a ona śmiała się w głos. Gdy Saris w końcu zwalniał, zaczynał jej słodko tłumaczyć: – Jednorożec nie może współżyć z klaczą, tak jak ty nie możesz z małpą – ona wtedy podnosiła krzyk, zatykając uszy, żeby darował jej fizjologicznych szczegółów. I na takich słownych utarczkach mijała im zwykle droga do domu… Uśmiechnęła się i zacisnęła palce na Amirinie, Sercu Ferrinu, który zdobił jej szyję. Za chwilę wróci do domu… Siedzący naprzeciw chłopak ponownie próbował ją zagadnąć, ona jednak sięgnęła po plecak, pożegnała się grzecznie i po chwili już stała na peronie. Stacyjka była pusta, ale tuż obok, nieopodal peronu… – Saris!!! – wrzasnęła, aż całująca się nieopodal para nastolatków o mało nie spadła z ławki. Sekundę później tonęła buzią w jego grzywie. – Stęskniłam się, koniku! Szturchnął ją miękkimi nozdrzami, ze wzruszenia zapominając sprostować, że nie jest, na bogów!, konikiem. Przyklęknął. Wskoczyła mu na grzbiet, zarzuciła plecak na ramię i mogli ruszać. – Co w domu? Opowiadaj! Są jakieś źrebaki? – Nie, tylko dwa małe konie – prychnął z pogardą. No tak, źrebakami nazwałby małe jednorożce. – Wiesz… Gdybyś się postarał, to któregoś dnia doczekałybyśmy się chociaż półjednorożca. – Do czego ty mnie namawiasz! – zakipiał udawanym oburzeniem. – To niemoralne! Że też ciotka Kamila nie nauczyła cię tak prostych zasad… No tak, ciocia Kamila uczyła ją, jak żyć tu i teraz, mama, jak przeżyć tam. Ciocia pilnowała, by Gabriela miała odrobione lekcje, mama, by biegle władała Czarnym Tytanianem, sztyletem i nożem; by strzelała z łuku w samo serce wroga oraz jeździła konno – i to nie tylko na grzbiecie Sarisa, na którego wsiadła, zanim nauczyła się chodzić.
Ciocia Kamila uczyła Gabrielę piec ciasta, mama – jak używać energii i chodzić w długiej sukni, nie potykając się co krok. Ciocia przepytywała dziewczynkę z tabliczki mnożenia, mama ze wszystkich ferrińskich zwyczajów i przepowiedni. Obie, także i Saris, któremu przypadła rola powiernika, spisały się doskonale: Gabriela dell’Soll, córka Anaeli i Sellinarisa, była zarówno dzieckiem Ziemi, jak i Świata Światów. – Jak mama? – zapytała na głos. Jej wspaniała, jednoręka mama. Naznaczona srebrną gwiazdką Mała Wielka Pani, jak o niej czasem mówił Saris. Tu, na Ziemi pisarka, tam Lecząca, Władczyni Edenu, Pierwsza z Przepowiedni. Zawsze w białej sukni, zawsze trochę nieobecna, oderwana od rzeczywistości. Niedostępna, a jednocześnie taka… ludzka. Na Gabrielę patrzyła jak na ósmy cud świata, z nadzieją, a jednocześnie z obawą: Czy się sprawdzisz? Czy udźwigniesz ciężar odpowiedzialności? Czy nie zawiedziesz jak ja? Bo mama się obwiniała – Gabrysia na pamięć znała obie książki o Ferrinie i między wierszami, gdy już na tyle dorosła, by czytać nie tylko to, co napisane, dostrzegła, że gdyby mama dostała drugą szansę, to obie opowieści potoczyłyby się inaczej. Ale drugiej szansy nie było. To ona, Gabriela dell’Soll, albo jej potomkini, zostanie Wybawicielką. Odgarnęła długie kasztanowe włosy. Gabriela dell’Soll, Wybawicielka. Ładnie brzmi. – Żeby ci się w główce nie przewróciło, Wybawicielko – prychnął Saris. – Nie grzeb mi w myślach! – oburzyła się. – To niemoralne. Bo zacznę wypytywać cię o klacze! – No dobrze, już nie będę. Słuchaj, Wybawicielko, odkryłem, z kim się spotyka nasza pani. To znaczy twoja mama. – No?! No?! – pochyliła się nad karkiem jednorożca. Latami zastanawiali się, do kogo mama wymyka się co jakiś czas. Gdzie znika na noc czy dwie. Nigdy nie chciała zdradzić tej tajemnicy… – No, kim on jest?! – ponagliła Sarisa. – To książę Reikan. – Reikan?! Ten duch?! – Gabriela mało nie spadła z Sarisowego grzbietu. – Nie wiem, czy duch – jednorożec gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. – W Złotych Mgłach wydawał się całkiem namacalny. – Mama wymyka się do ducha?! Nie wierzę… – Też bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył. Poszedłem za nią – wiem, wiem, że to podłe – którejś nocy, a nasza pani weszła w mgły na tej łące pod lasem, gdzie czekał na nią książę, i oboje
zniknęli. Po powrocie zapytała, czy od teraz zajmuję się poglądactwem, a potem oznajmiła, że owszem, spotyka się czasem z Reikanem, choć podobno nie w takim sensie, jak myślimy – tu zmrużył złośliwie szafirowe oko. Gabriela aż przytknęła dłonie do ust. – Patrz, my użalaliśmy się nad mamą, że taka samotna! Prosiliśmy, żeby zapomniała o przeszłości i znalazła sobie kogoś, kogo pokocha, a ona tyle lat poczynała sobie z ferrińskim księciem. Niesamowite! – Nasza pani zgodziła się na koniec łaskawie, bym ci o tym opowiedział, bo – to jej słowa – „mam waszej litości do porzygania”. Tak się, uważasz, wyraża Wielka Władczyni Edenu… Urwał nagle. Na polnej drodze czekała na nich jakaś postać. Gabriela także ją dostrzegła. – Kto to? Mama? Ma zamkniętą aurę, więc… – To nie jest pani Anaela – pokręcił głową Saris i przyspieszył. To nie była Anaela, to była elfia. Gabriela od razu to poznała po smukłej sylwetce, wielkich, migdałokształtnych oczach, jasnych włosach lśniących niczym jedwab i długiej, utkanej ze słonecznych promieni sukni. – To Amarilla dell’Soll – z opóźnieniem dotarły do niej słowa Sarisa. – Zejdź i pokłoń się! Amarilla?! A więc… A więc… Nadszedł czas! Poczuła, jak gardło zaciska się ze strachu. Przecież ona nie jest gotowa! Ma dopiero dwadzieścia pięć lat! Dziś są jej urodziny! Saris klęknął, a Gabriela po prostu zsunęła się na ziemię. Po chwili klęczała, jak on, z nisko pochyloną głową. Amarilla dell’Soll, Wielka Władczyni Świata Światów! – Powstańcie – usłyszała miły, cichy głos, któremu jednak każdy dałby posłuch. Stojąc twarzą w twarz z legendarną Wielką Małą Panią, przyglądała się jej tak samo uważnie, jak ona Gabrieli. Elfia była – nie uwłaczając mamie – najpiękniejszą kobietą, jaką dane było dziewczynie w życiu widzieć. – Nadszedł czas, Gabrielo dell’Soll. – Słowa Amarilli, a właściwie jej gest, ściągnęły dziewczynę na ziemię. Władczyni trzymała w ręku Czarny Tytanian, a przez ramię przewieszoną miała białą suknię i czerwony płaszcz. Wyciągnęła je do Gabrieli. – Miecz, suknia i płaszcz mojej mamy – wyszeptała dziewczyna.
W tym momencie oczy Sarisa zogromniały i wydał z siebie dziwny dźwięk. – Spokojnie, Saris – Amarilla położyła mu rękę na karku. Gabriela podniosła na nich oczy, do tej pory utkwione w tym, co podawała jej elfia i… krzyknęła. – Co się stało?! Saris płacze!! – Z oczu jednorożca spływały wielkie łzy. – To miecz i suknia mojej mamy!! Anaeli! – Dziewczyna odtrąciła elfię i chciała biec do domu, czując, że dzieje się coś strasznego, ale tamta była szybsza. Chwyciła ją za ramię i szarpnęła ku sobie. – Twoja mama nie żyje. Gabriela krzyknęła po raz drugi, a było w tym tyle bólu i niedowierzania, że nawet Amarillę, która przeżyła w swym życiu wszystek ból, ścisnęło za gardło. – Puść mnie!! To niemożliwe! Puszczaj! – Dziewczyna wiła się i szarpała, płacząc, krzycząc i klnąc na przemian. – Jeżeli mama nie żyje, dlaczego nie mogę przy niej być?! Puść mnie!! – Odeszła do Złotych Mgieł – odparła cicho Amarilla. – Przy jej ciele czuwa Kamila. – Ja też chcę!! Kto pocieszy Kamilę?! To jej siostra!! Mamoooo…!!! Gabriela zwiotczała nagle, zginając się wpół. Saris pochylił się nad nią, sam ledwie trzymając się na nogach. Drżał cały, a po policzkach nadal spływały wielkie gorące łzy. Jemu także nie pozwolono pożegnać się z ukochaną panią. – Gabrielo, już czas. Wstań, dziecko. – Elfia próbowała ją podnieść, ale dziewczyna leciała jej przez ręce. – Twoja mama, pani Anaela dell’Soll przeprowadzi cię przez portal. Dziewczyna uniosła głowę z nową nadzieją w złoto-zielonych źrenicach. – Mama mnie przeprowadzi? Będę mogła się pożegnać? – Tak. Świat dookoła naraz zniknął. Przed nimi lśnił szmaragdowo wielki portal. – Weź to, moje dziecko. – Amarilla ponownie podała dziewczynie suknię, miecz i płaszcz matki. Gabriela pochwyciła te rzeczy i przycisnęła do piersi niczym największy skarb. – Na pewno zobaczę się z mamą? – zapytała raz jeszcze, a elfia kiwnęła głową, po czym położyła dłonie na ramionach dziewczyny, potrząsnęła nią lekko, by przykuć jej uwagę i rzekła: – Nim przejdziesz, musisz wiedzieć jedno: smoki są dopełnieniem jednorożców, a drugą połową Raskăra jest on. – Wzrok Amarilli i Gabrieli powędrował ku Sarisowi. – Powtórz. – Smoki są dopełnieniem jednorożców, a drugą połową Raskăra jest Saris – wyszeptała Gabriela.
Amarilla przyciągnęła ją do siebie i uściskała mocno. Potem podeszła do Cienia i ujęła w dłonie jego mokre policzki: – Dbaj o nią, Saris, tak jak dbałeś o Anaelę. Cień tylko niżej pochylił głowę. – Wasza Wysokość – Amarilla zwróciła się do Gabrieli, dziewczyna podniosła na nią smutne, zgaszone oczy. – Nie jestem… – Anaela dell’Soll przekazała przywilej władzy tobie, Gabrielo, jesteś Wielką Władczynią Edenu. Wyprostuj się i unieś głowę. – Ujęła dziewczynę pod brodę i uniosła jej twarz. Plecy przygięte bólem prostowały się mimowolnie. Przez dwadzieścia pięć lat przygotowywano Gabrielę do tej chwili, ale ona czuła się bezsilna i bezradna, jakby ze śmiercią matki cała moc i wiedza odeszły. – Żegnaj, moja pani. Nie zobaczymy się więcej. – Dlaczego? – wyszeptała Gabriela. – Moje istnienie dobiegło końca. Idź już. Czekają na ciebie. Gabriela spojrzała ponad jej ramieniem. Zieloną ścieżką, utkaną z magii, nadchodziła Anaela dell’Soll. Uśmiechnęła się do Amarilli, uśmiechnęła się do Sarisa, po czym wyciągnęła dłoń i powiedziała: – Chodź, córeczko.
Jestem Gabriela dell’Soll, zwana Wybawicielką. Piszę ten dziennik dla potomnych, ku przestrodze i rozwadze. Udało mi się przejść przez piekło i wiem jedno: piekło to nie miejsce, gdzie martwi pokutują za swe czyny, lecz miejsce, gdzie żywi je popełniają. Moja Matka, nim odeszła, pożegnała mnie słowami: – Dokonaj tego, czego mnie nigdy nie było dane dokonać: ocal Serce Ferrinu, moje marzenie o tym świecie. Dostałam dwie szanse, ale nie dano mi żadnych szans. Z tobą, Gabrielo, wróciła nadzieja. Nie zawiedź jej, bo nie będziesz mogła bez tej nadziei żyć. I pamiętaj jedno: nie jesteś sama. Szliśmy za nią – to było tak dawno, a ja, gdy zamknę oczy, widzę, jakby to było wczoraj – zielonym portalem, pęd powietrza szarpał suknię i płaszcz, rozwiewał włosy i grzywę, a ona mówiła, do mnie i do Sarisa, to wszystko, czego do tej pory nie powiedziała i nie napisała.
Nim portal dotknął łagodnie ziemi – tym razem bogowie postanowili oszczędzić nam upadku – ucałowała Sarisa, potem mnie. – Tam, gdzie odchodzę, będę szczęśliwa, szkoda, że nie mogę dać ci pewności, że będziesz szczęśliwa tu, dokąd przyszłaś, ale wierzę w ciebie, córeczko. Jesteś cudem zrodzonym z dwóch dopełnień. Moim cudem. Wierzę w ciebie. Portal zgasł, a wraz z nim zgasła i Ona. Anaela dell’Soll, Lecząca, Nietykalna, Wielka Władczyni, a wreszcie ludzka kobieta o wielkim sercu. Moja Matka.
ROZDZIAŁ I
PRZYBYCIE WYBAWICIELKI
Dookoła panowały egipskie ciemności. Czy może raczej ferrińskie ciemności. Gabriela całą sobą czuła, że znajduje się w innym świecie. Inaczej – piękniej – pachniały powietrze, trawy i drzewa. Inny był mrok tej nocy. Inne gwiazdy na niebie – bliższe, jaśniejsze. Ze zdumieniem ujrzała unoszące się dookoła, niczym kłaczki waty cukrowej, pasma energii. Na Ziemi mogła pomarzyć o nabraniu pełnej garści błękitu; tam energia była tak rozrzedzona, że niemal nieuchwytna. Nawet mama miała problemy z jej zaczerpnięciem, a przecież była najlepszą Leczącą w obu światach. Tutaj, proszę: wystarczyło wyciągnąć rękę. Przeczesała rozwartą dłonią powietrze. Różnokolorowe kłaczki przepłynęły między palcami łagodnie niczym strumyk. Niesamowite! Oczywiście była przygotowywana na wszystkie cuda Ferrinu, ale… Niesamowite! – Już wiem, gdzie jesteśmy – odezwał się nagle Saris. No tak. Zapomniała, że nie jest tu po to, by podziwiać energię. O Sarisie też zapomniała. – I już wiem kiedy. Widzę pierwszy węzeł. Położyła dłoń na jego kłębie i poczuła, jak Cień cały drży.
– Będzie strasznie? – szepnęła. – Jest strasznie. Chodźmy! Wskoczyła na jego grzbiet. Na polanę przy ołtarzu wpadli w momencie, gdy miecz Reikana ściął Anaelę. Saris stanął jak wryty. Gabriela przytknęła ręce do ust. Sirden i Sellinaris, do tej chwili szarpiący się wściekle, znieruchomieli, patrząc w szoku, jak ciało Anaeli osuwa się na zbroczoną jej krwią murawę. Sirden krzyknął i dopadł zanikających, rozwiewających się zwłok. Sellinaris stał nieruchomy jak posąg i tylko jego oczy krzyczały. Saris – tamten Saris, ferriński – wydobył z siebie dźwięk podobny do szlochu, wyciągnął głowę, zamknął oczy i wydał ostatnie tchnienie. Po chwili i on zniknął, jakby nigdy nie istniał. Kat uniósł ręce, przez które przed chwilą przelało się ciało ukochanej pani. Patrzył na nie, jeszcze nie wierząc. Przeniósł wzrok na księcia, który nadal stał nieruchomy i blady jak śmierć. Sirdenowi przemknęło przez myśl, że tamten zaraz zemdleje. Mdlej, bydlaku. Zdychaj – pomyślał kat. – Ona odeszła przez ciebie. Chcesz? Mogę ci pomóc… Podniósł swój miecz i podszedł do Wielkiego Księcia. Nie, już nie księcia: Wielkiego Władcy Ferrinu. Miał ochotę splunąć mu pod nogi. Miałeś taki skarb i pozwoliłeś, by odeszła w śmierć… Przeciął mu więzy. Sellinaris spojrzał na swoje ręce, teraz już wolne. – To żebyś mnie dobrze wspominał – mruknął Ostatni, a potem odszedł na bok, zostawiając Sellinarisa, tak jak stał, klęknął, zmówił krótką modlitwę do Primei, by wstawiła się za nim, katem, u Saetina, przyłożył ostrze miecza pod żebro i… – Nie!!! Sirden, nie!!! Biały duch przemknął przez polanę, rzucił się na mężczyznę i przewrócił go na plecy, przygniatając całym ciałem. – Nie, Sirden, proszę – wyszeptała. – Jesteś mi potrzebny. Będziesz mnie chronił. – Mówiła szybko, by wykorzystać moment, że kat jest w szoku. Jeżeli i on będzie chciał umrzeć, nic go nie powstrzyma. – Przysłała mnie do ciebie, pod twoją opiekę ona, Anaela. Chroń mnie, jak ją chroniłeś. Zajrzała prosząco w czarne oczy kata. On nie mógł oderwać wzroku od złoto-zielonych źrenic. To były oczy tamtej. Oczy Anaeli.
– Kim jesteś? – Usłyszał swój głos. – Jestem Gabriela dell’Soll. Jej córka. Szarpnięcie za płaszcz poderwało nagle dziewczynę na równe nogi. Nim zdążyła stanąć, trzaśnięcie w twarz cisnęło nią o ziemię. – To ona! Jedna z tych wyszkolonych wiedźm! – Jak przez mgłę usłyszała ryk Sellinarisa. – To ona ją zabiła!!! Daj ten miecz, zadźgam sukę… Gabriela skuliła się przerażona. Nikt nigdy nie podniósł na nią ręki, nikt nigdy nie… – Nawet nie próbuj. – Sirden podniósł się, by stanąć twarzą w twarz z Sellinarisem. Władca miał w oczach szaleństwo i chęć mordu. Na kimkolwiek. Obydwaj w tej samej chwili podnieśli prawe ręce, w których błysnęła wściekle czerń, ale Sellinaris miał jeszcze miecz… Druga zjawa, tym razem czarna, przemknęła przez polanę i wpadła między nich, ryzykując zesłanie w Międzywymiar. Gabriela wstała chwiejnie, przytrzymując się Sarisowej grzywy. – Prze… przestańcie. To Reikan ściął moją mamę. Zapadła martwa cisza. – Reikan? Twoją mamę? – Sellinaris podszedł do niej wolno, nic sobie nie robiąc z czarnej błyskawicy, która nadal wiła się w dłoni kata. – Tak – Gabriela przełknęła głośno – ojcze. Stało się. Pierwszy raz w życiu wypowiedziała to słowo i spojrzała prosto w oczy temu, który ją spłodził. Inaczej wyobrażała sobie to spotkanie. Miała nieśmiałą nadzieję przynajmniej na serdeczny uścisk, tymczasem… – Nie znam cię. – Sellinaris zmierzył dziewczynę lodowatym wzrokiem, po czym schował miecz do pochwy i zwrócił się do kata: – Odpowiesz głową za porwanie i tortury. A ty, dziewko, zdejmij tę suknię i płaszcz i odejdź, skąd przyszłaś, nim skażę cię na chłostę. Od tej pory te barwy są zakazane. – Głupcze! – syknął kat. – Odrzuciłeś Anaelę, teraz odrzucasz jej córkę?! Waszą córkę?! – Byłaby dopiero embrionem – roześmiał się Sellinaris złym, podłym śmiechem. Podniósł swój płaszcz i krzywiąc się lekko, narzucił go na zwichnięty bark. – I to ciebie pokochała moja mama?! – wyrwało się Gabrieli. – Ciebie?! Rzucił jej wściekłe spojrzenie. Szeroko otwarte, wpatrywały się weń oczy… Anaeli. Na plecy spływały jej włosy. Mała srebrna gwiazdka zdobiła czoło – jak tamtej. Miała na szyi jej medalion. Zamrugał i podszedł bliżej, jakby dopiero teraz ujrzał dziewczynę. Nawet ta biała suknia pod
czerwonym płaszczem… I tylko – uniósł jej bezwładną dłoń – tylko dłonie o czterech palcach, jak u niego. – Kim jesteś? – zapytał, a dziewczyna z ulgą stwierdziła, że szaleństwo w czarnych oczach gaśnie. Pozostaje tylko znużenie. – Jestem Gabriela dell’Soll, córka Anaeli, Gwiazdy Ferrinu, i Sellinarisa dell’Soll, Wielkiego Władcy – wyrecytowała tak, jak ją nauczono. – Jak to możliwe, skoro znam twoją matkę od miesiąca? – Przez dwadzieścia pięć lat wychowywała mnie na Ziemi. – Na Ziemi? We Wszechświecie? Kiwnęła głową. – Tam odeszła, gdy tutaj została… ścięta. – Jak tam trafić? Przez jaki portal? Do czego on zmierza? Nie chce chyba… – Nie przejdziesz, panie. – Dla podkreślenia tych słów pokręciła głową. – Raz przeszedłem, przejdę i drugi, ale tym razem sprowadzę ją z powrotem. – W jego głosie była pewność szaleńca, a Gabriela nagle zaczęła się bać. Ten świat już ją przerastał. Od pierwszych chwil… – Może i przejdziesz, panie, ale nie sprowadzisz mojej mamy. – Bo? – wbił czarne źrenice w jej oczy. – Ona nie żyje – dokończyła. I powtórzyła, choć głos się jej łamał: – Moja mama nie żyje. – Wiem, że nie żyje! Ktoś ją przed chwilą ściął! – wybuchnął powtórnie, aż Gabriela skuliła ramiona. Przymknął na chwilę oczy. Wziął głęboki oddech. – Powiedziałaś, że stąd przeszła do Wszechświata… – Ona nie żyje. Ani tutaj, ani we Wszechświecie. – Gabrieli coraz trudniej było panować nad łzami. – Zabiłeś ją na śmierć, rozumiesz, draniu?! – podniosła głos do krzyku i rozpłakała się. – Umarła, bym mogła tu przejść i uratować twój pieprzony Ferrin! Przed tobą samym!!! – I nagle żal przerodził się w furię, taką jaka przed chwilą owładnęła Sellinarisem. – Po ciebie wróciła, a ty ją zabiłeś! – Chciała go uderzyć, ale chwycił ją za nadgarstki, potrząsnął i przytrzymał. A potem wycedził: – Witaj w domu, c ó r e c z k o.
Patrzyli, jak Wielki Władca odchodzi, prostując powoli plecy, przygięte ciężarem nie do uniesienia. – Znienawidził mnie od pierwszego wejrzenia – szepnęła. – A tak się cieszyłam na to spotkanie… – Jesteś bardzo podobna do matki. Zbyt podobna – mruknął kat. – Chodźmy. Trzeba zdobyć jakieś konie i broń. Najeść się i wyspać, póki Sellinaris jest ogłuszony bólem. Gdy się otrząśnie, zacznie się mścić, a wtedy musimy być daleko stąd. – W Nolandii – kiwnęła głową. – Dlaczego tam? – posłał jej podejrzliwe spojrzenie. – Trzeba odzyskać pierścień, nim Raskăr zrobi z niego użytek. – Czyżbyś była rozsądniejsza niż twoja matka? Ona zrobiłaby z pierścienia taki użytek jak Raskăr. Chciała uwolnić smoki… – Znałeś moją mamę krócej niż ja, lordzie Sirden – przerwała mu dziewczyna lodowato. – I do końca nie wiedziałeś, czego chciała. Nie obrażaj jej więc w mojej obecności nigdy więcej. Umarła zaledwie godzinę temu. I nagle… Jakby ta straszna prawda dopiero teraz dotarła do Gabrieli, dziewczyna zbladła, zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Sirden jej nie pochwycił. – Ona nie żyje? – podniosła nań rozszerzone cierpieniem oczy. – Nie żyje. Saris wlókł się noga za nogą, starając się stąpać tak ostrożnie, by chwiejąca się na jego grzbiecie dziewczyna nie spadła. Sirden podtrzymywał ją z jednej strony. Przed nimi parł naprzód Sellinaris, nie spojrzawszy za siebie ani razu. Las zaczął rzednąć. Dochodzili do łąk otaczających Feri’anę. Nagle Sellinaris stanął wyprostowany. Powoli wyciągnął miecz i odwracając się do nich, krzyknął: – Z traktu! Zejdźcie z traktu! – Sam skoczył między drzewa, wskazując kierunek. Sirden, nie namyślając się wiele, szarpnął Sarisa za grzywę. Cień skręcił w gęstwinę. Przemykali między drzewami, nie wiedząc, przed czym uciekają. – Tutaj. Ukryjcie się! – dobiegło gdzieś z dołu. Jednorożec ostrożnie zbiegł na dno szerokiego parowu, jakimś cudem nie gubiąc półprzytomnej amazonki. – Tutaj!
Skręcił i ukrył się pod nawisem z korzeni drzew. Sirden przypadł do jego boku, ściągnął dziewczynę, wcisnął ją głębiej i zasłonił własnym ciałem. – Co się…? – zaczął. – Polowanie – uciął Sellinaris. – Mogli nas wziąć za zwierzynę. – Polowanie? O tej porze? Na nietoperze chyba – prychnął kat. – Na ludzi, kacie, na ludzi. Ona – niesprecyzowany ruch głową – uwolniła feri’ańskich niewolników. Elfowie ruszyli za nimi. Na polowanie. – Uniósł kącik ust w złym uśmiechu. Kat umilkł. Nawet gdyby chcieli, ani on, ani sam Sellinaris, nie mogli teraz w żaden sposób zapobiec rzezi. Dobiegły ich pierwsze krzyki. – Nie zamierzasz uszanować jej ostatniej woli? – zapytał cicho kat. – Oooch. Zamierzam. – Uśmiech Sellinarisa stał się jeszcze bardziej wredny. – Ci, co przeżyją, będą wolni. Gdzieś z góry dobiegł ich mrożący krew w żyłach wrzask. Gabriela poruszyła się za plecami kata. Kolejny krzyk, przechodzący w skowyt, i dziewczyna odepchnęła swego opiekuna na bok. – Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? – wyszeptała, patrząc w górę. – To wrzaskargi? – Milcz i ukryj się! – nakazał Sellinaris. – To ludzie. Jednym skokiem była na nogach i wspinała się po ścianie parowu. W ostatniej chwili Sellinaris pochwycił rąbek jej płaszcza i szarpnął do siebie. Wylądowała w jego ramionach i zaczęła się wściekle wyrywać, a on, mając tylko jedną rękę władną, bez powodzenia próbował ją utrzymać. – Sirden, na bogów, zajmij się nią! – warknął. – Ściągnie nam na głowy i uciekających, i obławę! Kat zagarnął dziewczynę ramieniem i zatkał jej usta dłonią, pilnując, by go nie ugryzła. Oczy miał utkwione w górze, gdzie rozpętało się piekło. Uciekający próbowali umknąć w gęstwinę, obława strzelała na oślep, w przemykające cienie, w powiewające na wietrze gałęzie, we wszystko, co się rusza. Świtało i ruchome cele nie miały już w mroku sprzymierzeńca. Krzyki rannych, przekleństwa, płacz kobiet i dzieci… Nawoływania elfów, dzikie wrzaski radości, gdy cel padł, a potem odgłosy agonii lub, co gorsza, dobijania… Gabriela kopnęła kata w goleń. Syknął z bólu, ale jej nie puścił. Wepchnął ją tylko głębiej pod nasyp. – Saris, ukryj się jakoś. Przyciągasz śmierć! – rzucił do jednorożca. – A ty uspokój się, bo cię ogłuszę, słyszysz?! – potrząsnął dziewczyną. – Ogłusz ją lepiej – odezwał się… właśnie Saris. – Po co ma tego słuchać? I tak sporo przeżyła jak
na jeden dzień… Sellinaris sięgnął zdrową ręką do gardła dziewczyny. Kat niechętnie skinął głową. Palce władcy zacisnęły się na tętnicach szyjnych i w jednej chwili ciało dziewczyny zwiotczało. W tym momencie do parowu spadły pierwsze zwłoki. – Saris, uciekaj, bo zgubisz nas wszystkich! – Kat wciąż patrzył w górę. Czekał na następne. Jednorożec poderwał się i wyprysnął jak pocisk z kuszy. W parę sekund zniknął im z oczu. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stanie – mruknął Sirden, patrząc za jednorożcem. – Oszalałaby pewnie. – Przeniósł wzrok na zwisającą mu w ramionach Gabrielę. – Wierzysz jej? – Sellinaris też na nią patrzył. – Wierzysz, że to córka Anaeli? Anaela odeszła dzisiejszej nocy. Była w jej wieku. – Anaela już raz odeszła – zauważył kat. – I wróciła, cofając się w czasie o dwieście lat. Dlaczego jej córka nie mogłaby się cofnąć o marne dwadzieścia parę? – Pozwolisz sprawdzić? – zapytał Sellinaris, a kat posłał mu zdumione spojrzenie. Od kiedy to Wielki Władca prosi o pozwolenie? – Przecież wiem, że bez twojej zgody nie mogę jej nawet tknąć. Więc? Sirden, ja muszę wiedzieć. Jeżeli to moja córka… – To…? – …wszystko komplikuje – odrzekł Sellinaris i powiódł spojrzeniem za spadającą obok bezkształtną masą. – Córka, siostra czy matka, to niczego nie komplikuje – odparł kat. – Jest Władczynią Edenu, Leczącą i moją panią. Jak dla mnie: wystarczy. My zawsze byliśmy tacy okrutni? – zapytał beznamiętnie, patrząc na to, co przed chwilą spadło z góry. – Rozumiem, żeby zabijać, ale siekać na kawałki? – Poniosło ich. – Sellinaris wzruszył ramionami. – Nie mają bata nad sobą, bo bat jest tutaj, ukryty jak królik. Gdy ochłoną i wrócą do twierdzy, zajmę się nimi… – Ale dla ludzi będzie już wtedy za późno? – domyślił się kat. Tamten uśmiechnął się tylko. Rzeź przetoczyła się nad nimi i zaczęła zbierać plony w głębi lasu. Sellinaris, któremu wywichnięte ramię dawało się coraz bardziej we znaki – momentami ból był tak rwący, że tracił świadomość, Sirden cucił go wtedy szturchnięciem albo kopniakiem, jeżeli nieprzytomna dziewczyna akurat unieruchomiła mu łokieć – zaczął wzywać mentalnie swoich przybocznych. – Darena zadźgałeś w pierwszej kolejności, jak rozumiem? – zapytał nagle głosem zimnym jak stal. – Mógłbym rzec: wojna, ale tak, zabójstwo Darena ciąży na moim sumieniu.
– Ty nie masz sumienia – przypomniał mu usłużnie Wielki Władca, który od paru ładnych godzin pozwalał na mordowanie własnych poddanych. – A ty ani sumienia, ani serca – odciął się kat. I tak było mu wszystko jedno. Sellinaris jeszcze przy ołtarzu wydał nań wyrok śmierci, jedyne, co chciał uratować, to dziecko Anaeli – właściwie nie dziecko: młodą kobietę, którą trzymał w ramionach, a która zdawała się tak znajoma. – Boisz się bogów, Sirden? Bo mnie raczej nie… – Sellinaris przymknął oczy, próbując wezwać kogo innego. Chaos w głowach podkomendnych i szał walki uniemożliwiały nawiązanie kontaktu. – Niczego się nie boję. Gdy już nadziejesz mnie na pal i sczeznę ku twej radości, nie mścij się przynajmniej na tej dziewczynie: niczym nie zawiniła, a jest w połowie twoja. I jej. – Zajmę się nią. – Sellinaris rzucił Gabrieli krótkie spojrzenie, a te słowa i to spojrzenie zmroziły kata do szpiku kości. Niewiele myśląc, kopnął tamtego w zwichnięty bark. Ból rozbłysł w mózgu Wielkiego Władcy jak milion gwiazd, a potem wszystko pochłonęła czerń. – Saris, usłysz mnie! – Sirden zsuwał się na dno parowu z Gabrielą na rękach. – Jestem, słyszę. – Natychmiastowa odpowiedź wywołała westchnienie ulgi. – Wyjdź nam naprzeciw, daleko tak nie dobiegnę. – Mam lepszy pomysł – odparł jednorożec i umilkł. Sirden biegł dalej, ale wydarzenia ostatniej nocy i ciążąca coraz bardziej dziewczyna sprawiały, że zaczął tracić siły. Gdzie ten Saris, na bogów?! Nagle stanął jak wryty, po czym ostatkiem sił przerzucił Gabrielę przez ramię, uwalniając prawą rękę i… miecz. Lwiana, przyczajona się między drzewami, uderzała ogonem o boki. Widząc broń w ręku elfa zasyczała i już chciała się poderwać do lotu, gdy przechyliła głowę, wsłuchując się w mentalny szept. – Sirden, to Aisza. Zaniesie naszą panią, dokąd zechcesz. Eden? – Eden. Kat odłożył powoli oręż, pokazując na wpół dzikiemu kotu, że ma pokojowe zamiary, tak jak szeptał lwianie wprost do mózgu Saris. Aisza podeszła, nieufnie zerkając na elfa. Resztki obroży, którą musiała zerwać pazurami, zwisały w strzępach wokół karku. Wielki skrzydlaty kot położył się i szturchnął dziewczynę nosem, a potem szerokim liźnięciem zdjął jej liście z policzka. To podziałało lepiej niż uderzenie czerwienią.
Gabriela zamrugała, otarła odruchowo twarz i usiadła, rozglądając się ze zdumieniem. Zatrzymała wzrok na kacie. – Ty jesteś lord Sirden? – Tak, tak, ja. – Podniósł ją i podsadził na grzbiet lwiany. Wczepiła się palcami w miękkie futro. – To lwiana? Naprawdę jestem w Ferrinie? – Już nie. – Kat klepnął kota po tyłku, a zwierzę na ten znak wyprysnęło w górę. – Trzymaj się, moja pani. – Usłyszała w głowie głos Aiszy i tylko zacisnęła mocniej palce. Była w Ferrinie. To nie był sen. Gabriela oczami szeroko otwartymi ze zdumienia i zachwytu oglądała tę krainę z lotu ptaka. Leciały wysoko, bo kot nauczony doświadczeniami ostatnich godzin wolał nie ryzykować strzału z kuszy w skrzydło albo pierś; lwiana widziała, jak elfy dziesiątkują w ten sposób jej stado. Omijały także elfie siedziby; pod skrzydłami wielkiego kota przesuwały się lasy, łąki, rzeki i strumienie. W oddali zamajaczyła aura Lasu Tysiąca – jakby gęstwinę drzew czyjeś ręce okryły błękitną firaną – ale po południu i las miały za sobą. Zbliżały się do bramy Edenu, której strzegły Cienie. Lwiana obniżyła lot, po czym wylądowała miękko w pewnej odległości od dwóch meandrowców, tworzących symboliczne wejście. Ktoś na nie czekał. Gabriela zdziwiła się tym nieco, bo Saris miał wysłać po nią któregoś z jednorożców, a oparty o pień drzewa siedział nieznajomy mężczyzna. Na ich widok podniósł się i zrobił parę kroków. Lwiana zasyczała, machnęła skrzydłami i były z powrotem w górze, krążąc nad obcym. – Saris, usłysz mnie! – Gabriela zawołała mentalnie. Jednorożec odezwał się natychmiast. – Tak, wiem. Ktoś czeka na ciebie. – Dobrze. Ląduję i przechodzę do Edenu. – Czuła się, jakby nadawała przez niewidzialne walkietalkie. – Przechodź. Jego samego Cienie nie chcą wpuścić. Ja z Sirdenem dołączę za dwa – trzy dni, jeśli coś nie zatrzyma nas po drodze. – Uważaj na siebie, koniku. Wiem, wiem, nie jesteś konikiem – zaśmiała się i skupiła na nawiązaniu kontaktu z lwianą. Aisza była niezbyt rozmowna, jak to lwiana, ale polecenia rozumiała. Niechętnie, bo niechętnie, wylądowała parę kroków od uzbrojonego mężczyzny. Ten zdjął dłoń z rękojeści miecza i uśmiechnął
się, z niedowierzaniem i nadzieją zarazem. – Pani Anae… – głos uwiązł mu nagle w gardle. Gabriela odgarnęła włosy z twarzy i zerknęła nań nieśmiało. – Kim jesteś…cie, Wasza Wysokość? – Aż się cofnął na widok nieco młodszej wersji swojej pani, a ona aż się cofnęła na widok zmartwychwstałego… oficera. Amrego Shanona.
***
Ostatnie chwile, jakie pamiętał z tamtego życia, tamtego świata, wypełnione były bólem i strachem. Strach przewyższał jednak ból okaleczonego ciała. On, Amre, nie bał się śmierci, nie bał się cierpienia, lecz świadomość, że za chwilę zginie ona, ta którą ukochał całym jestestwem albo, co gorsza, dostanie się w ręce Eleuzisa, a on nie będzie mógł uczynić nic, zupełnie nic… Leżał na plecach, gasnącym wzrokiem wpatrując się w korony drzew. Mech już pracowicie pełzł po zakrwawionej ręce, zlizując ciepłą, lepką ciecz. Amre objął bełt strzały wbity w pierś i zaciskając zęby, próbował go wyciągnąć. Ale pociemniało mu w oczach. Ręka opadła. Odgłosy pogoni ucichły. Mógł tylko czekać na śmierć i modlić się, by Anaela jakimś cudem umknęła. Jęknął, ale nie z bólu. Zawiodłem cię. Zawiodłem! Powinienem był przewidzieć! Powinienem był zapobiec! Przyszłaś do mnie, składając życie w moje ręce, a ja… Błagam, bogowie, ocalcie ją, a mnie pozwólcie skonać. Poczuł łzę spływającą po policzku. Utkana z magii dłoń starła tę łzę. Uniósł powieki. Pochylała się nad nim Pani Lasu. – Musisz mi pomóc – szepnęła, przyglądając się wbitemu w jego pierś bełtowi. – Mogę znieczulić ranę, mogę wygoić, ale sama pocisku nie usunę. Ty to zrobisz. Kiwnął głową. Zrobi. Driada przyłożyła do rany garść błękitu. – Teraz. Szarpnął i świat znikł w rozbłysku bólu.
– Amre – cichy szept sprawił, że oficer otworzył oczy, zmącone gorączką i cierpieniem. Zaciskając zęby, spojrzał w stronę, skąd dochodził głos Pani Lasu. – Przez portal musisz przejść sam. Wskazała błękitno-szmaragdowe wrota jaśniejące pośrodku polany. Cztery Wodospady. Centrum Świata Światów. Węzeł tego Wymiaru, prowadzący do wszystkich innych. – Czy ona tam będzie? – wychrypiał przez spalone gorączką gardło. – Będzie – odparła driada. Szybko. Zbyt szybko. – Musisz na nią tylko trochę poczekać. Amre zmrużył oczy, wbijając spojrzenie w bezdenne oczy driady. Na Anaelę mógł czekać całe życie, byle tylko raz, chociaż raz, tak do końca, była jego. Nim się jednak doczeka… wyrówna pewne rachunki. Z kimś, kogo – jeśli chce kiedykolwiek otrzymać najwyższą nagrodę, swą ukochaną Leddi – musi po prostu zabić. – Pospiesz się, oficerze – syknęła driada. – Są coraz bliżej. Ponaglony tym sykiem wsparł się na ręce, podciągnął na zwisającej nisko gałęzi meandrowca i w momencie gdy na polanę wpadł oddział konnych, zniknął w portalu, który natychmiast zgasł. – Dokąd on przeszedł?! – Jeden z elfów wbił wściekłe spojrzenie w driadę, ale ta roześmiała się tylko. – Chyba nie myślisz, że zdradzę ten mały sekret jednemu z podpalaczy? – to były jej ostatnie słowa, nim i ona zniknęła. Wcześniej jednak wezwała wrzaskargi. Niech trochę poszarpią nerwy bandzie Eleuzisa… Przejście z Wymiaru w inny Wymiar zawsze wprawiało podróżnika w konsternację. Przed chwilą był na polanie, której granic strzegły cztery spływające ze skał wodospady, robił krok w nieznane i… spodziewał się spektakularnej zmiany otoczenia, tymczasem znajdował się dokładnie w tym samym miejscu, na tej samej polanie, jednak w zupełnie innym czasie. Pytanie, które nasuwało się w momencie, gdy szok mijał i przychodziło zrozumienie, brzmiało: jaki to czas? Las Tysiąca nie dawał odpowiedzi. Stał taki sam, niezmienny od pradawnych początków Świata Światów. Pani Lasu może i pomogłaby zdezorientowanemu podróżnikowi, musiałaby jednak tego chcieć. Amre nie doczekał się jednak jej przybycia i wyjaśnień, czy chociaż wskazówek. Jedyną oznaką dobrych intencji driady względem oficera była gojąca się coraz szybciej rana. Magia driad była silna. Bardzo silna. Amre odpoczywał jeszcze chwilę, ciesząc się spokojem rozjaśnianej promieniami słońc polany, po czym wstał, zaczerpnął wody z jeziorka utworzonego przez jeden z wodospadów, ugasił pragnienie i rozejrzał się uważnie, jak to on, dookoła. Zawsze zdumiewało go to miejsce. W czterech rogach polany pięły się na wysokość pięciu metrów skalne stopnie, schody wykute w litym kamieniu, pewnie tak stare jak sam Las. Ich zwieńczeniem była płaska półka. Z niej właśnie
biło silne źródło, z którego po pionowej ścianie spadały kaskady wody do jeziorka. Gdzie podziewał się nadmiar wody, skoro jeziorko nie miało odpływu, nikt tego nie wiedział. Była jednak zawsze nieskazitelnie czysta, chłodna i orzeźwiająca. Wypływała na szczycie magicznych schodów, spadała do niewielkiego wodnego oczka i ginęła w taki sam tajemniczy sposób, jak się pojawiała. Można byłoby zakochać się w tym miejscu, gdyby nie fakt, że było najpotężniejszym portalem Świata Światów i nie wiadomo kto, w którym momencie ciszę i spokój tego miejsca zaburzy. Słysząc szelest w krzakach, Amre odruchowo sięgnął do pasa po miecz, odwracając się w miejscu, ale broń została w tamtym Wymiarze. Na szczęście z istotą, która wkraczała właśnie na polanę, oficer był, czy raczej bywał, zaprzyjaźniony… – Saris – odetchnął z ulgą, opuszczając dłoń szukającą czegokolwiek do obrony. Czarny jednorożec, którego z żadnym innym stworzeniem w tym świecie nie można było pomylić, obrzucił spojrzeniem nieznanego sobie mieszańca, odzianego w obce barwy, ani Ferrinu, ani żadnej innej prowincji, i zapytał krótko: – My się znamy? – Ja znam cię bardzo dobrze. Czasem mam wrażenie, że aż za dobrze – odmruknął oficer, rozglądając się za jakąkolwiek bronią. W jego świecie zawsze prowadzono jakieś wojny, nie łudził się, że w tym jest inaczej. – Jestem Amre Shanon. Porucznik ferrińskiego zwiadu. Obecnie w służbie Anaeli dell’Idarei, Władczyni Edenu. Twojej ukochanej pani, jakbyś nie wiedział. – Wielkie dzięki za wyczerpujące wyjaśnienia, Amre Shanonie – odparł kąśliwie Saris. – Warto wiedzieć, że się ma jakąś panią, do tego ukochaną, która włada nieistniejącym już Edenem. To była bezcenna informacja: Anaela w tym Wymiarze była jeszcze nikomu nieznana – a jednorożce, zamieszkujące Las Tysiąca, szczególnie tak wścibskie jak Saris, nie przeoczyłyby jej pojawienia się – i nie istniał już Eden. Eleuzis zdążył więc wysłać tę wspaniałą krainę wraz z jej mieszkańcami w Międzywymiar. Z mieszkańcami i – tu Amremu dreszcz przebiegł po plecach, bo pamiętał, co opowiadała o duszobójcach Anaela – Szarą Śmiercią. W następnej chwili Amre już wiedział, w jakim czasie się znalazł… – Do twojej wiadomości – jednorożec posłał oficerowi spojrzenie pełne złości i smutku – mam jednego pana, Brata-w-Mocy, i jest nim Sellinaris dell’Soll. Właśnie szukałem kogoś, kto pomoże mi go uwolnić ze szponów kyriech, i jak widać driady mają dobry wywiad. Spadłeś mi dosłownie z nieba, oficerze. A ty mnie, Saris – pomyślał Amre. – Lecz nie chcesz wiedzieć, co zrobię z twoim Bratem-w-Mocy, gdy już pomogę ci w jego uwolnieniu… – Więc…? – to pytanie nie pytanie zawisło między nimi dwoma. Amre patrzył na jednorożca z wyczekiwaniem w szarych oczach, natomiast w spojrzeniu Cienia było zdumienie, przeradzające
się powoli w oburzenie. – Chyba nie myślisz, że cię tam zaniosę? – Tak właśnie myślę. Mnie na Sellinarisie nie zależy. – Po co więc udajesz się do Smoczego Stosu? – Bo ta, której poszukuję, Anaela dell’Idarei, jest niczym ćma, która lgnie do światła, a… – …tym światłem jest Sellinaris dell’Soll? – Zgadłeś, Cieniu. – I chcesz je… rozpalić? Amre tylko wzruszył ramionami. Prawdę mówiąc, chciał je zgasić raz na zawsze, ale tego Sarisowi nie powie. Jednorożec przyglądał mu się długą chwilę zmrużonymi oczami. Amre zniósł to spojrzenie z twarzą doskonale obojętną. – To wsiadaj – rzekł wreszcie jednorożec. – I nie myśl, że będę klękał! Amre nie miał na to nadziei. Saris mógł przyklękać, by łatwiej było wdrapać się na jego grzbiet, jedynie przed Anaelą. Oficer jednak potrafił dosiadać wierzchowca bez pomocy strzemion. Gdy Saris ruszył lekkim kłusem, Amre podbiegł, chwycił się grzywy, odbił od ziemi i jednym skokiem był na jego grzbiecie. – Za to szarpnięcie zrzucę cię przy najbliższej okazji – mruknął Saris, potrząsając grzywą, i nagle, bez uprzedzenia ruszył cwałem. Jeśli myślał, że Shanon spadnie i on, Saris, będzie mógł z niego chwilę podrwić, musiał się rozczarować… Drugiego dnia forsownego marszu na północ dojechali do skraju Lasu Tysiąca. Dalej ciągnęły się aż po horyzont wypalone bezlitosnymi promieniami słońc łąki. W drgającym powietrzu majaczył zarys twierdzy – Smoczego Stosu, a za nią Góry Graniczne. Dawniej tereny te należały do Nolandii, teraz weszły w posiadanie Raskăra. Wystarczyło, by przyłożył pazurzastą łapę do niewyobrażalnej zbrodni i oto był panem jednej trzeciej tego świata. – Poczekamy do nocy – zadecydował Amre. Nigdzie mu się nie spieszyło, a nie miał zamiaru ryzykować utarczki z komandem kyriech. Wieczorem gady oślepną, a oni będą mogli spokojnie przemknąć w pobliże Smoczego Stosu, znaleźć sposób na dostanie się do środka, uwolnić Sellinarisa i… Amre wolał nie myśleć o tym, co będzie później. Saris był wciąż czujny, nadal nie ufał oficerowi, a na dodatek potrafił zrobić szybki wypad do umysłu Shanona. Jedna skradziona myśl: „Zabiję Sellinarisa”, i on, Amre, skończy z rozpłataną Sarisowym kopytem czaszką.
Ugasili pragnienie w strumieniu, ukryli się w zaroślach i, obaj ze wzrokiem utkwionym w majaczącej daleko przed nimi twierdzy, rozpoczęli wielogodzinne oczekiwanie. – Jaka ona jest? Ta twoja Anaela? – zapytał Saris, by przerwać ciążące milczenie. Cierpliwość nie należała do jego zalet. – Anaela? – Amre przymknął powieki, by przywołać obraz ukochanej kobiety. Jak opisać Sarisowi coś, co było nie do opisania? Czy Cień z tamtego Wymiaru potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie? – Będzie godną następczynią Wielkiej Małej Pani – odparł, zamyślony, po dłuższej chwili. – Zresztą to sama Amarilla dell’Soll otworzyła dla niej portal i przeprowadziła ją tutaj. – Amarilla nie żyje – przypomniał mu jednorożec. – Tak nam się tylko wydawało – odmruknął Shanon. – Wiesz więcej, niż powinieneś – w głosie Cienia zabrzmiało niechętne uznanie. Amarilla byle komu nie powierzała swych tajemnic. Tajemnicza Anaela i ten cały Amre musieli znaczyć więcej dla Ferrinu, niż on, Saris, mógł przypuszczać. Należało mieć to na uwadze. I odpowiednio traktować zarówno Shanona, jak i ową Anaelę. O ile się jej w ogóle doczekają. – Byłem przyjacielem Anaeli – rzekł Amre, jakby to wszystko wyjaśniało. – Tylko przyjacielem? – Aż przyjacielem. Oficer odwrócił się na plecy i zakrył oczy przedramieniem, jednoznacznie dając do zrozumienia, że ma dość niewygodnych pytań, ale Saris nie byłby Sarisem, gdyby nie zadał jeszcze jednego: – A jej ukochanym jest Sellinaris, którego ty będziesz uwalniał z kyrieńskiej niewoli? Amre posłał Cieniowi miażdżące spojrzenie. Ten uniósł kącik oka w ironicznym uśmiechu. – Będę ci patrzył na ręce – rzekł, kładąc się dobre dwa metry od Amrego. Nie potrzebuję rąk, by go zabić – chciał odwarknąć Amre, ale w porę ugryzł się w język. – Ja również nie potrzebuję, by zabić ciebie – odparł uprzejmie Saris, a Amre aż zgrzytnął zębami. I tak oto miałeś swoje małe sekrety, poruczniku Shanon – westchnął w duchu. Że też za towarzysza musiał mu się trafić złodziej myśli… Długie godziny czekał, udając głęboki sen, by Saris, zmęczony dwudniową podróżą, zapadł w drzemkę. Gdy w końcu się doczekał, wstał bezszelestnie, szerokim łukiem ominął jednorożca i wyszedł z Lasu na bezkresne łąki. On, Amre, ukryje się w wysokiej trawie, gdy zaatakują kyrie. Cień nie miał na to żadnych szans.
Do Smoczego Stosu podkradał się od strony północnej, nadkładając drogi, ale tylko tak można było się ukryć przed bystrymi oczami skrzydlatych strażników. Byli albo gnuśni, albo tak pewni siebie, że Amre nie napotkał po drodze ani jednego patrolu. A może obserwowali go z góry? Może nad chmurami krąży smok, który tylko czeka, by spaść na Shanona i rozerwać go na krwawe strzępy, nim ten, nieuzbrojony choćby w nóż, zdąży choć krzyknąć? Któż by zresztą usłyszał ten krzyk… W tym momencie przedwieczorną ciszę przerwał nieludzki skowyt. Po drugiej stronie muru kyrie kogoś na dobranoc szlachtowali, a sądząc po odgłosach mrożących krew w żyłach, nie była to łagodna śmierć. Może umierał Sellinaris? To byłoby doskonałe rozwiązanie. Amre nie musiałby go zabijać, Saris nie miałby o śmierć Brata-w-Mocy pretensji do Shanona, a Anaeli pozostałby tylko on. Tak, jeśli czegoś w tej chwili Amre pragnął bardziej niż łyku wody, była to śmierć Sellinarisa z rąk kyriech. Czy jednak książę właśnie konał, czy nie, Amre musi się upewnić. Dopóki nie ujrzy zwłok Sellinarisa na własne oczy, nie zazna spokoju w tym Wymiarze. Czołgając się między skałami, dotarł niemal do samej fosy i zaczął rozglądać się za jakimś przejściem, podkopem czy otworem w murze, którym niewolnicy wydostają się na zewnątrz w poszukiwaniu jedzenia. Tego, że musieli to robić, Amre, znając kyriech, był pewien. Następne dwie godziny upłynęły mu na poszukiwaniu tajnego przejścia. Wreszcie! Gdyby używał tylko wzroku, a nie rąk, nie zauważyłby dobrze zamaskowanego wejścia do tunelu. Bez wahania wślizgnął się w wąski otwór i zaczął pełznąć pod ziemią w kierunku twierdzy. Jeszcze parę minut wytężonego wysiłku i… ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Nie podobała mu się cisza panująca na dziedzińcu. Nie podobała łatwość, z jaką dotarł tak daleko. Czyżby kyrie byli zupełnie ślepi i beztroscy? Gdzie patrole? Gdzie warty? Owszem, widział na blankach strażników, którzy w nocy byli niewiele warci, ale w dzień powinien natknąć się na choćby najskromniejszy oddział! Wszelkie rozmyślania o kyriech pierzchły, gdy wyczołgał się z tunelu i przylgnąwszy do ziemi, rozejrzał dokładniej. To co w pierwszym momencie wziął za stertę kamieni podtrzymującą wbity pośrodku dziedzińca słup, było… człowiekiem. Czy raczej resztkami człowieka, co stwierdził, podpełznąwszy bliżej. Kyrie nie jedli ludzkiego mięsa, Amre był o tym przekonany. Aż do dziś. Poczuł, jak żółć podchodzi mu do gardła, bo widok zmasakrowanych, rozczłonkowanych zwłok był makabryczny. Zwłok, w których brakowało najważniejszego: głowy. Jak pozna, czyje ciało ma przed sobą? Cichy jęk sprawił, że oficer zamarł w bezruchu, po czym powoli zwrócił wzrok w tamtą stronę. I aż wstrzymał oddech. Do ściany jednego z zabudowań przybito kratownicę, na której rozciągnięty był… Sellinaris dell’Soll. Amre wypuścił powoli powietrze. Jego twarz mimo woli wykrzywił zły uśmiech. Nie był okrutny, nie zadałby śmierci komuś, kto według wszelkich znaków na niebie i na ziemi był jego władcą, a nie
wrogiem, jednak Sellinaris musiał umrzeć. Albo ten nieszczęsny świat nie zazna spokoju. – Ktoś ty? – usłyszał nagle szept tuż przy uchu. Jednocześnie na szyi poczuł ostrze noża. Dass’ratt! Jak on, oficer ferrińskiego zwiadu, mógł być tak nieostrożny?! – Swój. Zza muru – odmruknął. – Masz coś dla nas? Amre, pilnując, by jego ruchy nie wydały się podejrzane, zwrócił się ku pytającemu. Wychudzona twarz i płonące gorączką oczy mówiły wszystko: kyrieński niewolnik. Elfowie byli, jacy byli, ale o niewolników dbali. Kyrie nie dbali o nikogo ani o nic. – Mam – odrzekł przyciszonym głosem. – Jedzenie? Poczuł, że ostrze noża, przytknięte do jego szyi, zaczyna coraz bardziej drżeć. To niewolnikowi, głodnemu pewnie do granic, zaczęły trząść się ręce. – Tak. Zabierz nóż. Tamten nieszczęśnik, zaślepiony głodem, zrobił, co Amre kazał i… to był jego błąd. W następnej chwili, ogłuszony ciosem pięści, padał twarzą w bruk dziedzińca. Amre nie posunąłby się do przemocy wobec człowieka, z którym być może walczył ramię w ramię, ale tamten miał coś, czego oficer potrzebował: broń. Właśnie dla noża, całkiem ostrego, co Shanon poczuł na własnej skórze, musiał uczynić to, co uczynił. – Wybacz, bracie – szepnął, wyciągnął z bezwładnych palców śliskie od potu ostrze i zaczął ostrożnie, z plecami przy ścianie, przesuwać się w stronę jeńca. Wreszcie dotarł tak blisko, że gdyby wyciągnął rękę, dotknąłby ramienia Sellinarisa. Amre dopiero teraz mógł przyjrzeć się swemu rywalowi dokładniej. Księżyc i gwiazdy świeciły nad Kyrenią wystarczająco jasno, by ukazać całe upodlenie księcia i wszystkie rany na jego ciele. Sellinaris zwisał na rozciągniętych ramionach, ledwie utrzymując się w pionie. Głowę zwiesił na piersi. Z czarnych włosów skapywała krew zmieszana z pomyjami, które na niego wylano. Całe ciało miał pocięte batogiem i poorane pazurami kyriech. Musiał cierpieć męki i modlić się o szybszą śmierć – współczucie mimo woli wdarło się do serca Amrego. Nie znosił tortur na bezbronnych. Nie uznawał zadawania bólu tylko po to, by go zadać. Szybki cios nożem pod żebra byłby dla Sellinarisa wybawieniem i Amre, który chciał go uwolnić, wyprowadzić za mur i tam zabić, by nie sprowadzać zemsty kyriech na niewinnych jeńców, nagle postanowił zadać cios łaski teraz, natychmiast, pal licho Sarisa i własne sumienie. Ale musi to zrobić tak jak trzeba, z poszanowaniem przeciwnika, zachowując honor.
Choć graniczyło to z samobójstwem, bo lada moment mógł zostać zauważony przez innych niewolników, Amre wyszedł z podcienia muru, stanął przed Sellinarisem i rzekł cicho: – Przynoszę ci wybawienie w śmierci. Książę, zdawałoby się, nieprzytomny, uniósł głowę na tyle, by móc spojrzeć w oczy temu, kto za chwilę pozbawi go życia. – Zrób to – powiedział głosem, w którym nie było błagania. – Byle szybko. Amre przyłożył nóż do jego piersi, prosząc bezgłośnie boginię Primeę o wybaczenie, i… – Amre – usłyszał za plecami głos. Jej głos. Obrócił się. Nóż wypadł mu z ręki. Anaela, czy raczej jej migotliwy, utkany ze światła obraz, znajdowała się tak blisko, że mógłby jej dotknąć, gdyby zdołał unieść dłoń. – Amre, jesteś potrzebny. Jej twarz była poważna, niemal surowa. W oczach nie gościł nawet cień uśmiechu, który zawsze dla niego, Shanona, miała. Poczuł zimno koło serca i przeczucie czegoś strasznego. Obejrzał się na Sellinarisa. Ten patrzył na widmową postać całkiem przytomnym wzrokiem, aż za przytomnym jak dla Amrego. Och, jakąż chęć miał w tej chwili oficer, by zadać tamtemu ostateczny cios… Wiedział jednak, że Anaela mu na to nie pozwoli. – Amre, chodź za mną. Uniosła dłonie, zakreśliła nimi w powietrzu prostokąt, który naraz rozjarzył się błękitną poświatą, i nie oglądając się na oficera, weszła w portal prowadzący do innego czasu i Wymiaru. Jak zahipnotyzowany podążył za nią. – Kim ona jest? – usłyszał zachrypnięty głos Sellinarisa. Zatrzymał się w pół kroku, czując, że pęka mu z rozpaczy serce, i odrzekł: – Twoim dopełnieniem. A moim przekleństwem.
***
Czuł pod powiekami piekące łzy zawodu. Mógł zgładzić Sellinarisa, mógł usunąć go ze swojej drogi w Wymiarze, w którym Pani Lasu obiecała mu Anaelę. Tymczasem sama Anaela go zawróciła, stając pomiędzy nim i Sellinarisem. Jak zawsze…
Złamany żalem i poczuciem zdrady usiadł pod bramą Edenu i nie zważając już na nic, zapadł w letarg. Tak zastała go nieznajoma, która spadła z nieba na skrzydlatym kocie. Nieznajoma odziana w biel i szkarłat – jakże znajome barwy. – Jestem Gabriela dell’Soll. – Nieznajoma uśmiechnęła się w następnej chwili. O kim, jak o kim, ale o Amrem wiedziała wszystko. – Córka Anaeli i Sellinarisa. Amre poczuł, jakby zadała mu cios nożem w samo serce. – To pani Anaela i Wielki Książę mają córkę? – zapytał wolno, choć… nie chciał znać odpowiedzi. Ona zrobiła krok w jego kierunku, on się cofnął. Lwianie najwyraźniej przestało się to podobać, bo zaszła mężczyznę od tyłu. – Mieli. – Uśmiech zgasł. – Moja mama, Anaela, nie żyje. Amre wciągnął ze świstem powietrze. Co ta dziewka wygaduje?! Anaela przed chwilą przeprowadziła go przez portal! Była tuż obok, tak blisko, że czuł muśnięcie jej włosów na twarzy! Anaela nie żyje?! I mówi mu o tym ktoś bliźniaczo do niej podobny?! – Nie… – Amre pokręcił wolno głową. – Nie wierzę ci. Masz narzuconą iluzję. Jesteś wiedźmą! Cofnął się jeszcze o krok, ustawiając odruchowo do walki, a potem wyciągnął miecz. Lwiana tylko na to czekała… Machnęła łapą, niemal przetrącając oficerowi kręgosłup. Padł bezwładnie jak szmaciana lalka parę metrów dalej. – Aisza, nie! – ten krzyk powstrzymał lwianę w ostatniej chwili przed wgryzieniem się w gardło nieprzytomnego mężczyzny. – To przyjaciel, nie wróg! – Gabriela podbiegła do nich i pochyliła się nad Amrem, sprawdzając puls. Będzie żył. Trzeba kogoś tu przysłać… Podeszła do portalu. Jeden krok i była w Edenie. Po drugiej stronie tłoczyły się Cienie. Setki Cieni najróżniejszej maści, wielkości i płci. Gabrieli uśmiech sam wykwitł na ustach, mimo że siniak na policzku i obrzmiała od uderzenia warga nieco bolały. Cienie, o które tak walczyła jej mama… Zatrzymała się na początku szpaleru, który utworzyły, zachwycona i wzruszona. Lwiana szturchnęła ją mokrym nosem w udo i dopiero to dziewczynę otrzeźwiło, bo pewnie stałaby tak, uśmiechając się, do końca tego świata. Ruszyła między pochylającymi się w ukłonie głowami. Wyprostowana, dumna, jak na Władczynię Edenu przystało. Srebrna gwiazdka lśniła pośrodku czoła. Chyba lśniła – Gabriela dużo by dała za odrobinę wody do umycia twarzy…
Przy krużganku, okalającym Daleki Dwór, czekali na swą panią… dworzanie? Te dwie kobiety i trzech mężczyzn to cała jej świta? Patrzyli na nią niemal tak samo zdumieni i rozczarowani jak ona na nich, ale na znak najstarszego mężczyzny wszyscy przyklękli z pochylonymi głowami. – Wstańcie, dobrzy ludzie. – Gabriela machnęła ręką zachęcająco. Podnieśli się bez słowa, nadal wlepiając w nią to dziwne spojrzenie. Najstarszy zreflektował się jednak: – Przepraszamy, Wasza Wysokość, ale spodziewaliśmy się pani Anaeli. Westchnęła. No tak, oni jeszcze nic nie wiedzą… – Pani Anaela nie żyje. – Cofnęli się, jak od uderzenia. – Oddała przywilej mnie, Gabrieli dell’Soll, swej… siostrze. – Siostrze?! Dlaczego powiedziała „siostrze”?! Żeby uniknąć zawiłych tłumaczeń i jeszcze większego wstrząsu, wytłumaczyła sobie szybko. Powróciła spojrzeniem do swych poddanych: kobiety stały z pochylonymi głowami, przygryzając wargi, by się nie rozpłakać. Mężczyźni zaciskali pięści. – Jak to się stało, Wasza Wysokość? – zapytał wreszcie najstarszy. – Wyjechała stąd do Ferrinu. Jeszcze wczoraj dostaliśmy wiadomość, że jest bezpieczna… – Później przyjdzie czas na opowieści i wyjaśnienia – przerwała mu Gabriela, nagle czując ciężar wspomnień i przeżyć tego dnia i tamtej nocy. – Ale… – Później, Ian, nasza pani jest śmiertelnie zmęczona. – Jedna z kobiet podeszła do Gabrieli, dygnęła i rzekła: – Jestem Cecilia, będę wam usługiwała. To jest Ian – majordomus, a teraz i dowódca straży. To Mark i Dean – przyboczni Waszej Wysokości, zajmują się także wszystkimi męskim pracami, ta młódka to Daria, podkuchenna, służąca. Tyle nas zostało na Dalekim Dworze. Reszta broni Amarkandy. No tak! Zamek Amar, jak pamiętała z książki, był oblężony. Saskia bodajże go najechała… Saskia ma teraz własne problemy. Coś mi się wydaje, że niedługo mój dwór będzie znów w komplecie – pomyślała Gabriela i przypomniała sobie w tym momencie – słowo Saskia zawsze kojarzyło się jej, tak jak i Anaeli, z Amrem – że mężczyzna leży nieprzytomny i bezbronny na słońcu, pośrodku łąk. – Pani Cecilio, poproszę o coś do jedzenia i gorącą kąpiel. Za wygodne łóżko będę dozgonnie wdzięczna. A pana, Ianie, proszę o przyniesienie do Dworu leżącego za portalem mężczyzny. To Amre Shanon. Lwiana go trochę poturbowała… Znów to spojrzenie, jakby powiedziała coś niestosownego. – Moja pani – zaczął wolno Ian – pan Amre nie żyje. Wasza siostra osobiście odprowadziła go do kopca pogrzebowego.
– Wiem, wiem, ale bogowie przysłali Amrego z powrotem – odparła. Wymienili spojrzenia. Mężczyźni ruszyli ku bramie Edenu, Cecilia dygnęła przed Gabrielą, chcąc zwrócić jej uwagę: – Wasza Wysokość, proszę na kolację. Kąpiel i komnaty zaraz będą gotowe. Dziewczyna ruszyła za nią.
ROZDZIAŁ II
DALEKI DWÓR
Daleki Dwór doskonale pasował do miana, jakie mu nadano – był to rzeczywiście dwór, nie zamek, prowadziła do niego ubita droga, kończąca się u stóp krużganka. Żadnych podjazdów, żadnego brukowanego dziedzińca. Zapomniany, zagubiony na samym krańcu Ferrinu duży, drewniany budynek i otaczające go zabudowania. Na tyłach Darrakijczycy założyli ogród warzywny, by wyżywić siebie i swoje rodziny, ale poza tym urozmaiceniem Daleki Dwór i Eden to były łąki, z rzadka nakrapiane kwieciem i urozmaicone kępą drzew lub strumieniem. Miejsce do wypasu koni idealne, do życia dla sporej gromady ludzi już niekoniecznie: albo konie i ich pastwiska, albo ludzie i ich pola. Miejsca na jedno i drugie po prostu nie było – tak opowiadała Gabrieli Anaela. Sam dom, zbudowany z drewnianych bali, sprawiał wrażenie ciężkiego i przysadzistego, ale w środku to wrażenie umykało, łagodzone arrasami na ścianach, miękkimi tkaninami i ogromnymi oknami, przepuszczającymi dużo światła. Jak pamiętała, mamie podobało się tutaj, więc i jej będzie się podobało. Cecilia poprowadziła Gabrielę do jadalni. Druga służąca, Daria, już zdążyła nakryć do stołu. Biegła teraz ku Gabrieli z mokrym ręcznikiem do otarcia rąk i twarzy. To do czasu kąpieli musiało
wystarczyć. Dziewczyna, trochę onieśmielona, podeszła do ustawionego na niewielkim podwyższeniu stołu i krzesła, przypominającego raczej tron, przed którym dla niej nakryto. Przez dwadzieścia pięć lat w „hierarchii dziobania” dziewczyna była na samym końcu: najpierw, zupełnie tego nieświadoma, była mama, potem był Saris i dopiero one dwie – Kamila i Gabriela. To tylko Anaeli, żyjącej w swoim własnym świecie, świecie wspomnień i utraconych nadziei, mogło się wydawać, że domem rządzi Kamila, resztą świata Saris, a Gabriela jest w samym centrum. W rzeczywistości, gdy Anaela wchodziła do jadalni, wszyscy nagle usuwali się w cień, jakby mała srebrna gwiazdka, która na Ziemi nie miała żadnego znaczenia, rzucała tyle blasku. Nie to żeby Anaela onieśmielała kogokolwiek! Potrafiła śmiać się i żartować, a nawet kląć jak zwykła kobieta, ale… potrafiła też jednym spojrzeniem czy gestem przypomnieć, kim była. I kim nadal jest. Tego Gabrieli brakowało: hartu ducha – nie miała go kiedy i czym hartować, zawsze chowana pod kloszem – który zagubioną w Lesie Tysiąca Anaelę doprowadził na ferriński tron. W dniu swych dwudziestych ósmych urodzin została nie z własnej woli przeniesiona do tego świata, ciśnięta o ziemię i zaraz potem niemal zgwałcona przez pięciu obdartusów. Nie miała żadnych szans, a jednak broniła się dotąd, aż brodacz poderżnął jej gardło. Przeżyła własną śmierć i ponowną próbę gwałtu, uratowana wreszcie przez Amrego – i to wszystko jednej nocy. Mimo tych przeżyć i szoku tym spowodowanego, potrafiła następnego dnia stanąć do walki o rannego oficera z Reikanem i jego oddziałem. Z całym oddziałem uzbrojonych po zęby elfów. A miała niewiele więcej lat, co jej córka dzisiaj. Gabriela, w przeciwieństwie do swej matki, od dzieciństwa była przygotowywana do przejścia do Ferrinu i życia w nim. Szkolono ją we wszystkich sztukach walki, jakie matka uznała za odpowiednie dla przyszłej władczyni i Wybawicielki. Znała historię Świata Światów, znała zwyczaje i wiedziała, czego się spodziewać: niczego dobrego. Ją jednak od początku traktowano tu jak dziecko. Sama czuła się wewnątrz niczym mała dziewczynka odziana w szaty dorosłych. I nagle stanęła przed należnym jej miejscem, które Anaela pierwszego dnia pobytu zajęłaby ot tak, pewnie i naturalnie, i nie mogła się przemóc, by siąść na tronie, choć był to jedynie tron Edenu. – Wasza Wysokość? – Cecilia zaniepokoiła się długim milczeniem dziewczyny, wpatrującej się w tron szklistym wzrokiem. – Jest odkurzony – zapewniła. – Proszę, usiądźcie – zaprosiła ją gestem do stołu. Gabriela obejrzała się za siebie, czy kobieta mówi do kogoś jeszcze. I nagle poczuła gniew. Nie, nie gniew: wściekłość na samą siebie. Czy nauki jej matki miały pójść na marne?! Jaka była jej ostatnia prośba?! Nie zmarnuj tej szansy! Dziewczyna zgrzytnęła zębami i pewnym krokiem podeszła do tronu. Usiadła, a z jej piersi wyrwało się westchnienie. To już? Takie proste? Ujęła puchar z naparem z pięknie pachnących ziół i ukryła za nim oczy. Ręce jej trochę drżały, ale
służące brały to na karb zmęczenia – w oczach zaś dało się wyczytać wszystko: niepewność, nieśmiałość, zagubienie… Dość tego! Rzuciła się na jedzenie, nie zwracając już uwagi na służbę (na Ziemi nie miała służby!). Między jednym kęsem a drugim ujrzała Iana. – Wasza Miłość, co mamy z nim zrobić? – wskazał niesionego przez dwóch mężczyzn Amrego. – Do lochów? Zakrztusiła się niemal. – Do lochów?! Co z tobą, człowieku? Przecież to Amre! – Tak. Przepraszam – skłonił się, zaskoczony jej wybuchem. – Na wszelki wypadek zapytałem. – Ocućcie go, umyjcie, nakarmcie i co tam jeszcze trzeba. Gdyby miał jakieś rany, wezwijcie mnie. – Tak, Wasza Miłość, dziękuję. Dziękujesz. Akurat. Gabriela powróciła do kolacji. – Dlaczego nie dostałam wina? – zapytała nagle Cecilię. – Ma… moja siostra mówiła, że do posiłków podaje się wino. Cecilia i Daria wymieniły spłoszone spojrzenia. – Przepraszam, bardzo przepraszam. – Młodsza służąca pochyliła kornie głowę. – Wydałyście mi się, pani, za młoda na wino. Znów Gabriela o mało nie spadła z tronu. Za młoda?! Jeżeli młodszej od niej służącej wydaje się za młoda na wino, to co mówić o reszcie podwładnych?! Traktują ją tutaj jak dziecko, a ona jest dorosłą kobietą! Wino postawiono na stół tak pospiesznie, że zachlapano obrus. Gabriela ostentacyjnie nalała sobie pełen puchar i wypiła go, krzywiąc się niemiłosiernie, do dna. Mama rzeczywiście mówiła, że podawano wino, ale czy sama je piła? Tego Gabriela sobie nie przypominała. W leśniczówce nigdy nie widziała żadnego alkoholu i gdyby nie studia, pewno nie znałaby jego smaku. Może dlatego podały napar z ziół? Bo jej matka zawsze go pijała? Stół odjechał nagle na odległość wyciągniętych ramion, a potem podpłynął z powrotem, kołysząc się łagodnie jak okręt na falach. Dziewczyna zmrużyła oczy, przyglądając się temu zjawisku z zafascynowaniem. Ponownie odpłynął i razem z nim odpłynęła Gabriela. Padając twarzą w talerz z jedzeniem.
*
Odgłosy rzezi, szalejącej tam, na górze, milkły powoli. Parów, na którego dnie we troje: Sellinaris, Sirden i Gabriela, ukryli się przez obławą, pogrążył się w ciszy i spokoju, jakby cała reszta tego świata nadal nie tonęła we krwi. Sellinaris, którego Sirden całkiem niedawno kopnięciem odesłał w niebyt, odzyskał przytomność tylko po to, by stwierdzić, że po dziewczynie i kacie wszelki ślad zaginął. Zaklął. Ból szarpnął wywichniętym ramieniem. Jeżeli wkrótce ktoś mu tego nie nastawi, straci rękę! Ściągnął trochę zielonej energii, by znieczulić rwący bark, a potem trochę białej, by jeszcze na jakiś czas powstrzymać stan zapalny. Trzasnęła gałązka. Uniósł głowę, nasłuchując. Las zdawał się martwy. Wszelkie wrzaski i jęki ucichły. A jednak Sellinaris czuł czyjąś obecność. Ktoś próbował się podkraść niezauważony. Rozejrzał się za mieczem. Oczywiście chędożony kat nie zapomniał zabrać go ze sobą. Dass’ratt! Nabrał pełną garść czerwieni i… czekał. – Wychodź! Z rękami na karku! – usłyszał tuż nad sobą. – Jeden podejrzany ruch i masz bełt w gardle, piersi i gdzie tylko chcesz! Wyłaź! Skoro bełt, to mieli kusze, a skoro mieli kusze, nie mogli to być niewolnicy, zresztą i tak nie pozostawiono mu wyboru. – Jestem Sellinaris dell’Soll, Wielki Władca Ferrinu – wycedził powoli i dobitnie, nie ruszając się z kryjówki. – Jeśli chcesz mnie ujrzeć, sam wychodź. Skoczyli z góry we dwóch, jednego zdążył chlasnąć czerwienią, tylko zasyczało, drugi wymierzył w niego, ale natychmiast opuścił kuszę i krzyknął do tych na górze z wyraźną ulgą: – To Jego Wysokość! No wreszcie… Sellinaris mógł wstać i wyjść na światło dzienne. Ból w barku zwinął mu na moment wnętrzności w rozżarzony węzeł, ale zacisnął tylko zęby. – Wybaczcie, Wasza Wysokość, las jest pełen zbiegów. Szukamy was, panie, od wielu godzin… – Gwardzista chciał dalej się tłumaczyć, ale Sellinaris rzucił krótkie: – Milcz. – A potem: – Prowadź do dowódcy. Elf wyciągnął doń rękę i pomógł mu wyjść spod nasypu, by w następnej chwili krzyknąć: – Sprowadźcie lorda Andreasa! Jesteście ranni, Wasza Wysokość? – zapytał Sellinarisa. Ten odtrącił go i ruszył przodem. – Tu niedaleko jest Lecząca. – Lecząca? – Sellinaris zwrócił się doń, mrużąc z wściekłością czarne oczy. – Jaka Lecząca? – Jedna z pięciu mianowanych wczoraj przez panią Anaelę…
– Dawaj ją tutaj – rzucił przez ramię Sellinaris. – Obawiam się… – zaczął elf niepewnym głosem, spoglądając po swych towarzyszach, którzy pojawili się znikąd, cicho jak duchy. – Obawiam się, że nie zechce przyjść. Sellinaris z niedowierzaniem uniósł brew. – Nie zechce? – Nam odmawiają – wyjaśnił tamten. – Może nie tyle „odmawiają”, co udzielają pomocy po kolei: temu co najbliżej, bez różnicy, czy to człowiek, czy elf. – Przyprowadź ją do mnie. Jeśli odmówi, ja pójdę do niej. Elf zniknął. – Wasza Wysokość – jeden z pozostałych gwardzistów zdjął płaszcz i podał go Sellinarisowi z taką samą niepewnością jak poprzednik. Dobrze, że mnie ubrała… – Sellinaris spojrzał na czarne spodnie, podarte i mokre od rosy. – Mogła przecież przywlec pod ołtarz nagiego. Zarzucił płaszcz na ramiona i ruszył w kierunku, w którym pobiegł elf. Eskorta otoczyła go w miarę zwartym kręgiem: dwóch szło z przodu, trzech po bokach i dwóch z tyłu. Lecząca pochylała się nad rannym, kręcąc głową. Pracowała w skupieniu, przykładając dłoń z błękitem w miejsce po strzale wystającej z barku człowieka. Gwardzista w rozpaczy przyłożył jej do karku sztylet, ale kobieta znów pokręciła głową, przymykając tylko oczy, by w ogóle móc się skupić. Nie zauważyła, gdy miejsce żołnierza zajął Sellinaris. Wyciągnął rękę do gwardzisty, wskazując wzrokiem, czego chce. Żołnierz natychmiast podał mu swój miecz. Sellinaris stanął nad rannym, popatrzył z ciekawością na Leczącą, ta nadal nie zwracała na niego uwagi, po czym wbił sztych w pierś człowieka, którego próbowała uratować. Ten wygiął się tylko i opadł, martwy. Nie ujrzeli nawet kropli krwi. – Czy teraz możesz zająć się mną, kobieto? – Sellinaris zapytał oniemiałą Leczącą głosem ociekającym jadem. Podniosła nań pociemniałe z gniewu oczy. To była ta, która miała pójść z kyriem do Nienazwanego. – Dlaczego to zrobiłeś, panie? – Wstała powoli z kolan. W białej sukni, poznaczonej ziemią i krwią, przypominała Anaelę aż do bólu. Zacisnął zęby i zdusił ten ból. – Zajmiesz się mym ramieniem albo będziesz następna – syknął, przykładając ostrze do krtani
kobiety. Gwardziści wstrzymali oddech. Nie dlatego, że obawiali się Leczącej – obawiali się swego pana, a raczej tego, co zrobi, gdy Lecząca odmówi, a on ją zetnie. Takiego Sellinarisa dell’Soll nie widzieli nigdy. – Zajmę się tylko dlatego, żeby nie zostawić bez pomocy rannych – odrzekła ona. Elfowie odetchnęli. – Słusznie – skwitował Sellinaris. – Połóż się, panie. – „Połóżcie się, Wasza Wysokość” – poprawił ją uprzejmie. – Masz przed sobą Władcę Ferrinu, niewolnico. – Ja służę tylko rannym – odparła obojętnie, ocierając wierzchem dłoni czoło. – Kładziesz się, panie, czy mogę odejść? Sellinaris położył się. Kobieta uklękła, znieczuliła bark zielenią, a potem… szarpnęła. Nie zawył z bólu tylko dlatego, że był na niego przygotowany i zawczasu zagryzł wargi. Uśmiechnęła się doń i chciała wstać. Świsnął miecz. Głowa Leczącej spadła na jego pierś. – Możesz odejść. – Odkopnął osuwający się kadłub. Dwóch gwardzistów chciało mu pomóc, ale odtrącił wyciągnięte ręce i sam wstał. Lewe ramię jeszcze mrowiło od ustępującej magii, ale miecz już mógł utrzymać. Przerzucił broń do prawej ręki. Machnął od niechcenia kilka razy, po czym otarł klingę w białą suknię martwej kobiety. – Długo jeszcze będę czekał na Andreasa? – rzucił w przestrzeń. – Jestem, Wasza Wysokość, zawróciłem po konie – usłyszał w następnej chwili, a potem ściągnął z siodła gwardzistę i rzucił do lorda: – Melduj. – W całym Ferrinie wrze – zaczął Andreas dell’Cambr. – Dostaliśmy posłańców ze wszystkich lordii. Wszystkich oprócz Amarkandy oczywiście. Oczywiście! – pomyślał Sellinaris, jadąc obok lorda w milczeniu. – Niewolnicy zbiegli. Tylko ci z Feri’any nie byli uprzedzeni i gotowi do ucieczki, dlatego dało się ich tak łatwo wyłapać. – Wyłapać? – Sellinaris rzucił mu z ukosa drwiące spojrzenie.
– Naszych nieco poniosło – pochylił głowę lord. – Dawno nie ćwiczyli się w zabijaniu, Wasza Wysokość. Gdy poczuli krew… – A nasi to dzikie wilki czy żołnierze, lordzie Cambr? – zapytał Sellinaris z taką samą uprzejmością jak przed chwilą Leczącą. Jadących po bokach gwardzistów zmroziło. – Nieważne, przetresujemy ich później. Mów dalej… Andreas odetchnął niezauważalnie. – Straty po naszej stronie są niewielkie, chociaż paru nie żyje – to bydło wdarło się do zbrojowni, nim podniesiono alarm, i część była uzbrojona. Oczywiście nie pozwoliliśmy ujść z życiem tym buntownikom. Kobiety i dzieciaki wyłapaliśmy. W większości. Sellinaris kiwnął głową, jakby uznawał wersję lorda. – Zniknęła Jej Wysokość Anaela… – Nie żyje. I nie wymawiaj więcej tego imienia, jeśli ci życie miłe. – Rozumiem, Wasza Wysokość. – Lord jechał, patrząc prosto przed siebie. Nie pojmował tego, co się stało, i… niech tak zostanie. – Zniknął jej przyboczny. Ten kat. – Tego imienia też postanowił nie wymawiać i wydawało się, że słusznie. – Mamy jej służącą i męża tej służącej. Sellinaris kiwnął głową z pełnym uznania uśmiechem. – Wszystkie… uzdrowicielki są pod strażą, ale nie chcą odejść od rannych. Pozwoliliśmy im leczyć, czekając na twój powrót, Wasza Wysokość. – Dobrze, żeście się doczekali. – Las zaczęliśmy przeczesywać, gdy tylko sprawdziliśmy zamek. – Gdy skończyliście rzeź, lordzie Cambr – sprostował Sellinaris. Tamten przemilczał tę uwagę. – Co w lordiach? – Zamki opuszczone. Chaty też. Ludzie ukryli się z całym dobytkiem w lasach. Lordowie czekają na rozkazy. Jest coś jeszcze, Wasza Wysokość… – powiedział to tak szczególnym tonem, że Sellinaris musiał nań spojrzeć. – Ona wypuściła smoka. Tego smoka. Sellinaris szarpnął wodze. Zwierzę stanęło dęba, o mało go nie zrzucając. Szarpnął powtórnie, zmuszając gniadosza do uległości, a potem wbił pięty w jego boki z taką pasją, że koń wyprysnął niczym strzała z kuszy. Wypuściła Raskăra!!!
Nie dość, że zbuntowała niewolników, to jeszcze wypuściła Władcę Smoków! Dass’ratt… Wiatr świszczał mu w uszach, szarpał włosy i płaszcz, ale Wielki Władca nie zważał na wiatr ani na groźbę skręcenia karku. Czym jeszcze odpokutuje za słabość wobec… niej? Jakich jeszcze zniszczeń dokonała w Ferrinie, nim oddała władzę? Oddała mu Ferrin, celowo siejąc wpierw chaos. Wiedząc, że sama umrze, zrobiła to z nienawiści. A jemu się wydawało, że go kochała… Zaśmiał się w głos z własnej głupoty. Doganiająca go eskorta, słysząc ten śmiech, odruchowo wstrzymała konie. To był śmiech szaleńca.
*
Gabriela ocknęła się pod wieczór następnego dnia. Z poprzedniej doby pamiętała niewiele. Fragmenty kąpieli. Pełne przerażenia słowa: – Nie mogłam przecież odmówić! To siostra pani Anaeli. Teraz nasza pani! Chłosta… Zakazana Moc… Amarkanda… Chaos… Cienie… Słowa przedzierały się do jej umysłu, a ten – wykorzystując wino jako wytłumaczenie – po prostu się wyłączył. Gabriela potrzebowała snu. Więc spała. Aż do teraz. Postać czuwająca w nogach łóżka poderwała się, gdy tylko Gabriela otworzyła oczy. – Wasza Wysokość, jak dobrze, że nie śpicie. Martwiliśmy się o was. Dziewczyna przeniosła spojrzenie z sufitu na mówiącą. To była ta starsza. Cecilia. – Jak… – Chciała zadać pytanie, ale gardło miała suche jak papier. Przełknęła i zaczęła od nowa: – Jak zwracałaś się, pani, do mojej ma… siostry? Kobieta zrobiła okrągłe oczy. Różnych pytań się spodziewała, ale nie takiego! – „Pani Anaelo” albo „moja pani”, tak jak pani Anaela sobie tego życzyła. Czasami „Wasza Wysokość”, albo jeszcze… – Cecilia przeszukiwała gorączkowo pamięć. Jak się zwracali do pani Anaeli? Normalnie! – I jeszcze „Wasza Miłość”. – Odetchnęła z ulgą. Ta odpowiedź była wyczerpująca. – To tak samo macie się zwracać do mnie – skwitowała jej wywody Gabriela. – Jeśli tylko wy, pani, będziecie do nas mówić po imieniu. Inaczej nie uchodzi – szepnęła. – Dobrze, już dobrze. Będę. – Przypomniała sobie nagle o mężczyźnie potraktowanym przez lwianę pazurzastą łapą. – Z Amrem wszystko w porządku?
– A tak. Zajęliśmy się nim. Ma nieco poranione plecy, ale poza tym nic mu nie dolega. Zawołać? – Tak. Poproszę. To znaczy: tak. – Mogę odejść? – Tak. Możesz. Kobieta chciała jeszcze coś dodać. Pewnie podziękować za pozwolenie, ale Gabriela machnęła tylko ręką i tamta zniknęła. Dziewczyna opadła na poduszki. Dlaczego mamie przychodziło to wszystko tak łatwo? Była jednocześnie przystępna i niedostępna? Jak ona to robiła, że nie bali się jej, lecz ją szanowali? Pukanie do drzwi przerwało te smętne rozważania. Amre nie wiedział, czego się spodziewać. Wczoraj jeszcze, a może to było przedwczoraj?, uciekał z Sirdenem i Anaelą przed oddziałem Eleuzisa. Dostał bełt w pierś i konał niedaleko Czterech Wodospadów, gdy pojawiła się driada i przeprowadziła do innego Wymiar, gdzie on, Amre, miał wreszcie szansę zgładzić Sellinarisa. Powstrzymała go przed tym Anaela, jak zawsze ona, i zawróciła do Edenu, do którego go nie wpuszczono. Siedział więc wsparty o pień meandrowca i czekał, nie wiadomo na co. Po południu z nieba spadła wiedźma z narzuconą iluzją i… Tu coś się musiało wydarzyć, bo dalsze wspomnienia miał już z Dalekiego Dworu. Otóż ta wiedźma okazała się siostrą pani Anaeli, a teraz Władczynią Edenu. Bo Anaela… Oficer, idący za Cecilią, aż wstrzymał oddech, tak zabolało. Ona nie żyła. Wyruszyła z poselstwem do Ferrinu i nie wróciła – tak powiedziała mu służba. Powiedziano mu także, że i on poległ w bitwie z Eleuzisem, ale bogowie przywrócili go do życia, by chronił panią Gabrielę – tę siostrę. Nie zamierzał prostować, kto tak naprawdę go zawrócił. W pamięci miał niejasne wspomnienie sprzed bramy Edenu – wiedźma, znaczy się siostra, mówiła coś o córce Anaeli i Sellinarisa, ale co dokładnie, tego Amre nie był w stanie sobie przypomnieć. A może nie chciał? Zapukał do drzwi i wszedł, usłyszawszy: – Proszę. Siedziała na łóżku, patrząc na niego złoto-zielonymi oczami. To spojrzenie ponownie odebrało mu oddech. Spuścił wzrok, nie mogąc znieść i tych oczu, i tej kobiety. Nie kobiety. Dziewczyny. – Amre? Jak się czujesz? – Głos też miała podobny. Zbyt podobny. – Dobrze. Dziękuję, moja pani.
– Czy możesz pokazać mi rany na plecach? Zesztywniał cały. On ma się obnażyć przed nią?! Przecież to obca dziewczyna! Siostra pani Anaeli, jego… ukochanej. Tak, to dobre słowo. Ukochanej. Pokręcił odmownie głową. Tym razem Gabrielę zatkało. Chciała obejrzeć rany, o których mówiła Cecilia, a Amre… odmówił! Nie wierzy, że jest Leczącą jak mama? – Jestem Leczącą – rzekła z naciskiem. – Tak dobrą jak moja… jak Anaela. Mężczyzna opuścił niżej głowę i zacisnął szczęki aż do bólu. Gdyby widziała jego oczy albo czytała mu w myślach, usłyszałaby krzyk: Straciłem ją dwa dni temu! Uszanuj to! – Pokaż rany! Ta miałaby go dotknąć?! Nigdy! – Nie. Nie?! Ja ci zaraz pokażę: nie! – Gabriela aż zachłysnęła się gniewem, zagarnęła czerwień z kotłującej się dookoła energii i cisnęła nią w oficera. Cóż… Gdyby była Anaelą i ćwiczyła tak intensywnie jak ona używanie energii – na Ziemi nie miała tych możliwości – może nie wybiłaby oficerem drzwi. I może nie połamałaby mu żeber. I może nie straciłby przytomności na następne dwa dni. I na pewno by jej za to nie znienawidził. Z jękiem rozpaczy wypadła na korytarz, gdzie nad prawie martwym Shanonem pochylała się przerażona Cecilia. Ta, gdy tylko ujrzała przed sobą dziewczynę, podniosła w panice ręce i umknęła jak królik. Gabriela przytkęła dłoń do oczu, by powstrzymać łzy, ale i tak popłynęły po policzkach i skapnęły na nieruchomą pierś Amrego. Od granic Edenu dzielił ich jeszcze dzień drogi. Gnając na skróty, Saris pokonałby tę odległość w dwa dni, ale wolał nadłożyć drogi, ominąć ludzkie i elfie siedziby i dotrzeć do celu z Sirdenem w jednym kawałku. Czasy stały się niespokojne. Zupełnie jakby dla mnie kiedykolwiek były spokojne – pomyślał jednorożec. Niosąc na grzbiecie elfa, szybciej się męczył, więc chętnie przystał na parogodzinny popas. To znaczy on się pasł, a elf zadowolił się wodą ze strumienia – nie odważył się na polowanie i rozpalanie ognia, zresztą w domenie Pani Lasu rozpalanie ognia nie było dobrym pomysłem. Leżeli teraz blisko siebie, ale nie za blisko – bądź co bądź Sirden nie był panem Sarisa i oprócz
wspólnych wspomnień nic ich nie łączyło – odpoczywając przed ostatnim dniem forsownego marszu. Kat kręcił się, zamiast wykorzystać parę spokojnych chwil na sen. Saris wiedział, że tamtemu cisną się na usta setki pytań – od ich zadawania powstrzymywała go tylko trudność mentalnej rozmowy podczas galopu – ale nie zamierzał katu niczego ułatwiać. Czekał na pierwsze. – Ona naprawdę jest córką pani Anaeli? – zaczął w końcu Sirden. – Naprawdę. Byłem przy jej narodzinach. – Byłeś?! Widziałeś naszą panią przy porodzie?! – wykrzyknął kat wyraźnie zgorszony. – Taaa… I może jeszcze pępowinę przegryzałem? – Jednorożec wywrócił oczami. – Pani nie rodziła w domu, tylko w… – urwał. Znał wszystkie ziemskie słowa, wyrażenia i przedmioty, których tutaj nie było. Na przykład taki… szpital. Albo samochód, nie mówiąc już o pociągu, którym przyjeżdżała Gabriela. Przez dwadzieścia pięć lat uczył się razem z Gabrielą życia na Ziemi. Anaela czytała im najpierw książeczki, potem książki. No i rozmawiała w takim dziwnym szeleszczącym języku, którego Saris musiał się nauczyć, jeżeli chciał rozumieć, co jego pani mówi. Zrozumiał więc tamten język i tamten świat, ale tłumaczenie go elfowi, który – nic Sirdenowi nie ujmując – posiadał inny rodzaj wiedzy…? Cóż, można spróbować. – Byłeś więc przy narodzinach tej małej czy nie? – Byłem, gdy pani Anaela przyniosła maleństwo z tego… domu narodzin. – Rozumiem – szepnął kat. – Mają tam rytualne domy narodzin… Saris wydał z siebie niezrozumiały dźwięk. – Tak. I Gabriela jest stanowczo córką Anaeli i Sellinarisa. – Jesteś pewien, że nie Anaeli i Amrego? – zapytał nagle Sirden. Saris spojrzał na niego zdumiony. – Skąd ci to przyszło do głowy?! Pani Anaela i… Amre?! Też?! – Owszem – uciął kat. Saris umilkł. Był tak przekonany, że ojcem Gabrieli jest Sellinaris, iż nigdy nie podał tego faktu w wątpliwość! – Gabriela ma cztery palce u rąk. – Amre również. – Sirden wruszył ramionami. Obydwaj: Amre i Sellinaris byli mieszańcami. Mieli tyle samo elfiej krwi.
Sarisowi grzywa zjeżyła się na karku. Czy to możliwe, by Anaela ukryła przed nim prawdę? Kto jest ojcem małej Gabrieli?! – Pani Anaela… I Amre… Kiedy on i ona… No… wiesz? – nawet w myślach się jąkał. – Tydzień, może trochę więcej niż… z Sellinarisem. – Sirdenowi też wyjaśnienia przychodziły z trudem. – Ale jakie to ma teraz znaczenie…? Zapadło ciężkie milczenie. – Jak tam jest? Na tej Ziemi? – zmienił temat Sirden, wpatrzony w gwiazdy. – Spokojnie. – To było pierwsze słowo, jakie przyszło Cieniowi na myśl. – Mieszkaliśmy sobie w… takiej małej chatce – miała tylko trzy komnatki i kuchenkę, doprawdy ledwo się mieściłem – pośrodku zagajnika, no, małego lasu. Drzewka takie rachityczne, ze dwieście lat zaledwie miały… – Nie mów mi teraz o drzewkach. Kto z wami mieszkał? Służba? – Niee, pani Anaela nie miała służby. Oprócz mnie i Gabrieli mieszkała z nami siostra pani Anaeli, niejaka Kamila, i – uważaj: Prenumerata – przeliterował, by zrobić na kacie większe wrażenie. – Prenumerata? Kto to był? Saris pokręcił głową. – Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem. Przypuszczam więc, że duch, może driada? – Skoro nie widziałeś, to skąd wiesz, że mieszkała z wami? – To właśnie dziwne: co jakiś czas któraś z nich, to znaczy pani Anaela, Kamila albo Gabriela, krzyczała: „Prenumerata przyszła!” – po czym wszystkie rzucały się do drzwi, by je otwierać, i nigdy nie widziałem, by ktoś przez te drzwi wchodził. – Wpuszczały ducha przez drzwi? Faktycznie dziwne. Kto jeszcze przychodził? – Oprócz Prenumeraty nikt. Nikt nas nie niepokoił. – Nikogo oprócz pani Anaeli, jej siostry i tej małej nie widziałeś? Nigdy? Przez całe dwadzieścia pięć lat? – zdziwił się lord. – Nie mówię, że nie widziałem, tylko że do nas nikt nie przychodził. My chodziliśmy: do wsi i nawet do miasteczka. – I co było w tym miasteczku? – Kowal – odparł odruchowo Saris, bo tylko z kowalem mu się kojarzyło.
– Aha, kuł miecze. – Nie. Buty. – Co?! Ludzie tam chodzą w żelaznych butach?! – Sirden aż uniósł się na łokciu. – Nie ludzie, głupcze. Konie. – Konie chodzą w butach?! Żarty sobie ze mnie stroisz! – Wrzeszcz głośniej, a na pewno nie ściągniesz nam kłopotów na głowy – parsknął jednorożec. Lord opadł z powrotem na murawę, ale widać było, że teraz miał jeszcze większy mętlik w głowie niż poprzednio. – Tam mają twarde drogi, z kamienia – wyjaśnił łaskawie Saris – i pani Anaela kupowała mi i chabetom takie żelazne buciki. Na spód kopyta, rozumiesz? – Rozumiem – odetchnął z ulgą kat. Już zaczął sobie wyobrażać konie w butach i… Pokręcił głową. – Byli tam elfowie? – Saris zaprzeczył. – Smoki? Też nie?! Dziwny świat. Może chociaż Górale? – Górale byli – ucieszył się Saris, czując się w obowiązku bronić teraz Ziemi. – Tylko normalni. Ludzcy. Nie tacy kurduple jak u nas. – Czyli sami ludzie i zwierzęta? – Tak. Ludzie, zwierzęta i ja. – To faktycznie było spokojnie… Saris prychnął. – U nas było. Wszędzie indziej wojny. Podobno. Tak mówiła pani Anaela. Sirden pokręcił głową. Co za świat! – Ona władała tym światem? Saris bardzo pragnął wykrzyknąć z dumą: Tak!, ale musiał powiedzieć prawdę: – Chatka, polanka i kawałek zagajnika były jej. – Znów sobie żartujesz! – Kat ponownie uniósł się na łokciu. – Nasza Wielka Władczyni…?! Chatka i polanka?! – I kawałek zagajnika. Spory – dodał Saris, tracąc pewność siebie. To, co na Ziemi zdawało się małym królestwem, w zderzeniu z Ferrinem było… księstewkiem?
– To kto was utrzymywał? To miasteczko? Aleś ty namolny – jak by powiedziała Gabriela. – Pani Anaela. Była… – znów poszukał w elfim języku pasującego słowa – … skrybą. Sirden opadł na mech. To już mu się w głowie nie mieściło: pani Anaela przepisywała księgi?! – Ona je pisała, nie przepisywała – wyjaśnił z dumą Saris. – Była podobno znana, sławna i tak dalej, ale nikt nie wiedział, gdzie mieszka. Ukrywała się. – Przed kim? Ktoś na nią polował? Tamtejszy Sellinaris? – Nie. Ukrywała się przed światem. Tak mówiła. Że to świat zdrady i ona się przed nim ukrywa. – A nasz to niby jaki? Lepszy? – prychnął kat. – Kiedyś ją tak właśnie zapytałem. Ona odparła, że u nas zdradzali tylko władcy i wrogowie, a przyjaciele byli wierni do końca. Tam zdradzają też przyjaciele. – I co za kłopot? Ucina się im rękę albo głowę… Albo chociaż palec… – Tam nie karano w ten sposób – przerwał katu Saris, nim ten się rozpędził. – Nie karano? Za zdradę?! – Nie. Nie wolno było zabijać. – Zaraz, zaraz, mówiłeś, że dookoła były wojny. Nie zabijano na tych wojnach? Nic nie rozumiem. Co to za wojna bez zabijania? Taki honorowy pojedynek? – Nie mówiłem, że na wojnach się nie zabijali! – krzyknął zniecierpliwiony Saris. – Prowadzili tam wojny jeszcze lepsze w zabijaniu niż my tutaj. Jedną… – Bomba. Jaki jest odpowiednik bomby w tutejszym języku? – Jednym pociskiem energii potrafili podobno zniszczyć całe miasto. – Zakazana Moc – wyszeptał kat. – Tam nie była zakazana – sprecyzował Saris. – Ludzie używali kaciej magii? – Sirden spojrzał nań z niedowierzaniem i… obawą? – Na wojnach: tak. Podczas pokoju w ogóle nie potrafili władać magią. – Saris zamyślił się. Taki samochód na przykład jeździł sam, bez konia, i pani Anaela wytłumaczyła mu, że jest napędzany energią. – Tylko ich pojazdy mogły jej używać – dodał więc zgodnie z prawdą. Sirden ponownie uniósł się na łokciu, ale nie rzekł ani słowa, bo go zatkało. – No co tak patrzysz? – zdenerwował się Saris. – Mieli magiczne pojazdy.
To bardziej widać przemawiało do elfa, bo pokiwał ze zrozumieniem głową. – Świat, w którym żyją tylko ludzie i zwierzęta… – I ja. – … i ty, gdzie magii używa się tylko na wojnach i w pojazdach, zdrady nie karze się śmiercią, a Wielka Władczyni ukrywa się w chatce na polance i jest skrybą… – Pokręcił głową. – Teraz już rozumiem, dlaczego portal do Wszechświata został zamknięty: nikt z nas by tam nie przeżył. – Ty byś raczej nie przeżył – zgodził się złośliwie Saris. – Nie tęskniła? – zmienił ponownie temat Sirden. – Za Ferrinem? – Tęskniła – spochmurniał Saris, przypominając sobie trochę nieobecny wzrok swej pani i jej łkanie w niemal każdą noc. – Bardzo tęskniła. – To dlaczego nie wróciła, tylko przysłała nam to dziecko? – Przysłała swoje dziecko, a nie jakieś „to”! Nie uważasz, że to większe poświęcenie? Poza tym Gabriela nie jest dzieckiem, tylko młodą kobietą. – Miała krew na rękach? Saris musiał zaprzeczyć. – Miała mężczyznę? Jednorożec znów pokręcił głową. – Więc jest dzieckiem. Ale tutaj szybko dorośnie. Tu nie będzie mogła ukrywać się w chatce na polance… Teraz obaj zapatrzyli się w gwiazdy. Sirden miał rację: o Gabrielę Ferrin szybko się upomni. – Powiedz, Saris – zaczął znowu kat, a jednorożec odwrócił głowę niechętnie – kto właściwie ściął panią Anaelę? Bo ani ja, ani Sellinaris nie… – Reikan – uciął Cień. – Reikan?! Przecież on nie żyje! – Ty też nie żyłeś – przypomniał mu Saris. – Wezwała go i on jej pomógł, skoro ty nie byłeś łaskaw. – „Łaskaw”?! Zabić tę, którą się… „Łaskaw”?! – Ona musiała odejść. A ty miałeś jej w tym pomóc, przyjacielu.
– Dlaczego więc ty jej nie pomogłeś, przyjacielu? – odgryzł się kat. – Bo zdechłem na tej polanie, jeśli dobrze pamiętam! Sirden też to dobrze pamiętał. Wydarzenia sprzed dwóch dni miały zapaść mu w pamięć na resztę życia. – Nie rozumiem, czemu musiała odejść – wyszeptał. – Sellinaris ją kochał, tylko… – Sellinaris najbardziej kocha siebie, zaraz potem jest Ferrin, a po Ferrinie nie ma już miejsca na jakąkolwiek miłość. – Podobno poprzednio zrzekł się władzy i poszedł za nią tam, do Wszechświata. – Tak. I po roku mu się znudziła – prychnął Saris. – Dlatego musiała odejść: bo to zrozumiała. – Że mu się znudziła? – Nie – westchnął Saris, ignorancja kata w najprostszych sprawach była porażająca. – Że dla Sellinarisa liczy się tylko Ferrin. – Powinna to rozumieć – zauważył ostrożnie kat. – Sellinaris był urodzony i wychowywany na władcę. – Oddałbyś władzę w zamian za życie pani Anaeli? – Bez wahania. – To bardziej się nadajesz na jej męża niż Sellinaris. – Saris położył się na drugim boku i gdy lord po paru minutach zapytał szeptem, czy śpi, udał że śpi. Czuwała przy nieprzytomnym Amrem dzień i noc. Nie jadła, nie spała, tylko pełnym zatroskania gestem gładziła go po zlepionych potem włosach, zmieniała kompres chłodzący rozpalone czoło, obmywała ramiona i pierś. Służba zostawiała tacę z jedzeniem pod drzwiami sypialni. Gdy wołała o pomoc, zjawiał się milczący Ian i wykonywał wszystkie polecenia, unikając wzroku Gabrieli. Wcale im się nie dziwiła. Sama była przerażona tym, co zrobiła. Przerażona i wściekła na siebie. Jak musieli być przerażeni i wściekli ci, którzy zmuszeni byli służyć furiatce? Noc dobiegała końca. Niebo na wschodzie osrebrzyła zapowiedź świtu. Amre rzucał się w gorączce, nadwyrężając z trudem połączone żebra. Musiała przy pomocy Iana przywiązać oficera do łóżka, by cała jej praca z nastawianiem i łączeniem tkanek – złamanej kości nie dało się tak łatwo zaleczyć, jak mięśni i skóry – nie poszła na marne. Gdy oficer leżał już, nieruchomy i bezbronny, służący posłał mu długie, współczujące spojrzenie, wymamrotał pod nosem kilka słów, brzmiących jak przekleństwo, i wyszedł, nie patrząc na Gabrielę. Niech to się skończy – pomyślała. – Jakkolwiek, byle się skończyło.
Zawsze była kochana i rozpieszczana. Czy to w domu, czy w szkole. Jej czteropalczaste dłonie wzbudzały na początku niezdrowe zainteresowanie i docinki rówieśników, ale ponieważ ona obnosiła się z tym piętnem jak z książęcą koroną – bo w istocie był to dowód przynależności do rasy elfów, co więcej: rodu królewskiego!, to i dzieciaki zaprzestały po jakimś czasie prześladowań – po co dręczyć kogoś, kogo to nie boli? Na studiach medycznych nie miała z tego powodu żadnych problemów: napatrzyli się tam na takie anomalie genetyczne, że jej dłonie mieściły się w granicach normy. Zresztą nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi, bo ogólną uwagę zwracała sama Gabriela. Piękna, urocza i pewna siebie, potrafiła każdego, bez wyjątku – czy to był profesor od anatomii, przed którym drżał cały rok, czy kolega z grupy – owinąć sobie dookoła palca, przed czym nie miała żadnych skrupułów. Wprawdzie mamie się to nie podobało – uważała, że Gabriela nadużywa wdzięku elfii i że wykorzystywanie mocy, jaką została obdarzona, do uwodzenia mężczyzn jest nieetyczne, ale Gabrysia śmiała się tylko, odpowiadając, że żaden specjalnie z tego powodu nie cierpi: uwodziła do momentu, gdy zdobyła zainteresowanie ofiary, wtedy robiła w tył zwrot. Złamanych serc po sobie nie zostawiła. Żadnemu mężczyźnie nie pozwoliła zbliżyć się do siebie na tyle, by zapłonął głębszym uczuciem. W żadnym też nie zakochała się sama, bo… czekała na Ferrin. Na pięknych elfów, wyniosłych lordów, wiernych rycerzy i księcia, który na pewno jej, Wybawicielki, oczekuje. Dostałam Ferrin – myślała z ironią i złością, czuwając przy Amrem. – Na początek własny ojciec stłukł mnie po twarzy, potem ja o mało nie zabiłam najwierniejszego przyjaciela własnej matki. Teraz cały pięcioosobowy dwór boi się mnie i nienawidzi, bo podsłuchali, za co tak Amrego potraktowałam: odmówił pokazania ran na plecach. – Wasza Wysokość… – Do pokoju wsunął się Ian. – Wrócił Saris i lord Sirden. Proszą o posłuchanie. – Zostań przy nim – poleciła i wybiegła na spotkanie z jednorożcem. Wrócił Saris! Jest uratowana! I ona, i Ferrin, i nawet Amre! Właśnie przekraczali portal. Gabriela wpadła na Cienia i objęła go za szyję z całych sił, wtulając twarz w skołtunioną grzywę. Czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu, odwracając dziewczynę w swoją stronę. Sirden zmierzył ją od stóp do głów uważnym spojrzeniem, sprawdzając, czy jest cała i zdrowa. Wyglądało na to, że tak. Biała suknia, ramiona i twarz dziewczyny nie nosiły śladów ran czy zadrapań. Była nieco wymizerowana i wyraźnie niewyspana, ale kto z nich czuł się inaczej? – Witaj, moja pani – rzekł chmurnie, a ona powstrzymała się od dygnięcia. – Pozwolisz, że udam się do moich komnat. Gnaliśmy bez wytchnienia przez trzy dni i trzy noce.
Nie czekając na odpowiedź, odszedł drogą prowadzącą ku Dalekiemu Dworowi. – Chodź, Saris, odprowadzę cię do stajni. – Gabriela pociągnęła Cienia za ucho. Poszedł za nią, zmęczony i brudny jak Sirden. Cienie, które zbiegły się na wieść o jego powrocie, otoczyły Sarisa i Gabrielę ciasnym kręgiem, idąc razem z nimi. – Zobacz, jak na ciebie patrzą – szepnęła w pewnym momencie dziewczyna. – Kto? – Saris z trudem uniósł klejące się powieki. – Jak to „kto”?! Klacze! Będziesz miał szansę nadrobić te dwadzieścia pięć lat! I naprodukować mnóstwo Sarisiątek! – Jak ty się wyrażasz, Gabrielo dell’Soll? Naprodukować?! – obruszył się, ale zerknął ciekawie dookoła. Faktycznie klacze nie mogły oderwać od niego szafirowych oczu, pełnych podziwu i zachwytu. – Zawsze miałeś takie powodzenie? – zachichotała. – Zawsze to ja byłem wyklęty, jak pamiętasz. Teraz widać powróciłem do łask. A jeszcze jako twój Cień, to ho, ho, faktycznie mam szansę na awans – powiedział to z gryzącą ironią pod adresem stada, które kiedyś przegnało go jak psa. – Chodź. Umyję cię i uczeszę, biedaku. Wyglądasz jak… – Umyć to się sam umyję – przerwał jej. – W wieczornej rosie. Ty możesz mi wyczesać grzywę i ogon – zgodził się łaskawie. – A ty mi opowiesz, co widziałeś po drodze. – Sięgnęła po szczotkę. – Drzewa – odparł krótko. – Drzewa? Żadnych zamków? Wsi? Ludzi? Elfów? – Gabrielo, my z Sirdenem nie wracaliśmy z wycieczki krajoznawczej, tylko staraliśmy się jak najszybciej do ciebie dołączyć. Póki nie popełnisz jakiegoś głupstwa. Na te słowa szczotka o mało nie wypadła dziewczynie z ręki. Ciekawe, jak Saris zareaguje, gdy się dowie… Jej ciekawość została niemal natychmiast zaspokojona. Sirden wpadł do stajni wściekły jak kohorty Saetina. Gabriela tylko się skuliła, słysząc szybkie, ciężkie kroki. Wygnał jednym gestem dłoni wszystkie Cienie i wpadł do boksu Sarisa. – Co ty wyrabiasz?! – Chwycił dziewczynę za ramiona i potrząsnął tak, że włosy wysypały się jej spod opaski. – Co ty wyrabiasz?! – krzyknął po raz drugi, jakby pierwszego było mało.
– Sirden, kiedyś za takie postępowanie cisnąłem tobą o ścianę! – syknął Saris. – Czy wiesz, co ona zrobiła?! – Kat zwrócił się do Cienia z chęcią mordu w oczach. – O mało nie zabiła Amrego!! – Trudno byłoby go zabić, skoro nie żyje… – Żyje! Ledwo, bo ledwo, ale żyje! Wrócił, by jej służyć, a ona wybiła nim drzwi! – Znów potrząsnął Gabrielą, wyduszając jej łzy z oczu. I nagle ją puścił. I siadł na kostce siana ze zwieszoną głową, jakby się poddawał. – Ja wytłumaczę! – Gabriela przypadła do jego kolan. – Wytłumacz – wycedził zimno. – Wytłumacz Sarisowi, za co chciałaś zabić najwierniejszego oficera Anaeli. Milczała. – No? Tłumacz! Saris płonie z ciekawości! Cień czekał, patrząc na nią okrągłymi oczyma. – On nie chciał… – zaczęła i urwała, pragnąc zapaść się pod ziemię. – Nie chciał pokazać mi ran na plecach. Saris wciągnął głośno powietrze. – I za to, pojmujesz, Cieniu, za to cisnęła Amrem o drzwi, wyważając je wraz z futryną, łamiąc mu żebra i obijając płuca. Do dziś nie odzyskał przytomności i nie wiadomo, czy przeżyje. Bo nie chciał pokazać ran na plecach. – To prawda? – zapytał Cień spokojnie. Za spokojnie. Kiwnęła głową. – Co cię opętało? – Zdenerwowałam się. – Zdenerwowałaś… – Nabrałam za dużo energii i… niechcący… Tym razem Sirdenowi odjęło mowę. Pozwolił więc, by Saris dokończył tę rozmowę. – Dziecko, od jak dawna posługujesz się energiami? – Głos Cienia był nadal spokojny. – To był pierwszy raz – wyszeptała. – Na Ziemi ćwiczyłam tylko… teoretycznie. Ale mama… – Twoja mama nim po raz pierwszy użyła energii – i nie po to, żeby kogoś zabić, ale wręcz przeciwnie, uleczyć, była szkolona przez parę tygodni. A potem przeszła chrzest bojowy
w Cambrii. Tak? – Tak – odparła pokornie. – A ty? Wiesz, co się stanie – co pewnie już się stało, bo plotki rozchodzą się szybko – gdy twoi poddani dowiedzą się, że za tak błahe przewinienie omal nie zabiłaś oficera? I to najwierniejszego z wiernych? Pokręciła głową, a z oczu popłynęły pierwsze łzy. – Stracą do ciebie zaufanie i zaczną się ciebie bać. Uznają cię za tyrana, a to prosta droga do nienawiści. Panuj nad sobą, dziewczyno, bo zawiedziesz zaufanie nie tylko nasze, ale i matki. – Co do matki – wtrącił Sirden – to pani Anaela nie jest już matką tu obecnej, lecz siostrą. – Co ty bredzisz, lordzie?! – Cień odwrócił się do niego z furią w oczach. – Raz podważasz ojcostwo Sellinarisa, teraz znów… – Twoja pani – Sirden wskazał na Gabrielę, przerywając mu – przedstawiła się jako siostra Anaeli. Cień o mało nie upadł. – Wyrzekłaś się własnej matki?! – Ja nie wiem, czemu tak powiedziałam! Myślałam, że będą traktować mnie jak dziecko, gdy powiem, że jestem jej dzieckiem! Przepraszam! – Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Sirden i Saris milczeli, patrząc jeden na drugiego. – Może tak jest i lepiej – odezwał się wreszcie ten pierwszy. – Niech będzie „siostrą”, bo na córkę Anaeli nie wygląda. Ja postaram się uspokoić służbę: bądź co bądź jestem namiestnikiem Dalekiego Dworu. Ty, Saris, masz nauczyć naszą podopieczną, jak używać energii. – Mogę ją co najwyżej nauczyć, jak używać kopyt – mruknął Cień. – Nie becz już – szturchnął Gabrielę nosem. – Jak nie masz nic innego do roboty, idź i poćwicz na jakimś drzewie. I nie spal go jedną błyskawicą, celuj w pojedyncze liście. Tak pani Anaela uczyła Leczące. Dołączę do ciebie, gdy trochę odpocznę. No, wytrzyj twarz – tego tylko brakowało, by służba zobaczyła cię zasmarkaną – i idź się uczyć. Ja zajrzę do Amrego, może mu jakoś pomogę… Gabriela wybiegła posłusznie, ocierając oczy rąbkiem sukni. – Co o tym myślisz? – Cień zwrócił szafirowe spojrzenie na siedzącego w milczeniu kata. – Są przerażeni. Jeszcze kilka dni temu mieli wielką panią, teraz mają małą, podłą furiatkę. – Nie przesadzaj…
– Wiesz, co zrobiła pierwszego dnia przy kolacji? Upiła się do nieprzytomności! – Gabriela?! Upiła się?! – Kompletnie pijana padła twarzą w talerz. Gdy ocknęła się dobę później, po paru minutach „przyjacielskiej” rozmowy zmasakrowała swego oficera. Pod Cieniem aż się nogi ugięły. Musiał się położyć. – Wielka Władczyni Edenu. „Siostra” Anaeli. Rozpuszczony dzieciak, który nie panuje ani nad sobą, ani nad mocą… – Jesteś dla niej zbyt surowy, lordzie. – Pomyślałeś, co by się stało, gdyby niechcący zamiast czerwieni nabrała czerni? – odparł pytaniem kat. – Amre, za to, że nie chciał obnażyć pleców, zostałby zesłany w Międzywymiar. Jak mam jej ufać? Jest kłamliwa i nieobliczalna… – Anaela też czasem bywała nieobliczalna… – Saris spojrzał na pęcinę, gdzie kiedyś nosił upokarzającą bransoletę uwarunkowania. – Rozmyślnie. I nie potrafiła kłamać. Ukrywała przed nami swoje plany, ale nie łgała w żywe oczy. Jak mam tej tam ufać, Saris? – Ręczę za nią, Sirden. – Jednorożec poderwał się. – Ręczę własną głową. Znam ją od urodzenia i wiem, że można jej ufać. – Ruszył do wyjścia. – Idę do Amrego. Może uda mi się go wybudzić, a potem przyjrzę się, jak Gabriela rozbija w drzazgi nieliczne drzewa, które tu rosną. Chcąc strącić pojedynczy listek, oczywiście. – Potem to masz odpocząć. Ja się przyjrzę. Weszli do komnaty, w której złożono Amrego. Katu na widok powróconego z martwych przyjaciela zwilgotniały oczy, zamrugał, odwracając głowę, żeby ani Cień, ani Ian nie domyślili się tej słabości. Jednorożec, sam wzruszony, miał jednak co innego na głowie, niż podziwianie łez w oczach kata: przyglądał się uważnie rannemu. – Ma połamane żebra z prawej strony – wyjaśnił Ian. – Dziw, że kręgosłup cały. Obite płuca, bo co jakiś czas kaszle krwią. I potylicę ma… – A mógłbyś nas zostawić? – przerwał mu uprzejmie lord. – Wiemy, co ma. Chcemy się dowiedzieć, czego nie ma. – Przepraszam, Wasza Miłość – służący skłonił się głęboko i umknął, zamykając za sobą drzwi. Saris postąpił parę kroków, przyklęknął i położył łeb na piersiach chorego, zamykając oczy. Sirden wstrzymał oddech, by niczym nie rozpraszać Cienia, ale gdy badanie przedłużało się, zapytał niecierpliwie:
– No i? Saris powoli uchylił powieki. – Co „no i”? – Co z nim? Co z Amrem? – Przecież go badam. Myślałeś, że drzemkę sobie uciąłem z głową na jego piersiach? – prychnął jednorożec. – Przepraszam – odparł Sirden skruszony. – Badaj. – Właśnie skończyłem – oznajmił Cień i wstał, a ponaglany wzrokiem przez kata, zaczął: – Może i jest pokiereszowany, ma te złamania, obicia i pęknięcia, ale nie dlatego leży na wpół martwy. On nie chce wrócić. Jak to nie chce?! – zakrzyczały czarne oczy. – Wiesz: pani Anaela była miłością jego życia, a skoro odeszła, to on nie chce żyć, i takie tam. Jak to u was – dwunogów. – Tak. U nas – dwunogów. Ciekawe, dlaczego ty odszedłeś razem z nią tam na polanie… – Ja to ja – skwitował Saris. – Niech ci będzie. Jak go zawrócić? – kat wskazał brodą Amrego. – Nie wiem – Saris, gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. – Zawsze nas zawracała ona, Anaela. Gdyby umierał normalnie – wiesz, od ran – oddałbym mu trochę złotej energii i przywróciłbym go życiu, ale on umiera, wiesz jak: duchowo. Ma złamane serce, czy jak wy to mówicie. Nawet gdy go teraz wybudzę, będzie żył jak… cień. Przeszłością. Może więc niech umrze tak zupełnie? – Saris, co ty, na bogów, mówisz?! – zdenerwował się Sirden, wystarczająco długo udając spokój. – To Amre Shanon, nie widzisz?! Najbardziej oddany oficer i przyjaciel Anaeli! Przysłany nam przez bogów, by chronił jej cór… siostrę! – Córkę. – Siostrę! Przyzwyczajaj się do tego określenia. I ty go chcesz odesłać do krainy zmarłych?! – Odesłała go tam cór… siostra jego pani! – Bo jest młoda i głupia. Zawróć go. Nawet siłą. Już ja się postaram, by tutaj pozostał. – Jak tam sobie chcesz. – Saris przyklęknął bez przekonania. Gdyby nie została mu Gabriela, on sam nie chciałby dłużej żyć w świecie bez Anaeli i nie życzyłby sobie, by go do tego świata siłą
zawracano… Przymknął oczy i pozwolił, by życiodajna energia przepłynęła z ciała do ciała. Kiedyś Anaela tłumaczyła Gabrieli, a Saris się temu przysłuchiwał, jakie jest znaczenie i jakie są sposoby użycia energii. Biała była energią otoczenia. Neutralna, ale niezbędna do życia, wyprowadzała z szoku pourazowego. Zielona, energia ziemi, drzew, tego co rośnie, siły życia i przyrody, była wszechobecna i miała właściwości uśmierzające ból. Pomagała też szybko i łagodnie umierać, mimo że symbolizowała narodziny. Niebieska działała jak klej. Co to jest klej, Anaela unaoczniła jednorożcowi, przyklejając mu grzywę do drzwi. Mało jej sobie nie wyrwał, próbując się uwolnić, podczas gdy one płakały ze śmiechu. Niebieskiej energii używano do łączenia rozciętych tkanek, a silnym uderzeniem tamowano krwotoki, bo wtedy działała jak rozżarzone ostrze sztyletu, ale w przeciwieństwie do tego ostrza nie sprawiała bólu. Czerwona energia była energią walki, strachu i ucieczki, jak mówiła Anaela. Mała dawka odpychała, większa ogłuszała, silna mogła zabić, a umiejętnie poprowadzona przypominała uderzenie pioruna z jasnego nieba. Czarna energia… Zakazana Moc… Anaela tylko tyle o niej powiedziała, że jest zakazana i użyć jej można tylko w ostateczności, a nie chlastać nią na prawo i lewo. Sprowadzała śmierć, ale śmierć trwającą dla długowiecznych wieki. Śmierć za życia – w Międzywymiarze – i było wyjątkowym okrucieństwem użyć jej bez potrzeby. Wpajała to Gabrieli tak długo, aż dziewczynka, potem dziewczyna, nabrała wystarczającej pokory wobec tej mocy. Jak się energii w ogóle używało? Nie trzeba było jej zbierać czy łapać, jak to się potocznie mówiło: dłoń, czy może siła woli, przyciągała jak magnes taką i w takiej dawce, jakiej potrzebował ten, kto ją czerpał. Gdy władał energiami tak biegle jak Anaela, nie musiał się nawet zastanawiać, jakiej potrzebuje – po prostu wyciągał rękę, a energia sama w nią spływała. Ze złotą energią było zupełnie inaczej. Należała do istot żywych, a nie do otoczenia, i miała takie właściwości jak krew. I jak krew mogłeś ją oddać potrzebującemu: jeżeli oddałeś w odpowiedniej ilości – ratowałeś czyjeś życie, choć sam, osłabiony, musiałeś ją potem zregenerować; jeżeli oddałeś jej za dużo, było to równoznaczne z wykrwawieniem się: sam umierałeś. Granica między „akurat” a „za dużo” była bardzo cienka i Anaela nie potrafiła jej określić. Wykład bardzo się Sarisowi spodobał. Teraz, oddając swoją złotą energię Amremu, przypominał sobie słowa Anaeli o energii białej, zielonej, błękitnej… W pewnym momencie poczuł, że słabnie. Teraz muszę się zregenerować – to słowo też mu się podobało. To była ostatnia myśl jednorożca. Sirden przyskoczył do Sarisa, Cień bowiem osunął się na podłogę jak martwy. Podtrzymał jego głowę, żeby nie uderzyła o podłogę, i zawołał o pomoc. Do komnaty wpadł Ian wraz z Cecilią. – Przynieście wody. – Ian pobiegł wykonać rozkaz. – Przytrzymaj go.
Cecilia objęła jednorożca za szyję. Sirden podniósł powiekę Cienia, obejrzał porcelanowobiałe spojówki i pokręcił głową. – Wygląda, jakby się wykrwawił. – Sprawdził puls. Serce trzepotało się w piersi jak ranny ptak. Sięgnął po jedną z poduszek. – Połóż go ostrożnie z głową wyciągniętą w przód. Kobieta bezzwłocznie uczyniła to, co nakazał. Ian w tym momencie wpadł z wiadrem pełnym wody, zachlapując podłogę przy drzwiach. – Przynieś ręczniki – Sirden polecił Cecilii. – A ty, Ian, trochę nalewki. Wybiegli oboje, jeszcze bardziej przerażeni niż poprzednio. Teraz do listy umierających dołączył i Cień pani Anaeli… Sirden obłożył mokrymi ręcznikami czoło jednorożca i wstał akurat w momencie, gdy dało się słyszeć błaganie Amrego: – Wody… Oficer miał spojrzenie zmącone bólem i gorączką, ale w pełni przytomne. Rozpoznał lorda, gdy tylko ten pochylił się nad nim z nasiąkniętym wodą rąbkiem ręcznika. Wpił się chciwie w tkaninę spękanymi ustami. Po chwili opadł na poduszki, zamykając oczy, słaby jak dziecko. – Witaj wśród żywych, druhu – usłyszał cichy głos Sirdena. Sięgnął ręką, szukając jego dłoni, a gdy ją poczuł, uścisnął na tyle silnie, na ile mógł. – Zostań ze mną, przyjacielu. – Uścisnął ją raz jeszcze, słysząc te słowa, po czym jego dłoń opadła bezwładnie. Zasnął.
ROZDZIAŁ III
KARIN DELL’AMAR
Wiedząc, że na łąkach między wrotami Edenu a Lasem Tysiąca stanowi łatwy cel, Gabriela przemknęła przez nie chyżo jak sarna. Nie chciała, by cokolwiek ją zatrzymało – już wystarczy, że
Cieniom przy bramie musiała nakłamać… Przypadła do pierwszych drzew i chciała ukryć się w ich przyjaznej gęstwinie, gdy… aura Lasu ugięła się przed nią, ale jej nie przepuściła. No tak, rytuał. Gabriela uklękła i wyciągnęła zza pasa sztylet. Mama wpajała jej wiele zasad, ale tę dosłownie wypaliła w mózgu dziewczyny: „Zawsze miej nóż, płaszcz i zamkniętą aurę”. Teraz więc – mając zamkniętą aurę, dzięki czemu nikt nie mógł jej wyśledzić, szkarłatny płaszcz mamy na ramionach i jej sztylet w dłoni, a u boku Czarny Tytanian – ujęła rękojeść noża i przytknęła do wewnętrznej strony dłoni, by złożyć daninę z krwi. Przytknęła i… i… Driada przyglądała się dziewczynie z ciekawością. I…? Kurczę… To niełatwe kaleczyć samą siebie. Gabriela aż sapnęła z wysiłku. Ostrze nie chciało jej słuchać. Dłoń zaciśnięta na rękojeści wilgotniała. – Cóż, Gabrielo dell’Soll, mimo że nie złożyłaś daniny i Las cię nie wpuści, oferuję ci w gościńcu jedno słowo: zawróć. – Nie! – Gabriela też zaoferowała jedno słowo, bo nagle coś się w niej zagotowało. Zacisnęła zęby i przejechała stalą po skórze. Nie bolało tak, jak się spodziewała. Szkarłatne krople zaczęły skapywać na mech, a ten – tak jak opowiadała mama – niczym wampir zaczął je spijać. Parę łodyżek wspięło się po palcach dziewczyny, drżącej z obrzydzenia, i zlizywało purpurę z rany dotąd, aż krew przestała płynąć. Gabriela strząsnęła rękę, odetchnęła z ulgą i podniosła oczy na driadę. – Zawróć. To moje ostrzeżenie – powtórzyła Pani Lasu, po czym zniknęła. Las stanął przed Gabrielą otworem. Dziewczyna wbiegła między meandrowce, owijając rękę skrajem peleryny. I jak wbiegła, tak stanęła. Co teraz? Po co właściwie tu przyszła? Miała ćwiczyć na polanie trafianie energią w cel, a zamiast tego postanowiła, obrażona, schować się w Lesie Tysiąca. – Tu jest więcej drzew do ćwiczenia – tłumaczyła sobie po drodze, wiedząc, że w Lesie nie wolno używać magii, a już na pewno nie po to, by ćwiczyć palenie liści, nie mówiąc już o całych drzewach. – Pochodzę trochę i zawrócę – postanowiła. Szła przed siebie, rozkoszując się wolnością, zapachem lasu, widokiem dziwnych, świecących niebieskawo, sięgających nieba drzew, ciszą nie przerywaną nawet śpiewem ptaków… Gdzieś z oddali dobiegał tylko cichutki szmer strumienia. Gabriela bez wahania skierowała się ku niemu. Strumyk, czy może raczej mała rzeczka, płynął dołem głębokiego parowu. Gabriela stanęła nad urwiskiem i patrzyła w dół. Przypomniało o sobie pragnienie. I głód. Od wczoraj, czuwając przy Amrem, odmawiała posiłków. Przekrzywiła głowę jak ptaszek, szukając drogi w dół. W tym momencie ktoś skoczył na nią od tyłu, zatykając jej usta dłonią i przygważdżając ją do ziemi
całym ciałem. Pisnęła tylko, niczym mysz. Dłoń zacisnęła się silniej. – Przepraszam, pani Anaelo, ale wiedzą, że tu jesteś – usłyszała szept tuż przy uchu. Poczuła, jak nieznajomy przykrywa ich oboje swoim płaszczem. – Ta czerwień przyciąga wzrok – mówił o jej własnej pelerynie. Kiwnęła głową, niezdolna do innego ruchu. – Są. – Usłyszała w następnym momencie. – Niżej głowę. – Nim przygwoździł ją do ziemi, zdołała ujrzeć konnych po drugiej stronie parowu. Mężczyzna wcisnął się razem z nią w listowie i mech. – Była tu przed chwilą. – Dobiegający z drugiego brzegu głos był wyraźnie skonsternowany. – Jak ty nas prowadzisz, Orsen? – Znajdziemy łagodniejsze zejście i wrócimy w to miejsce. – Była sama? – Sama. – Na pewno? – Była sama, powiadam! – Taaa… Tak „sama”, jak „była” – sarknął któryś. – Bez gadania. W drogę. Konie ruszyły galopem wzdłuż rzeczki. Po chwili tętent ucichł. Ten, który ją uratował, poczekał jeszcze parę minut, po czym ostrożnie podniósł głowę i zsunął się z dziewczyny, odejmując dłoń od jej ust. Odetchnęła głęboko i zwróciła twarz ku swemu wybawcy. Cofnął się z cichym okrzykiem. – Nie jesteś panią Anaelą! – Jestem jej siostrą, Gabrielą – wyjaśniła pospiesznie, bojąc się, że wybawiciel za chwilę umknie. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, zatrzymał spojrzenie na srebrnej gwiazdce, po czym wstał i wyciągnął do niej rękę. – Nieważne. Musimy się ukryć. Zaraz tu będą.
Przyjęła pomocną dłoń i wstała. W następnej chwili została pociągnięta w dół: w przepaść. Zjeżdżała po niemal pionowej ścianie, czepiając się rozpaczliwie korzeni roślin, a on ześlizgiwał się przed nią, cały czas pilnując, by nie spadła. Gdy w pewnej chwili oderwała się od ściany i omal nie runęła, chwycił ją za połę płaszcza, dusząc nieomal, i jakimś cudem zatrzymał w locie, sam mało nie spadając. Wczepiła palce w jego ramię i powoli zsunęła się aż na dno parowu. – Nic ci nie jest, pani? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, pchnął ją do biegu w górę strumienia. Nad głowami usłyszeli odgłosy galopady. Tamci byli już na drugim brzegu. Wybawca – jeżeli to naprawdę był wybawca – kazał Gabrieli biec jeszcze kawałek, po czym szarpnął ją za ramię w bok i wcisnął do naturalnie wyżłobionego wgłębienia. – Tu nas nie zobaczą – rzekł cicho, kładąc palec na ustach. – Masz pani aurę zamkniętą? – To było raczej stwierdzenie faktu, ale Gabriela aż pacnęła się dłonią w usta. Aura! Mama tyle razy powtarzała… Zamknęła czym prędzej złocisty płomień, który wskazywał goniącym drogę. Mężczyzna tylko pokręcił głową, wysunął się nieco i skierował wzrok w górę, nasłuchując. Gabriela mogła mu się teraz przyjrzeć. Był raczej młody niż stary, przy czym dla dwudziestopięciolatki każdy powyżej czterdziestki był stary – oprócz mamy, rzecz jasna. Ten tutaj mógł mieć ze trzydzieści lat, ale był mieszańcem: miał czarne włosy jak ludzie, lecz czteropalczaste dłonie, takie jak jej, wyraźnie wskazywały na domieszkę elfiej krwi; równie dobrze więc mógł mieć tych lat i sto trzydzieści. Nosił czarne spodnie i czarną koszulę, u pasa miecz, sztylet i krótki nóż, z ramion spływał mu szarozielony płaszcz. Twarz miał bardzo przystojną, przywodzącą na myśl Amrego, ale w przeciwieństwie do tamtego był gładko ogolony. Czując jej wzrok na sobie, zwrócił się ku dziewczynie, a ona niemal krzyknęła. Jego tęczówki miały barwę ciemnego rubinu. Przy czarnej oprawie długich rzęs i ciemnych brwi szokowały. – K-kim jesteście, panie? – wyjąkała, wpatrując się z niedowierzaniem w te oczy. – Wychowankiem lorda Amarkandy. Karin dell’Amar, do usług – skłonił się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, choć Gabriela dużo by dała, by tym żartobliwym słowom towarzyszył uśmiech. – Ma… moja siostra, Anaela, kazała lorda ściąć – wyszeptała dziewczyna, czując, że wybawiciel zaraz może okazać się oprawcą. – Gwoli ścisłości: kazała ściąć jego syna, a mojego brata – odparł. – Mojego ojca jej kat wysłał w Międzywymiar na wieczną śmierć. – T-tak. – Tylko to potrafiła wykrztusić. Tuż nad nimi rozległy się głosy tropicieli. Poderwali głowy. Mężczyzna cofnął się, ponownie osłaniając ją i siebie ciemnym płaszczem i na wszelki wypadek ponownie ją kneblując. Zamarła, niezdolna do obrony, choć powinna była wyrwać się i krzyknąć. Widać odczytał jej zamiary, bo
szepnął cicho: – Nie bądź głupia. Nie ratowałbym cię przed żądnymi twojej krwi Saskijczykami, gdybym chciał cię skrzywdzić. Tego nie byłabym taka pewna – pomyślała Gabriela. – Może sam chcesz się mścić? – Gabrielo dell’Soll, usłysz mnie! – padło nagle. Poderwała głowę. Dłoń nieznajomego zacisnęła się mocniej. – Jestem! Słyszę! – krzyknęła mentalnie do tego, kto wołał. – Gdzie jesteś, na bogów?! – Nawet w myślach odbierała gniew Sirdena. – W Lesie Tysiąca, ale… nie wiem gdzie. Zacisnęła powieki. Ostatni ją chyba zabije… – Otwórz aurę, to cię znajdziemy. – Nie mogę. Ścigają mnie. Długie milczenie. – Powiedz cokolwiek. Jakieś punkty charakterystyczne? – Rzeczka płynąca dnem głębokiego parowu. I mała jaskinia, wgłębienie w skałach, tam jesteśmy. – Znajdziemy… Jesteście?! Kto z tobą jest?! – Jakiś mężczyzna. Przedstawił się jako Karin dell’Amar, wychowanek lorda, którego wysłałeś w Międzywymiar. Znów długie milczenie, przerywane tylko kilkukrotnym przekleństwem, skierowanym niekoniecznie do niej. – Wie, kim jesteś? – Wiedział od początku, tylko pomylił mnie z moją… Anaelą. – Dass’ratt. Gdy tylko będziesz mogła, ogłusz go, albo nawet zabij i czekaj na nas. Znajdziemy cię, rozumiesz? – Rozumiem. – Czekaj więc.
Otworzyła oczy, by znów napotkać to niesamowite spojrzenie rubinowych tęczówek. – I jak pogawędka? – zapytał szeptem. Skuliła się tylko. Ci na górze nie odstąpili od poszukiwań. Mieli zamiar zejść na dół i jechać wzdłuż rzeki, przeszukując jednocześnie ściany i dno parowu. – Nim zejdą na dół, musimy lepiej się ukryć. Nie podoba mi się to. – W głosie mężczyzny brzmiał wyraźny niepokój. – Dlaczego mi pomagasz? – zapytała, odejmując jego dłoń od ust. – Długa historia – mruknął. – Słuchaj, dziewczyno – spojrzał jej prosto w oczy – gonią za tobą, nie za mną. Jeżeli twoi ludzie ruszyli ci na pomoc, mogę cię tu zostawić i ratować własną skórę. Zdążą? – Kto? Tamci? – spojrzała w górę. – Nie tamci! – zezłościł się. – Twoi! Zdążą się zjawić, nim tamci zjadą na dół? Pokręciła głową, nim zdała sobie sprawę, że na takie zaprzeczenie mógł czekać. Ale on westchnął tylko. Nagle wyciągnął ku niej ręce, sięgając po zapinkę płaszcza. Cofnęła się odruchowo, odpychając go. – Przestań! – syknął. – Nie będę cię gwałcił. Ściągnął z jej ramion szkarłatną materię i na widok białej sukni, nie mniej krzykliwej pośród zieleni i brązu Lasu, skrzywił się lekko. Narzucił na ramiona dziewczyny własną pelerynę, która ukryła tę biel. – Idziemy – szarpnął Gabrielę za rękę i pociągnął w kierunku przeciwnym do tego, z którego nadjechali ścigający. Biegli dnem parowu, a Karin przystawał co parę minut, nasłuchując. – Dass’ratt – zaklął w pewnym momencie, słysząc dobiegające z oddali odgłosy pogoni. – Mamy mało czasu, by znaleźć dobrą kryjówkę. – Rozejrzał się w panice dookoła. Otaczały ich pionowe ściany. Nie tracąc czasu, ruszył dalej, ciągnąc za rękę ledwo żywą dziewczynę. – Ja już… dłużej… nie… mogę… – wydyszała. – Możesz, jeśli ci życie miłe – odparł bezlitośnie, a w następnej chwili skręcił gwałtownie w bok. Gdyby nie trzymał jej za rękę, upadłaby jak nic, ale nie puszczał nawet na moment. Wpadli w ciemność jaskini, wyżłobionej przez dopływ rzeczki. Gabriela uderzyła ramieniem w ścianę i jęknęła boleśnie. Bieg w kompletnej ciemności był karkołomnym wyczynem. Jak tamten widział cokolwiek?! Potykała się co chwila, za każdym razem łapiąc się kurczowo rękawa jego kurty.
– Może byś tak patrzyła na drogę?! – warknął w pewnym momencie, gdy znów o mało nie urwała mu rękawa. – J-jak?! – wydyszała. – Wewnętrznym wzrokiem! Chyba że nie umiesz, wtedy cię zostawię, bo nie jesteś tą, za którą się podajesz. Gabriela zamknęła oczy, choć doprawdy i tak nic nie widziała, i próbowała się skoncentrować. Mama wiele razy mówiła o wewnętrznym wzroku, ale na Ziemi, gdzie nie było energii rozjaśniającej ciemności, dziewczyna po prostu nie miała jak go wyćwiczyć. Okazało się, że nie trzeba ćwiczyć, trzeba patrzeć. Ciemność dookoła nagle pozieleniała. Wyłoniły się z niej ściany jaskini i wijący się pod nogami strumień. Nie zdążyła się ucieszyć, bo Karin pociągnął ją za sobą jeszcze mocniej. Daleko z tyłu dobiegły ich odgłosy pogoni. – Módl się do bogów, by okazali nam łaskę – wycedził przez zaciśnięte zęby, nie puszczając ręki dziewczyny. Tunel wił się przed nimi niczym wnętrze wielkiego węża. Biegła ostatkiem sił. Wreszcie upadła na kolana, raniąc się do krwi, niezdolna do uczynienia choć kroku więcej. – Sirden! – krzyknęła z całych sił. Odpowiedziało jej echo. Mężczyzna chwycił Gabrielę na ręce i ruszył niezmordowanie naprzód. Tunel rozwidlił się nagle. Bez zastanowienia skręcił w lewo. Gabriela zwisła mu ciężko w ramionach. – Sirden… – szeptała tylko raz po raz. – Twój kat nas nie ocali – wydusił, tracąc powoli resztkę sił. – Ale ja przynajmniej spróbuję. Biegł jeszcze chwilę. Nagle zatrzymał się i wcisnął dziewczynę pod skalny nawis, spod którego nie było jej niemal widać. – Leż i ani piśnij, cokolwiek by się działo. Zrozumiałaś? – Potrząsnął nią za ramię. Kiwnęła głową, niezdolna wypowiedzieć choćby słowa. Karin stanął plecami do ściany za załomem tunelu, cicho wyciągnął miecz, potem sztylet i czekał. Pierwszą ofiarę ściął jednym ruchem miecza, drugiej – nim zdążyła wyhamować – wbił sztylet w plecy, aż po rękojeść. Trzeci elf z mieczem gotowym do walki ciął z rozpędu. Ostrza sypnęły iskrami. Karin, odrzucony
w tył impetem przeciwnika, podniósł się jednym skokiem, by przyjąć następne uderzenie. Z ciemność wyskoczył kolejny elf i z uśmiechem perwersyjnej przyjemności na twarzy przyłączył się do walczących. Syn lorda Amar był szybki i szkolony w walce, jednak jako mieszaniec nie był tak szybki i tak dobrze wyszkolony jak czystej krwi saskijscy gwardziści. Musiał się cofać pod naporem błyskawicznych cięć i sztychów, pilnując tylko, by mieć obu przed sobą. Gdyby zdołali zajść go z dwóch stron, byłoby po walce… Gabriela wielkimi oczami patrzyła na spektakl rozgrywający się tuż przed nią w ciemnościach jaskini. Wiedziała jedno: nie czyta o tym w książkach mamy i nie ogląda tego na filmie. Ta walka, walka również o jej życie, rozgrywa się naprawdę. Ostrza elfów wgryzały się to w miecz, to w sztylet broniącego się coraz bardziej rozpaczliwie mężczyzny, który szybko tracił, nadwątlone ucieczką z Gabrielą na rękach, siły. Sztylet pękł nagle tuż przy rękojeści, ustępując pod uderzeniem ciężkiego miecza. – Poddajesz się? – zapytał kpiąco jeden z elfów. Karin zaatakował w odpowiedzi. Pomóż mu – szepnął głos w duszy Gabrieli. – Przecież umiesz walczyć. Szkolono cię od dziecka. – Czarny Tytanian uwierał ją w bok, jakby popierał głos sumienia. To elfowie! – zakrzyknął drugi głos. – Są za szybcy! Nie dam rady! Pomóż mu mimo zwątpienia albo… – Tu cię mam… – usłyszała nagle, a w następnej chwili poczuła zimno stali na gardle. – Wychodź powoli z rękami w dół. Jeden gest i wbiję ostrze po rękojeść. Elf, by wiedziała, że nie żartuje, naciął skórę na szyi dziewczyny. Poczuła piekący ból i piekące łzy pod powiekami. Wypełzła ze skalnej niszy, trzymana cały czas na ostrzu miecza. – Mam ją! – Elf krzyknął do tamtych. – Wy dobijcie tego mieszańca, ja wracam! Jego towarzysze kiwnęli głowami, nie przerywając zapędzania Karina w głąb tunelu. Ten pożegnał tylko dziewczynę krótkim spojrzeniem… Szła w powrotną drogę, a sztych miecza przypominał jej, by trzymała ręce palcami w dół. Na ścianach jaskini zamigotały nagle czerwone płomienie. Przez łzy zobaczyła ze zdumieniem, że to po jej ciele spływają błyskawice rozświetlające mrok. – Ręce w dole albo stracisz głowę, zrozumiano? Przytaknęła potulnie.
Sztylet nadleciał z ciemności, świsnął Gabrieli nad uchem i wbił się tamtemu w gardło. Nim zrozumiała, co się dzieje, elf skonał. Popatrzyła przed siebie. Sirden doskoczył do niej i chwycił ją za ramiona. Widząc krew na szyi, sapnął tylko. – Cała jesteś? – Cała. Ratuj tamtego – wskazała głową w głąb tunelu, gdzie nadal trwała walka. – Nie ruszaj się stąd. – Kat wepchnął Gabrielę plecami w kamienną ścianę, a sam skoczył ku walczącym. Szczęk mieczy przybrał na sile. Ktoś jęknął. Ktoś inny krzyknął ni to zdumiony, ni przerażony, a potem wszystko umilkło. Gabriela wstrzymała oddech. Niepewność, kto zginął, kto przeżył, potęgowana ciemnością i nagłą ciszą, przyprawiała o mdłości ze strachu. Z mroku wyłonił się wreszcie Sirden – już samo to wydusiło z piersi westchnienie ulgi, brzmiące jak jęk – podtrzymując, czy raczej wlokąc tego, który ją uratował. Lub porwał. – Co z nim? – dopadła mężczyzny. – Nie wiem i nie interesuje mnie to na razie – odparł opryskliwie kat. – Ruszaj do wyjścia. Odwróciła się posłusznie, lecz zatrzymał ją szarpnięciem w tył: – Z a mną, nie przede mną! Minął dziewczynę, nie wypuszczając z wolnej ręki miecza. Zrobili zaledwie parę kroków, gdy Sirden odwrócił się i szepnął: – Nadchodzi reszta. Użyjesz sobie do woli. Upuścił rannego, wkopując go pod ścianę. Pochylił się jeszcze i sięgnął po jego miecz. – Czego sobie użyję? – zapytała również szeptem Gabriela. – Czerwieni. Przecież nie wyślę ich w Międzywymiar – prychnął kat. – Skryj się za załomem, nabierz pełne garści i uderz. Tylko tak od serca. Kiwnęła głową. – Tych, co przeżyją, wykończę ja. Powtórnie przytaknęła. Stanęła plecami do ściany. Sirden zrobił to samo po drugiej stronie tunelu. Gabriela wyjrzała zza załomu. Elfów było czterech. Szli dużo ostrożniej niż ich poprzednicy, mając miecze i sztylety gotowe do użycia. Dziewczyna przymknęła oczy, koncentrując się do granic możliwości.
Jak to powiedział kat? Użyć do woli? Tak od serca? Jednym ruchem obu rąk zagarnęła kłębiącą się dookoła energię i… Błyskawica uderzyła w dwóch pierwszych, odbiła się od ściany, ścięła z nóg trzeciego, rykoszetowała i uderzyła w sklepienie, zasypując elfów odłamkami. Ogłuszający grzmot przetoczył się przez tunel. Sirden bez pośpiechu podszedł do ostatniego przytomnego, wbił mu sztych w pierś, potem spokojnie podobijał rannych. Gabriela nie zdążyła odwrócić głowy, bo jak zahipnotyzowana patrzyła na spowodowany przez siebie pogrom. Dwaj pierwsi, którzy przyjęli na siebie impet uderzenia, byli niemal zwęgleni… Dziewczyna przytknęła dłoń do ust. Smród spalonych ciał – spalonych przez nią – był nie do zniesienia. Boże! Oddychać! Oddy… – Kolana ugięły się pod nią. – Ej, nie mdlej mi teraz, moja pani. – Kat chwycił ją wpół, zaczerpnął wody ze strumienia i chlusnął w twarz dziewczyny. Zamrugała. Potrząsnęła głową. – Trzymaj się. Musimy wyjść z tej jaskini, a obydwojga nie uniosę. Chyba że jego zostawiamy? – Kopnął czubkiem buta tego, który ją tutaj przywiódł. – Zabieramy ze sobą – odparła słabym głosem, próbując nie patrzeć na spalone zwłoki. – Więc nie mdlej, tylko chodź. Dźwignął rannego, który jęknął na znak protestu. Przytroczył z powrotem miecz do jego pasa, a sam ze swoją bronią, nadal gotową do walki, ruszył przodem, obojętnie mijając cztery trupy. Gabriela obeszła je z zamkniętymi oczyma. – I gratuluję, moja pani – rzucił przez ramię kat. Czego mi gratulujesz?! – chciała wykrzyknąć. – Tego, że spopieliłam dwóch ludzi?! – Właśnie dorosłaś. – Zaśmiał się cicho. Okrutnie. – I jesteś zabójczo skuteczna. Jak twoja matka. Sellinaris stał na balkonie, wpatrzony w zachodzące słońca. Jedno skryło się już za góry otaczające Feri’anę, drugie szło w ślady pierwszego. W swojej prowincji rebelię opanował, a raczej zrobili to za niego gwardziści, gdy on ukrywał się pod jakimś krzakiem. Niedobitki ludzi zostały schwytane i osadzone w lochach, bez względu na to, czy brali udział w rebelii, czy stawiali opór, czy też poddali się bez walki lub w ogóle nie opuścili zamku. Niewolnicy – wszyscy: od dziecka do starca – mieli gnić w lochach bez jedzenia i bez picia, dopóki on, Sellinaris, nie zastanowi się nad karą. W osobnych celach zamknięto cenną piątkę: Mirellę, Arlissa i trzy Leczące. Zakładników, których zamierzał wykorzystać. Już wykorzystał.
Reszta Ferrinu pogrążona była w chaosie. Może nie w chaosie, co w marazmie: elfowie pozamykali się w twierdzach, niewolnicy pochowali w lasach. Jedynym miejscem, gdzie cokolwiek się działo, była Amarkanda, ale Saskia powoli wycofywała swe wojska, by bronić własnych ziem. Tak więc Amarkandę należało spisać na straty, a Saskia za chwilę zamknie swe wrota, jak reszta zamków. Zbliżały się żniwa. Zboża na polach uginały ciężkie od ziarna kłosy, a ludzie, którzy od wieków te pola uprawiali, opuścili chałupy i szwendali się po lasach! Dass’ratt! Jeżeli zboże nie zostanie zebrane, prowincjom grozi głód. Zamki mają wprawdzie zapasy, ale nie wystarczy ich do następnych żniw. Co robić?! – Dass’ratt! – zaklął powtórnie. – To twoja wina! Ufałem ci, a ty… Nie ufałeś jej. Traktowałeś, jak… – zaczęło sumienie, ale Sellinaris uciszył jego głos kolejnym przekleństwem. Zapłaci ta druga. Za wszystkie grzechy pierwszej zapłaci druga smoczowłosa kurwa. – Geor! Przyboczny zjawił się natychmiast. – Przynieś mi posłańców. Po jednym do każdej prowincji. Gdy wyślę wiadomości, zbierz dowódców regimentów i wszystkich elfów noszących broń. Zobaczymy, czy potrafią jej używać nie tylko na bezbronnej tłuszczy. Jest łowcą. On, Sellinaris jest łowcą, nie ofiarą. Pora wysłać wici i rozpocząć polowanie. Na ludzi. I na nią. Po godzinie rozpoczęto naradę. Sala tronowa była pełna rozgorączkowanych mężczyzn elfiej rasy. Sellinaris patrzył na dyskutujących poddanych, zastanawiając się, jakim cudem Feri’ana będzie trwała bez służby. Kto ugotuje i poda posiłek? Kto posprząta komnaty i pościele łóżka? Kto upierze i zaceruje odzież? Kto naostrzy miecze? Kto upiecze chleb? Kto…? Dosyć! Mógł wypuścić kobiety, a dzieciaki zatrzymać jako zakładników – żadne uwarunkowanie nie jest tak skuteczne jak strach matki o dziecko, ale… Postanowił. Żadnych ludzi w Feri’anie! Nigdy więcej! Elfie wezmą się do roboty, miast brzdąkać na harfach. A ludzi… piękne usta wykrzywił podły uśmieszek. Ludzi potopi w jeziorze. Wszystkich, co do jednego. Utopi ich w wodach Międzywymiaru. Gdy to ogłosił, na sali zapadła pełna niedowierzania cisza. Niedowierzania i niemal zwierzęcego strachu. Śmierć w Międzywymiarze nawet dla krótko żyjących ludzi była karą najcięższą ze wszystkich. – Wasza Wysokość, jeżeli chcecie pozbyć się ich z Feri’any, Ellisia chętnie przyjmie tych niewolników – odezwał się starszy wiekiem elf, rządca zamku. – Są żniwa, zboże dojrzewa. Zbiorą
plony i dla lorda Ellis, i dla nas. – Zboże zbiorą mieszańcy i nasze kobiety. Ludzie zostaną przykładnie ukarani, a ja postaram się, by ta wiadomość dotarła do reszty buntowników: od Amarkandy po Nienazwane. Na sali wybuchła wrzawa. Nikt nie wyobrażał sobie elfii, delikatnych, słodkich elfii, pracujących w skwarze na polach. Sellinaris skinął na stojącego za tronem ferrińskiego kata. – Przyprowadź mi tego, co najgłośniej krzyczy – wskazał wzrokiem jednego z elfich wielmożów. Kat ruszył ku tamtemu, roztrącając tłum zagradzający drogę. Elfowie na jego widok odsuwali się pospiesznie i milkli. Ostatni chwycił odwróconego doń tyłem lorda za ramię i bezceremonialnie pchnął go ku podwyższeniu, na którym czekał Władca. Sellinaris wstał. – Wystarczy mi bunt niewolników. Buntu poddanych nie będzie. Uniósł miecz, a potem uderzył, wkładając w to całą pasję, jaka nim targała. Ciało niepokornego lorda, rozcięte od głowy aż po lędźwie, rozpadło się na dwie części. Na posadzkę chlusnęły krew i wnętrzności. Ktoś krzyknął. Ktoś inny zwymiotował. Sellinaris tylko potoczył wzrokiem po tłumie, szukając następnej ofiary. Ale chętnych, by podzielić los nieszczęśnika, nie było. Elfowie kulili ramiona i odwracali oczy. – Szybko się uczycie – pochwalił poddanych Sellinaris, zupełnie jakby zdali egzaminy z kaligrafii. – Zbrojne regimenty ruszą do Ellisii. Natychmiast! Pomożecie im wyłapać ludzi. I tym razem bez mordów. Naćwiczyliście się wystarczająco. Niewolnicy mają wrócić do służby. Dowódcy feri’ańskiej gwardii oddali honory, po czym pospiesznie umknęli, by wydać rozkazy wymarszu. Sellinaris pozostał w sali ze szlachetnie urodzonymi. – Wy zajmiecie się naszym własnym podwórkiem. Rządca każdemu przydzieli obowiązki. Ten, kto będzie się uchylał od pracy, zostanie wychłostany. Ten, kto odmówi, spotka się z katem. Elfowie spojrzeli po sobie w milczeniu. Oczy każdego z nich pełne były buntu i przerażenia, żaden jednak nie śmiał głośno protestować. Czasy spokojnych rządów Eleuzisa się skończyły. Nastała era Sellinarisa dell’Soll… Z powrotnej drogi pamiętała niewiele. Przy wyjściu z jaskini czekały Cienie i dosiadający ich ludzie: Ian i dwaj przyboczni. Jeden z nich odebrał od Sirdena rannego, którego Gabriela uparła się zabrać do Dalekiego Dworu, drugi pomógł jej dosiąść jednorożca. Dziewczyna była półprzytomna z szoku i zmęczenia; nawet gdy Cień
przyklęknął, nie była w stanie utrzymać się na jego grzbiecie, więc mężczyzna siadł za nią i pognali przez Las Tysiąca na południe, ku bramie Edenu. Sirden i Ian w pewnym momencie zostali z tyłu, by zatrzymać pogoń za Gabrielą. Ci elfowie, którzy jechali skrajem wąwozu, nie dali za wygraną. Byli teraz jeszcze bardziej zawzięci, bo widząc czarno odzianego kata, domyślili się, co ten zrobił z ich druhami w jaskini. Gabriela zaś, w towarzystwie tylko dwóch mężczyzn, ruszyła w drogę powrotną, by wreszcie wypaść na otwartą przestrzeń, przemierzyć łąki i zatrzymać się przed portalem prowadzącym do domu. Stał tam Amre, wsparty ramieniem o jeden z meandrowców. Na Gabrielę nawet nie spojrzał, rejestrując jej obecność jedynie cząstką umysłu. – Co z Ianem i Sirdenem? – zapytał Deana. – Zostali w Lesie. Walczą z elfami. Gdy tylko pani Gabriela przejdzie przez portal, zawrócimy, by ich wesprzeć. No i ten ranny – wskazał brodą przewieszonego przez grzbiet Cienia Karina. – Nasza pani uparła się, by go tu zabrać, choć to on prawdopodobnie próbował ją uprowadzić. Amre westchnął tylko. Czego innego można się było po niej spodziewać? – Dawajcie ich oboje. Zajmiemy się nimi, a wy wracajcie pomóc Sirdenowi. Gdybym był w stanie, sam bym pojechał. – W tym momencie zaczął kaszleć, a z ust popłynęła mu żywo czerwona krew. Otarł ją niecierpliwym gestem. – Tak jest, Wasza Miłość. – Obydwaj mężczyźni zeskoczyli na ziemię i złożyli swój bagaż na trawie przed portalem. Nie czekając ni chwili dłużej, dosiedli Cieni i zawrócili do Lasu Tysiąca. Z portalu, chroniącego Eden, wybiegły dwie służące. – Ja poprowadzę naszą panią – Amre, sam ledwo stojący na nogach, otoczył ramieniem kibić dziewczyny – wy przenieście tego mężczyznę do wolnego pokoju i zajmijcie się jego ranami. Będę u Gabrieli. Zdacie mi relację. – Dobrze, Wasza Miłość – odrzekły kobiety i bez dygania czy ukłonów natychmiast wykonały, co rozkazał. Złapały za rogi płaszcza, w który ranny był owinięty, i raz niosąc, raz ciągnąc, ruszyły ku dworowi. Amre już przy pierwszych krokach pożałował, że sobie przydzielił odprowadzenie dziewczyny. A to wyszarpywała się w jakimś szale czy gorączce, a to mdlała nieomal, zwisając akurat z tego ramienia, które nadwichnęła mu dwa dni wcześniej. Gdy zaczęła bredzić coś o przypiekaniu trupów i szlochać rozpaczliwie, spojrzał na nią niemal z nienawiścią. Znał dwa sposoby wyprowadzania z szoku: pierwszym było zaciśnięcie tętnic szyjnych, co powodowało omdlenie, ale gdy pomyślał, że będzie musiał tę tutaj nieść do dworu, zdał sobie sprawę, że sam po drodze straci przytomność. Drugi sposób był łatwiejszy, a równie skuteczny.
Strzelił ją w twarz tak, że dziewczynie tylko głowa odskoczyła. Natychmiast też oprzytomniała. Przycisnąwszy dłoń do policzka, zamrugała i posłała Amremu pełne niedowierzania spojrzenie. – Przepraszam, moja pani. – W głosie oficera nie było ni cienia skruchy. – Dojdziesz do domu o własnych siłach? Odtrąciła dłoń, którą ją podtrzymywał, i – z uniesioną głową – ruszyła ku dworowi. W pewnej chwili odwróciła się i krzyknęła: – Jeszcze raz podniesiesz na mnie rękę, to popamiętasz! Uśmiechnął się do siebie ponuro: – Popamiętam cię tak czy siak. Gabriela wpadła do przedsionka. Zawołała Cecilię. Służąca odkrzyknęła gdzieś z głębi dworu. Dziewczyna pobiegła do wschodniego skrzydła, gdzie znajdowały się komnaty gości. Wpadła na idącą ku niej służącą, niemal zbijając kobietę z nóg. Widząc zakrwawione ręczniki w rękach Cecilii, zbladła. – Co z nim? Gdzie on jest? – Drugie drzwi na lewo, moja pani – wskazała Cecilia i pobiegła po czystą pościel. Łóżko, w którym leżał mężczyzna, wyglądało jak przeciągnięte przez rzeźnię. We krwi było wszystko: prześcieradło, koce i poduszki. – Ma głębokie rany na udzie, barku i głowie. Nie potrafimy zatamować krwotoku. – Daria, przyciskająca do uda kawałek lepkiego od krwi bandaża, pokręciła ze smutkiem głową. Gabriela pochyliła się nad Karinem. Miecze elfów były ostre i skuteczne. Cięły tam, gdzie mogły sięgnąć, i tak głęboko, jak udało to się ich właścicielom. Rana głowy może i nie była śmiertelna. Bark też nie zagrażał życiu, za to udo… – Wykrwawi się – szepnęła. Wykrwawi się, jeżeli ona, Gabriela, mu nie pomoże. Albo jeżeli go nie zabije, przyspieszając agonię. – Wyjdź – rzuciła przez ramię do młodszej służącej. – Stań przy drzwiach i nie wpuszczaj nikogo, póki nie pozwolę. – Dobrze, moja pani. – Daria posłała Gabrieli przerażone spojrzenie, po czym wybiegła z komnaty. Zapadła cisza. Gabriela przymknęła oczy, przyglądając się sunącym dookoła kłaczkom energii. Wyciągnęła dłoń. Błękit wypełnił zagłębienie. Przyłożyła leczniczą energię, skupiając się na łączeniu tkanek od środka na zewnątrz. Gdyby najpierw zamknęła skórę, pod spodem mogłoby się wdać zakażenie. Krwawiące naczynia zamykały się, poprzecinane mięśnie znów stanowiły jedną zwartą masę. Na koniec zespoliła
się również skóra i po ranie, głębokiej na palec, została wąska, ale długa blizna. Jeszcze trochę błękitu i jeszcze parę minut wytężonej pracy, a rany na barku i czole mężczyzny również się zasklepiły. Powinna teraz oddać mu trochę złotej energii – stracił dużo krwi – a potem wybudzić go purpurą, ale wolała nie ryzykować. Wystarczy, że Amre jej nienawidzi, po „leczeniu” purpurą właśnie… Zadowolona z siebie przyjrzała się efektom swej pracy. Byłabyś ze mnie dumna, mamo. Jak na pierwszy raz, wygląda to całkiem ładnie. Uśmiechnęła się i zawołała służącą. Stały pod drzwiami obydwie. Cecilia z naręczem świeżych ręczników, Daria z prześcieradłem i kocami. Niepewnie weszły do środka. – Umyjcie go i spróbujcie ocucić. Musi dużo pić. I buliony: gęste, wzmacniające buliony. Pokiwały skwapliwie głowami, wpatrzone w jaśniejące jeszcze błękitem ślady po ranach. – Uleczyłaś go, pani – szepnęła z niedowierzaniem Cecilia. – Hmm… Do tego właściwie zostałam powołana – odparła Gabriela i chciała wyjść z pokoju – sama umierała z głodu, a myśl o aromatycznym bulionie przyprawiała o zawrót głowy – gdy Daria zatrzymała ją słowami: – Moja pani, wrócili mężczyźni i lord Sirden. Przybyli także dwaj posłańcy: jeden z Amarkandy – posila się w kuchni, drugi to poseł z Saskii – czeka pod bramą. Gabriela skinęła głową i wybiegła z pokoju. W korytarzu wpadła na kata. Tak jak w Lesie chwycił dziewczynę za ramiona i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. – Cała jesteś? – Nie czekając na odpowiedź, zwrócił głowę ku drzwiom, z których wyszła. – Co tamten robi w niestrzeżonym pokoju? Dlaczego jest we dworze, a nie w celi? – Uratował mnie! – oburzyła się Gabriela. – Jak mogłabym zamknąć go w celi?! Czarne oczy powróciły do niej. – Kto go przysłał? Przesłuchiwałaś go? – Nie musiałam, sam mi powiedział. To Karin dell’Amar, syn lorda… – …którego wysłałem w Międzywymiar. I brat tego, którego ściąłem na rozkaz pani Anaeli? – Musiała potwierdzić. – Wiedział, kim jesteś? – Myślał, że to ma… Anaela, potem się przedstawiłam jako jej siostra – odparła cicho, wiedząc, jak bardzo wydaje się teraz Sirdenowi łatwowierna i naiwna. – I bezinteresownie niósł ci pomoc, niczym zbłąkanej owieczce! – Jednak dobrze się domyślała. –
Zobaczymy, jakie miał zamiary… Ruszył do komnaty, w której złożono nieznajomego. Gabriela podreptała niepewnie za nim. Ranny leżał owinięty bandażami, ze wzrokiem wbitym w sufit. Na widok rubinowych tęczówek nawet kat wciągnął powietrze. Opanował się jednak natychmiast. – Jak cię zwą? – zaczął, stając nad rannym. Tamten nawet nań nie spojrzał. Gabriela przestąpiła z nogi na nogę, jak niepewne, zagubione dziecko. To była sekunda: kat schwycił pełną garścią włosy rannego, odgiął mu głowę, odsłaniając szyję i przyłożył do gardła sztylet. Świeżo zagojona przez Gabrielę rana na skroni rannego otwarła się i czystą poduszkę znów splamiła krew. – Jak cię zwą? – powtórzył kat. Tamten uchylił zaciśnięte przed chwilą powieki i posłał mu płomienne, tak, to adekwatne określenie, płonące żywą czerwienią spojrzenie. – Pytaj grzeczniej, kacie, to może odpowiem. Masz do czynienia z lordem Amarkandy. Nawet Sirdena, nie mówiąc o oniemiałej Gabrieli, zdumiała zuchwałość mężczyzny. Kat odgiął mocniej jego głowę, niemal łamiąc mu kark. Ranny skrzywił się mimowolnie z bólu… – Dosyć! – Dziewczyna nie mogła tego dłużej znieść. – Nie zgadzam się! – To idź, moja pani, poprząść na kołowrotku – wysyczał kat, ale poluzował chwyt. – Jestem Karin, ostatni żyjący syn lorda Amar – wycedził mężczyzna. – Bękart, chciałeś powiedzieć. Ostatni jeszcze żyjący bękart lorda Amar. To też wydarzyło się błyskawicznie. Przed chwilą ledwo żywy, Karin dell’Amar poderwał się, chwycił przedramię kata i skierował ostrze jego własnego sztyletu w gardło Sirdena. Ten w ostatniej chwili uchylił się, gdyby nie to, padłby obok Karina z rozpłataną krtanią. – Przestańcie!!! – krzyknęła Gabriela, gdy tylko odzyskała głos. Mężczyźni trwali w tej patowej pozie jeszcze sekundę czy dwie, po czym kat rzekł z niechętnym podziwem: – Dobry jesteś. Następnym razem będę o tym pamiętał. – Nie będzie następnego razu. Dacie mi konia, prowiant i znikam. – Mężczyzna cofnął ostrze, ocierając przedramieniem krew ściekającą mu do oczu.
– Nim cię uroczyście pożegnamy, Karinie dell’Amar, jeszcze parę pytań. – Kat uśmiechnął się przyjaźnie, choć wszyscy troje wiedzieli, że to nie przyjaźń, lecz cynizm. – Co chciałeś uczynić tu obecnej pani Gabrieli, Władczyni Edenu? – Nawet nie wiedziałem, że takowa istnieje – odmruknął mężczyzna. – Wysłano cię więc po panią Anaelę… Kto cię wysłał? – Nie uwierzysz, jak powiem – tym razem Karin się zaśmiał. – Spróbuj, może uwierzę – zachęcił go kat. Gabriela tylko stała, patrząc to na jednego, to na drugiego, i modląc się, by znowu nie skoczyli sobie do gardeł. – Widzisz kolor mych oczu, kacie? Wiesz, kogo tak naznaczają bogowie? – Wieszczki. – No właśnie. Sirden przyjrzał mu się uważnie. Karin znów obojętnie patrzył w sufit. – Wieszczki – powtórzył kat. – Jesteś babą? Tamten jednym skokiem był na nogach i zaciskał ręce na gardle Sirdena z taką pasją, że gdyby kat nie zareagował, byłby się udusił. Sirden uniósł pięść, by rąbnąć napastnika w krwawiącą skroń i… Gabriela skoczyła między nich… Pięść wylądowała na jej policzku. Dziewczyną cisnęło o łóżko, a potem padła jak długa na podłogę. – Puść. Przepraszam – wychrypiał kat do mężczyzny, patrząc na potrząsającą głową Gabrielę. Karin też na nią patrzył, a czując, że zaraz dostanie nożem pod żebra – kat właśnie sięgał po broń drugą ręką – cofnął dłonie. Sirden roztarł gardło i pochylił się nad Gabrielą. Postawił ją na nogach, krzywiąc się na widok sińca, którym „ozdobił” drobną twarzyczkę. – Wybaczcie, moja pani – wymamrotał skruszony. – Następnym razem będę przesłuchiwał jeńców sam. – Nie jestem jeńcem! – zaprotestował Karin. – Dosyć! Mam dosyć!!! – Dziewczyna zacisnęła powieki i zakryła uszy rękami. – Skaczecie sobie do oczu jak para dzieciaków, a ja chcę tylko wiedzieć, kim on jest i dlaczego mnie uratował!! Czy mogę cię o to zapytać? – utkwiła złotozielone spojrzenie w rubinowych oczach Karina.
Ten wzruszył ramionami. – Mam przebłyski jasnowidzenia. Niechciane. Nieoczekiwane. Krótkie wypady w przyszłość. Dzięki temu darowi, czy może przekleństwu, byłem szanowany na dworze mego ojca. Może zresztą był to strach, a nie szacunek… Gdy Anaela dell’Soll zajęła prowincję, wygnała mnie, wraz z resztą elfów i mieszańców do Saskii. Tam którejś nocy zobaczyłem kobietę w bieli i czerwieni, samotną w Lesie Tysiąca, ściganą przez zbrojny oddział, i coś kazało mi ruszyć jej z pomocą. Oto cała historia. – Opadł z powrotem na poduszki, zamykając oczy. Krew wsiąkała w miękkie płótno i kołnierz koszuli. – No widzisz?! Nie można było tak od razu?! – Gabriela zwróciła się do kata. Wzruszył ledwo zauważalnie ramionami. To tylko temu dziecku zależało na słownych wyjaśnieniach. On dowiedział się swojego: ten mieszaniec i bękart był dobry. Bardzo dobry. Amre stał w głębi korytarza, przez otwarte drzwi obserwując całą scenę. Parę razy drgnął, chcąc odruchowo ruszyć na pomoc to katu, to dziewczynie – nieznajomy w ogóle go nie obchodził – ale coś go powstrzymywało. Nawet gdy Gabriela oberwała pięścią w twarz, przyjmując na siebie uderzenie przeznaczone dla mieszańca, nie ruszył się z miejsca. Dopiero gdy przesłuchanie dobiegło końca i kat ruszył do drzwi, Amre oderwał plecy od ściany i wyszedł mu naprzeciw. Sirden spojrzał pytająco w szare oczy oficera. – Masz przed sobą jeszcze dwa posłuchania: posłańca z Amarkandy i posła z Saskii – rzekł tamten. – Mamy – poprawił go Sirden. – Gabriela musi przy tym być. – Może dopiero wtedy, gdy zejdzie jej opuchlizna z policzka ? – zapytał ironicznie Amre. – Co z tobą, oficerze? – kat klepnął go w ramię. – To nasza pani… – Miałem jedną panią i pozwól… – Nie pozwalam – przerwał Amremu Sirden, a w jego głosie zadźwięczała stal katowskiego miecza. – Jeżeli nie chcesz służyć Gabrieli dell’Soll, wbij sobie sztylet w serce, ale jeśli wybierasz życie… – Nie mam wyboru! – wysyczał Amre, łapiąc lorda za poły czarnej kurty. – Zawróciliście mnie! – Mimo wszystko spróbuj. – Kat strącił jego ręce i wyciągnął zza pasa nóż, podając mu go rękojeścią. Tym razem oficer go odtrącił. – Wybrałeś – skwitował kat. – Pamiętaj o tym. Pani Gabrielo… – rzucił w stronę drzwi. Dziewczyna, skupiona na zabliźnianiu skroni Karina, poderwała głowę. Z rany znów zaczęła płynąć krew. – Cholera jasna – zaklęła pod nosem.
– Zostaw tego mieszańca, nie umrze od takiego draśnięcia, trzeba wysłuchać posłów. – A sam nie możesz tego zrobić? Przesłuchania nieźle ci wychodzą – rzuciła złośliwie dziewczyna. No, no – Amre z Sirdenem spojrzeli na siebie – wyrabia się ta mała. Niedługo będzie miała tak cięty język jak Anaela. – Musiałbym włożyć białą suknię i czerwony płaszczyk – odrzekł kat. – A nie do twarzy mi w bieli. Ruszaj, moja pani. Chcąc nie chcąc, wstała i poszła za katem, mijając Amrego bez słowa. Sali tronowej jako takiej w Dalekim Dworze nie było, bo też nie był on siedzibą władców, lecz jedynie najdalej na wschód wysuniętym siedliskiem Amarkandy. Nim przejął go Eleuzis, oczekując na Anaelę, stał pusty, obsadzony jedynie gwardzistami i służbą. Teraz gwardziści rezydowali w Saskii, a służba broniła zamku Amar. W Dalekim Dworze ich zostało tylko pięcioro, na wypadek, gdyby pani Edenu wróciła. I wróciła. Z jadalni, najobszerniejszego pomieszczenia, postanowiła uczynić salę audiencyjną, bo musiała gdzieś przyjmować posłów, przecież nie będzie tego czyniła w sypialni. Usiadła już bez większych wahań na tronie, mając nadzieję, że Sirden zajmie miejsce po jej prawicy, a Amre po lewej stronie. Myliła się. Kat zniknął razem z Markiem, przybocznym, by po chwili przywieść saskijskiego posła. Nieznajomy elf, mało delikatnie pchnięty przez kata na kolana, wyciągnął ku Gabrieli rulon z pergaminem i zawiniątko, które cały czas przyciskał do piersi. Dziewczyna, którą dzielił od posła stół, spojrzała pytająco na Sirdena: Mam wstać i to wziąć, czy ty mi podasz? Kat ani myślał ruszyć się od posła, trzymając go na wyciągnięcie miecza. To Amre wziął przesyłkę i podał ją Gabrieli. Drżącymi rękami rozwinęła list. Pierwsze, co się jej rzuciło w oczy, to czarna pieczęć Sellinarisa na samym dole. Zaczęła czytać na głos: Do Najjaśniejszej Wysokości, Pani na Edenie i Dalekim Dworze Słyszeliśmy o Was, Pani, tak wiele, iż pragniemy poznać Was bliżej. Byś nie wątpiła w nasze dobre intencje, przesyłamy drobny upominek od Mirelli, który, mamy nadzieję, przypomni Wam o Feri’anie i skłoni Was do rychłych odwiedzin. Jeżeli ta namiastka Ferrinu nie wystarczy, następna przesyłka będzie treściwsza. Z wyrazami największego szacunku Sellinaris dell’Soll
Wielki Władca Ferrinu Z oczami jaśniejącymi ciekawością rozwinęła pakunek, który leżał przed nią na stole. W szare płótno owinięta była biała suknia Leczącej, zbroczona zaschłą krwią, w suknię zaś… Oczy Gabrieli zogromniały od szoku i zaczęła krzyczeć. – Pilnuj go – warknął Sirden do Amrego, wskazując głową posła. Oficer bez wahania sięgnął po miecz. Kat rzucił się ku Gabrieli, która nadal krzyczała, wpatrzona w ludzką rękę, odciętą w nadgarstku. Sirden, rzucając przekleństwami, objął dziewczynę za ramiona i pociągnął, zupełnie nieopierającą się, za sobą. Krzyczała tak przeraźliwie, że do jadalni zbiegła się cała służba. Zatkał jej więc usta dłonią i zamknął za sobą drzwi. – Uspokój się! – krzyknął, ciągnąc Gabrielę do jej sypialni. – To tylko ręka! Mógł przysłać głowę! Spojrzała nań z niedowierzaniem i umilkła. Oczy, jak i całe ciało, krzyczały jednak nadal. – T-to, t-to była r-ręka Mirelli… – wyjąkała. – Mogła to być ręka kogokolwiek, nawet trupa – odparł opryskliwie. – Odeślemy mu głowę jego posła. – On… on b-będzie m-mi przysyłał M-Mirellę po kawałku… – Zaczęły wstrząsać nią dreszcze. – Nie przyjmiemy więcej ferrińskich posłów – uciął Sirden, jakby to miało uspokoić Gabrielę bądź pomóc Mirelli. Nalał do kubka wody i chlusnął dziewczynie w twarz. Zachłysnęła się i rozpłakała. Pokręcił głową, ale mimo wszystko lepszy był płacz niż szok. Wziął ręcznik i szorstkim gestem wytarł twarz Gabrieli z wody i łez. – Wstań. Musisz tam wrócić i dać odpowiedź. Chyba że ja mam dać… – N-nie. Nie wolno ścinać posła – wykrztusiła przez łzy. – Pójdę. Podniosła się na nogi. – Tylko daj mi, lordzie, swój płaszcz. Jakoś tu zimno. Rozpiął zapinkę i okrył czarną materią drżące ciało dziewczyny, patrząc z mimowolnym podziwem, jak ta prostuje plecy i unosi głowę. W jadalni przez ten czas niewiele się zmieniło: elf klęczał przed podwyższeniem z pochyloną głową, nad nim stał Amre z mieczem, pod ścianami tkwiła się służba, a w przeciwległych drzwiach przyglądał się całej scenie Karin dell’Amar.
Gabriela stanęła przed posłem, pilnując się, by nie patrzeć na stół, i… nagle wstrząs ustąpił miejsca wściekłości. Patrzyła na pochyloną głowę elfa, widziała podniesiony w cynicznym uśmieszku kącik ust i miała wielką ochotę rzucić Amremu: Tnij. Ale matka by tak nie postąpiła. Anaela rzekłaby spokojnie: – Przekaż swojemu panu, iż z chęcią odwiedzę Feri’anę, gdy w następnej przesyłce będzie ręka z królewskim sygnetem. Zrozumiałeś? – I to właśnie powiedziała Gabriela, po czym pochyliła się nad posłem i dodała: – Do tego czasu żadnych przesyłek, w trosce o ręce i głowy poddanych, nie przyjmujemy. – Rzuciła jeszcze: – Odprowadzić pana posła do bram Edenu. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Szła jakimś korytarzem, nie myśląc, dokąd zdąża. – Moja pani – poczuła na ramieniu dłoń i usłyszała głos Sirdena – chodź ze mną. Pozwoliła się zawrócić i poprowadzić tam, dokąd chciał. Zapachniało sianem. Słońca zaświeciły przez wielkie okna. Saris wyszedł im naprzeciw. Pozwoliła się posadzić na jego grzbiecie i po chwili byli na łąkach. Nagle oprzytomniała. – Biegnij, Saris. Gnaj, aż przestanie boleć. Jednorożec wyciągnął się w cwale.
ROZDZIAŁ IV
MORZE SZMARAGDOWE
Minęły godziny, może dni? Gabriela przyłożyła twarz do szyi Sarisa, czując, jak z każdym krokiem unosi się i opada. I oddala od całego zła obu światów. Kołysana na lśniącym czernią grzbiecie, muskana długą, miękką grzywą, zapadła ni to w sen, ni to w letarg. Łzy dawno obeschły. Byli tylko ona, Cień, łąki i dwa słońca. Czarny płaszcz łopotał za nimi jak skrzydła kruka. Biała suknia plątała się wokół nóg, jak zwinięty żagiel okrętu podczas burzy. Słońca zaczęły chylić się ku zachodowi, a Saris gnał niezmordowanie naprzód. Aż w końcu nie było dokąd biec. Droga się skończyła. Z letargu wyrwało Gabrielę zwolnienie do stępa, zaraz potem usłyszała pełne zdumienia słowa jednorożca: – Co to jest? Uniosła głowę. – Morze – odrzekła obojętnie, mimo że widok zapierał dech w piersiach: od stóp urwiska, nad którym stali, aż po horyzont ciągnął się rozkołysany, szmaragdowy bezkres. Słońca wyrzeźbiły połyskujące ścieżki na jego falach. Ona jednak wciąż miała przed oczami odciętą rękę i zbrukaną krwią suknię Nietykalnej. – Morze? – Głos Sarisa, który jak gdyby nigdy nic podziwiał widoki, zirytował ją. – Nie widziałeś nigdy morza? Podeszła ostrożnie do skraju przepaści. Może znajdzie drogę na dół, by oboje mogli zejść? – Słyszałem, że coś takiego istnieje, ale tego nie widziałem. Żyłem w Lesie Tysiąca, jak pamiętasz. Jeżeli zamierzasz skoczyć, to wiedz, że nie umiem pływać – zauważył, patrząc z niepokojem, jak dziewczyna pochyla się coraz niżej. – Każdy koń umie – odparła. – Koń może i umie. – Jest zejście – wskazała brodą skały po prawej stronie. – Chodź, poskaczemy przez fale. – Może ty poskaczesz, bo ja do tego nie wejdę. Naturalnie wyżłobiona ścieżka prowadziła na małą, piaszczystą plażę. Gabriela, rozebrana do krótkiej haleczki, ale wciąż okryta czarnym płaszczem, leżała wsparta o bok Sarisa i wpatrzona w liżące piasek u jej stóp drobne fale. – Ładne jest to morze – uznał jednorożec. – Takie… oswojone. – Nim zdążyła wytłumaczyć, że morze bywa całkiem dzikie, zmienił temat: – Dlaczego tu jesteśmy?
– Podziwiać widoki? – Bez żartów, moja pani. Wpada do stajni kat z tobą ledwie żywą w ramionach, a potem gnamy aż do granic świata. – Ferrin… mój ojciec… przysłał list z dołączonym upominkiem: suknią zabitej Leczącej i… – nabrała oddechu – odciętą ręką Mirelli. Ostrzegł, że dopóki nie wrócę do Feri’any, będzie przysyłał mi ją po kawałku. – To do niego podobne – odparł po chwili Saris. – Skąd wiesz, że to Mirelli? Ona może już dawno nie żyje… Zresztą jest dla ciebie obcą osobą. Na oczy jej nie widziałaś… – Jednym uchem słuchała uwag Sarisa, drugim szumu fal. – Co w związku z tym zamierzasz? Wstała. – Popływać. Nim zdążył ją powstrzymać krzykiem, że on nie zamoczy ni czubka kopyta, już biegła przez mieliznę. Chłód wody zmył z jej czoła wszystkie troski, przynajmniej na ten moment. Płynęła, rozgarniając rytmicznie wodę, a oba słońca, złote i czerwone, znaczyły drogę. Saris miotał się na plaży, wołając co chwila, by wracała do brzegu, ale powolne łączenie się w jedność z morskim bezmiarem było tak przyjemne, że Gabriela zamknęła w końcu „drzwi” mentalnego przekazu i płynęła – teraz już w zupełnej ciszy i z coraz większym wewnętrznym spokojem – dalej. Plaża znikła jej w końcu z oczu. Widziała już tylko skały, z których zeszła na brzeg. Odwróciła się na plecy, nabierając pełne płuca powietrza, i unosiła się teraz kołysana łagodnie, patrząc w oświetlane ostatnimi promieniami słońc niebo. Nie miała pojęcia, jak długo trwała w zamyśleniu. Zapadał zmrok. Podniosła głowę – skał nie było widać. Odwróciła się z powrotem na brzuch, z zamiarem powrotu na brzeg, gdy… strach ścisnął gardło. Coś ciągnęło ją w głąb morza. To coś nazywało się „prąd morski” i miało za zadanie wszystko, co porwie, nieść w stronę głębin, a nie plaży. Czując narastającą panikę, zaczęła płynąć w kierunku, skąd – tak się jej zdawało – wyruszyła. Nawiązała też kontakt z Sarisem, mimo iż trudno było się jej skoncentrować i na w miarę spokojnych ruchach rąk i nóg, i na rozmowie, ale jednorożec był tak spanikowany, że powtarzał tylko jedno: – Wracaj!! Gdzie jesteś?! Wracaj natychmiast!! Wracała przecież! – zerwała kontakt po zapewnieniu Cienia, że jest już blisko. Ale zaczęła mieć wątpliwości, czy zbliża się do upragnionego brzegu. Prąd ciągnął dziewczynę w przeciwnym kierunku, a ona traciła siły na walkę z nim, z zimnem i własną słabością.
Gdy zachłysnęła się morską wodą po raz pierwszy, zaczęła bezładnie młócić ją rękoma, wzywając pomocy. Halka, której jeszcze niedawno nie czuła, oplątywała jej ciało niczym wielka macka ośmiornicy. A może tu są rekiny?! – dopuściła myśl, którą starała się do tej pory odpychać. Niczego nie bała się tak strasznie jak rekinów. Do ziemskiego oceanu nie weszłaby za skarby świata, tutaj, nie wiedzieć czemu, założyła, że nic jej w morskiej toni nie zagraża. A jeżeli to nie morze – czyste, łagodne, przyjazne, lecz… ocean, wypełniony po brzegi olbrzymimi kałamarnicami i… rekinami?! Zaczęła się szamotać jak ryba w sieci, raz po raz zachłystując się słoną wodą. Gdy poczuła ocierający się o nogę obły kształt, krzyknęła z całych sił. A potem… potem ujrzała płynącą w jej kierunku… płetwę… Wrzasnęła z całych sił, woda napłynęła do ust i odebrała jej oddech. Przerażenie sparaliżowało dziewczynę, a czerń – i nie była to czerń nocy – zaczęła brać umysł w swoje posiadanie. Płetwa zatoczyła koło. Gabriela poczuła, że tonie. O nogę otarło się ponownie to coś… Tafla wody zamknęła się nad dziewczyną… – Kto ty? – No kto? – Ty dwunóg? Tak? – Dwunóg? Gasnący umysł rozkrzyczał się naraz głosami. Coś wypchnęło tonącą na powierzchnię. – Odetchnij i pobawimy się. – Tak, tak, pobawimy. – Oddychasz? – No, odetchnij! Zaczerpnęła powietrza, wykrztuszając słoną wodę. Zamachała bezładnie rękoma. – A teraz pobawimy się? – Pobawimy? Nad powierzchnię wody wyskoczył w piruecie obły kształt, a tuż obok jej twarzy wynurzył się uśmiechnięty pyszczek… delfina, lub czegoś, a może kogoś, do delfina podobnego. Drugie zwierzę wsunęło się pod nią. Poczuła między nogami silny grzbiet. Płetwa grzbietowa sama wskoczyła w rękę. Zwierzę wybiło się nagle ponad powierzchnię i razem z Gabrielą wykonało popisowy piruet. Ześlizgnęła się z krzykiem i plusnęła do wody. – Nie umiesz fikołków? – usłyszała w umyśle zdumiony czy może rozczarowany głos. – To dwunóg, może nie umieć. – Nie umie, na pewno nie umie. – Tylko my potrafimy – odpowiedziały sobie natychmiast pozostałe stworzenia. – Kim jesteście? – zapytała Gabriela słabym głosem, usiłując utrzymać się na powierzchni. – Merliny. – Jesteśmy merlinami. – Tak, merliny. – Tak, tak! – rozkrzyczały się pląsające dookoła istoty.
– Tonę, wynieście mnie na brzeg – poprosiła, czując, że są jej jedyną nadzieją. Lądu nie widziała, słabła z każdą sekundą… – Na brzeg? – Brzeg jest daleko. – I jest suchy. – Nie chcesz zostać z nami? – Pobawimy się! – Zanieście mnie na brzeg – powtórzyła, czując, że mdleje. – To dwunóg. – Tak, dwunóg, woli ląd niż morze. – Zaniosę ją. – Nie, ja ją zaniosę! – Ja! Istoty opływały dziewczynę dookoła, spierając się, która pierwsza ma ją pociągnąć ku plaży, podczas gdy ona sama walczyła o każdy łyk powietrza. Przestała słyszeć ich głosy. Przestała czuć dotyk ich ciał. Wszystko dookoła umilkło i znieruchomiało oprócz bijącego coraz słabiej serca. Mocne uderzenie podobnym do dzioba pyskiem wypchnęło ją na powierzchnię. Drugi merlin podpłynął tak umiejętnie, że nieprzytomna dziewczyna zawisła na jego grzbiecie. Dwa inne zrównały się bokami, podtrzymując ją z dwóch stron, i cała czwórka, eskortowana przez wyskakujących co chwila ponad fale członków stada, ruszyła ku brzegowi. Ocuciło ją chlaśnięcie słoną wodą po twarzy. Merlin pruł fale, zanurzając się co chwila na parę centymetrów, tak że Gabriela czuła się niczym na grzbiecie podwodnego rumaka. Pochwyciła silniej płetwę grzbietową i uniosła głowę. Morze ciągnęło się we wszystkich kierunkach. Księżyc stał w pełni. Była północ. – Patrzy się! – Odżyła! – Kim jesteś? – Jak masz na imię? Skąd jesteś? Masz świecącą gwiazdkę! – Jesteś z gwiazd? – zakrzyczały w jej mózgu głosy tych istot. – Jestem Gabriela dell’Soll, pochodzę z Edenu, a ta gwiazdka to symbol władzy. Jestem Władczynią Edenu – wyjaśniła, plując wodą przy każdym wynurzeniu, bo merlin, być może zmęczony ciężarem, nurkował coraz głębiej. Nagle, bez ostrzeżenia, wysunął się spod niej, ale nim wpadła w panikę, że ją zostawią, podpłynął następny. Przytrzymała się jego płetwy jeszcze mocniej. Inne istoty widząc, że zmiana nastąpiła płynnie, zasypały ją pytaniami: – Co to jest Eden? – To na morzu czy na ziemi? – Czy nasz przywódca też może dostać taką gwiazdkę? Nim zdążyła odpowiedzieć, do mózgu wdarł się ostry gwizd. Dookoła woda zakipiała. Poczuła, że istota, która ją niesie, przyspiesza. Nagle eskorta znikła, a do umysłu dziewczyny dotarł tylko jeden głos – tego, co ją niósł: – Muren. My uciekamy, oni go zatrzymają. Trzymaj się mocno, dwunogu, będziemy nurkować. – I zanurkował. Zacisnęła kurczowo palce na płetwie. Morska woda ponownie odebrała jej oddech. Zamknęła oczy, modląc się o szybki koniec.
Merlin wyprysnął na powierzchnię tak błyskawicznie, jak się zanurzył, i ponownie zanurkował. Gdzieś pod powierzchnią zakłębiło się. Coś uderzyło Gabrielę w plecy z taką siłą, że niemal spadła z grzbietu merlina, pochwyciło ją i zaczęło ciągnąć w swoją stronę, a ona, będąc pod wodą, nie mogła nawet ust otworzyć. Mogła za to krzyczeć mentalnie i zrobiła to: – Ratunku!!! – wrzasnęła. – Złapało mnie! Ratunku! Ciemny kształt śmignął nad nią i wbił zęby w mackę tego czegoś. Gabriela poczuła na ustach smak krwi. Uścisk zelżał. Wyprysnęła wraz z merlinem na powierzchnię. Skóra paliła żywym ogniem w miejscu, gdzie dotknęły jej przylgi, ale dziewczyna nie zważała na ból, modląc się, by to, co ich zaatakowało, odpłynęło i żeby merlin już więcej się nie zanurzał… W tym momencie poczuła, że ciało „wierzchowca” wysuwa się spod niej, a jego miejsce zajmuje inny. Opadła bez sił na obły grzbiet. – Tylko się nie zanurzaj – szepnęła błagalnie. Czując, jak pochyla się w dół, zacisnęła palce, oczy i usta… Podróż na grzbietach merlinów, zmieniających się co jakiś czas – Gabriela po kilku godzinach stwierdziła, że robią to nie ze zmęczenia, ale dla zabawy, czy też przyjemności poniesienia jej – trwała w nieskończoność. Księżyc pochylił bladą twarz nad horyzontem, a oni pruli morskie fale z szybkością, o jakiej mógłby marzyć niejeden ziemski okręt. Z krótkich rozmów, prowadzonych, gdy byli na powierzchni – pod wodą Gabrielę ogarniała taka panika, że nie mogła myśleć – dowiedziała się, że merliny to jedno z wodnych plemion – inteligentnych i porozumiewających się mentalnie, tak jak lwiany – zamieszkujących Morze Szmaragdowe, i że jest jeszcze podobno jedno morze: Zimne, ale tam nigdy żaden z nich nie był. Że mają przyjaciół: merliny z innych stad, ale też tajemnicze stworzenia zwane maakami, oraz wrogów: mureny – z opisu wynikało, że to wielkie ośmiornice, a także rajkiny. Merlin nazwał te drugie rajkinami, ale Gabrieli włosy stanęły dęba, bo od razu domyśliła się, że to tutejszy odpowiednik rekinów, tylko duuużo większy. Jak dwa, a nawet trzy merliny – wyjaśnił ten, który ją akurat niósł. I zaraz uspokoił ją, że w nocy rajkiny nie atakują, bo śpią. Marna to była pociecha: wstawał świt. – Nie bój się. Mamy zęby i dzioby – merlin był bardzo pewny siebie. – No i nas jest dużo, a rajkin atakuje w pojedynkę. Jeszcze nigdy nikogo z mojego stada nie złapał. Ciebie złapie – dodał „na pocieszenie”. – Słabo pływasz i robisz dużo plusku. – Oddasz mnie rajkinowi? – zapytała słabym głosem. – Nie! Lubimy cię! Należysz do stada! Tylko uważaj na mieliźnie: rajkiny lubią czatować przy brzegu. Nie uspokoiło jej to. Ulgę przyniósł natomiast widok skał wyłaniających się z mroku nocy. Dopływali!
– Dopływamy – potwierdził jej słowa merlin. – Tak jak chciałaś: do brzegu. Któryś z jego pobratymców wyskoczył w radosnym, pełnym wdzięku piruecie. Inny przeskoczył ponad nimi, śmiejąc się w głos. Wszystkie były bardzo z siebie dumne, że udało im się przewodniczkę stada dwunogów uratować z topieli. – Odwiedzisz nas? – zapytał ten, który właśnie ją niósł. Już wiedziała, że on przewodzi temu plemieniu i ma na imię Mi. – Tak – pogładziła go po grzbiecie. – Będę przychodziła na brzeg tak często, jak będę mogła, i czekała, aż się pojawicie. – To dobrze – rzekł zadowolony. – A teraz trzymaj się mocno, bo głęboko zanurkujemy. Granica. Granica?! – zdążyła się zdziwić, zanim dał nura w głąb. Pionowa podróż w morskie odmęty zdawała się nie mieć końca. Pod zaciśniętymi powiekami zaczęły migotać czerwone światła, a w płucach zabrakło tchu. Wreszcie merlin wystrzelił w górę, ale Gabriela nabrała mniej powietrza niż morskie zwierzę. Nacisk na klatkę piersiową wzmógł się, usta same otwarły się do krzyku. Zaczerpnęła morskiej wody. Przed oczami wystrzelił snop szkarłatnych iskier, a potem zapadła ciemność. Leżała na boku, krztusząc się i wymiotując słoną jak nieszczęście wodą. Słaba niczym niemowlę, próbowała podnieść się choć na łokciu i rozejrzeć, ale osunęła się na piasek, oblepiający jej mokre ciało tak jak halka. Wreszcie obróciła się na wznak. Właśnie wschodziło pierwsze słońce. Szczękając zębami, uniosła głowę i spojrzała na morze, chcąc choć w ten sposób pożegnać dzielnych morskich towarzyszy, ale powierzchnię wody mąciły jedynie łagodne fale. Żadnych pląsających radośnie merlinów. I żadnych rajkinich płetw, na szczęście. Leżała aż do wzejścia drugiego słońca, odpoczywając, ale wstrząsające nią dreszcze zmusiły ją wreszcie do działania. Musi odnaleźć Sarisa, bo sądząc po długości wędrówki, merliny opłynęły z nią chyba cały Świat Światów. – Saris? Odpowiedziała jej cisza. Zamknęła oczy, skoncentrowała się i omiotła wewnętrznym wzrokiem otoczenie. Plaża była pusta. Nad nią wznosiły się skały, na których nie czekała na Gabrielę żadna istota myśląca, jedynie jakieś zwierzę przyglądało się jej przez chwilę z wysoka, po czym zniknęło. – Saris! – zawołała powtórnie. Nie było odpowiedzi.
Chce mnie ukarać – przemknęło dziewczynie przez myśl. Bogiem a prawdą miał za co. Musi wariować z niepokoju, nie wiedząc, gdzie Gabriela się podziewa. A Sirden… Sirden ją chyba zabije – wstrząsnęła się na samą myśl, jaki ochrzan dostanie od kata. Nie było jej bądź co bądź całą noc i zniknęła nie na lądzie, gdzie mogli ją śledzić choćby mentalnie, lecz w morzu. Po reakcji Sarisa na widok wielkiej wody mogła się spodziewać, że ten żywioł nie był elfom zbyt dobrze znany… Ruszamy, moja droga – postanowiła i podniosła się. – Ktoś w końcu na wołanie odpowie. Może to skały stanowią naturalną barierę dla mentalnego wezwania? Rozejrzała się, zadzierając głowę. W górę prowadziła tylko jedna ścieżka. Być może ta sama, którą Gabriela zeszła na dół. Bez namysłu – do wyboru miała jeszcze tylko morze, z czyhającymi na mieliźnie rajkinami – zaczęła się wspinać. – Czy w Ferrinie były góry? – wysapała, padając na szczycie wzniesienia. Pokonanie nadmorskich skał było nie lada wyczynem. Leżała na plecach, łapiąc oddech i krzywiąc się od skurczów w łydkach, gdy… Sieć spadła jak grom z jasnego nieba. Ciało, które przygwoździło Gabrielę do ziemi w następnej sekundzie, także. Ręce chwycono w nadgarstkach i rozciągnięto na boki tak szybko, jak nogi, pochwycone w kostkach. Potem poczuła zaciskające się na gardle dłonie i usłyszała zadowolone: – Mamy ją!
ROZDZIAŁ V
PRZEKLĘTA WYSPA
Oczyma rozszerzonymi przerażeniem patrzyła przez sieć na pochylającą się nad nią twarz jasnowłosego mężczyzny. Mimo tego strachu i szoku przemknęło Gabrieli przez myśl jedno: Boże, jaki on piękny! Ów piękny zszedł z dziewczyny, nadal zaplątanej w sieć, jednym ruchem przewrócił brankę na brzuch, po czym skrępował jej nadgarstki linką. Szarpnął w górę, aż skowycząc z bólu stanęła na nogi, i ponownie znalazł się przed Gabrielą, by z ironicznym uśmieszkiem rzec: – Witaj w domu, Gabrielo. – Uważaj na nią – usłyszała za plecami głos drugiego napastnika, ale nie mogła się odwrócić, właśnie przygiął ją niemal do ziemi, chwytając za wykręcone do tyłu ręce. – Jej siostra zostawiła po twoim bracie czarną dziurę w dywanie. Odważyła się unieść wzrok na tego, który stał przed nią. Wydawał się nieco przyjaźniejszy. – Pan mnie z kimś myli – wyszeptała wpatrzona w niewiarygodnie niebieskie oczy. – Nie znam pana. Tamten pochylił się ku niej. Jasne, długie włosy – włosy elfa – musnęły policzek dziewczyny. – Wystarczy, że ja ciebie znam. – Chwycił ją pod brodę, przyciągnął do siebie i wycisnął na jej ustach długi pocałunek, a potem, nim zdołała się szarpnąć w tył, ugryzł ją do krwi. – Byłem ciekaw, jak smakuje krew twojej siostry – wyjaśnił ze śmiechem. – Słodko. – Oblizał usta. Gabriela klęczała, trzęsąc się z obrzydzenia. To, co nieznajomy zrobił, i to, co powiedział, było jak gwałt. Jeszcze nigdy, w całym swoim życiu, nie przeżyła takiego upokorzenia. – Ja posmakuję kiedyś twojej krwi – wycedziła przez zęby, podnosząc na niego złoto-zielone źrenice. W odpowiedzi jednym uderzeniem pięści wysłał ją w niebyt. – Jak mogłeś do tego dopuścić?! – Sirden miotał się po Sarisowym boksie, nie wiadomo, czy bardziej wściekły, czy przerażony. – Odpłynęła?! Ot tak sobie?! – Owszem, właśnie tak sobie! – Saris był nie mniej wściekły i przerażony. – W jednej chwili miałem z nią kontakt, w następnej już nie. I nie wyczuwam jej nawet teraz. – Ja też nie! Wiesz, co to może oznaczać?! – Gabriela żyje – odparł jednorożec. – Tego jednego jestem pewien: żyje. – Skąd ta pewność?! Grzywa by ci się zjeżyła na karku, gdyby dziewczyna utonęła? – Jest Wybawicielką. Nie może umrzeć, dopóki nie dopełni przepowiedni. – Rzeczywiście! Doprawdy, uspokoiłeś mnie! – Sirden rąbnął pięścią w ścianę boksu. – Gdybym wiedział, jaki jesteś nieodpowiedzialny…
– … pojechałbyś z nami, czyż nie był to twój obowiązek, panie Sirden? – przerwał mu Saris z gryzącą ironią. – Zamiast się ciskać jak oszalały, myśl, co robić. Ja już wysłałem na poszukiwania Aiszę i tę resztę stada, która przeżyła pogrom. Ty możesz puścić się wpław. Sirden wyszedł, bojąc się, że za chwilę w ogóle straci panowanie nad sobą i poleje się krew. Gdy mijał w drzwiach opartego o framugę czerwonookiego przybłędę, rzucił retorycznie: – Dlaczego ty nie gnijesz w lochu? Karin odprowadził go spojrzeniem. – No i? – Amre podniósł głowę znad mapy, którą studiował od dłuższego czasu. – Co „no i”?! – naskoczył na niego Sirden. – Albo się, lordzie, opanujesz, albo idź się zdrzemnąć. Poradzimy sobie bez wściekłego na cały świat kata – odparł spokojnie oficer, powracając do mapy. Obok niego stał młody mężczyzna, posłaniec z Amarkandy, Skan Amar. – Wycofują się tędy – mężczyzna wskazał trakt północno-południowy, przecinający Las Tysiąca, a potem ziemie Saskii. – Gdybyśmy mieli uderzyć, to tylko w Lesie. Na otwartej przestrzeni nie mamy szans. – A w Lesie mamy? – Amre spojrzał na tamtego pytająco. – Oni maszerują zwartą kolumną, co spowalnia tempo, my przemknęlibyśmy pojedynczo, każdy na własną rękę, i zaatakowali w ustalonym miejscu, na przykład tutaj – puknął w mapę, gdzie zaznaczony był głęboki wąwóz, którego dnem płynęła rzeka. – Przy przeprawie zawsze jest spore zamieszanie. – Dobre miejsce na zasadzkę, moglibyśmy zaatakować z góry i obu boków – zgodził się oficer. – Wiem, że w pobliżu ukrywają się zbiegli niewolnicy… – Skan Amar zawiesił głos. – Wystarczy dać im broń do ręki i sami wywalczą sobie powrót do domów.
Amre zmrużył w zamyśleniu oczy, po czym pokiwał głową. – Taką obierzemy taktykę, zarówno dla Saskii, jak i reszty wschodnich prowincji: Cambrii, Yordanii i Tamilu. Będziemy zbierać po drodze niewolników, uzbrajać ich i zdobywać ziemie, a elfów zepchniemy poprzez Las Tysiąca do zachodnich lordii. Wschód będzie należał do ludzi. – Niewolnicy nie są ćwiczeni w walce. Saskię zdobędziemy przewagą sił, ale pozostałe zamki… – Mężczyzna pokręcił głową nieprzekonany. – Gdy byłym niewolnikom, ukrywającym się jak dzikie bestie po lasach, zajrzy głód w oczy, wywalczą sobie nawet i Feri’anę – uciął Amre. – Ja poprowadzę główne siły, Saskia nie jest łatwa do zdobycia, nawet przy liczebnej przewadze. Ty wyślesz zwiadowców do ukrywających się. W tym miejscu zastawimy pułapkę – wskazał wąwóz. – Od kiedy to jesteś głównodowodzącym? – wtrącił się nagle Sirden. Amre obejrzał się na niego zdumiony, bo przez chwilę, zajęty rozmową z posłańcem i analizowaniem mapy, zapomniał o Ostatnim. – Od wtedy gdy mianowała mnie nim pani Anaela – odrzekł, zwijając mapę. – Ruszaj natychmiast. – Wskazał rulonem Skana. – Ja dołączę przed świtem. Darrakijczycy mają być gotowi do wymarszu. Mężczyzna zasalutował i wyszedł, skłoniwszy się przelotnie Sirdenowi. – Władczyni zaginęła bez wieści, a ty ruszasz na wojnę? – W głosie kata była gryząca ironia. – Władczyni to twój problem. Moim będą należące do niej ziemie. Jeszcze jakieś pytania? – Stanął przed katem, patrząc nań wyzywająco. – Nie za bardzo się przejąłeś jej zniknięciem. – Przejąłem się na tyle, na ile poddany winien się przejąć. – Amre odwrócił wzrok, ale zaraz z powrotem wbił szare oczy w czarne źrenice kata. – Zastanawia mnie tylko, jak ty, taki przejęty, mogłeś na to zaginięcie pozwolić. – Minął go i wyszedł, by przygotować konia i broń. Sirden został w jadalni sam. Na myśl, że dziewczynie, córce Anaeli, mogła się stać krzywda, żółć podchodziła Ostatniemu do gardła. Usiadł ciężko przy stole i oparł głowę na rękach, wpijając palce we włosy. Zatopiony w coraz bardziej przerażających wizjach Gabrieli porywanej, torturowanej, a na koniec mordowanej, i zajęty obwinianiem za to każdego – ze sobą na czele – nie zwrócił uwagi na siadającego obok Karina. – Przepraszam, że wam przerywam, panie… – zaczął tamten bynajmniej nie skruszonym głosem. – Sirden. Wystarczy Sirden – odmruknął kat, pocierając twarz dłońmi.
– Sirden, przepraszam, że przerywam twórcze, jak mniemam, rozmyślania… – A za tę ironię zaraz zapłacisz głową – syknął kat. – …ale mam pewne przypuszczenia co do zniknięcia Gabrieli – dokończył Karin, mało wzruszony wściekłym tonem kata. – Pani Gabrieli – poprawił go Sirden. Tamten spojrzał nań czerwonymi jak wino oczyma. – Ale ty chcesz ją odnaleźć? Czy tylko udajesz, że chcesz? Może marzy ci się władza nad Edenem i Amarkandą? I nie sięgaj po miecz, panie Ostatni – przytrzymał tamtego za rękę – tylko słuchaj, co mam do powiedzenia. Może te słowa, a może te oczy sprawiły, że Sirden spojrzał na młodego mężczyznę, jakby go widział pierwszy raz w życiu. Taaak. To nie był byle pachołek. To syn lorda. Jasnowidzący. – Myślę, że Gabriela żyje… – Pani Gabriela – poprawił go odruchowo kat, ale Karin skrzywił się tylko. – Cóż, chyba się zdrzemnę… – Zrobił w tył zwrot, ale Sirden chwycił go za rękaw czarnej kurty. – Przepraszam. Jestem wykończony. Mów dalej. – Rozumiem – odparł bez współczucia mieszaniec. – Twoja pani Gabriela żyje więc, ale jest poza naszym zasięgiem… – To obaj z Sarisem stwierdziliśmy jakąś godzinę temu! – Panie Ostatni, jak mi będziesz przerywał, stracimy na dyskusjach całą noc, a ja o świcie wyruszam wraz z lordem Shanonem… – Shanon nie jest lordem. – Rozumiem, że skończyliśmy rozmowę? – Karin wstał. Jeżeli ten kat zamierza siedzieć tu i się umartwiać, jego wola. – Siadaj i mów. Nie odezwę się już ani słowem. – Ostatni pociągnął mężczyznę za połę płaszcza. – Nie mogę sobie darować, że to nie ja przy niej byłem, tylko ten bezmózgi koń. Karin usiadł, patrząc na kata tak uważnie, jak tamten przed chwilą patrzył na niego. Najwyraźniej Ostatni czuł do swej pani coś więcej niż przywiązanie poddanego do władczyni, skoro tak bardzo się o nią martwił. Jemu, Karinowi, było wszystko jedno, kto włada Ferrinem czy Amarkandą, miał swoje miejsce w hierarchii dworu, bez względu na to, kto zasiadał na tronie. W Edenie widać przywiązywano do tego większą wagę. Ponaglony spojrzeniem, zaczął:
– Wiesz, co leży niedaleko północno-wschodniego wybrzeża Morza Szmaragdowego? – Jakżebym nie wiedział – odmruknął kat. – Gdybym miał matkę, straszyłaby mnie tym miejscem od kołyski. – Myślę, że Gabriela właśnie tam trafiła. Kat wciągnął powietrze. Ciarki przeszły mu po plecach. Jeżeli to prawda, nie mają żadnych szans, by sprowadzić córkę Anaeli z powrotem. – Skąd wiesz? – zapytał, dbając, by głos mu nie zadrżał. – Nie ma jej po tej stronie morza, bo nawiązalibyśmy z nią kontakt. Nie leży gdzieś na plaży nieprzytomna, bo przynajmniej jednorożec by ją wyczuwał. Jedyna możliwość to tamta wyspa, objęta blokadą. – Jakim cudem przełamałaby blokadę? Ona niemal nic nie potrafi! – Może ją wpuszczono… – Karin wzruszył ramionami. Jak na jego gust spopielenie dwóch elfów i ogłuszenie kolejnych dwóch jednym uderzeniem energii było liczącym się wyczynem. – Jeżeli ją dorwali… Co wtedy? – Zabić jej raczej nie zabiją, bo jest zbyt cenna. Pewnie zażądają okupu. – Mężczyzna ponownie uniósł ramiona w wieloznacznym geście. – Natychmiast wysyłam posłańca. – Sirden poderwał się, gotów do działania, ale zatrzymało go nieco ironiczne: – Nim wyślesz posłańca, zastanów się, czy stać cię na okup. – Ciebie oddam w zamian – odgryzł się. – Może nie jesteś aż tak cenny jak Gabriela dell’Soll, ale gdy dorzucę Sarisa i Daleki Dwór, dobiję targu. Nawet z nimi. – Może byś i dobił – zaśmiał się Karin – gdyby nie drobna przeszkoda: Ferrin za głowę Władczyni Edenu zapłaci każdą cenę, a bogactwem to wy się z Ferrinem równać nie możecie. Sellinaris, rozparty niedbale na tronie, który od paru dni należał do niego i tylko do niego, przyglądał się nieruchomym wzrokiem stojącemu przed nim Lanorowi. – Masz jakiś dowód na potwierdzenie swych słów? – zapytał wreszcie. Tamten sięgnął do kieszeni kurty i wyciągnął długie pasmo kasztanowych włosów. Podał je władcy z ukłonem nie za niskim i nie za głębokim. Sellinaris nawinął kosmyk na palec, nie spuszczając przy tym wzroku z posła. Nie obawiał się go – przybycie nieznajomego postawiło na nogi całą gwardię przyboczną, dopóki nie wyjaśnił, w jakim
celu znalazł się w Feri’anie – po prostu przygotowywał się do negocjacji, wiedząc, że cena będzie wysoka. Za wysoka jak na ten mały, smoczowłosy pomiot Saetina. – Jak ją pojmaliście? – zapytał, po raz pierwszy patrząc na mieniące się złotem pasmo włosów. W dotyku były miękkie i jedwabiste niczym grzywa Cienia. Nie miał żadnej wątpliwości, że to włosy tamtej, nie młodego kyrie. – Przypłynęła od strony zachodniej. – Poseł wolałby opowiedzieć o trudach jej odnalezienia, pościgu, walce z eskortą i wreszcie pojmaniu branki, ale Sellinaris zbyt dobrze kontrolował swe ziemie i zbyt dobrze wiedział, co się dzieje w poszczególnych prowincjach i poza granicami, by dał sobie taką bajeczkę wcisnąć. Należało mówić prawdę, co i tak nie powinno mieć wpływu na wysokość nagrody. – Nasi zwiadowcy, patrolujący nabrzeże, pojmali ją, związali i przywiedli do twierdzy. – Nie broniła się? – zapytał ciekawie władca. – Nie zdążyła nawet ręki unieść. Jesteśmy szybcy, Wasza Wysokość. – A tak. Nająłem niedawno takiego szybkiego. Została po nim plama na dywanie… – mruknął Sellinaris. Tamten tylko zacisnął szczęki. – Jak ona przeszła przez blokadę? Przełamała ją? – Wyczulibyśmy złamanie blokady. Wy również – to ferrińskie zabezpieczenie, panie. Sellinaris milczał długą chwilę. Kolejna zagadka do rozwiązania w związku z tą przybłędą. Ale odpowiedź wydusi z niej w swoim czasie. To znaczy wtedy gdy dostanie Gabrielę dell’Soll w swoje ręce. – Co chcecie w zamian? – wskazał wzrokiem pasemko włosów. – Jedną prowincję. Władca Ferrinu powoli przeniósł wzrok z kasztanowego kosmyka na Lanora. – Nie zapominasz się czasem? – zapytał zimno. – Amarkandę. I ten cały Eden – uściślił tamten niewzruszenie. – Gdy dostaniesz dziewczynę, Amarkanda będzie bezpańska. My zajmiemy zamek. Wielki Władca Ferrinu milczał długo. Bardzo długo. Lanor stał nieruchomo, patrząc przed siebie. – Zgoda – Sellinaris powiedział to tak nagle, że poseł drgnął mimowolnie. – Pod jednym warunkiem. – Tak, Wasza Wysokość? – Gdy zajmiecie Amarkandę, oczyścicie ją z ludzi, a Eden z Cieni. Tamten spojrzał na niego pytająco:
– Czy dobrze zrozumiałem…? – Dobrze zrozumiałeś. Ocuciło ją chluśnięcie wodą w twarz. Już i tak zziębnięta i przemoczona, odczuła to jak uderzenie. Skuliła się, ukrywając głowę w ramionach. – Rozbieraj się – usłyszała w następnej chwili. Poderwała głowę i cofnęła się gwałtownie pod ścianę. To był ten, co ją całował. Chędoż się, jak by powiedziała Anaela – prychnęła w myśli i chciała powrócić do pozycji embrionalnej, ale chwyt za włosy i odgięcie głowy do tyłu wydobyły z jej gardła jedynie żałosny jęk. – Chętnie pochędożę. Ciebie. Jednym szarpnięciem zdarł z niej cieniutką halkę. Próbowała skulić się ponownie, by ukryć nagość, ale trzymał za włosy zbyt mocno. Łzy wstydu i przerażenia popłynęły dwiema gorącymi strugami. Przyciągnął do siebie głowę dziewczyny, przyglądając się jej z bliska, ciekawie, niczym badacz sadysta. Przeciągnął wolną ręką po ciele Gabrieli, a ta aż się zatrzęsła. – P-proszę. N-nie – wyszeptała błagalnie. Zaśmiał się. – Spokorniałaś? – Wsunął dłoń między jej uda. Przygryzła wargi, żeby nie krzyczeć. – T-tak. – Gdyby nie to, że chcą ciebie całą i nietkniętą – wyszeptał do ucha dziewczyny – posmakowałabyś nie tylko mojej ciężkiej ręki. Ubieraj się. – Cisnął w nią suchym ubraniem, puszczając jej włosy. Chwyciła zawiniątko w obie ręce i osłaniając się nim, uciekła w najdalszy kąt celi. – Gdy po ciebie przyjdę, masz być gotowa na powitalną ucztę. Cała Lanoria jest ciebie ciekawa… – Lanoria?! Ty jesteś Lanor?! – wykrzyknęła mimo wstydu i strachu. – Jestem Lanor, Wasza Wysokość – skłonił się jej teatralnie. – Dostaliśmy na ciebie zlecenie z Ferrinu, a ty sama wpadłaś w nasze ręce. Przypłynęłaś ot tak, z twojego Edenu… Wyszedł śmiejąc się w głos. Karin wyciągnął się z rękami splecionymi pod głową na łóżku w przydzielonym pokoju – do teraz
pozostawało zagadką i dla niego, i dla Sirdena, dlaczego nie został wtrącony do lochu jako potencjalnie niebezpieczny… choć właściwie nie miał dla kogo być niebezpieczny, bo ta, którą chroniono, zniknęła – i patrząc w okno, pogrążył się w rozmyślaniach. Sirden wysłał już do Lanorii zapytanie o Gabrielę i chodząc wkoło jadalni jak lwiana po klatce, czekał na odpowiedź. Ale Karin wiedział, że odpowiedź nie nadejdzie. Żaden Lanor nie odmówi „przysługi” Ferrinowi, gdy ten nie dość, że kontroluje wyspę, to na dodatek dobrze płaci. Należałoby pomyśleć o innym rozwiązaniu, a to… hmm… będzie nieco ryzykowne. Lepiej nie wspominać o tym pomyśle nikomu z tutejszych. Chociaż… Może potrzebować pomocy… Ale nie od Sirdena. Kat jest teraz zbyt nieobliczalny. Wstał, ubrał się w swoje rzeczy, które służba już zdążyła pocerować, uprać z zaschniętej krwi i uprasować, i ruszył do stajni. Cienie spały spokojnie. Wszystkie oprócz jednego. Saris chodził po boksie, tak jak Sirden, wzywając raz po raz swoją panią. – Hej, Cieniu – zawołał cicho Karin, żeby nie pobudzić innych. – Odejdź! – Saris podrzucił głową. – Wydawało mi się, że chcesz odzyskać swoją panią – rzekł mężczyzna, strząsając od niechcenia źdźbło siana z rękawa. Jednorożec znieruchomiał, patrząc badawczo w niezwykłe oczy, teraz, w mroku, barwy burgunda. – Ty coś wiesz! – krzyknął nagle, aż Karin się skrzywił. Taki wrzask wprost do mózgu nie należał do przyjemności. – Jeżeli wiesz, jak ją odzyskać… – zaczął błagalnie, a potem znów krzyknął: – Oddawaj ją, chędożony bękarcie! – Cóż… dobranoc, Cieniu – Karin odwrócił się na pięcie, ale nie zrobił nawet kroku, gdy usłyszał pokorne: – Przepraszam. Odchodzę od zmysłów. Nie wyczuwam jej. Mężczyzna pokiwał ze współczuciem głową, choć nie przyszedł tu, by współczuć. – Gdzie jest najbliższy portal? W Amarkandzie? – zapytał. Cień pokręcił głową. – Został zniszczony jeszcze na polecenie pani Anaeli. By nie zaszli nas z tej strony. Najbliższy ma Saskia. – Saskia, mówisz – mruknął mężczyzna. – A jakiś… hmm… bardziej przyjazny? – Dopiero w Smoczym Stosie. I nie wiem, jak dalece jest przyjazny.
– A gdyby dziewczyna, to znaczy pani Gabriela, pojawiła się w Smoczym Stosie, to…? – Och, przez Górali jest oczekiwana jako Wybawicielka – ożywił się Saris. – Na pewno powitaliby ją z otwartymi ramionami. Na pewno też… – Zamilcz na chwilę, Cieniu – przerwał mu Karin, myśląc nad swym pomysłem ze zmarszczonymi brwiami, a Saris, o dziwo!, posłuchał. – Dobra! – Karin poderwał nagle głowę. – Spróbujemy, tylko musisz dowieźć mnie jak najbliżej portalu w Smoczym Stosie. I to zanim nastąpi wymiana. Cień potrząsnął głową, nic nie rozumiejąc, ale postanowił poddać się woli tego dziwnego mężczyzny i niechętnie przyklęknął. Tamten poklepał go po szyi. – Poczekaj. Muszę odszukać w pralni mój płaszcz i zdobyć jakąś broń. Nie będę gnał przez pół Ferrinu nieuzbrojony. – W komnacie Gabrieli znajdziesz i jedno, i drugie. Pozwalam ci skorzystać. Po kilku minutach Karin zbiegł otulony w ciepłą szkarłatną pelerynę, co w połączeniu z kolorem jego tęczówek sprawiało niesamowite wrażenie. Cieniowi aż włos się zjeżył na karku. – Co to za miecz? Jest niesamowicie lekki, a przy tym dobrze wyważony. – Mężczyzna, siedząc już na Sarisowym grzbiecie, obrócił parę razy oręż w ręku. – To legendarny Czarny Tytanian. Pochodzi od samej Amarilli. Wolałbym, żebyś nie wymachiwał nim tak beztrosko nad moją głową. Nie dość, że jest lekki i dobrze wyważony, to jest również ostry. Bardzo ostry! Wybiegli w noc. Nakładała pospiesznie prostą szarą suknię, a ręce drżały jej tak bardzo, że nie mogła zapiąć guziczków i zasznurować gorsetu. Szybciej! Bo on wróci i ci pomoże! Przełknęła łzy. Nie przygotowałaś mnie na to, mamo. Pisałaś, wiem, czytałam w twoich książkach, jaki naprawdę jest ten świat, ale… myślałam, że poniosła cię wyobraźnia. Że celowo upodlasz Ferrin, by mnie zniechęcić. Bym w godzinie przejścia cofnęła się i została na Ziemi, ale ja marzyłam o nim tak jak ty. Przez całe życie liczył się dla nas dwóch tylko Ferrin. I mam swój Ferrin… Przypomniała sobie tamte usta i tamtą dłoń… Uprzytomniła sobie, że mogą zrobić z nią, co zechcą, mimo rozkazów, że mają ją oddać „całą i nietkniętą”, i miała ochotę rozpłakać się w głos. Całą może i oddadzą, ale czy nietkniętą? Nie wierzyłam ci, mamusiu… Guziczki wciąż stawiały opór. – Gabrielo! – usłyszała tak nagle i tak blisko, że straciła oddech. Rozejrzała się w panice, ale cela była pusta.
– Mam ją! – zaśmiał się Karin z satysfakcją. – Gdzie jest? Cała i zdrowa?! – krzyknął Saris, cwałując niezmordowanie na północ. – Nie wiem. To była sekunda, ale spróbuję dobrać się do niej we śnie. – Żebym ja się do ciebie nie dobrał… – odparł ostrzegawczym tonem jednorożec. Tamten zaśmiał się tylko powtórnie. – Gabrielo! Zamrugała. Stał przed nią Lanor. Ten, co próbował krwi Anaeli… Mój wróg – pomyślała. – Oj, zaraz wróg – zaśmiał się. – Może jeszcze zostaniemy przyjaciółmi? – Wziął jej twarz pod brodę, a dziewczyna naraz przypomniała sobie: złodziej myśli! On potrafi czytać w myślach! Więc nie myśl. Mów. – Proszę mnie puścić – cofnęła głowę. Ręka Lanora opadła. – Jestem twoim osobistym strażnikiem – zrobił krok w jej kierunku, potem drugi, zmuszając ją, by się cofała. Aż plecami dotknęła ściany i nie mogła się dalej cofać. Oparł się o nią całym ciałem. – Jeżeli będziesz grzeczna – odgarnął kosmyk włosów z twarzy dziewczyny – będę dobrym strażnikiem. Jeżeli nie – chwycił ją za gardło i trzymał dotąd, aż niemal straciła przytomność – stanę się bardzo zły. Puścił ją. Łapała oddech, czując przez cienką suknię nacisk jego ciała. Co byś zrobiła, ma…Anaelo? – Masz kontrakt na żywą i nietkniętą. – Uniosła głowę, patrząc prosto w te niesamowicie niebieskie źrenice. – Chcesz, bierz mnie siłą. Grzeczna nie będę. – Odepchnęła go. Lanor uchylił kącik ust w leniwym uśmiechu. – Poproszę ręce, Wasza Wysokość – pomachał jej przed nosem tytanianową linką. Wyciągnęła przed siebie złączone nadgarstki. – Postaram się, by bolało. – Zacisnął pętlę z całych sił. Zabolało. – Jesteś zwykłym bandytą – syknęła. – Nawet płatni zabójcy mają honor, ty jesteś zwykłym bandytą i gwałcicielem. Z tym samym uśmieszkiem zamierzył się na nią, ale była pierwsza. Związanymi rękoma strzeliła go w twarz i natychmiast odskoczyła, by nie oddał.
Lanor omiótł ją lodowatym spojrzeniem, otarł pęknięte usta wierzchem dłoni i rzekł: – Idziemy. Lochy Lanorii nie znajdowały się, jak można się było tego spodziewać, pod zamkiem, lecz z dala od niego, w wykopanych specjalnie w tym celu piwnicach. Dlaczego i kto miał taki zamysł, stanowiło dla Gabrieli zagadkę, ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Słońca uderzyły w oczy z taką siłą, że musiała osłonić twarz związanymi rękami. Linka zacisnęła się jeszcze mocniej, co wydusiło łzy. Otarła je jednym ruchem. – Coś ty taki pokiereszowany, Efim? – usłyszała nagle. – To ta mała…? Dwóch Lanorów, uzbrojonych po zęby, czekało na nich u wejścia do lochów, a ten, co pytał, przyglądał się z rozbawieniem to Gabrieli, to jej osobistemu strażnikowi, który jak się okazało, miał imię. – Pozwoliłem się dziecku wykazać, by myślało, że cokolwiek może – zaśmiał się Lanor. – Krew za krew, co, Wasza Wysokość? – Prowadźcie tam, dokąd macie prowadzić – zignorowała tę zaczepkę. Teraz, gdy było ich trzech, nie bała się go już tak bardzo jak wtedy, gdy byli sam na sam. – My potrafimy zabawić się z krnąbrną kobietą i we trzech – szepnął jej do ucha i zaśmiał się podle, okrutnie, widząc, jak spokój w jej oczach pryska. „Bądź wierna. Idź” – powtórzyła słowa matki, uniosła głowę i ruszyła tam, dokąd mieli ją poprowadzić. – Gdzie jesteśmy? – Karin zeskoczył z grzbietu Sarisa, rozglądając się dookoła. Otaczały go niebosiężne meandrowce Lasu Tysiąca. – Gdzieś na obrzeżach Cambrii – odparł jednorożec, podchodząc do strumienia, by ugasić pragnienie. Karin poszedł w jego ślady, a potem napełnił manierkę. Klęknął na brzegu, zanurzając ręce aż po łokcie, i ochlapał twarz. Jechali przez resztę nocy i niemal cały dzień, bez wytchnienia, bez postoju, nie mówiąc o popasie. On sam, mimo elfiej krwi w żyłach, był wykończony, co dopiero jednorożec, który musiał dźwigać ciężar jego ciała? – Popaś się, a potem odpocznij trochę – pogłaskał Sarisa po szyi. Jednorożec odskoczył. – „Popaś się”? Nie jestem koniem! Mogę „zjeść”, ale „popaś się”?! I nie głaszcz mnie może, co? Jesteś samcem jak ja. Karin roześmiał się w głos.
– Dobrze, głaskać nie będę. Ale to, że obejmuję cię udami, jakoś ci nie przeszkadza? – Przeszkadza, lecz większego wyboru nie mam. Ty się teraz popaś, ja idę coś zjeść. Cień ruszył ku bujnie rosnącej trawie, a mężczyzna wyciągnął się na mchu, pogryzając skibkę chleba. Czekał na noc, gdy będzie mógł skontaktować się z zaginioną. Jeśli jego dar nadejdzie. Dar albo przekleństwo, które naznaczyło go rubinowymi tęczówkami i na zawsze wygnało poza nawias i ludzkiej, i elfiej społeczności. Ojciec wprawdzie go uznał, ale wyznaczył mu miejsce w stajniach, matka, niewolnica, wstydziła się odmieńca. Rówieśnicy obu ras najpierw znęcali się nad opuszczonym i bezbronnym dzieciakiem, potem, gdy zaczął korzystać z owego daru, zaczęli się Karina bać. Po lekcjach czy treningach włóczył się więc, zawsze sam, po Lesie Tysiąca – za każde wejście płacąc krwią – po łąkach i błoniach, albo zaszywał się w zamkowej bibliotece i chłonął wiedzę sięgającą daleko poza zwykłe wykształcenie lordowskich synów. Szukał w księgach jednego: odpowiedzi na pytanie, czym jest jego dar, czy ktoś przed nim go posiadał, a jeśli tak, to jak zeń korzystać, bo moc Karina była nieujarzmiona. Przychodziła i odchodziła, kapryśna jak panna na wydaniu. Mężczyzna parsknął śmiechem na to porównanie, ale smutny był to śmiech, bo na niego nie czekała żadna panna. On był odmieńcem. Takim samym jak ta ziemska dziewczyna o włosach koloru gasnącego ogniska. Zamyślił się ponownie. Zapatrzył się w strumień. Żył na uboczu zamkowej codzienności przez trzydzieści dwa lata. Amarkanda, lordia za Lasem, jak o niej mówiono, była spokojnym zaściankiem, do czasu gdy pojawiła się ona. Anaela dell’Soll. W walce z najeźdźczynią i jej katem nie brał udziału – akurat błądził po Lesie – wrócił na sprzątanie trupów. Nie bardzo go to wzruszyło, bo z nikim nie był specjalnie związany. Potem nadszedł Wielki Książę i starszy brat Karina skończył ze sztyletem wbitym w krtań. W kolejności do tronu był teraz on, Karin, ale bez żalu odstąpił ten zaszczyt młodszemu synowi lorda Amar, spłodzonemu z prawowitą małżonką. I wtedy wróciła ona… Uwolniła ludzi, a jego, wraz z resztą mieszańców i elfów, wygnała poza granice lordii. Karin wolałby zostać, choćby z tego powodu, że po raz pierwszy spotkał kogoś takiego jak on sam. Kobietę-odmieńca, której mimo to z oddaniem i miłością służyli i ludzie, i ferriński kat. Karin także chciałby służyć smoczowłosej czarodziejce, Wielkiej Władczyni Ferrinu, i uczyć się od niej, jak korzystać z mocy, ale rozumiał, dlaczego musiała pozbyć się wszystkich istot elfiej krwi: wcześniej czy później któryś z poddanych wbiłby jej nóż w plecy… Ruszył więc sam, odłączając się od kolumny uciekinierów eskortowanych do Saskii, i godząc się z losem. Ot, kolejna włóczęga przez zaklęty Las. W którąś noc wizja poderwała Karina na równe nogi. Ona, Anaela, uciekała sama jedna przez Las Tysiąca przed uzbrojonym oddziałem elfów w barwach Saskii. Mógł nie odpowiedzieć na wezwanie. To był przecież tylko sen, ale… wróciła szansa na poznanie Władczyni i zbliżenie się do niej na tyle, by prosić o naukę. Jakim szokiem okazało się, że to nie ona będzie uczyła Karina, lecz Karin ją? Że kobieta w bieli i czerwieni, którą widział w wizji, to młoda dziewczyna. Dziecko – jak wyrażali się o niej
z lekceważeniem dawni druhowie jej siostry. Mimo młodego wieku i kompletnego braku doświadczenia to dziecko pokazało, co potrafi. A co najważniejsze, jako jedyna istota w całym Świecie Światów odebrała jego przekaz. Tak. Stanowczo warto było narazić się na uszczypliwość Ostatniego, Amrego, Sarisa i kogóż tam jeszcze, by uratować, a potem obserwować tę dziewczynę. Poza tym… i to było dla Karina czymś nowym: nikt ze służby pani na Dalekim Dworze nie traktował go z pogardą ani strachem. Po raz pierwszy w życiu nie był odmieńcem w towarzystwie złożonym z kata, gadającego konia, zmartwychwstańca i władczyni, która niechcący masakrowała własnych oficerów. Karin znalazł wśród nich swoje miejsce, czego dowodem była ta eskapada. Saris, Cień, ukochany jednorożec pani Gabrieli, bez słowa protestu niósł go przez pół Ferrinu, nie zapytawszy nawet, dokąd i w jakim celu tak gnają. – Gdzie i po co my właściwie tak gnamy? – usłyszał w tym momencie głos Sarisa i parsknął śmiechem. – Zobaczysz, koniku… – Na bogów, człowieku, nie jestem konikiem! – oburzył się jednorożec. – A ja nie jestem człowiekiem – skwitował Karin. – Odpocząłeś? Możemy ruszać? – To nie ja byłem śmiertelnie zmęczony – zauważył z przekąsem Saris. – Widzę, że grzebiemy w myślach – odparł tym samym tonem mężczyzna. Cień, bez dalszych komentarzy, pozwolił mu wskoczyć na grzbiet i pognali dalej. Na północ. Ku Nolandii. Amre dotarł do zamku Amar przed świtem. Darrakijczycy, cisi, skupieni, zdeterminowani, a co najważniejsze: zdyscyplinowani, tworzyli właśnie kolumnę, która miała wyruszyć na Saskię. Konie stały na dziedzińcu zamku, przysypiając ze zwieszonymi głowami, podczas gdy żołnierze przytraczali do siodeł sakwy z wodą i prowiantem, ale przede wszystkim broń. Wszelką broń, w jaką obfitowała zbrojownia twierdzy. Łuki, kusze, świeżo ostrzone miecze, piki, włócznie i sztylety miały uzbroić nie tylko wyruszających w bój, ale wszystkich, których spotkają po drodze. Niewolników, którzy staną do walki o wolność, pełen brzuch i dach nad głową. Wprawdzie konie, dodatkowo obciążone, będą szły wolniej, ale wycofujący się Saskijczycy również szybko poruszać się nie będą mogli, dźwigając swych rannych i zabitych. Wreszcie wszyscy Darrakijczycy siedzieli na końskich grzbietach. Amre spojrzał po murach zamku. Zostawiał w nim bezbronne kobiety i dzieci. Jeżeli Sellinaris zechce uderzyć, ma okazję wziąć zamek bez jednego strzału z kuszy. Musiał jednak zaryzykować. Musiał zdobyć Saskię. Ona by tego chciała. Spojrzał na ramię, przewiązane zieloną aksamitką, którą kiedyś we włosach nosiła jego pani.
– Wymarsz! – rzucił za siebie. Poczwórny rząd ruszył w ciszy przedświtu… Sirden dołączył do nich, gdy wjeżdżali – oczywiście po złożeniu ofiary – w Las Tysiąca. Jadąc na grzbiecie gniadego cienia o imieniu Tamar, który już parę razy mu służył, zrównał się z głównodowodzącym. – Zostawiłeś zamek nieobsadzony choćby gwardią pałacową – zauważył, nie patrząc na Amrego. – Moje ryzyko – uciął oficer. – Wiesz, co Sellinaris zrobi z ludźmi, gdy zdobędzie Amarkandę? – A wiesz, co zrobił z niewolnikami, których wyłapał w Feri’anie? – Amre rzucił mu ostre spojrzenie. – Nie wiesz, bo byłeś tak zajęty poszukiwaniem smarkuli, która dla kaprysu poszła się wykąpać, że posłaniec do ciebie nie dotarł. Kat zmrużył oczy na to jawne wyzwanie i warknął: – Oświeć mnie. – Potopił ich w jeziorze – wycedził Amre. – Wszystkich co do jednego, od niemowlęcia po starca, utopił w jeziorze Międzywymiaru. Na takie barbarzyństwo nawet kat zbladł. On oszalał! Sellinaris oszalał! – Darrakijskie kobiety, dzieci i starcy, także ranni, którzy musieli zostać, będą bronili zamku do ostatniego. Zostawiłem Amarkandę w dobrych rękach – dorzucił Amre, patrząc gdzieś przed siebie. – Nie zaakceptowałeś jej? – zapytał cicho Ostatni, a oficer nie musiał zgadywać, o kogo mu chodzi. Wzruszył ramionami: – Nie muszę kochać władczyni, by jej służyć. – Anaelę kochałeś. Oficer patrzył przed siebie. – Okaż serce jej siostrze. – Tej, co połamała mi żebra pod byle pretekstem? – zaśmiał się kpiąco Amre. – Nie za dużo ode mnie wymagasz, Sirden? – Ja też kochałem Anaelę – odparł z naciskiem Ostatni – i w przeciwieństwie do ciebie, byłem przy niej do końca. – Amre wbił pięty w bok ogiera, nie chcąc tego słuchać, ale Sirden pochwycił
wodze. – Odchodząc, powierzyła nam istotę, którą kochała ponad życie. To jest jej ostatnia wola, ostatnie życzenie i ostatnia ofiara. Uszanuj wolę tej, którą – jak mówisz – kochałeś. Karosz Amrego uspokoił się. On sam znów jechał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Co zamierzasz? – zapytał w końcu. – Lanoria nie chce z nami rozmawiać. Prawdopodobnie prowadzi negocjacje z Ferrinem. – Dlaczego nie? Łatwiej będzie wydostać Gabrielę z Ferrinu niż z Lanorii – zauważył Amre, a Ostatni ucieszył się, że po raz pierwszy nazwał dziewczynę po imieniu. – Myślisz, że Sellinaris da jej pożyć tak długo, byśmy zdążyli z odsieczą? – zapytał. Oficer skrzywił się. – Myślę, że będzie miała nielekką śmierć. – Dlatego nie zamierzam dopuścić, by negocjacje skończyły się powodzeniem. Amre spojrzał nań pytająco. Kat nie miał przecież w Ferrinie żadnych wpływów. – Zamierzam udać się do Nolandii. W Góralach jedyna nadzieja: to przecież ich Wybawicielka. – Od Smoczego Stosu dzielą cię dni i noce forsownej jazdy, nawet jeśli niesie cię Cień. Przez te dni i noce Ferrin kupi Gabrielę żywą lub martwą. Nie zdążysz. – I ty, jej oficer!, mówisz o tym tak obojętnie?! – Ostatniego wreszcie poniosło. – Zrozum, Sirden – zaczął Amre – wszystkie moje uczucia umarły wraz ze śmiercią Anaeli. Jeżeli chcesz uratować tę dziewczynę, musisz wyjechać na otwartą przestrzeń i otworzyć portal jak najbliżej Smoczego Stosu. To twoja – nie, nie twoja – jej jedyna nadzieja. – Tak właśnie chciałem zrobić. Nie podoba mi się tylko jedno: my wszyscy, którzy mieliśmy chronić Wybraną, rozpraszamy się, miast łączyć siły. Ty, Saris, ja… – A właśnie: gdzie jest Saris? – Zniknął z tym czerwonookim przybłędą. – Mamy więc kolejny problem – mruknął Amre. – Czerwonookiego przybłędę. – Zapomniałem go ściąć. – Sirden skierował Cienia ku łąkom. – Bywaj, Amre, i nie daj się zabić! – dobiegło już z oddali. – Ty też nie – mruknął oficer. Skinął na przybocznego, ten natychmiast podjechał. – Daj rozkaz do rozproszenia się. Spotykamy się tam, gdzie ustaliliśmy. Drugiego dnia o świcie wszystkie oddziały
mają zająć pozycje. Skan zasalutował i pognał wzdłuż kolumny, przekazując rozkazy. W książce mamy Gabriela przeczytała, że Lanorowie są bardzo bogaci. Tak bogaci, że ich siedziba przewyższa wspaniałością samą Feri’anę – takie przynajmniej krążyły plotki. Rozglądała się teraz, idąc między dwoma gwardzistami Lanorii, prowadzona na lince, niczym pies na smyczy, po tych wspaniałościach. Już sama bryła zamczyska: ciężka, toporna, jak gdyby budowali ją Górale, czy może smoki, nie mogła się równać do cudnej, smukłej Feri’any. Białego okrętu zakotwiczonego w jeziorze mgieł. Stolica Ferrinu – z białego szlifowanego do połysku marmuru, lśniąca w promieniach słońc wszystkimi barwami tęczy niczym wnętrze muszli – była uosobieniem piękna i wielu tysięcy lat elfiej historii. To zamczysko przypominało więzienie o zaostrzonym rygorze. Gabriela ukryła uśmiech, zbliżając się do stromych schodów. Owszem, sala tronowa tonęła w złocie, szlachetnych kamieniach i bogatych tkaninach, ale gustu to tutaj nie mieli. Epatowali owym bogactwem, kłuli nim w oczy, jakby każdemu, kto miał śmiałość przekroczyć próg twierdzy płatnych zabójców, chcieli przypomnieć, że ich usługi mają cenę, lecz mury gdzieniegdzie kruszały, kurz kłębił się po kątach, a tkaniny zdobiące ściany prosiły się o solidne pranie. Twierdza była bogata, ale była też zaniedbana, by nie rzec: chyliła się ku upadkowi, i Gabriela poczuła z tego powodu perwersyjną wręcz satysfakcję. Uśmiech, niezauważony na szczęście przez nikogo, bo zmiotłoby go zapewne kolejne uderzenie, przemknął przez twarz dziewczyny, rozświetlił na moment jej oczy i kazał wyprostować plecy i unieść głowę. Już jej domena, Daleki Dwór, była bardziej dopieszczona. I urządzona z większym smakiem. Poczuła dłoń gwardzisty, przyginającą ją do ziemi i jednoczesne szarpnięcie za linkę. Na tronie zasiadał jeden z nich: bandziorów, morderców i gwałcicieli. – Na kolana – syknął ten jej, Efim, jak go wołano, szarpiąc linkę powtórnie. – Pieprz się – odwarknęła, wyszarpując koniec sznura z jego ręki. Dłoń gwardzisty strąciła jednym ruchem ramienia. – Na kolana! – Efim wziął błyskawiczny zamach, by trzasnąć dziewczynę w twarz, ale ona uchyliła się. Pięść trafiła w próżnię. – Widzę, Efim, że nawet ze związanymi kobietami nie umiesz sobie radzić – padło z podwyższenia. – Możesz ją katować, ale nie zostawiaj śladów. Tym razem nie zdążyła uskoczyć. Cios wymierzony w splot słoneczny odebrał jej na kilka chwil oddech. Kolana same ugięły się, a czoło dotknęło ziemi. Żółć podeszła jej do gardła i mimo całej siły woli musiała zwymiotować na czarną, lepką od brudu posadzkę. Ktoś podbiegł ze szmatą i wiadrem.
Młoda elfia, wyglądająca na nastolatkę, odziana w luźną tunikę, padła na kolana obok Gabrieli i zaczęła gorączkowo zmywać wymiociny. Dziewczyna posłała jej przepraszające spojrzenie, ale tamta umknęła wzrokiem. Gdy skończyła i wstała, dźwigając wiadro, Gabrielę aż zatkało: ta młoda elfia, dziecko niemalże, była w zaawansowanej ciąży! „Ferrin płaci szlachetnie urodzonymi elfiami, by Lanorowie mogli przedłużać ród” – przypomniała sobie słowa mamy i zemdliło ją powtórnie. Niechżeż ferrińskie elfie przedłużają ród tych bandytów, ale nie nastoletnie dzieci! Uniosła głowę, rozglądając się po sali. Dookoła podwyższenia zgromadzili się Lanorowie odziani w czarne stroje zdobione misternym srebrnym haftem: koszula, kurta, spodnie, na to przewieszony przez ramię płaszcz. Na plecach mieli dwa skrzyżowane miecze, trzeci przytroczony do lewego boku, sztylet u prawego i krótki nóż za pasem. Jak na mieszkańców tego zamku i dobrze strzeżonej wyspy, byli przesadnie uzbrojeni. Przyglądali się Gabrieli beznamiętnymi oczami, tak intensywnie niebieskimi, jak ten „jej”, Efim, i nagle przyszło dziewczynie do głowy, że wszyscy bez wyjątku są braćmi. Zastanowi się nad tym później… W podcieniach kolumnady prowadzącej do podwyższenia stały ze wzrokiem wbitym w posadzkę elfie. Śliczne, delikatne, filigranowe jak laleczki z porcelany, młodziutkie i… niewinne. Przynajmniej powinny być niewinne, bo jedna w drugą były brzemienne. W Gabrieli zagotowało się. Przeklęci gwałciciele dzieci!!! Zacisnęła pięści, ale nie uniosła głowy nawet na milimetr. Jeszcze nie czas na konfrontację… – Ferrin nie zgodził się na okup – padło z podwyższenia. – Wiesz, co to dla ciebie oznacza? Podniosła na pytającego złoto-zielone źrenice. Władca Lanorii – jasnowłosy, piękny jak ze snów elf, odziany tak jak jego dwór w srebro i czerń, pochylił się ku niej lekko. Korona zdobiąca głowę mężczyzny była cudem jubilerskiego rzemiosła. Oprawne w złoto szafiry podkreślały barwę jego oczu. Włosy, srebrzyste jak mgły o poranku, spływały luźno na ramiona. Nawet gdyby Gabriela miała na sobie białą suknię i czerwoną pelerynę, nawet gdyby jej włosy spinał diadem ze srebra i czerwonych kamieni, wyglądałaby przy tym księciu ciemności jak byle służebna. Bogiem a prawdą w tej zgrzebnej sukni tak właśnie wyglądała. Nagle przypomniała sobie o czymś, czy może o Czymś, czego nie miał żaden elf, człowiek ani mieszaniec na tym świecie. Amirin! Serce Ferrinu! Niepozorny pulsujący wraz z rytmem jej serca medalion, którego właściwości czy możliwości nikt nigdy nie poznał do końca. Chroń mnie, Serce Ferrinu – pomodliła się, przymykając na chwilę oczy. – Który ją bierze? – Pytanie sprowadziło Gabrielę brutalnie na ziemię. – Ja – odparł natychmiast Efim. – Ja ją znalazłem i ja mam z nią porachunki. No i jestem wolny. Moja dziewka zdechła przy porodzie.
Zaraz, zaraz, o czym oni mówią? Co to znaczy… – Co to znaczy „który ją bierze”?! – wybuchnęła, podrywając się na równe nogi. – Łapy precz! – krzyknęła, gdy któryś chciał ją przytrzymać. Szła, nie, prawie biegła ku Lanorowi na tronie, nie zważając na zastępujących jej drogę gwardzistów. Rozległy się pełne zdumienia krzyki, bo spętana tytanianem niepozorna namiastka władczyni zmiatała ze swej drogi każdego, kto tę drogę zastąpił. Nawet ostrze miecza, które przez chwilę czuła na szyi, po prostu wyszarpnęła gołą dłonią i odrzuciła precz. Zatrzymała się przed tronem, na którym władca tej wyspy siedział wygodnie rozparty i niewzruszenie, z niejaką ciekawością, przyglądał się wyczynom smoczowłosej przybłędy, za której głowę spodziewał się wysokiego okupu. – Co to znaczy „który ją bierze”?! – wykrzyknęła, a na dnie pociemniałych teraz oczu zapłonął ogień. – Ferrin odmówił zapłaty – odparł łagodnie, uśmiechając się do dziewczyny ze współczuciem. Gdyby nie wiedziała, kim jest, mogłaby się nabrać i na tę łagodność, i na uśmiech, i na współczucie, ale to był Lanor! Najgorszy ze wszystkich! – Zostaniesz więc moją poddaną i będziesz służyła Lanorii tak jak każda z kobiet. – Jestem Wielką Władczynią Edenu – wycedziła zgłoska po zgłosce. – Moje czoło zdobi Znak Bogów, którego poskąpiono tobie – tu Lanor zmrużył lekko oczy, widać strzał był celny. – Jeżeli nie Ferrin, to Eden się o mnie upomni, a raczej upomniał się już dawno. – Znów to drgnięcie powiek, potwierdzające trafienie. – A jeżeli któryś z was mnie tknie… – obejrzała się na stojącego za nią Efima – …zostanie z niego czarna dziura w dywanie. – Od straszenia, moja pani, jestem tu ja – zauważył władca. „To tylko ból. Dopóki mają mnie, nikt nie zginie” – rozbrzmiały słowa matki. – Próbuj – ucięła, patrząc wyzywająco w niebieskie niczym niebo o poranku źrenice. Devon de’Lanor przyglądał się dziewczynie z leniwym uśmiechem. Obserwował jej reakcje i zachowanie, gdy tylko postawiła stopę na progu sali tronowej, a i wcześniej dostał dokładne sprawozdanie na jej temat i od ferrińskiego szpiega, i od własnych ludzi, którzy przejęli ją na plaży. Jedynie z Edenu czy Amarkandy nie potrafił nic wyciągnąć ni po dobroci, ni torturami, z tego prostego powodu, że do pierwszego nie mógł się dostać, a w drugiej nic na temat młodej władczyni nie wiedzieli. Zresztą o poprzedniej, Anaeli dell’Soll, też wieści były skąpe. Pełną wiedzę posiadał Sellinaris, ale jego Lanor ze zrozumiałych względów nie mógł zapytać. Z jego obserwacji wynikało więc, że ta mała przypomina raczej młodą żmiję niż kurczątko. Jakimś cudem – Ferrin zarzekał się, że nie otwierał blokady, i Lanor wierzył w te zapewnienia – przeszła przez chroniącą Przeklętą Wyspę energetyczną kurtynę. Zastraszana przez Efima, zostawiła na jego twarzy krwawy ślad. Prawdopodobnie czytała w myślach i władała magią energii tak biegle jak jej siostra, a na pewno nie uda się jej ujarzmić, nim odda dziewczynę Ferrinowi. Szkoda. Mimo
wszystko złamie tę małą złośnicę jeszcze dziś. „Cała i nietknięta”? Postara się nie pozostawić śladów… – Zamknijcie ją w mojej sypialni. Zabawię się z nią w nocy – rzekł na głos. – Do wieczora z głodu nie umrze, a nieco skruszeje. I przywiążcie ją za wyciągnięte ręce do kolumny łóżka. Na stojąco lepiej się rozmyśla. Efim szarpnął za linkę, którą miała skrępowane ręce. Bólu nawet nie zauważyła, skupiona na ostatnich słowach władcy. „Zamknijcie w sypialni… Przywiążcie… Zabawię się z nią…”. Wzdrygnęła się, resztkami sił panując nad przerażeniem. Tam na Ziemi nie było dnia i nocy, samotnej nocy, by nie marzyła o ferrińskim księciu, którego pokocha całym sercem i całą duszą, tak jak mama kochała Sellinarisa, a on ją. Bo to, że Sellinaris kochał Anaelę, i za pierwszym, i za drugim razem, było pewne dla wszystkich, tylko nie dla niego, a gdy zyskał tę pewność – tamtej nocy przy ołtarzu – było za późno. Jego druga połowa, jego dopełnienie odeszło. Jak bardzo musi nienawidzić siebie za to, że pozwolił odejść istocie, która była jego częścią… Jego sercem i sensem istnienia… I jak bardzo znienawidzi każdego, kto mu o tej porażce i stracie przypomni… Skup się, Gabrielo. Nie na Sellinarisie. Na tym, co czeka ciebie dzisiejszej nocy, jeśli jakiś cud: Saris, Sirden czy Amre, cię nie uratuje… O ferrińskich książętach marzyłaś od czasu, gdy mama, w nieco ocenzurowanej wersji, po raz pierwszy przeczytała ci kroniki Ferrinu. Od tamtej pory, mając jakąś dziwną pewność dziecka, która przerodziła się w pewność dziewczyny, omijałaś obojętnym wzrokiem zakochane spojrzenia ziemskich chłopców, a jeżeli już z nimi flirtowałaś, to niewinnie, żadnemu nie pozwalając zbliżyć się za bardzo. Bo ty… ty Gabrielo dell’Soll, byłaś księżniczką. Następczynią Wielkiej Władczyni. Wybawicielką ze Smoczej Przepowiedni. Jakiż ziemski mężczyzna mógł się tobie równać? Pozostałaś więc z własnego wyboru czysta i nietknięta, nie znając nawet smaku prawdziwych, namiętnych pocałunków, czekając na Tego Jedynego. Mamie nie bardzo podobały się twoje marzenia i ucieczki w świat Ferrinu, mimo że sama przebywała tam niemal bez przerwy. Bała się o ciebie, o twe niewinne, nieznające miłości serce, twe naiwne wyobrażenia świata, w którym gwałt, tortury i śmierć były na porządku dziennym. To właśnie starała się tobie przekazać, Gabrielo: Ferrin może się okazać wielkim rozczarowaniem miast przygodą i… śmiertelnym zagrożeniem. Ale ty nie uwierzyłaś. Wepchnięto dziewczynę do sypialni, całej w srebrze i czerni – barwach Lanorii. Gabrieli przyszła na myśl bogato zdobiona trumna. Wspaniałe łoże, zajmujące połowę pomieszczenia, zaścielała mieniąca się jedwabiście pościel barwy krwi. Gabriela, nim za wyciągnięte ręce przywiązano ją do kolumny łóżka, omiotła komnatę szybkim spojrzeniem. Dwa duże okna, wychodzące na morze – dopadłaby ich w dwóch skokach, ale za
wolno, złapaliby ją… Drzwi? Będą strzeżone. Musi więc grać na czas, do momentu, gdy ktoś ją uratuje. Jedno jest pewne: dziewictwa tanio nie sprzeda! – Nie uciekniesz, związana, z ramion Devona – uśmiechnął się jadowicie Efim. – Gdybyś była milsza, może byłbym skłonny do pomocy, ale skoro wzgardziłaś mną, dostaniesz naszego władcę. A nic go tak nie podnieca jak krzyk gwałconej dziewicy. Połowa bękartów na dworze jest jego. Szarpnął za linkę i pociągnął w górę. Stanęła na czubkach palców, mając twarz na wysokości jego twarzy. – Milsza będę jedynie dla twojego trupa. Nie napluję nań – wycedziła i splunęła Lanorowi w twarz. (Mamo, nie pochwaliłabyś tego!). Spodziewała się uderzenia w odwecie, ale nie takiego, co o mało nie zwichnie jej karku, a potem nie obije i drugiego policzka o kolumnę, do której była przywiązana. Przytuliła się do pachnącego cedrem drewna. Włosy zakryły czerwony policzek, rozciętą wargę i łzy, wypełniające oczy. Wyjdź! Wyjdź, parszywcu! – krzyczała, wiedząc, że złodziej myśli to usłyszy. Gdy wsunął palce między jej włosy, szarpnęła głową. – Precz! – syknęła. – Bo zacznę krzyczeć! Puścił ją. Skoro dziewczynę upatrzył sobie władca, Efim nie miał do niej prawa. – Poczekam, aż się Devonowi znudzisz. A wcześniej czy później każda się nudzi, trafiając do komnat zwykłych żołdaków, takich jak ja. Chwycił za dekolt szarej płóciennej sukni i szarpnął, rozdzierając ją do pasa. Gabriela usiłowała się skulić, ale rozciągnięta jak struna, nie mogła nawet drgnąć. Uśmiechnął się tylko. – A to za rozciętą wargę i wstyd przed całym dworem – uderzył precyzyjnie, tak by nie zostawiać śladów, w splot słoneczny. Kolana ugięły się lekko pod dziewczyną, głowa opadła w przód. Śniła… W całkowitej czerni płonęły tylko dwa rubinowe punkty. Cofnęła się instynktownie, choć w nieistnieniu nie mogła się cofać. – Nie bój się, to ja, Karin – usłyszała znajomy głos, a on usłyszał głębokie westchnienie ulgi. – Mogę cię zobaczyć? – zapytała, walcząc ze łzami. Widok znajomej twarzy po koszmarze, który przechodziła, byłby ukojeniem.
– To nie moja jaźń, lecz twoja – odparł. Wyciągnęła na oślep rękę, odnalazła jego ramię i po chwili wczepiała kurczowo palce w dłoń mężczyzny. – Mamy niewiele czasu, a dużo do zrobienia, Gabrielo – uścisnął lekko te palce. – Gdzie jesteś? – W sypialni Władcy Lanorii. – Głos znów jej zadrżał, mimo że próbowała panować nad łzami. – Przywiązana tytanianową linką do łóżka. Ja… nie wiem, jak zniosę tę noc… On chce mnie… A ja… jeszcze… jeszcze – jego palce zacisnęły się mocniej, dodając siły i odwagi – nie miałam mężczyzny. Słyszała, jak wciąga powietrze, a potem milczy długo, zaciskając tylko jej dłoń w swojej dłoni. – Potrafisz przełamać uwarunkowanie? – zapytał wreszcie. – Nie wiem. Wiem, że mojej ma…siostrze raz się to udało. – Potrafisz otworzyć dziki portal? – Nie wiem! – Pomyślała, że zaraz rozpłacze się w głos. Ona nic nie umiała! Z czym przybyła do tego świata?! – Więc masz szansę się dowiedzieć. – Głos mężczyzny nagle stwardniał. – Albo dzisiejszej nocy zostaniesz brutalnie i po wielokroć zgwałcona przez Lanora, moja mała, niewinna dziewico. Załkała. Poczuła obejmujące ją ramiona, szorstkość kurty, chłód guzików i dotyk ust na włosach. – Posłuchaj mnie uważnie… – Uniósł jej twarz pod brodę, a ona w ciemnościach znów mogła widzieć tylko karmazynowe źrenice jego oczu. – Teraz, dopóki jeszcze cię nie skrzywdzono, musisz otworzyć portal i wydostać się stamtąd. To nie będzie łatwe, będzie bolało, bo masz związane tytanianem ręce, ale potrafisz tego dokonać. Wierzymy w ciebie: Saris, ja, Sirden, wszyscy, którzy cię kochają. Zrobisz to? Hipnotyzowana tymi oczami szepnęła: – Zrobię. – Gdy będziesz gotowa, przywołaj mnie moim imieniem. Wyjdę ci naprzeciw. – Przywołam cię. Pogładził dziewczynę po policzku i rzekł niknącym w oddali głosem: – Użyj Zakazanej Mocy. Tylko ona poradzi sobie z tytanianowymi pętami. – Jego głos rwał się. – Zapamiętaj… moje… imię…
– Karin, nie odchodź! Karin!!! – Wieści z Amarkandy? – Sellinaris uniósł głowę znad sterty dokumentów do przeczytania i podpisania. Doprawdy, Feri’ana cierpiała na nadmiar biurokracji. Co go obchodziła ilość kurcząt, wołów i prosiąt do zarżnięcia?! – Żadnych, panie – odparł przyboczny. – Przechwytują każdego szpiega i zwiadowcę i… – przeciągnął znacząco dłonią po gardle. Władca cisnął papierami w przeciwległą ścianę. – Przekaż skrybom, by zużywali mniej papieru – wywarczał. – Nudzą mnie te brednie o kurczakach i wołach. Od tej pory będzie je czytywał rządca. – Tak jest, Wasza Wysokość. – Saskia? – Wojska wracają, próbując po drodze schwytać jak najwięcej zbiegów. – Prowincje zachodnie? – Chaos. Ludzie w lasach, elfowie w zamkach. Ci ostatni zupełnie bezradni bez służby. – Nauczą się – uciął Sellinaris. – Ellisia? – Nasze regimenty weszły w Las Tysiąca, jak rozkazałeś, panie, ale nie mam do tej pory wiadomości, ilu niewolników wyłapały. Tamci mogli się cofnąć do Amarkandy. – Jeszcze trochę i zabronię wymawiać tę nazwę – wycedził władca. – Co z zakładnikami? – Żyją, ale wiedzą, że długo nie pożyją. – Mają rację – zaśmiał się okrutnie Sellinaris. – Ale jeszcze trochę pocierpią. Przyprowadź tę tam Mirellę. Chcę zamienić z nią kilka słów. Przyboczny skłonił się i wyszedł, by po paru minutach wrócić z wezwaną. Mirella, obdarta, brudna i wychudzona, weszła na salę wyprostowana. Kikut lewej ręki owinięto jej bandażem, teraz tak samo brudnym jak suknia i płaszcz. Choć królewski błękit ze złotym haftem dawno postradał swą pyszną barwę, nadal stanowił barwy Amarkandy, grając tym Sellinarisowi na nerwach, a Mirella, niegdyś niepozorna służąca, nadal myślała o sobie jako o zaufanej przybocznej pani Anaeli. Pojmano ją na moście, gdy ciągnęła ku ukrytemu w lesie ołtarzowi Leczącą do rannej władczyni. Ogłuszona ciosem w skroń, niemal stratowana przez ludzką ciżbę i gnających za ludźmi żołdaków, przeleżała do świtu na zimnych kamieniach. Potem czyjeś ręce pochwyciły ją, przewiesiły przez
koński grzbiet i znalazła się w Feri’anie, by natychmiast zostać wtrąconą do lochów. Nie rozumiała nic z tego, co się działo. Wieczorem była honorowym gościem na uczcie zaprzysiężenia, rano więźniem. Przez małe okienko dobiegały krzyki i błagania o litość. I dzikie wrzaski oprawców, które sprawiały, że serce dziewczyny zwijało się w mały, tłukący się niczym ptak o pręty klatki, kłębuszek strachu. Co z panią Anaelą? Czy żyje? Może jest w celi obok, skatowana, półżywa, a ona, Mirella, w żaden sposób nie potrafi jej pomóc, nawet jeśli byłoby to potrzymanie za rękę i pogładzenie po włosach? Wiedziała jedno: uwarunkowanie zostało zdjęte, więc plan, lub jego część, się powiódł. Dla Mirelli było to marne pocieszenie, za to dla pani Anaeli zdawało się sensem życia. Dziewczyna uśmiechnęła się mimo bólu obitych warg. Zwinęła się w kłębek, otuliła ciasno płaszczem i zapadła w letarg, nie mając siły na dalsze rozmyślania. Z reszty tego koszmarnego dnia niewiele zapamiętała. Przyszło po nią dwóch okutych w zbroję gwardzistów, zawlokło niestawiającą oporu dziewczynę do katowskiego pnia i nim zdołała uświadomić sobie, co chcą zrobić, nim zdołała szarpnąć się w tył, spadł miecz i spadła jej ręka. Zemdlała. Od tamtej pory dryfowała na granicy życia i śmierci, siłą trzymana tu, po tej stronie, przez nadzorców. Gdy odzyskiwała przytomność lub gdy ją cucono do karmienia i pojenia, kikut rwał bólem tak straszliwym, że z dziękczynną modlitwą na ustach zapadała ponownie w nieświadomość. Któregoś dnia drzwi celi znów się rozwarły. – Wylecz ją. Jeszcze się przyda – usłyszała głos tego, którego nie chciała już nigdy więcej słyszeć i oglądać. Ból zelżał. Przed zamglonymi gorączką oczami mignęła biała suknia i czerwona peleryna. – Pani Anaela? – wyszeptała. Lecząca pochyliła się nad ranną: – Ona nie żyje – szepnęła. – I lepiej byłoby dla ciebie, byś też odeszła. Biel i purpura znikły. Został chaos w głowie i ból większy niż ten po odciętej ręce: Anaela nie żyje… A więc i jej, Mirelli, życie dobiegło końca. Zdarła zębami bandaż i przyglądała się płynącej krwi dotąd, dopóki nie straciła przytomności. Ale nie pozwolono jej umrzeć… – Jesteś czarodziejką? – padło pytanie. Poderwała głowę. Nie była w swojej celi i nie wykrwawiała się na śmierć. Nadal żyła i nadal była w rękach tego, który był odpowiedzialny za rzeź niewolników i śmierć jej pani. Czekał teraz na odpowiedź, z twarzą zupełnie nieruchomą, choć tę odpowiedź znał od dawna. Spojrzała na owinięty brudnymi bandażami kikut i postanowiła milczeć.
– Przyprowadźcie jej lubego – rzucił. Mirella drgnęła. Kiedyś pani Anaela powiedziała, że nic tak nie boli jak cierpienie najbliższych i że tego jedynego nie potrafi znieść. Teraz Mirella miała się przekonać, czy ona potrafi udźwignąć ten ciężar. Arliss, pchnięty do sali, utrzymał się na nogach. Był brudny i osłabiony, jak i dziewczyna, ale najwyraźniej nie ucierpiał ani tamtej nocy, ani w czasie, który po niej nastąpił. Aż do dzisiaj. Posłał swej młodziutkiej żonie spojrzenie pełne miłości i otuchy i nagle jego wzrok zatrzymał się na bandażach. – Co…?! – zaczął, ale kopnięcie w krzyż sprawiło, że padł na kolana, tłumiąc jęk. Mirella patrzyła na to zupełnie obojętnie. To jeszcze nie był ten ból. – W noc, kiedy twoja pani, przy twojej pomocy, rozpętała w Ferrinie wojnę domową – zaczął Sellinaris, podnosząc się z tronu i ruszając w jej kierunku – przybył ktoś jej krwi. Kobieta, czy może raczej dziewczyna, niemal bliźniaczo do Anaeli podobna. Okrążał Mirellę, a ona z każdym jego krokiem coraz bardziej kuliła ramiona. – To właśnie następczyni Anaeli posłaliśmy w podarunku twą rękę, odrzuciła jednak prezent. I zaproszenie do Feri’any również. Wezwiesz ją – wbił naraz czarne źrenice w pociemniałe z przerażenia oczy Mirelli. Ta cofnęła się jak od uderzenia. – Wezwiesz Gabrielę dell’Soll. Chciała zaprzeczyć, ale on był szybszy. Świsnął miecz. Nim ktokolwiek zdążył choć westchnąć, ciało Arlissa rozpadło się na dwie połowy. Mirella stała nad ciałem chłopca, którego pokochała pierwszą, niewinną miłością, i milczała. Z suchych oczu nie spłynęła ani jedna łza. – Zapłacisz za to – rzekła wolno. – I za każdą następną zbrodnię. – Dajcie Leczącą. Tę najmłodszą. Zobaczymy, jak pani Mirella zniesie ćwiartowanie na kawałki. Żółć podeszła dziewczynie do gardła. Krew Arlissa dopłynęła do jej stóp. Poczuła zbawczą czerń, która za chwilę da ukojenie w niebycie… Trzaśnięcie w twarz przywróciło jej przytomność. Nie upadła na zbroczoną purpurą posadzkę tylko dlatego, że on chciał, by utrzymano ją na nogach. Wprowadzono Leczącą. Niewiele starsza od Mirelli, po zaprzysiężeniu miała się udać do Edenu, gdzie bezpieczna żyłaby do końca swych dni. Teraz uniosła brwi na widok jatki, ale zamiast podnieść lament, jak uczyniłaby to jeszcze parę tygodni temu, gdy była zwykłą niewolnicą, a nie Leczącą, stanęła tam, gdzie zatrzymała ją dłoń gwardzisty, patrząc pod nogi bez słowa. Sellinaris podszedł do kobiety w niegdyś białej, teraz uwalanej krwią i błotem, sukni. – Taka młoda – pokręcił głową z udanym żalem – tak ofiarnie niosąca pomoc potrzebującym… I pomyśleć, że te ręce nikogo już nie uleczą.
Świsnął miecz. Lecząca krzyknęła przeraźliwie. Krzyk przeszedł w skowyt. Mirella zacisnęła powieki. Z suchych oczu nie spłynęła ani jedna łza. – Wezwiesz Gabrielę dell’Soll? – padło pytanie. – Czy ta dobra, niewinna kobieta ma stracić drugą dłoń? A potem głowę? Wiedz, że mamy jeszcze dwie Nietykalne w zapasie… Mirella stała, nie widząc i nie słysząc. Zapadła się we własną jaźń, by tam szukać odpowiedzi. I znalazła: Sellinaris oszalał z miłości i nienawiści. Choćbyś nawet wezwała poszukiwaną cząstkę ukochanej pani, on i tak wymorduje wszystkich, a na końcu zgładzi i ją, Gabrielę, za to, że nie jest Anaelą. – Nie – powiedziała po prostu. Władca stanął naprzeciw niej. Blisko, na wyciągnięcie ręki. Zacznie mnie teraz bić – przemknęło przez zobojętniały umysł. Mirella patrzyła na tę scenę, jakby była widzem, nie uczestniczką: ona, brudna i złachmaniona, obryzgana krwią Arlissa, którego zwłoki na znak władcy usunięto, i on – wspaniały, wyniosły Sellinaris dell’Soll, z piętnem władzy na chmurnym czole. Będzie katował mnie dotąd, aż się ugnę lub umrę – ta myśl też była obca. Należała do tamtej – drżącej z przenikającego do szpiku kości zimna i przerażenia. Ona, Mirella Obserwatorka, miała umysł czysty i zdecydowany, a serce spokojne. Nie wezwie Gabrieli dell’Soll. Nigdy. – Skijord – rzucił Sellinaris, patrząc dziewczynie prosto w oczy. Ferriński kat podszedł niespiesznie, przyglądając się ofierze, jak polująca lwiana rannej sarnie. – Zajmij się nią. Mirella – ale tylko tamta, rzeczywista – zadrżała jeszcze bardziej. Przez chwilę łapała oddech, bojąc się, że zemdleje. Mirella Obserwatorka mierzyła chłodnym wzrokiem ferrińskiego kata. On mógł ją co najwyżej zamęczyć na śmierć. – Mam wolną rękę? – zapytał Ostatni, nadal patrząc na ofiarę. – Masz. Nie żałuj sobie ani żołnierzom, gdy będzie trzeba. – Władca skrzywił w okrutnym uśmiechu piękne usta i już miał odejść, gdy odezwała się tamta – Obserwatorka. – Sellinarisie – głos, piękny, dźwięczny i spokojny sprawił, że odwrócił się na pięcie, wbijając w dziewczynę niedowierzające spojrzenie. Stała wyprostowana, uśmiechając się lekko. – Wiem, jak możesz zdobyć Gabrielę dell’Soll. Przypadł do niej, chwycił za ramiona i potrząsnął. Jak?! – krzyczały czarne oczy. Wyjęła zza jego pasa sztylet, spojrzała pytająco, a gdy skinął głową, rzekła: – Miłością, nie nienawiścią. – I wbiła sobie ostrze w serce.
– Zatrzymaj się, Saris – rzekł nagle Karin. – Zmęczone niebożątko? – zakpił Cień. – Stawaliśmy niedawno na popas… – To już niedługo – odparł zasłuchany we własną jaźń mężczyzna. – Muszę być gotów. – Gotów na co? Może wreszcie byś mi powiedział? – Jednorożec stanął niemal w miejscu. Potrafił zatrzymywać się w najszybszym cwale tak gwałtownie, że jeździec przelatywał przez łeb i jeszcze parę metrów cwałował bez wierzchowca, ale Karin zdążył już poznać wszystkie sztuczki Cienia, zresztą konno, i to na oklep, nauczył się jeździć wcześniej, niż chodzić. – Mamy teraz czas. Mogę opowiadać – mruknął. Saris ułożył się wygodnie, dając tym do zrozumienia, że oczekuje wyjaśnień. – Posiadam pewne zdolności – zaczął Karin – które nie do końca kontroluję. Właściwie wymykają się jakiejkolwiek kontroli: przychodzą i odchodzą, kiedy chcą. Tak jest z wizjami przyszłości. Wiem, że wy, Cienie, widzicie najbliższe węzły, wiecie, kto je przetnie, wiecie, jakie rzeczywistości mogą powstać. Ja widzę tę rzeczywistość, która powstanie. Cień wciągnął powietrze. Ten mężczyzna, chłopak niemalże, potrafił więcej od niego! – To nie koniec: czasem słyszę myśli, czy umysł jest na mnie otwarty, czy nie. I jeszcze złodziej myśli na dodatek! – Czym mnie jeszcze zaskoczysz? – zapytał z udawanym spokojem Saris. – Umiem podróżować między Wymiarami. – Mężczyzna chwycił jakiś patyk i zaczął się nim bawić, by zająć ręce. Nie było łatwo zwierzać się komukolwiek ze zdolności, za które nadziano by go na pal. – Przełamywać blokady. I naginać portale. – Kpisz sobie ze mnie! – Saris z gniewem poderwał się na równe nogi. – Nie kpię, Cieniu – odparł Karin znużonym głosem. – Wolałbym wygodne łóżko w Saskii niż trzydniową podróż na twoim grzbiecie, żeby spróbować wyrwać z rąk Lanora twoją panią, ale moje przekleństwo – tu podniósł na Sarisa rubinowe tęczówki – kazało mi uczynić to drugie. Jednorożec opadł na trawę. – We śnie nawiązałem z nią kontakt, jestem przecież złodziejem myśli – odezwał się ponownie, a Cień tylko spojrzał nań, nie komentując. – Otworzymy portal: ja i ona, jednocześnie, z obu stron. Jeżeli nam się uda, będzie bezpieczna. Jeżeli nie, oboje zginiemy.
ROZDZIAŁ VI
ZAKAZANA MOC
Gabriela ni to stała, ni zwisała, przywiązana za wyciągnięte ręce do kolumny łoża zasłanego szkarłatną jedwabną pościelą. Ból rąk był trudny do zniesienia. Prawdę mówiąc, był nieznośny, ale matka przygotowywała ją na cierpienie. „To tylko ból” – miała w pamięci jej słowa. – „Dopóki zajęci są tobą, nikt nie zginie”. Zamknęła więc oczy i spróbowała oddzielić swoje sponiewierane i obolałe ciało od umysłu. Bo musiała pomyśleć. „Użyj Zakazanej Mocy. Przełam uwarunkowanie”. Łatwo tak powiedzieć Karinowi, komuś, kto umiał władać jakąkolwiek mocą. Ona, Gabriela, była daleka od nazwania siebie mistrzynią mocy. Myśl, myśl, co o używaniu energii mówiła Anaela: ona przybywa sama, twoja dłoń jest jak magnes, przywołuje taką energię i taką jej ilość, jakiej potrzebujesz… Spróbujemy. Aha, jeszcze jedno. Będzie bolało. Bardzo! Ale po bólu wyciągniętych od paru godzin stawów żaden nie był chyba nie do zniesienia. Myliła się. To był ułamek sekundy, jak ściągnęła czerwień i… zaskowyczała. Poczuła to tak, jakby ktoś przytknął do nadgarstków rozpalone żelazo. Z lejącymi się po twarzy łzami czekała na swąd przypalanych tkanek, ale skórę na rękach miała całą. Tytanian nie uszkadzał fizycznie, on łamał psychikę. Gdy ból osłabł, Gabriela łapała jeszcze przez chwilę powietrze szeroko otwartymi ustami. Przestała się dziwić posłuszeństwu niewolników, noszących uwarunkowania, czy bezsilności własnej matki, wielokrotnie pętanej tytanianem. Gdy ktoś raz odczuł na swej skórze działanie magicznego metalu, nie próbował powtórnie. Chyba że był Anaelą, która spróbowała – po to tylko, by wiedzieć. – Jeżeli ty mogłaś, ja też potrafię – szepnęła Gabriela, unosząc oczy. – Tylko pomóż mi, mamo. Bądź ze mną… Drzwi trzasnęły o framugę. Władca Lanorii, Devon, wszedł do komnaty. Kopnięciem zamknął drzwi i zrzucił na fotel czarny płaszcz. Srebrny haft zajaśniał w świetle przyniesionej przez służącą świecy. Nie spojrzawszy ni razu na Gabrielę, jakby w ogóle jej w tym pokoju nie było, począł niespiesznie rozpinać srebrne sprzączki kurty, a potem rozwiązywać koszulę. Patrzyła coraz większymi z przerażenia oczami, jak ciska ubranie na podłogę. Stanął przed sięgającym sufitu lustrem nagi od pasa w górę i rozpuścił włosy, związane dotąd misternie plecionym rzemieniem. Spłynęły mu po
plecach jak kaskada płynnego srebra, okrywając sprężyste, umięśnione i szczupłe ciało wojownika. Nagle odbite w lustrze oczy spoczęły na Gabrieli, a ona poczuła, jak dwie błękitne bryły lodu wbijają się w jej serce. Patrząc teraz na nią, poprzez lustrzaną taflę, odpiął pas. Miecz, sztylet i nóż wylądowały na fotelu. Podążyła za nimi wzrokiem, na moment spuszczając mężczyznę z oczu, i to był jej błąd. Jeszcze przed chwilą stał przed lustrem, teraz miała go przed sobą i aż stęknęła z zaskoczenia i strachu. – Kto rozdarł ci suknię? Efim? Była w stanie jedynie skinąć głową. – Wziął cię? Zaprzeczyła, przełykając głośno. – Ma szczęście – mruknął i nagle, zupełnie na to nieprzygotowanej dziewczynie, wbił dwa palce w płeć. Krzyknęła nie tyle z bólu, ile z szoku. Cofnął dłoń. Zaszlochała, opuszczając głowę. – Jesteś dziewicą – stwierdził. Nie odpowiedziała, łykając łzy upokorzenia. „Gdzie są twoi przyjaciele, gdy cierpisz?” – Cóż, Sellinaris dostanie nieco naruszony towar, ale nie będzie o tym wiedział. Bo nie przyznasz się do tego, prawda? Pokręciła głową. Myśląc, że go tym zadowoli, popełniła kolejny błąd. To był Lanor, okrutny, bezwzględny morderca. Chwycił ją za włosy i odgiął głowę tak, by musiała patrzeć w te lodowate oczy. – Będziesz się broniła, rozumiesz? Masz walczyć o twoją nic niewartą cnotę, masz kopać, gryźć i krzyczeć. Chcę poczuć, że zdobywam Wielką Władczynię, a nie którąś z tych elfich szmat. Gabriela nagle zesztywniała. Stała w podartej sukni, związana jak cielę na rzeź, trzymana za włosy przez kogoś, kogo nienawidziła całą sobą, i ten ktoś, mówiąc, że zaraz będzie ją gwałcił, każe się jej bronić? Kopać, krzyczeć i gryźć?! Źrenice dziewczyny rozszerzyły się nienaturalnie. On zaśmiał się krótko, cisnął jej głową o kolumnę łóżka i poluzował więzy tak, że nogi pod dziewczyną ugięły się. Rozepchnął je na boki kopnięciem, a potem sięgnął do spodni… Zamknęła powoli oczy, czując, jak straszliwy gniew, nienawiść, wściekłość, pasja, chęć mordu – jak straszliwa moc bierze ją w posiadanie szybciej, niż mógłby to uczynić Lanor. Świat za zamkniętymi
powiekami zawirował, czarna zła moc oplotła ciało dziewczyny i nagle, przez wyciągnięte do sufitu związane ręce, wyprysnęła w górę. Usłyszała skowyt i wiedziała, że to ona krzyczy, ale ta jej część, która zataczała nad głową spiralny czarny krąg, nie czuła bólu. Była jedną wielką pasją. Mocą zniszczenia. Czystą, żywą nienawiścią. Gdzieś nad nią rozległ się huk. Wiedziała, że to czerń rozbiła sufit na spadające dookoła odłamki, raniące też jej ciało, ale to wijące się z bólu ciało nie obchodziło nienawidzącej jaźni. Wyciągnięte ręce sięgały teraz czarnego nieba bez gwiazd, które zataczało krąg, kotłujący się po bokach. Wyprysnęła wprost w oko cyklonu. Gnała w tempie odbierającym zmysły. Mgławice, planety, gwiazdy, całe galaktyki umykały do tyłu i na boki przed tą mocą. A ona gnała, nienawidząc całego tego świata i wszystkich innych. Na końcu wiru ukazało się jasne światło. Chciała je ominąć, chciała zniszczyć, chciała… ale nie było innej drogi. Dłoń. Utkana ze światła dłoń. I słowa: – Córeczko, zapamiętaj jego imię. Chwyciła tę dłoń, a ona pociągnęła Gabrielę za sobą, dopóki dziewczyna nie wykrzyczała: – Karin!!! Przechwyciła ją druga dłoń. Nie smukła i delikatna, lecz silna i męska. Zielone światło rozbłysło między nimi i jaźń Gabrieli zaszamotała się nagle, jak mucha pochwycona w pajęczynę. Męska dłoń szarpnęła, ale zieleń ugięła się tylko na tyle, że jaźń, oczami Gabrieli, ujrzała leśną polanę. – Karin!!! – krzyknęła, jakby to było zaklęcie. Szarpnął po raz drugi. Ręce zaczęły wyślizgiwać się z uścisku… Sellinaris stał wyprężony, wsłuchany całym ciałem w szept magii, otaczającej Świat Światów, wypełniającej go, krążącej między wszystkim, co żywe i co nieożywione. Ktoś, obdarzony potencjałem tak silnym jak jego własny, toczył rozpaczliwą walkę o życie. To musiała być tamta… Czuł mikrocząsteczki czarnej mocy, która rozbryznęła się o blokadę chroniącą Lanorię, i już się domyślał, co tamta uczyniła. Karą za złamanie blokady zawsze była śmierć. Śmierć?! Ale ona nie może umrzeć! Musi żyć, żeby… Blokada! Nie potrafił jej usunąć, będąc w Feri’anie, a jedyna istota, która mogła pomóc tamtej, spalającej się teraz na popiół w ochronnej energii, jedyna istota – Reikan nie żył. Sellinaris mógł tylko czuć cierpienie i szamotanie się jaźni uwięzionej w zieleni.
Krzyknął z rozpaczy i frustracji. Wygnał służbę precz i krzyknąwszy raz jeszcze, uderzył pięściami w kant biurka, kalecząc się do krwi. Odbierał całym sobą walkę o życie tamtej… Wsparł dłonie na biurku i pochylił bezradnie głowę. Nic nie mógł uczynić, by jej pomóc. Zupełnie nic. Gdy poczuł na ramieniu lekki jak muśnięcie motylich skrzydeł dotyk dłoni, chciał wybuchnąć, wyładować wściekłość na służbie, że śmią mu przeszkadzać, ale… – Sellinarisie… – usłyszał szept cichszy od myśli. Powoli uniósł oczy. Stała przed nim Ona. Anaela. Uśmiechała się leciutko. – Nie jesteś sam… – Dotknęła jego policzka gestem nieskończenie czułym i odwróciła się, by odejść. Biała suknia, utkana z mgły, owinęła się miękko dookoła smukłej postaci. Zaczekaj! – chciał zawołać, ale głos uwiązł mu w gardle, bo w drzwiach gabinetu, które teraz były drzwiami do tamtego świata, stał… Reikan. Uśmiechnął się do brata, zasalutował żartobliwie i odszedł za Anaelą. Jasność zgasła. Sellinaris krzyknął. A potem opadł powoli na kolana, jak podcięte drzewo… – Karin!!! – krzyknęła Gabriela rozpaczliwie, gdy dłoń mężczyzny wyślizgnęła się z jej dłoni, a potem on z przerażającą szybkością zaczął spadać w dół. Chciała się wyrwać do niego, ale trzymała ją w swych szponach moc potężniejsza od czarnej magii. Zieleń płonęła coraz silniej, dziewczyna musiała zamknąć oczy, ale i tak widziała dookoła morze szmaragdowych płomieni. Karin uchylił na milimetr opuchnięte powieki. – Straciłem ją – wyszeptał z trudem, widząc wpatrzone w siebie pełne niepokoju oczy Cienia. – Jeszcze jej nie straciłeś – odparł cicho Saris. Mężczyzna zamknął oczy. Tamar, gniady Cień służący Sirdenowi, sam z siebie, wzywany wizją dostępną jedynie Cieniom, skręcił na zachód, w kierunku Lasu Tysiąca. Ostatni od ładnej godziny wymyślał mu od bezmózgich bydlaków, ale jednorożec zdawał się tych przekleństw nie słyszeć, całkowicie pochłonięty dramatem, jaki rozgrywał się… Cień nie wiedział gdzie. Żył długo i widział niejedno, opowieści też wysłuchał wiele, nigdy jednak nie słyszał o miejscu, skąd dwoje umarłych i jeden żywy próbowało wydostać Gabrielę dell’Soll. Wpatrywał
się w węzeł, który nie mógł zostać rozcięty, z którego nie odchodziły nowe rzeczywistości, nowe Wymiary i zastanawiał się, bliski paniki, co to oznacza. Skoro powstał węzeł, skoro Świat Światów znalazł się na rozstajach, dlaczego nie widać nowych dróg?! Przyglądał się walce tych trojga o Wybawicielkę i gnał, z grzywą zjeżoną przerażeniem, ku miejscu, gdzie ona – jeśli trojgu się uda – spadnie. Sirden, wściekły na nieposłuszeństwo wierzchowca, wbił w tym momencie pięty w boki Tamara. Ten w panice kwiknął dziko i szarpnął łbem. Ostatni przeleciał dobrych kilka metrów, nim padł bez tchu na ziemię. Cień nie zważając nań, przemknął obok i tylko: Tamar! Wróć!!! – sprawiło, że wyhamował niechętnie, a potem zawrócił i pozwolił się dosiąść. Szafirowe oczy płonęły szaleństwem. – Powiedz, co się dzieje?! Pozwól zrozumieć! – poprosił kat. – Pani Gabriela otworzyła czarny portal, a potem wbiła się w blokadę. – Już te pierwsze słowa sprawiły, że kat zmartwiał. Czarny portal prowadził tylko w jedno miejsce. A z blokady… nie było ucieczki. – Próbują ją wyciągnąć. Walczą. – Kto? – zapytał Sirden bez tchu. – Książę Reikan, pani Anaela i Karin dell’Amar. Katu odebrało głos. Cień gnał na zachód. – Karin!!! – wykrzyczała imię, brzmiące jak zaklęcie, ale pozostała po nim tylko pustka. Odebrano jej go! Odebrano tego, który jako jedyny próbował wyrwać ją z piekła! Nagle znów poczuła tamten gniew i tamtą nienawiść. Zakłębiło się dookoła. W jadowitą zieleń wgryzła się smolista czerń. Niebiosa dookoła ponownie oszalały tak, jak oszalała ze wściekłej nienawiści i ona. Krzyknęła, nie krzycząc. Zatoczyła nad głową krąg. Poszarzało. Burzowe chmury spiralnie wbiły się w przestrzeń, a ona ponownie wyprysnęła w samo oko cyklonu, tym razem zatracając się w nim bez reszty. Żywioł, który szalał nad Lasem Tysiąca, zdawał się trwać całą wieczność. Przynajmniej tak się Sarisowi wpatrzonemu w oszalałe niebo wydawało. Tu, na ziemi, nie drgnęło nawet źdźbło trawy. Tam, w niebiosach, trwało piekło. Cień opadł na trawę i zamknął powieki. Wiedział, o kogo toczy się ta walka, i… bał się. Nie tego, przed czym drżał Tamar – Saris też widział węzeł, od którego odchodziła tylko jedna droga, co mogło oznaczać, że dla ich Wymiaru nie będzie innych rzeczywistości – a to przyniosłoby Cieniowi ulgę. Nie musiałby więcej z drżeniem serca wypatrywać grożących jego najbliższym niebezpieczeństw. Nie. Saris przerażony był potęgą tego, co wywołało gniew niebios. Patrzył w wirujące nad głową burzowe chmury, które pochłonęły księżyc i gwiazdy, i drżał. Ręka znów trafiła na rękę i Gabrielę szarpnięto z powrotem ku światłu. Walczyła wściekle jak
lwica, próbując się wyrwać. Międzywymiar wzywał. Tajfun potężniał. Nienawidziła i chciała nienawidzieć. – Córeczko! – znów usłyszała głos najukochańszy ze wszystkich. Demon szalejący w jej duszy zamarł na jedno uderzenie serca, a to Reikanowi wystarczyło. Szarpnął powtórnie i nagle znaleźli się oboje po drugiej stronie burzowych chmur. Gabriela zamrugała, nagle słaba jak dziecko. Spojrzała oczyma pełnymi łez na niewyraźny zarys swego wybawiciela. Jedyne, co ujrzała, to blask słońca na książęcym diademie. Reikan zwrócił ku niej twarz, uśmiechnął się, jakby mówił „Już dobrze. Wszystko będzie dobrze”, i… puścił jej dłoń, by dziewczyna mogła uchwycić tego, kogo wzywała raz po raz: – Karin… Pociągnął ją ku sobie ostatnim wysiłkiem. Blokada rozprysła się. Gabriela uderzyła o ziemię tak nagle, że nie zdążyła krzyknąć. – Co z nią? – Karin próbował unieść się na łokciu, ale nie miał siły. Czuł się tak, jakby pozbawiono go woli życia. – Bardzo źle – usłyszał głos Sarisa. Zwrócił ku Cieniowi głowę. Jednorożec leżał wzdłuż nieruchomego ciała, próbując przekazać własną energię tej, która przed chwilą, ciśnięta przez straszliwą siłę, padła bez przytomności na ziemię. – Z tobą też nie najlepiej, ale musisz coś dla niej zrobić. Owiń ją płaszczem. Wiem, że tobie też jest potrzebny, ale ona w tej poszarpanej koszuli nie przeżyje nocy. Karin dźwignął się ponownie i niemal płacząc z wysiłku, pełzł do dziewczyny, mozolnie czepiając się traw. Przyciągnął ją do siebie i okrył obydwoje czerwonym aksamitem, a potem wtulił twarz we włosy rannej, czy może umierającej, objął ją ramieniem, ściskając w ręku bezużyteczny miecz, i już miał odlecieć w niebyt, gdy raz jeszcze otworzył oczy: – Ona ma otwartą aurę. Znajdą nas. – Pomoc jest w drodze. Odpoczywaj – odparł łagodnie Saris. Karin zamknął powieki, szczęśliwy, że nie on musi czuwać i podejmować decyzje. Po chwili zapadł w letarg, czując tylko zapach jej włosów i słysząc czyjś głos: „Znajdą nas”… Tamar stanął na szeroko rozstawionych nogach. Z boków i szyi spadały płaty piany. Pochylił głowę i odpoczywał, dysząc ciężko.
Sirden zeskoczył na ziemię, rozglądając się za jakimś strumieniem, do którego mógłby doprowadzić jednorożca. Wreszcie otworzył manierkę, nalał wody w zagłębienie dłoni i podetknął Cieniowi, który chciwie spił wszystko do ostatniej kropelki. – Gabriela jest już na ziemi – rzekł Cień, gdy ugasił pragnienie i odetchnął nieco. – Gdzie?! Skąd wiesz?! – Cały czas próbuję utrzymać kontakt z Sarisem… – On jest w Lesie Tysiąca! – No właśnie. Stąd nie jest to proste. – Mów o dziewczynie. Cała i zdrowa? – Na wpół martwa. Saris walczy o jej życie. Sirden zacisnął powieki. Dass’ratt! – Wypadła z portalu śmierci wysoko nad ziemią. Niemal się roztrzaskała… – Mów dalej – poprosił cicho Ostatni. – Saris trzyma ją po tej stronie, ale… Czuje, że zbliża się obława. Gabriela ma otwartą aurę, która przyciąga tamilskie wilki jak świeża krew. Tak. Tamil leżał najbliżej miejsca, do którego spieszyli. – Zdążymy? – zapytał Cienia z nadzieją. Przecież nie po to ta mała wyrwała się jakimś cudem z łap lanorskich oprawców, by trafić do Feri’any za sprawą Tamilczyków! – Nie wiem. Muszę jeszcze chwilę odpocząć. Ty pomyśl, co zrobimy, gdy do nich dotrzemy. Będziemy musieli bronić we trzech – ty, ja i Saris – ciężko rannej dziewczyny i nieprzytomnego mężczyzny przed bandą elfów. – Pomyślę – kiwnął głową Sirden i przymknął powieki, by móc się skupić. – Airenie k’Hor, usłysz mnie!!! – padło tak nagle i z taką siłą, że Góralowi wypadło z ręki udo jagnięcia, którym się właśnie posilał. – Słyszę, słyszę, tylko nie wydzieraj się tak – rzucił do widma, które w tej sekundzie zamajaczyło pośrodku jadalni. – Czego tam? – Otarł rękawem sos z brody. – Mam waszą Wybawicielkę. – Na te słowa Władca Nolandii skamieniał. Pieczyste opadło po raz drugi.
– Dlaczego mam ci wierzyć? – zapytał wolno. – Nie musisz mi wierzyć! Masz mi pomóc! – krzyknął tamten. – Lordzie Sirden, jeszcze nikt mnie do niczego nie zmusił. – Airen rozparł się wygodnie na krześle, sięgając od niechcenia po kromkę chleba. – Czego chcesz w zamian za nią? – Teraz w jego głosie była paląca pogarda. Lord Sirden, zaufany i przyjaciel Anaeli dell’Soll, kupczył jej własną siostrą. – Chcę, głupcze, byś zabrał ją do siebie i chronił – wycedził kat. Mierzyli się długie chwile spojrzeniem. – Mów – rzucił Góral, a wysłuchawszy zwięzłego sprawozdania, poderwał się na krótkie nogi i zawołał przybocznych. – Zrobię wszystko, o co prosisz, a nawet więcej: mam tę Leczącą, którą dała Nolandii pani Anaela. Myślę, że się przyda. – Przyda się. I pospiesz się, lordzie. Poluje na nią teraz nie tylko cały Ferrin, ale i cała chędożona Lanoria. Zaszli ich we czterech, co było dziecinnie proste: dwoje wtulonych w siebie kochanków, śpiących tak mocno, że nie obudziłby ich cały oddział, stanowiło łatwy cel. – Musieli całą noc się pieprzyć, że tacy zmęczeni. – Dowódca grupy stanął nad nieruchomym ciałem Karina i nagle, ze słowami: – Rusz się, kurwiarzu! – z całej siły kopnął mężczyznę w plecy. Nim zdążył się zdziwić brakiem jego reakcji, padł z rozkrzyżowanymi rękoma na wilgotną od rosy murawę. Z rozłupanej czaszki bryznęły krew i strzępy mózgu. Jego trzej towarzysze, zakradający się do okrytych szkarłatnym płaszczem ofiar, odwrócili się na przedśmiertny krzyk i wtedy padł drugi cios – następny z elfów nie przeżył spotkania z Sarisowym kopytem. Trzeci, kopnięty tylną nogą, odbił się od pnia najbliższego meandrowca i padł martwy z przetrąconym kręgosłupem, a czwarty… chciał uciec, ale jednorożec nie mógł pozwolić na pozostawienie choćby jednego świadka. Po chwili rzężenie umierających umilkło. – Wasza Wysokość – przyboczny przyklęknął na jedno kolano. To był nowy zwyczaj na feri’ańskim dworze, gdzie okazywanie pokory wobec władcy stało się jedyną szansą na przeżycie. – Lord Airen k’Hor, władca… – Wiem, kim jest Airen – przerwał mu warknięciem Sellinaris. – Czego chce? – Prosi o przejście i audiencję. Sellinaris kiwnął przyzwalająco głową, a gdy gwardzista wyszedł, cisnął mapy, nad którymi ślęczał od świtu do nocy, i potarł oczy. Były zaczerwienione z niewyspania i od niedawnych łez, ale tego Góral nie może się domyślić. Mały człowieczek wchodził właśnie do gabinetu i zatrzaskiwał drzwi przed nosem osobistej straży władcy tego zamku.
– Nie poczynasz sobie zbyt bezczelnie, Airen? – zapytał zimno Sellinaris. – Ja też się cieszę, że cię widzę, Wielki Władco Ferrinu. – Góral ukłonił się. Sellinaris chciał sparować słowem ironię w głosie lorda, ale Airen uniósł dłoń, uciszając go: – Nie ma czasu na czcze gadanie, Wasza Wysokość… – Możesz darować sobie tytuły, skoro nie ma czasu – mruknął tamten. – Muszę przenieść Gabrielę dell’Soll przez tamilski portal do Nolandii. Sellinaris zaśmiał się krótko. – Żartujesz? – Umiera. Sellinaris zastygł z piórem, którym bawił się dotychczas, w dłoni. Stosina pękła z cichym trzaskiem. – Jeżeli nie pomoże jej moja Lecząca… – Airen znacząco zawiesił głos. – Dlaczego miałbym pomóc tej, której życzę śmierci? – Czarne oczy spoczęły na złamanym piórze. – Gdybyś chciał jej śmierci, już by nie żyła – odparował Airen. – Sellinarisie, nie ma czasu na pierdoły i słowne przepychanki! Pomóż mi! – Wiesz, co zrobiła jej chędożona siostra?! – ryknął nagle Władca Ferrinu, wstając tak gwałtownie, że krzesło rąbnęło o podłogę. – Rozbiła mi państwo! Wywołała wojnę domową! Wyrżnęła rodzinę… Airen znów uniósł dłoń: – Wiem, co zrobiła Anaela, ale nie o niej teraz mówimy, tylko o Wybawicielce, która według Wielkiej Smoczej Przepowiedni ma zaprowadzić wieczny pokój w tym świecie. Przepuść ją. – Niech zdycha – wycedził Sellinaris, wspierając się obiema rękami na biurku. – Jeżeli ona umrze – Airen zrobił to samo po drugiej stronie – przepuścimy kyrie. Oprócz wojny domowej będziesz miał wojnę ze smokami i… z Nolandią. – Szantażujesz mnie? – Czarne źrenice, teraz zwężone wściekłością, wbiły się w jasne oczy Górala. – A chcesz zgnić w feri’ańskim lochu? – Moi ludzie wiedzą, co robić, w razie gdybym zgnił – odparł Airen tym samym tonem. – Skoro prośby i argumenty do ciebie nie docierają, owszem, szantażuję. Trwali tak jeszcze chwilę, walcząc na spojrzenia, wreszcie Sellinaris oderwał wzrok od twarzy małego człowieka i podszedł do okna.
– Co z nią zrobisz, gdy już trafi w twoje małe, lepkie łapy? – zapytał. – Wyleczę, a potem będę strzegł jak oka w głowie dotąd, aż przyjdzie jej czas. – Wiesz, że wyznaczyłem nagrodę za jej doprowadzenie? – Sellinaris nadal patrzył w okno. – Nie ustrzeżesz jej przede mną, jeśli zechcę… – Nolandia nie będzie chroniła Gabrieli dell’Soll przed tobą, mój panie – przerwał mu Airen – tylko przed Lanorią i… Raskărem. I jedno, i drugie nie spocznie, póki dziewczyna nie będzie martwa. Sellinaris odwrócił się ku niemu. – Nie powstrzymam Lanorów, przynajmniej nie teraz, gdy walczę o całość Ferrinu. A Raskăr… Co on może w pojedynkę… – Wzruszył ramionami, na co Góral zareagował ni to parsknięciem, ni przekleństwem. – Widzę, że nie doszły cię plotki z północy, mój panie. – To mnie oświeć. – Kyrie wyłapują zbiegłych niewolników, a ściślej mówiąc, niewolnice. Raskăr spłodzi z nimi armię półsmoków, a wiesz, że za pomocą smoczej magii pójdzie mu to szybko. Za niecały rok, Sellinarisie, stanie przed nami widmo nowej wojny nolandzkiej. Będziemy bezbronni tak jak poprzednio. I tylko Wybawicielka… – …której siostra uwolniła Raskăra… – …będzie w stanie uratować twój Ferrin i moją Nolandię. O ile dożyje. Zapadło milczenie. Wielki Władca oparł czoło zdobione królewskim diademem o chłodną szybkę. Wojna ze smokami… Na bogów! Zginęło wtedy niemal jedno pokolenie elfów, Górali i ludzi… Świat Światów opustoszał i gdyby nie ofiara, jaką złożyła Amarilla dell’Soll, nie byłoby dzisiaj Ferrinu. – Masz moją pomoc – rzekł cicho. – Dam wam eskortę, by w Tamilu nie przydarzył się nikomu, a szczególnie jej, nieszczęśliwy wypadek. – Dziękuję, Sellinarisie. – Mały człowiek klepnął bezceremonialnie władcę w plecy, aż tamten prychnął wściekle. – W zamian dam ci radę. Radę lorda małego państewka, które od wieków broni twoich północnych granic: zaprowadź pokój na swych ziemiach. Oddaj ludziom wschodnie prowincje i umocnij się na zachodzie. Musimy być silni i zjednoczeni: elfy, Górale i ludzie, gdy Raskăr uderzy. A zrobi to wcześniej czy później. Po to żyje. By niszczyć. Sellinaris patrzył na Airena nieruchomym spojrzeniem, z którego nic nie dało się wyczytać. – I spróbuj, na bogów, opanować wrzenie w Lanorii – dokończył Góral – bo w decydującym
momencie mogą zwrócić się przeciwko nam. Nie mówiąc już o zamordowaniu tej, która ma uratować ten świat. Śniła… Leżąc na boku, patrzyła w rubinowe tęczówki mężczyzny, którego imię miała zapamiętać. I pamiętała: Karin dell’Amar. On też leżał na boku, wpatrzony w jej twarz. Dookoła panował mrok, ale nie ciemność. Pustkowie ciągnęło się po horyzont, płaskie, szare, monotonne… – Gdzie jesteśmy? – zapytała, nie odrywając wzroku od pięknych oczu Karina. – W twoim śnie – odparł. – Tylko tutaj możemy się spotkać. – Umarłeś? – Złoto-zielone źrenice rozszerzył strach. – Umieram, tak jak i ty. – Czy to Międzywymiar? – uniosła się na łokciu i powiodła wzrokiem dookoła. – Nie byłem nigdy w Międzywymiarze, ale tak ponoć wygląda. – Zostałam ukarana – stwierdziła z goryczą. – Bo użyłam Zakazanej Mocy. Ale ty? Dlaczego umierasz? – podniosła na niego oczy. – Gdy wyszedłem ci naprzeciw, trafiła mnie cząstka tej czerni i rozwija się od tamtej pory w moim ciele jak pasożyt. Czuję ją. Tę larwę. Pełznie od kończyn w górę, wysysając wolę życia i odbierając siły… – To duszobójca – wyszeptała ze zgrozą. – Sprowadziłam duszobójcę! – Duszobójca? – Zaraza, szara śmierć. Nie ma przed nią ratunku – szeptała, blednąc z przerażenia. – Więc dobrze, że umieram – odparł spokojnie. – Zabiorę tę zarazę do grobu. – Nie chcę, żebyś odchodził! – krzyknęła, siadając gwałtownie na szarej, spękanej ziemi. – Jesteś mi tak bardzo potrzebny i drogi! Nie możesz odejść! Usiadł i on. Nigdy od nikogo nie usłyszał, że jest potrzebny i drogi. Słowa tej dziewczyny poruszyły Karinem do głębi nawet tutaj – w jej śnie. – Jesteś wyjątkowy – mówiła dalej, chwytając go za ręce. – W całym Świecie Światów nie ma
drugiej takiej istoty jak ty. Walcz! Walcz z szarą śmiercią, dopóki nie znajdę sposobu, jak cię uratować. Walcz, proszę… – Po policzkach spłynęły łzy. Otarł je, a potem przytulił dziewczynę do siebie. – Będę walczył pod jednym warunkiem. Uniosła nań zapłakane oczy. – Że ty też będziesz. Sirden siedział wpatrzony w płomienie małego ogniska. Rozpalenie go byłoby w każdej innej sytuacji ryzykowne, teraz nie zmieniało niczego. Tamilscy zwiadowcy i tak wiedzieli już o ich obecności – pojawienie się zbrojnego oddziału było tylko kwestią minut… Co jakiś czas wstawał, sprawdzał stan dziewczyny, a czasem zerkał i na Karina, a potem zaciskając szczęki z bezsilności, wracał do ognia. Saris leżał przy swojej pani, zobojętniały na wszystko. Tamar gdzieś zniknął. Kat czuł się samotny jak nigdy dotąd… Airen, pospiesz się, na bogów! Ona umiera! – krzyczał w myślach, ale sam mógł jedynie dorzucić drew do ogniska. Ruszenie z miejsca Gabrieli i wywiezienie jej z Lasu równało się wyrokowi śmierci. Nagle poderwał głowę. Nad drobną figurką zawiniętą w czerwony płaszcz pochylała się Pani Lasu. Przyłożyła utkaną z błękitnej magii dłoń do czoła dziewczyny, powiodła po ciele, zatrzymała się na kości, wystającej ze złamanej ręki, dotknęła brzucha. Pocmokała, pokręciła głową i spojrzała na Sirdena. – Potrzebna jej krew. To najpilniejsze i jedyne, w czym mogę pomóc. Krwawi do wewnątrz z pękniętych narządów. – Dam własną, tylko jak? – skoczył na równe nogi. – Z serca do serca – uśmiechnęła się driada. – Jeżeli się zgadzasz, połóż się obok niej. I wiedz, że po tej ofierze możesz być bardzo słaby, ale przeżyjesz. – Ufam ci. I nieważne jest moje życie. Ratuj tę małą. Sirden zrzucił z ramion kurtę i rozpiął czarną koszulę. Z serca do serca zrozumiał dosłownie i… Mimo wszystko nie był na to przygotowany… Driada jednym płynnym ruchem wbiła dłoń w jego klatkę piersiową, chwytając zamarłe na pół uderzenia serce. Sirdenowi żółć podeszła do gardła. – Oddychaj spokojnie – usłyszał. Nie mógł oderwać wzroku od ręki utkwionej w jego piersi. Czuł,
jak serce, obejmowane błękitną dłonią, trzepoce się jak oszalałe, mimo że nie odczuwał bólu. Driada pokręciła głową z łagodną przyganą, a potem położyła dłoń na oczach Ostatniego. Zapadł się w czerń, a ona mogła spokojnie dokończyć zabieg. Gdy wyjmowała dłonie z piersi Gabrieli i Sirdena, na polanę wyszedł Tamar. Skłonił się Pani Lasu, a ta oddała ukłon. – Musisz wzmocnić Sirdena, Cieniu. Oddał dużo krwi, a być może przyjdzie mu wkrótce walczyć. Granicę Lasu Tysiąca przekroczył stuosobowy oddział elfów. Są dobrze uzbrojeni, a prowadzi ich Sellinaris dell’Soll. Jest też z nimi Airen k’Hor. Nie znam ich zamiarów. Cień wysłuchał tych słów ze ściśniętym sercem. – Czy mogłabyś, pani, ocalić chociaż tę dziewczynę? Jest tak ważna dla naszego świata… – Jedyne, co mogłam dla niej zrobić – i zrobiłam – to złagodzić upadek. Gdyby nie to, mielibyście jej trupa. Przekaż Sirdenowi jeszcze jedno: tych dwojga – wskazała otulonych jednym płaszczem Gabrielę i Karina – nie wolno rozdzielać. Ich nie wolno rozdzielać! – powtórzyła z naciskiem. – Dość już gadania: przekaż Sirdenowi trochę złotej energii. Musi być silny, gdy tamci nadejdą. Pierwszy na polanę wjechał Airen k’Hor. Zeskoczył z konia i natychmiast poczuł na szyi chłód miecza. – Zdrajco – syknął Sirden. – Zaufałem ci, a ty sprowadziłeś elfów! – Wysłuchaj mnie, głupcze! – Góral odepchnął ramię z mieczem. – Sellinaris przepuści nas przez tamilski portal do Smoczego Stosu, a jest tu po to, by Tamilczycy nie uszkodzili żadnego z was po drodze. Poza tym biegle włada energiami, a bez pomocy uzdrowiciela Gabriela nie przeżyje drogi. To właśnie mam ci przekazać, nim rzucisz się z mieczem sam przeciw stu. – On na nią poluje! To przed nim uciekamy! – Już nie – uciął Airen. – Przynajmniej nie teraz. Mam gwarancję dotarcia do Smoczego Stosu. – Cyrograf podpisany krwią?! – Zagroziłem mu wojną z kyriemi i Nolandią – sparował spokojnie Góral. Ostatni spojrzał nań z niedowierzaniem, na co tamten odpowiedział twardym wzrokiem. – Zmiótłby was w tydzień. – Nie te czasy, Sirden. Teraz Sellinaris ma swoje kłopoty, ja swoje, a ty swoje. Pozbądźmy się na razie twoich, dobrze? Kat opuścił miecz.
– Wiedz jedno, Airen. Jeżeli nas zdradziłeś, stracisz swoją Wybawicielkę. Wolę, żeby zdechła, niż trafiła w ręce Sellinarisa. – Zrozumiałem, Sirden. Pozwól, że pojadę teraz po niego. Wiedział, jak zareagujesz, więc zezwolił, bym się z tobą rozmówił, zamiast po prostu powystrzelać ciebie i oba Cienie z kuszy. Sellinaris odchylił połę płaszcza. Dziewczyna, drobna jak dziecko, leżała na boku, wtulona w elfa mieszanej krwi. Oboje byli w głębokiej śpiączce, właściwie na wpół martwi. Tyle tylko, że oddychali. Nie odbierał żadnej myśli, żadnych przejawów istnienia. Ot, dwa ni to żywe, ni martwe ciała. Mieszaniec go nie interesował, przynajmniej na razie. Wprawdzie kat przekazał Sellinarisowi słowa Pani Lasu, że tych dwojga nie wolno rozdzielić, i prawdopodobnie jedno żyło jeszcze tylko dzięki drugiemu, ale władca przede wszystkim zajął się dziewczyną. To z jej powodu go tu wezwano i to z jej powodu grożono mu wojną. Przymknął powieki, koncentrując się. Na polanie zapadła całkowita cisza. Elfowie wstrzymali oddech. Ujął głowę dziewczyny w dłonie, oglądając ją od zewnątrz i od środka. Taaak. Pęknięte kości czaszki. Liczne krwiaki i obrzęk mózgu. Stąd ta śpiączka. Jedyne, co mógł zrobić, to użyć błękitnej energii do połączenia kości i odrobiny bieli, by złagodzić objawy wstrząsu. Przejechał dłonią po kręgosłupie, cały czas używając również wewnętrznego wzroku. Zaklął w myślach. Złamane dwa kręgi. Nie potrafi ich zespolić – leżą za głęboko. Trzeba unieruchomić ciało dziewczyny, tak by mogły się same zrosnąć. Złamane i pęknięte żebra. To samo. Dwa z nich wbiły się w płuco, powodując krwawienie – jasnoczerwona strużka spływała nieprzerwanie z kącika ust nieprzytomnej. Sellinaris zaklął powtórnie. Czyżby nie potrafił pomóc w ogóle? On, biegły we władaniu wszelką magią i wszelką energią? Wszedł do wnętrza klatki piersiowej rannej i przyłożył dłoń do krwawiącego miejsca, ustawiając jednocześnie żebro we właściwej pozycji. Krwawienie ustało. Odetchnął z ulgą. Może nie skompromituje się do końca we własnych oczach… Ręka. Zgruchotana od nadgarstka po ramię – na nią musiała upaść, ale kości się zrosną, nimi zajmie się później. Teraz to, czego obawiał się najbardziej… Jama brzuszna pełna była krwi z pękniętej wątroby. To, że dziewczyna jeszcze żyła, graniczyło z cudem. I znów, jak w przypadku płuc, wszedł łagodnie do wnętrza, by po długich staraniach zatamować błękitem krwotok. Przez myśl przemknęło mu wspomnienie Anaeli. Jak szybko, dokładnie i skutecznie potrafiła dokonać tego, na co on tracił tyle czasu… Odegnał to wspomnienie precz. Zbyt kusiło go zagarnięcie rannej i wywiezienie do Feri’any, by wspominać jej siostrę… Powrócił do badania. Reszta narządów zdawała się cała. Nogi również – widać spadła głową w dół, na rękę.
Przeciągnął jeszcze dłońmi tam i z powrotem, używając bieli, która zwykle wyprowadzała ze wstrząsu, a potem za pomocą łupków i bandaża nastawił i unieruchomił wszystkie złamane kości, żebra i kręgi. Teraz ranna nadawała się do przeniesienia. Odetchnął i przyjrzał się swemu dziełu. Niby nic się nie zmieniło: dziewczyna nadal była w stanie śpiączki, ale Sellinaris był przekonany, że będzie żyła. Dziwiło go tylko to, iż podczas wszystkich zabiegów, mimo że przy pomocy Sirdena i Airena to unosili ją, to przesuwali lekko, ona przez cały czas stykała się choć skrawkiem ciała z nieprzytomnym mieszańcem. Zupełnie jakby stanowili jeden organizm. Sellinaris pochylił się więc, rad nierad, nad mężczyzną. Zaczął, jak w przypadku Gabrieli, od głowy i… odskoczył z krzykiem. Podskoczyli wszyscy obecni, trwający do tej pory w nabożnym milczeniu. Sellinaris klęczał z szeroko otwartymi oczami, oddychając szybko. – Hej, na bogów, nie strasz nas! – Airen, który omal nie upadł, klepnął władcę po ramieniu. Sellinaris wzdrygnął się. – Kim on jest? – zapytał Sirdena zduszonym głosem. – Syn lorda Amar. Przypętał się do Gabrieli i tak został. – To nie wszystko. Co ukrywasz? – Sellinaris utkwił w kacie płonące gniewem i… strachem spojrzenie. – Ma czerwone tęczówki i zdolność wieszczenia, ale ponoć nie panuje nad wizjami. To wszystko. – Wszystko? Więc wejdź w jego jaźń. – Sellinaris cofnął się, robiąc miejsce katu. – No już! – nakazał, gdy ten zmarszczył brwi, próbując zyskać na czasie. Kat wiedział, że to Karin dell’Amar pomógł Gabrieli otworzyć portal i przełamać blokadę, i miał dotąd nadzieję, że Sellinaris się o tym nie dowie, ale… cóż… badanie pamięci. – Wejdź w jego jaźń – powtórzył władca takim tonem, że Sirden musiał usłuchać, zresztą nieprzytomny mężczyzna miał przed nim akurat niewiele do ukrycia. Chwycił głowę Karina, jak poprzednio Sellinaris, i puścił ją z takim samym zduszonym okrzykiem jak tamten. Mężczyzna nie miał jaźni. W jego ciele kłębiło się coś tak… ohydnego, tak… strasznego i obcego, że Sirden miał ochotę szorować ręce aż do krwi. Nieraz babrał się we wnętrznościach i ekskrementach, taki miał zawód, ale czegoś tak wstrętnego nie miał w rękach nigdy. – C-co t-to jest? – wyjąkał, patrząc na Sellinarisa tak samo wielkimi oczami jak Sellinaris na niego. – Myślałem, że ty mi to powiesz. Pytam raz jeszcze: co ukrywasz? Kim on jest? Skąd się wziął i po co? Badałeś jego umysł? Przecież dopuściłeś go w pobliże swojej pani, na bogów!!! – wybuchnął
Sellinaris, podrywając się z miejsca. – Miecz! – rzucił do przybocznego. Tamten pospiesznie podał mu oręż. Władca przymierzył się, by trafić prosto w serce nieprzytomnego. – Nie wolno ci tego zrobić! – Sirden rzucił się nań, chwytając za głownię gołą ręką. Elfowie sięgnęli po broń, ale kat nie zwracał uwagi na wymierzone w siebie groty strzał i ostrza mieczy. – Słyszałeś: nie wolno ich rozdzielać! – Nie obchodzą mnie brednie driad. Muszę pozbyć się z moich ziem tego… czegoś – wysyczał Sellinaris, wyrywając ostrze z ręki Ostatniego. Krew spadła na czarną koszulę Karina. – Ciebie może nie obchodzą – między uniesiony miecz a nieruchome ciało wszedł nagle mały człowieczek, na którego nikt do tej pory nie zwracał uwagi – ale mnie obchodzą. Skoro Wybawicielka żyje dzięki temu mieszańcowi, to i on ma żyć. – To nie jest mieszaniec, Airen! To… Wiesz, co mi to przypomina? Wspomnienie, które kiedyś przekazała mi Anaela. Wspomnienie duszobójcy. A więc padło to słowo. Mimo że nikt nie zetknął się z nim bliżej, bo szara śmierć nigdy nie pustoszyła tego Wymiaru, samo jego brzmienie wywoływało dreszcze. – Spójrz na niego – ciągnął Sellinaris – widzisz jego aurę? Ona. Ona ma otwartą. Złotą. A on? On nie ma aury!! Airen zawahał się. Sirden opuścił głowę, w duchu przyznając rację Władcy Ferrinu. Jeżeli tym mężczyzną zawładnęła jakaś zaraza, należało go zabić, póki jest nieprzytomny i póki nie zaraził innych. Sellinaris uniósł miecz powtórnie, teraz już przez nikogo nie powstrzymywany, ale zawahał się jeszcze przez chwilę. – Nie wiem, co z niego wypłynie. Nie wiem, jak zaraża. Odciągnijcie ją na bezpieczną odległość i sami trzymajcie się z dala. Miecze w pogotowiu. Wszyscy posłuchali. Sirden i Airen pochylili się nad Gabrielą, by przenieść ją w najdalszy kąt polany i wtedy… Dłoń dziewczyny drgnęła, a potem uniosła się powoli. Wstrzymali oddech z nadzieją, że Gabriela odzyskuje przytomność, ale jej ciało, oprócz tej dłoni, która zawisła w powietrzu, pozostało nieruchome. Dłoń popłynęła w kierunku Karina, kciuk spoczął na czole mężczyzny i… srebrna gwiazdka rozjaśniła twarz nieprzytomnego, a zgasła u dziewczyny. Ręka Gabrieli opadła. Nieprzytomny nagle wyprostował się jak struna, potem zgiął i zaczął wić się w konwulsjach. – Zabierzcie ją!! – krzyknął Sellinaris i sam cofnął się w panice.
Sirden porwał dziewczynę na ręce i odbiegł jak najdalej, a potem stał i patrzył wielkimi oczyma na to, co się dzieje. Karin krztusił się, usiłując wyrzucić z ciała coś, co… Wił się, dusząc, łapiąc za pierś i za gardło, a Ostatni pomyślał, że to zbyt straszna śmierć, że powinien ulżyć temu mężczyźnie… I wtedy tamten padł na kolana, zgiął się wpół i zwymiotował. Szara breja zaczęła się kształtować w coś podobnego do embrionu, tyle że twarz żadnego embrionu nie bywa tak straszna. Okrągła dziura ust wydawała z siebie dźwięk podobny do kwilenia noworodka, dwa puste oczodoły szukały żywiciela… I wypatrzyły. Poczwara zaczęła pełznąć najpierw powoli, a potem coraz szybciej w kierunku najbliżej stojącego Sellinarisa. On czekał z uniesionym mieczem, gotów roznieść tę potworność na strzępy. Nagle znikąd pojawił się Tamar, z którego czoła wystrzelił srebrny róg, przydepnął poczwarę kopytem, a potem wbił róg w miejsce, w którym powinna mieć serce. Róg pękł. Chlusnęła srebrnoczerwona krew. Poczwara zaskowyczała tak głośno i tak strasznie, że zjeżyła włosy na głowie wszystkim, którzy musieli tego słuchać i na to patrzeć. Tamar osunął się powoli na murawę, a jego krew zmieszała się z krwią duszobójcy. Poczwara znieruchomiała. Szafirowe oczy Cienia wpatrzone w niebo rozbłysły i zgasły. Odszedł. – Sellinarisie!!! – pełen rozpaczy krzyk Sirdena spowodował, że wstrząśnięci śmiercią duszobójcy i jednorożca spojrzeli na niego. Ostatni, tulący przez cały ten czas dziewczynę do siebie, kładł ją teraz na ziemi i wołał władcę. Sellinaris był przy nich w paru skokach. Złoto-zielone oczy patrzyły nieruchomo w czarne niebo. – Zrób coś, na bogów!!! Ona nie oddycha!!! Sellinaris dopadł Gabrieli, przyłożył palce do tętnicy szyjnej. Pulsu nie było. Złota aura zgasła. Próbował wejść w jaźń dziewczyny i zawrócić ją. Próbował oddać własną życiodajną energię. Próbował wszystkiego… Ale wszystko na próżno. Wreszcie z niedowierzaniem spojrzał na Ostatniego. – Ona nie żyje. – Ratuj ją, błagam. Oddam ci Gabrielę i zrobisz z nią, co zechcesz, ale ratuj… – Ona nie żyje – powtórzył Sellinaris.
Airen k’Hor przypadł doń i szarpnął go za ramię. – To Wybawicielka! Nie może umrzeć! – Już umarła. – Sellinaris cały czas mówił tym samym zdumionym tonem. – Wyleczyłem ją ze wszystkich śmiertelnych obrażeń. Była bezpieczna, dopóki ty – spojrzał na kata – nie wziąłeś jej na ręce. – Nie będzie teraz absurdalnych oskarżeń! – zakrzyczał Góral. – Obaj władacie magią i energią. Zróbcie cokolwiek, oddam krew albo i życie, niech tylko ona wróci z martwych! – Ona wróci – usłyszeli cichy głos. Powoli, bardziej pełznąc niż idąc, do leżącego nieruchomo ciała zbliżał się Karin dell’Amar. Rozstąpili się przed nim, by mógł pochylić się nad Gabrielą. Ten mężczyzna ukrywał wiele sekretów. Może potrafił także wskrzeszać zmarłych? Ale on tylko zdjął z szyi rzemień, na którym wisiał mały, mosiężny kluczyk. Zawiesił go zmarłej na piersi, ucałował jej zimne czoło i szepnął: – Wróć do mnie. Obiecałaś. – Po czym delikatnym muśnięciem dłoni zamknął jej powieki. – I co?! I to wszystko, czym potrafisz się wykazać?! – krzyknął Sirden. Karin podniósł nań swe niesamowite rubinowe oczy. – To wszystko. Przenieście ją tam, gdzie będzie bezpieczna, ja będę przy niej… – Zachwiał się, wsparł na ręce, a potem padł nieprzytomny tuż obok ciała dziewczyny. Airen, który próbował go pochwycić, wstał z zaciętym, zdecydowanym wyrazem twarzy: – Zrobimy to, co powiedział. Tak jak zostało ustalone, jakby… – głos mu się załamał – nic się nie zmieniło, zabierzemy Wybawicielkę do Nolandii i postawimy przy jej ciele wieczną wartę. – W Feri’anie pochowalibyśmy ją w kryształowych grotach… – spróbował sprzeciwić się Sellinaris, ale Góral przerwał mu gniewnie: – Tu nie ma mowy o pochówku. Ona wróci! Władca Ferrinu podniósł ręce w geście poddania. – Jedno jest pewne: Lanoria i Raskăr nie mają już na kogo polować. – Skinął na swoich gwardzistów. – Zajmijcie się tym człowiekiem – wskazał Karina. – Owińcie w płaszcz, odszukajcie jego broń. – Co chcesz z nim uczynić? – zaniepokoił się Góral. – To, czego żądała Pani Lasu, trzymać blisko dziewczyny. Jedzie więc z tobą do Nolandii – odparł
opryskliwie Sellinaris. Nie dopuszczał jeszcze do siebie uczuć, które czaiły się gdzieś na dnie duszy, ale wiedział, że wcześniej czy później rozpacz, żal i poczucie strasznej straty dojdą do głosu. Teraz musiał kierować otępiałymi ludźmi, którzy najpierw przeżyli koszmar walki z duszobójcą, potem ciche zgaśnięcie tej, co ich ocaliła. – Sirden, jesteś ponoć namiestnikiem Edenu i Amarkandy? Ostatni z trudem oderwał wzrok od spokojnej twarzy Gabrieli. Pytanie dotarło doń z opóźnieniem. Kiwnął tylko głową. – Komu teraz służysz, skoro ona… odeszła? – Nikomu – warknął kat. – Jej śmierć zwolniła mnie ze służby. – A Władca Edenu? – Sellinaris wskazał mężczyznę, którego Gabriela przed śmiercią obdarowała srebrną gwiazdką. – Nic mnie nie obchodzi żaden władca. Służyłem pani Anaeli, a potem Gabrieli dell’Soll. – Co ze sobą zrobisz? – indagował łagodnie Sellinaris, mając w tym swój cel. – Od kiedy to ciebie obchodzi?! – Od teraz – uciął tamten. – Bądź przy swojej pani, bo jeżeli mieszaniec ma rację, może bogowie nam ją zwrócą. Powiedz tylko, z kim mam rozmawiać o rozejmie między Ferrinem a waszymi wojskami? Sirden nie zdążył odpowiedzieć. Nad ich głowami ćwierknął prosząco biały nietoperz, poharatany przez mało przyjazne magii drzewa Lasu Tysiąca. Wypatrzył niewidomymi ślepkami adresata i przysiadł na wyciągniętym przedramieniu. Sellinaris rozwinął rulonik, wpatrywał się coraz większymi oczyma w skreślone pospiesznie słowa, po czym syknął tylko: – Dass’ratt! – i oddał karteluszek Airenowi. Ten przeczytał i zbladł. – To… niemożliwe… Jak… Jak on to zrobił?! Napięcie na polanie wzrosło jeszcze bardziej. Wszyscy przytomni utkwili wzrok w obu śmiertelnie pobladłych władcach. – Sirden… Udasz się z nami teraz, natychmiast, do Nolandii – odezwał się wreszcie Sellinaris, powoli, bardzo powoli wypowiadając każde słowo. – Musimy omówić sytuację. Nim Ostatni zdążył zaprotestować albo się zgodzić, Władca Ferrinu podał mu karteczkę, na której
były tylko trzy słowa: „Raskăr uwolnił smoki”.
***
Podniosła się i rozejrzała. Otaczał ją mrok, łagodnie rozjaśniany drobinami złota unoszącymi się w pustce i cisza przerywana dalekim rytmicznym dźwiękiem, który skądś pamiętała, ale… nie chciała sobie przypominać skąd. Wiedziała, że tam w Ferrinie umarła, że straciła daną sobie szansę, domyślała się, że bogowie odesłali ją na Ziemię, bo nie sprostała ich oczekiwaniom, chciała tylko mieć nadzieję, że uratowała jego, Karina, przed czymś gorszym niż śmierć. „Zapamiętaj moje imię” – te słowa będzie nosić w sercu do końca życia, jeśli ma przed sobą jakieś życie. Jak dobrze rozumiała teraz swoją mamę, Anaelę, która straciła i Ferrin, i swoje dopełnienie, skazana na samotne trwanie dzień po dniu w nędznej chatce na polance… Ona, Gabriela, nie chciała tam wracać! „Zapamiętaj moje imię…”. – Karin? – Spróbowała. – Karin?! – krzyknęła głośniej. Odpowiedziała jej cisza. Ta cisza i pustka były straszne. – Karin!!! – Gabrielo. Odwróciła się z nadzieją. Nadchodził ku niej książę Reikan. Wyciągnęła ręce i pobiegła do niego. Przytulił ją tak, jak kiedyś tulił i pocieszał jej matkę. – On żyje, prawda? – Tak, Karin żyje – odparł cicho. Zaszlochała krótko z niewypowiedzianej ulgi. – A… ja? Ja muszę wrócić na Ziemię? Zawiodłam? Reikan postawił ją przed sobą, położył jej ręce na ramionach i uścisnął mocno. – Bogowie tak łatwo nie rezygnują z krwi dell’Idarei. Wrócisz, gdy uwierzą w ciebie powtórnie.
– Co mam zrobić, by ich przekonać? – uczepiła się tych słów i nadziei z nimi związanej, gorączkowo wyrzucając z siebie potok pytań: – Jak wrócić do Ferrinu? Gdzie mogę spotkać Primeę i Saetina? Zaprowadzisz mnie do nich? Reikan pokręcił głową. Nadzieja zgasła tak nagle, jak się pojawiła. – Jeżeli naprawdę chcesz wrócić, znajdziesz drogę. A teraz zaśnij, Gabrielo, to miejsce jest twoją kołyską. – Pogłaskał ją po policzku. – Niech ci się przyśni twój Karin, twoje dopełnienie… Ukojona tymi słowami, patrzyła jak Reikan odchodzi, a potem zwinęła się w kłębek, otoczona mrokiem i drobinkami złota i zasnęła… Obudził ją uporczywie powtarzający się dźwięk. Pik! Pik! Pik! Długie chwile próbowała zignorować go i spać dalej, ale wwiercające się w mózg pikanie nie pozwalało uciec w sen. – Odzyskuje przytomność! – Usłyszała nagle czyjś cichy głos. – Wezwijcie ordynatora! Ordynatora? – zdziwiło ją to słowo. W Świecie Światów nie było… W Świecie Światów może i nie! Otworzyła szeroko oczy i natychmiast poznała miejsce, w którym się znajdowała: sala OIOMu. Patrzyła przerażona na krzątające się wokół zaaferowane pielęgniarki, patrzyła na pochylającą się ku niej lekarkę, omiotła wzrokiem stojak na kroplówki, z których ściekał do jej żył jakiś płyn, na monitor, wskazujący rytmiczne bicie jej serca. Była na Ziemi. – Nie chcę! – krzyknęła, choć z wysuszonego gardła wydobył się ni to pisk, ni skrzek. Próbowała się podnieść, ale natychmiast pielęgniarki przyskoczyły, opierając dłonie na jej ramionach. – Spokojnie, kochanie. Już wszystko dobrze. Nic ci nie grozi – zaczęła uspokajającą litanię pani doktor. Anna Myszyńska, jak udało się Gabrieli odczytać na identyfikatorze. – Ordynator zaraz tu będzie. Opadła na poduszki. Jej bunt na nic się tutaj nie zda. Może później, gdy wróci do domu… Wszedł starszy mężczyzna, na którego widok kobiety z szacunkiem odsunęły się od łóżka. – Jak się mamy? – zagaił dobrodusznym tonem, przysiadając obok Gabrieli. W parę chwil przejrzał wskazania aparatury i uśmiechnął się zwycięsko. – Nie wiem, jak się macie. Ja mam się dobrze – wychrypiała Gabriela. – Pamiętasz, dziecinko, jak masz na imię? – zignorował jej wrogi ton.
– Owszem. Gabriela dell’Soll. – Ucieszył się wyraźnie i pospiesznie zanotował. Czyżby do tej pory nie wiedziano, kim ona jest? – A pamiętasz, gdzie mieszkasz? Chciała krzyknąć ze złością, że w Edenie, a dokładnie w Dalekim Dworze!, ale odparła cicho, pokonana przez rzeczywistość: – W leśniczówce Stary Gaj. – A gdzież to jest? – zdziwił się. – A gdzie ja jestem? – odpowiedziała pytaniem. – W Szpitalu Bielańskim w Warszawie. Na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. – To akurat zauważyłam. W tym roku skończyłam medycynę. – A więc koleżanka po fachu! – znów się ucieszył. Lecząca – chciała sprostować, ale coś ją zastanowiło… – W Warszawie? A skąd ja się wzięłam w Warszawie? – Do Świata Światów przeszła przecież ze Starego Gaju! – No właśnie, dobre pytanie. Znaleziono cię ciężko pobitą, w stanie śmierci klinicznej, na podjeździe do szpitala, Gabrielo. Ktoś cię podrzucił. A my wykurowaliśmy. – Uśmiechnął się. – Chyba tylko ja wierzyłem, że kiedykolwiek wyjdziesz ze śpiączki. – Nagle spoważniał. – Policja będzie chciała zadać ci kilka pytań. Gdy cię zobaczyli, chcieli gołymi rękoma rozerwać bandziora, który mógł tak zmasakrować kobietę. Przed następnym pytaniem musiała przełknąć, bo wiedziała, kto mógł ją w ogóle zmasakrować. Oczywiście Devon de’Lanor. – Czy zostałam… tylko pobita, czy też…? – Ach, o to się martwisz! No tak – poklepał ją po ręce, a widząc strach w jej oczach, pospieszył z wyjaśnieniem: – Tylko pobita, moje dziecko. „Tylko jak tylko”, zdawały się mówić oczy lekarza. – Jak długo tu jestem? – zapytała, zastanawiając się, kiedy będzie mogła się wypisać. – Niecałe trzy miesiące… – Trzy miesiące?! – aż usiadła.
Pielęgniarki znów zmusiły ją, delikatnie, acz stanowczo, by się położyła. Zamknęła oczy, całkowicie wyczerpana. Trzy miesiące… Co przez trzy miesiące mogło wydarzyć się tam? – Zdrzemnij się, moje dziecko – usłyszała, kiwnęła głową, a pikanie aparatury, zgodne z biciem jej serca, podziałało tym razem usypiająco. Śniła… – Gabrielo! Jego głos! Skądś z ciemności, które ją otaczały, dobiegał jego głos! Nie Reikana, lecz… – Karin, tu jestem! Karin!!! W jednej sekundzie był przy niej, w drugiej porywał w ramiona i tulił tak mocno, jakby miał już nigdy z nich nie wypuścić. – Bałem się, że nie wrócisz – wyszeptał, kryjąc twarz w jej włosach. W odpowiedzi wtuliła się weń jeszcze mocniej, ale on oderwał dziewczynę od siebie na wyciągnięcie ramion, obejrzał ją płonącym spojrzeniem rubinowych oczu od stóp do głów, po czym znów zamknął w ramionach. – Jesteś cała… Trwali tak długą chwilę, rozkoszując się swoją bliskością. Tym, że znów się odnaleźli. – Dzień w dzień i noc w noc wzywałem cię. Próbowałem cię odnaleźć pośród snów – wyszeptał. – I oto jesteś. – Objął jej twarz dłońmi i uniósł ku sobie. Patrzyła na tego mężczyznę, jakby widziała go po raz pierwszy: surowe rysy twarzy, łagodzone nieco przez długie czarne włosy; prosty, szlachetny nos, gładkie policzki, bez cienia zarostu, no i te oczy… Te niesamowite oczy koloru burgunda, teraz o źrenicach tak szeroko rozwartych, że niemal czarne. – Wiem – puścił ją nagle. – Wzbudzam wstręt. Przepraszam. Oniemiała. – Wstręt? – Odmieniec. Demon. – Wzruszył ramionami. W świecie elfów Karin nie mógł się równać urodą ani z fascynująco mrocznym Sellinarisem, ani z lodowato pięknym Lanorem. Istotnie, można było powiedzieć, że Karin wygląda demonicznie, gdy migdałokształtne oczy płonęły w ciemnościach niczym dwa rozżarzone węgle. Gdyby miała wyobrazić sobie Księcia Ciemności, byłby to właśnie Karin, ale… ona go pragnęła. Właśnie takiego.
– Ty mi się podobasz. Bardzo – powiedziała zawstydzona, patrząc gdzieś w dół. – Ja… chciałabym z tobą być. – Przyjrzyj się mi! – Znów chwycił twarz dziewczyny w dłonie. – Własna matka nie mogła na mnie patrzeć! – A dla mnie jesteś najpiękniejszym mężczyzną w obu światach! – odparła z takim samym gniewem, a potem… potem zamknęła mu po prostu usta pocałunkiem. Leżeli na boku, wpatrzeni w siebie. Byli we śnie Gabrieli, ale ten pocałunek, odbierający zmysły z rozkoszy, wydawał się całkiem realny. Karin z trudem się oderwał od ust dziewczyny, ona nadal czuła płomień w całym ciele. A więc tak to jest – westchnęła, zauroczona, zakochana, zapatrzona. – Tak to jest… – Niedługo będę musiał wracać – szepnął, dotykając koniuszkami palców jej policzka, jakby chciał, by całe ciało zapamiętało nie tylko smak i zapach, ale też gładkość skóry Gabrieli. – Ale przyjdziesz znowu?! – aż usiadła, przerażona, że mogłaby go więcej nie zobaczyć. – Będę próbował, tak jak próbowałem przez cały ten rok. – Rok?! W Świecie Światów minął aż rok?! Przytaknął, wstając i wyciągając do niej rękę. – Dokładnie rok temu zmarłaś na polanie w Lesie Tysiąca. Sellinaris nie zdołał cię ocalić. – Sellinaris?! Ocalić?! Chyba przeciwnie… Uśmiechnął się. – Musimy sobie jeszcze wiele opowiedzieć, moja pani. – Nie mów tak do mnie. Jak sługa – szepnęła i nagle zobaczyła to, na co do tej pory nie zwróciła uwagi. Srebrną gwiazdkę na jego czole. – Właściwie to ja służę teraz tobie – rzekła ze zdumieniem. – Jesteś Władcą Edenu! – Uratowałaś mnie tym – uniósł jej dłoń do czoła, potem do ust i ucałował wnętrze. – Tym darem uratowałaś mnie i Świat Światów przed szarą śmiercią. Oddam ci Eden, gdy tylko wrócisz z… Gdzie właściwie jesteś? – Na Ziemi – westchnęła. – I nie mam pojęcia, jak otworzyć portal powrotny. Nie wiem skąd, nie wiem, kto mnie przeprowadzi. Obudziłam się z letargu zaledwie godzinę temu, i to w miejscu, z którego nie wyruszałam do Ferrinu.
– Posłuchaj, Gabrielo, bo to ważne, a na mnie już czas. Gdy odeszłaś, powiesiłem na twej szyi kluczyk, który ja sam nosiłem od zawsze. – Zaczął mówić coraz szybciej i coraz mocniej ściskać jej dłoń. – Nie wiem, jakie drzwi otwiera, ale miałem kiedyś wizję ciebie przechodzącej do Świata Światów z tym kluczykiem w dłoni. Drzwi były… – głos rwał się, Karin zanikał – lochy… piwnica… ktoś, kogo kochasz… Zapadła ciemność, a w tej ciemności została sama. – Wróć do mnie! – krzyknęła rozpaczliwie… … i usiadła na łóżku z twarzą mokrą od łez. – Pani Gabrysiu, proszę się położyć – usłyszała głos pielęgniarki.
*
Karin ocknął się z głębokiego transu, czując jeszcze na ustach ciepło i miękkość jej ust. Leżał przez chwilę, rozkoszując się tym wspomnieniem, brzmieniem jej głosu, dotykiem rąk, światłem w oczach i słowami. Słowami, które po raz pierwszy w samotnym życiu tego mężczyzny rozpaliły maleńki płomień nadziei. Wydając się ohydnym samemu sobie, widział wyraz obrzydzenia w oczach kobiet. Gdy był młodszy, każde zbliżenie – po ciemku, w pośpiechu, ze wstydem – było dlań tylko udręką, tym większą, że on nie potrafił żądzy zwalczyć, a niewolnice, które szły z nim na siano, nie mogły odmówić synowi lorda. Z biegiem lat narzucił sobie żelazną dyscyplinę i wyplenił z siebie pragnienie miłości niczym zarazę. Nauczył się obywać bez kobiet. Podczas samotnych wędrówek marzył czasem o towarzyszce życia, która ujrzy w nim nie tylko pomiot Saetina, w której oczach zamiast strachu i odrazy zobaczy miłość, ale rzeczywistość przerosła to małe ciche marzenie. Oczy cudownej istoty o imieniu Gabriela powiedziały Karinowi o wiele więcej niż usta i o wiele więcej niż sobie wymarzył. Zaśmiał się, szczęśliwy, ale nagle śmiech zgasł. To był tylko sen. Ona nie żyje… Ubrał się, w pośpiechu dopinając czarną koszulę, i zbiegł na dół, gdzie mieściły się groty. Tam, zatopieni w bryłach kryształu, spoczywali wiecznym snem Władcy Nolandii. Tam też, zanurzone we fiołkowym ametyście, złożono ciało Gabrieli. Dwóch Górali – od roku, dzień i noc – stało na straży: w razie gdyby dziewczyna zaczęła się budzić, mieli rozbić kryształ i ją uwolnić. Teraz też wieczna straż, tak jak obiecał Airen k’Hor, czuwała. Na widok Karina zasalutowali, oddał im honory, nie patrząc na nich, ze wzrokiem utkwionym w Gabrieli. Klęknął obok ametystowej trumny i przeciągnął dłonią po gładkiej, wypolerowanej do
połysku powierzchni. Wyglądała, jakby zasnęła wczoraj wieczorem i jeszcze się nie obudziła. Odziano ją w suknię Leczącej, którą tak ukochały i ona, i jej matka, w szkarłatny płaszcz, którego pyszny złoto-czarny haft przebił wszystkie dotychczasowe. Czoło zdobił diadem z białego złota i ametystów, przysłany z Ferrinu. Drobne, białe dłonie, złożone na piersiach, obejmowały rękojeść Czarnego Tytanianu. Szyję zdobił medalion, Serce Ferrinu. Mały mosiężny kluczyk, który w chwili śmierci zawiesił jej na szyi… znikł nie wiedzieć kiedy i jak. – Obudź się – wyszeptał Karin. – Wróć. Tak bardzo jesteś nam potrzebna. Tak bardzo jesteś mi potrzebna. Ileż godzin spędził w tej grocie, gładząc zimny, gładki kamień i modląc się do niej tak, jak teraz się modlił… Ile godzin na przemian błagał i przeklinał swoich bogów… Usłyszał za sobą ciche kroki i nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto nadchodzi. Sirden bywał tu tak często jak on sam. Stanął teraz po drugiej stronie ametystowej trumny i wpatrzył się w twarz dziewczyny, szukając na niej, jak zawsze, śladów życia. Karin podniósł na kata oczy i dopiero teraz ujrzał, jak tamten postarzał się przez ów rok. Elfowie są długowieczni, ale nie nieśmiertelni. Umierają wtedy, gdy uznają, że ich czas się skończył, a Karin po raz pierwszy przestraszył się, że Ostatni właśnie to postanowił. – Lordzie, mam dobre wieści – zaczął. Kat spojrzał nań obojętnie. Dla niego dobre wieści skończyły się wraz ze śmiercią Anaeli, a już na pewno jej córki. – Ona żyje! – wypalił Karin. Ostatni poderwał głowę. – Mów! – rzucił tylko. – Nawiązałem z nią kontakt! Jest cała i zdrowa! Na Ziemi! – Jest duchem? – Nie – Karin pokręcił w zastanowieniu głową. Wydawała się bardzo cielesna. Spłonął rumieńcem, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważy. – Powiedziała, że obudziła się godzinę wcześniej, musi więc posiadać ciało, które budzi się i zasypia… – Jak może posiadać ciało, skoro jej cielesna powłoka jest tu? – Sirden znów się przygarbił, tracąc rozbudzoną przed chwilą nadzieję. – Nie wiem. Nawet jeżeli tam jest duchem, będzie próbowała tutaj wrócić – odrzekł z przekonaniem
Karin. – Skąd wiesz? Pytałeś ją, czy w ogóle chce wrócić? Ja nieco wiem o życiu na Ziemi, tam było spokojnie. Tutaj zdążono ją… – Wróci – przerwał mu Karin z taką pewnością, że kat spojrzał nań podejrzliwie, co mężczyzna zniósł z kamienną miną. Ostatni kiwnął wreszcie głową. – Nim wróci, zastanów się, jak jej powiemy o zniknięciu Sarisa. I o całej reszcie. A może powinna dowiedzieć się, zanim wróci, by mieć wybór? – Sirden posłał ostatnie spojrzenie śpiącej w swej kryształowej kolebce dziewczynie, skinął głową Karinowi i strażnikom, i odszedł. Może nieco bardziej wyprostowany niż wtedy, gdy tu przyszedł.
*
Gabriela siedziała w pustym przedziale wsłuchana w monotonny stukot kół. Działał na nią kojąco i pozwalał przemyśleć wydarzenia ostatnich dni, tygodni, miesięcy… Jeszcze niedawno jechała tym samym pociągiem, wiedząc, że na stacyjce czeka na nią czarny jednorożec pod postacią przepięknego wierzchowca, w domu stęskniona mama i równie niecierpliwie jej wypatrująca ciocia Kamila. Dzisiaj prawdopodobnie nie czekał na nią nikt. Do leśniczówki od dwóch tygodni – od kiedy wypuścili ją z OIOM-u na oddział ogólny – nie mogła się dodzwonić. Strach przed tym, co zastanie na miejscu, czy raczej kogo nie zastanie, dławił w gardle. Pociąg dojeżdżał do stacji. Saris nie będzie wyglądał zza parkanu jak zwykle – czeka na Gabrielę tam, w Ferrinie. Uśmiechnęła się przez łzy. Ferrin… Jeszcze ktoś oczekiwał jej w tamtym świecie… Na wspomnienie rubinowych oczu i gorących ust poczuła ciepło w okolicach serca i nie tylko tam… Karin przyszedł do niej jeszcze tylko raz. Tym razem na czułości nie było czasu, bo coś – jakaś straszliwa siła – co rusz szarpało mężczyznę z powrotem, tak że połączone dłonie Gabrieli i Karina wyślizgiwały się z uścisku. Mówił straszne rzeczy: że Raskăr uwolnił smoki. Że trwają przygotowania do wielkiej wojny: ostatniej wojny nolandzkiej, która albo da zwycięstwo smokom i wtedy elfowie, Górale i ludzie zostaną zmieceni z powierzchni ziemi, albo pokonane zostaną smoki. Ale według przepowiedni bez niej, Gabrieli, Wybawicielki, nie jest to możliwe, bo to ona, jak niegdyś Amarilla dell’Soll, musi złożyć ofiarę i sprowadzić pokój do Świata Światów. Że wszystkie istoty myślące zjednoczyły się, by dotrwać do jej, Gabrieli, powrotu, ale… smoki już rozpoczęły rzeź. Wtedy znów coś pochwyciło go za gardło i szarpnęło wygiętego w tył. Gabriela krzyknęła tak głośno, że się obudziła. Rozejrzała się półprzytomnie. Na bogów! To jej stacja!
Wysiadła pospiesznie, cały czas słysząc wyrzucane gorączkowo, urwane w połowie, słowa Karina. Nie miała ze sobą żadnego bagażu, bo też znaleziono ją niemal nagą, w podartej koszulce, z mosiężnym kluczykiem na rzemyku. Od szpitala dostała pieniądze na jakieś dżinsy, podkoszulkę, majtki, szczoteczkę do zębów, dowód osobisty i bilet na pociąg, ale brak wszystkiego innego specjalnie Gabrieli nie martwił: może było to już przyzwyczajenie wyniesione z Ferrinu, że wszystko samo skądś się brało? Była głodna, stawiano przed nią zupę i pieczyste, nie miała co na siebie włożyć, szyto dla niej suknię, była ranna, ktoś zajmował się i nią, i jej ranami. Właśnie… rany… Gabriela już w szpitalu wysnuła pewną hipotezę na temat swego powrotu na Ziemię. Być może tam, w Ferrinie, została podczas upadku tak pokiereszowana, że umarłaby – bogowie przenieśli ją więc tutaj, gdzie za pomocą nowoczesnej medycyny można było wyprowadzić ją ze stanu śmierci klinicznej. Pozostawało jedno pytanie: bogowie mogli po prostu cofnąć czas lub zapewnić jej miękkie lądowanie. Po co mieliby się fatygować leczeniem Gabrieli w Szpitalu Bielańskim? Więcej! Mogli ją powrócić z martwych jak Amrego… Sirdena… A może moc ferrińskich bogów w stosunku do Ziemian jest ograniczona? Nie. Hipoteza Gabrieli stawała się mocno naciągana… – Pani Gabrysiu, podwieźć panią? – usłyszała głos sąsiada. Właśnie mijał ją rozklekotanym maluchem. Z uśmiechem wdzięczności skorzystała z propozycji. – Gdzie pani konik? Ten karosz? Zawsze na panią czekał… Pan Marian, który również miał małą stadninkę, ciągle namawiał mamę, by sprzedała mu Sarisa, za każde pieniądze, albo chociaż pozwoliła pokryć nim klacze. Gdy Saris był obecny przy tych rozmowach, a przeważnie był, bo Saris zawsze i wszędzie był obecny, Gabriela, słuchając jego mentalnych komentarzy, płakała ze śmiechu. – … Kamilą. – Słucham? – zamyślona, nie usłyszała, co sąsiad powiedział. – Źle jest z tą naszą panią Kamilą, mówię. Po śmierci pani Karoliny nie może dojść biedaczka do siebie. Konie rozdała. Krowy rozdała. Psy… psy są, ale zaniedbane, a ona – co zajrzę, leży, czy ranek, czy południe, czy wieczór i w sufit patrzy. To mi na tę, no, desperację wygląda… – Depresję – poprawiła go odruchowo i zaczęła kręcić się niecierpliwie. Ciocia jest chora, a do domu jeszcze kilka kilometrów… Gdy w końcu dojechali, ledwo podziękowała panu Marianowi i już wpadała z krzykiem na podwórko. Już wbiegała do domu. Kamila stała w drzwiach swojej sypialni i sama wyglądając jak duch, patrzyła na Gabrielę, jakby
ujrzała ducha. Wreszcie ze szlochem: Moja córeczka! – porwała dziewczynę w ramiona. Osunęły się na brudną podłogę, na przemian śmiejąc się i płacząc. – Czy to już koniec Gry? – zapytała z nadzieją Kamila, gdy zdołała odzyskać głos. – Wróciłaś? Gabriela spoważniała nagle. Koniec Gry? Gra się nawet nie rozpoczęła! Pokręciła głową, co sprawiło, że uśmiech na twarzy ciotki zgasł jak zdmuchnięta świeca. – Odejdziesz więc? Zostawisz mnie jak ona? – wskazała zdjęcie Anaeli, obejmującej Sarisa. – Po to was odzyskałam, by tracić jedną po drugiej? – Ja też ją straciłam, ciociu – rzekła cicho Gabriela. – Ale zyskałaś ukochany, wymarzony Ferrin, na którego punkcie obie miałyście zajoba! – W głosie Kamili była gorycz. Ona została sama tu, na Ziemi, podczas gdy… Ech… Gabriela odejdzie do swego Ferrinu, a jej, Kamili, przyjdzie zgnić w samotności. – Ferrin nie jest tak wspaniały, jak to sobie wyobrażałam – głos dziewczyny był coraz cichszy i mniej pewny. – Na dzień dobry zobaczyłam egzekucję na mojej matce, zaraz potem mój ojciec – tak poznałam Sellinarisa – o mało mnie nie zabił, a ślad po jego ciężkiej ręce długo nosiłam na policzku… – Uderzył cię?! – Wiązano mnie, bito, niemal zgwałcono. Mama nie przesadzała w swoich książkach: taki właśnie jest Ferrin – pełen magii, miłości i okrucieństwa. – I mimo to chcesz tam wrócić? Nie rozumiem tego… – Kamila bezradnie pokręciła głową. – Dlaczego? Bo jesteś władczynią? Bo jesteś wyjątkowa? Bo chodzisz w długich kieckach, koronie na głowie, uwodzisz każdego, kto nosi spodnie, i żaden nie potrafi ci się oprzeć? Jak ja nienawidziłam tych opowieści… – aż zgrzytnęła zębami, a Gabrielę przeraziła nienawiść w głosie kobiety. – Wielka, Wspaniała Władczyni Anaela dell’Soll zawsze Pierwsza z Przepowiedni… Kamila zaczęła cicho płakać, ale Gabriela nie wykonała najmniejszego ruchu, by ją pocieszyć, zmrożona tymi słowami. Do tej pory myślała, że ciotka kochała mamę, teraz dowiedziała się, że było wręcz przeciwnie. – Jesteś taka sama jak twoja matka: zarozumiała, podła egoistka, zapatrzona we własne rozbuchane ego – słuchała słów Kamili z rosnącym gniewem. – Ja byłam wam potrzebna do sprzątania, gotowania i zmywania garów. Trzask! Dłoń Gabrieli sama strzeliła ciotkę w twarz. Dziewczyna spojrzała na tę dłoń z niedowierzaniem, tak samo jak Kamila. Potem obie spojrzały na siebie. – Nie przeproszę cię, ciociu – powiedziała wolno dziewczyna. – Ten policzek ci się należał, bo zelżyłaś mnie i moją nieżyjącą matkę.
– Masz rację – odparła cicho Kamila, odgarniając z twarzy kasztanowe włosy, i wstała. Byłaby podobna do siostry, Anaeli, jak dwie krople wody, gdyby nie to, że przy tamtej zawsze wyglądała jak służąca, nawet gdy założyła jej białą suknię. Kamila nie była Anaelą i nigdy nie będzie. – Skoro Gra się nie skończyła, dlaczego wróciłaś? – zapytała Gabrielę oschłym tonem, a dziewczyna nagle zrozumiała, jak bardzo ta kobieta stała się samotna, gdy odeszli jednego dnia wszyscy, których kochała: cudem odnaleziona siostra bliźniaczka, Gabriela, którą uważała również za własną córkę, i nawet Saris, z którego komentarzy wszystkie trzy śmiały się czasem do łez. Gabriela trafiła do swego świata, bo co tu ukrywać: to Ferrin był jej światem, mając u boku Sarisa. Trafiła w wir wydarzeń, zapierający dech w piersiach. A Kamila… ona została przerażająco sama w przerażająco pustym domu. – Nie wiem, czemu mnie tutaj wrócono. Może tam po wypadku nie zdołaliby mnie wyleczyć? Kamila zmrużyła złoto-zielone oczy. – Ferrińscy bogowie? Nie mogli uleczyć? – Uśmiechnęła się z politowaniem nad naiwnością dziewczyny. – Myślę, że wystawili cię na próbę, pokazali, jaki naprawdę jest tamten świat, a teraz po raz drugi miłosiernie dają ci wybór: zostajesz na Ziemi albo wracasz tam. Gabriela pokręciła głową, zdumiona. O tym nie pomyślała… Powtórny wybór? Przed oczami stanął jej Sellinaris, chory z nienawiści, potem Lanor, zimnymi niebieskimi oczyma taksujący jej nagie ciało, Sirden, traktujący ją jak dziecko, i wreszcie Amre, ten ponoć najbardziej zaufany, oddany przyjaciel, krzywiący się na jej widok z pogardą. Przypomniała sobie słowa Karina: smoki rozpoczęły rzeź… Zaczęła się wielka wojna nolandzka… Powtórny wybór? I słodki pocałunek. I czułe spojrzenie rubinowych oczu. I dotyk jego dłoni. Wróć do mnie. Wybór był taki prosty! – Muszę znaleźć drzwi, które otwiera ten klucz – Gabriela wyjęła spod bluzki mosiężny kluczyk. Ciotka patrzyła na nią długą chwilę, po czym kiwnęła głową, jakby zaakceptowała decyzję dziewczyny, ujęła kluczyk w dłoń i wzruszyła ramionami. – Są tylko jedne takie drzwi w całym domu i zawsze się z twoją matką zastanawiałyśmy, gdzie się podział klucz do nich. A oto jest. – Zaprowadź mnie tam. – Gabriela poczuła, że podnoszą się jej włoski na karku z podekscytowania i przerażenia zarazem.
Ruszyła za ciotką do piwnicy. Niewielkie drzwi, sięgające jej do czubka głowy i wąskie na szerokość ramion, ukryte były za regałem, na którym kiedyś piętrzyły się słoiki z przetworami. Wspólnymi siłami odsunęły regał i… Gabriela włożyła kluczyk w zamek. Pasował. To był ten klucz. Klucz do Ferrinu. Przekręciła go i powoli otworzyła drzwi. Za nimi lśnił zielono niekończący się portal. Gwiazdy, planety, mgławice i galaktyki umykały do tyłu, jakby i Kamila, i Gabriela już znalazły się w jego wnętrzu. – Nikt nie czeka – szepnęła ciotka. – Kto cię przeprowadzi? Dziewczyna, zaniepokojona tym tak samo jak Kamila, wzruszyła ramionami. – To jest portal śmierci, prawda? Życie za przejście? – nadal szeptem pytała kobieta, a Gabriela skinęła tylko głową. – Więc chodź. To była chwila. Ciotka przeszła przez próg i pociągnęła dziewczynę za sobą, nim ta zdołała wyrwać rękę. Zieleń zawirowała. Gwiazdy, planety i galaktyki zmieniły się w wirujące oko cyklonu, które porwało Gabrielę ze sobą i cisnęło w dół.
ROZDZIAŁ VII
POWRÓT DO FERRINU
Rozchyliła zaciśnięte powieki. Zewsząd otaczało ją fiołkowe światło i… próbowała unieść dłoń, ale nie mogła ruszyć nawet palcem. Kamień! Była zakuta w kamień! W kamienną trumnę! No tak,
przecież tu umarła i została pochowana! Pochowana żywcem!!! Krzyknęła. A potem jeszcze raz. Czyjaś twarz pochyliła się nad nią i zniknęła, a potem Gabriela ujrzała unoszący się młot i ametystowa tafla pękła na tysiąc okruchów. Ktoś podał jej rękę. Ktoś podtrzymał plecy. Ktoś krzyczał albo płakał, czy może się śmiał. Oślepiona blaskiem portalu nie poznawała twarzy. Ogłuszona hukiem pękającego kamienia nie rozróżniała głosów. Zaczęła trząść się od szoku spowodowanego teleportacją i przerażeniem, jakie po niej nastąpiło, gdy… wreszcie… Poczuła obejmujące ją z całej siły ramiona i usłyszała wytęskniony głos: – Wróciłaś. Powiodła wzrokiem po zwróconych ku sobie twarzach. Sirden postarzał się. Elfia krew sprawiała, że oblicze miał idealnie gładkie, bez jednej zmarszczki, ale w oczach brakowało tej iskry, którą miał jeszcze rok wcześniej – Gabriela musiała się po raz kolejny przestawić na inną miarę czasu, bo dla niej powtórne życie zaczęło się, gdy przed dwoma miesiącami ocknęła się ze śpiączki. Rok temu więc Ostatni siedziałby wyprostowany, z żywo błyszczącymi czarnymi oczyma, czujny i gotowy do obrony, nawet gdy nikt by jej nie atakował. Obok niego siedział Amre, który też wyglądał, jakby minęło lat dziesięć. Przystojna, surowa twarz, pokryta jak zwykle kilkudniowym zarostem, przeorana była na czole i wzdłuż ust głębokimi bruzdami, świadczącymi o troskach spędzających sen z oczu i o trudnych decyzjach, które musiał podejmować. Karin – on się nie zmienił, może tylko zmężniał, już nikt nie powiedziałby o nim: chłopak czy młody mężczyzna. No i oczy, teraz barwy burgunda, jak zawsze gdy się czymś martwił, nie uśmiechały się do Gabrieli, poważne, jak i u reszty zebranych. Obok Władcy Edenu stał śnieżnobiały jednorożec, najwyraźniej służący Karinowi, bo starał się, tak jak zawsze czynił to Saris, stykać przynajmniej cząstką ciała, czy choć pasemkiem grzywy ze swoim panem. Dalej siedział nieznany dziewczynie elf, odziany w prosty czarny strój. Domyśliła się, że to ferriński kat, ale co miałby on robić na tej naradzie oprócz wykonywania wyroków swego pana, nie miała pojęcia. Skinął dziewczynie głową. Jego pan – Sellinaris, o, ten nie zmienił się ni na jotę. Jak zawsze piękny, wzbudzający postrach i szacunek, siedział z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami i wbijał antracytowe spojrzenie w twarz Gabrieli. Przeniosła czym prędzej wzrok na Airena k’Hora. Góral siedział z rękoma wspartymi o blat stołu. Nigdy nie dowiedziała się, ile ma lat, ale teraz wyglądał jak człowiek stojący nad przepaścią. Wiedziała, że albo przeżyje tę wojnę, gdy wygrają,
albo umrze – i nie będzie to śmierć od ran. – Możemy zaczynać – odezwał się, widząc, że wszyscy już napatrzyli się na powstałą z martwych Gabrielę dell’Soll. – Nie możemy – sprzeciwiła się odruchowo. – Brakuje Sarisa. Nagle wszyscy uciekli wzrokiem w bok. Poczuła zimny dreszcz… – Gdzie jest Saris? – zapytała wolno. – Zaginął – odburknął Sirden. – W noc twojej śmierci. Przez chwilę siedziała ogłuszona tymi słowami. – Jak to: zaginął? Gdzie jest? W Ferrinie? Edenie? Jak może zaginąć istota myśląca wielkości konia?! Mój najwierniejszy przyjaciel?! Szukaliście go?! A może, widząc, że nie żyję, położyliście krzyżyk i na Sarisie?! – Szukali go wszyscy, łącznie ze mną – ostro uciszył jej wybuch Sellinaris. – Nie odpowiada na wezwanie. Nie widziano go w żadnej lordii. Pani Lasu nic o nim nie wie, a gdyby był w Edenie, to byłby tu z nami. Pogódź się więc na razie z tym, że Sarisa nie będzie na dzisiejszej naradzie, a potem wzywaj go i szukaj do woli. Tak zgaszona opadła na oparcie swojego krzesła. Saris zaginął. Jak świat, jej świat, może istnieć bez ukochanego jednorożca? – Możemy zaczynać – powtórzył Airen znużonym głosem. – I nie przerywajcie mi pierdołami, bo nigdy nie skończymy. Gabriela już miała się odezwać, że Saris to nie pierdoła, na bogów!, ale poczuła silny uścisk dłoni Sirdena. Nie patrząc na nią, pokręcił ledwo zauważalnie głową. – Słuchajta więc, ludzie i nie ludzie. Znajdujemy się nie byle gdzie. – Władca Nolandii potoczył wzrokiem po grocie wykutej w czarnym, połyskliwym kamieniu. Leżała w górach otaczających Smoczy Stos i każde z nich przyszło tutaj osobno, eskortowane przez swoich ludzi, którzy zostali odesłani. Drzwi, z tego samego kamienia, zatrzaśnięto na głucho za ostatnim z zebranych. – W tym miejscu, na tym stole dokonywano dwieście lat temu egzekucji na smokach, które nie poddały się i nie zgodziły na uśpienie. Ten kamień, podłoga, ściany przesycone są smoczą krwią. Gabriela odruchowo oderwała łokcie od blatu stołu i wbiła wzrok w jego powierzchnię. Dzięki wybujałej wyobraźni usłyszała krzyki konających zwierząt, poczuła zapach strachu i krwi… Inni siedzieli nieporuszeni. – Złożone w tym miejscu przysięgi obowiązują na śmierć i życie. Ważcie więc słowa, nim je wypowiecie – ciągnął Airen, a wszyscy pokiwali głowami, przyjmując te warunki, które Gabrieli
coraz bardziej mroziły krew w żyłach. – W tym miejscu jesteśmy sobie równi: nie ma tu władców i poddanych, ludzi i nie ludzi, podziału na kobiety i mężczyzn, wolnych i niewolnych. Nie będzie żadnych „Wasza Wysokość”, „mój panie” czy „lordzie”. Tylko imiona. My znamy się już wszyscy. Gabriela powinna poznać Skijorda, ferrińskiego kata, który jest tutaj w określonym celu – poznasz ten cel później – oraz Shine’a, Cienia służącego Karinowi, który na tej naradzie reprezentuje jednorożce i lwiany. Cień uśmiechnął się do dziewczyny szafirowymi oczyma. – Chciałbym teraz przekazać zebranym prośbę o miejsce przy Czarnym Stole jeszcze kogoś, kto, zagrożony jak cały nasz świat, pragnie przyłączyć się do sojuszu. Oczy wszystkich spoczęły ponownie na twarzy małego człowieka. Przecież wszystkie rasy i krainy były już reprezentowane. – Jest to Devon de’Lanor. Zapadła martwa cisza. Gabriela aż wstrzymała oddech. Chyba nie dopuszczą do tajemnego grona mordercy i gwałciciela?! – Musimy go przyjąć jednogłośnie. Sprzeciw kogokolwiek odrzuca kandydaturę. Gabriela chciała wstać i wykrzyczeć wszystkim swoje ostatnie wspomnienia z tego świata, gdy znów poczuła uścisk ręki Sirdena. Słowa uwięzły jej w gardle. Pod powiekami zapiekły łzy. Uniosła oczy i napotkała rubinowe spojrzenie Karina. On wiedział… – Jak możemy ufać bezwzględnemu zabójcy, który nie zna żadnych zasad? Zdradzi nas przy byle okazji, jeśli Raskăr zaproponuje większą stawkę – rzekł twardym głosem, a Gabriela podziękowała mu uśmiechem. – Zgodziłbym się z tobą – odparł Airen – gdyby nie jedno: przymierza zawartego przy tym stole nie można złamać. – Lanor złamie każde przymierze – prychnął Amre. – To tutaj działa jak uwarunkowanie. Żadna siła ludzka, boska ni smocza go nie przełamie – odrzekł spokojnie Góral. – Sprawdzałeś? – w głosie Sellinarisa nie było ironii. Była ta sama śmiertelna powaga co u wszystkich. – Tak – padło w odpowiedzi. – Ostatni na tym stole leżał… Raskăr. Dał słowo, by ratować życie, a potem chciał uciec. Stół… nie puścił go. Gabriela ponownie zabrała ręce i cofnęła się na krześle, byle dalej od czarnego kamienia. – Raskăr skończył w tytanianowej obroży jak inne smoki. Powiedziałem: to miejsce wymusza
dotrzymywanie obietnic, dlatego tutaj właśnie nas zebrałem. Głosujmy nad przyjęciem Lanorii do unii sprzymierzonych. Ja, choć bardzo niechętnie, jestem za. Mogą się przydać. – A już na pewno lepiej mieć zabójców po swojej stronie niż za plecami – zgodził się Skijord. – Popieram Airena. Gabriela dziwiła się przez moment, że zabrał głos przed swoim panem, ale przypomniała sobie słowa Górala: tu nie było panów. – Możesz… – usłyszała w umyśle głos Sirdena, ale kat skrzywił się z bólu i umilkł. – Zapomniałem dodać – odezwał się Góral – że kamień, z którego zbudowana jest ta jaskinia, nie przepada za magią. Za mentalnymi intrygami także nie. Radzę mówić na głos to, co chcecie sobie przekazać. – Możesz się nie zgodzić – Sirden zwrócił się do Gabrieli. – To ciebie Devon chciał zgwałcić. Gabriela wbiła wzrok w dłonie, ciasno splecione na kolanach. Na pewno wszyscy patrzyli teraz na nią. Sirden, doprawdy, mógłby być nieco delikatniejszy… – A ja ją chciałem najpierw zgwałcić, później torturować, dotąd aż sczeźnie – odezwał się cicho Sellinaris. – Mimo to siedzimy przy jednym stole. Gabriela nadal patrzyła na splecione dłonie, wyginając nerwowo palce. – Wspólny wróg łączy. Devon doskonale wie, że smoki nie oszczędzą Lanorii, gdy tylko skończą z Ferrinem – skwitował Góral. – Zgadza się. I ja się zgadzam – usłyszała obojętny głos Amrego i odebrała to jako osobistą zdradę. – Sellinarisie? – zapytał Góral. – Znam Lanorów jak nikt z was i wiem jedno: są niezawodni. Jeżeli dadzą słowo, dotrzymają go. Oczywiście znam ich tylko jako zabójców, nie obrońców, ale jeśli wspomoże nas moc Czarnego Stołu, niech wspomoże nas Lanoria. Airen skinął głową i spojrzał na cztery istoty, których zgody jeszcze potrzebował: Karin patrzył na Gabrielę, jego Cień czekał na decyzję pana, Gabriela patrzyła na swe dłonie, a Sirden… – Nim moja pani, to jest Gabriela, wyrazi swoje zdanie, żądam poddania Devona de’Lanor próbie lojalności – odezwał się mocnym, dźwięcznym głosem. Oczy wszystkich natychmiast spoczęły na nim. – Pamiętajcie, że to ona, mając nas, sprzymierzeńców u boku, ostatecznie pokona smoki. Ma prawo wiedzieć, komu może ufać, komu nie. Zebrani pokiwali głowami, nie wiedząc, dokąd Ostatni zmierza. – Gabrielo – ścisnął jej pod stołem rękę tak mocno, że musiała poderwać głowę – czy jest tu ktoś,
kogo chciałabyś wykluczyć z sojuszu? Potoczyła spłoszonym wzrokiem po zebranych, zatrzymując go chwilę dłużej na Sellinarisie. – Niektórych z was się boję, ale ufam wszystkim. Sellinaris opuścił wzrok. – Natomiast Lanor… On… To okrutna bestia, która zabija, bo lubi. Dla czystej przyjemności zabijania. Jak Raskăr. Zebrani patrzyli na nią bez słowa. – Wykorzystamy bestię przeciwko bestii. Zgadzam się – skończyła dobitnie. Uścisk dłoni Sirdena mówił więcej niż lekki uśmiech, który uniósł kącik zaciśniętych dotąd ust. Ostatni był z niej dumny. – Jestem z Gabrielą – potwierdził to słowami. – Tylko dlatego że ona tak zdecydowała – rzekł Karin, a jego Cień skinął głową. Zebrani opadli na oparcia foteli. Pierwszą trudną decyzję mieli za sobą i podjęli ją jednomyślnie. Góral podszedł do drzwi i przyłożył dłoń – drzwi otworzyły się bezgłośnie. Do oświetlonej pochodniami jaskini wszedł Lanor. – Pani, panowie, Cieniu… – skłonił się teatralnie, gdy: – Albo oszczędzisz nam takich pierdół, albo wynocha – Airena zmiotło uśmieszek z twarzy Lanora. – Siadaj, gdzie twoje miejsce. – Góral machnął ręką, wskazując krzesło między Karinem a Skijordem, dokładnie naprzeciw Gabrieli – i zapamiętaj raz na zawsze: nie jesteś tutaj, bo cię lubimy, ale tylko dlatego, że ciebie potrzebujemy. No i że ona, Gabriela – pamiętasz Władczynię Edenu, co, Devon?, gościłeś ją rok temu – zgodziła się, by przymierze objęło i twoją chędożoną Lanorię. Lanor, ze wzrokiem wbitym w ziemię, poszedł, gdzie mu kazano, i usiadł, gdzie mu kazano. Tylko Gabriela widziała, jak bardzo jest upokorzony i wściekły. I pożałowała swojej decyzji. Airen zajął swoje miejsce i już miał kontynuować obrady, gdy odezwał się Sirden: – Zażądałem poddania Devona de’Lanor próbie lojalności. I nie cofam tego żądania. – A tak. Faktycznie. To był warunek – mruknął Góral. – Czego chcesz, Sirden? – Jego lewej dłoni. Gabriela głośno wciągnęła powietrze.
Lanor podrzucił głową i wbił lodowate spojrzenie niebieskich oczu w Ostatniego. – Cóż. Lepiej stracić dłoń niż Lanorię. – Airen wzruszył ramionami. – Oto cena za przymierze z nami – zwrócił się do Devona. Na twarzy zabójcy nie drgnął ani jeden mięsień. Nadal patrzył na kata wzrokiem, pod którym Gabriela kuliła ramiona. – Wybieram smoki – rzekł nagle, po czym wstał, poczekał, aż Góral zdejmie pieczęć z drzwi, i wyszedł. – I po próbie – skwitował Airen, zajmując na powrót swe miejsce, a Gabriela mogła odetchnąć głęboko, z ulgą. – Swoją drogą, dzięki, Sirden. Nie podobał mi się ten gościu… – …w którym teraz mamy śmiertelnego wroga – wpadł mu w słowo Sellinaris. – Zawsze byłby naszym wrogiem. – Góral wzruszył ramionami, a wszyscy przyznali mu w duchu rację. – Przejdźmy do rzeczy. Rok temu, w dniu śmierci Wybawicielki, zostały uwolnione smoki… – Jak? – wyrwało się Gabrieli. Airen spojrzał na nią surowo. – Właśnie ciebie chcielibyśmy o to zapytać. Na drzwiach pieczary jest twój Znak. – Co?! – wytrzeszczyła na niego oczy. – Pamiętaj, że Gabriela nic nie wie. Przez rok spoczywała w ametystowej trumnie – zauważył spokojnie Sirden. – No tak – westchnął człowieczek. – Od początku więc: ostatnie, co pamiętasz, to…? – Sypialnię Devona i straszną nienawiść – odparła cicho, spuszczając wzrok, ale zaraz potem podniosła go na Airena, prosząc bezgłośnie, by mówił dalej. – Nie wiemy, jakim cudem, ale tak było: związana tytanianem otworzyłaś portal, przełamałaś blokadę – pomogli ci w tym pani Anaela, książę Reikan i Karin – a potem spadłaś z ogromnej wysokości do Lasu Tysiąca. Pani Lasu złagodziła nieco ten upadek, ale i tak umierałaś, gdy Sirden wezwał mnie na pomoc. Ja ściągnąłem Sellinarisa… – Grożąc mi wojną. – …grożąc mu wojną, i zdążyliśmy. Prawie. Sellinaris wyleczył śmiertelne obrażenia, ale potem stało się coś… potwornego. Gabriela widziała, jak bardzo to coś było przerażające, po nagle stężałych twarzach obecnych. I przypomniała sobie opowieść Karina we śnie.
– Odkryliśmy w Karinie duszobójcę, chcieliśmy go zgładzić, a wtedy ty – a raczej twoja dłoń, bez udziału świadomości – przekazała Karinowi srebrną gwiazdkę. Ona chroni przed duszobójcami, prawda? Machinalnie skinęła głową. – Karin… Hmm… To coś z niego wypełzło i Cień przebił duszobójcę rogiem, a potem skonał. To ścierwo również. – Skonał?! – Gabriela poderwała się z krzykiem. – Mówiliście, że zaginął!!! Sirden pociągnął ją z powrotem w dół. – To był mój Cień, Tamar – rzekł cicho. Usiadła ciężko i słuchała dalej, w milczeniu. – Mieliśmy więc na polanie Karina, Władcę Edenu, i ciebie, gdy nagle… odeszłaś. Umarłaś, nie wiadomo dlaczego, bo Sellinaris przyrzekał, że będziesz żyć. No nic. Umarłaś. Mieliśmy cię pochować, gdy Karin oznajmił, że wrócisz, trzeba tylko odczekać. Ustaliliśmy, że zabiorę cię do Nolandii, zakuję w kryształ, który konserwuje ciało na wieki, i postawię wartę, która cię uwolni, gdy ożyjesz. I wtedy dostaliśmy wiadomość z Feri’any… – tu Airen zawiesił głos, ale nie był to teatralny gest. Stanął mu przed oczami moment, w którym zaczęła się wojna… – „Raskăr uwolnił smoki”. Tak brzmiała ta wiadomość. Nikt do dziś nie wie, jak to się stało, jedno jest pewne: na drzwiach do pieczary, których nikt nie może otworzyć żadnym narzędziem, choć to zwykłe drewno, jest twoja pieczęć. Twój Znak. Tylko ty możesz wejść do środka i stanąć twarzą w twarz z tym, co cię tam czeka, bo twój Znak zostawiono na drzwiach nie bez powodu. Raskăr chce, byś tam weszła. – Chyba że to ona zostawiła ten znak – mruknął Sellinaris. – Taaa… Wtedy, gdy na polanie próbowałeś jej czaszkę łatać – ofuknął go Airen. – Jeżeli była w dwóch miejscach naraz: tutaj – martwa, i na Ziemi – żywa, mogła być i w trzech – zauważył Skijord. Karin zaczął się podnosić, odruchowo szukając miecza, który zwykle, ale nie podczas narad, nosił u pasa, gdy ostre: – Dosyć! – Sirdena, usadziło go i zmitygowało elfów. – Gabrielo – Ostatni zwrócił się do dziewczyny – potrafisz jakoś wytłumaczyć twoją pieczęć, która pozostała na drzwiach opuszczonej pieczary? – Ja nawet nie wiem, jak się robi taką pieczęć – spojrzała nań okrągłymi oczami. – Swoją drogą: skąd wiadomo, że pieczara jest pusta, skoro drzwi są zamknięte? – Widziano odlatujące na północ smoki – odparł Sellinaris. – Widzieliście odlatujące, a nie widzieliście, jak wychodzą na powierzchnię? – zdziwiła się
Gabriela. – Z lochów prowadzi jeszcze jedno wyjście – odparł niechętnie Władca Ferrinu. No tak. Ukryty portal. Bardzo nietrwały. Widać Raskăr dowiedział się o portalu i jakoś go wzmocnił. Tym portalem wszedł do środka, użył pierścienia mamy, a potem wyprowadził smoki. – Tylko skąd wiedział o tym portalu? – pomyślała na głos. Czarne spojrzenie Sellinarisa poczuła jak sztylet wbity w serce. – Powiedziałem „wyjście”, nie „portal”. Wyjaśnij mi więc, Gabrielo dell’Soll, skąd ty wiesz, że jest to portal, a może się dowiemy przy okazji, skąd twoja pieczęć na drzwiach pieczary? Zebrani patrzyli to na nią, to na niego, czując, że dzieje się coś bardzo, ale to bardzo niedobrego. Czyżby jednak to niewinnie wyglądające jagniątko uwolniło smoki i zaczęło wojnę? – O tajemnym portalu wiem od mamy. Od Anaeli – wyjaśniła i nagle aż palnęła się w usta. Sirden parsknął szyderczym śmiechem. – Twojej mamy, mówisz? – zaczął powoli Amre. – A od kiedy to Anaela jest twoją mamą, a nie siostrą? Sirden zaśmiał się w głos, aż wszyscy zamiast na Amrego i skamieniałą Gabrielę spojrzeli na niego. – Od wtedy, od kiedy ty, Amre, jesteś Gabrieli ojcem – wypalił Ostatni, a tym razem i dziewczyna wbiła weń zdumione spojrzenie. Kat nadal śmiał się złym, okrutnym śmiechem. – Podobno ja jestem ojcem Gabrieli, która nosi moje nazwisko – wycedził Sellinaris ku ogólnej konsternacji. Kat uspokoił się wreszcie, patrząc na dziewczynę jak na karalucha. – Mówiłem ci, moja mała, że kłamstwo zawsze wychodzi na wierzch. Teraz więc ogłaszam wszem wobec, że tu obecna nie jest siostrą, lecz córką Anaeli dell’Soll. Została poczęta w Ferrinie, a urodzona i wychowana na Ziemi. Anaela w Feri’anie oddała się tu obecnemu Sellinarisowi, mogła przeto być przekonana, że dziecko jest jego. Przeoczyła fakt, iż w drodze do Feri’any miała również przyjemność ze swym przybocznym. Amre? Oficer siedział jak rażony piorunem, patrząc to na kata, to na Sellinarisa, to na… Gabrielę, która nie wiedziała, gdzie oczy podziać. – Amre, czy pewnej nocy nie pocieszałeś pani Anaeli? Amre zmrużył wściekle szare oczy.
– Stul pysk, Sirden, bo ci przywalę! – To dosyć istotne pytanie, jeśli o mnie chodzi – zauważył Sellinaris lodowatym tonem. – Miałem Anaelę. Do upojenia – rzucił mu tamten w twarz. Tym razem Sellinaris sięgnął po miecz, który na szczęście musiał zdać, nim przekroczył próg tej pieczary. Góral siedział z rękami pod brodą i słuchał. Sirden znów zaśmiał się krótko. – No właśnie. Pytanie, jakie sobie od początku zadawałem, brzmiało: kto jest szczęśliwym ojcem naszej nowo objawionej, kłamliwej władczyni. – I jak znalazłeś odpowiedź? – zapytał ironicznie Sellinaris. – Gdy Amre był nieprzytomny, po tym jak pani na Dalekim Dworze otwierała nim drzwi – tu Gabriela ukryła twarz w dłoniach – pomagałem go dźwigać, a potem przemywałem jego rany. Ujrzałem po wewnętrznej stronie uda małe znamię w kształcie motyla. Gabriela ma takie samo. Ją też pomagałem przebierać, po śmierci. Dziewczyna wydała z siebie ni to westchnienie, ni jęk. – Rozumiem, że nie łączą mnie z nią więzy krwi? – zapytał wolno Sellinaris. – Nie należy do rodziny dell’Soll? Sirden wzruszył ramionami: – Nie bardziej niż jej matka. – A jakie to ma teraz, do kurwy nędzy, znaczenie?! – wybuchnął naraz Góral. – Należy czy nie należy. Jest córką Anaeli! Ma połowę jej krwi! Jej mocy! Gówno mnie obchodzi, kto ją spłodził, byleby wywiązała się z obowiązków i dopełniła przepowiedni! – Przerwa! – Amre wstał nagle i skierował się do drzwi. – Wypuść mnie, Airen. Czuł piekącą zdradę zżerającą mu serce. Przez cały ten czas, od kiedy dowiedział się o śmierci Anaeli, żył dzięki jednemu jedynemu wspomnieniu: tamtej nocy. Hołubił je w pamięci, tulił. Zasypiał z nim i budził się. Przed chwilą okazało się, że nie on jeden, a jego ukochana pani, bardziej święta niż sama Primea, była pospolitą… – Nie oceniaj jej aż tak surowo – usłyszał cichy głos Sirdena, w którym nie było ni cienia tamtego szyderstwa. – Ja kochałem ją i wtedy, gdy słyszałem was oboje tamtej nocy, i wtedy, gdy słyszałem ją z Sellinarisem. I nadal kocham i będę kochał aż do śmierci, za to że przywróciła mi wiarę w zwykłe ludzkie dobro. – Wykorzystała mnie – odrzekł z goryczą Amre.
– Masz w takim razie krótką pamięć, oficerze – odrzekł kat. – Bo to ty ją wziąłeś. I to bardzo chętnie. Mimo że dla ciebie, przybocznego, powinna pozostać nietykalna. Amre zwiesił głowę. „Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pociechy, wyciągnij tylko rękę, a będę twój” – przypomniał sobie własne słowa i zacisnął powieki, by zatrzymać napływające do oczu łzy. – Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego tak okrutnie, przy wszystkich, mnie poniżyłeś? – zapytał zdławionym głosem. – Ciebie, Gabrielę, Sellinarisa… – Sirden zapatrzył się na zachodzące za górami pierwsze słońce. – Dopiero dzisiaj podczas narady zobaczyłem coś, co kazało mi przeciąć ten węzeł kłamstw natychmiast. Amre spojrzał nań pytająco. – Gabriela i Karin kochają się. Do szaleństwa. – A co to ma do mego ojcostwa? – zdumiał się oficer. – Czy pamiętasz pieczęć na drzwiach pieczary smoków? – odparł pytaniem Ostatni. – Trudno nie pamiętać: „Gabriela dell’Soll”. – A jakiego nazwiska winna używać…? – Shanon – wyszeptał Amre. – Magia się nie myli, oficerze. – Sirden położył dłoń na ramieniu mężczyzny i uścisnął mocno. – Spróbuj pokochać tę małą, Amre. Wyrasta na wspaniałą kobietę, a gdy oduczymy ją kłamać, przerośnie wielkością swą matkę. Już odchodził, chcąc pozostawić oficera samego, ale rzucił jeszcze przez ramię: – Zazdroszczę ci. I tej jednej nocy, i tej cząstki Anaeli, którą masz w swej córce. W sali narad po wyjściu Amrego i Sirdena nic się nie zmieniło. Służący przynieśli napoje i chleb grubo posmarowany świeżym masłem. Góral siedział zamyślony. Ferriński kat rozparł się wygodnie na krześle i zdawał się drzemać. Karin rozczesywał palcami grzywę swego Cienia i tylko między Sellinarisem a Gabrielą nie działo się niby nic, a jednak bardzo wiele. Do dziewczyny dotarło, choć z opóźnieniem, że Władca Ferrinu nie jest jej ojcem. Że nie jest z nim w żaden sposób spokrewniona i nie ma nawet prawa do nazwiska dell’Soll, nie mówiąc już o ferrińskim tronie. Ona, przez dwadzieścia pięć lat wierząc, że jest ferrińską księżniczką, Gabrielą dell’Soll, okazała się córką mieszańca, Gabrielą Shanon!
Poczuła, jakby odarto ją z królewskich szat i pozostawiono w łachmanach, no, w mundurze zwiadowcy. Sellinaris zaś, który nigdy nie wierzył w brednie spanikowanej gówniary, a z Amarkandy doniesiono mu, że wróciła siostra pani Anaeli, co było bardziej prawdopodobne, przecież nie mógł mieć córki z kobietą w wieku owej córki, poczuł ulgę, że nie dał się omamić, że to dziwne stworzenie spłodził jakiś oficer i że nie ma w kłamliwej dziewce nawet kropli królewskiej krwi. W Anaeli też nie było – przypomniał mu głos sumienia – a gotów byłeś ją pokochać. Ale Anaela była królewska sama w sobie, to stworzenie zaś… Przyjrzał się Gabrieli ciekawie, jakby ją oglądał po raz pierwszy w życiu, bo jako córkę Anaeli i Shanona tak właśnie ją widział. Siedziała przygarbiona, skubiąc kromkę chleba, a w kącikach oczu błyszczały łzy. Wcale się im nie dziwił. Sirden upokorzył dziewczynę doprawdy bezlitośnie. Co opętało najbliższego przyjaciela tej małej, by ją publicznie tak upodlił? Nagle podniosła oczy – piękne złoto-zielone oczy swej matki, i spojrzała na siedzącego obok Sellinarisa mężczyznę – jej źrenice pojaśniały jasnym, czystym światłem, a mężczyzna odpowiedział tym samym. Kochają się! – ta myśl poraziła Sellinarisa i nim zdołał to sobie uświadomić, poczuł ukąszenie zazdrości. Żadna kobieta, mając do wyboru jego, Wielkiego Władcę, i kogokolwiek innego, nie miała prawa wybrać innego! Choć po prawdzie rywal też był Wielkim Władcą, małego Edenu, ale jednak. Miał chędożoną gwiazdkę, Znak Bogów. Cóż z tego – prychnął w myślach. – Dla Gabrieli, tak jak dla jej matki, liczył się tylko Ferrin. A Ferrin to on – Sellinaris. – Gabrielo – odezwał się na głos. Dziewczyna przeniosła nań spojrzenie, które od razu przygasło. – Chciałbym, byś po naradzie udała się ze mną do Feri’any i obejrzała pieczęć. Może nawet otworzyła drzwi. Co ty na to? Rzuciła spłoszone spojrzenie na Karina, potem na Górala, a ten ostatni, wzruszając po swojemu ramionami, rzekł: – Wszystko w swoim czasie, Sellinarisie. Wszystko w swoim czasie… Wrócił Sirden, zaraz za nim Amre. Ostatni siadł na swoim miejscu, oficer zaś podszedł do Gabrieli, pochylił się i po prostu ucałował ją w czubek głowy, przelotnie muskając jej policzek wierzchem dłoni. Nim zdążyła zareagować na ten gest pojednania, już zajmował swoje miejsce, patrząc chmurnym wzrokiem przed siebie, jakby nic się nie stało. – No dobrze. Kwestie ojcostwa mamy za sobą, choć doprawdy szkoda było naszego cennego czasu na… – Streszczaj się, Airen, skoro szkoda czasu – przerwał mu Ostatni.
– Co prawda, to prawda – mruknął Góral. – Należałoby wprowadzić Gabrielę w wydarzenia rozgrywające się między jej odejściem i powrotem, bo musi być nieco zdezorientowana. – Jestem bardzo zdezorientowana. Gdy stąd odeszłam, ścigał mnie Ferrin, jak wróciłam, Ferrin mnie chroni, a to całe zamieszanie z rozbijaniem trumny, krzykami, bieganiną, myciem mnie na siłę i przebieraniem w to… coś – miała na sobie wprawdzie też białą, ale nie suknię, raczej koszulę nocną, a jej szkarłatny płaszcz, który zabrano do prania i jeszcze nie wysechł, zastąpiono chyba kapą z łóżka Airena – karmieniem, mimo iż żołądek po teleportacji mi się… – Gabrielo, wiemy to wszystko – przerwał jej łagodnie Góral. – A ja chcę, byście dowiedzieli się jeszcze jednego: gdyby któryś z was przebudził się po roku, taki Amre na przykład czy Ostatni, obaj przywróceni żywym, jak ja, nikt nie robiłby z tego takiego zamieszania. Albo jestem jedną z was i traktujecie mnie jak równą sobie, albo nadal jestem niepoważną dziewczynką, wtedy udam się do bawialni w Dalekim Dworze i pobawię w wojnę ołowianymi żołnierzykami. Skończyłam. – Dla podkreślenia swych słów splotła ręce na piersiach i powiodła wyzywającym wzrokiem po wybranych. – Mał… Gabriela ma rację – rzekł Sirden. – Wprawdzie nadal będziemy się o nią troszczyć wyjątkowo, bo to ona, nie ja ani nie Amre, jest Wybawicielką, ale pora zacząć traktować ją jak dorosłą. – I kto to mówi – parsknął śmiechem Amre, co rozładowało sytuację. – Powracamy do obrad – zaczął Góral, gdy wszyscy ponownie spoważnieli. – Smoki są tam – wskazał głową w kierunku północnej ściany pieczary. – Zaszyły się w jaskiniach Gór Granicznych, wychodzących na Nienazwane, i od czasu do czasu, dodam, że coraz częściej, bo dorasta ich potomstwo, a i szkoleni do walki młodzi kyrie potrzebują świeżego mięsa, robią wypady na tę stronę. Jestem świadom, że wy wszyscy to wiecie – uciszył czyjś protest – ale Gabriela nie. Metoda ataku jest bardzo prosta – zwracał się teraz bezpośrednio do dziewczyny. – Nadlatują czwórkami, podpalają wybrany teren z czterech stron, a ogień zgania wszystko, co żyje, do środka. Stamtąd spokojnie wyłapują, wyżerają albo wybijają kogo czy co chcą. Dodam, że wyłapują jedynie kobiety. Resztę, jak mówiłem, pożerają na miejscu, wynoszą jako pożywienie albo zostawiają na pastwę ognia. Gabrieli, która wyobraźnię miała bogatą, żołądek wywrócił się na lewą stronę. Wyobraziła sobie morze płomieni, nadciągające na las lub wieś z czterech stron, wrzeszczących ludzi, wyjące zwierzęta, a potem śmierć z nieba albo na ziemi wśród płomieni. – Dodam – ciągnął beznamiętnym głosem Góral – że nie oszczędzają nikogo. Niemowlęta są ich ulubionym kąskiem. – Przestań! – krzyknęła, zatykając uszy rękami. Jeszcze słowo i zwymiotuje! – Gabrielo, nie mówię tego po to, by cię straszyć, czy dlatego że takie opowieści mnie szczególnie pasjonują. Chcę, byś wiedziała to, czego nie wiedziała twoja matka, uwalniając Raskăra
i doprowadzając do tego, co się teraz dzieje: smoki to bestie, podłe, wyrachowane i okrutne. Stworzone, by zabijać i niszczyć. Nie ma w nich nic pięknego. I nie znają co to litość. Zrozumiałaś? Kiwnęła głową, z trudem walcząc ze łzami. Tego Anaela faktycznie nie wiedziała… – Dobrze. – Airen wsparł się ciężko o stół, a Sirden uścisnął dłoń podopiecznej. – Nolandia siedzi pod ziemią, kując broń dla wszystkich: dla siebie, dla Amarkandy i dla Ferrinu. W zamian ludzie i elfowie dostarczają nam pożywienie, odzież i wszystko, co niezbędne, by przeżyć. To Gabrielę zdumiało. Musiało dziać się naprawdę źle, skoro Świat Światów, podzielony do tej pory na nie darzące się sympatią krainy, zdołał się tak zjednoczyć. – Po twoim odejściu ludzie, którymi wtedy dowodził Amre, i elfowie zawarli przymierze. Ferrin oddał wschodnie prowincje: Saskię, Cambrię, Yordanię i Tamil, ludziom i tak, łącznie z Edenem, powstała Amarkanda, którą władałabyś ty, gdybyś nie oddała przywileju Karinowi. – Tu Gabriela skinęła głową, posyłając konspiracyjny uśmiech temu ostatniemu. – Jednak gdy sytuacja zaostrzyła się, a smoki zaczęły atakować, podjęliśmy na pierwszej naradzie decyzję, by ludzkie kobiety wysłano na południe, jak najdalej od Gór Granicznych: do Amarkandy, Ellisii i Feri’any. Mężczyźni pracują na polach, chronieni przez elfów. Północne prowincje i Nolandia obsadzone są przez zbrojnych – ludźmi dowodzi Amre, stąd jego obecność tutaj, elfami Sellinaris, Góralami ja. Masz jakieś pytania na temat tego, co powiedziałem do tej pory? – Co z Cieniami? – Cienie wylegują się na edeńskich łąkach, trzymając portal zamknięty. Eden leży daleko na południu, więc są w miarę bezpieczne. – Portal jest zamknięty, więc są bezpieczne – powtórzyła z naciskiem, nie wiedzieć dlaczego czując chłód. – Tego więc też nie wiesz… – Zaraz miała się dowiedzieć, czemu serce jej ścisnęło się w bryłę lodu. Airen westchnął. – Smoki wprawdzie nie znają dzikiej teleportacji i muszą używać skrzydeł, by przenosić się z miejsca na miejsce, potrafią jednak przełamywać wszelkie blokady. Czy to chroniące Feri’anę, czy twój Eden. – Gabriela opadła na fotel. – To dlatego Raskăr mógł je wyprowadzić z Feri’any tym drugim wyjściem: blokada z Międzywymiaru nie była dla smoków żadną przeszkodą. Zapadła cisza. Gabriela usiłowała przyswoić sobie wszystkie te nowe dla niej informacje, jednak miała w umyśle taki mętlik, że docierały do niej, owszem, nie potrafiła ich jednak wykorzystać w żaden sposób. Może później… – A jednak raz już pokonaliście smoki – rzekła cicho. – Jak? Airen pokręcił głową, przymykając oczy. Reszta zebranych, która była przy tamtych wydarzeniach, jakby zapadła się w sobie. – Nie rozumiem i nikt z nas nie pojął tego do dziś, jak Eleuzis tego dokonał – zaczął cicho Sirden,
zapatrzony w lśniącogładką powierzchnię stołu, jakby tamte zajścia odbijały się w niej. – Została nas garstka. Nolandia, północny i środkowy Ferrin stały się polem śmierci, wypalonym do ostatniego źdźbła trawy. Niedobitki elfów, Górali i ludzi schroniły się w ostatnich trzech warowniach: w Amarkandzie, Ellisii i Feri’anie, ale wiedzieliśmy, że koniec jest bliski: wypalona ziemia nie rodziła zbóż, smoki wyłapały zwierzęta, panował głód… I wtedy Eleuzis zebrał wszystkich mężczyzn, przywiódł ich tutaj w góry, nad wielką, głęboką rozpadlinę, i nakazał na brzegach rozstawić kadzie ze smołą. Wypełnialiśmy rozkazy nocą, gdy kyrie nie widzą, a smoki są zbyt nażarte, by ruszać się z jaskiń. Po trzech dniach… Ja tego nie rozumiem, ale tak było… Po trzech dniach cisnął na dno tej rozpadliny zwykłą drewnianą skrzynię i kazał kryć się. Gabriela miała to, co opowiadał Ostatni, przed oczami, jak żywe. – Nagle w powietrzu zakotłowało się. Setki smoków rzuciły się do tej rozpadliny i ciągle nadlatywały nowe. Te pierwsze nie mogły już stamtąd wyjść, te następne tłoczyły się, by dostać się do środka… Gdy wydawało się, że zleciały się już wszystkie, Eleuzis nakazał wylać smołę i podpalić. Gady zaczęły płonąć, ale mimo to żaden nie próbował uciec, wszystkie tłoczyły się ku ciśniętej na dno skrzyni. Dałbym głowę, by wiedzieć, co w niej było… – Nie szafuj pochopnie głową, Sirden – odezwał się w niesamowitej ciszy, jaka zapadła po słowach kata, Sellinaris. – Ja to wiem. Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli na niego. Żyli z tą zagadką dwieście lat i nagle miała się rozwiązać? – Było w niej ciało Amarilli dell’Soll. Po ostatnich słowach Sellinarisa zapanowało pandemonium. Oburzenie, zdziwienie, niedowierzanie, wściekłość – każdym z zebranych od początku narady miotały uczucia, którym teraz dawał wyraz. Gospodarz parokrotnie musiał krzyknąć, by w końcu zapadło milczenie, które pozwoliło Władcy Ferrinu wyjaśnić swe słowa. – Jak mówiłeś, Airen, wojna miała się ku końcowi. Skazani byliśmy na zagładę i wtedy mój ojciec wpadł na pomysł, by złożyć ofiarę. Przebłagać bogów. Ale bogowie na żadne ofiary, ani z elfów, ani z ludzi, ani z Cieni nie odpowiadali. Gabriela zacisnęła powieki, wyobrażając sobie składane na ołtarzu Cienie… ludzi… elfów… Zaczynały ją te opowieści przerażać! – Eleuzis uznał, że należy przelać królewską krew. Którejś nocy… – Sellinaris odetchnął głęboko – przyszli po mnie. Związali i powiedli ku ołtarzowi. Już miał spaść miecz, gdy… nie wiadomo skąd pojawiła się Amarilla – a wiecie, że spoczywała wtedy na wpół martwa, po ciężkim połogu, urodziwszy Reikana i Elanorę – pojawiła się więc, zatrzymała opadającą na moją szyję głownię miecza i… wbiła sobie ostrze w serce. To wszystko. Tak zginęła Amarilla. Moja ukochana matka. – Sellinaris wstał i podszedł do ściany, odwracając się tyłem do obecnych. Gabriela patrzyła nań oczami pełnymi łez. Góral, który znał, podziwiał i miłował Wielką Małą Panią,
otwarcie ocierał mokre policzki. Sirden milczał z pochyloną głową. On był wtedy ferrińskim katem, a jednak nie wezwano go tamtej nocy. Eleuzis musiał wiedzieć, że nigdy nie wykonałby takiego wyroku. Nigdy! Amarilla, najwspanialsza władczyni, jaką miał Ferrin, do końca próbowała negocjować z Raskărem, nie chcąc oddać smokom tego, czego żądały. Co to było? – Jej życie? – zapytał na głos. Wszyscy, pogrążeni w żalu, spojrzeli na niego. – Czego żądał Raskăr, a ona nie zgadzała się na to? Pamiętacie dziesiątki negocjacji, na jakich się spotykali we dwoje: on czegoś od niej chciał, ona odmawiała. Co to było? Sellinaris i Airen pokręcili głowami. – Czy to coś trafiło razem z jej ciałem do skrzyni? Nikt nie wiedział. – Myślcie. Czym ona, czy raczej on, bo Eleuzis musiał otrzymać tę wiadomość od bogów, mogli zwabić smoki do tej przepaści? Medalion na szyi Gabrieli zatrzepotał trwożliwie jak dzikie zwierzątko. Odruchowo zacisnęła na nim palce i nagle olśniło ją: – Serce Ferrinu – wyszeptała. – Ten medalion. Jednym ruchem zerwała go z szyi, drugim położyła pośrodku Czarnego Stołu. Jaskinia rozkrzyczała się nagle setkami głosów. Zebrani aż się skulili odruchowo, słysząc te krzyki, dobiegające spod nóg, ze ścian i sufitu. Medalion wibrował na Czarnym Stole, jakby chciał uciec, schować się z powrotem na swym miejscu między piersiami Gabrieli. – Zabierz go – mruknął Sirden. Porwała klejnot, sama czując niemal fizyczny ból. Głosy umilkły. – Na bogów, co to było? – pierwszy odezwał się Skijord. – Smoki? Airen wzruszył ramionami. Sellinaris, który odskoczył od ściany w pierwszym momencie, teraz zajął z powrotem swoje miejsce. – Dowiedzieliśmy się dwóch ciekawych rzeczy – zaczął jak zwykle Góral. – Królewska krew i ten medalion przyciągają smoki. – Rozumiem, że mi odbierzesz życie, Gabrieli medalion i zakończysz wojnę? – zapytał z przekąsem Sellinaris.
– Jeżeli będzie trzeba, sam je oddasz – rzucił Góral, patrząc mu prosto w oczy. – Nim zaczniemy wyrzynać się między sobą, chciałbym wiedzieć jedno… – przerwał im Sirden, a Gabriela poczuła doń po raz kolejny ogromny szacunek i zaufanie. Ze wszystkich zebranych jedynie jemu i Karinowi bez wahania powierzyłaby swe życie. Wykonałaby każdy rozkaz. – Chyba wiemy już wszystko – zauważył Skijord. – Skoro wiesz wszystko, to ty będziesz ścinał swego pana, na mnie nie licz – spiorunował go wzrokiem Ostatni. – Wybacz mu, Sirden – odezwał się Sellinaris. – To młody kat. Gorąca głowa… Mów, co chciałbyś wiedzieć. – Załóżmy, że to takie proste: smoki pożądają królewskiej krwi i medalionu. Z owej krwi Raskăr nie miał żadnego pożytku, nie spłodził bowiem z Amarillą potomstwa. – Na te słowa nawet Skijord się wzdrygnął, Sirden zaś ciągnął niewzruszenie. – Medalionu nie dostały, przeniosła go do Wszechświata Amarilla, a teraz ma go na szyi Gabriela. W noc uwolnienia nosiła go Anaela, ale Raskăr wybrał pierścień, nie medalion. Gabriela przypomniała sobie swą jednoręką mamę i gardło zacisnęło się w bolesny węzeł. – Nie mógł odebrać Anaeli medalionu, chyba że razem z głową, ale że miał nałożone uwarunkowanie… – rzekła cicho, myśląc jednocześnie, że Sirden powiedział przed chwilą coś ważnego, co jej umknęło. Co to było? – Mógł zedrzeć pazurem, ale załóżmy, że bardziej zależało mu na pierścieniu, by uwolnić smoki. Potem zażądałby krwi Anaeli i medalionu: może to właśnie połączenie coś dla smoków oznacza. Powtarzam: nie wiem. To zagadka, którą trzeba rozwiązać. Jedno mnie zastanawia: co z Raskărem tak długo negocjowała Amarilla, że Ferrin niemal przestał istnieć. Swoje życie oddała bez wahania za życie Sellinarisa, więc? Medalion? Nie uwierzę… Po słowach Sirdena znów zapadła cisza. Zebrani pogrążyli się w rozmyślaniach, znając teraz niemal wszystkie fakty. Niemal. – Być może za drzwiami w Feri’anie, tymi, które chroni pieczęć Gabrieli, kryje się odpowiedź – odezwał się po raz pierwszy od czasu tej narady Karin. Pokiwali głowami. Każdy chciał wiedzieć, co Raskăr zostawił w jaskini. – Śmierć – odezwał się nagle Amre. – Znacie Wielką Smoczą Przepowiednię? Smoki spłonęły, reszta uśpiona, odeszła jedna – to Wielka Ona. Ta, co nie chciała, ta, co broniła, odeszła szukać tej, co zgubiona. Wróci po dwakroć, bogom posłuszna, my ją przyjmiemy, potem oddamy.
Odejdzie, niosąc skarb przenajświętszy, Wybawicielkę, której czekamy. Ta, której włosy płoną ogniście, z Sercem Ferrinu na białej szyi, Gdy miecz dwukrotnie nad głową świśnie, w Ferrinie pokój wieczny uczyni. – Jaką korzyść miałby Raskăr w pozostawieniu Wybawicielki żywej? – ciągnął Amre. – W zaprowadzeniu wiecznego pokoju, skoro jest tym, który sieje chaos i zniszczenie? Myślę, że zastawił na Gabrielę pułapkę. Wprawdzie nie płynie w jej żyłach królewska krew – powiedział to bez ironii, stwierdzając fakt – ale… – Nagle umilkł, przypominając sobie słowa Sirdena. „Gabriela dell’Soll”. – Dokończ, Amre, proszę – rzekł wolno Airen. Sirden, siedzący obok oficera, dał mu pod stołem znak, by milczał. Bystry wzrok Górala uchwycił to. – Panowie – Airen wstał gwałtownie – jeżeli nie ufamy sobie nawzajem, nie mamy żadnych szans wygrać ze smokami. Amre zdradzi nas, gdy trzeba będzie wybrać: ludzie czy elfy. Sellinaris odwrotnie. Gabriela: Karin czy Nolandia i tak dalej, i tak dalej. Za rok, gdy się tutaj spotkamy, będziemy ostatnimi mieszkańcami nieistniejących krain. Przerwa na przemyślenie. Odwrócił się na pięcie, podszedł do drzwi, przyłożył do nich dłoń i wyszedł. Poprowadzono ich do przygotowanych wcześniej komnat, wykutych we wnętrzu góry. Nieraz obrady przeciągały się w nieskończoność, służba więc, choć nieliczna, przygotowana była na goszczenie władców. Gabriela znalazła się w pokoju, w którym spędziła ostatnią noc. Niewiele z tej nocy zapamiętała, bo teleportacja ze Wszechświata sprawiła, że padała z nóg, marząc tylko o długim śnie. Najpierw jednak nakarmiono ją i wykąpano, zabierając do prania suknię, w której przeleżała w kryształowej trumnie niemal rok. Pokój, mimo braku okna, był nieduży i przytulny. Ściany pomalowano na biało i ozdobiono pięknie tkanymi arrasami, przedstawiającymi zachód dwóch słońc. Dla Górali, którzy być może w takich pokoikach spędzili lata wojny, słońca były zapewne tym, do czego tęsknili najbardziej. Dywan, zaściełający podłogę, również był w kolorach złota i purpury. Pod jedną ścianą stało wygodne szerokie łóżko z baldachimem ze złotego atłasu, pod drugą – toaletka, biurko i krzesło. Polubiła swą tajną kwaterę od pierwszego wejrzenia, a łóżko, od kiedy tylko mogła się na nim wyciągnąć. Teraz też miała się rzucić na wznak i w spokoju przemyśleć to wszystko, czego się dowiedziała, gdy pukanie do drzwi zniweczyło te plany. Uśmiechnęła się, domyślając się, kto stoi po drugiej stronie i z tym uśmiechem otworzyła. Uśmiech zgasł.
– Poprosiłem Karina, by wstrzymał się na chwilę z odwiedzinami – rzekł Sellinaris, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi. Gabriela cofnęła się, nagle zdjęta strachem. – Nie bój się mnie, na bogów! – żachnął się, widząc to. – Jesteśmy przyjaciółmi, nie wrogami! Wypuściła powoli powietrze i zmusiła się, by przysiąść spokojnie na brzegu łóżka. Sellinaris stał do niej tyłem, zapatrzony na jeden z arrasów. – Dostałaś piękny pokój, musiał należeć do samej Amarilli. Nasze są raczej surowe. – Zaśmiał się zmysłowym, gardłowym śmiechem, od którego mimo woli przeszły Gabrielę ciarki, a potem odwrócił się ku niej, podszedł do dziewczyny, przyklęknął i wyciągając dłoń po medalion, zapytał, podnosząc na Gabrielę czarne jak antracyt oczy: – Mogę? Skinęła głową. Ujął spoczywający między piersiami dziewczyny klejnot, dotykając wierzchem dłoni gładkiej skóry. Przez jej ciało przemknął dreszcz, aż całą siłą woli musiała trzymać się, by nie westchnąć. Sellinaris oglądał medalion uważnie. Obrócił go w rękach raz i drugi, muskając mimochodem ciało Gabrieli. Dreszcz przeszył ją ponownie. Już wiedziała, za co Anaela do szaleństwa pokochała tego mężczyznę. Jeśli chciał, był niewiarygodnie pociągający. Ponownie uniósł na nią piękne oczy kształtu migdałów i zapytał, jakby nigdy nic: – Gdybyś miała wybierać: obowiązek czy miłość, co byś wybrała? Gabriela spodziewała się rozmaitych pytań, ale nie takiego! – Słucham? – zamrugała, nie rozumiejąc intencji, a on nadal klęczał przed nią, trzymając medalion zamknięty w dłoni. – Na drzwiach jaskini jest pieczęć, którą zdjąć może tylko Gabriela dell’Soll, a ty jesteś Gabrielą Shanon i dopóki nie otrzymasz nazwiska dell’Soll, dopóty nie otworzysz tych drzwi. Zamarła. Ta prosta prawda poraziła ją jak grom z jasnego nieba. Wstał, a ona poderwała głowę, wpatrzona w jego twarz. – Dla dobra Świata Światów jestem gotów dać ci to nazwisko. – A potem dodał, ujmując ją pod brodę: – Przemyśl to. I wyszedł. Siedziała jak sparaliżowana długie minuty, może godziny, z umysłem zupełnie pustym. Dopiero czyjeś ręce. Kochane ręce, ujmujące jej zimne dłonie, wyrwały ją z osłupienia. Zajrzała na samo dno rubinowych oczu i… rozpłakała się. Karin natychmiast chwycił ją w ramiona i objął mocno, przytulając policzek do jej włosów. Szlochała tak rozpaczliwie, że włosy zjeżyły mu się na karku.
– Co on ci zrobił?! – krzyknął, ledwo hamując furię. – Niepotrzebny mi miecz, by go zabić! Pokręciła gwałtownie głową, próbując się uspokoić, ale słowa Sellinarisa: „Wybierasz obowiązek czy miłość?”, tkwiły w jej sercu i umyśle jak gwóźdź w wieku trumny. „Nie otworzysz drzwi. Dam ci nazwisko dell’Soll”. Jak ma powiedzieć to Karinowi, skoro jej samej serce pęka na dwoje? – Wy-wyjdź, pro-proszę i za-zawołaj Sirdena – wyrzuciła z siebie. – I Am-mrego. Mężczyzna, odprawiony tak brutalnie, spojrzał na pochyloną głowę dziewczyny ze zdziwieniem, ale bez słowa zrobił to, o co prosiła. Po jego wyjściu ukryła twarz w dłoniach i płakała dotąd, aż do pokoju nie wszedł Ostatni wraz z Amrem. – Już wie – usłyszała i poderwała się na równe nogi. – A od kiedy ty wiesz?! – krzyknęła, stając z katem twarzą w twarz. – Skojarzyłem fakty, gdy powiedziałem na naradzie kim naprawdę jest twój ojciec – odparł chłodno. – I to cię tak wzruszyło? Że to Amre? Sirden doskonale wiedział, dlaczego dziewczyna płacze. Mimo że pokoje rozrzucone były na różnych półkach skalnych, po których wiły się schody, dwa z nich, Gabrieli i Sellinarisa, starał się mieć na oku. Goście zamieszkujący pozostałe byli nieważni. Widział więc Sellinarisa wchodzącego do pokoju Gabrieli, wiedział, że potem dziewczynę odwiedził Karin, a teraz miał ją przed sobą, zalaną łzami. Nie zamierzał jej jednak ułatwiać dorastania. Posłał szybkie spojrzenie Amremu. Oficer stał przy drzwiach z zupełnie nieruchomą twarzą. Z tą dziewczyną nie łączyło go żadne uczucie. Tylko więzy krwi, a i one zaledwie od paru godzin. – Był u mnie Sellinaris – zaczęła zduszonym głosem. – Uświadomił mnie, iż nie zdejmę pieczęci, nie nosząc jego nazwiska, i zaproponował, że się nim ze mną podzieli. – No, no, Wielki Władca Ferrinu zaproponował ci małżeństwo? – Sirden z udawanym uznaniem pokręcił głową. – Pieprzę jego propozycję! – krzyknęła. – Skoro tak, problem rozwiązany – wzruszył ramionami kat. Gabriela z otwartymi ustami usiadła na łóżku. – Coś taka zdziwiona? Minęły czasy, gdy Sellinaris czy kto inny mógł cię do czegokolwiek zmusić. Dziewczyna nadal badała wzrokiem, czy czasem z niej nie kpi, ale kat wydawał się zupełnie poważny.
– Powiedziałaś nie, to nie – dokończył. – Nie powiedziałam „nie” – sprostowała cicho. – Nie oczekiwał odpowiedzi. Zapytał, co bym wybrała: obowiązek czy miłość, i zaproponował małżeństwo, bym mogła dopełnić obowiązku. – Sprytny jak zwykle ten nasz Sellinaris – uśmiechnął się wymuszenie Sirden, zmierzając konsekwentnie do celu, o czym Gabriela nie miała pojęcia. Kat był równie sprytny, jak Sellinaris, i tym razem grał w jego drużynie. – Amre – oficer drgnął, słysząc swoje imię – a ty co byś wybrał? Amre nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w arras wiszący naprzeciw drzwi. Gdyby taki wybór dostała Anaela, czy wypuściłby ją z rąk? Czy wyrzekłby się jej, nie wiedząc, co czeka ukochaną po drugiej stronie drzwi? A ona, Anaela? Co by wybrała? Sellinarisa czy obowiązek? Ona wybrała. Obowiązek. Przeniósł wzrok na mokrą od łez twarz jej córki. Swojej córki. – Jesteś Wybraną. W twoim życiu nie ma miejsca na miłość – rzucił brutalnie i wyszedł. Nawet Sirden nie spodziewał się aż tak oschłych słów, a cóż dopiero biedna Gabriela! – Nie musisz tego robić. – Przyklęknął przed dziewczyną, biorąc jej zimne dłonie w swoje. – Być może za tymi chędożonymi drzwiami nie ma zupełnie nic… – Sam nie wierzysz w to, co mówisz – pokręciła głową. – Próbujesz mnie pocieszyć. – Jeżeli nawet, to wojna będzie się toczyć, czy je otworzysz, czy nie. – Chyba że zamknięto za nimi coś, co pozwoli ją skończyć. Na to nie znalazł odpowiedzi, bo sam tak uważał. – Musisz obejrzeć pieczęć. Dotknąć jej. Być może nim drzwi się otworzą, odczytasz wiadomość przeznaczoną tylko dla ciebie. Dopiero wtedy zdecydujesz, kogo wybierzesz: Karina czy Sellinarisa. Miłość czy obowiązek. – Więc również zauważyłeś, że to Karin – podniosła na niego błyszczące od łez, złoto-zielone oczy swej matki. – Trudno nie zauważyć… – uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – Dam ci jedną radę, dziecko: korzystaj z miłości, dopóki jej nie stracisz. Twoja matka doszła do tego samego wniosku zbyt późno. Przyślę ci teraz Karina, i nie czerwień mi się tu niczym dziewica!, byście skradli dla siebie kilka chwil. – Odwrócił się i chciał wyjść, ale zatrzymała go: – Sirden. Nie… nie teraz. W nocy. – Dobrze, Gabrielo. W nocy… Prowadzona przez służącą, która przyniosła wreszcie z pralni suknię i płaszcz, szła ku wyjściu
z jaskini, chcąc popatrzeć na prawdziwy zachód słońca. Gdy stanęła w końcu na progu, strzeżonym przez dwóch wartowników, dobrze ukrytych przed wzrokiem niepowołanych, pierwsze słońce właśnie chowało się za przeciwległe pasmo górskie. Spojrzała w dół, gdzie otoczony z trzech stron przez góry leżał w wielkiej niecce Smoczy Stos – serce Nolandii. Zaczęła schodzić dróżką prowadzącą ku niemu. – Pani, to niebezpieczne. Proszę się nie oddalać – usłyszała stanowczy głos wartownika. – Będę blisko. Chcę posiedzieć w samotności – odrzekła z najbardziej uroczym ze swych uśmiechów. Nieprzekonany kiwnął głową, zeszła więc jeszcze kawałek, by zniknąć mu z oczu za załomem skalnym, i siadła na kępce ostrej górskiej trawy, przed którą jednak chronił szkarłatny płaszcz. Wsparła łokcie na kolanach, a twarz na dłoniach. Każdemu, kto by ją teraz ujrzał, jak żywa stanęłaby przed oczami Anaela. Tylu ważnych rzeczy się dzisiaj dowiedziała… Zmieniła ojca… Poznała historię Amarilli i zakończenia wojny nolandzkiej… Może takie samo poświęcenie czeka ją za magicznymi drzwiami? Śmierć w zamian za… Za co? Za rzeź smoków? Czy Eleuzis dotrzymał przysięgi, czy ją złamał, bo bogowie czegoś na pewno zażądali… Przypomniała sobie ostatnie słowa Amarilli, gdy tutaj przechodziła: „Smoki są dopełnieniem jednorożców, a dopełnieniem Raskăra jest Saris”. Jak to rozumieć? I gdzie jest Saris? Nagle poderwała się na równe nogi. Saris!!! Saris jest w tej jaskini!!! – Aisza! – krzyknęła, mając nadzieję, że lwiana jest w zasięgu mentalnego wezwania. Była. Wprawdzie nie odezwała się, ale po chwili wyleciała zza wzgórza, niewidoczna dla wartowników, i wylądowała obok Gabrieli, witając się jak duży rozradowany kociak. – Aisza, zaniesiesz mnie do Feri’any? – poprosiła Gabriela, drapiąc lwianę za uchem, na co tamta zamruczała rozkosznie. – Długa droga. Niebezpieczna. – Bezpieczna. Nikt na nas nie poluje – próbowała ją przekonać.
– Pomyślą, że smok. – Polecimy wysoko. Polecimy? Kot przysiadł, Gabriela wdrapała się na jego grzbiet i słysząc za plecami ostre: – Nie! – wyprysnęły w górę. Wartownik, skała i Smoczy Stos umknęły w dal. – Jak to odleciała?! – Na twarz, głowę, tułów wartownika posypał się grad ciosów. – Co miałem zrobić, Wasza Wysokość? Zestrzelić? – zakwilił Góral. Airenowi opadły ręce. A potem same powędrowały do brody i zaczęły ją szarpać z całych sił. Na Saetina! Jak on powie pozostałym, że Wybawicielka… odleciała w nieznanym kierunku?! – Jeśli to żart, Airen, to kiepski – zaczął wolno Sirden parę chwil później. – Jest z Karinem, a ty nie chciałeś przeszkadzać? Jeśli tak, to mów od razu. Jesteśmy dorośli… – Bo miejsce Władcy Edenu, rubinowookiego Karina dell’Amar, było również puste. – Gdyby tak było, powiedziałbym, że Gabriela się spóźni, bo pieprzy ją Karin! – warknął Góral. – A ja wam mówię, że na oczach mojego wartownika odleciała na lwianie. I nie poprawia mi to humoru! – Dass’ratt… – wysyczał Ostatni. Sellinaris przeczesał włosy palcami, a potem potarł twarz. Amre utkwił nieruchome spojrzenie w pustym krześle Władcy Edenu. – Gdzie on jest? – W głosie oficera był chłód stali. – Nie wiem. – Władca Nolandii pokręcił głową. – Kurwa, Airen, ginie z twoich jaskiń dwoje najlepiej strzeżonych ludzi, a ty potrafisz powiedzieć tylko „nie wiem”?! – wybuchnął tym razem Sellinaris. – Może osobiście smokom ich oddałeś, co?! Airen poderwał się, gotów do walki. Gdyby nie obowiązek zdania wszelkiej broni, nieraz podczas obrad polałaby się krew. Ta narada nie należała do wyjątków. – Spokój! – osadził ich ferriński kat. – Czekamy na wyjaśnienia, Airen. – Utkwił spojrzenie czarnych oczu w jasnych źrenicach Górala. – Gabriela wyszła na krótki spacer. Siadła za załomem skały, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Nagle z nieba spadła jak jastrząb lwiana, dziewczyna wskoczyła na nią i obie odleciały. Co miał zrobić wartownik? Strzelać z kuszy? A pokój Karina jest zamknięty od środka. Nikt nie odpowiada
na pukanie. Mam się włamać? – Tak, kurwa! Masz się włamać! – I do was też mam się włamywać za każdym razem, gdy nie usłyszę „proszę”? Nawet jak się zabawiacie ze służbą?! – wykrzyknął Góral. – A uważasz, że Karin zabawia się ze służbą?! – Sirden, doprowadzony do ostateczności, gotów był sam roznieść drzwi do pokoju tamtego na kawałki. – Za dwie minuty chcę widzieć kochanka Gabrieli tutaj, przy tym stole! Airen, wściekły jak kohorty Saetina, wypadł z sali. Sellinaris posłał Sirdenowi dziwne spojrzenie. – Czego? – warknął kat. – Nic. Tak sobie patrzę na kata, który najpierw był zazdrosny o swą panią, teraz jest zazdrosny o jej córkę. Czy aby na pewno nie jesteś mężczyzną? – Głos Władcy Ferrinu ociekał ironią. – Aby na pewno jestem bardziej mężczyzną niż ty – odparował Ostatni, mrużąc czarne oczy. Sellinaris zaczął się podnosić. Sirden również. – Zamknijcie się obaj i siadajcie. – Amre pociągnął kata w tył. – Mamy wystarczająco wiele kłopotów i bez kretyńskich sprzeczek. A ty, Sellinaris, jeśli nadal będziesz wszystkich prowokował, zaczniesz się niedługo naradzać sam ze sobą. I sam siebie powiedziesz na wojnę ze smokami. Władca Ferrinu z wieloznacznym prychnięciem opadł na krzesło. – Odezwał się… – mruknął, ale jego kat szarpnął go stanowczo za rękaw kurty. W tym momencie drzwi się otworzyły i dwóch służących przywlokło pod pachy Karina. – Na bogów! Schlał się?! – wykrzyknął na głos Skijord to, co wszyscy pomyśleli. Przelewającego się przez ręce mężczyznę posadzono na krześle, po czym jego głowa opadła na blat stołu i tak została. Do sali wszedł, stukając kopytkami, siwy Cień i stanął obok nieprzytomnego pana. Odór alkoholu wypełnił całą jaskinię. Airen wszedł, zamknął za sobą drzwi i rzekł krótko: – Chciałeś? Masz. W sali panowała cisza. Sirden, który powinien patrzeć na Karina, wbijał ostre jak brzytwa spojrzenie w Sellinarisa. Tamten odpowiadał tym samym. – Lepiej go widzieć pijanym niż martwym – wycedził Ostatni.
– Bardziej przysłużyłby się sprawie martwy niż pijany – odparł tym samym tonem Sellinaris. – Ty mu powiedziałeś? – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. – Owszem. – Czy ja mogę się, do kurwy nędzy, dowiedzieć, o czym mówicie? – zapytał „grzecznie” Góral. – Ja odpowiem, bo ci dwaj za chwilę się pozabijają i sojusz zmaleje o kolejne dwie osoby – zaczął Amre tym samym zimnym, obojętnym tonem, co zawsze. – Na wiadomych drzwiach jest pieczęć Gabrieli dell’Soll, a jak wiemy od niedawna, nosi ona nazwisko Shanon. Sellinaris złożył jej podczas ostatniej przerwy propozycję małżeństwa, oferując owo cenne „dell’Soll” i szantażując dziewczynę przy okazji „poświęceniem dla wyższej sprawy”, ona wielkodusznej propozycji nie odrzuciła, z czym wielki władca pieprzonego Ferrinu natychmiast pobiegł do tu nieobecnego – wskazał Karina – w którym Gabriela ze wzajemnością się kocha. Ten spił się z rozpaczy do nieprzytomności. Koniec wzruszającej historii. Aha, nie koniec: jej bohaterka odleciała w nieznanym kierunku na półdzikiej lwianie. Wszyscy opadli na oparcia krzeseł, nie wyłączając Sellinarisa. Ten ostatni nie miał żadnych wyrzutów sumienia – postąpił tak, jak nakazywało poczucie obowiązku w stosunku do własnych ludzi. Nie wziął dziewczyny siłą – a mógł, nie zabił „niechcący” jej ukochanego – a mógł, czemu więc… czuł się tak parszywie? W kompletnej ciszy stukot kopyt zabrzmiał jak kastaniety. Cień, służący Karinowi, chciał wyjść z sali i gestem głowy prosił, by wyniesiono także jego pana. – Tak, Shine – odezwał się Góral ze znużeniem w głosie – myślę, że przerwa na sen dobrze nam wszystkim zrobi. Do Feri’any dotarły przed świtem. Lwiana zatoczyła krąg nad śpiącym spokojnie zamkiem, po czym wylądowała u stóp wzgórza po przeciwległej stronie mostu. Gabriela nie zamierzała wchodzić do środka oficjalnie. Zapewne zostałaby zatrzymana do czasu wyjaśnienia, kim jest, skąd przybywa i w jakim celu, bo mimo iż wolna kobieta była już w Ferrinie czymś normalnym, to jednak kobieta w barwach Anaeli i do niej podobna – raczej nie. Musiałaby więc Gabriela czekać na kontakt z Sellinarisem, a tego najbardziej chciała uniknąć. Musiała zbadać pieczęć. Sama. Matka dokładnie opisała jej lokalizację tajemnego portalu – wylądowały tuż przy jego niewidocznym wyjściu. Skąd wiedział o nim Raskăr? – przemknęło dziewczynie przez myśl. – Ktoś z rodziny dell’Soll musiał pokazać Władcy Smoków tajemny portal, bo na pewno nie uczyniła tego Anaela. Z nią uciekał schodami… Pomyśli o tym później. Teraz musi dostać się do zamku. Szła z wyciągniętymi przed siebie rękoma, aż natrafiła na sprężystą, niewidzialną zasłonę. Przyłożyła
dłoń, po której magiczna ściana rozpoznała zaklęcie rodziny dell’Soll i zajaśniała błękitnie, zapraszająco. Dziewczyna uśmiechnęła się. Czy Sellinaris chciał, czy nie, ona, Gabriela, miała cząstkę Anaeli, pozwalającą otwierać ten portal. Wbiegła w czerń lochów i natychmiast zamknęła oczy, odtąd posługując się wewnętrznym wzrokiem, co nie było zbyt przyjemne. Potykając się co chwila i klnąc swoją niezdarność, ruszyła ku schodom prowadzącym do smoczej jaskini. Po nieskończenie długim czasie, kiedy to pokonała Bóg wie ile schodków, stanęła w przedsionku przed ogromnymi wierzejami. Podeszła na palcach. Na drewnie płonęły krwistoczerwonym zimnym ogniem litery:
Gabriela dell’Soll
Wstrzymując oddech, dotknęła ich opuszkami palców i aż krzyknęła, gdy pod jej imieniem wykwitł drugi napis:
Wielka Władczyni Ferrinu
Napis zgasł. Zamrugała, myśląc, że jej się tylko przywidziało, ale gdy po raz drugi uczyniła to samo, pełen tytuł pojawił się powtórnie: wiadomość skierowana tylko do niej. Ogłuszona tym przesłaniem siadła ciężko na łóżku, które pozostało po Strażniku Smoków. By dostać się do środka, musiała nie tylko poślubić Sellinarisa, ale i odebrać mu przywilej władzy! – Mamo – szepnęła – przerasta mnie to. W tym momencie usłyszała: – Wstań, kobieto, tylko powoli. Na szyi poczuła znajomy chłód ostrza. Westchnęła tylko, bo spodziewała się tego.
– Ręce w dół i bez zbędnych ruchów. Wykonała, to co jej kazano, by w następnej chwili niemal przyklęknąć, gdy brutalnie krępowano jej nadgarstki na plecach. Ktoś zapalił pochodnię. Gabriela rozejrzała się. Sześciu elfów, bynajmniej nie przyjaznych, patrzyło na nią z takim samym oczekiwaniem w oczach, jak ona na nich. – Skąd się tu wzięłaś? Skąd masz tę suknię? Jesteś ze służby? Lecząca? – zasypano ją pytaniami. – Odpowiadaj, kobieto, bo to dobre miejsce, byśmy zmusili cię do odpowiedzi siłą – warknął ten, którego głos usłyszała jako pierwszy. Pewnie dowódca małego oddziału. – To moje imię widnieje na tych drzwiach – odrzekła po prostu. Elfowie spojrzeli na wierzeje z płonącym „Gabriela dell’Soll”, spojrzeli na dziewczynę i… pokręcili głowami. Nie uwierzyli jej, a ona na pewno nie będzie dotykała pieczęci po raz kolejny. – Jestem Gabriela dell… – Zacięła się. Nie była już żadną dell… Była Shanon. – No dobrze – skapitulowała. – Przekażcie panu Sellinarisowi, że znaleźliście tu przy tych drzwiach Gabrielę, córkę Anaeli. Na pewno się ucieszy. – Nie omieszkamy. – Dowódca pchnął ją ku schodom. – Ty zaś, mała kłamczucho, poczekasz na odpowiedź Wielkiego Władcy w przytulnym lochu. – Przynajmniej zwiedzę feri’ańskie lochy – odmruknęła, pozwalając się poszturchiwać. Ci żołnierze mieli prawo być wzburzeni, natknąwszy się w miejscu, w którym uwolniono smoki, na kogoś, kto miał włosy smoczej barwy, nie mówił prawdy i nie powinien się tam znajdować, bo nie przekroczył bram Feri’any. I na dodatek twierdził, że jest córką tej, która do uwolnienia smoków walnie się przyczyniła. W lochu nie byłoby tak źle, gdyby nie ból wykręconych do tyłu rąk. Sznur na nadgarstkach obcierał skórę do krwi… Sznur? Czyżby byli tak głupi, że nie związali jej tytanianem? Zaraz sprawdzi! Czerwona błyskawica spłynęła po ramionach, wgryzła się w więzy i po chwili Gabriela miała ręce wolne. Weszła na łóżko i wyjrzała przez okienko. Gdyby nie kraty, przecisnęłaby się bez problemu, ale żelazne pręty… Omiotła wzrokiem pomieszczenie. Cela nie wyglądała na tytanianową, zresztą gdyby potraktowano Gabrielę poważnie, nie wyglądałaby sobie przez okienko z uwolnionymi rękoma, więc i kraty nie mogły być z tytanianu. Nabrała w obie dłonie czerwonej energii i uderzyła. Kraty wyleciały z hukiem i kawałkiem ściany.
Za drzwiami natychmiast zapanowało poruszenie. Dziewczyna, niewiele myśląc, wyskoczyła na zewnątrz jak królik. Przebiegła przez podwórze, rozjaśniane brzaskiem dnia, potem wpadła na jakieś schody, słysząc za sobą krzyki i tupot butów, w górę, w górę, do jakiejś sali, gabinetu i wreszcie pustej sypialni. Zamknij aurę, idiotko! – napomniała się i w tym samym momencie zniknęła goniącym z widoku. – I dlaczego ty właściwie uciekasz? – zdziwiła się w następnej chwili. – Przecież jesteś wśród sprzymierzeńców. Wpełzła pod łóżko, ściągając kapę, żeby było jej wygodniej. Wśród sprzymierzeńców czy nie, musi się przespać. Leciała całą noc. A w tym pokoju na pewno będzie jej wygodniej niż w lochu z wykręconymi rękoma – wytłumaczyła sobie. Zwinęła się w kłębek na ukradzionej kapie, otuliła płaszczem i zasnęła niemal natychmiast. Śniła… – Gabrielo?! – Karin! Wpadli sobie w ramiona z takim impetem, że jedno mało nie zbiło z nóg drugiego. – Gabrielo, na bogów, bałem się o ciebie! – Mężczyzna chwycił ją za ramiona i potrząsnął. – Gdzie jesteś? – W Feri’anie. Sprawdzałam pieczęć.
Karin spochmurniał i puścił ją. – Przeklęta pieczęć. Przeklęty Raskăr. Przeklęty Sellinaris… Odwrócił się i chciał odejść w ciemność jej snu, ale chwyciła go za rękę. – A ja? Mnie też przeklinasz? Stał, odwrócony plecami do tej, którą kochał jak nikogo i nic na tym świecie. – Myślisz, że będę w stanie znieść świadomość, iż kładziesz się z innym? – Karin, kocham ciebie! Tamto to będą tylko zaślubiny, nic więcej! Odwróć się do mnie i przytul – błagała bezgłośnie. – I po to tylko, by zaspokoić ciekawość, co jest za pieprzonymi drzwiami, poświęcisz mnie? – Nadal stał tyłem, zaciskając i rozwierając co chwila pięści w bezsilnej furii. – Ja wiem, co jest za tymi drzwiami – odparła cicho. Wreszcie na nią spojrzał. – Saris. Milczał. – Proszę, nie zadawaj więcej pytań! To niczego nie zmienia! Ani ślub z Sellinarisem, ani żadne pieczęci! Możemy być razem, mimo wszystko! – Możemy być razem tylko we śnie – wyszeptał. Rubinowe oczy zgasły. – Nie!!! – krzyknęła i obudziła się. – Przeszukaliście zamek? – usłyszała całkiem realny głos Sellinarisa, wchodzącego do sypialni. – Od lochów po wieże – odparł gwardzista. – Więc szukajcie powtórnie. Dotąd, aż ją znajdziecie. Przecież to nie szczur! To kobieta! – Tak jest, Wasza Wysokość. Drzwi zamknęły się cicho. Tuż obok głowy Gabrieli spadł płaszcz, potem kurta. Usłyszała lądujący na fotelu pas z mieczem
i sztyletem. Usiadł na brzegu łóżka, ściągając buty, którymi cisnął o ścianę. Gdy w zasięgu jej wzroku pojawiła się koszula, a Gabriela usłyszała rozpinanie sprzączki paska, postanowiła się ujawnić. Za nic nie chciała ujrzeć Sellinarisa nagiego. Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, chrząknęła. – Wychodź. Przecież wiem, że tam jesteś – mruknął. – Jasnowidzący? – zapytała spod łóżka. – Nie. Wystaje rąbek płaszcza, którego nie pomyliłbym z żadnym innym. Mimowolnie parsknęła śmiechem i wypełzła na zewnątrz. Siedział na łóżku, mając na sobie tylko spodnie, i przewiercał ją wzrokiem. Speszona nagim, śniadym, wspaniale umięśnionym torsem, wbiła wzrok w błękitno-złoty dywan. – No i? – ponaglił ją. – Ja będę tu tak siedział, a ty będziesz stała, spłoniona jak panna młoda w noc poślubną? – A co mam zrobić? Wyjść? – wyszeptała. – Jeżeli teraz stąd wyjdziesz, to moi ludzie rozniosą cię na strzępy i zameldują, że to niechcący, podczas ucieczki oraz w obronie własnej. Ułożył się wygodnie na boku i wsparty na łokciu… czekał. Unikając jego widoku, podeszła niepewnie do fotela i usiadła, kładąc na kolanach pas z orężem. Miecz zaciążył przyjemnie. Sztylet również. Czy potrafiłaby zabić Sellinarisa? Spojrzała nagle na niego. Właśnie rozwiązał czarną aksamitkę, rozpuszczając włosy, które spłynęły z ramion aż na pościel. Ależ on piękny – przemknęło Gabrieli przez myśl. W porównaniu z lodowatą urodą elfich mężczyzn Sellinaris miał w sobie piękno demona, Księcia Ciemności, jak Karin. Posmutniała. – Zaczniesz mówić czy mogę się przespać? Przyznam, iż wolałbym to drugie, bo mieliśmy dzięki tobie pracowitą noc. – Nie mam wiele do opowiadania. Na drzwiach jest moja pieczęć. Warunkiem otwarcia jest… wiesz co. – Słowa uwięzły Gabrieli w gardle.
– Nie wiem. – Ślub z tobą. – Ach, to – machnął niedbale ręką, bawiąc się uczuciami, jakie miotały dziewczyną. – Masz go, jeśli zechcesz. Milczała, znów wbijając wzrok w dywan, by nabrać odwagi. – Czy… będąc twoją żoną… – zaczęła, zacinając się co chwila – będę mogła mieć… innych mężczyzn? – Uff… Powiedziała to… Sellinaris patrzył na spłonioną po cebulki włosów dziewczynę i chciał roześmiać się w głos, ale zachował powagę i postarał się, by swą odpowiedź wrazić jej prosto w serce: – Nie. Moja żona nie będzie się kurwić. Zabolało, jakby strzelił ją w twarz. Aż przygryzła wargi, by się nie rozpłakać. Ale musiała pytać dalej. Musiała do końca poznać warunki kontraktu, jaki zawiera na życie… nie, nie swoje, nawet nie Karina: na życie Sarisa. Bo o niego i tylko o niego – o jej jednorożca, najukochańszą istotę w obu światach, od kiedy odeszła mama, Gabrieli chodziło. Saris. On był za tymi drzwiami, które musiała za pomocą Sellinarisa otworzyć. Łzy obeschły. Mogła pytać. – Czy musimy… sypiać ze sobą? – A jak inaczej wyobrażasz sobie małżeństwo z Wielkim Władcą Ferrinu, który mógłby mieć każdą istotę twojej płci w tym świecie? – odparł pytaniem na pytanie. – Ale nie martw się tym specjalnie – dodał zaraz z udaną obojętnością. – Wezmę cię tylko jeden raz, żeby przypieczętować związek. Później zadowolę się chętniejszymi, do czasu gdy będziesz gotowa dać mi potomka. Czy takie warunki ci odpowiadają? Saris. Liczy się tylko Saris. – Tak. – Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli kiedykolwiek ujrzę cię sam na sam z Karinem, zabiję go, i to tak, byś musiała na to patrzeć? Przełknęła głośno ślinę. Saris. Tylko Saris. – Tak. – No to dobiliśmy targu – padł na wznak, a potem zakrył oczy przedramieniem. Gabriela siedziała jak skamieniała.
– Tam jest pokój twojej matki – machnął ręką, wskazując jakieś drzwi. – Możesz go zająć. Ja muszę się zdrzemnąć, a potem wracamy do Nolandii. Ani drgnęła, bojąc się, że nie utrzyma się na nogach. Gorące łzy spływały po policzkach i wsiąkały w złoto-błękitny dywan. – Rusz się albo kładź obok – warknął i to dopiero spowodowało, że wstała, powlokła się do komnatki zajmowanej kiedyś przez Anaelę i zamknęła za sobą drzwi. Padła na łóżko, nakryła głowę kołdrą i z twarzą wtuloną w poduszkę wybuchnęła rozpaczliwym szlochem. Sellinaris zaś uśmiechnął się jak syty kocur, nakrył kołdrą i zasnął niemal natychmiast. Płakała nawet przez sen. – Karin! – szeptała. – Karin, proszę… Wreszcie przyszedł. – Odchodzę, Gabrielo. – To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział w jej śnie. – Dokąd?! – przypadła doń, chwytając za poły jego kurty. – Nie zostawiaj mnie! – Zostawiam. W lepszych zapewne rękach. – W jego głosie nie było już ironii. Tylko smutek. – Wracam do Edenu i zostanę z Cieniami aż do końca. Dotąd, aż przybędą smoki… – Eden chroni blokada, Cienie są bezpieczne… – Smoki łamią każdą blokadę – przerwał jej znużony. – Jesteś potrzebny radzie… – Radzie? – uśmiechnął się gorzko. – Ja! Ja nie mogę bez ciebie żyć! – Ty nie możesz żyć bez Sarisa. To między mną a nim wybierałaś i wybrałaś jego. – Znów ta gorycz w głosie i spojrzeniu. – Gdybym przegrał z Sellinarisem, zrozumiałbym, z nim żaden nie ma szans, ale z koniem?! – Więc mnie też za karę zamienisz na konie?! – krzyknęła z rozpaczą, a on odruchowo wyciągnął do niej rękę. Zawisła w próżni. – Nieważne. Mam do ciebie prośbę, ostatnią prośbę, Karin. Patrzył na nią bez słowa rubinowymi oczyma. – Zostań jeszcze jeden dzień. Ten pierwszy raz chcę przeżyć z kimś, kogo kocham ponad życie: z tobą. Potem niech robią ze mną, co chcą…
W odpowiedzi objął ją i zaczął całować z taką żarliwością i rozpaczą, jakby to był ich ostatni pocałunek. Pierwszy dopadł Gabrieli Sirden. Chwycił dziewczynę za ramiona, wbijając palce z taką siłą, że aż się skrzywiła, i rzekł: – Jeszcze raz coś takiego zrobisz, a odchodzę. W głosie kata nie było wściekłości, ta pozostawiła tylko ślady na ramionach dziewczyny – było proste ostrzeżenie: jeszcze raz, a odejdzie. Góral wpadł na nią z takim impetem, że o mało nieszczęsnej nie przewrócił. Dźgnął dziewczynę paluchem w mostek i krzyknął: – Jesteś niewdzięczna i nieodpowiedzialna! Jak mogłaś nas tak przestraszyć?! Amre zmierzył córkę zimnym spojrzeniem, nie mówiąc ni słowa, co zabolało chyba bardziej, a Karin… Karin siedział na swym miejscu przy Czarnym Stole i nawet nie podniósł wzroku, gdy weszła. Gdy podszedł doń Sirden, mężczyzna spojrzał na kata dopiero, gdy ten klepnął go w ramię. – Zamień się ze mną miejscami – rzucił cicho Ostatni. Karin wzruszył ramionami i obszedł stół, siadając obok Gabrieli. Wyciągnęła pod stołem do niego rękę, ale nie odpowiedział takim samym gestem. Rozżalona cofnęła dłoń. Sellinaris wszedł jako ostatni. Rada znów była w komplecie. – Ja już nic nie mówię, jak zachowuje się Wybrana… – zaczął Władca Nolandii. – Nie mówię, że zachowuje się jak rozkapryszony bachor… – Więc nie mów – przerwał mu Amre. – Tak. Więc nie mówię. – Góral milczał chwilę, zbity z pantałyku. – Ja chcę tylko wiedzieć, co ustaliła w jaskini, bo rozumiem, że po to nam zwiała. – Nie tylko – odparł Sellinaris, przeciągając się leniwie. – Uzgadnialiśmy warunki ślubnego kontraktu. – Uniósł kącik ust w uśmiechu, widząc reakcję zgromadzonych. – Więc to już postanowione? – Góral wbił wzrok w Gabrielę. Zdobyła się tylko na kiwnięcie głową. – Kiedy? – Co powiecie na dzisiejszy wieczór? – ponownie wszedł mu w słowo Władca Ferrinu. – Jutro rano przeszlibyśmy do Feri’any złamać pieczęć Raskăra. Dzisiejszy wieczór… Gabriela pochyliła głowę, by nikt nie widział wyrazu jej twarzy. Obok siedział ten, którego kochała, i nawet nie mogła go trzymać teraz za rękę, by dostać choć odrobinę otuchy…
– Ja chcę to usłyszeć od Gabrieli, a ty, Sellinaris, zamknij się na chwilę – odezwał się Sirden. – Gabrielo? Spójrz mi prosto w oczy i potwierdź albo zaprzecz. Zacisnęła pod stołem ręce w pięści i podniosła wzrok. – Zgadzam się poślubić Sellinarisa dell’Soll dziś wieczór – na ostatnich słowach głos jej się załamał. Miała nadzieję tę noc spędzić z Karinem, ale nie dostanie nawet tego. Nagle poczuła gorącą dłoń na swojej, zaciśniętej w pięść. Palce mężczyzny rozwarły jej palce i splotły się mocno, niemal do bólu. – Dotykałaś pieczęci? – padło pytanie. Oderwała wzrok od ręki Karina. Teraz musi szczególnie uważać… – Dotykałam. Koniuszkami palców. Jest jak mówiliście: „Gabriela dell’Soll”. – Czy coś się zmieniło, gdy dotknęłaś liter? Zmieniły barwę? Może drzwi lekko drgnęły? Pieczęć zareagowała na ciebie? – indagował Góral. – Nie. Nie poczułam kompletnie nic. – Dla podkreślenia słów pokręciła głową i nagle napotkała spojrzenie Sirdena. Takie, że aż dziewczynie dech zaparło. To dlatego zamienił się miejscami z Karinem, zrozumiała nagle: nie żeby mogli trzymać się za rączki, ale żeby on, Sirden, mógł ją obserwować. – Myślę, że należy przerwać obrady do jutra, gdy poznamy odpowiedź – rzekł spokojnie, odwracając od niej wzrok. – Dziś czeka nas uroczystość i nie wiem jak wy, ale ja chciałbym przybyć na nią wyspany i wypoczęty. Wydarzenia ostatnich dni nieco nadwątliły moje siły. Zebrani zgodnie pokiwali głowami, a Airen zatarł ręce: – Już ja się postaram, by wyprawić wspaniałe zaślubiny Wybawicielce i Wielkiemu Władcy Ferrinu… Siedziała na trawie, tym razem w zasięgu wzroku nolandzkich wartowników, zapatrzona przed siebie niewidzącym wzrokiem. Tak bardzo by chciała… kochać. Po prostu spokojnie kochać i być kochaną. I chciałaby mieć przy sobie Sarisa. Jak strasznie tęskniła za Cieniem, za jego stałą, niewzruszenie wierną obecnością. I chciałaby jeszcze być wolna. Posiadać wolny wybór… Słysząc czyjeś kroki, westchnęła. Nawet do samotności nie miała prawa. Sirden siadł obok niej i zapatrzył się, jak Gabriela, przed siebie. – Musi być ci bardzo ciężko – rzucił w przestrzeń. – Możesz się jeszcze wycofać. Jeszcze nie jest za późno. – Nie mogę – spojrzała na niego niewypowiedzianie smutnym wzrokiem. – Nie mogę czekać ani
chwili dłużej, bo wiem, co zastanę za tymi drzwiami. – Tak myślałem, że coś ukrywasz. – Pokiwał głową. – Tam jest Saris. Spojrzenie kata wyostrzyło się. – Skąd wiesz? – Nie wiem. Przeczuwam. On tam jest i nie mogę czekać ani chwili dłużej, niż to konieczne, ale… nie to ukryłam. – Patrzyli sobie prosto w oczy, niczym para kochanków. – I powiem to tylko tobie, a ty, z wiadomych względów, zatrzymasz tę informację dla siebie. Gdy dotknęłam pieczęci, pojawiły się słowa: „Wielka Władczyni Ferrinu”. – Kat wciągnął powietrze. – Jutro więc czeka wszystkich rozczarowanie, bo Gabriela, mimo że dell’Soll, nie otworzy drzwi. A Saris zostanie za nimi, dopóki Sellinaris nie przekaże mi przywileju władzy. – On nigdy tego nie zrobi. – Sirden pokręcił głową. – Całe twoje poświęcenie na marne. Daruj sobie, Gabrielo, te zaślubiny… – Muszę przynajmniej zdobyć nazwisko. A potem… Jest wojna… Ludzie i elfowie na wojnie giną… Tam jest Saris, rozumiesz to, Sirden? Gdyby za tymi drzwiami była moja matka, Anaela, wahałbyś się? – Ani chwili – odparł natychmiast. Umilkli oboje, patrząc na ciche, potężne góry otaczające Smoczy Stos. – Sirden, mam do ciebie prośbę, a właściwie dwie – odezwała się Gabriela. – Ufam ci jak nikomu w tym świecie… – …a ja tobie, dzieciaku – wpadł jej w słowo z czułością. Uśmiechnęła się. – Ale to może cię zbulwersować… – Po sześciuset latach życia nic nie jest w stanie mnie zbulwersować. – No tak… – zacięła się, bo te prośby, dla elfa może i normalne, dla niej były trudne. – Czy mógłbyś mi przynieść tych ziół, o które kiedyś prosiła moja mama? Nie chciałabym zajść z Sellinarisem w ciążę. – Zamknęła oczy. Pierwsza prośba z głowy. – Następca czy następczyni tronu byliby bardzo pożądani – zaczął ostrożnie. – Ale przyniosę. Zawsze będziesz mogła je odstawić. W milczeniu uścisnęła mu dłoń. – Druga prośba?
– Nim ci ją przedstawię, wiedz, Sirden, że gdybyś to ty był zamknięty za tymi drzwiami, a nie Saris, również nie wahałabym się ni chwili. – Patrzyła, jak kat gwałtownie odwraca głowę, by nie widziała łez w jego czarnych oczach. – Prośba, Gabrielo – powtórzył zduszonym głosem. – Sellinaris ostrzegł, że jeśli zobaczy mnie z Karinem, zabije go. A ja bardzo chciałabym… chciałabym… ten… pierwszy raz… – Mój pokój leży najbardziej na uboczu i nikt go specjalnie nie strzeże. Pójdziesz tam teraz ze mną, a ja znajdę Karina. – Wstał i pociągnął Gabrielę za sobą. Gdy wychodził, zostawiając ją samą w surowej komnacie, rzekł jeszcze: – Macie nie więcej niż godzinę. Potem Sellinaris na pewno zacznie o ciebie rozpytywać. Wszedł do pokoju Sirdena, zamknął za sobą drzwi i przyłożył do nich dłoń. Pod jej dotykiem na surowym drewnie rozkwitł napis „Karin dell’Amar, Wielki Władca Edenu”. Powoli odwrócił się do skulonej na brzegu łóżka Gabrieli. – Chciałaś się ze mną spotkać. – Chciałam się z tobą kochać – odszepnęła, wstała i zsunęła z ramion pelerynę, którą do tej pory była okryta. Pod nią nie miała zupełnie nic. Karin chłonął przez chwilę szeroko otwartymi oczyma piękną nagą postać, a potem chwycił ją w ramiona, zatapiając usta w ustach, a palce we włosach. Całowali się, osuwając powoli na łóżko, dopóki zabrakło im tchu. – Na bogów, Gabrielo – wyszeptał, tuląc ją do siebie. W gorączkowym pośpiechu zaczęła rozpinać sprzączki jego kurty, a potem rozwiązywać tasiemki koszuli. On nie pomagał jej w tym, pieszcząc palącymi dłońmi ciało dziewczyny i szukając ustami jej ust. Nie musiał przygotowywać jej ciała na przyjęcie swego – pragnęła go, gdy tylko wszedł do pokoju. Teraz, przygryzając wargi z niecierpliwości, ale i strachu, czekała, aż zdejmie spodnie, przylgnie do niej nagim ciałem, a potem… – Może zaboleć – szepnął. – Kocham cię – odparła. Pchnął, zatykając jej jednocześnie usta dłonią. Znieruchomieli oboje, wpatrzeni w swe oczy. Na poduszkę skapnęła łza. Drugą scałował i powoli, powoli zaczął się poruszać.
Ona jeszcze chwilę zaciskała usta, próbując powstrzymać jęk bólu. – Chodź ze mną – wyszeptał. – Chodź. Zrozumiała. Zamiast skupiać się na bólu pierwszego razu, wyszła ukochanemu naprzeciw. Przeczesała palcami czarne, jedwabiste włosy, aż jęknął z rozkoszy, posmakowała ust. Jego dłonie pieściły każdy zakamarek ciała Gabrieli dotąd, aż sama zaczęła ponaglać mężczyznę do dalszego pędu ku spełnieniu. Gdy w końcu wygięła się w łuk, ponownie zatkał jej usta, by nikt nie usłyszał krzyku rozkoszy, jaki się z nich wydobył. Karin doszedł zaraz po niej. Jęknął przeciągle. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a potem opadł na dziewczynę, drżąc. W ciągu danego im czasu kochali się raz jeszcze, by potem w pośpiechu, kradnąc sobie nawzajem pocałunki, narzucać ubranie. – Wiesz, dlaczego muszę odejść? – zapytał cicho Karin. – Nie potrafiłbym tego znieść. Próbowałbym zabić Sellinarisa. – Wiem, wiem – szepnęła. – Nie wymagam, byś został i patrzył, jak bierze mnie on. Ale kochasz mnie i kiedyś wrócisz? – Będę przychodził w snach – przyrzekł. – A gdy mnie wezwiesz, wrócę. Kocham cię, Gabrielo, na życie i na śmierć. – Na życie, Karin. Idź już. Pieczęć zgasła. Mężczyzna wyszedł. Została sama, patrząc oczyma pełnymi łez na splamione krwią prześcieradło. Gdy drzwi otworzyły się znienacka, aż krzyknęła. – Na bogów, Sirden, mógłbyś zapukać! – Do siebie? To mój pokój – zdziwił się. Musiała się uśmiechnąć. – Zmykaj stąd do szwaczek, czekają z przymiarką sukni ślubnej. Tym się zajmę – wskazał brodą prześcieradło. – I masz to – wcisnął jej do ręki woreczek z ziołami. – Karin właśnie wyjechał do Smoczego Stosu, stamtąd przejdzie do Amarkandy i wróci do Edenu. Kiwnęła głową, schowała zioła i wymknęła się na pusty korytarz. Niemal od razu musiała wpaść na Sellinarisa. – Gdzieś ty się podziewała? Szwaczki… – Wiem, wiem. Sirden udzielał mi porad. – Porad? – Jest mi bardziej ojcem niż Amre – odparła. – A paru rzeczy musiałam się przed ślubem dowiedzieć. – Spłoniła się całkiem naturalnie. Sellinaris wziął ją pod brodę i chciał ucałować, ale wywinęła się ze słowami:
– Szwaczki. Grunt to szwaczki! I z westchnieniem ulgi zniknęła za zakrętem korytarza.
ROZDZIAŁ VIII
SELLINARIS
Z reszty dnia Gabriela niewiele pamiętała, ciągle mając przed rozmarzonymi oczyma twarz Karina. Boże, jak ona go kochała… Zacisnęła usta, by nie wykrzyczeć im wszystkim, zebranym w wielkiej sali, w której odbywały się audiencje lub co wystawniejsze biesiady, że ona, Gabriela Shanon, chce Karina dell’Amar, nie Sellinarisa! Stojąc samotnie na podwyższeniu, w ślicznej złotej sukni z granatowym lamowaniem – skąd w Nolandii się taka wzięła? – potoczyła wzrokiem po zebranych. W pierwszym rzędzie stali członkowie rady sprzymierzonych oraz nolandzcy wielmoże z małżonkami. W dalszych służba i żołnierze. Na niemal wszystkich twarzach widać było rozradowanie i nadzieję. Ślub wielkich władców w tych smutnych czasach był radosnym wydarzeniem. Pozwalał wierzyć, że wojna zakończy się szybko i zwycięsko, czyż w przeciwnym razie warto byłoby płodzić dzieci? Władca Nolandii dołączył do swych ludzi, tak samo rozradowany jak i oni, a może nawet bardziej, bo miał nadzieję na rychłe rozwiązanie zagadki zapieczętowanych drzwi. Śmiertelnie poważni byli jedynie Sirden, Amre i ferriński kat, który obrzucał Gabrielę dość nieufnym spojrzeniem, dopóki nie przypomniał sobie, że to jego pan, nikt inny, przymusił szantażem dziewczynę do małżeństwa.
Morze zebranych rozstąpiło się nagle i na salę wkroczył Wielki Władca Ferrinu. To już nie był znany Gabrieli z sali rady Sellinaris, którego własny kat mógł uciszyć niewybrednymi słowy. To był Sellinaris dell’Soll, rządzący Światem Światów. Odziany był w ciemnozieloną koszulę i nałożoną na nią tunikę, bogato zdobione złotą nicią. Płaszcz, również w barwach Ferrinu: zieleni i złocie, spływał do ziemi i ciągnął się dalej niczym tren. Czarne włosy, luźno rozpuszczone, zdobiła korona władców miast zwykłego diademu. Gwiazda na czole, Znak Bogów, płonęła jasno, jak nigdy dotąd. Czarne oczy, wpatrzone w podwyższenie, błyszczały trudnymi do odgadnięcia uczuciami. Ni to triumfem, ni porażką. Ni radością, ni niechęcią. Mimo wyraźnego wahania w tych oczach, kroki władcy były zdecydowane. Wszedł po kilku stopniach na podwyższenie, stanął naprzeciw Gabrieli i ujął jej bezwładne dłonie w swoje. – Klęknij – rzucił cicho. – Nie – odszepnęła. Z nieodmiennym uśmiechem wygiął jej nadgarstki tak, że natychmiast padła na kolana. Spojrzała w panice na Sirdena, ale ponowny ból w nadgarstkach i syknięcie: – Patrz na mnie – kazało Gabrieli powrócić wzrokiem do Sellinarisa. Ten zaczął dźwięcznym barytonem: – Ja, Sellinaris z rodu dell’Soll, Wielki Władca Ferrinu, biorę ciebie, Gabrielo Shanon, za żonę, ze wszystkim, czym pragniesz mnie obdarzyć, i mając bogów za świadków, przysięgam być ci dobrym, czułym i kochającym mężem. Wsunął na serdeczny palec Gabrieli rodowy pierścień i czekał na jej przysięgę. Ponownie posłała błagalne spojrzenie Sirdenowi, ale Ostatni pokręcił tylko głową: było za późno! Odchrząknęła. I nagle wiedziała już, co powiedzieć. – Ja, Gabriela Shanon, córka Anaeli dell’Soll, Wielkiej Władczyni Ferrinu, Edenu, Amarkandy i Wszechświata – przez salę przeszedł leciutki szmer, a Airen parsknął śmiechem – zgadzam się na małżeństwo z tobą, Sellinarisie dell’Soll, i przyrzekam, mając Boga za świadka, że będę dla ciebie taką żoną, jakim ty mężem będziesz dla mnie. Wstała, wzięła jego twarz w dłonie i pocałowała go lekko w usta, nim, oniemiały, zdołał uczynić cokolwiek innego. Sala, jeszcze chwilę cicha, wybuchła nagle wrzawą, wiwatami i śmiechem. Gabriela napotkała spojrzenie Sirdena, znów kręcił głową, usiłując zachować powagę. – Widzę, że muszę cię wychować, dzikusko – usłyszała głos Sellinarisa.
– Och, jako dobry, czuły i kochający małżonek nie będziesz zbyt surowy – uśmiechnęła się do niego niewinnie. – Poniżyłaś mnie przed połową Nolandii… – Czyżby? To ja byłam na kolanach – odcięła się. – I to jest twoje miejsce, nie zapominaj o swym pochodzeniu. – Właśnie wszystkim o nim przypomniałam. – Puściła jego dłoń, zbiegła z podwyższenia i wpadła w ramiona gospodarza, przyjmować gratulacje. – Ależ dałaś przedstawienie – usłyszała głos Ostatniego i roześmiała się. Uroczysta kolacja, na którą sprowadzono najwykwintniejsze dania, jakimi w czasie wojny dysponował Smoczy Stos, dobiegała końca, a wraz z nią kończył się dobry humor Gabrieli. Sellinaris usługiwał jej przy stole z przesadną uprzejmością, ale czuła każdą komórką ciała, że za afront, jaki mu wyrządziła, zapłaci dzisiejszej nocy. Nic to – podrzuciła głową. Zniesie wszystko, mając miłość Karina i nadzieję na uwolnienie Sarisa. Ciekawe, jak zareaguje jutro Władca Ferrinu, gdy zobaczy drugą część ognistego napisu… Władca Ferrinu ujmował właśnie jej dłoń i z na wpół przepraszającym, na wpół znaczącym uśmiechem wstawał od stołu. Odpowiedziały mu rubaszne żarty, jak to u Górali. Gabriela, cała spłoniona, podążyła za małżonkiem, odprowadzana niespokojnym spojrzeniem Sirdena. Ten znał Sellinarisa zbyt dobrze, by nabrać się na jego uśmiechy… Komnata Sellinarisa na noc poślubną została ozdobiona kwieciem i splecionymi wstążkami, będącymi symbolem wspólnego życia. – Ciekawe, czy jesteś taka gorąca w łóżku jak twoja matka. – Sellinaris zamknął drzwi, wypalając na nich swój znak. – To trochę niestosowne porównywać mnie tej nocy do nieżyjącej matki – odparła Gabriela, stając pośrodku pokoju. – Poza tym ona oddała ci się z miłości, ja z obowiązku. – Jestem pewien, że potrafię rozpalić w tobie miłość – wymruczał, wsuwając palce w jej włosy, odginając głowę do tyłu i całując szyję. Czas cofnął się na parę uderzeń serca. Usta Karina całowały miejsce, gdzie pulsowała tętnica. Gabriela jęknęła z rozkoszy i przemożnego pragnienia. – Widzisz, moja śliczna? – usłyszała głos Sellinarisa i płomień rozpalający lędźwie zgasł. – Nie ma kobiety, która by mi nie uległa. Jego zręczne palce poradziły sobie z tasiemkami gorsetu i suknia opadła na podłogę. Zaraz po niej
halka. Objęła się odruchowo dłońmi, osłaniając nagość. – Moja mała, słodka dziewica… – Wziął dziewczynę na ręce i złożył na posłaniu. Zaraz się zdziwisz – pomyślała z narastającą paniką. Gdy Sellinaris się zdziwi, nie będzie zachwycony. Już miał gasić świecę, by zacząć się rozbierać, nie płosząc swej niewinnej żony, gdy… czarne oczy zogromniały. Pochylił się nad łonem dziewczyny i przejechał palcem po wewnętrznej stronie uda. Na palcu miał krew. Gabriela rzuciła w myśli przekleństwem i zamknęła oczy. Poczuła dłoń zaciskającą się na włosach i podrywającą jej głowę w górę. – Spójrz na mnie – rozkazał. Spojrzała. W czarnych oczach płonęła furia. – Co to jest? Podetknął jej pod nos zakrwawiony palec. Nawet nie próbowała kłamać, że ma miesiączkę. I nie chciała. Nie wyrzeknie się Karina, choćby ten tutaj za chwilę miał ją ukatrupić. – Cóż – spojrzała wyzywająco w czarne oczy – przed południem Karin sprzątnął ci moje dziewictwo sprzed nosa. Gdy potem myślała nad tym, co się stało, wiedziała jedno: to te słowa były kamykiem, który spowodował lawinę. Gdyby udała skruszoną, gdyby próbowała Sellinarisa ugłaskać, może uwieść, skończyłoby się to wszystko inaczej… Pierwszego uderzenia się nie spodziewała. To był ułamek sekundy, jak z całej siły rąbnął jej głową o kolumienkę łóżka. Pociemniało Gabrieli przed oczami, ale uderzenie w twarz natychmiast ją otrzeźwiło. Bił ją raz za razem, systematycznie, ot, jak się okłada nieposłusznego konia. Gdy dziewczyna jednak, zamiast się bronić, skamleć o litość czy próbować go powstrzymać, wbijała we władcę coraz bardziej wściekły i pogardliwy wzrok, zimna furia odebrała mu rozum. – Zabiję cię – stwierdził nagle. Ot tak, po prostu. Nie wiadomo skąd w jego dłoniach znalazła się tytanianowa linka. Skrępował ogłuszonej razami dziewczynie ręce, a potem wcisnął jej chustkę do ust, kneblując jej krzyk. – Ale najpierw pokażę ci, co potrafi prawdziwy mężczyzna, żebyś miała porównanie. I dopiero wtedy się przeraziła. Wtargnął w nią tak brutalnie, że tak jak dotąd znosiła razy w milczeniu, tak teraz zaskowyczała. Próbowała cofnąć się w panice, ale zaśmiał się tylko śmiechem podnoszącym włosy na głowie i począł raz po raz, dziko, z furią, z szaleństwem w oczach taranować delikatną, zakrwawioną płeć
dziewczyny. On naprawdę mnie zabije! – przemknęło przez pogrążający się w panice umysł. – Ratuj się! I nagle stało się to, czego już raz doświadczyła: jej jaźń rozdwoiła się – na łóżku wiła się gwałcona Gabriela – ofiara, tutaj, obok stała Gabriela – Obserwatorka. Związane, odrzucone w górę ręce chwyciły się wezgłowia, próbując podciągnąć ciało, by choć na sekundę oderwać je od gwałciciela. Niżej – rzuciła Obserwatorka. – Szukaj niżej. Oni zwykle sypiają ze sztyletami pod poduszką. Dłonie zaczęły macać gorączkowo dookoła, grzebiąc w poduszkach. Niżej – instruowała Obserwatorka. – Może tutaj nie wolno trzymać broni i ukrył ją pod materacem. Ręce uniosły skraj materaca, wyginając nienaturalnie całe ciało, co ogarniętemu szałem Sellinarisowi w niczym nie przeszkodziło. Jest! Dobrze. Teraz chwyć i wbij, z całych sił. Wbiła ostrze sztyletu w jego plecy tak głęboko, że przeszło na wylot i skaleczyło jej pierś. Sellinaris znieruchomiał. Uniósł się na łokciach, jakby nie wierzył, że właśnie umiera. Że z każdym uderzeniem serca wycieka z niego życie. Spojrzał w rozwarte od szoku złoto-zielone źrenice. Spojrzał na zmasakrowaną twarz dziewczyny, na zakrwawione ciało i wyszeptał: – Co ja zrobiłem? Ręce ugięły się pod nim, przetoczył się na bok. Gabriela leżała, patrząc niewidzącym spojrzeniem w sufit. – Co… ja… zrob…? – zakasłał, rozbryzgując krew. Zamknął oczy, czując śmierć zbliżającą się z każdą sekundą. Coraz bliżej. – Wybacz mi – szepnął. Obserwatorka zwróciła ku niemu głowę. – Wybacz… Chciał wyciągnąć do niej rękę, przeprosić dotykiem, ale dłoń opadła bez siły. A przecież musiał
jeszcze… Jeszcze musiał… Ostatkiem sił dotknął kciukiem czoła dziewczyny i wyszeptał, krztusząc się co chwila jasnoczerwoną tętniczą krwią: – Gab…rielo dell… dell’Soll mian…uję cię wład…czynią Ferrinu. Ręka opadła. Z kącika oka spłynęła łza. Ciszę uśpionej twierdzy przeciął krzyk, który trwał i trwał. – O kur… – Airenowi głos zamarł w gardle. Do komnaty wpadali następni: Sirden, Amre, Skijord, gwardziści… i wszyscy zamierali w progu, nie próbując wchodzić do środka. Krzyk trwał, przechodząc stopniowo w niekończące się wycie. – Wynoście się – ryknął Airen do tłoczących się ludzi. Umknęli z niewypowiedzianą ulgą. – Sirden, ucisz ją! Ostatni przyskoczył do Gabrieli i zakrył jej usta własną dłonią. Zaczęła się rzucać w takiej panice, jakby to on ją gwałcił. – Zrób coś z nią!!! – ryknął na kata Góral. Ten posłusznie zacisnął palce na tętnicach dziewczyny. Zemdlała i ten straszny krzyk wreszcie ucichł. – Na bogów, ale jatka – wysapał Airen. – No co tak stoicie, mówcie coś! – naskoczył na osłupiałego Amrego i Skijorda. – A co, sam nie widzisz?! – syknął ferriński kat. – Ta kurwa zamordowała Władcę Ferrinu! – Taaak. Zakneblowana, związana i zgwałcona – wycedził Amre. Niczym nie brzydził się tak bezgranicznie jak gwałtem na bezbronnej. – Jak za coś takiego karzecie w Ferrinie? Bo u mnie, w Amarkandzie, śmiercią. Skijord milczał. W Ferrinie również. – Dobrze się przygotował. – Sirden cisnął ferrińskiemu katu w ręce tytanianową linkę, z której właśnie uwolnił nadgarstki nieprzytomnej Gabrieli. Skijord odrzucił ją, jakby to była żmija. – Fakty są takie – zaczął Góral – że ta tutaj zabiła Władcę Ferrinu, wbijając mu sztylet w plecy. Skąd w sypialni kogoś z rady wziął się sztylet, będziemy dociekać później. Sellinaris przed śmiercią przekazał jej, pod przymusem lub po dobroci, przywilej władzy. Kto będzie świadczył za, kto przeciw niej?
– Ja będę za – Sirden wzruszył ramionami. – Dla mnie wszystko jest jasne. – Nienawidzę gwałcicieli – warknął Amre. – Szczególnie mojej córki. – I to była wystarczająca odpowiedź. – Skąd wiadomo, że to ona go zabiła, a nie kto inny? – zapytał nagle ferriński kat. – Wiem, co sugerujesz, i zgadzam się. Ja też muszę mieć pewność, nim stanę przed elfami i oznajmię im, że w mojej warowni zamordowano ich władcę – oznajmił Airen. – Chcę, byś przebadał pamięć Gabrieli. Macie panowie coś przeciw? – Ja mam – wycedził Ostatni – ale zgadzam się dla jej dobra. Amre tylko wzruszył ramionami. On chciał przede wszystkim stąd wyjść. Ferriński kat ujął głowę nieprzytomnej w dłonie i wszedł do jej umysłu. Zaskowyczała tylko cichutko. Niemal natychmiast ją puścił. – Będę świadczył za nią – rzekł cicho. – Mój pan najwyraźniej postradał zmysły. – Zrzucimy winę na smoki – oznajmił Airen. – Sellinaris wybrał się, jak poprzednio ona, na samotną wędrówkę i dostał sztyletem w plecy. Kyrie – sprawca – został schwytany i ścięty. Postaram się jakiegoś upolować. Pokiwali głowami. – Mamy jeszcze jeden problem, panowie – odezwał się Skijord. Spojrzeli nań z odrazą. Nie dość problemów na dziś? – Ta mała, to znaczy Gabriela, moja władczyni, znaczy się… – Na bogów, wiemy, o kim mówisz! – Airen, jak wszyscy, był na granicy wytrzymałości. – Ona straciła rozum. – Słucham? – Sirden zrobił krok naprzód, gotów wyjąć sztylet z pleców Sellinarisa i zatopić go w piersi ferrińskiego kata. – Oszalała od tego wszystkiego. – Wskazał brodą na zbroczone krwią łóżko, na zwłoki… – Ma w mózgu kompletny chaos. I krzyk. To wycie, które postawiło nas na nogi. – Jest silna – przerwał mu Sirden. – Wytrzyma. Będę przy niej. – Doceniam twój wpływ na panią Gabrielę, ale sugerowałbym sprowadzenie kogoś jej bliższego. – Zrozumiałem sugestię. Poślę po niego – zgodził się Ostatni. – Coś jeszcze? – Jutro… – Airen potarł twarz gestem człowieka śmiertelnie zmęczonego. – Jutro pomyślimy co dalej… Sirden, zanieś Gabrielę do jej pokoju, przyślę którąś z kobiet, by pomogła ją przebrać
i umyć. I bądź przy niej. – Nie musisz mi tego mówić – odwarknął Ostatni, biorąc bezwładne ciało na ręce. Skijord nakrył nagą dziewczynę płaszczem Sellinarisa, bo wszystko inne było we krwi. – Zmienię cię za parę godzin. – Amre klepnął Sirdena w ramię, ten tylko skinął głową i wyszedł, odkopnąwszy drzwi. Północ dawno minęła. Sirden siedział przy łóżku Gabrieli, trzymając drobną dłoń w swej twardej, męskiej ręce. Dziewczyna leżała tak spokojnie i nieruchomo, jak jeszcze niedawno w swej ametystowej trumnie. Dlaczego do tego dopuściłeś?! Dlaczego na to pozwoliłeś?! – wyrzucał sobie raz po raz. – Znałeś Sellinarisa od ponad dwustu lat! Wiedziałeś, co potrafił robić z nie dość uległymi niewolnicami! Sam wykonywałeś jego wyroki! – Ostatni wpił palce we włosy. Skrzypnęły cicho drzwi. Wszedł Amre. – Posłałem po Karina – rzekł cicho. – A ty siebie nie wiń. – Ufała mi, a ja jej nie ostrzegłem – odparł równie cicho Sirden. – Powinienem sprzeciwiać się temu poronionemu małżeństwu i teraz byłaby szczęśliwa z Karinem, który nigdy nie podniósłby na nią ręki. – To był jej wybór. Jej własny. – Nie miała wyboru – rzucił Sirden. Amre spojrzał nań pytająco. – Wiesz, co jest za zamkniętymi drzwiami? Saris. – W oczach oficera pojawiło się niedowierzanie. – Wiesz, jak brzmi pełna pieczęć? „Gabriela dell’Soll. Wielka Władczyni Ferrinu”. Amre aż się cofnął. – To ja włożyłem sztylet pod materac, mając nadzieję, że Gabriela go znajdzie – dokończył kat i wyszedł. Mijał trzeci dzień, a w Nolandii czas jakby się zatrzymał. Airen, Amre, Sirden i Skijord spotykali się codziennie rano przy Czarnym Stole. Codziennie padało to samo pytanie: – Co z Gabrielą? Codziennie Sirden kręcił w odpowiedzi głową. Dziewczyna leżała bez ruchu, tak jak ją ułożył tamtej nocy, wpatrzona niewidzącymi oczyma w sufit. – Co z Karinem?
– Nie odpowiada – tym razem kręcił głową Amre. Wtedy Góral wybuchał, że z mieszańcami zawsze są problemy, czy też z podobnym bezsensownym zarzutem, ale nie dziwili się tym wybuchom: ich wszystkich bezsilność doprowadzała do rozpaczy. Smoki robiły się coraz bardziej bezczelne, napadały coraz częściej i zapuszczały się coraz głębiej w zamieszkane tereny, a oni mogli jedynie posiedzieć i pogadać o pogodzie, bo Wybawicielka, która miała przynieść odpowiedzi i wybawienie, była martwa za życia. – Kiedy pogrzeb? Gdy padało to pytanie, Skijord wzruszał ramionami. Elfowie nadal nie wiedzieli, że stracili władcę, bo nikt nie miał odwagi im tego powiedzieć. Szczególnie nie dając nikogo w zamian, jak to się zawsze działo: odeszła Amarilla, przekazała przywilej Eleuzisowi, odszedł Eleuzis, przekazał go Sellinarisowi – ta cała Anaela się przecież nie liczyła – teraz odszedł Sellinaris i… ? Decyzje były podejmowane wciąż te same: czekamy. Czekamy na wybudzenie się Gabrieli, czekamy na Karina, czekamy z pogrzebem. Lecz czwartego dnia wszystko stanęło na głowie. – Posłaniec, Wasza Wysokość, posłaniec z Amarkandy! – Ktoś załomotał do drzwi. Czterej siedzący w milczeniu mężczyźni poderwali się na równe nogi. Po chwili nieznajomy, zmęczony i brudny po długiej wyczerpującej drodze, wszedł do środka. – Siadaj, człowieku, i mów. – Władca Nolandii sam podsunął tamtemu krzesło i swój puchar z rozcieńczonym winem. Posłaniec upił parę łyków. – Złe wieści przynoszę, jaśnie panowie – zaczął, kładąc przed sobą nieduży pakunek. – Wczoraj wieczorem przyjechał do zamku Amar poseł. Elf, przepasany czerwoną szarfą. Oznajmił, że Eden został zdobyty, a tu jest dowód, który mam dostarczyć niejakiej pani Gabrieli. Powiedział, że znajdę ją w Nolandii, więc jestem. Przesunął pakunek na środek stołu. Sirden pochylił się nad pieczęcią. – Lanoria. – To słowo zabrzmiało jak przekleństwo. – Idź, człowieku, niech się tobą zajmą – odprawił posłańca. – Hej, mógł jeszcze coś wiedzieć – sprzeciwił się Airen, ale kat pokręcił głową. – Wolałem, by nie było nikogo z zewnątrz, gdy będę łamał tę pieczęć. Amre, Skijord i Góral wstrzymali oddech. Sirden złamał lak, rozwinął pakunek i… aż jęknął.
W środku, owinięta w cieniutki, wytworny, jak na szyderstwo, batyst leżała ludzka dłoń, a obok niej mały mosiężny kluczyk na rzemyku. – No i mamy zaginionego… – Airen opadł na krzesło. – Nie wiem, jak ona to wytrzyma – szepnął Ostatni. Siedzieli, wpatrując się w makabryczny prezent od Devona de’Lanor. – Tracimy krainę po krainie. Człowieka po człowieku – pierwszy otrząsnął się Airen. – Jak długo będziemy czekać, nic nie robiąc? – Co masz zamiar jeszcze zrobić? Granic strzeżemy tak, jak to możliwe. Kobiety są bezpieczne. Co jeszcze możemy zrobić? – Skijord przewiercał wzrokiem małego człowieka. – Na co właściwie czeka Raskăr? – zapytał nagle Amre. – Dlaczego nie uderzy raz, a porządnie? Atakuje czwórkami to tu, to tam, jakby chciał, a nie mógł, a przecież za jednym razem podpaliłby połowę Ferrinu… – Czeka na Gabrielę – wzruszył ramionami Sirden, dla którego było to oczywiste. – Tak jak czekał na Amarillę. One obie były mu do czegoś potrzebne. Czegoś od nich chciał… – Medalionu, to już ustaliliśmy. – Powróćmy może do tego, co już wiemy, bo czego chcą smoki i o czym myślą, możemy jedynie zgadywać. Ja chcę wiedzieć, czego chce pierdolony Lanor. – Airen wskazał brodą odciętą rękę. – Kto pojedzie z uprzejmym zapytaniem? – Ja – odparł Amre bez zastanowienia. – Ty, przypominam, dowodzisz obroną połowy tego świata – odparł Sirden. – Ja pojechałbym, ale nie opuszczę Gabrieli, a Airen Nolandii. Pozostajesz ty, Skijord, albo wyślemy tego człowieka z Amarkandy. – Pojadę. Chcę osobiście spojrzeć w błękitne oczy zdrajcy. – Próbuj negocjować wypuszczenie Cieni. Gabrieli bardzo by na tym zależało. Już mniejsza o Karina i ziemie – rzekł Góral. – Z tym „mniejsza o Karina” byłbym ostrożny – sprzeciwił się Sirden. – Jeżeli ktokolwiek ma jej pomóc, to właśnie Karin dell’Amar. Wyrwij, co się da. Masz wolną rękę w granicach rozsądku. Skijord skinął głową i wyszedł, od razu gotów wyruszyć. – Ufasz mu? – Amre patrzył na zamknięte za katem drzwi. – Stracił pana. Nie ma pani. Chce się zrehabilitować i zasłużyć na nasze zaufanie. Owszem. Ufam.
W granicach rozsądku – odparł Sirden, a Góral parsknął śmiechem, ale naraz spoważniał: – Znów ubył jeden. A skoro ubył ten jeden, powiecie mi, panowie, wszystko, co do tej pory zatailiście w związku z Gabrielą i Sellinarisem. Amre z Sirdenem spojrzeli po sobie i zaczęli mówić. Śniła… Miotał nią tajfun. Porywał ją w górę i ciskał z rykiem o ziemię. Bolało. Strasznie bolało. I ten ryk. Niczym krzyk torturowanego człowieka. Uciekała przed bólem i krzykiem coraz dalej i coraz głębiej. Na dno studni. Ale studnia nie miała dna. Spadała więc, a krzyk i ból znikały powoli gdzieś w górze, aż wreszcie wszystko umilkło. Zwinęła się w kłębek i trwała… Ktoś do niej coś mówił. Czuła dotknięcia dłoni na twarzy, na włosach. Głosy były miłe. Nawet kochane. Ale pamięć krzyku i bólu sprawiała, że uciekała, zapadała się jeszcze głębiej, tak by głosy umilkły i dotknięcia zelżały. Nie dawały za wygraną. I zaczęły pojawiać się wspomnienia. Krótkie jak ułamki sekund. Uśmiech mamy, gdy mała Gabriela z wypiekami na buzi prosiła: „Czytaj, czytaj dalej!”. Ciocia Kamila, dumna z jej wypracowania. Kocham cię – gorący dotyk dłoni na policzkach i rubinowe spojrzenie Karina. Cwał na czarnym grzbiecie przez łąki i lasy Ferrinu. Szafirowe spojrzenie Sarisa… Saris… Gdzie jest Saris? Saris zniknął. Gdzie?!
Saris?! – Już dobrze. Znajdziemy go. Znajdziemy go, Gabrielo… – usłyszała kojący głos Sirdena i uspokojona opadła na poduszki. Skoro Sirden mówi, że go znajdą, to go znajdą. – Dobra robota, bracie – wyszeptał Amre, ściskając Ostatniego za ramię. – Dobra robota – powtórzył głosem łamiącym się ze wzruszenia. Obudziła się w swojej komnatce w Nolandii. Obróciła lekko głowę, czując czyjąś obecność, i uśmiechnęła się samymi oczami, bo obolałe usta nie chciały ułożyć się w uśmiech. – Leż i nic nie mów. – Sirden wycisnął na spieczone wargi kilka kropli wody z czystej białej ściereczki. Wydawał się jeszcze starszy niż po jej powrocie z Ziemi. Chciała ułożyć się wygodniej, ale całe ciało miała jak obite młotkiem. – Co mi się stało? Wszystko mnie boli. – Przeszła na kontakt mentalny. Sirden uciekł wzrokiem. Wolałby, by kto inny odpowiadał teraz na pytania Gabrieli. – Sellinaris cię skatował. A tak. Przez umysł dziewczyny przemknęły porwane fragmenty wspomnień. Faktycznie, bił ją. – I nie tylko? Sirden kiwnął głową. Tego nie pamiętała. Pamiętała ból i swoją walkę o… Nie o uwolnienie. Ona czegoś chciała… Szukała czegoś… Skrzywiła się, czując, że głowa zaraz pęknie jej na pół. – Szukałam czegoś związanymi rękami. Czego? – Sztyletu – odparł krótko kat. – I znalazłaś. – Miał dosyć pytań, ale ona i tak musiała się dowiedzieć. – Broniąc się, raniłaś śmiertelnie Sellinarisa, a on oddał ci przywilej władzy. Tak. Tak było. Gabriela zamknęła oczy, ale nie przywoływała makabrycznych wspomnień. Nie chciała niczego pamiętać. Tylko może to jedno: „Wybacz mi”. Tak, to będzie pamiętała. Tak zachowa w pamięci Sellinarisa… – Jesteś Wielką Władczynią Ferrinu, Gabrielo – usłyszała głos Sirdena. Spojrzała nań pytająco. – Możesz złamać pieczęć i otworzyć drzwi. Możesz uwolnić Sarisa.
ROZDZIAŁ IX
ODBICIE ZAKŁADNIKÓW
–S moki uderzą lada moment, gdy tylko negocjacje… Amremu przerwało walenie w kamienne drzwi. Airen westchnął ciężko i z krzykiem: – Co znowu?! – poszedł otworzyć. – Pani Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu – zameldował strażnik. Dziewczyna weszła do sali z Czarnym Stołem, przytrzymując się ścian. Sirden przyskoczył do niej natychmiast i pomógł jej dojść do miejsca po swej lewej stronie. – Miałaś nie wstawać z łóżka – rzekł jednocześnie z przyganą i czułością. – Wiem, wiem, ale tu się dzieją ciekawsze rzeczy. Nie przerywajcie sobie, popytam później. Na stole rozłożono mapę Świata Światów. Gabriela pochyliła się nad nią z ciekawością. – Smoki uderzą lada moment, gdy pierwsze negocjacje się nie powiodą, a zakładamy, że się nie powiodą – zaczął ponownie Amre, a Airen i Sirden pokiwali głowami. – W poprzednich wojnach nolandzkich broniliśmy granic poszczególnych prowincji czy krain: najpierw padła Nolandia, potem po kolei północne prowincje, w końcu smoki doszły aż do południowych. Teraz bronimy jednego wspólnego terytorium. Pierwszą linię obrony proponuję tutaj – przejechał kantem dłoni wzdłuż północnej granicy Nolandii, drugą tutaj – przejechał wzdłuż południowej. Trzeciej nie będzie. Gdy padnie Nolandia, uznajemy wojnę za przegraną i oddajemy smokom to, czego zażądają. Na tych dwóch liniach ustawimy wieże strzelnicze. Jeśli Gabrieli uda się dogadać z lwianami, będą naszym zwiadem: ostrzegą o natarciu, za to my będziemy je karmić i chronić. Teraz wschód. Mam dwie propozycje…
Wszyscy słuchali Amrego w napięciu, a Gabriela w zdumieniu: jak pewnie niepozorny jeszcze rok temu oficer czuł się w roli głównodowodzącego całej armii sprzymierzonych. – Albo czynimy frontem zachodnią granicę Edenu, albo… najeżdżamy ich od strony morza, tak jak oni najechali Eden. – Kto?! Smoki?! – wykrzyknęła Gabriela. – Lanorowie zdobyli Eden – wyjaśnił jej Amre. – Nie wiem, jakim cudem, więc nie pytaj. Wzięli co najmniej jednego zakładnika: Karina. Prawdopodobnie również Cienie. Przykro mi, Gabrielo – dokończył, widząc, jak blednie i opada na krzesło. – On żyje? – tylko o to była w stanie zapytać. – Żyje. To jest dla ciebie. – Sirden sięgnął do kieszeni na piersiach i podał dziewczynie mosiężny kluczyk na rzemyku. Chwyciła bezcenny przedmiot i zacisnęła na nim palce. Przez chwilę czuła obecność Karina, ale ta chwila zgasła… – Skijord pojechał negocjować – ciągnął Sirden. – Nie mamy jeszcze od niego żadnych wiadomości. Kontynuuj, Amre – rzekł, by odwrócić uwagę zrozpaczonej Gabrieli od tragicznych wieści. – Musimy podjąć decyzję co do Edenu, jak mówiłem: czy go oddajemy i mamy jeden front, czy walczymy i o Eden, prowadząc wojnę na dwa fronty. – Oni nadeszli od strony morza – odezwała się Gabriela. – Nigdy nie opowiadałam, jak znalazłam się w Lanorii, bo nikt mnie nie pytał… Wyszłam na plażę w Edenie i popłynęłam w morze, porwał mnie prąd i byłabym utonęła, gdyby nie stado przyjaznych, inteligentnych i bardzo rozmownych morskich istot. Doniosły mnie na grzbietach do brzegu, tylko nie tego, co trzeba, ale wcześniej jeden z nich krzyknął: „Granica, będziemy nurkować”, mając na myśli blokadę, pewnie nie sięgała dna i przepłynęliśmy pod nią. – I myślisz, że Lanorowie wykorzystali te zwierzęta? – Merliny są bardzo naiwne i pomocne. Nie rozróżniają ludzi złych i dobrych. Czemu nie? Miały czekać na mnie w pobliżu plaży, Lanorowie je odkryli, zaprzyjaźnili się z nimi i na ich grzbietach dopłynęli do Edenu. Daleki Dwór obsadzony piątką ludzi był zupełnie bezbronny… – To brzmi całkiem prawdopodobnie – zauważył Airen. – Ale Lanorowie nie zdobyli Dalekiego Dworu, by leżeć i patrzeć w niebo na edeńskich łąkach – ciągnęła. – Oni zrobili miejsce dla smoków. Utkwili w Gabrieli wzrok, porażeni jej przypuszczeniem, które nagle stało się dla wszystkich jasne. – Pamiętacie, co powiedział Devon, gdyśmy go pognali? „Wybieram smoki”. Odda łąki tym gadom, by miały skąd atakować południe, a Cienie pójdą na rzeź, na karmę.
– Tu się mylisz, żaden smok nigdy nie pożarł Cienia. Nigdy. – Przecież w wojnach nolandzkich wyginęły i Cienie – tak mówiliście – zdziwiła się. – Owszem, wyginęły, ale żaden nie został zabity przez smoka. To ciekawa wiadomość. Gabriela zamyśliła się. Smoki bez litości rozszarpywały każdego, tylko nie jednorożca… – Gdy tu przechodziłam ze Wszechświata, Amarilla nakazała mi zapamiętać pewne słowa – zaczęła wolno, a mężczyźni skupili na niej uwagę. – „Cienie są dopełnieniem smoków. A dopełnieniem Raskăra jest Saris”. Nie pytajcie, co to oznacza, bo nie wiem. Kazała powtórzyć mi te słowa dwukrotnie, więc musi to być bardzo ważne, a jeśli jednorożce są dopełnieniem, drugą połową smoków, to nikt nie zabija swej drugiej połowy. Pokiwali głowami. – A jeżeli przyjąć za słuszne twoje przypuszczenia co do Edenu – rzekł Amre – to już teraz mamy dwa fronty. I to nie: my – Lanoria – smoki – uderzył palcami w miejsca na mapie – tylko: my – smoki – smoki. Musimy odbić Eden, nim Raskăr zasiedli go gadami. – O ile już tego nie zrobił – zauważył Sirden. – Miałbym meldunki o ruchu smoków – odparł Airen. – Na wszelki wypadek przeniesiemy kobiety z Amarkandy do Ellisii. Smokom Las Tysiąca trudniej będzie przebyć niż kawałek łąki, dzielący zamek Amar od Dalekiego Dworu. Lanorowie też będą robili wypady do Amarkandy: im mniej zostawimy tam potencjalnych niewolnic, tym lepiej dla ludzi i elfów. – Ponownie wszyscy zgodzili się z Amrem, tylko Gabriela przyglądała się mapie. – Czemu zgromadziłeś wszystkich na południu? – zapytała nagle. – I to bezbronnych, bo ludzkie i elfickie regimenty bronią północy? – Bo południe jest najdalej od północy? – odpowiedział z lekką kpiną. – A jeżeli smoki zaatakują od południa? Jeżeli nocami, pojedynczo, przemykają niezauważone w te góry? – Stuknęła palcem w rysunek wzgórz otaczających Feri’anę. Mężczyźni oniemieli, wpatrując się w mapę. – To mamy poważny problem – wycedził Airen. – I wytłumaczenie, dlaczego siedzą tu u mnie tak cicho. Smoki się po prostu przegrupowują, by uderzyć z dwóch stron: ze wschodu i południa. Dass’ratt! Patrzyli na mapę, jakby mogli z niej wyczytać prawdziwe zamiary śmiertelnego wroga. – Bronimy grzbietu, którego nikt nie atakuje, mając całkowicie odsłonięte podbrzusze – skwitował
sytuację obrazowo Sirden. – Co robimy? – Odbijamy wschód – odparła Gabriela zdecydowanym tonem. – Nie możesz myśleć jak zakochana kobieta, lecz jak władczyni – napomniał ją łagodnie Ostatni. – O czym ty mówisz? – wbiła weń złotozielony płomień oczu. – Chcesz odbić Karina. My też. Nie możemy jednak poświęcać… – Chcę skrócić front – przerwała mu ostro. – O Karinie nawet nie pomyślałam! – Co było kłamstwem… – Poza tym odbijając Eden, zyskuję na czasie. – To znaczy? – Amre podniósł na nią uważne spojrzenie. – Mam pretekst, by odwlec wizytę w feri’ańskich lochach – wzruszyła ramionami. – A to się Raskărowi nie podoba. Jest coraz bardziej wściekły. Smoki, które nie mogą zaatakować pełną siłą, również. Kto jest wściekły, ten popełnia błędy. – Kobietom tam na Ziemi wykładano taktykę wojenną? – uśmiechnął się Sirden. – Trochę czytałam – odparła skromnie. Walenie w drzwi znów przerwało obrady. Airen podniósł się, klnąc pod nosem. – Gdybyś za każdym razem nie nakładał pieczęci, nie musiałbyś się turlać do drzwi – zauważył złośliwie Sirden. Amre z Gabrielą parsknęli śmiechem. – Odpowiedź z Edenu, Wasza Wysokość. Gabrieli uśmiech zamarł na ustach. Góral rozwinął czerwoną szarfę i głowa Skijorda potoczyła się po Czarnym Stole. – Już lepiej? – Sirden poklepał dziewczynę po plecach. Wymiotowała tak, jakby miała wynicować na zewnątrz wszystkie trzewia. Na pytanie Ostatniego kiwnęła głową. Podał jej wilgotny ręcznik. Otarła twarz. – Pociesz się, że to nie Karin – szepnął kat. – Wracamy do stołu. Usiadła ciężko na swoim miejscu. Zostało ich tylko czworo, choć jeszcze parę dni temu, z Shinem, Cieniem Karina, było ośmioro sprzymierzonych. – Czy to coś zmienia w naszych planach? – zapytał chmurnie Amre, wskazując stół, choć głowę Skijorda już zabrano.
– To je zatwierdza. Lanoria nie chce negocjować, trzyma ziemie dla smoków, a w razie gdybyśmy zaatakowali, dla nas trzyma zakładników. I nie mdlej mi tu, Wasza Wysokościowość – ofuknął blednącą gwałtownie Gabrielę Airen. Podskoczyła niemal. – No, lepiej. – Jednego zakładnika Devon trzyma specjalnie dla mnie – rzekła cicho. – I o nim tylko ze mną będzie rozmawiał. – Nie będzie rozmawiał, bo panu Devonowi, parszywemu zdrajcy, własnoręcznie odetnę fiuta i w gębę wetknę – prychnął Góral. – Miarkuj się ze słowami, Airen. Jest między nami młoda kobieta – mruknął Amre. – Przygotuję ludzi do wymarszu, zbiorę ich z drugiej linii. Myślę, że tysiąc elfów da sobie radę z pięćsetką Lanorów. O ile elfowie będą mnie słuchać… – zawiesił ponuro głos. – Gdy zaatakujemy, Lanorowie zabiją zakładników? – zapytała cicho Gabriela. Brak odpowiedzi wystarczył za odpowiedź. – Co robimy z zagrożonym południem? – zapytał Sirden, unikając jej wzroku. – Przeniosę tam połowę pierwszej linii – natychmiast odparł Amre. – Portalami, zostawiając tutaj umocnienia, jakby główny front nadal znajdował się w Nolandii. Zabiorę tylko broń… – Zostawiając mnie bez broni? – wszedł mu w słowo Góral. – Masz inny pomysł? – sparował Amre. – Prawdę mówiąc, nie. I prawdę mówiąc, na miejscu Raskăra zrobiłbym właśnie tak, jak mówiła Gabriela, dlatego pozwolę się rozbroić. Ale nie podoba mi się, że Nolandię zostawiacie samą sobie. – Samej sobie zostawiamy także więcej niż połowę Ferrinu i Amarkandy – uciął zimno Amre. – Mimo to zaryzykujemy. – Puszczę moich ludzi na południe – mruknął Góral. – Tam, w górach, bardziej się przydadzą niż tu, pod ziemią. Zjedzmy coś, bo mój żołądek wybił dwunastą… A mój nie przyjąłby nawet kromki chleba – pomyślała Gabriela, siedząc na występie skalnym, w zasięgu wzroku zaniepokojonych jej pojawieniem się strażników. Gdyby to od Górali zależało, trzymaliby Władczynię Ferrinu zakutą w ametystowy kryształ. Na władczynię wprawdzie nie wyglądała: Sirden nakazał jej nie wyróżniać się spośród zwykłych kobiet – nosiła więc szarą suknię, choć uszytą z miękkiego, dobrego gatunkowo materiału, a ramiona okryła płaszczem koloru mchu. Żadnych bieli i czerwieni – rzekł stanowczo Sirden – złota, granatów też nie – i skonfiskował całą jej skromną garderobę. Zdjął z włosów Gabrieli królewski diadem, a złotą gwiazdkę, która czasem lśniła tak mocno, że opromieniała całą sylwetkę dziewczyny, ukrył pod zwykłą szarą przepaską.
Mimo tego przebrania i skromnego stroju nikt w Nolandii nie miał wątpliwości, kim jest niepozorna dziewczyna i co dla Świata Światów znaczy. Dowody sympatii i szacunku ze strony Nolandczyków otrzymywała na każdym kroku. Nieba by jej przychylili, gdyby nie to, że w jaskiniach nie było nieba. Ale gdy wychodziła, by na nie popatrzeć… To już się nadopiekuńczym Góralom nie podobało. Siedziała więc, szara myszka, z podkulonymi nogami, przypominając bardziej małą dziewczynkę niż Wielką Władczynię, i… myślała. Pewna swojej teorii, tej, że smoki zaatakują ze wschodu i południa, z ulgą przyjęła wiadomość, że mężczyźni ją poparli, a Amre będzie na atak przygotowany. Tylko zakładnicy… Po policzkach potoczyły się łzy. Cienie… Karin… – Karinie dell’Amar, usłysz mnie! – wezwała mężczyznę mentalnie, jak czyniła to setki razy w ciągu ostatnich dni. Nic. Cisza. Złowróżbne milczenie. Jeżeli nie Karin, to może… – Shine, usłysz mnie! – Jestem, słyszę – odpowiedział natychmiast Cień Karina, a Gabriela o mało nie spadła w przepaść z nagłej ulgi. – Gdzie twój pan? – Tutaj, obok. – To dlaczego nie odpowiada?! – Jest nieprzytomny. To by wszystko tłumaczyło. – Dlaczego? Jest ranny? – Torturowali go, a teraz poją jakimś narkotykiem – wyjaśnił Shine. – W jakim teraz jest stanie? Zniósłby podróż? – indagowała Gabriela, a pewien plan powoli kluł się w jej „pięknej małej główce”. – Gdyby go wybudzić, spadłby z mego grzbietu po godzinie. – Tak, to wystarczająco dobrze określało stan Karina. – Gdzie reszta Cieni?
– Zamknięte w stajniach. – Rozumiem. Słuchaj więc teraz uważnie, Shine… Zakończyła rozmowę akurat wtedy, gdy obok niej siadał Sirden. – Ależ ty wszystkich denerwujesz – zaczął. – Dlaczego? Przecież nic nie robię! – Siedzisz na tej skale i wystarczyłby jeden kyrie… – Kyrie? Musiałby być niewidzialny. I głupi. Te wszystkie linie obrony, strażnicy, kusze i wieże strzelnicze wymierzone w niebo… No i moja śliczna myszowata sukienka… – I twoje śliczne smocze włosy, które nikogo nie zwiodą co do tego, kim jesteś… Twoja matka była znana w Świecie Światów: od Nienazwanego po Feri’anę. Ty już dorównujesz jej sławą, a gdy ogłosimy cię Władczynią Ferrinu, Wybawicielką i tak dalej, i tak dalej… – Nie zależy mi na sławie, ani na władzy – odparła sucho. – Pragnę jedynie odzyskać Karina i Sarisa. Władzę oddam tobie. Z ciebie byłby wspaniały władca. – Poklepała go po ręce i nagle uprzytomniła sobie, że mówi to zupełnie serio. Nikt nie nadawałby się lepiej na Władcę Ferrinu niż ten szlachetny, lojalny elf: lord Sirden dell’Sir. – Nie kpij sobie ze mnie, moja pani – obruszył się, ale w oczach dziewczyny nie było ni cienia ironii. – I nawet nie myśl o przekazywaniu komukolwiek przywileju, bo ci osobiście kciuki poukręcam. Wracaj na obiad. Nie ruszyłaś nawet pierwszego dania. – Zaraz idę – poklepała go po ręce, a potem rzuciła za nim szybkie spojrzenie, żeby sprawdzić, czy zniknął w wejściu do pieczary. Zniknął. – Aisza?! – Jestem, moja pani – usłyszała niemal nad głową, mimo że wielkiego kota nie było widać. – Widzisz mnie? – Widzę. – Tym razem podleć od dołu, żeby cię nie zestrzelili. Zeskoczę ci na grzbiet. – Dobrze – wyraźnie ucieszyła się lwiana. Musiała lubić pełne przygód wycieczki z Gabrielą. – Tylko przyczaj się na chwilę i czekaj. Gabriela wstała, przeciągnęła się i podeszła do wejścia do jaskini. Dwaj góralscy strażnicy rozluźnili się, widząc, że niesubordynowana władczyni wraca.
Uderzyła czerwienią we dwóch naraz. Majtnęli tylko nogami w powietrzu. Błyskawicznie dopadła do jednego z nich, mając w pamięci słowa Anaeli: „zawsze miej przy sobie miecz i płaszcz”, odpięła jego pas z bronią, podbiegła do skraju przepaści i niewiele myśląc, skoczyła. Lwiana odbiła się łapami od skalnej półki i podleciała pod dziewczynę, ta spadła na jej grzbiet i poklepała kota z uznaniem po karku. – Dobre jesteśmy. – Dokąd lecimy? – zapytała lwiana. – Najkrótszą drogą do morza. – Tej słonej wody?! – Kot otrząsnął się z takim obrzydzeniem, że Gabriela o mało nie spadła. – Lwiany nie pływają! – Nie będziesz pływać. Muszę wezwać pomoc z morza. A ty ściągnij jeszcze dwie lwiany ze swojego stada. Będą potrzebne. – Dobrze. Te patrole są nudne. – Gabrielo dell’Soll, usłysz mnie!!! – wdarło się do umysłu dziewczyny z taką siłą, że nawet kot to odczuł. – Wypchaj się, Sirden – odmruknęła dziewczyna. – A ty ani piśnij – szepnęła do lwiany. Z lewej i z prawej strony nadleciały dwa wielkie koty, jeden zrobił w powietrzu efektowny piruet, widać bawiąc się świetnie tą wycieczką. – Jedna niech poleci przodem, druga górą – nakazała Gabriela, cały czas szepcząc, zupełnie jakby tutaj, wysoko nad ziemią ktoś mógł je słyszeć. Aisza nawiązała kontakt z towarzyszkami, pomagając sobie warczeniem, i zgodnie z poleceniem Gabrieli jeden z wielkich kotów zniknął daleko w przodzie, drugi w chmurach nad nimi. – Nie lubimy latać w chmurach. Moknie nam puszek na skrzydłach. – pożaliła się Gabrieli Aisza. – Wiem, kocie, ale to konieczne. Leciały spokojnie nad niekończącymi się pasmami gór, za którymi leżało Nienazwane. Nagle kot lecący nad Gabrielą zapikował, wyrównując z nimi lot. – Miała lecieć wyżej – warknęła dziewczyna, ale Aisza zignorowała ją, słuchając pilnie. – Smoki – rzekła nagle, a Gabriela mało nie spadła z wrażenia. – Nad chmurami lecą smoki. Dużo. W tamtym kierunku – lwiana machnęła głową.
– Lecą do Edenu – wyszeptała dziewczyna. – Aisza, słuchaj. Lecą tam, gdzie ja chciałam dolecieć. Potrafisz je przegonić i dotrzeć do Edenu pierwsza? – Czy potrafię? No pewnie że potrafię! Gady są wielkie i ciężkie, a my, lwiany, lekkie i zwinne. Będziemy tylko musiały zamieniać się tobą… – Zwołaj towarzyszki, wyprzedzamy smoki i gnamy do Edenu najszybciej jak się da. Aisza zamilkła, porozumiewając się z obydwiema lwianami. – Sirden, usłysz mnie! – Gabriela wezwała Ostatniego. – Gdzie ty jesteś?! – Smoki lecą do Edenu, uprzedź wszystkich. – Pieprzę smoki! Gdzie ty jesteś, na bogów?! – Na wschód lecą smoki! Koniec przekazu. – Zerwała kontakt. Jeszcze tylko ochrzanu od Sirdena jej potrzeba… Oderwała ręce od karku lwiany, usiadła, choć nie było to najbezpieczniejsze, i przypięła do talii, ściskany dotąd kurczowo, pas z orężem. Pasował jak ulał. Wyjęła z pochwy miecz i obejrzała broń – wykuty dla niewielkich Górali, leżał jej w dłoni jak trzeba. Mimo że stanowił własność zwykłego strażnika, a nie księcia, był dobrze wykonany, świetnie wyważony, a co najważniejsze: ostry jak brzytwa. Krótki sztylet, przypięty po prawej stronie, był tej samej dobrej, góralskiej roboty. Mogła spokojnie lecieć dalej. Przylgnęła ponownie do grzbietu Aiszy i zacisnęła palce na miękkim futrze. – Aisza – musiała wiedzieć jeszcze jedno – czy lwiana uniesie w łapach mężczyznę mieszanej krwi? – Będzie ciężko. – Lecimy właśnie po niego. Jeżeli nie uniesie, możemy spokojnie wracać. – Jego i ciebie nie dam rady. – Z tobą lecę ja. Dwie z twojego stada zabrałam po to, by poniosły jego. Jest nieprzytomny, nie utrzyma się na grzbiecie. – Będą się nim wymieniały, ale do Nolandii tak nie dolecimy. – Nie do Nolandii, dużo bliżej – uspokoiła kota Gabriela. – No, chyba że tak. Damy radę. – Lećmy więc. Mamy mało czasu.
Teraz już nie kryjąc się, trzy lwiany wyprysnęły do przodu, szybsze od wiatru, który świszczał im w pędzelkowatych uszach. Gabriela zamknęła oczy i wyciszyła umysł. Wolała nie martwić się na zapas… – Zabiję tę gówniarę. Zabiję ją! – Sirden krążył po pokoju Amrego, który spokojnie przygotowywał się do wymarszu. Airen stał w drzwiach ze splecionymi na piersiach dłońmi. – Przynajmniej przekazała wiadomość… – zaczął. – Zamknij się!!! – ryknął kat, a mały człowieczek wzruszył tylko ramionami. – To ty się zamknij – rzekł spokojnie Amre, jakby prosił o szklankę wody. – Ja prowadzę naszych ludzi na wschód. Przejdziemy portalem, żeby było szybciej. Ty ruszysz z elfami i Góralami do Feri’any. Obsadzicie tamtejsze wzgórza. – Nigdzie nie ruszę… – zaczął Sirden. – To rozkaz – uciął Amre, patrząc mu prosto w oczy. – Mam w dupie twoje rozkazy – wycedził kat. – Więc będziesz się z tego tłumaczył Wielkiej Władczyni Ferrinu. – Amre minął go, dopinając pas z mieczem. Długa czarna peleryna spływała mu z ramion do ziemi. Odrzucił ją jednym ruchem i położył dłoń na ramieniu Airena. – Trzymaj się, druhu. Obyśmy się jeszcze spotkali. – Jak nie w tym, to w innym świecie. Trzym się, Amre. – Góral uściskał oficera krótko. – Shanon… – zatrzymał go głos kata. Mężczyzna odwrócił się przez ramię. – Utrzymam Feri’anę aż do końca. Amre skinął głową. – O Gabrielę się nie martw – rzucił jeszcze – jest silna i mądra. Jak Anaela. Wyszedł. – Mocny człek – rzekł Airen, patrząc za znikającym na schodach oficerem. – Weźmie na siebie pierwsze uderzenie. Cóś mi się zdaje, że już Amrego nie zobaczymy… – Góral otarł kącik oka rękawem i również wyszedł, by przygotować swoich ludzi do wymarszu. Sirden został sam, czując się jak głupiec. Chciał pobiec za Amrem i pożegnać się z nim jak brat z bratem, ale było za późno. Na wszystko było za późno… Do Edenu doleciały przed północą. Dokładnie tak, jak sobie wyliczyła Gabriela. – Jest blokada – zauważyła Dara, lwiana lecąca przodem.
– Skręćcie na wschód. Blokada dochodzi do morza, potem droga jest wolna. Niczym myśliwce, trzy lwiany położyły się na lewe skrzydło we wdzięcznym skręcie. Ominąwszy blokadę, od początku powstania chroniącą Eden, wróciły na główny szlak. – Wyczuwacie smoki? – zaszeptała dziewczyna, ale lwiany zaprzeczyły. – Lądujemy przy tamtych drzewach – wskazała Aiszy. Po chwili razem z kotami była na ziemi. – Wypuszczę Cienie i podpalę tę cholerną chałupę. Powinien wybuchnąć totalny chaos. Shine, to jeden z jednorożców, zna mój plan, tylko czeka na znak, by zaczynać – zaczęła wyjaśniać lwianom. – Gdzieś w lochach jest nieprzytomny władca, dwie z was muszą go wyciągnąć, używając zębów, ja i Aisza będziemy was osłaniać. Musimy uciekać jak najszybciej – ci tam są dobrze uzbrojeni i potrafią z tej broni korzystać. Mają łuki, kusze, miecze i co tylko chcecie. – Nie gadaj, tylko zaczynaj. Zbliżają się – warknęła Dara. – Kto? Lanorowie? – Nie. Smoki. Gabriela bez zbędnych słów wskoczyła na grzbiet Aiszy. Zapikowały dopiero nad dachami Dalekiego Dworu. Nie oszczędzając, tak od serca, dziewczyna strzeliła czerwoną energią. Jeden raz, drugi, dziesiąty. Dach stanął w płomieniach. – Stajnie! – krzyknęła do lwiany, wskazując kierunek. Zeskoczyła jeszcze nad ziemią. Oba koty porwały wartowników do góry i zrzuciły w płomienie. Setki Cieni, stłoczone za zamkniętymi drzwiami, parskały niecierpliwie, chcąc wyrwać się na wolność. Zaczęła mocować się z ciężkimi sztabami, wreszcie zdjęła je, jednorożce naparły z drugiej strony na wielkie wrota i w sekundę były wolne. Zamiast rzucić się w panicznej ucieczce do bramy Edenu, jak zrobiłyby to konie, ruszyły ku płonącemu dworowi, z którego zaczęli wybiegać pierwsi zdezorientowani Lanorowie, potęgując chaos. Gabriela już była przy tylnym wejściu. Rozbiła je jednym uderzeniem energii i ruszyła do środka, po raz pierwszy w życiu robiąc użytek z miecza. Nie patrzyła, czy wyprowadza cięcie poprawnie i elegancko, czy włada mieczem zgodnie ze sztuką walki. Parła naprzód, siekąc wszystko, co się ruszało i nie zeszło z drogi, a gdy nie sięgała mieczem, uderzała lewą ręką, uzbrojoną w szkarłatne błyskawice. Obok słyszała powarkiwanie Aiszy. Lwiana, wierna niczym pies, nie odstępowała dziewczyny na krok, atakując każdego, kto mógłby jej zagrozić.
Dwa wielkie koty szły tuż za nimi, uderzając wściekle ogonami po bokach, ale nie miały już nic do roboty. Lanorowie uciekali przed pożarem głównym wejściem, tylne pozostawiając niestrzeżone. Wpadły we cztery do lochów, jednego strażnika rozerwała łapą Aisza, drugi uciekł, podnosząc alarm, ale nie dobiegł daleko. Miecz świsnął w powietrzu, zawirował i wbił się w jego plecy. – Szukajcie więźnia! – krzyknęła do lwian Gabriela, wracając po broń. Nie zważając na ohydne mlaśnięcie, wyrwała miecz ze zwłok i otarła ostrze o pelerynę strażnika. – Tu jest! – zameldowała Dara, uderzając całym ciałem o jakieś drzwi. Szybkie, liczne kroki na schodach sprawiły, że serce podeszło dziewczynie do gardła. – Aisza, Dara, zamknijcie wejście do lochów! Ja go wyciągam. Wylatujemy górą! Lwiany natychmiast wykonały rozkaz, opierając się o zamknięte drzwi potężnymi cielskami. Gabriela cisnęła czerwienią i cela stanęła otworem. W środku Shine niespokojnie drobił kopytami. Dass’ratt, nie pomyślała o nim! – Laila – zwróciła się do trzeciej lwiany. – Bierz rannego w zęby. Lwiana delikatnie chwyciła kołnierz czarnej kurty. Przy okienku celi już stali Lanorowie, celując z kusz do środka. Wszyscy troje: Cień, lwiana z rannym i Gabriela przylgnęli do ściany. – Nie ma rady. Wysyłamy w kosmos – szepnęła Gabriela, wyciągając przed siebie dłoń wierzchem ku górze. Czarna energia zaczęła tworzyć kotłującą się wściekle błyskawicę. Uderzyła. Huk był taki, że przez chwilę nie słyszała własnych myśli, nie mówiąc o cudzych. Ale i dziura, jaką wybiła, była imponująca. Nie było jednak czasu na podziwianie. – Shine, uciekaj. Laila, ty też! Cień wyskoczył na zewnątrz i po chwili Gabriela straciła go z oczu. Dziewczyna ruszyła przodem, wzywając do odwrotu Aiszę i Darę. Laila wdrapywała się na gruzowisko, ciągnąc rannego. Dwóch Lanorów, podnoszących się spod stosu belek, straciło głowy dwoma cięciami miecza. Gabriela stała z bronią w jednym ręku i błyskawicą w drugim, czekając, aż wszyscy jej podopieczni będą gotowi do odlotu. Laila i Dara wystartowały. Aisza przysiadła tuż przy dziewczynie. Gabriela wskoczyła na grzbiet
kota i wyprysnęły w niebo. – Lećcie nad morze – krzyknęła do lwian, z których jedna dźwigała w łapach nieprzytomnego mężczyznę, druga leciała obok, gotowa ją zmienić. – Ty zawróć, muszę sprawdzić, co z Cieniami. Aisza zatoczyła krąg nad morzem płomieni, w jakie zmienił się Daleki Dwór. Małe figurki Lanorów przemykały to tu, to tam. Cieni nie było widać. Pozostał po nich tylko kurz na drodze. – Udało się – szepnęła Gabriela i wtedy… całym ciałem kota szarpnął spazm. Bełt z kuszy, precyzyjnie wymierzony, wbił się w pierś lwiany. Kot jęknął i próbował jeszcze walczyć o życie. Gabriela ogromniejącymi oczyma wpatrzyła się w uśmiechniętego, pewnego zdobyczy… Devona de’Lanor. Spokojnie naciągał kuszę po raz drugi. Łzy żalu i wściekłości przesłoniły świat i tę uśmiechniętą okrutnie twarz. Czując, że spada, krzyknęła i… … dłoń utkana ze światła wyciągnęła się ku niej. Chwyciła tę dłoń, która trzymała ją dotąd, aż druga z lwian nie podleciała i nie zgarnęła spadającej dziewczyny ze sobą. Na brzeg morza dotarły ledwie żywe ze zmęczenia… Jedna z lwian złożyła niesionego Karina na piasku i padła obok, dysząc ciężko. Gabriela zeskoczyła z drugiej, pogładziła w podzięce obie po pyskach, a potem, nie sprawdzając nawet co z Karinem, wbiegła do wody, krzycząc do lwian: – Uciekajcie! Wracajcie do Nolandii! Ale wielkie koty ani myślały zostawić jej samej. – Polecimy z tobą. Skinęła głową. Być może będą jej jedyną nadzieją, jeżeli merliny się nie pojawią. Zaczęła wzywać Mi, uderzając płaską dłonią w powierzchnię wody. Morze sięgało jej już do piersi. Gdy ujrzała płynącą prosto na nią płetwę, serce podeszło jej do gardła. Jeżeli to merlin, są uratowani, jeśli rajkin, uratowany jest tylko Karin. Głowa zakrzyczała jej nagle dziesiątką uradowanych głosów. Dowiedziała się od kilku istot naraz, że nie są stadem Mi, tylko Ai, ale i tak chętnie się z nią pobawią w nurkowanie, przenoszenie i skakanie przez fale… Musiała im przerwać łagodnie, acz stanowczo, bo czuła, że czas się kończy. Pamiętała przecież, że zbliżają się smoki. – Zabierzcie mnie i mojego towarzysza. Jest ranny. Gonią nas.
– Rajkiny. – Nie rajkiny, dwunogi. – Nie dwunogi – wyjaśnił przywódca stada, Ai. – Będą nas gonić rajkiny, bo twój samiec ranny. Krew przyciągnie wszystkie rajkiny z całego morza. Ależ będzie zabawa! Gabrieli cisnęło się na usta tylko jedno brzydkie słowo, ale zawróciła na brzeg i przy pomocy lwiany, która ciągnęła Karina za kołnierz, weszła w morze. – Trzymaj go. Trzymajcie się blisko, jak samiec i samica – zaśmiał się Ai. – Wezwałem wszystkie stada merlinów na pomoc. Będzie walka z rajkinami. Będzie zabawa! Objęła Karina ramieniem. Poczuła grzbiet zwierzęcia, podpływający pod nią, i drugi, biorący na siebie mężczyznę. Chwyciła się kurczowo płetwy grzbietowej i… ruszyli. Obie lwiany machnęły skrzydłami, wzbijając się nieco wyżej. – Dara, Laila, gdy dotrzemy do lądu, będzie potrzebna pomoc jeszcze jednej lwiany – krzyknęła do nich Gabriela, czując na ustach słone krople. Nie były to rozbryzgi morskiej wody. Opłakiwała Aiszę. Dzielną, wierną Aiszę. – Polecę przodem, wy poruszacie się wolniej – usłyszała z góry głos Dary i po chwili lwiana zniknęła w mroku nocy. – Dokąd płyniemy? – usłyszała głos merlina. – Tak, dokąd? – Na wyspę? – Jak z Mi? – Chcesz płynąć na wyspę? – Z nurkowaniem? – Nie! – przestraszyła się. Jeszcze tylko nurkowania i wizyty w Lanorii jej brakuje! – Do gór na północy. Tam musimy dotrzeć. Góry na północy. – Och, to daleko! Będzie pyszna zabawa! – Pobawimy się w oddawanie i zabieranie. Dobrze? – Dobrze?! O czym one mówią? – przestraszyła się Gabriela. – Oddaj! – usłyszała i nagle grzbiet pod nią zniknął, zapadła się w wodę, ale nim zdążyła umrzeć na zawał, pojawił się drugi. Uchwyciła się rozpaczliwie płetwy. Usłyszała: – Zabierz! – i zabawa powtórzyła się. – Nie wolno wam się bawić! – krzyknęła, krztusząc się wodą. – Mój… samiec umiera! To go zabije! Mnie też zabije! Czy merliny chcą naszej śmierci?! Odpowiedziało jej urażone milczenie, a potem… płacz, brzmiący jak kwilenie dziecka.
– Przepraszamy, dwunogu. – Ai był poruszony. – Zapomnieliśmy o twym martwym samcu. – On jest żywy! – przestraszyła się Gabriela i uspokoiła natychmiast, czując wolny oddech, podnoszący pierś Karina. – Nie mówi – zauważył przywódca stada. – Otruto go – wyjaśniła ponuro. – Dwunogie rajkiny go dopadły i poszarpały niemal na śmierć. Wśród merlinów zapanowało pełne grozy milczenie. No tak, dwunogie rajkiny, kilku na jednego… – A gdzie było jego stado? – zapytał z przyganą Ai. – My nigdy nie zostawiamy swoich rajkinom. Dobre pytanie, Ai – pomyślała znużona. – Gdzie było jego stado? Podróż na grzbietach merlinów trwała całą wieczność, ale zachowywały się przyzwoicie, rozumiejąc powagę sytuacji. Gdy, zmęczone, musiały się zmienić, uprzedzały Gabrielę, a ta mocniej chwytała Karina, zaciskała usta, by nie opić się wody, zamykała oczy i czekała na nowy grzbiet nowego merlina, który poniesie ją w dal. Co jakiś czas wyczuwała wśród morskich istot niezwykłe napięcie. Milkły nagle, otaczały ją ciaśniejszym kręgiem, a reszta, do tej pory skacząca radośnie przez fale, znikała gdzieś. Gdy pytała, co się dzieje, żaden nie odpowiadał. Dowiedziała się koło południa… Wielki biały rajkin – nie żaden rajkin, tylko wielki, cholerny rekin! – wyskoczył nad powierzchnię, gnając wprost na nią. Gabriela zrobiła ogromne oczy, zbladła, bliska zemdlenia, i patrzyła na metrowej wysokości płetwę prującą fale. – Trzymaj się! – usłyszała nagle. – Nurkujemy! Jezu! – zdążyła pomyśleć i pociągnięto ją w dół. Wbiła paznokcie w płetwę merlina z taką siłą, że kilka złamała. Trzymać Karina! Szarpnęła mężczyznę ku sobie. Gdy poczuła ocierające się o jej plecy cielsko, otworzyła usta do krzyku i natychmiast zakrztusiła się wodą. Puściła płetwę merlina, wyciągając rękę ku powierzchni. Ześlizgnęła się. Zaszamotała. Natychmiast podpłynął inny i wypchnął Gabrielę na powierzchnię. Padła bez czucia na grzbiet merlina. Zakotłowało się za nimi. Istoty otaczające ich do tej pory oderwały się, dołączając do tych, co walczyły z rajkinem, i nagle wszystko ucichło. Gabriela usłyszała radosny głos, że znów są bezpieczni i że nikt nie zginął, potem zameldowano, że będzie zmiana wierzchowców. Była jednak tak wyczerpana fizycznie i psychicznie, że położyła się na wodzie, pozwalając robić ze sobą co chcą. Nie wypuściła tylko z garści kurty Karina.
Z letargu ocknęła się pod wieczór. Ciało miała zupełnie zesztywniałe, a palców, zaciśniętych na śliskiej tkaninie, w ogóle nie czuła. Płynęli już pół nocy i cały dzień. Pragnienie zaczęło dawać o sobie znać. I groziło jej odwodnienie, jak to w słonej wodzie. – Jak długo jeszcze? – wyszeptała. – Tylko jedna noc – odparł Ai. Przywódca stada starał się być cały czas przy podopiecznych. – To białe… To był rajkin? – musiała spytać. – Każdy rajkin jest biały. – Ale ten co niemal nas pożarł… – Och – Ai wyraźnie się zawstydził – nie zdołaliśmy zatrzymać go w bezpiecznej odległości. – Jezu, on był taki wielki! – zaszlochała niemal. Rekinów bała się chyba bardziej niż śmierci. – Nie taki znów wielki, to był młody rajkin. Zajęliśmy się jego matką i niechcący przepuściliśmy młodego… – To one są większe?! – wykrzyknęła w panice. – No, nieco większe. Ale nie bój się, dwunogu, skrzyknęliśmy parę stad i teraz już nawet mureny trzymają się z daleka. – Mureny? – wyszeptała ostatkiem sił. Coś jej ta nazwa mówiła. – Te to są ogromne… Mają macki… I przylgi… – rozmarzył się Ai. Owszem. Mówiła. Dostała już raz taką macką po grzbiecie. – Powiedz mi, Ai, czy któreś ze stad nie pomagało ostatnio wielu dwunogom przepłynąć z wyspy na ląd? – Och, pomagało! Wszyscy pomagaliśmy! To wspaniałe, prawda? – Merlin cieszył się jak dziecko. – Jesteśmy tacy pomocni! Na bogów, bardzo pomocni – pomyślała. – Laila! – wezwała lwianę. – Moja pani? – usłyszała w odpowiedzi. – Jeżeli jesteś zmęczona, leć do swoich. – Jestem trochę zmęczona powolnym tempem, bo muszę krążyć albo lecieć naprzód i zawracać, ale wytrzymam. To twoja matka, pani Anaela, uwolniła lwiany?
– Tak. Moja matka. – Więc wytrzymam. Jakiś czas temu na wschód znów leciały smoki – dodała lwiana. Gabriela nic nie potrafiła na to odrzec. Morze, z rajkinami i murenami, wydało się jej nagle oazą spokoju. – Budzi się – rzekł naraz jak zwykle radośnie merlin Ai. – Twój samiec się budzi. – Gabriela poderwała głowę i przyjrzała się Karinowi, ale twarz mężczyzny była nieruchoma. Noc ciągnęła się bez końca, tak jak bez końca trwała podróż przez ocean. Gabriela na przemian odzyskiwała i traciła przytomność, a gdy ją odzyskiwała, to tylko po to, by stwierdzić, że pruje fale, zalewające jej twarz, na grzbiecie któregoś z merlinów. Istoty te również były zmęczone, bo nie zagadywały już tak wesoło, jak na początku, tym bardziej więc podziwiała ich upór i lojalność. Co jakiś czas coś na nich polowało – jeśli akurat była przytomna, czuła poruszenie pośród stada i napięty grzbiet między nogami, a dwa merliny, które ich niosły, przyspieszały wyraźnie. Potem wszystko uspokajało się, istoty wymieniały się tylko dla nich zrozumiałymi uwagami we własnym języku, a ona zapadała w letarg. Za którymś razem coś się zmieniło. W pierwszym momencie nie pojęła co, w następnym… lewą dłoń, którą zaciskała na kurcie Karina, teraz miała pustą! Za to ją obejmowało silne ramię mężczyzny. W ciemności ujrzała dwa rubinowe płomienie i uśmiech na oświetlonej blaskiem księżyca twarzy. Ulotny, czuły, pełen miłości uśmiech. I wtedy pomyślała o tym wszystkim, co zrobiła przez niego, dla niego i dzięki niemu. Było warto. O świcie dopłynęli do plaży. Pożegnali się z merlinami i ledwie żywi zaczęli brnąć na płytszą wodę. Gabriela potknęła się. Mężczyzna podtrzymał ją i wtedy… złoto-zielone oczy zogromniały na widok pustego rękawa kurty. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i skrzywił się lekko. – Ach… to… – mruknął, po czym ruszył przed siebie. – Karin! – krzyknęła za nim. Zatrzymał się, nie patrząc na nią. – Co ci się stało?! Zrównała się z nim, choć brnięcie przez słoną wodę w długiej sukni nie było proste. – Nie dość, że odmieniec, to jeszcze jednoręki – rzucił. – I to cię boli?! – Ręka? Nie, już nie boli. Bo jej nie mam…
– Ale masz mnie! – Szarpnęła go za zdrowe ramię i odwróciła ku sobie. – Leciałam po ciebie cały dzień, spopieliłam Daleki Dwór, straciłam Aiszę, przepłynęłam przez pieprzone morze pełne rajkinów i jeżeli uważasz, że brak ręki powstrzyma mnie przed tym… Szarpnęła jego głowę ku sobie i wpiła się ustami w jego usta, a on, powoli, jeszcze nie wierząc swemu szczęściu, zagarnął dziewczynę zdrowym ramieniem i oddał pocałunek. – Moja pani, kopulować będziesz później. Trzeba wracać – usłyszała głos lwiany. Oderwała się z żalem od Karina i podążyła wzrokiem ku stojącemu na plaży wielkiemu kotu. Wysoko nad nimi krążyły dwa pozostałe, stopniowo zniżając lot. No tak, ona całuje się z ukochanym, a ledwo żywa ze zmęczenia Laila chciałaby coś zjeść, napić się wody, a na koniec po prostu odpocząć. – Laila, jak zobaczysz w górach dobre miejsce na postój, daj znać. – Nie będzie żadnego postoju, moja pani. Co jakiś czas przelatują nad nami smoki. – Wracajmy więc do Smoczego Stosu – westchnęła Gabriela. – Tam zrobimy postój. Dwie wypoczęte lwiany już na nich czekały. Gabriela wdrapała się na grzbiet swojej, Karin swojej i ulecieli w błękitne niebo. – Nie ma chmur – odezwała się Laila. – Będziemy widoczni. – Smoki również – uspokoiła ją Gabriela. Suknia od pędu powietrza zaczęła schnąć i zmieniać się w ohydną, sztywną od morskiej soli skorupę. Oddałaby pół Ferrinu za czystą koszulę, miskę zupy i dużo, dużo wody, a potem kąpiel i miękkie, wygodne łóżko w jej pokoju. Już niedługo… Karin musiał być nie mniej wyczerpany. Zwróciła twarz w jego stronę. Po raz pierwszy leciał na grzbiecie lwiany, czy w ogóle leciał, i widoki zapierały dech w piersi mężczyzny. Odwrotnie niż Gabriela, która przylgnęła do ciała zwierzęcia, zmniejszając opór powietrza, siedział wyprostowany, jakby dosiadał Cienia, jedyną dłonią lekko przytrzymując się karku wielkiego kota. – Połóż się – krzyknęła do mężczyzny. – Męczysz ją. I trzymaj się mocniej. Potrafią znienacka zapikować, gdy poczują niebezpieczeństwo. Wtedy spadniesz. Kiwnął głową i zrobił to, co mu kazała. – Ślicznie wyglądasz z tą gwiazdką – odkrzyknął. – Pasuje kolorem do twoich oczu. Zaśmiała się. – Jak ją zdobyłaś? Zamordowałaś Sellinarisa? – zażartował.
Uśmiech znikł z twarzy dziewczyny. Zamordowałaś Sellinarisa? Noc, krzyk, ból i krew… Wszystko naraz wróciło. Zacisnęła powieki i zaczęła oddychać przez nos, bojąc się, że zaraz zemdleje. – Gabrielo, co ci jest?! Krzyk, ból i krew. I ostrze sztyletu, przechodzące na wylot. Padła twarzą w miękkie futro, nie mogąc powstrzymać rwącego piersi szlochu. To co starała się pogrzebać w pamięci, wróciło. – Wybacz mi… – błagalne, przepraszające. Uniosła dłoń, że wszystko w porządku, szlochając nadal, a wielki kot, jakby to mogło ją pocieszyć, zaczął mruczeć. Minęło południe. Powoli zbliżali się do Smoczego Stosu, o ile taki jeszcze istniał. Gabriela leżała na grzbiecie lwiany otępiała, zobojętniała na wszystko. Karin parę razy wołał ją po imieniu, ale nie odwróciła nawet głowy, śmiertelnie znużona. Gdy wielki kot zatoczył koło, obniżając lot, a w dole usłyszała krzyki, pomyślała tylko: Czy to swoi, czy wrogowie, to koniec. Stary Góral nie po raz pierwszy ostatnimi czasy otwarcie ocierał łzy płynące po policzkach. Patrzył na Karina dell’Amar, chciwie pochłaniającego posiłek i kikutem dłoni przysuwającego sobie kubek z wodą, i… płakał. Wszyscyśmy spisali go na straty – myślał. – A ona, ta krucha, niepozorna istotka, której w szarej sukni nikt nie odróżniłby od służącej, przywiodła go tutaj, odbijając z twierdzy strzeżonej przez Lanorów i przewożąc przez morze na grzbietach istot, o których krążyły legendy, a potem przez góry przy pomocy lwian, które służyły chyba tylko jej. Tej drobnej kobietce, o twarzyczce w kształcie serca. Jeżeli i on, Airen k’Hor, należy do jej przyjaciół, żadna wojna mu niestraszna. Karin niezdarnym ruchem ręki pozbawionej dłoni przewrócił kubek. Służąca przyskoczyła, by wytrzeć stół, a on opuścił głowę, przygryzając wargi. – Nie łam się, stary druhu – Góral palnął go w plecy, aż mężczyźnie głowa odskoczyła. – Wiesz, co Lanoria przysłała w odpowiedzi na poselstwo? Karin spojrzał pytająco: jakie poselstwo? – Głowę posła. Skijorda zresztą. – Wysyłaliście posła do Lanorii? – Karin pominął resztę wypowiedzi bezpośredniego człowieczka. – Do Edenu. Miał negocjować uwolnienie ciebie.
– Ale… Oni… Mieli zamiar zwabić Gabrielę i oddać Raskărowi, a mnie powiesić. – No, tego jej nie powiedzieliśmy, choć żeśmy się domyślali. – Nie rozumiem, dlaczego w takim razie pozwoliliście jej w ogóle ze sobą jechać, skoro się domyślaliście! – Karin utkwił w Góralu oskarżycielskie spojrzenie, a ten osłupiał. – Jak to: ze sobą? – wyjąkał. – Ona wymknęła się sama. – Sama?! – Karin wstał tak gwałtownie, że naczynia na stole podskoczyły. – Ty żartujesz, co? – Wymknęła się jak poprzednio, zabierając ze sobą lwiany – zaczął szybko tłumaczyć Góral. – Żaden z nas by jej przecież nie puścił… – I żaden z was nie myślał mnie uwalniać? – wpadł mu w słowo Władca Edenu. – Ano nie – przyznał z rozpędu Airen i umilkł. – Oto lojalność przyjaciół. Towarzyszy broni – rzucił z goryczą Karin. – Tylko na Gabrielę można liczyć w tym świecie. – Amre właśnie prowadzi armię na wschód. Do Edenu – obruszył się Góral. – Wyzwalać mnie? – zakpił Karin. – Ano nie. Umacniać granicę. – Sirden? Też ruszył z pomocą sojusznikowi? – Obsadza południowy zachód. – Skijorda, posła, załatwili Lanorowie, a po prawdzie to wyście go załatwili, wysyłając z poselstwem. Dlaczego? – Karin wbił rubinowe spojrzenie w bursztynowe oczy Górala. – Dlaczego chcieliście się pozbyć zaufanego Sellinarisa i coście zrobili z samym Sellinarisem? Góral podniósł ręce i zaczął z oburzeniem: – O to już pytaj swoją Gabrielę. Zadźgała go w noc poślubną. Karin zbladł i opadł na krzesło. – Co on jej zrobił? – zapytał cicho, robiąc pauzę po każdym wyrazie. – Lepiej nie wiedzieć i nie pamiętać. Sam bym zadźgał skurwiela – rzucił Góral. – Stąd ta złota gwiazdka – wyszeptał Karin. – I jej łzy… – Taa… Błagał ją, nim sczezł, o wybaczenie i przekazał przywilej władzy. Chociaż tyle.
Milczeli długą chwilę, próbując zapanować nad targającymi nimi emocjami. Karin chciał biec do śpiącej po podróży Gabrieli i przytulić ją choć na chwilę, Góral usiłował choć na chwilę wymazać z pamięci tamtą noc. – Co jeszcze mnie ominęło? – zapytał w końcu mężczyzna. – Gabriela… Właściwie wszystko stanęło na głowie za jej sprawą. Podczas ucieczki do Ferrinu odkryła coś, co przed nami zataiła. Wiedział o tym tylko Sirden. Na drzwiach obok jej nazwiska był i tytuł: „Wielka Władczyni Ferrinu”. Myślę, że Sellinaris nigdy nie wziąłby jej za żonę, gdyby o tym wiedział. A ja nigdy bym jej nie stracił – pomyślał Karin. – Stało się, jak się stało. Sellinaris wziął ją… za żonę znaczy się. A w nocy usłyszeliśmy straszny krzyk i… Ona była zmasakrowana, on nie żył. To Sirden ukrył sztylet, w razie gdyby… No wiesz… Na wszelki wypadek. I ona Sellinarisa w końcu tym sztyletem potraktowała. Tak została Wielką Władczynią Ferrinu, ale… hmm… popadła w obłęd czy śpiączkę… Trzy dni leżała bez ducha. Jużeśmy myśleli, że stracimy ją na zawsze. Wtedy przysłano twoją rękę i ten kluczyk – dostała go nasza mała dziewczynka, gdy tylko się ocknęła. Ale o odciętej ręce jej nie powiedzieliśmy… – Airen, to zrozumiałe! Kontynuuj! – nie wytrzymał mężczyzna. – Cały czas kontynuuję – oburzył się Góral. – Właśnie dumaliśmy, co robić, gdy jak gdyby nigdy nic dołącza do nas Gabriela i tak prawi: skąd wiecie, że smoki przylecą z północy? Ja na ich miejscu – imaginuj sobie, chłopie, to mówi niepozorna dzieweczka – zaatakowałabym z bezbronnego wschodu, który obsadza zdradziecka Lanoria, i z południowego zachodu, gdzie są góry otaczające Feri’anę, a w nich jaskinie. Potem przyniesiono nam głowę Skijorda – biedna Gabriela zarzygała pół komnaty – a gdy tylko doszła do siebie, jak zwykle uciekła, rozbrajając jednego z moich ludzi, psia jej mać. Przepraszam, tak mi się wyrwało. Po drodze przesłała wiadomość, że smoki lecą na wschód. Podzieliliśmy więc całą armię na trzy części: Amre wziął pierwszą, by obsadzić Amarkandę, Sirden pospieszył z drugą do Feri’any, a ja pilnuję północy, choć po prawdzie nie mam chyba czego pilnować. Zwiadowcy donoszą, że jaskinie putoszeją, i to szybko… – Rozumiem. – Karin zamyślił się. Jeżeli smoki uderzą z dwóch stron na ludzi, których tam ukryto, licząc, że właśnie na południu będą bezpieczni… Należałoby teraz ludzi przerzucić na północ, ale na to za późno… – Dlaczego Raskăr nie atakuje? Na co czeka? – zapytał nagle. – Myślę, że na Gabrielę. – O nie, nie – mężczyzna pokręcił głową. – Ona tu zostanie, bezpiecznie ukryta, do końca wojny… – I to mówi ten, którego wyrwała sama jedna, przy pomocy durnych zwierzaków, z rąk Lanorów! – Airen roześmiał się w głos. – Możesz zostać jej osobistym strażnikiem. Wydam ci broń. – Rechotał jak opętany. – A jak będzie skakała z pionowej skały na grzbiet lwiany, może uda ci się zestrzelić pod Gabrielą kota, tak, by spadła w twoje ramiona. Nie zatrzymasz jej, chłopaczku. Gabriela robi, co chce. Już to udowodniła, w południe dając dupy tobie, a wieczorem Sellinariso…
Karin przyskoczył do Górala, chwycił go jedyną ręką za poły kurty i podniósł na wysokość oczu, które płonęły teraz wściekłym szkarłatem. – Wybacz, chłopie – wykrztusił Władca Nolandii – czasem jestem zbyt bezpośredni. Do jadalni wpadli uzbrojeni strażnicy. – Proszę go puścić, panie! – krzyknął jeden, zbliżając się z mieczem. Karin cisnął z całej siły małym człowiekiem o ścianę. Tamten rąbnął potylicą w kamień i padł twarzą na posadzkę, nieprzytomny. – Teraz mnie aresztujcie. – Karin odwrócił się do gwardzistów. – Wasza Wysokość – ktoś delikatnie potrząsał jej ramieniem. – Proszę się obudzić, błagam… Otworzyła niechętnie oczy, przekonana, że zamknęła je chwilę temu. Odsypiała kilkudniową podróż, na bogów! Jedna ze służących, ta co zwykle podawała do stołu, pochylała się nad dziewczyną z oczyma pełnymi przerażenia. – Oni się pozabijają, Wasza Wysokość – wyszeptała. Gabriela zamrugała oczami. Jacy oni? Gdzie ja w ogóle jestem? W moim pokoju. – Opadła na poduszki, zdecydowana spać dalej, ale głos Góralki nie dawał jej spokoju. – Nasz pan, Airen k’Hor, jest trochę popędliwy i szybki w słowach i on… obraził Waszą Wysokość śmiertelnie. A drugi pan, Władca Edenu, cisnął nim o ścianę i chyba zabił. – Gabriela usiadła, przytomniejąc natychmiast. – Gwardziści próbują go aresztować, Władcę Edenu znaczy, a on się broni, ale zabiją go, bo przecież on… Te słowa usłyszała już w biegu. Wpadła do jadalni, by ujrzeć opisaną przez służącą scenę. Trzej gwardziści atakowali Karina, reszta czekała, by móc przyłożyć do jego śmierci rękę, bo ustawił się do obrony znakomicie: w samym rogu sali mogło go podejść jedynie trzech naraz. Już był ranny – widziała rozcięte udo i bok, ale strażnikom zdążył zadać dotkliwsze rany. Jeden nie żył. – Co tu się dzieje?! – krzyknęła, dopadając walczących. – Zabił naszego pana! – Na śmierć go! – Zasiec! Śmierć za śmierć!
– Precz mi z drogi! – krzyknęła, zagłuszając pozostałych. Chlasnęła paru czerwoną błyskawicą po plecach. Natychmiast zwrócili się przeciwko niej. – To Nolandia, nie Ferrin, Wasza zasrana Wysokość – wysyczał któryś, robiąc krok w jej kierunku z uniesionym mieczem. – Spróbuj tylko – odpowiedziała tym samym tonem, unosząc dłoń z czerwoną błyskawicą wijącą się jak mała żmijka. Tamten, poznała po szarfie, że to dowódca gwardii, zrobił drugi krok. – Wolisz to? – zapytała spokojnie, a czerwień w jej dłoni zamigotała, zmieniając się w czerń. Górale sapnęli i cofnęli odruchowo. Nie było istoty w Świecie Światów, która nie bałaby się czarnej mocy. – Złóżcie broń, tam pod ścianę. I wyjdźcie. Zbadam Airena k’Hora i uleczę, choć chyba nie będzie trzeba, bo widzę, że właśnie zmartwychwstaje. Wszyscy spojrzeli na podnoszącego się Władcę Nolandii, który trzymał się za głowę i klął na czym świat stoi, potem przenieśli wzrok na dziewczynę rozświetloną złotą gwiazdką na czole, z czernią kotłującą się w dłoni i pokornie złożyli miecze tam, gdzie wskazywała drugą ręką. – Wybacz, chłopie – mamrotał tymczasem Góral. – Jęzor mam niewyparzony. – Nagle oprzytomniał. – A wy co tu…? Co tu się…?! – Przez twój cholerny jęzor omal się nie pozabijali!!! – wykrzyknęła z furią Gabriela. – Gdyby nie lojalna służąca, zarżnęliby mojego narzeczonego! Na mnie, bezbronną, również podnieśli miecz! Pieprzę taką gościnę! Pieprzę taką ochronę! Prześpię się jeszcze trochę, a potem… potem… Świat poczerniał i obrócił się wokół własnej osi. Ktoś krzyknął jej imię i odpłynęła w niebyt. Amre wjechał przez bramę zamku na wspaniałym gniadym ogierze, którego podarował mu Airen jeszcze w Smoczym Stosie. Rząd i siodło, zdobione misternym złoto-srebrnym ornamentem, dorównywały wartością rumakowi, ale też były darem dla nie byle kogo: Amre Shanon dowodził obroną całego Świata Światów i każdy – od Góralki, przez człowieka, po elfiątko – o tym wiedział. On sam był odziany skromniej niż jego wierzchowiec: czarna koszula, czarne spodnie, ciemnozielona kurta i płaszcz barwy mchu – nikt by nie pomyślał, że ma przed sobą namiestnika na czas wojny, a jednak kłaniano mu się bardzo nisko. I to nie dlatego że ukłonów wymagał. Jechał ze zwykłym, chmurnym wyrazem przystojnej męskiej twarzy, szare, bystre jak u sokoła oczy omiatały otoczenie, od czasu do czasu, odruchem wyrobionym w Nolandii, wędrując ku górze, by sprawdzić, czy nie ma zagrożenia z nieba. Za nim jechali w dwóch rzędach konni, ludzkiej i mieszanej krwi, oraz wozy ze złożonymi wieżami strzelniczymi i uzbrojeniem do nich: potężnymi jak ludzkie ramię bełtami, zdolnymi przebić smoczą łuskę. Ta broń była jedyną nadzieją stłoczonych w zamku Amar uciekinierów. Była też jedyną nadzieją Ellisijczyków, którzy – jeżeli Amarkanda padnie – byli następni w kolejce.
Kolumna ciągnęła się bez końca. Droga również. Jeźdźcy i konie byli bliscy śmierci z wyczerpania, bo dowódca gnał ich niemiłosiernie: gdy tylko wyszli z saskijskiego portalu, ruszyli szybkim marszem brzegiem Lasu Tysiąca, rozstawiając co jakiś czas ukrytą w lesie wieżę. Tym razem Pani Lasu nie żądała zapłaty we krwi, bo północ jej domeny już została nadpalona przez smoki, a driada mogła tylko patrzeć, jak gady przebijają się przez magiczną blokadę i zioną ogniem. Czwórkami… Teraz, gdy dojeżdżali do pierwszego postoju – nazajutrz mieli jeszcze obsadzić południowe granice Amarkandy – wstąpił w nich nowy duch. Zwierzęta, czując siano i zapach stajni, przyspieszały kroku. Ludzie prostowali się w siodłach. Amre czuł to za plecami, gdy wjeżdżał do zamku, i szczerze żałował, że musi za chwilę rozwiać ich nadzieje. – Z koni – rzucił za siebie. – Krótki popas. Dwie godziny. – Wasza Miłość, dwie godziny? – jęknął któryś, nie wierząc własnym uszom. – Dwie godziny. Sam zeskoczył na ziemię lekko jak elf. Owszem, był zmęczony na równi ze swoimi ludźmi, jednak nie mógł tego po sobie pokazać. Ktoś podbiegł i odprowadził jego wierzchowca. Jakaś dziewczyna, rumieniąc się ślicznie, podała mu dzban z wodą. Amre uśmiechnął się lekko w podzięce. Przyboczny, Skan Amar, tu urodzony jako niewolnik i tu uwolniony przez Anaelę, stał obok Amrego, czekając na dalsze rozkazy i patrząc na rozchodzących się na kwatery żołnierzy. Pewnie padną, tak jak stoją, próbując zdrzemnąć się choć te dwie godziny. Oprócz tego pierwszego protestu nie usłyszał żadnego innego. Skoro dowódca mówi: dwie godziny popasu po całym morderczym dniu marszu, to znaczy, że ma ku temu powód. – Przypilnujcie, niech każdego nakarmią i napoją. Niech każdy dostanie wygodne łóżko, choćbyście mieli wyrzucać z komnat mieszkańców – zaczął Amre, a Skan i rządca zamku, lord Grimor, potakiwali tylko. – Mają się przespać. Żadnego obściskiwania się ze służącymi. Gdy któregoś przyłapię na korytarzu – chłosta. Słuchaj, Skan, i przekaż to naszym ludziom. O zmroku, za dwie godziny, gdy kyrie ślepną, robimy wypad na terytorium wroga – wskazał wzrokiem bramę Edenu. – Wyrżniemy wszystko, co zdołamy, i wtedy dopiero odpoczniemy. Wiedzą, że dotarliśmy tu po całym dniu marszu i ataku dzisiejszej nocy nie spodziewają się na pewno. – Skan odetchnął, gdy zrozumiał plan dowódcy. Amre zaśmiał się i klepnął go w plecy. – A co, myślałeś, że oszalałem? – Mężczyzna spuścił wzrok. – Biegnij do naszych, przekaż rozkazy, potem sam się zdrzemnij. Ty, lordzie, przygotuj świeże konie, tyle, ile macie. – Grimor skinął głową. Amre już chciał odejść – miał w zamku swoją komnatę na jednej z wież – gdy biały nietoperz zatoczył nad nim koło i pisnął prosząco, jak to posłaniec. – Chodź, mały – oficer wyciagnął dłoń. – Pokaż, co tam przyniosłeś.
Rozwinął karteczkę. „Gabriela i Karin bezpieczni w Nolandii. Daj popalić tym kurwim synom Lanorom. Smokom też. Podpisano: Ty wiesz kto”. – Przeczytał, zrobił wielkie oczy i roześmiał się w głos. Sirden zmiął karteczkę w dłoni i aż wsparł głowę na rękach, osłabły z ulgi. Gdyby coś się stało tej małej… – Złe wieści, Wasza Miłość? – zaniepokoił się przyboczny Elan dell’Alandar. – Przeciwnie. – Zebrani w sali rady spojrzeli nań pytająco. – Wielka Władczyni Ferrinu żyje. Dynastia dell’Soll przetrwa. Rozległy się ostrożne pomruki aprobaty. Wczoraj przez feri’ański portal zaczęli przechodzić elfowie, którzy parę miesięcy temu ruszyli na północ bronić granic. Teraz wracali, niosąc broń i prowadząc konie, dziwnie cisi i przygnębieni, jakby wynik wojny był przesądzony. Jakby wracali pobici, a zajęcie serca elfiego świata było tylko kwestią czasu. Na zamku wybuchła panika, którą natychmiast zdławił ostrym głosem i takimiż słowami czarno odziany Ostatni. I nie był to ferriński kat Skijord, który służył panu Sellinarisowi, lecz ten poprzedni, którego na służbie miała smoczowłosa uzurpatorka. On właśnie zebrał wczoraj wieczorem wszystkich mieszkańców w sali audiencyjnej i w prostych żołnierskich słowach uświadomił ich, że Sellinaris dell’Soll został zdradziecko zamordowany przez kyriech, że przywilej władzy, umierając, zdążył przekazać swej świeżo poślubionej małżonce – tutaj musiał odczekać, aż umilkną lamenty i szlochy. – Smoki – ciągnął – minęły północne granice i zaatakują zza gór na południowym zachodzie, tutaj więc ustawione zostaną wieże, a prowincja Feri’ana uważana do tej pory za najbezpieczniejszą w całym Świecie Światów, znalazła się właśnie na linii frontu. Tu znów musiał odczekać, aż elfowie uspokoją siebie i swe rozhisteryzowane małżonki. – Za dwie godziny rozpocznie się ewakuacja kobiet i dzieci do Ellisii, której wschodnich granic broni Amarkanda. Ewakuacja ma się odbyć w ciszy i spokoju. Kto ową ciszę lub spokój zakłóci, zostanie natychmiast osądzony i skazany. Wyrok wykonam osobiście. – Elfów zmroziło. – Rozejdziecie się teraz do komnat, pakując niezbędne rzeczy i robiąc miejsce dla żołnierzy, obrońców zamku. Nie zabierajcie zbyt wiele dobytku. Wojna skończy się szybko i albo wrócicie, albo nie będziecie mieli po co wracać. – Te okrutne słowa również nie poprawiły nastroju, ale Sirden nie przybył tu, by klepać elfów po plecach, ale by sprawnie wyprawić kobiety i dzieci do zamku Elle, a potem równie sprawnie i z determinacją próbować bronić Feri’any. – Lordowie, stajenni, służący – wszyscy mężczyźni zostają, by bronić twierdzy. Przechodzą tylko kobiety i dzieci. Zrozumiano? Macie dwie godziny. W ciszy i spokoju. Gwardziści przypilnują, by rozkazy zostały wykonane. Rozejść się. Elfowie w milczeniu ruszyli do swych komnat. Kobiety płakały, mężczyźni zaciskali pięści. Do
wszystkich dotarło jedno: było bardzo źle. Dziś Sirden stał wsparty o stół, na którym rozłożono mapę Świata Światów, i wpatrywał się w góry otaczające Feri’anę. To, co miało stanowić ochronę, zamieniło się w pułapkę. Był pewien, że skoro smoki ruszyły wschodnim skrajem, ruszyły też zachodnim. Już je miał nad głowami i za plecami… – Wieże zostały rozstawione wzdłuż całego pasma górskiego: tu, tu, tu i tu – dowódca gwardii, odpowiedzialny za obronę zamku, wskazał na mapie miejsca rozmieszczenia broni. Jedynej, na którą smoki nie były odporne. Oprócz podpalonej smoły – przemknęło Sirdenowi przez myśl. Gdyby miał wybór, jak Eleuzis, czy zrobiłby to samo? On, Sirden, nie miał wątpliwości, że Amarilla sama nie rzuciła się na miecz. Została po prostu zamordowana w imię wyższej sprawy. Czy Sirden poświęciłby Gabrielę za cenę istnienia Ferrinu? Aż się wzdrygnął, czytając jeszcze raz karteczkę: „Twoja pupilka i jej ukochany (jak ona to, do kurwy nędzy, zrobiła?!) cali i zdrowi w Nolandii. Gdy G. odpocznie, ucieknie pewnikiem do Feri’any. Co mam robić?! Podpisano: Spanikowany”. Musiał się uśmiechnąć. Czy Airen kiedykowiek przestrzegał etykiety? Znają się wieki całe, a Sirden nie przypominał sobie ani jednego takiego przypadku. – Wszystkie łatwopalne przedmioty z tarasów, balkonów, krużganków i dziedzińca zostały usunięte. Lochy przekształcane są w kwatery – usłyszał i oderwał wzrok od karteluszka. No tak, był na odprawie. Składano mu sprawozdania, przyjąwszy, nie wiedzieć czemu, że jest głównodowodzącym, a on najchętniej oddałby ten przywilej choćby swemu przybocznemu, by ruszyć do Nolandii i siłą trzymać tam Gabrielę, bezpieczną w grotach. – Na wskazanych przez Waszą Miłość balkonach ustawiono wieże i zamaskowano. Kiwnął głową. Wieże. Jedyna broń. Ustawione na nieskomplikowanych rusztowaniach potężne kusze, strzelające równie potężnymi bełtami zdolnymi zabić smoka. Krasnoludy kuły tę broń do ostatniego dnia. Do ostatniej godziny przed wymarszem, a Sirden był pewien, że i teraz kuźnie pracują całą dobę. – Panowie – potoczył wzrokiem po obecnych – Wielka Władczyni lada dzień przybędzie do Feri’any, choć chcieliśmy uchronić ją od tego za wszelką cenę. Raskăr wie o tym. Wie, że Serce Ferrinu wraca, więc niedługo uderzy po raz pierwszy. Bądźmy gotowi. Z powagą pokiwali głowami. Już się mieli rozchodzić, gdy rządca zamku poprosił o głos: – Wasza Miłość, jesteśmy w oblężeniu, a jutro jest czas dostawy żywności dla Nolandii, może zatrzymalibyśmy choć trochę… – Nolandia oddała nam własną broń i wciąż kuje nową. Jesteśmy jej winni choć miskę strawy – odparł ostro Sirden. Skan potrząsnął Amrem za ramię, oficer jednocześnie usiadł, otworzył oczy i sięgnął po pas
z bronią, przed snem odłożony na krzesło. – Wybaczcie, Wasza Miłość, dwie godziny minęły – rzekł przyboczny przepraszającym tonem. Amre potarł oczy i opadł na poduszkę, a potem jednym skokiem był na nogach. Nie powiedziałby o sobie, że jest wypoczęty, ale nie był też wykończony tak strasznie jak wtedy, gdy się kładł. – Budź pozostałych – rzucił do mężczyzny, dopinając pas z mieczem. – Nie muszę. Są gotowi. Dostaliśmy też od bogów niespodziankę. – Skan uśmiechnął się lekko. – Wypoczęte wspaniałe wierzchowce. – Ellisia przysłała? – ożywił się dowódca. – Nie, Wasza Miłość. Eden. Eden przysłał Cienie. Amre spojrzał nań z niedowierzaniem. – Nadeszły ponoć godzinę temu. Dokładnie tyle ich przybyło, ilu mamy żołnierzy. Czekają na dziedzińcu… Słowa przybocznego ucichły za plecami Shanona, który gnał schodami w dół. Ich konie były nie mniej zmęczone niż jeźdźcy. Zdawał sobie sprawę, że dzisiejszy atak jest na poły samobójczy. Z wypoczętymi wierzchowcami, inteligentnymi wierzchowcami, które same będą wiedziały, kiedy atakować, a kiedy uciekać… Wypadł na dziedziniec pełen ludzi i… Cieni. Srebrzystogrzywy jednorożec Shine, służący do tej pory Karinowi, rzekł po prostu: – Jesteśmy. Żołnierze siedzieli na grzbietach jednorożców, słuchając ostatnich wskazówek przekazanych Amremu przez Sirdena, który jako jedyny walczył kiedykolwiek ze smokiem. – Pamiętajcie, że Dworu bronią bezwzględni zabójcy, Lanorowie. Nie znają litości i nam jej nie okażą. My również będziemy bezlitośni: nie bierzemy jeńców, dobijamy rannych. Gdy któryś odkryje kryjówkę kyriech, wzywa najbliżej jadących i wycinacie wszystkich. Oszczędzać miecze i siły. Krótkie ciosy, obliczone na zadanie szybkiej śmierci. Żołnierze pokiwali głowami ze zrozumieniem. Byli zbyt zmęczeni, by bawić się w romantyczne pojedynki: stać ich było tylko na cios i odskok, cios i odskok, i następny… – Jeżeli traficie na smoki – mówił dalej Amre silnym, zdecydowanym głosem – macie osiem miejsc wrażliwych na ostrze miecza i potencjalnie śmiertelnych: pachy i pachwiny, ale są trudno dostępne, oczy i obie tętnice szyjne. To jedyne słabe punkty. Nie próbujcie przebić boków, klatki piersiowej czy brzucha – klinga pęknie. Nie atakujcie od przodu: nadziejecie się na ogień i zęby. Jedynym
sposobem moim zdaniem jest atak dwójkami z obu boków i cięcie tętnic. Głowa Cieni w tym, by was dobrze ustawić, a potem wynieść cało. – Teraz jednorożce pokiwały głowami. – Pamiętajcie jedno: robimy wypad, nie wdając się w bitwę. Przejeżdżamy, sieczemy co się da i zawracamy. Kto zostanie… ten zostanie. Zrozumiano? Nie było pytań. Ruszyli. Amre nie miał pojęcia, czy Eden, w którym nie było już ani jednorożców, ani władcy, chroni jeszcze blokada, ale wiedział jedno: dla Cieni brama Edenu była zawsze otwarta. Pamiętał także, że jest szeroka na sześciu konnych, rzucił więc rozkaz i Cienie szóstkami weszły w lekki galop, czekając, aż żołnierze, nienawykli do jazdy bez siodła i ogłowia, dostosują ciała do ich ruchu. Na kolejny rozkaz z przodu wyciągnęły się w pełnym cwale. Przez łąki, dzielące Eden od Amarkandy, przemknęły jak dziki górski potok, lśniący w świetle księżyca. W portal, którego strzegły dwa meandrowce, wpadały szóstkami, fala za falą, a potem, nim w Edenie podniesiono alarm, zaczęła się rzeź… Wracali stępa. Amre, za nim jego ludzie. Od momentu, kiedy jechali w odwrotnym kierunku, minęła może godzina? Może dwie? Nikt nie liczył czasu, trupów swoich i trupów wroga. Zlani od stóp do głów własną i cudzą krwią, w pociętych, nadpalonych mundurach, wyglądaliby jak stado potępieńców, gdyby nie to, że Cienie trzymały szyk. Szły szóstkami, równo jak na paradzie. Amre obejrzał się. Stracił część oddziału, ale straty wroga były nieporównywalnie większe. Jego ludzie: mieszańcy i Darrakijczycy, wykazali niesamowite zdyscyplinowanie. Tak jak zapowiedział: spadli na uśpiony Eden niczym puszczyk na mysz, przejechali po trupach i zawrócili śladami krwi. Wszyscy kyrie i wszyscy Lanorowie zostali wyrżnięci. Nie ocalał ani jeden, chyba że któryś czmychnął w zamieszaniu. Smoki zaś… To smoki poczyniły spustoszenie wśród nacierających, ale tego się spodziewał. Bestie były wielkie i szybkie. Niewiarygodnie szybkie jak na takie rozmiary. Gdyby nie Cienie, które walczyły za swoich jeźdźców, doskakując, kiedy trzeba, cofając się przed zębami czy płomieniem, wystawiając słabe miejsca ofiary pod miecz… Gdyby nie Cienie, Amre nie miałby kogo prowadzić z powrotem. – Dziękuję, Shine – pogładził swego jednorożca po szyi. – Podziękuj Gabrieli – odparł Cień, unosząc głowę. – To ona nas uwolniła. Amre oniemiał. Shine opowiedział więc o zajściach owej pamiętnej nocy, gdy pani Gabriela, sama, w pojedynkę, no,
z trzema lwianami, pojawiła się w gnieździe żmij, spopieliła Dwór, w zamieszaniu uwalniając Cienie i unosząc ze sobą nieprzytomnego Władcę Edenu. Po raz pierwszy Amre, słuchając cichego głosu Shine’a, poczuł nie tylko dumę z dziewczyny, będącej jego niechcianą córką, nie tylko szacunek dla niej samej i tego co uczyniła, ale i… strach, czego jeszcze może dokonać z miłości czy nienawiści. Milczeli potem długo, obaj pogrążeni we własnych myślach. – Jak planujesz odeprzeć w tym stanie atak smoków? – zapytał nagle Shine. – Ich zemsta będzie szybka i krwawa. Może jeszcze w nocy, może o świcie… – Dziś w nocy? – jęknął Amre. Liczył na dzień – dwa odpoczynku dla skonanych żołnierzy, mając nadzieję, że smoki będą lizały rany po dzisiejszym ataku i chowały zabitych, ale… – Najpóźniej rano – powtórzył jednorożec. – Otrząsną się i zaatakują. – Dzięki za ostrzeżenie, Shine. – Oficer po raz drugi tej nocy był wdzięczny bogom za stworzenie takich istot jak Cienie. – Ustawiłem dwie linie obrony: pierwsza to wieże strzelnicze, druga kusznicy. Jeżeli smoków jest w Edenie tyle, ile ich zastaliśmy przy Dalekim Dworze – nie przelecą. Ogier kiwnął głową, zgadzając się z dowódcą. – Ale wiem, że w drodze są następne, gdy dołączą, możemy mieć kłopoty. Zwłaszcza jeżeli skręcą nad las i podpalą nas z obu stron. Konie nie przejdą przez ogień. – Konie może i nie. Cienie się nie zawahają – odparł spokojnie Shine. – Jeżeli będzie trzeba, wyniesiemy was z płonącego lasu. Amre pogładził z wdzięcznością lśniącą srebrem sierść Shine’a. – Dlaczego nam pomagacie? – zapytał nagle. Cienie w Lesie Tysiąca były w miarę bezpieczne. Smoki nie podpalą chyba całego Lasu… – W hołdzie pani Anaeli i jej córce. Obie ocaliły nas już dwukrotnie. – Dzięki bogom, że żaden z was dzisiaj nie zginął – mruknął Amre, myśląc o swoich poległych. – Smoki nie mogą atakować jednorożców – odparł Shine, co na początku do oficera nie dotarło. – Co powiedziałeś? Jak to: nie mogą? – Nie wolno im przelać naszej krwi – wyjaśnił ogier.
– Dlaczego?! – wykrzyknął Amre, zdumiony tym, być może, cennym odkryciem. – Nie wiem – ostudził go Shine. – Wiem tylko, jak nas przed wiekami nazywano. Teraz jesteśmy zwane…? – Cieniami. Cieniami Koni. Shine zaśmiał się. – Otóż jesteśmy Cienie, ale Cienie Smoków, Amre. Oficer o mało nie spadł z siwego grzbietu. – Może dlatego smoki nas oszczędzają? Bo czyż można ranić albo zabić swój cień? Wjechali na dziedziniec zamku. – Zrobimy wam miejsce w stajniach. O trzeciej w nocy zarządzę wymarsz na pozycje. – Amre zajrzał pytająco w szafirowe oczy. Shine skinął głową. – Będziemy gotowi. – Wasza Miłość – ktoś potrząsnął nim za ramię. Sirden zaklął. Ledwo przyłożył głowę do poduszki, mając niewiele czasu na sen, a już go wzywają. I to nawet nie przyboczny, lecz Klucznik. – Wybaczcie, panie, nie chciałem nikogo budzić. Przybył poseł z Amarkandy, prosi o zgodę na wejście. – Posłów z Amarkandy wpuszczasz bez żadnych próśb! – warknął Ostatni na Bogu ducha winnego staruszka. – Wybaczcie, panie, nie wiedziałem, zaraz przyprowadzę. – Przyprowadź, ja się zdrzemnę te piętnaście minut… Gdy Klucznik podreptał do drzwi, oczy kata same się zamknęły, głowa opadła na poduszkę. – Sirden – usłyszawszy swe imię, wymówione znajomym głosem, poderwał się natychmiast. – Amre, na bogów, co ty tu robisz?! I j-jak ty wyglądasz?! Jesteś cały we krwi! – Nie miałem czasu przebrać się ani umyć. – Oficer spojrzał po sobie. Faktycznie: kurtę i spodnie miał sztywne od zaschniętej posoki. Dłonie, twarz i włosy pewnie też.
Ostatni wyskoczył z łóżka i pchnął tamtego do łazienki. – Zorganizuję ci szybką kąpiel, a ty mów, co się stało. – Mamy za sobą pierwszą potyczkę ze smokami… – zaczął Amre. Leżał w wannie, rozkoszując się ciepłem wody, już dwukrotnie zmienianej, bo natychmiast stawała się szkarłatna. Podczas gdy służąca myła zmęczone ciało i zlepione smoczą krwią włosy, Amre kończył relację, a Sirden, siedząc na brzegu wanny, słuchał uważnie. – Jakie to może mieć znaczenie? Jak możemy to wykorzystać? – pytał oficer, doszedłszy do rewelacji Shine’a. – Na pewno nie zrobimy z jednorożców żywej tarczy… – odparł w zamyśleniu kat. – Cienie Smoków. Nie miałem pojęcia, że tak je kiedyś zwano. – Przekaż to Gabrieli, może to ważne… – Bo to jest ważne. Przekażę. – Shine uważa, że zaatakują lada moment, najpóźniej o świcie, więc jestem tu, byś dał mi więcej wskazówek. Moi ludzie są ledwo żywi, ja też. – Wierzę, bo ja również lecę z nóg, a nie mam za sobą bitwy ze smokami. – Sirden spojrzał na oficera ze współczuciem, ale i uznaniem. – Jeżeli nie strącimy ich pierwszą salwą, co zrobią? – Część poleci naprzód, atakując drugą linię, część zawróci, zajmując się pierwszą. Pozostaną wam kusze: celujcie w oczy, to jedyne miejsce, które przebije bełt. Amre kiwnął głową, choć Sirden nie był pewien, czy nie przysnął. Nie, oficer miał jasne, uważne spojrzenie. – Między linią wież i kuszników musisz rozstawić konnych, by dobijali ranne smoki. Nie oszczędzajcie bestii, ranne są równie niebezpieczne jak zdrowe i szybko się regenerują. – O konnych nie pomyślałem… Może nie tyle nie pomyślałem, co ich po prostu nie będę miał. Część moich ludzi nie dotarła jeszcze z Cambrii, Saskii i Tamilu. Jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? – Wstał, owijając się ręcznikiem. – Tak. Po pierwszym ataku, gdy myślicie, że wygraliście, następuje drugi. I to szybko. Amre jęknął. – Ściągaj resztę swoich, bo popadacie na pyski – odparł Sirden. – Ale ten wypad był świetnym pomysłem: zwabisz te bydlaki do jednej prowincji, skrócisz front.
– I zrównają Amarkandę z ziemią – odmruknął Amre, dopinając podarowaną mu przez Ostatniego kurtę. Jego własna nadawała się do wyrzucenia. – Aha, przybyłem tu, żeby cię uprzedzić: skoro nas zaatakują jeszcze przed świtem, to myślę, że was też. – Racja. Idę rozstawić ludzi! – Sirden już biegł do drzwi. – Trzymaj się, Amre. Nie daj się! Jego ostatnie słowa dobiegły już ze schodów. Oficer podziękował przelotnie służącej i ruszył ku wieży, by portalem wrócić do swego zamku. Po kilku minutach i on budził żołnierzy, którzy padli w stajniach u boków zmordowanych Cieni, by zażyć choć trochę snu. Podnosili się, klnąc w duchu, ale głośno żaden nie protestował. Szybki wypad, do którego zmusił ich poprzednio dowódca, uznali jednogłośnie za zwycięstwo i doskonałe posunięcie: duży zysk przy umiarkowanych stratach, a dowódca zdobył ich bezgraniczne zaufanie. Teraz więc, gdy Amre zaczął wydawać rozkazy, słuchali uważnie, zdeterminowani, by odpierać czekający ich atak i każdy następny, póki nie zmienią ich regimenty z pozostałych prowincji. Już mieli ruszać, gdy na dziedzińcu wylądowały miękko trzy lwiany. Pierwsza podeszła do Amrego, mierząc mężczyznę bursztynowymi ślepiami. – Przysyła nas pani Gabriela. Będziemy ostrzegać przed atakiem – rzekła krótko, machnęła skrzydłami i wzbiła się w powietrze, a za nią odleciały dwie pozostałe. – Na bogów, czego chciały? – odważył się zapytać Skan. – To nasz zwiad. Ostrzeże przed atakiem – odparł krótko Amre. Wśród żołnierzy przeleciał szmer aprobaty. – Wymarsz! – rzucił przez ramię dowódca. Na dziedzińcu zostali tylko żegnające mężczyzn kobiety i lord Grimor, który natychmiast po wyjeździe regimentu nakazał zamknąć bramy i zagonił wszystkich do lochów, przerobionych na tymczasowe kwatery. Śmierć zatoczyła krąg nad Amarkandą. Wybiła czwarta rano.
ROZDZIAŁ X
CZŁOWIEK - SMOK
Śniła… – Gabrielo… – Poczuła delikatne muśnięcie w policzek. Przytrzymała tę dłoń, nie otwierając oczu, i uśmiechnęła się. – Gabrielo dell’Soll! – Ręka potrząsnęła dziewczyną za ramię. To nie był Karin, tylko… Gabriela chyba jeszcze nigdy się tak nie zdziwiła, jak w tej chwili: na skraju łóżka siedziała… Pani Lasu. Utkana z błękitnej mgły driada patrzyła na Gabrielę wielkimi szafirowymi oczami, w których widać było tylko smutek. – Co się stało?! – Strach o najbliższych uniósł Gabrieli włoski na karku. – Ktoś zginął?! – Nie. Przybyłam z woli tych, którzy cię kochają, i tych, którym służę, by przygotować cię do otwarcia drzwi. – Jestem gotowa. – Gabriela podrzuciła głową jak pewny siebie źrebak. Driada uśmiechnęła się smutno. – Czy wiesz, dlaczego moją domenę nazywają Lasem Tysiąca? – zapytała nagle. – Bo to miejsce, gdzie elfowie zamordowali tysiąc jednorożców – odparła Gabriela, jakby recytowała dobrze wyuczoną lekcję. – Tak będzie się mówiło za dwieście lat, w Wymiarze, w którym Anaela dell’Idarei zmierzy się z Sellinarisem WeddSa’ardem – wyjaśniła driada. Dziewczyna kiwnęła głową. Wszystko się zgadzało… Nie, coś się nie zgadzało! – W tym Wymiarze Anaela wyprowadziła przecież Cienie, a las nadal jest Lasem Tysiąca – ciągnęła driada.
– Skąd wiesz, co się stanie za dwieście lat? – wyszeptała dziewczyna. – I to w jednej z milionów możliwych rzeczywistości? – Właśnie, Gabrielo. To chciałam ci uświadomić. Las Tysiąca nosi swą nazwę od zarania wieków, od początku świata – to Las Tysiąca Węzłów. Od niego odchodzą rzeczywistości do wszystkich Wymiarów, jest wielkim portalem, przez który można podróżować między Wymiarami. Błękit to nie aura drzew, to barwa portalu. Gdy ktoś przybywa do danego Wymiaru, przechodzi przez Las Tysiąca i wędruje dalej, do miejsca przeznaczenia. – Dlaczego mi to mówisz? Czy to ważne? – Dziewczyna zaczynała się bać. To, co mówiła Pani Lasu, było tak enigmatyczne, że właściwie nie przywiązywała wagi do opowieści o portalach i Wymiarach. Zaczynała się bać tego, co jeszcze usłyszy. – Jesteś strażniczką portalu. I…? – Byłam – sprostowała driada. – Portal został zamknięty. – To znaczy…? Nikt nie przybędzie? – zapytała ostrożnie Gabriela. – Nie. To znaczy, że dla tego Świata Światów, dla twojego Świata Światów, nie ma innej rzeczywistości. Nie ma wyboru. Jednorożce nie widzą już przyszłości do pierwszego węzła, bo pierwszego węzła nie ma. Nie istnieje ani pierwszy, ani żaden następny. – Dlaczego mi to mówisz?! Nic nie rozumiem! – Gabriela aż się zatrzęsła. – Poczekaj… Skoro portal został zamknięty, to znaczy, że ja… – Tak. To również oznacza, że dla ciebie nie ma powrotu na Ziemię. Pozostaniesz z nami do końca. Dziewczyna padła na wznak. To dlatego dano jej powtórny wybór, gdy wróciła po wypadku na Ziemię! Dokonała go, wybrała Ferrin i bogowie zamknęli ją tutaj jak w pułapce! Ale przecież dano jej ten wybór i dokonała go świadomie… Będąc pewna, że po śmierci wróci na Ziemię, mając tam normalne drugie życie! Czy to coś zmienia? Wszystko! Jeżeli tutaj zginie, to… zginie! Czy wiedząc o tym, wróciłaby do Świata Światów? – Z kącików oczu popłynęły łzy. – Anaela wróciłaby, nie licząc na życie po śmierci. – Czy to był jej głos, czy driady? Nieważne, ważne, że wybrała Ferrin, bo kocha. Właśnie dlatego: liczy się tylko Ferrin, czy będzie nim Amarkanda, pokoik bez okien w nolandzkiej jaskini, komnata w Zachodniej Wieży Feri’any czy… serce Karina. Otarła oczy i usiadła z powrotem. – Przepraszam. Tak się, no, wzruszyłam. – Rozumiem – odparła driada, choć pewnie nie rozumiała. – Skoro wiedziałaś, co się stanie za dwieście lat, wiesz pewnie, co się stanie jutro czy pojutrze? Wiesz, jak skończy się ta wojna? Znasz całą przyszłość? Pani Lasu pokręciła głową.
– Mówiłam: portal zamknięto. Drogi, którą mogłabym podążyć do przyszłości, nie ma. – I to chciałaś mi przekazać? Że nie ma przyszłości? – Przyszłość jest. Jedna jedyna, ale ja jej nie widzę. – Jakby coś odcięło ją tasakiem, a ty nie widzisz, co jest po drugiej stronie ostrza? – próbowała wyobrazić to sobie Gabriela, mając przed oczami wielokrotnie rysowane przez matkę drzewko prawdopodobieństwa. Była tego drzewka tak pewna, tak pewna węzłów i odchodzących od każdego z nich nowych dróg, że brak jakiejkolwiek drogi… po prostu ją przerażał. – Widzę, że pojęłaś powagę sytuacji – pokiwała głową driada. – Przyszłaś, by mi o tym opowiedzieć? – Nie, dziecko, nie o tym – westchnęła driada tak ciężko, że Gabriela znów zadrżała, jakby nagle przez jej sen przeleciał zimny prąd. Co mogło być gorsze od braku przyszłości? – Gdy się obudzisz, przejdziesz do Feri’any, by otworzyć drzwi. Będzie za nimi czekał na ciebie… Raskăr. – Saris! Saris ma czekać! – krzyknęła Gabriela w panice. Była tak pewna, że za drzwiami… – Saris również, jako zakładnik Człowieka-Smoka. Dziewczyna z westchnieniem ulgi opadła na poduszkę. Gdyby się okazało, że za cholernymi drzwiami nie ma Sarisa, serce by jej chyba pękło. – Gabrielo, spójrz na mnie. – Głos driady zmusił dziewczynę do otwarcia oczu. – Raskăr złoży ci propozycję, którą przez dwadzieścia lat odrzucała Amarilla, doprowadzając Świat Światów niemal do zagłady. Ty zgódź się. – Co to za propozycja? – zapytała wolno Gabriela. Skoro Amarilla odrzucała ją przez dwadzieścia lat, to znaczy, że była nie do przyjęcia. – Co to za propozycja? – powtórzyła, ale driada pokręciła tylko głową. – Przyjmij ją. Proszę cię o to w imieniu tych, których kochasz, a którzy zginą w tej wojnie. Nie mamy żadnych szans, by wygrać ze smokami… Zgódź się. Dotknęła policzka dziewczyny, ale ta odwróciła głowę. – Zgódź się – szepnął Karin. Gabriela zamrugała oczami. Jeszcze przed chwilą na jego miejscu była driada! Usiadła gwałtownie, wpadając mu w ramiona, przytulił ją zdrową ręką i poczuł, że cała drży. – Przysięgam, że cię nie skrzywdzę, tylko zgódź się – wyszeptał, całując ją w kark.
– Na co? – zapytała ostro, odpychając mężczyznę. Otworzył szeroko oczy, nie spodziewając się takiej reakcji. – Wybacz, jeżeli moja propozycja cię uraziła – rzekł niepewnie. – Jaka propozycja? – przewiercała go zimnym wzrokiem. – Myślisz, że skoro Amarilla ją odrzuciła, ja się zgodzę? – Ama… Amarilla? – wyjąkał Karin. – Znam ją tylko z legend. Nigdy nie prosiłem jej o rękę. Gabriela otrzeźwiała w ułamku sekundy. Na bogów, sen przemieszał się jej z jawą! Widząc minę Karina, parsknęła śmiechem, pełnym niewypowiedzianej ulgi. – Przepraszam, miałam zły sen – śmiała się jeszcze wtedy, gdy ponownie wziął ją w ramiona, a umilkła dopiero, gdy zaczął pieścić ustami jej kark, schodząc coraz niżej. – Ależ ja cię kocham – wyszeptał, gładząc przez cienką nocną koszulkę ciało dziewczyny. Gdy dotknął uda, poczuł nagle, jak cała sztywnieje, i przypomniał sobie, przez co niedawno przeszła. Wrócił dłonią do pleców i szyi, co przyjęła z wyraźną ulgą i rozkoszą. – Poczekam. Będę cierpliwy i łagodny. Kocham cię, Gabrielo. Zgódź się. Inaczej wszyscy, których kochasz, zginą. – Muszę iść. – Wyswobodziła się z ramion mężczyzny. – Natychmiast. Zapominając o wstydzie ściągnęła w biegu nocną koszulkę, stanęła przed otwartą szafą i przyjrzała się jej zawartości. Złota suknia ślubna – to nic, że Gabriela nienawidzi i tej sukni, i wszystkiego, co ze sobą przyniosła, musi wyglądać… oszałamiająco i odpychająco zarazem. Płaszcz – ten, w którym ją pochowano: najpiękniejszy, szkarłatny ze złoto-czarnym haftem, będzie pasował do sukni. Czarny Tytanian – oczywiście przypięty do ozdobnego pasa. I korona, koniecznie korona władców na głowie, nie byle diadem. Nakładała pospiesznie jedno po drugim, by wreszcie stanąć przed oniemiałym Karinem. – Jak wyglądam? – Pięknie? – odrzekł takim tonem, że zaczęła mieć co do tego wątpliwości. Podeszła do lustra, wyprostowała się, rozpuściła i rozczesała włosy, aż spłynęły lśniącą kaskadą niemal do pasa, po czym nałożyła koronę. Tak. Teraz wyglądała jak Wielka Wspaniała Władczyni. Ruszyła do drzwi, ale Karin był pierwszy. Skoczył i oparł się o nie plecami. – Dokąd to? – Do Feri’any – odparła zimno. – Puść mnie.
– Nie puszczę cię na pewną śmierć – wycedził. Zgódź się. Amarilla doprowadziła świat do zagłady. Zginą wszyscy, których kochasz… – Proszę cię, Karin. Wiesz, że muszę – zaczęła błagalnie. – Powiedziałem. W Feri’anie czeka cię śmierć. Musisz zabić najpierw mnie, by tam przejść. – Rubinowe oczy, teraz niemal czarne, przerażały, ale bardziej przerażało wspomnienie słów driady. Wybacz, Karin – szepnęła w duchu i… uderzyła czerwienią w pierś mężczyzny, a ten… odruchowo wyciągnął dłoń i… odbił czerwoną błyskawicę w górę. Na ich głowy posypał się tynk z sufitu. Gabriela patrzyła niedowierzającymi oczyma na skierowaną wnętrzem ku sobie dłoń, Karin patrzył w nie mniejszym osłupieniu na Gabrielę. – Jak ty to zrobiłeś? – zapytała, gdy odzyskała głos. – Nie wiem – odparł, patrząc na swoją rękę. Najwyższa Magia – przemknęło dziewczynie przez myśl. – Zgadzam się – rzekła. Spojrzał na nią pytająco. – Zgadzam się zostać twoją żoną – sprecyzowała. – Tylko nie wiem, jak zniosę noc poślubną po… po tamtym – machnęła ręką. – Poczekam, aż będziesz gotowa – zapewnił żarliwie, ujmując tę dłoń i całując jej wnętrze. Gdyby teraz podniósł rozjaśnione szczęściem oczy, przeraziłby go wyraz twarzy oblubienicy. Wbijała w pochyloną głowę mężczyzny zimne spojrzenie, niczym smok. – Kiedy możemy się pobrać? – zadał pytanie. – Choćby zaraz. Airen udzieli nam ślubu. Przebierz się więc w coś stosownego. – Uśmiechnęła się doń, a on nie zauważył, że uśmiech nie sięgnął oczu. – Znajdę Airena i poczekam w wielkiej sali. Mężczyzna wybiegł, a ona ruszyła na poszukiwanie Władcy Nolandii. Zaprowadzono ją do niewielkiego gabinetu na tyłach jednej z sal. – Airen. Góral poderwał się na widok wchodzącej Gabrieli i chciał rzec, jak się cieszy, że odzyskała siły po… Ale głos zamarł mu w gardle. Miał przed sobą nie jakąś Gabrielę, lecz Wielką Władczynię
Ferrinu. Od stóp do głów. – Mamy mało czasu, więc milcz i słuchaj. Dasz mi konia oraz zezwolenie, by w Smoczym Stosie przepuścili mnie do Feri’any. – Ale Karin… – odważył się wtrącić. – Właśnie Karin. Próbuje mnie zatrzymać, a nadszedł czas. – Nadszedł czas – wyszeptał Władca Nolandii. – Chodźmy do stajni. Naprawdę się spieszę. Ruszyli ku grocie, gdzie stały konie – jedyny środek transportu między jaskinią a Smoczym Stosem. Przy wejściu czekał oparty o ścianę Karin dell’Amar. Gabriela i Góral stanęli jak wryci. – Nie zatrzymasz mnie – dziewczyna pokręciła głową. Góral dał dyskretnie znak straży, by była w pogotowiu. – Wiem – odparł Karin głosem równie zimnym, jak jej. – Ale też ty nie zatrzymasz mnie. Po chwili zjeżdżali stromą górską drogą: on przodem, ona za nim, eskortowani przez kilku Górali z gwardii Airena. Noc dobiegała końca. Wstawał świt. Sirden wymierzył uważnie. Bełt świsnął w powietrzu i ze straszliwą siłą wbił się w oko bestii, trafiając wprost do mózgu. Smok zwalił się na ziemię, ledwo dwóch elfów, mierzących w innego, zdążyło uskoczyć. Drugi smok, widząc śmierć towarzysza, prysnął w górę i znikł w chmurach, ścielących się nisko nad wierzchołkami gór. Nadleciała lwiana, wykonała gwałtowny zwrot i zniknęła. To był sygnał, że nadciągają następne bestie. Tym razem było ich więcej, ale Ostatni nie miał czasu zastanawiać się, czy poradzą sobie z nimi, czy nie. Przytknął kuszę do ramienia, wycelował i ze słowami: – Jesteś mój, bydlaku – wypuścił bełt. Smok z rykiem zaczął spadać. Nim dotknął ziemi, był martwy. Następny ruszył w kierunku Sirdena, wypuszczając kulę ognia. Kat odskoczył, naciągnął cięciwę i nim tamten ponownie nabrał powietrza, by go spopielić, dostał strzałę prosto w otwarty pysk. Sirden odskoczył ponownie, o mało nie zmiażdżony ciałem smoka, który łapą próbował wyrwać bełt. Kat nie odkładając kuszy chwycił miecz i ciął szyję bestii. Chlusnęła krew. Wsunął ostrze do pochwy i spojrzał w górę.
Trzy bestie krążyły nad ich głowami, niezdecydowane: atakować czy nie. Nie mieli szans zestrzelić je zwykłymi pociskami, a wieże zwrócone były ku zachodowi, skąd mogły nadlecieć kolejne gady. Dwóch elfów, towarzyszących Sirdenowi – tak właśnie podzielił swych podwładnych, na trójki: gdy jeden czy dwóch celowało, trzeci zawsze miał obserwować i ostrzegać o ognistych kulach – patrzyło w górę. – Chyba daliśmy bestiom do myślenia – rzekł przyboczny Sirdena. – O ile myślą – sprostował drugi. – Tylko nas sprawdzały. – Kat wzruszył ramionami. – Podczas prawdziwego ataku nie będziecie mieli czasu, by patrzeć w niebo. Jego słowa sprawdziły się co do joty… Cień zręcznie uskoczył przed smoczymi zębami. Ranny w udo gad był nadal niebezpieczny i próbował się bronić. Ogniem pluć nie mógł, bo ciężki kadłub uciskał klatkę piersiową zbyt silnie, by smok mógł zaczerpnąć głęboki oddech, ale uzbrojony w zęby i pazury, próbował pochwycić jeźdźca. Shine minął smoczą głowę i ustawił się na sekundę tak, by Amre mógł sięgnąć tętnic na szyi gada. Śmignął miecz. Trysnęła krew. Zwierzę zawyło i kłapnęło paszczą, ale ani Cienia, ani Amrego już w tym miejscu nie było. Oficer rozejrzał się, na ziemi parę metrów dalej leżał martwy smok, a z góry nadlatywał następny, jakby nieco zdezorientowany: czyżby wszyscy jego towarzysze zostali już strąceni? Amre nie zastanawiał się dłużej, sięgnął po kuszę. Shine stanął nieruchomo jak posąg. Zwalniana cięciwa jęknęła. Bełt świsnął i wbił się w podgardle gada. Ten chwycił go odruchowo pazurami, a potem spojrzał w dół. Amre naciągnął cięciwę i czekał. Smok runął nań, sycząc wściekle. Palce oficera drgnęły, puszczając cięciwę. Bełt wbił się po sam koniec w złote oko przecięte pionową źrenicą. Oficer odprowadził wzrokiem martwą ofiarę, by w następnej sekundzie chwycić miecz. W efektownym piruecie spadła nań z nieba srebrzysta lwiana. – O mało cię nie zabiłem – ofuknął ją, zatrzymując ostrze tuż przed jej głową. – Zawracają – zameldował wielki kot. – Dzięki. – Amre wsunął miecz do pochwy. – Leć do zamku, zasłużyłaś na jagnięcinę. Kot mlasnął z rozkoszy i wystrzelił w niebo.
– Shine, zwołaj wszystkich. Wracamy. Drugi atak odeprą ludzie z Saskii, my nie damy już rady. Cień, zgodny co do tego, wezwał mentalnie swoich towarzyszy. Po chwili z Lasu Tysiąca zaczęły wychodzić setki Cieni, zlanych od głów po pęciny smoczą krwią, niosąc lepkich od posoki jeźdźców. Różnica między jednymi a drugimi była taka, że jednorożce zachowały resztki sił, ludzie zaś ledwo trzymali się na ich grzbietach, śpiąc na siedząco. Shine z Amrem wyjechali na czoło kolumny, sprawdzając po drodze stan żołnierzy. Byli wśród nich ranni i ciężko ranni, ale większość przeżyła smoczy atak bez szwanku. – Nie jest źle – zauważył Cień. – Tylko dzięki tobie – Amre pogładził go po szyi. – Ty mnie chyba nie rozumiesz, Kluczniku. – Gabriela mierzyła stojącego po drugiej stronie portalu elfa spojrzeniem, które samo mogło skruszyć kamień. – Jeżeli kogoś masz pytać o pozwolenie przejścia, to mnie. Ja jestem Władczynią Ferrinu. – Ale Jego Miłość lord Sirden… – Sirden jest moim katem, i jeszcze słowo, a przejdę bez pozwolenia. – Ale… Gabriela zacisnęła szczęki aż do bólu. Nadszedł czas. Wzywano ją. Cały Świat Światów ją wzywał i czekał, aż Wybawicielka w końcu nadejdzie, a ona wykłócała się o przejście z tym staruchem, który nie mógł wezwać Jego Miłości, bo lord Sirden walczył właśnie ze smokami, niczym pieprzony święty Jerzy. Czarna energia sama z siebie zaczęła napływać do nadstawionej dłoni. – To nie będzie konieczne – poczuła na ramieniu dłoń Karina – prawda, Kluczniku? Bo natychmiast wpuścisz panią tego zamku do środka. Stary elf, wpatrzony przerażonymi oczami w kulę czarnej złej mocy, pokiwał pospiesznie głową i po chwili byli w Feri’anie. Klucznik przyklęknął i zaczął coś mamrotać pod nosem, ale Gabriela minęła go bez słowa, ruszając ku schodom, a nimi w dół, na dziedziniec. Od chwili wyjazdu z jaskini aż do tej pory nie odezwali się do siebie z Karinem ni słowem. Z dawnej czułości, spojrzeń, niby przypadkowego dotyku nie zostało ani śladu, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na coś, co jeszcze wczoraj doprowadziłoby ją do rozpaczy i byłoby przyczyną nieprzespanej nocy. Moc, zła, podła, ciemna moc, wzywała ją do podziemi. Była już tak blisko… Mężczyzna, zraniony do żywego najpierw atakiem Gabrieli na niego, Karina, który wyznawał jej właśnie miłość, potem podłym oszustwem, mającym wyprowadzić go w pole, a wreszcie zimnym milczeniem i takimż wzrokiem, którym traktowała go od momentu opuszczenia Nolandii, teraz… bał się. Przez cały ten czas obserwował ukochaną kobietę i widział, jak coś bierze ją w posiadanie. Jak
jest przez to coś wzywana, pociągana i jak potwornie się tego czegoś obawia. Gabriela nie stała się nagle oziębła w stosunku do niego, Karina, ona była przerażona. A jednak zdążała ku temu czemuś i nikt nie był jej w stanie powstrzymać. Teraz, będąc tak blisko źródła zła, zabiłaby każdego, kto chciałby jej przeszkodzić. Bez wahania, nawet nie wiedząc, kogo zabija. Karin mógł dziewczynie tylko towarzyszyć i pilnować, by każdy, komu życie miłe, schodził jej z drogi. Dziedziniec był pełen konnych, a przez otwartą bramę co chwila nadjeżdżali kolejni. Gabriela, która wypadła z wieży portalowej, zatrzymała się na ich widok, przytomniejąc na chwilę, bo też widok ów był wstrząsający. Rannych ściągano z koni i kładziono wprost na kamiennym bruku, martwych układano pod ścianami. Żywi, czasem w nadpalonych kurtach, sięgali po manierki z wodą i podawali ją towarzyszom, ale to wszystko nie było jeszcze aż tak przerażające – wracający z bitwy tak właśnie powinni wyglądać. Nikt tylko w najkoszmarniejszych snach nie przypuszczał, że wszyscy będą dosłownie skąpani we krwi. Zasychająca już skorupa pokrywała ich ciała od zlepionych włosów po czubki butów. Kobiety, które wybiegały z ukrycia, by nieść pomoc, stawały jak wryte, parę co wrażliwszych zemdlało, kilka trzymało się za usta, zieleniejąc na twarzy. Dowódcy oddziałów zaczęli wydawać komendy. Ze stajni wyjechali nagle gwardziści w czystych, całych mundurach, na świeżych, wypoczętych koniach, mający widać zmienić tych, co wrócili, i jak wyjechali, tak stanęli, porażeni widokiem swych druhów. – Bogowie, ale jatka – stęknął któryś. – Nowa zmiana za mną! – usłyszeli głos dowódcy i spięli niespokojne, wyczuwające smoczą krew konie, ruszając kłusem ku bramie. – A ty co tu robisz? – Przed osłupiałą Gabrielą pojawił się któryś z tych unurzanych we krwi demonów. Z trudem, chyba tylko po głosie, poznała w nim Sirdena. – Sirden, na bogów, co tu się…?! – Karinowi głos uwiązł w gardle. Ostatni obejrzał się na swoich ludzi i zaczął się śmiać. Oszalał! – przemknęło Gabrieli przez myśl. – Niezły widok, co? – Kat opanował się z trudem. – Tak samo oniemiałem, gdy wpadł do mnie po bitwie Amre. Smoki cholernie krwawią, a żeby je dobić, trzeba blisko podjechać i cała ta posoka ląduje na twojej głowie, rozumiesz, chłopie? Tak jakby ci wylano balię krwi na łeb. Mniejsza o balię, choć marzy mi się kąpiel. Co ty tu robisz? – zwrócił się ponownie do Gabrieli, a w umazanej zaschniętą krwią twarzy błysnęły tylko białka oczu. – Nadszedł czas. Jestem wzywana – odpowiedziała cicho.
– To szczęście, że zdążyłem. Wracasz do Nolandii, moja panno. – Wyciągnął rękę, by chwycić dziewczynę za ramię, ale uchyliła się. – Nawet nie próbuj – odparła tak samo cicho jak poprzednio, ale takim tonem, że ręka kata opadła. Spojrzał na Karina, ten pokręcił lekko głową. – Poczekasz, aż się umyję i przebiorę? – Sirden zwrócił się do Gabrieli. Spojrzała na niego, czy raczej poprzez niego. – To nie może czekać. Minęła kata i ruszyła ku wejściu do podziemi. Obaj mężczyźni podążyli za nią, wymieniając się tylko spojrzeniami. – Wasza Miłość!!! – krzyknął ktoś tak głośno, że na dziedzińcu zapanowała cisza, a Sirden – tak tutaj tytułowany – stanął jak wryty. – Czekaj – warknął do Gabrieli. Ta zatrzymała się posłusznie, jak dobrze wytresowany pies. Przez dziedziniec biegł ku nim Klucznik, a za nim unurzany we krwi, jak wszyscy pozostali… – To Amre? – Karin aż przekrzywił głowę. Gabriela na dźwięk tego imienia odwróciła się. Sama wyglądała jak ożywiony trup. – Jemu też balia krwi na głowę? – Władca Edenu nadal przyglądał się nadbiegającemu oficerowi. – Smoki zaatakowały z dwóch stron – odwarknął Sirden. – Co się tak dziwisz? – Zdążyłem. Dzięki bogom – wydyszał oficer, obrzucając wrokiem całą trójkę. – Jak u ciebie? – zapytał najpierw Sirdena. – W porządku. Poradziliśmy sobie, ale ty? Co tutaj robisz? Amarkanda…? – Amarkanda ma się dobrze. – Amre pochylił się, łapiąc oddech. – Na bogów… Zdążyłem… – Zdążyłeś! – krzyknął Ostatni, aż Karin spojrzał nań ze zdziwieniem. – Ale z czym?! – Cienie umierają. Chciałem, żeby ona o tym wiedziała. – Wskazał Gabrielę. – Co ty bredzisz, człowieku?! Cienie są w Lesie Tysiąca! Bezpieczne! – Ostatni krzyczał coraz głośniej, na dziedzińcu zaś panowała cisza, bo wszyscy zdali sobie nagle sprawę, że dzieje się coś bardzo złego. Tylko jedna istota wydawała się być tym nieporuszona. Gabriela.
– Pamiętasz, co miałeś jej powtórzyć: jednorożce to… – …dopełnienie smoków, a dopełnieniem Raskăra jest Saris – dokończyła dziewczyna martwym głosem. – Jeden smok – jeden Cień. Odwróciła się na pięcie i weszła do podziemi. – Na bogów! Mordując smoki, zabijamy Cienie – wyszeptał Amre. – A ja dziękuję Shine’owi za pomoc… – Ruszył za Gabrielą, a za nim pobiegli Sirden i Karin. Stała przed ogromnymi wierzejami, wreszcie spokojna. Jej droga dobiegła końca. To tutaj wzywał ją opętańczy wizg w mózgu. Teraz umilkł, czając się po drugiej stronie. – Gabrielo, błagam cię, nie wchodź, dopóki my nie sprawdzimy, czy w środku jest bezpiecznie. – Karin położył dłoń na ramieniu dziewczyny. – Przynajmniej to dla nas zrób. Jeśli tam jest Saris, wyciągniemy go, dobrze? – Są tam obaj – odparła, patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. – I Saris, i Raskăr. – Dass’ratt… – Sirden wyszarpnął z pochwy miecz. Amre bez wahania zrobił to samo i tylko Karin ściskał ramię dziewczyny, próbując ją powstrzymać. – Karin, ona otwiera, ty ściągasz ją na bok, my wchodzimy. – Sirden ustawił się po prawej stronie dziewczyny, Amre obok niego. Obaj byli napięci niczym cięciwa kuszy i obaj szczerze żałowali, że są uzbrojeni tylko w miecze, a nie w kusze. – Teraz! Karin puścił Gabrielę. Ta podeszła do drzwi i przyłożyła dłoń. Ogniste litery rozbłysły i zgasły. Pieczęć została zdjęta. Skrzydła wierzei zaczęły się powoli otwierać. – Zabieraj ją! – krzyknął Sirden, ale było za późno. Oślepiająca jasność wylała się ze środka jaskini, uderzając w trzech mężczyzn jak taran. Gabriela powoli weszła w snop światła i zniknęła w nim. Wrota zamknęły się z głuchym uderzeniem i rozkwitła na nich nowa pieczęć. Jedno palące do żywego imię:
Raskär
Czuła pulsowanie medalionu. Tak szybkie, jak szybko waliło jej serce. Otumanienie nagle przeszło i umysł dziewczyny rozpoczął pracę. Wyostrzyły się wszystkie zmysły. Ciało napięło się do granic możliwości, gotowe do walki lub ucieczki. Parę metrów od wejścia ujrzała znajomy kształt. Podbiegła doń. Cień leżał na boku, oddychając wolno i miarowo. Padła obok niego na kolana. – Saris, koniku kochany, obudź się – zaszeptała. Dłoń gładząca szyję zatrzymała się na… tytanianowej obroży. Gabriela z niedowierzaniem pochyliła się, by ujrzeć przypalone ciało, spopielałą w tym miejscu grzywę, ale przede wszystkim… trzy odciśnięte ślady pierścienia. Tego samego, który więził smoki, i tego, który Raskăr porwał wraz z ręką Anaeli. Zerwała się z klęczek. – Chodź tu, bydlaku!!! – wrzasnęła, aż jej głos odbił się echem od ścian jaskini. – Chodź, skurwielu!!! Gdzie się chowasz?! Gdzieś w górze rozległ się tubalny śmiech. Podniosła wzrok. Na skalnej półce, wysoko ponad jej głową, leżał wygodnie rozparty Człowiek-Smok. – Mała, śliczna jak laleczka Gabriela dell’Soll. Wykapana mamusia. Byłem ciebie bardzo ciekaw… – A ja ciebie nie! – przerwała mu z gniewem. – Złaź, głupi, parszywy bydlaku, i uwolnij Sarisa z tej obroży! – Proszę bardzo. Zeskoczył nagle, w locie rozpościerając złote skrzydła. Gdy stanął przed Gabrielą, aż się cofnęła. Był od niej dwukrotnie wyższy, ale nie to ją przeraziło. Był całkiem nagi, a to co miał między nogami… Odwróciła głowę, czując, że zaraz zwymiotuje. Długą chwilę oddychała przez nos, próbując opanować mdłości i drżenie. – Osłoń się czymś! Nie będę na to patrzeć! – Zerwała z ramion płaszcz i cisnęła nim w Raskăra. – Nagość razi dziewicze oczęta? – zakpił. – Nie jestem już dziewicą – wysyczała w odpowiedzi. – To dobrze – skwitował takim tonem, że musiała nań spojrzeć.
Siedział oparty o ciało Sarisa, okryty, tak jak sobie życzyła, jej płaszczem. Oczy, bardzo ludzkie: inteligentne i przebiegłe, a zarazem bardzo smocze: podłe i okrutne, patrzyły na Gabrielę przenikliwie. Poczuła się jak podczas badania ginekologicznego. Albo wiwisekcji. – Podobasz mi się – stwierdził. – Jesteś piękna i masz charakter. Jesteś także okrutna, choć się do tego nie przyznasz sama przed sobą, mała hipokrytko. – A ty mi się nie podobasz – odparła. – Jesteś odrażający i okrutny. I chełpisz się tym. – Wiesz, ilu ludzi i elfów ginie w tym czasie, gdy my siedzimy i przerzucamy się złośliwościami? – zapytał. – Na pewno nie więcej niż smoków. – O smoki się nie martw, namnożę ich tyle, że wystarczy na każdego mieszkańca po jednym, dopóki będą jacyś mieszkańcy… – zawiesił dramatycznie głos. – Przestań więc pieprzyć i przejdź do rzeczy. Czego chcesz? Jaką masz dla mnie propozycję? – Tę samą co dla Amarilli. – Czyli? – Serce Gabrieli zamarło na moment. – Chcę cię zapłodnić. Na początku nie zrozumiała. A potem wybuchnęła śmiechem. Śmiała się dotąd, aż przez łzy ujrzała wyraz jego twarzy, i śmiech urwał się, jakby wbito jej w gardło sopel lodu. – O Jezu… – stęknęła i odbiegła na bok. Wymiotowała dotąd, aż nie miała już czym, a łzy znów przesłoniły świat. Odpełzła jeszcze dalej i tkwiła na czworakach, nie będąc w stanie unieść głowy, a cóż dopiero utrzymać się na nogach. Gdy tylko próbowała wstać, pamięć podsuwała widok tej bestii nagiej i Gabriela ponownie opadała twarzą na kamienną podłogę. – A twoi przyjaciele giną… – usłyszała. – Wziąłbym cię gwałtem, teraz gdy tak klęczysz, apetycznie wypięta – natychmiast podkuliła kolana – ale gwałtu, niestety, nie przeżyłabyś, dlatego grzecznie proszę: zgódź się. Zgódź się albo zginą wszyscy, których kochasz. Zaczęła cicho płakać. Umrze tutaj, razem z Sarisem, a nie pozwoli się tej bestii nawet dotknąć! – Odejdź od niego! – krzyknęła za siebie. – Zostaw Sarisa! Nie dotykaj go!
– Ach… Saris… Ukochany konik małej pani Gabrieli. Czy wiesz, że jest niemal wybudzony i słyszy naszą rozmowę? I nic, nic nie może zrobić! Tym razem nie zabije w obronie swojej pani. Biedny Saris… Zaraz wypalę mu moje imię na boku, potem na szyi, a on nie ruszy nawet kopytkiem… Usłyszała syk przypalanej skóry i skoczyła na równe nogi. Rzuciła się na Raskăra, nadludzkimi siłami odepchnęła go od jednorożca i z obłędem w oczach przypadła do Sarisa, na którego boku dopalała się litera R. Raskăr jak coś obiecywał, dotrzymywał słowa… – Twoja odpowiedź, Gabrielo dell’Soll? – padło twarde pytanie. Zanurzyła twarz w splątanej, zakurzonej grzywie. Poczuła na policzku pulsowanie tętnic. Pogładziła biedne, uśpione ciało. Zacisnęła palce na tytanianowej obroży. Zgódź się. Albo zginą wszyscy, których kochasz. Dopełnieniem jednorożców są smoki, a dopełnieniem Raskăra jest Saris. Uniosła oczy, śmiertelnie zmęczona. Człowiek-Smok patrzył na jej cierpienie obojętnie. – Po co ci… to? – wyszeptała. – Chcę mieć potomka z Wielką Władczynią Ferrinu. Gdy mi go dasz, odejdę wraz ze smokami. – Ona się w końcu zgodziła? – Tak. Długo musiałem… hmm… prosić i czynić hmm… naciski, by się w końcu zgodziła. Dwadzieścia lat i niemal całe pokolenie jej poddanych kosztowały wielką, dumną, chędożoną Amarillę te negocjacje. Mam nadzieję, że ty będziesz łatwiejsza. – I zabrała to… coś ze sobą do grobu? – Pominęła ostatnią uwagę bestii. – Tak. Smoki próbowały wydostać ciało zdrajczyni, by uratować płód, ale Eleuzis był na to przygotowany. – Eleuzis? On wiedział, co… jej zrobiłeś? Raskăr wybuchnął śmiechem. – Wiedział? On ją do tego zmusił, grożąc śmiercią Sellinarisa, którego kochała jak syna! A potem, nadal mając za przynętę Sellinarisa, zwabił ją przed ołtarz i nadział na swój miecz. O Jezu… – głowa sama opadła na grzbiet Sarisa. To ci dwaj: Raskăr i Eleuzis, będąc od początku w zmowie, pozbyli się Amarilli… Tylko że potem Eleuzis zdradził Raskăra, jak wszystkich… – Czas się kończy. Następne negocjacje za rok, a wierz mi, to co dzisiaj pokazałem twoim dzielnym wojownikom, to nawet nie był przedsmak piekła, jakie rozpętam. To była rozgrzewka. Przewietrzenie skrzydeł. Twoja odpowiedź?
Zgódź się. Albo wszyscy, których kochasz, zginą. To tylko ból. Dopóki są zajęci tobą, nikt nie zginie. Smoki są dopełnieniem jednorożców. – Pozwól mi pomyśleć przez chwilę – podniosła na Raskăra oczy pełne łez. – Jak sobie życzysz. – Wstał, odrzucając płaszcz. Gabrieli, która nie zdążyła odwrócić głowy, żółć podeszła do gardła. On machnął od niechcenia skrzydłami i już siedział z powrotem na skalnej półce. – Jezu, Saris, pomóż mi – załkała. – Saris, błagam cię, pomóż. Co ja mam robić? Ja po prostu nie dam rady. Umrę. Nie zniosę tego. Saris… – Tuliła twarz do szyi jednorożca, jak dziecko do dłoni matki. Zgódź się. To tylko ból. Dopełnieniem Raskăra jest Saris. Dosyć! Opanuj się! Musisz myśleć! – Serce Ferrinu – usłyszała nagle. – Saris?! – przypadła do głowy jednorożca. – Przyłóż… Serce… Całym jestestwem czuła jego ból, gdy poprzez tytanianową obrożę usiłował jej coś przekazać. – Nie mów już nic – położyła dłoń na miękkich chrapach. Przyłożyć serce. Serce Ferrinu… Dłoń sama powędrowała do medalionu. Tak. To o medalion chodzi. Przyłożyć go, tylko gdzie?! Do Raskăra?! Do serca?! Zerwała medalion z szyi i… – Pieczęć – usłyszała głos Sarisa. Osłupiała, ale już w następnej sekundzie rozgarniała grzywę, oglądając się, czy Raskăr nie zaczął czegoś podejrzewać. Nie. Siedział na górze i patrzył na nią obojętnie. Dotknęła tytanianowej obroży i namacała pierwsze wgłębienie. Przyłożyła medalion. Pasował idealnie, ale nic się nie stało. Namacała drugą pieczęć. Nic. Dopiero za trzecim razem… Saris drgnął mimowolnie, a potem na sekundę uniósł powiekę, obdarzając Gabrielę jednym pełnym miłości spojrzeniem. – Pamiętasz słowa Amarilli? – zaszeptała. – Smoki są dopełnieniem jednorożców, a dopełnieniem Raskăra jesteś ty. Co teraz?
– Zwab go. Blisko. Tylko tyle. – Raskărze – krzyknęła. – Jestem gotowa. Człowiek-Smok sfrunął natychmiast na dół i stanął może trzy kroki od niej, ale i tak niemal przewróciła się na Sarisa, cofając się w popłochu. Usiadła ciężko, wsparta o bok Cienia. Chwyciła za grzywę. – Twoja odpowiedź? – zapytał Raskăr, jakby tylko to potrafił wymówić. Saris, jeżeli mi nie pomożesz, nie wyjdę stąd żywa – pomyślała, po czym usłyszała swój głos: – Zgadzam się. Poczuła drgnięcie Cienia pod plecami i usłyszała pełne zadowolenia sapnięcie Raskăra. – Chodźmy więc… – Człowiek-Smok wyciągnął do niej rękę. – Dokąd?! – wykrzyknęła w panice. Saris drgnął powtórnie, jakby resztkami sił trwał w bezruchu. – Może na tamtą półkę? – Raskăr spojrzał w górę. – Zresztą, wybierz, pani, miejsce. – Zatoczył pazurzastą ręką po pustej jaskini. – Mnie jest wszystko jedno. – Chcę tutaj. Chcę trzymać Sarisa za grzywę. Inaczej umrę. Nie zniosę tego! Umrę, rozumiesz?! – zaczęła krzyczeć. – Dobrze, moja pani – odrzekł Raskăr z tą samą zimną obojętnością. – Powiedziałem: gdzie chcesz. Chcesz tutaj, zrobimy to tutaj. Uspokój się i odpręż, w przeciwnym razie zaboli. – Kurwa! – krzyknęła. – Pewnie, że zaboli! Jezu, Saris, ratuj! Zacisnęła powieki, czując zbliżającego się potwora. Wbiła się plecami w bok jednorożca jeszcze bardziej. Saris, ratuj, błagam, ratuj mnie! Poczuła na udach palce zakończone szponami i prawie zemdlała. Trzasnął ją wierzchem dłoni w twarz tak, że głowa dziewczyny odskoczyła, i warknął: – Patrz na mnie! Posłusznie wbiła wzrok w złote źrenice, modląc się jednocześnie o pomoc. Raskăr ukląkł. Jednym szarpnięciem rozchylił jej nogi i… Nagle straciła oparcie, lecąc w tył.
Saris poderwał się. Z jego czoła wystrzelił srebrzysty róg. Wbił go w serce Raskăra tak głęboko, aż dotknął złotołuskiej skóry czołem. Światło, które rozbłysło w tym momencie, było tak silne, jak narodziny gwiazdy. Gabriela zakryła oczy przedramieniem, a i tak widziała jasność. Jasność, która unosiła się powoli, a potem coraz szybciej i szybciej, ginąc w mroku. Dziewczyna oderwała dłoń od oczu i patrzyła, jeszcze nie wierząc w to, co widzi, jak podwójna gwiazda mknie pod sufit pieczary, rozjaśniając mrok, potem przebija się na zewnątrz i rozkwita na firmamencie, jako jedna z milionów gwiazd. – Saris… – wyszeptała. – Mój Saris… Zgięła się wpół w straszliwym bólu i padła na kamienną podłogę. Ogniste litery nagle znikły. Sirden naparł na drzwi, które nie stawiły oporu. Wszyscy trzej wpadli do pieczary, z mieczami gotowymi do rozniesienia kogokolwiek lub czegokolwiek, ale… wewnątrz było pusto. Tylko pośrodku leżała zwinięta w kłębek Gabriela. Ostatni dopadł dziewczyny, obrzucając ją wzrokiem i jednocześnie czekając na atak. Amre i Karin nawet się ku niej nie pochylili, wpatrzeni w ciemności pod powałą. – Co z nią? – rzucił przez zaciśnięte zęby Karin, tak samo mocno zaciskając dłoń na rękojeści miecza. – Nieprzytomna, ale żadnych ran. – Sirden oderwał wzrok od głębi jaskini i zerknął po raz drugi na dziewczynę. – Uderzył ją w twarz. To wszystko. – Bierz ją i wynosimy się stąd. Przyślesz kogoś, żeby sprawdził tę grotę. – Karin nadal cedził słowa, bojąc się, że gdy przestanie mówić, usłyszą, jak szczęka zębami. Wycofali się pospiesznie: Sirden z Gabrielą przerzuconą przez ramię, cały czas przodem do jaskini, i eskortujący go Amre z Karinem. Gdy zatrzasnęli wrota, odetchnęli wreszcie z ulgą. Czas, który spędzili pod zatrzaśniętymi wierzejami, wiedząc, że jest za nimi zamknięta Gabriela i patrząc na płonącą pieczęć Raskăra, doprowadził ich niemal do obłędu. Gdy już tracili nadzieję, nagle rozbłysło światło i pieczęć zgasła. – To niemożliwe. To za łatwe. – Amre patrzył na Gabrielę, którą Sirden próbował ocucić. – Chodźmy stąd, jeśli łaska. – Karin wciąż ściskał miecz. – Karin, idź przodem, niech kobiety przygotują odpowiedni pokój. – Sirden oderwał na chwilę wzrok od Gabrieli i spojrzał na tamtego. Karin zamarł i chciał się sprzeciwić, gdy nagle zrozumiał.
Rubinowe oczy zogromniały, a potem skinął sztywno głową. – Pójdę, ale chcę wiedzieć. Wszystko. – Powiem. Przyrzekam. Władca Edenu odwrócił się gwałtownie i pobiegł na górę, przeskakując po parę stopni naraz. – Ja też chcę wiedzieć – rzucił przez ramię Amre i ruszył śladem tamtego. Sirden poczekał, aż umilkną ich kroki. Wstrzymując oddech, podwinął suknię dziewczyny, zbadał ją delikatnie, a potem przytulił bezwładne ciało z całej siły. – Dzięki… – wyszeptał. – Dzięki ci, Saris.
ROZDZIAŁ XI
TAJEMNICA AMARILLI DELL’SOLL
Śniła… Anaela siedziała obok niej z podkulonymi kolanami i brodą opartą na jednej dłoni. Drugi rękaw białej sukni był pusty. W oczach obydwu kobiet było takie samo zmęczenie i rozgoryczenie, a barki przygniatał ciężar nie do udźwignięcia. – Wiedziałaś o tym? – Gabriela rzuciła pytanie w przestrzeń. – Znałaś przecież Amarillę. Opowiedziała ci kiedykolwiek podobną historię? – Nigdy. – Anaela potrząsnęła głową. – W jej baśniach nigdy nie było smoków.
– Ale w jej życiu owszem! Zataiła przed tobą to, co najważniejsze, mamo. Ufałaś jej ślepo, a ona stchórzyła, uciekła do Wszechświata, by z powrotem wysłać do Ferrinu ciebie! – Gabrielo, proszę… – Anaela położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. – Amarilla była dla mnie jak matka. Gabriela roześmiała się złym, szyderczym śmiechem. – Jak matka?! Anaelo, ona była twoją matką! Na Ziemię przyniosła z Ferrinu ciebie! Jesteś córką Amarilli i Raskăra! Anaela poderwała głowę. Złoto-zielone źrenice rozszerzyły się w szoku. Gabriela chwyciła kosmyk włosów matki i podetknęła jej pod oczy. – Jak ci się udało zwieść wszystkich? Jak ci się udało zwieść mnie? Smocza krew na ferrińskim tronie… Boże… – Gabriela oparła głowę na rękach. – Czuję się taka zbrukana… Anaela tkwiła obok, patrząc pustym spojrzeniem przed siebie. Była półkrwi smokiem. Córką Raskăra, który spłodził ją… głowa kobiety opadła na kolana. Zacisnęła powieki, czując piękące, pełne obrzydzenia do samej siebie łzy. I wtedy między nimi pojawił się Reikan. Położył dłoń na ramieniu Gabrieli, położył dłoń na ramieniu Anaeli i rzekł: – Widzicie tamtą podwójną gwiazdę? – Obie mimowolnie podążyły wzrokiem ku najjaśniejszej z gwiazd. – Nawet jeśli w was dwóch jest cząstka Raskăra, to jest i Sarisa. Drobina Sarisa, z jego bezbrzeżnie kochającym was sercem. Pierś Gabrieli uniosła się w długo powstrzymywanym szlochu. – Płacz, dziecko. Saris zasłużył na to, by go opłakiwać. Zasłużył na każdą twoją łzę. Płacz, Gabrielo, ale gdy łzy się skończą, dopełnij swego przeznaczenia albo Świat Światów utonie we łzach. I krwi. Teraz płacz, dziecino… Szlochała, zwinięta w pełen rozpaczy kłębek. Poczuła dłoń gładzącą ją po plecach. Usłyszała: – To tylko zły sen, Gabrielo. Otworzyła oczy. Karin leżał na boku, z twarzą tuż przy jej twarzy. Rubinowe oczy lśniły wilgocią, którą otarł przedramieniem. – Już dobrze. Wróciłaś do mnie. Przyciągnął dziewczynę do siebie, a ona pozwalała się tulić i pocieszać długie minuty.
– Jak długo spałam? – Otarła w końcu oczy i uniosła głowę. Leżeli w nieznanym pokoju bez okna. Łoże był obszerne i wygodne. Baldachim ze złotego atłasu, misternie haftowanego w srebrne listki, wspierał się na czterech rzeźbionych kolumnach. Ściany ozdobiono równie bogatą materią, ale mimo to pokój nie przypominał komnaty, raczej więzienną celę dla wyjątkowego więźnia. – Cały dzień. Rano… straciłaś przytomność, a teraz pora kolacji. – Gdzie jesteśmy? – W twojej sypialni. Na najniższym poziomie feri’ańskich lochów. Obok jest gabinet i łazienka. Karin cały czas głaskał ją po włosach, dotykał opuszkami palców twarzy, muskał policzki, jakby wciąż nie wierzył, że ma ją przy sobie całą i zdrową. – Jest już noc – szepnęła. – Chcę zobaczyć niebo. Poderwała się nagle. Próbował powstrzymać dziewczynę, chwytając ją delikatnie za ramię, ale odtrąciła go. – Muszę zobaczyć niebo! – Doskoczyła do szafy, zgarnęła płaszcz i nie czekając na mężczyznę, ruszyła do drzwi, zarzucając po drodze płaszcz na ramiona. Dwaj gwardziści stojący na baczność pod drzwiami zasalutowali, ale nie zwróciła na nich uwagi, Karin wypadł z sypialni jako następny i skinął na straż. Ruszyli za dziewczyną, która niczym ćma do światła, ciągnęła na powierzchnię. Schody prowadzące do wyjścia zdawały się nie mieć końca. Na początku szła, coraz szybciej, potem już biegła, by zatrzymać się gwałtownie na samym szczycie, przed zamkniętymi drzwiami i stojącym jej na drodze… Sirdenem. – Muszę zobaczyć niebo – szepnęła, patrząc na Ostatniego szalonymi oczyma. Odsunął się z przejścia i pchnął wierzeje. Gabriela wypadła na pusty dziedziniec, zadzierając głowę. Podwójna gwiazda lśniła najjaśniej na całym firmamencie. Saris! Pod dziewczyną ugięły się nogi. Poczuła czyjeś ramiona, podtrzymujące ją pod pachami. Ktoś krzyknął: – Przynieście wody! Ktoś gładził ją po policzku, szepcząc jej imię, a ona patrzyła w wirujące niebo, które obracało się dookoła tej gwiazdy. Gwiazdy Sarisa. To nie był sen.
Ale też Saris nie odszedł bezpowrotnie. Zawsze, do końca świata, w każdą noc będzie opromieniał ferrińskie niebo. Zawsze będzie mogła stanąć i patrzeć na niego, czerpiąc z blasku gwiazdy nowe siły. – Dziękuję, koniku – wyszeptała, uśmiechając się z czułością. Łzy obeschły. Nadszedł czas, by zakończyć wszystkie wojny… – Sirden – zwróciła się do kata, a on drgnął na widok zmiany, jaka zaszła w tej dziecinnej do niedawna twarzyczce. – Co ze smokami? Co z Amarkandą? Nolandią? – Rano smoki odleciały na północ – odparł pospiesznie. – Z Amarkandy mam te same wieści. Minęły Nolandię i zapadły w jaskiniach po drugiej stronie Gór Granicznych. – Czyli chwilowe zawieszenie broni? – upewniła się. – Nie wiemy, jak bardzo chwilowe. – O północy spotkamy się na naradzie. Wezwij Amrego, Shine’a i Airena z Nolandii. – Czujesz się, pani, na siłach…? – Mniejsza o moje siły – przerwała mu stanowczo. – Do północy wypocznę wystarczająco. Ty zwołaj radę. – Gabrielo… – zaczął Karin. – Jest wojna – rzuciła sucho i zniknęła w drzwiach, z których przed chwilą wypadła. Dwóch gwardzistów pospieszyło za nią. Na dziedzińcu został Ostatni z władcą nieistniejącego już Edenu. – Co o tym sądzisz? – rzucił w przestrzeń kat. – Przez chwilę wydawała mi się całkiem szalona. – W tej jaskini – zaczął z wahaniem Karin – uczyniono jej coś, od czego każdy z nas by oszalał, mimo że na ciele nie zostawiono śladów… Pamiętasz, jak się zachowywała, idąc tam, na dół? Już wtedy była na wpół szalona, gotowa pozabijać nas wszystkich. To była moc tej bestii i wiem jedno: ani Gabriela, ani nikt z nas nie będzie bezpieczny, dopóki głowy Raskăra nie nadziejemy na pal. Sirden zgodził się z nim w milczeniu. – Idę do niej… – Karin – zatrzymało go w pół kroku – zostaw ją na razie. Ona musi w samotności opłakać Sarisa. Jeżeli przeszkodzisz Gabrieli w żałobie, znienawidzi cię. Zostaw ją, bracie. Mężczyzna przygarbił się. Pusty rękaw zwisł żałośnie.
– Wróci do ciebie. – Sirden uścisnął kalekie ramię. – Ale teraz daj jej spokój. No już, głowa do góry – klepnął go w plecy. – Idź i dopilnuj, by zaniesiono naszej pani coś do jedzenia, już nie pamiętam, kiedy ona jadła. Nie przypominam sobie, żebyś ty coś dzisiaj jadł. – Ciebie przy stole też słabo pamiętam – uśmiechnął się Karin. – Spotkamy się więc w jadalni. Może Amre z Airenem do nas dołączą…
W lochach nie przewidziano miejsca na sale audiencyjne czy jadalnie, ale naturalnie wyrzeźbione przez podziemne rzeki pieczary przekształcono właśnie na miejsca spotkań wszystkich mieszkańców. Elfowie, istoty stąpające po ziemi, z głową w chmurach, z trudem znosili uwięzienie pod jej powierzchnią. Mężczyźni albo odpoczywali po walce, albo gotowali do niej broń, kobiety, nie mając nic innego do roboty, zbierały się w pieczarach na plotki i cerowanie mundurów, zwijanie bandaży, darcie szarpi. Oczywiście głównym tematem plotek była tajemnicza władczyni – ich władczyni – którą mało kto widział, tak szybko przemknęła przez Feri’anę, ale o której każdy wiele wiedział. Powtarzano, że jest następczynią Amarilli i siostrą tej przybłędy, co usługiwała panu Sellinarisowi. Że w noc poślubną wysłała pana Sellinarisa po głowę kyriego, jako prezent ślubny, a ten, pragnąc przypodobać się małżonce, zapolował na smoka i poległ w chwalebnej walce. Inni twierdzili coś wręcz przeciwnego, że to pan Sellinaris, chcąc, by małżonka dorównała mu wielkością i chwałą, wystawił ją na próbę i… Szepty umilkły, bo weszło dwóch mężczyzn, których obawiano się w Feri’anie, ale i szanowano. Dowódca ferrińskich wojsk, lord Sirden dell’Sir i czerwonooki mieszaniec, Władca Edenu, który przywiózł do Feri’any Wielką Władczynię. Kobiety pochyliły głowy, pracując pilnie, mężczyźni zrobili miejsce pośrodku stołu, nawołując przyjaźnie dwóch nowo przybyłych. Gdy tamci zajęli miejsca, natychmiast dwie elfie postawiły przed nimi miski z parującym gulaszem, następne dwie podały chleb, masło i ser, a kolejne stanęły za krzesłami, gotowe dolewać mleka, wody bądź wina. – Jak myślicie, Wasze Miłości, kiedy wrócą? – dowódca straży, siedzący po lewej ręce Sirdena, odważył się zadać pytanie, które każdy z drżeniem serca przez cały dzień sobie zadawał. Kiedy wrócą smoki? Kiedy zaatakują? Czy elfom uda się i tym razem odeprzeć atak? Jak długo zdołają się bronić? Kiedy pierwszy smok dopadnie Feri’any? Ilu zginie w tej wojnie? Czy ktoś w ogóle ją przetrwa? Te wszystkie pytania widział Sirden w oczach poddanych, które teraz skierowane były na niego. – Gdy wrócą, przywitamy ich bełtem prosto w czarne serce – odparł, łamiąc niespiesznie chleb. – Utoczymy im tyle krwi, że jezioro wypełni się smoczą posoką. Łeb każdego gada, który wychyli się zza gór, nadziejemy na pal ku przestrodze pozostałym. Ta przemowa podobała się widać elfom, bo każdy ze zgromadzonych jął komentować słowa dowódcy. Wkrótce salę wypełniła zwykła wrzawa. – No, no. Poeta się z ciebie robi – mruknął Karin, pochylając głowę. – Ja to muszę gdzieś spisać… Jak to było? „Bełtem prosto w czarne serce”? – zaśmiał się cicho. – A chcesz mieć bełt w twoim czarnym sercu? – zapytał w odpowiedzi kat, jak gdyby nigdy nic
dolewając sobie wody. Widać było jednak, że i on jest rozbawiony. Nagle uśmiech z jego twarzy zniknął. Zdążał ku niemu jeden z gwardzistów Gabrieli. – Wasza Miłość – żołnierz pochylił się ku katu i wyszeptał: – Jej Wysokość prosi. Tylko ciebie, panie. Sirden wstał, na pytające spojrzenie Karina wzruszył ramionami i poszedł za gwardzistą. Gabriela leżała na wznak, zakrywając twarz przedramieniem. Gdy Sirden wszedł, wyciągnęła do niego dłoń, którą uścisnął lekko. Gwardzista zamknął cicho drzwi. – Lordzie, zawsze byłeś mym najbliższym przyjacielem i powiernikiem – zaczęła, a jemu ścisnęło się serce na te słowa. – Czy mogę ci ufać, tak jak ufała moja matka? Odjęła rękę od czoła, usiadła i utkwiła złoto-zielone oczy w twarzy kata. Ten zaczął się cofać, kręcąc głową: – O nie, nie, Gabrielo, nie zmusisz mnie do tego… Był już pod drzwiami. – Jeżeli się zbliżysz, wyjdę natychmiast i więcej mnie nie zobaczysz… – zagroził. – Nawet nie wiesz, o co chcę prosić, a już odmawiasz? – Nałożysz mi uwarunkowanie i zmusisz, bym cię ściął. Nie zrobię tego, Gabrielo… Położył dłoń na klamce. Dziewczyna opadła na poduszki. – Nie zamierzam jeszcze umierać, a jeśli już, uczynię to z własnej ręki. – Sirden cały czas stał pod drzwiami. – Mam inne pytanie… – zawahała się. – Jesteś, czy raczej byłeś, katem… Znasz się na ziołach i truciznach… – Gabrielo, na bogów, mów wreszcie o co ci chodzi, bo oszaleję za chwilę! Bawisz się mną? – To nie jest łatwe – przeszyła go ostrym spojrzeniem. – Czy umiesz uczynić kobietę bezpłodną? – wyrzuciła wreszcie z siebie i odetchnęła z ulgą. To było gorsze niż pytanie o tutejszą antykoncepcję. – Są takie zioła – odparł ostrożnie. – Na całe życie? – To zależy od dawki.
– Masz te zioła tutaj? W Feri’anie? – Wiem, gdzie są ukryte. – Przyniesiesz mi je. Tyle, bym nie urodziła dziecka. Nigdy. – Powiedziała to takim tonem, że Sirden zbladł. To nawet nie była determinacja. To była zimna furia, skierowana przeciwko… Komu? – Karin? On ciebie skrzywdził? – wyszeptał, bo gdyby podniósł głos, zacząłby chyba krzyczeć. – Karin? Co ma do tego Karin? – zdziwiła się, a Sirden aż oparł się o drzwi z nagłej ulgi. Musiałby tamtego zabić, a zdążył polubić czerwonookiego mężczyznę serdecznie. – Przyniesiesz mi te zioła? – Masz dopiero dwadzieścia parę lat, dziewczyno, i mężczyznę, który świata poza tobą nie widzi. Pstrykniesz, a padnie na kolana, prosząc cię o rękę. Nie chciałabyś mieć dziecka z takim człowiekiem? Z twoim Karinem? Maleńkiego następcy lub małej następczyni ferrińskiego tronu? Gabriela zaczęła się śmiać. Śmiać z goryczą, której Ostatni nie pojmował. Co złego jest w powiciu dziecka? Ona śmiała się, a jednocześnie po jej policzkach spływały łzy. – Nie płacz, dziecino, ja muszę ci to powiedzieć, byś potem nie żałowała. – Sirden ukląkł przy łóżku, ujmując jej dłonie. – Jesteś Wielką Władczynią, następczynią… – Milcz! – syknęła. Umilkł, jakby mu dała w twarz. – Powiem ci, kim jestem. Jestem następczynią Raskăra. W moich żyłach płynie smocza krew. Amre i Airen k’Hor spotkali się w gabinecie w Zachodniej Wieży, dokąd, po przybyciu portalem, powiodła ich feri’ańska straż. – Hej, chłopie! A ja miałem nadzieję, że już cię nie zobaczę! – krzyknął Góral na widok oficera, po czym uściskali się serdecznie, próbując, który mocniej walnie w plecy. – Żywiłem te same nadzieje – zaśmiał się mężczyzna. – Patrz, jaki mamy widok… – Wyszedł na taras. – Jeden zbłąkany smok i z wielkich władców, debatujących nad strategią obronną całego świata, zostanie kupka popiołu. Feri’ana odwołała stan wojenny, czy co? Moja Amarkanda siedzi pod ziemią. – Nolandia też, ale my tak mamy od wieków. Stuknęły drzwi i do gabinetu wszedł… – Karin! Człowiecze! – Góral i Amre ruszyli witać trzeciego z wielkiej rady, za którym nieśmiało wsunął się jednorożec Shine. – Jak tam nasza podopieczna? Ponoć cała Feri’ana o niej plotkuje! Karin uśmiechnął się z przymusem. Słyszał plotki i pragnąłby jak najszybciej ukręcić im łeb, ale sama obgadywana nie ułatwiała zadania, ukrywając się w swej sypialni. – Co z nią? – zapytał Amre, poważniejąc.
Tamten wzruszył ramionami. – Sam ocenisz. Nie widziałem jej od kolacji, a i tę jadła w samotności. Nie tęskni za moim towarzystwem – dokończył z goryczą. Amre uścisnął go tylko za zdrowe ramię. – Zdradzicie, po co ta narada i co robią wszystkie, ale to wszyściutkie smoki z powrotem w mojej Nolandii? – Góral wszedł między nich, ale żaden nie zdążył odpowiedzieć, bo drzwi rozwarły się ponownie i gwardzista oznajmił: – Jej Wysokość Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu. I do pokoju weszła dziewczyna z towarzyszącym jej katem. Spojrzenia mężczyzn spoczęły najpierw na niej, uważnie, badawczo przyglądając się twarzy, spokojnej i skupionej, potem całej sylwetce, odzianej w ukochaną białą suknię i szkarłatny płaszcz. Otulała się nim tak, jakby panował ziąb, choć w komnacie było ciepło. Uśmiechnęła się do każdego po kolei, uśmiechem dalekim jak gwiazdy, po czym zajęła jedno z krzeseł, stojących dookoła okrągłego stołu. – Sirden? – Miało to być powitanie, ale zabrzmiało jak pytanie, bo kat… Kat sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz zemdleć. Skonsternowani mężczyźni spojrzeli po sobie i usiedli za stołem. Sirden również. Gabriela wstała, podeszła do drzwi i nałożyła na nie swoją pieczęć. – To konieczne? Zostali sami zaufani – zauważył Góral. – Konieczne – ucięła Gabriela. – Nikt nie wejdzie i nikt nie wyjdzie. Nikt nie podsłucha. Jedyna droga w dół jest tam – wskazała okno. Na tarasie wylądowała właśnie lwiana. Położyła się wzdłuż okna i zapatrzyła w niebo. – Cóż, tej drogi też już nie ma… – skwitowała Gabriela. – Nie strasz nas tu, moja pani – zaczął groźnie Góral – bo przerwiemy obrady. – Przerywaj – zgodziła się, siadając na swoim miejscu i otulając się płaszczem. – Dajcie jej mówić – odezwał się cicho Sirden. – Wszystko, co robi, jest słuszne. – Słuszne jest zwołanie rady na wieży, gdy smoki w każdej chwili mogą zaatakować?! – wykrzyknął Góral. – W każdej chwili to jedynie lwiana łeb ci może odgryźć. Smoki są dzień drogi stąd – zauważył Amre, a Gabriela uśmiechnęła się przepraszająco: – Wybaczcie. To był mój… kaprys. Muszę widzieć niebo – wyjaśniła po prostu. – Zacznijcie, panowie, ja się włączę. Na razie nie mogę mówić. – Zadygotała jak w febrze, aż Karin wstał i okrył ją swoim płaszczem.
– Amre, jakie straty w Amarkandzie? – zapytał oficera. – Podczas pierwszego i drugiego ataku poległo niemal pół garnizonu, ale natychmiast wzmocniłem obsadę ludźmi z Cambrii. Trzeciego ataku, jak wiecie, nie było. – Wiemy, mamy je u siebie – prychnął Airen. – Na noc wycofałem część ludzi na kwatery. Kyriech wytłukliśmy, o powrocie smoków zdążycie nas powiadomić. Nie widzę na razie zagrożenia. – Lanoria jest zagrożeniem – odezwała się cicho Gabriela. – Chcę, byś wziął tylu żołnierzy, ilu trzeba – ja zdejmę blokadę – i zgładził Lanorów. Wszystkich, co do jednego. Przez chwilę patrzyli na nią zdumieni, potem Amre skinął głową: – Oczywiście, moja pani. – Przetrzymywane przez nich kobiety, czy właściwie dziewczynki, bo Lanorzy gustują w młodych elfiach, wrócą do Ferrinu. Kontynuujcie… – Amarkanda więc właściwie bez strat. Eden przestał istnieć. To tyle – Amre zakończył sprawozdanie. – Więc czego władcą będzie ten bidok? – Góral szturchnął siedzącego obok Karina. Ten uśmiechnął się lekko: – Nie potrzebuję żadnej władzy. – Amarkanda i wszystkie wschodnie prowincje są twoje – zauważył Amre. – Świetnie dajesz sobie z nimi radę… – Ale to ty nosisz znak władzy. – Proszę, nie ma chętnych do rządzenia! – wykrzyknął Góral. – Może ja zagarnę te prowincje? – Dosyć! – ucięła ostro Gabriela. Ponownie spojrzeli na nią zdumieni. Gdzie się podziała ta słodka, wesoła dziewczynka sprzed tygodnia? – Są trzy krainy i jest troje władców. Airen, co z Nolandią? – Ano siedzimy pod ziemią, kując broń. Wojna dopiero się zaczyna… – Nie będzie żadnej wojny – weszła mu w słowo Gabriela. Mężczyźni pochylili się ku niej. – Dziś rano, za zamkniętymi drzwiami tamtej jaskini, Saris w mojej obronie zabił Raskăra. Amre, Karin i Góral aż opadli na oparcia krzeseł. – To chyba dobrze? – zapytał ostrożnie Władca Nolandii, nie widząc na twarzach reszty mężczyzn
spodziewanego entuzjazmu. – Smoki w panice odleciały na północ – kontynuowała Gabriela głosem wyprutym z wszelkich emocji i ze wzrokiem wbitym w blat stołu. – Tam znajdą nowego przywódcę, jakiegoś kyrie zapewne, i wrócą, by się mścić. – I my je wtedy… – zaczął, zacierając ręce, Góral. – …my je wtedy oszczędzimy, bo jeden smok to jeden jednorożec – dokończyła Gabriela. – A przyrzekłam sobie, że dopóki żyję, nie zginie już żaden Cień. I wam to przyrzekam, panowie: jeżeli zabijecie choć jednego smoka, stracicie Władczynię Ferrinu. – Wyjęła sztylet, przeciągnęła nim po wnętrzu dłoni i uderzyła nią w stół, aż krople krwi rozbryznęły się dookoła. Drgnęli, wpatrzeni w krwawy odcisk dłoni. – Co więc mamy zrobić, gdy zaatakują? Siedzieć pod ziemią? – w głosie Amrego zabrzmiała rozpacz. – Wykończą nas, Gabrielo, głodem i ogniem. Tego chcesz? Wybierasz smoki zamiast ludzi? – Airen – zwróciła się w odpowiedzi do Górala – złapiesz kyriego, wystarczy mi jeden, byle żywy, wyślę go z poselstwem do ich nowego przywódcy. Zaproponuję smokom takie warunki, że nie odmówią. – Dostaniesz kyriego, choćby jutro – mruknął Góral. – To z mojej strony wszystko. – Gabriela wytarła krwawiącą dłoń w połę płaszcza. Nagle Shine, na którego nikt nie zwracał uwagi, podszedł do niej i położył głowę na ramieniu dziewczyny. Stał tak, nieruchomy jak posążek z alabastru, a ona siedziała równie nieruchomo, usiłując się nie rozpłakać. W pokoju panowała martwa cisza. Każdy z mężczyzn czuł, że powinien przytulić tę małą kobietkę, pocieszyć ją jakoś, ale zmroziło ich coś… coś… Nie, nie w Gabrieli. To Sirden! Siedział obok dziewczyny blady jak śmierć i wyglądał, jakby miał zaraz osunąć się pod stół. – Mówżeż, kurwa! – krzyknął w końcu Góral. – Coś ukrywacie obydwoje, czuję to! A teraz do spisku dołączają Cienie! – Wbił oskarżycielskie spojrzenie w siwego jednorożca, który nadal trzymał łeb wsparty o ramię dziewczyny. – Powiem – zdecydował nagle Ostatni. Gabriela drgnęła. – Powiem! – Nie! – krzyknęła ostro, ale on już zaczął wyrzucać z siebie zdania: – Dziś rano za tymi kurewskimi drzwiami czekał na Gabrielę Raskăr. Miał za zakładnika zakutego w tytanianową obrożę, na wpół uśpionego Sarisa. – Po twarzy dziewczyny spłynęły pierwsze łzy. – Złożył Gabrieli, Wielkiej Władczyni Ferrinu, propozycję, taką samą jak dwieście lat temu Amarilli… Na bogów, nie mogę… – Zaczął oddychać ciężko.
– Co to była za propozycja? – wyszeptał Karin, blednąc. – Mów, Sirden! – krzyknął Góral. – Że ją zapłodni. Z trzech gardeł wyrwał się jęk niedowierzania i zgrozy. – Rozumiecie?! Raskăr, pierdolone wielkie bydlę, półsmok, chciał się dorwać do tej drobiny! Amre wstał gwałtownie i podszedł do okna. Szczęki zacisnął tak mocno, aż chrupnęło. Karin wpatrywał się wielkimi rubinowymi oczyma w siedzącą ze zwieszoną głową dziewczynę i… chciało mu się wyć. Szkoda, jaka szkoda, że ten potwór nie żyje! – Co dalej? – zapytał Góral nienaturalnie spokojnym głosem. – Dalej? Zaczął torturować Sarisa. Wypalił mu eleganckie „R” na boku – wycedził Sirden. – A potem Gabriela się zgodziła. – Ożeż… – Nawet Góral oniemiał. Amre odwrócił się wolno. Karin zacisnął powieki. – Gabriela jakimś cudem zdjęła Sarisowi obrożę i gdy bestia się do naszej małej dobierała, Cień przebił to ścierwo rogiem – kontynuował Ostatni beznamiętnie. – Obaj zmienili się w podwójną gwiazdę, mamy ją nad głowami – wskazał okno. Czarne niebo rozjaśniał srebrzysty punkt. – A więc wszystko dobrze się skończyło? – Góral z ulgą osunął się po oparciu. – Dla Gabrieli tak, ale… – Jakie znów ale?! – wykrzyknął mały człowiek. – …nie dla Amarilli. – Te słowa znów zmroziły zebranych. – A co ma do tego nieżyjąca od dwóch wieków Amarilla?! – zdenerwował się Góral. Ostatni podniósł nań takie spojrzenie, że ten umilkł jak zakneblowany. – Dwieście lat temu Amarilla, po latach wojen ze smokami, przyjęła w końcu warunek Raskăra, pozwoliła się… – potknął się na tym słowie – zapłodnić, a potem zginęła z ręki Eleuzisa. Nikt z nas nie wiedział, że po śmierci przeszła do Wszechświata, gdzie urodziła… to coś. Trzaśnięcie w policzek przerwało Sirdenowi.
Wzrok Gabrieli płonął. – Nie mów tak o niej – wycedziła, a gdy kat spuścił wzrok, opadła na krzesło, dygocąc na całym ciele. – Powie… Powiedziałeś „to coś”. Co… – Góral przełknął, patrząc to na nią, to na kata. – Co to było? – Dziewczynka. Mała, smoczowłosa dziewczynka, która wyrosła na… Anaelę dell’Soll, Wielką Władczynię Ferrinu. Gabriela jest jej córką. Amre, Karin i Góral patrzyli na dziewczynę z wyrazem kompletnego osłupienia na twarzy. Co ten Sirden…?! Amarilla i Raskăr? Anaela? Gabriela?! – Nie wierzę – wyszeptał Amre. – Pani Anaela… Anaela, wtedy, w lesie… – Zacisnął powieki, aż przed oczami zatańczyły kolorowe światła. Kocha ją do dziś i zawsze będzie kochał. Córkę Amarilli i… Raskară?! Karin błagalnym wzrokiem popatrzył na Ostatniego. Zaprzecz, proszę! – Gabriela? Sirden skinął tylko głową. – Ma w sobie krew Raskăra – wysyczał naraz Władca Nolandii. – Ferrinem włada smoczy pomiot! Amre rzucił się na niego, ale Karin był szybszy. Chwycił Górala za gardło i uniósł w górę. Tamten zawierzgał w powietrzu nogami. – Co z nim zrobić? Nie będzie lojalny… – zapytał Karin czystym jasnym głosem, patrząc na Gabrielę. Góral zaczął sinieć na twarzy, skrobiąc pazurami dłoń mężczyzny. – Gabrielo? – Puść go – odrzekła. Airen padł twarzą do podłogi, łapiąc chciwie powietrze. – Mówiłam, że błędem będzie wyjawić prawdę – rzuciła do Ostatniego i wstała. Podeszła do drzwi i zdjęła z nich swą pieczęć. – Jesteście wolni, panowie. Nie patrząc na żadnego z nich, wyszła na taras, a potem jednym skokiem dosiadła lwiany i nim
zdążyli choć krzyknąć, wzbiła się na grzbiecie kota w rozjaśniane podwójną gwiazdą niebo. Amre stał oparty o drzwi, z rękoma splecionymi na piersiach, Karin tkwił nad zwiniętym u jego stóp Góralem, Sirden siedział za stołem. – Coś ty zrobił, bezmyślny skurwielu? – zapytał głosem, jakim kat zwraca się do swej ofiary. – Mało wycierpiała? – To smoczy pomiot! – rzucił Góral. Karin kopnął go z rozmachem w brzuch. – Ocaliła twój pusty łeb. Poświęciła swego Cienia… – Pierdolę Cienie! Znów kopnięcie. Góral nawet nie jęknął. I nie podniósł głowy, zaciskając zęby. – To twoja sojuszniczka. Władczyni Ferrinu. – To smocza kurwa! – Amre? Karin? Widzicie jakąś szansę? – Spróbujcie mnie tknąć! Cała Nolandia stanie przeciw wam! – Góral wstał, chwytając się brzegu stołu. Wbił oszalały wzrok w Sirdena. – Cały Ferrin dowie się, że na tronie zasiada pomiot Raskăra! Amre pochylił się nad Góralem. – Nikt się nie dowie – szepnął i jednym ruchem skręcił mu kark. – Myślę, że to był wypadek. – Karin chwycił jedyną ręką zwłoki za kołnierz, wyszedł na taras i przerzucił je przez balustradę. – Co robimy? – zapytał, gdy znaleźli się na swoich miejscach wszyscy trzej, a Shine stanął u jego boku. – Czy ten… wypadek… coś zmienia? – skrzywił się lekko Amre. – Jak dla mnie, zdrajcy mogą mieć takie codziennie. – Karin wzruszył ramionami. – Tamten zostawił następcę, a nawet chyba trzech, więc koronuje się któregoś, albo i nie… – Albo i nie? – podchwycił Amre. – Dlaczego niby Nolandia ma być oddzielnym królestwem? Należy przyłączyć ją do Ferrinu jako jedną z prowincji. Ja władcą jestem jedynie z nazwy, bo nie mam czym władać, ty, Amre, do wschodnich prowincji, wybacz, nie masz praw, więc…?
– Mamy tylko Ferrin? – I Nienazwane, które pewnie przypadnie smokom. Przecież skoro mają żyć, to muszą gdzieś żyć. – Słowa rubinowookiego mężczyzny brzmiały wręcz niewiarygodnie prosto. – Gabrieli przypada cały Ferrin? – upewnił się Amre. – Na to wygląda – odparł Karin, by w następnej chwili paść twarzą w stół, przygnieciony ciężką ręką oficera. – A tobie przypada Gabriela?! Tak to sobie wykoncypowałeś? Sirden siedział nieruchomo, tylko na nich patrząc. – Puść mnie – wycharczał Karin. – Kocham twoją córkę i pojmę ją za żonę, czy ma cały Ferrin, czy jest żebraczką, czy płynie w niej krew ludzka, smocza, elfia czy jakakolwiek inna. Odepchnął oficera i poprawił kurtę pod szyją. – Kocham ją i to, co dziś usłyszałem, niczego nie zmienia. Jeśli uważacie, że jest inaczej… Cóż… Wypadki chodzą po ludziach. I czerwonookich odmieńcach. – Zrobił krok ku oknu. – Udowodnij – rzekł nagle Sirden. – Udowodnij swoją lojalność. – Jak? – Karin podrzucił głową. – Mam dać prawą dłoń? – Po tym, co zaraz usłyszysz, zrzekniesz się przywileju władzy na rzecz Shine’a, bo jesteś Władcą Cieni i przede wszystkim Cieni, a Gabriela otrzyma cały Ferrin. – Zgoda. – Usiądź. Karin siadł, chyba tylko dlatego że na widok nieruchomej twarzy Sirdena nogi się pod nim ugięły. Co strasznego jeszcze dziś usłyszy? – Tylko nie mów, że Gabrielę Raskăr jednak… – wyszeptał, blednąc. Sirden milczał, patrząc nań tylko. Amre usiadł, również nie mogąc ustać dłużej. – Sirden, błagam cię… Nie mów, że ona nosi… – Karin patrzył na kata wielkimi oczyma, a gdy tamten nadal milczał, wstał chwiejnie. – Nie zniosę tego… – Zamiast do stojącego nieruchomo Cienia ruszył do okna. Wyszedł na taras, chwytając się ścian, i… już miał skoczyć, gdy powstrzymało go czyjeś ramię.
– Gabriela jest nietknięta, a ty jesteś zdrajcą – rzekł cicho Sirden i odrzucił go. Karin osunął się po balustradzie, usiadł ciężko i schował głowę w ramionach. Tylko po drżeniu pleców można było poznać, że łka z upokorzenia i nienawiści do samego siebie. Jak łatwo się jej wyrzekł. Miłości swojego życia. Swego dopełnienia… Człowiek czy elf mogli ją gwałcić do woli, to Karin mógł wielkodusznie wybaczyć, wystarczy jednak, by dotknął jej smok, tu już twa wielkoduszność się kończy, zakłamany, parszywy skurwielu… Oto twoja miłość do pierwszej i jedynej, która nie odwróciła się od ciebie z odrazą… – Dlaczego zostawiłeś go przy życiu? – zapytał cicho Amre, patrząc przez szybę na skulonego pod balustradą mężczyznę. – Bo ona kocha tego odmieńca. – Sirden nawet nie spojrzał w tamtym kierunku. – Ale jeśli uważasz, że w ciągu jednego dnia zniesie stratę i Sarisa, i Karina, pomogę mu skoczyć. – Kat zaczął się podnosić. – Daj spokój. Masz rację. Patrzyli długą chwilę na tamtego. Mężczyzna podniósł się wreszcie, wspierając na jednej ręce, wszedł do środka i stanął naprzeciw kata. – Powiedz tylko, dlaczego nakarmiłeś mnie tym łgarstwem? Dlaczego zależało ci, bym poczuł wstręt do Gabrieli? Ostatni zaśmiał się zimno. Cynicznie. – Ten wstręt miałeś wypisany na twarzy, w chwili gdy dowiedziałeś się, że twoja ukochana jest po części smokiem. Potomkinią Raskăra. Ja ten wstręt tylko ci uświadomiłem. Jeszcze przed chwilą zarzekałeś się, że ją kochasz ponad życie, czy jest władczynią, czy żebraczką, czy płynie w niej krew elfia, ludzka czy jakakolwiek. Jeszcze przed chwilą była twą miłością, mimo że zgwałcił ją Sellinaris, ale on był elfem, szlachetnie urodzonym, on mógł, co, Karin? Wystarczyła jednak sugestia, że tknął ją Raskăr, i nagle stała się nieczysta? A ty wybrałeś „wypadek” zamiast niej? – Dass’ratt, Sirden! Gdy tu wszedłeś, sam wyglądałeś, jakbyś miał się porzygać! Ona mogła nosić… Nie wymagaj, bym wychowywał bękarta bestii! – Bękarta? – Ostatni znów się zaśmiał, tym razem tak, że nawet Amremu podniósł włosy na karku. – Nie będzie żadnych bękartów! Wyglądałem, jakbym miał się porzygać, bo rzygałem, z nienawiści i wstrętu do siebie i całego męskiego plemienia. Przed przyjściem tutaj podałem dziewczynie, którą kocham jak własną córkę, truciznę, która uczyniła ją bezpłodną. Tego Gabriela zażądała, by nie przekazać dalej smoczej krwi. Przyniosłem jej to, o co prosiła, a potem trzymałem w ramionach: półprzytomną, wstrząsaną torsjami, krzyczącą z bólu, aż w końcu trucizna zadziałała i mogłem ją – moją przybraną córkę – przebrać w czystą suknię i przyprowadzić na naradę. Jesteś w stanie pojąć
swym ograniczonym umysłem ogrom jej poświęcenia? Ona ma dopiero dwadzieścia pięć lat, a już przeszła to, co przeszła, straciła tych, których straciła, ocaliła tych, których miała ocalić, a na koniec oddała to, czego pragnęła ponad życie: dziecko – małą Gabrielę albo małego Karina – spłodzone z tobą. By nikt więcej nie cierpiał. Jaką monetą jej odpłaciłeś? Ty, którego sama jedna wyrwała z rąk Lanorów, bo – doprawdy nie wiem czemu – nie może bez ciebie żyć? Karin wbił oczy w stół, pośrodku którego widniał krwawy odcisk ręki. Sirden zmusił go, by spojrzał mu w oczy. – Wiesz, dlaczego jeszcze żyjesz? Karin pokręcił głową. – Przez resztę życia uczynisz wszystko, by Gabriela czuła się szczęśliwa i kochana. Będziesz jej służył wiernie niczym pies. Chcę znów widzieć uśmiech na jej twarzy. Karin przytaknął. – Przekaż przywilej Shine’owi. Podszedł do Cienia, przyłożył kciuk do jego głowy i wyszeptał formułę. Na czole jednorożca rozbłysła srebrna gwiazdka. Ale to jeszcze nie był koniec. – Ile masz lat? – Trzydzieści dwa. – Więc pozostałe trzysta sześćdziesiąt osiem spędzisz w Międzywymiarze, jeśli skrzywdzisz Gabrielę. Zrozumiałeś? Karin kiwnął głową. – Ona nie ma prawa nigdy się dowiedzieć, że ją dziś zdradziłeś. Nie ma prawa poznać ani jednego słowa, które tu padło. – Dass’ratt… – syknął Amre. Sirden przeniósł na niego wzrok, a potem spojrzał tam, gdzie patrzył oficer. W otwartym oknie tarasu stała Gabriela. – Już poznała. Gdy wskoczyła na grzbiet lwiany, miała zamiar lecieć, dokąd oczy poniosą, ale coś kazało jej zawrócić, stanąć we wnęce między dwoma oknami, patrzeć i słuchać. I widziała. Widziała tą częścią jaźni, która stała się Obserwatorką, bo druga, ludzka, wciskała się plecami w ścianę i wgryzała w dłoń, nie wierząc. Po prostu nie wierząc. Obserwatorka widziała, jak rozprawili się z Góralem, jak sprowokowali Karina, tak że niemal skoczył z balkonu, a ona nawet nie drgnęła, by go powstrzymać. Potem Obserwatorka wysłuchała tego, co miał Karinowi do powiedzenia Sirden, a co Karin Sirdenowi.
Wstręt. Obserwatorka zanotowała to sobie w umyśle. Bękart bestii – to jest warte zapamiętania. Będziesz jej służył jak pies. O, to też należy podkreślić. I jeszcze: ona nigdy się o tym nie dowie. Ciało drgnęło, smagnięte przez umysł, który nie miał sił dłużej słuchać. Stanęła w otwartym oknie. – Już poznała. Trzej mężczyźni wstali powoli. Patrzyli na trupio bladą twarz, okoloną smoczymi włosami, w której płonęły żalem i nienawiścią złoto-zielone oczy. Sirden ruszył się pierwszy. Wyciągnął do dziewczyny rękę i otworzył usta, by wypowiedzieć choć jej imię, ale ona cmoknęła i pokręciła głową. Przeszła przez pokój, kładąc po drodze dłoń na szyi jednorożca. Obydwoje wyszli. Drzwi zamknęły się cicho. Po parunastu minutach wjechała między pierwsze drzewa lasu otaczającego Feri’anę, po następnych zeskakiwała przy ołtarzu, gdzie umarły obydwie jej poprzedniczki: Amarilla i Anaela. Zwinęła się w kłębek u stóp kamiennego stołu, Shine położył się obok, grzejąc ją własnym ciałem i tak leżeli w milczeniu, wpatrzeni w jaśniejącą na ferrińskim niebie gwiazdę Sarisa. – Pojedziesz do Nolandii – rzekł cicho oficer. – Natychmiast. Karin zacisnął jedyną dłoń w pięść. – Chcę zostać tutaj. Z nią – odparł, pilnując, by go głos nie zawiódł. – Ale ona nie chce. Masz objąć władzę nad Nolandią i przyłączyć tę prowincję do Ferrinu. – Odsyła mnie?! Za co?! Co jej zrobiłem?! – Za to, czego nie zrobiłeś. Wyruszysz dobrowolnie czy pod strażą? – To był od początku twój pomysł! – wysyczał mężczyzna. – To ty chcesz się mnie pozbyć, nie Gabriela! Ona mnie kocha… – Już nie – uciął Amre. – Masz przejąć lordię i czekać, aż Gabriela cię wezwie. Zrozumiałeś? – Kolejny sprawdzian lojalności? – zaśmiał się z goryczą tamten. – Ciesz się, że jeszcze cię sprawdzamy. Airen nie miał tyle szczęścia… – przypomniał mu Amre. –
Jeszcze dziś złapiesz i przyślesz tu jakiegoś kyrie. Tak, jak sobie życzyła nasza pani. Karin przygarbił się nagle, rozumiejąc, że wyrok zapadł. Nie ma odwołania. – Postąpię zgodnie z jej życzeniem, pod warunkiem, że… – Nie ty tu dyktujesz warunki – wtrącił się Sirden. – Ty milcz! – Amre rzucił Ostatniemu zimne spojrzenie. – Do ciebie zaraz dojdę. Kat cofnął się gwałtownie, jakby ten dał mu w twarz. – Karin? – Amre powrócił spojrzeniem do mężczyzny. – Pod warunkiem, że ona sama mi to powie. – Gabriela nie chce cię widzieć ani z tobą rozmawiać. – Amre, na bogów, miej litość! Kochałeś Anaelę! Kochałeś Gabrieli matkę! Zaklinam cię na tę miłość: pozwól mi porozmawiać z tą, którą ja kocham! – Uznajmy, że jest ciężko ranna i nie przyjmuje odwiedzin. Idź już. Może kiedyś… Idź, Karin. – Amre zmęczonym gestem potarł twarz. Karin patrzył nań przez chwilę z niedowierzaniem i nienawiścią. – Przekaż jej… Przekaż… – umilkł. Po chwili za czerwonookim mężczyzną zamknęły się drzwi gabinetu. – Czy chcesz mi coś powiedzieć, Amre? – oficer usłyszał lodowaty głos Sirdena. – Tak. Zabiłeś Gabrielę tym, co zrobiłeś z Karinem. Tą prowokacją. Ciebie też nie chce widzieć. – Amre patrzył prosto w czarne oczy, które nagle zapłonęły. – Potępiasz mnie? Ty, który… – Nie – uciął oficer. – Ona cię potępia. Ja jestem od machania mieczem, a nie dyplomacji. Znam się na zabijaniu, nie na miłości. A ty zabiłeś jej miłość. Obejmiesz zamiast mnie Amarkandę. Ja zostanę tutaj. – Chyba żartujesz… – Kat próbował się roześmiać, ale śmiech uwiązł mu w gardle. – Jestem śmiertelnie poważny, Sirden. To jej rozkaz. Ostatni musiał usiąść, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gabriela, jego mała dziewczynka, której służył tak wiernie, odsyła go jak psa! Nagle zaczął serdecznie współczuć Karinowi. – Ona oszalała? – zapytał cicho.
– Nie. – Amre podniósł nań zmęczony wzrok. – Jest zdrowa na ciele i umyśle, tylko… martwa w środku. Minęły trzy dni od tamtej nocy i przez te trzy dni Gabriela wpuszczała do swych pokojów na Zachodniej Wieży tylko Amrego z jedzeniem, po jego wyjściu pieczętując od środka drzwi. Niepokoiło to poddanych, niepokoiło straż, która obawiała się ataku od strony wieży właśnie, a najbliższych Gabrieli: Karina i Sirdena, przyprawiało o obłęd. Przed chwilą zostali wezwani do gabinetu, w którym kiedyś pracował Sellinaris, a który teraz zajął Amre, i usłyszeli to, co usłyszeli. Karin został przegnany, teraz przyszła kolej na Sirdena. – Jak ona się czuje? Jak to znosi? Płacze? – Płacz zwykle przynosił ukojenie, pod warunkiem, że wypłakało się wszystkie łzy. – Nie płacze. Siedzi na tarasie i patrzy w niebo. I w dzień, i w nocy. – Oszalała… – wyszeptał kat. – Skoczy… – Nie bój się, zawsze jest przy niej któraś z lwian. I nie oszalała. Jest tylko przeraźliwie smutna i śmiertelnie zmęczona, bo nie śpi. Ciągle patrzy na tę gwiazdę. Przygotuj się do wyjazdu, Sirden. Ja będę nad nią czuwał. – Pozwolisz, żebym się z nią pożegnał? – Nie rozumiesz mnie. – Amre pokręcił głową. – Ja nie mam nic do gadania. Toleruje moją obecność chyba tylko dlatego, że nie został jej nikt inny. Koszmar trwał i nie chciał się skończyć. Jedynie widok nieba, w dzień rozświetlonego dwoma słońcami, w nocy jedną gwiazdą, przynosił ukojenie. Próbowała się obudzić ze snu, wyrwać ze szponów bólu, ale koszmar trwał. Nic się nie zmieniało. Wstręt. Wychowywać bękarta bestii?! Będziesz jej służył jak pies. Ona nigdy się o tym nie dowie. Zdrada, podwójna zdrada, przez dwóch, którym ufała bezgranicznie… Ależ to bolało, Gabriela zgięła się wpół, krzycząc bezgłośnie. Lwiana niespokojnie uderzyła ogonem o boki. Dziewczyna wyprostowała się z trudem tylko po to, by w następnej chwili przechylić się przez barierkę i wpatrzeć błagalnie w przepaść przed sobą. Lwiana podniosła się na sztywnych łapach. – Usiądź, moja pani. – usłyszała pełen napięcia głos wielkiego kota i wiedziała, że nic z tego. Koszmar będzie trwał, a wieczny sen nie ukoi bólu. Zapukano do drzwi. Powlokła się przez sypialnię, potem gabinet, okrywając szczelniej płaszczem. Dlaczego ciągle jest tak zimno?
– Gabrielo, to ja, Amre, przysłano jeńca z Nolandii. Zdjęła pieczęć. Do środka weszło dwóch gwardzistów, prowadząc spętanego kyriego. Za nimi wkroczył oficer. – Siadaj. – Dziewczyna wskazała jeńcowi miejsce przy stole. – A wy wyjdźcie. Wszyscy. Wszyscy! – powtórzyła, bo Amre chciał zaprotestować. Wahał się przez chwilę, po czym wyszarpnął zza pasa sztylet, cisnął go na stół i wyszedł. Została sama z człowiekiem-smokiem. Siadła naprzeciw niego, oparła brodę na splecionych dłoniach i… siedzieli tak, przyglądając się sobie. Kyrie był wielkim, barczystym mężczyzną, z którego ramion wyrastały dwa nietoperzowate, teraz ciasno spętane, skrzydła. Muskularne ramiona miał wygięte do tyłu i związane w łokciach i nadgarstkach, na wszelki wypadek również linką z tytanianu. Skórę, pokrytą drobniutką złotą łuską, pocięto mu do krwi batogiem. Skołtunione włosy barwy ognia opadały na ramiona. Usta miał ludzkie, nie smocze, ale już oczy, złotej barwy, przecinała wąska pionowa źrenica. Jedynym „odzieniem”, jakie nosił, była biodrowa przepaska, niewiele ukrywająca, i czarna szarfa, poszarpana pewnie w walce, idąca przez potężną pierś. – Czego chcesz? – On pierwszy odwrócił wzrok. Milczała. Milczała dotąd, aż spojrzał na nią ponownie. Zaintrygowany i niespokojny zarazem. Gdy pojmano go podczas zwiadu, bronił się do końca. Aż zrozumiał, że chcą go wziąć żywcem, wtedy próbował nadziać się na miecz, jednak uniemożliwiono mu to. Oplątanego w sieć, a potem związanego niczym zwierzę prowadzone na rzeź, zmuszono do uległości batem. Przynajmniej tak się im wydawało, zaśmiał się złośliwie w duchu. Wtedy się zaśmiał, czekając na sposobność do ucieczki. Ku jego rozczarowaniu nie złapano go dla rozrywki Górali, lecz powiedziono przez portal wprost do… Nie wiedział, co to za miejsce, bo gwardziści, którzy przejęli go z rąk Górali, nie odpowiadali na pytania ani batem, ani słowem. Byli jednak czystej krwi elfami: wysocy, smukli, jasnowłosi, odziani w barwy Ferrinu, domyślił się więc, że stanie się rozrywką dla elfów. Tymczasem, jeszcze ogłuszonego teleportacją, przywleczono go tutaj, do tego pokoju. A jakaś niepozorna smoczowłosa kobieta, której kark mógł skręcić jedną ręką, nakazała mu usiąść. Siadł i gapił się na nią, tak jak ona na niego. Nie była taka niepozorna: nosiła złotą gwiazdkę, która rozświetlała jej czoło. Miał więc przed sobą władczynię pierdolonego Ferrinu. I to owej władczyni mógł skręcić kark jedną ręką. W tym momencie przez otwarte tarasowe okno weszły do pokoju dwie lwiany i usiadły po obu
stronach kobiety. – Wybraliście już nowego przywódcę? – zapytała nagle, kładąc rękę na karku półdzikiego kota. Ten położył się, drugi natychmiast uczynił to samo, mimo że – jeśli kyriego oczy nie myliły – nie nosiły obroży. Zamrugał. Pytała, czy wybrali przywódcę. Akurat ci odpowiem, kurwo! – Nie obrażaj mnie, nawet w myślach – rzekła, a kyrie przestraszył się. Ona oswajała jednym dotknięciem lwiany i czytała w myślach! – Wybraliście czy nie? – Przekonasz się o tym już niedługo – syknął, odwracając głowę. – To ja zabiłam Raskăra – rzekła spokojnie, a on aż się poderwał na równe nogi. Mierzył ją teraz wściekłym spojrzeniem z wysokości ponad dwóch metrów, błyskawicznie układając plan ataku. Wskoczy na stół i kopnięciem przetrąci jej kark, a potem… Lwiany podniosły się na sztywnych łapach. – Siadaj. – Ton jej głosu nie zmienił się ani na jotę. – Ja mam mnóstwo czasu. I dobrych chęci. Od dwóch godzin siedział na wąskim niewygodnym krześle, przyszpilony przez dwie pary złotych oczu. Lwiany tkwiły nieruchomo po bokach swej pani, która patrzyła w okno, czekając, aż jeniec sam zacznie mówić. Rain zaczynał mieć dosyć tego przesłuchania. Ból fizyczny, tortury, poniżanie – na to był przygotowywany od dziecka, ale… milczenie? – Wybraliśmy – odezwał się, sam tym zdziwiony. Nie odwróciła wzroku od okna, nie spojrzała nań. Już ja bym cię nauczył szacunku – prychnął w myślach. – Zobaczyłabyś, co robimy z takimi kurwami jak ty. – Powiedziałam, żebyś mnie nie obrażał. Laila, ramię – rzuciła. Lwiana jednym skokiem była przy nim, by w następnej chwili zatopić kły w wygiętym do tyłu ramieniu. Szarpnęła. Całą siłą woli stłumił krzyk. Na dywan trysnęła krew. – Wystarczy. Kot posłusznie powrócił do jej boku, oblizując zakrwawiony pysk i tłukąc ogonem o boki. – Jak masz na imię? – Kobieta w końcu spojrzała na niego. Tego pytania się nie spodziewał. Nikogo nigdy nie interesowało, jak on ma na imię! – Rain – odwarknął.
– Ta szarfa – wskazała czerń, biegnącą przez pierś – co oznacza? – Jestem przywódcą klanu. – Podrzucił dumnie głowę. – Moi ludzie mnie pomszczą. – Nie będą musieli, bo cię wypuszczę. – Wzruszyła ramionami. Otworzył szeroko oczy. – Nie schwytałam cię, by wydusić torturami wiadomości – wyjaśniła. – Nie interesuje mnie, co poczynają kyrie i gdzie są smoki. Przeciwnie, to ja przekażę pewną wiadomość tobie, a ty poniesiesz ją dalej. – O ile zechcę – warknął tylko z przyzwyczajenia, bo słowa kobiety wprawiły go w osłupienie. – Zechcesz, Rain, zechcesz – zapewniła go, po czym znów odwróciła głowę do okna. Po następnej godzinie milczenia kyrie nauczył się jednego: jeżeli ta tortura ma się skończyć, on musi okazać tej kobiecie choć odrobinę szacunku. – Jaka to wiadomość… moja pani? Przywódcy klanów zebrali się w jednej z niedostępnych z ziemi jaskiń. Tylko z powietrza można było wejść na skalną półkę, której strzegło dwóch pomniejszej rangi kyriech. Wybrany po burzliwych i krwawych obradach lord Born zwołał naradę. Ludzie-smoki, niechętni jakimkolwiek rozkazom, na czas wojny zawiesili międzyklanowe waśnie i pospieszyli na wezwanie, choć przygotowania do ponownego ataku na Ferrin dobiegały końca i woleliby uzbrajać swoich i tresować smoki, miast trawić czas na gadanie. Po kolei lądowali z łopotem skrzydeł i wchodzili do pieczary, pośrodku której płonęło małe ognisko. Siadali wprost na ziemi dookoła niego i czekali, aż zjawią się wszyscy. Wreszcie Born mógł zaczynać. Był najwyższy z nich, a świeże blizny, po walkach stoczonych o przywództwo, zdobiły jego ciemnozłotą skórę. – Słuchajcie, bo nie będę się powtarzał. Wrócił z elfiej niewoli ten tutaj Rain z klanu Czarnych Skrzydeł… Wszystkie oczy spoczęły na wymienionym, który przygarbił się mimowolnie. Niewola była hańbą. Już lepsza śmierć. A wypuszczenie z niewoli znaczyło jedno: zdradę. – Ale go nie zabijemy – ciągnął Born. – Nie był torturowany i nie zdradził planów. Pojmano go, by przekazał wiadomość od Władczyni Ferrinu. Tej, która zgładziła Raskăra-Smoka. Wszyscy kyrie zakrzyczeli naraz. Born musiał długo czekać, aż gwar ucichnie. – Musicie wiedzieć na początek jedną rzecz, której nigdy, nawet na torturach, nie wolno przekazać dalej. Nikomu, ani swoim, ani obcym. Żeby ta rzecz nie wyszła poza jaskinię, złożycie przysięgę
krwi, która zadławi wasze gardła, gdy będziecie próbowali mówić. Kto się nie zgadza – droga wolna. Nikt nie ruszył do wyjścia, za to każdy po kolei zaczął podchodzić do ogniska, nacinać przedramię i oddając płomieniom krew, składać przysięgę milczenia. Born wstał, gdy rytuał dobiegł końca. – Ponieważ i ode mnie ten tutaj Rain zażądał przysięgi na krew, nie mogę zdradzić tajemnicy. On będzie mówił dalej. On, któremu Władczyni Ferrinu zaufała. Born usiadł i nagle jakby skurczył się w sobie, bo słowa, które zaraz miały paść, jego samego przed paroma godzinami zbiły z nóg. Rain wstał powoli i spojrzał po kolei na każdego z zebranych. – Oto ta tajemnica, której przysiągłem strzec: Władczyni Ferrinu, owa Gabriela dell’Soll, to córka Anaeli, która z kolei była córką… – musiał przełknąć, czując, jak uwarunkowanie zaciska mu gardło – była córką Amarilli dell’Soll i… Raskăra-Smoka. W żyłach Władczyni Ferrinu płynie więc smocza krew, co potwierdzam. Usiadł ciężko. Kyrie wpatrywali się w niego, jakby powiedział kiepski żart. Powoli docierało do nich, że to jednak nie żart, a prawda. – Serce Ferrinu ze smoczej… – zaczął któryś i nagle zakrztusił się własną krwią. Przysięga miała straszliwą moc. Patrzyli, jak się wije, trzymając za gardło, by wreszcie odkaszlnąć, otrzeć brodę i usiąść, wspierając się plecami o ścianę. Rain wstał ponownie. Cisza aż kłuła w uszy. – Pani Ferrinu jest naszą panią, a lord Born jej namiestnikiem na Nienazwane. Złoży jej hołdy lenne. On i my wszyscy. Tu kyrie mogli już protestować, w jaskini więc znów wybuchł gwar i rozległy się krzyki. – Cisza! – ryknął Born. – Dajcie mu skończyć! – Nałożymy uwarunkowania na smoki, by nigdy nie przekroczyły granic Nienazwanego. W zamian Ferrin… nas oszczędzi. Kilku kyriech zarechotało. – Może jednak nie złożymy tych hołdów, wygramy wojnę, a pani Ferrinu przyjdzie na kolanach składać hołdy nam? – zapytał któryś, co sprowokowało więcej śmiechu.
– Tak jej odpowiedziałem – rzekł Rain. – Mocnyś. I co ona na to? – zaciekawili się. – Ona na to… Złoto-zielone oczy patrzyły na kyriego spokojnie, ale gdzieś na ich dnie zapłonął niepokojący ogień. – Rain – zaczęła pobłażliwym tonem, jakby mówiła do dziecka – ja wiem, jak pokonać smoki, nie ruszając się z tego pokoju. – Uśmiechnęła się tak zimno, że nawet mężne serce kyriego zadrżało. – Wystarczy jedno moje słowo, nawet nie słowo, jedna myśl, a wasze smoki w ciągu godziny będą martwe. Potem wystarczy jeden mój rozkaz, a cała sprzymierzona armia – ludzie, elfy i Górale – ruszy do Nienazwanego w jednym celu: wyrżnąć kyriech w pień. Od niemowlęcia po starca. Ja nie proszę o rozejm, ja ci daję ultimatum. Wiesz, co to ultimatum, prawda? – Znów ten uśmiech i zły płomień w oczach. Opanował drżenie serca, opanował twarz, by nie zdradziła żadnych uczuć, i rzekł: – Uwierzę ci, gdy udowodnisz, że możesz myślą zabić smoka. – Nie udowodnię – pokręciła głową z udanym smutkiem – ale mogę powiedzieć, jak to uczynię. Chcesz? – Bawiła się nim jak kot myszą. Czekała dotąd, aż zniecierpliwiony, doprowadzony do granic wytrzymałości, warknął: – Chcę, moja pani. – Dopełnieniem smoków są jednorożce: jeden jednorożec – jeden smok. Teraz w Lesie Tysiąca na mój rozkaz czeka Władca Cieni. Czeka na skraju przepaści, do której skok kończy się skręceniem karku. W jednej sekundzie stracą życie wszystkie jednorożce i… wszystkie smoki. Uśmiechnęła się. – Nie zrobiłaby tego! – Jaskinia rozbrzmiała dziesiątkami głosów. – Nie zabiłaby Cieni! Elfowie są pierdolnięci na punkcie jednorożców! – Zrobiłaby to – odparł Rain, a wszyscy umilkli. – Ona jest… szalona. I nie jest elfem. Jest córką Raskăra. Zapadła martwa cisza. – Widziałem to w jej oczach. Wyda rozkaz, jeśli my odrzucimy ultimatum. Milczeli jak porażeni. Tamta kobieta musi być naprawdę szalona, bo w oczach Raina oni widzieli… strach. – W zamian za pokój proponuje pokój. Chce tylko tego: by w całym Świecie Światów żyły obok
siebie wszystkie rasy – elfowie, ludzie, Górale, jednorożce, lwiany, smoki i kyrie. Oddaje nam we władanie całe Nienazwane, krainę, o którą do tej pory musieliśmy toczyć krwawe boje, byśmy żyli tu aż do końca… Ale postawiła jeszcze jeden warunek: nie będziemy porywać kobiet. Oddamy też te, które posiadamy. Żaden z kyriech nawet nie zaprotestował, słuchali w skupieniu dalej. – Powiedziała tak… – Nie będzie już mieszania krwi smoczej z ludzką. Nie będzie łączenia człowieka i zwierzęcia. I ty, i ja, oboje jesteśmy potworami. Powstaliśmy w wyniku podłego, zboczonego eksperymentu Eleuzisa. Ja wypiłam truciznę, która uczyniła mnie bezpłodną. Nie urodzę nigdy dziecka, nie dam Ferrinowi następcy tronu. Wy oddacie kobiety i nie uprowadzicie już żadnej, bo zamknę Nienazwane blokadą. Żyjcie tam spokojnie aż do śmierci, a po wymarciu kyriech krainą władać będą smoki aż do końca świata. To przekaż przywódcy. Czekam na odpowiedź. Mam czas. Mnóstwo czasu… – Ona rzeczywiście jest szalona – wyszeptał któryś. Rain przytaknął, a na wspomnienie złoto-zielonych źrenic przebiegł go dreszcz. – Ale warunki daje sprawiedliwe: to, co odebrała sobie, odbierze nam. To, co weźmie, i my dostaniemy. – Wierzysz jej? – A chcesz sprawdzić, czy nie łże? Zapadła cisza. – Do kiedy mamy dać odpowiedź? – zapytał Born. – Pani Ferrinu ma czas – odparł zapytany zdrętwiałymi wargami. – Ale jest na tyle… nieobliczalna, że pospieszyłbym się. Albo się poddajemy, albo… atakujemy. Bo ona może zaatakować pierwsza. Myślą. I wtedy nie będziemy już musieli nigdzie się spieszyć. Oni przyjdą po nas. Następnego dnia, gdy tylko wstały słońca, przez góry zaczęły się przedzierać pierwsze uwolnione kobiety, nie dowierzając jeszcze swemu szczęściu… Gabriela patrzyła na zachodzące słońca. Laila leżała u jej stóp, liżąc łapę. – Jak ty to zrobiłaś? – ponowił pytanie oficer, ale zignorowała go. – Możesz na mnie spojrzeć, kiedy do ciebie mówię? – Czy wiesz, dokąd idziemy po śmierci? – odpowiedziała pytaniem, zwracając nań smutne, pełne beznadziei oczy. – A co? Wybierasz się? – Wskazał brodą przepaść pod balkonem. – Teraz już możesz. Wypełniłaś
zadanie. Droga wolna. Złoto-zielone źrenice rozszerzyły się ze zdumienia. – No i co się tak gapisz, moja rozwydrzona, podła córeczko? – ciągnął Amre zimnym tonem. – Zamiast robić z siebie męczennicę, skacz. Oszczędzisz nam strachu i litości. Sirdenowi upokorzenia. Karinowi cierpienia. Będziemy cię opłakiwać aż do śmierci jako wspaniałą Gabrielę dell’Soll, Wybawicielkę, tę, co pokonała smoki bez rozlewu krwi. Jeśli jednak będziesz się zachowywać tak, jak się zachowujesz, mała, wyrachowana okrutnico, znienawidzimy cię wszyscy: ja, Sirden, Karin, a potem cały twój pieprzony Ferrin. Ferrin, który czeka na Wielką Władczynię, a nie na zasmarkaną, nieobecną duchem niedoszłą samobójczynię. – Dlaczego…?! Jak możesz…?! Po tym, co zrobiłam… – Właśnie po tym, no bo nie przed tym. Skacz. Ja zetnę lwianę, nim zdąży cię znów uratować. Bo już próbowałaś, co? – Zacisnął palce na brodzie dziewczyny i zmusił, by spojrzała mu w oczy. – Nie wiesz, co czuję, bo w tobie nie ma uczuć! – cisnęła mu w twarz. Zaśmiał się, co zabrzmiało raczej jak płacz. – Wiem, wiem, Gabrielo dell’Soll, córko Anaeli. Wiem. Tylko moja ukochana nigdy mnie nie kochała i już nigdy nie pokocha, bo nie żyje. Natomiast ty masz jeszcze szansę. A jak już tu tak siedzisz i rozmyślasz całymi dniami, zamiast choć raz pokazać poddanym, że mają panią zdrową na umyśle, a nie wariatkę dla ich dobra zamkniętą w wieży, pomyśl choć raz, co czuje Sirden, który kocha cię tak, jak ja nigdy nie pokocham, choćbym chciał, i Karin, który również… Ech… – Machnął ręką. – Straciłem przez ciebie dwóch przyjaciół, dwóch braci, wspaniałych druhów. I już zaczynam cię szczerze nienawidzić. Córeczko. Uderzył ją tym ostatnim słowem i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. – Na bogów, co mu się stało? – Gabriela okrągłymi ze zdumienia oczami spojrzała na lwianę. – Jest wściekły. Jak wściekła lwiana – odparł skrzydlaty kot, nie przerywając toalety. Amre szedł przez dziedziniec wściekły jak lwiana. Nie wiedział, co robić. Był bezsilny. Ferrin, szczególnie teraz, po wojnie, gdy dołączały nowe krainy, musiał mieć władcę! Potrzebował kogoś, kto scali cały wielki kontynent w jeden organizm. Ten organizm musiał mieć serce i mózg, a nie zasmarkany nos! Gabriela byłaby wspaniałą władczynią. Pokazała już, co potrafi, dała wiele dowodów mądrości i przenikliwości, była dobra, dzielna i wierna… Dlaczego bogowie, dając Ferrinowi taką królową, jednocześnie ją odebrali?!
Co on miał mówić elfom, którzy pytali o zamkniętą na wieży dziewczynę? Co miał mówić lordom i dowódcom regimentów? Gdyby był Sirdenem, zastąpiłby ją – Ostatni miał charyzmę i posłuch, miał także wrodzoną szlachetność, Amre zaś był prostym żołnierzem! Wezwie go! Wezwie Sirdena z powrotem, bo lada chwila zacznie się kolejna wojna, domowa: lordowie, nie mając nad sobą pana, zaczną walczyć o władzę. Już zaczęli, choć na razie w kuluarach… Wbiegł po kilka stopni na szczyt wieży portalowej i po chwili był w Amarkandzie. Trafił akurat na przygotowania do wymarszu. Sirden, przemierzając dziedziniec, chodził od żołnierza do żołnierza, od konia do konia i sprawdzał uzbrojenie i ekwipunek. – Dopnij popręg. Ty tam! Popraw ogłowie, przecież się zsuwa. Człowieku, to ma być ostry miecz? A chcesz parę batów na gołe plecy? Wracaj do zbrojowni, jedziemy na wojnę, a nie na przyjacielski sparring! Ty! Masz przetarte wodze. Wymień… Na widok Amrego stanął. Twarz, do tej pory pełna troski i uwagi, zmieniła się w obojętną maskę. – Witaj – osadził krótko oficera, gdy ten chciał go uścisnąć po staremu. – Coś się stało? – O to samo ja mogę zapytać. – Amre powiódł wzrokiem po szykujących się do wymarszu żołnierzach, wmawiając sobie w duchu, że wcale nie zabolało go chłodne powitanie. – Co za wojna? Wojna się skończyła. – Twoja pani, gdy była jeszcze naszą panią, rozkazała wyciąć w pień Lanorów. Właśnie wyjeżdżam wypełnić ów jakże rozsądny rozkaz. – Gabriela jest nadal naszą panią – zauważył z naciskiem Amre. – Moją już niedługo. – Ostatni wzruszył ramionami i przeszedł wzdłuż szeregu wojska, kończąc przegląd. Amre pobiegł za nim i chwycił go za ramię. – Co mają znaczyć te słowa? – Odchodzę. – Kat wbił weń zimne spojrzenie. – Nie możesz odejść! Jesteś potrzebny! – A mógłbyś ciszej nieco? – syknął Sirden. – Ludzi mi płoszysz. I konie. – Gówno mnie obchodzą konie! Odejdźmy na stronę, pogadamy po męsku… – Amre – zaśmiał się kat – nie ma o czym gadać. Ty, ty sam – dźgnął oficera w pierś – wygnałeś mnie z Ferrinu. Na jej rozkaz. Zwolniła mnie ze służby. Jestem wolny i odchodzę. Jeszcze tylko załatwię
sprawę Lanorii, bo dałem słowo i… – Chcę, żebyś wrócił do Feri’any. Proszę cię, byś wrócił. – Ty chcesz? Ty prosisz? A ona? Gdy wrócę, wygna mnie powtórnie? Oficer umilkł. Co miał odpowiedzieć katu? Że nie? – Pieprzyć to. Jadę z tobą. Tylko daj mi konia. Miecz mam – wysunął na cal klingę. Sirden popatrzył na mężczyznę uważnie. – Masz rację – klepnął Amrego w plecy. – Pieprzyć to. Dajcie konia! – krzyknął do stajennych. Karin kończył kolację już nieźle wstawiony. Czekała go kolejna nieznośnie samotna noc, którą potrafił przeżyć tylko dzięki nalewce. Nim wybije północ, straci przytomność i ocknie się dopiero nad ranem, uratowany. Noc bez snów. Choć jedna. Gdyby chociaż jednej nocy nie wyrywał się we śnie do niej, nie musiałby upijać się tak parszywie. Górale, sami nie stroniąc od wypitki, zaczęli już podejrzliwie popatrywać na ponurego jak sam Saetin lorda, który chlał w samotności noc w noc. Za dnia ten czerwonooki władca był równy gościu, dbał i o ludzi, i o zwierzęta, i o prowincję. Sprawnie rozlokował przybyłe z Nienazwanego kobiety. Rozbroił kyriech, obsadzając do czasu nałożenia blokady część ziem każdego klanu zbrojnymi z Tamilu i Trezji – Nolandczycy chętnie sami zajęliby terytoria odwiecznych wrogów, ale lord zapobiegł ewentualnym konfliktom, wysyłając tam właśnie nie Górali, a elfów z neutralnych lordii. Z pomocą kowali przekuł tytanianowe obroże, a z pomocą kyriech nałożył je na powrót smokom, choć tym razem gady nie zostały uśpione – puszczono je wolno, bo takie były warunki rozejmu. Taak… Karin dell’Amar byłby wymarzonym władcą, gdyby nie zapijał się powoli na śmierć. A Górale woleli mieć żywego władcę niż martwego. Oczywiście domyślali się, dlaczego mężczyzna pije. Mieszkali z nim przez ponad rok pod jednym dachem. Widzieli, jak codziennie schodził do grot, by długie godziny spędzać przy ametystowej trumnie z uśpioną Gabrielą dell’Soll. Widzieli ich potem razem, zakochanych do nieprzytomności… Każdy też pamiętał ślub dziewczyny z Wielkim Władcą Ferrinu i koszmarny krzyk w koszmarną noc… Potem wszystko wydarzyło się tak szybko, że Góralom mieszało się w głowach. Wojna. Powrót smoków. Śmierć Airena k’Hora. Niespodziewany rozejm z kyriemi. Przybycie Karina dell’Amar. Próba zasztyletowania nowego władcy przez najstarszego syna Airena i publiczna egzekucja młodego Górala, przyjęta ze zrozumieniem: lord mianowany przez Ferrin to lord, a nie byle świniak. Rozbrojenie Nienazwanego. Tylko gdzieś w tym wszystkim zaginęła pani Gabriela dell’Soll, której zawdzięczali ocalenie, nowego władcę i… plotki.
Taaak… Władczyni Ferrinu ponoć oszalała, więc nieszczęsny lord upijał się z rozpaczy. Górale postanowili działać: najpierw podsuwali mężczyźnie co ładniejsze służące. Ale Karin nie zwracał na nie większej uwagi niż na pełną karafkę. Posłali więc po śliczne, młode elfie, chętne do małżeństwa z władcą jednej z największych ferrińskich prowincji. Przysłano trzy, żeby miał do wyboru. Jedna z nich, sarniooka, pszenicznowłosa Elena dell’Arikante, usługiwała dziś Karinowi przy kolacji. Stała po jego lewej stronie, zastępując mu w razie potrzeby lewą dłoń, którą stracił podczas wojny. Ani brak dłoni, ani niesamowite, na pierwszy rzut oka przerażające rubinowe tęczówki nie odstręczały już dziewczyny. Przeciwnie: władca, chmurny jak niebo nad Nienazwanem, zdawał się przez to jeszcze bardziej pociągający. Co wieczór Elena z dwiema towarzyszkami, zakochanymi już jak i ona w Karinie dell’Amar po czubki szpiczastych uszu, chichotały, licytując się, ile razy której udało się dzisiejszego dnia zwrócić na siebie uwagę tych niezwykłych oczu. Ile razy która i gdzie go dotknęła, i co która widziała, usługując mężczyźnie podczas kąpieli i przy ubieraniu go. Elena z Cambrii, śliczna jak poranek córka pomniejszego szlachetki, wiodła prym w tych przechwałkach… – Może wody, Wasza Miłość? – Pochylała się teraz nad mężczyzną, muskając włosami jego policzek. Pełna, kształtna pierś otarła się o ramię. Karin zacisnął powieki. Miał dosyć. Miał dosyć kobiet, które przypominały mu tylko o stracie, miał dosyć Nolandii, która przypominała o wygnaniu, i miał dosyć… wszystkiego. Odtrącił elfię, aż zachlapała wodą jego kalekie ramię, i wstał chwiejnie od stołu. Przez chwilę trzymał się krawędzi, czekając, aż świat przestanie wirować, i syknąwszy do chcącej mu pomóc elfii: – Precz! – ruszył do swoich komnat. Wpadł do łazienki, wylał sobie na łeb dzban zimnej jak nieszczęście wody, trzeźwiejąc momentalnie. Spojrzał w lustro z obrzydzenim i pogardą… Przebrał się pospiesznie, przyczesał włosy i sięgnął do krzesła po przewieszony przez oparcie pas z mieczem. Klnąc swoje kalectwo, dopiął w końcu sprzączkę. Narzucił na ramiona pierwszy z brzegu płaszcz i już po chwili stał przed wielkim nolandzkim portalem. Wyszedł po drugiej stronie. W Amarkandzie. – Hej, a wy dokąd?! Sirden z Amrem, dosiadający właśnie koni, odwrócili się na dźwięk znajomego głosu.
– Karin?! – Co ty tu robisz?! – odpowiedzieli jednocześnie. – Jadę z wami! – Ty się ledwo na nogach trzymasz… – Kat aż się cofnął od odoru alkoholu. – Na końskim grzbiecie się utrzymam, spokojna głowa. – A wiesz chociaż, dokąd jedziemy? – zapytał Amre z grzbietu swojego siwka. – Nie. A czy to ważne… – Karin wzruszył ramionami. – Dajcie mi jakiegoś konia, bo ściągnę któregoś z ludzi – zagroził. Sirden z Amrem wymienili spojrzenia. Pierwszy parsknął śmiechem oficer. Po chwili dołączył doń kat. – Sam sobie wezmę – mruknął Karin, ruszając do stajni. Gdy nadjechał na czarnym jak smoła ogierze, dwaj mężczyźni już zdążyli się opanować. – Jedźmy – rzucił, mijając ich. – Prowadź, wodzu – odrzekł Amre. Karin odwrócił się w siodle. – Poprowadzę, tylko dokąd? W odpowiedzi znów parsknęli śmiechem. Śniła… Złote mgły rozstępowały się przed nadchodzącą postacią. Przed nią rozstąpiłoby się zapewne nawet morze… – Mamo – szepnęła Gabriela, rzucając się ku ukochanej istocie i po chwili wpadała w jej ramiona, szlochając rozpaczliwie. Anaela gładziła i całowała córkę po kasztanowych włosach – piętnie Raskăra – tuląc ją do siebie. Dziewczyna płakała tak długo, aż skończyły się łzy i piersią wstrząsało suche łkanie. Na kasztanowe włosy spadały łzy Anaeli, bo ona nigdy swoich nie wypłakała do końca. – Straciłam ich wszystkich, wiesz, mamo? – To były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, gdy wreszcie mogła mówić. Anaela pokręciła głową. – Bogowie pozwolili mi przyjść, córeczko, bym przekazała ci dwie wiadomości.
– Jakie? – W oczach dziewczyny były błaganie, nadzieja i… strach. – Jeszcze ich nie straciłaś. To jest pierwsza. A druga… Pamiętasz, co ci bez przerwy powtarzałam? – „Zawsze miej przy sobie miecz, płaszcz i zamkniętą aurę”. – To też – Anaela musiała się uśmiechnąć. – Ale częściej: liczy się tylko Ferrin. Dla niego warto żyć, za niego warto umierać. Dziewczyna skinęła głową. – Gdy tu przechodziłaś, prosiłam, byś nie popełniła mojego błędu, byś nie zawiodła jak ja… – Ty nigdy nie zawiodłaś! – zaprzeczyła Gabriela gorąco. – Gdybyś wiedziała, jak cię tutaj kochają i jak za tobą tęsknią, żałując, że mają mnie, a nie ciebie… – Gabrielo – matka objęła dziewczynę za ramiona – zawiodłam… siebie. Gdybym dostała powtórny wybór, wybrałabym Sellinarisa, bo – i to jest druga wiadomość – Ferrin to nie miejsce, to nie kraina, lecz – dotknęła miejsca, pod którym biło serce dziewczyny – miłość. Ferrin to Miłość. Liczy się tylko Miłość. Gabriela milczała, porażona tymi prostymi, jasnymi słowami. – Wracaj teraz i goń swoją miłość. Jeszcze nie jest za późno. Matka przytuliła ją, ucałowała i odeszła, a złote mgły opadły za nią łagodnie. – Jak właściwie zamierzasz złamać blokadę? – odezwał się Karin. – Dobre pytanie… – Amre spojrzał na Sirdena, bo to on przecież prowadził ich do Lanorii. W ciemności nocy, powoli dobiegającej końca, błyszczały tylko ich oczy. – Prawdę mówiąc, nie zamierzałem jej łamać – odparł Ostatni. – Nie? – Nie. Zamierzałem zostawić ludzi z tyłu z rozkazem w rodzaju: „Czekać na wsparcie z Cambrii”, i… hmm… wjechać w tę blokadę. – Spłonąć w niej – sprecyzował Karin. – Spłonąć – zgodził się kat. – Jeden krótki błysk i po tobie. – Wiedziałeś o tym planie, Amre? – Mężczyzna przeniósł rubinowe spojrzenie na oficera. – Powiedzmy, iż domyślałem się.
– I…? – indagował Karin. – Myślę, że to niegłupi pomysł. Obaj – Amre z Ostatnim – zaśmiali się. – Żartujecie sobie ze mnie… – obruszył się Karin. – Nie. Mówimy poważnie, ale to takie zabawne – w całym Ferrinie pokój, jakiego nigdy nie było, a my: krótki zielony błysk i koniec. – Nie da się tak żyć, co? – Amre rzucił to pytanie w przestrzeń. – Ano nie da – westchnął kat. – Wiecie… – Karin zapatrzył się przed siebie. – To rzeczywiście niegłupi pomysł… Po jego słowach zapadło zgodne milczenie. Gwiazda Sarisa prowadziła ich na północny wschód, ku Przeklętej Wyspie. – Słuchajcie – znów odezwał się Karin – dlaczego właściwie wleczemy się taki kawał drogi, zamiast przeprowadzić ludzi portalami? Z Tamilu byłoby bliżej… – Spieszy ci się gdzieś? – odpowiedział Sirden. – Nikt za nami nie tęskni… – A noc taka piękna – dodał Amre i znów parsknęli śmiechem. – Też prawda – zgodził się Karin, obejrzał się na długi szereg podążających za nimi spokojnym stępem konnych i odetchnął głośno. – Ostatnia podróż Karina dell’Amar, mieszańca i odmieńca, który głęboko zapadł w ludzkie serca i pamięć jako ten, co… co… – …co jak kretyn skończył w zamkniętej blokadzie. Wybuchnęli głośnym śmiechem wszyscy trzej. – Wasze Miłości! – Śmiech urwał się. Skan, przyboczny Sirdena, wstrzymywał konia. – Ktoś za nami goni skrajem Lasu Tysiąca. Obejrzeli się. Daleko w tyle majaczył jasny punkt. – Pewnie posłaniec z zamku. – Sirden wzruszył ramionami. – Z rozkazami od niej: „zawrócić i czekać”. Odeślij go – rzucił do Skana – niech nie zawraca nam dupy. Omawiamy strategię. A jak będzie stawiał opór, to zwiąż i zostaw. Ktoś z Cambrii go znajdzie. – Tak jest. – Przyboczny zawrócił koniem i zniknął w mroku. Mężczyźni naraz stracili dobry humor.
– Może należałoby go wysłuchać? – zaczął ostrożnie Karin. – Ja już się nasłuchałem – przerwał mu Ostatni. – A ja się i nasłuchałem, i napatrzyłem – dodał Amre. – Poza tym, czym ty się przejmujesz? – spojrzał na Karina. – Jedziemy łamać blokadę, nie? Zaśmiali się. Na tyłach zaczęło się jakieś zamieszanie, po czym nadjechał galopem Skan, a za nim… Wszyscy trzej jak na komendę ściągnęli wodze. A potem zjechali na bok, by nie wstrzymywać jeźdźców. Śnieżnobiały Shine oddychał ciężko po długim, wytężonym cwale. Równie ciężko oddychała dosiadająca jednorożca Gabriela, patrząc na Ostatniego, Amrego i Karina wielkimi oczami, w których malowały się ulga, że zdążyła, i obawa, jak ją przyjmą. – I po krótkim błysku – mruknął Amre. – Co tu robisz? – zwrócił się do dziewczyny odpychającym tonem. – Jadę z wami? – odparła niepewnie. – Skan – oficer patrzył teraz na przybocznego – jakie dostałeś rozkazy? – Związać i zostawić, ale Wasza Miłość, to przecież… – jęknął tamten, wskazując błagalnym wzrokiem Gabrielę. – Poprowadź kolumnę – mruknął doń Sirden. – My zamienimy kilka słów z Jej Wysokością i dając godną oprawę, odślemy z powrotem do Amarkandy. Skan pognał na czoło. Ostatni zeskoczył z konia. Amre i Karin uczynili to samo. Dziewczyna zsunęła się z grzbietu Shine’a i stanęła naprzeciw tych, których skrzywdziła, kuląc odruchowo ramiona. Mijający ich szereg za szeregiem żołnierze patrzyli z ciekawością na swą panią, która pojawiła się wśród nich tak niespodziewanie, ale ona widziała tylko tych trzech, a właściwie jednego: Sirdena. Na Karina i Amrego nie śmiała jeszcze spojrzeć. – Przepraszam – wyszeptała. – Wybacz mi, jeśli potrafisz. Kat patrzył na nią z twarzą zupełnie nieruchomą. Ileż bólu zadała mu ta dziewczyna… Czy teraz, gdy on pogodził się już z tym bólem i właśnie podąża swą ostatnią drogą, ona myśli, że może pojawić się ot tak, powiedzieć „przepraszam” i sprawa załatwiona? Pokaja się, uśmiechnie słodko, a on przyjmie ją z otwartymi ramionami? Nagle, nim zdążył zareagować, rzuciła mu się na szyję i całując go raz po raz po policzku, zaczęła
błagać: – Przepraszam, wybacz mi… Proszę, wybacz… – Łzy skapywały na kołnierz jego kurty. Ramiona same zamknęły się na drobnych, drżących plecach. Pochylił głowę i przytknął usta do pachnących wiatrem włosów. – Na bogów, dziecko, nie rób mi tego więcej – wyszeptał zduszonym głosem. Pokręciła głową: – Nie zrobię. Już nigdy – po czym oderwała się od niego i stanęła przed Amrem. – Zmądrzałaś? – zapytał, ocierając szorstką dłonią mokre policzki dziewczyny. – Dzięki tobie i… Anaeli. Tak. Zmądrzałam. – Chwyciła tę dłoń i nim oficer zdążył ją cofnąć, ucałowała. Wyrwał się i odwrócił głowę, ale zaraz i on przytulił dziewczynę, rad, że zdążyła. Że ocaliła nie jego, Amrego Shanona, ale tego, na którym w tym momencie spoczęły złoto-zielone oczy. Gabriela wysunęła się z uścisku ojca, by stanąć przed Karinem. Wybacz mi – błagała wzrokiem, ale on ani drgnął. Gabriela zaś nie była w stanie unieść rąk, by przebłagać ukochanego dotykiem. Staliby tak naprzeciw siebie w nieskończoność, gdyby nie Amre. – No, przytul ją, głupcze! – sarknął, po czym strzelił mężczyznę w plecy, aż ten po prostu wpadł na Gabrielę, odruchowo chwytając ją wpół. Wtuliła się weń całym ciałem, czując ciało mężczyzny od nóg aż po szyję. On obejmował ją i zdrową ręką, i kaleką, przyciskając tak silnie, jakby chciał ją zmiażdżyć, ukarać za te wszystkie parszywie samotne noce. Za łzy, ból i rozpacz. I za wyrzuty sumienia, które go gryzło nie mniej niż poczucie krzywdy. Nagle odsunął te wszystkie uczucia i olśniło go: odzyskał ją! Trzyma dziewczynę, którą kocha ponad życie, swoje dopełnienie, teraz w ramionach! I tak już zostanie! Poczuł falę gorąca, zalewającą go od serca po lędźwie. Zdusił jęk i odsunął się odrobinę, by nie poczuła, jak bardzo jej pragnie. Wstręt! – Zesztywniała nagle. – Czuje do mnie wstręt! – Rozumiem. – I ona się cofnęła. – Przepraszam. Co rozumie? Za co przeprasza?! – uświadomił sobie, że nagle znów ją traci. Ale dlaczego?! Co jej zrobił?! – Pani Gabriela myśli, że czujesz do niej wstręt – odezwał się nagle w jego umyśle głos Shine’a. – Wstręt?! – Karin krzyknął cicho, a ona cofnęła się jeszcze dalej, zraniona do żywego.
Jednym skokiem był przy niej, w następnej chwili krępował dłonią nadgarstki dziewczyny, a ustami wpijał się w jej usta. Oderwał się na chwilę, by wyszeptać jej wprost do ucha: – Kocham cię i pragnę aż do bólu. Gdyby nie ci wszyscy – wskazał wzrokiem mijających ich żołnierzy – wziąłbym cię tu, teraz, tak, byś krzyczała z rozkoszy, płosząc konie. – Więc zrób to – odszepnęła. – Weź mnie, tu i teraz. Puścił jej ręce i zsunął dłoń niżej, przyciskając lędźwie do jej łona. Posłała ponad jego ramieniem przepraszające spojrzenie Amremu i Sirdenowi. Oczy dziewczyny jaśniały tak jak gwiazdka na jej czole. – Rozumiem, że zamarudzicie jakiś czas na tyłach, a po… hmm… tym nas dogonicie? – zapytał z rozbawieniem Ostatni. Nie odpowiedziała, chowając spłonioną twarz we włosach Karina. Czekała potem, cała drżąca, aż minie ich ostatni szereg rzucających między sobą rubaszne komentarze żołnierzy i dopiero wtedy podniosła oczy, napotykając płonące spojrzenie rubinowych źrenic. Mężczyzna, bez jednego słowa, rzucił płaszcz na mokrą od porannej rosy murawę, złożył na nim Gabrielę, podwinął jej suknię, nie bawiąc się w rozpinianie haftek, raz jeszcze spojrzał pytająco w złoto-zielone, teraz niemal czarne z pożądania źrenice ukochanej, i… wziął ją. Wziął tak, że krzyczała z rozkoszy, płosząc budzące się ptaki. Słońca stały już wysoko na niebie, gdy Karin wypuścił wreszcie dziewczynę z objęć. – Musimy ruszać – rzekł, całując po każdym słowie jej cudownie słodkie usta. – Ty do Amarkandy, ja z nimi. Ujęła jego kochaną twarz w dłonie i rzekła, patrząc mu prosto w oczy: – Nie rozstanę się z tobą już nigdy. Jeżeli jedziemy, to razem. – Pocałowała go po raz ostatni, a potem wstała, wygładzając pogniecioną suknię. – Gdzie właściwie zdążaliście? Po co ci żołnierze? – Chciałaś, byśmy wycięli w pień Lanorów. Właśnie jechaliśmy wykonać rozkaz. – Uciekł wzrokiem. – Ale Lanoria jest chroniona blokadą. Jak chcieliście ją przekro…? – Urwała, bo dotarło do niej, co wszyscy trzej zamierzali uczynić. I dlaczego wszyscy trzej, choć Amre powinien być w Feri’anie, a Karin w Nolandii, znaleźli się tu: u boku Sirdena. – Aha… Potrójne samobójstwo! Czy żołnierzy też mieliście za sobą pociągnąć? – W jej głosie zabrzmiał gniew. – Żołnierzy nie – odpowiedział spokojnie. – Nadal będziecie umierać czy mogę zdjąć blokadę przed atakiem?
– Teraz jedyne, czego pragnę, to żyć. – Zamknął jej usta pocałunkiem i całował dotąd, aż nogi się pod nią ugięły i zaczęła pojękiwać. – Wierzę ci – odparła, gdy odzyskała oddech i władzę w kolanach. – Jedźmy więc. Karin chwycił dziewczynę wpół i posadził na grzbiecie Shine’a. – Dziękuję, Shine – wyszeptał. Cień posłał mu przyjazne spojrzenie. – Tylko bez komentarzy – zastrzegł Karin, gdy oboje z Gabrielą dogonili czoło oddziału, dołączając do Sirdena i Amrego. Obydwaj z trudem utrzymali powagę. – A pytania mogą być? Amre, słysząc to, parsknął śmiechem. – Sirden! – krzyknął rozsierdzony Karin i dźgnął nogą ogiera niosącego kata, aż zwierzę skoczyło w bok. – Pytam zupełnie serio. – Ostatni ściągnął wodze, równając do szeregu. Amre znów się zaśmiał. Gabriela, jadąca do tej pory ze spuszczoną wstydliwie głową, obrzuciła ich wszystkich zdumionym spojrzeniem. Nigdy nie widziała, by Amre się śmiał! Ostatniego rozprawiającego tak żartobliwie też nie! Co tu się właściwie…?! – Jechaliście na śmierć! – rzuciła, rozgniewana tą niezrozumiałą, by nie rzec: niestosowną wesołością. – Owszem – rzekł Amre, zamiast zaprzeczyć. Tym razem Sirden nie potrafił powstrzymać parsknięcia. – I to was tak bawi?! – A, jakoś tak przyjemnie nam się we trójkę jechało – rzekł Amre. – Co mieliśmy się smucić… Gabriela spojrzała na Karina oskarżycielskim wzrokiem, ale uciekł spojrzeniem, choć i on był wyraźnie rozbawiony. – Ja mam pytanie – przypomniał Ostatni. – Co pani Ferrinu tutaj robi? I jest to pytanie nie do niej, bo jej odpowiedź znam: „jadę z wami”, ale do jej, hmm… ukochanego, który miast chronić władczynię, przywiódł ją z powrotem na wojnę.
– Zdejmie blokadę. Przecież nie będziemy już teraz umierać – wyjaśnił Karin. – Ona to raczej umie zakładać blokady, na ludzkie serca… – Daj spokój, Amre. – Możecie przestać mówić tak, jakby mnie tu nie było? – wycedziła Gabriela. – I co za „ona”? Ja mam imię! – Dobra, panowie, poważniejemy. Plany uległy zmianie. Gabriela do nas wróciła, trzeba załatwić Lanorów i wracać na swoje miejsca: Amre do Amarkandy, ja z Gabrielą do Feri’any, a Karin do Nolandii. Karin, nie przerywaj mi, wiem, że już teraz przysięgliście się nie rozstawać ani na chwilę, ale nim zostaniesz księciem małżonkiem, masz obowiązek przekazać władzę nad prowincją. Tak? Tak. I kyriech trzeba jeszcze zaprzysiąc. I nałożyć blokadę na Nienazwane. To wszystko trochę potrwa. Jutro równamy z ziemią, czy raczej z poziomem morza, Przeklętą Wyspę, potem każdy przejmuje swoje obowiązki, bo słyszałem, że Wielki Ferrin, ledwo powstał, już zaczyna się sypać. Spokojnie, Gabrielo, nie oskarżam cię. Byłaś… w niedyspozycji. Takie są plany na najbliższe dni. Teraz pytanie do pani Ferrinu: czy wiesz, jak się zdejmuje blokady? To dosyć istotne w naszej obecnej sytuacji. – Nie mam pojęcia – odparła zgodnie z prawdą – ale coś wymyślę. – A jeżeli spłoniesz, nim wymyślisz? – Już raz przeszłam przez tę samą zieloną kurtynę – przypomniała mu. – Tak. I przeleżałaś rok w katakumbach. – Ale wtedy nie miałam złotej gwiazdki na czole – odcięła się. – Może ty wiesz? – zapytał Sirdena Amre. – Byłeś przy czymś takim? – Nigdy – kat pokręcił głową. – Znasz jakieś rytuały? Zaklęcia? Znów przeczenie. – Będę musiała improwizować – westchnęła dziewczyna. – Nie boisz się? Jeżeli ci się nie uda… – Wiesz, Sirden, przeżyłam już tyle, że niczego się chyba nie boję. Oprócz utraty Karina. – Wyciągnęła rękę do jadącego obok mężczyzny, ten uścisnął ją. – Na bogów! – Amre uniósł oczy ku niebu. – Teraz co popas i co noc będą znikać oboje, by… zbierać jagody. I to kto: moja córka i mój przyjaciel. Czy ja ci, Karin, nie powinienem wbić sztyletu
w plecy, za… hmm… konsumpcję tych jagód bez ślubu? Tym razem śmiali się we czworo. – Jestem gotów tu obecną pojąć za żonę w każdej chwili. Nawet teraz. Mężczyzna chwycił jadącą tuż obok dziewczynę, ściągnął ją z grzbietu jednorożca i posadził przed sobą. Natychmiast poczuła i jego pożądanie, i własne, aż zdławiło ją w gardle. Karin ujął ją pod brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy. – Gabrielo dell’Soll, ja, Karin dell’Amar, mając bogów za świadków, biorę ciebie, kochana, za żonę ze wszystkim, czym pragniesz mnie obdarzyć, nawet jeśli cały wspaniały Ferrin oddasz komukolwiek, i przyrzekam ci być wiernym, dobrym i kochającym mężem, aż do śmierci i nawet po niej. Patrzyła na niego, nie wiedząc, czy mówi poważnie, czy sobie żartuje, ale on najwyraźniej nie żartował. Złożył ślubowanie, a teraz niezręcznie, nie mając drugiej dłoni, by sobie pomóc, usiłował wręczyć jej lordowski sygnet. – Czy taki ślub będzie ważny? – zapytała oszołomiona. – Jest mąż, jest pierścień, są świadkowie… – odparł Sirden, równie zdumiony jak ona. Wiedział, że Karin kocha jego małą dziewczynkę, ale nie przypuszczał, że aż tak! Gdyby miał tę świadomość parę dni temu, nie zraniłby ani jej, ani jego tamtą, faktycznie podłą, prowokacją! Otrząsnął się. Gabriela powtarzała właśnie słowa przysięgi, wsuwając na serdeczny palec sygnet Karina. – Nie wierzę… – usłyszał szept Amrego. Spojrzał nań. Oficer miał łzy w oczach. – Gdybyśmy wszyscy trzej wjechali w tę pieprzoną blokadę… To my byliśmy okrutni i egoistyczni, nie ona. Ech, bracie… – Pokręcił głową i zwrócił się do Karina głosem drżącym ze wzruszenia: – Oddaję ci ją, Karin, tę moją córkę za żonę – rzekł na głos. – Żyjcie długo i szczęśliwie, mając wasz Ferrin w sercach. Gabriela przytuliła się tylko do swego męża, a ten ucałował kasztanowe włosy i dalej jechali w milczeniu. Oczywiście, tak jak przewidział Amre, na każdym popasie Gabriela z Karinem zostawali w tyle, nadrabiając stracony czas. Nawet gdy jechali na czele, obok Sirdena i Amrego, starali się stykać przynajmniej skrawkiem płaszcza. Byli tak nierozłączni, jak bywają tylko Cień i jego pan. Amre patrzył na to niby z pobłażliwością, w głębi duszy zaś zżerała go zazdrość, że jemu nigdy nie dane było tak kochać i być kochanym. Stał się milczący i chmurny, jak to zwykle on. Pochmurniał z każdym krokiem także Ostatni. – Nie podoba mi się to – rzucił podczas któregoś postoju, gdy jak zwykle dwoje młodych skryło się w pobliskim zagajniku.
– Daj spokój. Są dorośli. – Amre dorzucił drew do ognia. – Nawet zostali poślubieni w obliczu bogów. – Nie o tym mówię! – przerwał mu kat. – Jak dla mnie mogą kochać się zawsze i wszędzie… – Więc o co ci chodzi? – Oficer spojrzał nań z nagłym niepokojem. – Jedziemy do Lanorii. Na wojnę. Ja, ty, pan młody i panna młoda. Czy pomyślałeś, co się stanie, gdy jedno z nich zginie? – Sirden, na bogów, nawet tak nie myśl! – Myślę. I mówię: nie podoba mi się to. Nawet jeżeli Gabriela szczęśliwie zdejmie blokadę… On wejdzie z nami do środka. – Ona też – dorzucił oficer. Kat opadł na ziemię obok ogniska, wspierając się plecami o grzbiet swego wierzchowca. – Masz pomysł, jak ich zatrzymać? – Amre patrzył nań pytająco. – Właśnie przyszedł mi jeden do głowy. Trzeba zatrzymać jego, wtedy ona przy nim zostanie. – Co proponujesz? – Który z nas jest lepszy w walce: ja czy ty? – Zdecydowanie ty – odparł Amre. – Więc jutro, przed atakiem, obrażę Gabrielę tak, że Karin rzuci się na mnie z mieczem. Ja w samoobronie chwycę swój, ranię Karina… Amre, półleżący do tej pory, aż usiadł. – Możesz go niechcący zadźgać! – Amre… – Sirden uśmiechnął się z politowaniem. – Ja? Niechcący? Jednorękiego przeciwnika? – A jeżeli Gabriela się przyłączy, gdy go ranisz? Wiesz, jak ona potrafi przyłożyć energią, gdy się zdenerwuje… – Twoja w tym głowa, by mnie ocalić. A jeżeli się nie da, by ocalić i ją, i jego. Masz tutaj – rzucił oficerowi bezcenną linkę z tytanianu – w razie gdyby trzeba było Gabrielę związać. – Znienawidzi nas za to ponownie – mruknął oficer. – Musi to więc wypaść bardzo naturalnie. Taki jest plan, chyba że wymyślimy do rana inny. Rano dojedziemy do Lanorii i będzie za późno na planowanie.
Oficer padł na wznak, patrząc niewidzącymi oczyma w gwiazdy. Co za parszywe życie… Dlaczego nie mógł po prostu jechać przed siebie, szykując się do walki? Dlaczego musiał planować atak przyjaciela na przyjaciela i pętanie tytanianem własnej córki? – Lordzie Sirdenie, poruczniku Shanon – usłyszeli nagle głos Shine’a, który niczym duch pojawił się między nimi – ja ich zatrzymam. Otworzyła oczy, natrafiając na rubinowe spojrzenie. Leżał na boku, gładząc ją po policzku. – Co się stało? – wyszeptała słabym głosem. Uśmiechnął się, nieco zażenowany. – Cóż… Przed chwilą zemdlałaś z rozkoszy. Zaśmiała się cicho, chowając twarz na jego piersi. – To niemożliwe, by być tak szczęśliwą. Oni nie pozwolą nam długo się sobą cieszyć… – Kto? Amre z Sirdenem? Gabrielo… Niczego bardziej nie pragną, byś po tym wszystkim była szczęśliwa. – Karin zamknął oczy, tuląc do siebie dziewczynę zdrową ręką. Pamiętał słowa kata: „Będziesz gnił trzysta sześćdziesiąt osiem lat w Międzywymiarze, jeśli ją skrzywdzisz”, i nie bał się Międzywymiaru. Bał się, że ją skrzywdzi. – Nie Amre i nie Sirden – zaprzeczyła. – Bogowie. Są zazdrośni o nasze szczęście. Położył dłoń na jej ustach. – Nie myśl o tym i nie mów tak. Jesteśmy wreszcie razem. Tylko to się liczy. Usłyszeli stukot końskich kopyt i podnieśli głowy. Karin przykrył dziewczynę płaszczem. To nadjeżdżał przyboczny. – Wybaczcie, Wasza Wysokość, książę – Skan skłonił się – lord Sirden wzywa na odprawę. – Zawrócił koniem i znikł w mroku nocy. – Książę? – zdziwił się Karin. – Jesteś teraz Wielkim Księciem Ferrinu – uśmiechnęła się Gabriela. – Przyzwyczajaj się. Dowódcy oddziałów otaczali ognisko zwartym kręgiem, ale rozstąpili się, gdy nadjechał Karin z Gabrielą. Sirden obrzucił przybyłych uważnym spojrzeniem, jak to on, i wskazał im miejsce obok siebie. Obaj z Amrem pochylali się nad rozwiniętą mapą. – Możemy zaczynać? – zapytał. – Są wszyscy? Gdzie dowódca siódemki?
– Już jestem, Wasza Miłość. Jeden z koni okulał… Sirden skinął głową. – Wyjedziemy wprost na portal, który będzie zamknięty – wskazał miejsce na mapie, zaznaczone czerwoną kreską. – Ale to nie będzie miało znaczenia, bo blokada opadnie, gdy tylko pani Gabriela ją zdejmie. Na wyspę od portalu prowadzi wąska brukowana droga, by można było przejść suchą stopą, ale to też nie jest ważne – ma szerokość dwóch konnych i nikt normalny nie puści się nią z atakiem, bo zostanie zmasakrowany przez kuszników. Zajmiemy więc pozycje wzdłuż wybrzeża, wyspę dzieli od lądu mielizna, morze sięgnie najwyżej końskich grzbietów – spada blokada, my ruszamy. Wiedzcie, że wielu z was zginie w pierwszych minutach, przeprawa przez mieliznę będzie najtrudniejsza, bo jesteśmy bezbronni i wystawieni na strzały, a oni uzbrojeni w kusze i gotowi do odparcia ataku. Wiedzcie też, że innej drogi nie ma. Jeżeli któryś z was uważa, że prowadzę was na pewną śmierć i to atak samobójczy, może wracać do Tamilu. Pozostawiam to waszej decyzji i powtórzycie to naszym ludziom. – Jesteśmy żołnierzami, Wasza Miłość. Służymy po to, by umrzeć w walce – odparł któryś. Reszta pokiwała zgodnie głowami. – Lanorowie będą się bronić do ostatka, zresztą nie mają wyjścia, bo nie jedziemy tam z sąsiedzką wizytą, ale by ich wyciąć. Do ostatka. Prawdopodobnie wezmą na zakładniczki więzione tam elfie. Mogą się nimi osłaniać. Trudno. Wam nie wolno się zawahać. Każda sekunda zwłoki, każdy wstrzymany cios to jedna ofiara więcej. – Mamy nie zważać na zakładniczki? – upewnił się któryś. – Tak – odparł krótko Ostatni. – Lordzie dell’Sir – zaczęła Gabriela, zwracając się doń oficjalnym tytułem – nie wolno mordować niewinnych kobiet. Sirden wstał, bez słowa pociągając ją za sobą poza krąg żołnierzy. Wbił ją plecami w pień drzewa i rzekł cichym, groźnym głosem: – A tobie nie wolno podważać słów dowódcy przy podkomendnych, chyba że przejmujesz dowodzenie. – Zaprzeczyła, spuszczając głowę. – I nie mów im, że będą kogoś mordować, na bogów! Sama wysłałaś nas tutaj, pamiętasz? – Nie pomyślałam, że mogą ucierpieć te młode dziewczyny – odrzekła skruszona. – To twój rozkaz i twoja decyzja. Jeszcze możesz nas zawrócić. Lanoria nikomu nie zagraża. Gabriela zacisnęła powieki, przypominając sobie zaszczutą nastolatkę w ciąży, jej puste oczy, roztrzęsione ręce… Jeżeli tamta dziewczyna ma tak żyć przez następne setki lat, to lepiej dla niej, gdy umrze o świcie. – Jeżeli masz jakiś pomysł, by ocalić te kobiety, powiedz. Wysłuchamy, a jeśli będzie dobry, na
pewno skorzystamy, tylko, dziewczyno, nie podważaj mojego autorytetu w przeddzień bitwy! Zaufaj mi, w przeciwnym razie oni przestaną mi ufać. – Dobrze, już dobrze. Przepraszam… – Wyrwała ramiona z jego uścisku i wróciła do kręgu, rozcierając miejsca, gdzie zaciskał palce. Sirden klęknął przy ognisku i pochylił się nad mapą. – Gdy dotrzemy na wyspę, oddziały od jednego do czterech otoczą ją od strony otwartego morza – zakreślił półokrąg. – W morzu żyją inteligentne istoty, na których grzbietach Lanorowie mogą próbować uciec, a naszym zadaniem, przypominam, jest wyrżnąć wszystkich, co do jednego. Żołnierze przytaknęli zgodnie. Całe wieki bali się i nienawidzili płatnych zabójców, którym oddawali własne córki na wieczną niedolę. Przyszedł czas zapłaty. Tym razem nie w złocie i kobietach… – Oddziały pięć do dziewięć wjeżdżają do zamku w wiadomym celu. Oddział dziesiąty trzyma się mnie, pozostając w dyspozycji, a jeżeli polegnę, to Amrego. Następnym w kolejności jest lord Karin, to znaczy książę Karin – uśmiechnął się złośliwie do zażenowanego mężczyzny, potem Skan – wskazał przybocznego. – Po bitwie zbieramy się tutaj. Pytania? – Jaką mocą władają? – Nie wiem – odparł Sirden. – Wasza Wysokość? Ty tam byłaś, moja pani… Oczy wszystkich żołnierzy spoczęły z niedowierzaniem na młodej władczyni. Jak to: była tam? – Jak to: Jej Wysokość była? U Lanorów?! – wykrzyknął któryś. – Owszem, pani Gabriela została przez nich pojmana i uciekła z wyspy, przełamując uwarunkowanie i blokadę – oznajmił wszem wobec Ostatni, a niedowierzanie w oczach mężczyzn zmieniło się nagle w szacunek. Nawet nie przypuszczali, że można przełamać uwarunkowanie, nie mówiąc już o blokadzie! – Wasza Wysokość? Gabriela ocknęła się z zamyślenia. Wspomnienia o wyspie nie należały do miłych… – Przy mnie żaden nie użył żadnej mocy. Przy mojej matce, pani Anaeli, również nie. Byłabym jednak ostrożna i przygotowana na to, że władają i energiami, i… Zakazaną Mocą – dokończyła, krzywiąc się lekko. Nie chciała ich straszyć, ale musieli być gotowi i na taką śmierć. – Co wtedy? Co będzie, gdy zaczną siec czernią jeszcze podczas przeprawy? – zapytał cicho któryś z dowódców. – Nie pociągnę swoich ludzi za sobą w Międzywymiar. Cofną się. – Nie będziesz miał wyjścia, żołnierzu – odparła zimno Gabriela, ponownie zaskakując wszystkich tym tonem. – Gdy zdejmę blokadę, Ferrin stanie przed tymi bestiami otworem. Nie będziecie mieli dokąd się cofnąć ani gdzie uciec. Przed wami jest tylko jeden kierunek: do przodu.
Milczeli, obracając w myślach jej słowa. – Pocieszę was: nikt nie włada Zakazaną Mocą lepiej niż ja i Sirden. Oboje mamy w tym sporą praktykę. Żaden Lanor nie może się z nami równać, a my na pewno nie będziemy ich oszczędzać. Prawda, lordzie? – Zwróciła zimne spojrzenie na Ostatniego. – Prawda. Ja użyję czarnej energii bez wahania. – Ty nie, bo będziesz zajęta swoim Cieniem – dokończył w myślach, modląc się, aby tak było. Zanosiło się na niezłą jatkę. – Mamy nad Lanorami pięciokrotną przewagę – uspokoił ich na koniec. – Jeszcze jakieś pytania? – Muszę was o czymś uprzedzić – odezwała się Gabriela. Ponownie oczy zebranych spoczęły na niej i ponownie nieco się tym speszyła. – Gdy będziemy przekraczać mieliznę, nie wolno zatrzymywać się w wodzie, szczególnie rannym. Krew przyciąga morskie drapieżniki zwane rajkinami – tu aż musiała objąć się ramionami, taki chłód ją obleciał. – Atakują właśnie na mieliźnie. – Jak w razie czego się przed nimi bronić? – tym razem zadał pytanie Amre. Przełknęła głośno, przypominając sobie ogromnego białego rekina, który był ponoć… młody. – To ryby. Spore, ale tylko ryby. Jak je zabić? Może cios w oko? W bok? W brzuch? – Spore, czyli…? – indagował Amre. – Musimy być przygotowani na wszystko… Jezu, naprawdę chcesz to wiedzieć?! – spojrzała nań ze złością. – Długości trzech koni. Może nawet czterech. Usłyszała zbiorowe westchnienie i nie było to westchnienie ulgi, lecz zgrozy. – Rzeczywiście „spore” – mrukną z przekąsem Amre. – Musimy jak najszybciej dotrzeć na wyspę – rzekła z naciskiem Gabriela. – Pierwsza krew ściągnie rajkiny z połowy morza. Tym ich dobiła. Już pierwsze jej słowa, że nie mają odwrotu, bo wtedy Lanorowie ruszą na Ferrin, były deprymujące, a te, że morze za ich plecami zakotłuje się od kilkumetrowych bestii, po prostu załamały dzielnych skądinąd wojaków. – Nie martwcie się – rzekła raźno. – Ja sobie z rajkinami poradziłam, więc wy tym bardziej… – Z rajkinami również? – zapytał któryś słabym głosem. – Skoro dałam radę smokom… – zawiesiła znacząco głos. Sirden parsknął śmiechem. – No tak. Rajkin w porównaniu ze smokiem to Amre w porównaniu ze mną.
Oficer poderwał głowę, rzucając mu ostre spojrzenie, ale śmiech dowódców, który był im potrzebny po mrożących krew w żyłach wieściach, sprawił, że tylko szturchnął tamtego pod żebra. Śmiech ucichł po chwili. – Jak będziemy wracać z rannymi przez mieliznę pełną bestii? – Ja się nimi zajmę – odparła Gabriela pewnym głosem. – Mogę spytać: jak? – Sirden uniósł brwi. – Wezwę merliny – wzruszyła ramionami. – One sobie poradzą. I to z radością. To te morskie istoty, na których mogą uciekać Lanorowie – wyjaśniła. – Jestem z merlinami zaprzyjaźniona. – Niczym już chyba nie jesteś w stanie nas zaskoczyć, moja pani. – Ostatni spojrzał na Gabrielę z uznaniem. – Niczym oprócz tego, że jej z nami nie będzie – rzekł Amre parę minut później, gdy odprawa zakończyła się. – Jak damy radę bez niej, jeżeli Lanorowie użyją energii, a Gabriela podczas odwrotu nie zwoła tych tam merlinów? Czy ktokolwiek wróci na brzeg? – Nie wiem, Amre, i nie interesuje mnie to. – Sirden położył się, okrywając płaszczem. – Ja mam chronić ją, a nie żołnierzy. Poza tym przypominam ci, że my dwaj udaliśmy się w ostatnią drogę. – Też prawda. Czyli nic się nie zmieniło? Shine zatrzymuje ją po zdjęciu blokady? – Tak, o ile w owej blokadzie Gabriela nie spłonie.
ROZDZIAŁ XII
OSTATNIA BITWA
Wyspa, cicha i pusta, leżała przed nią skąpana w promieniach wschodzących słońc. Za nią, rozciągnięci w czwórszereg, czekali gotowi do ataku żołnierze w barwach Amarkandy, Saskii i Cambrii. Tamil był gotów na przyjęcie rannych. Obok Gabrieli stał z mieczem w dłoni Karin, po jej drugiej stronie Amre. Sirden miał poprowadzić wojsko i tam też, wśród żołnierzy, było jego miejsce. – I co teraz mam zrobić? – spytała szeptem. – Idź, aż ci się droga skończy. – Karin dotknął jej ramienia kikutem dłoni, chcąc choć tak dodać dziewczynie otuchy. – Potem będziesz wiedziała, co zrobić. Kto jak kto, ale ty na pewno będziesz wiedziała. – Uśmiechnął się do niej. Jego bezgraniczna wiara dodawała Gabrieli skrzydeł. – To czekajcie. Aż mi się skończy ta droga – odpowiedziała pełnym wdzięczności uśmiechem, a potem, nagle zdecydowana, ruszyła. Zieleń rozbłysła przed nią tak nagle i tak jasno, że dziewczyna stanęła jak wryta. Wyspa zniknęła. Blokada lśniła jadowicie, ostrzegawczo. Wszyscy wstrzymali oddech. Gabriela wpatrywała się przez chwilę w kurtynę, wznoszącą się od ziemi aż po niebiosa, a potem powoli wyciągnęła miecz. Czarny Tytanian. W drugą dłoń chwyciła Amirin, swój medalion, rzekła głośno i dobitnie: – Jestem Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu – i wbiła miecz w blokadę. Błysk oślepił na moment ludzi, a huk spłoszył konie. Zielona kurtyna pękła niczym kryształ i spadła na ziemię w miriadzie szmaragdowych kropli. Gabriela stała jeszcze chwilę, oniemiała, a potem odwróciła się z triumfalnym uśmiechem do Amrego i Karina: – Widzicie? Nie ma! Przenieśli osłupiałe spojrzenie ze znów widocznej wyspy na rozpromienioną dziewczynę. Gdy ktoś do tej pory miał wątpliwości co do jej tytułu i mocy, teraz się ich wyzbył. – Faktycznie. Nie ma – zgodził się Amre. – Jesteś… jesteś… – Zabrakło mu słów. – Skuteczna – podpowiedziała Gabriela i śmiejąc się, dosiadła Shine’a. Obaj mężczyźni poszli w jej ślady i stanęli po obu stronach jednorożca.
Sirden dał ręką rozkaz. Konni ruszyli. Po chwili zrównał się z nimi i całą czwórką pognali ku plaży. Na wyspie zapanowało poruszenie. Na blankach i w oknach pojawili się kusznicy. Twierdza była gotowa do odparcia ataku. Konie wyciągnęły się w cwale. Nagle Shine potknął się, tak że Gabriela ledwo utrzymała równowagę, a potem padł jak ścięty. Dziewczyna przeleciała przez głowę jednorożca i skuliła się, by nie stratowały jej rozpędzone konie. Shine ostatkiem sił zasłonił ją własnym ciałem. Usłyszała: – Wrócę po nią! Cztery rzędy jeźdźców przemknęły po bokach niczym wicher. – Jezu… – wyszeptała, podnosząc się z trudem. – Shine… Shine! – Podpełzła do jednorożca. – Nic ci nie jest?! Shine! Cień nie odpowiadał. Leżał na brzuchu, tak jak padł, z wyciągniętą do przodu głową. – Shine, koniku, co ci jest?! – Zdjęta śmiertelnym strachem zaczęła szukać jakiejś rany czy złamania. Karin w biegu zeskoczył tuż przy nich. – Co się stało?! Trafili go?! – Nie wiem! – Płakała, próbując odwrócić jednorożca na bok. – Potknął się i upadł. Nie wiem! Shine, otwórz oczy, koniku… – Uspokój się! Grunt, że żyje. – Karin potrząsnął spanikowaną dziewczyną. – Oddycha. Znad brzegu morza dobiegły ich krzyki. Odwrócili się obydwoje, ze wzrastającą zgrozą patrząc na to, co się dzieje. Brać udział w bitwie to jedno. Widzisz wtedy tylko najbliżej walczących, czujesz ich strach albo ich euforię. Ty sam boisz się, albo wręcz przeciwnie: porywa cię odwaga. Ale obserwować krwawą jatkę z góry, nie mogąc zrobić nic, by pomóc przyjaciołom, by ich wesprzeć, to zupełnie co innego. – Dass’ratt – zaklął Karin, rozdarty między miłością a obowiązkiem. To samo czuła Gabriela. – Nie zostawię go! – krzyknęła zaciskając pięści. – A ja nie zostawię ciebie! – W głosie Karina była taka sama rozpacz i determinacja. – Shine, na bogów, ocknij się! – Przypadła znów do jednorożca. – Co ci jest, Shine?! Na pełen zgrozy jęk Karina poderwała się i znów stanęła obok niego.
Nacierający byli już w połowie drogi między brzegiem a wyspą i radzili sobie całkiem nieźle. Konie parły niezmordowanie naprzód, jeźdźcy trwali na ich grzbietach mimo ostrzału z góry i z przodu. – Co się stało? – szarpnęła Karina za rękaw. – Te bestie, o których mówiłaś… – wskazał gdzieś w bok i tym razem jęknęła Gabriela. Zza wyspy wyłoniła się pierwsza biała płetwa, z nią już następne pruły fale, wabione krwią rannych. – Boże, jaki wielkie – wyszeptała, niemal mdlejąc ze strachu. Usiadła ciężko i zacisnęła powieki. Jak im pomóc?! Jak im pomóc?! – Karin! – Spojrzał na nią. – Spróbuję wezwać merliny. Nie przeszkadzaj mi. To nie będzie łatwe. Kiwnął głową, zaciskając szczęki, Gabriela zaś zamknęła oczy i powoli zapadła we własną jaźń. Cięła morską toń, wyskakując na powierzchnię raz po raz w radosnym piruecie. Kochała morze, kochała słońce i kochała swoje stado. Lu, przywódca, płynął obok niej, powtarzając ruchy swojej samicy, bo ona właśnie była samicą Lu. – Lu – odezwała się nagle w ich języku, pełnym świergotu i gwizdów – musimy pomóc dwunogom. – To świetnie! – ucieszył się jej samiec. – A którym? – Tym koło wyspy. Tam toczy się wielka bitwa z rajkinami. – Wyspy broni granica, rajkiny nie przepłyną… – Nie ma już granicy. Rajkiny pożerają dwunogów. Musimy pomóc. – Ale będzie zabawa. Słyszeliście? – zaśpiewał Lu do reszty stada. – Płyniemy na bitwę z rajkinami! – Wspaniale! – Kiedy? – Teraz? – To płyńmy, płyńmy! – Kto pierwszy, ten wygrywa! Rozkrzyczane merliny na wyścigi ruszyły ku widocznemu w oddali skrawkowi lądu. – Lu! – krzyknęła do swego towarzysza. – Rajkinów są dziesiątki, tysiące! – Och, to będzie wielka bitwa, wielka, wspaniała bitwa, trzeba wezwać wszystkich! Merlin zanurkował i wydał tak przenikliwy dźwięk, że nawet ona poczuła na brzuchu rozchodzącą się podwodną falę. Potem następną i jeszcze jedną. To odpowiadały stada będące najbliżej. – Spieszmy się, Lu! – krzyknęła, gdy wyprysnął na powierzchnię. – Dwunogi umierają rozszarpywane przez rajkiny. W odpowiedzi ruszył jeszcze szybciej. Radośnie popłynęła za nim. A potem równie radośnie dopadła razem ze swym samcem pierwszą bestię i wbiła ząbki ostre jak małe brzytwy w jej brzuch.
Poczuła smak krwi i zaśmiała się zwycięsko. Szarpnęła. Rajkin zwinął się, przed jej oczami mignęły wielkie jak sztylety kły. Wyskoczyła nad powierzchnię i zatopiła zęby w płetwie grzbietowej śmiertelnego wroga. Zabawa rozpoczęła się… Woda była słodka od krwi. Oblizała wargi. Jakie wargi? Ona nie ma ust! Jest merlinem! – Budzi się. – Gdzieś z daleka dobiegł ją głos w języku dwunogów. W ludzkim języku, poprawiła samą siebie. – Gabrielo, kochana, jeśli mnie słyszysz, otwórz oczy. Poczuła uścisk dłoni i chciała wyskoczyć na powierzchnię, ciekawa, kto tak… – Gabrielo, wróć do nas! – Drugi głos, stanowczy, powstrzymał ją od skoku. Jakiego skoku? Ona przecież nie umie robić piruetów. Jest człowiekiem! – Boże – wyszeptała, podnosząc ciężkie powieki. Pochylający się nad nią odetchnęli z ulgą. – Co się dzieje? – próbowała unieść głowę, ale ta była ciężka jak bryła lodu. I jak lód na wiosnę, pękała. Z bólu. – Leż, nie ruszaj się, kochana. – Karin klęczał przy niej, wyciskając na przygryzione do krwi usta świeżą wodę. – Co się stało? – zapytała, próbując wstać, ale nim zdążył odpowiedzieć, przypomniała sobie wszystko jasno i wyraźnie. – Bitwa! Co z naszymi?! Shine?! Co z Cieniem?! – Już po bitwie. Nasi wracają. Shine ma się dobrze. Leży obok, na wyciągnięcie ręki. Spojrzała w prawo i chwyciła srebrzystą grzywę, przyciągając jednorożca do siebie. Przysunął się posłusznie bliżej. – Jakie straty? Amre? Sirden? – Jeszcze nie wiem… – Karin pokręcił głową, śmiertelnie znużony. Przez długie godziny to pędził w kierunku brzegu, to wracał do nieprzytomnej dziewczyny, klnąc z przerażenia i bezsilności. Patrzenie z daleka, jak giną jego towarzysze, i z bliska, jak rzuca się w majakach jego ukochana, było ponad siły mężczyzny. – Z tego, co widzę, brnie przez przeklętą mieliznę ponad połowa tych, co przeszli. Wiodą na luźnych koniach ocalone elfie. Jest dobrze. – A te… te… – nazwa nie przechodziła Gabrieli przez gardło – bestie nie atakują? – Na początku, podczas przeprawy, rzuciły się na rannych. Ale potem coś z kolei je zaatakowało i odpłynęły. Teraz morze jest po horyzont czyste. To ty je wezwałaś, te merliny, prawda? – Klęknął przy niej, gładząc dziewczynę po policzku. – Tak. Ja. – Ona też była śmiertelnie zmęczona. – Byłam jedną z nich. Potrząsnęła głową, by oprzytomnieć.
– Wyjedźmy powracającym naprzeciw. Shine, możesz wstać? – Mogę, moja pani, nic mi nie jest. Jednorożec podniósł się i pochylił, by mogła go dosiąść. – Jesteś pewna, że możesz jechać? Przed chwilą jeszcze byłaś nieprzytomna… – Karin chwycił dziewczynę za brzeg sukni. W odpowiedzi ruszyła stępem, przytrzymując się grzywy Cienia. Po chwili wjechali w wodę – Gabriela aż się zatrzęsła na wspomnienie wielkiej białej, ohydnej płetwy – i dopadli pierwszych powracających. – Wasza Wysokość – któryś z dowódców zatrzymał się przed Gabrielą. – Melduj – rzuciła krótko. – Zadanie wykonano. Straty własne: nie więcej niż jedna drużyna, straty chędożonych Lanorów: sto procent. Ludzie zbierają jeszcze naszych rannych i poległych – nie zostawimy na Przeklętej Wyspie nikogo. Potem podpalimy twierdzę. Skinęła głową, zmuszając się do zadania pytania, które ściskało gardło: – Lord Sirden? Lord Shanon? – Lord Sirden ranny, ale z tego co wiem, niegroźnie, lord Shanon… Dowódca zawahał się. – Co z nim? – zaniepokoił się Karin. – Szukają go. – Słucham? – Gabriela wbiła w żołnierza wzrok. – Jak to go szukają? – Nie ma go wśród rannych ani wśród zabitych. Lord Sirden z oddziałem dziesiątym przeszukuje raz jeszcze całą wyspę. Reszta dostała rozkaz powrotu na ląd. – Wskazał schodzące do wody jeden po drugim konie, które niosły jeźdźców, elfie, bądź poległych. Zwierzęta, bojowe rumaki, którym niestraszne było żadne niebezpieczeństwo, boczyły się, wchodząc do wody niechętnie i pod przymusem, żołnierze rozglądali się ukradkiem. Widać morskie bestie wystraszyły wszystkich śmiertelnie… – Nic nie rozumiem. – Gabriela oderwała oczy od przeprawiających się. – Przecież nie rozpłynął się w powietrzu… – W powietrzu może i nie, ale w wodzie owszem – odparł ponuro żołnierz. – Te chędożone rajkiny
mocno nas poszarpały, Wasza Wysokość. Gabriela minęła go bez słowa, ruszając w kierunku wyspy. Karin, coraz bardziej niespokojny, spiął konia, idąc w jej ślady. Sirden stał po drugiej stronie wyspy, wpatrzony w morze. Był obnażony do pasa, długie, srebrne włosy, zlepione krwią, odgarnął na prawe ramię, a Skan bandażował mu pospiesznie lewy bark. Gabriela zeskoczyła z grzbietu jednorożca i wpatrywała się ze zgrozą w ciało Ostatniego. Było silne i sprężyste, jak to u elfiego wojownika, no i prawie nagie, ale nie to zszokowało dziewczynę: skórę na plecach miał pociętą bliznami, a ona znała takie blizny – Sirden był chłostany, i to wielokrotnie. – Skąd je masz? – zapytała cicho, przeciągając po jednej palcem. Drgnął. – Za co cię karano? – Parę razy odmówiłem wykonania wyroku – rzucił przed siebie i odwrócił się do niej raptownie. Przybocznemu bandaż wypadł z rąk. – Nie kręćcie się, panie – sapnął. Gabriela bez słowa wyjęła płótno z rąk Skana, odwinęła je z barku i nawet nie przyglądając się specjalnie, przyłożyła zaczerpnięty jednym ruchem ręki błękit do krwawiącej od miecza rany. – Co ty tu robisz? – zapytał zimno. Przewróciła oczami. – Wiesz, to wasze ciągłe „co ty tu robisz” jest takie nudne. Nie możesz się wysilić choć raz na coś oryginalniejszego? Albo odpowiedzieć sam sobie: „ona tu jest”? Możesz założyć koszulę. – Cofnęła dłoń. Rana świeciła wąską kreską świeżej blizny. – Gdzie on jest? – Powiodła wzrokiem po horyzoncie. – Nie wiem. Szukają go. Gdy znajdą, wiedzą, gdzie szukać mnie – odparł Sirden odpychającym tonem. – Miałeś go u boku. Kiedy zniknął ci z oczu? – Głos dziewczyny stwardniał, tak jak spojrzenie utkwione w morskim bezmiarze. – Podczas przeprawy, gdy zaatakowały te… – Wiem – ucięła. Nie mogła nawet o tym myśleć. – Szedłem w pierwszym rzędzie… Nie mogłem po niego zawrócić, musiałem prowadzić ludzi! – krzyknął z rozpaczą i gniewem zarazem. – Wiem. Wracaj na ląd. Ja go odnajdę. – Nasi przeczesują wyspę…
– Nie ma go na wyspie. Wracaj z ludźmi na ląd i zostaw mnie samą. Jak zahipnotyzowana patrzyła w morze. Sirden coś odpowiedział, potem do niego ktoś coś rzucił, ale Gabriela nie zważała już na nic. Ruszyła do stromej ścieżki, prowadzącej na plażę. On tam był. Wiedziała to, a raczej wiedziała to tamta – Oui, samica merlina Lu – i sama brocząca krwią, nie mogła sobie poradzić z doholowaniem nieprzytomnego mężczyzny do brzegu. – Gabrielo, nie! – Coś chwyciło ją za ramię i próbowało wyciągnąć z wody, ale wyszarpnęła się wściekle. Ona nie była Gabrielą i nie lubiła plaży! Jej żywiołem było morze! Poczuła gładki grzbiet, uchwyciła się płetwy, zdziwiona, że ma się czym chwycić, i pognała na grzbiecie merlina przed siebie. – On nie jest ani martwy, ani żywy. Trochę napoczęty – tłumaczył merlin płynący obok. – Tak, tak, napoczęty – rozległy się zmartwione głosy. – Rajkin go napoczął i chce dokończyć, ale pilnujemy go. – Jesteśmy bardzo zmartwione. Woda chlusnęła dziewczynie w twarz. To ją otrzeźwiło. – Oprzytomniej, idiotko – warknęła sama do siebie. – Nie jesteś merlinem, bo nie mogłabyś zabrać Amrego ze sobą! Obejrzała się – na brzegu malały sylwetki Karina, Shine’a i Ostatniego. Przed nią unosiło się na wodzie ciało, podtrzymywane przez dwie istoty. Dookoła… dookoła morze aż kipiało od podwodnej walki. Przełknęła głośno ślinę, czepiając się mdlejącymi rękami płetwy. – Nie bój się, przywódco dwunogów, obronimy cię. – Merlin przeskoczył nad nią, opryskując plecy dziewczyny zimną wodą. Był zmęczony. Słyszała to i w jego głosie, i w głosach pozostałych morskich stworzeń. – Ciężka walka to była. – Oj, ciężka. – Ale zwyciężyliśmy. – Tak, tak, merliny są niepokonane! – zaśpiewały dookoła, ale nie tak radośnie i beztrosko jak zwykle. Podpłynęła na grzbiecie merlina do Amrego, chwyciła mocno za przód jego śliskiej od krwi koszuli i przyciągnęła oficera z całych sił do siebie. – Wracamy – rzuciła, nie patrząc na przecinane co chwila białymi płetwami morze. Merliny zakrzyczały radośnie. Tak jak ona na brzegu, tak one pragnęły znaleźć się na otwartych, bezpiecznych, wolnych od rajkinów wodach. – Będzie odpoczynek! – Będzie uczta! – cieszyły się, skacząc co chwila ponad Gabrielą. – Przekaż wszystkim merlinom, zwłaszcza stadu Lu, że dwunogi są im nieskończenie wdzięczne. Radują się i dziękują za pomoc. – Tak, tak, jesteśmy bardzo pomocne – ucieszył się z pochwały ten, który ją niósł. – Mamy zawrócić z tym, który nie chce?
– Czego nie chce? – Gabriela, skoncentrowana na utrzymaniu Amrego i siebie na obłych grzbietach, nie zrozumiała. – Nie chce wrócić! – Jak nie chce, to niech spada – mruknęła, otrząsając się z wody, bo dostała falą po oczach. – Mamy go zrzucić? – zdziwił się merlin. – Przecież jesteśmy pomocne! – Jesteście bardzo pomocne – zapewniła z żarem, bo właśnie wpływali na mieliznę. Sirden, Karin i kilku żołnierzy już parli ku nim przez wodę. Już chwytali oficera za ramiona, już wyciągali na brzeg. – Żegnajcie, merliny – krzyknęła, patrząc oczami pełnymi łez wdzięczności na wyskakujące ponad powierzchnię istoty. – Jesteście najkochańszymi merlinami na świecie. Będę was odwiedzać. Roześmiały się, szczęśliwe jak dzieci, i przekrzykując się w pożegnaniach, odpłynęły. – O, na bogów… – usłyszała i natychmiast ruszyła ku plaży. Sirden i Karin pochylali się nad nieprzytomnym, rozcinając mundur. – Takich ran jeszcze nie widziałem – wyszeptał Karin. Ja też nie – pomyślała, klękając. Udo i bark oficera były pocięte kłami ostrymi i długimi jak sztylety. – Shine, ty oddajesz energię, ja tamuję krwotoki – rzuciła. Jednorożec położył się bez słowa wzdłuż ciała Amrego i przymknął oczy. Ona zaś silnymi krótkimi uderzeniami błękitu zaczęła zamykać pocięte naczynia krwionośne. Gdy krwawienie ustało, odetchnęła chwilę – głowa bolała ją tak strasznie od czasu wejścia do jaźni morskiej istoty, że momentami widziała świat jak przez czerwoną mgłę – i zajęła się łączeniem mięśni, a potem skóry. Trwało to wieki całe, ale Gabriela była dokładna. Amre będzie zapewne surowy w ocenie jej pracy. – Shine, dosyć! – krzyknęła w pewnym momencie, czując, że aura jednorożca słabnie. – Zabierzcie go stąd. Mężczyźni usłuchali natychmiast, wydając rozkazy milczącym w nabożnym skupieniu żołnierzom. Zajęła się barkiem, który był w lepszym stanie niż udo: tu kły wbiły się i puściły, nie tnąc tkanek. Może Amre nie straci władzy w ręce… – Sirden, zabierz wszystkich na ląd. Merliny odpływają. Bestie wrócą – rzuciła przez zaciśnięte zęby. Jak ona nienawidziła tych białych bydlaków. Plaża dookoła opustoszała, co Gabriela zarejestrowała częścią umysłu niezajętą leczeniem.
– Dobra – wstała po kilku nieskończenie długich minutach. – Zbieramy się. We troje wciągnęli nieprzytomnego oficera na grzbiet jedynego sprowadzonego po stromej ścieżce konia i powiedli na górę. Tam czekały wierzchowce dla każdego z nich. I eskorta. Twierdza płonęła. Gryzący dym zasnuł niebo i ziemię. Konie przestępowały niespokojnie z nogi na nogę, słysząc trzaskanie płomieni i czując żar ognia. Dwaj gwardziści przywiązali Amrego do grzbietu zwierzęcia, by nie spadł podczas przeprawy, i wszyscy na złamanie karku pognali ku zbawczemu lądowi. Gdy w końcu dotarli z powrotem na zieloną łąkę, Gabriela rozpłakała się z ulgi, gotowa całować trawę. Ale walka jeszcze się nie skończyła. Dla żołnierzy tak. Oni odpoczywali, odwróceni do przeklętej wyspy i przeklętego morza plecami. Gabriela zajęła się tym, do czego ona i jej matka zostały powołane: leczeniem. Rannych opatrywali właśnie towarzysze broni, ale ciężkie obrażenia wymagały natychmiastowej interwencji. Jej interwencji. Dziewczyna, uderzając wiązkami energii, czasem przykładając rękę, niekiedy znieczulając ranę, by wyciągnąć bełt, przypominała sobie opisy bitwy o Cambrię i uśmiechała się lekko. Jeszcze niedawno – kiedy to było? – wyważała człowiekiem drzwi, nie panując nad mocą. Teraz była precyzyjna jak Anaela. Do bólu rąk precyzyjna. Pracowała z milczącą, zabójczą wręcz determinacją, niemal do zmroku, mimo prób oderwania jej od rannych, a to przez Sirdena, a to przez Karina. Gdy w końcu, zniecierpliwiona, sieknęła któregoś czerwienią, dali jej spokój. – Jeszcze tylko ten. I jeszcze ten – syczała sama na siebie, czując, że traci siły. – I jeszcze, do cholery, ten jeden. Czy oni nigdy się nie skończą? Była sama jedna. Głowa pękała jej z bólu. Nie miała armii czarodziejek i służących, a nikogo, komu mogła pomóc, nie chciała bez pomocy zostawić. – Jeszcze tylko ty, draniu – płakała niemal, dochodząc do ostatniego z rannych i wreszcie, gdy już zatamowała krwotok i precyzyjnie załatała tkanki, równie precyzyjnie padła twarzą w zagojoną ranę. Obudziło ją kołysanie. Leżała, wsłuchując się w miarowy stukot końskich kopyt, szczęk uzbrojenia o metalowe sprzączki, parskanie zwierząt i ciche rozmowy zmęczonych ludzi. Chłonęła wilgotny zapach nocy, końskiego potu, mijanych drzew. Powoli, rozkoszując się tym kołysaniem, spokojem i zapachem, otworzyła oczy. Tuż nad głową świeciła gwiazda Sarisa. Gabriela uśmiechnęła się, czując miłość i jednocześnie dojmującą tęsknotę. Patrzyła długą chwilę w najjaśniejszy punkt na ferrińskim niebie, a potem podniosła lekko głowę. Niesiono ją między czterema końmi, w czymś w rodzaju hamaku z dwóch związanych rogami peleryn. Opadła, poddając się kołysaniu. – Śpij, moja pani – usłyszała głos Shine’a. – Wszyscy są bezpieczni. Wracamy do domu. Wspomnienia następnych godzin i dni rwały się. Gdzieś ją niesiono w tej kołysce. Nad głową migały
pochodnie. Potem złożono ją w jakimś pokoju i… tu następowała czarna dziura. W czystej sukni, nie tak sztywnej od morskiej wody, znów gdzieś ją niesiono, ale nie rozpoznawała ani twarzy, ani głosów. Pozwalała się po prostu unosić. Delikatne dłonie obmyły rozpalone ciało. Na usta skapnęła wilgoć. Słyszała czyjeś imię, chyba to było jej imię, powtarzane raz po raz. Ktoś ją wołał. I znów następowała ciemność. Wyskoczyła ponad fale, śmiejąc się, i coś natychmiast ściągnęło ją w dół. Poczuła czyjeś palce, splecione z jej palcami, i ujrzała pochyloną głowę, wspartą na kikucie drugiej dłoni. Czarne włosy, opadające luźno, zasłaniały twarz. – Karin – szepnęła, bo tylko szept przeszedł przez wyschnięte gardło. Poderwał głowę. Rubinowe oczy rozbłysły. – Wróciłaś do nas, kochana – podniósł jej dłoń do ust i tak trzymał, patrząc na Gabrielę bez słowa. Rozejrzała się. Była w swojej sypialni. W Zachodniej Wieży zamku Feri’ana. Przez tarasowe okno, rozwarte na oścież, weszła lwiana, usiadła przy łóżku, przechyliła głowę, przyglądając się swojej pani bursztynowymi oczyma, po czym przeciągnęła po policzku dziewczyny szorstkim jęzorem. Gabriela jęknęła i otarła zaślinioną twarz przedramieniem. – Tęskniliśmy. Wszyscy. Nawet lwiany. – Karin nie puszczał jej dłoni. – Byłam chora? Przytaknął. – Niemal umarłaś i nikt nie potrafił ci pomóc. Nawet Shine. Nie wiedzieliśmy dlaczego, bo nie odniosłaś żadnych ran… – Ja nie. Ona była ciężko ranna. Umierająca – odparła w zamyśleniu Gabriela. – Ona? – Samica merlina, z którą się związałam mentalnie. Myślę, że merliny tak właśnie wiążą się w stada, tak silnie, że odczuwają ból czy śmierć innych jak własne. Dzięki temu są tak lojalne i – musiała się uśmiechnąć – pomocne. – Ale przeżyła? – upewnił się zaniepokojony. – Oui? Tak. – Będziesz z nią związana na stałe? Jej rany będą twoimi, a jak umrze…? – nawet nie potrafił dokończyć pytania. – Chyba nie – pokręciła głową. – Przecież wymarłoby całe plemię, gdyby traciły jednego. Poza tym… Jestem za daleko od morza. Nie czuję już tej więzi. Odetchnął. Nie miał nic przeciwko samicy merlina, dopóki nie zagrażało to Gabrieli.
– Poślij lwianę do Sirdena i Amrego, mnie nie chce specjalnie słuchać, a oni czekają na wiadomości. Wszyscy bardzo się martwią. Cały Ferrin. Ciągle przysyłają posłów z pytaniem o twoje zdrowie. – Wiem, wiem, władczyni wariatka – mruknęła. Wziął ją w ramiona i przytulił, szepcząc: – To przeszłość. Teraz jesteś bohaterką. Jego oddech poruszył meszek na karku. Gorące dłonie parzyły przez cienką batystową koszulkę. – Może wstrzymamy się na parę chwil z wzywaniem kogokolwiek? – wyszeptała, patrząc na jego usta, i sięgnęła po tasiemki czarnej koszuli, a potem – zniecierpliwiona – pociągnęła mężczyznę na siebie. Leżeli na boku, nasyceni sobą i miłością. Ona wpatrzona w rubinowe źrenice, on chłonący piękno jej oczu. Splecione palce ich dłoni zaciskały się kurczowo, jakby ktokolwiek lub cokolwiek mogło ich rozdzielić. Gdy w pokoju obok trzasnęły drzwi i rozległy się głosy, Karin zdążył tylko nakryć oboje kołdrą. – Kyrie są gotowe, pozostało tylko… tylko… A ty czemuś nas nie zawiadomił?! – rozzłościł się Sirden, stając jak wryty na progu sypialni. – Gabriela się obudziła, czekaliśmy na to tyle dni, a on… oni… – Znowu się zaczyna – Amre przewrócił oczami. – Zbieranie jagód na każdym popasie. Sirden spojrzał na oficera, na początku nie rozumiejąc, potem przeniósł wzrok na kryjącą się pod kołdrą dziewczynę i parsknął śmiechem. – Mogliście chociaż zapukać! – krzyknęła spod kołdry. – Przez ponad tydzień nie mieliśmy do kogo pukać – wyjaśnił Amre. – Chodź, Sirden, zapukamy za kwadrans. Kwadrans wystarczy, byście skończyli? – Już skończyliśmy! – Gabriela wytknęła spod kołdry czubek nosa i rzuciła oficerowi zabójcze spojrzenie. – To zejdźcie na kolację, jeżeli czujesz się na siłach, a chyba się czujesz, skoro… – Zejdziemy! – Co ona taka drażliwa się zrobiła? – Amre spojrzał na kata. – Przecież nic nie mówię. Sirden, z trudem hamując wybuch śmiechu, wzruszył ramionami i wyszedł, jeszcze na progu posyłając dziewczynie spojrzenie, od którego umknęła pod kołdrę. – A ty z czego się śmiejesz?! – naskoczyła na Karina.
– Bo jesteś taka urocza, gdy się wściekasz. Ale bardziej urocza jesteś, gdy… – Przestań – jęknęła, czując jego dłoń wędrującą po udzie. – Kolacja! – Kolacja poczeka, a to nie może czekać… Majordomus otworzył szeroko oba skrzydła drzwi i oznajmił tubalnym głosem: – Jej Wysokość Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu, Amarkandy, Nolandii i Nienazwanego. – I Wszechświata, dodaj jeszcze – mruknęła pod nosem, zażenowana. Gwar w wielkiej sali ucichł. Wszystkie spojrzenia spoczęły na drobnej sylwetce, stojącej w otwartych na oścież wrotach. Jak to było, Reikanie? Wyprostuj się i unieś głowę? Na pierwsze spotkanie z elfami, od tygodni oczekującymi swej władczyni, przygotowała się szybko – choć Karin wcale jej w tych przygotowaniach nie pomagał, wręcz przeciwnie, robił wszystko, by przed tym lustrem osunęła się na ziemię – ale starannie. Przejrzawszy szafę z sukniami, wybrała tę ze złotego brokatu, zdobioną pięknym ciemnozielonym haftem. Na ramiona zarzuciła ciemnozielony płaszcz, lamowany złotem. Bardzo Gabrieli przypadła do gustu ta kombinacja… Kasztanowe włosy rozczesała kilkoma pociągnięciami szczotki. Potarła Amirin, aż zalśnił własnym światłem. Jeszcze tylko korona. Diadem zostawimy na co dzień. Na tę kolację – jej pierwszą w Feri’anie – włoży koronę Władców Ferrinu. – To dla ciebie, Wielki Książę – wsunęła Karinowi we włosy diadem z białego złota, wysadzany bezcennymi, czerwonymi jak jego tęczówki kamieniami. – No, no, te rubiny pasują do twych oczu. Ależ ty jesteś piękny… – westchnęła z głębi duszy, patrząc na swego mężczyznę z uwielbieniem. A on poczuł nagle łzy pod powiekami. Jeszcze rok temu był odmieńcem i bękartem, wygnanym z domu, samotnym aż do bólu i pogodzonym z tą samotnością. Dziś najukochańsza istota w Świecie Światów, na dodatek władczyni całego kontynentu, wkładała mu na głowę koronę, a w serce słowa pełne miłości. Poczuł taką wdzięczność do niej i do bogów, że nie potrafił odpowiedzieć, gdy odwróciła się do lustra – jakże zachwycająca w zieleni i złocie – pytając z niepokojem: – I jak wyglądam? Może być? Ucałował tylko koniuszki jej palców i pociągnął ją za sobą. Gwardziści, strzegący komnat władczyni, oddali honory i podążyli za nimi. – Znam ich – obejrzała się Gabriela – to żołnierze z Amarkandy. Byli z nami w Lanorii. – I nie chcieli cię opuścić po tym, co dla nich zrobiłaś – uśmiechnął się Karin. – Kochają cię, wiesz?
– A ja coś dla nich zrobiłam, oprócz wysłania przez morze pełne bestii na Przeklętą Wyspę? – zdziwiła się. Ostatnie, co pamiętała z bitwy, to potknięcie Shine’a. – Owszem. Wielu z nich uratowałaś życie, a jeszcze liczniejszym zdrowie. Naprawdę nic nie pamiętasz? – Byłam w połowie tą samicą. Oui – odparła z zażenowaniem. – Opowiem później. Wiedz jedno: mają za co cię uwielbiać. Już samo to, że odegnałaś rajkiny… Idź przodem – puścił ją nagle przed sobą. – Dlaczego? – zdziwiła się. – Jestem księciem małżonkiem. Zawsze krok z tyłu – zaśmiał się. – Idź, idź, moja śliczna, tak należy. Wtedy wrota otwarły się i majordomus zaanonsował: – Jej Wysokość Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu, Amarkandy, Nolandii i Nienazwanego. A potem dodał: – Wielki Książę Karin dell’Amar. Elfowie, ludzie i mieszańcy, tłoczący się w wielkiej sali, rozstąpili się, kłaniając nisko, ale i popatrując z ciekawością i obawą na idącą środkiem… Wielką Małą Panią. Szła wyprostowana, z uniesioną głową, uśmiechając się leciutko zdumiona i zachwycona poczuciem… nie, nie władzy: poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Na bogów, zasłużyła i na te tytuły, i na tę ciszę, i na ten pokłon. Sirden i Amre na końcu szpaleru przyklękli na jedno kolano i nisko pochylili głowy, jak wszyscy. – No chyba żartujecie – rzekła do nich półgłosem. – Wstańcie! Podnieśli się, patrząc na Gabrielę poważnie i z wyczekiwaniem. Ale ona miała dość powagi do końca życia. Teraz nastał czas na radość! Rzuciła się na szyję Ostatniemu, niemal zbijając go z nóg. Ucałowała go serdecznie. – Dziękuję, Sirden. Za wszystko. Kat, gdy minęło pierwsze zaskoczenie, zamknął Gabrielę w ramionach, całując kasztanowe włosy. – Kocham cię, moja mała dziewczynko – szepnął wzruszony. – Wiem – zaśmiała się i wywinęła z jego objęć, po czym podeszła do Amrego.
Z oficerem było trudniej, bo miał na twarzy swój zwykły chmurny spokój, ale nagle to on wyciągnął ramiona, by przytulić córkę. – Uratowałaś mnie, mała – szepnął łamiącym się głosem. – Jestem z ciebie cholernie dumny. Zobacz: cały Ferrin jest twój… – Obrócił ją przodem do poddanych. Wszyscy: od lordów po służące, oddawali hołd swej pani. Jechali bok w bok: Gabriela, po jej lewej ręce Karin, po prawej Sirden i Amre, zdążając traktem poprzez przełęcz łączącą Smoczy Stos z Nienazwanem – to była jedyna droga zdolna pomieścić Władczynię Ferrinu i jej orszak. Dłuższa niż ścieżka przez góry, ale jedyna. Gwardziści jechali w czwórzędzie za nimi, i choć winny być zachowane pozory bezpieczeństwa – pięćdziesięciu ludzi przed i pięćdziesięciu za – nawet Amre nie protestował. Za to zaczął teraz: – Wiecie, to niesamowite. Aż nienaturalne… Monotonna jazda stępa, niemal hipnotyzująca, sprawiła, że dopiero po dłuższej chwili Karin zapytał sennie: – Co? – Jedziemy tak sobie, jak gdyby nigdy nic, do krainy smoków, nikt nas nie atakuje, nie gapimy się w górę, nie mamy wrogów… Możesz cały Wielki Ferrin – tak zaczęto nazywać kraj, w odróżnieniu od dawnego Ferrinu zajmującego zaledwie połowę obecnego terytorium – przejechać w pojedynkę i… nic. Żadnych patroli, Pani Lasu nie żąda daniny z krwi, kyrie kłaniają ci się w pas, lwiany podlatują nie po to, żeby urwać łeb, ale by przyjrzeć się z ciekawością, kto jedzie. Ludzie nie wbiją ci noża w plecy, elfowie bełtu też nie, Górale topory trzymają w zbrojowni, nie pod poduszką… To aż się nudne robi! I tak ma być przez następnych kilka wieków?! Przecież ja żołnierzem jestem! – Wiesz… – zamyśliła się Gabriela. – Zawsze mogę uciec na lwianie… – Już ja ci ucieknę – rzucił cicho i groźnie Sirden. – Mogę uwolnić smoka… – ciągnęła rozmarzona. – Gabriela! – krzyknęli Karin z Amrem. – Popływać w morzu z rajkinami… Sirden jęknął i dramatycznym gestem zatkał uszy. – Mogę też przejść do innego Wymiaru, zobaczyć, jak tam jest. – Tego akurat nie możesz – przerwał jej z satysfakcją Wielki Książę. – Portal został zamknięty.
Kat i oficer spojrzeli nań z zaciekawieniem. – Skąd wiesz? Próbowałeś? – spytała Gabriela słodkim głosem. – Próbowałem – odparł z ożywieniem. – A kiedy? Kiedy to chciałeś ode mnie uciec do innego Wymiaru? – ciągnęła równie słodko. – Bo portal jest zamknięty od czasu wojny ze smokami, a wtedy już byliśmy, jak by to Saris powiedział, sparowani. No?! – krzyknęła z nagłą wściekłością. – Kiedy?! – Gdy wygnałaś mnie do Nolandii – odparł spokojnie. – Nie chciało mi się tutaj żyć, więc próbowałem odnaleźć cię w innym, łaskawszym Wymiarze, ale portal okazał się zamknięty. – No. Masz szczęście – mruknęła, opadając na grzbiet siwej klaczy. – Nie jesteś zdziwiona – raczej stwierdził, niż zapytał kat. – Czym? Że chciał uciec? – Tym to nikt nie jest zdziwiony – odparł złośliwie. – Zamkniętym portalem. Pokręciła głową. – Pani Lasu mi o tym powiedziała, w dniu, w którym… w którym… – ucichła, pochylając głowę. Wspomnienia tamtego najstraszniejszego ze wszystkich dni wróciły. I wróciło jedno pytanie, które Gabriela pochowała gdzieś na dnie jaźni, jak owe wspomnienia. Dlaczego Pani Lasu zależało na tym, by Raskăr Gabrielę… zapłodnił? Dlaczego driadzie, której domenę paliły smoki, zależało na tym, by Władczyni Ferrinu miała… potomstwo z Raskărem? Żeby szybko zakończyć wojnę? Za taką cenę?! Zgódź się… Gabrieli do tej pory śniły się w koszmarach te przeklęte słowa… – …gdybym się nie zgodził, przerwałby chędożone negocjacje i ten gniadosz byłby… – padło naraz. – Co? – Zamrugała, jak przebudzona ze snu. I nagle ją olśniło! Pani Lasu nie mówiła: „zrób to”, tylko „zgódź się”, wiedząc, że dziewczyna natychmiast i bez wahania odrzuci „propozycję”, zrywając negocjacje na cały długi rok. A po roku nie byłoby już czego negocjować. Tylko dzięki dźwięczącemu w umyśle „zgódź się” nie wybiegła od razu, trzasnąwszy Raskăra w pysk, zostawiając Sarisa i cały świat na pastwę bestii. Driada wiedziała wszystko. Widziała przyszłość i zrobiła to, co należało: przygotowała Gabrielę do zgładzenia Raskăra, nie mówiąc nic więcej oprócz owego „zgódź się”. Dziewczyna odetchnęła pełną piersią, jakby nagle spadł jej z pleców ogromny ciężar. Bo spadł: od tamtego dnia unikała Lasu Tysiąca, mimo że serce wyrywało się jej do Cieni. – Jak jest w innych Wymiarach? – zapytała nagle Karina.
– Tak jak tutaj. – Potoczył wzrokiem dokoła. – Albo jest pokój, albo wojna. Ktoś tam zasiada na jakimś tronie. Ludzie walczą z elfami, elfy ze smokami, smoki z Góralami. Normalnie. – A spotkałeś siebie? – Raz – mruknął nieco odpychającym tonem, ale Gabriela, płonąca ciekawością, nie dała za wygraną: – I co? I co? Wzruszył ramionami, pragnąc ją zniechęcić, ale szarpnęła za rękaw czarnej kurty. – Nic. Tamten zapijał się na śmierć. Jak ja – rzucił Gabrieli ostre spojrzenie. – Przecież ty nie pijesz – zdziwiła się. – Nigdy nie widziałam cię pijanego. No, może raz… – przypomniała sobie ostatnią drogę tych trzech mężczyzn, kiedy to Karin właśnie trzeźwiał, gdy nadjechała. – I ten raz to był jeden z wielu razy, odkąd pewna smoczowłosa władczyni wygnała mnie do Nolandii – wyjaśnił. – Za tę „smoczowłosą” zaraz oberwiesz! – warknęła, a on roześmiał się, wiedząc, jak Gabriela nie cierpi tego określenia. – Spoważniejcie. Dojeżdżamy do granicy – uciszył ich Amre. – Wiesz, jak nałożyć blokadę? – zwrócił się do Gabrieli. Pokręciła głową. – Będę improwizowała. – To idź naprzód i improwizuj. Uniósł rękę, jeszcze nieco niesprawną po rajkinich zębach, mimo codziennych ćwiczeń mieczem. Gwardziści wstrzymali konie. Gabriela podwinęła białą suknię i zeskoczyła na trakt. Zagarnęła poły szkarłatnej peleryny. Nadal gustowała w barwach Leczących, mimo że Ferrin oczekiwał po niej złota i zieleni. Cóż, nie można Ferrinowi oddać wszystkiego… Uszła kilka kroków, by wybrać miejsce, mimo że kamienna droga przed nią i za nią nie różniła się niczym. – Tu będzie dobrze – szepnęła do siebie, po czym ujęła rękojeść Czarnego Tytanianu w dłonie i ze słowami: – Jestem Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu – wbiła klingę w skałę. Ostrze weszło w kamień jak w masło. Zieleń rozbłysła u podstawy, a potem zaczęła rozchodzić się błyskawicznie na boki i wznosić ku górze, tam dokąd kierowała ją myśl nakładającej blokadę.
Gabriela widziała wszystko: górskie pasma, na które spadała zielona kurtyna, łąki, przełęcze, rzeki i strumienie. Od morza do morza, a potem w głąb oceanu, zielony kryształ zamykał Nienazwane, czyniąc je zarówno bezpiecznym, jak i bezbronnym. Wrota portalu wejściowego ukształtowała na końcu. Wykreowała je tak pieczołowicie, jakby to były drzwi do jej własnych komnat. A potem wycisnęła na zielonym kamieniu swoją pieczęć i… kryształ zgasł. Przyglądający się temu żołnierze i dowódcy zamrugali, oszołomieni i zachwyceni. – Ładnie improwizowałam? – Gabriela zwróciła się do Amrego. – Bardzo ładnie – odrzekł, gdy odzyskał głos. – No to jedźmy – podeszła do swej klaczy. – Może byś się położy… Westchnęła. To nie był Cień, który przykląkłby, aby jego pani było wygodniej wsiąść. Najbliższy z gwardzistów podał jej splecione dłonie. Podziękowała, wskakując na siodło. – Dlaczego właściwie Shine ci nie służy? – zainteresował się Karin, gdy ruszyli w dalszą drogę. – Pokłóciłam się z nim. Pamiętasz, jak się potknął, gdy jechaliśmy do bitwy z Lanorią? – W tym momencie Sirden z Amrem wstrzymali konie, zostając nieco w tyle. – Otóż potknął się celowo! By mnie, a przy okazji i ciebie, zatrzymać! – Żartujesz… – Karin uniósł brwi. Shine i podstępy? – Zapytałam go o ten wypadek, bo nie przypominam sobie, by Saris się kiedykolwiek potknął, a już ze mną na grzbiecie nigdy, mogłam przecież kark skręcić, i Shine powiedział mi o tym. Przecież wiesz, że Cienie nie potrafią kłamać. – Nieźle sobie wykoncypował ten nasz… – Karin urwał i nagle obrócił się w siodle. – To był wasz pomysł! – krzyknął oskarżycielsko. Sirden z Amrem spojrzeli niewinnie po sobie. – O mało nie osiwiałem, patrząc z góry, jak was tam mordują! – Ale włosy masz nadal idealnie czarne – uspokoił go kat. – I do twarzy ci w tym rubinowym diademie, książę – dodał. – A chcesz w łeb? – zapytał „grzecznie” Karin. Jego książęcość i diadem lśniący jak jego oczy były wiecznym tematem żartów tej jakże dobranej dwójki: kata i oficera. Gabriela zachichotała, kryjąc twarz w połę płaszcza. – Nie śmiej się! Ty też dołączyłaś do spisku! – wykrzyknął oskarżycielskim tonem. – Ale którego? Z Shine’em czy z diademem? – śmiała się już otwarcie. – Nic nie poradzę, że podobasz mi się w rubinach… – Nie skończyła, bo zagarnął ją ramieniem.
– A ty mi się najbardziej podobasz nago. – Wpił się ustami w roześmiane usta dziewczyny, która natychmiast umilkła i zarzuciła mu ręce na szyję. Amre wywrócił oczami, jak to on: – Znów robimy „popas”? Sirden parsknął śmiechem, mijając młodych. – Nie sądzisz, że to podważa nieco morale żołnierzy? To ciągłe obłapianie się? – Zazdrościsz, że ty się nigdy tak nie obłapiałeś? – odparł kat, mrużąc złośliwie czarne oczy. Strzał był celny. Amre umilkł. – Daj spokój. Niech się kochają, póki mogą – Sirden spoważniał nagle. – Och, oni mogą, do końca życia mogą! – Tym razem Amre popisał się złośliwością i czekał na ripostę, doczekał się jednak pytania, które i jemu kazało spoważnieć: – Co sądzisz o Shine’ie? – A co ja mogę o nim sądzić? – zdziwił się oficer. – Jest. – Właśnie go nie ma – zauważył Sirden. – Słyszałeś: pokłócił się z Gabrielą… – A ty słyszałeś, by Saris się z nią kłócił? Z nią albo z Anaelą? – Saris ciągle się z nimi kłócił. – No właśnie! – Sirden uśmiechnął się z satysfakcją. – A słyszałeś, by opuścił którąś z nich po takiej kłótni? Amre zamyślił się i pokręcił głową. Sirden ciągnął dalej: – Nawet gdy Anaela obraziła Sarisa śmiertelnie i zawiodła jego zaufanie, nakładając mu uwarunkowanie – odruchowo potarł nadgarstek, bo na nim też kiedyś nosił uwłaczającą bransoletę – to „obrażony” Saris poszedł się popaść na najbliższą łąkę. Dlaczego więc Shine po byle kłótni opuścił Gabrielę? Czy może: dał się łatwo odsunąć? – Sugerujesz coś? – zapytał wolno Amre. – Obserwowałem tych dwoje ostatnimi czasy. Widziałem, jak Gabriela z dziewczyny wyrasta na kobietę, a z kobiety na Władczynię Ferrinu. Widziałem, jak nabiera ogłady i wielkopańskich manier, ale robi to na szczęście z tak słodkim uśmiechem, że cała Feri’ana ją uwielbia. Wszyscy są też szczęśliwi, że jest cała i zdrowa, że zakończyła wojny i jako Wybawicielka powiedzie teraz Wielki Ferrin ku wiecznej szczęśliwości. Elfom podoba się również skromny, zakochany i szlachetny wybranek pani Ferrinu…
– Wiem to wszystko! – przerwał mu Amre. – Dodaj jeszcze uwielbienie żołnierzy i będzie słodko do porzygania! – Pytam: co sądzisz o Shine’ie? Dlaczego nie ma go teraz z nami? Z Gabrielą? Amre zamyślił się. Musiał się nawet skupić, by przypomnieć sobie, czy on w ogóle kiedykolwiek coś o tym jednorożcu sądził. – Wiesz – zaczął – Saris był pełen życia i energii, był inteligentny i wyszczekany, miał charakterek i można było zawsze na niego liczyć. A Shine, z tą swoją nieśmiałością, stukaniem kopytkami, pytaniem o pozwolenie… To Cień Sarisa. Cień Cienia. Krzyknęła na niego, kazała mu iść precz, to poszedł. – Płacząc – dokończył Sirden. – To jeszcze mazgaj się z niego zrobił? – Czy wiesz, jak Gabriela pokonała smoki? Amre zaprzeczył. – Powiedziała mi któregoś dnia – a że nie zastrzegała, że nigdy nikomu, to tobie mogę powiedzieć: wezwała kyriego i powiedziała mu, że jeden jednorożec to jeden smok. – Amre kiwnął zgodnie głową. Tak było. – Potem powiedziała, że jedną myślą spowoduje, iż w ciągu sekundy smoki wyginą co do jednego. – Dał się nabrać? Durny gad… – Tak? Słuchaj dalej. Shine poprowadził całe stado nad głęboki kanion i miał czekać na ową jedną myśl, na jeden rozkaz: skakać czy nie skakać. Gdyby kazała skoczyć, Ferrin straciłby Cienie, kyrie smoki, a my byśmy przejechali im po grzbietach jak zgrzebłem po grzywie. Taki był plan naszej Gabrieli. Tak – za pomocą jednorożców – chciała pokonać smoki. – Sprytna dziewczyna… – Amre pokręcił głową z uznaniem. – Myślisz, że wydałaby ten rozkaz? Ty stykałeś się z nią wtedy na co dzień… – Była w tamtych dniach tak szalona, że zrobiłaby to, i to szaleństwo odnaleźli w jej oczach kyrie. Co to jednak ma do Cienia imieniem Shine? – Amre, czy ty mnie słuchasz?! To Shine, Władca Cieni, poświęciłby życie swoje i swojego stada, wszystkich jednorożców w tym świecie, dla jednej myśli naszej szalonej władczyni! Oficer zamilkł. Sirden zapatrzył się przed siebie. – Posmutniał ostatnio bardzo. Był i tak cichy i nieśmiały, ale w ostatnich dniach leżał tylko w boksie, mało pił, mało jadł i wpatrywał się ciągle w przyszłość. No i smutniał od tego wpatrywania się…
– Też masz się czym przejmować: lękliwym, smutnym jednorożcem. Po Sarisie każdy się taki wyda, bo Saris był wyjątkowy. – Shine też jest wyjątkowy! – krzyknął z nagłą złością kat. – I nie bał się niczego! Szedł z tobą na smoki, szedł z nami na wojnę, ciebie ratował na plaży, gdy konałeś od ran, ściągnął Gabrielę pod rozpędzone konie, osłaniając ją własnym ciałem. Nawet Saris by się zawahał przed pociągnięciem stada w przepaść, a Shine nie! Shine to wspaniały, lojalny do bólu jednorożec, czemu więc nie ma go wśród nas? Odpowiem ci: on smutnieje, bo widzi przyszłość, jedyną przyszłość dla naszego Wymiaru – innej, jak wiesz, nie ma – a w tej przyszłości jest coś, co każe mu się chować w Lesie Tysiąca, byśmy nie zmusili go do wyjawienia tajemnicy. Ja też się jej boję, bo bogowie – i taki jeden Amre – patrzą zazdrosnym okiem na szczęście Gabrieli i Karina. Boję się, żeby ktoś w to szczęście nie wbił wilczych kłów. Amre, zamiast oburzyć się posądzeniem o zazdrość, zaniepokoił się: – Masz jakieś przypuszczenia? – Nie mam, ale patrz, nawet teraz, jedziemy sobie i gadamy przyjacielsko, pod niebem Nienazwanego, z którego śledzą nas oczy dzikich smoków i półdzikich kyriech, a ci dwoje, najcenniejsi i najbardziej chronieni w tym świecie: Władczyni Ferrinu i Wielki Książę, obściskują się nadzy i bezbronni – dosłownie nadzy i bezbronni – na tyłach gwardii mającej ich strzec. Wytłumaczysz mi to jakoś, oficerze? – Dass’ratt – syknął tylko Amre, zawracając ogiera w miejscu. Na jego skinienie zawrócił cały oddział. Zatrzymali się, otaczając zwartym kręgiem ukrytych pod płaszczem Gabrielę i Karina. – Co znowu?! – Mężczyzna zaczerwieniony z zakłopotania wychylił głowę, zasłaniając sobą kochankę. – Nic, nic, dokończcie spokojnie – rzekł Amre, patrząc gdzieś obok. – My poczekamy.
ROZDZIAŁ XIII
WIELKA MAŁA PANI
Dowódca stacjonujących w Nienazwanem regimentów: elfów z Trezji i Tamilu, których rozmieścił tu przed nałożeniem blokady Karin, wyjechał im naprzeciw, prowadząc orszak przewyższający liczebnie ten, który do tej pory towarzyszył Właczyni Ferrinu. – Wasza Wysokość – elf w barwach Tamilu, srebra i granatu, zasalutował – witamy w Nienazwanem. Gabriela, jeszcze zaczerwieniona po randce z własnym mężem, skłoniła lekko głowę, poprawiając pelerynę. Jechała znów na siwej klaczy, mając po bokach swą osobistą obstawę. Karin wyprzedził ją i nagle ujrzała w nim innego człowieka, gdy rzucał krótkie: – Melduj, Baer. – W całej prowincji spokojnie, Wasza Miłość. – Dowódca skłonił się ponownie, z większym chyba szacunkiem niż Gabrieli. No, no, pomyślała, mój piękny jak sen książę cieszy się tutaj poważaniem! – Kyrie chętni do współpracy, smoki zaległy gdzieś w górach. Maleją w porównaniu z wielkością tej krainy, więc wyżywią się bez wątpienia. Przywódcy klanów czekają o milę drogi stąd, by was powitać, Wasze Wysokości, i złożyć wam hołdy lenne. Wszyscy widzieli nakładanie blokady i pozbyli się… hmm… wybaczcie, moja pani – rzucił przepraszające spojrzenie Gabrieli – wątpliwości. Uśmiechnęła się. Ciągle musiała udowadniać, kim jest i co potrafi. Ale to Gabrieli się zdawało, że musi… Tylko nieliczni w Ferrinie – może właśnie kyrie, do których nie docierały żadne wieści – wątpili, że na tronie znów zasiada Wielka Mała Pani. Ta, co pokonała smoki bez rozlewu krwi. Teraz nie wątpił już nikt. W miarę jak zbliżali się do miejsca, które ludzie-smoki przygotowali na złożenie hołdów, ich zachwyt rósł. Kyrie wznieśli na otwartej przestrzeni ni to ołtarz, ni salę z kamienia szmaragdowej barwy, inkrustowanego złotem. Kolumnada, niepodpierająca dachu, bo nad nimi jaśniało czyste błękitne niebo, i dwie ściany ciągnęły się na dobre trzydzieści metrów. Przygotowanie tego cacka – przeniesienie kamieni z gór i ułożenie ich w misterny wzór przetykany złotymi płytkami – robiło imponujące wrażenie. – Piękne – szepnęła, gdy Karin wprowadzał ją do środka. – To jest naprawdę piękne! – krzyknęła niemal, wodząc rozjaśnionym spojrzeniem po stojących po bokach sali kyriech. Uśmiechnęli się z dumą, rozbrojeni jej zachwytem i bezpośredniością, a potem przyklękli, nie pochylając jednak głów – byli przecież dumnymi przywódcami klanów – i czekali, aż pani Ferrinu zajmie miejsce na wykutym z tego samego kamienia tronie. Usiadła nieco bokiem. Amre i Sirden stanęli po obu stronach, Karin za tronem, a gwardia sprawnie
otoczyła jednym pierścieniem Gabrielę, drugim całą salę. Wtedy jeden po drugim zaczęli podchodzić. Wielcy, barczyści i prawie nadzy. Podobni do siebie jak bliźnięta, co było poniekąd prawdą, ale nad tym Gabriela nie chciała się zastanawiać, różnili się tylko barwą szarf, biegnących przez pierś. Born nosił dwie: czerwoną przeplataną czernią i białą – zapewne jedna oznaczała klan, a druga władzę nad wszystkimi innymi. Podszedł pierwszy, mierząc dziewczynę przenikliwym spojrzeniem żółtych oczu, przeciętych pionową źrenicą. – Ty jesteś Gabriela dell’Soll, Wielka Wła… – Klęknij – przerwała mu tak lodowatym tonem, że nawet Sirden rzucił dziewczynie zdumione spojrzenie. – Pytam, czy… – Kyrie nie zamierzał poddawać się tak łatwo. – Klęknij! – chlasnęła go słowem, jak batem. Człowiek-Smok podrzucił dumnie głową: – Nie będziesz mi… Świsnął miecz. Głowa kyriego spadła u podnóża tronu. Tułów osunął się, bryzgając krwią. Gabriela wytarła powoli głownię Czarnego Tytanianu w białą szarfę i wysyczała, wodząc złotozielonym płomieniem po oniemiałych kyriech: – Czy któryś jeszcze spróbuje złamać przymierze? – Wyprostowała się, nagle patrząc na wszystkich z góry. – Ja jestem Gabriela dell’Soll, Wielka Władczyni Ferrinu. Ta, która zgładziła RaskăraSmoka. – Kyrie drgnęli, jakby wraziła im w serca ten sam miecz, którym przed chwilą ścięła ich przywódcę. – Jestem Gabriela dell’Soll. Wasza władczyni. – Smocza… – zaczął któryś i zachłysnął się krwią. Zwróciła nań zimne spojrzenie. – Głowa każdego, kto złamie przymierze, zgnije w tej sali, a jego klan zostanie wycięty. Kto następny? Zatoczyła krąg sztychem miecza. Milczeli. – Rain! – Kyrie, ten, z którym „negocjowała” warunki rozejmu, drgnął i zrobił krok naprzód. – Ciebie mianuję moim namiestnikiem. Ty złożysz mi hołd w imieniu pozostałych. Podejdź. Rain ruszył na sztywnych nogach, widząc w oczach władczyni to samo szaleństwo co podczas ich spotkania w Feri’anie.
Sirden pochylił się do dziewczyny: – Tylko się nie rozpędzaj z tym mieczem – szepnął. – Są wystarczająco przerażeni. I kyrie byli. Nie jakąś tam władczynią jakiegoś Ferrinu, lecz Raskărem, który nagle się w tej władczyni objawił. W całej okazałości. „Jedną myślą mogę zabić smoki” – przypomnieli sobie słowa istoty tak samo szalonej jak Raskăr – „a potem przyjdę po was”. I pochylili kornie głowy. Karin jechał na tyłach pogrążony w myślach. Kyriemu należało się: był za krnąbrny i jako namiestnik mógł sprawiać w przyszłości kłopoty, poza tym obejmując w posiadanie jakąś prowincję, dobrze jest pokazać zdecydowanie i siłę, ale – na bogów! – ona to zrobiła ot tak! Wstała, machnęła mieczem i… Jego słodka, mała Gabriela! Po co to zrobiła? Dlaczego? Skinęłaby małym palcem i Sirden zrobiłby to za nią, ale ona wolała sama… Smocza krew. Jesteś zakłamany, Karinie dell’Amar, odparł głos sumienia. Wydawać wyrok wolno, a zabijać własnoręcznie już nie? W twojej obronie wolno – bo kiedyś w Edenie musiała ściąć kilku Lanorów, nim wydostała ciebie – a w obronie pokoju już nie? Już raz okazałeś się tak zakłamany. Pamiętasz, jak się to skończyło? Wygnaniem i zapiciem się niemal na śmierć. Chcesz powtórnie poczuć tamten ból? To nadal wlecz się w ogonie, wściekły na cały świat. I na nią. Gabriela jest doskonale świadoma, czemu jej unikasz. I potrafi się zemścić. Wbił ostrogi w boki wierzchowca, by po chwili dołączyć do jadącej przodem trójki. Amre i Sirden, którzy zwykle usuwali się, robiąc mu miejsce u boku dziewczyny, tym razem spojrzeli nań tylko przelotnie. Musiał skierować konia na prawą stronę kata. Gabriela, jadąca pośrodku, nie poświęciła mężczyźnie nawet takiego, przelotnego, spojrzenia. Patrzyła przed siebie. – Karin – odezwał się Ostatni – zostaniesz w Smoczym Stosie, by przekazać władzę któremuś z lordów, ty już się najlepiej orientujesz któremu. Potem wrócisz do Feri’any. Mężczyzna złapał jedyną ręką wodze gniadego ogiera i odciągnął Sirdena na bok. – Odsyła mnie?! – W jego głosie zabrzmiała żądza mordu. – Znowu?! – O czym ty mówisz? – zapytał zimno kat. – Takie były ustalenia. – Odsyła mnie!!! Za to, że ją potępiam!!! – To twoje słowa – wycedził Ostatni. – Zejdź mi z oczu. Wyszarpnął wodze z ręki Karina i pogalopował na czoło kolumny.
Gwardziści mijali stojącego nieruchomo księcia szereg za szeregiem. – Dlaczego on taki jest? – zapytała z żalem, oglądając się raz po raz za niknącą w dali sylwetką. – Nie rozumie, że jako Wielka Władczyni, Wybawicielka, czasem nie masz wyboru – odparł łagodnie Sirden. – Że nie jesteś li tylko jego małą, słodką Gabrielą, ukochaną łagodną żoneczką, ale dźwigasz ciężkie brzemię, pod którym nieraz musisz się ugiąć, by nie upaść. – Ja… nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Czemu ścięłam tego kyriego. Czarny Tytanian sam wskoczył mi do ręki i spadł mu na kark. Ale teraz myślę, że musiałam tak postąpić – właśnie ja sama, własnoręcznie. Kat skinął głową. – Musiałaś dać smokom pokaz siły, i to nie Ferrinu, lecz własnej. – Cieszę się, że chociaż ty to rozumiesz. – Wyciągnęła do Ostatniego dłoń, a on ją uścisnął. – Wróci? – zapytała cicho i z takim bólem, że katu ścisnęło się serce. – Oczywiście, że wróci! – zapewnił ją gorąco, kończąc w myślach: „jeśli nie, to trzysta sześćdziesiąt lat w Międzywymiarze”. – Musi tylko zrozumieć… Opuszkami palców gładziła poduszkę, na której do niedawna spoczywała głowa Karina, patrząc w rozświetlającą niebo podwójną gwiazdę. – Jak mi was obu brakuje… – Ból szarpnął duszą, wbił kły w serce. – Ciebie, Saris, z twoją lojalnością i mądrością, dzięki której wiedziałbyś, co robić, pomógłbyś mi przejść przez piekło cierpienia i tęsknoty, byłbyś przy mnie, biorąc część tego bólu na siebie, i ciebie, Karin, który mi go przysparzasz, nie rozumiejąc. Znów nie rozumiejąc. Myląc wyobrażenie mojej osoby z tym kim jestem, kim muszę być. – Przytuliła poduszkę do policzka, szukając w niej resztek zapachu ukochanego. – Wróć do mnie, Karin. Kocham cię. Wstał chwiejnie od stołu. Elena, cudna dzisiejszego wieczoru, niczym elfia wróżka, chwyciła mężczyznę wpół i razem ruszyli do jego sypialni. Zwalił się ciężko na łóżko, zamykając oczy, a ona sprawnymi dłońmi poczęła rozwiązywać tasiemki jego koszuli. Jedwabiste włosy spłynęły niczym wodospad, muskając nagą pierś mężczyzny. Przez chwilę mocowała się z butami do konnej jazdy, a on leżał nieruchomo, jakby stracił przytomność. Tylko płytki, urywany oddech świadczył o tym, że nie śpi. Sięgnęła do sprzączki paska, jak to czyniła wielokrotnie – nie raz usługiwała przecież Karinowi podczas kąpieli i ubierania się – po czym ściągnęła mu spodnie, a widząc jego podniecenie, odwróciła z udaną wstydliwością wzrok. Sięgnęła po lekką kołdrę i już miała przykryć nią mężczyznę i wyjść, gdy nagle chwycił elfię za nadgarstek i pociągnął ku sobie. Straciła równowagę i padła na jego pierś. – Dzisiaj zostaniesz – usłyszała. Gdyby w tej chwili widział wyraz jej twarzy, a zwłaszcza uśmiech przebiegły niczym u bazyliszka,
nakazałby jej wyjść. On jednak zaciskał powieki, widząc, słysząc i czując tę drugą – Gabrielę. – Ale, Wasza Wysokość – elfia spuściła skromnie oczy – jestem dziewicą. – Zaradzimy temu. – Ale… panie, gdy to zrobicie, wasze małżeństwo będzie nieważ… Chwycił ją brutalnie za włosy i wpił się w czerwone, zmysłowe usta, przygryzając je do krwi. – Zajmij się… tym – wywarczał, puszczając dziewczynę, a ona posłusznie ujęła jego męskość w dłoń. Nim ją tu przysłano, przeszła gruntowne szkolenie w zaspokajaniu męskich zachcianek. I w doprowadzaniu mężczyzny nie tylko do spełnienia, ale i do ołtarza. Czując narastającą rozkosz – i nienawiść – zacisnął zęby tak mocno, że aż zgrzytnęło, i nagle… – Karin!!! Nie, Boże, nie!!! Karin, nie!!! – Gabriela pada na kolana, krzycząc tak strasznie, że włos staje dęba. – Karin, błagam, nie zostawiaj mnie!!! Jasnowłosy elf uśmiecha się okrutnie i bez pośpiechu przymierza się do cięcia. Miecz spada na smukłą szyję. Karin ocknął się, łapiąc oddech. Ogromne od szoku oczy błądziły chwilę po suficie, by spocząć na elfii, która właśnie, z miną kota pewnego zdobyczy, opuszczała się na niego. Osłupiał, a potem jednym machnięciem ręki odrzucił Elenę aż pod ścianę. – Wyjdź! – wychrypiał. Umknęła jak królik, przykładając dłoń do obitego policzka. Oczy łani, jeszcze przed chwilą triumfujące, teraz pytały: Za co?! Ale Karin nie patrzył na nią. Zasłonił twarz przedramieniem, usiłując uspokoić drżenie ciała i rwący się oddech. Co on wyrabia?! Gdzie jest Gabriela, miłość jego życia?! Zamiast być przy niej, jak przyrzekał – do śmierci i po niej – kurwi się z inną?! Poderwał się na równe nogi. I co to było?! Koszmarny sen? Przecież Gabriela jest bezpieczna! W całym Świecie Światów nie było nikogo, kto podniósłby na nią rękę! Skąd ten jasnowłosy elf? Przecież cały Ferrin uwielbia swoją Wielką Małą Panią! Kto śmiałby ryzykować zamach stanu?! Zlinczowaliby go! Rozdarli na strzępy! Te myśli przemykały przez umysł mężczyzny, gdy usiłował jedną ręką dopiąć sprzączki kurty, naciągnąć spodnie i buty, przypasać miecz. Wraca. Wraca natychmiast!
Pukanie do drzwi sprawiło, że znieruchomiał z grymasem niechęci, szpecącym przystojną twarz. Jeżeli to ta mała dziwka, skręci jej kark! – Wasza Wysokość, posłaniec z Amarkandy. – Wejść! To od Amrego. Sięgnął po podaną sobie, złożoną na cztery kopertę, otworzył ją i… uśmiechnął się, oddychając z głęboką ulgą. „Czekam koło bramy Edenu. Kocham Cię. G.” – do listu dołączone było pasemko kasztanowych włosów. Podniósł je do ust. Kochała go. I czekała… Koń przemknął przez łąki dzielące zamek Amar od dwóch meandrowców w kwadrans, może nieco więcej. Mężczyzna zeskoczył na ziemię, rozejrzał się dookoła, ale Gabrieli jeszcze nie było. Usiadł więc i chciał oprzeć się o pień wielkiego drzewa, gdy… nagły cios w skroń pozbawił go przytomności. Usiadła, owijając się kołdrą. Dlaczego tutaj jest ciągle tak zimno? Ktoś zapukał do drzwi. – Proszę! – krzyknęła, mając nadzieję, że to… on. Karin. Ale musiała się rozczarować. – Wasza Wysokość, wiadomość z Amarkandy. – Gwardzista podszedł i wręczył Gabrieli złożoną we czworo kopertę. Otworzyła ją i… zamarła. Na dłoń wypadł mosiężny kluczyk na rzemyku. Wykaligrafowane słowa sprawiły, że serce stanęło jej w pół uderzenia, a żołądek podszedł do gardła: „Reszta czeka przy bramie Edenu. Oczywiście przyjdziesz sama”. Przemknęła do wieży portalowej, w zwykłej szarej sukni i szarym płaszczu, z kapturem nasuniętym na włosy, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Klucznik chrapał. Od nastania pokoju zezwolenia na przejście nie były wymagane i Klucznicy zostali na stanowiskach tylko po to, by informować podróżnych, czy dobrze trafili. Ten po drugiej stronie, w zamku Amar, kiwnął tylko sennie głową, nie poświęcając nieznajomej ani jednej myśli. Przy bramie zamku, gościnnie otwartej, czekał… Shine. Drżał lekko, jakby owiał go chłód. On wiedział. Nie musiała mówić ani słowa. Niecały kwadrans i już dojeżdżali do dwóch niebosiężnych meandrowców. – O Boże, Shine, powiedz, że to koszmarny sen – wyszeptała bielejącymi wargami. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz tak potężny, że niemal spadła z siwego grzbietu. Na jednym z drzew, na wbitym w pień mieczu, za wyciągnięte ręce, spętane w nadgarstkach, wisiał
Karin. W jego pierś wbito sztylet. Aura gasła. – O Boże, tylko nie Karin – nadal szeptała, zeskakując na ziemię. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła, z uniesioną głową i niedowierzającymi oczyma utkwionymi w nieruchomej twarzy ukochanego. – Oszczędźcie go! Weźcie mnie, a jego oszczędźcie! Wyciągnęła rękę, dotknęła stóp Karina i osunęła się na ziemię, nadal patrząc w górę. – Myślałaś, że uciekniesz przed moją zemstą? Czyjś jadowity głos kazał się jej odwrócić. Oparty bokiem o pień drzewa, z rękami splecionymi na piersiach stał Devon de’Lanor. – Żyłem tylko po to, by spotkać się tu dzisiaj z tobą. Te durne merliny wyniosły mnie z piekła, bym mógł cię dorwać. Patrzyła na niego jak na upiora z przeszłości, ale obecność Lanora rejestrował tylko wzrok. Umysł powtarzał jedno: Tylko nie Karin!!! – Ukorz się, błagaj o litość, to cię oszczędzę. Oczy zogromniały. Co on bredzi?! Przecież ja go zaraz zabiję… Zabiję go!!! Podniosła się powoli, wyciągając Czarny Tytanian. Ostrze zalśniło, odbijając światło księżyca i gwiazd. – A więc będziesz się broniła. – Oblizał lubieżnie usta. – To lubię. Krzycz, drap, broń się, a potem na kolanach liż stopy. – Sięgnął po swój miecz. – Postaram się nie pokaleczyć za bardzo twego gorącego ciałka. Mam chęć go zakosztować… Gabriela nie słyszała go. Widziała tylko coś, czego nienawidziła tak strasznie, jak jeszcze niczego w swym życiu. Nawet Raskăr był mniej odrażający niż ta olśniewająco piękna błękitnooka bestia. Zabić! Uniosła nad głową miecz i przeciągnęła po głowni ręką. Klinga zalśniła nagle niczym płomień. Trzymała w dłoni miecz o ostrzu z płonącego metalu. Lanor wziął zamach. Klinga Tytanianu weszła w głownię jego miecza, jak w masło, odcinając ją tuż przy rękojeści. Elf cofnął się, zaskoczony, i chwycił za jeden z mieczy, które miał na plecach. Ciął powtórnie. Zgładzić! Uniosła Tytanian i ponownie hartowana stal została przecięta na pół, niczym źdźbło trawy.
W lodowato błękitnych oczach Lanora po raz pierwszy błysnął strach. Trzeci miecz, krok do przodu. Głownia spada. Jeszcze długi nóż – ostatnia broń, i Lanor stanął rozbrojony przed kobietą, której oczy świeciły w ciemności tak jak ostrze jej miecza: wściekłym płomieniem nienawiści i żądzy mordu. Podeszła do niego, rozcapierzyła dłoń i chwyciła go za twarz. Zaskowyczał z bólu, unosząc ręce do zwęglonej skóry. – Zniszczę cię, skurwielu – stwierdziła. – Po prostu cię zniszczę. Ponownie wyciągnęła rękę, łapiąc go za ramię. Koszula zapłonęła. Cofnął się w panice i nagle skoczył w bok, chwytając rękojeść sztyletu, którym przebita była pierś Karina. Gabriela krzyknęła tylko: – Nie!!! I aura zgasła jak zdmuchnięty płomień. – Karin, nie!!! Przypadła do ciała, tnąc rzemień pętający nadgarstki. Zwłoki osunęły się w ramiona dziewczyny. – Karin!!! Nie, Boże, nie!!! Karin, nie!!! – Upadła na kolana, krzycząc tak strasznie, że bogowie, gdyby chcieli słyszeć ten krzyk, odwróciliby czas. – Karin, błagam, nie zostawiaj mnie!!! Chwytała go za kurtę, szarpiąc. Próbowała go zawrócić z drogi ku światłu. Próbowała mu oddać złotą energię, jakąkolwiek energię. Przyciskała jego głowę do piersi, błagając i zaklinając na wszystko, co było im drogie. A potem klęła go strasznymi słowy, bo przyrzekał być z nią aż do śmierci. – Obawiam się, że nic z tego nie będzie. – Devon de’Lanor przyglądał się jej rozpaczy jeszcze chwilę, po czym uniósł miecz Karina, przyłożył z perwesyjną przyjemnością do karku dziewczyny i… padł z rozpłataną czaszką. Gabriela podniosła głowę, czując bryzgającą na twarz i dłonie krew. Jej oszalały wzrok spoczął na białym jednorożcu. Shine uniósł głowę i patrzył na nią wielkimi szafirowymi oczami. – Shine! Ja nie pozwolę mu odejść! – dopadła Cienia. – Co mam zrobić, Shine, błagam, pomóż mi! Utkwiła wzrok w leżącym obok Tytanianie i już wiedziała, co ma robić. Chwyciła rękojeść i… Shine przydepnął klingę. – Pozwól mi odejść – wydusiła. – Nie potrafię bez niego żyć.
Cień stał nieporuszony. – Odejdź, Shine, bo będę musiała najpierw zabić ciebie! – Uniosła dłoń. Czarna moc zaczęła wić się w jej zagłębieniu niczym wściekła żmija. Cień ani drgnął. – Nie chcę tego robić, odejdź!!! – krzyknęła z rozpaczą. – Więc nie rób. – Odezwał się po raz pierwszy, od kiedy spotkała go w zamku Amar. Śnieżnobiałą do tej pory sierść zaczęły pokrywać pierwsze plamy czerni. Patrząc na to, Gabriela nagle ucichła. – Już wiem, co mam robić. Pójdę do Wieży Bogów, by wybłagać albo życie dla Karina, albo śmierć dla siebie – wyszeptała. – Tego też nie wolno ci zrobić. Stracisz duszę… – Shine – podniosła nań nieskończenie smutne oczy – już straciłam. Karin był moją duszą. Błękitny portal zgasł za ich plecami. Shine otworzył go tak dokładnie, jak chyba nigdy nie zrobił tego Saris: jeden krok i stała przed wrotami do Wieży Bogów. Przygarbiona, postarzała przedwcześnie, ze zgaszonymi rozpaczą oczyma. Miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, a w kasztanowych włosach już srebrzyły się pierwsze siwe pasma. Po śmierci Sarisa Gabrieli wydawało się, że może znieść wszystko. W najkoszmarniejszych snach jej się nie śniło, że będzie musiała znieść śmierć Karina – swego dopełnienia. Shine przyklęknął, by łatwiej jej było ściągnąć ciało mężczyzny na ziemię. – Dziękuję – zwróciła się do jednorożca, gdy wstał. – Nigdy nie doceniałam cię tak, jak na to zasługujesz. – Ujęła jego głowę w dłonie. – Zawsze porównywałam cię z Sarisem. A teraz mówię: dziękuję, Shine. I wybacz mi. – Jeszcze się nie żegnamy, moja pani. Przed nami Wieża Bogów. – Jednorożec wskazał wrota, lśniące złoworogo niczym portal śmierci. – W tej drodze nie możesz mi towarzyszyć, jesteś istotą o czystym sercu – sprzeciwiła się Gabriela. – Zabiłem. Moje serce jest czarne jak moja sierść. Pogłaskała go po szyi. – Mimo to zostaniesz tutaj i będziesz czekał na tego, kto wyjdzie. Jeśli będzie to duszobójca, wiesz, co masz robić? Skinął poważnie głową.
– I tylko dlatego zostanę po tej stronie – rzekł. – W przeciwnym razie poszedłbym z tobą, bo – tego nie wiedziałaś, Gabrielo – w Wieży Bogów na szalę wagi rzucane są… intencje. Intencje… Chwyciła pod pachy martwego Karina i przeciągnęła go na drugą stronę. Przygotowana była na mrok, rozjaśniany pochodniami, wielkie łoże przykryte szkarłatną pościelą i wyciągniętego na nim Saetina, tak jak to opisała Anaela, tymczasem… musiała przymknąć oczy przed jasnością. Dookoła panowała pustka i cisza. Gabriela zamrugała, kładąc powoli ciało ukochanego, choć nie czuła pod stopami ziemi. Mimo to uklękła obok i ujęła zimną dłoń w ręce, splatając razem palce. Jeżeli umarli obydwoje i tak wygląda życie po śmierci, jest gotowa trwać tutaj, u boku Karina, do końca świata. Byleby tylko nikt ich już nie rozdzielał. Narastający dźwięk tysięcy werbli i dzwoneczków podniósł jej włosy na karku. A więc jednak. Przyszli po nich! Primea była tak piękna, jak zawsze to sobie wyobrażała, Saetin wzbudzał swym demonicznym wyglądem taki sam strach. Gabriela patrzyła na bogów Świata Światów długą chwilę, chłonąc ich obraz rozszerzonymi strachem i zdumieniem oczyma, po czym kornie pochyliła głowę. – Twoja matka nigdy nie oddawała nam hołdów – odezwała się Primea. Gabriela milczała. Jej matka nienawidziła tutejszych bogów i nie uznawała ich. W sercu dziewczyny zaś nie było już miejsca na bunt i nienawiść. Była tylko rozpacz. – Dobrze wypełniłaś swoje zadanie. Jesteśmy z ciebie zadowoleni – odezwał się basem Saetin, a Gabriela poczuła się jak klepany po karku pies, który zaaportował patyk. – Proszę… Błagam… – podniosła na nich oczy. – Oddajcie mi go albo pozwólcie umrzeć i trafić po śmierci tam gdzie Karin. – Dlaczego mielibyśmy to zrobić? – zdziwiła się bogini. – Sama go odesłałaś. Gabriela ugięła się pod brzemieniem winy, dotykając czołem nieruchomej piersi mężczyzny. – Powiedzieliście, że dobrze się spisałam – rzekła łamiącym się głosem. – Moja śmierć już niczego w tym Wymiarze nie zmieni… – Nie chcesz się cieszyć swym dziełem? Jesteś Władczynią Wielkiego Ferrinu. Świat Światów nie pamięta czasów takiego spokoju, jaki zyskał dzięki tobie. – Liczy się tylko Ferrin, a Ferrin to nie miejsce, nie kraina, lecz Miłość. Liczy się tylko Miłość –
wyszeptała z policzkiem opartym na piersi Karina. – Liczy się tylko Miłość… Primea spojrzała na Saetina, Saetin na Primeę. – Dobrze, Gabrielo dell’Soll, dokonasz więc wyboru między swymi miłościami – rzekł Bóg Ciemności. – Możesz wrócić z jedną z nich. Poderwała głowę. Bogowie zniknęli, za to nadbiegał ku niej… – Saris!!! – krzyknęła i w następnej chwili wisiała Cieniowi na szyi. – Saris… Powtarzała raz po raz imię jednorożca, gładząc go po szyi, przeczesując grzywę, zaglądając w wypełnione łzami szafirowe oczy. Po jej policzkach też spływały łzy, wsiąkając w czarną sierść jednorożca. Gdy już nacieszyli się sobą, Cień pochylił się nad Karinem: – O, twój samiec! – Nie mów tak o nim! To mój mąż! Mój ukochany! – Dobrze, już dobrze, nie będę – zaśmiał się. – Co on taki nieruchomy? – Szturchnął ciało nosem. – Ty też byłbyś nieruchomy po śmierci… – Głos Gabrieli załamał się ponownie. – Nie żyje? – zdziwił się jednorożec. – To dlaczego nie jest z nami? – Z wami? – wyszeptała. – No z nami, w chatce na polance. Milczała, wbijając weń zogromniałe oczy. – Co się tak gapisz, na bogów, ja przecież umarłem! – zdenerwował się Saris. – A gdzie ludzie i jednorożce idą po śmierci…? – zawiesił głos, czekając na odpowiedź. – Przecież pani Anaela czytała nam tę księgę o waszym Bogu. Tę, jak jej tam, Bilbę. – Biblię – poprawiła go odruchowo. – Właśnie. Więc gdzie idziemy po śmierci? – Do Raju – odparła szeptem, jeszcze nie wierząc w to, co on mówi. – Bardzo dobrze – pochwalił Saris. – Wyobraź sobie, że nasz Raj to ta stara chatka… – Leśniczówka. – Tak, leśniczówka. I tam sobie mieszkamy.
– Wy, to znaczy kto? – zapytała słabym głosem. – Pani Anaela i ja. Usiadła tak, jak stała. – I wyobraź sobie, że całkiem niedawno dołączyło do nas stado klaczy! – To konie też idą do Nieba?! – Już chyba nic nie mogło Gabrieli zdziwić. – Nie mówię „chabet”, tylko „klaczy”! – powtórzył z naciskiem. – Mam całe stado samic! – zaśmiał się radośnie. – Wróciliście na Ziemię? – próbowała pojąć to, co on mówi. – Nie. To nie wygląda jak Ziemia. To Złote Mgły. Raj. Umilkła. Nie wiedziała, co powiedzieć. – Skoro to Raj… To dlaczego… dlaczego mama jest sama? Saris potrząsnął głową, zbulwersowany: – Jest ze mną, nie sama! – Myślałam, że w Raju dołączy do niej Sellinaris. Zasłużyła na miłość… – Widać on nie zasłużył. Może Sellinaris ma swój Raj i swoją Anaelę. W naszym jesteśmy tylko my. No, bierz tego swojego sam… Karina i chodź. Została jedna komnatka dla was. – Saris… – wstała, wplatając palce w jego grzywę. – Ja jeszcze nie umarłam. A ty nie zostałeś tu przysłany po mnie i Karina. Dostałam od bogów wybór: mogę wrócić do Świata Światów z jednym z was. Oczy dziewczyny ponownie napełniły się łzami. Dlaczego musiała wybierać?! Czy bogowie nie mogli oddać ich wszystkich? Anaeli, Karina i Sarisa? – Aha… – jednorożec spoważniał. – Wybór… Dosyć prosty ten twój wybór. – Prosty?! Kocham was obu jednakowo!!! – Ale po mnie do Wieży Bogów nie przyszłaś – zauważył złośliwie. Spuściła głowę. – Ułatwię ci ten wybór, bo wiedz, Gabrielo dell’Soll, że ja się z powrotem nie wybieram – oznajmił. – Mam tam swoją panią, mam komnatkę w chatce i mam nawet stado klaczy. O nie, nie, drugi raz pani Anaeli tracić nie zamierzam, choć ciebie też oczywiście kocham – dokończył
łaskawie. Zajrzała w szafirowe źrenice, jeszcze nie dowierzając. – Więc mogę odejść z Karinem? – Raczej musisz, skoro nie możesz ze mną. – Kocham cię, Saris – zarzuciła mu ręce na szyję, przytulając się do niego z całych sił – i zawsze będę kochała. A kiedy przyjdzie czas, razem z Karinem dołączymy do was. Zarezerwuj nam pokój! – Przytaknął energicznie. – Twoja gwiazda nie zgaśnie? – upewniła się jeszcze. – Nie. Ładnie świecimy z Raskărem, prawda? – Pięknie. Rozświetlacie całe niebo. Ale Raskăra chyba nie ma w tej chatce?! – przeraziła się. – Gabrielo, przecież to Raj! Wyobrażasz sobie Raj ze smokiem?! – Oboje parsknęli śmiechem. – Dobra, my tu gadu-gadu, a klacze czekają. Nie wiem jak ty, ale ja wracam. Przyświecę ci w drodze do Feri’any. – Tym razem tylko on się roześmiał, bo Gabriela posmutniała. – Ej, mała, głowa do góry. Wiesz, jak tam u nas jest fajnie!? – Żegnaj, koniku – przytuliła go na pożegnanie. – Nie jestem konikiem, ślepoto – westchnął, a potem trącił ją pieszczotliwie w ramię i zanurzył się w złote mgły, zniknął… – Dobrze się spisałeś. – Anaela pogłaskała Cienia po szyi. Podniósł na nią pełne łez oczy. – Będą szczęśliwi. – Wplotła palce w grzywę i pociągnęła lekko. – Tak trzeba. Chodź… Leżała na wznak, patrząc niewidzącymi oczami w rozgwieżdżone niebo. Gwiazda Sarisa płonęła tak silnie, jakby miała zaraz spaść na ziemię. – Dziękuję – wyszeptała. Odwróciła głowę. Obok, tak jak go ściągnęła z grzbietu Shine’a, leżał Karin. Pierś mężczyzny unosiła się w powolnym oddechu. Cień, czarny jak niegdyś Saris, pochylał się nad nim. – Karin… – Wyciągnęła rękę i dotknęła policzka mężczyzny. Drgnął i otworzył oczy. Gdy spoczęły na twarzy dziewczyny, rozjaśnił je uśmiech. I nagle zgasł. Odwrócił głowę. Twarz, płonącą wstydem i pogardą do samego siebie, zakryły długie czarne włosy. – Wybacz mi, Karin – usłyszał. – Nigdy więcej tego nie zrobię. – Dotknęła błagalnie rękawa jego koszuli. – Przyrzekam na… moje życie. Nigdy. Wybacz mi.
Gwałtownie zwrócił się do ukochanej, chwytając jej drążcą dłoń. – O czym ty mówisz, Gabrielo?! To ja zawiniłem! Ja chciałem prosić o wybaczenie. Ja wziąłem… zdra… – Zamilcz, Karin, co? – przerwał mu głos Shine’a. – Po prostu ją przytul, a potem wracajmy. Wracajmy do Ferrinu.
EPILOG
Mija kolejny rok naszego panowania: Wybawicielki – Gabrieli dell’Soll, i Wielkiego Księcia – Karina dell’Amar. Świat Światów jest tak spokojny i bezpieczny, jaki nie był nigdy od zarania dziejów. Portale między zamkami są otwarte, trakty niestrzeżone, bo nikt – po kilku surowych wyrokach – nie śmie niepokoić podróżnych. Ludzie i elfowie wymieszali się i żyją zgodnie obok siebie: nie ma już podziału na „ludzki” wschód i „elficki” zachód. Nawet kyrie nie budzą już żadnych emocji i znaleźli w naszym świecie swoje miejsce, bez strachu przed linczem handlując na targach ozdobami ze szlachetnych kamieni i smoczą łuską, przynoszącą ponoć szczęście. W moim świecie nie ma zbrodni, nie ma więc i kary. Pod pręgierzem nie chłoszcze się już niewolnic za to, że odmówiły synowi wielmoży. Kat, Ostatni, lord Sirden dell’Sir, przestałby być potrzebny, gdyby nie to, że jest moim najdroższym przyjacielem. Czasem się zastanawiam, czym zasłużyłam na jego niewzruszoną, bezwarunkową miłość. Nadal potrafi się zapomnieć i nazwać mnie przy poddanych „małą” albo „dzieciną”, co jego nieodmiennie wprawia w zakłopotanie, a mnie nieodmiennie śmieszy, ale taka jest prawda: jestem córką Sirdena, której nigdy nie miał i mieć nie będzie. Jedynym zmartwieniem namiestnika Ferrinu, który widać zawsze musi się czymś martwić, jest to, że pod jego czujnym okiem nie dorasta mała Gabriela czy mały Karin, następczyni czy następca tronu – kiedyś zrzekłam się dziecka i była to cena, jaką zapłaciłam za grzech Amarilli. Lord Sirden dell’Sir nie domyśla się jednak – i całe szczęście! – że to jemu zostawię Wielki Ferrin, to on jest najbardziej godzien ferrińskiego tronu, a Świat Światów będzie trwał pod jego panowaniem następnych tysiąc lat. Już teraz wprowadził na dwór swoistą modę „na kata”: elfowie, dotąd paradujący w złocie i zieleni, przywdziewają czerń. Śmieszy mnie jedno: Sirden, Amre i Karin od zawsze chodzili w czarnych koszulach, czarnych kurtach i czarnych spodniach, ale to wszystko było prosto uszyte, z surowego, wytrzymałego płótna, elfowie zaś zamawiają swe czarne szatki z jedwabiu i aksamitów, zdobiąc rękawy i brzegi czarnym haftem. Ci moi elfi poddani… Są po
prostu rozbrajający. Sirden już rozmyśla nad treścią dekretu mającego zapobiec dalszej profanacji jego profesji. Ciekawe, jak zmusi Karina do przywdziania złotej koszuli i zielonej kurteczki… Albo Amrego… Stary, dobry, kochany Ostatni… Nawet teraz, mimo późnej pory, ślęczy nad papierami, zżymając się, że Yordania zużywa za dużo zboża, jak na tak niewielką prowincję, a kyrie znów przysłali za mało tłucznia, którym wykładamy po kolei wszystkie trakty. To znaczy on wykłada. Ja mam jedynie promienieć majestatem i złotą gwiazdką. Promienieję, a jakże, lecz na początku panowania zapowiedziałam mu w krótkich żołnierskich słowach, że w złotych szyfonach promienieć nie będę i białej sukni Leczącej tudzież szkarłatnego płaszcza ze mnie nie zedrze. Odparł, że niczego ze mnie zdzierać nie zamierza, bo od zdzierania sukien z Wybawicielki jest tutaj Karin. Złośliwa bestia. Sirden oczywiście. Amre, namiestnik Amarkandy, starzeje się powoli, ale jego przystojna chmurna twarz nic na tym nie traci, wręcz przeciwnie, zmarszczki dodają mu powagi i dystynkcji. Niejedna elfia bądź ludzka kobieta chętnie rozgrzałaby mu łoże. On jednak pozostał wierny miłości swego życia – Anaeli, i nigdy nie widziałam go w niewieścim towarzystwie. Wszelkie, złośliwe oczywiście, sugestie Sirdena o przedłużeniu rodu zbywa wymownym milczeniem albo równie złośliwą ripostą, że przedłużać swój ród może kat, jeśli potrafi. Ilekroć się spotykamy, a spotykamy się często, bo nasza czwórka – Amre, Sirden, Karin i ja – żyć bez siebie nie może, oficer zżyma się także, że w świecie bez wojen nie ma dla niego miejsca, i nudzi go taki świat śmiertelnie. Nie wiem, jak może się nudzić, co rusz wznosząc umocnienia, mury, blanki i wieże strzelnicze w każdym zamku, który nawinie mu się pod rękę – teraz patrzy łakomym wzrokiem na Smoczy Stos – a w przerwach urządzając z Sirdenem dzikie popijawy, które kończą się eskapadami, doprawdy, nieziemskimi: ostatnio na przykład umyślili sobie… uwalniać merliny z rajkińskiej niewoli. Oczywiście o tym nie wiedziałam. Dopiero same merliny, które odwiedzam raz w roku, w rocznicę bitwy o Lanorię, opowiedziały mi o wyczynie słynnego duetu Sirden – Amre (zakończonym hulanką na plaży): na grzbietach merlinów wyruszyli na polowanie! Morskie istoty, widząc czekających na mnie na plaży mężczyzn, zaczęły się dopytywać radośnie, kiedy znów się wspólnie zabawią. Zabawią! Dobrze, że nie spiją! Gdy po powrocie na brzeg zapytałam grzecznie Sirdena i Amrego, co im odbiło, stwierdzili, że chcieli sobie powojować. Z rajkinami! I to kto? Namiestnik Amarkandy i namiestnik Ferrinu! Ludzie kochani… Dziwię się, że obaj dotrwali w całości do dziś, bo z kolei przedostatnio założyli się… który szybciej oswoi smoka. Smoka!!! Gdyby nie posłaniec z Kyrenii, błagający Władczynię Ferrinu o zabranie swych nietrzeźwych lordów ze smoczych jaskiń, dostałabym dwa ogryzki w czarnych kurteczkach. Nieee. Nawet gdy to piszę, serce podchodzi mi do gardła. Serce. Serce Ferrinu. Niedawno odkryłam, czym tak naprawdę ono jest. Czym jest Amirin. Otóż mój medalion, który dostałam od Amarilli i Anaeli, to zwykły kryształ oprawiony w srebro. Nie ma żadnej magicznej mocy. Moc dają mu kobiety, które go noszą. To my wysycałyśmy go naszymi pragnieniami, emocjami, miłością i nienawiścią. To my jemu nadawałyśmy znaczenie i dzieliłyśmy z nim własną siłę. Sercem Ferrinu jestem ja sama i moja moc. Moja Miłość.
Spoglądam tęsknie w okno. Karin i Shine lada moment wrócą z włóczęgi po lesie. Shine: cicha, niepozorna istota – tak wszyscy postrzegają jednorożca, wszyscy oprócz Karina i mnie – jest zawsze przy nas. Urządziłam mu wspaniałe leże w feri’ańskich stajniach, w okno kazałam wstawić witraż, a ściany ozdobiłam arrasami (Saris byłby zachwycony), by wiedział, jak bardzo jestem mu wdzięczna za wszystko. Ale Shine poprosił tylko nieśmiało, bym pozwoliła mu przebywać z nami, na zamku. Jakżeż mogłam odmówić? Trwa więc przy nas, niczym wierny cień, podczas audiencji i narad, przy posiłkach, podczas zabaw i pracy, wtapiając się w tło tak doskonale, że nieraz zapominam o jego istnieniu, ale on nigdy nie zapomina o mnie i o Karinie, najszczęśliwszy zaś jest wtedy, gdy ma nas oboje w zasięgu wzroku. Powiedzieć, że Shine nas kocha, byłoby za mało: jesteśmy oboje sensem jego istnienia. Jego dopełnieniem. Żałuję, że ja nigdy nie pokochałam go tak, jak na to zasługuje. Tak jak Sarisa. A jeszcze bardziej żałuję, że Shine o tym wie. Właśnie wjeżdżają na dziedziniec. Przyznam, iż gdy patrzę na obydwu: czarnego jak sadza Cienia, o długiej po łopatki, falującej grzywie, i na czarnowłosego Karina, odzianego w prostą czarną kurtę, takąż koszulę i spodnie, w spływającym do ziemi szkarłatnym płaszczu, w wysadzanym rubinami diademie tak cudownie pasującym do rubinowych tęczówek, zapiera mi dech w piersiach. Jest piękny. Mój wspaniały jednoręki mąż – niegdyś bękart i odmieniec – jest piękny. I on sam widzi ten zachwyt w oczach kobiet, zarówno elfiej, jak i ludzkiej krwi. Gdziekolwiek się pojawiamy, a podróżujemy po lordiach dość często – muszę przecież promienieć – otaczają Karina młodziutkie, śliczne dziewczątka, uczone od dziecka, jak wkraść się w łaski wielmoży, jak skraść jego serce i jak z tym sercem w dłoni powieść ofiarę przed ołtarz. Jednak gdy tylko któraś pośle mu zalotne spojrzenie, wykona zachęcający gest czy otrze się, usługując podczas biesiady, zbyt prowokacyjnie, Karin zagarnia mnie ramieniem i na oczach całego dworu całuje tak namiętnie, by żadna inna nie miała cienia wątpliwości: dla Karina dell’Amar istnieje tylko jedna kobieta i jedna miłość – ja. A potem w nocy bierze mnie nie jak zazwyczaj: czule i słodko, ale żarliwie, zachłannie, jakby opętał go demon, i gdy krzyczę z rozkoszy – ku memu zawstydzeniu – nie ucisza mnie dłonią, zupełnie jakby całemu dworowi – a może i sobie – chciał przypomnieć, że jestem również jego jedyną namiętnością. Już słyszę w korytarzach szybkie, pewne kroki i gromki głos Karina, pytający służbę, gdzie znajdzie Władczynię Ferrinu. Za moment wpadnie do gabinetu, porwie mnie w ramiona i obdarzy przepraszającym pocałunkiem, że na tę włóczęgę wyruszył sam. Nie wie, że ja też czasem wymykam się, by w samotności usiąść u stóp ołtarza i, z oczami utkwionymi w nocnym niebie, wspominać wszystkich, których utraciłam. Gdy tak patrzę na gwiazdę Sarisa, zastanawiam się, czemu to mnie bogowie pobłogosławili takim szczęściem, czemu to mnie dano spędzić życie w świecie marzeń, u boku ukochanego mężczyzny, otoczonej miłością i szacunkiem przyjaciół i poddanych, czego nigdy nie doświadczyła moja matka, Anaela dell’Idarei, po stokroć bardziej tego godna. Czym zasłużyłam ja? Wiem, że zapłaciłam za to szczęście straszną cenę, wiele przeszłam i wiele
straciłam, ale Anaela oddała przecież więcej niż ja: poświęciła Ferrin, który nosiła w sercu. Sellinarisa. Swą Miłość. Jak wielkie jest to poświęcenie, zrozumiałam tamtej Czarnej Nocy pod bramą Edenu i dlatego chyba bardziej niż za każdą minutę mego obecnego, szczęśliwego życia jestem wdzięczna Primei i Saetinowi za obietnicę, którą złożyli mi w Wieży Bogów, obietnicę, która pozwala zasypiać i budzić się bez lęku: gdy nadejdzie nasz czas, odejdziemy razem – Karin i ja. Nie będzie bólu rozstania, nie będzie łez. Będzie tylko czysta miłość w rubinowych oczach. Aż do końca.
***
Anaela klęczała przed boginią Primeą. Nie po to, by oddawać jej hołd. Nie. Był to wyraz rezygnacji, a nie poddania, bo bogowie Świata Światów znów czegoś od niej żądali. Czego tym razem? Kogo ma poświęcić ku ich rozrywce? Kto zginie? Słowa bogini sprawiły, że Anaela uniosła na nią pociemniałe ze zgrozy oczy. – Nadchodzi wojna. Najkrwawsza, jaką znał ten świat. Jedna z was musi poprowadzić do niej Ferrin: ty albo twoja córka. Wiedz, że tym razem nie będzie to Wielka Gra, a wielka rzeź. I to tobie wielkodusznie dajemy wybór. Więc, Anaelo dell’Idarei: ty czy Gabriela? Nie musiała odpowiadać. Bogowie znali ją dobrze, zbyt dobrze. Nie wątpili ani przez chwilę, że za chwilę wstanie z kolan, uniesie głowę, wyprostuje plecy i przez zaciśnięte zęby rzuci: – Ja.
Warszawa, 12 lipca 2009