JUSTIN CRONIN PRZEJŚCIE
Apokaliptyczny thriller napisany w klimacie słynnego Bastionu Stephena Kinga. Pierwsza część planowanej trylogii. W tajnej bazie armii amerykańskiej w Kolorado trwają badania nad rzadkim wirusem z boliwijskiej dżungli wydłużającym życie i zwiększającym siłę fizyczną. Ubocznym skutkiem jego działania jest przemiana ludzi w wampiry, wobec których wojsko ma własne plany: nowy gatunek wydaje się doskonałą bronią biologiczną. Agent FBI Brad Wolgast otrzymuje zadanie: dostarczyć dwunastu czekających na egzekucję skazańców do eksperymentu wszczepienia wirusa. W ostatniej fazie „Projektu Noe” wirus ma zostać podany małemu dziecku. Wolgast zawozi do Kolorado porzuconą przez matkę sześcioletnią Amy Harper Bellafonte. W agencie budzą się wyrzuty sumienia; pomiędzy nim a dziewczynką tworzy się silna więź. Niespodziewanie zarażeni wirusem, zwani wirolami, wydostają się na wolność, zaś kraj ogarnia epidemia. Z bazy uciekają też Amy i Wolgast. Wirole atakują i mordują wszystkich wokół siebie, w końcu opanowują całe Stany Zjednoczone. Kalifornia i Teksas ogłaszają secesję, a po użyciu broni nuklearnej państwo przestaje istnieć. Niedobitki ludzi kryją się przed wampirami w izolowanych koloniach za wysokimi murami, chronieni snopami reflektorów. 90 lat później. U bram jednej z kolonii położonych na terenie Republiki Kalifornijskiej pojawia się tajemnicza kilkunasto-
letnia dziewczyna - Amy. Wspólnocie kończą się zasoby energetyczne, czeka ją zagłada. Niewielka grupka ludzi wyrusza w niebezpieczną podróż do Kolorado, gdzie prowadzono kiedyś eksperymenty biologiczne, mając nadzieję na ocalenie. Justin Cronin Pisarz amerykański, absolwent Uniwersytetu Harvarda. Ukończył też Iowa Writers Workshop. Autor 3 powieści: Mary and O’Neil, The Summer Guest i Przejście - pierwszego tomu planowanej trylogii pod tym samym tytułem. Zdobywca prestiżowych nagród literackich Pen/Hemingway Award, Stephen Crane Prize i Whiting Writer’s Award. Wykłada literaturę angielską na Rice University w Houston (Teksas). Gdy widzę, jak tu czas potęgą bezlitosną Pomniki dumnych lat obraca w gruzy zgliszczy, Jak na ruinach wież milczące trawy rosną, Jak wiecznotrwały spiż zaciekłość ludzka niszczy; Gdy widzę, jak na koszt piaszczystych swych wybrzeży Ocean głodny wciąż rozrasta się, a za to Z wód, pokonanych znów, ląd się wyłania świeży, Jak stratę zmienia w zysk, a zysk się staje stratą; Gdy widzę zmienne to wielkości falowanie Albo wielkości treść, że w niej czerw zawsze gości, Ruiny uczą mnie myśleć, że czas nastanie, Złowrogi czas, co mej pozbawi mnie miłości... Ta myśl jest mi jak śmierć, powstrzymać łez niezdolna, Że swój najdroższy skarb z dnia na dzień tracę z wolna. WILLIAM SZEKSPIR, Sonet 64
I KOSZMARNY SEN 5-1 przed wybuchem epidemii Droga do śmierci jest długim marszem pełnym wszelkiego zła, a serce słabnie przy każdym nowym strachu, kości odmawiają posłuszeństwa przy każdym kroku, umysł też stawia zaciekły opór, i po co? Zapory padają jedna po drugiej i żadne zasłanianie oczu nie przysłoni krajobrazu klęski ani widoku popełnionych zbrodni1. KATHERINE ANNE PORTER Biały koń, biały jeździec 1 Zanim stała się Dziewczyną Znikąd - Tą, Która Przychodzi, Pierwszą, Ostatnią i Jedyną, żyjącą od tysięcy lat, była małym dzieckiem z Iowa. Nazywała się Amy. Amy Harper Bellafonte. Kiedy się urodziła, jej matka Jeanette miała dziewiętnaście lat. Jeanette nazwała córeczkę Amy po swojej matce, która zmarła, gdy Jeanette była mała. Drugie imię, Harper, otrzymała na cześć Harper Lee - autorki Zabić drozda, ulubionej książki Jeanette. Prawdę mówiąc, to jedyna książka, którą przeczytała do końca w ogólniaku. Mogła nazwać dziecko Scout, od dziewczynki, która była jej bohaterką, bo chciała, aby jej córeczka stała się taka jak ona. Jeanette nigdy się to nie udało. Scout to jednak imię dobre dla chłopca, a nie chciała, by córka musiała przez 1
Katherine Anne Porter, Biały koń, biały jeździec, przekł. Krystyna Tarnowska, Czytelnik, Warszawa 1971.
całe życie tłumaczyć, dlaczego je nosi. Pewnego dnia ojciec Amy wszedł do restauracji, w której Jeanette pracowała od szesnastego roku życia jako kelnerka - do jadłodajni nazywanej przez klientów Pudełkiem, bo wyglądała jak ogromne chromowane pudło na buty stojące przy wiejskiej drodze. Za restauracją rozciągały się pola kukurydzy i fasoli. W promieniu wielu mil nie było niczego oprócz samoobsługowej myjni samochodowej, z rodzaju tych, do których trzeba wrzucić kilka monet, a maszyna wykona całą robotę. Bill Reynolds, bo tak się nazywał, sprzedawał kombajny, żniwiarki i podobne maszyny. Umiał zagadać do dziewczyn. Kiedy Jeanette nalewała kawę, powiedział jej, że jest bardzo ładna. Później często to powtarzał. Mówił, że uwielbia jej czarne jak węgiel włosy, orzechowe oczy i delikatne nadgarstki. Brzmiało to tak, jakby w to wierzył, inaczej niż chłopcy w szkole, recytujący wyuczone słowa, które rzekomo pragnęła usłyszeć. Bill Reynolds miał duży samochód, nowego pontiaca z deską rozdzielczą, która lśniła jak pojazd kosmiczny, i skórzanymi fotelami w kolorze masła. Sądziła, że mogłaby pokochać tego faceta szczerze i głęboko, lecz on zabawił w mieście tylko kilka dni i ruszył dalej. Kiedy powiedziała ojcu, co się stało, chciał go odnaleźć, zmusić, aby spełnił swój obowiązek. Jeanette nie wspomniała mu, że Bill Reynolds ma żonę. Jego rodzina mieszkała w Lincoln, w Nebrasce, szmat drogi stąd. Pokazał jej nawet zdjęcia swoich synów, które nosił w portfelu - Bobby’ego i Billy’ego - w strojach baseballowych. Nie zdradziła, kim był mężczyzna, który jej to zrobił, chociaż ojciec pytał wiele razy. Nie po-
wiedziała mu nawet, jak się nazywał. Prawdę mówiąc, mało ją to obchodziło. Nie przejmowała się, że jest w ciąży, która do samego końca przebiegała bez problemów. Nie poruszył jej nawet poród - był bolesny, lecz krótki - ani fakt posiadania dziecka, maleńkiej Amy. Aby zakomunikować córce, że jej przebaczył, ojciec przerobił dawną sypialnię jej brata na pokój dla dziecka. Przyniósł nawet ze strychu starą kołyskę, w której Jeanette spała dawno temu. W ostatnich miesiącach przed porodem poszedł z nią do sklepu sieci Walmart, żeby kupić rzeczy dla niemowlęcia - śpioszki, małą plastikową wanienkę i ruchomą zabawkę do powieszenia nad kołyską, bo w jakiejś książce przeczytał, że niemowlęta potrzebują takich rzeczy. Rzeczy, na które będą mogły patrzeć i które spowodują, że ich mały mózg zacznie właściwie funkcjonować. Jeanette od początku uważała niemowlę za „swoje”, bo pragnęła mieć dziewczynkę, choć wiedziała, że takich rzeczy nie należy nikomu mówić, nawet sobie. Kiedy poszła na badanie USG do szpitala w Cedar Falls i spytała kobietę, panią w bluzce w kwiaty, przesuwającą po jej brzuchu małe plastikowe urządzenie, czy potrafi rozpoznać płeć dziecka, ta spojrzała na monitor i odrzekła: „Kochanie, twoje maleństwo jest nieśmiałe. Czasem można odgadnąć płeć, lecz często jest to niemożliwe. W tym przypadku właśnie tak jest”. Jeanette nie poznała płci dziecka, lecz uznała, że tak powinno być. Gdy razem z ojcem opróżnili pokój brata i znieśli na dół jego stare proporczyki i plakaty - zdjęcia Jose Canseca, zespołu Killer Pienie i
Bud Girls - i zobaczyli wypłowiałe, zniszczone ściany, pomalowali je farbą w puszce z napisem „Marzenie” na kolor, który był jednocześnie różowy i błękitny. Dobry niezależnie od płci dziecka. Tata przykleił pod sufitem taśmę z kaczkami pluskającymi się w kałuży i odnowił stary bujany fotel z klonu, który kupił na jakiejś wyprzedaży, aby Jeanette mogła na nim siedzieć i trzymać niemowlę, kiedy wróci do domu. Dziecko urodziło się latem. Jeanette nazwała dziewczynkę Amy Harper Bellafonte. Pomyślała, że nie ma sensu dawać jej nazwiska Reynolds, bo pewnie nigdy więcej tego faceta nie zobaczy. Kiedy Amy przyszła na świat, przestała tego pragnąć. Poza tym trudno o ładniejsze nazwisko niż Bellafonte, które znaczyło „piękna fontanna”. Bo Amy była piękna. Jeanette karmiła ją, kołysała i zmieniała pieluszki, a kiedy dziewczynka budziła się z płaczem w środku nocy, bo się zsiusiała, chciała jeść lub wystraszyła się ciemności, Jeanette człapała korytarzem do jej pokoju. Nieważne, która była godzina lub jak bardzo była zmęczona po pracy w Pudełku. Brała ją na ręce i mówiła, że jest przy niej, że nigdy jej nie opuści. „Przybiegnę, gdy zaczniesz płakać, taką mamy umowę, ty i ja, na wieki, moja maleńka Amy Harper Bellafonte”. Trzymała ją i kołysała, aż nadszedł świt, za oknem zaczęły ukazywać się blade kształty, a do jej uszu doleciał śpiew ptaków siedzących na gałęziach drzew rosnących wokół domu. Kiedy Amy miała trzy lata, Jeanette została sama.
Jej ojciec zmarł. Powiedzieli, że przyczyną zgonu był atak serca lub udar. Nie sprawdzali takich rzeczy. Cokolwiek to było, zabrało go wczesnym zimowym rankiem, gdy szedł do samochodu, aby pojechać do pracy w silosie. Zdążył postawić kubek z kawą na błotniku, a później przewrócił się i umarł, nie rozlewając ani kropli. Jednak nadal pracowała w Pudełku, lecz teraz nie starczało jej pieniędzy, a brat, który służył gdzieś w marynarce, nie odpowiadał na listy. Braciszek zawsze powtarzał: „Bóg stworzył Iowa, żeby ludzie mogli stąd wyjechać i nigdy więcej nie wrócić”. Zastanawiała się, co robić. Pewnego dnia Bill Reynolds znów wstąpił do restauracji na obiad. Wydał jej się jakiś inny, lecz zmiana nie była korzystna. W Billu Reynoldsie, którego zapamiętała a musiała przyznać, że czasami o nim myślała, najczęściej o takich drobiazgach, jak jasne włosy, które opadały mu na czoło, gdy mówił, lub o tym, jak dmuchał na kawę, zanim upił pierwszy łyk - było coś przyjemnego, jakieś wewnętrzne ciepło, do którego człowiek pragnął się zbliżyć. Przypominało jej to małe plastikowe pałeczki błyszczące po włożeniu do szklanki z płynem. Teraz facet był ten sam, lecz dawny blask znikł. Reynolds postarzał się i zeszczuplał. Zauważyła, że się nie ogolił ani nie uczesał. Przetłuszczone włosy sterczały na wszystkie strony. Nie miał na sobie odprasowanej koszulki polo, jak kiedyś, lecz zwykłą roboczą bluzę, jaką nosił jej ojciec. Była wygnieciona i miała plamy pod pachami. Wyglądał tak, jakby przespał
noc na dworze lub w samochodzie. W drzwiach rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie, więc poszła za nim do boksu z tyłu sali. - Co tu robisz? - Rzuciłem ją - oznajmił. Kiedy na nią patrzył, poczuła zapach piwa, potu i brudnego ubrania. - Zrobiłem to, Jeanette. Zostawiłem żonę. Jestem wolny. - Przyjechałeś z tak daleka, żeby mi to powiedzieć? - Myślałem o tobie. - Odchrząknął. - Dużo myślałem... o nas. - O nas? Nie ma żadnych „nas”. Myślisz, że możesz zjawić się ot, tak sobie, i mówić, że o nas myślałeś? Wyprostował się. - Właśnie to robię. Teraz. - Nie widzisz, że pracuję? Nie mogę z tobą rozmawiać. Musisz coś zamówić. - W porządku - mruknął, patrząc jej w oczy i nie zaglądając do menu. - Poproszę cheeseburgera. Cheeseburgera i colę. Notując zamówienie, Jeanette zauważyła, że słowa zaczynają się zamazywać. Płakała. Czuła się tak, jakby nie spała od miesiąca, od roku. Była tak wyczerpana, że trzymała się tylko siłą woli. Chciała coś zrobić ze swoim życiem - ściąć włosy, skończyć szkołę, otworzyć mały sklepik, przenieść się do prawdziwego miasta, takiego jak Chicago lub Des Moines, wynająć mieszkanie, mieć przyjaciół. Często wyobrażała sobie, że siedzi w restauracji, a właściwie w przytulnej kawiarence. Jest jesień, na dworze zimno. Siedzi sama przy
małym stoliku przy oknie i czyta książkę. Na stoliku stoi kubek z gorącą herbatą. Podnosi głowę i wygląda przez okno, obserwując ludzi na ulicy. Pędzą gdzieś w grubych płaszczach i czapkach. Widzi też własną twarz odbitą w szybie, zawieszoną nad przechodniami. Gdy stała nad Reynoldsem, wydawało jej się, że te marzenia należą do zupełnie innej osoby. Amy często była przeziębiona i skarżyła się na bóle brzucha, bo całe dnie spędzała w marnym przedszkolu, podczas gdy ona pracowała w Pudełku. Ojciec umarł tak nagle, że miała wrażenie, iż zniknął w jakiejś zapadni, a Bill Reynolds siedział przy stoliku, jakby na chwilę odszedł, choć nie widziała go od czterech lat. - Dlaczego mi to robisz? Patrzył na nią długo, dotykając jej dłoni. - Spotkajmy się później. Proszę. Skończyło się na tym, że zamieszkał z nią i Amy. Nie wiedziała, czy go zaprosiła, czy po prostu tak się stało. Tak czy owak, natychmiast tego pożałowała. Kim on właściwie był, ten Bill Reynolds? Zostawił w Nebrasce żonę i chłopców w strojach baseballowych, Bobby’ego i Billy’ego. Pontiac znikł, facet nie miał żadnej pracy. Tłumaczył jej, że wszystkiemu winna jest zła sytuacja gospodarcza. Ludzie przestali kupować te cholerne maszyny. Mówił jej, że ma plan, lecz jedyny plan, który poznała, polegał na tym, że on siedział w domu i nie opiekował się Amy, nawet nie zmywał naczyń po śniadaniu, a ona całymi dniami harowała w Pudełku. Po trzech miesiącach uderzył ją pierwszy raz. Był pijany. Później zaczął płakać. Ciągle powtarzał, że bardzo
tego żałuje. Klęczał przed nią, szlochając, jakby to ona coś mu zrobiła. Musi go zrozumieć, mówił. Musi zrozumieć, że jest mu trudno, że ostatnie zmiany były dla niego ciężkie. Że czegoś takiego nie wytrzymałby żaden człowiek. Kocha ją i jest mu przykro. To się więcej nie powtórzy. Nigdy. Przysiągł, ale nie jej czy Amy. W końcu sama zaczęła powtarzać, że jest jej przykro. Później stłukł ją z powodu forsy. Nadeszła zima, a ona nie miała wystarczająco dużo pieniędzy na koncie, by zapłacić inkasentowi za olej opałowy. Wtedy znów ją uderzył. - Niech cię szlag, kobieto! Nie widzisz, w jakiej jestem sytuacji? Leżała na podłodze w kuchni, trzymając się za głowę. Uderzenie było tak silne, że zwaliło ją z nóg. To zabawne, lecz dopiero wtedy zobaczyła, jaka ta podłoga jest brudna, usmarowana i poplamiona, z grudkami kurzu i licho wie czego pod szafkami, gdzie zwykle się nie zagląda. Patrzyła na brudną podłogę, myśląc, że pomieszało jej się w głowie. Bill cię uderzył, Jeanette, coś ci się stało w głowę, dlatego się martwisz, że jest brudno. Ze światem, który ją otaczał, stało się coś zabawnego. Amy oglądała telewizję na górze, lecz Jeanette miała wrażenie, że dźwięki rozlegają się w jej głowie. Słyszała Bameya, fioletowego dinozaura, śpiewającego coś o myciu zębów. Z oddali doleciał warkot odjeżdżającej cysterny z olejem. Silnik zazgrzytał, gdy skręciła z podjazdu na wiejską drogę. - To nie twój dom - powiedziała. - Racja - odrzekł Bill, wyjmując butelkę old crow z
szafki nad zlewem i nalewając whisky do słoika po dżemie, choć była dopiero dziesiąta rano. Usiadł przy stole, lecz nie założył nogi na nogę, jak to zwykle robił. - Olej opałowy też nie jest mój. Jeanette przekręciła się na bok. Próbowała wstać, lecz nie mogła. Patrzyła przez minutę, jak Billy pije. - Wynoś się! Roześmiał się, kręcąc głową i upijając kolejny łyk. - To śmieszne - prychnął. - Każesz mi się wynosić, leżąc na podłodze. - Wiem, co powiedziałam. Wynocha! Do pokoju weszła Amy. Trzymała w rękach pluszowego króliczka, z którym nigdy się nie rozstawała. Miała na sobie śpioszki. Dobre śpioszki, które Jeanette kupiła jej w sklepie sieci OshKosh B’Gosh, z truskawkami wyszytymi na karczku. Jeden z pasków się rozpiął i zwisał na wysokości talii. Amy musiała go odpiąć, pewnie chciała iść do ubikacji. - Dlaczego leżysz na podłodze, mamo? - Nic się nie stało, kochanie. - Jeanette podniosła się, aby jej pokazać. W lewym uchu trochę jej szumiało, jak w kreskówce, a w głowie wirowało. Zauważyła kroplę krwi na ręku. Nie wiedziała, skąd się wzięła. Podniosła Amy, próbując się uśmiechnąć. - Mama się przewróciła. Chcesz iść do ubikacji, kochanie? Usiąść na nocniku? - Spójrz na siebie - warknął Bill. - Spojrzysz wreszcie na siebie?! - Pokręcił głową i upił kolejny łyk whisky. Głupia cipo, pewnie mała nawet nie jest moja.
- Skaleczyłaś się, mamusiu. - Amy wskazała rączką. - Skaleczyłaś się w nos. Z powodu słów, które usłyszała, lub widoku krwi, dziewczynka zaczęła płakać. - Widzisz, co zrobiłaś? - rzucił Bill, aby po chwili powiedzieć do Amy: - Chodź do mnie. To nic wielkiego. Czasami ludzie się kłócą. Tak to już jest. - Powiedziałam: wynoś się! - Co beze mnie zrobisz? Nie potrafisz nawet napełnić zbiornika na olej. - Myślisz, że nie potrafię? Na Boga, zapewniam cię, że nie musisz mi tego tłumaczyć! Amy zaczęła zawodzić. Jeanette wzięła ją na ręce i poczuła ciepło na brzuchu. Dziewczynka się zsikała. - Na litość boską! Ucisz tego bachora! Przytuliła Amy do piersi. - Masz rację. Nie jest twoja. Nie jest i nigdy nie będzie. Zabieraj się stąd, bo wezwę szeryfa. Przysięgam. - Nie mów tak do mnie, Jean. Nie żartuję. - Właśnie to zrobiłam. Przed chwilą powiedziałem. Wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zaczął zbierać swoje rzeczy, wrzucając je do kartonowych pudeł, w których przyniósł je przed kilkoma miesiącami. Dlaczego nie zastanowiło jej to, że nawet nie miał walizki? Siedziała w kuchni, trzymając Amy na kolanach, obserwując zegar na kuchence i odliczając minuty do czasu, aż Bill wróci do kuchni, by znów ją uderzyć. Usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i ciężkie
kroki na werandzie. Zaczął wynosić pudła. Zimne powietrze wypełniło dom. Wreszcie wszedł do kuchni w butach oblepionych śniegiem, zostawiając ślady na podłodze. - Dobra, chcesz, żebym sobie poszedł? Zaraz zobaczysz. - Sięgnął po butelkę old crow. - To twoja ostatnia szansa. Jeanette nie odpowiedziała, nawet na niego nie spojrzała. - Tak?! Dobrze. Mogę wypić jednego na drogę? Zamachnęła się i wytrąciła mu szklankę, uderzając otwartą dłonią, jak rakietą do pingponga. Zorientowała się, co chce zrobić, ułamek sekundy wcześniej, zdając sobie sprawę, że nie jest to najlepszy pomysł. Za późno. Szklanka uderzyła głucho o ścianę i upadła na podłogę, nie tłukąc się. Jeanette zamknęła oczy i przytuliła Amy. Wiedziała, co się stanie. Przez chwilę odgłos wirującej szklanki był jedynym dźwiękiem w pokoju. Czuła, że w Billu narasta gniew, jak fala gorąca. - Przed chwilą widziałaś, co świat dla ciebie przygotował, Jeanette. Zapamiętaj moje słowa. Usłyszała oddalające się kroki. Bill odszedł. Zapłaciła inkasentowi tyle, ile mogła, i nastawiła termostat na pięćdziesiąt stopni Fahrenheita, żeby oleju starczyło na dłużej. - Pomyśl, że wyjechałyśmy na kemping - powiedziała, zakładając Amy rękawiczki i nasuwając czapeczkę na głowę. - Teraz nie będzie nam tak zimno, prawda? To jak przygoda.
Spały razem pod stertą starych kołder. W pokoju było tak zimno, że widziały parę swoich oddechów. Jeanette wzięła dodatkową pracę na noc - sprzątanie w ogólniaku. Amy opiekowała się sąsiadka, lecz gdy kobieta zachorowała i poszła do szpitala, Jeanette musiała zostawić córkę bez opieki. Wyjaśniła Amy, co ma robić. Leż w łóżku, nie otwieraj drzwi, po prostu zamknij oczy, a będę w domu, zanim się zorientujesz. Kiedy dziewczynka zasnęła, wykradała się niepostrzeżenie, a następnie szła energicznie po zaśnieżonym podjeździe do miejsca, w którym zaparkowała samochód. Zostawiała go daleko od domu, żeby dziecko nie słyszało, jak odjeżdża. Pewnej nocy popełniła błąd i wspomniała o tym kobiecie, z którą pracowała, gdy wyszły zapalić. Jeanette nie przepadała za papierosami i wolałaby ich nie kupować, lecz palenie pomagało jej opanować senność, a bez przerwy na papierosa nie miałaby na co czekać. Przed nią byłyby tylko kolejne toalety i korytarze do posprzątania. Poprosiła Alice, żeby nikomu o tym nie mówiła. Wiedziała, że mogłaby mieć problemy, gdyby wyszło na jaw, że zostawia dziecko bez opieki. Oczywiście Alice wszystko wypaplała. Poszła do dyrektora szkoły, który natychmiast zwolnił Jeanette. - Nie wolno zostawiać dziecka bez opieki - powiedział jej w swoim gabinecie obok kotłowni, w pokoju o powierzchni nie większej niż dziesięć stóp kwadratowych, ze sfatygowanym metalowym biurkiem, starym głębokim fotelem obitym wytartym pluszem i nieaktualnym ściennym kalendarzem. Było tak gorąco, że Jeanette z trudem oddy-
chała. - Masz szczęście, że nie zawiadomię władz - dodał. Kiedy stała się kobietą, której można było coś takiego powiedzieć i nie skłamać? Był dla niej miły, więc może zdołałaby mu wytłumaczyć, w jakiej jest sytuacji. Powiedzieć, że bez pieniędzy za sprzątanie nie da sobie rady. Była jednak zbyt zmęczona, żeby znaleźć odpowiednie słowa. Odebrała ostami czek i wróciła do domu rozklekotaną kią, którą kupiła w ogólniaku. Samochód już wtedy się rozpadał, we wstecznym lusterku widziała, jak śruby i nakrętki sypią się na jezdnię. Kiedy zatrzymała się w sklepie sieci Quick Mart, żeby kupić paczkę capri, a później silnik nie chciał zapalić, zaczęła płakać. Przez pół godziny nie mogła się opanować. Problemem był stary akumulator. Nowy kosztował u Searsa osiemdziesiąt trzy dolary. Ponieważ od tygodnia nie przychodziła do pracy, straciła także posadę w restauracji. Zostało jej tyle pieniędzy, aby wyjechać, więc spakowała rzeczy do kilku reklamówek i kartonów, które zostawił Bill. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Dom był pusty. Rury zamarzły i pękły jak dojrzałe owoce. Kiedy przyszła wiosna, woda ciekła z nich całymi dniami, aż firma dostarczająca media zorientowała się, że nikt nie płaci rachunków, i posłała pracowników, żeby zakręcili kurek. W domu zalęgły się myszy, a gdy podczas letniej burzy pękła szyba w oknie na górze, jaskółki uwiły sobie gniazdo w sypialni, gdzie Jeanette i Amy spały na mrozie. Wkrótce cały dom wypełnił zapach i głosy ptaków. W Dubuque Jeanette pracowała na nocną zmianę na
stacji benzynowej, a Amy spała na kanapie w pokoiku na zapleczu, aż właściciel to odkrył i kazał jej spakować manatki. Lato przemieszkały w samochodzie, myjąc się w łazienkach na stacjach benzynowych, więc musiały tylko wsiąść do auta i odjechać. Jakiś czas mieszkały u przyjaciółki Jeanette w Rochester koleżanki z ogólniaka, która wyjechała do szkoły dla pielęgniarek. Jeanette wzięła pracę sprzątaczki w tym samym szpitalu, lecz dostawała minimalną stawkę, a mieszkanie było zbyt małe, żeby mogły zostać tam dłużej. Wtedy przeprowadziły się do motelu, lecz Amy nie miała opieki. Przyjaciółka Jeanette nie mogła się nią zajmować, a Jeanette nie znała nikogo, kto podjąłby się tego zadania, więc znów zamieszkały w samochodzie. Był wrzesień i zaczęło się robić zimno. W radiu przez cały czas mówiono o wojnie. Wtedy ruszyły na południe. Kia dojechała do Memphis i się rozpadła. Jakiś facet podwiózł je mercedesem. Powiedział, że nazywa się John, lecz ze sposobu, w jaki to zrobił, Jeanette odgadła, że kłamie. Mówił jak dziecko opowiadające historyjkę o tym, kto stłukł lampę, każąc jej czekać ułamek sekundy, zanim dokończył zdanie. - Jestem... John. - Pomyślała, że ma pięćdziesiąt lat, lecz nie znała się na takich sprawach. Miał starannie przystrzyżoną brodę i nosił dopasowany czarny garnitur, jak przedsiębiorca pogrzebowy. Podczas jazdy przypatrywał się Amy we wstecznym lusterku, zmieniając pozycję w fotelu. Wypytywał Jeanette: dokąd jedzie, co lubi robić, dlaczego przyjechała do wielkiego stanu Tennessee. Wóz
przypominał jej pontiaca grand prix Billa Reynoldsa, choć był od niego ładniejszy. Kiedy facet zamknął okna, prawie nic nie było widać, a siedzenia były tak miękkie, że miała wrażenie, iż siedzi na deserze z lodami. Czuła, że zasypia. Kiedy zatrzymali się przed motelem, było jej niemal obojętne, co się stanie. Wydawało się to nieuniknione. Motel znajdował się w pobliżu lotniska, w okolicy płaskiej jak w Iowa. W świetle zachodzącego słońca widziała reflektory kołujących samolotów, zataczających powolne, senne koła niczym tarcze na strzelnicy. - Amy, mamusia pójdzie na minutkę z tym panem. Obejrzyj książeczkę, kochanie. Potraktował ją uprzejmie. Zrobił swoje, nazywając ją „maleńka” i tak dalej. Przed wyjściem zostawił pięćdziesiąt dolarów na nocnym stoliku. Wystarczyło, żeby zapłacić za pokój dla Jeanette i Amy. Inni nie byli tacy mili. Na noc zamykała Amy w pokoju z włączonym telewizorem, żeby nic nie było słychać. Wychodziła na autostradę przed motelem i czekała. Nie musiała długo stać. Zaraz zatrzymywał się jakiś mężczyzna. Kiedy dobili targu, szli do motelu. Zanim wprowadziła faceta do pokoju, zanosiła Amy do łazienki, gdzie z dodatkowych koców i poduszek zrobiła jej posłanie w wannie. Amy miała sześć lat. Była cichym dzieckiem. Choć niewiele mówiła, wciąż przeglądając te same książki, nauczyła się czytać, poznała też liczby. Pewnego razu oglą-
dały razem Koło fortuny. Kiedy nadszedł czas, by uczestniczka teleturnieju wydała wygrane pieniądze, dziewczynka doskonale wiedziała, na co kobieta może sobie pozwolić. Wiedziała, że nie stać jej na wakacje w Cancünie, lecz może umeblować salon i wystarczy jej jeszcze na wypad we dwoje do klubu golfowego. Jeanette pomyślała, że Amy jest bystra, skoro to wykombinowała, i powinna chodzić do szkoły. Nie wiedziała, gdzie w okolicy są szkoły. W pobliżu były tylko warsztaty blacharskie, lombardy i motele, jak SuperSix, w którym mieszkały. Właściciel przypominał Elvisa Presleya, nie młodego i przystojnego, lecz otyłego i starego, o przetłuszczonych włosach i masywnych złotych okularach, które sprawiały, że jego oczy wyglądały jak rybki w akwarium. Facet nosił satynową marynarkę z błyskawicą na plecach, jak Elvis. Przesiadywał w recepcji, godzinami stawiając pasjanse i paląc małe cygaretki z plastikowym ustnikiem. Jeanette płaciła mu co tydzień gotówką za pokój, a jeśli dorzuciła pięćdziesiątkę, nie wtrącał się w jej sprawy. Któregoś dnia spytał, czy potrzebuje czegoś do obrony. Może chciałaby kupić pistolet. Przytaknęła i spytała, ile chce. Musiała zapłacić dodatkową setkę. Pokazał jej zardzewiały mały rewolwer, dwudziestkędwójkę. Kiedy wzięła go do ręki w jego biurze, nie zrobił na niej większego wrażenia. Wątpiła, czy z takiej broni można zastrzelić człowieka. Z drugiej strony był na tyle mały, że idąc na autostradę, mogła go włożyć do torebki. Uznała, że nie zawadzi mieć go przy sobie. - Uważaj, do czego celujesz - ostrzegł ją „Elvis”.
- W porządku - odrzekła. - Skoro się boisz, musi działać. Kupię go. Cieszyła się, że go ma. Broń w torebce uświadomiła jej, że kiedyś się bała, a teraz już nie. A przynajmniej nie tak jak dawniej. Pistolet był jej małym sekretem, tajemnicą mówiącą o tym, kim jest, jakby nosiła w torebce cząstkę siebie. Tamta Jeanette stała przy drodze w obcisłym topie i spódniczce, kręciła biodrami, uśmiechała się i pytała: „Czego chcesz, kolego? Czym mogę ci służyć?”. Ta Jeanette była zmyśloną postacią, jak kobieta z opowieści, której końca wolałaby nie poznać. Facet, z którym pojechała tamtej nocy, nie był tym, za kogo go wzięła. Zwykle od razu rozpoznawała złych klientów. Czasami odmawiała i odchodziła. Ten sprawiał wrażenie sympatycznego, uznała go za chłopaka z college’u, a przynajmniej takiego, który mógłby do niego uczęszczać. Był porządnie ubrany - miał wyprasowane spodnie khaki i koszulkę z małym człowieczkiem na koniu celującym kijem w piłkę. Przypominał gościa jadącego na randkę, co sprawiło, że wsiadając do samochodu, uśmiechnęła się do siebie. Był to duży ford expo z dachowym bagażnikiem na rowery lub czymś w tym rodzaju. Wtedy stało się coś zabawnego. Nie zawiózł jej do motelu. Niektórzy chcieli ją mieć tam, gdzie byli, w samochodzie, nie zadając sobie nawet trudu zjechania na pobocze. Kiedy pochyliła się nad nim, myśląc, że tego właśnie pragnie, delikatnie ją odsunął. Powiedział, że chce ją zabrać do miasta. - Do jakiego miasta? - spytała.
- Pojedziemy w ładne miejsce. Nie chciałabyś pojechać w jakieś ładne miejsce? Zapłacę ci więcej, niż bierzesz. Jeanette pomyślała, że Amy śpi w pokoju, i uznała, że nie zrobi to większej różnicy. - Pod warunkiem że nie zajmie to więcej niż godzinę. Później mnie odwieziesz. Zajęło im to więcej niż godzinę, znacznie więcej. Kiedy dotarli na miejsce, Jeanette zaczęła się bać. Facet zajechał przed dom z dużym szyldem nad gankiem z trzema znakami przypominającymi litery. Domyśliła się, co to jest - bractwo studenckie. Miejsce, w którym paczka bogatych chłopaków mieszka i upija się na koszt swoich ojców, udając, że uczą się na lekarzy lub prawników. - Polubisz moich przyjaciół - zapewnił. - Chodź, przedstawię cię. - Nigdzie nie pójdę. Odwieź mnie. Zawahał się, zaciskając dłonie na kierownicy. Kiedy spojrzała mu w oczy, dostrzegła drzemiące w nich obłąkane pożądanie. Nagle przestał być miłym chłopcem. - Nie masz wyboru. Czegoś takiego nie ma w menu. - Niech cię szlag! Otworzyła drzwi i ruszyła przed siebie, nie zważając na to, że nie wie, gdzie jest. Wyskoczył za nią. Złapał ją za ramię. Nagle stało się jasne, co czeka ją w środku, czego od niej chce. Wszystko zaczęło nabierać sensu. Popełniła błąd, nie domyślając się tego wcześniej, dużo wcześniej. Może już
wtedy, gdy pracowała w Pudełku, do którego pewnego dnia wstąpił na obiad Bill Reynolds. Zdała sobie sprawę, że chłopak też się boi, że może ktoś go do tego zmusił, może czekający w domu przyjaciele, albo tak mu się tylko wydawało. Było jej to obojętne. Podbiegł, próbując zarzucić jej rękę na szyję, zablokować łokciem. Ugryzła z całej siły. Krzyknął z bólu, wyzywając ją od dziwek, a później wymierzył policzek. Straciła równowagę i upadła na plecy. Usiadł na niej okrakiem jak dżokej na koniu. Okładał ją, próbując przytrzymać. Gdyby mu się udało, byłoby po niej. Przypuszczalnie nie robiło mu różnicy, czy będzie przytomna, kiedy się do niej zabierze. Żadnemu na tym nie zależało. Sięgnęła po leżącą na trawie torebkę. Jej życie zrobiło się tak dziwne, że miała wrażenie, iż do niej nie należy, że nigdy nie było jej własnością. Nie myśl, Jeanette, powiedziała sobie, przykładając mu lufę do czoła, czując jego skórę i kości czaszki. Jest tak blisko, że nie możesz chybić. Nacisnęła spust. Powrót do motelu zajął jej całą noc. Kiedy chłopak się z niej zsunął, pobiegła co sił w nogach do najbliższej dużej drogi - szerokiego bulwaru lśniącego w świetle ulicznych latami. Dotarła w samą porę, by złapać autobus. Nie wiedziała, czy ma krew na ubraniu, lecz kierowca nawet na nią nie spojrzał, gdy tłumaczył, jak wrócić na lotnisko. Usiadła z tyłu, żeby nikt jej nie mógł zobaczyć. Autobus był prawie pusty. Nie miała pojęcia, gdzie jest.
Mijali osiedla i sklepy pogrążone w ciemności. Przejechał obok dużego kościoła i drogowskazów do zoo, żeby w końcu wjechać do centrum. Stanęła na przystanku z pleksiglasu, trzęsąc się z zimna i czekając na następny autobus. Zgubiła zegarek i nie wiedziała, która jest godzina. Może zsunął jej się z ręki podczas szamotaniny i policja wykorzysta go jako ślad? Pomyślała, że to był zwykły timex, który kupiła w sklepie sieci Walgreens, więc pewnie niewiele im powie. Co innego pistolet, który, jeśli dobrze pamiętała, rzuciła na trawnik. Ręka nadal bolała ją od uderzenia. Kości dygotały jak kamerton, który nie chce się uspokoić. Kiedy dotarła do motelu, słońce już wzeszło. Czuła, że miasto powoli się budzi. Weszła do pokoju, gdy zaczęło szarzeć. Amy spała przed włączonym telewizorem. Nadawano właśnie reklamę jakiejś maszyny do ćwiczeń. Muskularny mężczyzna z kucykiem i ogromnymi psimi ustami powarkiwał z ekranu. Pomyślała, że ma kilka godzin, zanim ktoś się zjawi. Popełniła błąd, zostawiając pistolet, lecz martwienie się tym było bezcelowe. Opłukała twarz i umyła zęby, nie patrząc na swoje odbicie. Włożyła czyste dżinsy i bluzkę. Krótka spódniczka, top i żakiet z frędzlami były ubrudzone krwią i jakąś substancją - wolała nie wiedzieć, co to takiego. Wrzuciła wszystko do cuchnącego śmietnika za motelem. Miała wrażenie, że czas skurczył się jak akordeon. Całe jej dotychczasowe życie, wszystko, co się wydarzyło, zostało nagle sprowadzone do tej jednej chwili. Przypomniała sobie wczesne poranne wstawanie, gdy Amy była
mała, jak trzymała ją i kołysała przy oknie, często przy tym zasypiając. Były to szczęśliwe poranki, których nigdy nie zapomni. Spakowała kilka rzeczy do plecaka Amy oraz trochę swoich ubrań i pieniędzy do reklamówki. Wyłączyła telewizor i delikatnie potrząsnęła córką. - Obudź się, kochanie. Musimy jechać. Mała była senna, lecz pozwoliła, by Jeanette ją ubrała. Rano zawsze była oszołomiona i nieobecna. Dobrze, że nie wyjeżdżają o innej porze, bo musiałaby ją nakłaniać i wszystko wytłumaczyć. Dała Amy baton z płatkami zbożowymi i puszkę ciepłego soku z winogron. Później wyszły na autostradę, którą Jeanette niedawno przyjechała autobusem. Wracając do motelu, zauważyła duży kamienny kościół z napisem „Kościół Matki Boleściwej”. Pomyślała, że jeśli wsiądą do właściwego autobusu, miną go. Usiadła z Amy z tyłu, obejmując ją. Dziewczynka nie powiedziała ani słowa. Bąknęła tylko, że jest głodna, więc Jeanette wyjęła z plecaka kolejny batonik, spakowany razem z czystym ubraniem, szczoteczką do zębów i królikiem Peterem. Jesteś moją dobrą dziewczynką pomyślała. Moją bardzo dobrą dziewczynką. Przepraszam. Przepraszam cię, mała. W centrum przesiadły się do innego autobusu i jechały przez kolejne pół godziny. Jeanette dostrzegła znak zoo i pomyślała, że zajechały za daleko. O ile pamiętała, kościół był przed zoo, więc teraz musi być za nim. Wtedy go zobaczyła. Za dnia wyglądał inaczej. Nie
był taki duży, lecz mógł ujść. Wysiadły tylnymi drzwiami. Kiedy autobus odjechał, Jeanette zapięła kurtkę Amy i założyła jej plecak. Zauważyła inny znak, który zapamiętała z minionej nocy. Nad podjazdem prowadzącym do kościoła widniał napis „Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia”. Wzięła Amy za rękę i ruszyły w jego stronę. Wzdłuż drogi rosły ogromne drzewa przypominające dęby, o długich omszałych konarach. Jeanette nie miała pojęcia, jak wygląda klasztor, lecz okazało się, że przypomina dom. Ładny dom. Kamienne mury lekko lśniły, dach był kryty gontem, a okna obramowane białymi listwami. Od frontu znajdował się ogródek z ziołami. Jeanette pomyślała, że właśnie tym powinny się zajmować zakonnice. Pewnie przychodzą tutaj i pielęgnują delikatne rośliny. Podeszła do drzwi i zadzwoniła. Kobieta, która im otworzyła, nie była starszą panią, jak Jeanette oczekiwała. Nie nosiła też habitu, czy jak to tam nazywają. Była młoda, tylko trochę starsza od niej. Gdyby nie welonik, wyglądałaby jak każda inna, w sukience, bluzce i tanich brązowych mokasynach. Miała czarną skórę. Przed wyjazdem z Iowa Jeanette widziała tylko jednego lub dwóch Murzynów, jeśli nie liczyć kina i telewizji. W Memphis było ich pełno. Zdawała sobie sprawę, że niektórzy ich nie lubią, lecz jej było to obojętne. Uznała, że czarnoskóra zakonnica będzie w sam raz. - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła. - Mój samochód się zepsuł, więc pomyślałam...
- Oczywiście - odrzekła tamta dziwnym głosem, jakiego Jeanette nigdy wcześniej nie słyszała. Jakby w wypowiadanych słowach pobrzmiewała zaklęta muzyka. Wejdźcie, proszę. Wejdźcie obie. Cofnęła się, wpuszczając Jeanette i Amy do holu. Jeanette pomyślała, że gdzieś w środku muszą być inne zakonnice - może czarnoskóre, jak ta, która je przywitała czytające, gotujące lub modlące się. Słyszała, że zakonnice dużo się modlą. Że robią to przez większą część dnia. Ponieważ panowała cisza, pomyślała, że tak właśnie jest. Teraz musi zrobić coś, żeby ta kobieta zostawiła je same. Wiedziała to, tak jak wiedziała, że ostatniej nocy zabiła człowieka. Chociaż bolało ją, że musi tak postąpić, nie robiło jej to większej różnicy, a tylko powiększało cierpienie. - Pani... - Ach! Proszę mówić mi Lacey - odrzekła zakonnica. - Staramy się być bezpośrednie. To twoja dziewczynka? - Uklękła obok Amy. - Cześć! Jak masz na imię? Mamy małą zakonnicę w twoim wieku, jest prawie taka śliczna jak ty. - Podniosła głowę i spojrzała na Jeanette. - Twoja córka jest bardzo nieśmiała. Może to z powodu mojego akcentu. Pochodzę ze Sierra Leone w Afiyce Zachodniej. - Znów spojrzała na Amy i wzięła ją za rękę. - Wiesz, gdzie leży ten kraj? To bardzo daleko stąd. - Czy wszystkie zakonnice stamtąd przyjechały? spytała Jeanette. Kobieta podniosła się i odsłoniła w uśmiechu białe
zęby. - Nie! Na Boga, nie! Obawiam się, że jestem jedyna. Milczały przez chwilę. Jeanette polubiła tę kobietę, polubiła brzmienie jej głosu. Spodobało jej się, jak zwraca się do Amy, jak patrzy jej w oczy, gdy do niej mówi. - Wiozłam ją do szkoły, gdy ten stary grat się zepsuł - wyjaśniła. - Rozkraczył się na środku drogi. Kobieta skinęła głową. - Proszę tędy. Zaprowadziła Jeanette i Amy do kuchni, dużego pomieszczenia z olbrzymim dębowym stołem i kredensami, na których widniały napisy: „Porcelana”, „Puszki”, „Makaron” i „Ryż”. Jeanette nigdy wcześniej nie pomyślała, że zakonnice muszą coś jeść. Odgadła, że skoro mieszka tu tyle sióstr, trzeba wiedzieć, gdzie w kuchni są różne rzeczy. Zakonnica wskazała telefon wiszący na ścianie, stary brązowy aparat z długim sznurem. Jeanette starannie obmyśliła swoją rolę. Kiedy wybierała numer, zakonnica postawiła przed Amy talerz z ciasteczkami - nie były to ciastka ze sklepu, lecz upieczone przez siostry. Kiedy usłyszała nagrany komunikat zapowiadający, że dzień będzie pochmurny, z temperaturą około pięćdziesięciu pięciu stopni Fahrenheita, a pod wieczór może padać, udała, że rozmawia z AAA2, kiwając głową. 2
AAA - American Automobile Association, Amerykański Związek Motorowy.
- Pomoc drogowa już jedzie - powiedziała, odkładając słuchawkę. - Mam na nich czekać przy samochodzie. Holownik jest w pobliżu. - Cóż, to dobra wiadomość - odrzekła wesoło zakonnica. - Dziś jest twój szczęśliwy dzień. Jeśli chcesz, zaopiekuję się twoją córką. Lepiej nie zabieraj jej na ruchliwą ulicę. Doskonale. Nie będzie musiała niczego robić. Wystarczy, że się zgodzi. - Nie sprawię ci kłopotu? Zakonnica znów się uśmiechnęła. - Będzie nam dobrze razem, prawda? - Spojrzała zachęcająco na Amy. - Widzisz? Jest tu szczęśliwa. Idź do samochodu. Amy przycupnęła na krześle przy wielkim dębowym stole. Przed nią stał talerz z nietkniętymi ciasteczkami i szklanka mleka. Zdjęła plecak i przyciskała go do siebie. Jeanette patrzyła na nią tak długo, jak była w stanie. Później uklękła i objęła córkę. - Będzie ci tu dobrze - powiedziała. Amy skinęła głową, przytulając się do jej ramienia. Jeanette chciała coś dodać, lecz nie mogła znaleźć słów. Pomyślała o kartce, którą wsunęła do plecaka Amy. Była pewna, że ją znajdą, gdy nie wróci. Tuliła Amy, dopóki starczyło jej sił. Czuła ją wokół siebie, ciepło jej ciała, zapach włosów i skóry. Wiedziała, że za chwilę zacznie płakać, choć tamta, Lucy czy Lacey, tego nie widziała. Przytulała córeczkę jeszcze przez chwilę, próbując ogarnąć umysłem to uczucie, umieścić je gdzieś, gdzie będzie bezpieczne. Wreszcie ją puściła
i wyszła, zanim któraś zdążyła się odezwać. Ruszyła podjazdem w stronę ulicy. Kroczyła przed siebie, nie zatrzymując się. 2 Z archiwum komputerowego doktora Jonasa Abbotta Leara, profesora Wydziału Biologii Molekularnej i Komórkowej Uniwersytetu Harvarda, oddelegowanego do Instytutu Medycznego Chorób Zakaźnych Armii Amerykańskiej (USAMRIID)3. Zakład Paleowirusologii, Fort Detrick, dr med. Od:
[email protected] Data: poniedziałek, 6 lutego, 13.18 Do:
[email protected] Temat: Uruchomienie łącza satelitarnego Witaj, Paul, pozdrowienia z boliwijskiej dżungli, z serca Andów. Wiem, że z perspektywy lodowatego Cambridge, gdzie pewnie pada teraz śnieg, miesiąc spędzony w tropikach wygląda nieźle. Wierz mi, że to nie St. Bart. Wczoraj widziałem węża wielkości łodzi podwodnej. Podróż przebiegła bez przygód - sześć godzin lotu do La Paz, a później mniejszym rządowym samolotem do Concepción, na wschodzie. W tym rejonie nie ma przyzwoitych dróg. To słabo zaludniony obszar wiejski, więc dalej będziemy musieli iść pieszo. Wszyscy członkowie zespołu są pełni entuzjazmu. Nasza grupka stale się powiększa. Oprócz ludzi z UCLA 4 w La Paz dołączyli do nas 3
USAMRIID - United States Army Medical Research Institute of Infectious Diseases - wojskowy instytut badań chorób zakaźnych, pracujący dla armii USA nad sposobami przeciwdziałania atakom przy użyciu broni biologicznej. 4 UCLA - University of California.
Tim Fanning z Uniwersytetu Columbia i Claudia Swenson z MIT5. (Mam wrażenie, że kiedyś wspomniałeś o waszym spotkaniu w Yale). Pewnie ucieszy Cię wiadomość, że oprócz sławy, której nie należy lekceważyć, Tim zabrał ze sobą pół tuzina asystentów. W ten sposób średnia wieku w zespole spadła o dziesięć lat i jest więcej kobiet niż mężczyzn. Tim podkreśla, że każda z nich jest znakomitym naukowcem. Miał trzy żony, jedną młodszą od drugiej. Facet pewnie nigdy nie zmądrzeje. Muszę przyznać, że mimo moich obaw (a także Twoich i Rochelle) przed współpracą z wojskiem różnica jest ogromna. Tylko USAMRIID dysponuje potencjałem i środkami umożliwiającymi stworzenie takiego zespołu, i to w ciągu miesiąca. Po wielu latach nakłaniania ludzi, aby raczyli mnie wysłuchać, czuję, że drzwi nagle się otworzyły. Pozostaje tylko wejść do środka. Znasz mnie. Wiesz, że jestem naukowcem z krwi i kości. Nie ma we mnie ani krzty przesądów. Czasami myślę, że to zrządzenie losu. Paradoksalne, że po długich zmaganiach Liz z chorobą wreszcie dostałem szansę rozwiązania największej z zagadek: tajemnicy śmierci. Myślę, że spodobałoby jej się tutaj. Wyobrażam ją sobie wśród nas, siedzącą na pniu nad rzeką, w ogromnym słomkowym kapeluszu, jak pozostali. Czytającą swojego ulubionego Szekspira w ciepłych promieniach słońca. Nawiasem mówiąc, gratuluję etatu. Przed wyjazdem dowiedziałem się, że członkowie komitetu opowie5
MIT - Massachusetts Institute of Technology.
dzieli się jednomyślnie za Twoją kandydaturą, co mnie nie zaskoczyło po wyniku głosowania na moim wydziale, o którym nie mogę Ci powiedzieć. Między nami, jego wynik był równie jednomyślny. Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. Nie wspomnę o tym, że jesteś najlepszym biochemikiem, jakiego mamy. Umiesz sprawić, aby spiralna mikrotubula białkowa podniosła się i zaśpiewała Alleluja. Cóż bym robił w przerwach na lunch, gdyby mój partner od sąuasha nie dostał etatu? Przekaż pozdrowienia Rochelle i powiedz Alexowi, że wuj Jonas przywiezie mu coś ekstra z Boliwii. Co powiesz na małą anakondę? Słyszałem, że to przyjazne zwierzaki, pod warunkiem że się je karmi. Mam nadzieję, że wrócimy na inauguracyjny mecz Soxów. Nie mam pojęcia, jak zdobędziesz bilety. Jonas Od:
[email protected] Data: środa, 8 lutego, 8.00 Do:
[email protected] Temat: Re: Załatw ich, tygrysie Cześć, Paul, dziękuję za wiadomość i radę godną mędrca w sprawie nadobnych pań z tytułami doktorskimi uniwersytetów Ivy League. Nie mogę się z tobą nie zgodzić. Przyznam, że pewnej nocy, gdy leżałem samotnie w namiocie, przeszła mi przez głowę podobna myśl. Niestety, najwyraźniej nie było tego w kartach. Do tej pory Rochelle jest jedyną kobietą w moim życiu. Możesz jej wspomnieć, że to napisałem. Oto nowiny (słyszę, jak Rochelle wtrąca swoje: „a nie mówiłam”): wygląda na to, że zostaliśmy zmilitaryzowani. Pewnie było to nieuchronne, skoro przyjęliśmy pieniądze od USAMRIID. (Mówię o poważnej forsie -
rekonesans lotniczy nie jest tani, oprócz tego trzeba było wyłożyć 20 tysięcy dolców na przekierowanie satelity, a dało nam to jedynie 30 dodatkowych minut). Mimo to cena wydaje się przesadna. Kiedy wczoraj kończyliśmy przygotowania do drogi, nad obozem zawisł helikopter i dołączył do nas oddział Sił Specjalnych. Wyglądali, jakby szykowali się do zajęcia nieprzyjacielskiego bunkra: moro do walki w dżungli, zielono-czarny „makijaż” i celowniki na podczerwień zamontowane na potężnych automatach M-19. Znakomicie wyposażeni. Niektórzy byli w bojowym nastroju. Za nimi wlókł się jakiś facet w garniturze, cywil, który wyglądał na dowódcę. Kiedy do mnie podszedł, okazało się, że jest bardzo młody. Nie miał nawet trzydziestki, opalony jak zawodowy tenisista. Co robi w oddziale komandosów? „Jesteś tym facetem od wampirów?” - spytał. Wiesz, jak nie znoszę tego słowa. Spróbuj dostać grant z NAS6, jeśli masz w papierach wzmiankę o wampirach! Przytaknąłem, ponieważ chciałem być uprzejmy, poza tym facet dysponował wystarczającą siłą ognia, aby dokonać zbrojnego przewrotu w moim małym państewku. „Jestem Mark Cole, doktorze Lear”, odpowiedział, ściskając moją dłoń i uśmiechając się szeroko. „Przebyłem długą drogę, aby pana poznać. Coś panu powiem, został pan majorem”. Pomyślałem sobie: jakim majorem, do jasnej cholery?! Co ci ludzie tutaj robią? „To ekspedycja naukowa”, poinformowałem go. „Już nie”, odpowiedział. „Kto o tym zdecydował?” - ja na to. „Mój szef, doktorze Lear”. „Kto jest 6
NAS - National Academy of Sciences, Narodowa Akademia Nauk.
pańskim szefem?” - spytałem. „Prezydent Stanów Zjednoczonych”. Tim był trochę wkurzony, bo dali mu tylko kapitana. Nie odróżniłbym kapitana od pułkownika Sandersa, więc osobiście jest mi wszystko jedno. Prawdziwego zamieszania narobiła Claudia. Zagroziła, że spakuje manatki i wróci do domu. „Nie głosowałam na tego faceta i nie zamierzam służyć w jego pieprzonej armii. Nie obchodzi mnie, co ten palant powiedział!”. Dodam, że nikt z nas na niego nie głosował, a to, co się stało, zakrawało na jeden wielki żart. Wtedy okazało się, że Claudia jest kwakierką. Jej młodszy brat ostro protestował podczas wojny w Iranie. Jakoś udało nam się ją udobruchać i namówić do pozostania. Obiecaliśmy, że nie będzie musiała nikomu salutować. Sęk w tym, że naprawdę nie wiem, co ci goście tu robią. Nie chodzi o to, że naszą ekspedycją interesuje się wojsko, bo przecież wydajemy ich forsę. Dodam, że jestem im za to wdzięczny. Dlaczego jednak przysłali oddział komandosów (nazywali ich „specjalnym oddziałem zwiadu”), żeby pilnowali gromady biochemików? Dzieciak w garniturze - pewnie pracuje w NSA, ale kto go tam wie? - powiedział mi, że rejon, w którym działamy, jest kontrolowany przez narkotykowy kartel Montoya, więc przysłali żołnierzy, żeby zapewnić nam ochronę. „Jak by to wyglądało, gdyby zespół amerykańskich naukowców został wybity przez narkotykowych hersztów z Boliwii? - zapytał. - Nie byłby to najszczęśliwszy dzień dla amerykańskiej polityki zagranicznej, dla nikogo”. Nie zaprzeczyłem, choć wiedziałem, że w pobliżu nie grasują
żadne bandy. Ich operacje koncentrują się w zachodniej części Wyżyny Boliwijskiej. Część wschodnia jest praktycznie niezamieszkana, jeśli nie liczyć kilku rozproszonych indiańskich osad, których mieszkańcy od lat nie mieli kontaktu ze światem. Dodam, że facet wie, że ja wiem. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa, ale o ile wiem, obecność wojska nie wpłynie na przebieg ekspedycji. Zmieni się tylko to, że będzie nam towarzyszyć ciężka artyleria. Żołnierze trzymają się na uboczu. Nie słyszałem, żeby któryś otworzył usta. Przyznam, że to trochę upiorne, ale nie wchodzą nam w paradę. Tak czy owak, wyruszamy jutro rano. Propozycja przywiezienia węża nadal aktualna. Jonas Od:
[email protected] Data: środa, 15 lutego, 23.32 Do:
[email protected] Temat: Zob. załącznik Załącznik: DSC00392.JPG (596 KB) Witaj, Paul, minęło sześć dni. Przepraszam, że tak długo się nie odzywałem. Powiedz Rochelle, żeby się nie martwiła. Z trudem brniemy przez dżunglę. Drzewa rosną gęsto, na dodatek od wielu dni bez przerwy pada. Uruchomienie systemu łączności satelitarnej wymagałoby zbyt dużo ceregieli. Wieczorem jemy kolację i zasypiamy wyczerpani w namiotach, jak robotnicy rolni. Dodam, że wszyscy cuchniemy. Dziś jestem zbyt podekscytowany, by zasnąć. Zdjęcie w załączniku wszystko Ci wyjaśni. Zawsze wierzyłem w sens naszej pracy, choć miewałem chwile zwątpienia i bezsenne noce, gdy zastanawiałem się, czy to wszystko nie
jest jednym wielkim idiotyzmem, urojeniem mojego umysłu po tym, jak Liz zachorowała. Wiem, że ty również o tym myślałeś. Byłbym głupcem, gdybym nie analizował swoich motywów. Teraz nie mam wątpliwości. Według wskazań GPSu jesteśmy dobre 20 kilometrów od celu. Topografia terenu zgadza się z satelitarnym rekonesansem - równina porośnięta gęstą dżunglą, choć rzeka płynie głębokim wąwozem o stromych wapiennych ścianach podziurawionych jaskiniami. Nawet geolog amator potrafiłby czytać w tych klifach jak w otwartej księdze. Na górze znajduje się warstwa rzecznych osadów, a później, jakieś cztery metry poniżej krawędzi, czarna linia węgla drzewnego. Wszystko się zgadza z legendą Czibczów. Tysiąc lat temu cały teren został strawiony przez ogień: wielki płomień zesłany przez boga Auxla, pana Słońca, aby zniszczyć ludzi demony i ocalić świat. Ostatniej nocy rozłożyliśmy się z obozem na brzegu rzeki. O zachodzie słońca słychać było trzepot skrzydeł nietoperzy wylatujących z pieczar. Rano wyruszyliśmy na wschód brzegiem rzeki. Zobaczyliśmy ten posąg tuż po 12.00. W pierwszej chwili pomyślałem, że mam przywidzenia. Obejrzyj zdjęcie, Paul. Przedstawia ludzką postać, choć nie do końca. Ma pochyloną zwierzęcą sylwetkę, dłonie przypominające szpony i długie zęby. Tors jest silnie umięśniony, szczegóły pozostały widoczne mimo upływu... Właśnie, ile lat upłynęło? Ile wieków wiatru, deszczu i słońca musiało mi-
nąć, żeby naruszyć kamień? Mimo to rzeźba zapiera dech. Podobieństwo do innych wizerunków, które Ci pokazywałem, jest niezaprzeczalne. Przypomnij sobie kolumny świątyni w Mansarha, płaskorzeźby w miejscu pochówku w Xianyangu, malowidła jaskiniowe w Côtes d’Armor. Tej nocy było jeszcze więcej nietoperzy. Można do nich przywyknąć, dzięki nim jest mniej komarów. Claudia zbudowała pułapkę, żeby schwytać jednego. Podobno nietoperze lubią brzoskwinie z puszki, więc użyła ich jako przynęty. Może Alex wolałby nietoperza zamiast anakondy? Od:
[email protected] Data: sobota, 18 lutego, 18.51 Do:
[email protected] Temat: kolejne pliki jpg Załącznik: DSC00481.JPG (596 KB), DSC00486.JPG (582 KB), DSC00491.JPG (697 KB) Obejrzyj zdjęcia. Naliczyliśmy dziewięć postaci. Cole sądzi, że jesteśmy śledzeni, lecz nie chce powiedzieć przez kogo. Mówi, że ma przeczucie. Całymi nocami kontaktuje się z kimś za pomocą systemu satelitarnego. Wiem, że nie zdradzi mi, o co w tym wszystkich chodzi. Na szczęście przestał do mnie mówić „majorze”. To młodzieniaszek, lecz nie jest taki zielony, na jakiego wygląda. Pogoda wreszcie się poprawiła. Jesteśmy blisko celu, około 10 kilometrów. Mamy dobry czas. Od:
[email protected] Data: niedziela, 19 lutego, 21.51 Do:
[email protected] Temat:
Od:
[email protected] Data: wtorek, 21 lutego, 1.16 Do:
[email protected] Temat: Paul, piszę do Ciebie, bo obawiam się, że mogę nie wrócić. Nie chcę Cię straszyć, lecz trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy w odległości niecałych 5 kilometrów od miejsca pochówku, choć wątpię, czy uda nam się dokonać zaplanowanej ekshumacji. Zbyt wielu zachorowało lub umarło. Dwie noce temu zostaliśmy zaatakowani - nie przez ludzi z kartelu narkotykowego, lecz przez nietoperze. Nadleciały kilka godzin po zachodzie słońca, gdy większość z nas przebywała poza namiotami, zajęta wieczornymi pracami, rozproszona po terenie obozowiska. Jakby cały czas nas śledziły, czekając na odpowiednią chwilę, by przeprowadzić atak z powietrza. Miałem szczęście. Poszedłem kilkaset jardów w górę rzeki, z dala od drzew, żeby złapać dobry sygnał na GPSie. Nagle usłyszałem krzyki i strzały, a kiedy wróciłem, stado odleciało w dół rzeki. W nocy zmarły cztery osoby, w tym Claudia. Nietoperze osaczyły ją ze wszystkich stron. Próbowała dobiec do rzeki - pewnie myślała, że odpędzi je po drodze - lecz jej się nie udało. Gdy do niej dotarliśmy, straciła tyle krwi, że nie miała żadnych szans. W chaosie, jaki zapanował, te bestie pokąsały lub podrapały sześciu innych. Wszyscy są chorzy. Wygląda na to, że cierpią na ostrą postać boliwijskiej gorączki krwotocznej. Objawy to krwawienie z ust i nosa, zaczerwieniona skóra i popękane naczynia włosowate w oczach, wysoka gorączka, płyn w płucach i śpiączka. Skontaktowaliśmy się
z CDC7, lecz bez analizy tkanki nie można postawić diagnozy. Kiedy Tim próbował odpędzić nietoperze od Claudii, praktycznie rozszarpały mu ręce. Jego stan jest najcięższy. Wątpię, czy dożyje rana. Ostatniej nocy znowu się zjawiły. Żołnierze utworzyli pierścień obronny, lecz było ich zbyt dużo, pewnie setki tysięcy. Stado było tak wielkie, że przysłoniło gwiazdy. Zginęli trzej komandosi i Cole. Stał przede mną. Widziałem, jak go uniosły, a później rozerwały tak, jak gorący nóż kroi masło. Tyle z niego zostało, że ledwo zdołaliśmy go pochować. Ta noc jest spokojna. Nie widziałem na niebie żadnego nietoperza. Otoczyliśmy obóz pierścieniem ognisk i najwyraźniej to je powstrzymało. Nawet komandosi są przerażeni. Za chwilę postanowimy, co robić. Zniszczeniu uległo dużo cennego sprzętu. Nikt nie wie, jak do tego doszło, lecz podczas ostatniego ataku kilka granatów wpadło do ogniska, zabijając jednego z żołnierzy i niszcząc generator oraz namiot, w którym była większość naszych zapasów. Nadal mamy urządzenia do łączności satelitarnej i wystarczającą ilość ładunku w bateriach, aby poprosić o ewakuację. Powinniśmy stąd zmiatać. Z drugiej strony, kiedy zastanawiam się nad tym, dlaczego mam zawrócić, skoro dotarłem tak daleko, nie umiem wymienić nawet jednego powodu. Byłoby inaczej, gdyby Liz żyła. Myślę, iż przez ostatni rok jakaś cząstka mnie udawała, że Liz na chwilę wyjechała, że pewnego 7
CDC - Center for Disease Control and Prevention - Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób.
dnia podniosę wzrok i zobaczę ją w drzwiach: jej uśmiech i głowę przechyloną tak, że włosy nie zasłaniają twarzy. Że ujrzę moją Liz, która wróciła do domu, spragnioną filiżanki earl greya, gotową do przechadzki z Charlesem mimo padającego śniegu. Wiem, że tak się nie stanie. To dziwne, lecz wydarzenia dwóch ostatnich nocy pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co robimy, o jaką stawkę toczy się gra. Nie żałuję, że tu przyjechałem. Jeśli pozostali uznają, że trzeba wracać, być może pójdę dalej sam. Niezależnie od tego, co się stanie, jaką decyzję podejmę, chcę, abyś wiedział, że byłeś moim wielkim przyjacielem. Więcej niż przyjacielem, bratem. Czuję się dziwnie, pisząc te słowa na brzegu rzeki, w środku boliwijskiej dżungli, cztery tysiące mil od wszystkiego, co znam i kocham. W jakże dziwne miejsca może zaprowadzić nas życie, w jakie mroczne korytarze. Od:
[email protected] Data: wtorek, 21 lutego, 5.31 Do:
[email protected] Temat: Re: Błagam, nie bądź głupcem, uciekaj Paul, w nocy poprosiliśmy o ewakuację. Zabiorą nas za dziesięć godzin. Zdaniem wszystkich w ostatniej chwili. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy zdołali przeżyć kolejną noc. Ci z nas, którzy są zdrowi, zdecydowali wykorzystać dzień na dotarcie do celu. Chcieliśmy ciągnąć losy, lecz okazało się, że wszyscy chcą pójść. Wyruszamy za godzinę, o świcie. Może ktoś zdoła ocaleć z tej rzezi. Mam też dobrą wiadomość: w ciągu ostatnich godzin stan Tima się poprawił. Gorączka spadła. Choć nadal jest nieprzytomny, krwawienie ustało, skóra wygląda o wiele lepiej. Los innych pozostaje niepewny.
Wiem, że Twoim bogiem jest nauka, Paul, lecz nie zawadziłoby, gdybyś się za nas pomodlił. Za wszystkich. Od:
[email protected] Data: wtorek, 21 lutego, 23.16 Do:
[email protected] Temat: Teraz wiem, dlaczego przysłali komandosów. 3 Podlegające teksaskiemu wymiarowi sprawiedliwości więzienie Polunsky, zwane Terrell, bardziej przypomina biurowiec lub duży publiczny ogólniak. Zajmuje cztery akry podmokłego sosnowego lasu i porośniętej niską trawą prerii, co oznacza tylko jedno: jeśli zostałeś skazany za popełnienie morderstwa na terenie Teksasu, przyjechałeś tutaj, by umrzeć. Tego marcowego ranka minęły tysiąc trzysta trzydzieści dwa dni od czasu, gdy Anthony Lloyd Carter - więzień numer 999642, skazany na karę śmierci przez wstrzyknięcie trucizny za zamordowanie Rachel Wood, matki dwojga dzieci mieszkającej w Houston, której co tydzień kosił trawę za czterdzieści dolców i szklankę mrożonej herbaty - był lokatorem bloku dla skazańców zakładu Terrell. Krócej niż jedni, dłużej niż drudzy, choć Carterowi nie robiło to żadnej różnicy Nie dają nagrody za to, że człowiek siedzi najdłużej przed egzekucją. Carter jadał sam, ćwiczył sam, sam brał prysznic i tydzień znaczył dla niego tyle, co dzień lub miesiąc. Jedyną odmianę mogło stanowić pojawienie się strażnika i kapelana i przejście do sali, w której czeka go igła. Ten dzień nie był wcale odległy. Pozwolono mu czytać, lecz przychodziło mu to z trudem. Czytanie nigdy nie było dla niego ła-
twe, więc dawno dał sobie z tym spokój. Jego cela była betonową klatką o wymiarach sześć na dziesięć stóp z oknem i stalowymi drzwiami z otworem, przez który mógłby co najwyżej wyciągnąć ręce. I na tym koniec. Większość czasu spędzał na pryczy, z głową tak pustą, jak puste wiadro. Często nie wiedział, czy już się obudził, czy jeszcze śpi. Dzień zaczął się podobnie jak inne, o trzeciej, kiedy zapalili światło i wsunęli przez otwór tacę ze śniadaniem. Zwykle serwowali zimne płatki zbożowe z mlekiem, jajka w proszku lub naleśniki. Te ostatnie były najlepsze. Plastikowy widelec często pękał, a ten był taki sam jak inne. Carter siedział na pryczy i jadł naleśniki zwinięte jak taco. Inni skazańcy ze skrzydła P narzekali na podłe żarcie, lecz Carter uważał, że w sumie wcale nie jest takie złe. Zdarzało mu się gorzej jadać, pamiętał też dni, gdy nie miał co włożyć do ust, więc naleśniki z masłem orzechowym z samego rana były miłym widokiem, nawet jeśli nic nie wskazywało na to, że tego dnia uda mu się czmychnąć. W Terrell były dni odwiedzin, lecz Carter miał tylko jednego gościa - męża kobiety, którą zamordował. Facet przyszedł, aby mu powiedzieć, że odnalazł Jezusa, Pana. Że modlił się za Cartera, który pozbawił go na zawsze pięknej żony i odebrał matkę jego małym dzieciom. Że po długich tygodniach i miesiącach modlitwy zdołał się z tym pogodzić i postanowił mu przebaczyć. Długo płakał, siedząc po drugiej stronie szyby ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Carter też był chrześcijaninem, czasami, więc docenił to, co tamten miał mu do powiedzenia, choć po sposo-
bie, w jaki wypowiedział słowa przebaczenia, można by sądzić, iż postanowił to zrobić, żeby lepiej się poczuć. Nie wspomniał, że będzie próbował zapobiec egzekucji. Carter nie miał pojęcia, jak rozmowa o tym, co się stało, może poprawić jego sytuację, więc grzecznie podziękował, powiedział „niech ci Bóg błogosławi”, przeprosił i stwierdził, że jeśli spotka w niebie panią Wood, opowie jej, co zrobił jej mąż. Usłyszawszy to, tamten zerwał się i szybko wyszedł z sali, zostawiając go ze słuchawką w ręku. Właśnie wtedy Carter miał ostatniego gościa. Co najmniej dwa lata temu. Sęk w tym, że pani Wood zawsze dobrze go traktowała, dawała mu pięć lub dziesięć dolców ekstra, a w upalne dni przynosiła mrożoną herbatę, zawsze na małej tacy, jak kelnerzy w restauracji. W sumie to, co się między nimi zdarzyło, było zagmatwane. Carter żałował tego, co zrobił, żałował do szpiku kości, lecz nadal nie potrafił zrozumieć, choć wałkował to na wszystkie strony. Nigdy nie zaprzeczał, że ją zamordował, lecz uważał za niesprawiedliwe, iż umrze za coś, czego nie pojmuje, a przynajmniej, że umrze, zanim zdoła rozwikłać zagadkę. Rozmyślał o tym od czterech lat, lecz sprawa nie stała się przez to ani trochę bardziej zrozumiała. Może nie potrafił zrozumieć, bo nie pogodził się z tym, co zaszło, tak jak pan Wood. Właściwie wszystko wydawało mu się coraz bardziej bezsensowne. Dni i tygodnie zlały się w jedno, powodując, że zaczął mieć wątpliwości, czy dobrze zapamiętał, co się stało. O szóstej rano, kiedy przychodziła nowa zmiana, strażnicy znów budzili więźniów, wywołując nazwiska i numery, a następnie przechodzili korytarzem z workami na
brudne ubrania, do których osadzeni wrzucali skarpety i bokserki. To oznaczało, że jest piątek. Carter brał prysznic raz w tygodniu, a z fryzjerem widywał się co sześćdziesiąt dni, więc czyste ubranie było przyjemną rzeczą. Latem skóra robiła się bardziej lepka, bo człowiek pocił się przez cały dzień, nawet jeśli leżał bez ruchu, jak kamień. Z tego, co sześć miesięcy temu napisał mu prawnik, wynikało, że nie będzie musiał znosić kolejnego teksaskiego lata. Drugiego czerwca nadejdzie kres jego udręki. Z zadumy wyrwały go dwa głośne stuknięcia w drzwi. - Carter. Anthony Carter. - Głos należał do Szczypawy, dowódcy zmiany. - Daj spokój, Szczypawa! - odkrzyknął z pryczy Carter. - A niby kto ma tu siedzieć?! - Podejdź do założenia kajdanek, Tone. - Jeszcze nie pora na spacer! Przecież to nie dzień kąpieli! - Myślisz, że mam czas na pogaduszki? Carter podniósł się z pryczy, na której leżał, gapiąc się w sufit i rozmyślając o kobiecie i szklance mrożonej herbaty na tacy. Jego ciało było powolne i obolałe. Z trudem uklęknął, odwracając się plecami do drzwi. Robił to tysiące razy, lecz nigdy nie polubił. Najtrudniejsze było zachowanie równowagi. Kiedy ukląkł, ściągnął łopatki i wsunął ręce w otwór, przez który podawano jedzenie. Poczuł chłód metalu, gdy Szczypawa skuł mu nadgarstki. Więźniowie nazywali go Szczypawą, bo zapinał je bardzo ciasno.
- Wstawaj, Carter. Wysunął stopę do przodu, słysząc trzask stawu kolanowego towarzyszący przesunięciu środka ciężkości, jednocześnie wyjmując skute ręce z otworu. Zza drzwi doleciał brzęk kluczy. W progu ujrzał Szczypawę i strażnika nazywanego Dennis Groźny, bo miał włosy jak dzieciak z kreskówki i lubił wygrażać więźniom pałką. Facet umiał znaleźć wrażliwe miejsca, które niewiarygodnie bolały, gdy walnął w nie kawałem drewna. - Masz gościa, Carter - oznajmił Szczypawa. Przyszedł do ciebie ktoś, kto nie jest twoją matką ani prawnikiem. - Nie uśmiechnął się ani nic takiego, choć Dennis wyglądał, jakby dobrze się bawił. - Mamusia jest z Jezusem od czasu, gdy miałem dziesięć lat - wyjaśnił Carter. - Szczypawa, mówiłem ci to setki razy. Kto chce mnie widzieć? - Nie mogę powiedzieć. Naczelnik więzienia to załatwił. Mam cię zaprowadzić do kabiny. Carter pomyślał, że nie zanosi się na nic dobrego. Mąż pani Wood odwiedził go tak dawno temu, że może przyszedł się pożegnać albo powiedzieć, iż zmienił zdanie. Jednak ci nie przebaczę, Anthony Carterze, idź do piekła. Tak czy owak, Carter nie miał mu nic do powiedzenia. Bez przerwy powtarzał, że jest mu przykro, i nie zamierzał znowu tego robić. - Pójdziesz z nami - powiedział Szczypawa. Poprowadzili go korytarzem. Szczypawa trzymał go mocno za łokieć, kierując nim jak dzieckiem w tłumie lub dziewczyną podczas tańca. Wszędzie prowadzili go w
taki sposób, nawet pod prysznic. Z jednej strony człowiek przyzwyczajał się do tego, że inni kładą na nim łapska, z drugiej nie. Dennis ruszył pierwszy, otwierając drzwi oddzielające skrzydło P od pozostałych pawilonów, a następnie zewnętrzne, aby zaprowadzić go do kabin korytarzem biegnącym obok cel ze zwykłymi więźniami. Carter od prawie dwóch lat nie opuszczał skrzydła P. P od „piekła”, P od „przyłóż mi jeszcze raz tym kijem”, P od „pa, mamusiu, w każdej chwili mogę zobaczyć Jezusa”. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, jednocześnie rozglądając się, choćby po to, żeby oczy mogły się zatrzymać na czymś nowym. Nadal był jednak w Terrell, labiryncie z betonu i stali, z ciężkimi drzwiami i kwaśnym powietrzem cuchnącym męskim potem. W pawilonie odwiedzin zameldowali się oficerowi dyżurnemu i weszli do pustej kabiny. Tu było cieplej o dziesięć stopni i tak intensywnie pachniało wybielaczem, że Cartera zaczęły piec oczy. Kiedy Szczypawa zdejmował kajdanki, Dennis trzymał pałkę przy czułym miejscu pod brodą Cartera. Później skuli go z przodu, ręce i nogi. Na ścianie wisiało mnóstwo tablic z napisami, co Carter może, a czego nie może zrobić. Nie zamierzał się męczyć ich odczytywaniem ani nawet na nie spojrzeć. Zaprowadzili go do krzesła i wcisnęli do ręki słuchawkę. Carter mógł ją przyłożyć do ucha, jeśli podciągnął kolana. Kolejny chrzęst w stawach. Łańcuch przesunął się po klatce piersiowej jak długi zamek błyskawiczny. - Ostatnim razem nie musiałem nosić kajdanek - zauważył.
Szczypawa zarechotał nieprzyjemnie. - Przykro mi, czyżbyśmy zapomnieli cię uprzejmie poprosić? Chrzań się, Carter. Masz dziesięć minut. Kiedy wyszli, czekał, aż drzwi po przeciwnej stronie się otworzą i okaże się, któż to przyszedł go zobaczyć po tak długim czasie. Agent specjalny Brad Wolgast nienawidził Teksasu. Nienawidził wszystkiego w tym stanie. Nienawidził pogody, bo w jednej chwili było gorąco jak w piecu, a w drugiej lodowato zimno. Nienawidził powietrza, które było tak wilgotne, że miało się wrażenie, iż ma się na głowie mokry ręcznik. Nienawidził teksaskiego krajobrazu, poczynając od żałosnych drzew o uschniętych sękatych konarach poruszanych przez wiatr, jak na rysunkach doktora Seussa. Nienawidził tablic z ogłoszeniami i autostrad, i anonimowych osiedli, i teksaskiej flagi, która powiewała nad wszystkim w tym stanie, wielka jak cyrkowy namiot. Nienawidził ogromnych furgonetek, którymi wszyscy się poruszają, choć trzeba płacić trzynaście dolców za galon, a świat wolno wyparowuje, jak opakowanie zielonego groszku w mikrofalówce. Nienawidził kowbojskich butów i klamer przy pasach, i sposobu mówienia sugerującego, że Teksańczycy spędzają całe dnie, jeżdżąc konno i wiążąc bydło, zamiast myć zęby, sprzedawać ubezpieczenia i prowadzić księgi rachunkowe, jak wszyscy normalni ludzie. Nienawidził Teksasu przede wszystkim dlatego, że rodzice zmusili go, aby tu zamieszkał, kiedy chodził do ogólniaka. Wolgast miał czterdzieści cztery lata i nadal był
w niezłej formie, choć dokuczały mu różne bóle, a włosy zaczęły się przerzedzać. Chociaż szkolne czasy dawno minęły i nie było czego żałować, kiedy jechał z Doyle’em autostradą stanową numer pięćdziesiąt dziewięć na północ od Houston, a wokół nadal była wiosna, odezwała się dawna rana. Teksas, żałosny kawał schabowego z kością wielkości całego stanu. W jednej chwili był szczęśliwym dzieciakiem łowiącym ryby z pomostu u ujścia rzeki Coos, bawiącym się z kolegami w lesie za domem przez niemające końca beztroskie godziny, a w następnej znalazł się w miejskim bagnie Houston, w gównianym parterowym domu bez odrobiny cienia. Kiedy szedł do szkoły w temperaturze stu czterdziestu stopni Fahrenheita, czuł się tak, jakby miał na głowie wielki but. Myślał, że jest na końcu świata, i właśnie tam był. Pierwszego dnia w szkole nauczyciel kazał mu wstać i wyrecytować teksaską przysięgę wierności, jakby musiał się zgodzić na zamieszkanie w zupełnie obcym kraju. Później nadeszły trzy ponure lata. Był szczęśliwy, gdy wyjeżdżał, mimo okoliczności, które temu towarzyszyły. Jego stary był inżynierem mechanikiem. Rodzice poznali się, kiedy ojciec rok po studiach podjął pracę nauczyciela matematyki w rezerwacie Grande Ronde, gdzie jego matka, półkrwi Indianka Chinook, z domu PoBear, pracowała jako pomocnica pielęgniarki. Przeprowadzili się do Teksasu z powodu pieniędzy, lecz ojciec stracił robotę w 1986 roku, gdy skończyła się koniunktura. Kiedy nie udało im się sprzedać domu, ojciec zostawił klucze w banku. Przeprowadzili się do Michigan,
a później do Ohio i północnej części stanu Nowy Jork. Ojciec brał robotę gdzie popadło, lecz nigdy nie zdołał się pozbierać. Zmarł na raka trzustki, gdy Wolgast skończył ogólniak - trzeci, do którego uczęszczał - i łatwo było uznać, że Teksas w jakimś stopniu się do tego przyczynił. Matka wróciła do Oregonu, lecz wkrótce i ona odeszła. Odeszli wszyscy. Pierwszego faceta, Babcocka, znalazł w Nevadzie. Inni pochodzili z Arizony, Luizjany, Wyomingu, Florydy, Indiany i Delaware. Wolgasta to nie obchodziło, choć wszystko było lepsze od Teksasu. Noc wcześniej Wolgast i Doyle przylecieli do Houston z Denver. Przenocowali w hotelu Radisson obok lotniska (Wolgast chciał pojechać do miasta i odnaleźć swój stary dom, lecz w końcu uznał, że nie jest mu to do niczego potrzebne), a rano wynajęli samochód, chryslera victory, tak nowego, że pachniał jak jednodolarowy banknot, i wyruszyli na północ. Dzień był pogodny, nad nimi rozpościerało się chabrowe niebo. Wolgast prowadził, a Doyle popijał kawę z mlekiem, przeglądając stertę papierów leżących na jego kolanach. - Poznaj Anthony’ego Cartera - powiedział, podnosząc zdjęcie. - Obiekt numer dwanaście. Wolgast nie zamierzał odwrócić głowy. Wiedział, co zobaczy - kolejną zblazowaną gębę, kolejne oczy, które z trudem udaje mu się przeniknąć, kolejną duszę, która zbytnio zapatrzyła się w siebie. Byli czarni i biali, starzy i młodzi, lecz oczy mieli takie same: puste jak ściek, który
mógłby wessać cały świat. Teoretycznie łatwo było im współczuć. Ale tylko teoretycznie. - Nie interesuje cię, co zrobił? Wolgast wzruszył ramionami. Nie widział powodu, by się spieszyć, choć pora była równie dobra, jak każda inna. Doyle pociągnął łyk latte i zaczął czytać: - Anthony Lloyd Carter. Afroamerykanin, pięć stóp i cztery cale wzrostu, waga sto dwadzieścia funtów. - Podniósł głowę i spojrzał na Wolgasta. - Teraz rozumiem, dlaczego dali mu taką ksywę. Zgadnij jaką. Wolgast miał tego dość. - Załatwiłeś mnie. Mały Anthony? - Starzejesz się, szefie. Wołają go TTone. T jak tiny8. Tak mi się wydaje, choć nigdy nie wiadomo. Matka nie żyje, ojca nigdy nie miał. Tułał się po rodzinach zastępczych w całym hrabstwie. Wszędzie rozrabiał. Mam tu listę wykroczeń, same drobiazgi: żebranie, zakłócanie porządku publicznego, takie tam rzeczy. Przejdźmy do sedna. Nasz Anthony co tydzień kosił trawnik przed jej domem. Nazywała się Rachel Wood, mieszkała w River Oaks. Dwie małe dziewczynki, mąż wzięty prawnik. Bale charytatywne, przywileje, ekskluzywne kluby za miastem. Jej misją dobroczynną okazał się Anthony Carter. Zaczął u niej pracować, gdy pewnego dnia zauważyła, jak stoi na kładce dla pieszych, trzymając kartkę z napisem: „Jestem głodny, pomóż”. Coś w tym rodzaju. W 8
Tiny (ang.) - maleńki, niewielki.
każdym razie zaprosiła go do domu, poczęstowała kanapką i wykonała kilka telefonów, aby znaleźć mu miejsce, jakiś przytułek dla ubogich, na który zbierała datki. Później zaczęła wydzwaniać po przyjaciółkach w całym River Oaks, prosząc, żeby pomogły facetowi, pytając, czy mają jakąś robotę przy domu. Nagle odezwała się w niej harcerka i przystąpiła do organizowania własnego zastępu. W ten sposób facet zaczął kosić trawniki, przycinać żywopłoty, wiesz, wykonywać wszelkie prace, jakie są do zrobienia wokół wielkiego domu. Minęły dwa lata. Wszystko układało się wspaniale. Pewnego dnia nasz Anthony przyszedł, żeby skosić trawnik, lecz okazało się, że jedna z dziewczynek Woodów zachorowała i została w domu. Miała pięć lat. Kiedy mamusia rozmawiała przez telefon lub robiła coś w tym rodzaju, mała wyszła na podwórko i zobaczyła Anthony’ego. Znała go. Widywała gościa wiele razy, lecz tym razem coś poszło nie tak. Przestraszyła się. Coś tu o tym napisali. Może ją dotykał, lecz psychiatra sądowy miał co do tego wątpliwości. W każdym razie mała zaczęła krzyczeć. Mamusia wybiegła z domu. Też zaczęła wrzeszczeć, wszyscy wrzeszczeli. Nagle zrobiło się jak na zawodach, jak na jakiejś pieprzonej olimpiadzie wrzasku. Facet jeszcze przed chwilą był miłym gościem, który przychodzi skosić trawnik, a tu nagle stał się czarnuchem stojącym obok twojej pociechy. Wszystkie brednie o Matce Teresie poszły w kąt. Doszło do szarpaniny. Zaczęli się bić. Mamusia przewróci-
ła się lub została wepchnięta do basenu. Anthony skoczył za nią. Może chciał jej pomóc, lecz kobieta nie przestawała na niego krzyczeć i go odpychać. Wszyscy byli mokrzy, darli się i wymachiwali rękami. - Doyle spojrzał na Wolgasta zagadkowo. - Wiesz, jak to się skończyło? - Utopił ją? - Bingo! Na oczach małej dziewczynki. Sąsiad usłyszał, co się dzieje, i wezwał gliny. Kiedy przyjechali, Anthony siedział na brzegu basenu, a pani Wood unosiła się na wodzie. - Pokręcił głową. - Niezbyt ładna scena. Wolgasta zawsze dziwiło, ile energii Doyle wkładał w przedstawianie tych historii. - Mogła utonąć przypadkowo? - Okazało się, jak to zwykle bywa, że ofiara należała do uczelnianej reprezentacji pływackiej SMU 9. Co rano robiła pięćdziesiąt basenów. Prokurator bezlitośnie wykorzystał ten fakt oraz to, że Carter przyznał się do winy. - Co powiedział, kiedy go aresztowali? Doyle wzruszył ramionami. - Chciał tylko, żeby przestała krzyczeć. Później poprosił o szklankę mrożonej herbaty. Wolgast pokręcił głową. Chociaż takie historie zawsze były ponure, to najbardziej ruszały go szczegóły. Poprosił o szklankę mrożonej herbaty. Słodki Jezu. 9
SMU - Southern Methodist University, Południowy Uniwersytet Metodystyczny.
- Ile ma lat? Jak powiedziałeś? Doyle przerzucił kilka kartek. - Nie mówiłem. Trzydzieści dwa. Miał dwadzieścia osiem, kiedy go zamknęli. Posłuchaj tego. Żadnych krewnych. Jedyną osobą, która odwiedziła go w więzieniu Polunsky, był mąż ofiary. Nieco ponad dwa lata temu. Jego prawnik opuścił stan, kiedy odrzucono apelację. Sprawę Cartera przekazano komuś z wydziału policji okręgu Harris. Facet nawet nie zajrzał do akt. Ipso facto, nikt nie pilnuje sklepiku. Anthony Carter ma iść pod igłę drugiego czerwca za popełnienie zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem i nawet jedna duszyczka na świecie się tym nie przejmie. Facet już jest duchem. Dotarcie do Livingston zajęło im dziewięćdziesiąt minut, przy czym ostatnich piętnaście jechali wiejską drogą łączącą farmy ze sklepem. Mijali sosnowe lasy i prerię upstrzoną błękitnym łubinem teksaskim. Było dopiero południe, więc Wołgast pomyślał, że jeśli dopisze im szczęście, skończą przed obiadem. W ten sposób mogliby wrócić do Houston, oddać wóz i zdążyć na samolot do Kolorado. Najlepiej, jeśli udawało się szybko załatwić interes. Jeśli sprawa zbytnio się przeciągała, a facet lawirował i zwlekał - choć w końcu wszyscy się zgadzali - zaczynało mu burczeć w brzuchu. Przypominał sobie sztukę, którą czytał w ogólniaku, Diabeł i Daniel Webster. Wyobrażał sobie, że on, Wolgast, odgrywa teraz rolę diabła. Doyle był inny. Należy zacząć od tego, że był młodszy, nie miał nawet trzydziestki. Rumiany wieśniak z Indiany, rad, że ob-
sadzono go jako Robina, podczas gdy on, Wolgast, udawał Batmana. Doyle mówił do niego „szefie” i „dowódco” z nutką staromodnego patriotyzmu rodem z Południowego Zachodu. Robił to tak szczerze, że Wolgast pomyślał, iż chłopak mógłby się rozpłakać, słysząc hymn grany przed meczem drużyny Rockies. I to podczas transmisji telewizyjnej. Wolgast nie wiedział, że nadal produkowali takich ludzi jak Phil Doyle. Nie miał wątpliwości, że chłopak jest bystry i ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Po ukończeniu Uniwersytetu Purdue złożył papiery do szkoły prawniczej, lecz po masakrze w Mall of America - kiedy to irańscy bojownicy dżihadu zastrzelili z broni maszynowej trzystu niedzielnych kupujących, a całe makabryczne widowisko zostało utrwalone przez kamery ochrony i z każdym najpotworniejszym szczegółem pokazywano je bez końca w CNN - wstąpił do FBI. Wyglądało na to, że tamtego dnia połowa kraju gdzieś się zapisze, wszystko jedno gdzie. Gdy ukończył szkolenie w Quantico, przydzielono go do oddziału w Denver, do komórki antyterrorystycznej. Kiedy wojsko zaczęło się rozglądać za dwoma agentami operacyjnymi, Doyle był pierwszym, który zgłosił się na ochotnika. Wolgast nie do końca kumał, o co chodzi. Na papierze projekt „Noe” wyglądał jak sprawa bez większych perspektyw, więc zgodził się wziąć tę robotę. Niedawno dobiegła końca jego sprawa rozwodowa. Małżeństwo z Lilą nie tyle się skończyło, ile wyparowało, dlatego był zaskoczony ponurym nastrojem, w jaki wprawiło go orzeczenie sądu. Pomyślał sobie, że kilka miesięcy w podróży pomoże mu oczyścić umysł. W wyniku ugody rozwodowej
dostał pół domu w Cherry Creek oraz prawo do części szpitalnej emerytury żony. Właściwie myślał o odejściu z Biura, powrocie do Oregonu i użyciu tej forsy do rozkręcenia jakiegoś małego interesu, może sklepu z artykułami żelaznymi lub sportowymi, choć nie miał pojęcia o żadnej z tych branż. Faceci odchodzący z Biura zwykle kończyli w ochronie, lecz do Wolgasta bardziej przemawiał pomysł otworzenia małego sklepiku, czegoś prostego i czystego, z półkami pełnymi rękawic do baseballu lub młotków, użytecznych przedmiotów, których przydatność można ocenić, po prostu je oglądając. Projekt „Noe” wydał mu się dziecinnie łatwy. Niezły pomysł na spędzenie ostatniego roku w FBI, jakby co. Oczywiście okazało się, że chodzi o coś więcej niż papierkową robotę i niańczenie skazańców. O znacznie więcej, i Wolgast był ciekaw, czy Doyle zdaje sobie z tego sprawę. W więzieniu wylegitymowano ich i odebrano broń, po czym zaprowadzono do gabinetu naczelnika. Zakład kamy Polunsky był ponurym miejscem, jak wszystkie więzienia. Czekając na spotkanie, Wolgast skorzystał z komórki, żeby sprawdzić wieczorne połączenia z Houston. Samolot startuje o dwudziestej trzydzieści, więc jeśli się pospieszą, może zdążą. Doyle przeglądał w milczeniu „Sports Illustrated”, jakby siedział w poczekalni u dentysty. Kiedy sekretarka zaprosiła ich do środka, było kilka minut po trzynastej.
Naczelnik okazał się pięćdziesięcioletnim, czarnoskórym, szpakowatym mężczyzną o klatce piersiowej ciężarowca wciśniętej w kamizelkę od garnituru. Gdy weszli, nie wstał ani nie wyciągnął ręki. Wolgast podał mu dokumenty. Kiedy facet skończył je przeglądać, podniósł głowę. - Agencie Wolgast, to najbardziej popieprzona sprawa, jaką w życiu widziałem. Na co wam, u licha, Anthony Carter? - Nie mogę powiedzieć. Przyjechaliśmy zabrać więźnia. Naczelnik odłożył papiery na biurko i splótł palce. - Rozumiem. A jeśli odmówię? - Wtedy podam numer, pod który pan zadzwoni. Osoba po drugiej stronie linii spróbuje panu wyjaśnić najlepiej, jak potrafi, że chodzi osprawę bezpieczeństwa narodowego. - Numer telefonu? - Tak. Naczelnik westchnął wyraźnie zirytowany. Obrócił fotel i wskazał szerokie okno za swoimi plecami. - Wiecie, panowie, co to jest? - Nie rozumiem. Odwrócił się w ich stronę. Wolgast pomyślał, że facet jest rozgniewany. Że przywykł do tego, iż wszystko idzie po jego myśli. - To Teksas. Dokładnie mówiąc, dwieście sześćdziesiąt siedem tysięcy mil kwadratowych Teksasu. Kiedy
sprawdzałem ostami raz, wyszło, że pracuję dla tego stanu. Nie dla jakiegoś faceta w Waszyngtonie, kogoś w Langley czy kto tam może odebrać ten cholerny telefon. Anthony Carter jest więźniem pozostającym pod moją opieką. Odpowiadam przed obywatelami tego stanu za wykonanie kary wymierzonej przez sąd. Za chwilę zadzwonię do gubernatora. Pieprzony Teksas, pomyślał Wolgast. Załatwienie tej sprawy zajmie im cały dzień. - To da się zrobić, panie naczelniku. Naczelnik podał mu dokumenty. - Znakomicie, agencie, w takim razie to załatwcie. Przy wejściu dla gości odebrali broń i wrócili do samochodu. Wolgast zadzwonił do Denver, a tam przekierowano go do pułkownika, na bezpieczną linię. Wolgast wyjaśnił mu, co się stało. Sykes był zirytowany, lecz powiedział, że załatwi sprawę. Zajmie to najwyżej jeden dzień, obiecał. Wałęsali się po okolicy, czekając na telefon, aby skłonić Anthony’ego Cartera do podpisania dokumentów. - Na marginesie dodam, że szykuje się zmiana protokołu - powiedział Sykes. - Jaka zmiana? Sykes się zawahał. - Powiadomię was. Nakłońcie Cartera, żeby podpisał. Pojechali do Huntsville i zameldowali się w hotelu. Sprzeciw naczelnika więzienia nie był niczym nowym - to zdarzało się wcześniej. Sprawa tylko się przeciągnie. Za
kilka dni, najwyżej tydzień, Carter znajdzie się w systemie i wszelki ślad po nim zostanie starty z powierzchni ziemi. Nawet naczelnik będzie przysięgał, że nigdy nie słyszał o takim facecie. Oczywiście ktoś będzie musiał porozmawiać z mężem zamordowanej, prawnikiem z River Oaks, z dwiema małymi dziewczynkami, które musi teraz samotnie wychowywać, lecz to nie robota Wolgasta. Wystawią świadectwo zgonu, wymyślą bajeczkę oataku serca i pospiesznym spaleniu zwłok, aby podkreślić, że nareszcie sprawiedliwości stało się zadość. Nie miało to większego znaczenia. Robota zostanie wykonana. Kiedy nie otrzymali wiadomości do siedemnastej, zastąpili garnitury dżinsami i wyszli na ulicę, aby znaleźć miejsce, w którym można zjeść obiad. Wybrali restaurację serwującą befsztyki, w centrum handlowym, pomiędzy Costco i Best Buy. Restauracja wchodziła w skład sieci, co było dobre - mieli podróżować dyskretnie, pozostawiając jak najmniej śladów. Zwłoka spowodowała, że Wolgast był zdenerwowany, lecz Doyle zachowywał się tak, jakby mu to nie przeszkadzało. Smaczny posiłek i odrobina wolnego w obcym mieście na koszt rządu. Na co tu narzekać? Przeżuwał ogromny befsztyk z polędwicy, gruby jak kantówka. Wolgast zamówił żeberka. Kiedy zapłacili rachunek - gotówką, z pliku nowych banknotów, które miał w kieszeni - usiedli na stołkach przy barze. - Podpisze? - spytał Doyle.
Wolgast zaklekotał kostkami lodu w szklance szkockiej. - Wszyscy podpisują. - Nie mają wyboru. - Doyle ściągnął brwi, zaglądając do szklanki. - Igła albo to, co im tam przygotowali za drugą zasłoną. Mimo to... Wolgast wiedział, o czym Doyle myśli. Cokolwiek się tam znajduje, nie jest to nic dobrego. Gdyby było inaczej, dlaczego zwracaliby się do więźniów czekających na egzekucję, do ludzi, którzy nie mają nic do stracenia? - Masz rację. W telewizorze nad barem pokazywano transmisję meczu baseballu. Przez chwilę oglądali w milczeniu pojedynek Rocketsów z drużyną Golden State. Mecz zaczął się niedawno, zawodnicy biegali niemrawo, bawiąc się piłką. - Liii się odezwała? - zagadnął Doyle. - Tak. - Wolgast zrobił krótką przerwę. - Wychodzi za mąż. Doyle wytrzeszczył oczy. - Za tego faceta? Lekarza? Wolgast skinął głową. - Szybko się uwinęła. Dlaczego nic nie powiedziałeś? Jezu, co ona chce zrobić? Zaprosić cię na ślub? - Niezupełnie. Przesłała mi email. Uznała, że powinienem wiedzieć. - Co jej odpisałeś? Wolgast wzruszył ramionami. - Nic.
- Nic nie napisałeś? Stało się coś więcej, lecz Wolgast nie chciał rozwijać tematu. Napisała: Drogi Bradzie, pomyślałam, że powinieneś wiedzieć. David i ja spodziewamy się dziecka. Ślub za tydzień. Mam nadzieję, że potrafisz się cieszyć razem z nami. Siedział przed komputerem i gapił się w ekran przez dobrych dziesięć minut. - A co miałem powiedzieć? Jesteśmy po rozwodzie, może robić, co chce. - Dopił whisky i sięgnął po zwitek banknotów, żeby zapłacić. - Idziesz? Doyle rozejrzał się po sali. Kiedy przyszli, w barze było prawie pusto. Teraz pojawili się klienci, a wśród nich grupa młodych kobiet, które zsunęły trzy wysokie stoły. Wypijały całe dzbanki margarity i głośno rozmawiały. W pobliżu był college, Sam Houston State, więc Wolgast pomyślał, że to studentki albo pracują w pobliżu. Świat może stać w obliczu zagłady, lecz happy hours to happy hours, a ładne dziewczyny nadal walą tłumnie do barów w Huntsville w Teksasie. Miały na sobie obcisłe bluzki i dżinsy biodrówki modnie podarte na kolanach, staranny makijaż i fiyzury na nocny wypad do miasta. Nie wylewały za kołnierz. Jedna z nich, pulchna, która siedziała odwrócona do nich plecami, miała tak nisko opuszczone spodnie, że Wolgast widział małe serduszka na majtkach. Nie był pewny, czy chce się im bliżej przyjrzeć, czy zarzucić jej obrus na głowę. - Zostanę jeszcze trochę - rzekł Doyle, unosząc
szklankę, jakby chciał wznieść toast. - Obejrzę mecz. Wolgast skinął głową. Doyle nie był żonaty, nie miał nawet dziewczyny. Kazali im ograniczyć do minimum kontakty z ludźmi, lecz zaraz uznał, że to nie jego sprawa, jak Doyle spędzi wieczór. Poczuł ukłucie zazdrości, lecz szybko odsunął tę myśl. - Jak chcesz, tylko pamiętaj... - zaczął. - Dobrze. Jak mówi niedźwiedź Smokey, zrób tylko zdjęcia, zostaw odciski łap. Od tej chwili jestem przedstawicielem handlowym firmy z Indianapolis produkującej światłowody. Dziewczyny za ich plecami wybuchnęły śmiechem. Wolgast słyszał teąuilę w ich głosach. - Indianapolis to ładne miasto - powiedział. - W każdym razie lepsze od Huntsville. - Wiesz, tego bym nie powiedział. - Doyle uśmiechnął się podstępnie. - Myślę, że mi się tu spodoba. Wolgast wyszedł z restauracji i ruszył na południe chodnikiem biegnącym wzdłuż autostrady. Zostawił komórkę w motelu, obawiając się, że ktoś zadzwoni podczas obiadu i będą musieli wyjść. Kiedy sprawdził, nie znalazł żadnej wiadomości. Po krzątaninie i zgiełku panującym w restauracji cisza hotelowego pokoju wydawała się niepokojąca. Zaczął żałować, że nie został z Doyle’em, choć wiedział, iż ostatnio nie jest szczególnie dobrym kompanem. Zdjął buty i położył się w ubraniu na łóżku, żeby obejrzeć pozostałą część meczu. Wynik był mu obojętny, lecz chciał, aby jego umysł miał się czym zająć. W końcu, tuż po północy - o dwudziestej trzeciej czasu Denver, może
ciut za późno, lecz co tam, do diabła - zrobił to, co zaplanował, i wybrał numer Liii. - David? Mówi Brad. David na chwilę zaniemówił. - Późno dzwonisz, Brad. Czego chcesz? - Lila jest w domu? - Miała ciężki dzień - odrzekł stanowczo David. Jest zmęczona. Wiem, że jest zmęczona, pomyślał Wolgast, sześć lat spałem z nią w jednym łóżku. - Mógłbyś dać ją do telefonu? David westchnął głęboko i głośno odłożył słuchawkę. Wolgast usłyszał szelest prześcieradła i głos Davida mówiącego do Liii: - Na litość boską, to Brad. Powiedz mu, żeby następnym razem zadzwonił o przyzwoitej porze. - Brad? - Przepraszam, że dzwonię tak późno, zapomniałem, która godzina. - Nie myśl, że w to uwierzę. O co chodzi? - Jestem w Teksasie. W motelu. Nie mogę powiedzieć gdzie. - W Teksasie... - Zawahała się. - Przecież nienawidzisz Teksasu. Chyba nie zadzwoniłeś, żeby mi powiedzieć, że jesteś w Teksasie? - Przepraszam, nie powinienem cię budzić. Nie sądzę, żeby David był tym uradowany. Westchnęła. - W porządku. Nadal jesteśmy przyjaciółmi, praw-
da? David to duży chłopiec. Spodziewałam się, że kiedyś zadzwonisz. - Zrobiłaś to? Pobraliście się? - Tak, w miniony weekend. Urządziliśmy małą uroczystość w domu. Dla garstki przyjaciół. Byli moi rodzice. Pytali o ciebie. Chcieli wiedzieć, co porabiasz. Zawsze cię lubili. Powinieneś do nich zadzwonić. Jeśli chcesz... Myślę, że ojciec za tobą tęskni bardziej niż inni... Zignorował tę uwagę. Bardziej niż inni? Bardziej niż ty, Lilo? Czekał, aż coś powie, lecz tego nie zrobiła. Gdy tak milczeli, w jego umyśle pojawił się obraz, a właściwie wspomnienie. Lila leży na łóżku w starym podkoszulku i skarpetach, które stale nosiła, bo zawsze było jej zimno w stopy. Między kolanami trzyma poduszkę, żeby wyprostować kręgosłup, bo jest w ciąży. Z ich dzieckiem. Evą. - Chciałem ci tylko powiedzieć, gdzie jestem. - O co ci chodzi, Brad? - spytała cicho. - Cieszę się razem z wami... jak prosiłaś. Pomyślałem, że tym razem powinnaś rzucić robotę. Wiesz... wziąć trochę wolnego, zająć się sobą. Często się zastanawiam, czy... - Zrobię to - ucięła. - Nie martw się. Wszystko jest w porządku, normalnie. Normalnie. Pomyślał, że stan normalności tu nie pasuje. - Chciałem tylko... - Błagam... - Odetchnęła głęboko. - Zasmucasz
mnie. Rano muszę wstać. - Lilo... - Powiedziałam, że rano wstaję. Wiedział, że płacze. Nie słyszał, lecz wiedział. Oboje myśleli oEvie, a wspomnienie Evy nieodmiennie wywoływało u Liii łzy. Dlatego się rozstali, dlatego nie mogli ze sobą być. Ile razy ją przytulał, gdy płakała? Nie wiedział wtedy, co powiedzieć. Dopiero później... za późno... odkrył, że nie powinien był niczego mówić. - Niech to szlag, Brad. Nie chcę do tego wracać, nie teraz. - Przepraszam, pomyślałem o niej... - Cholera, wiem. Niech cię diabli. Nie rób tego więcej! Nie rób! Usłyszał jej płacz. Po chwili w słuchawce rozległ się głos Davida: - Nie dzwoń więcej, Brad. Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Pieprz się! - Jak chcesz, tylko więcej jej nie nękaj. Zostaw nas w spokoju. - Odłożył słuchawkę. Wolgast spojrzał na telefon, by po chwili cisnąć nim o ścianę. Aparat zatoczył łuk w powietrzu, jak latający talerz, i walnął w ścianę nad telewizorem. Usłyszał trzask pękającego plastiku. Natychmiast pożałował tego, co zrobił. Kiedy uklęknął, żeby pozbierać części, okazało się, że wypadła tylko klapka pojemnika na baterie. Telefon znako-
micie wytrzymał uderzenie. Wezwali go do bazy tylko raz, minionego lata, na spotkanie z pułkownikiem Sykesem. Właściwie nie była to rozmowa kwalifikacyjna. Dali mu do zrozumienia, że jeśli wyrazi zgodę, projekt „Noe” będzie jego. Dwóch żołnierzy zaprowadziło go do furgonetki z przyciemnianymi szybami, lecz Wolgast wiedział, że wiozą go na zachód od Denver, w góry. Podróż trwała sześć godzin. Zanim dotarli na miejsce, zdążył się nawet zdrzemnąć. Kiedy wysiadł z samochodu, było słoneczne letnie popołudnie. Przeciągnął się i rozejrzał. Sądząc po ukształtowaniu terenu, byli niedaleko Ouray. Nie mogli dotrzeć dalej na północ. Powietrze było czyste i rozrzedzone. Czuł tępy ból w górnej części głowy spowodowany przebywaniem na dużej wysokości. Na parkingu czekał na niego cywil, krępy mężczyzna w dżinsach i koszuli khaki z podwiniętymi rękawami. Miał staromodne lotnicze okulary na szerokim, nieco kartoflowatym nosie. Nazywał się Richards. - Mam nadzieję, że podróż minęła przyjemnie - powiedział, gdy uścisnęli sobie dłonie. Wolgast dostrzegł, że Richards ma na policzkach blizny po trądziku. - Jesteśmy na sporej wysokości. Nie przejmuj się, jeśli nie jesteś przyzwyczajony. Richards poprowadził go przez parking do budynku, który nazywali Domem Alpejskim. Była to duża trzypiętrowa budowla z odsłoniętym belkowaniem, przypominająca stare domki myśliwskie. Wolgast wiedział, że w górach jest dużo podobnych reliktów zamierzchłych
czasów, gdy nie istniały kondominia, w których wykupywało się pobyt, i nowoczesne kurorty wypoczynkowe. Front budynku wychodził na szeroki trawnik. Sto jardów dalej stały bardziej współczesne budowle: baraki z pustaków i pół tuzina wojskowych namiotów oraz niski, długi pawilon przypominający przydrożny motel. W górę i w dół jeździły wojskowe pojazdy, kilka hummerów i mniejszych łazików oraz pięciotonowe ciężarówki, które wjeżdżały na podjazd i z niego wyjeżdżały. Pośrodku trawnika na leżakach opalało się kilku mężczyzn o krótkich włosach i szerokich torsach. Kiedy weszli do środka, Wolgast odniósł dziwne wrażenie, że znalazł się na planie filmowym. Wnętrze było całkowicie zmienione i pierwotny wystrój zastąpiły elementy typowe dla współczesnego biurowca: szara wykładzina dywanowa, oświetlenie przemysłowe, podwieszane dźwiękochłonne sufity. Równie dobrze mógłby się znaleźć w przychodni dentystycznej lub gabinecie księgowego, z którym spotykał się raz w roku, aby wypełnić zeznanie podatkowe. Podeszli do recepcji, gdzie Richards poprosił go o telefon komórkowy i pistolet. Podał je strażnikowi, dzieciakowi w moro, który przyczepił do nich przywieszki. Richards minął windę i poprowadził Wolgasta wąskim korytarzem zakończonym masywnymi drzwiami wychodzącymi na klatkę schodową. Weszli na drugie piętro i kolejnym nijakim korytarzem dotarli do gabinetu Sykesa. Kiedy weszli, pułkownik wstał zza biurka. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną nosił mundur. Wolgast dostrzegł na jego piersi różnokolorowe baretki, na
których nigdy się nie znał. W gabinecie panował idealny porządek. Wszystkie przedmioty, poczynając od ramek ze zdjęciami na biurku, zostały pedantycznie ustawione tak, aby były maksymalnie funkcjonalne. Na środku biurka leżała pękata szara teczka. Wolgast był prawie pewny, że w środku są jego akta lub coś w tym rodzaju. Podali sobie ręce, po czym Sykes zaproponował kawę, a Wolgast przyjął propozycję. Nie był senny, lecz wiedział, że kofeina złagodzi ból głowy. - Przepraszam za furgonetkę - zaczął Sykes, wskazując mu krzesło. - Po prostu tak tu działamy. Żołnierz przyniósł tacę z plastikowym dzbankiem i dwoma porcelanowymi kubkami. Richards przez cały czas stał za biurkiem, plecami do szerokiego okna wychodzącego na las otaczający bazę. Sykes wyjaśnił, czego od niego oczekują. Powiedział, że nie będzie owijał w bawełnę, bo Wolgast zna podstawowe informacje. Armia potrzebuje od dziesięciu do dwudziestu skazańców czekających na egzekucję. Mają uczestniczyć w trzecim etapie testowania pewnego środka farmakologicznego. Akcja nazywa się projekt „Noe”. W zamian za zgodę ofiarowują im zamianę kary śmierci na dożywocie. Rola Wolgasta polega na zdobyciu ich podpisów. I na tym koniec. Wszystko zostało sprawdzone pod kątem prawnym, lecz badania mają związek z bezpieczeństwem narodowym, dlatego oficjalnie wszyscy muszą zostać uznani za zmarłych. Po zakończeniu eksperymentu resztę życia spędzą w więzieniach federalnych, w zakładach o złagodzo-
nym rygorze, pod fałszywymi nazwiskami. O wyborze konkretnych osób ma zdecydować wiele czynników: muszą być w wieku od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat i nie mieć żyjących krewnych pierwszego stopnia pokrewieństwa. Wolgast ma podlegać bezpośrednio Sykesowi. Nie będzie miał kontaktu z innymi osobami, choć oficjalnie pozostanie pracownikiem FBI. - Będę musiał ich wybrać? - zapytał. Sykes pokręcił głową. - To nasza robota. Będziecie otrzymywali rozkazy ode mnie. Pana zadanie polega na uzyskaniu ich zgody. Kiedy podpiszą papiery, armia zajmie się resztą. Zostaną przewiezieni do najbliższego więzienia federalnego, a później przetransportowani tutaj. Wolgast zastanawiał się przez chwilę. - Pułkowniku, muszę spytać... - Czym się zajmujemy? - Pułkownik wyglądał tak, jakby zaraz miał się uśmiechnąć jak człowiek. Wolgast pokiwał głową. - Wiem, że nie mogę zadawać szczegółowych pytań - rzekł - lecz będę ich prosił, by powierzyli mi swoje życie. Muszę im coś powiedzieć. Sykes spojrzał na Richardsa, a ten wzruszył ramionami. - Zostawię was samych - powiedział, kiwając Wolgastowi głową. - Żegnam, agencie. Kiedy wyszedł, Sykes usiadł w fotelu. - Nie jestem biochemikiem, więc będzie pan musiał
zadowolić się wersją dla laików. Przedstawię szersze tło, a przynajmniej to, co mogę ujawnić. Jakieś dziesięć lat temu CDC otrzymało telefon od lekarza w La Paz. Leczył czterech pacjentów, Amerykanów, którzy zapadli na chorobę podobną do wywołanej przez hantawirusy: wysoka gorączka, wymioty, bóle mięśni i głowy, niedotlenienie krwi. Cała czwórka uczestniczyła w wyprawie w głąb dżungli. Utrzymywali, że byli członkami czternastoosobowej grupy, lecz odłączyli się od reszty i przez kilka tygodni błąkali się w dziczy. Przypadek sprawił, że trafili na oddaloną od świata faktorię prowadzoną przez franciszkanów, którzy zapewnili im transport do La Paz. Choć gorączka krwotoczna z zespołem nerkowym to nie zwykłe przeziębienie, nie jest wcale taka rzadka. CDC pewnie nie zwróciłoby na to większej uwagi, gdyby nie pewien fakt: wszyscy byli śmiertelnie chorzy na raka. Wyprawę zorganizowała agencja Ostatnie Życzenie. Słyszeliście o niej? Wolgast pokiwał głową. - Myślałem, że organizują ludziom akrobatyczne skoki ze spadochronem, takie rzeczy. - Ja też, okazało się jednak, że jest inaczej. Jeden miał nieoperacyjny guz mózgu, dwaj ostrą białaczkę limfatyczną, a kobieta nęwotwór jajników. Wszyscy wyzdrowieli. Gorączka krwotoczna czy cokolwiek to było, znikła. Znikły też objawy choroby nowotworowej. Po raku nie został ślad. Wolgast poczuł się trochę zagubiony.
- Nie rozumiem... Sykes upił łyk kawy. - Tak samo zareagowali ci z CDC. Musiało się coś wydarzyć. Doszło do interakcji ich układu odpornościowego z czymś, najprawdopodobniej wirusem, z czym zetknęli się w dżungli. Może coś zjedli? Może to woda, którą pili? Nikt nie potrafił powiedzieć. Oni sami nie umieli nawet wyjaśnić, gdzie byli. - Pochylił się nad biurkiem. - Wie pan, co to takiego grasica? Wolgast pokręcił głową. Sykes wskazał palcem swoją klatkę piersiową, tuż nad mostkiem. - To mały narząd umiejscowiony gdzieś tutaj, między mostkiem i tchawicą, maleństwo wielkości żołędzia. U większości ludzi w okresie dojrzewania jest w stanie niemal całkowitego zaniku. Można przeżyć całe życie, nie wiedząc, że się ją ma, chyba że przestanie funkcjonować. Nikt nie wie dokładnie, jaką funkcję pełni, a przynajmniej nikt o tym nie wiedział, dopóki nie zbadano tych czterech osób. Ich grasica się uczynniła. Więcej, powiększyła się trzykrotnie. Wyglądało to na złośliwy guz, lecz nim nie było. Ich układ odpornościowy zaczął funkcjonować na zwiększonych obrotach, bardzo szybko regenerując komórki. Były też inne korzystne skutki. Ci ludzie chorowali na raka, mieli ponad pięćdziesiąt lat. Nagle jakby na nowo stali się nastolatkami: odzyskali węch, słuch, wzrok, sprężystość skóry, pojemność płuc, siłę i wytrzymałość. Wróciły nawet funkcje seksualne. Jednemu wyrosła bujna czupryna.
- Sądzicie, że spowodował to wirus? Sykes pokiwał głową. - Powiedziałem, że to wersja dla laików. Ludzie, których mam tu na dole, uważają, że właśnie tak się stało. Kilku z nich ma tytuły naukowe w dziedzinach, których nazwy nawet nie potrafię powtórzyć. Mówią do mnie, jakbym był dzieckiem. Oni się nie mylą. - Co się z nimi stało? Z tą czwórką pacjentów? Sykes odchylił się do tyłu i posmutniał. - Cóż, obawiam się, że nie jest to najweselszy fragment opowieści. Wszyscy nie żyją. Ostatni zdołał przeżyć osiemdziesiąt sześć dni. Tętniak mózgu, atak serca, udar. W ich organizmie doszło do czegoś w rodzaju zwarcia. - A pozostali? - Nie wiadomo. Znikli bez śladu, wśród nich przewodnik wyprawy, który okazał się ponurą postacią. Przypuszczalnie był kurierem narkotykowym, dla niepoznaki oprowadzającym wycieczki. - Sykes wzruszył ramionami. - Pewnie i tak powiedziałem za dużo. Myślę jednak, że pomoże to panu wyrobić sobie opinię. W naszych badaniach nie chodzi o znalezienie lekarstwa na jedną chorobę, agencie Wolgast. Mówimy o leku na wszystko. Jak długo moglibyśmy żyć, gdyby nie było nowotworów, chorób serca, cukrzycy czy alzheimera? Dotarliśmy do punktu, w którym trzeba, i to koniecznie, przeprowadzić badania na ludziach. Wiem, że to brzmi fatalnie, lecz tym właśnie jest. I tutaj pojawia się pan. Musi mi pan sprowadzić tych ludzi.
- Dlaczego nie zwróciliście się o pomoc do szeryfów? To ich działka. Sykes pokręcił głową. - Wiem, że to dzielni funkcjonariusze, wybaczcie to określenie. Zaczęliśmy od nich, proszę mi wierzyć. Gdybym miał kanapę, którą trzeba wnieść po schodach, zwróciłbym się do nich bez wahania, jednak do tej roboty się nie nadają. Sykes otworzył leżącą na biurku teczkę i zaczął czytać: - Bradford Joseph Wolgast, urodzony w Ashland w stanie Oregon, dwudziestego dziewiątego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym licencjat z sądownictwa karnego na SUNY10 w Buffalo. Z wyróżnieniem. Przyjęty do FBI, rezygnuje, aby podjąć studia magisterskie w Stony Brook i uzyskać tytuł doktora nauk politycznych. Po dwóch latach rzuca naukę i wstępuje do Federalnego Biura Śledczego. Po ukończeniu szkolenia w Quantico wysłany... - Sykes uniósł brwi i spojrzał na Wolgasta. - Do Dayton? Wolgast wzruszył ramionami. - Nie było to szczególnie ekscytujące - mruknął. - Cóż, wszyscy musieliśmy przez to przejść. Dwa lata na zadupiu, trochę tego, trochę tamtego. Przeważnie drugorzędne sprawy, ale wszędzie dobra opinia. Po jedenastym września przeniesiony do komórki antyterrorystycznej. Wraca do Quantico na osiemnaście miesięcy, we 10 SUNY - State University of New York.
wrześniu dwa tysiące czwartego oddelegowany jako oficer łącznikowy do Ministerstwa Finansów w celu śledzenia przepływu środków przez amerykańskie banki na zlecenie obywateli rosyjskich, czytaj: rosyjskiej mafii, choć nie nazywamy ich w ten sposób. Życie osobiste: brak sympatii politycznych, nie należy do żadnych organizacji, nawet nie prenumeruje gazet. Rodzice nie żyją. Czasem umawia się z kobietami, lecz nie ma stałej partnerki. Poślubił Lilę Kyle, chirurga ortopedę. Rozwiedziony cztery lata temu. - Pułkownik zamknął teczkę i spojrzał na Wolgasta. - Agencie Wolgast, mówiąc otwarcie, potrzebujemy człowieka z pewnym obyciem. Kogoś mającego zdolności negocjacyjne, umiejącego rozmawiać nie tylko z więźniami, lecz i z władzami więzienia. Kogoś, kto wie, jak stąpać ostrożnie, bez pozostawiania dużych śladów. Działamy legalnie... do licha, badania, które prowadzimy, mogą mieć przełomowe znaczenie dla ludzkości. Z drugiej strony łatwo to zrozumieć opacznie. Powiedziałem tyle, bo sądzę, że zrozumie pan, o jak wysoką stawkę toczy się gra. Wolgast pomyślał, że Sykes przekazał mu zaledwie dziesięć procent faktów - przekonujących dziesięć procent, a jednak... - Czy to bezpieczne? Sykes wzruszył ramionami. - Bezpieczeństwo to rzecz względna. Nie będę pana okłamywał. Istnieje ryzyko, lecz robimy wszystko, co w naszej mocy, aby je ograniczyć. Nikt nie jest zainteresowany złym wynikiem. Przypominam panu, że ci ludzie czeka-
ją na egzekucję. Nie są to osoby, które chcielibyśmy spotkać na swojej drodze, poza tym mają niewielki wybór. Dajemy im szansę dożycia swoich dni. Być może wniosą jednocześnie znaczący wkład w rozwój medycyny. Nie można tego uznać za złą umowę. Wolgast znów się zamyślił. Z trudem to wszystko ogarniał. - Pewnie mi pan nie powie, dlaczego wojsko zainteresowało się tą sprawą? Sykes zesztywniał, jakby był urażony tą uwagą. - Czyżby? Niech się pan zastanowi, agencie Wolgast. Wyobraźmy sobie, że nasz żołnierz piechoty w Chorramabadzie lub Groźnym obrywa kawałkiem szrapnela. Zostaje ranny w wybuchu przydrożnej miny pułapki, ołowianej rurki nafaszerowanej Ccztery i śrubami czy bomby kupionej na czarnym rynku od Rosjan. Niech mi pan wierzy, na własne oczy oglądałem skutki. Trzeba go stamtąd szybko zabrać, choć może się wykrwawić po drodze. Jeśli będzie miał szczęście, trafi do szpitala polowego, gdzie chirurg, dwaj sanitariusze i trzy pielęgniarki pozszywają go najlepiej, jak potrafią, przed odwiezieniem do Niemiec lub Arabii Saudyjskiej. To bardzo przykre i bolesne doświadczenie. Z drugiej strony ma pieprzone szczęście, bo pewnie nigdy więcej nie pójdzie na wojnę. Taki żołnierz przypomina zmarnowane aktywa. Wraca do domu, ma depresję, jest wściekły. Stracił kończynę albo przytrafiło mu się coś gorszego. Nie ma nic dobrego do powiedzenia o nikim i o niczym. Siedzi w knajpie i opowiada kumplom: „Straciłem nogę, do końca życia będę szczał do plastikowego worecz-
ka, i po co to wszystko?”. - Sykes odchylił się w fotelu, pozwalając, aby do Wolgasta dotarł sens jego opowieści. Prowadzimy wojnę od piętnastu lat, agencie Wolgast. Wygląda na to, że przed nami kolejnych piętnaście. Jeśli będziemy mieli szczęście. Nie nabieram pana. Największym wyzwaniem, przed którym stoi armia, stoi i zawsze stawała, jest zatrzymanie żołnierzy na polu walki. A teraz wyobraźmy sobie, że ten sam żołnierz obrywa odłamkiem, lecz w ciągu pół dnia jego rany się goją i wraca do oddziału, walcząc dalej za Boga i ojczyznę. Myśli pan, że wojsko nie byłoby zainteresowane czymś takim?! Wolgast poczuł się skarcony. - Rozumiem, o co panu chodzi. - Dobrze, bo powinien pan. - Twarz Sykesa nieco złagodniała. Wykład dobiegł końca. - Może i wojsko płaci rachunki, ale szczerze mówiąc, do tej pory wydaliśmy tyle forsy, że oczy wyszłyby panu z orbit, gdyby pan wiedział. Nie wiem, jak pan, ale ja chciałbym poznać własne praprawnuki. Niech mnie szlag, w wieku stu lat chciałbym posłać piłkę golfową na odległość trzystu jardów, a później wrócić do domu i kochać się z żoną tak długo, żeby kuśtykała przez cały tydzień. Kto by nie chciał? - Spojrzał przenikliwie na Wolgasta. - Walcżę po dobrej stronie, agencie Wolgast. Umowa stoi? Uścisnęli sobie dłonie i Sykes odprowadził agenta do drzwi. Richards czekał na korytarzu, żeby go odwieźć. - Mam jeszcze jedno pytanie - odezwał się Wolgast. - Dlaczego projekt „Noe”? Co to znaczy?
Sykes zerknął szybko na Richardsa. Wolgast poczuł, że układ władzy w pokoju uległ zmianie. Sykes może oficjalnie dowodzić operacją, lecz to Richards jest łącznikiem między wojskiem a tym, kto tu naprawdę rządzi USAMRIID, Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego, a może NSA. Pułkownik zwrócił się ponownie do Wolgasta: - To bez znaczenia. Spróbujmy tak: czytał pan Biblię? - Tak. W dzieciństwie. Moja matka była metodystką. Sykes spojrzał na niego z triumfalnym uśmiechem. - Proszę do niej zajrzeć. Niech pan przeczyta opowieść o Noem i arce, sprawdzi, jak długo żył. Wtedy wszystko stanie się jasne. Kiedy Wolgast wrócił wieczorem do swojego mieszkania w Denver, zrobił to, co powiedział Sykes. Chociaż nie miał w domu Biblii i nie oglądał jej na oczy od dnia ślubu, znalazł konkordancję w Internecie. I umarł Noe w wieku lat dziewięciuset pięćdziesięciu11. Wtedy zrozumiał, jaki jest brakujący element, o którym nie wspomniał Sykes. Ta informacja musiała być w jego aktach. Właśnie dlatego ze wszystkich agentów federalnych wybrali akurat jego. Zrobili to z powodu jego córki. Bo patrzył, jak 11 Rdz 9,29, wszystkie cytaty pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, PoznańWarszawa 2003.
umiera. Rano obudził go dzwonek komórki. Coś mu się śniło. Oddzwoniła Lila, żeby powiedzieć o dziecku, które przyszło na świat - nie jej i Davida, lecz ich. Przez krótką chwilę czuł się szczęśliwy, aż w końcu zdał sobie sprawę, że jest w motelu w Huntsville. Sięgnął po aparat leżący na nocnym stoliku i wcisnął przycisk, nie spoglądając na ekran. Usłyszał trzaski zakodowanego kanału i sygnał połączenia. - Załatwione - powiedział Sykes. - Wszystko powinno pójść jak z płatka. Tylko skłoń Cartera, żeby podpisał. Jeszcze jedno, nie pakuj manatków. Mamy dla ciebie jeszcze jedną sprawę. Spojrzał na zegarek. Była szósta trzydzieści osiem, a Doyle właśnie brał prysznic. Wolgast usłyszał jęk zakręcanego kranu i huk suszarki do włosów. Przypominał sobie mgliście powrót Doyle’a z baru - zgiełk ulicy wdzierający się do pokoju przez otwarte drzwi, wybełkotane półgębkiem „przepraszam”, a później szum wody i rzut oka na zegarek, który wskazywał drugą w nocy. Doyle wszedł do pokoju spowity parą, owinięty w pasie ręcznikiem. - Dobrze, że wstałeś. - Oczy mu błyszczały, a skóra poczerwieniała od gorącej wody. Wolgast odchrząknął. - Jak tam firma światłowodowa? Doyle opadł na łóżko i przesunął ręką po mokrych włosach.
- Byłbyś zaskoczony, jaka to interesująca branża. Myślę, że ludzie jej nie doceniają. - Niech zgadnę, ta w spodniach? Doyle uśmiechnął się szeroko, figlarnie unosząc brwi. - Wszystkie były w spodniach, szefie. - Wskazał głową Wolgasta. - Co ci się stało? Wyglądasz, jakby ktoś cię wlókł za samochodem. Wolgast popatrzył na siebie i stwierdził, że zasnął w ubraniu. Właściwie stało się to jego nawykiem od czasu, gdy dostał email od Liii. Większość nocy spędzał na kanapie, oglądając telewizję, aż wreszcie zasypiał. Jakby przestał się kwalifikować do tego, żeby iść do łóżka jak normalny człowiek. - Daj spokój - burknął. - Pewnie mecz był nieciekawy. - Wstał i się przeciągnął. - Dzwonił Sykes. Załatwmy to. Zjedli śniadanie U Denny’ego i pojechali do więzienia Polunsky. Naczelnik czekał na nich w gabinecie. Wolgast był ciekaw, czy atmosfera tego ranka jest fatalna, czy facet spał równie kiepsko jak on. - Nie musicie siadać - powiedział naczelnik, wręczając im kopertę. Wolgast sprawdził jej zawartość. W środku było to, czego oczekiwał: pismo z biura gubernatora i nakaz sądowy z poleceniem przeniesienia Cartera do więzienia federalnego. Jeśli naczelnik podpisze, do południa będą mogli zawieźć go do zakładu penitencjarnego w El Reno. Stam-
tąd trafi do trzech kolejnych więzień federalnych, za każdym razem zostawiając za sobą coraz bardziej nikły ślad. Wreszcie, po dwóch lub trzech tygodniach, najwyżej po miesiącu, przed bramę zajedzie czarna furgonetka, a gość, znany jako numer dwunasty, wyjdzie na wolność, mrugając w promieniach słońca Kolorado. Ostatnimi dokumentami, które Wolgast znalazł w kopercie, były świadectwo zgonu Cartera i raport lekarza, oba z datą dwudziesty trzeci marca. Tego dnia rano, za trzy dni, Anthony Lloyd Carter umrze w swojej celi z powodu tętniaka mózgu. Wolgast wsunął kartki do koperty i umieścił ją w kieszeni, czując na plecach zimny dreszcz. Jakże łatwo może zniknąć człowiek. - Dziękuję, panie naczelniku. Jesteśmy wdzięczni za współpracę. Naczelnik zacisnął szczęki. - Powiedziano mi, żebym zapomniał, że was widziałem. Wolgast uśmiechnął się najmilej, jak potrafił. - Będzie miał pan z tym problem? - Zakładam, że jeśli będę go miał, pojawi się kolejne świadectwo zgonu, tym razem z moim nazwiskiem. Mam dzieci, agencie. - Podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął klawisz. - Niech dwóch oddziałowych zaprowadzi Cartera do kabiny. Później mają się zameldować w moim gabinecie. - Odłożył słuchawkę i spojrzał na Wolgasta. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wolałbym, żebyście poczekali na zewnątrz. Gdybym dłużej na was patrzył,
miałbym problem z zapomnieniem o tej sprawie. Do widzenia, panowie. Po dziesięciu minutach na korytarzu pojawili się dwaj strażnicy. Jeden miał dobrotliwe spojrzenie Świętego Mikołaja z centrum handlowego, a drugi nie przekroczył dwudziestki. Wolgastowi nie spodobała się jego wykrzywiona gęba. W pudle zawsze można znaleźć klawisza, który lubi swoją robotę ze złych powodów, takiego jak ten. - Czekacie na Cartera? Wolgast skinął głową i pokazał dokumenty. - Zgadza się. Agenci specjalni Wolgast i Doyle. - Nieważne, kim jesteście - burknął grubszy. - Naczelnik kazał was zaprowadzić, to zaprowadzimy. I zaprowadzili Wolgasta i Doyle’a do sali odwiedzin. Carter siedział po drugiej stronie szyby, przytrzymując słuchawkę barkiem. Był niski, tak jak powiedział Doyle. Kombinezon wisiał na nim luźno jak ubranie na Kenie od Barbie. Wolgast wiedział, że jest wiele sposobów, by wyglądać na potępionego, lecz Carter nie był przestraszony ani zły, a tylko zrezygnowany, jakby świat powoli zżerał kawałek po kawałku jego życie. Wolgast wskazał głową kajdanki, zwracając się do jednego ze strażników: - Proszę to zdjąć. Starszy pokręcił głową. - Taka jest procedura. - Mam to gdzieś. Zdejmijcie je. - Wolgast zdjął słuchawkę z uchwytu na ścianie. - Anthony Carter? Jestem agent specjalny Wolgast, a to agent specjalny Doyle. Z
FBI. Ci ludzie zdejmą panu kajdanki. Poprosiłem ich o to. Będzie pan współpracował, prawda? Carter nieznacznie skinął głową. Głos dochodzący zza szyby był cichy. - Tak, psze pana. - Potrzebuje pan czegoś, żeby czuł się pan dobrze? Carter spojrzał na niego zagadkowo. Kiedy ostatnio ktoś go o to zapytał? - Wszystko w porządku - odrzekł. Wolgast odwrócił się do strażników. - No jak? Czekam. Czyżbym mówił do siebie? Mam wezwać naczelnika? Strażnicy spojrzeli po sobie, zastanawiając się, co robić. Jeden z nich, Dennis, wyszedł z pokoju, żeby pojawić się obok Cartera. Wolgast stał i patrzył na klawisza, gdy ten zdejmował Carterowi kajdanki. - W porządku? - spytał otyły strażnik. - Tak. Chcę, żebyście zostawili nas na chwilę samych. Powiadomimy dowódcę zmiany, kiedy skończymy. - Rozgośćcie się - mruknął strażnik, wychodząc z pokoju i zamykając za sobą drzwi. Było tam tylko jedno składane krzesło z metalowym siedzeniem, przypominające te w szkolnych aulach. Wolgast usiadł przed szybą, a Doyle stanął za nim. Wolgast znów sięgnął po słuchawkę. - Lepiej? Carter się zawahał, spojrzał na niego uważnie i odpowiedział: - Tak, psze pana. Dzięki. Szczypawa zawsze ciasno
skuwa. Szczypawa. Wolgast to sobie zapamiętał. - Jest pan głodny? Dają tu śniadanie? - Jadłem naleśniki. - Carter wzruszył ramionami. Pięć godzin temu. Wolgast przeniósł wzrok na Doyle’a, lekko unosząc brwi. Doyle skinął głową i wyszedł. Nie wracał przez kilka minut. Mimo dużego napisu „Zakaz palenia” parapet był upstrzony brązowymi śladami po petach. - Powiedział pan, że jest z FBI? - Tak, Anthony. Twarz Cartera ożywił niewyraźny uśmiech. - Jak na tym filmie? Wolgast nie miał pojęcia, o jaki film chodzi, lecz pomyślał, że to w porządku. Że facet będzie mógł mu to wyjaśnić. - Na jakim filmie, Anthony? - Tym z taką jedną babką i kosmitami. Wolgast po chwili sobie przypomniał. Oczywiście, Archiwum X. Jak długo szedł ten serial? Dwadzieścia lat? Carter pewnie oglądał powtórki jako dziecko. Wolgast nie przypominał sobie, o co w nim chodziło. Zapamiętał tylko główny temat: porwania dokonywane przez obcych i jakiś spisek, żeby napięcie było większe. Pewnie Carter tak sobie wyobraża FBI. - Dobry film, też mi się podobał. Jak się pan tu czuje? Carter wzruszył ramionami. - Przyjechał pan, żeby mnie o to spytać?
- Jesteś inteligentny, Anthony. Nie, przyjechałem z innego powodu. - Jakiego? Wolgast przysunął się do szyby i spojrzał Carterowi prosto w oczy. - Znam to miejsce, Anthony. Więzienie Terrell. Wiem, jak tu jest. Chciałem się dowiedzieć, czy dobrze cię traktują. Carter popatrzył na niego z powątpiewaniem. - Można wytrzymać. - Strażnicy się nie znęcają? - Szczypawa ciasno skuwa, lecz ogólnie jest w porządku. - Carter wzruszył kościstymi ramionami. - Dennis nie jest moim przyjacielem, choć innych traktuje podobnie. Drzwi za plecami Cartera otworzyły się i wszedł Doyle z żółtą tacą z bufetu. Postawił ją przed Carterem. Na woskowanym papierze, w małej plastikowej miseczce leżał cheeseburger z frytkami ociekającymi tłuszczem, a obok stało kartonowe pudełko z mlekiem czekoladowym. - Częstuj się, Anthony - powiedział Wolgast, wskazując tacę. - Pogadamy, kiedy zjesz. Carter położył słuchawkę na parapecie i uniósł kanapkę do ust. Wystarczyły trzy ugryzienia, a połowa znikła. Otarł usta wierzchem dłoni i zabrał się do frytek. Wolgast obserwował, jak je. Carter był całkowicie pochłonięty jedzeniem. Wolgast miał wrażenie, że obserwuje psa. Doyle stanął za Wolgastem po drugiej stronie szyby. - Cholera - szepnął - facet musiał być głodny.
- Mają tu coś na deser? - Kilka zeschniętych placków i ekierki przypominające psie gówno. Wolgast zastanawiał się przez chwilę. - Wiesz co, darujmy sobie deser. Przynieś mu mrożoną herbatę. Ładnie ją podaj, jeśli można. Przystrój szklankę. Doyle ściągnął brwi. - Dostał mleko. Nie wiem, czy mają tu mrożoną herbatę. To obskurna kantyna. - Jesteśmy w Teksasie, Phil. - Wolgast próbował ukryć zniecierpliwienie. - Mają herbatę, zaufaj mi. Trzeba ją tylko znaleźć. Doyle wzruszył ramionami i wyszedł. Kiedy Carter skończył jeść, oblizał palce, jeden po drugim, i westchnął głęboko. Później wziął słuchawkę, a wtedy Wolgast zrobił to samo. - No i jak, Anthony? Lepiej się czujesz? Usłyszał w słuchawce ciężki oddech Cartera. W jego obojętnych oczach pojawił się błysk zadowolenia. Wszystkie te kalorie, cząsteczki białka i złożone węglowodany waliły w jego organizm jak młot. Wolgast równie dobrze mógłby poczęstować go whisky. - Tak, psze pana. Dziękuję. - Mężczyzna musi jeść. Nie może żywić się naleśnikami. Zapadło milczenie. Carter powoli oblizał wargi. - Czego pan chce? - spytał niemal szeptem. - Nie zrozumiałeś, Anthony. - Wolgast pokiwał gło-
wą. - Przyjechałem, żeby się dowiedzieć, co mogę dla ciebie zrobić. Carter wbił oczy w blat, na którym pozostały tłuste ślady jedzenia. - On pana przysłał, prawda? - Kto, Anthony? - Mąż tej kobiety. - Carter na samo wspomnienie ściągnął brwi. - Pan Wood. Raz mnie odwiedził. Opowiadał, że spotkał Jezusa. Wolgast przypomniał sobie, co Doyle czytał mu w samochodzie. Carter nie zapomniał, choć było to dwa lata temu. - Nie, nie przysłał mnie pan Wood. Daję słowo, Anthony. - Powiedziałem mu, że jest mi przykro - ciągnął Carter łamiącym się głosem. - Powtarzałem to wszystkim. Więcej nie będę. - Nie musisz, Anthony. Wiem, że żałujesz. Dlatego przyjechałem do ciebie taki szmat drogi. - Szmat drogi? - Kawał drogi, Anthony. - Wolgast wolno pokiwał głową. - Przyjechałem z bardzo daleka. Przerwał, przyglądając się twarzy Cartera. Było w nim coś, co odróżniało go od innych więźniów. Poczuł, że okazja otworzyła się przed nim jak drzwi. - Anthony, co byś powiedział, gdybym obiecał, że cię stąd wyciągnę? Carter rzucił mu niespokojne spojrzenie. - Jak to?
- Tak jak powiedziałem. Gdybym cię stąd zabrał. Teraz, dzisiaj. Gdybyś mógł opuścić Terrell i więcej nie wrócić. Carter spojrzał na Wolgasta nic nierozumiejącymi oczami. Pomysł wydał mu się tak fantastyczny, że nie mógł go ogarnąć. - Powiedziałbym, że pan żartuje. - Nie kłamię, Anthony. Dlatego tu przyjechaliśmy. Może o tym nie wiesz, lecz jesteś wyjątkowym facetem. Jedynym w swoim rodzaju. - Chce pan powiedzieć, że mógłbym stąd wyjść? Carter z goryczą ściągnął brwi. - To nie ma sensu. Po tak długim czasie? Sąd oddalił apelację. Prawnik mi o tym napisał. - Nie chodzi o apelację, Anthony. Mam coś lepszego. Po prostu stąd wyjdziesz. Co ty na to? - Byłoby wspaniale. - Carter odchylił się na krześle, skrzyżował ręce na piersi i zarechotał. - To zbyt wspaniałe, żeby było prawdziwe. Jesteśmy w Terrell. Wolgasta nie przestawało dziwić, jak bardzo reakcja na informację ozłagodzeniu kary przypomina pięć stadiów żałoby. Teraz Carter był na etapie wyparcia. Wiadomość okazała się zbyt wspaniała, aby mógł ją przyjąć. - Wiem, gdzie jesteś. Znam Terrell. To dom śmierci, Anthony. Nie należysz do niego. Właśnie dlatego przyjechałem. Nie przyjechałem po byle kogo. Inni więźniowie mnie nie interesują. Przyjechałem
po ciebie, Anthony. Carter się rozluźnił. - Nie jestem nikim wyjątkowym. Tyle to i ja wiem. - Mylisz się. Może o tym nie wiesz, ale jesteś wyjątkowy. Widzisz, chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę, Anthony. Chcę, abyśmy ubili interes. Mogę cię stąd wyciągnąć, ale potrzebuję czegoś w zamian. - Przysługi? - Ludzie, dla których pracuję, Anthony, wiedzą, co cię tu czeka. Wiedzą, co ma się wydarzyć w czerwcu. Nie uważają, aby to było właściwe. Sądzą że byłeś tu źle traktowany, że prawnik cię olał, zostawił na łaskę losu. Zrozumieli, że mogą coś w tej sprawie zrobić i że mają dla ciebie robotę, którą im się odwdzięczysz. Carter był wyraźnie zagubiony. - Mam kosić trawniki? Jak u tej pani? Jezu, westchnął w duchu Wolgast. Pomyślał, że właściwie to chciałby, żeby facet kosił trawniki. - Nie, Anthony. Nic z tych rzeczy. Chodzi o coś ważniejszego. - Wolgast ściszył głos. - Powiem ci, o co chodzi. O tak ważną sprawę, że nie mogę ci powiedzieć. Nie mogę, bo sam nie mam pojęcia. - Skąd pan wie, że to coś ważnego, skoro nie powiedzieli panu, co to takiego? - Bystry z ciebie gość, Anthony. Wiem, że masz prawo pytać. Będziesz musiał mi zaufać. Mogę cię stąd wyciągnąć od razu. Musisz mi tylko powiedzieć, że tego chcesz.
Mówiąc to, Wolgast wyjął z kieszeni kopertę od naczelnika. W takiej chwili zawsze czuł się jak czarodziej, który wyciąga królika z cylindra. Wolną ręką rozprostował dokument na szybie, żeby Carter mógł go przeczytać. - Widzisz, co tu napisano? To nakaz sądowy o nadzwyczajnym złagodzeniu kary, Anthony. Podpisany przez gubernator Jennę Bush. Z dzisiejszą datą. Tutaj, na dole. Wiesz, co to takiego złagodzenie kary? Carter zmrużył oczy, wpatrując się w dokument. - Nie pójdę pod igłę? - Nie, Anthony. Ani w czerwcu, ani nigdy. Wolgast wsunął dokument do kieszeni marynarki. Był przynętą, czymś, czego Carter pragnął. Przytknął do szyby inny dokument, który Carter będzie musiał podpisać - Wolgast był pewny, że to zrobi, kiedy skończy go urabiać - dokument, w którym Anthony Lloyd Carter, więzień stanu Teksas numer 999642, oddaje sto procent swojej ziemskiej osoby, przeszłej, teraźniejszej i przyszłej, na rzecz projektu „Noe”. Drugą kartkę należało pokazać tak, by facet jej nie przeczytał. Carter wolno pokiwał głową. - Zawsze ją lubiłem. Lubiłem ją, gdy była Pierwszą Damą. Wolgast zignorował tę pomyłkę. - Ona jest jedną z tych, dla których pracuję, Anthony. Oprócz niej są inni. Mógłbyś rozpoznać niektóre nazwiska, gdybym je wymienił, lecz nie wolno mi tego zrobić. Poprosili mnie, żebym tu przyjechał i z tobą pomówił. Powiedział, jak bardzo cię potrzebują.
- Kiedy to zrobię, wyciągnie mnie pan stąd? Dlaczego nie może mi pan powiedzieć, o co chodzi? - To element umowy, Anthony. Jeśli się nie zgodzisz, to sobie pójdę. Zgodzisz się, a jeszcze dziś opuścisz Terrell. Proste. Drzwi pokoju otworzyły się i wszedł Doyle ze szklanką mrożonej herbaty. Zrobił, jak kazał mu Wolgast obok szklanki na spodeczku leżała długa łyżka. Na brzegu tkwił plasterek cytryny i ziarenka cukru. Doyle postawił to wszystko na blacie przed Carterem, a ten spojrzał na szklankę i posmutniał. Wtedy Wolgast zrozumiał. Anthony Carter nie jest winny, a przynajmniej nie w takim zakresie, w jakim orzekł sąd. W przypadku pozostałych Wolgast od początku dobrze wiedział, z kim ma do czynienia, że faktycznie jest tak, jak napisano. Z Carterem było inaczej. Coś się stało tamtego dnia na podwórku. Kobieta zginęła, lecz wydarzyło się tam coś więcej, może znacznie więcej. Spoglądając na Cartera, miał wrażenie, że właśnie w tym kierunku podąża jego umysł, jak w ciemnym pokoju bez okien, z zamkniętymi drzwiami. Wiedział, że właśnie tam odnajdzie Anthony’ego Cartera - w mroku - a wówczas Carter wskaże mu klucz, który otworzy drzwi. Więzień zaczął mówić z oczami wbitymi w szybę. - Chciałbym tylko... Wolgast czekał, aż dokończy zdanie. Kiedy tego nie zrobił, spytał jeszcze raz: - Czego chcesz, Anthony? Powiedz mi. Carter dotknął szklanki, przesuwając po niej czubkami palców. Była zimna i wilgotna.
Cofnął rękę i otarł kropelki wody, pocierając palce kciukiem. Zrobił to powoli, całkowicie skupiony na tej czynności. Był tak skoncentrowany, że Wolgast czuł, iż wkłada w nią cały umysł, przyjmuje całym sobą. Jakby chłodna woda na czubkach palców była kluczem do zagadki jego życia. Uniósł brwi i spojrzał na Wolgasta. - Potrzebuję czasu... muszę się zastanowić - rzekł cicho. - To, co się stało... z tamtą panią... I umarł Noe w wieku lat dziewięciuset pięćdziesięciu. - Dam ci czas, Anthony - powiedział Wolgast. Cały czas, jaki jest na świecie. Ocean czasu. Minęła kolejna chwila, a wtedy Carter skinął głową. - Co mam zrobić? Wolgast i Doyle dotarli na międzynarodowe lotnisko George’a Busha tuż po dziewiętnastej. Chociaż ruch na drodze był duży, do odlotu zostało dziewięćdziesiąt minut. Oddali samochód i pojechali autobusem na terminal krajowy, wylegitymowali się, aby ominąć ochronę, i ruszyli przez tłum w kierunku wyjścia na drugim końcu hali. Doyle oznajmił, że musi coś zjeść. Wolgast nie był głodny, choć wiedział, że później będzie pewnie żałował tej decyzji, szczególnie jeśli samolot złapie opóźnienie. Sprawdził komórkę. Ani słowa od Sykesa. Znakomicie. Pragnął tylko jak najszybciej rozstać się z Teksasem. Przed wyjściem czekała garstka ludzi - kilka rodzin, kilku studentów z odtwarzaczami Bluray lub iPodami oraz paru mężczyzn w garniturach rozmawiających przez telefony
komórkowe lub piszących coś na laptopach. Wolgast spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta dwadzieścia pięć. Pomyślał, że Anthony Carter jedzie już pewnie furgonetką do El Reno, zostawiając za sobą niknący ślad zniszczonych akt i blaknące wspomnienie swojego istnienia. Pod koniec dnia usuną nawet jego numer z kartoteki federalnej. Anthony Carter stanie się jedynie pogłoską, mglistym zdarzeniem nie większym od małej zmarszczki na powierzchni świata. Wolgast odchylił się w fotelu, zdając sobie sprawę, jaki jest zmęczony. Uczucie to dopadało go jak nagłe rozluźnienie pięści. Ostatnie podróże wyczerpały go fizycznie i emocjonalnie, wywołały dręczące wyrzuty sumienia, które z trudem tłumił. Był cholernie dobry w tej robocie, za dobry. Doskonale wiedział, jak znaleźć ten jeden gest, to jedno słowo, które należy powiedzieć. Facet rozmyślał ośmierci w betonowej celi na tyle długo, że zamienił się w mleczny proszek, wygotował jak woda w czajniku zostawionym na kuchence. Aby go zrozumieć, trzeba było odgadnąć, z czego ten proszek się składa, co z niego zostało po tym, jak jego życie, minione i przyszłe, wyparowało. Zwykle było to coś prostego: gniew, smutek, wstyd lub zwyczajna potrzeba przebaczenia. Kilku nie chciało niczego. Pozostało w nich jedynie prymitywne zwierzę wściekłe na świat i prawa nim rządzące. Anthony był inny. Wolgast potrzebował czasu, aby to odkryć. Przypominał ludzki znak zapytania, żyjący i oddychający wyraz czystego zdumienia. Facet nie wiedział, dlaczego znalazł
się w Terrell. Nie żeby nie rozumiał treści wyroku. To było jasne i gość się z tym pogodził, jak oni wszyscy, bo nie mieli wyboru. Aby to wiedzieć, wystarczyło przeczytać ostatnie słowa skazańców. „Powiedzcie wszystkim, że ich kocham. Żałuję tego, co się stało. W porządku, naczelniku, róbcie, co trzeba”. Ten styl wywoływał w nim niezmiennie lodowaty dreszcz, choć Wolgast dużo o tym czytał. W przypadku Anthony’ego Cartera nadal brakowało mu kawałka układanki. Wolgast zrozumiał to, gdy Carter dotknął szklanki, a nawet wcześniej, gdy spytał o męża Rachel Wood i dał do zrozumienia, że jest mu przykro, nie mówiąc tego wprost. Wolgast nie wiedział, czy Carter nie potrafił sobie przypomnieć, co się wydarzyło tamtego dnia na podwórku Woodów, czy nie umiał pogodzić swoich działań z tym, za jakiego człowieka się uważał. Jedno jest pewne: Anthony Carter musi odnaleźć tę cząstkę siebie, zanim umrze. Z fotela Wolgasta widać było płytę lotniska. Słońce właśnie zachodziło. Ostatnie promienie odbijały się ostro od kadłuba stojącego na pasie samolotu. Lot do domu zawsze poprawiał mu humor. Kilka godzin w powietrzu, pogoń za zachodem słońca i znów poczuje się sobą. Nigdy nie pił, nie czytał ani nie spał. Siedział nieruchomo, wdychając duszne powietrze wypełniające kabinę i patrząc przez okno, obserwując, jak ziemia w dole odpływa w ciemności. Któregoś razu, gdy wracali z Tallahassee, samolot ominął duży front burzowy przypominający pasmo górskie zawieszone w powietrzu, z kotłującym się wnę-
trzem rozświetlonym błyskawicami. Była wrześniowa noc. Pomyślał, że lecą nad Oklahomą lub Kansas. Nad pustymi równinami. Mogli znajdować się jeszcze dalej na zachód. W samolocie było ciemno. Prawie wszyscy pasażerowie spali, w tym Doyle. Siedział obok Wolgasta z poduszką wetkniętą pod porośnięty szczeciną policzek. Przez dwadzieścia minut samolot ocierał się o krawędź burzy. Wolgast nigdy w życiu nie widział czegoś takiego. Nigdy nie odczuwał tak wyraźnie potęgi natury, jej nieposkromionej mocy. Powietrze w środku burzy było kataklizmem czystej energii atmosferycznej, a on, otoczony ciszą, pędził przed siebie w pustej przestrzeni, trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią i obserwował burzę, jakby siedział w kinie i oglądał niemy film. Czekał, aż w interkomie zatrzeszczy głos pilota i facet powie coś z przeciągłym teksaskim akcentem, żeby inni pasażerowie się o tym dowiedzieli, lecz tak się nie stało. Kiedy wylądowali w Denver z czterdziestominutowym opóźnieniem, Wolgast nigdy o tym nie wspomniał. Nawet Doyle’owi. Pomyślał, że chciałby zadzwonić do Liii i jej o tym powiedzieć. Uczucie było tak silne i wyraźne, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę, iż to zwariowany pomysł. Ich psychoterapeutka nazywała to gadającym wehikułem czasu. Była przyjaciółką Liii ze szpitala, którą odwiedzili kilka razy - trzydziestoletnią kobietą o długich, przedwcześnie posiwiałych włosach i dużych oczach promieniujących współczuciem. Na początku każdej wizyty lubiła zdejmować buty i siadać po turecku, jak psychoterapeutka na obozie, szykująca się do poprowadzenia zajęć ze
śpiewu. Mówiła tak cicho, że Wolgast musiał się pochylać, aby jąusłyszeć. Cichym głosem wyjaśniła, że czasami umysł płata nam figle. Nie było to ostrzeżenie. Powiedziała to tak, jakby po prostu stwierdzała fakt. On i Lila mogą coś zrobić lub zobaczyć i mieć dziwne wspomnienie. Mogą na przykład znaleźć się w kolejce do kasy z paczką pieluch w wózku lub przechodzić na palcach obok pokoju Evy, jakby w nim spała. Wyjaśniła im, że to najtrudniejsze chwile, ponieważ będą musieli na nowo przeżyć stratę. Na koniec zapewniła, że w miarę upływu kolejnych miesięcy będzie się to zdarzało coraz rzadziej. Szczerze powiedziawszy, wcale tak tego nie odbierał. Ciągle mu się to zdarzało, choć minęły trzy lata. Nie miał nic przeciwko takim chwilom. Traktował je raczej jak nieoczekiwane podarunki umysłu. Wiedział, że w przypadku Liii jest inaczej. - Agent Wolgast? Odwrócił się w fotelu. Prosty szary garnitur, niedrogie, lecz wygodne sznurowane półbuty, spokojny, nierzucający się w oczy krawat. Wolgast mógłby równie dobrze spojrzeć w lustro, lecz twarz była inna. Wstał i sięgnął do kieszeni, aby pokazać legitymację. - To ja. - Agent specjalny Williams, oddział w Houston. Uścisnęli sobie dłonie. - Obawiam się, że nie polecicie tym samolotem. Samochód czeka przed terminalem. - Masz jakąś wiadomość?
Williams wyjął z kieszeni kopertę. - Myślę, że na to czekaliście. Wolgast odebrał kopertę. Był w niej faks. Usiadł i przeczytał go, a później zrobił to jeszcze raz. Nadal czytał, gdy wrócił Doyle, pijąc sok przez słomkę i niosąc torbę z restauracji sieci Taco Bell. Wolgast spojrzał na Williamsa. - Daj nam chwilę, dobrze? Williams ruszył w przeciwległy koniec hali. - Co się stało? - spytał cicho Doyle. - Coś złego? Wolgast pokręcił głową, podając mu faks. - Dobry Jezu, Phil. Przecież to dziecko. 4 Siostra Lacey Antoinette Kudoto nie wiedziała, czego Bóg od niej chce, lecz była pewna, że o coś mu chodzi. Jak daleko sięgała pamięcią, świat przemawiał do niej w taki sposób: szeptami i pomrukami, w szumie palm kołysanych wiatrem znad oceanu w wiosce, gdzie się wychowała, w szmerze lodowatej wody spływającej po skałach, w strumieniu za domem, a nawet w głosach mężczyzn, w huku silników i maszyn, w zgiełku ludzkiego świata. Była małą dziewczynką, miała nie więcej niż sześć lub siedem lat, kiedy spytała siostrę Margaret, dyrektorkę szkoły zakonnej w Port Loko, co słyszy. Ta wybuchnęła śmiechem. „Lacey Antoinette, wiesz, że mnie zaskoczyłaś?”. Ściszyła głos, przysuwając twarz do twarzy Lacey. „To głos Boga”.
Lacey o tym wiedziała. Po rozmowie z siostrą Margaret zrozumiała, że wiedziała to zawsze. Nikomu więcej o tym nie wspomniała, bo siostra dała jej do zrozumienia, że chodzi o coś, o czym powinny wiedzieć tylko one, że to, co słyszy w poszumie wiatru i szeleście liści, i każdym przejawie istnienia, jest ich tajemnicą. Czasami na tygodnie, a nawet miesiące to uczucie znikało i świat stawał się zwykłym miejscem pełnym zwyczajnych rzeczy. Lacey sądziła, że właśnie tak odbiera go większość ludzi, nawet jej najbliżsi - rodzice, siostry i przyjaciółki ze szkoły. Wszyscy oni żyli w więzieniu ponurego milczenia, w świecie pozbawionym głosów. Ta świadomość tak ją martwiła, że całymi dniami płakała. Rodzice zaprowadzili ją do lekarza, Francuza o długich bokobrodach, który wiecznie cmoktał cukierki i pachniał jak kamfora. Ostukiwał, obmacywał i osłuchiwał ją od góry do dołu lodowatym dyskiem stetoskopu, lecz nie znalazł żadnej choroby. Myślała, że życie w wiecznej samotności jest straszne. Później, idąc do szkoły przez pola kakao, jedząc obiad z siostrami lub nie robiąc absolutnie nic, a tylko patrząc na kamień albo leżąc w łóżku i nie mogąc zasnąć, znów go słyszała. Słyszała głos, który właściwie nie był głosem, lecz pochodził z jej wnętrza, a jednocześnie z zewnątrz. Słaby szept. Wydawało się, że nie zawiera dźwięku, tylko światło, które jest delikatne jak wietrzyk na wodzie. Kiedy w wieku osiemnastu lat wstąpiła do zakonu, wiedziała, że głos woła ją po imieniu. Lacey, mówił do niej świat. Lacey. Słuchaj. Usłyszała go teraz, wiele lat później, za wielkim
oceanem, siedząc w kuchni Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia w Memphis w Tennessee. Znalazła list w plecaku dziewczynki wkrótce po tym, jak jej matka odeszła. Coś sprawiło, że Lacey poczuła się nieswojo. Patrząc na dziewczynkę, zrozumiała, co to takiego - ta kobieta nigdy nie wypowiedziała jej imienia. Dziewczynka była najwyraźniej jej córką, miała takie same czarne włosy, taką samą jasną skórę i długie rzęsy wywinięte do góry, jakby unosiła je delikatna bryza. Była śliczna, choć włosy wymagały szczotkowania, bo przypominały sfilcowaną sierść, jak u psa. Położyła kurtkę na stole, jakby przyzwyczaiła się do wychodzenia w pośpiechu. Sprawiała wrażenie zdrowej, choć była trochę wychudzona. Przykrótkie spodnie były sztywne od brudu. Kiedy dziewczynka skończyła jeść, Lacey usiadła na krześle obok niej. Spytała, czy ma w plecaku książkę lub coś, czym chciałaby się pobawić. Dziewczynka nie odpowiedziała, lecz skinęła głową i zdjęła plecak z kolan. Lacey obejrzała różowy plecak z naklejkami z kreskówek - postaciami o ogromnych czarnych oczach przypominających oczy małej - i przypomniała sobie, że nieznajoma powiedziała, iż zawozi córkę do szkoły. W plecaku znalazła pluszowego królika, kilka par majteczek i skarpetek, pudełko ze szczoteczką do zębów oraz w połowie puste opakowanie zbożowych batonów o smaku truskawkowym. Nic więcej. Wtedy zauważyła małą zasuwaną kieszonkę i zrozumiała, że jest za późno na szkołę. Dziewczynka nie miała drugiego śniadania ani książek. Zajrzała do kieszonki i znalazła złożoną kartkę wydartą z
notatnika. Przepraszam. Nazywa się Amy. Ma sześć lat. Lacey długo wpatrywała się w kartkę. Nie w słowa, których sens był prosty i zrozumiały. Patrzyła w przestrzeń te słowa otaczającą. Na pustą kartkę, na której niczego nie napisano. Trzy krótkie zdania - oto wszystko, co wyjaśniało, kim dziewczynka jest. Trzy krótkie zdania i kilka drobiazgów w plecaku. Była to najsmutniejsza rzecz, jaką Lacey Antoinette Kudoto widziała, tak smutna, że nie potrafiła nawet zapłakać. Pobiegnięcie za kobietą było bezcelowe. Dawno znikła bez śladu. Nawet gdyby Lacey ją znalazła, co niby miała powiedzieć? „Zapomniała pani o czymś”. „Popełniła pani błąd”. Nie, to nie błąd. Lacey zrozumiała, że tamta zrobiła to, co zaplanowała. Złożyła kartkę, wsuwając ją głęboko do kieszeni spódnicy. - Amy - powiedziała i jak siostra Margaret ze szkoły w Port Loko przysunęła twarz do twarzy dziewczynki. Uśmiechnęła się. - Czy tak ci na imię? Amy? To piękne imię. Dziecko rozejrzało się po pokoju, szybko, niemal ukradkiem. - Mogę wziąć Petera? Lacey pomyślała chwilę. Chodzi jej o braciszka? A może o ojca? - Oczywiście - odrzekła. - Kim jest Peter, Amy? - Jest w plecaku.
Lacey odetchnęła z ulgą. Prośba dziewczynki była tak prosta, że mogła ją spełnić. Wyciągnęła królika z plecaka. Welwetowego wytartego pluszaka, małego króliczka o czarnych oczach z paciorków i uszach usztywnionych drutem. Podała go Amy, która umieściła go sobie na kolanach. - Dokąd poszła twoja mama, Amy? - Nie wiem. - A Peter? Może Peter będzie wiedział? Czy Peter mógłby mi powiedzieć? - On o niczym nie wie. Jest wypchany. - Amy ściągnęła brwi. - Chcę wrócić do motelu. - A gdzie jest ten motel, Amy? - Nie mogę powiedzieć. - To tajemnica? Dziewczynka skinęła głową wbijając wzrok w blat stołu. Lacey pomyślała, że to tak wielka tajemnica, iż nie może nawet tego potwierdzić. - Nie będę mogła cię tam zawieźć, jeśli mi nie powiesz, gdzie to jest. Naprawdę tego chcesz? Chcesz wrócić do motelu? - Stoi przy ruchliwej ulicy - wyjaśniła dziewczynka, poprawiając rękaw bluzy. - Mieszkasz tam z mamą? Nie odpowiedziała. Miała nawyk niepatrzenia w oczy ani nieodpowiadania. Czuła się sama nawet w obecności innej osoby, z czym Lacey nigdy wcześniej się nie zetknęła. Było w tym coś przerażającego, jakby Lacey znikała.
- Mam pomysł. Zagramy w grę. Mała spojrzała na nią podejrzliwie. - Jaką? - W sekrety. To proste. Ja zdradzę ci mój sekret, a ty mi swój. Rozumiesz? Taka wymiana. Mój sekret za twój. Co ty na to? Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Dobrze. - W porządku. Zaczynam. Oto mój sekret. Kiedyś, kiedy byłam taka mała jak ty, uciekłam z domu. Mieszkałam wtedy w Sierra Leone, skąd pochodzę. Byłam bardzo rozgniewana na mamę, bo nie pozwoliła mi iść do wesołego miasteczka, dopóki nie odrobię lekcji. Byłam go bardzo ciekawa, bo słyszałam, że pokazują tam sztuczki z końmi. Miałam bzika na punkcie koni. Założę się, że ty też lubisz konie, prawda, Amy? Dziewczynka skinęła głową. - Chyba tak. - Wszystkie dziewczynki lubią konie, ale ja... ja je kochałam! Żeby pokazać mamie, jaka jestem zła, powiedziałam, że nie odrobię lekcji. Wtedy kazała mi pójść do mojego pokoju. Byłam na nią bardzo zła! Chodziłam po pokoju jak zwariowana. Później pomyślałam, że jeśli ucieknę, będzie jej przykro, że tak mnie potraktowała. Od tej pory będzie mi pozwalała robić wszystko, co zechcę. Wiem, że to było głupie, lecz wtedy tak myślałam. W nocy, gdy rodzice i siostry zasnęli, wykradłam się z domu. Nie wiedziałam, dokąd pójść, więc ukryłam się na polu za podwórkiem. Było zimno i bardzo ciemno. Chciałam tam
zostać całą noc i rano usłyszeć, jak mama płacze i mnie woła, gdy się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma. Nie wytrzymałam. Posiedziałam chwilę na polu, lecz byłam tak zziębnięta i wystraszona, że wróciłam do domu i wślizgnęłam się do łóżka. Nikt nie wiedział, że wyszłam. - Spojrzała na dziewczynkę, która patrzyła na nią przenikliwie, i uśmiechnęła się najładniej, jak umiała. - Do dziś nikomu o tym nie powiedziałam. Jesteś pierwszą osobą, której to zdradziłam. Co ty na to? Mała obserwowała ją uważnie. - Wróciłaś... wróciłaś do domu? Lacey skinęła głową. - Tak, przestałam się gniewać, a rano wszystko wydało mi się snem. Nie byłam nawet pewna, czy faktycznie tak się stało, choć dziś, wiele lat później, jestem tego pewna. - Poklepała Amy po dłoni. - Teraz twoja kolej. Zdradź mi jakiś sekret, Amy. Dziewczynka opuściła głowę, nie mówiąc ani słowa. - Nie masz żadnego sekretu? Najmniejszego? - dopytywała się Lacey. - Ona nie wróci. Funkcjonariusze policji, mężczyzna i kobieta, którzy przyjechali, też niczego nie ustalili. Policjantka, otyła biała kobieta o krótkiej męskiej fiyzurze, rozmawiała z dziewczynką w kuchni, podczas gdy funkcjonariusz, przystojny Murzyn o gładkiej skórze, wypytywał Lacey, jak wyglądała matka małej. Czy sprawiała wrażenie zdenerwowanej? Była pijana albo naćpana? Co na sobie miała? Czy
Lacey widziała samochód? Pytał bez końca, lecz Lacey wiedziała, że robi to tylko z obowiązku. Nie sądził, że mama dziewczynki po nią wróci. Zapisywał odpowiedzi Lacey małym ołówkiem w notesie i gdy skończyła, wsunął go do kieszeni munduru. Zobaczyła błysk flesza w kuchni. Funkcjonariuszka zrobiła Amy zdjęcie. - Mamy zadzwonić do Child Protection12, czy siostra zrobi to sama? - spytał policjant. - Wiem, czym się zajmujecie, więc możemy z tym poczekać. Nie trzeba od razu obejmować małej opieką, szczególnie w weekend. Może pobędzie u was przez jakiś czas. Roześlemy rysopis tej kobiety do komisariatów. Może się czegoś dowiemy. Tymczasem umieścimy dziewczynkę w bazie dzieci zaginionych. Gdyby matka wróciła, powiadomcie nas i nie przekazujcie jej dziecka. Było kilka minut po dwunastej. Inne siostry miały wrócić o trzynastej z domu opieki społecznej, gdzie przez cały ranek robiły porządki oraz wydawały konserwy i płatki zbożowe, sos do spaghetti i pieluchy. Robiły to we wtorki i w piątki, lecz Lacey przez cały tydzień była przeziębiona - mimo trzech lat w Memphis nie przywykła do wilgotnej zimy - więc siostra Amette kazała jej zostać w domu, choć rano Lacey czuła się dobrze. Spojrzała na policjanta i podjęła szybką decyzję. - Ja to zrobię. Kiedy siostry wróciły, Lacey nie powiedziała im prawdy o dziewczynce. „To jest Amy, oznajmiła, gdy zdej12 Child Protection - organizacje rządowe zajmujące się ochroną nieletnich i wspieraniem rodziny.
mowały w holu płaszcze i chustki. Jej matka jest moją przyjaciółką. Pojechała odwiedzić chorą krewną, więc Amy spędzi z nami weekend”. Była zdumiona tym, jak łatwo przyszło jej kłamstwo. Nie miała doświadczenia w oszukiwaniu, lecz szybko znalazła właściwe słowa, a wargi wypowiedziały je bez trudu. Kłamiąc, spojrzała na małą, zastanawiając się, czy ją wyda, lecz dostrzegła w jej oczach błysk zgody. Zrozumiała, że dziewczynka jest przyzwyczajona do sekretów. - Siostro - powiedziała siostra Amette tonem surowej dezaprobaty, typowym dla starszej kobiety - jestem rada, że ofiarowałaś pomoc tej dziewczynce i jej matce, choć powinnaś była mnie zapytać. - Bardzo przepraszam - kajała się Lacey. - To wynikło nieoczekiwanie. Amy zostanie tu do poniedziałku. Siostra Amette spojrzała uważnie na Lacey, a później na Amy, która opierała się plecami o jej nogi. Patrzyła i zdejmowała rękawiczki, jeden palec po drugim. W korytarzu zawirowało zimne powietrze z dwom. - To zgromadzenie zakonne, a nie przytułek. To nie miejsce dla dzieci. - Rozumiem, siostro. Bardzo przepraszam. Nie mogłam nic poradzić. Minęła kolejna chwila. Panie, pomóż mi lubić tę kobietę, pomyślała Lacey. Pomóż mi lubić siostrę Amette, która jest taka władcza i zaaferowana sobą, choć jest twoją sługą, jak ja. - W porządku - powiedziała w końcu siostra Amet-
te, wzdychając z irytacją. - Do poniedziałku. Może zamieszkać w jednym z wolnych pokoi. Dopiero wtedy siostra Lacey zastanowiła się nad motywami, jakie nią kierowały. Dlaczego skłamała i dlaczego kłamstwo przyszło jej tak łatwo, jakby wcale nim nie było? Jej historia była pełna luk. Co się stanie, jeśli policja wróci lub zadzwoni, a siostra Amette odkryje prawdę? I co się stanie w poniedziałek, kiedy będzie musiała zadzwonić do władz okręgu? Mimo to nie czuła lęku. Ta dziewczynka to zagadka zesłana im przez Boga, a właściwie nie im, lecz jej, Lacey. Rozwiązanie zagadki jest jej zadaniem, więc okłamując siostrę Amette - choć właściwie nie było to kłamstwo, przecież jej matka mogła faktycznie odwiedzić chorego krewnego dała sobie czas potrzebny na jej rozwikłanie. Może właśnie dlatego skłamała z taką łatwością. To Duch Święty przez nią przemówił, natchnął płomieniem innej, głębszej prawdy - prawdy, że dziewczynka jest w trudnym położeniu i potrzebuje jej pomocy. Inne siostry były uradowane. Nie miewały gości, a w każdym razie bardzo rzadko - zwykle były to osoby duchowne, księża lub siostry z innych zgromadzeń. Kiedy siostra Amette poszła na górę do swojego pokoju, wszystkie zaczęły trajkotać. Skąd siostra Lacey zna matkę dziewczynki? Ile lat ma Amy? Co lubi robić? Jeść? Oglądać? Nosić? Były tak podekscytowane, że nie zauważyły, iż mała prawie się nie odzywa, właściwie nic nie mówi. Lacey mówiła zamiast niej. Amy lubi hamburgery i hot dogi - to jej ulubione potrawy - oraz chipsy i lody cze-
koladowe. Lubi kolorowanki i robótki ręczne. Lubi oglądać filmy, w których występują księżniczki i króliki. Może mają takie filmy w sklepie? Będzie też potrzebowała ubrań. Mama w pośpiechu zapomniała zabrać jej walizkę. Chociaż była zaabsorbowana swoją misją (w Arkansas, niedaleko Little Rock, mieszka babcia dziewczynki chora na serce i cukrzycę), powiedziała Lacey, że wróci po ubrania dla dziecka, lecz ta odrzekła, że sobie poradzi. Kłamstwa trafiały tak wdzięcznie do pełnych wiary uszu, że w ciągu godziny każda siostra znała nieco inną wersję tej samej historii. Siostra Louise i siostra Claire pojechały furgonetką do sklepu Piggly Wiggly po hamburgery, hot dogi i chipsy, a później do Walmartu po zabawki i filmy. Siostra Trący poszła do kuchni i zabrała się do przygotowywania wieczornego posiłku, oznajmiając, że nie tylko mogą oczekiwać obiecanych hamburgerów, hot dogów i lodów, lecz poda także do nich trzywarstwowe ciasto czekoladowe. (Wszystkie czekały niecierpliwie na piątek, kiedy siostra Trący miała dyżur w kuchni. Jej rodzice prowadzili restaurację w Chicago, a zanim wstąpiła do zakonu, szkoliła się w Cordon Bleu). Nawet siostra Amette uległa pogodnemu nastrojowi, siadając w świetlicy razem z Amy i pozostałymi siostrami, aby obejrzeć przed kolacją film Narzeczony księżniczki. Siostra Lacey przez cały czas myślała o Bogu. Kiedy film, uznany przez wszystkie za wspaniały, się skończył, siostry Louise i Claire zabrały Amy do kuchni, aby pokazać jej zabawki, które kupiły w Walmarcie - książecz-
ki do kolorowania, kredki świecowe, klej i karton oraz złożony z wielu małych części sklep zoologiczny Barbie, który siostra Louise przez piętnaście minut wyjmowała z plastikowego opakowania, z grzebieniami i szczotkami dla psów oraz maleńkimi naczyniami. W tym czasie Lacey poszła na górę. Zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła modlić o rozwiązanie tajemnicy Amy, wsłuchując się w wewnętrzny głos napełniający ją poznaniem Jego woli. Kiedy jednak wzniosła myśli do Boga, ogarnęły ją wątpliwości i nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Wiedziała, że Bóg czasami przemawia w taki sposób. Jego wola jest zwykle nieuchwytna, co wydaje się frustrujące, bo byłoby miło, gdyby jasno wyraził swoje intencje. Niestety, nie odbywało się to w taki sposób. Chociaż większość sióstr modliła się w małej kaplicy za kuchnią, a Lacey chodziła tam razem z nimi, najżarliwsze modlitwy wypowiadała samotnie w swoim pokoju, nie klęcząc, lecz siadając za biurkiem lub leżąc na wąskim łóżku. Kładła ręce na kolanach, zamykała oczy i przenosiła się myślami tak daleko, jak potrafiła - od dzieciństwa wyobrażała sobie, że jej umysł jest latawcem na sznurku, szybującym coraz wyżej i wyżej - i czekała na to, co się wydarzy. Teraz, siedząc na łóżku, wysłała latawiec tak wysoko, jak tylko się ośmieliła. Kłębek sznurka stawał się coraz mniejszy, aż latawiec zamienił się w małą plamkę wysoko nad jej głową. Jednak wszystkim, co czuła, były powiewy wiatru, które nim miotały - siły potężne i wielkie, jak na tak mały przedmiot.
Po kolacji siostry wróciły do salonu, żeby obejrzeć w telewizji serial oszpitalu, który pokazywano przez cały rok, a Lacey zaprowadziła małą na górę, aby przygotować jej łóżko. Była dwudziesta. O dwudziestej pierwszej wszystkie siostry leżały już w łóżkach, bo musiały wstać opiątej na poranną modlitwę. Lacey pomyślała, że ta pora będzie odpowiednia dla dziewczynki w wieku Amy. Wykąpała ją, myjąc włosy szamponem malinowym i nakładając odżywkę na splątane loki. Gdy je rozczesała, były proste i błyszczące. Głęboki czarny odcień stawał się coraz pełniejszy z każdym pociągnięciem grzebienia. Później zaniosła jej stare rzeczy do pralni na dole. Kiedy wróciła, Amy miała na sobie piżamę, którą siostra Claire kupiła po południu w Walmarcie. Była różowa, w uśmiechnięte gwiazdki i księżyce, z materiału szeleszczącego i lśniącego jak jedwab. Kiedy Lacey weszła do pokoju, zauważyła, że dziewczynka spogląda zdumiona na zbyt długie rękawy i zwisające zabawnie nogawki. Lacey podwinęła je i patrzyła, jak dziewczynka myje zęby, odkłada szczoteczkę do pudełka i odwraca się od lustra. - Będę tu spała? Lacey od tylu godzin nie słyszała jej głosu, że nie była pewna, czy dobrze zrozumiała pytanie. Spojrzała uważnie na jej twarz. Pytanie, choć nieco dziwne, nabrało sensu. - Dlaczego miałabyś spać w łazience, Amy? Dziecko wbiło wzrok w podłogę.
- Mamusia mówi, że mam być cicho. Lacey nie miała pojęcia, co to może oznaczać. - Nie, skądże. Będziesz spała w swoim pokoju. Jest obok mojego. Pokażę ci. Pokój był czysty i prosto umeblowany. Puste ściany, łóżko, komoda i mały stolik do pisania. Na podłodze nie było nawet dywanu, który by ją ogrzał. Lacey żałowała, że nie ma niczego, czym mogłaby go ozdobić. Pomyślała, że jutro spyta siostrę Amette, czy może kupić mały dywanik pod łóżko, żeby Amy nie musiała stawać rano na zimnych deskach. Otuliła dziewczynkę kocami i usiadła na brzegu łóżka. Z dołu dobiegały ciche odgłosy telewizora, skrzypienie rozszerzających się rur za ścianami, marcowy wiatr poruszający liśćmi dębów i klonów oraz stłumiony szum wieczornego mchu na Poplar Avenue. Dwie przecznice dalej, w drugim końcu parku, było zoo. W letnie noce, gdy okna były otwarte, Lacey słyszała czasami gerezy, wrzeszczące i nawołujące się w klatkach. Były to dla niej dziwne, cudowne dźwięki, bo od domu dzieliło ją wiele tysięcy mil. Kiedy jednak odwiedziła zoo, odkryła, że to okropne miejsce przypominające więzienie. Klatki i wybiegi były małe, wielkie koty trzymano w pustych klatkach za ścianą z pleksiglasu, a słonie i żyrafy miały na nogach łańcuchy. Wszystkie zwierzaki wydawały się ponure. Większość prawie się nie ruszała, a ludzie, którzy przychodzili je oglądać, zachowywali się hałaśliwie i prostacko, pozwalając dzieciom wrzucać do klatek prażoną kukurydzę, żeby zwierzęta zwróciły na nie uwagę. Lacey nie mogła znieść
tego widoku i szybko wyszła, myśląc, że za chwilę się rozpłacze. Miała złamane serce, widząc, że boże stworzenia są tak okrutnie traktowane, z chłodną, bezsensowną obojętnością. Siedząc na brzegu łóżka, pomyślała, że Amy może się tam spodobać. Pewnie nigdy nie była w zoo. Ponieważ Lacey nie mogła w żaden sposób złagodzić cierpienia zwierząt, zaprowadzenie tam małej dziewczynki, która zaznała w życiu tak mało szczęścia, nie wydawało się grzechem, tylko dodaniem kolejnego zła do tego, które już istnieje. Rano spyta o to siostrę Amette, kiedy poprosi o dywanik. - Będziesz tu bezpieczna - zapewniła, poprawiając koc Amy. Dziewczynka leżała niemchomo, jakby bała się poruszyć. - Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie w pokoju obok. Jutro rano się pobawimy. Ty i ja. - Możesz zostawić światło? Lacey obiecała, że to zrobi, po czym pochyliła się i ucałowała Amy w czoło. Powietrze wokół małej pachniało szamponem. - Lubię twoje siostry - powiedziała Amy. Lacey się uśmiechnęła. Nie przewidziała takiego nieporozumienia. - Widzisz, trudno to wyjaśnić. Właściwie nie jesteśmy siostrami. Nie w takim sensie, jak to rozumiesz. Nie mamy tych samych rodziców, a jednak jesteśmy siostrami. - Jak to? - Istnieje inny sposób, aby stać się czyjąś siostrą. Jesteśmy siostrami duchowymi. W oczach Boga jesteśmy
jak siostry. - Pogładziła rękę dziewczynki. - Nawet z siostrą Amette. Amy ściągnęła brwi. - Jest marudna. - To prawda, taka już jest. Mimo to cieszy się, że tu jesteś. Wszyscy się cieszą. Myślę, że nie wiedziałyśmy, jak dużo tracimy, dopóki się nie zjawiłaś. - Lacey znów dotknęła ręki dziewczynki i wstała. - Dość tych rozmów. Powinnaś zasnąć. - Obiecuję, że będę cicho. Siostra stanęła w drzwiach. - Nie musisz. Tej nocy Lacey miała sen. Śniło jej się, że znów jest małą dziewczynką. Znajdowała się za domem, ukryta w niskim lesie palmowym. Długie liście otaczały ją ze wszystkich stron jak namiot, liżąc skórę na ramionach i twarz. Były tam też jej siostry, choć niezupełnie. Właściwie jej siostry uciekały. Usłyszała głosy mężczyzn, a raczej poczuła ich mroczną obecność. Słyszała strzały i głos matki. Krzyczała i wołała, uciekajcie, dzieci, uciekajcie, ile sił w nogach, choć ona, Lacey, stała bez ruchu, sparaliżowana przez lęk. Zamieniła się w rodzaj żyjącego drzewa i nie była w stanie poruszyć żadnym mięśniem. Usłyszała kolejne wystrzały, którym towarzyszyły rozbłyski światła, jak ostrze mące mrok. Kiedy rozświetlały okolicę, widziała wszystko: dom i pola, i mężczyzn, którzy się przez nie przedzierali. Wołali jak żołnierze, lecz nie mieli mundurów. Szli naprzód, wodząc po ziemi lufami karabinów. W ten sposób odsłonił się przed nią tamten świat
- w serii nieruchomych obrazów. Ogarnął ją strach, lecz nie potrafiła odwrócić wzroku. Jej nogi i stopy były mokre, lecz dziwnie ciepłe. Zrozumiała, że się posikała, choć nie przypominała sobie, kiedy to zrobiła. W nosie i ustach czuła gryzący dym i pot, i coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. To był smak krwi. Wtedy upadła. Ktoś stał w pobliżu. Jeden z nich. Słyszała jego oddech, ostrożne kroki. Wyczuwała strach i gniew emanujące z jego ciała jak świetlista para. „Nie ruszaj się, Lacey, usłyszała gwałtowny, piekący głos. Nie ruszaj się”. Zamknęła oczy, nie mając odwagi zaczerpnąć powietrza. Jej serce waliło tak mocno, jakby było wszystkim, co z niej zostało. Jakby była bijącym sercem. Poczuła cień przesuwający się po jej twarzy i ciele jak wielkie czarne skrzydło. Kiedy otworzyła oczy, odszedł. Pole było puste. Została sama. Obudziła się nagle przerażona. Chociaż wiedziała, gdzie jest, czuła, że sen przyczaił się w jej wnętrzu. Zaszył się w kącie, znikając na chwilę z pola widzenia. Czuła dotyk liści na skórze. Szept i zapach, zapach przypominający krew. Później i to znikło. Wtedy poczuła, że ktoś jest w pokoju. Usiadła gwałtownie i zobaczyła Amy stojącą w drzwiach. Spojrzała na zegarek. Było tuż po północy, spała zaledwie kilka godzin. - Co się stało, dziecko? Nic ci nie jest? Mała weszła do pokoju. Jej piżama lśniła w świetle
wpadającym przez okno, więc jej ciało wydawało się ozdobione gwiazdami i księżycami. Przez chwilę Lacey myślała, że dziewczynka chodzi we śnie. - Miałaś zły sen, Amy? - zapytała. Dziewczynka nie odpowiedziała. Było ciemno, więc Lacey nie widziała jej buzi. Czy płakała? Lacey odsunęła kołdrę, aby zrobić jej miejsce. - Już dobrze, chodź do mnie. Amy wspięła się bez słowa na wąskie łóżko i położyła obok niej. Jej ciało promieniowało ciepłem. Nie była to gorączka czy zwykłe ciepło ludzkiego ciała. Płonęła jak węgiel. - Nie musisz się bać - szepnęła Lacey. - Jesteś bezpieczna. - Chcę tu zostać - powiedziała dziewczynka. Lacey zrozumiała, że małej nie chodzi o pokój czyjej łóżko. Chce zamieszkać z nimi na stałe. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do poniedziałku będzie musiała wyznać siostrze Amette prawdę. Nie da się tego uniknąć. Nie wiedziała, co się później stanie z nimi dwiema. Teraz, leżąc obok Amy, zdała sobie sprawę, że ich losy splotły się na zawsze. - Zobaczymy, co da się zrobić. - Nikomu nie powiem. Nie pozwól, żeby mnie stąd zabrali. Lacey poczuła, że przechodzą ją ciarki. - Kto, Amy? Kto chce cię zabrać? Nie odpowiedziała. - Spróbuj się nie martwić. - Lacey objęła małą i
przytuliła. - Teraz zaśnij. Musimy odpocząć. A jednak sama przez długie godziny leżała w ciemności, nie mogąc zmrużyć oka. Minęła trzecia rano, gdy Wolgast i Doyle dotarli do Baton Rouge i skręcili na północ, w stronę granicy stanu Missisipi. Doyle prowadził od Houston do miejsca położonego na wschód od Lafayette. W tym czasie Wolgast próbował się zdrzemnąć. Krótko po drugiej stanęli w Waffle House, żeby się zamienić. Doyle prawie się nie ruszał. Zaczął padać słaby deszcz, pokrywając szybę cienką mgiełką. Na południe od nich rozciągał się Federalny Okręg Przemysłowy Nowego Orleanu, który Wolgast z przyjemnością ominął. Wystarczyło wspomnieć o tym miejscu, żeby poczuł przygnębienie. Kiedyś odwiedził stary Nowy Orlean, w święto Mardi Gras, razem z przyjaciółmi z college’u. Natychmiast poddał się dzikiej energii tego miasta, jego pulsującej swobodzie, żywiołowej chęci życia. Nie spał wtedy przez trzy noce i wcale nie odczuwał takiej potrzeby. Któregoś dnia, wczesnym rankiem, siedział w Preservation Hall - który, mimo nazwy, był niewiele większy od szopy, a wydawał się gorętszy od otchłani piekieł - słuchając kwartetu jazzowego grającego St. Louis Blues. Nagle zdał sobie sprawę, że nie spał od czterdziestu ośmiu godzin. W pomieszczeniu było jak w szklarni. Wszyscy tańczyli, szurali nogami i klaskali. Tłum złożony z ludzi w różnym wieku i o różnym kolorze skóry. Gdzie indziej człowiek mógłby słuchać sześciu osiemdziesięciokilkuletnich Murzynów grających jazz o piątej nad ranem? „Katrina” uderzyła na miasto w 2005
roku, a „Vanessa” kilka lat później - potężny huragan piątej kategorii, który zmierzał do brzegu z prędkością stu osiemdziesięciu mil na godzinę, wywołując falę o wysokości trzydziestu stóp. I wszystko się skończyło. Dziś Nowy Orlean oznaczał niewiele więcej niż gigantyczna rafineria petrochemiczna otoczona skażonymi nizinami. Woda w brudnych lagunach mogłaby w jednej chwili spalić skórę na dłoni. Dawne centrum miasta było wyludnione. Nawet niebo, które się nad nim rozciągało, ogłoszono strefą zamkniętą, patrolowaną przez szwadron myśliwców z bazy sił powietrznych w Kessler. Cały teren był ogrodzony i przeczesywany przez oddziały Agencji Bezpieczeństwa Narodowego w pełnym rynsztunku. Dalej, w promieniu dziesięciu mil, znajdował się rejon mieszkalny Nowego Orleanu z morzem przyczep kempingowych, kiedyś używanych przez ewakuowaną ludność, a teraz tworzących ogromny kompleks mieszkalny dla tysięcy robotników, którzy pracowali w okręgu przemysłowym nieprzerwanie tętniącym życiem. Właściwie była to gigantyczna dzielnica nędzy pod gołym niebem, połączenie obozu dla uchodźców z wysuniętym przyczółkiem rodem z Dzikiego Zachodu. Stróże prawa wiedzieli, że tamtejszy wskaźnik zabójstw wychodzi poza wszystkie wykresy, choć oficjalnie nie jest to miasto ani część żadnego stanu, więc zwykle tego faktu nie odnotowywano. Przed wschodem słońca ujrzeli światła posterunku kontrolnego na granicy z Missisipi - migającą wysepkę świateł w ciemnościach poprzedzających brzask. Nawet o
tej porze kolejka samochodów była długa. W większości były to cysterny jadące do St. Louis lub Chicago. Między pojazdami chodzili strażnicy z psami, licznikami Geigera i lusterkami na tyczkach. Wolgast zatrzymał wóz za ciężarówką z naczepą. Na chlapaczach miała napis „Sam z Yosemite”, a na błotniku widniała naklejka: Tęsknią za swoją byłą, ale chcę się rozwijać. Doyle drgnął w fotelu i przetarł oczy. Podniósł głowę i się rozejrzał. - Jeszcze tu jesteśmy, tato? - To posterunek kontrolny, śpij. Wolgast podjechał do najbliższego funkcjonariusza, otworzył okno i pokazał legitymację. - Jesteśmy agentami federalnymi, możecie nas przepuścić poza kolejką? Strażnik był jeszcze dzieciakiem, miał delikatną twarz upstrzoną pryszczami. Kamizelka kuloodporna nieco go powiększała, lecz Wolgast stwierdził, że można by go zaliczyć najwyżej do wagi półśredniej. Chłopak powinien być w domu, pomyślał. Spać w łóżku i śnić o jakiejś dziewczynie poznanej na zajęciach z algebry, zamiast stać na autostradzie w Missisipi, w trzydziestofuntowej kamizelce z kevlaru i z karabinem szturmowym na piersi. Chłopak spojrzał znudzonym wzrokiem na legitymację Wolgasta, po czym wskazał głową betonowy budynek stojący przy autostradzie. - Niech pan podjedzie do posterunku. Wolgast westchnął zirytowany.
- Synku, nie mam na to czasu. - Ma pan, jeśli chce ominąć kolejkę. W świetle reflektorów pojawił się inny strażnik. Odwrócił się w ich stronę i wyciągnął broń. Co się, u licha, dzieje? - pomyślał Wolgast. - Czy to naprawdę konieczne? - Proszę trzymać ręce na widoku! - warknął drugi. - Na litość boską - jęknął Doyle. Pierwszy strażnik spojrzał na kolegę, dając mu znak, by opuścił broń. - Spoko, Duane, to federalni. - Tamten się zawahał, wzruszył ramionami i odszedł. - Przepraszam, podjedźcie tam. Szybko was odprawią. - Oby - westchnął Wolgast. Oficer dyżurny obejrzał ich dokumenty i poprosił, by zaczekali. W tym czasie zadzwonił, żeby sprawdzić numery. FBI, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, a nawet funkcjonariusze policji stanowej i miejscowi gliniarze, wszyscy byli w scentralizowanym systemie monitorującym ich ruchy. Wolgast nalał sobie kubek mulistej kawy z termosu, bez entuzjazmu upił kilka łyków i wyrzucił go do kosza. Na ścianie wisiał napis „Zakaz palenia”, lecz pokój cuchnął jak stara popielniczka. Na zegarze ściennym przed chwilą minęła szósta. Słońce wzejdzie za pół godziny. Oficer podszedł z ich legitymacjami do kontuaru. Był zadbanym mężczyzną pozbawionym znaków szczególnych, w szarym mundurze Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
- W porządku, panowie. Możecie ruszać w swoją radosną podróż. Jest tylko jedna sprawa: w systemie widnieje informacja, że tej nocy mieliście zabukowany lot do Denver. Przypuszczalnie to błąd, lecz muszę ten fakt odnotować. Wolgast miał gotową odpowiedź: - Zabukowaliśmy bilety, jednak w ostatniej chwili wysłano nas do Nashville po świadka federalnego. Oficer myślał przez chwilę, po czym skinął głową. - Rozumiem - powiedział, wpisując informację do komputera. - Potraktowali was per noga. Powinni byli wysłać was samolotem. To jakieś tysiąc mil. - Nie musicie mi tego mówić. Robię, co mi każą. - Amen, bracie. Wrócili do samochodu, a strażnik skinął ręką, że mogą jechać. Chwilę później byli na autostradzie. - Nashville? - spytał Doyle. Wolgast skinął głową, skupiając wzrok na drodze. - Zastanów się. Autostrada międzystanowa I pięćdziesiąt pięć ma posterunki kontrolne w Arkansas i Illinois. Jeden na południe od St. Louis, drugi w połowie drogi między Normal i Chicago. Jeśli pojedziesz czterdziestką na wschód, przez Tennessee, pierwszy posterunek będzie w głębi stanu, tam gdzie Iczterdzieści przecina się z siedemdziesiątkąpiątką. Ergo, to ostatni posterunek od tego miejsca do Nashville, więc system nie odnotuje, że nigdy tam nie dotarliśmy. Odbierzemy pasażera w Memphis i przejedziemy przez Arkansas, omijając posterunek w Oklahomie
i objeżdżając Tulsę. Później pojedziemy siedemdziesiątką, na północ od Wichita, i spotkamy się z Richardsem przy granicy z Kolorado. Jeden posterunek na drodze do Telluride. Sykes powinien to załatwić. Nikt nie odnotuje, że pojechaliśmy do Memphis. Doyle ściągnął brwi. - A most na czterdziestce? - Ominiemy go, to nie będzie trudne. Pięćdziesiąt mil na południe od Memphis jest stary most połączony z autostradą stanową w Arkansas. Jest zbyt mały, nie jeżdżą nim wielkie cysterny z Nowego Orleanu, tylko samochody osobowe, a kontrola jest zautomatyzowana. Czytnik kodów kreskowych nas namierzy, podobnie jak kamery, lecz później łatwo będzie zatrzeć ślady, jeśli okaże się to konieczne. Potem ruszymy na północ, a następnie skręcimy na Iczterdzieści i dotrzemy do Little Rock. Jechali dalej. Wolgast chciał włączyć radio i wysłuchać prognozy pogody, lecz w końcu uznał, że lepiej tego nie robić. Był przytomny, mimo wczesnej godziny, i musiał taki pozostać. Kiedy niebo zaczęło szarzeć, znajdowali się na północ od Jackson. Mieli dobry czas. Deszcz ustał, a później znów zaczął padać. Teren wznosił się łagodnie i opadał jak morskie fale. Chociaż Wolgast miał wrażenie, jakby stało się to wiele dni temu, nadal myślał o wiadomości od Sykesa. Kobieta rasy kaukaskiej. Amy, nazwisko nieznane. Brak znaków szczególnych. 20323 Poplar Ave., Memphis, TN. Odebrać do niedzieli w południe. Bez odbioru. PPR.
Sykes. PPR: podróżujcie poniżej radaru. Nie gońcie za duchem, agencie Wolgast. Macie się nim stać. - Chcesz, żebym poprowadził? - spytał Doyle, przerywając milczenie. Z tonu jego głosu Wolgast wywnioskował, że myśli o tym samym. Amy, nazwisko nieznane. Kim jest ta Amy? Pokręcił głową. Deltę Missisipi, przypominającą nasiąknięty wilgocią koc, rozświetliły pierwsze promienie słońca. Wolgast uruchomił wycieraczki, żeby zetrzeć mgiełkę. - Nie - odrzekł. - Czuję się dobrze. 5 Z obiektem Zero działo się coś złego. Od sześciu dni nie wychodził z kąta, nawet po to, by zjeść. Zawisł pod sufitem niczym wielki owad. Grey widział go w promieniach podczerwonych: jasną plamę migoczącą w ciemności. Od czasu do czasu zmieniał pozycję, przesuwając się kilka stóp w lewo lub prawo. I nic więcej. Nigdy dotąd tak się nie zachowywał. Grey zamierzał wstać od monitora, żeby napić się kawy, zjeść kanapkę lub wypalić papierosa w świetlicy, lecz gdy spojrzał na ekran, Zero był już gdzie indziej. Wisi? Tkwi? Do diabła, lewituje? Nikt mu nie wyjaśnił, o co chodzi. Nie powiedzieli ani słowa. Zaczynając od tego, kim jest ten Zero. Pewne cechy sprawiały, że Grey nazwałby go kimś w rodzaju człowieka. Na przykład gość miał dwie ręce i dwie nogi.
W miejscu, gdzie powinna znajdować się głowa, była głowa, miał też uszy i oczy, i usta. U dołu wisiało mu coś przypominającego penisa, zwinięte niczym mały konik morski lub coś w tym rodzaju. Na tym podobieństwa się kończyły. Obiekt Zero świecił w ciemności. W promieniach podczerwonych świeciło każde źródło ciepła, lecz obraz Zera rozświetlał cały ekran jak płonąca zapałka. Był tak jasny, że trudno było na niego patrzeć. Nawet jego gówno świeciło. Pozbawione włosów ciało, gładkie i lśniące jak szkło, było zwinięte. Takie słowo przyszło mu do głowy, gdy ostatnio się nad tym zastanawiał. Jakby jego skórę naciągnięto na kłębek zwiniętej liny. Oczy miał pomarańczowe jak pachołki na autostradzie, ale najgorsze były zęby. Za każdym razem, gdy słyszał w słuchawkach słaby brzęk, wiedział, że na betonową posadzę spadł kolejny ząb Zera. Wypadały w tempie pół tuzina dziennie. Zabierali je do spalarni, jak wszystko inne. Jednym z obowiązków Greya było sprzątanie. Na widok tych zębów przechodziły go ciarki. Przypominały długie małe miecze, które dodają do fantazyjnych drinków. Idealne, gdyby chciało się w dwie sekundy rozpruć królika i wyssać z niego wnętrzności. W wyglądzie Zera było coś, co odróżniało go od pozostałych. Właściwie nie chodziło o wygląd. Wszystkie te świecące patyki były szpetnymi sukinsynami, lecz przez pół roku pracy na poziomie czwartym Grey przywykł do ich widoku. Oczywiście różniły się od siebie i można to było dostrzec, jeśli człowiek uważnie się przyjrzał. Obiekt
Szósty był nieco niższy od pozostałych, Dziewiąty bardziej aktywny, a Siódmy jadł, wisząc do góry nogami i robiąc cholerny bałagan. Z kolei obiekt Pierwszy nieustannie wydawał dziwne dźwięki, wilgotne mlaśnięcia dobywające się z głębi krtani, które w ogóle nie przypominały mowy. Nie, Zero nie różnił się od pozostałych pod względem fizycznym, chodziło raczej o uczucia, jakie wywoływał. Właśnie tak Grey mógłby to najlepiej wyjaśnić. Pozostali interesowali się ludźmi za szybą jak banda szympansów w zoo. Ale nie Zero. Zero uważnie obserwował. Gdy opuszczali kratę, zamykając go w tylnej części klatki, żeby Grey mógł wejść do środka przez śluzę powietrzną, w hermetycznym kombinezonie chroniącym przed zagrożeniami biologicznymi, i posprzątać lub przynieść króliki na Boga, dlaczego akurat króliki? - dostawał gęsiej skórki, jakby chodziły po nim mrówki. Szybko uwijał się z robotą, nie podnosząc głowy, a kiedy wchodził do komory odkażania, był zlany potem i ciężko dyszał. Nawet teraz, choć oddzielała go od tamtego szyba grubości dwóch cali, widząc jego wielki świecący grzbiet i rozcapierzone palce stóp przypominające szpony, miał wrażenie, że Zero krąży po ciemnym pomieszczeniu, rozciągając za sobą niewidoczną sieć. Mimo to Grey nie narzekał na tę robotę. Bywało gorzej. Zwykle siedział w pokoju przez całą ośmiogodzinną zmianę, rozwiązując krzyżówki, rzucając okiem na monitor i wypełniając raporty z pytaniami, co Zero jadł i czego nie jadł, ile razy załatwiał potrzeby fizjologiczne. Wykonywał także kopie bezpieczeństwa twardych dysków,
kiedy zapchały się setkami godzin nagrań wideo, na których Zero nic nie robił. Był ciekaw, czy pozostali też nie jedzą. Spyta o to któregoś z techników. Może rozpoczęli strajk głodowy, a może znudziły im się króliki i czekają na wiewiórkę, oposa lub kangura? Nie potrafił sobie tego wyobrazić, bo widział, jak te świecące patyki jedzą - oglądał to tylko raz, o jeden raz za dużo, a później praktycznie przeszedł na wegetarianizm - lecz musiał przyznać, że było w tym coś pedantycznego, jakby mieli jakąś etykietę jedzenia. Etykietę dotyczącą dziesiątego królika. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Dawał im dziesięć królików, a oni zjadali tylko dziewięć, dziesiątego zostawiając na później. Grey miał kiedyś psa, który postępował podobnie. Nazwał go Brownbear, bez żadnego powodu. Pies nie przypominał niedźwiedzia, nie był nawet brązowy - miał jasnobrązową sierść oraz białe łatki na piersi i pysku. Brownbear zjadał co rano pół michy, a kończył wieczorem. Kiedy to robił, Grey zwykle już spał. Budził się o drugiej lub trzeciej nad ranem, słysząc psa buszującego w kuchni, miażdżącego suchą karmę zębami trzonowymi. Brownbear był dobrym psem, najlepszym, jakiego miał. Rozstał się z nim dawno temu. Musiał go oddać, a teraz biedak pewnie już nie żyje. Wszyscy pracownicy cywilni, sprzątacze i technicy mieszkali w barakach na południowym końcu bazy. Pokoje mieli niezłe, z kablówką i gorącym prysznicem. Nie musieli płacić żadnych rachunków. Przez jakiś czas nikt nie mógł nigdzie wyjeżdżać, taka była umowa, lecz Greyowi było to obojętne. Wszystko, czego potrzebował, miał na
miejscu, płacili dobrze, tyle co na platformach wiertniczych, a forsa gromadziła się na jakimś zagranicznym rachunku z jego nazwiskiem. Nie potrącali nawet podatków musieli wynegocjować specjalne warunki dla cywilów dzięki ustawie o Federalnym Systemie Ochrony Kraju w Sytuacjach Nagłych. Jeszcze rok lub dwa, kombinował, i jeśli nie wyda zbyt dużo w bufecie na fajki i przekąski, będzie mógł uciec daleko od Zera i pozostałych. Inni sprzątacze byli w porządku, lecz Grey wolał trzymać się z boku. Wieczorami oglądał samotnie Travel Channel lub National Geographic, wybierając kraje, do których pojedzie, kiedy to wszystko się skończy. Początkowo myślał o Meksyku. Uznał, że jest tam dużo wolnego miejsca, bo połowa mieszkańców wyjechała i teraz koczują na parkingach sklepów sieci Home Depot. Tydzień temu obejrzał program o Polinezji Francuskiej, z błękitną wodą, jakiej w życiu nie widział, i małymi domkami na palach. Od tamtego czasu zaczął poważnie zastanawiać się nad tą możliwością. Ma czterdzieści sześć lat i pali jak smok, więc wykombinował sobie, że zostało mu jeszcze dziesięć lat, aby cieszyć się życiem. Jego stary, który palił tyle co on, spędził pięć ostatnich lat na wózku, przytwierdzony na stałe do butli z tlenem, by odwalić kitę miesiąc przed sześćdziesiątymi urodzinami. Oczywiście byłoby przyjemnie czasami opuścić bazę, choćby po to, żeby się rozejrzeć. Z tablic rejestracyjnych samochodów domyślił się, że są gdzieś w Kolorado. Co rusz któryś z oficerów lub członków kadry naukowej, którzy mogą wychodzić i wracać, kiedy chcą, zostawiał
numer „Denver Post”. W sumie miejsce ich pobytu nie było wielką tajemnicą, niezależnie od tego, co gadał Richards. Pewnego dnia, po gwałtownej śnieżycy, Grey i inni sprzątacze weszli na dach baraków, by zrzucić śnieg. Ponad linią ośnieżonych drzew Grey ujrzał wtedy coś przypominającego kurort narciarski, z gondolą wjeżdżającą na górę i małymi postaciami mknącymi po zboczu. To miejsce nie mogło być oddalone o więcej niż pięć mil od nich. Grey nigdy w życiu nie jeździł na nartach, lecz wiedział, że w pobliżu, za ścianą drzew, muszą być bary i restauracje oraz inne rzeczy w rodzaju saun i łaźni, gdzie ludzie popijają wino w gorącej parze. Oglądał to na Travel Channel.. Był marzec, zima, więc na ziemi leżało dużo śniegu, co oznaczało, że gdy zaszło słońce, temperatura gwałtownie spadała. Tego dnia wiał nieprzyjemny wiatr, więc Grey dreptał do baraków z rękami w kieszeniach, kryjąc brodę w kołnierzu kurtki. Czuł się tak, jakby go ktoś spoliczkował ze sto razy. Wszystko to sprawiało, że coraz częściej myślał o BoraBora i małym domku na palach. Chrzanić Zero, który najwyraźniej stracił ochotę na świeżego wielkanocnego zajączka. To, co jadł i czego nie jadł, guzik Greya obchodziło. Gdyby kazali podawać mu jajka Benedicta na grzankach, zrobiłby to z uśmiechem. Ciekawe, ile może kosztować taki domek? Nie trzeba w nim zakładać instalacji wodnokanalizacyjnej, bo zwyczajnie podchodzisz do poręczy i załatwiasz potrzebę o każdej porze dnia i nocy. Kiedy Grey pracował na platformach wiertniczych w Zatoce, lubił to robić wczesnym rankiem lub późnym
wieczorem, gdy nikogo nie było w pobliżu. Trzeba było tylko zwracać uwagę na kierunek wiatru, lecz niewiele przyjemności w życiu dorównywało rozkoszy odlania się z platformy zawieszonej sto stóp nad Zatoką i obserwowania luku zataczanego przez strumień moczu, zanim zniknął dwadzieścia poziomów niżej w błękitnej wodzie. Człowiek czuł się wtedy jednocześnie mały i wielki. Teraz cała branża naftowa była pod ochroną rządu, a Grey miał wrażenie, jakby znikli praktycznie wszyscy, których znał z dawnych czasów. Po zamachu w Minneapolis, wybuchu bomby na stacji benzynowej w Secaucus i ataku na metro w LA oraz tym, co wydarzyło się w Iranie i Iraku, czy gdzie tam jeszcze, cała gospodarka stanęła jak zaklinowany pas transmisyjny. Z powodu kłopotów z kolanami i palenia, o czym napisali w jego aktach, nie było mowy, aby go przyjęli do Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego czy gdzie indziej. Wiedział, że musi być jakaś robota na platformach wiertniczych, może w zagranicznej firmie. Dali mu to do zrozumienia, nie mówiąc wprost, więc był zdumiony, gdy pojechał pod wskazany adres i zastał pustą witrynę sklepową w opuszczonym centrum handlowym na terenach targowych pod Dallas, z oknami zasmarowanymi białym mydłem. Kiedyś był tam sklep z filmami wideo. Grey zdołał nawet odczytać jego nazwę, Movie World West, bo na usmolonym tynku ponad drzwiami pozostał upiorny cień liter. Obok była chińska restauracja i pralnia chemiczna. Innych sklepów nie dało się
rozpoznać. Przejechał obok kilka razy, sądząc, że podano mu zły adres. Z niechęcią myślał o opuszczeniu klimatyzowanej kabiny furgonetki, aby ruszyć w bezsensowną pogoń za króliczkiem. Temperatura na zewnątrz dochodziła do stu stopni Fahrenheita. Typowy sierpień na północy Teksasu, choć i do tego dało się przywyknąć. Powietrze było gęste, cuchnące brudem, a słońce piekło, jakby ktoś walił cię młotkiem w głowę. Drzwi okazały się zamknięte, lecz obok był dzwonek. Grey nacisnął przycisk i odczekał minutkę, czując, jak pot zbiera się pod koszulą. Po chwili usłyszał brzęk kluczy i zgrzyt otwieranych drzwi. Na zapleczu ustawili małe biurko. Leżało na nim kilka segregatorów. Pomieszczenie było pełne pustych półek, na których stały kiedyś płyty DVD. Z otworów w podwieszanym suficie zwisało mnóstwo poplątanych przewodów i innego rupiecia. O ścianę opierała się kartonowa postać naturalnej wielkości pokryta grubą warstwą kurzu, przedstawiająca jakiegoś gwiazdora filmowego, którego nazwiska Grey nie mógł sobie przypomnieć. Łysego czarnego faceta z bicepsami wypychającymi podkoszulek, jakby próbował wynieść pod nim szynki z supermarketu. Grey nie zapamiętał także tytułu filmu. Wypełnił formularz, choć mężczyzna i kobieta, z którymi rozmawiał, nawet na niego nie spojrzeli. Zapisali coś w komputerze, kazali mu nasikać do pojemnika i przeprowadzili badanie wykrywaczem kłamstw, co było standardową procedurą. Starał się, jak mógł, nie czuć, że kłamie, nawet kiedy mówił prawdę, więc gdy spytali go o Beeville, a wiedział, że to zrobią, wszystko im opowiedział. Nie było mowy, aby
zdołał coś ukryć z tymi przewodami na ciele, poza tym wszystko i tak było w aktach, w Teksasie. Mieli nawet stronę internetową, gdzie można było zobaczyć twarze wszystkich i całą resztę. Odniósł wrażenie, że i to nie stanowiło dla nich problemu. Zachowywali się tak, jakby dużo onim wiedzieli. Większość pytań dotyczyła jego życia prywatnego, rzeczy, których nie można się było dowiedzieć bez zadawania pytań. Czy z kimś się przyjaźnił? (Niekoniecznie). Czy mieszka sam? (Jakby kiedyś z kimś mieszkał). Czy ma krewnych? (Została mu tylko ciotka w Odessie, której nie widział od dwudziestu lat, i kilku kuzynów, których nazwisk dokładnie nie pamiętał). Kto był jego sąsiadem na polu przyczep kempingowych w Allen, gdzie ostatnio mieszkał? I tak dalej w tym stylu. Z każdym wypowiedzianym słowem miał wrażenie, że tamci są coraz bardziej szczęśliwi. Próbowali się maskować, lecz widział to wyraźnie na ich twarzach. Można było w nich czytać jak w otwartych księgach. Kiedy uznał, że nie są z policji, uświadomił sobie, iż cały czas to podejrzewał. Dwa dni później - kiedy odkrył, że nie zna ich nazwisk i nie potrafi powiedzieć, jak wyglądali - był już na pokładzie samolotu lecącego do Cheyenne. Powiedzieli mu o pieniądzach, które dostanie, i o tym, że przez rok nie będzie mógł wyjechać, z czym nie miał najmniejszego problemu. Dali też jasno do zrozumienia, że nikomu nie może powiedzieć, dokąd jedzie. A co niby miałby powiedzieć, skoro sam niczego nie wiedział? Na lotnisku w Cheyenne czekał na niego facet w czarnym dresie, jak się później
okazało, Richards - dziwny gość mający ponad pięć stóp i sześć cali wzrostu z wiecznym grymasem niezadowolenia na twarzy. Richards zaprowadził go do furgonetki, obok której czekali dwaj mężczyźni - musieli przylecieć wcześniej. Richards otworzył drzwi od strony kierowcy i wrócił z płóciennym workiem wielkości poszewki na poduszkę, rozwierając ją niczym usta. - Portfele, telefony komórkowe, rzeczy osobiste, zdjęcia, wszystkie notatki i długopisy, które dostaliście w banku - powiedział. - Nawet ciasteczka z cholerną wróżbą. Wszystko do worka. Opróżnili kieszenie, wrzucili worki na półkę bagażową i wsiedli do auta. Dopiero gdy Richards zamknął za nimi drzwi, Grey zdał sobie sprawę, że szyby są przyciemnione. Z zewnątrz samochód wyglądał jak zwykła furgonetka, lecz w środku było inaczej. Kabinę kierowcy oddzielono od reszty, a część dla pasażerów okazała się metalowym pudłem z winylowymi krzesłami przytwierdzonymi do podłogi. Richards powiedział, że mogą przedstawić się sobie z imienia, lecz na tym koniec. Tamci dwaj nazywali się Jack i Sam. Byli tak podobni do Greya, że równie dobrze mógłby gapić się w lustro - biali mężczyźni w średnim wieku, włosy ostrzyżone na jeża, duże czerwone łapska i robotnicza opalenizna kończąca się na wysokości mankietów i kołnierza. Grey miał na imię Lawrence, lecz rzadko go używał. Gdy je wymawiał, dziwnie się czuł. Kiedy tylko je wypowiedział, wymieniając uścisk dłoni z Samem, poczuł się tak, jakby był kimś innym. Jakby na pokład samolotu w Dallas wsiadła jedna osoba, a w Cheyen-
ne wysiadła druga. Przez przyciemnione szyby nic nie było widać, więc Grey nie wiedział, dokąd jadą, i zaczął odczuwać lekkie mdłości. Miał wrażenie, że krążą wokół lotniska. Ponieważ nie mieli czym się zająć ani na co patrzeć, szybko zasnęli. Kiedy się obudził, stracił poczucie czasu. Chciało mu się sikać jak zającowi. Podniósł się z siedzenia i zapukał w odsuwane okienko w przedniej części furgonetki. - Niech pan stanie - powiedział. Richards otworzył okienko, więc Grey mógł wyjrzeć przez przednią szybę. Słońce właśnie zachodziło. Zobaczył ciągnącą się przed nimi drogę, asfaltową dwupasmówkę, ciemną i pustą. W oddali dostrzegł purpurową linię światła w miejscu, gdzie niebo stykało się z górami. - Muszę się odlać - wyjaśnił. - Przepraszam. Dwaj pozostali zaczęli wstawać. Richards podniósł z podłogi plastikową butelkę z szeroką szyjką. - Mam szczać do tego? - zdziwił się Grey. - Właśnie - mruknął Richards i zasunął okienko. Grey usiadł i spojrzał na butelkę, którą trzymał w ręku. Uznał, że wielkość jest wystarczająca, lecz myśl o wyniesieniu jej z furgonetki na oczach innych mężczyzn, jak gdyby nigdy nic, sprawiła, że mięśnie wokół jego pęcherza zacisnęły się niczym węzeł. - Nie ma mowy, żebym się odlał do czegoś takiego - oznajmił facet o imieniu Sam. Miał zamknięte oczy i siedział z rękami na kola-
nach. Na jego twarzy malował się wyraz intensywnej koncentracji. - Wytrzymam. Przejechali jeszcze kawałek. Grey próbował nie myśleć o pęczniejącym pęcherzu, lecz to tylko pogarszało sprawę. Czuł się tak, jakby od środka napierały na niego fale oceanu. Kiedy koło wpadło do dziury, ocean przełamał linię brzegową. Jęknął. - Hej! - krzyknął, waląc w szybę. - Mamy sytuację kryzysową! Richards odsunął okienko. - O co chodzi tym razem? - Słuchaj! - Grey wsunął głowę w wąski otwór, ściszając głos tak, aby tamci nie usłyszeli. - Nie wytrzymam. Poważnie. Nie wysikam się do butelki. Musisz się zatrzymać. - Wytrzymaj, kurwa. - Nie żartuję. Błagam, nie mogę... nie dam rady. Jestem na lekach. Richards westchnął z irytacją. Spojrzeli na siebie we wstecznym lusterku. Grey był ciekaw, czy facet wie. - Stań tak, żebym cię widział. Nie rozglądaj się. Cholera, nie żartuję - ostrzegł Richards i samochód zjechał na pobocze. - Szybciej, szybciej... - mamrotał pod nosem Grey. Kiedy drzwi się otworzyły, wyskoczył, oddalając się od świateł furgonetki. Zbiegł niepewnie po nasypie, czując między udami tykającą bombę. Był na jakimś pastwisku. Srebrzysty księżyc barwił czubki traw lodowatą poświatą.
Wiedział, że musi się oddalić przynajmniej na pięćdziesiąt stóp, może dalej, żeby załatwić sprawę jak należy. Podbiegł do ogrodzenia i przesadził je w jednej chwili, mimo bólu kolan i nacisku na pęcherz. Usłyszał za plecami Richardsa, krzyczącego, by stanął. „Zatrzymaj się, kurwa! Ani kroku dalej!”. Później usłyszał, jak woła tamtych. Poczuł na nogawkach spodni mokrą trawę, wodę przenikającą buty. Nagle ujrzał przed sobą skaczącą czerwoną kropkę, ale skąd miałby wiedzieć, co to takiego? Poczuł zapach krów, były gdzieś w pobliżu. Nagle ogarnął go lęk. A jeśli go zobaczą? Było za późno, zwyczajnie musi sobie ulżyć, nie może czekać ani sekundy dłużej. Zatrzymał się, rozpiął rozporek i zaczął sikać. Jęknął z ulgi. Żadnego chłodnego złocistego łuku - mocz wystrzelił jak z zepsutego hydrantu. Sikał, sikał i sikał. Boże wszechmogący, to było najcudowniejsze uczucie na świecie - takie szczanie, jakby z jego ciała wyciągnięto wielki korek. Był niemal wdzięczny, że tamten kazał mu czekać tak długo. Po chwili się skończyło. Zbiornik był pusty. Grey stał nieruchomo, czując, jak owiewa go zimne nocne powietrze. Ogarnął go niezwykły spokój, niemal boskie uczucie. Pole rozciągało się przed nim niczym ogromny dywan cykający świerszczami. Zapalił papierosa, którego wyjął z paczki w kieszeni koszuli. Kiedy dym wypełnił mu płuca, podniósł głowę i spojrzał w stronę horyzontu. Wcześniej prawie nie zauważył księżyca, skórki zawieszonej nad górami, jak koniec paznokcia. Niebo było usiane gwiazdami.
Odwrócił się i popatrzył w stronę, z której przyjechali. Dostrzegł przednie światła zaparkowanej na poboczu furgonetki i Richardsa w dresie, czekającego, aż wrócą. W ręku trzymał jakiś błyszczący przedmiot. Kiedy Grey wspinał się na ogrodzenie, zauważył, że Jack też wraca. Później dostrzegł Sama nadchodzącego z drugiej strony drogi. Wszyscy dotarli do furgonetki w tej samej chwili. Richards stał w stożkowatym świetle reflektorów, opierając ręce na biodrach. To, co przed chwilą trzymał w ręku, znikło. - Dzięki! - Grey starał się przekrzyczeć hałas pracującego na wolnych obrotach silnika. Dopalił papierosa i rzucił go na ziemię. - Naprawdę nie mogłem wytrzymać. - Chrzań się - warknął Richards. - Co ty tam wiesz! - Jack i Sam wbili wzrok w ziemię. Richards wskazał głową otwarte drzwi furgonetki. - Wszyscy do środka! Nie chcę słyszeć ani jednego pieprzonego słowa. Pospiesznie zajęli miejsca, nie otwierając ust. Richards wsiadł do kabiny i ruszyli. Wtedy Grey zrozumiał. Nie musiał na nich patrzeć, by wiedzieć. Ci dwaj, Jack i Sam, są tacy jak on. Zrozumiał coś jeszcze. Zrozumiał, co trzymał Richards i co, jak sądził, wsunął za pasek dresu lub wetknął do schowka na rękawiczki. Zrozumiał, czym była mała plamka tańcząca w trawie jak kropla krwi. Wiedział, że gdyby zrobił jeszcze krok, Richards by go zastrzelił. Raz w miesiącu Grey brał zastrzyk depopovery, a co rano małą pigułkę spironolu w kształcie gwiazdki. Robił
to od ponad sześciu lat. Tylko pod tym warunkiem go wypuścili. Właściwie nie miał nic przeciwko temu. Mógł się teraz rzadziej golić, i tyle. Spironol był antyandrogenem powodującym zmniejszenie jąder. Odkąd zaczął go brać, mógł się golić co drugi lub trzeci dzień. Zarost miał delikatny i miękki, jak wtedy, gdy był chłopcem. Jego skóra stała się czystsza i bardziej gładka, chociaż palił papierosy. Oprócz tego istniały „psychologiczne korzyści”, jak je nazwał więzienny psychiatra. Grey przestał postrzegać świat tak jak dawniej. Kiedyś emocje kotłowały się w nim całymi dniami jak kawałek połkniętego szkła. Teraz spał kamiennym snem i nie pamiętał snów. To, co skłoniło go do zjechania ciężarówką na pobocze piętnaście lat temu - w dzień, gdy to wszystko się zaczęło - przeminęło. Zawsze gdy wracał myślami do tamtego okresu, wpadał w ponury nastrój. Teraz nawet to się zmieniło, a obraz stał się niewyraźny. Czuł się, jakby miał zły nastrój z powodu deszczowego dnia, a na to nikt nie potrafił nic poradzić. Depopovera była sterydem, więc całkiem rozregulowała mu pęcherz. Nie chciał, by ktoś go zobaczył, bo tak po prostu funkcjonował teraz jego umysł. Psychiatra to przewidział. Dolegliwości były nieliczne, choć Grey nadal musiał unikać pewnych rzeczy. Na przykład dzieciaków. Właśnie dlatego tak mu pasowała robota na platformach wiertniczych. I kobiet w ciąży, i parkingów przy autostradzie. I większości tego, co puszczali w telewizji - programów, które wcześniej oglądał bez większego
zainteresowania, nie tylko filmów porno, lecz meczów bokserskich, a nawet wiadomości. Nie mógł się zbliżać do szkół i przedszkoli na odległość mniejszą niż dwieście jardów, z czym nie miał żadnego problemu. Jeśli nie musiał, nigdy nie prowadził samochodu między piętnastą a szesnastą, a jeśli już, to robił duży objazd, aby uniknąć spotkania ze szkolnym autobusem. Nie lubił nawet koloru żółtego. Chociaż takie zachowanie wydawało się nieco dziwne i nie potrafiłby go wytłumaczyć, na pewno było znacznie lepsze od więzienia. O niebo lepsze od życia, które wcześniej prowadził, bo zawsze czuł, że tyka w nim bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć. Szkoda, że stary nie może go teraz zobaczyć. Po lekach Grey mógłby mu nawet przebaczyć to, co zrobił. Więzienny psychiatra, doktor Wilder, dużo mówił o przebaczeniu. Ciągle gadał o przebaczeniu, które było jego ulubionym słowem. Tłumaczył Greyowi, że przebaczenie jest pierwszym krokiem na długiej drodze do wyzdrowienia. Przebaczenie to droga, choć czasem staje się drzwiami. Będziesz mógł się pogodzić z przeszłością tylko wtedy, gdy przez nie przejdziesz, gdy stawisz czoło drzemiącym w tobie demonom, „złemu ja” ukrytemu w twoim „dobrym ja”. Wilder często gestykulował, gdy z nim rozmawiał, pokazując w powietrzu cudzysłów. Grey uważał go za durnia. Pewnie wszystkim powtarzał te same brednie. Z drugiej strony musiał przyznać, że facet miał rację, mówiąc o jego „złym ja”. Zły Grey był bardzo realny, w pewnych okresach
wypełniał większą część jego życia. Prawdę mówiąc, zły Grey był jedynym Greyem, który istniał. W tym tkwiła największa korzyść z przyjmowania leków, dlatego zamierzał je brać do końca życia, nawet gdy upłynie dziesięcioletni okres wyznaczony przez sąd. Wolał nie spotkać złego Greya. Dobrnął przez śnieg do baraków i zanim poszedł do swojego pokoju, zjadł w bufecie talerz taco. We wtorek był wieczór bingo, lecz Grey nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu. Zagrał kilka razy i stracił co najmniej dwadzieścia dolców. Żołnierze zawsze wygrywali, więc uznał, że gra jest ustawiona. Tak czy owak, bingo było głupią grą dostarczającą pretekstu do palenia, a palić mógł przecież w swoim pokoju. Wyciągnął się na łóżku, wetknął sobie pod głowę kilka poduszek, postawił popielniczkę na brzuchu i włączył telewizor. Wiele kanałów zostało zablokowanych żadnego CNN, MSNBC, GOVTV, MTV lub E! - choć i tak nie oglądał już tych stacji. Kiedy nadawali reklamy, obraz znikał na minutę lub dwie, a później się pojawiał. Grey zmieniał kanały, aż znalazł coś interesującego, jakiś program na War Network o inwazji aliantów we Francji. Grey zawsze lubił historię, w szkole miał nawet niezłe stopnie. Zapamiętywał daty i nazwiska, przekonany, że jeśli człowiek ułoży je sobie w głowie, reszta sprowadzi się do wypełnienia luk. Leżał na pryczy, palił i oglądał program, nie zdejmując kombinezonu. Żołnierze na filmie wyskakiwali z barek desantowych, strzelając, kryjąc się przed odłamkami i rzucając granaty. Na morzu za ich plecami potężne działa zalewały ogniem klify okupowanej przez
nazistów Francji. Grey pomyślał, że to prawdziwa wojna. Zdjęcia były poruszone i nieostre, lecz w pewnej chwili Grey zobaczył wyraźnie ramię - ramię nazisty - sterczące z małego okienka bunkra, które przed chwilą jakiś amerykański dzieciak potraktował miotaczem ognia. Ramię przypiekało się jak skrzydełko kurczaka na grillu. Staruszek Greya służył dwie tury w Wietnamie jako sanitariusz, więc Grey zastanawiał się, co by o tym powiedział. Czasami zapominał, że jego ojciec był sanitariuszem. Kiedy Grey był dzieckiem, nawet raz nie przykleił mu plastra z opatrunkiem na kolano. Wypalił ostatniego papierosa i wyłączył telewizor. Dwa dni temu Jack i Sam dali ciała i uciekli, nie mówiąc nikomu ani słowa, więc Grey zgodził się wziąć drugą zmianę. O szóstej rano będzie musiał wrócić na poziom czwarty. Wstyd, że faceci odeszli w takim stylu. Richards powiedział, że jeśli ktoś zrezygnuje przed upływem roku, straci całą forsę. Richards dał im do zrozumienia, że to wydarzenie go nie uszczęśliwiło, więc jeśli ktoś jeszcze myśli o ucieczce, niech lepiej się nad tym długo i poważnie zastanowi - bardzo długo i bardzo poważnie, powiedział, rozglądając się po sali wzrokiem wkurzonego wuefisty. Wygłosił tę krótką mowę w stołówce podczas śniadania, lecz Grey przez cały czas gapił się na swoją jajecznicę. Pomyślał, że ucieczka Sama i Jacka nie ma z nim nic wspólnego, więc ostrzeżenie jego nie dotyczy. Nie miał zamiaru uciekać, poza tym z tamtymi się nie kumplował. Fakt, gadali trochę o tym i owym, ale robili to dla zabicia czasu. Skoro zrezygnowali z forsy, więcej zostało dla
Greya. Druga zmiana oznacza pięćset dolców ekstra. W tygodniu brał trzy, a tamci dodawali setkę jako premię. Dopóki forsa płynie, powiększając saldo na jego rachunku o kolejne zera, tkwiące jak jajka w kartonowym pudełku, Grey będzie siedział na szczycie tej cholernej góry. Rozpiął kombinezon i zgasił światło. Płatki śniegu uderzały o szybę, wydając dźwięk przypominający odgłos piasku potrząsanego w papierowej torbie. Co dwadzieścia sekund okno stawało się jasne, gdy po szybie przesuwał się snop światła reflektora stojącego na zachodnim krańcu bazy. Czasami Grey nie mógł zasnąć z powodu leków, lecz wtedy wystarczyło łyknąć kilka pigułek ibuprofenu. Zdarzało się, że wstawał w środku nocy, aby zapalić lub się odlać, lecz zwykle mocno spał. Leżał w ciemności, próbując uspokoić myśli, jednak znowu pomyślał o Zerze. Może to z powodu spalonego ramienia tamtego nazisty? Nie mógł się uwolnić od tego Zera. Zero był w jakimś sensie więźniem. Przy stole zachowywał się nieszczególnie, przykro było patrzeć, co robi z królikami. Jednak żarcie to żarcie, a od jakiegoś czasu Zero przestał je tykać. Cały czas wisiał, jakby był pogrążony we śnie, choć Grey nie sądził, by spał. Chip umieszczony w jego szyi przekazywał różne dane do konsoli. Choć Grey rozumiał tylko niektóre, wiedział, jak wygląda sen, i potrafił odróżnić go od czuwania. Tętno Zera wynosiło niezmiennie sto dwa uderzenia na minutę, plus minus jedno. Technicy, którzy zaglądali do pomieszczenia kontrolnego, aby odczytać dane, nigdy tego nie komentowali, a tylko kiwali głowami i wprowadzali coś do kieszonkowych kom-
puterów. Dla Greya sto dwa uderzenia oznaczały czuwanie. Na dodatek Zero sprawiał wrażenie obudzonego. Grey znów pomyślał o uczuciach, jakie w nim budził. Były zwariowane, a jednak. Grey nie znał się na kotach, lecz Zero jakoś je przypominał. Kot drzemiący na schodach wcale nie śpi. Jest jak zwinięta sprężyna gotowa do skoku, gdy tylko pojawi się mysz. Na co czeka Zero? Może znudziły mu się króliki? Może ma chrapkę na dingdonga, kanapkę bolońską lub tetrazzini z indykiem? Z tego, co Grey widział, wynikało, że facet mógłby zjeść kawał drewna. Takimi zębami przegryzłby dosłownie wszystko. Te jego cholerne zęby, pomyślał Grey, czując, że przechodzą go ciarki. Wiedział już, że aby zasnąć, musi coś zrobić oprócz leżenia i zmagania się z myślami. Była północ, szósta rano wybije, zanim się zorientuje. Wstał, łyknął kilka pigułek ibuprofenu, wypalił papierosa, znów opróżnił pęcherz i wślizgnął się między prześcieradła. Światło reflektorów przesunęło się po oknach raz, drugi i trzeci. Zamknął oczy, próbując wyobrazić sobie, że stoi na ruchomych schodach. Tej sztuczki nauczył go doktor Wilder. Nazywał Greya „podatnym na sugestię”, co oznaczało, że można go łatwo zahipnotyzować. Aby to osiągnąć, Wilder posługiwał się obrazem ruchomych schodów. Należało sobie wyobrazić, że stoi się na ruchomych schodach i wolno zjeżdża. Miejsce, w którym się znajdowały, nie miało znaczenia: lotnisko, centrum handlowe, wszystko jedno. Schody Greya nie znajdowały się w żadnym szczególnym miejscu. Chodziło o to, żeby były ruchome, żeby na nich
stał i żeby zjeżdżały, i zjeżdżały, bez końca, na sam dół, który nie był dołem w sensie końca czegoś, lecz miejscem przenikniętym chłodnym błękitnym światłem. Czasami wyobrażał sobie pojedyncze schody, a czasami kilka krótszych, które przenosiły go jedno piętro niżej i tam musiał się przesiąść na kolejne. Tej nocy schody były pojedyncze. Maszyna lekko szarpnęła pod jego stopami. Poczuł, że gumowy pas jest gładki i chłodny. Schody ruszyły. Grey przeczuwał rozciągający się w dole błękit, lecz nie odwrócił oczu, aby na niego spojrzeć. Nie była to rzecz, którą można zobaczyć. Pochodziła z jego wnętrza. Kiedy go wypełniła i ogarnęła sobą, wiedział, że zasnął. „Grey”. Światło już w nim było, lecz nie miało błękitnej barwy. Zabawne. Było ciepłopomarańczowe i pulsowało jak serce. Jakaś część jego umysłu powtarzała: „Śpisz, Grey, zasnąłeś i śnisz”. Druga, która śniła, nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Sunął przez pulsujące pomarańczowe światło. „Jestem tutaj, Grey”. Światło stało się złociste. Grey leżał w stodole, na słomie. Sen był wspomnieniem, lecz nie do końca. Turlał się w słomie, która przylgnęła do jego rąk, twarzy i włosów. Obok leżał chłopak, jego kuzyn Roy. Nie jego prawdziwy kuzyn, lecz Grey tak go nazywał. Roy też był cały w słomie i chichotał. Baraszkowali, siłując się lub coś w tym rodzaju. Później atmosfera się zmieniła, jakby ktoś nastawił inną piosenkę. Czuł zapach słomy i woń własnego potu
zmieszanego z potem Roya. W jego doznaniach wszystko stopiło się w zapach letniego popołudnia. Roy mówił cicho: „Będzie fajnie, ściągnij dżinsy. Ja zdejmę swoje, nikt nas nie zobaczy. Rób to, co ja. Pokażę ci, jak to się robi. To najwspanialsze uczucie na świecie”. Grey ukląkł przy nim na słomie. „Grey. Grey...”. Roy miał rację. To było najwspanialsze uczucie na świecie. Przypominało ciągnięcie liny na wuefie, tylko było lepsze, jak kichnięcie narastające w jego wnętrzu, na dole, i wznoszące się wszystkimi korytarzami, alejkami i kanałami ciała. Zaniknął oczy, pozwalając, aby to uczucie w nim narastało. „Tak. Tak. Słuchaj, Grey. Nadchodzę”. Nie był już sam z Royem. Usłyszał krzyk, a później kroki na drabinie, jakby piosenka znowu się zmieniła. Kątem oka ostatni raz ujrzał Roya. Cały płonął i dymił. Jego ojciec wyciągnął pas, ciężki czarny pas. Nie musiał go zobaczyć, by wiedzieć. Poczuł, jak spada na jego obnażone plecy. Ukrył twarz w słomie. Czuł, jak ojciec wymierza mu razy, a pas rozdziera skórę. Później poczuł coś innego, głębszego, rozdzierającego od środka. „Lubisz to, naprawdę lubisz. Pokażę ci, leż cicho”. Ten człowiek nie był jego ojcem. Grey teraz to sobie przypomniał - przedmiot nie był zwykłym pasem, a człowiek, który go trzymał, nie był jego ojcem. Zajął tylko jego miejsce. „Teraz Kurt będzie twoim tatą”. Był wewnętrznie rozdarty, tak jak został rozdarty jego prawdziwy ojciec na
przednim siedzeniu ciężarówki w tamten śnieżny poranek. Grey miał wtedy nie więcej niż sześć lat. Obudził się przed wszystkimi. Sypialnię wypełniało delikatne światło. Od razu wiedział, co go wyrwało ze snu - wiedział, że w nocy spadł śnieg. Odrzucił kołdrę i stanął w oknie, mrugając od jasności. Śnieg! W Teksasie nigdy nie padał śnieg. Czasami zdarzał się lód, lecz to przecież nie to samo, nie był to śnieg, jaki widział na zdjęciach w książkach i w telewizji. Cudowny biały koc, śnieg, po którym można jeździć na nartach i sankach, śnieg aniołów, śnieżnych zamków i bałwanków. Serce podskoczyło mu z radości, gdy ujrzał niewiarygodny prezent, który czekał na niego za oknem. Dotknął szyby i poczuł zimno na czubkach palców. Nagłe ukłucie przypominające prąd elektryczny. Wrócił do pokoju, szybko naciągnął dżinsy i włożył tenisówki, nie marnując czasu na wiązanie sznurowadeł. Jeśli na dworze jest śnieg, on również musi tam być. Wyszedł cicho z pokoju i zbiegł do salonu. Był sobotni ranek. W nocy rodzice urządzili przyjęcie. Ludzie łazili po całym domu i rozmawiali. Słyszał donośne głosy, czuł zapach papierosów, który nadal wisiał w powietrzu jak ciężka chmura. Starzy byli na górze i pewnie jeszcze długo będą spali. Otworzył drzwi i wyszedł na werandę. Powietrze było chłodne i nieruchome, pachnące czystym praniem. Odetchnął głęboko. „Popatrz, Grey”. Wtedy to zobaczył - ciężarówkę ojca. Stała zaparkowana na podjeździe, jak zawsze, lecz tym razem coś
było inaczej. Grey dostrzegł ciemną czerwoną plamę na przedniej szybie, przypominającą ślad po farbie w sprayu, ciemniejszą i czerwieńszą na tle śniegu. Ciekawe, co to takiego? Początkowo pomyślał, że to żart - czasami ojciec płatał mu figle, pokazywał coś zabawnego lub dziwnego, kiedy wstał rano, a inni jeszcze spali. Grey zszedł po schodach werandy i ruszył przez podwórko. Śnieg wpadał mu do tenisówek, lecz on nie odwracał oczu od ciężarówki. Nagle się zaniepokoił, bo zrozumiał, że to nie śnieg wyrwał go ze snu, lecz coś innego. Silnik pracował, szary dym buchał z rury wydechowej na zaśnieżony podjazd. Przednia szyba była zaparowana z powodu wilgoci i gorąca. Dostrzegł ciemny kształt przyciśnięty do szyby w miejscu, gdzie była czerwona plama. Miał małe ręce i nie był silny, lecz mimo to otworzył drzwi, a wtedy tata osunął się na śnieg. „Grey, spójrz na mnie”. Ciało runęło na twarz. Jedno oko było zwrócone na Greya, lecz niczego nie widziało. Grey od razu to zauważył. Drugie oko znikło, podobnie jak połowa twarzy, jakby coś wyrwało ją od środka. Grey wiedział, czym jest śmierć. Widział zwierzęta - oposy i szopy, czasami nawet psy i koty - rozerwane na strzępy przy drodze. Teraz było podobnie. Koniec, bez odbioru. Tata trzymał w ręku strzelbę, a z małego otworu wystawał palec. Kiedyś ojciec pokazał mu strzelbę na werandzie. „Widzisz? Zobacz, jaka ciężka. Nigdy do nikogo nie celuj”. Wszędzie była krew zmieszana z kawałkami mięsa i odłamkami czegoś białego - na całej twarzy tatusia, na sie-
dzeniu i wewnętrznej stronie drzwi. Grey czuł zapach, był tak intensywny, że przylgnął do wnętrza jego ust jak rozpuszczona tabletka. „Grey, Grey, jestem tutaj”. Wtedy scena zaczęła się zmieniać. Grey poczuł wokół siebie ruch, jakby ziemia się rozszerzała. Śnieg się poruszał, a kiedy odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, ujrzał króliki. Tysiące puszystych białych królików, wszystkie króliki świata stłoczone tak, że człowiek mógł po nich przejść przez podwórko, nie dotykając ziemi. Całe podwórko było pełne królików. Zwróciły ku Greyowi miękkie pyszczki, wbijając w niego małe czarne oczy, bo go znały. Bo wiedziały, co zrobił, nie Royowi, lecz chłopcom z plecakami wracającym ze szkoły do domu, maruderom, którzy szli sami. Wtedy Grey zauważył, że w kałuży krwi nie leży już jego tata, lecz Zero. Zero był wszędzie. Zero był w nim, próbując go rozerwać i się uwolnić, wypatroszyć go jak królika. Otworzył usta, by krzyknąć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. „Grey, Grey, Grey, Grey, Grey, Grey, Grey...”. Richards siedział przed komputerem w swoim gabinecie na poziomie drugim. Był pochłonięty stawianiem pasjansa. Musiał przyznać, że rozdanie numer 36 592 dało mu do myślenia. Grał już dziś tuzin razy i był bliski zwycięstwa, lecz nie udało mu się jeszcze odgadnąć, jak ułożyć karty, jak się pozbyć wszystkich asów i czerwonych ósemek. W pewnym sensie przypomniało mu to rozgrywkę numer 14 712, w której też chodziło o czerwone ósemki.
Potrzebował niemal całego dnia, aby go skończyć. Z drugiej strony każdą grę można wygrać. Na tym polega piękno tego pasjansa. Karty zostały rozdane i jeśli przyjrzałeś się im jak należy, wykonałeś właściwe ruchy, jeden po drugim, prędzej czy później zwycięstwo było twoje. Jedno zwycięskie kliknięcie myszką i wszystkie karty żeglowały w powietrzu, układając się w stosy. Richards nigdy się tym nie znudził, bo zostało mu 91 048 rozgrywek razem z tą. Jakiś dwunastoletni dzieciak ze stanu Waszyngton utrzymywał, że wygrał każde rozdanie po kolei - w tym najtrudniejsze, onumerze 64 523 - w ciągu niecałych czterech lat. Oznaczało to osiemdziesiąt osiem rozgrywek dziennie, świątek - piątek, nie wyłączając Bożego Narodzenia, Nowego Roku i czwartego lipca. Zakładając, że dzieciak od czasu do czasu robił sobie wolne, aby zajmować się tym, co robią dzieciaki, lub miał grypę, dawało to sto partii dziennie. Czy gnojek w ogóle chodził do szkoły? Czy odrabiał pracę domową? I kiedy ten mały drań znajdował czas na sen? Gabinet Richardsa, podobnie jak inne podziemne pomieszczenia, przypominał fluorescencyjne pudło, w którym wszystko pompowano do środka i filtrowano. Można było odnieść wrażenie, że nawet światło poddawano powtórnemu przetwarzaniu. Przed chwilą minęła druga trzydzieści, lecz Richards od dawna potrzebował niecałych czterech godzin snu, więc nie zwracał na to uwagi. Na ścianie nad jego komputerem wisiały trzy tuziny monitorów pokazujących każdy zakątek bazy, od wartowników przy głównej bramie, którym marzły dupy, po pustą kanty-
nę z pustymi stołami i drzemiącymi automatami do napojów oraz sektor, gdzie trzymano obiekty, dwa poziomy pod nim, z ich lśniącym, roznoszącym zarazki ładunkiem, a jeszcze głębiej, pod skałą o grubości pięćdziesięciu stóp, nuklearne reaktory zasilające bazę. Mogły ją oświetlać i powodować, że soki będą krążyły przez następne sto lat plus minus jedną dekadę. Richards lubił, gdy wszystko znajdowało się w takim miejscu, by mógł ocenić sytuację na pierwszy rzut oka, jak ogląda się karty. Czasami między piątą a szóstą rano przyjeżdżały dostawy, więc pomyślał, że wytrzyma do tego czasu. Analiza informacji na temat obiektów zajmowała nie więcej niż kilka godzin. Później mógłby się zdrzemnąć chwilę przy biurku, gdyby tego potrzebował. Spojrzał na ekran komputera i zobaczył odpowiedź. Była tam, pod szóstką: musi położyć waleta na czarną królową, uwalniając dwójkę i tak dalej. Wystarczyło kilka kliknięć i gra była skończona. Karty szybowały po ekranie jak palce pianisty unoszące się nad klawiaturą. Chcesz zagrać jeszcze raz? Cholera, pewnie, że zagra. Zagra, bo gra jest naturalnym stanem tego świata. Bo gra jest wojną, bo istnieje od zawsze, bo nic innego nie utrzymałoby go w dobrej kondycji, gdy nie było wojen ani czegoś w tym rodzaju. Ostatnich dwadzieścia lat zaliczał do udanych - długie rundki przy stole i niezmiennie dobre karty. Sarajewo, Albania, Czeczenia, Afganistan, Irak, Iran, Syria, Pakistan, Sierra Leone, Czad, Filipiny, Indonezja, Nikaragua i Peru.
Richards doskonale pamiętał tamten dzień - dzień straszny i wspaniały - kiedy samoloty uderzyły w wieże WTC, co później bez końca pokazywali w telewizji. Kule ognia, spadające ciała, przejście w stan ciekły miliardów ton stali i betonu, obłoki kurzu. Najbardziej kasowy film nowego milenium, najdoskonalszy materiał dokumentalny nadawany na okrągło przez siedem dni w tygodniu. Kiedy to się stało, Richards był w Dżakarcie. Nie pamiętał, dlaczego się tam znalazł. Natychmiast wszystko zrozumiał, a właściwie poczuł do szpiku kości. Był to oczywisty, nieodparty fakt. Wojskowych trzeba było czymś zająć, aby się nawzajem nie pozabijali. Od tamtego dnia świat wrócił na dawne tory. Wojna, prawdziwa wojna, ta, która trwała od tysięcy lat - wojna między nami i nimi, tymi, którzy mają, i tymi, którzy nie mają niczego, między naszymi bogami i ich bogami, kimkolwiek są - nadal będzie toczona przez ludzi pokroju Richardsa. Przez ludzi otwarzach, których się nie zauważa i nie pamięta, przebranych za pomocnika kelnera, taksówkarza lub listonosza, z tłumikiem ukrytym w rękawie. Będzie toczona przez młode matki wiozące dziesięć funtów C-14 w dziecinnym wózku i uczennice wsiadające do wagonów metra z fiolkami sarinu w plecakach Hello Kitty. Będzie toczona z furgonetek i anonimowych pokojów hotelowych niedaleko lotniska lub górskich pieczar na odludziu. Celem staną się dworce kolejowe i statki wycieczkowe, centra handlowe, kina i meczety, na wsi i w mieście, w ciemności i za dnia. Wojna będzie trwała w imię Allaha, kurdyjskiego nacjonalizmu, Żydów, dla Jezusa lub New York Yankees.
Cele się nie zmieniły i nie zmienią się nigdy - kiedy odcedzisz wszystkie brednie, rzecz sprowadzi się do czyichś kwartalnych dochodów i tego, kto gdzie siedzi. Teraz wojna jest wszędzie, mnożąc się przerzutami milionów oszalałych komórek, które rozprzestrzeniły się w amoku po całej planecie, a wszyscy brali w niej udział. Właśnie dlatego projekt „Noe” od początku miał sens. Richards uczestniczył w nim od pierwszej chwili, od pierwszej wiadomości od Cole’a, niech ci ziemia lekką będzie, mały gnojku. Wiedział, że chodzi o coś ważnego, gdy pięć lat temu Cole przyjechał do niego do Ankary. Richards siedział przy stoliku koło okna, kiedy Cole wszedł leniwie do sali, kołysząc teczką, w której były pewnie tylko komórka i paszport dyplomatyczny. Pod marynarką khaki miał hawajską koszulę - miły akcent, jak z Grahama Greene’a. Richards o mało nie wybuchnął śmiechem. Kiedy zamówili dzbanek kawy, Cole natychmiast przystąpił do rzeczy. Na jego gładkiej twarzy malowało się podniecenie. Cole pochodził z małego miasteczka w Georgii, lecz lata spędzone w Andover i Princeton sprawiły, że mięśnie na jego szczękach się napinały. Mówił jak Bobby Kennedy przemawiający głosem Roberta E. Lee. Chłopak miał ładne zęby, zęby rodem z Ivy League, proste jak parkan i tak białe, że w ich świetle można było czytać. Pomyśl o bombie atomowej, zaczął Cole, o tym, jak wszystko się zmieniło tylko dlatego, że ją mamy. Dopóki Ruscy nie skonstruowali własnej w czterdziestym dziewiątym, świat był nasz, mogliśmy robić, co chcieliśmy. Na
cztery lata zapanował pax americana, laleczko. Dziś każdy majstruje sobie taką w piwnicy razem z wujem, a setka zardzewiałych radzieckich głowic krąży na czarnym rynku, nie wspominając o tych, o których nie wiemy. Jakby tego było mało, Pakistan i Indie też zabrały się do roboty - wielkie dzięki, koledzy, niedawno spaliliście sto tysięcy nieświadomych ludzi z biura zastępcy podsekretarza wojny. „Ale czegoś takiego, powiedział, popijając kawę, czegoś takiego nikt nie powtórzy. To nowy projekt »Manhattan«. Większy od poprzedniego”. Cole nie mógł wdawać się w szczegóły, jeszcze nie teraz, lecz wspomniał o wykorzystaniu istot człekokształtnych w charakterze broni. „Pomyśl, że amerykański styl życia stanie się trwały. Ba, niezmienny!”. Właśnie dlatego Cole się z nim spotkał. Potrzebował kogoś takiego jak Richards, kogoś pracującego nieoficjalnie. I coś jeszcze. Potrzebował człowieka praktycznego, mającego praktyczne umiejętności. Na przykład umiejętność zarządzania ludźmi. Może nie od zaraz, lecz w najbliższych miesiącach, kiedy kawałki układanki zaczną wskakiwać na swoje miejsce. Najważniejszą sprawą jest bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo to pierwszy z priorytetów Cole’a. Dlatego przyjechał z tak daleka i założył tę śmieszną hawajską koszulę. Aby przystąpić do gry, aby zdobyć ten kawałek układanki. Wszystko byłoby dobrze, gdyby sprawy ułożyły się zgodnie z planem, choć przecież nie musiały. Weźmy
śmierć Cole’a. Zginęło wielu ludzi, choć trudno powiedzieć... kim właściwie byli. Z dżungli wróciło tylko trzech, nie licząc Fanninga, który był już na najlepszej drodze do tego, aby stać się... No właśnie, kim? Kimś znacznie większym, niż sądził Cole, co do tego nie było wątpliwości. Ocaleć mogło więcej, lecz rozkaz Sił Specjalnych był wyraźny: każdy, kto nie zostanie odkażony, jest spisany na straty. Sprawę załatwił pocisk, który eksplodował za górami. Richards był ciekaw, co powiedziałby Cole, gdyby się dowiedział, że będzie jednym z nich. Później, gdy umieścili Fanninga w bezpiecznym miejscu, a Lear był już w Kolorado, wszystko, co zdarzyło się w Ameryce Południowej, zostało usunięte z systemu Richards wiedział, co to oznacza. BPS, bardzo powolne starzenie się. Powinien to przekazać facetowi, który to wymyślił. BPS, bardzo popieprzony skrót. Wirus, a raczej cała rodzina wirusów ukryta z dala od świata, w ptakach lub małpach, albo przyczajona gdzieś na brudnej desce klozetowej. Wirusów, które po odpowiednich modyfikacjach mogły spowodować, że grasica znów zacznie funkcjonować. Richards czytał wczesne artykuły Leara, które zwróciły uwagę Cole’a - pierwszy zamieszczony w „Science”, drugi w „Journal of Paleovirology”, w których pojawiła się hipoteza o istnieniu czynnika mogącego w znaczący sposób wydłużyć życie człowieka i zwiększać jego fizyczne możliwości, wirusa, który uaktywniał się w pewnych okresach ludzkich dziejów. Richards nie potrzebował doktoratu z mikrobiologii, aby wiedzieć, jak ryzykowne jest to przedsięwzięcie - te wszystkie historie o wampirach, choć nikt z
Sił Specjalnych nie używał tego określenia. Gdyby nie napisał tego naukowiec formatu Leara, mikrobiolog z Harvardu, można by pomyśleć, że wzięli to z „Weekly World News”. A jednak było w tym wszystkim coś, co uderzało w czuły punkt. Jako dziecko Richards przeczytał swoją porcję makabrycznych historii, nie tylko komiksy w rodzaju Opowieści z krypty i Mroczne cienie, lecz także książki Brama Stokera. Obejrzał też kilka filmów. Chociaż już wtedy dostrzegał ich absurdalność i wynaturzony seks, pewne elementy docierały do najgłębszych pokładów pamięci i wiedzy. Zęby, żądza krwi, odwieczna więź z ciemnością... A jeśli te rzeczy nie były wymysłem, lecz wspomnieniem, a nawet instynktem? Uczuciem wyrytym od eonów w ludzkim DNA? Ciemną mocą drzemiącą w naszej zwierzęcej naturze? Mocą, którą można na nowo obudzić, udoskonalić, poddać kontroli? Lear i Cole w to wierzyli. To właśnie ta wiara zaprowadziła ich do boliwijskiej dżungli w poszukiwaniu grupki martwych turystów. Grupki, której członkowie, jak się okazało, nie byli tak do końca martwi. Raczej „odumarli”. Richards nie lubił tego słowa, lecz nie potrafił znaleźć innego. Koniec końców było to najlepsze określenie stanu tych, którzy wymordowali, a właściwie rozdarli na strzępy ostatnich członków zespołu badawczego z wyjątkiem Leara, Fanninga, jednego z żołnierzy oraz młodej doktorantki o nazwisku Fortes. Gdyby nie Fanning, cała ekspedycja zakończyłaby się fiaskiem.
Leara nie można było nie lubić. Pewnie nadal sądzi, że zbawia świat, lecz zrezygnował z tego marzenia w górze rzeki, w chwili gdy poznał Cole’a i Siły Specjalne. Szczerze mówiąc, Richards nie wiedział, o czym Lear ostatnio myśli. Facet nie opuszczał poziomu czwartego, spał w swoim laboratorium na przepoconym małym łóżku polowym i jadł posiłki odgrzewane w mikrofalówce. Pewnie od roku nie oglądał słońca. Na początku Richards pogrzebał trochę w aktach i znalazł kilka smakowitych kąsków. Pierwszy dowód rzeczowy, nekrolog żony Leara w „Boston Globe”, opublikowany pół roku przed jego spotkaniem z Cole’em w Ankarze. Rok przed fiaskiem boliwijskiej ekspedycji. Elizabeth Macomb Lear, czterdzieści jeden lat. Licencjat w Smith, magisterium w Berkeley, doktorat w Chicago. Profesor literatury angielskiej w Boston College, zastępca redaktora naczelnego „Renaissance Quarterly”, autorka książki Szekspirowskie potwory: Przemiana w bestię i początki czasów nowożytnych (Cambridge University Press, 2009). Długa walka z chłoniakiem et cetera. Zamieścili również zdjęcie. Richards nie powiedziałby, że Elizabeth Lear była pięknością, lecz wydawała się ładna, choć jakby niedożywiona. Poważna kobieta o poważnych poglądach. Na szczęście nie mieli dzieci. Najwyraźniej uniemożliwiły to chemoterapia i naświetlanie. Jeśli się głębiej zastanowić, można by pomyśleć, że projekt „Noe” sprowadza się do cierpiącego mężczyzny zamkniętego w piwnicy, próbującego cofnąć śmierć żony. Dziś, pięć lat później, po utopieniu setek milionów, wszystko, czym mogli się pochwalić, ograniczało się do
trzystu zdechłych małp, nie wiedzieć ilu psów i świń oraz pół tuzina bezdomnych i jedenastu skazańców czekających na egzekucję, którzy świecą w ciemności i budzą we wszystkich paniczny strach. Podobnie jak małpy pierwsze ludzkie obiekty zmarły w ciągu kilku godzin od pojawienia się wysokiej gorączki, wykrwawiając się jak zepsute hydranty. Później przeżył pierwszy ze skazańców, Babcock Giles Babcock, najbardziej popierdolony facet, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Ludzie pracujący na poziomie czwartym nazywali go Gadacz, bo gość nie potrafił zamknąć gęby nawet na chwilę, przedtem ani potem. Po nim poszli Morrison, Chavez i Baffes, i cała reszta. Kolejne modyfikacje powodowały, że wirus słabł, więc organizmy skazańców mogły go zwalczyć. Jedenaście wampirów - dlaczego nie użyć tego słowa? - które, oile wiedział, nie są nikomu do niczego potrzebne. Sykes przyznał, że nie jest pewny, czy można je zabić, chyba że włożyć im granat do gardła. Wampiry, powiedzcie „aaa”. Wirus powodował, że ich skóra zamieniła się w białkowy szkielet zewnętrzny tak twardy, iż kevlar wyglądał przy nim jak ciasto naleśnikowe. Tylko nad mostkiem pozostał obszar o powierzchni około trzech cali kwadratowych, na tyle cienki, że mógł go spenetrować pocisk. Oczywiście były to wyłącznie rozważania teoretyczne. Te święcące patyki wprost roiły się od wirusów. Sześć miesięcy temu jeden z techników został wystawiony na ich działanie. Nikt nie wiedział, jak do tego doszło. Czuł się dobrze, a po chwili zaczął rzygać na osłonę twarzy i
padł na podłogę w pomieszczeniu odkażania. Gdyby Richards nie zobaczył na jednym z monitorów, jak się wije, inie zamknął całego poziomu, kto wie, co by się stało, a tak należało jedynie odkazić pomieszczenie i patrzeć, jak facet umiera, a później posprzątać. O ile dobrze pamiętał, technik nazywał się Samuels lub Samuelson. To bez znaczenia. W filtrach powietrza nie wykryto wirusa, więc po siedemdziesięciu dwóch godzinach kwarantanny Richards otworzył poziom. Nie wahał się ani sekundy, gdy trzeba było to zrobić. „Protokół Elizabeth”. Richards musiał przekazać sprawę temu, kto wypowie te słowa. Jakiś facet miał specyficzne poczucie humoru. Oczywiście Richards nie miał wątpliwości, o kogo chodzi. Istny Cole - rocznik Cole’a, można by powiedzieć, bo Cole był wykapanym Cole’em. Pod wazeliniarskim blichtrem członka ekskluzywnego klubu kryło się serce iście makiawelicznego formatu. „Protokół Elizabeth”, na miły Bóg. Tylko Cole mógł użyć imienia zmarłej żony Leara. Richards czuł, że całe przedsięwzięcie utknęło w martwym punkcie. Jednym z problemów była wszechogarniająca nuda. Nie można umieścić osiemdziesięciu chłopa na odizolowanej od świata górze, nie dając im niczego do roboty prócz liczenia króliczych skór i przypominania, żeby siedzieli cicho i nie pisnęli nikomu ani słowa. Oprócz tego były sny. Richards też je miewał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nigdy do końca ich nie pamiętał. Czasami bu-
dził się z uczuciem, że w nocy wydarzyło się coś dziwnego, jakby odbył nieplanowaną podróż, z której przed chwilą wrócił. To samo stało się z dwoma sprzątaczami, którzy oddalili się bez zezwolenia. To Richards wpadł na pomysł zatrudnienia kastratów i przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Trudno znaleźć bardziej potulnych facetów, łagodnych niczym Budda, a kiedy zabawa się skończy, nikt nie zauważy ich zniknięcia. Ci dwaj sprzątacze, Jack i Sam, wydostali się z bazy w pojemnikach na śmieci. Kiedy Richards odnalazł ich następnego ranka - ukrytych w motelu sieci Red Roof przy autostradzie międzystanowej, dwadzieścia mil dalej - tylko o tym mówili, o snach. Pomarańczowe światło, zęby oraz głosy wołające ich imiona na wietrze. Kiedy siedział na skraju łóżka, pozwalając im mówić, dwaj przestępcy seksualni w średnim wieku, o skórze miękkiej jak kaszmir i jajach wielkości rodzynek, wydmuchiwali nosy w rękawy i bełkotali jak dzieci. W pewnym sensie było to poruszające, lecz człowiek nie mógł zbyt długo tego słuchać. „Czas ruszać, chłopcy, powiedział. Wszystko w porządku, nikt się na was nie gniewa”. Zawiózł ich w ładne miejsce, z którego roztaczał się widok na rzekę, aby pokazać im świat, który za chwilę opuszczą, i zabił obu strzałem w czoło. Teraz Lear chciał mieć dziecko, dziewczynkę. Nawet Richards musiał się nad tym zastanowić. Gromada bezdomnych pijaków i skazańców czekających na egzekucję to jedno, po prostu ludzki materiał do powtórnego przetworzenia, ale dziecko? Sykes wyjaśnił, że chodzi ograsicę. Im jest młodsza, powiedział Richardsowi, tym skuteczniej
zwalczy wirusa, wprowadzi go w stan zastoju. Właśnie nad tym pracował Lear - chciał mieć wszystkie korzyści bez nieprzyjemnych skutków ubocznych. Nieprzyjemnych skutków ubocznych! Richards nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Nieważne, że w poprzednim, ludzkim życiu świecące patyki były ludźmi, jak Babcock gotowymi poderżnąć gardło własnej matce za cenę biletu autobusowego. Może Lear chce tabula rasa? Kogoś, czyj umysł nie został jeszcze wypełniony śmieciami? Przeczuwał, że następnym razem poprosi, aby dostarczyli mu dziecko. No i Richards to załatwił. Szukał przez kilka tygodni, aż znalazł właściwy obiekt: dziewczynkę rasy kaukaskiej o nieustalonej tożsamości, w wieku około sześciu lat, porzuconą jak grzeszny nawyk w zgromadzeniu zakonnym w Memphis przez matkę, która była pewnie zbyt naćpana, aby się tym przejąć. Żadnych śladów, powiedział mu Sykes. Zniknięcie tej dziewczynki, tej sześciolatki bez imienia inazwiska, nie poruszyłoby nawet letniego wiatru. Niestety, w poniedziałek trafi pod skrzydła opieki społecznej, a wtedy będzie ją można pocałować w ten jej sześcioletni tyłek. Dawało im to czterdzieści osiem godzin, zakładając, że matka nie wróci po nią jak po zgubiony bagaż. Jeśli chodzi o zakonnice, Wolgast znajdzie sposób, aby dać sobie z nimi radę. Facet mógłby sprzedawać kwarcówki na oddziale onkologicznym. Dowiódł tego aż nadto dobrze. Richards odwrócił wzrok od komputera, żeby spoj-
rzeć na monitory. Wszystkie dzieci leżały bezpiecznie w swoich łóżeczkach. Babcock jak zwykle trajkotał, jego gardło poruszało się jak u ropuchy. Richards włączył dźwięk, słuchając trzasków i pomruków, zastanawiając się, czy można by je połączyć w coś w rodzaju „wypuśćcie mnie stąd”, „mógłbym przekąsić kilka królików” lub „Richards, dopadnę cię, gdy tylko się stąd wydostanę”. Richards znał kilkanaście języków - typowe europejskie oraz turecki, perski, arabski, rosyjski, tagalog, hindi, a nawet trochę suahili - więc czasem, słuchając paplania Babcocka, miał wrażenie, że w tym bełkocie są jakieś słowa, podzielone na człony i wymieszane, i że mógłby wyszkolić uszy do ich wychwycenia. Teraz słyszał tylko bezsensowny jazgot. - Nie możesz spać? Odwrócił się i zobaczył Sykesa stojącego w drzwiach z kubkiem kawy w ręku. Miał na sobie mundur, lecz krawat był rozwiązany, a bluza rozpięta. Przesunął ręką po przerzedzających się włosach i odwrócił krzesło, siadając naprzeciwko Richardsa. - Rozumiem - odpowiedział na swoje pytanie. - Ja też nie mogę. 99 Richards chciał go spytać o sny, lecz postanowił, że tego nie zrobi. Wydawało się to zbędne. Odpowiedź mógł wyczytać z twarzy Sykesa. - Mało sypiam - wyznał Richards. - Taak. - Sykes wzruszył ramionami. - Wiem. Kiedy Richards nie odpowiedział, wskazał monitory. - Na dole wszystko w porządku? Richards pokiwał głową.
- Czy ktoś jeszcze wybiera się na spacer w świetle księżyca? Miał na myśli Jacka i Sama, sprzątaczy. Sarkazm nie pasował do Sykesa, lecz facet miał prawo być wkurzony. Pojemniki na śmiecie, dobry Boże. Wartownicy mieli obowiązek sprawdzać wszystko, co wjeżdża do bazy i z niej wyjeżdża, ale to były dzieciaki, zwykli szeregowi. Zachowywali się tak, jakby nadal chodzili do ogólniaka. Trzeba było stale mieć ich na oku, a Richards pozwolił, by sprawy wymknęły się spod kontroli. - Rozmawiałem z oficerem dyżurnym. Długo tego nie zapomni. - Chciałbyś mi powiedzieć, co się z nimi stało? Richards nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Sykes go potrzebował, lecz nie sądził, aby kiedykolwiek go polubił lub zaaprobował to, co zrobił. Sykes wstał i podszedł do monitorów. Wzmocnił sygnał i zrobił zbliżenie na Zero. - Wiesz, że kiedyś byli przyjaciółmi? - powiedział. - Lear i Fanning? Richards pokiwał głową. - Słyszałem. - Wiesz... - Sykes odetchnął głęboko, nie odrywając oczu od Zera - przyjaciół tak się nie traktuje... Sykes spojrzał na Richardsa, który nadal siedział przed komputerem. Sykes wyglądał tak, jakby nie golił się od kilku dni, a jego oczy, zmrużone od fluorescencyjnego światła, były przesłonięte lekką mgiełką. Przez chwilę wyglądał jak człowiek, który zapomniał, kim jest.
- A my? - spytał Richardsa. - Czy jesteśmy przyjaciółmi? Dla Richardsa było to coś nowego. Sny Sykesa musiały być gorsze, niż podejrzewał. Przyjaciółmi?! A kogo to obchodzi? - Jasne - odrzekł, pozwalając sobie na uśmiech. Jesteśmy przyjaciółmi. Sykes przyglądał mu się przez chwilę. - Jeśli się zastanowić, może to wcale nie jest takie złe. - Machnął ręką. - W każdym razie dzięki. Richards wiedział, co gryzie Sykesa. Ta dziewczynka. Sykes miał dzieci - czterech dorosłych synów, dwóch w West Point, jak ich stary, i jednego w Pentagonie wykonującego jakąś robotę dla wywiadu. Kolejny stacjonował w Arabii Saudyjskiej w jednostce pancernej. Richards pomyślał, że może po drodze zdarzyły się jakieś wnuki. Sykes pewnie o nich wspominał, choć zwykle nie rozmawiali otakich sprawach. W każdym razie ta historia z dziewczynką wyraźnie mu nie leżała. Prawdę powiedziawszy, Richards miał gdzieś, czego chce Lear. - Powinieneś się zdrzemnąć - powiedział Richards. - Mamy dostawę... - zerknął na zegarek - za trzy godziny. - Poczekam. - Sykes podszedł do drzwi i spojrzał na Richardsa znużonym wzrokiem. - Nie gniewaj się, że pytam, ale w jaki sposób tak szybko go sprowadziłeś? - Proste. - Richards wzruszył ramionami. - Dołączyłem go do transportu wojskowego z Waco. Mała grupka rezerwistów, ale najważniejszy jest korytarz federalny. Wylądowali w Denver zaraz po północy.
Sykes ściągnął brwi. - Korytarz federalny... czy to trochę nie za szybko? Domyślasz się, skąd ten pośpiech? Richards nie miał pewności. Rozkaz przyszedł przez oficera łącznikowego z Sił Specjalnych. Gdyby kazali mu zgadywać, powiedziałby, że ma to coś wspólnego z przepoconą pryczą, z kuchenką mikrofalową do podgrzewania jedzenia oraz z niewychodzeniem od roku na słońce iświeże powietrze. Z nocnymi koszmarami, motelem Red Roof i całą resztą. Cholera, gdyby tak przeanalizować sytuację - zrobić coś, czym od dawna nie zaprzątał sobie głowy - wszystko sprawdziłoby się pewnie do tej książkowej piękności, Elizabeth Macomb Lear, jej długiej walki z rakiem et cetera, et cetera. - Poprosiłem ich o przysługę, wyczyści to ktoś z Langley. W całym systemie, od początku do końca. W szerszym sensie Carter już jest nikim. Nie mógłby nawet kupić paczki gumy do żucia. - Nikim? Zawsze znajdzie się ktoś ciekawski - zauważył Sykes. - Może i tak, ale facet zbliża się do ideału. Sykes nadal stał w drzwiach. Milczał, lecz obaj wiedzieli, o co chodzi. - Cóż, nadal nie podoba mi się ten pomysł. Nie bez powodu mamy zasady. Trzy więzienia, trzydzieści dni, a później go przywozimy. - Czy to rozkaz? - Richards pomyślał, że to jakiś żart. Sykes nie mógł wydawać mu rozkazów. Richards tylko udawał, że tak jest.
- Zapomnij o tym. - Sykes stłumił ziewnięcie. - Co robimy? Odeślemy go? - Przesunął dłonią po wewnętrznej stronie drzwi. - Zadzwoń, kiedy przyjedzie furgonetka. Czekam na górze, nie będę spał. Zabawna sprawa. Kiedy Sykes wyszedł, Richards zaczął żałować, że nie został dłużej. Może w pewnym sensie są przyjaciółmi. Richards robił dobrą minę do złej gry, zauważył, że w pewnej chwili ton rozmowy się zmienił, jak kwarta mleka, która za długo stała na ladzie. Zaczynasz gadać, jakby nic nie miało znaczenia, jakby to wszystko już się skończyło. Właśnie wtedy człowiek zaczyna lubić ludzi, a to już był problem, bo później wszystko rozpada się jeszcze szybciej. Carter nie jest nikim niezwykłym, jeszcze jednym skazańcem, który nie ma im do zaoferowania niczego oprócz własnego życia. Ale dziewczynka? Czego Lear może chcieć od sześcioletniego dziecka? Richards spojrzał na monitory i sięgnął po słuchawki. Babcock wrócił do kąta, nie przestając mamrotać. Zabawne, lecz coś w tym Babcocku nie dawało mu spokoju. Jakby Richards do niego należał, jakby Babcock miał w sobie cząstkę jego. Nie mógł się uwolnić od tego uczucia. Mógł siedzieć i słuchać faceta całymi godzinami. Czasami zasypiał przed monitorami ze słuchawkami na uszach. Znów spojrzał na zegarek, wiedząc, że powinien wytrzymać. Przed chwilą minęła trzecia. Nie był w nastroju do rozegrania kolejnej partyjki, miał gdzieś tego małego
gnojka z Seattle. Nagle godziny oczekiwania na przyjazd furgonetki rozwarły paszczę i pochłonęły go całego. Nie stawiał oporu, wyregulował głos i zaczął nasłuchiwać, zastanawiając się, jakie przesłanie zawierają dolatujące dźwięki. 6 Lacey obudził szum deszczu, odgłos kropel spadających na liście za oknem. Amy. Gdzie jest Amy? Zerwała się z łóżka, włożyła szlafrok i zbiegła po schodach. Kiedy znalazła się na dole, lęk minął. Pewnie Amy wstała, żeby poszukać czegoś do jedzenia, obejrzeć telewizję lub rozejrzeć się po okolicy. Znalazła ją w kuchni, przy stole, nadal w piżamie, wkładającą do ust kawałek gofra nadziany na widelec. Siostra Claire siedziała u szczytu szerokiego stołu ubrana w dres po porannym biegu w parku Overton. W ręku trzymała kubek z gorącą kawą i czytała „Commercial Appeal”. Siostra Claire właściwie nie była jeszcze siostrą, odbywała nowicjat. Ramiona sportowej bluzy były mokre od deszczu, a jej twarz czerwona i spocona. Odłożyła gazetę i uśmiechnęła się do Lacey. - Dobrze, że wstałaś. Zjadłyśmy już śniadanie, prawda, Amy? Mała kiwnęła głową, odgryzając kawałek gofra. Przed wstąpieniem do zakonu siostra Claire sprzedawała domy w Seattle. Kiedy Lacey zajęła miejsce przy stole, zauważyła, że czyta rubrykę nieruchomości. Gdyby siostra
Amette ją na tym przyłapała, byłaby zirytowana, może nawet wygłosiłaby zaimprowizowane kazanie o materialistycznym świecie, który odwraca naszą uwagę od Boga. Zegar na kuchence pokazywał kilka minut po ósmej, więc pozostałe siostry były pewnie w kaplicy obok na mszy. Lacey poczuła się zakłopotana. Jak to możliwe, że spała tak długo? - Poszłam na poranne nabożeństwo - wyjaśniła siostra Claire, jakby znała myśli Lacey. Siostra Claire często chodziła na szóstą, przed porannym biegiem, który nazywała wizytą u „Naszej Pani Endorfiny”. W przeciwieństwie do pozostałych sióstr, które nigdy nie były kimś innym, Claire spędziła dużo czasu poza murami klasztoru. Wyszła za mąż, zarabiała pieniądze, miała różne rzeczy, takie jak mieszkanie, ładne buty i hondę accord. Poczuła powołanie dopiero koło czterdziestki, kiedy rozwiodła się z mężczyzną, którego nazwała „najgorszym mężem na świecie”. Nikt nie znał szczegółów z wyjątkiem siostry Amette, lecz życie Claire było dla Lacey nieustającym źródłem zadziwienia. Jak to możliwe, że jedna osoba ma dwa życia, i to tak różne? To siostra Claire poszła zrobić zakupy dla Amy, bo choć nikt tego nie powiedział, była jedyną, która wiedziała, jak się do tego zabrać. - Jeśli się pospieszysz, zdążysz na nabożeństwo o ósmej - powiedziała Claire, choć oczywiście było na to za późno. Lacey wiedziała, że chodzi jej o coś innego. - Mogę posiedzieć z Amy. Lacey spojrzała na dziewczynkę. Miała potargane
włosy, lecz skóra i oczy błyszczały. Przesunęła końcami palców po jej równo obciętej grzywce. - To miło z twojej strony - powiedziała Lacey. - Pomyślałam, że skoro Amy tu jest... - Nic nie mów - przerwała jej ze śmiechem siostra Claire, dając znak, by zamilkła - Będę cię kryła. W głowie Lacey zaczął powstawać plan na nadchodzący dzień. Siedząc przy stole, przypomniała sobie o zoo. Ciekawe, o której otwierają? A deszcz? Pomyślała, że będzie najlepiej, jeśli wyjdą z domu, zanim wrócą siostry. Będą się dziwiły, dlaczego nie poszła na mszę, mogą też wypytywać o Amy. Kłamstwo do tej pory było skuteczne, lecz Lacey czuła, że jest kruche jak przegniłe deski pod jej stopami. Kiedy Amy zjadła gofry i opróżniła wysoką szklankę mleka, Lacey zaprowadziła ją na górę i szybko ubrała. Włożyła małej sztywne od nowości dżinsy i podkoszulek z napisem Sassy13 obszytym cekinami. Tylko siostra Claire miała tyle odwagi, by kupić coś takiego. Siostrze Amette z pewnością ta bluzka by się nie spodobała - gdyby ją zobaczyła, pewnie westchnęłaby ciężko i pokręciła głową, psując atmosferę - lecz Lacey wiedziała, że koszulka jest idealna, taka, jaką każda mała dziewczynka chciałaby nosić. Cekiny powodowały, że była wyjątkowa, a Bóg z pewnością chciał, by takie dziecko jak Amy doświadczyło choć odrobiny szczęścia. W łazience starła syrop z policzków małej i uczesała jej włosy. Później 13 Sassy (ang.) - elegancka, harda, butna.
sama się ubrała, wkładając plisowaną szarą spódnicę, białą bluzkę i welonik. Deszcz przestał padać i zza chmur wyjrzało słońce, oświetlając dziedziniec. Lacey pomyślała, że zapowiada się ciepły dzień. Z południa nadciągało ciepłe powietrze, podążając za chłodnym frontem, który sprawił, że lało przez całą noc. Miała przy sobie trochę drobnych, powinno wystarczyć na bilety i małą przekąskę. Oczywiście do zoo mogą dotrzeć na piechotę. Wyszły na dwór, na powietrze, które zaczęło robić się coraz bardziej gorące, nabrzmiałe słodyczą wilgotnej trawy. Zegar na kościelnej wieży wybił równą godzinę. Msza w każdej chwili mogła się skończyć. Lacey zaprowadziła Amy do ogrodu, gdzie owionął je zapach ziół - rozmarynu, estragonu i bazylii - które siostra Louise tak starannie pielęgnowała. Stamtąd przeszły do parku, w którym pojawili się pierwsi spacerowicze, cieszący się wiosennym słońcem, czujący na skórze jego promienie. Zobaczyła młodych ludzi z psami i frisbee, biegaczy na ścieżkach, rodziny rozstawiające stoliki i przenośne grille. Teren zoo rozciągał się na północ od parku, za szeroką aleją, która przecinała okolicę niczym ostrze. Po drugiej stronie można było zapomnieć o dużych gmachach i szerokich książęcych trawnikach starego Midtown - ich miejsce zajęły walące się domy ze zniszczonymi werandami i na wpół rozebrane samochody stojące na brudnych podwórkach. Młodzi ludzie wałęsali się jak gołębie, gromadząc się na rogach, a później idąc dalej, odrętwiali z bezczynności i złowrodzy. Lacey powinna czuć się lepiej w tej okolicy, lecz czarni, którzy tam
mieszkali, różnili się od niej, bo Lacey nie była biedna, a przynajmniej nie tak biedna jak oni. Jej ojciec pracował w jednym z ministerstw Sierra Leone. Matka miała samochód z szoferem, żeby mogła jeździć na zakupy do Freetown i na mecze polo organizowane na terenach targowych. Kiedyś poszła na przyjęcie i sam prezydent zatańczył z nią walca. Kiedy dotarły do zoo, atmosfera się zmieniła - poczuły zapach fistaszków i zwierząt. Przy kasie ustawiła się kolejka. Lacey kupiła bilety, starannie odliczając pieniądze, po czym wzięła Amy za rękę i przeprowadziła ją przez bramkę. Mała zabrała plecak z królikiem Peterem. Kiedy Lacey zasugerowała, aby zostawiła go w domu, dostrzegła błysk w jej oczach. Od razu wiedziała, że to nie wchodzi w grę. Nie ma mowy, żeby się z nim rozstała. - Co chciałabyś obejrzeć? - spytała siostra. W odległości dwudziestu stóp od wejścia znalazły gablotę z dużą mapą, na której różnymi kolorami zaznaczono różne gatunki zwierząt i miejsca, w których można je zobaczyć. Mapę studiowała biała para. Mężczyzna miał aparat fotograficzny zawieszony na szyi, a kobieta delikatnie kołysała wózkiem w jedną i drugą stronę. Spało w nim niemowlę w kokonie z różowej tkaniny. Kobieta spojrzała podejrzliwie na Lacey. Co czarna zakonnica robi z małą białą dziewczynką? Po chwili uśmiechnęła się przepraszająco i para ruszyła przed siebie. Amy spojrzała na mapę. Lacey nie wiedziała, czy mała potrafi czytać, lecz obok słów umieszczono obrazki.
- Nie wiem - powiedziała dziewczynka. - Może niedźwiedzie... - Jakie? Zastanawiała się przez chwilę, oglądając obrazki. - Polarne. - Lacey patrzyła na nią z narastającym entuzjazmem. Pomysł odwiedzenia zoo i oglądania zwierząt był czymś, co je połączyło. Oczekiwania Lacey się spełniły. Kiedy tak stały, przez bramę wchodzili kolejni ludzie i nagle zoo zaroiło się od zwiedzających. - I zebry, i słonie, i małpki. - Znakomicie - odpowiedziała z uśmiechem Lacey. - Zobaczymy je. wszystkie. W kiosku kupiły paczkę fistaszków i weszły do ogrodu wypełnionego zapachami i dźwiękami. Kiedy dotarły do wybiegu dla niedźwiedzi polarnych, usłyszały śmiech, plusk i okrzyki przerażenia. Chór młodych i starych głosów. Amy, która przez cały czas trzymała Lacey za rękę, puściła ją i pobiegła przed siebie. Lacey zaczęła torować sobie drogę między ludźmi, którzy stali przed wybiegiem. Znalazła Amy kilka cali od szyby, dzięki której można było obserwować podwodny świat niedźwiedzi - intrygujący widok w upalnym Memphis. Skały pomalowano białą farbą, żeby wyglądały jak kawałki kry, a głęboki zbiornik miał przypominać arktyczny błękit. Trzy niedźwiedzie wygrzewały się w słońcu, rozłożone niczym gigantyczne dywany przy kominku. Czwarty brodził w wodzie, lecz po chwili podpłynął pod wodą do Lacey i Amy, uderzając nosem w szybę. Ludzie wstrzymali oddech
z przerażenia. Lacey poczuła na plecach przyjemny dreszcz docierający do stóp iczubków palców. Amy wyciągnęła rączkę i dotknęła zaparowanej szyby, kilka cali od głowy zwierzęcia, które otworzyło paszczę, ukazując różowy język. - Uważaj - ostrzegł ją jakiś mężczyzna. - Ładnie wyglądają, lecz dla nich jesteś tylko drugim śniadaniem, dziewczynko. Zdumiona Lacey odwróciła głowę, szukając źródła głosu. Kim jest mężczyzna, który próbuje wystraszyć dziecko? Jednak żadne oczy nie odpowiedziały na jej spojrzenie. Wszyscy się uśmiechali i patrzyli na niedźwiedzie. - Amy, lepiej ich nie drażnić - powiedziała, kładąc rękę na ramieniu dziewczynki. Wydawało się, że mała jej nie słyszy. Przysunęła twarz jeszcze bliżej szyby. - Jak ci na imię? - spytała niedźwiedzia. - Wystarczy, Amy. Nie tak blisko. Amy pogładziła szybę. - Ma niedźwiedzie imię, którego nie potrafię wymówić. Lacey się zawahała. Czy to jakaś gra? - Niedźwiedź ma imię? Dziewczynka podniosła głowę, mrużąc oczy. - Oczywiście. - Spojrzała na nią z taką miną, jakby wiedziała. - Pewnie ci powiedział.
W basenie rozległ się potężny plusk. Ludzie zastygli. Do wody wskoczył drugi niedźwiedź i ruszył w stronę Amy. Teraz już dwa uderzały w szklaną szybkę kilka cali od jej twarzy. Ich cielska były wielkie jak samochód, białe futro falowało pod wpływem podwodnych prądów. - Spójrz! - usłyszała Lacey. Kobieta, którą spotkały przy kiosku, stała obok nich, przysuwając niemowę do szklanej szyby, trzymając je pod pachami jak lalkę. Nieznajoma miała długie włosy związane w kucyk, szorty, podkoszulek i klapki. Lacey zauważyła powiększony po ciąży brzuch. Mąż stał za nią, pilnując pustego wózka i trzymając aparat. - Myślę, że cię lubią - powiedziała do Amy. - Spójrz, kochanie - zaszczebiotała do niemowlęcia, poruszając jego rączkami jak skrzydłami. - Spójrz na niedźwiedzie. Widzisz misie, kochanie? Zrób nam zdjęcie. Możesz... możesz zrobić zdjęcie? - Nie mogę - odparł mężczyzna. - Patrzycie w drugą stronę. Odwróć ją. Kobieta westchnęła z irytacją. - Daj spokój, zrób zdjęcie, kiedy się uśmiecha! Czy to takie trudne? Lacey usłyszała kolejny plusk i zanim zdążyła się odwrócić, do basenu wskoczył trzeci niedźwiedź. Zobaczyła, jak szyba się wybrzusza. Woda dotarła do krawędzi basenu i zaczęła się przelewać. Wszyscy widzieli, co się dzieje, lecz nikt nie mógł nic zrobić. - Uwaga! Lodowata woda uderzyła Lacey jak policzek, wypełniając nos, usta, i oczy, powodując, że się cofnęła. Lu-
dzie wokół zaczęli krzyczeć. Usłyszała płacz niemowlęcia i krzyk matki. „Uciekajcie! Uciekajcie!”. Poczuła napierające ciała. Zdała sobie sprawę, że zamknęła oczy, bo piekły ją od soli. Cofnęła się, zahaczając o coś butami i przewracając się na innych ludzi. Czekała na dźwięk pękającej szyby i huk wody wypływającej ze zbiornika. - Amy! Kiedy otworzyła oczy, patrzył na nią jakiś mężczyzna. Jego twarz znajdowała się kilka cali od jej twarzy. Rozpoznała faceta z aparatem. Ludzie przestali krzyczeć. Na szczęście szyba wytrzymała. - Przepraszam - powiedział. - Nic się siostrze nie stało? Musiałem się potknąć. - Niech to szlag! - Nad nimi stanęła kobieta z mokrymi włosami iubraniem. Trzymała płaczące niemowlę na ramieniu, a na jej twarzy malował się wyraz dzikiej wściekłości. - Co zrobiło pani dziecko? Lacey zrozumiała, że zwraca się do niej. - Przepraszam... - zaczęła. - Nie wiem... - Proszę spojrzeć! Ludzie cofnęli się, patrząc na małą dziewczynkę z plecakiem, która klęczała przed szybą, dotykając jej rączkami. Po drugiej stronie skupiły się cztery niedźwiedzie. Lacey zerwała się i szybko podbiegła do małej. Amy pochyliła głowę, woda kapała z włosów na kolana. Lacey zauważyła, że jej wargi poruszają się, jakby się modliła. - Co robisz, Amy? - Ta dziewczynka rozmawia z niedźwiedziami! -
krzyknął ktoś z tyłu. Przez tłum przeszedł szmer zdumienia. - Spójrzcie! Aparaty zaczęły pstrykać. Lacey uklękła obok Amy, odgarniając włosy z jej twarzy. Policzki małej były mokre od łez zmieszanych z wodą ze zbiornika. - Powiedz mi, dziecko. - One wiedzą - szepnęła Amy, nie odrywając rączek od szyby. - Co wiedzą niedźwiedzie? Dziewczynka podniosła głowę. Lacey skamieniała. Jeszcze nigdy nie widziała takiego smutku na twarzy dziecka, takiego świadomego cierpienia. Mimo to, gdy spojrzała jej w oczy, nie dostrzegła lęku. Jakby Amy zaakceptowała to, czego się dowiedziała. - Wiedzą, kim jestem - odrzekła. Siostra Amette siedziała w kuchni, wiedząc, że musi coś postanowić. Minęła dziewiąta, dziewiąta trzydzieści i dziesiąta, a Lacey i ta dziewczynka, Amy, nie wróciły stamtąd, dokąd się udały. Wreszcie siostra Claire wyznała prawdę: Lacey opuściła poranną mszę i obie wyszły tuż po niej. Dziewczynka miała plecak. Claire usłyszała, jak wychodzą, i widziała je idące do parku przez tylną bramę. Lacey coś planowała. Siostra Amette powinna była się tego domyślić. Historyjka o dziewczynce nie trzymała się kupy, wiedziała o tym od samego początku. A jeśli nie wiedziała, to z pewnością przeczuwała. W nocy ziarenko podejrzeń urosło do pewności, że coś jest nie w porządku.
Jak panna Clavel z książek o Madeline siostra Amette po prostu to wiedziała. A teraz, jak w opowieści, jedna z małych dziewczynek znikła. Żadna z sióstr nie znała prawdy o Lacey. Nie znała jej nawet siostra Amette, dopóki przełożona zakonu nie przekazała jej opinii psychiatry. Siostra Amette przypomniała sobie, że coś o tym słyszała w wiadomościach wiele lat temu. Czy takie historie nie zdarzają się przez cały czas, szczególnie w Afiyce? W tych małych okropnych krajach, gdzie ludzkie życie nic nie znaczy, a wola Boga jest nieznana? Była to przerażająca, rozdzierająca serce historia, lecz ludzki umysł nie potrafiłby znieść ich wszystkich, więc siostra Amette zapomniała. Teraz Lacey była pod jej opieką i nikt oprócz niej nie znał prawdy. Musiała przyznać, że Lacey jest niemal pod każdym względem wzorem zakonnicy. Może odrobinę za bardzo zamknięta w sobie, zbyt mistyczna w swojej pobożności. Lacey powtarzała, i bez wątpienia w to wierzyła, że jej ojciec, matka i siostry nadal mieszkają w Sierra Leone, chodzą do prezydenckiego pałacu na bale i jeżdżą na kucykach do gry na polo. Od czasu gdy żołnierze sił pokojowych ONZ znaleźli ją na polu, Lacey nie mówiła niczego innego. Oczywiście było to boskie zrządzenie, które chroniło ją przed wspomnieniami o tym, co się stało. Bo partyzanci nie odeszli, gdy zabili jej rodzinę. Zostali z Lacey na polu na wiele godzin. Kiedy ją zostawili, sądząc, że nie żyje, mogłaby faktycznie skonać, gdyby Bóg jej nie ochronił, wymazując z pamięci to, co zaszło. To, że nie zabrał jej wtedy do siebie,
było niezaprzeczalnym wyrazem Jego woli, siostra Amette nie miała co do tego wątpliwości. Ta wiedza była ciężkim brzemieniem, zmartwieniem, które musiała przeżywać w milczeniu. Później pojawiła się dziewczynka. Amy. Bardzo grzeczna i cicha, jak zjawa, lecz czy w jej przybyciu nie było czegoś niezwykłego? Czegoś niewiarygodnego? Teraz, gdy o tym myślała, historyjka Lacey nie miała sensu. Była przyjaciółką jej matki? To niemożliwe. Lacey opuszczała klasztor tylko po to, by udać się na poranną mszę. W jaki sposób miałaby ją poznać? I jak ta kobieta mogłaby jej powierzyć swoją córkę? Siostra Amette nie potrafiła tego wyjaśnić, bo żadne wyjaśnienie nie istniało. Opowieść Lacey była kłamstwem, a teraz obie znikły. Odziesiątej trzydzieści siostra Amette już wiedziała, co powinna zrobić. Tylko co im powiedzieć? Od czego zacząć? Od Amy? Siostry nie mają o niczym pojęcia. Dziewczynka zjawiła się, gdy Lacey była sama, jak to często bywało. Siostra Amette próbowała wielu sposobów, by ją wyciągnąć z domu, na akcje dobroczynne i wyprawy do sklepu, żeby mogła kupić sobie, co zechce. Lacey zawsze odmawiała. Na jej twarzy pojawiał się wyraz radosnej konsternacji, który kazał natychmiast zapomnieć o pytaniu. „Nie, dziękuję, siostro. Może innym razem”. I tak przez trzy, cztery lata. A teraz pojawiła się ta dziewczynka, a Lacey oznajmiła, że ją zna. Kiedy zadzwoni na policję, będzie musiała zacząć od Lacey i tego, co wydarzyło się na polu. Siostra Amette podniosła słuchawkę.
- Siostro? Odwróciła głowę. Do kuchni weszła siostra Claire w dresie, choć powinna była się przebrać dawno temu. Claire, która sprzedawała nieruchomości, która nie tylko wyszła za mąż, lecz także się rozwiodła. Która nadal trzymała w szafie buty na wysokich obcasach i czarną suknię na przyjęcie koktajlowe. Ale to inny problem, o którym nie powinny teraz rozmawiać. - Siostro, na podjeździe stoi samochód. - W głosie Claire brzmiał niepokój. Siostra Amette odłożyła słuchawkę. - Kto przyjechał? Claire się zawahała. - Wyglądają... wyglądają na policjantów. Kiedy Amette dotarła do drzwi, rozległ się dzwonek. Odsunęła zasłonkę, by wyjrzeć. Dwaj mężczyźni. Jeden dwudziestokilkuletni, drugi starszy, choć nie stary. W czarnych garniturach i krawatach wyglądali jak przedsiębiorcy pogrzebowi. Policjanci? Niekoniecznie. Było w nich coś poważnego, oficjalnego. Stali w słońcu u stóp schodów, daleko od drzwi. Starszy zobaczył ją i się uśmiechnął. Sprawiał wrażenie sympatycznego, lecz wydawał się jakiś nijaki. Wysportowany, miła twarz. Odrobina siwych włosów na skroniach, które lekko lśniły od potu w promieniach słońca. - Powinnyśmy otworzyć? - spytała Claire, stając za jej plecami. Siostra Louise usłyszała dzwonek i też zeszła
na dół. Siostra Amette odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. - Oczywiście, siostry. Uchyliła drzwi, lecz nie otworzyła tych drugich z siatką. Mężczyźni zrobili krok do przodu. - Czym mogę służyć, panowie? Starszy sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął małą książeczkę. Kiedy ją otworzył, zobaczyła litery FBI. - Siostro, jestem agent specjalny Wolgast, a to agent specjalny Doyle. - Odznaka wróciła do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Przepraszam, że was niepokoję w sobotni ranek... - Chodzi o Amy - przerwała mu siostra Amette. Nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Wypowiedziała te słowa, jakby ktoś kazał jej to uczynić. Kiedy agent nie odpowiedział, spytała: - Chodzi o Amy, prawda? Starszy, którego nazwisko zdążyła zapomnieć, spojrzał na siostrę Louise, posyłając jej szybki zachęcający uśmiech, po czym zwrócił wzrok na siostrę Amette. - Tak, siostro. To prawda, chodzi o Amy. Możemy wejść? Chcemy zadać siostrom kilka pytań. Itak znaleźli się w salonie Zgromadzenia Sióstr Miłosierdziadwaj rośli mężczyźni w czarnych garniturach, pachnący męskim potem. Ich ciężka obecność zmieniła wygląd pokoju, sprawiła, że wydawał się mniejszy. Do tego domu nie zaglądali mężczyźni z wyjątkiem konserwatora od ojca Fagana z probostwa, który odwiedzał je od
czasu do czasu. - Przepraszam, panowie - powiedziała siostra Amette - czy moglibyście jeszcze raz się przedstawić? - Oczywiście. - Kolejny uśmiech, pewny siebie i przymilny. Młodszy do tej pory nie powiedział ani słowa. Jestem agent Wolgast, a to agent Doyle. - Wolgast rozejrzał się po pokoju. - Czy Amy tu jest? - Dlaczego jej szukacie? - spytała siostra Claire. - Nie mogę powiedzieć siostrom wszystkiego, dla ich bezpieczeństwa, lecz Amy jest świadkiem federalnym. Przyszliśmy tu, aby zapewnić jej ochronę. Ochronę federalną?! Serce siostry Amette ścisnął lęk. Jest gorzej, niż sądziła. Ochrona federalna! Jak w programach telewizyjnych opolicji, których nie chciała oglądać, lecz czasami musiała, bo inne siostry sobie tego życzyły. - Co zrobiła Lacey? Agent uniósł ze zdziwieniem brwi. - Lacey? Próbował udawać, że wie, by dać jej okazją do mówienia, by móc wyciągnąć z niej informacje. Siostra Amette czuła to wyraźnie. Oczywiście przed chwilą to zrobiła. Podała im jej imię. O Lacey nie wspomniał nikt oprócz niej. Za plecami czuła milczącą presję sióstr. - Siostra Lacey powiedziała, że matka Amy jest jej przyjaciółką. - Rozumiem. - Wolgast spojrzał na drugiego agenta. - Z nią również powinniśmy porozmawiać. - Czy coś im grozi? - zapytała siostra Louise.
Siostra Amette syknęła na nią karcąco. - Wiem, że masz dobre intencje, siostro, lecz pozwól, że ja się tym zajmę - powiedziała. - Nie sądzę, aby coś jej groziło - odrzekł agent lecz byłoby najlepiej, gdybyśmy porozmawiali z nią osobiście. Czy jest w domu? - Nie. - Tym razem odpowiedziała siostra Claire. Stała w wojowniczej postawie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Obie wyszły. Co najmniej godzinę temu. - Wiecie dokąd? Na chwilę zapadła cisza, a później w jednym z pomieszczeń zadzwonił telefon. - Panowie wybaczą - rzuciła siostra Amette. Wróciła do kuchni. Waliło jej serce. Była wdzięczna za przerwę, bo mogła’ się zastanowić, co robić. Podniosła słuchawkę i usłyszała nieznany głos. - Czy to Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia? Znam siostry. Proszę wybaczyć, że dzwonię. - Kto mówi? - Przepraszam. - Mężczyzna mówił szybko, był zdenerwowany. - Nazywam się Joe Murphy. Jestem szefem ochrony zoo w Memphis. Usłyszała jakiś hałas w tle. Mężczyzna rozmawiał przez chwilę z inną osobą. „Otwórz bramę, powiedział. Po prostu ją otwórz, natychmiast”. - Czy jedna z waszych zakonnic wybrała się do zoo z małą dziewczynką? Czarnoskóra, ubrana tak jak wy - zapytał po chwili. Siostrze Amette zaszumiało w głowie, jakby wypeł-
nił ją rój pszczół. W ten przyjemny ranek coś się wydarzyło, coś strasznego. Nagle drzwi się otworzyły i do kuchni weszli dwaj agenci, a za nimi siostry Claire i Louise. Wszyscy utkwili w niej wzrok. - Tak, znam ją. - Siostra Amette starała się mówić cicho, lecz wiedziała, że to bezcelowe. - O co chodzi? Co się stało? Znów cisza. Mężczyzna zasłonił ręką mikrofon. Kiedy ją cofnął, usłyszała krzyki, płacz dzieci i coś przypominającego odgłosy zwierząt. Małp i lwów, słoni i ptaków. Wszystkie wydawały dzikie wrzaski iryki. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, że dźwięki nie dolatują tylko ze słuchawki, lecz także przez otwarte okno, niosąc się przez park i docierając do kuchni. - Co się tam dzieje? - wyjąkała. - Niech lepiej siostra tu przyjdzie. To najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Lacey biegła bez tchu przemoczona do suchej nitki. Niosła Amy, przytulając ją mocno, dziewczynka oplotła ją nogami w talii. Zgubiły się w zoo, w labiryncie ścieżek. Amy pochlipywała, powtarzając: „Wiedzą, kim jestem, wiedzą, kim jestem”. Inni ludzie też uciekali. Wszystko zaczęło się od niedźwiedzi, ich ruchy stały się coraz bardziej gwałtowne, wreszcie Lacey odciągnęła Amy od szyby. Później usłyszała za plecami lwy morskie, które w oszalałej furii zaczęły wskakiwać do wody i z niej wyskakiwać. Kiedy zawróciły do centrum zoo, gazele i zebry, okapi i żyrafy zaczęły zataczać dzikie kręgi, skacząc na siatkę. Lacey wiedziała, że spowodowała to Amy, coś, co w niej jest.
To, co się stało z niedźwiedziami polarnymi, teraz działo się wszędzie. Szaleństwo ogarnęło nie tylko zwierzęta, lecz także ludzi. Wkrótce całe zoo pogrążyło się w chaosie. Kiedy mijały słonie, natychmiast poczuła ich wielkość i siłę. Stawiały na ziemi ogromne nogi, unosiły trąby i wypełniały rykiem gorące powietrze Memphis. Nosorożec zaczął szarżować na ogrodzenie, uderzając w nie z furią masywnym rogiem. Powietrze wręcz pękało od głośnych dźwięków, pełnych przerażenia i cierpienia. Ludzie biegali w popłochu, wołając dzieci, ciągnąc je za sobą, rozpychając się w tłumie. Kiedy biegła Lacey, ludzie się rozstępowali. - To ona! - usłyszała za plecami. Te słowa przeszyły ją jak strzała. Odwróciła się i zobaczyła mężczyznę z aparatem, wskazującego ją długim palcem. Stał obok ochroniarza w jasnożółtym uniformie. - Poznaję to dziecko! Lacey przytuliła Amy jeszcze mocniej i pobiegła wzdłuż klatek z wrzeszczącymi małpami, obok zatoczki, w której krzyczały łabędzie, łopocząc ogromnymi bezużytecznymi skrzydłami, obok wysokich klatek rozbrzmiewających przerażonymi głosami ptaków z dżungli. Drogę zagrodziła jej grupka przerażonych uczniów w identycznych podkoszulkach. Ominęła ich, o mało się nie przewracając. Jakimś cudem zdołała utrzymać równowagę. Ścieżka przed nią była pełna rzeczy porzuconych przez uciekających: broszurek, zabawek, lodów, które przylepiły się do papieru. Za nimi biegła grupka mężczyzn,
ciężko dysząc. Jeden trzymał karabin. W oddali ktoś powtarzał ze spokojem robota: „Zoo zostało zamknięte. Proszę udać się niezwłocznie do najbliższego wyjścia. Zoo zostało...”. Zaczęła biegać w kółko, na próżno szukając drogi ucieczki. Lwy ryczały, zewsząd dochodziły krzyki pawianów, surykatek i małp, w których odgłosy wsłuchiwała się w letnie noce, leżąc w swoim pokoju. Dźwięki dochodziły zewsząd, wypełniały jej umysł, odbijały się rykoszetem jak dźwięki wystrzałów na polu, jak wołanie matki dobiegające od drzwi: „Uciekaj, uciekaj, ile sił w nogach!”. Przystanęła i wtedy poczuła jego obecność. Ujrzała cień. Mężczyznę, którego nie widziała, lecz który tam był. Szedł po Amy. Mężczyzna w czarnym ubraniu zabrałby Amy na pole, między zarośla podobne do tych, które Lacey obserwowała godzinami, spoglądając w nocne niebo, które pojaśniało, słuchając tego, co z nią robili, i krzyków wydobywających się z jej ust. Opuściła ciało i poprzez gałęzie wzniosła się do nieba, gdzie był Bóg. Dziewczynka na polu była kimś innym, nieznajomą, której nie pamiętała, a świat otoczył ją ciepłym światłem imiała w nim pozostać, bezpieczna na wieki. Poczuła w ustach słony, piekący smak, lecz nie była to woda ze zbiornika. Płakała, obserwując ścieżkę przez połyskującą kurtynę łez, kurczowo trzymając Amy i rozpaczliwie biegnąc przed siebie. Wtedy zobaczyła kram ze słodyczami. Wyłonił się jak latarnia morska. Kram z olbrzymią parasolką, gdzie kupiła fistaszki,
a za nim rozwartą jak usta bramę. Strażnicy w żółtych uniformach krzyczeli coś do krótkofalówek, starając się zapanować nad ludźmi. Odetchnęła głęboko iweszła w tłum, przyciskając Amy do piersi. Była zaledwie kilka stóp od wyjścia, gdy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła jednego ze strażników. Wolną ręką dawał znaki komuś innemu, coraz mocniej ściskając jej ramię. Lacey, Lacey... - Proszę ze mną, siostro... Nie czekała. Runęła naprzód z całą siłą, roztrącając ludzi. Za plecami usłyszała krzyki i stęknięcia tych, którzy upadli, gdy się uwolniła. Strażnik wołał, by stanęła, lecz one były już za bramą. Lacey torowała sobie drogę, biegnąc w kierunku parkingu, a wycie syren się nasilało. Była spocona i ciężko dyszała. Miała świadomość, że w każdej chwili może upaść. Nie wiedziała, dokąd biegnie, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Byle jak najdalej, pomyślała. Byle jak najdalej stąd. Biegnijcie, ile sił, dzieci. Uciekaj z Amy, uciekaj! Od strony zoo dobiegł huk wystrzału. Przeszył powietrze, powodując, że stanęła jak wryta. W nagłej ciszy, która zapadła po wystrzale, usłyszała odgłos zatrzymującej się furgonetki. Amy zwisała bezwładnie. Lacey zauważyła, że to furgonetka, którą siostry jeżdżą do przytułku i urzędów, duża i błękitna. Za kierownicą siedziała siostra Claire, nadal w dresie.
Siostra Amette wyskoczyła, gdy podjechał drugi wóz, czarny sedan. Wokół nich przesuwał się tłum ludzi, z parkingu pospiesznie wyjeżdżały samochody. - Lacey, co się stało? Z czarnego wozu wysiedli dwaj mężczyźni. Otaczał ich mrok. Serce Lacey zamarło, głos uwiązł w gardle. Nie musiała na nich patrzeć, by wiedzieć, kim są. Za późno! Wszystko stracone! - Nie! - Cofnęła się. - Nie! Siostra Amette złapała ją za ramię. - Opanuj się, siostro! Zaczęli ją ciągnąć. Jakieś ręce próbowały wyrwać jej Amy, Lacey jej nie puszczała. Trzymała z całej siły, przyciskała do piersi. - Nie pozwólcie im! - krzyczała. - Pomóżcie mi! - Siostro Lacey! Ci panowie są z FBI! Rób, co ci każą! - Nie zabierajcie jej! - Lacey upadła. - Nie zabierajcie! Nie zabierajcie! W końcu to siostra Amette odebrała jej Amy. Lacey kopała, walczyła iwrzeszczała, jak wtedy na polu. - Amy! Amy! Jej ciałem wstrząsnął spazmatyczny szloch, straciła resztkę sił. Kiedy podnieśli Amy, poczuła, że przestrzeń wokół niej się otwiera. Słyszała słaby głosik wołający: „Lacey, Lacey, Lacey”, a później odgłos zamykanych drzwi, dźwięk uruchamianego silnika, chrzęst skręcających kół i warkot odjeżdżającego z dużą prędkością samochodu. Ukryła twarz w dłoniach.
- Nie zabierajcie jej! Nie zabierajcie! - szlochała. Nie zabierajcie jej! Nie...! Claire pochyliła się nad nią i objęła jej drżące ramiona. - Już dobrze, siostro - powiedziała. Lacey czuła, że ona też płacze. - Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Wcale nie. Nie jest bezpieczna. Nikt nie jest bezpieczny. Ani Lacey, ani Claire, ani siostra Amette, ani kobieta z małym dzieckiem i strażnik w żółtej bluzie. Lacey to wiedziała. Jak Claire może jej mówić, że wszystko jest w porządku? Przecież nie jest. Właśnie to próbowały jej powiedzieć głosy, które słyszała przez lata, od tamtej nocy na polu, gdy była małą dziewczynką. Lacey Antoinette Kudoto. Słuchaj. Patrz. Wreszcie zobaczyła to oczami umysłu: przesuwające się armie i bitewne dymy, groby i doły, i krzyki umierających, setek milionów dusz, niosące się w ciemności jak czarne skrzydło rozpostarte nad ziemią. Ostatnie potworne godziny okrucieństwa i cierpienia, i dramatycznej ucieczki. Panowania śmierci i opustoszałych miast, spowitych milczeniem na setki lat. Wszystko to ma się stać. Lacey płakała i płakała, bo siedząc na chodniku w Memphis, w Tennessee, zobaczyła także Amy. Amy, której nie mogła ocalić, jak nie mogła ocalić samej siebie. Amy zatrzymaną w czasie i bezimienną, błąkającą się bez końca w zapomnianym świecie pozbawionym światła, samotną i niemą, powtarzającą bez końca: „Czym jestem, czym jestem, czym jestem?”.
7 Carter znalazł się w jakimś chłodnym miejscu. Od razu to poczuł. Wyprowadzili go z samolotu. Nigdy w życiu nie leciał samolotem i nie miałby nic przeciwko miejscu przy oknie, lecz umieścili go z tyłu, między plecakami, przykuwając nadgarstek do rury i przydzielając obstawę dwóch żołnierzy. Kiedy stanął na stopniach prowadzących na pas startowy, chłodne powietrze wtargnęło do jego płuc jak nóż. Carter już wcześniej odczuwał chłód, bo w styczniu nie można spać pod autostradą w Houston i nie wiedzieć, czym jest zimno, lecz ten chłód wydawał się inny, tak suchy, że czuł, jak pierzchną mu wargi. Uszy też mu zmarzły. Było późno, nie wiedział dokładnie jak późno, lecz pas startowy był oświetlony niczym więzienny wybieg. Stojąc na szczycie schodków, Carter dostrzegł kilkanaście samolotów, dużych i opasłych, z ogromnymi tylnymi wrotami opuszczonymi jak dziecięca piżama. Zauważył wózki widłowe poruszające się po pasie w jedną i drugą stronę, załadowujące palety oplecione siatką maskującą. Może chcą z niego zrobić żołnierza? Może na to wymienił swoje życie? Zapamiętał jego nazwisko. Wolgast. To zabawne, że mu zaufał. Carter nie ufał nikomu od bardzo, bardzo dawna, a jednak w Wolgaście było coś, co kazało mu wierzyć. Chociaż ręce i nogi Cartera były skute kajdankami, ochoczo schodził po stopniach, pilnując, aby nie stracić równowagi, z jednym żołnierzem z przodu, a drugim z
tyłu. O ile pamiętał, żaden nie zamienił z nim ani słowa, nie rozmawiali nawet między sobą. Na więzienny kombinezon narzucili mu parkę, lecz nie mogli jej zapiąć z powodu kajdanek, więc wiatr bez trudu przedostawał się do środka. Poprowadzili przez pas startowy do jasno oświetlonego hangaru, gdzie czekała pracująca na wolnych obrotach furgonetka. Kiedy się do niej zbliżyli, ktoś otworzył drzwi. Jeden z żołnierzy szturchnął go lufą karabinu. - Do środka! Carter zrobił, co mu kazali. Usłyszał warkot silnika i trzaśnięcie zamykanych drzwi. Przynajmniej siedzenia są wygodne, nie tak jak twarda ławka w samolocie. Jedynym źródłem światła była mała żarówka na suficie. Usłyszał dwa puknięcia w drzwi i furgonetka ruszyła. Drzemał w samolocie, więc nie czuł się na tyle zmęczony, by zasnąć. Ponieważ w aucie nie było okien i nie mógł odgadnąć pory dnia, stracił poczucie odległości i kierunku. Z drugiej strony nauczył się tkwić nieruchomo całymi miesiącami, więc bez trudu poradził sobie z kilkoma godzinami. Pozwolił, aby jego umysł pogrążył się w pustce. Po długim czasie poczuł, że samochód staje. Zza ściany oddzielającej go od kabiny kierowcy doleciały stłumione głosy, lecz Carter nie wiedział, o co chodzi. Furgonetka ruszyła i znów się zatrzymała. Kiedy otwarto drzwi, zobaczył dwóch żołnierzy przestępujących z nogi na nogę na mrozie. Dwóch białych chłoptasiów w parkach narzuconych na polowe mundury.
Za żołnierzami dostrzegł w ciemności rzęsiście oświetloną oazę McDonald’s. Usłyszał szum ulicznego ruchu i wykombinował, że muszą być na jakiejś autostradzie. Nogi i ręce zesztywniały mu od siedzenia. - Masz! - Jeden ze strażników rzucił mu torbę. Zauważył, że drugi połyka ostatni kęs kanapki. - Śniadanie. Zajrzał do środka. Egg McMuffin, placki ziemniaczane z cebulką i plastikowy kubek z sokiem. Od zimna gardło wyschło mu na wiór. Żałował, że nie dali mu więcej soku lub choćby zwykłej wody. Wypił szybko. Sok był tak słodki, że po zębach przeszły mu ciarki. - Dzięki. Żołnierz ziewnął, zasłaniając usta. Carter był ciekaw, dlaczego są tacy mili. Wydawali się inni niż Szczypawa i cała reszta. Mieli broń krótką, lecz nie robili z tego powodu ceregieli. - Czeka nas jeszcze kilka godzin jazdy - powiedział strażnik, gdy Carter skończył jeść. - Chcesz się załatwić? Carter nie sikał od czasu, gdy wysiadł z samolotu, lecz był tak odwodniony, że nie miał pewności, czy tego potrzebuje. Zawsze tak miał, potrafił się powstrzymywać od sikania całymi godzinami. Z drugiej strony myśl o barze McDonald’s, o siedzących w środku ludziach, zapachu jedzenia i jasnych światłach sprawiła, że postanowił go zobaczyć. - Chyba tak. Żołnierz wspiął się do środka, waląc ciężkimi buciorami o metalową podłogę.
Uklęknął w ciasnym wnętrzu, wyjął z woreczka przy pasie błyszczący kluczyk i otworzył kajdanki. Anthony przyjrzał się jego twarzy. Chłopak miał rude włosy i nie więcej niż dwadzieścia parę lat. - Tylko bez żadnych numerów, zrozumiałeś? - powiedział do Cartera. - Właściwie nie powinniśmy tego robić. - Zrozumiałem, psze pana. - Zapnij kurtkę. Zimno jak cholera. Poprowadzili go przez parking, między sobą, lecz go nie dotykali. Carter nie pamiętał, kiedy ostatnio dokądś szedł, nie czując na ramieniu czyjejś ręki. Większość tablic rejestracyjnych miała litery Kolorado. Powietrze było czyste, pachniało sosnowym dezodorantem, czuć było obecność gór. Wysokie hałdy śniegu na skraju parkingu pokrywał lód. Carter widział śnieg tylko dwa razy w życiu. Żołnierze zapukali do drzwi łazienki, a gdy nikt nie odpowiedział, wprowadzili Cartera do środka. Jeden patrzył, co robi, a drugi obserwował drzwi. W środku były dwa pisuary. Carter stanął przy jednym, żołnierz przy drugim. - Trzymaj ręce na widoku - powiedział i wybuchnął śmiechem. - Żartowałem. Kiedy skończył, podszedł do umywalki. Bary McDonald’s, które Carter zapamiętał z Houston, były brudne, szczególnie ubikacje. Kiedy żył na ulicy, korzystał z jednego w Montrose, żeby się czasem umyć, ale menedżer go przyłapał i przepędził. Ta łazienka była ładna i czysta, z mydłem o kwiatowym zapachu i małą roślinką
doniczkową stojącą obok umywalki. Powoli mył ręce, pozwalając, by ciepła woda swobodnie spływała po skórze. - Mają teraz kwiaty w McDonaldzie? - zapytał żołnierza. Ten spojrzał na niego zdumiony i się roześmiał. - Długo siedziałeś? Carter nie wiedział, co w tym zabawnego. - Prawie całe życie. Kiedy wyszli, okazało się, że drugi żołnierz stoi w kolejce, więc poczekali razem z nim. Carter rozejrzał się po sali. Kilku samotnych mężczyzn, jedna lub dwie rodziny, kobieta z nastolatkiem grającym w jakąś grę wideo. Sami biali. Kiedy dotarli do lady, żołnierz zamówił kawę. - Chcesz coś jeszcze? - zapytał Cartera. Carter pomyślał przez chwilę. - Mają tu mrożoną herbatę? - Macie mrożoną herbatę? - spytał żołnierz dziewczynę, która ich obsługiwała. Wzruszyła ramionami, głośno żując gumę. - Jest tylko gorąca. Żołnierz spojrzał na Cartera, lecz ten pokręcił głową. - Tylko kawę. Żołnierze nazywali się Paulson i Davies. Przedstawili się po powrocie do furgonetki. Jeden pochodził z Connecticut, drugi z Nowego Meksyku. Carterowi wszystko się pomieszało, lecz uznał, że to bez różnicy, bo nie był w żadnym z tych miejsc. W
każdym razie Davies to ten rudy. Przez resztę drogi małe okienko oddzielające część dla pasażerów od kierowcy było otwarte, zdjęli mu też kajdanki. Carter domyślał się, że są w Kolorado, lecz zawsze, gdy dojeżdżali do znaku, kazali mu zasłaniać oczy, śmiejąc się, jakby to był świetny żart. Po pewnym czasie skręcili z autostrady międzystanowej w wiejską drogę wijącą się między górami. Carter siedział z przodu, więc widział okolicę, którą jechali. Po obu stronach drogi wznosiły się wysokie hałdy śniegu, nie mijali żadnych miast. Czasami pojawiały się światła samochodu nadjeżdżającego z przeciwka, który ochlapywał ich śnieżną breją. Carter nie był jeszcze w miejscu, gdzie byłoby tak mało ludzi. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał kilka minut po szóstej. - Zimno tutaj - powiedział. Paulson prowadził, a Davies czytał jakiś komiks. - Racja - odrzekł Paulson. - Zimniej niż za gorsetem Beth Pope. - Kim jest Beth Pope? Paulson wzruszył ramionami, nie odrywając oczu od drogi. - Dziewczyna z ogólniaka. Miała, jak to się nazywa... skoliozę. Carter nie miał pojęcia, co to takiego, lecz Paulson i Davies uznali, że to zabawne. Carter pomyślał, że jeśli robota, którą Wolgast dla niego przygotował, oznacza przebywanie z tymi dwoma, wykona ją z radością.
Davies podał mu kilka komiksów leżących na kupce, League of Vengeance i XMena. Było zbyt ciemno, by odczytać słowa, lecz Carterowi wystarczyło oglądanie obrazków, które i tak opowiadały jakąś historię. Ten Wolverine był pieprzonym gnojkiem. Carter zawsze go lubił, choć z drugiej strony faceta żałował. Noszenie takiej ilości metalu w kościach nie mogło być zabawne, poza tym ktoś, na kim mu zależało, zawsze umierał lub zostawał zabity. Po godzinie Paulson zjechał na pobocze. - Przykro mi, koleś - powiedział do Cartera. - Musimy cię skuć. - W porzo. - Carter pokiwał głową. - Dziękuję, że pozwoliliście mi trochę odetchnąć. Davies wysiadł z samochodu i otworzył drzwi. Carter poczuł uderzenie zimnego powietrza. Davies założył mu kajdanki i schował klucz. - Wygodnie ci? Carter skinął głową. - Daleko jeszcze? - Nie. Ruszyli dalej. Carter czuł, że jadą pod górę. Nie widział nieba, lecz zgadywał, że wkrótce nadejdzie świt. Kiedy zwolnili, aby przejechać przez długi most, podmuch wiatru zachwiał samochodem. Gdy dotarli na drugą stronę, Paulson spojrzał na niego we wstecznym lusterku. - Wiesz, nie jesteś taki jak inni - powiedział. - Co zrobiłeś? Wybacz, że pytam.
- Jacy inni? - No wiesz, inni faceci, jak ty. Skazańcy. - Popatrzył na Daviesa. - Pamiętasz Babcocka? - Pokręcił głową i zaśmiał się. - Jezu, co za robota! - Znów spojrzał na Cartera. - Babcock nie był taki jak ty. Od razu widać różnicę. - Nie jestem stuknięty. Sędzia powiedział, że nic mi nie jest. - Zabiłeś kogoś, prawda? W przeciwnym razie by cię nie wzięli. Carter nie wiedział, czy gadanie o tym, co się stało, jest częścią umowy. - Powiedzieli, że ją zabiłem, ale nie chciałem tego zrobić. - Kim była? Twoją żoną? Dziewczyną? Kimś w tym rodzaju? - Paulson w dalszym ciągu uśmiechał się do niego w lusterku. Jego oczy błyszczały z ciekawości. - Nie. - Carter przełknął ślinę. - Kosiłem u niej trawniki. Paulson zaśmiał się i zerknął na Daviesa. - Posłuchaj tylko, kosił u niej trawniki. - Spojrzał na Cartera. - Taki mały gość jak ty? Jak to zrobiłeś? Carter nie wiedział, co odpowiedzieć. Ogarnęły go złe przeczucia. Może są dla niego mili, bo chcą go oszukać? - Daj spokój, Anthony. Poczęstowaliśmy cię muffmem, nie? Zaprowadziliśmy do ubikacji. Możesz nam powiedzieć. - Zamknij się, do licha! - przerwał mu Davies. - Zamknij się! Prawie jesteśmy na miejscu, o co ci chodzi? - Właśnie. - Paulson głośno wciągnął powietrze.
Chcę wiedzieć, co facet zrobił. Wszyscy oni mają coś na sumieniu. Daj spokój, Anthony, opowiedz nam swoją historię. Zgwałciłeś ją wcześniej? Co się stało? Carter poczerwieniał ze wstydu. - Nigdy bym tego nie zrobił - wykrztusił. Davies odwrócił się w jego stronę. - Nie słuchaj tego palanta. Nie musisz mu odpowiadać. - Daj spokój, facet jest upośledzony umysłowo, nie widzisz? Założę się, że tak było, prawda? Przeleciałeś tę miłą białą kobietę, u której pracowałeś, prawda, Anthony? Carter poczuł, że powietrze klei mu się do gardła. - Ja nie... powiedziałem... nie chcę o tym gadać. - Wiesz, co z tobą zrobią? - zapytał Paulson. - Myślałeś, że to darmowa przejażdżka? - Niech cię szlag! Zamknij gębę - syknął Davies. Richards skopie nam tyłki, jeśli się dowie. - Pieprzyć go! - Ten człowiek... powiedział, że dostanę robotę wykrztusił Anthony. - Powiedział, że to ważna sprawa. Że jestem... wyjątkowy. - Wyjątkowy! - zarżał Paulson. - Dobra! Jesteś wyjątkowy! Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Carter spoglądał na drzwi furgonetki, czując zawroty głowy i bulgotanie w żołądku. Żałował, że zjadł mufFina. Zaczął płakać. Nie pamiętał, kiedy ostatnio to robił. O ile dobrze pamiętał, nikt nie twierdził, że ją zgwałcił.
Pytali o dziewczynkę, lecz zawsze zaprzeczał. Na Boga, to prawda, przecież przysiągł. Miała nie więcej niż pięć lat. Chciał jej tylko pokazać małą żabkę, którą znalazł w trawie. Sądził, że jej się spodoba. Mała żabka, jak ona. Chciał być miły. Kiedy był małym chłopcem, nikt nie był dla niego miły. „Chodź, kochanie, coś ci pokażę. Pokażę ci małe stworzonko, takie jak ty”. W Terrell przynajmniej wiedział, gdzie jest, wiedział, co go czeka. Nikt mu nie mówił, że zgwałcił panią Wood. Wtedy na podwórku po prostu oszalała, zaczęła wrzeszczeć i okładać go pięściami. Krzyczała, żeby mała uciekła. To nie jego wina, że wpadła do basenu. Przecież chciał ją tylko uciszyć, powiedzieć, że nic się nie stało. Chciał odejść i nigdy nie wrócić, jeśli tego sobie życzyła. Nie miałby o to żalu, tak jak nie miał żalu o całą resztę. A później zjawił się Wolgast i powiedział mu, że nie musi iść pod igłę. Wtedy myśli Cartera poszybowały w inną stronę i tylko spójrzcie, gdzie się znalazł. To nie ma najmniejszego sensu. Chciało mu się rzygać od tego wszystkiego. Kiedy podniósł głowę, spostrzegł, że Paulson się do niego uśmiecha. - Łuuu! - Uderzył rękami w kierownicę i wybuchnął śmiechem, jakby przed chwilą powiedział najlepszy kawał w życiu. Po czym zatrzasnął okienko. Wolgast i Doyle jechali labiryntem ulic podmiejskich dzielnic w południowej części Memphis. Od początku wszystko poszło źle. Wolgast nie miał pojęcia, co wydarzyło się w zoo, ale wszyscy dostali szału. Później ta
stara zakonnica, siostra Amette, rzuciła się na Lacey, żeby odebrać jej małą. Dziewczynkę. Amy, nazwisko nieznane. Nie mogła mieć więcej niż sześć lat. Wolgast był gotów zrezygnować, lecz wtedy Lacey wypuściła małą, a starsza podała ją Doyle’owi, który zaniósł ją do samochodu, zanim Wolgast zdążył coś powiedzieć. Nie pozostawało nic innego, jak czym prędzej odjechać, zanim pojawią się miejscowe gliny i zaczną zadawać pytania. Nie wiedział, ilu było świadków, wszystko rozegrało się zbyt szybko. Musi pozbyć się samochodu, zadzwonić do Sykesa i wydostać ich z Tennessee. Dokładnie w takiej kolejności, i to szybko. Amy leżała na tylnym siedzeniu, odwrócona do nich plecami, tuląc pluszowego królika, którego wyciągnęła z plecaka. Dobry Jezu, co myśmy najlepszego zrobili? Sześcioletnia dziewczynka?! Wolgast zajechał na stację benzynową w ponurej okolicy z blokami i pasażami handlowymi. Wyłączył silnik i spojrzał na Doyle’a. Od wydarzeń w zoo żaden nie odezwał się ani słowem. - Co się z tobą dzieje? - Posłuchaj, Brad... - Oszalałeś? Spójrz na nią. To dziecko. - Nie wiem, jak to się stało. - Doyle pokręcił głową. - To jakiś obłęd. W porządku, schrzaniłem sprawę. Przyznaję się. Co miałem robić? Wolgast odetchnął głęboko, próbując się uspokoić.
- Poczekaj, aż wrócę. Wysiadł z samochodu i wprowadził bezpieczny numer Sykesa. - Mamy problem. - Macie ją? - Tak. Słuchaj, to dziecko. Niech to szlag! - Wiem, że jesteś wściekły... - Masz cholerną rację, jestem wściekły. Było pięćdziesięciu świadków, zaczynając od zakonnic. Chyba ją zostawię na najbliższym posterunku policji... Sykes milczał przez chwilę. - Spróbujcie się skoncentrować. Najważniejsze, żebyście wyjechali z tego stanu. Później coś wykombinujemy. - Nie będzie żadnego „później”. Nie godziłem się na to. - Słyszę, że jesteś poruszony. Masz prawo. Gdzie jesteście? - Na stacji benzynowej, w południowej części Memphis. - Z małą wszystko w porządku? - Fizycznie tak. - Nie zróbcie niczego głupiego. - Grozisz mi? - Kiedy Wolgast wypowiedział te słowa, z lodowatą jasnością zrozumiał, w jakim znalazł się położeniu. Okazja do wycofania się minęła bezpowrotnie w zoo. Teraz są uciekinierami. - Nie muszę - odparł Sykes. - Czekaj na telefon. Wolgast się rozłączył i wszedł do pawilonu. Ekspe-
dient, zadbany Hindus w turbanie, siedział za kuloodporną szybą, oglądając nabożeństwo w telewizji. Dziewczynka jest pewnie głodna. Wolgast kupił ciasteczka z fistaszkami, kilka kartoników mleka o smaku czekoladowym i podszedł do kasy. Kiedy podniósł głowę i zobaczył kamery, zadzwoniła komórka, którą miał przy pasku. Szybko zapłacił i wyszedł. - Mogę wam załatwić samochód w Little Rock powiedział Sykes. - Ktoś z rejonu po was przyjedzie, jeśli podasz mi adres. Little Rock jest przynajmniej dwie godziny drogi stąd. Za daleko. Dwaj mężczyźni w garniturach, mała dziewczynka i czarny sedan. Sprawa nie może być bardziej oczywista. Zakonnice pewnie zapamiętały numer rejestracyjny. Nie ominą skanera na moście. Jeśli uznają, że dziewczynka została porwana, ogłoszą Amber Alert14. Wolgast się rozejrzał. Po drugiej stronie ulicy dostrzegł komis samochodowy z kolorowymi chorągiewkami powiewającymi nad placem. Większość aut była rupieciami, starymi pożeraczami benzyny, na których utrzymanie nikt nie mógł sobie pozwolić. Przodem do ulicy stał stary Chevrolet tahoe, który miał przynajmniej dziesięć lat. Na przedniej szybie napisano za pomocą szablonu „Korzystne finansowanie”. Wyjaśnił Sykesowi, co zamierza zrobić. W samo14 Amber Alert - alarm ogłaszany w przypadku podejrzenia, że doszło do uprowadzenia dziecka; od imienia Amber Hagerman, dziewięcioletniej dziewczynki porwanej i zamordowanej w Arlington w Teksasie w 1996 roku.
chodzie dał Doyle’owi mleko i ciastka dla Amy, a następnie przebiegł na drugą stronę. Kiedy podszedł do tahoe, z przyczepy kempingowej wynurzył olbrzym w grubych okularach i włosach zaczesanych „na pożyczkę”. - Prawdziwa ślicznotka, co? Udało mu się zbić cenę do sześciu patyków, prawie całej gotówki, jaka mu została. Sykes będzie musiał załatwić im pieniądze. Na szczęście jest sobota, więc dokumenty wozu znajdą się w komputerach DMV15 dopiero w poniedziałek rano. Wtedy dawno już ich tu nie będzie. Doyle jechał za nim do osiedla jakąś milę dalej. Zaparkował wóz z dala od drogi i przeniósł Amy do tahoe. Nie było to idealne rozwiązanie, lecz jeśli Sykes załatwi kogoś, kto sprzątnie samochód do końca dnia, zatrą za sobą wszystkie ślady. Wnętrze chevroleta pachniało cytrynowym odświeżaczem powietrza, lecz poza tym wóz był czysty i wygodny, a przebieg też nie najgorszy, nieco ponad dziewięćdziesiąt tysięcy mil. - Ile masz gotówki? - spytał Wolgast Doyle’a. Policzyli pieniądze. Zostało im niewiele ponad trzysta dolarów. Napełnienie baku będzie kosztowało przynajmniej dwieście, lecz dotrą na nim do zachodniego Arkansas, może nawet do Oklahomy. Tam będą się mogli spotkać z kimś, kto dostarczy im gotówkę i nowy wóz. Wrócili na teren Missisipi i skręcili na zachód, w kierunku rzeki. Dzień był pogodny, po niebie żeglowało 15 DMV - Department of Motor Vehicles, amerykański odpowiednik Wydziału Ruchu Drogowego.
kilka obłoków. Amy leżała na tylnym siedzeniu nieruchoma jak kamień. Nie tknęła jedzenia. Wolgastowi robiło się niedobrze od tego wszystkiego - tahoe przypominał miejsce zbrodni na kółkach. Musząjak najszybciej wyjechać poza granice stanu. Nie zastanawiał się nad tym, co będzie później. - Myślisz, że jesteśmy bezpieczni? - spytał Doyle. Wolgast patrzył przed siebie. - Wkrótce się okaże. Brama była otwarta, na posterunku nie zauważył ludzi. Bez trudu przejechali nad szeroką wstęgą mętnej rzeki nabrzmiałej wiosennymi deszczami. W dole długa linia barek sunęła na północ, stawiając czoło spienionemu nurtowi. Wiedzieli, że skaner odnotuje numer wozu, lecz ten nadal był zarejestrowany na nazwisko dealera. Trzeba będzie wielu dni, aby to wykryć, obejrzeć zapis wideo, a następnie połączyć ich z dziewczynką i samochodem. Po drugiej stronie droga opadała ku zachodnim obszarom zalewowym, wezbranym od wilgoci. Wolgast starannie zaplanował trasę. Do większego miasta dotrą dopiero niedaleko Little Rock. Ustawił tempomat na prędkość maksymalną - pięćdziesiąt pięć mil - i znów skręcił na północ, zastanawiając się, skąd Sykes wiedział, co zrobi. Kiedy furgonetka z Anthonym Carterem dotarła do bazy, Richards spał w gabinecie z głową na biurku. Obudził go telefon. Dzwonili z posterunku przy bramie, mówiąc, że Paulson i Davies czekają na zewnątrz.
Przetarł oczy, próbując zebrać myśli. - Przywieźcie go tu. Zdecydował, że nie obudzi Sykesa. Wstał, przeciągnął się i wezwał kogoś z personelu medycznego oraz ochrony Włożył marynarkę i zszedł na parter. Strefa załadunku znajdowała się w tylnej części budynku, po południowej stronie, zwrócona w stronę lasu i koryta rzeki. Budynek był początkowo jakimś instytutem, ustronnym ośrodkiem dla dyrektorów i urzędników państwowych. Richards nie znał dokładnie jego historii. Kiedy przejęły go Siły Specjalne, był zamknięty od dziesięciu lat. Cole kazał go rozebrać po kawałku, aby pogłębić fundamenty i zbudować niższe poziomy, w których znajdował się reaktor zasilający bazę. Później dokładnie odtworzono budynek, by wyglądał tak jak kiedyś. Richards wyszedł na dwór, czując, jak ogarnia go mrok i chłód. Nad betonową rampą umieszczono szeroki dach osłaniający przed śniegiem i oddzielający od reszty bazy. Spojrzał na zegarek. Siódma dwanaście. Anthony Carter jest już pewnie psychicznym wrakiem. Pozostali mieli czas na przystosowanie się do nowych warunków, lecz Carter został zabrany wprost z celi śmierci i dotarł na miejsce w ciągu niecałego dnia. Pewnie w głowie mu szumi jak w suszarce. Najważniejsze, żeby w ciągu dwóch kolejnych godzin był spokojny. Przestrzeń rozświetliły reflektory nadjeżdżającej furgonetki. Richards zszedł po schodach, gdy dwaj żołnierze z bronią ruszyli ku niemu po śniegu. Powiedział im,
żeby się nie zbliżali i nie wyjmowali broni z kabury. Zapoznał się z aktami Cartera i doszedł do wniosku, że facet nie jest niebezpieczny. Właściwie jest potulny jak baranek. Paulson wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Wprowadził hasło do zamka cyfrowego na zasuwanych drzwiach i wolno je otworzył. Carter siedział z pochyloną głową choć Richards zauważył, że ma otwarte oczy. Skute ręce spoczywały na kolanach. U jego stóp Richards spostrzegł zwiniętą torebkę z McDonalda. Przynajmniej go nakarmili. Okienko między kabiną kierowcy i częścią dla pasażerów było zasunięte. - Anthony Carter? Brak odpowiedzi. Richards ponownie wywołał jego nazwisko. Nic, facet ani drgnął. Carter sprawiał wrażenie, jakby wpadł w katatonię. Richards podszedł do drzwi i wziął Paulsona na bok. - Gadaj, co się stało? Paulson wzruszył teatralnie ramionami. Dlaczego ja? - Nie wiem. Facet dostał bzika czy co? - Nie chrzań, synku. - Richards spojrzał na drugiego z żołnierzy, tego rudzielca, Daviesa. Chłopak trzymał w ręku kilka komiksów. Na rany Boga, komiksy! Richards po raz nie wiem który pomyślał, że to dzieciaki. - Co z wami, żołnierzu? - spytał Daviesa. - Słucham, proszę pana? - Nie udawaj idioty. Masz coś na swoje usprawie-
dliwienie? Davies rzucił okiem na Paulsona, po czym znów spojrzał na Richardsa. - Nie, proszę pana. Richards pomyślał, że zajmie się nimi później, i podszedł do furgonetki. Carter nie poruszył ani jednym mięśniem. Richards zauważył, że cieknie mu z nosa, a policzki są mokre od łez. - Anthony, nazywam się Richards. Jestem szefem ochrony bazy. Ci dwaj nie będą ci więcej dokuczali, rozumiesz? - Nic nie zrobiliśmy - powiedział błagalnie Paulson. - Tylko żartowałem. Nie znasz się na żartach, Anthony? Richards rzucił im surowe spojrzenie. - Czy cichutki głosik w głowie nie podpowiada ci, żebyś się zamknął? Powinieneś go natychmiast posłuchać. - Nie widzi pan? - jęknął Paulson. - Facet jest stuknięty. Od razu to widać. Richards poczuł, że jego cierpliwość się kończy, że wycieka z niego jak ostatnie krople wody z dziurawego wiadra. Do diabła z nimi. Bez słowa wyciągnął pistolet zatknięty na plecach za pasek od spodni, długiego springfielda czterdziestkępiątkę, którego nosił głównie na pokaz. Ogromnego, przezabawnego gnata, mimo dużych rozmiarów wygodnie leżącego w dłoni. O brzasku tytanowy kadłub broni lśnił groźną mechaniczną skutecznością. Jednym ruchem odbezpieczył broń, wprowadzając nabój do komory, a drugą złapał Paulsona za pasek, przyciągając go do siebie. W następnej chwili przystawił lufę
do miękkiej skóry pod brodą. - Nie rozumiesz, że zastrzeliłbym cię na miejscu, żeby zobaczyć uśmiech na jego twarzy? - wyszeptał. Paulson zesztywniał. Próbował spojrzeć na Daviesa lub ochroniarzy, ale odwrócił głowę w złą stronę. - O co, kurwa, chodzi? - wykrztusił. Głośno przełknął ślinę, czując, jak grdyka ociera się o lufę pistoletu. Jestem spokojny, jestem spokojny... - Anthony - powiedział Richards do Cartera, wciąż patrząc na Paulsona - pora na ciebie, przyjacielu. Powiedz mi, czy facet jest spoko? Mężczyzna w furgonetce długo nie odpowiadał. W końcu wyszeptał: - W porzo. Facet jest w porzo. - Jesteś pewny? Bo jak nie, to chcę, żebyś mi to powiedział. W tej sprawie masz ostatnie słowo. Kolejna pauza. - Jest spoko. - Słyszałeś? - Richards puścił pasek Paulsona i cofnął broń. - Facet powiedział, że jesteś spoko. Paulson wyglądał tak, jakby chciał zawołać mamusię. Ochroniarze na rampie zarechotali. - Klucze - warknął Richards. Paulson sięgnął do pasa i podał mu je drżącą ręką. Jego oddech pachniał tak, jakby za chwilę miał zwymiotować. - Spadaj - rzucił Richards i spojrzał na Daviesa, który nadal trzymał w ręku komiksy. - Ty też, chłopcze. Spadajcie stąd obaj.
Podreptali po śniegu. Od czasu gdy furgonetka stanęła na podjeździe, słońce wychynęło zza gór, wypełniając powietrze bladym światłem. Richards podszedł do auta i zdjął Carterowi kajdanki. - Nic ci nie jest? Czy ci chłopcy cię skrzywdzili? Carter otarł mokrą twarz. - Nie chcieli. - Spuścił nogi i sztywno zeskoczył na ziemię. Zamrugał szybko i rozejrzał się. - Poszli sobie? Richards skinął głową. - Co to za miejsce? - Dobre pytanie. Wszystko w swoim czasie. Jesteś głodny, Anthony? - Dali mi jeść. W McDonaldzie. - Spojrzał na ochroniarzy stojących na rampie. Richards nie wyczytał niczego z jego oczu. - Co to za jedni? - Przyszli tu specjalnie dla ciebie. Jesteś honorowym gościem, Anthony. Carter spojrzał na Richardsa spod zmrużonych powiek. - Naprawdę by go pan zastrzelił? Coś w Carterze przypominało mu Sykesa, Sykesa stojącego w swoim gabinecie z wyrazem zagubienia na twarzy. Pytającego, czy są przyjaciółmi. - A jak ci się wydaje? Myślisz, że bym to zrobił? - Nie wiem. - Między nami mówiąc, nie. Nie zrobiłbym tego. Nabrałem go. - Też tak sobie pomyślałem. - Po twarzy Cartera
przemknął uśmiech. - Pomyślałem, że to zabawne, co mu pan zrobił. - Pokręcił głową, śmiejąc się nieśmiało. Później znów się rozejrzał. - Co teraz? - Wejdziemy do środka. W środku jest ciepło. 8 Kiedy zapadła noc, byli pięćdziesiąt mil od Oklahoma City, mknąc na zachód prerią w kierunku ściany wiosennych błyskawic, wyrastających na horyzoncie jak kępa kwiatów na filmie pokazywanym w przyspieszonym tempie. Doyle zasnął szybko, z głową między zagłówkiem i szybą. Wolgast zazdrościł mu zdolności pogrążania się w zapomnieniu. Mógł zgasić światła jak dziesięciolatek i zasnąć dosłownie wszędzie. Wolgast był o wiele bardziej zmęczony. Wiedział, że powinni zjechać na pobocze i się zamienić. Że powinien choć na chwilę zamknąć oczy. Ż drugiej strony prowadził całą drogę z Memphis, a to, że czuł kierownicę w dłoniach, było jedną rzeczą, która dawała mu świadomość, że ciągle ma jeszcze w rękawie jakieś karty. Z Sykesem skontaktował się tylko raz, na parkingu dla ciężarówek za Little Rock, gdzie agent operacyjny przekazał im kopertę z forsą - trzy tysiące dolarów w dwudziestkach i pięćdziesiątkach - i nowy samochód, nieoznakowanego sedana FBI. Jednak Wolgast tak polubił tahoe, że postanowił go zatrzymać. Polubił jego wielki, mocny, ośmiolitrowy silnik, wygodne prowadzenie i miękkie zawieszenie. Od lat nie jeździł czymś takim i żal mu było oddawać wóz na złom, więc gdy tamten zaproponował mu kluczyki do sedana, władczo machnął ręką, nie zastanawia-
jąc się ani chwili. - Mówili coś o nas? - spytał agenta o twarzy różowej jak plaster szynki. Tamten zmarszczył czoło wyraźnie zakłopotany. - Nic nie słyszałem. Wolgast zastanowił się nad jego odpowiedzią. - Dobra - rzekł w końcu. - Lepiej niech tak zostanie. Agent zaprowadził go do bagażnika sedana. W środku był czarny nylonowy worek, o który Wolgast nie prosił, choć go oczekiwał. - Zatrzymaj go - powiedział. - Jesteś pewny? Miałem wam go dać. Wolgast rzucił okiem na tahoe zaparkowanego na skraju parkingu między dwoma drzemiącymi ciągnikami z naczepami. Przez tylne okno widział Doyle’a, lecz nie zauważył dziewczynki, która leżała na tylnym siedzeniu. Chciał już wyruszyć w drogę. Tkwienie bez ruchu nie wchodziło w grę. Jeśli chodzi o worek, może będzie go potrzebował, a może nie, lecz decyzja jego pozostawienia wydawała się słuszna. - Powiedz przełożonym, co chcesz. Przydałyby się książeczki do kolorowania. - Przepraszam, co? - zdziwił się agent. Wolgast może by się zaśmiał, gdyby był w nastroju do żartów. Położył rękę na klapie bagażnika i zamknął go. - Nieważne. W worku jest pewnie broń i amunicja, i może kilka kamizelek kuloodpornych. Pewnie też jedna dla dziew-
czynki. W Ohio, od czasu strzelaniny w Minneapolis, działa firma produkująca kamizelki kuloodporne dla dzieci. Wolgast oglądał o tym materiał w Today. Produkują nawet śpioszki dla niemowląt z zylonu. Co za świat, pomyślał. Teraz, gdy Little Rock było już oddalone o sześć godzin jazdy, cieszył się, że nie zabrał worka. Co się stało, to się nie odstanie. Jakaś cząstka Wolgasta chciała, żeby zostali zatrzymani. Za Little Rock przyspieszył od osiemdziesięciu mil, prawie nieświadomy, co robi. Chciał sprowokować jakiegoś miejscowego gliniarza lub patrol drogówki przyczajony za billboardem, żeby to wszystko przerwać. Doyle kazał mu zwolnić. „Szefie, nie powinieneś zdjąć ciut nogi z gazu?”. Wtedy znowu zaczął trzeźwo myśleć. Właściwie miał tę scenę przed oczami: błysk świateł radiowozu i przenikliwe wycie syreny. Zjazd na pobocze i położenie rąk na kierownicy. Spojrzenie we wsteczne lusterko na funkcjonariusza dyktującego numery rejestracyjne przez radio. Dwóch dorosłych mężczyzn i dziecko w wozie z tymczasowymi tablicami Tennessee. Skojarzenie faktów nie zajęłoby im dużo czasu, powiązanie ich z zakonnicą i zoo. Za każdym razem, gdy wyobrażał sobie tę scenę, nie potrafił sięgnąć poza chwilę, w której funkcjonariusz trzyma mikrofon, drugą rękę opierając na kolbie pistoletu. Co zrobiłby Sykes? Czy powiedziałby, że nigdy o nich nie słyszał? Nie, on i Doyle poszliby do niszczarki, jak Anthony Carter. Nie miał pojęcia, co by się stało z dziewczynką. Opuścili granice Oklahoma City i ruszyli na pół-
noc, unikając punktu kontrolnego na międzystanowej czterdziestce, przejeżdżając 1-35 i skręcając w asfaltową wiejską drogę z dala od kamer. Tahoe nie miał GPSu, lecz Wolgast zabrał przenośnie urządzenie. Jedną ręką prowadził, a drugą zręcznie manipulował przyciskami, śledząc drogę. Jechali mozaiką hrabstw i dróg stanowych, czasem żwirowych, a nawet ziemnych, posuwając się coraz dalej na północny zachód. Teraz od granicy ze stanem Kolorado dzieliło ich zaledwie kilka małych miasteczek - w rodzaju Virgil, Ricochet i Buckrack - na wpół porzuconych oaz pośród morza wysokich traw prerii, w których było zaledwie kilka małych sklepów, kościoły, elewator zbożowy, a między nimi długie mile otwartej przestrzeni. Nazywano ten rejon krajem oglądanym z okien samolotu, co Wolgastowi kojarzyło się z wiecznością. W takim miejscu można łatwo zniknąć, żyć tak, że żywa dusza tego nie zauważy. Pomyślał, że może tu wróci, kiedy to wszystko się skończy. Że może będzie potrzebował takiego miejsca jak to. Amy leżała na tylnym siedzeniu tak cicho, że można było zapomnieć ojej obecności i o tym, iż wszystko, co się z nią łączy, jest niewłaściwe. Sześcioletnia dziewczynka! Niech cię szlag, Sykes, pomyślał. Do diabła z Agencją, do diabła z Doyle’em, do diabła z nim samym, bo bierze w tym udział! Dziewczynka leżąca na szerokim siedzeniu z włosami na policzku wyglądała, jakby spała, lecz Wolgast miał wątpliwości: udaje i obserwuje go jak kot. To, co spotkało wcześniej Amy, nauczyło ją czekać. Kiedy Wolgast pytał, czy chce się zatrzymać na siusiu lub coś zjeść - bo
nie tknęła ciasteczek i mleka, które do tej pory było już ciepłe i zepsute - na dźwięk swojego imienia z kocią szybkością unosiła powieki, aby na ułamek sekundy utkwić w nim przeszywający wzrok, przypominający sople lodu długie na trzy stopy. Po chwili je zamykała. Nie słyszał jej głosu od czasu zdarzenia w zoo ponad dwie godziny temu. Lacey. Tak miała na imię zakonnica. Ta, która trzymała Amy tak rozpaczliwie, jak samą śmierć. Kiedy Wolgast myślał o makabrycznym przeciąganiu ludzkiej liny na parkingu, o wrzaskach i krzykach, brzuch skręcał mu się z bólu. Cześć, Lilo. Zgadnij, co się stało? Dzisiaj porwałem dziecko. Teraz każde z nas będzie miało swoje. Co ty na to? Doyle podniósł głowę. Wyprostował się i przetarł oczy. Jego spojrzenie było puste i rozkojarzone. Wolgast wiedział, że umysł Doyle’a przypomina sobie z wolna, gdzie jest. Zerknął na Amy, by natychmiast spojrzeć do przodu. - Przed nami burza - zauważył. Błyskawice zaczęły się kotłować, przesłaniając zachodzące słońce i pogrążając ich w przedwczesnej ciemności. Na horyzoncie, poniżej pułapu chmur, widać było mgiełkę deszczu padającego na pola w złocistych promieniach słońca. Doyle pochylił się do przodu, przyglądając się niebu przez przednią szybę. - Daleko jeszcze? - spytał cicho.
- Z pięć mil. - Może powinniśmy zjechać z drogi? - Doyle spojrzał na zegarek. - Albo przez jakiś czas jechać na południe? Dwie mile dalej minęli nieoznakowaną bitą drogę z poboczem wytyczonym przez metalową siatkę. Wolgast zatrzymał samochód i wycofał. Droga zataczała łuk wokół lekkiego wzniesienia i nikła za linią topoli. Po drugiej stronie wzgórza jest pewnie rzeka, a przynajmniej jakiś rów. Wolgast spojrzał na ekran GPSu. Ta droga nie została na nim zaznaczona. - Nie wiem - mruknął Doyle, kiedy Wolgast pokazał mu ekran. - Może powinniśmy poszukać czegoś innego? Wolgast skręcił kierownicę i ruszył na południe. Nie sądził, aby droga kończyła się ślepo. W przeciwnym razie przy zjeździe stałyby skrzynki na listy. Po trzystu metrach zwężała się do jednego zrytego koleinami pasa. Za linią drzew dochodziła do starego drewnianego mostu przerzuconego nad strumieniem, którego istnienia Wolgast się domyślił. Wieczorne światło nabrało ziemistej zielonej poświaty. We wstecznym lusterku widział burzę gęstniejącą nad horyzontem. Patrząc na trawę falującą w rowach po obu stronach drogi, wiedział, że nawałnica podąża za nimi. Gdy przejechali kolejnych dziesięć mil, zaczęło padać. W okolicy nie było żadnych domów ani farm. Znajdowali się na odludziu, nie było żadnego miejsca, w którym można by się schronić. Najpierw spadło zaledwie kilka kropli, lecz po chwili rozszalała się taka ulewa, że Wolgast
niczego nie widział. Wycieraczki były bezużyteczne. Gdy potężny podmuch wiatru zachwiał samochodem, zjechał na pobocze, na krawędź rowu. - Co robimy, szefie?! - Doyle starał się przekrzyczeć szum ulewy. Wolgast spojrzał na Amy, która nadal udawała, że śpi. Nie mrugnęła okiem, chociaż wokół szalała burza. - Poczekamy. Powinienem chwilę odpocząć. Wolgast zamknął oczy, słuchając, jak krople deszczu uderzają w dach tahoe. Pozwolił, aby ten dźwięk przeniknął i obmył go całego. Nauczył się to robić podczas miesięcy spędzonych z Evą - odpoczywać bez zapadania w sen, aby móc szybko wstać i podbiec do kołyski, gdyby się obudziła. W jego umyśle zaczęły się łączyć fragmenty dawnych wspomnień, obrazy i doznania z minionych okresów jego życia. Ujrzał Lilę w kuchni, w ich domu w Cherry Creek. W jeden z ranków po tym, jak go kupili. Widział, jak nalewa mleko do miseczki z płatkami. Po chwili poczuł zimną wodę, gdy skoczył z pomostu w Coos Bay, słysząc głosy przyjaciół, śmiejących się i wołających, by płynął. Przypomniał sobie, jak był bardzo mały i słyszał dźwięki, i widział światła otaczającego świata, zapewniającego go, że jest bezpieczny. Wszedł do przedpokoju snów, miejsca, w którym mieszały się wspomnienia i marzenia, opowiadając swoje dziwne historie. Mimo to jakaś jego cząstka nadal była w samochodzie, wsłuchując się w deszcz. - Muszę wysiąść. Otworzył oczy. Deszcz ustał. Jak długo spał? Wóz stał w ciemności. Słońce zaszło.
Doyle odwrócił się, by spojrzeć na tylne siedzenie. - Co powiedziałaś? - zapytał. - Muszę wysiąść - powtórzyła dziewczynka. Po godzinach milczenia jej głos był zdumiewający: czysty i mocny. - Muszę do łazienki. Doyle spojrzał nerwowo na Wolgasta. - Chcesz, żebym ją wyprowadził? - spytał, choć Wolgast wiedział, że nie ma na to ochoty. - Nie ty - powiedziała Amy. Usiadła, tuląc królika. Oklapniętego brudnego pluszaka. Spojrzała na Wolgasta we wstecznym lusterku i wyciągnęła rękę. - On. Wolgast rozpiął pas i wysiadł z samochodu. Powietrze było chłodne i nieruchome. Na południowym wschodzie ujrzał słabnącą burzę, która pozostawiła po sobie suche niebo barwy atramentu. Otworzył tylne drzwi i Amy wygramoliła się na zewnątrz. Zapięła bluzę na zamek błyskawiczny i nasunęła kaptur na głowę. - W porządku? - zapytał. - Nie załatwię się tutaj. Wolgast nie powiedział, żeby się nie oddalała. Wydawało się to bezcelowe. Dokąd miałaby pójść? Zaprowadził ją pięćdziesiąt stóp dalej, z dala od świateł samochodu. Odwrócił się, gdy stanęła na skraju rowu i opuściła dżinsy. - Musisz mi pomóc. Spojrzał na nią. Stała naprzeciwko niego z dżinsami i majteczkami opuszczonymi do kostek. Zaczerwienił się z zakłopotania. - Co mam zrobić?
Wyciągnęła ręce. Jej palce wydały się maleńkie w porównaniu z jego palcami, miała dłonie wilgotne od dziecięcego ciepła. Musiał złapać ją mocno, gdy odchyliła się do tyłu, przykucając w powietrzu nad rowem jak fortepian zwisający na dźwigu. Gdzie się tego nauczyła? Czyje ręęe tak ją trzymały? Kiedy skończyła, odwrócił się, aby mogła podciągnąć spodnie. - Nie musisz się bać, kochanie. Nie odpowiedziała. Nie zrobiła kroku w kierunku tahoe. Otaczały ich puste pola. Powietrze było nieruchome, jakby zamarło między dwoma oddechami. Wolgast czuł pustkę pól rozciągających się wokół na tysiące mil. Usłyszał, jak przednie drzwi samochodu otwierają się i zamykają. Doyle wysiadł, żeby się odlać. Z południa doleciało ciche echo oddalającej się burzy, a nad równiną rozległ się nowy dźwięk - odgłos przypominający bicie dzwonów. - Jeśli chcesz, możemy zostać przyjaciółmi - zaryzykował. - Zgoda? Znów pomyślał, że jest wyjątkową dziewczynką. Dlaczego nie płacze? Nie zapłakała ani razu od czasu zoo, ani razu nie zawołała matki, nie poprosiła, żeby ją odwieźć do domu lub choćby do klasztoru. Gdzie był jej dom? Może w Memphis, lecz Wolgast miał co do tego wątpliwości. Żadne miejsce nie było jej domem. Cokolwiek się stało, dziewczynka nie wie, czym jest dom. - Nie boję się - odrzekła. - Możemy wrócić do samochodu. Przez chwilę patrzyła na niego uważnie. Jego
uszy przywykły do ciszy. Teraz był pewny, że słyszy muzykę, dźwięki muzyki zniekształcone odległością. Na drodze, którą jechali, ktoś słucha muzyki. - Jestem Brad. - Jego imię wydało się nagle ciężkie i bezbarwne. Skinęła głową. - Pytasz o niego? To Phil. - Wiem, kim jesteście, słyszałam, jak rozmawialiście. - Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę. Myślałeś, że nie słucham, aleja słuchałam. Przerażający dzieciak. Inteligentny. Słyszał to w jej głosie, widział w sposobie, w jaki mierzy go wzrokiem, milczy, aby go ocenić, coś z niego wyciągnąć. Miał wrażenie, jakby rozmawiał z kimś znacznie starszym, choć nie do końca. Nie potrafił powiedzieć, na czym polega różnica. - Co jest w Kolorado? Tam, dokąd jedziemy. Słyszałam, jak otym rozmawialiście. Wolgast nie wiedział, ile może jej powiedzieć. - Jest tam pewien lekarz. Zbada cię, zrobi badania kontrolne. - Nie jestem chora. - Właśnie dlatego. Nie wiem... nie wiem tego... Skrzywił się, słysząc, jak kłamie. - Nie musisz się obawiać. - Nie powtarzaj tego w kółko. Był tak zaskoczony jej bezpośredniością, że przez chwilę milczał. - W porządku. To dobrze. Cieszę się, że się nie boisz. - Bo się nie boję - oznajmiła, ruszając w kierunku świateł tahoe. - To ty się boisz.
Kilka mil dalej to zobaczyli - kopułę rozjarzoną światłami - a gdy podjechali bliżej, wyraźne ruchome punkty, jakby cała rodzina gwiezdnych konstelacji obracała się nisko nad horyzontem. Kiedy Wolgast odgadł, co to takiego, dojechali do krzyżówki. Zapalił światło ispojrzał na GPS. Autostradą sunął sznur samochodów i ciężarówek. Wszystkie jechały w tym samym kierunku. Gdy otworzył okno, dźwięki muzyki stały się wyraźnie słyszalne w nocnym powietrzu. - Co to takiego? - spytał Doyle. Wolgast nie odpowiedział. Skręcił na zachód, włączając się do ruchu. Na skrzyni pickupa jadącego przed nimi na belach słomy siedziało pół tuzina nastolatków. Minęli znak z napisem „Homer, Oklahoma, 1232 mieszkańców”. - Nie jedź tak blisko - powiedział Doyle, mając na myśli pickupa. - Nie podoba mi się to. Wolgast go zignorował. Dziewczyna dostrzegła jego twarz w szybie i pomachała mu. Powiew wiatru sprawił, że jej buzię zasłoniły włosy. Światła wesołego miasteczka stawały się coraz bardziej wyraźne, a wraz z nimi inne znaki cywilizacji: zbiorniki z wodą na słupach, ciemny sklep z maszynami rolniczymi, niski nowoczesny budynek, pewnie dom emeryta lub klinika, stojący tyłem do drogi. Pickup zajechał przed sklep wielobranżowy sieci Casey’s. Na parkingu roiło się od ludzi i samochodów. Dzieciaki wyskoczyły, zanim wóz się zatrzymał, biegnąc na spotkanie przyjaciół. Ruch nieco zmalał, gdy wjechali do małego miasteczka.
Amy usiadła, przypatrując się zamieszaniu. Doyle się odwrócił. - Połóż się, Amy. - W porządku, niech sobie popatrzy. - Wolgast powiedział to głośno, żeby dziewczynka go usłyszała. - Nie słuchaj Phila. Patrz, ile chcesz, kochanie. Doyle pochylił się w jego stronę. - Co ty... wyprawiasz? Wolgast patrzył przed siebie. - Wyluzuj. Ulice roiły się od ludzi. Wszyscy podążali w tym samym kierunku, niosąc koce, plastikowe lodówki i składane krzesła. Wielu prowadziło za rękę małe dzieci lub pchało wózki. Rolnicy, farmerzy, ludzie ubrani w dżinsy i kombinezony, wszyscy w roboczych butach, niektórzy w kowbojskich kapeluszach. Wolgast jechał za innymi pod budynek ogólniaka, na którym wypisano cyrkowymi literami: „Zjazd absolwentów Zbiorczej Szkoły Średniej hrabstwa: Śmiało, Żbiki! Wiosenne szaleństwo, 20-22 marca”. Mężczyzna w pomarańczowej kamizelce odblaskowej kierował samochody na główny parking, a drugi na dodatkowy parking urządzony na błotnistym polu. Wolgast zgasił silnik i spojrzał w lusterku na Amy. Wyglądała przez okno odwrócona do dźwięków i świateł. Doyle odchrząknął. - To jakieś żarty, co? Wolgast odwrócił się do Amy. - Phil i ja wysiądziemy na chwilkę, żeby porozma-
wiać, dobrze? Mała skinęła głową. Nagle zawarli milczące porozumienie, którego Doyle nie był częścią. - Zaraz wrócimy - dodał Wolgast. Spotkali się przy bagażniku tahoe. - Nie zrobimy tego - powiedział Doyle. - A co nam szkodzi? - Mamy szczęście, że nie zauważył nas żaden z miejscowych - mówił cicho Doyle. - Tylko się zastanów. Dwaj mężczyźni w garniturach i mała dziewczynka. Myślisz, że nie będziemy rzucali się w oczy? - Rozdzielimy się. Ja wezmę Amy. Możemy się przebrać w samochodzie. Wypij piwo, zabaw się. - Nie myślisz trzeźwo, szefie. Ona jest więźniem. - Nie, nie jest. Doyle westchnął. - Wiesz, co mam na myśli. - Czyżby? To dziecko, Phil. Mała dziewczynka. Stali blisko siebie. Wolgast czuł nieświeży zapach Doyle’a po wielu godzinach spędzonych w samochodzie. Obok przeszła grupka nastolatków. Wolgast i Doyle na chwilę zamilkli. Parking powoli zapełniał się samochodami. - Słuchaj, nie mam serca z kamienia - powiedział Doyle. - Myślisz, że nie wiem, jakie to wszystko popieprzone? Ledwo udaje mi się nie zwymiotować przez okno. - Szczerze mówiąc, sprawiasz wrażenie wyluzowanego. Spałeś jak niemowlę przez całą drogę z Little Rock. Doyle ściągnął brwi, przyjmując postawę defen-
sywną. - W porządku, zastrzel mnie. Byłem zmęczony. Nie zabierzemy jej na żadną karuzelę. Tego nie było w planie. - Tylko godzina - poprosił Wolgast. - Nie można jej trzymać cały dzień w samochodzie. Niech się trochę zabawi, rozładuje emocje. Sykes nie musi o tym wiedzieć. Później ruszymy dalej. Dziewczynka pewnie prześpi spokojnie resztę drogi. - A jeśli ucieknie? - Nie zrobi tego. - Skąd wiesz? - Możesz nas śledzić. Jeśli coś się wydarzy, będzie nas dwóch. Doyle nie krył sceptycyzmu. - Słuchaj, ty tu dowodzisz. To twoja decyzja, lecz ten pomysł mi się nie podoba. - Godzina - powtórzył Wolgast. - Później się zwijamy. Na przednich siedzeniach tahoe włożyli podkoszulki i dżinsy. Później Wolgast wyjaśnił małej, co zrobią. - Trzymaj się blisko mnie - powiedział. - Z nikim nie rozmawiaj. Obiecujesz? - Dlaczego nie mogę z nikim rozmawiać? - Taka jest zasada. Jeśli nie obiecasz, nie będziemy mogli pójść. Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową. - Obiecuję.
Gdy ruszyli do wesołego miasteczka, Doyle trzymał się z tyłu. Powietrze było słodkie od zapachu gorącego tłuszczu. Jakiś facet głosem tak płaskim, jak równiny Oklahomy, wywoływał przez głośnik numery bingo. „B... siedem. G... trzydzieści. Q... szesnaście”. - Posłuchaj - powiedział Wolgast do Amy, gdy upewnił się, że Doyle ich nie słyszy. - Wiem, że to dziwne, ale chcę, żebyś coś udawała. Możesz to dla mnie zrobić? Weszli na ścieżkę. Wolgast zauważył, że włosy dziewczynki są potargane, więc przykucnął i zrobił, co mógł, aby przygładzić je palcami, odgarniając z twarzy. Na jej koszulce widniało słowo „Sassy” obszyte błyszczącymi cekinami. Zasunął zamek jej kurtki, aby chronić ją przed wieczornym chłodem. - Udawaj, że jestem twoim tatą. Nie prawdziwym... tylko na niby. Jeśli ktoś zapyta, kim jestem, dobrze? - Przecież miałam się do nikogo nie odzywać. Sam powiedziałeś. - Tak, mówię to na wszelki wypadek. Dobrze? Odpowiedz tak, jeśli cię spytają. - Wolgast spojrzał ponad jej ramieniem na Doyle’a stojącego w pobliżu z rękami w kieszeniach. Włożył wiatrówkę na koszulkę polo, zasuwając zamek pod brodę. Wolgast wiedział, że jest uzbrojony. Pistolet tkwił w kaburze pod pachą. Wolgast zostawił swój w samochodzie, w schowku na rękawiczki. - Spróbujmy. Kim jest ten miły pan, z którym jesteś, dziewczynko? - Moim tatusiem? - spytała Amy. - Powiedz, jakbyś tak myślała. Udawaj.
- Moim... tatusiem. Nieźle, pomyślał Wolgast. Dzieciak mógłby grać w filmie. - Brawo! - Możemy się przejechać na karuzeli? - Na karuzeli? Której, kochanie? - „Kochanie”, „maleńka”, miał wrażenie, że nie może się przed tym powstrzymać. Te słowa po prostu pojawiały się na jego wargach. - Tej! Wolgast spojrzał na urządzenie, które pokazała. W powietrzu nad budką z biletami dostrzegł ogromną instalację z obrotowymi dyskami na końcu ramion, na których wirowali pasażerowie w kolorowych gondolach. Ośmiornica. - Oczywiście - odpowiedział, czując, że się uśmiecha. - Co zechcesz! Zapłacili za wejście i podeszli do drugiej budki, żeby kupić bilety. Pomyślał, że mała może ma ochotę coś zjeść, lecz postanowił poczekać. Uznał, że na karuzeli może jej się zrobić niedobrze. Przyłapał się na tym, że lubi myśleć w taki sposób, wyobrażać sobie, co Amy czuje, i rzeczy, które ją uszczęśliwią. Nawet jemu udzieliła się radosna atmosfera wesołego miasteczka. Kilka przejażdżek na złamanie karku, kilka zdezelowanych urządzeń, pewnie niebezpiecznych jak cholera, lecz czy nie o to chodzi? Dlaczego powiedział: „Tylko godzina”?. - Jesteś gotowa? Kolejka oczekujących na przejażdżkę ośmiornicą
była długa, lecz szybko się przesuwała. Kiedy podeszli, operator zatrzymał ich uniesieniem dłoni. - Ile ona ma lat? - zapytał, patrząc na Amy sceptycznie znad papierosa. Na jego obnażonych przedramionach widać było fioletowe tatuaże. - Osiem - odpowiedziała Amy, zanim Wolgast zdążył otworzyć usta. Dopiero wtedy dostrzegł napis na składanym krześle: „Dla dzieci od siódmego roku życia”. - Nie wygląda na osiem - zauważył facet. - Ale ma - zapewnił Wolgast. - Jest ze mną. Operator zmierzył Amy wzrokiem i wzruszył ramionami. - Twoja sprawa - mruknął. Wsiedli do dygoczącego wagonika. Mężczyzna z tatuażem zamknął poręcz. Wagonik drgnął i uniósł się w powietrze, by nagle szarpnąć i stanąć, aby mogli wsiąść następni. - Boisz się? Amy siedziała przytulona do Wolgasta, z kapturem nasuniętym na głowę, chroniącym twarz przed zimnem, i rączkami zaciśniętymi na poręczy. Z radości otwierała szeroko oczy. - Uhm! - Energicznie pokiwała głową. Wagonik ruszył i zatrzymał się jeszcze cztery razy. Z najwyższego punktu widać było cały teren wesołego miasteczka, ogólniak i parkingi oraz miejscowość Homer z siatką oświetlonych uliczek. Na wiejskiej drodze nadal roiło się od samochodów. Posuwały się wolno jak tarcze na
strzelnicy. Wolgast lustrował okolicę, szukając Doyle’a, kiedy wagonik znów szarpnął. - Trzymaj się! Wznieśli się, wirując i czując, jak siła odśrodkowa pcha ich w górę, przyciskając do poręczy. Słychać było radosne okrzyki. Wolgast przymknął oczy, czując, że zaczynają spadać. Nie jeździł na karuzeli od lat. Czuł ciężar Amy, gdy wagonik nabierał rozpędu, wirował i opadał. Kiedy otworzył oczy, pikowali ku ziemi, mijając o kilka cali pole pełne ludzi. Światła wesołego miasteczka wirowały wokół nich niczym deszcz spadających gwiazd. Później znów poszybowali w niebo. I tak sześć, siedem, osiem razy, z każdym obrotem wznosząc się i opadając jak fala. Wydawało się, że trwa to całą wieczność, lecz skończyło się w jednej chwili. Zaczęli opadać szarpiącym ruchem, aby w końcu opuścić wagonik. Wolgast spojrzał na Amy. Choć wydawała się spokojna i mierzyła go uważnym spojrzeniem, w ciemnych oczach dostrzegł ciepły blask szczęścia. Poczuł coś nowego. Jeszcze nikt nie dał jej takiego prezentu. - Jak było? - zapytał, uśmiechając się. - Wspaniale. - Amy podniosła szybko głowę. Chcę jeszcze raz. Operator podniósł poręcz. Wrócili na koniec kolejki. Przed nimi stała duża kobieta w sukience w kwiaty. Była z mężem, mężczyzną o ogorzałej twarzy, w dżinsach i obcisłej kowbojskiej koszuli, żującym tytoń. - Prawdziwa z ciebie ślicznotka - powiedziała kobieta do Amy i spojrzała przyjaźnie na Wolgasta. - Ile
masz lat? - Osiem - odpowiedziała Amy, wsuwając rączkę w dłoń Wolgasta. - To mój tatuś. Kobieta roześmiała się, unosząc brwi. Wyglądały jak spadochrony chwytające wiatr. Jej policzki były niezdarnie pokryte różem. - Oczywiście, kochanie. Wszyscy to widzą. Widać to jak na dłoni. - Trąciła męża łokciem. - Czyż nie jest urocza, Earl? Mężczyzna skinął głową. - A jakże! - Jak się nazywasz, kochanie? - Amy. Kobieta przesunęła wzrok na Wolgasta. - Mam siostrzenicę w jej wieku, ale nie mówi nawet w połowie tak dobrze. Musi być pan z niej bardzo dumny. Wolgast był zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć. Miał wrażenie, że nadal są na karuzeli. Na jego umysł i ciało działała ogromna siła grawitacji. Pomyślał o Doyle’u, zastanawiając się, czy obserwuje tę scenę, stojąc w tłumie. Wiedział, że jest mu wszystko jedno. A niech sobie patrzy! - Jedziemy do Kolorado - dodała Amy, ściskając konspiracyjnie jego dłoń. - Odwiedzić babcię. - Naprawdę? Twoja babcia to prawdziwa szczęściara, skoro odwiedzi ją taka dziewczynka jak ty. - Babcia jest chora. Musimy ją zabrać do doktora. Na twarzy kobiety pojawiła się troska. - Bardzo mi przykro - powiedziała cicho i poważnie
do Wolgasta. - Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Będę się za was modliła. - Dziękuję - wymamrotał. Jechali ośmiornicą jeszcze trzy razy. Kiedy zeszli na ziemię, żeby kupić coś dojedzenia, Wolgast nie mógł znaleźć Doyle’a. Albo śledził ich jak prawdziwy zawodowiec, albo postanowił zostawić ich na chwilę samych. W okolicy kręciło się dużo ładnych kobiet. Wolgast pomyślał, że któraś mogła zwrócić jego uwagę. Kupił Amy hot doga i usiedli przy stole piknikowym. Patrzył, jak dziewczynka je. Trzy, cztery ugryzienia i bułka znikła. Kupił jej drugą, a później chruściki posypane cukrem pudrem i kartonik mleka. Nie był to specjalnie pożywny posiłek, lecz przynajmniej zawierał mleko. - Co teraz? - spytał. Policzki Amy były ubrudzone cukrem pudrem i tłuszczem. Chciała wytrzeć je ręką, lecz Wolgast ją powstrzymał. - Masz chusteczkę - powiedział, podając jej jedną. - Chcę na karuzelę. - Naprawdę? Po ośmiornicy wyda ci się słaba. - Mają tu karuzelę? - Na pewno. Karuzela, pomyślał Wolgast. Oczywiście, ośmiornica była dla jednej Amy, tej dorosłej, która mogła patrzeć, czekać i okłamywać kobietę z kolejki z uroczą pewnością siebie. Karuzela jest dla innej Amy, dla małej dziewczynki,
którą naprawdę jest. Pod wpływem atmosfery wieczoru, świateł i dźwięków, jakaś niespokojna część Wolgasta, ta, która cztery razy z rzędu jechała ośmiornicą, chciała ją spytać o wiele rzeczy. Kim naprawdę jest? Kim jest jej matka? Kim jest ojciec, jeśli w ogóle go ma? Skąd pochodzi? Chciał ją zapytać o zakonnicę Lacey i o to, co się wydarzyło w zoo. O dziwne zamieszanie na parkingu. Kim jesteś, Amy? Co cię tu przywiodło i co mnie przywiodło do ciebie? Skąd wiedziałaś, że się boję? Że cały czas się bałem? Kiedy szli, wzięła go za rękę, a on miał wrażenie, jakby przeszedł go prąd, jakby całe jego ciało przeniknęła fala ciepła. Kiedy zobaczyła karuzelę i lśniącą platformę z malowanymi końmi, dreszcz przyjemności przeszedł z jej ciała do jego. Lilo, pomyślał. Lilo, właśnie tego pragnąłem. Czy wiedziałaś? Zawsze tego pragnąłem. Podał bilety maszyniście. Amy wybrała konia na zewnętrznym pierścieniu, białego lipicańskiego ogiera zastygłego w pół skoku, z wyszczerzonym rzędem jasnym ceramicznych zębów. Karuzela była prawie pusta. Minęła dwudziesta pierwsza, więc najmłodsze dzieci wróciły do domu. - Stań obok mnie - poleciła Amy. Posłuchał. Oparł jedną rękę na drążku, a drugą na końskiej uździe, jakby ją prowadził. Amy miała za krótkie nóżki, by dosięgnąć strzemion. Powiedział, żeby się mocno trzymała. Wtedy zobaczył Doyle’a. Stał sto jardów od nich, za belami słomy wyznaczającymi granicę namiotu, w któ-
rym sprzedawano piwo, prowadząc ożywioną rozmowę z młodą kobietą o gęstych rudych włosach. Pewnie opowiada jakąś historyjkę. Wolgast widział, jak gestykuluje z kubkiem w ręku i podkreśla puentę, wczuwając się w rolę przystojnego handlowca z Indianapolis sprzedającego światłowody - tak jak Amy, gdy rozmawiała z kobietą w kolejce i opowiadała ochorej babci z Kolorado. Wolgast domyślał się, jak to jest. Zaczynasz opowiadać zmyśloną historyjkę, a po chwili zbiera się tyle kłamstw, że prawie stałeś się tą osobą. Drewniana platforma szarpnęła i karuzela ruszyła. Z głośników popłynęła muzyka. Kiedy zaczęli wirować, kobieta z wyuczoną wprawą zalotnie przechyliła głowę i wybuchnęła śmiechem, jednocześnie dotykając ramienia Doyle’a. Po chwili platforma się obróciła i Wolgast stracił ich z oczu. Wtedy o tym pomyślał. Uświadomił sobie tę myśl, jakby wypisano mu ją w głowie. Po prostu odejdź. Weź Amy i odejdź. Doyle stracił rachubę czasu. Jest zdekoncentrowany. Zrób to. Uratuj ją. Wirowali. Koń Amy unosił się i opadał jak tłok w silniku. Po kilku minutach Wolgast poczuł, że jego myśli skrystalizowały się w plan. Kiedy karuzela stanie, weźmie Amy za rękę i znikną w ciemności, rozpłyną się w tłumie, oddalą się od namiotu z piwem, podążając w kierunku bramy. Kiedy Doyle zrozumie, co się stało, będą pustym miej-
scem na parkingu. Wokół są tysiące mil równiny. Pochłoną ich. Wolgast jest dobry, wie, co robi. Właśnie dlatego zatrzymał tahoe. Ta myśl zakiełkowała w nim już na parkingu w Little Rock jak ziarno, które wkrótce się otworzy. Nie wiedział, jak odnajdzie matkę dziewczynki, lecz stwierdził, że później coś wymyśli. Nigdy nie doświadczył tak olśniewającej jasności. Wydawało mu się, że jego dotychczasowe życie sprowadza się do tej jednej rzeczy, jednego celu. Cała reszta - Agencja, Sykes, Carter, inni ludzie, nawet Doyle - to kłamstwo, zasłona przysłaniająca jego prawdziwe,ja” czekające na to, aby się objawić. Decydująca chwila nadeszła. Musi tylko pójść za głosem instynktu. Karuzela zaczęła zwalniać. Nawet nie spojrzał w kierunku Doyle’a, nie chcąc zapeszyć, spłoszyć nowego uczucia. Kiedy platforma stanęła, zdjął Amy z konia i uklęknął, aby mogli spojrzeć sobie w oczy. - Amy, chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Słuchaj uważnie. Dziewczynka skinęła głową. - Teraz wyjdziemy. Tylko my dwoje. Trzymaj się blisko mnie, nie mów ani słowa. Będziemy szli szybko, ale nie biegli. Zrób, co powiedziałem, a wszystko będzie dobrze. - Spojrzał na nią, sprawdzając, czy zrozumiała. - Jasne? - Nie powinnam biec? - Właśnie. Chodźmy. Zeszli z platformy. Konik Amy zatrzymał się po
drugiej stronie, z dala od namiotu z piwem. Wolgast szybko przeniósł dziewczynkę nad siatką otaczającą karuzelę, po czym oparł rękę na metalowym słupku i przeskoczył. Wydawało się, że nikt nie zwrócił na nich uwagi - a może zwrócił, lecz Wolgast nie obejrzał się za siebie. Trzymając Amy za rękę, ruszył energicznym krokiem na tyły wesołego miasteczka, oddalając się od świateł. Zamierzał okrążyć główną bramę i znaleźć inne wyjście. Jeśli będą szli wystarczająco szybko, kiedy Doyle się zorientuje, będzie już za późno. Dotarli do wysokiego ogrodzenia z drutu, za którym rysowała się czarna linia drzew. Dalej widać było światła autostrady graniczącej od południa z boiskami ogólniaka. Nie znaleźli wyjścia, więc mogli tylko iść wzdłuż siatki, wracając do głównej bramy. Szli przez wysoką trawę mokrą od deszczu, czując, jak przemakają im buty i spodnie. Wyłonili się niedaleko kramów z jedzeniem i stołu piknikowego, przy którym jedli. Wolgast zobaczył wyjście oddalone o zaledwie sto stóp. Serce zaczęło mu walić. Przystanął, żeby się rozejrzeć. Nie zauważył Doyle’a. - Idź prosto do wyjścia - powiedział do Amy. - Nie podnoś wzroku. - Hej! Szefie! Zamarł. Doyle podbiegł do nich, wskazując zegarek. - Przecież miała być godzina! Wolgast spojrzał na pozbawioną wyrazu twarz mieszkańca Środkowego Zachodu.
- Pomyśleliśmy, że się zgubiłeś - powiedział. - Szukaliśmy cię. Doyle obejrzał się za siebie w stronę namiotu z piwem. - Wiesz, jak to jest. Trochę się zagadałem. Uśmiechnął się z lekkim poczuciem winy. - Miejscowi to mili ludzie. Prawdziwi gawędziarze. - Wskazał przemoczone spodnie Wolgasta. - Co się stało, szefie? Jesteś cały mokry. Wolgast milczał przez chwilę. - Wdepnąłem w kałużę. - Próbował nie odwracać wzroku, wytrzymać spojrzenie Doyle’a. - To przez deszcz. - Mają jeszcze jedną szansę, jeśli odwróci uwagę Doyle’a w drodze do tahoe, lecz Doyle jest młodszy i silniejszy, a Wolgast zostawił broń w aucie. - No tak, deszcz - mruknął Doyle. Skinął głową, a wtedy Wolgast dostrzegł to na jego twarzy. Wie. Wiedział od początku. Namiot z piwem był testem, pułapką. Ani na chwilę nie spuścił ich z oczu. Nawet na jedną sekundę. Rozumiem. Mamy robotę, prawda, szefie? - Phil... - Nie. - Głos Doyle’a był cichy. Nie groził, tylko stwierdzał fakt. - Nic nie mów. Jesteśmy partnerami, Brad. Pora ruszać. Wolgast czuł, że nadzieja w nim umarła. Rączka Amy nadal była w jego dłoni, lecz on nie miał nawet odwagi na nią spojrzeć. Przepraszam, pomyślał, przesyłając jej wiadomość za pośrednictwem ręki. Przepraszam. Ruszyli do wyjścia i parkingu, Doyle pięć kroków za nimi.
Żaden nie zauważył obserwującego ich mężczyzny - policjanta stanu Oklahoma po służbie, który dwie godziny temu przeczytał telegram mówiący o dziewczynce porwanej przez dwóch białych mężczyzn rasy kaukaskiej w zoo w Memphis, zanim podbił kartę i wyruszył do ogólniaka, aby spotkać żonę i patrzeć, jak jego dzieci jeżdżą samochodzikami. 9 Nazywałem się... Fanning. Przez cały dzień nosił te słowa na wargach: kiedy się obudził o ósmej, kiedy brał prysznic, kiedy się ubierał i jadł śniadanie, i kiedy siedział na łóżku w swoim pokoju, skacząc po kanałach i paląc parliamenty w oczekiwaniu na nadejście nocy. Fanning. Nazywałem się Fanning. Te słowa nie miały dla Greya żadnego sensu. Nie znał tego nazwiska. O ile pamiętał, nigdy nie spotkał żadnego Fanninga ani żadnej rzeczy, która by się tak nazywała. Mimo to, gdy spał, to nazwisko w jakiś sposób przeniknęło do jego głowy, jakby kładąc się do łóżka, słuchał wiele razy tej samej piosenki, a jej słowa niczym pług wyryły mu w mózgu bruzdę. Bruzdę, która stała się częścią jego umysłu i z której nie mógł się wydostać. Fanning? Co, u diabła? Pomyślał o więziennym psychiatrze, doktorze Wilderze, który wprowadzał go w głębsze stadium snu, w pokoju, który nazywał przebaczeniem, miarowo stukając ołówkiem w stół i powodując, że dźwięk przenikał do jego wnętrza. Doszło do tego, że Grey
nie umiał podnieść pilota lub podrapać się w głowę czy zapalić papierosa, nie słysząc tych słów, bez ich synkopy, która stała się tłem każdej najdrobniejszej czynności. Ja (trzask)... nazywałem (płomień)... się (wdech)... Fanning (wydech). Siedział i palił, i czekał, i palił kolejnego papierosa. Co się z nim dzieje, do cholery? Czuł się inaczej, ale ta zmiana nie była dobra. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, przestał być sobą. Zwykle potrafił siedzieć bez ruchu i dosłownie nic nie robić, pozwalając, by mijały kolejne godziny. Nauczył się tego w Beeville, spędzając całe dnie w stanie bezmyślnego transu. Dziś było inaczej. Dziś był podenerwowany, wiercił się jak robak na patelni. Próbował oglądać telewizję, lecz wydawało się, że słowa i obrazy nie pasują do siebie. Popołudniowe niebo za oknami baraków miało wypłowiały szary kolor starego plastiku. Szarego jak Grey16. Idealny dzień na drzemkę. A jednak nie zasnął, lecz siedział na brzegu posłanego łóżka, czekając, aż minie popołudnie. Chociaż czuł się tak, jakby nawet na chwilę nie zmrużył oka, jakoś przespał piątą, gdy zadzwonił budzik, i nie stawił się na poranną zmianę. Chodziło o nadgodziny, więc mógł znaleźć jakąś wymówkę - że mu się pomyliło lub zwyczajnie zapomniał - lecz wiedział, że i tak będą mieli pretensje. O dwudziestej drugiej rozpoczynał kolejną zmianę. Naprawdę potrzebuje snu, żeby wytrzymać kolejnych osiem godzin, co jakiś czas obserwując, jak Zero ob16 Grey (ang.) - szary.
serwuje jego. O osiemnastej włożył parkę i poszedł do bufetu. Słońce miało zajść za godzinę, lecz chmury wisiały nisko, wsysając jak gąbka ostatnie promienie światła. Idąc między barakami do stołówki, pospiesznie skleconego baraku z pustaków, czuł ostre podmuchy wilgotnego wiatru. Czasami, gdy nie było widać gór, Grey miał wrażenie, że ich baza jest wyspą, jakby świat się zatrzymał, pogrążając w czarnym morzu nicości, gdzieś na końcu długiego podjazdu. Samochody wjeżdżały i wyjeżdżały - ciężarówki z dostawami, furgonetki i pięciotonowe pojazdy wojskowe wyładowane zapasami - lecz miejsce, w którym się pojawiały i znikały, gdziekolwiek było, dla Greya mogłoby równie dobrze być księżycem. Nawet jego wspomnienia dawnego świata zaczęły blaknąć. Od pół roku nie wychodził za siatkę. O tej porze bufet zawsze był pełny - salę powinno ogrzewać pięćdziesiąt lub więcej ciał - lecz gdy stanął w drzwiach i się rozejrzał, rozpinając kurtkę i strząsając śnieg z butów, okazało się, że przy stolikach siedzi samotnie lub w małych grupkach zaledwie kilkanaście osób, nie więcej niż tuzin. To, czym się zajmują, można było wyczytać z ubrania - pracownicy medyczni w fartuchach i gumowych butach, żołnierze w zimowych białych kombinezonach, pochyleni nad tackami i jedzący łapczywie jak robotnicy rolni, sprzątacze w brązowych kombinezonach UPS. Za stołówką była sala ze stołem do pingponga i stół do air hockeya, lecz nikt nie grał ani nie oglądał telewizji. Wszędzie panowała cisza z wyjątkiem kilku stłumionych głosów
oraz brzęku naczyń. Kiedyś były tam nawet stoły z komputerami, cienkimi nowymi Macami do wysyłania emaili, lecz pewnego letniego dnia zespół techników wytoczył je na wózkach w samym środku śniadania. Niektórzy żołnierze skarżyli się na ich brak, lecz nic to nie dało. Komputery nigdy nie wróciły, a wszystkim, co po nich zostało, był pęk przewodów wystających ze ściany. Grey wykombinował, że musieli je zabrać, by ich ukarać, lecz nie wiedział za co. Tak czy siak, nigdy nie zawracał sobie głowy komputerami. Mimo podenerwowania zapach ciepłego jedzenia sprawił, że poczuł się głodny - depo powodowało, że miał wilczy apetyt i w życiu tyle nie ważył - nałożył więc żarcie na tacę, przechodząc wzdłuż bufetu i ciesząc się na myśl o czekającym go posiłku: zupa jarzynowa, sałata z grzankami i serem, purée z ziemniaków i marynowane buraczki, kawałek szynki z pierścieniem ananasa umieszczonym pośrodku niczym diadem. Na deser dorzucił trójkątny kawałek placka cytrynowego oraz wysoką szklankę wody z lodem i zaniósł to wszystko do wolnego stolika w kącie sali. Większość sprzątaczy jadała samotnie, jak on, bo i o czym mieliby rozmawiać. Czasami Grey nie odzywał się do nikogo przez cały tydzień z wyjątkiem strażnika poziomu trzeciego, który wpuszczał go i wypuszczał. Raz, kilka miesięcy temu, technicy i lekarze wypytywali go o Zero, o króliki i zęby. Słuchali jego odpowiedzi, kiwali głowami i czasem zaznaczali coś na podręcznych komputerach. Teraz odbierali raporty bez słowa, jakby dowiedzieli się o nim wszystkiego i nie spodziewali się usłyszeć niczego nowe-
go. Grey zabrał się dojedzenia systematycznie, danie po daniu. Chociaż myśl o Fanningu nadal nie dawała mu spokoju, jak pasek z wiadomościami przesuwający się w dole ekranu, jedzenie jakby spowolniło ten proces. Na kilka minut prawie o nim zapomniał. Kończył właśnie placek, gdy ktoś podszedł do jego stołu. Żołnierz. Grey pomyślał, że to Paulson. Widywał faceta czasami, choć wszyscy żołnierze wyglądali tak samo w moro, podkoszulkach i błyszczących butach, z włosami tak krótkimi, że ich uszy sterczały, jakby ktoś przyczepił je do głowy dla kawału. Paulson miał tak krótkie włosy, że Grey nie umiałby powiedzieć, jaki mają kolor. Sięgnął po krzesło i odwrócił je przodem, uśmiechając się do niego w sposób, którego Grey nie określiłby jako przyjacielski. - Wy, sprzątacze, lubicie sobie podjeść, co? - Grey wzruszył ramionami. - Jesteś Grey, prawda? - Żołnierz zmrużył oczy. - Widziałem cię. Grey odłożył widelec i przełknął ostatni kęs placka. - Taak. Paulson skinął w zamyśleniu głową, jakby zastanawiał się, czy to dobre nazwisko. Jego twarz wydawała się spokojna, lecz było w niej jakieś napięcie. Rzucił okiem na kamerę wiszącą nad ich głowami, a następnie znów spojrzał na Greya. - Wy, sprzątacze, nie jesteście gadatliwi. To, co się tu dzieje, jest trochę makabryczne, nie? Makabryczne? Paulson nie zna nawet połowy histo-
rii. Grey milczał. - Mogę cię o coś spytać? - Paulson wskazał brodą talerz Greya. - Nie przeszkadzaj sobie. Możemy rozmawiać, kiedy jesz. - Skończyłem. Muszę iść do roboty. - Smaczny ten placek? - Chciałeś mnie spytać o placek? - O placek? Nie. - Paulson pokręcił głową. - Chciałem być miły, wiesz, żebyśmy sobie miło pogwarzyli. Grey był ciekaw, czego facet chce. Żołnierze nigdy z nim nie rozmawiali, aż tu nagle ten gość, Paulson, udziela mu lekcji etykiety pod okiem kamery. - W porządku - wymamrotał Grey. - Lubię cytryny. - Daj spokój, nie zniósłbym pieprzonych bzdur o plackach. Grey oparł ręce na brzegu tacy. - Muszę iść - powiedział, lecz gdy zaczął się podnosić, Paulson położył mu dłoń na nadgarstku. Grey wyczuł, że facet jest silny. Jakby mięśnie jego ramion wisiały na żelaznych belkach. - Siadaj, kurwa. Siad. Grey usiadł. Nagle sala wydała mu się pusta. Spojrzał nad ramieniem Paulsona i stwierdził, że większość krzeseł jest wolna. Po drugiej stronie siedziało kilku techników pijących kawę z jednorazowych kubków. Co się z nimi stało? - Wiem, co z was za jedni, Grey - wycedził Paulson z cichą stanowczością, nie zdejmując ręki z nadgarstka Greya. - Wiemy, co zrobiliście małym chłopcom i dziew-
czynkom. Mówię sobie, niech każdy chwali Boga, jak potrafi. Obie płcie trzeba traktować jednakowo. Kumasz? Grey nie odpowiedział. - Nie wszyscy by się ze mną zgodzili, lecz takie jest moje zdanie. Ostatnim razem, kiedy sprawdzałem, nadal żyliśmy w wolnym kraju. - Przesunął się na krześle, zbliżając twarz do twarzy Greya. - Znałem w liceum jednego gościa. Facet nakładał sobie ciasto na fiuta i pozwalał, aby pies je zlizywał. Jeśli masz ochotę przelecieć jakieś dziecko, masz prawo. Osobiście tego nie rozumiem, ale to twoja sprawa. Greyowi zaczęło się robić niedobrze. - Przepraszam - wymamrotał. - Naprawdę muszę już iść. - Dokąd, Grey? - Dokąd? - Próbował przełknąć ślinę. - Do roboty. Na zmianę. - Nie musisz. - Paulson wziął łyżkę z tacy Greya, przycisnął ją placem wskazującym i zakręcił. - Zostały ci trzy godziny. Znam się na zegarku, Grey. Przecież sobie gadamy, nie? Grey obserwował łyżkę, czekając, aż Paulson powie coś jeszcze. Nagle poczuł, że każda komórka jego ciała rozpaczliwie potrzebuje dymka. - Czego ode mnie chcesz? Paulson pozwolił, aby łyżka wykonała ostatni obrót. - Czego chcę, Grey? Oto pytanie. Zgadłeś, faktycznie czegoś chcę. - Pochylił się jeszcze bardziej, kiwając
palcem, by Grey też się pochylił. Jego głos zamienił się w szept. - Chcę, żebyś mi opowiedział o poziomie czwartym. Grey miał wrażenie, że zapadł się do środka, jakby postawił stopę na schodku, którego nie ma. - Ja tylko sprzątam. Jestem dozorcą. - Wybacz, ale ci nie wierzę. Nie wierzę ani trochę. Grey pomyślał o kamerach. - Richards... Paulson prychnął. - Chrzanić Richardsa. - Spojrzał na kamerę, machnął ręką, po czym zgiął wszystkie palce z wyjątkiem środkowego i trzymał je tak przez kilka sekund. - Myślisz, że ktoś nas ogląda? Całymi dniami? Dzień w dzień? Że słucha i obserwuje, co robimy? - Nic tam nie ma, przysięgam. Paulson wolno pokręcił głową. Grey dostrzegł dziki błysk w jego oczach. - Obaj wiemy, że to brednie. Możesz sobie darować. Bądź ze mną szczery. - Ja tylko sprzątam - powtórzył cicho Grey. - Przyjechałem tu do pracy. Paulson nie odpowiedział. Było tak cicho, że Grey słyszał bicie swojego serca. - Powiedz mi coś. Dobrze sypiasz? - Co? Paulson groźnie zmrużył oczy. - Zapytałem, czy... dobrze... sypiasz? Zrozumiałeś? - Chyba tak - wymamrotał Grey. - Jasne, że sypiam. Paulson zarechotał. Odchylił się na krześle i spoj-
rzał w sufit. - Chyba tak. Tak ci się wydaje. - Nie wiem, dlaczego mnie o to pytasz. Paulson gwałtownie wypuścił powietrze. - Z powodu snów. - Przysunął twarz do twarzy Greya. - Mówię osnach. Masz jakieś sny, co? Bo ja, kurwa, tak. Całą noc. Jeden po drugim. Śni mi się jak cholera. Grey pomyślał, że to jakiś obłęd, że Paulsonowi odbiło. Koła przestały się obracać, wiosła wynurzyły się z wody. Zbyt wiele miesięcy na górze, zbyt wiele dni pełnych śniegu i chłodu. Grey widział takich gości w Beeville. Kiedy przyjechali, byli w porządku, lecz nim upłynęło kilka miesięcy, nie umieli sklecić dwóch zdań, które miałyby choć trochę sensu. - Chcesz wiedzieć, co mi się śni, Grey? Śmiało. Zgadnij. - Nie chcę. - Zgaduj, kurwa. Grey spojrzał na stół. Czuł, że kamery ich obserwują, czuł, że Richards przysłuchuje się ich rozmowie. Błagam, na Boga, nie chcę żadnych pytań, pomyślał. - Nie wiem... - Nieprawda. Pokręcił głową, odwracając wzrok. - Nie. - To ci powiem - rzekł cicho Paulson. - Ty mi się śnisz. Milczeli przez chwilę. Grey był pewny, że Paulson oszalał. Oszalał, oszalał, oszalał...
- Przepraszam... - wybełkotał - naprawdę niczego tam nie ma. Podniósł się, myśląc, że Paulson złapie go za łokieć. - W porządku. - Paulson lekko machnął ręką. Mam dość. Spadaj. - Obrócił się na krześle i spojrzał na Greya, który stał z tacą w rękach. - Zdradzę ci sekret, chcesz? Grey skinął głową. - Znałeś tych dwóch sprzątaczy, którzy uciekli? - Których? - Nie udawaj, dobrze wiesz. - Paulson ściągnął brwi. - Tych grubych. Głupiego i jego kolesia. - Jacka i Sama. - Właśnie. - Paulson odwrócił wzrok. - Nigdy nie znałem ich imion. Pewnie nie było tego w umowie. Grey czekał, aż Paulson skończy. - Co z nimi? - Cóż, mam nadzieję, że nie byli twoimi kumplami, bo mam dla ciebie przykrą wiadomość: nie żyją. - Paulson wstał i dodał, nie patrząc na Greya: - Wszyscy jesteśmy martwi. Było ciemno i Carter się bał. Znajdował się pod ziemią, głęboko pod ziemią. W windzie zauważył cztery przyciski, a liczby przesuwały się wstecz jak w podziemnym garażu. Kiedy położyli go na łóżku z kółkami, był zamroczony i nie odczuwał bólu. Dali mu coś, jakiś zastrzyk, żeby zrobił się senny. Nie zasnął do końca i czuł, że coś mu robią z tyłu szyi. Nacinają skórę i
wkładają do środka jakiś przedmiot. Założyli mu pasy na nogi i nadgarstki. Powiedzieli, że robią to, żeby mu było wygodnie. Później wtoczyli go do windy i była to ostatnia rzecz, jaką pamiętał. Guziki i czyjś palec naciskający przycisk P4. Ten facet z pistoletem, Richards, nigdy nie wrócił, chociaż obiecał. Kiedy się obudził, odniósł wrażenie, że jest pod ziemią, w jakimś dole. Nadal miał pasy na kostkach i nadgarstkach, pewnie także wokół tułowia. Sala była chłodna i ciemna. Widział migające światła, lecz nie potrafił powiedzieć, jak daleko się znajdują, słyszał też szum wentylatora. Prawie nie pamiętał rozmowy z mężczyznami, którzy zwieźli go na dół. Zważyli go i zrobili inne rzeczy, które robią lekarze - zmierzyli ciśnienie, poprosili, żeby nasikał do pojemnika, po czym ostukali mu kolana młoteczkiem i zajrzeli do ust i nosa. Na koniec przyczepili mu rurkę do wierzchu dłoni zabolało go, zabolało jak cholera, niech to szlag - rurkę podłączoną do jakiegoś woreczka na stojaku. Potem wszystko się zamazało. Przypomniał sobie śmieszne jasnoczerwone światełko na końcu jakiegoś długopisu. Później zobaczył nad sobą twarze w maskach. Jeden z mężczyzn, choć nie umiał powiedzieć który, uspokoił go: - To tylko laser, panie Carter. Może pan poczuć lekki ucisk. Leżąc w ciemności, przypomniał sobie, o czym my-
ślał, zanim jego mózg odmówił posłuszeństwa. Pomyślał, że Bóg zrobił mu ostatni kawał i że jednak w końcu poszedł pod igłę. Zastanawiał się, czy wkrótce ujrzy Jezusa, panią Wood, czy też samego diabła. Jednak nie umarł, lecz pogrążył się we śnie. Nie wiedział, jak długo spał. Odpłynął w nicość, przechodząc z jednej ciemności w drugą, jakby szedł przez nieoświetlony dom. Nie mając niczego, na co mógłby spojrzeć, nie potrafił się zorientować, gdzie jest. Nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół. Bolało go całe ciało, a język był nabrzmiały. 147 W głębi czuł uśpioną zwierzęcą furię. Miejsce na karku, gdzie stykały się łopatki, pulsowało boleśnie. Podniósł głowę, żeby się rozejrzeć, lecz zobaczył tylko małe punkciki światła - czerwonego światła, jak to na długopisie. Nie umiał powiedzieć, jak daleko się znajdują ani jakie są duże. Wolgast. To nazwisko unosiło się w ciemności na powierzchni jego umysłu. Coś o Wolgaście, że czas jest niczym ocean i że może mu coś ofiarować. „Dam ci czas, Anthony. Cały czas, jaki jest na świecie. Ocean czasu”. Jakby Wolgast znał najgłębsze miejsce w sercu Cartera, jakby nie spotkali się przed chwilą, lecz znali od lat. Nie pamiętał, by ktoś tak z nim rozmawiał. Później zaczął myśleć o dniu, w którym to wszystko się zaczęło, jakby chodziło o to samo. Czerwiec. Spotkali się w czerwcu. Tyle pamiętał. Czerwiec, powietrze pod autostradą było nieznośnie gorące. Carter stał pod brudnym daszkiem, przyciskając do piersi karton z napi-
sem: „Jestem głodny! Przyjmę każdą pomoc. Niech Ci Bóg błogosławi”. Stał i patrzył, jak samochód, czarny denali, podjeżdża do krawężnika i staje. Okno po stronie pasażera się otworzyło. Nie była to mała szparka, aby osoba siedząca w środku mogła podać mu kilka monet lub złożony banknot tak, by ich palce się nie zetknęły. Zjechało płynnie na sam dół. Odbicie Cartera w ciemnej szybie opadło jak zawieszona do góry nogami kurtyna, odsłaniając sekretny pokój. Zbliżała się pora lunchu, południe, więc na górnych nitkach autostrady i Zachodniej Pętli narastał ruch, hucząc mu w głowie jak długi sznur ciężarówek. - Halo? - Kobiecy głos starał się przekrzyczeć warkot pojazdów i echo dobiegające spod autostrady. - Halo? Proszę pana! Przepraszam! Carter podszedł do otwartego okna i poczuł na twarzy zimny powiew. Owionął go przyjemny zapach nowej skóry, a gdy podszedł bliżej, woń perfum. Pochylała się w stronę okna, napinając pas. Na czole miała ciemne okulary. Oczywiście, biała kobieta. Wiedział o tym, zanim zajrzał do środka. Czarny denali z lśniącym lakierem i ogromną błyszczącą kratownicą. Byli przy wschodniej odnodze prowadzącej do San Felipe, łączącej Gallerię z River Oaks, gdzie stały wielkie domy. Kobieta wydawała się młoda, młodsza, niż sobie wyobrażał, patrząc na samochód. Miała najwyżej trzydzieści lat. Nosiła coś w rodzaju stroju do tenisa: białą spódnicę i top. Jej skóra była wilgotna i lśniąca. Ramiona smukłe i silne, opalone. Proste włosy, jasne, z ciemniejszymi pasemkami, zaczesane do tyłu tak, by odsła-
niały twarz. Delikatny nos, kształtne kości policzkowe. Nie zauważył żadnej biżuterii z wyjątkiem pierścionka z diamentem wielkim jak ząb. Wiedział, że nie powinien jej się przyglądać, lecz nie umiał się powstrzymać, więc spojrzał na tylne siedzenie. Dostrzegł pusty dziecinny fotelik z jaskrawymi pluszowymi zabawkami. Obok fotelika stała duża torba na zakupy, która była z papieru, lecz wyglądała jak metalowa. Wypisano na niej nazwę sklepu - Nordstrom. - Co łaska - wymamrotał. - Bóg zapłać. Na kolanach trzymała torebkę, wypchaną skórzaną torbę na ramię. Zaczęła wysypywać jej zawartość na siedzenie. Szminkę, notes z adresami, mały telefon przypominający klejnot. - Chcę panu coś dać - mówiła. - Dwudziestka wystarczy? Tyle dają inni? Nie wiem. - Bóg zapłać. - Carter wiedział, że za chwilę zmieni się światło. - Ile pani może. Gdy wyciągnęła portfel, z tyłu rozległo się pierwsze niecierpliwe trąbienie. Szybko odwróciła głowę, po czym spojrzała na światło. Zielone. - Cholera. - Zaczęła rozpaczliwie grzebać w portfelu, ogromnym, wielkości książki, z zatrzaskami, zamkami błyskawicznymi i kieszonkami, w których upchano jakieś paski papieru. - Nie wiem... - powtarzała. - Nie wiem ile. Kolejny klakson, a później ryk. Samochód, który za nią stał, czerwony mercedes, zmienił pas na środkowy, zajeżdżając drogę SUVowi. Kierowca SUVa zahamował gwałtownie, trąbiąc.
- Przepraszam, przepraszam... - powtarzała kobieta. Patrzyła na portfel jak na zamknięte drzwi, do których zgubiła klucz. - Mam same karty. Myślałam, że mam dwadzieścia dolarów, choćby dziesięć, cholera... - Ośle, nie widzisz świateł?! - Jakiś mężczyzna wystawił głowę z okna pickupa dwa wozy dalej. - Nie tarasuj drogi! - Dobrze - powiedział Anthony, cofając się. - Powinna pani jechać. - Słyszałeś?! - wrzeszczał facet z tyłu. Kolejny ryk klaksonów. Mężczyzna wystawił przez okno łokieć. - Z drogi! Kobieta spojrzała we wsteczne lusterko. Wytrzeszczyła oczy. - Zamknij się! - krzyknęła, uderzając pięściami kierownicę. - Jezu, zamknij się! - Niech pani usunie tego cholernego grata z drogi! - Chciałam mu tylko coś dać. Tylko tyle. Dlaczego to takie trudne? Dlaczego tak trudno zrobić choćby jedną małą rzecz? Chciałam pomóc... Carter czuł, że pora zmiatać. Wiedział, co się za chwilę stanie. Usłyszy odgłos otwieranych drzwi i gniewne kroki. Zobaczy nad sobą szyderczo uśmiechniętą twarz. „Dlaczego niepokoisz panią? Nie widzisz, co robisz, koleś?”. A później kolejnych mężczyzn, sam nie wiedział ilu. W takich sytuacjach zawsze było ich wielu. Kobieta nie zdoła mu pomóc, nieważne, co powie. Tamci będą widzieli tylko to, co chcą zobaczyć: czarnucha i białą kobietę z fotelikiem dla dziecka, torbami na zakupy i
otwartym portfelem na kolanach. - Proszę - powiedział. - Niech pani jedzie. Drzwi pickupa otworzyły się na oścież. Na drogę wyskoczył ogromny gość z czerwoną gębą, w dżinsach i podkoszulku, z łapskami wielkimi jak rękawice łapacza. Zmiażdżyłby Cartera niczym robaka. - Hej! - krzyknął, celując w nich palcem. Okrągła klamra od paska lśniła w promieniach słońca. - Hej, wy tam! Kobieta spojrzała w lusterko i zobaczyła to, co Carter. Facet miał pistolet. - O Boże! Boże! - zaczęła wrzeszczeć. - Chce jej ukraść samochód! Ten mały czarnuch kradnie jej wóz! Carter zamarł. Wszystko skrupi się na nim. Cały świat zaczął nagle wściekle ryczeć i trąbić, wrzeszczał i chciał go dopaść. Kobieta szybko nachyliła się nad fotelem pasażera i otworzyła drzwi. - Wsiadaj! Nie poruszył się. - Wsiadaj! - krzyknęła. - Do samochodu! Z jakiegoś powodu to zrobił. Rzucił karton z napisem, wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi. Kobieta dodała gazu i w ostatniej chwili przejechała przez skrzyżowanie, gdy światło zmieniło się na czerwone. Samochody wokół wykonywały gwałtowne manewry, gdy pędzili przed siebie. Carter myślał, że się rozbiją, i zamknął oczy, przygotowując się na uderzenie. Nic się jednak nie stało, wszyscy chybili.
Pomyślał, że to niebywałe. Po chwili wyjechali na słońce. Kobieta pędziła, jakby zapomniała o jego obecności. Wjechali na wyboje i denali podskoczył tak wysoko, że Carter walnął głową w sufit. Nią też porządnie potrząsnęło, bo wcisnęła hamulec. Zrobiła to tak gwałtownie, że Carter poleciał na deskę rozdzielczą, a później skręciła kierownicę i zajechała na parking przed pralnię chemiczną i ciastkarnię sieci Shipley DoNuts. Nie patrząc na Anthony’ego i nie mówiąc ani słowa, oparła głowę o kierownicę i zaczęła płakać. Carter nigdy wcześniej nie widział z bliska płaczącej białej kobiety, tylko w kinie i telewizji. W hermetycznej kabinie denali czuł zapach jej łez niczym stopionego wosku i czystą woń włosów. Później zdał sobie sprawę, że on również pachniał, choć nie wąchał się od dawna, i że jego woń wcale nie była przyjemna. Właściwie była odpychająca, paskudna. Cuchnął zepsutym mięsem i zsiadłym mlekiem. Zrobiło mu się wstyd, kiedy spojrzał na siebie, na swoje brudne ręce, na podkoszulek i dżinsy, które nosił od wielu dni. Po jakimś czasie kobieta podniosła głowę i otarła nos wierzchem dłoni. - Jak ci na imię? - Anthony. Przez chwilę Carter myślał, że zawiezie go na posterunek policji. Wóz był taki czysty i nowy, że Carter poczuł się jak wielka brudna plama. Jeśli kobieta czuła jego zapach, w żaden sposób tego nie okazała.
- Mogę tu wysiąść... - powiedział. - Przepraszam za kłopot, który pani zrobiłem. - Ty? A co ty zrobiłeś? Nic nie zrobiłeś. - Odetchnęła głęboko, opierając głowę o zagłówek i zamykając oczy. - Jezu, mąż mnie zabije. Jezu, Jezu, Jezu! Rachel, o czym ty myślisz? Carterowi wydawało się, że jest zła, że czeka, aż wysiądzie. Byli kilka przecznic od Richmond, skąd mógł wrócić autobusem do miejsca, gdzie spał - pustej działki w Westpark obok fabryki przetwarzającej odpady. Miał tam dobre lokum, nikt go nie nękał. Kiedy padało, robotnicy pozwalali mu spać w jednym z pustych garaży. Miał przy sobie nieco ponad dziesięć dolarów, trochę banknotów i garść drobnych z porannego stania pod sześćsetdziesiątką wystarczy, by wrócić do domu i kupić coś do jedzenia. Oparł rękę o drzwi. - Nie - powiedziała. Nie odchodź. - Odwróciła się i spojrzała na niego - oczami spuchniętymi od płaczu. - Musisz mi powiedzieć, czy naprawdę miałeś to na myśli. Carter spojrzał na nią pytająco. - Co, psze pani? - To, co napisałeś na kartonie. Niech ci Bóg błogosławi. Słyszałam, jak to powiedziałeś. Bo widzisz... nie czuję, aby Bóg mi błogosławił, Anthony. - Uśmiechnęła się smutno, odsłaniając rząd małych zębów przypominających perły. - Czy to nie dziwne? Powinnam, lecz tak się nie czuję. Czuję się okropnie. Cały czas. Carter nie wiedział, co powiedzieć. Jak to możliwe,
że taka piękna biała pani czuje się okropnie? Kątem oka dostrzegł pusty fotelik z tyłu samochodu z kolorowymi zabawkami. Ciekawe, gdzie jest dziecko? - pomyślał. Może powinien powiedzieć coś o dziecku, jaka musi być szczęśliwa z jego powodu. Pamiętał, że ludzie lubią niemowlęta, szczególnie kobiety. - To bez znaczenia. - Wpatrywała się w cukiernię z pączkami. - Wiem, o czym pomyślałeś. Nie musisz nic mówić. Pewnie myślisz, że zwariowałam. - Jak dla mnie wydaje się pani normalna. Roześmiała się z goryczą. - Właśnie o to chodzi, wiesz? Wydaję się normalna. Mógłbyś oto spytać każdego. Rachel Wood ma wszystko, czego człowiek mógłby zapragnąć. Rachel Wood wydaje się zupełnie normalna... Siedzieli tak przez mniej więcej minutę. Kobieta cicho pochlipywała i patrzyła ponuro przed siebie, a Carter zastanawiał się, czy powinien jak najszybciej wysiąść z samochodu. Z drugiej strony biała pani była smutna, więc czuł, że to nie w porządku tak ją zostawić. Był ciekaw, czy chce, by okazał jej współczucie. Rachel Wood. Odgadł, że tak się nazywa, że mówiła o sobie. Nie mógł tego wiedzieć na pewno. Może Rachel Wood jest jej przyjaciółką albo opiekunką dziecka? Wiedział, że wcześniej czy później będzie musiał odejść. Wiedział, że jej ponury nastrój minie i że zacznie się zastanawiać, co robi w samochodzie z tym śmierdzącym czarnuchem. Jednak powiew zimnego powie-
trza z kratek na desce rozdzielczej i dziwne, ponure milczenie kobiety wystarczyło, by został. - Jak masz na nazwisko, Anthony? Nie pamiętał, by ktoś go o to pytał. - Carter - odpowiedział. To, co później zrobiła, zaskoczyło go jeszcze bardziej. Odwróciła się, spojrzała mu prosto w oczy i wyciągnęła rękę. - Miło mi pana poznać, panie Carter - powiedziała głosem, w którym nadal pobrzmiewał smutek. - Jestem Rachel Wood. „Pan Carter”, to mu się podobało. Jej dłoń była mała, lecz chwyt silny jak u mężczyzny. Poczuł to, choć nie umiał opisać słowami. Przyglądał się uważnie, czy wytrze rękę, lecz tego nie zrobiła. - Boże! - Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Mój mąż dostanie ataku serca. Nie możesz mu powiedzieć, co się wydarzyło. Poważnie, to wykluczone. Carter pokiwał głową. - To nie jego wina, że jest skończonym idiotą. Nie potrafiłby spojrzeć na to tak jak my. Musi mi pan to obiecać, panie Carter. - Nie powiem ani słowa. - Dobrze. - Pokiwała energicznie głową, a później w zamyśleniu zmarszczyła gładkie czoło. - Pączki. Nie wiem, dlaczego zatrzymałam się właśnie tutaj. Pewnie nie ma pan ochoty na pączka, prawda? Kiedy wypowiedziała to słowo, poczuł, jak ślina napływa mu do ust, a żołądek zaczyna się skręcać.
- Lubię pączki - powiedział. - Kawę też. - Pączki to nie posiłek, prawda? - powiedziała stanowczo, jakby podjęła decyzję. - Potrzebuje pan czegoś pożywnego. Wtedy Carter zrozumiał, co się z nim dzieje: został zauważony. Jakby wcześniej był duchem, choć o tym nie wiedział. Nagle dotarło do niego, że ta biała pani chce go zabrać ze sobą, do swojego domu. Słyszał o takich ludziach, ale nie wierzył w ich istnienie. - Wie pan, panie Carter, myślę, że Bóg nie bez powodu umieścił dziś pana przy autostradzie - powiedziała, ruszając. - Czuję, że się zaprzyjaźnimy. I zostali przyjaciółmi, tak jak powiedziała. Zabawna sprawa. On i ta biała dama, pani Wood, żona pana Wooda - tak starego, że mógłby być jej ojcem, choć Carter rzadko go widywał. I ten jej wielki dom w cieniu dębów, z gęstym trawnikiem i żywopłotem, i dwiema małymi dziewczynkami - nie tylko tą małą, lecz także starszą, uroczą jak robaczek, jak jej siostra, dwie niczym z obrazka. Czuł to do szpiku kości, do głębi swojej istoty, że byli przyjaciółmi. Robiła dla niego rzeczy, których nie robił wcześniej nikt inny. Jakby otworzyła drzwi samochodu i okazało się, że w środku jest ogromny pokój pełen ludzi, jakby słyszał swoje imię, jakby znalazł jedzenie i miejsce do spania, i całą resztę. Załatwiła mu robotę, nie tylko w swoim ogrodzie, lecz także u innych. Kiedy tam szedł, ludzie mówili do niego „panie Carter” i pytali, czy mógłby wykonać dla nich jakąś dodatkową pracę, bo wieczorem przyjdą goście. Czy mógłby sprzątnąć liście z werandy, po-
malować kilka krzeseł lub oczyścić rynny z liści albo wyprowadzić psa. „Wiem, że jest pan zajęty, panie Carter, może jednak dałby pan radę?”. Nigdy nie odmawiał, a oni zawsze bez proszenia zostawiali w kopercie pod wycieraczką lub doniczką dodatkową dziesiątkę albo dwudziestkę. Lubił ich, choć tak naprawdę w ogóle się dla niego nie liczyli. Robił to dla niej. W środę, najlepszy dzień tygodnia - jej dzień - machała mu z okna, gdy wyprowadzał kosiarkę z garażu, a czasem, właściwie bardzo często, wychodziła z domu, gdy skończył i składał narzędzia. Nie zostawiała pieniędzy pod wycieraczką, jak inni, lecz dawała mu je do ręki, a często zapraszała na chwilę rozmowy przy szklance zimnej herbaty na werandzie, opowiadając o swoim życiu i pytając, co u niego słychać. Rozmawiali, siedząc w cieniu, jak normalni ludzie. „Bóg mi pana zesłał, panie Carter, mówiła. Panie Carter, nie wiem, co bym bez pana zrobiła. Jest pan jak brakująca część układanki”. Kochał ją. Naprawdę. To była jego smutna i bolesna tajemnica. Kiedy leżał w ciemności i chłodzie, czuł, jak do oczu napływają mu łzy, jak wzbierają gdzieś w środku. Jak mogli pomyśleć, że zrobił coś pani Wood? Przecież ją kochał! Zawsze o tym wiedział. Nawet gdy się uśmiechała, chichotała lub była zajęta swoimi sprawami, robiąc zakupy i grając w tenisa, i jeżdżąc do fryzjera, wiedział, że w jej wnętrzu jest puste miejsce. Dostrzegł to już pierwszego dnia, w samochodzie. Otworzył przed nią serce, jakby mógł wypełnić tę pustkę, gdyby tego zapragnęła. Kiedy nie wychodziła na podwórko, co zdarzało się coraz częściej, zerkał na nią ukradkiem. Czasami siedziała godzi-
nami na kanapie, pozwalając, aby dziecko płakało, bo było głodne lub miało mokro. Nie poruszyła nawet jednym mięśniem. Wyglądała, jakby uszło z niej powietrze. Czasami w ogóle jej nie widywał. Zgadywał, że jest w głębi domu, smutna. W takie dni zawsze robił coś ekstra, przycinał żywopłot lub wyrywał chwasty z chodnika, mając nadzieję, że jeśli będzie czekał wystarczająco długo, wyjdzie do niego ze szklanką herbaty. Herbata oznaczała, że wszystko jest w porządku, że odegnała mroczne uczucie, które jej dokuczało. Tamtego popołudnia - tamtego strasznego popołudnia - zobaczył na podwórku starszą dziewczynkę Haley. Samą. Był grudzień, powietrze przenikała wilgoć, w basenie pływały liście. Mała dziewczynka, która chodziła do przedszkola, ubrana była tylko w granatowe szorty i bluzeczkę z kołnierzykiem. Nie miała nawet butów. Siedziała na werandzie, trzymając na kolanach lalkę Barbie. Nie poszła do szkoły? - zdziwił się Carter. Kręciła głową, nie patrząc na niego. Gdzie jest mama? Powiedziała, że tatuś pojechał do Meksyku, i zadrżała z zimna. Ze swoją przyjaciółką. Mama nie wstała z łóżka. Chciał otworzyć drzwi, lecz były zamknięte. Zadzwonił, a później zawołał, ale nikt się nie pojawił. Nie wiedział, co zrobić z małą, która siedziała sama na dworze. Nie wiedział wielu rzeczy o Woodach i nie wszystko, co robili, miało dla niego sens. Mógł jedynie dać małej swój stary brudny sweter, którym owinęła się jak kocem. Zabrał się do koszenia trawy, mając nadzieję, że hałas kosiarki obudzi panią Wood i przypomni jej o małej dziewczynce,
która siedzi nad basenem. Że sobie przypomni, jak niechcący zatrzasnęła drzwi. Panie Carter, nie wiem, jak to się stało. Zasnęłam. Dzięki Bogu, że pan przyszedł. Skończył kosić trawnik i poszedł do garażu po siatkę do czyszczenia basenu. Dziewczynka obserwowała go w milczeniu, tuląc lalkę. Wtedy zauważył ją na skraju ścieżki - małą żabkę. Była nie większa od pensa. Dobrze, że nie wpadła pod kosiarkę. Pochylił się, żeby ją podnieść. Była lekka jak piórko. Gdyby o niej nie wiedział, pomyślałby, że nie ma nic w ręku. Może z powodu dziewczynki, która obserwowała go z werandy, lub pani Wood, która spała w głębi domu, pomyślał, że ta żabka może wszystkiemu zaradzić. Ta mała istota w trawie. - Chodź tutaj - powiedział do dziewczynki. Chodź, coś ci pokażę. Panienko Haley, pokażę panience małe zwierzątko. Takie małe jak panienka. Kiedy się odwrócił, zauważył, że pani Wood stoi na podwórku niecałe dziesięć jardów od niego. Ma na sobie duży podkoszulek przypominający nocną koszulę. Potargane włosy zasłaniały twarz. - Ach, to pani - powiedział. - Dobrze, że pani wstała. Chciałem pokazać Haley... - Zostaw ją w spokoju! To nie była pani Wood, którą znał. Jej spojrzenie było dzikie. Patrzyła na niego, jakby nie wiedziała, kim jest. - Pani Wood, chciałem jej pokazać coś ładnego... - Odejdź stąd! Odejdź stąd! Haley, uciekaj!
Zanim zdążył coś powiedzieć, uderzyła go mocno, z całej siły. Zachwiał się i cofnął, potykając o siatkę, którą zostawił obok basenu. Odruchowo wyciągnął ręce, łapiąc panią Wood za przód podkoszulka. Poczuł, jak upada na niego. Nie mógł niczego zrobić, żeby temu zapobiec. Później wpadli do wody. Woda. Uderzyła go jak pięść. Poczuł, że wypełnia mu nos, oczy i uszy. Czuł jej chemiczny smak przypominający oddech demona. Kiedy tonęli, była pod nim i nad nim, otaczała go ze wszystkich stron. Ich ręce i nogi się splotły. Próbował się uwolnić, lecz pani Wood trzymała go z całych sił, ciągnąc na dno. Nie umiał pływać, ani trochę, lecz potrafiłby utrzymać się na wodzie, choć nawet to go przerażało. Nie miał siły, aby ją powstrzymać. Odwrócił głowę, szukając jasnego miejsca, w którym powierzchnia wody styka się z powietrzem, lecz miał wrażenie, że dzieli go od niego cała mila. Pani Wood ciągnęła go na dno, w milczącą przestrzeń, jakby basen był odwróconym kawałkiem nieba. Wtedy zrozumiał, że właśnie tam pragnęła się znaleźć. Tam cały czas zmierzała, od tamtego dnia na autostradzie, kiedy zatrzymała wóz i wymówiła jego imię. To, co ją trzymało w innym świecie, tym ponad wodą, w końcu pękło jak sznurek latawca, ale świat był odwrócony do góry nogami, więc latawiec zaczął spadać. Ścisnęła go z całych sił, przywierając brodą do jego ramienia. Przez chwilę widział jej oczy w wirującej wodzie, dostrzegł, że są wypełnione potworną, ostateczną ciemnością. Błagam, puść mnie, pomyślał. Umarłbym, gdybyś tego chciała. Umarłbym dla ciebie, gdybyś poprosi-
ła, pozwól, że umrę zamiast ciebie. Musiałby tylko zacząć oddychać. Rozumiał to tak dobrze, jak znał własne imię, lecz nie potrafił się do tego zmusić. Zbyt długo żył, aby ulec rozkazowi woli. Zaczęli wolno opadać na dno. Pani Wood nadal go trzymała, poczuł drżenie jej ramion, kiedy nabrała powietrza. A po nim drugi i trzeci raz. Ostatnie kropelki powietrza wydobywające się z płuc przeleciały obok jego ucha niczym szeptany sekret. Niech Bóg ci błogosławi, panie Carter. Puściła go. Nie pamiętał, jak się wygramolił z basenu ani co powiedział dziewczynce. Mała głośno płakała, a później przestała. Pani Wood nie żyła. Jej dusza odleciała daleko, lecz puste ciało wynurzyło się powoli na powierzchnię, unosząc się wśród liści, które zamierzał sprzątnąć. Wszystko przenikał dziwny spokój, potworny i pełen rozpaczy, jakby coś, co ciągnęło się zbyt długo, w końcu znalazło rozwiązanie. Jakby Carter znów zaczął znikać. Sąsiadka zjawiła się po kilku godzinach lub minutach. Później przyjechała policja, lecz wtedy wiedział już, że nie powie nikomu, co się stało, co widział i słyszał. Powierzyła mu tę tajemnicę, ostateczną tajemnicę swojego życia, i nie zamierzał jej ujawnić. Pogodził się z tym, co go spotka. Czuł, że to nieuniknione. Może Wolgast go okłamał, a może nie, lecz dzieło jego życia dobiegło końca. Wiedział o tym. Już nikt nie spyta go o panią Wood. Pozostała w jego umyśle, stała się jego cząstką, a on nikomu o tym nie powie. Ciszę przerwał syk przypominający odgłos powietrza uchodzącego z opony. Na przeciwległej ścianie bły-
snęło zielone światełko, tam, gdzie kiedyś było czerwone. Drzwi się otworzyły i salę wypełniło sine światło. Carter stwierdził, że leży na łóżku z kółkami i ma na sobie szpitalną koszulę. W jego dłoni nadal tkwiła igła. Spojrzał na miejsce, gdzie przyklejono ją plastrem do skóry, i znów poczuł ból. Sala była większa, niż sądził. Pusta biała przestrzeń z wyjątkiem otwartych drzwi i kilku stojących przy ścianie maszyn nieprzypominających niczego, co znał. W drzwiach stała jakaś postać. Zamknął oczy i opuścił głowę. Już dobrze. Dobrze. Jestem gotów. Niech wejdą. - Mamy problem. Sykes stanął w drzwiach gabinetu Richardsa tuż po dwudziestej drugiej. - Wiem - odrzekł Richards. - Śledzę sytuację. Chodziło o dziewczynkę. Bezimienną dziewczynkę. Nie była już bezimienna. Tuż po dwudziestej pierwszej Richards dowiedział się otym z policyjnego okólnika. Matka dziecka była podejrzana o udział w strzelaninie niedaleko siedziby jakiegoś bractwa studenckiego. Postrzeliła syna sędziego federalnego. Pistolet, który porzuciła na miejscu przestępstwa, doprowadził miejscową policję do motelu niedaleko Gracelandu. Menedżer lista jego wykroczeń zajęła bite dwie strony - zidentyfikował dziecko na podstawie fotografii, którą gliniarze zrobili jej w piątek, gdy matka porzuciła małą w Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia w Memphis. Zakonnice wspomniały oczymś, co zdumiało Richardsa - o jakimś zamieszaniu w pobliskim zoo - a później ktoś zauważył Doyle’a i Wolga-
sta na filmie wideo nagranym nocą przy posterunku na autostradzie 1-55, na północ od Baton Rouge. Lokalna stacja telewizyjna dostała materiał przed wieczornymi wiadomościami, zanim ogłoszono Amber Alert. A teraz wszyscy szukają dwóch agentów federalnych i małej dziewczynki Amy Bellafonte. - Gdzie są teraz? - chciał wiedzieć Sykes. Richards odczytał na komputerze dane z satelity i wyświetlił obszar między Tennessee i Kolorado. Nadajnik był w GPSie Wolgasta. Richards doliczył się osiemnastu gorących punktów w tym rejonie, a następnie zlokalizował ten, którego numer odpowiadał identyfikatorowi Wolgasta. - Zachodnia Oklahoma. Sykes stał za nim, zaglądając mu przez ramię. - Myślisz, że już wie? Richards wyregulował obraz i zrobił zbliżenie. - Tak sądzę - powiedział, wskazując ciąg danych. Prędkość obiektu: 102 km/h. Chwilę później: Prędkość obiektu: 122 km/h. Uciekają. Richards musi ich stamtąd wyciągnąć. Do gry włączyli się miejscowi gliniarze, może nawet policja stanowa. Jeśli nie zdąży na czas, sprawa może się brzydko skończyć. Helikopter już leci z Fort Carson. Sykes do nich zadzwonił. Zeszli tylnymi schodami na poziom pierwszy i wyszli na dwór, czekając, aż nadleci. Od wschodu słońca temperatura wzrosła. Gęsta mgła wirowała w świetle reflektorów jak suchy lód pod-
czas koncertu rockowego. Stali w milczeniu. Nie było o czym rozmawiać. Byli o krok od katastrofy. Richards pomyślał o zdjęciu, które rozesłano do posterunków w całym kraju. Amy Bellafonte, „piękna fontanna”. Czarne włosy opadające na ramiona. Sprawiały wrażenie mokrych, jakby chodziła po deszczu. Gładka, młoda twarz. Dziecinne pyzate policzki, ciemne brwi i głębokie mądre oczy. Była ubrana w dżinsy i bluzę z zamkiem błyskawicznym zasuniętym pod szyję. W ręku ściskała jakąś zabawkę, pluszowe zwierzątko. Może psa? Patrzyła prosto w obiektyw, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz? Co sobie myślałeś, Richards? Sądziłeś, że nikt na świecie mnie nie kocha?”. Myślał o tym przez krótką chwilę. Jedną sekundę. Otarła się o niego jak skrzydło. Poczuł żal, że nie jest innym człowiekiem, że spojrzenie dziecka nie ma dla niego znaczenia. Pięć minut później z południowego wschodu doleciał huk helikoptera widocznego tuż nad ścianą drzew. Maszyna wykonała okrążenie, przeczesując teren stożkiem światła, po czym wylądowała z baletową gracją, młócąc powietrze śmigłami. UH-60 blackhawk z pełnym uzbrojeniem, przygotowany do nocnego rekonesansu. Trochę dużo tego, jak na jedną małą dziewczynkę. Jednak właśnie w takiej sytuacji się znaleźli. Osłonili twarze przed wiatrem, hukiem i wirującymi płatkami śniegu. Kiedy maszyna dotknęła ziemi, Sykes wziął Richardsa za łokieć. - To dziecko! - krzyknął. - Załatw sprawę jak nale-
ży! Cokolwiek to oznacza, pomyślał Richards, idąc energicznym krokiem w kierunku otwartych drzwi. 10 Jechali szybko. Wolgast siedział za kierownicą, a Doyle wpisywał coś z furią do kieszonkowego komputera. Próbował skontaktować się z Sykesem, żeby zapytać, czy ktoś panuje nad sytuacją. - Nie ma pieprzonego zasięgu! - Cisnął urządzenie na deskę rozdzielczą. Byli piętnaście mil od Homer i pędzili na zachód. Pola przesuwały się bez końca pod niebem usianym gwiazdami. - Widać stąd tylko ciemną stronę księżyca - powiedział Wolgast. - Uważaj, co mówisz. Doyle go zignorował. Wolgast spojrzał we wsteczne lusterko i stwierdził, że Amy go obserwuje. Wiedział, że czuje to samo co on. Są ze sobą związani. Od chwili gdy zeszli z karuzeli, ich losy się połączyły. - Ile wiesz? - spytał Wolgast. - Myślę, że teraz możesz mi powiedzieć. - Tyle samo co ty. - Doyle wzruszył ramionami. Może więcej. Richards uznał, że możesz mieć problemy z wykonaniem tego zadania. Wolgast nie miał pojęcia, kiedy Doyle rozmawiał z Richardsem. Gdy on i Amy byli na karuzeli? Tamtej nocy w Huntsville, kiedy zadzwonił do Liii z motelu? A może wcześniej? - Powinieneś być ostrożny. Nie żartuję, Phil. Wiesz, co to za jeden. To prywatny ochroniarz. Niczym nie różni
się od najemnika. Doyle westchnął z irytacją. - Wiesz, na czym polega twój problem, Brad? Nie rozumiesz, kto jest po twojej stronie. Uwierzyłem ci na słowo. Miałeś ją tylko przyprowadzić do samochodu o wyznaczonej godzinie. Nie masz pełnego obrazu. - Wiem dostatecznie dużo. Przed nimi ukazała się stacja benzynowa, świetlista oaza w mroku. Kiedy podjechali, Wolgast zdjął nogę z gazu. - Chryste, nie zatrzymuj się - mruknął Doyle. Jedź. - Bez benzyny daleko nie zajedziemy. Została ćwiartka baku. Może to ostatnia stacja na tym pustkowiu. Jeśli Doyle chce dowodzić, powinien przynajmniej wiedzieć, jak się zachować, pomyślał. - W porządku, tylko zatankujemy. Zostaniecie w samochodzie. Podjechali do dystrybutora. Kiedy Wolgast wyłączył silnik, Doyle wyciągnął kluczyki ze stacyjki, otworzył schowek na rękawiczki, gdzie leżała broń. Wysunął magazynek, schował go do kieszeni i odłożył pistolet. - Nie ruszajcie się - rzucił. - Powinieneś sprawdzić poziom oleju. - Jezu, coś jeszcze, Brad? - prychnął Doyle. - Przecież nic nie zrobiłem. Chyba nie chcesz, żeby wóz rozkraczył się na środku drogi. - W porządku. Sprawdzę. Zostańcie w samochodzie.
Doyle poszedł na tył i zaczął napełniać bak. Wolgast miał chwilę na zastanowienie się, lecz niewiele mógł zdziałać bez broni i kluczyków. Choć postanowił nie traktować Doyle’a do końca poważnie, sytuacja była taka, jaka była. Pociągnął za dźwignię pod deską rozdzielczą. Doyle przeszedł na przód i podniósł maskę, na chwilę zasłaniając wnętrze samochodu. Wolgast odwrócił się do Amy. - Wszystko w porządku? Skinęła głową. Trzymała plecak na kolanach. Wystawało z niego poszarpane ucho królika. W świetle padającym z dystrybutora Wolgast dostrzegł odrobinę cukru pudru na jej policzkach, jak płatki śniegu. - Jedziemy do tego doktora? - Nie wiem. Zobaczymy. - On ma broń. - Tak, kochanie. Wszystko będzie dobrze. - Moja mama miała broń. Zanim Wolgast zdążył odpowiedzieć, maska tahoe opadła z hukiem. Szybko odwrócił głowę, w samą porę, by zauważyć trzy radiowozy z migającymi kogutami, które przemknęły obok stacji benzynowej, jadąc w przeciwnym kierunku. Drzwi po stronie pasażera się otworzyły i do środka wpadł podmuch śmierdzącego powietrza. - Niech to szlag! - Doyle oddał Wolgastowi kluczyki i odwrócił się, by spojrzeć na odjeżdżające radiowozy. Myślisz, że nas szukają? Wolgast pochylił głową, obserwując samochody w
bocznym lusterku. Pędziły przynajmniej osiemdziesiąt mil na godzinę, a nawet szybciej. Może chodzi o coś zwyczajnego, wypadek albo pożar, lecz instynkt podpowiadał mu co innego. Odliczał sekundy, patrząc, jak światła znikają w ciemności. Kiedy doliczył do dwudziestu, był pewny, że zawracają. Przekręcił kluczyk, słysząc, jak silnik budzi się do życia. - Tak. Minęła dwudziesta druga, lecz siostra Amette nie mogła zasnąć. Nie mogła nawet zamknąć oczu. To, co się stało, było okropne, po prostu okropne. Najpierw ci dwaj mężczyźni, którzy przyszli po Amy. Oszukali ją, oszukali wszystkich, choć siostra Amette nadal nie mogła zrozumieć, jak mogli być jednocześnie agentami federalnymi i porywaczami. A później to straszne wydarzenie w zoo. Wrzaski i krzyki, ludzie uciekający w popłochu i Lacey kurczowo trzymająca Amy, niechcąca jej wypuścić. I długie godziny spędzone na posterunku policji. Chociaż nie traktowali ich jak przestępców, z pewnością nie zwracali się do nich w sposób, do którego siostra Amette przywykła. Niejasne oskarżenia, detektyw zadający w kółko te same pytania, a później reporterzy i wozy transmisyjne na ulicy przed ich domem. Silne reflektory oświetlające frontowe okna, gdy nadszedł wieczór, i telefon dzwoniący bez końca, aż wreszcie pomyślała, że musi go wyłączyć. Matka dziewczynki kogoś zamordowała. Jakiegoś chłopaka. Tak powiedział detektyw.
Młody mężczyzna ze sterczącą krótką brodą, Dupree. Zwracał się do niej grzecznie, z lekkim nowoorleańskim akcentem. Był uprzejmy, lecz czy nie pomyślała tego samego o tamtych dwóch, którym otworzyła drzwi? O Wolgaście i tym młodszym, któremu dobrze patrzyło z oczu? Zobaczyła ich twarze na ziarnistym filmie wideo, który pokazał jej Dupree, nakręconym gdzieś w Missisipi, kiedy myśleli, że nikt na nich nie patrzy. Czy pomyślała, że są miłymi ludźmi, bo miło wyglądali? Później detektyw Dupree powiedział, że matka dziewczynki była prostytutką. Bo dołem głębokim jest nierządnica, a ciasną studnią jest obca niewiasta, czatuje jakby rozbójnik, pomnaża niewiernych w narodzie17. Bo miód wycieka z warg obcej, podniebienie jej gładkie jak olej, lecz w końcu będzie gorzka niby piołun i ostra jak miecz obosieczny. Jej nogi zstępują ku śmierci, do Szeolu zmierzają jej kroki18. Do Szeolu zmierzają jej kroki. Siostrę Amette przeszedł dreszcz, bo piekło jest realne. To prawdziwe miejsce, w którym dusze wiją się w wiecznych mękach. I taką kobietę Lacey wpuściła do ich kuchni! Ta kobieta niecałych trzydzieści sześć godzin temu była w ich domu! Kobieta, której kroki zmierzają do Szeolu. Pewnie uwiodła tego chłopca - siostra Amette wolała nie myśleć, jak to zrobiła - a potem go zastrzeliła. Strzeliła mu w głowę z pistoletu i powierzyła dziewczynkę Lacey, by uciec. Dziewczynkę, która wiedziała, co w niej siedzi. Bo fak17 Prz 23,27-28. 18 Prz 5,3-5.
tycznie było w niej coś... nieziemskiego. Przykro pomyśleć, lecz trudno temu zaprzeczyć. Jak inaczej wyjaśnić to, co zdarzyło się w zoo? Że wszystkie zwierzęta zaczęły biegać jak oszalałe? Cała ta sytuacja jest okropna. Okropna, okropna, okropna. Siostra Amette na próżno próbowała zasnąć. Słyszała szum agregatów, przez zamknięte powieki widziała wilcze światła reflektorów. Wiedziała, co zobaczy, jeśli włączy telewizor: reporterów z mikrofonami, mówiących i gestykulujących z ożywieniem, wskazujących dom, w którym siostra Amette i inne siostry próbują zasnąć. Nazywali go miejscem popełnienia przestępstwa, najnowszym elementem sensacyjnej historii morderstwa i porwania, w które byli zamieszani agenci federalni, choć Dupree kategorycznie zakazał siostrom komukolwiek o tym mówić. Kiedy wróciły do domu policyjną furgonetką, wyczerpane, przed domem zobaczyły wozy transmisyjne, przynajmniej dwanaście, ustawione jak wozy cyrkowe. To siostra Claire zauważyła, że nie należą do miejscowych stacji telewizyjnych, lecz przyjechały z daleka, z Nashville, Paducah i Little Rock, a nawet z St. Louis. Kiedy wjechali na podjazd, reporterzy otoczyli policyjny samochód, kierując na nie światła, kamery i mikrofony, zasypując je gradem niepojętych pytań. Ci ludzie nie mieli krzty przyzwoitości. Siostra Amette była tak wystraszona, że zaczęła się trząść. Trzeba było dwóch funkcjonariuszy, aby usunąć reporterów z ich posesji. „Nie widzicie, że to zakonnice?
Dlaczego je nękacie? Cofnijcie się, żeby siostry mogły bezpiecznie wejść do środka”. Tak, piekło jest realne. Siostra Amette o tym wie. Właśnie w nim przebywa. Usiadły w kuchni. Nie były głodne, ale musiały przecież gdzieś się podziać - wszystkie z wyjątkiem Lacey, którą Claire zaprowadziła do jej pokoju, by mogła odpocząć. Co dziwne, z nich wszystkich Lacey była najmniej wstrząśnięta wydarzeniami tego popołudnia. Od wielu godzin nie powiedziała słowa do którejś z nich lub do detektywa Dupree. Siedziała z rękami na kolanach, a po jej policzkach spływały łzy. Później wydarzyło się coś zabawnego, kiedy funkcjonariusze pokazali im film z Missisipi. Gdy detektyw Dupree zatrzymał klatkę z dwoma mężczyznami, Lacey podeszła bliżej i zaczęła wpatrywać się w obraz. Siostra Amette powiedziała już Dupree, że to oni. Dobrze im się przyjrzała i nie miała najmniejszych wątpliwości, że mężczyźni na ekranie są tymi samymi, którzy zapukali do ich drzwi i zabrali dziewczynkę. Na twarzy Lacey pojawiło się zdumienie, choć nie... - siostra Amette pomyślała raczej o zadziwieniu - które sprawiło, że wszyscy zamarli. - Myliłam się - powiedziała w końcu Lacey. - To nie... to nie on. To nie ten. - Który, siostro? - zapytał łagodnie Dupree. Wskazała palcem starszego z agentów, tego, który mówił, choć siostra Amette zapamiętała, że to młodszy zaniósł Amy do samochodu. Na zdjęciu patrzył przed siebie,
trzymając w ręku jednorazowy kubek. W prawym dolnym rogu widniała godzina: szósta zero jeden tego samego ranka, gdy obaj zapukali do ich domu. - Ten - powiedziała Lacey, dotykając ekranu. - On nie zabrał dziewczynki? - Jestem tego pewna, detektywie - odezwała się siostra Amette. Odwróciła się i spojrzała na siostry Louise i Claire, które przytaknęły. - Jesteśmy zgodne co do tego. Siostra Lacey jest zdenerwowana. Jednak Dupree nie dał się zbić z tropu. - Siostro Lacey? Jak mam rozumieć, że to nie on? Jej twarz promieniowała pewnością. - Ten człowiek. Widzicie? - Odwróciła się i popatrzyła na wszystkich. Nawet się uśmiechnęła. - Widzicie? On ją kocha. „On ją kocha”. Co to znaczy? Amette wiedziała, że Lacey może się powołać tylko na własne słowa. Czy chciała zasugerować, że Wolgast znał dziewczynkę? Że mógł być jej ojcem? O co w tym wszystkim chodzi? Z drugiej strony nie wyjaśniało to okropnego zamieszania w zoo. Podczas panicznej ucieczki stratowano dziecko, które trafiło do szpitala, zastrzelono też dwa zwierzęta, jakiegoś kota i małpę. Nie wyjaśniało również zabicia tego chłopaka z college’u ani pozostałych spraw. Mimo to przez resztę popołudnia, które spędziły na posterunku, przechodząc z jednego gabinetu do drugiego, Lacey siedziała cicho, uśmiechając się dziwnie, jakby wiedziała coś, czego nie wie nikt oprócz niej.
Siostra Amette przypuszczała, że miało to jakiś związek z tym, co spotkało Lacey dawno temu, gdy jako mała dziewczynka mieszkała w Afryce. Amette opowiedziała o tym siostrom, kiedy czekały w kuchni na porę udania się do łóżka. Pewnie nie powinna tego robić, lecz musiała o tym wspomnieć także detektywowi Dupree. Kiedy wróciły do domu, stało się to jakoś naturalnie. Wszystkie zgodnie uznały, że człowiek nigdy nie zdoła się uwolnić od takiej traumy. Że to zostaje w nim na zawsze. Siostra Claire - bo któż by inny, jeśli nie siostra Claire, która chodziła do college’u i trzymała w szafie wieczorową suknię oraz buty na wysokich obcasach, jakby w każdej chwili mogła dostać zaproszenie na przyjęcie - znała nawet fachowe określenie: zespół stresu pourazowego. Siostra Claire powiedziała, że to wszystko ma sens. Wyjaśnia opiekuńcze uczucia Lacey wobec dziewczynki, fakt, że nigdy nie opuszczała domu, a nawet to, że dystansowała się od pozostałych sióstr. Żyła wśród nich, lecz zachowywała się tak, jakby jej cząstka znajdowała się gdzie indziej. Biedna Lacey, musiała nosić w sobie straszne wspomnienia. Amette spojrzała na zegarek. Pięć minut po północy. Na dworze ucichł szum agregatów. Ekipy telewizyjne się rozjechały. Podciągnęła kołdrę pod brodę i westchnęła smutno. Nie ma sensu temu zaprzeczać: wszystkiemu winna jest Lacey. Siostra Amette nigdy nie oddałaby dziewczynki, gdyby Lacey jej nie okłamała. A jednak to Lacey śpi głęboko, a ona, Amette, nie może zmrużyć oka. Czy inne siostry tego nie dostrzegły? Pewnie one również śpią.
Tylko ona, Amette, jest skazana na snucie się przez całą noc korytarzami własnego umysłu. Martwiła się. Bardzo się martwiła. Coś jej nie pasowało, niezależnie od tego, ćo powiedziała siostra Claire. „To nie on. On ją kocha”. I ten dziwny rozumiejący uśmiech Lacey. Dupree wypytywał ją dokładnie, próbował wyciągnąć, co miała na myśli, lecz Lacey tylko się uśmiechała i powtarzała te same słowa, jakby wszystko wyjaśniały. Powtarzała to wbrew oczywistym faktom. To Wolgast był porywaczem, wszystkie to przyznały. Wolgast i ten dmgi, który złapał dziewczynkę. Siostra Amette przypomniała sobie, jak się nazywał: Doyle, Phil Doyle. Dokąd i dlaczego ją zabrali? Nikt jej nic nie powiedział. Czuła, że Dupree też był zdziwiony, bo ciągle powtarzał te same pytania, pstrykał długopisem, marszczył czoło i kręcił głową, wydzwaniał do kogoś i pił jedną kawę za drugą. Później, mimo ciężam zmartwień, Amette poczuła, że traci czujność umysłu i obrazy minionego dnia rozwijają się w jej wnętrzu jak szpulka nici, że pogrąża się we śnie. „Niech siostra jeszcze raz opowie, co się stało na parkingu”. Siedziała w małym pokoju z lustrem, które nie było lustrem. Wiedział to. „Proszę nam opowiedzieć o tych mężczyznach. O Lacey”. Siostra Amette patrzyła na szybę. Widziała własne odbicie ponad ramieniem detektywa Dupree - starą twarz pomarszczoną od zmęczenia i upływu lat, otoczoną szarą tkaniną welonu, tak że wydawała się bezcielesna, zawieszona w przestrzeni. Po drugiej stronie lustra, ponad sobą i wokół, wyczuwała obecność mrocznej postaci, która ją ob-
serwowała. Kto się krył za tą twarzą? Usłyszała głos Lacey. Lacey krzyczącej na parkingu, oszalałej Lacey, która była od nich oddzielona, Lacey siedzącej na ziemi i rozpaczliwie tulącej Amy. Amette stała nad nią, a Lacey i dziewczynka płakały. Nie zabieraj jej. Umysł siostry Amette podążył za głosem Lacey w mroczną otchłań. Nie zabierajcie mnie, nie zabierajcie mnie, nie zabierajcie mnie... Nagle przeszedł ją dreszcz niepokoju. Usiadła na łóżku. Powietrze wydawało się lżejsze, jakby uleciał z niego cały tlen. Serce waliło jej jak młot. Czy zasnęła? Czy spała? Co się działo? Wtedy zrozumiała, zrozumiała bardzo dobrze: są w niebezpieczeństwie, wielkim niebezpieczeństwie. Coś nadciąga. Nie wiadomo, co to jest. Gdzieś w świecie została uwolniona mroczna siła i teraz sunie ku nim, by zabrać je wszystkie. Lacey wiedziała. Lacey, która przeleżała tyle godzin na polu, wiedziała, co to za zło. Siostra Amette wybiegła na korytarz. Czy ktoś widział, by sześćdziesięcioośmioletnia kobieta była tak przerażona!? Czy ktoś widział, by człowiek, który poświęcił życie Bogu, rozmyślaniu o Jego miłości i pokoju, doszedł do takiego stanu? By taki ktoś leżał samotnie w ciemności! Od pokoju Lacey dzieliło ją kilkanaście kroków. Amette nacisnęła klamkę, lecz drzwi były zamknięte. Zamknięte od wewnątrz. Zaczęła walić w nie pięściami. - Siostro Lacey! Siostro Lacey! Otwórz! Po chwili obok niej stanęła Claire. Miała na sobie
podkoszulek, który wydawał się świecić w mrocznym korytarzu. W półcieniu jej twarz posmarowana kremem lśniła siną poświatą. - Co się dzieje? Czy stało się coś złego? - Siostro Lacey, proszę natychmiast otworzyć drzwi! - Odpowiedziała im cisza. Amette chwyciła klamkę i szarpnęła. Waliła iwaliła. - Otwórz natychmiast! W sąsiednich pokojach zapaliły się światła, rozległ się trzask otwieranych drzwi i wystraszone głosy. Inne siostry wyszły na korytarz, patrząc na nią oczami wytrzeszczonymi ze strachu. Wszystkie zaczęły mówić jednocześnie. - Co się dzieje? - Nie wiem, nie wiem... - Czy Lacey nic się nie stało? - Niech ktoś zadzwoni pod dziewięćset jedenaście! - Lacey! Otwórz drzwi! - krzyczała siostra Amette. Nagle poczuła, że chwytają ją mocne ramiona i odciągają na bok. Siostra Claire. To siostra Claire złapała ją od tyłu. Czuła swoją słabość, wiedziała, że jej siła w porównaniu z siłą siostry Claire jest niczym. - Zranisz się, siostro... - Dobry Boże! - Spójrzcie na jej ręce! - Pomóżcie mi, proszę - szlochała siostra Amette. Claire ją puściła. Zamilkły przestraszone, widząc czerwone strumyki spływające po nadgarstkach Amette. Claire wzięła ją za rękę i delikatnie rozwarła pięść. Była
zakrwawiona. - Spójrzcie na jej paznokcie - powiedziała. - Poraniła sobie dłonie paznokciami. - Błagam - jęknęła siostra Amette, czując, że po jej policzkach płyną łzy. - Otwórzcie drzwi. Nikt nie wiedział, gdzie jest klucz. W końcu siostra Trący wpadła na pomysł, aby przynieść śrubokręt z pudełka na narzędzia, które stało pod zlewem w kuchni, i wetknąć go w zamek. Zanim to jednak zrobiły, siostra Amette już wiedziała, co znajdą. Zasłane łóżko, otwarte okno i firanki poruszane podmuchami wieczornego wiatru. W końcu otworzyły drzwi. Siostra Lacey Antoinette Kudoto znikła. Była druga. Noc wlokła się bez końca. Jakby tego było mało, nie zaczęła się najszczęśliwiej. Po spotkaniu z Paulsonem w stołówce Grey wrócił do swojego pokoju. Nadal miał dwie godziny do rozpoczęcia zmiany, dość czasu, aby pomyśleć o Jacku iSamie. Dzięki temu przestał zastanawiać się nad tamtą sprawą, nad dziwnym echem, które rozbrzmiewało w jego głowie, choć wiadomość od Paulsona trudno było uznać za dobrą. Grey nie przestawał się martwić, więc kwadrans przed dziesiątą był bliski obłędu. Włożył parkę i mszył do głównego budynku. Na parkingu wypalił ostatniego papierosa, zaciągając się głęboko. Zauważył kilku lekarzy i laborantów w grubych zimowych kurtkach narzuconych na fartuchy. Wyszli z budynku, wsiedli do samochodów i odjechali. Żaden nawet nie pomachał.
Podłoga przed wejściem była śliska od topiącego się śniegu. Grey oczyścił buty i podszedł do biurka, gdzie wartownik zeskanował jego identyfikator i wskazał windę. Wsiadł do niej i nacisnął guzik poziomu trzeciego. - Zatrzymaj windę! Grey podskoczył. Richards. Po chwili wszedł energicznie do windy, w nylonowej kurtce otoczonej obłokiem zimnego powietrza. - Grey! - Wcisnął guzik poziomu drugiego i rzucił okiem na zegarek. - Dlaczego nie przyszedłeś rano? - Zaspałem. Drzwi się zamknęły i winda zaczęła wolno zjeżdżać. - Myślisz, że to wakacje? Że możesz przychodzić do roboty, kiedy ci się podoba? Grey pokręcił głową, wbijając oczy w podłogę. Na sam dźwięk głosu Richardsa zadek zaciskał mu się jak pięść. Za żadne skarby nie spojrzałby mu w oczy. - Uhm. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Grey poczuł, że oblewa go pot o zapachu podobnym do zapachu cebuli, która zbyt długo leżała w pojemniku. Pewnie Richards też go poczuł. - No tak. Richards prychnął pod nosem, lecz nic nie powiedział. Grey był pewny, że zastanawia się, co z nim zrobić. - Obetnę ci należność za dwie zmiany - powiedział w końcu, nie odwracając wzroku. - Tysiąc dwieście dolców.
Drzwi poziomu drugiego się otworzyły. - I żeby mi się to więcej nie powtórzyło! - ostrzegł. Richards wyszedł z windy i ruszył przed siebie. Kiedy drzwi się zamknęły, Grey wypuścił powietrze, bo nieświadomie wstrzymywał oddech. Tysiąc dwieście dolców. Zabolało. Richards. Ten facet sprawiał, że Grey robił się nerwowy. Szczególnie teraz, po gadce Paulsona w stołówce. Pomyślał, że Jacka i Sama mogło faktycznie spotkać coś złego po tym, jak odmówili współpracy. Przypomniał sobie skaczące czerwone światełko na polu. Musiało się coś wydarzyć i Richards skierował je na Jacka i Sama. Drzwi windy się otworzyły i Grey zobaczył dwóch żołnierzy z pomarańczowymi opaskami pełniących wartę. Był pod ziemią, co początkowo wywoływało w nim klaustrofobiczny lęk. Nad kontuarem widniał duży napis: „Zakaz wstępu osobom nieupoważnionym, zagrożenie biologiczne i nuklearne. Zakaz jedzenia, picia i palenia. Należy powiadomić oficera dyżurnego o wystąpieniu któregokolwiek z następujących objawów”. Poniżej znajdowała się lista symptomów przypominających ostry przypadek grypy żołądkowej lub czegoś gorszego: wysoka gorączka, wymioty, utrata orientacji, atak silnego bólu. Podał identyfikator żołnierzowi o nazwisku Davies. - Cześć, Grey. - Davies odebrał kartę i umieścił ją w skanerze, nie patrząc na ekran. - Opowiem ci dowcip. Ile dzieci z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej po-
trzeba do przykręcenia żarówki? - Nie wiem. - Chcesz pojeździć na rowerze? - Davies zarechotał, klepiąc się po kolanach. Drugi żołnierz ściągnął brwi. Grey pomyślał, że też nie zrozumiał, o co chodzi. - Nie załapałeś? - Bo facet lubił jeździć na rowerze? - No, lubił jeździć na rowerze i też miał zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Nie usłyszał pytania. - Teraz rozumiem. - To kawał, Grey, powinieneś się śmiać. - Faktycznie zabawne... - wymamrotał Grey. - Muszę iść do roboty. Davies westchnął ciężko. - Dobra, poczekaj chwileczkę. Davies wsiadł do windy razem z Greyem i wsunął w otwór obok przycisku poziomu czwartego długi srebrny klucz, który miał na szyi. - Życzę dobrej zabawy - rzucił. - Ja tylko sprzątam - odrzekł nerwowo Grey. Davies zmarszczył czoło i pokręcił głową. - Nie chcę nic o tym wiedzieć. W szatni na poziomie czwartym Grey zdjął kombinezon i włożył lekarski fartuch. W pomieszczeniu byli dwaj sprzątacze - jeden nazywał się Jude, drugi Ignacio. Na ścianie wisiała duża biała tablica z listą obowiązków każdego pracownika zmiany. Tamci ubrali się bez słowa i wyszli. Grey wyciągnął szczęśliwy los - musiał tylko umyć
podłogę w korytarzach i opróżnić kosze na śmiecie, a następnie do końca zmiany obserwować Zero, sprawdzić, czy wszystko zjadł. Z magazynku wziął mop oraz środki czystości i zabrał się do pracy. Skończył przed północą. Później podszedł do drzwi na końcu pierwszego korytarza, wsunął identyfikator do czytnika i wszedł do środka. Pokój o powierzchni około dwudziestu stóp kwadratowych był pusty. Z lewej strony znajdowała się dwustopniowa śluza powietrzna prowadząca do komory odkażania. Jej pokonanie zajmowało przynajmniej dziesięć minut, a w drugą stronę jeszcze dłużej, bo trzeba było wziąć prysznic. Po prawej stronie śluzy był pulpit kontrolny z mnóstwem przycisków i przełączników, których przeznaczenia Grey nie znał i których nie mógł dotykać. Ponad nim była ściana ze wzmocnionego ciemnego szkła, za którą znajdowała się cela. Grey usiadł przed pulpitem i sprawdził obraz w podczerwieni. Zero siedział skulony w kącie, z dala od bramki, którą otworzono, gdy ostatnia zmiana przyniosła króliki. Ocynkowany wózek z dziesięcioma otwartymi klatkami nadal stał na środku pomieszczenia. W klatkach były jeszcze trzy króliki. Grey rozejrzał się po celi. Pozostałe rozbiegły się na wszystkie strony. Opierwszej drzwi na korytarz otworzyły się i do środka zajrzał jeden z techników, rosły Latynos Pujol. Skinął Greyowi na powitanie ispojrzał na monitor. - Nadal nie je? - Uhm.
Pujol zaznaczył coś na ekranie kieszonkowego komputera. Gość miał tak gęsty zarost, że wyglądał, jakby się nie ogolił, nawet jeśli przed chwilą to zrobił. - Coś mnie zaciekawiło - zagaił Grey. - Dlaczego nigdy nie zjadają dziesiątego? Pujol wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Może zostawiają go sobie na później? - Miałem kiedyś psa, który tak robił... Pujol zaznaczył na komputerze więcej pól. - No, taak. - Wzruszył jednym z szerokich ramion. Nic mu to nie mówiło. - Zadzwoń do laboratorium, jeśli zacznie jeść. Kiedy Pujol wyszedł, Grey zaczął żałować, że nie zadał mu innych pytań, które go dręczyły. Na przykład, dlaczego dają im akurat króliki. W jaki sposób Zero mógł przywrzeć do sufitu albo dlaczego obserwowanie, jak siedzi bez ruchu, wywołuje u niego gęsią skórkę. Z tym Zerem było inaczej niż z pozostałymi. W jego towarzystwie Grey czuł się tak, jakby przebywał z żywą osobą. Jeszcze pięć godzin. Od czasu gdy przyszedł, Zero nawet nie drgnął, lecz na odczycie poniżej obrazu w podczerwieni widać było tętno - sto dwa uderzenia na minutę - jakby facet się poruszał. Grey zaczął żałować, że nie wziął jakiegoś czasopisma do poczytania lub choćby książeczki z krzyżówkami, by zachować czujność, lecz Paulson tak go wystraszył, że na śmierć o tym zapomniał. Miał ochotę na papierosa. Wielu facetów kopciło fajki w kiblu, nie tylko personel sprzątający, lecz także technicy, a nawet jeden lub
dwóch lekarzy. Wszyscy wiedzieli, że można zapalić, jeśli ma się taką potrzebę, i nie zajmie to więcej niż pięć minut, lecz Grey wolał nie przeciągać struny z Richardsem. Nie po tym, jak natknął się na niego w windzie. Odchylił się na krześle. Jeszcze pięć godzin. Zamknął oczy. „Grey”. Otworzył oczy i wyprostował się na krześle. „Spójrz na mnie, Grey”. Nie słyszał głosu ani niczego takiego. Słowa rozbrzmiewały w jego głowie niemal tak, jakby coś czytał. Słowa wypowiadał ktoś inny, lecz głos należał do niego. - Kto tam? Spojrzał na obraz Zera na lśniącym monitorze. „Nazywałem się Fanning”. Wtedy Grey to zobaczył, jakby ktoś otworzył drzwi w jego głowie. Miasto. Wielkie miasto migoczące światłami, tyloma światłami, jakby nocne niebo runęło na ziemię i oplotło wszystkie budynki, mosty i ulice. Kiedy minął drzwi, poczuł, gdzie jest - pod stopami miał twardy chodnik, twarz owiewało mu zimne powietrze przepływające ulicami. Nie było to Dallas ani żadne miasto, które znał, lecz jakieś stare, zimą. Jedna cząstka Greya siedziała przy pulpicie kontrolnym na poziomie czwartym, a druga była tam. Wiedział, że ma zamknięte oczy. „Chcę do domu. Zabierz mnie do domu, Grey”. Wiedział, że jest w college’u, lecz dlaczego miałoby mu przyjść do głowy coś takiego? Jakiś college? I skąd niby miał wiedzieć, że to college w Nowym Jorku, gdzie
nie był nigdy w życiu? W mieście, które oglądał tylko na zdjęciach? I że otaczające go budynki są budynkami kampusu? Biurami, salami wykładowymi, akademikami ilaboratoriami? Szedł długą ścieżką, a właściwie nie tyle szedł, ile nad nią sunął, a inni ludzie przepływali obok niego. „Spójrz na nie”. Kobiety. Kobiety w grubych wełnianych kurtkach i szalikach. Niektóre miały na głowach czapki, spod których w chłodnym powiewie nowojorskiej zimy na ślicznie zaokrąglone ramiona spływały pukle młodych włosów, jak jedwabne szale. Ich oczy błyszczały życiem. Śmiały się, z książkami pod pachą lub przyciśniętymi do płaskich piersi, rozmawiając z ożywieniem, choć Grey nie słyszał słów. „Są piękne. Czyż nie są piękne, Grey?”. Były. Były piękne. Dlaczego Grey wcześniej tego nie zauważył? „Czujesz, gdy przechodzisz obok nich? Czujesz ich zapach? Nigdy nie nasyciłem się ich zapachem. Kiedy przechodzą obok ciebie, powietrze przenika słodycz. Kiedyś stałem i po prostu wdychałem ich zapach. Czujesz je, prawda, Grey? Pachną jak chłopcy”. - Chłopcy? „Pamiętasz chłopców, prawda, Grey?”. Pamiętał. Chłopców pamiętał. Wracających ze szkoły do domu, pocących się w upale, z plecakami na ramionach, w mokrych podkoszulkach przylegających do ciała. Pamiętał zapach potu i mydła na ich włosach i skórze. Pamiętał wilgotny trójkąt na plecach, tam, gdzie plecak stykał się z koszulką. Jeden z chłopców wlókł się za
innymi. Poszedł na skróty alejką, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Pamiętał tego chłopca, jego skórę brązową od słońca, czarne włosy na karku i wzrok wbity w chodnik. Wpatrywał się w pęknięcia na chodniku, więc w pierwszej chwili nie zauważył Greya. Furgonetka wolno jechała za nim, a później się zatrzymała. Wydawał się taki samotny... „Chciałeś okazać mu miłość, pamiętasz, Grey? Chciałeś, by o niej wiedział”. Poczuł wielką uśpioną siłę, która budzi się do życia. Dawnego Greya. Strach ścisnął mu gardło. - Nie pamiętam. „Pamiętasz. Oni coś ci zrobili, Grey. Pozbawili cię tej cząstki, która odczuwała miłość”. - Nie... nie mogę... „Ona nadal w tobie jest, Grey, tylko pozostaje ukryta. Wiem, bo była ukryta także we mnie. Zanim stałem się tym, kim jestem teraz”. - Kim jesteś? „Ty i ja jesteśmy tym samym. Wiemy, czego pragniemy, Grey: obdarzać miłością, czuć miłość. Dziewczynki i chłopcy to to samo. Pragniemy ich kochać, bo chcą być kochani. Pragniesz tego, Grey? Chcesz znów doświadczyć tego uczucia?”. Chciał. Wiedział o tym. - Tak, pragnę tego. „Muszę wrócić do domu, Grey. Zabiorę cię ze sobą, pokażę ci”.
Grey znów ujrzał to oczami umysłu. Poczuł, że otacza go wielkie miasto, Nowy Jork. Słyszał je wokół siebie, jego szum i gwar, jego energię przenikającą każdy kamień i cegłę, podążającą niewidocznymi liniami do jego stóp. Było ciemno, lecz uznał ciemność za coś cudownego, za coś, do czego należał. Przeniknęła go, docierając do płuc. Ogarnęła go wielką łagodną falą, w której się pogrążył. Był jednocześnie wszędzie i nigdzie, nie krążył po okolicy, lecz ją przenikał, wędrował w głąb i poza krajobrazem. Oddychał mrocznym miastem, a ono oddychało nim. Wtedy ją zobaczył. Była tam. Dziewczyna. Szła samotnie chodnikiem między budynkami kampusu - obok rozbrzmiewającego śmiechem akademika i cichych korytarzy biblioteki o szerokich oknach pokrytych szronem. Obok pustego biura, gdzie samotna sprzątaczka słuchała rhythm and bluesa w słuchawkach, pochylając się, by wycisnąć mop w wiadrze na kółkach. Widział to wszystko, słyszał radosny gwar iciche odgłosy nauki, mógł policzyć książki na półkach, zrozumieć słowa piosenki, którą nuciła kobieta z wiadrem. Kiedy jesteś przy mnie... słyszę symfonię. Widział dziewczynę na ścieżce, jej samotną lśniącą postać pulsującą życiem. Szła ku niemu, pochylając głowę. Lekko uniosła ramiona pod ciężkim płaszczem, jakby coś trzymała. Szła do domu. Samotna. Została do późna, studiując słowa w książce, którą przyciskała do piersi. Była wystraszona. Grey wiedział, że ma jej coś do przekazania, zanim odejdzie. Wiem, że to lubisz, pokażę ci. Zaczął się unosić, a później na nią spadł...
„Kochaj ją, Grey. Weź ją”. Nagle poczuł się chory. Pochylił się i w jednej chwili zwymiotował na podłogę całą zawartość żołądka. Zupę i sałatkę, marynowane buraczki, ziemniaczane purée i szynkę. Wsunął głowę między kolana, czując, że długa nitka śliny zwisa z jego warg. Co, do cholery? Co się dzieje, do diabła? Wyprostował się, czując, że jego myśli stają się jasne. Poziom czwarty. Jest na poziomie czwartym. Coś się stało. Nie pamięta co. Miał przerażający sen, zdawało mu się, że leci. W tym śnie coś jadł. Nadal ma w ustach ten smak. Smak przypominający krew. Później zwymiotował. Porzygałem się, pomyślał i poczuł, że brzuch mu opadł. Źle. Bardzo, bardzo źle. Wiedział, na jakie objawy powinien zwracać uwagę. Wymioty, gorączka, ataki bólu. Usłyszał nawet głośne kichnięcie, nie wiadomo skąd. Informacje były wszędzie, nie tylko w głównym budynku, lecz także w barakach, w kantynie i ubikacjach. „Należy powiadomić oficera dyżurnego o wystąpieniu któregokolwiek z następujących objawów...”. Pomyślał o Richardsie i małym tańczącym światełku, o Jacku iSamie. Co za pierdoły! Cholerne pierdoły! Trzeba szybko się tym zająć. Nikt nie może znaleźć wielkiej kałuży wymiocin na podłodze. Nakazał sobie spokój. Uspokój się, Grey. Zachowaj zimną krew. Spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści jeden. Nie ma mowy, by wy-
trzymał kolejne trzy i pół godziny. Wstał, przeszedł nad cuchnącą kałużą i cicho otworzył drzwi. Wyjrzał na korytarz. Żywej duszy. Najważniejsza jest szybkość. Musi się z tym uwinąć, a później uciec, jak najdalej. Do diabła z kamerami. Paulson miał rację. Czy ktoś obserwuje ich przez cały czas, w dzień i w nocy? W magazynie znalazł ścierkę i napełnił wiadro wodą, dolewając kubek środka dezynfekującego. Jeśli ktoś go zobaczy, powie, że coś rozlał, doctora peppera lub kawę. Wiedział, że nie powinien wnosić takich rzeczy, lecz wielu to robiło. Rozlał doctora peppera. Bardzo mu przykro. Tak powiedzieliby inni. Poza tym wcale nie jest chory, doskonale o tym wiedział, choć objawy wskazywały na co innego. Był spocony, pewnie ze strachu. Kiedy obserwował, jak wiadro napełnia się wodą, a później je niósł, czując smród chloru dolatujący z głębi zlewu, ciało mówiło mu to wyraźnie. To coś innego spowodowało, że puścił pawia, coś w tym śnie. Nadal czuł w ustach to doznanie, nie tylko smak - ciepłą słodycz oblepiającą język, gardło i zęby - czuł miękką skórę poddającą się jego zębom, eksplodującą sokiem. Jakby wbił je w dojrzały owoc... Wyszarpnął kilka jardów papierowego ręcznika, a następnie wyciągnął z szafki torbę i rękawiczki do niebezpiecznych substancji i zaniósł to wszystko do swojego pokoju. Rzygowin było zbyt dużo, by mógł je usunąć ścierką, więc uklęknął i zaczął zgarniać nieczystości papierowymi ręcznikami, odkładając większe kawałki na kupki,
które można było wziąć do ręki. Włożył to wszystko do torby i starannie ją zamknął, po czym polał podłogę wodą z wybielaczem, zataczając ścierką szerokie kręgi. Znalazł resztki jakiejś substancji na butach, więc je także wytarł. Smak w ustach się zmienił. Grey przypomniał sobie swojego psa Brownbeara, którego oddech miał czasami taką woń, woń czegoś zepsutego. Tylko to mu się w nim nie podobało. Brownbear potrafił wrócić do przyczepy, cuchnąc zwierzakiem zabitym na drodze, i położyć łeb obok twarzy Greya, wyszczerzając się w tym swoim psim uśmiechu odsłaniającym zęby. Grey nie mógł mieć mu tego za złe, bo Brownbear był tylko psem, lecz nie znosił tego zapachu, który czuł teraz w ustach. W szatni szybko zmienił ubranie. Wrzucił fartuch do kosza na brudy iwjechał windą na poziom trzeci. Davies nadal tam siedział, odchylony do tyłu, z nogami na biurku. Czytał jakieś czasopismo, a jego buty poruszały się w rytm piosenki, która rozbrzmiewała w słuchawkach. - Słuchaj, nie mam pojęcia, dlaczego czytam to gówno! - powiedział, przekrzykując muzykę. - Na cholerę? Przecież nigdy się nie wyrwę z tej lodowej dziury! Davies opuścił nogi na podłogę i podniósł okładkę tak, by Grey mógł ją zobaczyć. Dwie nagie kobiety splątane w uścisku, otwierające usta i dotykające się czubkami języków. Czasopismo nazywało się „Hoteez”. Ich języki przypominały Greyowi kawałki mięśni, coś, co można położyć na lodzie w chłodni w delikatesach. Widok kobiet spowodował, że znów poczuł mdłości.
- Rozumiem - mruknął Davies, widząc minę Greya. Wyjął słuchawki z uszu. - Przepraszam, wiem, że nie przepadacie za takimi rzeczami. - Wyprostował się i zmarszczył nos. - Człowieku, ty cuchniesz. Co się stało? - Zjadłem coś nieświeżego - powiedział ostrożnie Grey. - Muszę się na chwilę położyć. Davies spojrzał na niego przerażony. Odsunął się od biurka, zwiększając odległość, która ich dzieliła. - Nie chrzań! - Przysięgam, tylko to. - Jezu Chryste, Grey! - Davies wytrzeszczył oczy ze strachu. - Chcesz mnie zarazić? Dostałeś gorączki czy co? - Zwymiotowałem. Do kosza. Może zjadłem za dużo. Muszę tylko trochę pospacerować. Davies zastanawiał się przez chwilę, nerwowo spoglądając na Greya. - Widziałem, jak jadłeś, Grey. Obserwuję was wszystkich. Nie powinniście tak się opychać. Nie wyglądasz najlepiej. Nie obraź się, ale tak naprawdę wyglądasz jak gówno. Powinienem o tym zameldować. Grey wiedział, że wtedy zamkną cały poziom, więc także Davies tam utknie. Nie wiedział, co z nim zrobią. Wolał o tym nie myśleć. Naprawdę nie czuł się chory, ale coś było z nim nie tak. Już wcześniej miewał koszmary, lecz żaden sen nie wywołał wymiotów. - Jesteś pewny? - naciskał Davies. - Powiedziałbyś, gdybyś źle się poczuł?
Grey skinął głową, czując kroplę potu spływającą po plecach. - Co za pieprzony dzień - westchnął z rezygnacją Davies. - W porządku, trzymaj. - Rzucił Greyowi klucz do windy i odpiął komputer od paska. - Nie mów nikomu, że to zrobiłem, jasne? - Przytknął mikrofon do ust: - Posterunek na trójce? Potrzebujemy kogoś z pomocy medycznej... Grey nie słuchał. Już był w windzie. 11 Wolgast postanowił się poddać, kiedy byli na zachód od miasteczka Randall w Oklahomie, kilka mil od granicy z Kansas. Ukryli wóz w myjni samochodowej, przy wiejskiej asfaltowej drodze, której numer zapomniał dawno temu. Zbliżał się świt. Amy spała na tylnym siedzeniu, zwinięta jak małe zwierzątko. Trzy godziny trudnej, szybkiej jazdy. Doyle prowadził go za pomocą GPSu. Za nimi ciągnęła się linia migających świateł, która czasami nikła w oddali, gdy wykonali raptowny skręt, lecz zawsze znów się pojawiała, a oni odnajdywali zgubiony szlak. Wolgast zobaczył myjnię o drugiej nad ranem. Skorzystał z okazji i wjechał do środka. Siedzieli w ciemności i słuchali odgłosów przejeżdżających radiowozów. - Jak długo powinniśmy zaczekać? - spytał wyraźnie przygaszony Doyle. - Jakiś czas - odparł Wolgast. - Pozwólmy, żeby odjechali. - W ten sposób zdążą ustawić blokady na granicy stanu. Albo wróci ich jeszcze więcej, kiedy zorientują się,
że nas zgubili. - Jeśli masz lepszy pomysł, chętnie posłucham prychnął Wolgast. Doyle myślał przez chwilę. Duży konar zwisający nad przednią szybą sprawiał, że samochód wydawał się mniejszy. - Nie mam. Czekali. Wolgast sądził, że myjnię lada chwila zaleje potok świateł iusłyszy głos gliniarza stanowego mówiącego przez megafon, żeby wyszli z podniesionymi rękami, ale nic takiego się nie stało. Mieli zasięg, lecz sygnał był analogowy, więc nawiązanie łączności na zakodowanym kanale nie wchodziło w grę. Nie mogli powiedzieć nikomu, gdzie są. - Słuchaj... - zaczął Doyle - przepraszam za to, co się stało. Wolgast był zbyt zmęczony, by rozmawiać. Miał wrażenie, że odwiedzili wesołe miasteczko wiele dni temu. - Zapomnij o tym. - Widzisz, ja naprawdę lubię tę robotę. Agencję, i to wszystko. Zawsze chciałem mieć taką pracę. - Doyle odetchnął głęboko i starł palcem kropelkę wody, która skondensowała się na szybie. - Co się teraz stanie? - Nie mam pojęcia. Doyle się skrzywił. - Dobrze wiesz. Ten gość, Richards... Miałeś rację co do niego. Okna myjni zaczęły szarzeć. Wolgast spojrzał na zegarek. Za chwilę szósta. Nie mogą dłużej czekać. Prze-
kręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na drogę. Amy się obudziła. Usiadła i przetarła oczy, rozglądając się. - Jestem głodna - oznajmiła. Wolgast spojrzał na Daviesa. - Co ty na to? Doyle się zawahał. Wolgast wiedział, jaka myśl w nim kiełkuje. Chciał oznajmić, że sprawa jest skończona. - Może też bym coś zjadł - mruknął tylko. Wolgast zawrócił i ruszył w stronę, z której przyjechali, do miasta Randall. Nie znaleźli tam niczego prócz głównej ulicy mającej zaledwie pół tuzina przecznic. Miasto wyglądało na opuszczone. Większość okien zaklejono papierem lub zamazano mydłem. Wolgast pomyślał, że niedaleko powinien być Walmart lub jakiś inny duży sklep z rodzaju tych, które wymazują z mapy miasteczka takie jak Randall. Na końcu przecznicy dostrzegli na chodniku kwadrat światła. Przy krawężniku stało pół tuzina furgonetek. - Pora na śniadanie - powiedział. Restauracja była wąską salą z podwieszanym sufitem brudnym od dymu papierosowego i cząsteczek tłuszczu unoszących się w powietrzu od wielu lat. Z jednej strony ciągnął się długi kontuar, a z drugiej rząd obitych materiałem wysokich boksów. Czuć było zapach kawy i smażonego masła. Kilku mężczyzn w dżinsach i roboczych koszulach siedziało przy barze, pochylając szerokie plecy nad talerzami z jajkami lub filiżankami kawy. Usiedli w końcu sali. Kelnerka, otyła kobieta w
średnim wieku, o czystych szarych oczach, przyniosła im kawę i kartę dań. - Czym mogę służyć? Doyle stwierdził, że nie jest głodny i zadowoli się kawą. Wolgast spojrzał na kobietę, która do fartucha miała przypiętą plakietkę z napisem „Luanne”. - Co macie dobrego, Luanne? - Jeśli człowiek jest głodny, wszystko mu smakuje. - Uśmiechnęła się. - Płatki owsiane są niezłe. Wolgast skinął głową i oddał jej kartę. - Brzmi dobrze. Kobieta spojrzała na Amy. - Co dla małej? Na co masz ochotę, kochanie? Amy podniosła głowę znad menu. - Mogę naleśniki? - I szklankę mleka - dodał Wolgast. - Zaraz podam - odrzekła kelnerka. - Będą ci smakowały, kochanie. Kucharz usmaży je specjalnie dla ciebie. Amy zabrała ze sobą plecak. Wolgast zaprowadził ją do damskiej łazienki, żeby się umyła. - Chcesz, żebym ci pomógł? Pokręciła głową. - Opłucz twarz i umyj zęby. I nie zapomnij się uczesać. - Nadal jedziemy do doktora? - Nie sądzę. Zobaczymy. Wolgast wrócił do stolika. - Posłuchaj - rzekł cicho do Doyle’a - nie chcę wjechać na blokadę. Coś może pójść nie tak.
Doyle skinął głową. Sprawa była jasna. Obecność tylu ludzi z bronią powodowała, że wszystko mogło się zdarzyć. Zanim zdążyliby się zorientować, policjanci nafaszerowaliby tahoe kulami, zabijając wszystkich w środku. - A biuro Agencji w Wichita? - Za daleko. Nie wiem, jak tam dotrzemy. Myślę, że nikt się do nas nie przyzna. Zniszczą wszystkie dokumenty. Doyle spojrzał na kubek kawy. Miał zmęczoną, przegraną minę. Wolgastowi zrobiło się go żal. Żaden z nich nie chciał, żeby sprawy tak się potoczyły. - To dobre dziecko. - Doyle westchnął ciężko. Niech to szlag! - Myślę, że najlepiej pójdzie nam z miejscowymi. Sam zdecyduj, co zrobić. Jeśli chcesz, dam ci kluczyki. Powiem im wszystko, co wiem. Tak będzie najlepiej. - Najlepiej dla niej. - Doyle nie powiedział tego oskarżycielskim tonem, lecz po prostu stwierdził fakt. - Tak, najlepiej dla niej. Na stole pojawiło się jedzenie, a Amy wróciła z łazienki. Kucharz usmażył naleśniki w kształcie twarzy klauna, robiąc usta i oczy z bitej śmietany i jagód. Mała polała je syropem i zaczęła pałaszować, popijając duże kęsy łykami mleka. Miło było patrzeć, jak je. Kiedy skończyli, Wolgast wstał i poszedł do małego korytarza obok łazienek. Nie chciał używać swojego telefonu, który i tak zostawił w samochodzie. Zauważył stary automat na monety. Wystukał numer Liii w Denver, ale nikt nie odebrał. W końcu rozległ się komunikat automa-
tycznej sekretarki, a on nie miał pojęcia, co powiedzieć, więc odłożył słuchawkę. Gdyby David odsłuchał wiadomość, i tak by ją skasował. Kiedy wrócił do stołu, kelnerka sprzątała talerze. Wziął rachunek i podszedł do kasy, żeby zapłacić. - Czy w pobliżu jest posterunek policji? - spytał kobietę, podając jej pieniądze. - Biuro szeryfa lub coś w tym rodzaju? - Trzy przecznice dalej - powiedziała, wkładając pieniądze do szuflady kasy. - Nie będzie pan musiał iść tak daleko - dodała, zatrzaskując szufladę. - To Kirk, zastępca szeryfa. Prawda, Kirk? Wolgast powiódł wzrokiem wzdłuż lady. Kirk siedział nad talerzem z francuskim tostem. Miał obwisłe policzki i duże zniszczone ręce. Był ubrany w cywilne ciuchy: wygodne wranglery zapięte pod obszernym brzuchem i poplamioną kurtkę marki Carhartt w kolorze przypalonej grzanki. W takim małym miasteczku pracował pewnie na trzech różnych etatach. Wolgast podszedł do niego. - Chciałbym złożyć zawiadomienie o porwaniu powiedział. Facet odwrócił się na stołku. Otarł usta i spojrzał na niego z niedowierzaniem. - O czym pan mówi? - Był nieogolony, a jego oddech zalatywał piwem. - Widzi pan tę dziewczynkę? Wszyscy jej szukają. Pewnie ją pan widział w okólniku.
Mężczyzna spojrzał na Amy, a później na Wolgasta. - Chrzanisz pan. - Wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Tej z Homer? - On ma rację - wtrąciła przytomnie Luanne, wskazując Amy. - Widziałam ją w wiadomościach. To ta mała. To ty, prawda, kochanie? - Niech to szlag! - Kirk wstał ze stołka. W restauracji zapadła cisza. Wszyscy utkwili w nich wzrok. - Stanowi jej szukają. Gdzie ją znaleźliście? - To my ją zabraliśmy - wyjaśnił Wolgast. - Jesteśmy porywaczami. Jestem agent specjalny Wolgast, a to agent specjalny Doyle. Przedstaw się, Phil. Doyle machnął ręką. - Witam. - Agenci specjalni? FBI? Wolgast wyjął legitymację i położył na barze, by Kirk mógł ją obejrzeć. - Trudno to wyjaśnić. - Porwaliście dziewczynkę? Wolgast powtórzył. - Chcemy się oddać w pana ręce, szeryfie. Kiedy skończy pan śniadanie. Jeden z facetów przy ladzie zarżał. - Już skończyłem - powiedział Kirk, oglądając dokument Wolgasta, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. - No to mi się dostanie! Niech to szlag! - Dawaj, Kirk! - wykrzyknął jeden z gości, wybuchając śmiechem. - Aresztuj ich, skoro tego chcą. Pamię-
tasz, jak to się robi, prawda? - Zaczekaj, Frank. Daj mi pomyśleć. - Kirk spojrzał lękliwie na Wolgasta. - Przepraszam, dawno tego nie robiłem, zajmuję się głównie kopaniem studni. Niewiele się tu dzieje. Czasem ktoś się upije i narozrabia, niestety, często ja. Nie mam nawet kajdanek ani czegoś takiego. - W porządku - powiedział Wolgast. - Pożyczymy panu. Wolgast podpowiedział Kirkowi, żeby skonfiskował tahoe, lecz ten stwierdził, że później po niego wróci. Oddali mu broń i wcisnęli się do kabiny pickupa Kirka, aby przejechać trzy przecznice i wysiąść obok ratusza, dwupiętrowego budynku z cegły z datą 1854 wypisaną dużymi cyframi nad wejściem. Słońce stało wysoko, zalewając miasto bladym światłem. Kiedy wysiedli, Wolgast usłyszał ptaki śpiewające w wypuszczających pąki topolach. Poczuł przelotne szczęście, które wziął za ulgę. Podczas jazdy pickupem trzymał Amy na kolanach. Teraz uklęknął obok niej i położył jej ręce na ramionach. - Zrób wszystko, co ten pan ci powie, dobrze? Chcę, żebyś to zrobiła. Pewnie zamknie mnie w celi i przez jakiś czas nie będziesz mnie widziała. - Chcę zostać z tobą. Poczuł gulę w gardle, kiedy zobaczył łzy w jej oczach, ale wiedział, że postępuje właściwie. Kirk ich przymknie, a stanowa policja z Oklahomy szybko dotrze na miejsce. Wtedy Amy będzie bezpieczna. - Wiem - powiedział, uśmiechając się najszerzej,
jak potrafił. - Wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Biuro szeryfa mieściło się w piwnicy. Kirk ich nie skuł, widząc, że chcą współpracować. Zaprowadził ich do bocznego skrzydła budynku, do niskiego pomieszczenia z kilkoma metalowymi biurkami, szafą na karabiny i półkami z segregatorami pod ścianą. Jedynym źródłem światła były dwa wysokie okna zakratowane od zewnątrz. Biuro było puste. „Kobieta odbierająca telefony zaczyna o ósmej”, wyjaśnił Kirk, zapalając światło. Jeśli chodzi o szeryfa, nikt nie wie, gdzie jest. Pewnej jeździ po okolicy. - Tak po prawdzie, to nawet nie wiem, jak was spisać - wyznał Kirk. - Lepiej skontaktuję się z nim przez radio. Spytał Wolgasta i Doyle’a, czy mogliby poczekać w celi. Była tylko jedna, wypełniona kartonowymi pudełkami, lecz starczyło miejsca dla nich dwóch. Wolgast powiedział, że będzie w sam raz. - Chcę wejść z nimi - powiedziała Amy. Kirk uniósł z niedowierzaniem brwi. - To najdziwniejsze porwanie, o jakim słyszałem. - W porządku - powiedział Wolgast. - Może ze mną poczekać. Kirk pomyślał chwilę. - Chyba tak. Przynajmniej do przyjazdu szwagra. - Kim jest pana szwagier? - To John Price. Szeryf. Kirk usiadł przy radiostacji, a dziesięć minut później do biura wkroczył mężczyzna w dopasowanym ubra-
niu khaki, zmierzając wprost do celi. Był niskiego wzrostu, o szczupłej chłopięcej budowie. Miał nie więcej niż pięć stóp i cztery cale wzrostu, nawet w kowbojskich butach, które nosił. Wolgast pomyślał, że zrobiono je z jakiejś dziwnej skóry - jaszczurki albo strusia. Pewnie wkłada je, by wydać się trochę wyższym. - Niezłe gówno - powiedział dziwnie głębokim głosem. Patrzył na nich, opierając ręce na biodrach. Na brodzie miał mały kawałek papieru, w miejscu, gdzie zaciął się podczas pospiesznego golenia. - To federalni? - Tak. - To nie puszki z groszkiem? - Odwrócił się do Kirka. - Dlaczego wsadziłeś małą do celi? - Chciała. - Jezu, Kirk! Nie można zamykać dziecka w celi! Spisałeś ich? - Wolałem poczekać na ciebie. Price westchnął zrezygnowany. - Musisz popracować nad pewnością siebie - powiedział, przewracając oczami. - Rozmawialiśmy o tym. Za dużo pozwalasz Luanne i pozostałym. - Kiedy Kirk nie odpowiedział, ciągnął: - Zadmiemy w róg. Wiem, że wszędzie jej szukają. - Spojrzał na Amy. - Nic ci nie jest, dziewczynko? Amy lekko skinęła głową. Siedziała na betonowej ławce obok Wolgasta. - Powiedziała, że chce z nim być - powtórzył Kirk. - Mam gdzieś, co powiedziała. - Price odpiął kluczyk od paska i otworzył celę. - Chodź, dziecko - powie-
dział, wyciągając rękę. - Cela to nie miejsce dla ciebie. Dam ci coś do picia. Kirk, byłbyś łaskaw zadzwonić do Mavis? Powiedz, żeby tu migiem przyjechała. Kiedy zostali sami, Doyle, który siedział zgarbiony, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. - Na rany Boga - jęknął. - Jak w serialu Green Acres. Minęło pół godziny. Wolgast słyszał, jak Kirk i Price zastanawiają się w pokoju obok, do kogo najpierw zadzwonić. Do policji stanowej? Do biura prokuratora okręgowego? Jeszcze tego nie ustalili. Wszystko w swoim czasie. Wolgast usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i kobiecy głos zwracający się do Amy, mówiący, że jest śliczną dziewczynką, i pytający, jak ma na imię królik. Może ma ochotę na loda, bo za kilka minut otworzą sklep na rogu, więc chętnie jej przyniesie. Wszystko tak, jak przewidział Wolgast, siedząc w mrocznej myjni samochodowej, gdy postanowił oddać się w ręce policji. Był zadowolony, że to zrobił, tak zadowolony, że go to zdumiewało. Cela nie wydała mu się wcale taka zła, choć nigdy dotąd nie siedział. Ciekawe, czy właśnie tak czuł się Anthony Carter? Czy powiedział sobie: „Tak będzie odtąd wyglądało moje życie”? Przyszedł Price. Trzymał w ręku klucze. - Stanowi są już w drodze - oznajmił, kołysząc się na piętach. - Sądząc po tym, co się dzieje, poruszyliście istne gniazdo szerszeni. - Rzucił im przez kraty parę kajdanek. - Myślę, że wiecie, jak tego używać.
Doyle i Wolgast skuli się sami. Price otworzył drzwi i zaprowadził ich do biura. Amy siedziała na składanym metalowym krześle koło recepcji, trzymając plecak na kolanach i jedząc lody. Obok niej siedziała starsza kobieta w zielonym spodnium, o wyglądzie babci, i pokazywała jej książeczkę do kolorowania. - To mój tatuś - oznajmiła jej Amy. - Ten pan? - spytała kobieta, odwracając głowę. Miała ciemne brwi podkreślone kredką i kruczoczarną perukę przypominającą kask. Spojrzała z zakłopotaniem na Wolgasta, po czym zwróciła wzrok na Amy. - Ten pan jest twoim tatą? - W porządku - powiedział Wolgast. - To mój tatuś - powtórzyła Amy. Jej głos był surowy, strofujący. - Tatusiu, musimy już iść. - O co chodzi? - spytał Price. - To długa historia - wymamrotał Wolgast. - Teraz, tatusiu. Wolgast usłyszał, że otwierają się drzwi. Kobieta podniosła głowę. - Czym mogę służyć? - Witam, dzień dobry - odpowiedział męski głos. Było w nim coś znajomego. Price trzymał Wolgasta za prawy nadgarstek, żeby pobrać odciski palców. Wtedy Wolgast zobaczył wyraz twarzy Doyle’a i już wiedział. - Czy to biuro szeryfa? - spytał Richards. - Witam państwa. A niech mnie, te pukawki są prawdziwe? Macie tu sporo broni. Coś wam pokażę. Wolgast odwrócił się w samą porę, by zobaczyć,
jak Richards strzela kobiecie w czoło. Jeden strzał z bliskiej odległości, z broni z długim tłumikiem. Ciało poleciało do tyłu. Oczy pozostały otwarte, peruka się przekrzywiła. Krew kapała na podłogę za jej plecami. Ramiona uniosły się i opadły, zastygając w bezruchu. - Przepraszam - mruknął Richards, lekko wykrzywiając usta i obchodząc biurko. Pokój wypełnił gryzący zapach prochu. Price i Kirk zamarli z otwartymi ustami. Może nie był to strach, lecz zdumienie. Jakby znaleźli się w środku jakiegoś bezsensownego filmu. - Hej! - krzyknął Richards, biorąc ich na muszkę. Nie ruszajcie się. O tak. Znakomicie. - I zastrzelił ich. Nikt się nie poruszył. Wszystko działo się z dziwną senną powolnością, choć trwało zaledwie ułamek sekundy. Wolgast spojrzał na kobietę, a później na dwa ciała leżące na podłodze, Kirka i Price’a. Jakże zaskakująca jest śmierć, jak nieodwracalna i całkowita. I prawdziwa. Amy stała obok biurka, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy martwej kobiety. Siedziała kilka stóp od niej, gdy Richards ją postrzelił. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Krew spływała z czoła zabitej, podążając głębokimi bruzdami zmarszczek jak woda deltą rzeki. Amy ściskała w ręku wafelek niedojedzonego loda. Pewnie miała w ustach kawałek i czuła jego słodycz. Wolgast pomyślał, że do
końca życia smak lodów będzie przypominał jej tę scenę. - Co ty, kurwa, robisz?! - wrzasnął Doyle. - Zastrzeliłeś ich! Price leżał za biurkiem, twarzą do podłogi. Richards ukląkł obok ciała i zaczął obmacywać kieszenie, aż znalazł klucz do kajdanek i rzucił Wolgastowi. Ospale wycelował broń w Doyle’a, który zerknął na karabiny w oszklonej szafie. - Nie twoim miejscu bym tego nie robił - ostrzegł i Doyle usiadł. - Chyba nas nie zastrzelisz - powiedział Wolgast, zdejmując kajdanki. - Jeszcze nie teraz. Amy zaczęła płakać. Wolgast podał klucz Doyle’owi, wziął małą na ręce i przytulił. Nagle stała się bezwładna. - Przepraszam, przepraszam... - tylko tyle potrafił powiedzieć. - Bardzo wzruszające - prychnął Richards, rzucając Doyle’owi plecak z rzeczami Amy. - Jeśli natychmiast stąd nie wyjdziemy, będę musiał zastrzelić znacznie więcej ludzi, a i bez tego miałem pracowity ranek. Wolgast pomyślał o kawiarni. Pewnie wszyscy goście nie żyją. Amy dostała czkawki, czuł na koszuli jej łzy. - Niech to szlag, to przecież dziecko! Richards ściągnął brwi. - Dlaczego wszyscy w kółko to powtarzają? Wskazał lufą drzwi. - Chodźmy. Tahoe stał zaparkowany obok radiowozu Price’a.
Richards kazał Doyle’owi prowadzić i usiadł na tylnym siedzeniu razem z Amy. Wolgast był zupełnie bezradny. Po wszystkim, co zrobił, po podjęciu setek decyzji, nie pozostało mu nic innego, jak wykonywać rozkazy. Richards kazał im wyjechać z miasta na otwarte pole, gdzie czekał nieoznakowany czarny helikopter. Na ich widok szerokie śmigła zaczęły wirować. Wolgast słyszał w oddali narastające wycie syren. - Szybko! - polecił Richards, wymachując bronią. Weszli na pokład maszyny, która natychmiast uniosła się w powietrze. Wolgast przytulił Amy. Był jak w transie, jakby śnił potworny, niewyobrażalny sen, w którym pozbawiono go wszystkiego, czego pragnął, a on mógł się tylko przyglądać. Miał już podobny sen. Śniło mu się, że chciał umrzeć, ale nie mógł. Kiedy helikopter wykonał ostry zwrot, zobaczyli podmokłe pole, a dalej kolumnę pędzących radiowozów. Wolgast doliczył się dziewięciu. Richards pokazał coś pilotowi. Maszyna skręciła w drugą stronę i zawisła w powietrzu. Wozy policyjne były coraz bliżej, zaledwie kilkaset jardów od tahoe. Richards dał znak Wolgastowi, żeby założył słuchawki. - Spójrz - powiedział. Zanim Wolgast zdążył odpowiedzieć, oślepił go błysk przypominający błysk flesza gigantycznego aparatu. Helikopter zadrżał. Wolgast przyciągnął Amy do siebie. Kiedy znów spojrzał, po tahoe została dymiąca dziura, w której mógłby się zmieścić cały dom. W słuchawkach rozległ się śmiech Richardsa. Helikopter wykonał kolejny zwrot i przyspieszył, wciskając ich w fotele i zabierając
bardzo daleko. 12 Był już trupem. Wolgast pogodził się z tym tak, jak ludzie godzą się z wieloma innymi rzeczami na tym świecie. Kiedy to wszystko się skończy, nieważnie jak, Richards zaprowadzi go do jakiegoś pokoju, zmierzy go tym swoim chłodnym spojrzeniem, którym obdarzył Price’a i Kirka - jak mężczyzna wykonujący prosty test na celność, wyrównujący bilardową bilę lub rzucający zwinięty papier do kosza - i tak się to wszystko skończy. Może zrobi to na dworze. Wolgast miał taką nadzieję, liczył, że zaprowadzi go do miejsca, z którego będzie mógł zobaczyć drzewa i poczuć na skórze promienie słońca, zanim Richards wpakuje mu kulkę. Może go nawet o to poprosi. „Nie miałbyś nic przeciwko temu? Nie sprawi ci to kłopotu? Chciałbym jeszcze raz spojrzeć na drzewa”. Trzymali go w bazie od dwudziestu siedmiu dni. Według jego obliczeń był trzeci tydzień kwietnia. Nie wiedział, gdzie są Amy i Doyle. Rozdzielili ich zaraz po wylądowaniu. Richards i grupka uzbrojonych żołnierzy odprowadzili ją dokądś pospiesznie, a Wolgast i Doyle zostali zabrani przez swoich. Później ich też rozdzielili. Nikt go nie przesłuchał, co początkowo uznał za dziwne, lecz później zrozumiał. Oficjalnie nic się nie wydarzyło. Nikt go nie przesłuchał, bo cała ta historia była po prostu... historią. Jedyne pytanie, które nie dawało mu spokoju, było takie: dlaczego Richards od razu go nie zastrzelił?
Pomieszczenie, w którym go zamknęli, przypominało pokój w tanim motelu, choć umeblowane było o wiele skromniej. Żadnego dywanu na podłodze, żadnej zasłony w samotnym oknie. Tylko ciężkie biurowe meble przykręcone do podłogi i mała łazienka z posadzką zimną jak lód. I przewody sterczące ze ściany, tam, gdzie kiedyś stał telewizor. Masywne drzwi prowadzące na korytarz otwierały się z charakterystycznym brzęczeniem. Jedynymi gośćmi byli mężczyźni przynoszący posiłki: milczące, ociężałe typy w nieoznakowanych brązowych kombinezonach. Stawiali tacę z jedzeniem na małym stoliku, przy którym Wolgast spędzał wszystkie dni, siedząc i czekając. Pewnie Doyle robił to samo, o ile Richards go nie zabił. Widok z okna też był nieszczególny, ot, sosnowy las. Wolgast stał w oknie, przypatrując mu się godzinami. Nadchodziła wiosna. Drzewa były przesiąknięte topniejącym śniegiem, zewsząd dolatywał plusk wody - kapiącej z dachów i gałęzi, spływającej do rynsztoka. Kiedy stawał na palcach, widział ogrodzenie za drzewami i postacie, które chodziły wzdłuż niego. Którejś nocy, na początku czwartego tygodnia, rozpętała się gwałtowna burza, iście biblijnych rozmiarów. W górach grzmiało przez całą noc. Kiedy rano wyjrzał przez okno, stwierdził, że zima się skończyła. Że odpłynęła wraz z deszczem. Od czasu do czasu próbował zagadać do ludzi, którzy przynosili mu żarcie i co drugi dzień czysty zestaw lekarskich fartuchów i butów, spytać, jak mają na imię. Żaden nie odpowiedział. Poruszali się ociężale, ich ruchy
były nieprecyzyjne i niezdarne, gęby mieli tępe i obojętne, jak żywe trupy z jakiegoś starego filmu. Trupy zbierające się przed domem, ziewające i przestępujące z nogi na nogę, w obszarpanych ubraniach z poprzedniego zapomnianego życia... Wolgast uwielbiał takie filmy, gdy był chłopcem, lecz dopiero teraz zrozumiał, jak dużo w nich prawdy. Czymże były żywe trupy, pomyślał, jeśli nie metaforą niewydarzonego wieku średniego? Zrozumiał, że życie człowieka może stać się długim pasmem błędów, a gdy w końcu nadejdzie śmierć, okaże się tylko jedną z wielu niewłaściwych decyzji. Sęk w tym, że większość błędów zapożyczaliśmy od innych. Człowiek przejmował ich błędne wyobrażenia i z jakiegoś powodu czynił własnymi. Zrozumiał to, gdy siedział z Amy na karuzeli, choć ta myśl dojrzewała w nim od dawna, właściwie od roku. Teraz miał dość czasu, by wszystko przemyśleć. Nie można spoglądać w oczy takiego człowieka, jak Anthony Carter, i nie rozumieć, jak to działa. Było tak, jakby tamtej nocy w Oklahomie pierwszy raz sam wpadł na jakiś pomysł. Pierwszy od czasu Liii i Evy, ale Eva umarła trzy tygodnie przed swoimi pierwszymi urodzinami, a on od tamtego czasu chodził po ziemi jak umarły, jak człowiek obejmujący ducha. Pustym miejscem, które trzymał w ramionach, była Eva. Dlatego tak dobrze poszło mu z Carterem i z innymi. Bo jest taki jak oni. Ciekawe, gdzie jest Amy, co się z nią dzieje? Miał nadzieję, że nie czuje się samotna i wystraszona. Miał więcej niż nadzieję, modlił się o to żarliwie, próbując sprawić to siłą swojego umysłu. Nie wiedział, czy jąjeszcze zoba-
czy, lecz ta myśl powodowała, że wstawał z krzesła i podchodził do okna, jakby mógł ją odnaleźć w poruszających się cieniach drzew. Tak mijały kolejne godziny, a upływ czasu wyznaczało tylko zmieniające się światło za oknem oraz wizyty facetów z posiłkami, których prawie nie jadł. Sypiał bez snów, rano wstawał nieprzytomny, a ramiona i nogi miał ciężkie jak z żelaza. Zastanawiał się, ile czasu mu zostało. Rankiem trzydziestego czwartego dnia ktoś do niego przyszedł. Był to Sykes, tyle że jakiś inny. Mężczyzna, którego poznał rok temu, odznaczał się nienaganną elegancją. Ten, choć nosił identyczny mundur, wyglądał, jakby spędził noc koło autostrady. Jego ubranie było pogniecione i brudne, na brodzie i policzkach srebrzyła się siwa szczecina. Oczy nabiegły mu krwią, jak bokserowi po kilku rundach przegranej walki. Usiadł ciężko przy stole obok Wolgasta. Splótł dłonie, odchrząknął i zaczął: - Przyszedłem prosić cię o przysługę. Wolgast od wielu dni nie wypowiedział słowa. Kiedy próbował przemówić, jego tchawica okazała się na wpół zamknięta, zgrubiała, bo długo jej nie używał. - Skończyłem z przysługami - wychrypiał. Sykes odetchnął głęboko. Śmierdział potem i starym poliestrem. Przez chwilę błądził wzrokiem po pokoju. - Wiem, że może to wyglądać na... brak wdzięczności... Przyznaję. - Odpieprz się. - Wolgast z rozkoszą wypowiedział te słowa. - Przyszedłem tu w sprawie dziewczynki, agencie.
- Nazywa się Amy. - Wiem. W ogóle sporo o niej wiem. - Ma sześć lat. Lubi naleśniki i karuzelę. Ma szmacianego królika oimieniu Peter. Jesteś pozbawionym serca sukinsynem, wiesz, Sykes? Sykes wyjął z kieszeni kurtki kopertę i położył na stole. W środku były dwa zdjęcia. Jedno przedstawiało Amy. Wolgast domyślił się, że zrobiono je w domu sióstr miłosierdzia. Przypuszczalnie to samo, które rozesłano po tym, jak ogłoszono Amber Alert. Drugie zdjęcie pochodziło z albumu rocznika szkoły średniej. Kobieta na zdjęciu to prawdopodobnie matka dziewczynki. Takie same czarne włosy, takie same delikatne rysy twarzy, takie same głęboko osadzone melancholijne oczy, choć gdy robiono zdjęcie, błyszczały ciepłym światłem oczekiwania. Kim była ta dziewczyna? Czy miała przyjaciół, rodzinę, chłopaka? Ulubiony przedmiot? Dyscyplinę sportu, w której odnosiła sukcesy? Jakie były jej marzenia? Usiadła bokiem i spojrzała w obiektyw przez prawe ramię. Miała na sobie jasnoniebieską sukienkę odsłaniającą ramiona z uroczystości rozdania świadectw. Na dole fotografii widniał napis: „Zbiorcza Szkoła Średnia w Mason, Iowa”. - Jej matka była prostytutką. W noc przed porzuceniem Amy w klasztorze zastrzeliła klienta na trawniku przed domem bractwa. Tak między nami. „I co z tego?” - miał ochotę zapytać Wolgast. „Czy to wina Amy?”. Jednak zdjęcie kobiety, a właściwie
dziewczyny, stłumiło jego gniew. Może Sykes nie powiedział mu prawdy? Odłożył fotografię. - Co się z nią stało? Sykes wzruszył ramionami. - Nikt nie wie. Znikła. - A zakonnice? Przez twarz Sykesa przemknął cień. Wolgast wiedział, że niechcący trafił w czuły punkt. Jezu, pomyślał. Zakonnice też? Załatwił je Richards czy ktoś inny? - Nie wiem. - Akurat - prychnął Wolgast. - Wiesz. Sykes nie odpowiedział, lecz jego milczenie mówiło, że ten temat jest zamknięty. Przetarł oczy i włożył zdjęcia do koperty. - Gdzie ona jest? - Agencie... - Gdzie jest Amy? Sykes odchrząknął. - Właśnie dlatego przyszedłem. Amy umiera. Nie pozwolili mu zadawać żadnych pytań. Nie mógł z nikim rozmawiać ani się rozglądać, ani też zniknąć z oczu Sykesowi. Dwaj żołnierze przeprowadzili go przez bazę w szarym porannym świetle. Powietrze pachniało, przywołując obrazy wiosny. Po prawie pięciu tygodniach spędzonych w pokoju Wolgast oddychał głęboko i łapczywie. Od słońca bolały go oczy. Kiedy dotarli do głównego gmachu, Sykes zaprowadził go do windy. Zjechali cztery poziomy w dół, a później wyszli na pusty biały korytarz, urządzony po
spartańsku, jak w szpitalu. Wolgast pomyślał, że są jakieś pięćdziesiąt stóp pod ziemią, może głębiej. Cokolwiek ludzie Sykesa tam ukrywają, chcą, aby przynajmniej tyle piachu oddzielało ich od świata w górze. Dotarli do drzwi z tabliczką „Główne laboratorium”, lecz Sykes je minął, nie zwalniając. Przeszli obok kilku kolejnych drzwi i wreszcie dotarli do celu. Sykes włożył kartę do czytnika i weszli do środka. Znaleźli się w pomieszczeniu przypominającym salę obserwacyjną. Po drugiej stronie szerokiego okna, w przyćmionym sinym świetle na szpitalnym łóżku leżała Amy. Była sama. Podłączyli ją do kroplówki. Obok łóżka stało plastikowe krzesło, i to wszystko. Z otworów w suficie zwisały kolorowe rurki, zwinięte jak przewody doprowadzające sprężone powietrze w garażu. Oprócz tego nie było nic więcej. - To on? Wolgast odwrócił się i zobaczył mężczyznę, którego wcześniej nie zauważył. Miał na sobie laboratoryjny fartuch i zielony uniform, jak Wolgast. - Agencie Wolgast, to doktor Fortes. Skinęli głowami, nie podając sobie rąk. Fortes był młody, nie miał nawet trzydziestki. Wolgast nie wiedział, czy jest lekarzem, czy kimś innym. Podobnie jak Sykes, Fortes sprawiał wrażenie wyczerpanego, wypalonego fizycznie. Jego skóra błyszczała od potu, przydałoby mu się strzyżenie i golenie. Okulary wyglądały tak, jakby nie czyszczono ich od miesiąca.
- Wszczepiliśmy jej chip przekazujący do tego pulpitu informacje opodstawowych funkcjach życiowych. Fortes pokazał tętno, oddech, ciśnienie krwi i temperaturę ciała. Wynosiła sto dwa i sześć dziesiątych stopnia Fahrenheita. - Gdzie? - rzucił Sykes. - Co „gdzie”? - Lekarz spojrzał na niego nierozumiejącymi oczyma. - Gdzie jest chip? - Aha. - Fortes spojrzał na Sykesa, a ten skinął głową. Fortes wskazał swój kark. - Jest pod skórą, między trzecim i czwartym kręgiem szyjnym. Źródło energii jest bardzo zmyślne, to maleńka komórka jądrowa. Taka jak w satelitach, tyle że o wiele mniejsza. Zmyślne. Wolgast wzruszył ramionami. Zmyślne źródło energii nuklearnej w szyi Amy. Odwrócił się do Sykesa, który obserwował go lekko zaniepokojony. - Czy podobny los spotkał pozostałych? Cartera i całą resztę? - Oni byli... wstępem - odpowiedział Sykes. - Wstępem do czego? Sykes milczał przez chwilę. - Do Amy. Fortes wyjaśnił, jaka jest sytuacja. Amy jest w śpiączce. Nikt się tego nie spodziewał. Wysoka gorączka utrzymuje się zbyt długo. Nerki i wątroba zaczęły dawać obniżone odczyty. - Pomyśleliśmy, że mógłbyś z nią porozmawiać -
powiedział Sykes. - Czasami to pomaga w przypadku pacjentów, którzy długo są w śpiączce. Doyle powiedział, że... wytworzyła się między wami pewna więź. Pomieszczenie, w którym leżała Amy, było oddzielone dwustopniową śluzą powietrzną. Na ścianie wisiał pomarańczowy skafander biologiczny z hełmem. Wyglądał jak człowiek, któremu skręcono kark. Sykes wyjaśnił Wolgastowi, jak posługiwać się sprzętem. - Musi pan to włożyć, a następnie zakleić wszystkie połączenia i szwy taśmą. Tłoki u dołu hełmu łączy się z przewodami na suficie. Mają identyczne kolory, więc nie powinno być z tym problemu. Po wyjściu trzeba wziąć prysznic w kombinezonie, a później bez niego. Na ścianie jest instrukcja. Wolgast usiadł na ławce, żeby zdjąć buty. Nagle zamarł. - Nie - powiedział. Sykes spojrzał na niego i zmarszczył czoło. - Co „nie”? - Nie, nie włożę tego. - Odwrócił się i spojrzał mu w oczy. - Wszystko na nic, jeśli się obudzi i zobaczy mnie w tym kosmicznym skafandrze. Jeśli chce pan, żebym tam wszedł, wejdę, jak jestem. - To kiepski pomysł - ostrzegł Sykes. Wolgast już podjął decyzję. - Wejdę bez skafandra albo nie wejdę wcale. Sykes spojrzał na Fortesa, który wzruszył ramionami.
- To może być... ciekawe. Teoretycznie wirus powinien być już bierny. Z drugiej strony może się okazać, że nie. - Wirus? - Sam się przekonasz - powiedział Sykes. - Proszę go wpuścić na moją odpowiedzialność. Kiedy znajdziesz się w środku, nie będziesz mógł wrócić. Niczego więcej nie mogę zagwarantować. Czy to jasne? Wolgast skinął głową. Sykes i Fortes się cofnęli. Wolgast zrozumiał, że nie czekał na ich zgodę. W ostatniej chwili zawrócił. - Gdzie jej plecak? Fortes i Sykes spojrzeli na siebie ukradkiem. - Proszę zaczekać. Sykes wrócił po kilku minutach z plecakiem Amy. Atomówki. Wolgast nigdy mu się nie przyjrzał, a przynajmniej nie z tak bliska. Trzy plastikowe naklejki z Atomówkami szybującymi w powietrzu z zaciśniętymi pięściami. Otworzył plecak. Kilka rzeczy Amy znikło, na przykład szczotka do włosów, lecz Peter nadal tam był. Spojrzał na Fortesa. - Skąd będę wiedział, że wirus nie jest... bierny? - Nie będziesz miał wątpliwości - zapewnił Fortes. Zamknęli za nim drzwi. Wolgast poczuł, jak spada ciśnienie. Światło nad drugimi drzwiami zmieniło się z czerwonego na zielone. Wolgast obrócił gałkę przy drzwiach i wszedł. Drugie pomieszczenie było większe od pierwszego, z dużą studzienką w podłodze i rączką prysznica przypo-
minającą główkę słonecznika, którą uruchamiało się, ciągnąc za metalowy łańcuszek. Oświetlenie też było inne, miało siną poświatę, jak jesienny zmierzch. Na ścianie wisiała tablica z instrukcją, o której wspomniał Sykes. Długa lista poleceń kończyła się tym, że trzeba stanąć nago nad studzienką, przemyć usta i oczy, a następnie przepłukać gardło i wypluć ślinę. Z narożnika sufitu wpatrywało się w niego oko kamery. Stanął przed drugimi drzwiami. Światło nad wejściem było czerwone. Na ścianie znajdowała się klawiatura numeryczna. Jak ma przejść? Po chwili światło zmieniło się na zielone, podobnie jak pierwsze. Sykes sterował systemem z zewnątrz. Wolgast się zawahał. Zrobione z lśniącej stali drzwi wyglądały na ciężkie. Przypominały drzwi bankowego sejfu lub właz łodzi podwodnej. Właściwie nie wiedział, dlaczego odmówił włożenia skafandra, co teraz wydało mu się zbyt pochopną decyzją. Czy zrobił to dla Amy, jak powiedział? A może chciał wydobyć od Sykesa informacje, choćby najmniej znaczące? W każdym razie uznał, że postąpił właściwie. Przekręcił gałkę i poczuł watę w uszach, gdy ciśnienie znów spadło. Odetchnął głęboko, zatrzymał powietrze w płucach i wszedł do sali. Grey nie miał pojęcia, co się dzieje. Dzień w dzień przychodził do pracy, zjeżdżał windą na poziom czwarty od tamtej nocy, kiedy Davies mu pomógł, nic się nie wydarzyło - przebierał się w szatni i wykonywał swoją robotę: sprzątał korytarze i łazienki, a później wchodził do komory
i wychodził po sześciu godzinach. Wszystko wyglądało normalnie z wyjątkiem tych sześciu godzin, które przypominały pustą szufladę w jego mózgu. Wypełniał obowiązki, przygotowywał raporty i robił kopie twardych dysków, wnosił i wynosił króliki, a nawet zamieniał kilka słów z Pujolem lub innymi technikami, którzy do niego zaglądali, ale z tych sześciu godzin nie pamiętał niczego. Wsuwał kartę do czytnika i wchodził do pokoju obserwacyjnego, a kiedy zbliżał się koniec zmiany, wychodził z drugiej strony. Nie pamiętał niczego z wyjątkiem szczegółów, ulotnych drobiazgów, króciutkich wspomnień, które odbijały światło jak konfetti, wirując mu w głowie przez cały dzień. Nie były to jasne i zrozumiałe obrazy, których mógłby się uchwycić. Kiedy jednak siedział w stołówce lub w pokoju albo szedł dziedzińcem do głównego budynku, czuł ten smak w głębi gardła, a na zębach pojawiała się podejrzana ślina. Czasami doznanie to było tak silne, że nieruchomiał. Myślał wtedy ozabawnych rzeczach niezwiązanych z obecną sytuacją, często oBrownbearze jakby ten dziwny smak w ustach skłaniał go do myślenia o starym psie, którego, prawdę powiedziawszy, do niedawna wcale tak często nie wspominał. Właściwie to nie myślał o nim od wielu lat - do czasu tego snu w sali obserwacyjnej, gdy zwymiotował na podłogę. Myślał o Brownbearze i jego cuchnącym oddechu. O Brownbearze, który potrafił przywlec do domu zdechłego oposa lub szopa. Kiedyś wywęszył królicze gniazdo pod
przyczepą. Były w nim małe kuleczki obrzoskwiniowej skórze, które jeszcze nie zdążyły pokryć się futrem. Miażdżył je, chwytając małe czaszki trzonowymi zębami, jak dzieciak siedzący w kinie z pudełkiem chipsów. Właściwie nie miał pewności, czy Brownbear naprawdę to zrobił. Może był chory? Tablica wisząca obok posterunku na poziomie trzecim denerwowała go bardziej niż kiedyś. Miał wrażenie, że to, co na niej napisano, skierowane jest tylko do niego. „O wystąpieniu któregokolwiek z następujących objawów...”. Pewnego ranka, po powrocie ze śniadania, poczuł drapanie w gardle, jakby się przeziębił. Zanim zdążył się zorientować, kichnął, zasłaniając usta. Od tamtej pory stale ciekło mu z nosa. Z drugiej strony nadeszła wiosna, więc nocami nadal bywało chłodno, a po południu temperatura dochodziła do pięćdziesięciu, a nawet sześćdziesięciu stopni Fahrenheita. Drzewa zaczęły wypuszczać pąki, a góry pokryła jasnozielona mgiełka, jakby ktoś oblał je farbą. Zawsze był alergikiem. Do tego cisza. Grey zauważył to dopiero po pewnym czasie. Nikt nic nie mówił - nie tylko sprzątacze, którzy nigdy nie byli szczególnie rozmowni, lecz także technicy, żołnierze i lekarze. Oczywiście nie stało się to nagle, jednego dnia czy nawet tygodnia. Powoli, z upływem czasu, cała baza pogrążała się w milczeniu, które zamykało się nad nimi jak szczelne wieko. Grey zawsze wolał słuchać, niż mówić, dlatego doktor Wilder, więzienny psychiatra, powtarzał:, Jesteś dobrym słuchaczem, Grey”. Wilder sądził, że to komplement, bo upajał się
dźwiękiem własnego głosu i był rad, że znalazł słuchacza. Mimo to Greyowi brakowało ludzkich głosów. Pewnego wieczoru naliczył w stołówce trzydziestu mężczyzn pochylonych nad tacami z żarciem, a żaden nie wydusił ani słowa. Niektórzy nawet nie jedli, tylko siedzieli bez ruchu, trzymając kubek z kawą lub herbatą i wpatrując się w pustkę. Jakby byli pogrążeni w półśnie. I jeszcze jedno. Lepiej spał. Mógł spać i spać bez końca. Kiedy dzwonił budzik nastawiony na piątą rano lub dwunastą, bo szedł na drugą zmianę, przewracał się na łóżku, wypalał papierosa wyjętego z paczki leżącej na nocnym stoliku i trwał nieruchomo przez kilka minut, starając się ustalić, czy coś mu się śniło. Zwykle dochodził do wniosku, że nie miał żadnych snów. Któregoś ranka, gdy siedział w stołówce i zabierał się dojedzenia, pochylony nad francuskim tostem z masłem, kilkoma jajkami, trzema kiełbaskami i miską płatków owsianych - bo gdyby był chory, z pewnością straciłby apetyt - i kawałek grzanki znajdował się zaledwie kilka cali od jego ust, zobaczył Paulsona. Siedział naprzeciwko niego, dwa stoły dalej. Od czasu tamtej rozmowy widział go raz lub dwa, lecz nigdy z bliska, jak teraz. Paulson siedział nad nietkniętą jajecznicą. Wyglądał fatalnie, twarz tak mu wychudła, że przez skórę widać było kości. Na jedną chwilę, tylko jedną, ich oczy się spotkały. Paulson odwrócił wzrok. Kiedy wieczorem Grey przyszedł na swoją zmianę, spytał Daviesa:
- Znasz tego gościa, Paulsona? Davies też nie był tak wesołym facetem, jak dawniej. Przestał opowiadać dowcipy, znikły sprośne czasopisma i słuchawki, z których płynęła muzyka. Grey zastanawiał się, co, u licha, facet robi całymi nocami przy tym swoim biurku, choć po prawdzie on również nie wiedział, co Grey robi w nocy. - Co z nim? Pytanie ugrzęzło w jego głowie, nie mógł sobie przypomnieć, o co chciał spytać. - Nic. Byłem ciekaw, czy się znacie. - Wyświadcz sobie przysługę i trzymaj się z daleka od tego gnojka. Grey zjechał na dół i zabrał się do pracy. Dopiero później, czyszcząc kibel na czwartym poziomie, przypomniał sobie, o co chciał zapytać Daviesa. Czego facet tak się boi? Czego wszyscy się boją? Nazywali go Dwunasty. Nie Carter, Anthony lub TTone, choć teraz, gdy był chory i leżał samotnie w ciemności, osoba, do której te imiona należały, wydawała się kimś innym. Kimś, kto umarł, pozostawiając po sobie chorą, wykrzywioną postać. Wydawało się, że choroba będzie trwała bez końca. Właśnie takie określenie przychodziło mu do głowy. Nie, że będzie trwała wiecznie, lecz że jej esencją jest czas. Jakby chodziło o jego wewnętrzne wyobrażenie czasu, wyobrażenie obecne w każdej komórce ciała.
Ten czas nie był jednak oceanem, jak ktoś mu kiedyś powiedział, lecz milionem maleńkich języczków ognia, których nigdy nie będzie można ugasić. Było to najpaskudniejsze uczucie na świecie. Ktoś mu powiedział, że wkrótce poczuje się lepiej, znacznie lepiej. Przez jakiś czas rozpaczliwie trzymał się tych słów, lecz teraz wiedział, że kłamali. Miał niejasną świadomość, że wokół coś się dzieje. Że ktoś wchodzi i wychodzi, trąca go i poszturchuje. Widział jakichś ludzi w kosmicznych skafandrach. Pragnął wody, choćby łyka wody, aby zwilżyć gardło, lecz gdy o nią poprosił, nie usłyszał żadnego dźwięku z wyjątkiem ryku i brzęczenia w uszach. Pobrali mu dużo krwi. Miał wrażenie, jakby utoczyli jej całe galony. Dawny Anthony czasami sprzedawał krew. Ściskał piłeczkę i obserwował, jak woreczek napełnia się krwią, zdumiony gęstością cieczy, jej głęboką czerwoną barwą i tym, jak ożywiona się wydaje. Nigdy nie oddawał więcej niż pintę. Później częstowali go ciasteczkami, wręczali zwinięte banknoty i odsyłali do domu. Teraz mężczyźni w fartuchach pobierali jeden woreczek po drugim, a krew wydawała się jakaś inna, choć nie umiał powiedzieć dlaczego. Krew w jego ciele była żywa, lecz nie miał wrażenia, że należy do niego. Należała do kogoś albo czegoś innego. Byłoby dobrze, gdyby umarł. Pani Wood o tym wiedziała. Wiedziała o tym, myśląc o sobie i Anthonym. Kiedy mu się to przypomniało, na sekundę stał się dawnym Carterem. Śmierć wydawała się dobra. Była w niej jakaś lekkość i uwolnienie, jak w miło-
ści. Próbował uchwycić się tej myśli, myśli, że nadal jest Anthonym, lecz wyślizgiwała mu się po kawałeczku jak sznur wymykający się z rąk. Nie potrafił powiedzieć, ile dni minęło, lecz dla ludzi w fartuchach nie działo się to wystarczająco szybko. Bez końca gadali i gadali, trącali go i poszturchiwali, i pobierali coraz więcej krwi. Później zaczął słyszeć coś innego: cichy szmer przypominający głosy, który nie pochodził od tamtych. Wydawało się, że dźwięki płyną z daleka, a jednocześnie z jego wnętrza. Nie były to słowa, które znał, lecz wiedział, że są słowami. Słyszał język mający porządek i sens, a także ukryty za słowami umysł. I to nie jeden, ale dwanaście. Jednego było więcej od pozostałych, nie był głośniejszy, lecz było go więcej. Ten jeden głos, a w tle pozostałe, w sumie dwanaście. Głosy przemawiały do niego, wzywały go. Wiedziały, że tam jest. Były w jego krwi, na zawsze. Chciał im coś odpowiedzieć. Otworzył oczy. - Zamknąć bramę! - usłyszał. - Wpadł w szał! Opaski pękły jak papier. Nity wystrzeliły ze stołu i zaczęły latać po pokoju. Najpierw uwolnił ręce, później nogi. Było ciemno, lecz nic nie ukryło się przed jego wzrokiem, bo stał się częścią ciemności. W jego wnętrzu, gdzieś głęboko, czaił się upiorny głód. Mógłby pożreć cały świat. Pochłonąć wszystko i się nasycić, stać się pełnym. Uczynić świat wiecznym, wiecznym jak on sam. Mężczyzna skoczył do drzwi. Anthony spadł na niego z góry, szybko jak błyska-
wica. Rozległy się krzyki, a później tamten zamilkł. Na posadzce zostały tylko krwawe strzępy. Carter poczuł cudowne ciepło krwi. Pił i pił. A jednak nie mylił się ten, kto powiedział, że wkrótce poczuje się lepiej. Anthony Carter nigdy nie czuł się tak wspaniale. Ten dureń, Pujol, nie żyje. Trzydzieści sześć dni. Tyle czasu potrzebował Carter, by oszaleć, najdłużej od początku badań. A przecież Carter miał być najspokojniejszy ze wszystkich, dostał zmodyfikowany wirus przed osiągnięciem ostatecznej postaci. Taki, jaki podali dziewczynce. Była mu obojętna. Mogła przeżyć lub nie. Mogła żyć wiecznie lub umrzeć w ciągu pięciu minut. Gdzieś po drodze dziewczynka przestała się liczyć, przynajmniej dla Sił Specjalnych. Był z nią teraz Wolgast, mówił do niej, próbował ją obudzić. Do tej pory nic mu się nie stało, lecz jeśli dziewczynka umrze, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Oczym, do licha, myślał ten Pujol? Powinni byli zamknąć bramę wiele dni temu. Tyle wynikało z raportu, który nadszedł z Boliwii. Czym innym było oglądanie tego na własne oczy. Patrzenie, jak Carter, ten wylękniony mały gnojek z ilorazem inteligencji poniżej osiemdziesiątki, i to w dobry dzień, przelatuje w powietrzu dwadzieścia stóp, tak szybko, jakby nie poruszał się w przestrzeni, lecz wokół niej, i rozdziera Pujola od pachwiny po szczękę niczym list, który pragnął natychmiast przeczytać. Kiedy było po wszystkim - po dwóch sekundach - odpędzili Cartera świa-
tłami, zepchnęli w róg celi, aby można było zamknąć bramę. Mieli teraz dwunastu, trzynastu, jeśli liczyć Fanninga. Robota Richardsa dobiegała końca. Przed chwilą nadszedł nowy rozkaz. Projekt „Noe” zmieniono w operację „Pomoc”. W ciągu tygodnia mieli przenieść patyki do okręgu White Sands. Później ktoś inny będzie miał je na głowie. Niszczyciele bunkrów. Tak nazwał ich Cole, kiedy wszystko było jeszcze teoriąprzed Boliwią, Fanningiem i całą resztą. Wystarczyło wyobrazić sobie, co taki jeden mógłby zrobić w górskich jaskiniach Pakistanu, na wschodnich pustyniach Iranu lub podczas walk ulicznych w wolnej strefie w Czeczenii. Pomyśl o górnym odcinku okrężnicy, Richards, idealne przeczyszczenie od środka. Może Cole w końcu by się połapał, lecz pod jego nieobecność projekt zaczął żyć własnym życiem. Nieważne, że naruszył pół tuzina międzynarodowych traktatów, o których wiedział Richards. Nieważne, że był to najgłupszy pomysł, o jakim w życiu słyszał. Może i był to blef, lecz blef można przejrzeć. Czy jakiś trzeźwo myślący człowiek zdołałby przez jedną cholerną sekundę wyobrazić sobie te istoty w jaskiniach północnego Pakistanu? Było mu żal Sykesa, właściwie trochę się o niego martwił. Facet był wrakiem, gdy nadszedł rozkaz z Sił Specjalnych, prawie nie wychodził z pokoju. Kiedy Richards spytał, czy Lear o tym wie, zaczął rechotać. „Biedak, powiedział, nadal myśli, że próbujemy ocalić świat. Sądząc po ostatnich wydarzeniach, świat naprawdę
może tego potrzebować. Nie wydaje mi się, aby w ogóle poruszyli z nim tę kwestię”. Transportery opancerzone miały przewieźć patyki do Grand Junction, skąd pociągiem dotrą do okręgu White Sands. Jeśli chodzi oRichardsa, kiedy to wszystko się skończy, kupi sobie posiadłość, powiedzmy, w północnej Kanadzie. Jako pierwsi mieli wyjechać członkowie personelu sprzątającego. Później technicy i większość żołnierzy, poczynając od tych, którym najbardziej odbiło, jak Paulson. Po zdarzeniu na rampie Richards zajrzał do teczek. Paulson, Derrick G., dwadzieścia dwa lata, wstąpił do wojska po ukończeniu ogólniaka w Glastonbury w Connecticut. Rok na pustyni i powrót do kraju. Żadnych wykroczeń. Facet był bystry. Iloraz inteligencji sto trzydzieści sześć. Mógł pójść do college’u lub do szkoły kadetów. Służył w bazie od dwudziestu trzech miesięcy. Ukarany dwukrotnie za spanie na warcie, raz za używanie poczty elektronicznej bez pozwolenia. Niepokoiło go, że Paulson wie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Richards czuł to od początku. Nie żeby Paulson coś zrobił lub się wygadał. Wyczytał to w spojrzeniu Cartera, gdy Richards odsunął drzwi furgonetki. Nieszczęśnik patrzył na niego, jakby zobaczył ducha lub coś gorszego. Na poziom czwarty wchodzili tylko naukowcy i personel sprzątający. Ponieważ żołnierze nie mieli nic do roboty, stojąc na śniegu, pusta gadka była nieunikniona jak plotki przy stole w bufecie, choć Richards czuł, że Paulson nie ograni-
czy się do tego. Może Paulson ma sny? Może oni wszyscy je mają? Jeśli ostatnio Richardsowi coś się śniło, to chyba zakonnice. W sumie ten szczegół niewiele go obchodził. Kiedyś jego życie wyglądało zupełnie inaczej, gdy uczył się w katolickiej szkole. Chociaż te suche staruchy lubiły ich karcić, szanował je. Mówiły to, co myślały, i były konsekwentne. Dlatego zlikwidowanie zakonnic było wbrew jego naturze. Większość spała, kiedy to zrobili, lecz jedna się obudziła. Sposób, w jaki otworzyła oczy, wskazywał, że na niego czekała. Wcześniej wykończył dwie inne. Ta była trzecia. Otworzyła oczy i zobaczyła go w jasnym świetle wpadającym przez okno. Nie była zasuszona, jak niektóre, lecz młoda, całkiem niezła. Kiedy zamknęła oczy, mamrocząc coś pod nosem, może jakąś modlitwę, Richards zastrzelił ją przez poduszkę. Nie udało mu się sprzątnąć tylko jednej. Tej wariatki Lacey Antoinette Kudoto. Zapoznał się z wynikami jej badań psychiatrycznych w diecezji. Nikt nie uwierzyłby w jej opowieść, a nawet gdyby, trop urywał się w zachodniej Oklahomie na kilku martwych gliniarzach zastrzelonych przez poszukiwanych agentów FBI i dziesięcioletnim chevrolecie tahoe, którego można teraz składać za pomocą pęsety przez tysiąc lat. Mimo to żałował, że musi ją zastrzelić. Richards siedział w swoim biurze, obserwując monitory systemu ochrony. Była dwudziesta druga dwadzie-
ścia sześć. Sprzątacze wchodzili na poziom czwarty i z niego wychodzili, pchając wózki z królikami, choć żaden z osadzonych nie chciał ich jeść. Post rozpoczął Zero, lecz od czasu przemiany Cartera, a może kilka dni później, rozszerzył się na pozostałych. Była to zagadka, lecz jeśli ci z Sił Specjalnych znają się na rzeczy, patyki wkrótce znów zaczną jeść. Richards miał nadzieję, że w tym czasie będzie już łowił ryby w przerębli na Zatoce Hudson lub budował igloo. Spojrzał na monitor z obrazem pomieszczenia Amy. Wolgast siedział przy jej łóżku. Wstawili mu przenośną ubikację z nylonową zasłonką oraz składane łóżko, żeby miał na czym spać. Ale Wolgast nie spał, tylko siedział przy niej na krześle, dzień w dzień, dotykając jej ręki i mówiąc. Richards miał gdzieś, co do niej mówi, choć przyłapał się na tym, że obserwuje ich godzinami, zupełnie jak Babcocka. Spojrzał na celę tego ostatniego. Giles Babcock, Pierwszy, zwisał do góry nogami, uczepiony krat. Jego dziwne pomarańczowe oczy wpatrywały się w kamerę, a szczęki pracowały jednostajnie, przeżuwając powietrze. „Jestem twój, a ty jesteś mój, Richards. Wszyscy jesteśmy komuś przeznaczeni, a ja zostałem przeznaczony tobie”. Taak, pomyślał Richards. Pieprz się, Babcock. Usłyszał sygnał komórki przy pasku. - Posterunek bramy głównej - powiedział strażnik. Jest tu jakaś kobieta. Richards spojrzał na monitor z obrazem budki war-
towniczej. Dwóch strażników, jeden z telefonem przy uchu, drugi z wycelowaną bronią. Kobieta stała poza kręgiem światła otaczającym domek. - Co z tego? - warknął. - Każcie jej odejść. - Właśnie w tym problem, proszę pana - odrzekł strażnik. - Nie słucha. Nie widzę samochodu. Myślę, że przyszła na piechotę. Richards wytężył wzrok, wpatrując się w monitor. Zauważył, że strażnik rzucił komórkę na ziemię i sięgnął po broń. - Hej! - zawołał. - Wracaj! Stój, bo cię zastrzelę! Richards usłyszał wystrzał. Drugi żołnierz skoczył w mrok. Dwa kolejne strzały, stłumione, bo telefon leżał na śniegu. Minęło dziesięć, dwadzieścia sekund. Kiedy wrócili w krąg światła, Richards zorientował się, że kobieta uciekła. Pierwszy z wartowników podniósł komórkę i spojrzał w kamerę. - Przepraszam, nie wiem, gdzie się podziała. Mamy jej poszukać? Jezu, tylko tego mu brakowało. - Jak wyglądała? - Czarnoskóra kobieta z dziwnym akcentem. Powiedziała, że szuka jakiegoś Wolgasta. Nie umarł. A przynajmniej nie umarł od razu ani w ciągu kolejnych dni. Trzeciego dnia opowiedział jej pewną historię. - Była raz mała dziewczynka - zaczął. - Mniejsza niż ty. Nazywała się Eva. Mama i tata bardzo ją kochali. W
noc po jej urodzeniu tata wyjął ją ze szpitalnego łóżeczka, w którym spała, i przytulił, czując jej skórę na swojej. Od tamtej chwili stała się jego częścią. Naprawdę. Dziewczynka była w jego wnętrzu, w sercu. Pewnie ktoś im się przygląda i słucha. Nad jego ramieniem wisiała kamera. Było mu to obojętne. Fortes wszedł i wyszedł. Pobrał krew, zmienił kroplówkę, a Wolgast mówił dalej, trzeci dzień z rzędu. Opowiadał jej godzinami historię, której nie opowiedział nikomu innemu. - Wtedy coś się stało. Coś z sercem. Widzisz - pokazał miejsce na piersi - jej serce zaczęło się kurczyć. Ciało Evy rosło, lecz serce pozostawało małe, a później także ciało przestało rosnąć. Tata oddałby jej własne serce, gdyby mógł. Niestety, nie mógł tego zrobić, nie mógł zrobić niczego, jak pozostali. Kiedy umarła, umarł razem z nią. Człowiek, którym kiedyś był, przestał istnieć. Tata i mama nie potrafili się dłużej kochać, bo ich miłość zamieniła się w smutek, w tęsknotę za ich małą dziewczynką. Opowiadał jej o tym bez końca. Kiedy opowieść się kończyła, kończył się również dzień. - Później zjawiłaś się ty, Amy. Wtedy cię znalazłem. Rozumiesz? Było tak, jakby Eva do mnie wróciła. Amy, wróć. Wróć, wróć. Podniósł głowę i otworzył oczy. A wtedy stwierdził, że Amy na niego patrzy. 13 Lacey była w lesie. Szła pochylona, kryjąc się za drzewami i zwiększając odległość dzielącą ją od żołnierzy.
Powietrze było chłodne i rozrzedzone, czuła, jak kłuje ją w płucach. Przylgnęła plecami do pnia, ciężko dysząc. Nie bała się. Kule tamtych były niczym. Słyszała, jak rozdzierały zarośla, lecz nawet się do niej nie zbliżyły. W dodatku były takie małe! Czy kule mogą wyrządzić człowiekowi krzywdę? Przebyła długą drogę, stawiając czoło wielu przeciwnościom. Jak mogli sądzić, że zniechęcą ją czymś tak błahym? Wyjrzała zza pnia przypominającego beczkę. Za krzakami dostrzegła światła budki wartowniczej i usłyszała rozmowę dwóch mężczyzn. Ich głosy niosły się daleko w bezksiężycową noc. „Czarnoskóra kobieta z dziwnym akcentem”. „Niech to szlag, Richards dobierze się nam do skóry”, powtarzał bez końca drugi. „Nie wiem, jak mogliśmy spudłować”. „Co?! Jakim cudem?! Dumie, nie wiedzieliście nawet, do czego celować!”. Nie rozumiała, z kim rozmawiali, lecz było jasne, że boją się tego człowieka. Lacey wiedziała, że jest nikim, że nic nie znaczy. Wszyscy żołnierze są jednak jak dzieci, pozbawieni zdolności samodzielnego myślenia. Jak ci, których spotkała na polu, dawno temu. Sądzili, że coś jej odbierają - w ciemności widziała ich uśmiechy, czuła na twarzy ich kwaśne oddechy. I to była prawda, bo coś jej zabrali. Jednak im przebaczyła i odebrała tę rzecz. Znów jest sobą, nawet jeszcze bardziej. Zamknęła oczy. Panie, Ty jesteś dla mnie tarczą, pomyślała. Tyś chwalą moją i Ty mi głowę podnosisz.
Wołam swym głosem do Pana, On odpowiada ze świętej swojej góry. Kładę się, zasypiam i znowu się budzę, bo Pan mnie podtrzymuje. Wcale się nie lękam tysięcy ludu, choć przeciw mnie dokoła się ustawiają. Powstań, o Panie! Ocal mnie, mój Boże! Bo uderzyłeś w szczękę wszystkich moich wrogów i wyłamałeś zęby grzeszników19. Ruszyła między drzewami. Człowiek po drugiej stronie wyśle więcej żołnierzy, żeby jej szukali. Mimo to poczuła coś przypominającego radość - nową, ulotną energię, bogatszą i głębszą od wszystkiego, co czuła do tej pory. Narastała w niej od tygodni, od chwili, gdy wyruszyła w drogę... No właśnie, dokąd? Nie wiedziała, jak się nazywa to miejsce. Wiedziała tylko, że jest tam Amy. Podróżowała autobusami, jeden odcinek pokonała na pace furgonetki razem z dwoma labradorami i klatką z prosiętami. Czasem budziła się i wiedziała, że powinna iść, po prostu iść. Jadła od czasu do czasu lub gdy wydawało się to właściwe, pukała do czyichś drzwi, pytając, czy mogłaby się przespać w łóżku. A kobieta, która je otwierała bo zawsze była to kobieta, niezależnie od tego, do jakiego domu zapukała - odpowiadała: „wejdź”, a później bez słowa prowadziła ją do pokoju z przygotowanym łóżkiem, jakby na nią czekało. Kiedy pewnego dnia szła długą górską ścieżką i 19 *Ps 3,4-8.
otoczyła ją chwała Pana, wiedziała, że dotarła do celu. „Poczekaj, powiedział jej głos. Poczekaj do zachodu słońca, siostro Lacey. Droga sama ci się ukaże”. Tak też się stało. Droga ukazała się sama. Teraz ścigało ją więcej ludzi. Każdy krok, każdy trzask łamanej gałązki, każdy oddech był jak huk wystrzału. Głośno mówił Lacey, gdzie są tamci. Szli tyralierą, sześciu, celując w mrok. Nie dostrzegli niczego w miejscu, gdzie przed chwilą stała, bo była już gdzie indziej. Dotarła do prześwitu. Do leśnej drogi. Z lewej strony, w odległości dwustu jardów, stała budka wartownicza otoczona aureolą światła. Z prawej droga ginęła wśród drzew i ostro schodziła w dół. W oddali słychać było szum rzeki. Choć Lacey nie znała żadnego z tych miejsc, wiedziała, że powinna czekać. Położyła się na ziemi, przywierając brzuchem do leśnej ściółki. Żołnierze byli za nią. Pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści jardów. Nagle usłyszała niski dźwięk silnika Diesla. Jego ton się obniżył, gdy kierowca pokonał ostatnie wzniesienie. Światła i warkot pojazdu powoli się zbliżały. Przykucnęła, gdy reflektory ukazały się za wierzchołkiem wzgórza. Jakiś wojskowy samochód. Odgłos silnika znów się zmienił, gdy kierowca wrzucił wyższy bieg i zaczął przyspieszać. Teraz? „Teraz”, odpowiedział głos. Podniosła się i zaczęła biec w kierunku tyłu pojazdu. Zobaczyła szeroki zderzak i otwartą skrzynię zasłoniętą kołyszącą się plandeką. Przez chwilę myślała, że nie zdąży,
że samochód odjedzie, lecz przyspieszyła i w ostatniej chwili jej ręce odnalazły górną krawędź skrzyni, a stopy oderwały się od drogi. Lacey Antoinette Kudoto uniosła się w powietrze. Podciągnęła się i przekoziołkowała do środka. Jej głowa uderzyła głucho o podłogę. Skrzynie. Ciężarówka pełna skrzyń. Przecisnęła się do przodu, docierając do ściany kabiny kierowcy. Samochód znów zwolnił, zbliżając się do posterunku. Lacey wstrzymała oddech. Stanie się, co ma się stać, nie może nic na to poradzić. Usłyszała pisk hamulców. Ciężarówka szarpnęła i zatrzymała się. - List przewozowy. Głos należał do wartownika, który wcześniej kazał jej się zatrzymać. Tego chłopaka z bronią. Z jego tonu odgadła, że stoi na stopniach samochodu. Poczuła zapach dymu z papierosa. - Nie powinieneś palić. - Jesteś moją matką? - Przeczytaj ten dokument, kretynie. Wieziesz tyle środków wybuchowych, że mógłbyś nas wysłać na Marsa. Usłyszała chichot dolatujący z kabiny. - Urządzicie sobie pogrzeb. Widzieliście kogoś na drodze? - Masz na myśli cywilów? - Nie, pieprzonego śniegowego bałwana. Pewnie, że cywilów. Czarnoskórą kobietę w spódniczce, pięć stóp i sześć cali wzrostu.
- Żartujesz?! - Chwila przerwy. - Nie widzieliśmy nikogo. Jest ciemno. Sam nie wiem. Wartownik zeskoczył na ziemię. - Poczekaj, sprawdzę ładunek. „Nie ruszaj się, Lacey, powiedział głos. Nie ruszaj się”. Plandeka podniosła się i opadła, aby po chwili znów się unieść. Wnętrze oświetlił promień latarki. „Zaniknij oczy, Lacey”. Zamknęła. Poczuła snop światła przesuwający się po twarzy. Raz, drugi, trzeci. Panie, Ty jesteś dla mnie tarczą... Usłyszała dwa mocne uderzenia w bok ciężarówki, tuż obok ucha. - W porządku! Samochód ruszył. Richards nie był zadowolony. Obłąkana zakonnica. Co tu robi ta czarna wariatka? Zdecydował, że nie powie Sykesowi. Nie powie, dopóki nie dowie się czegoś więcej. Wysłał sześciu ludzi. Sześciu! Mieli ją rozwalić, a wrócili z niczym. Wysłał ich znowu, by obeszli bazę. „Macie ją znaleźć! Wpakować jej kulkę! To takie trudne?”. Ta sprawa z Wolgastem i dziewczynką ciągnie się zbyt długo. A Doyle, dlaczego Doyle jeszcze żyje? Richards rzucił okiem na zegarek. Trzy minuty po północy Wyciągnął pistolet z dolnej szuflady biurka i tylnymi schodami wszedł na poziom pierwszy, skąd dostał się na rampę wyładunkową.
Doyle’a umieszczono w baraku dla cywilów, w pokoju jednego z zastrzelonych sprzątaczy. Strażnik przy drzwiach spał na krześle. - Wstawaj! - warknął Richards. Mężczyzna drgnął i otworzył oczy. Spojrzał na niego nieprzytomnie, jakby nie wiedział, kto to taki. Kiedy zorientował się, że to Richards, zerwał się i stanął na baczność. - Przepraszam, proszę pana! - Otwórz drzwi. Żołnierz wprowadził hasło i zrobił krok do tyłu. - Możesz odejść - powiedział Richards. - Słucham? - Jeśli masz spać, idź do baraku. Chłopak spojrzał na niego z ulgą. - Tak, proszę pana. Przepraszam, proszę pana. Pobiegł truchtem przez kładkę. Richards otworzył drzwi. Doyle siedział na brzegu łóżka z rękami na kolanach, wpatrując się w pusty kwadrat na ścianie, tam gdzie kiedyś przymocowany był telewizor. Na podłodze leżała taca z nietkniętym jedzeniem, śmierdziało psującą się rybą. Doyle podniósł głowę i uśmiechnął się lekko. - Richards, odpieprz się. - Idziemy. Doyle poklepał się po udach. - Wolgast nie pomylił się co do ciebie. Tak sobie siedziałem i myślałem, kiedy przyjdzie z wizytą mój stary kumpel Richards.
- Przyszedłbym szybciej, gdyby to ode mnie zależało. Doyle wyglądał tak, jakby miał się roześmiać. Richards jeszcze nigdy nie widział tak dobrego humoru u człowieka, który wie, co go za chwilę spotka. Doyle ponuro pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać. - Powinienem był sięgnąć po jeden z tych karabinów. Richards wyciągnął pistolet i go odbezpieczył. - Racja, to by nam oszczędziło trochę czasu. Poprowadził Doyle’a przez bazę, w kierunku świateł głównego budynku. Doyle mógł uciec, lecz jak daleko zdołałby dobiec? Richards był ciekaw, dlaczego nie spytał o Wolgasta lub dziewczynkę. - Powiedz mi coś - poprosił Doyle, gdy dotarli do parkingu. Stało na nim kilka samochodów ludzi z drugiej zmiany. - Powiedz, czy ona już tu jest? - Kto? - Lacey. Richards stanął jak wryty. - A więc jest. - Doyle zachichotał. - Richards, powinieneś zobaczyć swoją minę. - Co o tym wiesz? Dziwna sprawa. Oczy Doyle’a lśniły sinym chłodem. Richards widział to nawet w przyćmionym świetle parkingu, jakby spoglądał w obiektyw w chwili otwarcia przysłony. - Zabawne, prawda? - Doyle popatrzył na ciemne sylwetki drzew. - Słyszałem, jak nadchodzi.
„Grey”. Był na poziomie czwartym. Na monitorze rysował się świetlisty kształt Zero. „Grey. Nadszedł czas”. Wtedy sobie przypomniał. Nareszcie wszystko sobie przypomniał. Sny i noce, które spędził na obserwowaniu Zera, słuchając jego głosu i historii, które mu opowiadał. Przypomniał sobie Nowy Jork i tę dziewczynkę, i wszystkie pozostałe. Co noc inną. Poczuł kłębiący się w nim mrok i delikatną rozkosz, gdy na nie spadał. Był Greyem i nim nie był, podobnie jak tamten był i nie był Zerem. Zero był wszędzie i nie było go nigdzie. Grey wstał i spojrzał przez szybę. Nadszedł czas. Pomyślał, że to zabawne. Nie śmieszne, lecz dziwne, cała ta koncepcja czasu. Myślał, że czas jest taki, a okazało się, że jest zupełnie inny. Nie jest linią, lecz kołem. Więcej, kołem utworzonym z kół nałożonych jedno na drugie. Każda chwila sąsiadowała jednocześnie ze wszystkimi innymi. Kiedy się to zrozumiało, nie można było zapomnieć. Tak jak teraz, gdy wiedział, co zdarzy się za chwilę, jakby już się stało, bo w pewnym sensie już istniało. Otworzył śluzę powietrzną. Skafander wisiał na ścianie. Musiał zamknąć pierwsze drzwi, aby otworzyć drugie, a później zamknąć drugie, by otworzyć trzecie. Żaden głos nie powiedział mu jednak, by założył skafander lub upewnił się, że jest sam. „Drugie drzwi, Grey”.
Wszedł do wewnętrznej komory. Nad jego twarzą wisiał dysk prysznica przypominający makabryczny kwiat. Obserwowała go kamera, lecz po drugiej stronie nie było nikogo. Wiedział o tym. Słyszał wiele głosów, nie tylko Zera. Wiedział, kim są. „Trzecie drzwi, Grey”. To wielkie szczęście, pomyślał. Niesamowita ulga. Uwolnienie. Odejście i opuszczenie. Codziennie czuł, jak dobry i zły Grey stapiają się ze sobą, tworząc coś nowego i nieuniknionego. Nowego Greya, który umie przebaczyć. Przebaczam ci, Grey. Obrócił rączkę. Brama była otwarta. Zero wyłonił się przed nim w ciemności. Grey czuł na twarzy jego oddech, jego oczy i usta. Czuł jego bijące serce. Pomyślał o ojcu leżącym na śniegu. Płakał, płakał ze szczęścia i przerażenia. Płakał i płakał, gdy Zero wbił zęby w miękkie miejsce na jego szyi, tam gdzie płynie krew. Zorientował się, kim jęst dziesiąty królik. Dziesiąty królik to on. 14 Nie trwało to długo. Wystarczyły trzydzieści dwie minuty, aby umarł jeden świat i narodził się drugi. - Co powiedziałeś? - spytał Richards, by po chwili usłyszeć wycie alarmu. Obaj go usłyszeli. Syrenę. Tę, która miała się nigdy nie odezwać, głośny atonalny dźwięk odbijający się echem od zabudowań i wywołujący wrażenie, jakby docierał jednocześnie ze wszystkich miejsc. Zagrożenie bezpieczeństwa. Pomieszczenia z obiektami na poziomie czwartym.
Richards odwrócił się i spojrzał na główny budynek. Szybko podjął decyzję, kierując broń w miejsce, gdzie przed chwilą stał Doyle. Jednak Doyle zniknął. Psiakrew, pomyślał, a później to powiedział: - Psiakrew! Teraz obaj są na wolności. Powiódł wzrokiem po parkingu, mając nadzieję, że uda mu się oddać strzał. Wszędzie zapaliły się reflektory, zalewając bazę ostrym sztucznym światłem. Od strony baraków doleciały krzyki, usłyszał tupot nadbiegających żołnierzy. Nie ma czasu na Doyle’a. Wbiegł po schodach do głównego budynku, mijając wartownika, który krzyczał coś o windzie. Ruszył schodami na poziom drugi, ledwie dotykając stopami ziemi. Wpadł do swojego gabinetu i spojrzał na monitory. Cela Zera była pusta. Cela Babcocka również. Wszystkie cele były puste. Włączył mikrofon. - Posterunek poziomu czwartego! Mówi Richards! Zgłoście się! Bez odpowiedzi. - Główne laboratorium, zgłoście się! Czy ktoś może mi powiedzieć, co się, kurwa, dzieje?! Usłyszał jakiś przerażony głos. Fortes? - Wypuścili wszystkich! - Kto? Kto ich wypuścił?
Usłyszał trzaski, krzyki i strzały, a po nich kolejne krzyki. Krzyki umierających. - Ja pierdolę! - Kolejny trzask. - Wszyscy są na wolności! Cholerni sprzątacze wypuścili wszystkich! Richards ściągnął obraz posterunku na poziomie trzecim. Na ścianie widniał szeroki pas krwi. Na posadzce leżał Davies, nie było widać jego twarzy. Po chwili na ekranie ukazał się drugi żołnierz. Richards rozpoznał Paulsona. Patrzył w kamerę, wyjmując z kieszeni czterdziestkępiątkę i granat, a po nim drugi i trzeci. Wyciągnął zawleczki zębami i wrzucił granaty do windy. Później spojrzał pustym wzrokiem na Richardsa, przyłożył sobie czterdziestkępiątkę do skroni i nacisnął spust. Richards chciał przełączyć obraz na kamery z poziomu zero, lecz było za późno. Usłyszał wybuch w szybie windy, a po nim kolejny, gdy to, co zostało z kabiny, runęło na dół. Wtedy zgasły światła. Początkowo Wolgast nie wiedział, co słyszy. Wycie alarmu było tak nagłe i obce, że na chwilę wymazało wszystkie myśli. Wstał z krzesła stojącego przy łóżku Amy i spróbował otworzyć drzwi, lecz mu się to nie udało. Alarm wył bez końca. Czyżby wybuchł pożar? Nie, pomyślał, mimo ogłuszającego huku w uszach. Stało się coś innego, coś gorszego. Spojrzał na kamerę w rogu pokoju. - Fortes! Sykes! Niech was szlag! Otwórzcie drzwi! Usłyszał wystrzały z broni automatycznej stłumione przez grube mury. Początkowo myślał, że ich uratują,
lecz po chwili doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Kto miałby ich ocalić? Zanim zdążył zebrać myśli, rozległ się przeraźliwy huk i straszny łoskot, głośniejszy od pierwszego, który wywołał głębokie drżenie, jak w czasie trzęsienia ziemi. Pomieszczenie pogrążyło się w mroku. Wolgast zamarł. Ciemność była nieprzenikniona przytłaczający brak światła powodował całkowitą dezorientację. Alarm zamilkł. Wolgast chciał uciekać, lecz nie miał dokąd. Wydawało się, że pokój jednocześnie rozszerza się i kurczy. - Gdzie jesteś, Amy? Pomóż mi się znaleźć. Cisza. Wolgast zaczerpnął powietrza i zatrzymał je w płucach. - Powiedz coś, Amy. Powiedz coś. Za plecami usłyszał cichy jęk. - Dobrze. - Odwrócił się, nasłuchując, próbując określić odległość i kierunek. - Jeszcze raz. Znajdę cię. Zaczął powoli odzyskiwać zdolność koncentracji. Początkowa panika ustąpiła poczuciu celu, zadania, które ma do wykonania. Zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę, z której dobiegł głos. Usłyszał kolejny cichy jęk. Przecież pomieszczenie jest małe, nie ma nawet dwudziestu stóp kwadratowych. Dlaczego wydaje się, że Amy jest tak daleko w ciemności? Nie usłyszał kolejnych strzałów ani żadnych dźwięków z zewnątrz. Tylko cichy oddech wołającej go Amy. Wolgast dotarł do nóg łóżka i wymacał metalowe poręcze, gdy zapaliły się światła awaryjne. Dwa snopy pa-
dające z rogów sufitu oświetliły podłogę pokoju. Chociaż światło było przyćmione, wystarczyło, by coś zobaczyć. Wnętrze celi się nie zmieniło, mimo tego, co wydarzyło się na zewnątrz. Usiadł przy łóżku i dotknął czoła Amy. Nadal było ciepłe, lecz stwierdził, że gorączka spadła. Skóra wciąż była wilgotna. Brak prądu spowodował, że pompa kroplówki przestała podawać płyn. Nie wiedział, co robić, ale w końcu postanowił jąodłączyć. Uznał, że tak będzie lepiej. Obserwował Fortesa i innych wystarczająco dużo razy, aby poznać ten rytuał. Przestawił zacisk, zamykając dostęp płynu, a następnie wyciągnął długą igłę z gumowej zatyczki na końcu rurki umieszczonej w żyle na dłoni. Po odłączeniu kroplówki nie było sensu zostawiać wenflonu. Usunął go delikatnie. Rana nie krwawiła, lecz na wszelki wypadek przykrył ją gazą i przykleił taśmą wziętą z wózka z przyborami. Czekał. Amy wierciła się niespokojnie na łóżku, jakby coś jej się śniło. Wolgast pomyślał, że gdyby potrafił przeniknąć jej sny, wiedziałby, co się dzieje na zewnątrz. Nie miał pewności, czy ma to jakikolwiek sens. Są głęboko pod ziemią, odizolowani od świata. Równie dobrze mogliby leżeć w grobie. Kiedy był bliski rezygnacji, usłyszał syk wyrównującego się ciśnienia. Poczuł przypływ nadziei. Ktoś po nich przyszedł. W drzwiach stanęła samotna, oświetlona od tyłu postać w zwykłym ubraniu, jej twarz była ukryta w cieniu. Kiedy weszła w krąg światła, Wolgast zobaczył nieznanego mu mężczyznę. Miał długie potargane włosy z pasemkami siwizny oraz brodę. Jego fartuch był pognieciony i
brudny. Podszedł do łóżka Amy z miną człowieka, który uległ wypadkowi, lub postronnego obserwatora będącego świadkiem jakiejś potwornej katastrofy. W żaden sposób nie dał do zrozumienia, że zauważył obecność Wolgasta. - Ona wie - wymamrotał, patrząc na Amy. - Skąd ona wie? - Kim pan jest, do diabła? Co tu się dzieje? - odezwał się Wolgast. Mężczyzna nadal go ignorował. Wydawało się, że promieniuje nieziemską aurą, niemal fatalistycznym spokojem. - To dziwne - powiedział po chwili. Westchnął głęboko i dotknął brody, wodząc wzrokiem po pustym pokoju. - To wszystko... czy tego właśnie chciałem? Chciałem tu przynajmniej być, rozumiesz? Kiedy się zorientowałem, co planują i jak to wszystko może się skończyć... Chciałem przynajmniej tu być... - O czym pan mówi? Gdzie Sykes? Wreszcie nieznajomy go zauważył. Przyjrzał mu się uważnie i ściągnął brwi. - Sykes? Sykes nie żyje. Myślę, że wszyscy nie żyją, a pan? - Co to znaczy „nie żyją”? - Umarli, odeszli, zostali rozerwani na strzępy. Wolno pokręcił głową, jakby się dziwił. - Szkoda, że pan tego nie widział. Skakali na nich z drzew jak nietoperze. Powinniśmy byli to przewidzieć. Wolgast był zdezorientowany. - Nie wiem... nie wiem, o czym pan mówi.
Nieznajomy wzruszył ramionami. - Wkrótce pan zrozumie. Niebawem. Przykro mi to mówić... - Spojrzał na Wolgasta. - Ach, te moje maniery. Proszę wybaczyć, agencie Wolgast. Tak dawno nie wychodziłem. Jestem Jonas Lear. Mógłby pan pomyśleć, że tu dowodzę. Albo i nie. Teraz nikt tu nie dowodzi. Lear. Wolgast sięgnął w głąb pamięci, lecz to nazwisko nic mu nie mówiło. - Słyszałem wybuch... - Tak - przerwał mu Lear. - To pewnie winda. Wysadził ją jeden z żołnierzy. Byłem w chłodni, więc straciłem tę część. - Westchnął ciężko i znów rozejrzał się po pokoju. - Nie był to akt heroizmu, prawda, agencie Wolgast? Zamknąć się w chłodni. Żałuję, że nie ma tu drugiego krzesła, chętnie bym usiadł. Nie wiem, od jak dawna nie siedziałem. Wolgast skoczył na nogi. - Jezu. Proszę wziąć moje i opowiedzieć, co tu się stało. Lear pokręcił głową. Jego brudne włosy zafalowały. - Nie ma na to czasu. Musimy iść. Wszystko skończone, prawda, Amy? - Spojrzał na śpiącą dziewczynkę i delikatnie dotknął jej ręki. - Wszystko skończone. Wolgast nie mógł tego znieść. - Co jest skończone? Lear podniósł głowę. W oczach miał łzy. - Wszystko.
Ruszyli korytarzem. Lear szedł pierwszy, Wolgast niósł Amy. Wszędzie unosił się zapach stopionego plastiku. Na rogu, koło windy, Wolgast zobaczył pierwsze ciało. Fortes. Niewiele z niego zostało. Było jakieś rozmazane, jakby zostało uderzone, a później ciągnięte przez coś dużego. Kałuże krwi lśniły w świetle świateł awaryjnych. Za Fortesem leżał kolejny człowiek łub tak się Wolgastowi wydawało. Potrzebował chwili, by zrozumieć, że patrzy na kolejne części Fortesa. Chociaż Amy miała zamknięte oczy, Wolgast starał się je zakryć, przytulając jej twarz do piersi. Za zwłokami Fortesa leżały dwa kolejne ciała, dwa albo trzy, trudno powiedzieć. Krwi było tyle, że się ślizgał. Na ludzkich szczątkach. Winda wyleciała w powietrze. Została po niej pusta dziura. W ciemnym wnętrzu widać było iskrzące przewody Ciężkie metalowe drzwi przeleciały przez korytarz i wbiły się w przeciwległą ścianę. W ukośnych promieniach świateł awaryjnych Wolgast zobaczył dwa kolejne ciała - żołnierzy zmiażdżonych kawałkami drzwi. Trzeci siedział oparty o ścianę, jak człowiek, który zrobił sobie sjestę. Jedyna różnica polegała na tym, że siedział w kałuży własnej krwi. Jego twarz była wymizerowana, a mundur zwisał, jakby był o numer za duży. Wolgast odwrócił wzrok. - Jak stąd wyjdziemy? - Tędy - powiedział Lear wyrwany z zadumy. Spieszył się, był zdeterminowany. - Za mną! Szybko!
Kolejny korytarz z szeregiem otwartych drzwi ciężkich metalowych drzwi podobnych do tych, które prowadziły do sali Amy. Na podłodze leżały kolejne ciała, ale Wolgast przestał je liczyć. Ściany były podziurawione kulami, na posadzce walały się lśniące łuski. W drzwiach stał mężczyzna. Właściwie chwiał się. Potężny, pulchny facet, jeden z tych, którzy przynosili Wolgastowi jedzenie. Trzymał rękę na głębokiej ranie szyi. Spomiędzy palców ciekła krew. Jego koszula, biała szpitalna koszula podobna do koszuli Wolgasta, lśniła czerwienią. - Hej! - krzyknął. - Hej! - Popatrzył na nich, po czym rozejrzał się po korytarzu. Wydawało się, że nie dostrzega krwi, a jeśli ją widzi, jest mu to obojętne. - Co się stało ze światłami? Wolgast nie wiedział, co odpowiedzieć. Z takimi ranami facet dawno powinien nie żyć. - Jezu - jęknął, zataczając się. - Muszę usiąść. Runął na podłogę. Jego ciało jakby zapadło się do środka, jak namiot pozbawiony słupków. Odetchnął głęboko i spojrzał na Wolgasta. Drgnął gwałtownie. - Czy ja... czy ja śnię? Wolgast nie odpowiedział. Pytanie wydawało się pozbawione sensu. Lear dotknął jego ramienia. - Chodźmy, agencie Wolgast. Nie ma czasu. Mężczyzna oblizał wargi. Jego powieki zatrzepotały, a ręce opadły wzdłuż tułowia jak puste rękawiczki. - Coś ci powiem: to był najgorszy cholerny sen. Po-
wiedziałem sobie: Grey, śnisz najgorszy sen na świecie. - Nie sądzę, aby to był sen - odrzekł Wolgast. Mężczyzna myślał przez chwilę i skinął głową. - Tego się obawiałem. Nagle znów drgnął, jakby ktoś poraził go prądem. Lear miał rację, nie można mu pomóc. Krew na szyi pociemniała. Wolgast zrozumiał, że musi czym prędzej zabrać stąd Amy. - Przykro mi - powiedział. - Musimy iść. - Naprawdę ci przykro? - szepnął tamten, opierając głowę ościanę. - Agencie... Grey był już myślami gdzie indziej. - To nie tylko ja - jęknął, zamykając oczy. - To my wszyscy. Wpadli do pomieszczenia z szafkami i ławkami. Ślepa uliczka, pomyślał Wolgast, lecz Lear wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi z napisem „Dział techniczny”. Wolgast wszedł do środka. Lear klęczał, próbując podważyć małym scyzorykiem metalowy panel w podłodze. Była to klapa na zawiasach. Gdy Lear ją podniósł, Wolgast pochylił się, by zajrzeć do środka. Tunel miał przekrój jednego jarda kwadratowego. - Trzydzieści stóp wyżej łączy się z innym korytarzem, który prowadzi w górę. Jest tam drabina dla obsługi technicznej. Można po niej wyjść na powierzchnię. Pięćdziesiąt stóp wspinaczki w nieprzeniknionych ciemnościach, z Amy na rękach. Wolgast nie wiedział, jak tego dokona.
- Musi być inne wyjście. Lear pokręcił głową. - Nie ma. Gdy Wolgast wchodził do tunelu, mężczyzna wziął Amy na ręce. Potem usiadł pochylony i wciągnął dziewczynkę do środka, trzymając ją w talii. Cofał się, dopóki nie wyprostował nóg. Lear umieścił małą między nimi. Musiała się znajdować na krawędzi świadomości. Przez cienką koszulę Wolgast czuł rozpalone gorączką ciało. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. Dziesięć jardów przypomniał Lear. Wolgast skinął głową. - Uważaj. - Co zabiło tych ludzi? Lear nie odpowiedział. - Pilnuj jej. Tylko ona nam została. Idź już. Wolgast zaczął posuwać się naprzód, trzymając Amy w pasie, wchodząc, coraz głębiej do tunelu. Dopiero gdy usłyszał odgłos zamykania klapy, zrozumiał, że Lear nie zamierzał z nimi pójść. Patyki rozbiegły się po bazie. Richards słyszał strzały i wrzaski. Zabrał kilka zapasowych magazynków i pobiegł na górę, do gabinetu Sykesa. Pokój był pusty. Co się z nim stało? Musieli otoczyć bazę zwartym kordonem, zepchnąć tamtych do głównego budynku i wyrzucić klucz. Richards wyszedł z gabinetu z bronią gotową do strzału. W korytarzu coś się poruszyło. Sykes. Kiedy Richards do niego dotarł, osunął się
na podłogę, oparty plecami o ścianę. Jego klatka piersiowa falowała jak sprinterowi, a twarz lśniła od potu. Zasłaniał ręką rozległą ranę na przedramieniu, nad nadgarstkiem, z której płynęła krew. Czterdziestkapiątka leżała na podłodze. - Są wszędzie - wybełkotał, przełykając ślinę. Dlaczego mnie nie zabił? Sukinsyn patrzył mi prosto w oczy. scyzorykiem metalowy panel w podłodze. Była to klapa na zawiasach. Gdy Lear ją podniósł, Wolgast pochylił się, by zajrzeć do środka. Tunel miał przekrój jednego jarda kwadratowego. - Trzydzieści stóp wyżej łączy się z innym korytarzem, który prowadzi w górę. Jest tam drabina dla obsługi technicznej. Można po niej wyjść na powierzchnię. Pięćdziesiąt stóp wspinaczki w nieprzeniknionych ciemnościach, z Amy na rękach. Wolgast nie wiedział, jak tego dokona. - Musi być inne wyjście. Lear pokręcił głową. - Nie ma. Gdy Wolgast wchodził do tunelu, mężczyzna wziął Amy na ręce. Potem usiadł pochylony i wciągnął dziewczynkę do środka, trzymając ją w talii. Cofał się, dopóki nie wyprostował nóg. Lear umieścił małą między nimi. Musiała się znajdować na krawędzi świadomości. Przez cienką koszulę Wolgast czuł rozpalone gorączką ciało. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. Dziesięć jardów przypomniał Lear. Wolgast skinął głową.
- Uważaj. - Co zabiło tych ludzi? Lear nie odpowiedział. - Pilnuj jej. Tylko ona nam została. Idź już. Wolgast zaczął posuwać się naprzód, trzymając Amy w pasie, wchodząc - coraz głębiej do tunelu. Dopiero gdy usłyszał odgłos zamykania klapy, zrozumiał, że Lear nie zamierzał z nimi pójść. Patyki rozbiegły się po bazie. Richards słyszał strzały i wrzaski. Zabrał kilka zapasowych magazynków i pobiegł na górę, do gabinetu Sykesa. Pokój był pusty. Co się z nim stało? Musieli otoczyć bazę zwartym kordonem, zepchnąć tamtych do głównego budynku i wyrzucić klucz. Richards wyszedł z gabinetu z bronią gotową do strzału. W korytarzu coś się poruszyło. Sykes. Kiedy Richards do niego dotarł, osunął się na podłogę, oparty plecami o ścianę. Jego klatka piersiowa falowała jak sprinterowi, a twarz lśniła od potu. Zasłaniał ręką rozległą ranę na przedramieniu, nad nadgarstkiem, z której płynęła krew. Czterdziestkapiątka leżała na podłodze. - Są wszędzie - wybełkotał, przełykając ślinę. Dlaczego mnie nie zabił? Sukinsyn patrzył mi prosto w oczy. - Który? - Czy to, kurwa, ważne? - Sykes wzruszył ramionami. - Twój koleś, Babcock. Co jest między wami? - Zadrżał. - Źle się czuję - jęknął i zwymiotował.
Richards uskoczył, lecz zrobił to za późno. Poczuł smród żółci i czegoś jeszcze, elementarnego i metalicznego, jak wzruszona ziemia. Nagle spodnie i skarpety Richardsa zrobiły się mokre. Nie musiał patrzeć, aby wiedzieć, że wymiociny Sykesa są pełne krwi. - Niech to szlag! - Błagam... - wyjąkał Sykes, jakby chciał powiedzieć, żeby Richards tego nie robił, choć może chodziło mu o coś innego. W każdym razie Richards uznał, że wyświadczy przysługę umierającemu, celując w jego pierś i naciskając spust. Lacey zobaczyła, jak pierwszy wyskakuje z okna na piętrze. Był bardzo szybki! Szybki jak światło! Jak człowiek utkany ze światła! W jednej chwili wydostał się na dwór, skacząc z dachu i żeglując w powietrzu nad bazą, aby wylądować wśród drzew sto jardów dalej. Pulsująca światłem postać wielkości człowieka, jak spadająca gwiazda. Usłyszała alarm, gdy samochód wjechał na teren bazy. Dwaj mężczyźni w kabinie zaczęli się kłócić. Może powinni odjechać? Lacey wykorzystała sytuację, żeby zeskoczyć z paki i pobiec do lasu. Wtedy ujrzała demona wylatującego oknem. Wierzchołki drzew, na których wylądował, zadrżały pod jego ciężarem. Lacey widziała na własne oczy, co się później stało. Kierowca otworzył pakę. Wartownik powiedział, że w środku jest sprzęt wojskowy. Może karabiny? Tak, ciężarówka była pełna karabinów.
Wierzchołki drzew znów się zakołysały. W stronę wartownika pomknęła zielona smuga. Ach, pomyślała Lacey. Ach! Ach! Później zjawiło się ich więcej. Wyskakiwali z budynku oknami i drzwiami, unosząc się w powietrzu. Dziesięciu, jedenastu, dwunastu... Żołnierze byli wszędzie, biegali, krzyczeli i strzelali, lecz ich kule nie robiły tamtym żadnej krzywdy. Demony były zbyt szybkie albo kule się ich nie imały. Potworne istoty jedna po drugiej spadały na żołnierzy, zabijając ich na miejscu. Właśnie po to tu przyszła - aby ocalić Amy przed demonami. Szybko, Lacey. Szybko. - Stój! Zamarła. Czy powinna podnieść ręce? Spomiędzy drzew wyszedł żołnierz, który pewnie ukrył się tam razem z nią. Dobry chłopak robiący to, co uważa za swój obowiązek. Próbował nie okazywać lęku, choć widać było, że się boi. Czuła jego strach jak falę ciepła. Nie wiedział, co się z nim stanie. Zrobiło jej się go żal. - Kim jesteś? - Nikim - odpowiedziała, bo demon już na nim siedział, zanim biedak zdążył wycelować broń. Zginął, nie dokończywszy zdania, a Lacey popędziła w stronę budynku. Kiedy dotarli do dna szybu, Wolgast był mokry od potu i ciężko dyszał. W górze widać było słabe światełko.
Wolgast dostrzegł nad głową dwa snopy świateł awaryjnych, a dalej nieruchome śmigła ogromnego wentylatora. Główny szyb wentylacyjny. - Amy, kochanie - powiedział. - Amy, musisz się obudzić. Jej powieki zadrżały, otworzyły się i zamknęły. Zarzucił sobie ręce dziewczynki na szyję i wstał, czując jej stopy bezwładnie dyndające na plecach. Wiedział, że nie ma siły. - Musisz mnie złapać, Amy. Błagam. Musisz. Choć jej ciało się napięło, musiał podtrzymać ją ramieniem. Będzie zmuszony się wspinać, posługując się jedną ręką. Dobry Jezu! Stanął przodem do drabiny i oparł stopę na pierwszym szczeblu. Sytuacja, w której się znalazł, przypominała zadanie testowe. Brad Wolgast niesie na plecach małą dziewczynkę. Musi wspiąć się po drabinie wysokiej na pięćdziesiąt stóp w słabo oświetlonym szybie wentylacyjnym. Dziecko jest półprzytomne. Jak Brad Wolgast zdoła ocalić ją i siebie? Wtedy zrozumiał, co musi zrobić. Powinien wspinać się szczebel po szczeblu, używając prawej ręki do podciągania się - chwycić szczebel ręką ugiętą w łokciu, oprzeć Amy na kolanie, zmienić rękę i postawić stopę na kolejnym szczeblu. Na przemian lewa i prawa ręka, opierając Amy na jednym i drugim kolanie. I tak szczebel po szczeblu, na samą górę. Ile mała może ważyć? Pięćdziesiąt funtów? Naj-
trudniejszy będzie moment zmiany rąk. Wolgast zaczął się wspinać. Richards zorientował się po krzykach i strzałach, że patyki wydostały się na zewnątrz. Wiedział, co spotkało Sykesa. Pewnie jego czeka podobny los, bo Sykes obrzygał go zakażoną krwią, choć przypuszczalnie nie dożyje tej chwili. Hej, Cole, pomyślał, ty łasico, ty mały gnojku, czy o to ci chodziło? To ma być ten twój pax americana? Bo jakoś nie widzę innych korzyści. Chciał tylko jednego: znaleźć się na dworze i urządzić na koniec dobre przedstawienie. Wejście do budynku było zasypane odłamkami szkła i podziurawione kulami. Drzwi zostały wyrwane z zawiasów i wisiały ukośnie. Na posadzce leżeli trzej martwi żołnierze. Wyglądało na to, że w zamieszaniu zostali postrzeleni przez kolegów. A może celowo pozabijali się nawzajem, by przyspieszyć sprawę!? Richards uniósł rękę i spojrzał na springfielda. Dlaczego pistolet miałby mu pomóc? Tamtym nie pomogły karabiny. Potrzebuje czegoś większego. Magazyn z broniąjest po drugiej stronie, za barakami. Będzie musiał tam dobiec. Żołnierze byli wszędzie. Rozproszyli się, biegali w kółko i strzelali na oślep, jedni do drugich. Nawet nie udawali, że zorganizowali obronę, a cóż dopiero mówić o szturmie na główny budynek. Richards ruszył pędem, spodziewając się uderzenia. Był w połowie drogi, gdy dostrzegł pięciotonową
ciężarówkę. Stała na skraju placu, zaparkowana niechlujnie, z otwartymi drzwiami. Wiedział, co znajdzie w środku. Może nie będzie musiał zasuwać na drugą stronę. - Agencie Doyle... Doyle uśmiechnął się do niej. - Lacey. Byli na pierwszym piętrze w małym pokoju pełnym biurek i segregatorów. Doyle siedział tam od chwili, gdy zaczęła się strzelanina, ukryty za biurkiem. Czekał na Lacey. Wstał. - Wiesz, gdzie oni są? Lacey przystanęła. Na twarzy i szyi miała liczne zadrapania, a we włosach kawałki liści. Skinęła głową. - Tak. - Słyszałem cię... - powiedział Doyle. - Słyszałem przez całe tygodnie. - Coś w nim pękło i zakrztusił się łzami. Nie wiem, skąd... Ujęła jego dłonie. - To nie byłam ja, agencie Doyle. Nie mógł spojrzeć w dół. Zaczął się pocić, a ręce ślizgały się na szczeblach, gdy wspinał się coraz wyżej. Ramiona drżały z wysiłku. Wewnętrzna strona łokci, którą trzymał się drabiny, gdy zmieniał ręce, była obolała i posiniaczona. Wolgast wiedział, że w pewnym momencie ciało dotrze do granicy wytrzymałości, do niewidocznej linii, po której przekro-
czeniu nie będzie mógł się cofnąć. Odsuwał tę myśl, wspinając się coraz wyżej. Amy trzymała go kurczowo za szyję. Poruszali się razem, szczebel po szczeblu. Wentylator był coraz bliżej. Wolgast czuł na twarzy delikatny powiew, chłód i zapach nocy. Odwrócił głowę, szukając wyjścia. Zobaczył je dziesięć stóp nad sobą - szeroki otwór obok drabiny. Trzeba będzie najpierw wepchnąć do niego Amy. Oprze się na drabinie, jednocześnie wsuwając ją do tunelu, a później sam tam wpełznie. Dotarli do otworu. Wentylator znajdował się wyżej, niż Wolgast sądził, przynajmniej trzydzieści stóp nad ich głowami. Pomyślał, że są na pierwszym piętrze. Może powinien wspinać się dalej, poszukać innego wyjścia, lecz nie miał na to siły. Oparł sobie Amy na prawym kolanie i wyciągnął lewą rękę. Wyczuł palcami metalową powierzchnię gładką jak szkło, lecz po chwili znalazł krawędź. Cofnął rękę. Jeszcze trzy szczeble. Nabrał powietrza i ruszył dalej, tak by oboje znaleźli się nad otworem. - Amy - wychrypiał. Jego usta i gardło wyschły na wiór. - Obudź się. Spróbuj się obudzić. Poczuł, że jej oddech się zmienił. - Amy, kiedy powiem, musisz mnie puścić. Będę cię trzymał. W ścianie jest otwór. Musisz wsunąć do niego nogi. Dziewczynka nie zareagowała. Miał nadzieję, że go
usłyszała. Próbował sobie wyobrazić, jak to zrobi, a dokładnie, jak zamierza wepchnąć ją do tunelu, a następnie sam wejść do środka. Nie potrafił. Z drugiej strony nie miał wyboru. Jeśli będzie zwlekał, straci resztkę sił. Teraz. Uniósł kolano, podnosząc Amy. Kiedy puściła jego szyję, objął ją w talii, zawieszając nad tunelem jak wahadło. Wtedy zrozumiał, jak to zrobi. Puści drugą rękę, pozwalając, aby jej ciężar pociągnął go w lewo, w kierunku otworu, a gdy stopy dziewczynki znajdą się w środku, sam wślizgnie się do wnętrza. Zaczął spadać. Kiedy poczuł, że stopy straciły kontakt z drabiną, oszalałe palce odnalazły po omacku krawędź tunelu. Cienka metalowa krawędź wpiła się w skórę. - Teraz! - krzyknął, słysząc, jak jego głos leci w dół, odbijając się echem od ścian. Wydawało się, że przywarł do ściany siłą woli, a jego nogi dyndają w powietrzu. - Teraz! Nie potrafiłby wyjaśnić, jak to zrobił. Adrenalina? Amy? Jakimś cudem nie zginął. Podciągnął się z całej siły. Wolno zgiął ręce, niestrudzenie dźwigając się w górę. Wsunął do tunelu głowę, a później korpus i nogi. Przez chwilę leżał bez ruchu, ciężko dysząc. Uniósł głowę i ujrzał przed sobą światło - otwór w podłodze. Obrócił się, chwycił Amy w pasie i zaczął czołgać się na boku, przyciskając ją do siebie. Z każdą chwilą światło stawało się jaśniejsze. Dotarli do kratki. Była zamknięta, przykręcona śrubami od zewnątrz.
Chciał krzyczeć. Są tak blisko! Nawet gdyby zdołał wysunąć rękę przez wąskie otwory i jakimś cudem wymacać śruby, nie miał narzędzi, aby je odkręcić. Powrót nie wchodził w grę. Nie dałby rady. Usłyszał w dole jakiś ruch. Przytulił Amy, myśląc o ludziach, których widział o Fortesie, żołnierzu siedzącym w kałuży krwi i facecie o nazwisku Grey. Nie chciał zginąć tak jak oni. Zamknął oczy i wstrzymał oddech, pragnąc, aby okryła ich cisza. Po chwili usłyszał cichy głos: - Szefie? Doyle. Jedna ze skrzynek stała na ziemi z tyłu ciężarówki. Wyglądało na to, że ktoś wyładował jej zawartość, a następnie porzucił, uciekając w popłochu. Richards zajrzał do ciężarówki i znalazł łyżkę do opon. Bez trudu wyłamał zawiasy. W osłonce z gąbki leżały dwa granatniki RPG-29. Podniósł wyrzutnię, szukając rakiet - cylindrycznych pocisków ze statecznikami, długości około pół jarda, z ładunkiem kumulacyjnym zdolnym przebić pancerz współczesnego czołgu. Richards widział na własne oczy, do czego są zdolne. Zamówił je, gdy dostali rozkaz przeniesienia patyków. Pomyślał, że lepiej na wszelki wypadek się zabezpieczyć, niż później żałować. Powiedzcie „aaa”, wampiry. Umieścił na wyrzutni pierwszą rakietę. Broń wydała miły odgłos świadczący o tym, że głowica jest uzbrojo-
na. W tym jednym dźwięku, w szumie uzbrajanego pocisku kumulacyjnego, skupiły się tysiące lat postępu technicznego, cała historia ludzkiej cywilizacji. Umieścił wyrzutnię na ramieniu, rozłożył celownik i odszedł od ciężarówki. - Hej! - krzyknął, czując zimny dreszcz i mdłości. Ziemia zadrżała jak pokład okrętu na wzburzonym morzu. Poczuł, że leje się z niego pot. Mrugnął, odpowiadając na przypadkowy sygnał z mózgu. Z trudem przełknął ślinę, robiąc dwa kroki w stronę światła i celując granatnikiem w wierzchołki drzew. - Tutaj, kotku! Kici, kici! Doyle przez kilka minut grzebał w szufladach, aż w końcu znalazł nóż. Użył go do odkręcenia śrub. Wolgast podał mu Amy, a następnie opuścił się na podłogę. Początkowo nie miał pojęcia, na kogo patrzy. - Siostra Lacey? Kobieta tuliła śpiącą dziewczynkę. - Agent Wolgast... Wolgast spojrzał na Doyle’a. - Nie... - Nie rozumiesz? - Doyle uniósł brwi. Podobnie jak Wolgast miał na sobie szpitalne ubranie. Było za duże i na nim wisiało. - Ja też... - Zachichotał. - Pełno tu trupów - stwierdził Wolgast. - Coś się stało... nie wiem. Słyszałem wybuch... - Nie umiał wyjaśnić, o co mu chodzi. - Wiemy. - Doyle pokiwał głową. - Trzeba iść. Wyszli na korytarz. Wolgast odgadł, że są w tylnej
części budynku. Było cicho, choć słyszeli stłumione odgłosy wystrzałów dochodzące z bazy. Ruszyli do drzwi, nie mówiąc ani słowa. Wolgast spostrzegł na podłodze kolejnych zabitych żołnierzy. Lacey odwróciła się do niego. - Weź ją - powiedziała. - Weź Amy. Posłuchał. Jego ramiona nadal były osłabione, lecz przytulił dziewczynkę z całej siły. Jęczała, próbując się obudzić, pokonać siłę, która trzymała ją w półmroku. Powinna być w szpitalu, lecz nawet jeśli ją tam zawiezie, co powie? Jak wyjaśni, co się stało? Powietrze koło drzwi było lodowate, więc ubrana w lekką koszulę Amy zaczęła dygotać. - Będziemy potrzebowali samochodu - powiedział Wolgast. Doyle wybiegł na dwór. Wrócił po minucie z kluczykami w ręku. Znalazł też pistolet. Czterdziestkępiątkę. Skinął, aby Wolgast i Lacey podeszli do okna. - Tam, na skraju parkingu. Srebrny lexus. Widzicie? Samochód stał w odległości co najmniej stu jardów. - Ładna bryka - ocenił Doyle. - Pewnie byś nie pomyślał, że kierowca zostawił kluczyki pod osłoną przeciwsłoneczną. - Wcisnął je Wolgastowi do ręki. - Trzymaj. Są twoje. Na wszelki wypadek. Wolgast zrozumiał dopiero po chwili. Samochód jest dla niego, dla niego i Amy.
Doyle podniósł ręce. - Tak musi być. Wolgast spojrzał na Lacey, która pokiwała głową. Pocałowała Amy, dotykając jej włosów, a później pocałowała też Wolgasta, w policzek. Poczuł, jak ogarnia go głęboka pewność i spokój. Wyszli. Doyle szedł pierwszy. Poruszali się szybko, w cieniu budynku. Wolgast ledwo mógł za nimi nadążyć. W oddali słyszał huk wystrzałów, lecz nie były one skierowane w ich stronę. Strzelano gdzieś w górze, daleko od nich, między drzewami i na dachach. Chaotyczna kanonada przypominała ponure świętowanie. Po strzałach zawsze następował przeraźliwy krzyk, a po nim cisza i kolejna kanonada. Dotarli do rogu budynku. Wolgast zobaczył las. Po przeciwnej stronie, tam gdzie widać było światła bazy, znajdował się parking. Lexus stał na końcu, odwrócony tyłem, niezasłonięty innymi pojazdami. - Będziesz musiał do niego dobiec - powiedział Doyle. - Jesteś gotowy? Wolgast skinął głową, ciężko dysząc. Zaczęli biec. Richards najpierw go poczuł, a dopiero potem zobaczył. Odwrócił się, kołysząc granatnikiem jak tyczką. Nie był to Babcock. Ani Zero. Poznał Anthony’ego Cartera. Zamarł w dziwnym przysiadzie, dwadzieścia stóp od niego. Przechylił głowę, mierząc Richardsa wzrokiem.
Było w nim coś z psa. Jego twarz lśniła od krwi, lśniły od niej jego szpony i rzędy zębów niczym miecze. Z ust wydobywał się dźwięk przypominający mlaskanie. Zaczął się prostować z ospałą rozkoszą. Richards wycelował w jego usta. - No, otwórz buzię - mruknął i odpalił. Kiedy pocisk wystrzelił i siła odrzutu cisnęła go do tyłu, wiedział, że chybił. Miejsce, w którym przed chwilą stał Carter, było puste. Carter leciał. Poszybował w górę, a później spadł na Richardsa. Granat eksplodował, niszcząc wejście do budynku, lecz Richards prawie nie słyszał wybuchu - huku słabnącego i milknącego dziwnie daleko - bo doświadczał całkiem nowego doznania towarzyszącego rozdzieraniu go na pół. Wybuch uderzył Wolgasta niczym ściana ciepła i blasku - w lewą stronę twarzy, jakby ktoś wymierzył mu policzek. Pęd powietrza wyrzucił go w górę. Poczuł, że wypuścił Amy. Uderzył o chodnik i zaczął się turlać, by w końcu wylądować na plecach. W uszach mu brzęczało. Oddech uwiązł w piersi. Ujrzał nad sobą głęboką aksamitną czerń nocnego nieba i gwiazdy, całe mnóstwo gwiazd. Niektóre spadały. Pomyślał o spadających gwiazdach i Amy. I kluczykach. Podniósł głowę. Dziewczyna leżała na ziemi kilka jardów dalej. W powietrzu było pełno dymu. W migających światłach płonącego budynku wyglądała, jakby spała - jak postać z bajki, jak księżniczka, która zasnęła i nie mogła się obudzić. Wolgast stanął na czworakach i za-
czął rozpaczliwie macać wokół siebie w poszukiwaniu kluczyków. Wiedział, że coś mu się stało w ucho. Czuł się tak, jakby z lewej strony twarzy zapadła ciężka kurtyna pochłaniająca wszystkie dźwięki. Kluczyki. Kluczyki. Po chwili zdał sobie sprawę, że trzyma je w ręku. Gdzie są Doyle i Lacey? Podszedł do Amy. Wyglądała tak, jakby eksplozja i upadek nie wyrządziły jej żadnej krzywdy. Wziął ją pod ręce i zarzucił sobie na plecy, po czym ruszył w stronę lexusa tak szybko, jak potrafił. Pochylił się, aby położyć Amy na tylnym siedzeniu. Wsiadł i przekręcił kluczyk. Reflektory oświetliły parking. Wtedy coś uderzyło o maskę. Jakieś zwierzę. Nie, jakaś potworna istota pulsująca jasnozielonym światłem. Kiedy zobaczył jej oczy i to, co się w nich kryło, wiedział, że ten dziwny stwór był kiedyś Anthonym Carterem. Carter zaczął się podnosić, gdy Wolgast odnalazł dźwignię zmiany biegów, wrzucił wsteczny bieg i dodał gazu. Carter runął do tyłu. Wolgast widział go w światłach lexusa, jak turla się po ziemi. Chwilę później wykonał kilka szybkich skoków, które Wolgast z trudem zdołał uchwycić, i znikł. Co, u licha... Wolgast wcisnął hamulec i raptownie skręcił w prawo. Wóz zaczął wirować i w końcu stanął zwrócony przodem do drogi. Wtedy otworzyły się prawe drzwi i Lacey
wskoczyła na tylne siedzenie, nie mówiąc ani słowa. Na twarzy i spódnicy miała krew. W ręku trzymała pistolet. Spojrzała na niego zdumiona i rzuciła na podłogę. - Gdzie Doyle? - spytał Wolgast. - Nie wiem - powiedziała. Wjechał na ścieżkę i dodał gazu. Wtedy zobaczył Doyle’a. Biegł w kierunku lexusa, machając czterdziestkąpiątką. - Jedź! - krzyknął. - Jedź! Kiedy usłyszał, że coś uderzyło w dach, wiedział, że to Carter. Carter był na dachu samochodu. Wolgast zahamował, a Carter poleciał do przodu. Stoczył się na maskę, lecz jej nie puścił. Wolgast usłyszał, że Doyle oddał trzy szybkie strzały. Widział, jak pocisk trafił Cartera w ramię, lecz ten prawie tego nie zauważył. - Hej! - krzyczał Doyle. - Tutaj! Hej! Carter odwrócił głowę i skoczył w górę, gdy Doyle oddał ostami strzał. Wolgast odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak stworzenie, które kiedyś było Anthonym Carterem, spadło na jego partnera, pożerając go niczym gigantyczne usta. Trwało to zaledwie ułamek sekundy. Wolgast wcisnął gaz do dechy. Wóz pomknął trawnikiem, ryjąc kołami ziemię, a następnie z piskiem wjechał na chodnik. Mknęli długim podjazdem, oddalając się od płonącego budynku.. Jechali korytarzem drzew, które stopiły się w jedną smugę. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedem-
dziesiąt mil na godzinę. - Co to było, do diabła? - zapytał Lacey - Co to było?! - Niech pan się zatrzyma, agencie. - Co? Chyba żartujesz. - Dogonią nas. Podążą śladem krwi. Musi pan się natychmiast zatrzymać. - Położyła rękę na jego łokciu. Trzymała go mocno. - Proszę, niech pan to zrobi. Wolgast zjechał na pobocze. Lacey spojrzała na niego. Wolgast zauważył, że jest ranna w ramię. Kula przeszła na wylot poniżej mięśnia naramiennego. - Siostro Lacey... - To nic - powiedziała. - To tylko ciało i krew, ale nie mogę z wami pojechać. Zrozumiałam to. - Dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się na myśl o trudach długiej podróży, która dobiegła kresu. - Zaopiekuj się nią. Amy jest twoja. Będziesz wiedział, co robić. - Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwi, zanim Wolgast zdążył odpowiedzieć. Kiedy spojrzał we wsteczne lusterko, zauważył, że Lacey biegnie tam, skąd przyjechali, machając rękami. Chce go ostrzec? Nie, chce zwrócić na siebie uwagę. Nie zdążyła przebiec stu stóp, gdy spomiędzy drzew wystrzelił snop światła, a po nim drugi i trzeci. Po chwili było ich tak dużo, że Wolgast musiał się odwrócić. Dodał gazu i odjechał, nie oglądając się za siebie. II ROK ZEROWY
Nie, nie, nie, nie, pójdź! Lepsze jest więzienie. Będziemy śpiewać jak dwa ptaszki w klatce. Gdy mnie poprosisz o błogosławieństwo, Uklęknę, prosząc cię o przebaczenie20. WILLIAM SZEKSPIR 15 Kiedy skończył się czas i świat utracił pamięć, człowiek, którym był, znikł jak statek wypływający w morze, pozostawiając za sobą dawne życie. Gwiazdy na niebie spoglądały w nicość, a sierp księżyca zapomniał swojego imienia, bo wszystkim, co pozostało, było wielkie morze głodu, nad którym unosił się na wieki. A jednak w jego wnętrzu, na samym dnie, pozostał jeden rok. Góra, zmieniające się pory roku i Amy. Amy i rok zerowy. Do obozu dotarli po zmroku. Ostatnią milę Wolgast pokonał wolno, podążając za snopem reflektorów niknących między drzewami, omijając głębokie dziury i koleiny wyżłobione przez zimowe opady. Palce konarów, ociekające wilgocią, szorowały o dach i okna. Samochód był gratem, starą corollą z ogromnymi, jarmarcznymi kołpakami i popielniczką pełną pożółkłych petów. Wolgast ukradł go z parkingu przyczep kempingowych pod Laramie, zostawiając lexusa z kluczykami w stacyjce i kartką na desce rozdzielczej: Możesz go zatrzymać, jest twój. Stary kundel na łańcuchu, zbyt zmęczony, by zaszczekać, patrzył znudzony, jak Wolgast uruchamia wóz, a następnie przenosi Amy z lexusa do toyoty i układa na tylnym siedzeniu zaścielo20 William Szekspir, Wiernie spisane dzieje żywota i śmierci króla Leara i jego trzech córek, przekł. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków
nym opakowaniami po jedzeniu i pustymi pudełkami po papierosach. Wolgast żałował, że nie mógł zostać i zobaczyć miny właściciela, który obudzi się rano i stwierdzi, że miejsce jego starego rzęcha zajął sportowy sedan wart osiemdziesiąt tysięcy dolarów, jak dynia Kopciuszka, która zamieniła się w karocę. Wolgast nigdy nie prowadził czegoś takiego. Miał nadzieję, że nowy właściciel, kimkolwiek był, zrobi sobie frajdę i choć raz się nim przejedzie, zanim znajdzie sposób, aby go opchnąć na lewo. Lexus należał do Fortesa. Należał, bo Fortes nie żyje, przypomniał sobie Wolgast. Fortes, James B. Wolgast nie wiedział, jak facet miał na imię, dopóki nie przeczytał dowodu rejestracyjnego. Adres w Marylandzie, pewnie USAMRIID lub NIH 21. Wyrzucił dokument przez okno, na pole pszenicy między Kolorado i Wyomingiem. Zatrzymał tylko zawartość portfela, który znalazł pod siedzeniem kierowcy: nieco ponad sześćset dolarów w gotówce i tytanową kartę visa. Wszystko to zdarzyło się wiele godzin temu, a upływ czasu powiększyła odległość, którą pokonali. Kolorado, Wyoming, Idaho. Ostatni stan przejechali w ciemności, oglądając go jedynie w światłach reflektorów corolli. Drugiego dnia o świcie minęli granicę Oregonu, w ciągu dnia przejeżdżając przez pofałdowane równiny jałowego interioru. Otaczały ich puste pola i złociste, smagane wiatrem wzgórza pokryte kwitnącą fioletową bylicą. Żeby nie zasnąć, Wolgast jechał z otwartymi oknami. Wnętrze sa21 NIH - National Institute of Health, Narodowy Instytut Zdrowia.
mochodu wypełniła słodka woń - zapach jego dzieciństwa i domu. Po południu silnik toyoty zaczął ciężej pracować. Jechali pod górę. Gdy zapadł mrok, ujrzeli Góry Kaskadowe, ogromny masyw przecinający promienie zachodzącego słońca i rozświetlający zachodnie niebo ognistym kolażem czerwieni i fioletów, podobnym do ściany z witraży. Wysoko w górze kamienne wierzchołki lśniły czapami lodu. - Amy, obudź się, kochanie. Spójrz. Amy leżała na tylnym siedzeniu przykryta bawełnianym kocem. Nadal była bardzo słaba. Dwa ostatnie dni przespała. Wszystko wskazywało na to, że najgorsze ma za sobą. Jej skóra wyglądała lepiej, a woskowa bladość prawie znikła. Ostatniego ranka zdołała przełknąć kilka kęsów kanapki z jajkiem i wypić parę łyków mleka z czekoladą, które Wolgast kupił w restauracji dla zmotoryzowanych. Zauważył, że dziewczynka jest niezwykle wrażliwa na światło. Wydawało się, że sprawia jej fizyczny ból. Kuliła się, jakby poraził ją prąd. Na stacji obsługi kupił okulary słoneczne - różowe okulary gwiazdy filmowej, jedyne, które pasowały do jej małej buzi - oraz czapkę z daszkiem z logo Johna Deere’a, aby mogła nasunąć ją na oczy. Jednak nawet w czapce i okularach przez cały dzień ledwo wystawiła głowę spod koca. - Jak... jasno... - powiedziała cicho. - To góry. Ostatni odcinek pokonał instynktownie, jadąc nieoznakowanymi drogami, które pozwoliły mu wjechać głębiej między porośnięte lasem zbocza gór. W ukryty świat. Tam, dokąd jadą, nie ma miast, domów ani ludzi. Tak
przynajmniej zapamiętał ten rejon. Chłodne powietrze pachniało sosnami. Bak był prawie pusty. Minęli ciemny sklep wielobranżowy, który Wolgast niejasno pamiętał, choć nie pamiętał wiszącego nad nim szyldu - „Sklep w Milton. Suszona Żywność Karty myśliwskie i wędkarskie” - i rozpoczęli ostami podjazd. Trzy rozwidlenia dalej pomyślał, że zabłądził, lecz przypomniał sobie szczegóły: pobocze drogi, rozgwieżdżone niebo za zakrętem i szum pod kołami toyoty, gdy przejeżdżali przez rzekę. Nic się nie zmieniło od czasu, gdy był mały i jechał z ojcem na kemping. Po chwili dotarli na polanę. Przy drodze stał zniszczony znak z napisem „Kemping Bear Mountain”, a pod nim wisząca na zardzewiałych łańcuchach tabliczka „Na sprzedaż” z nazwą firmy brokerskiej i numerem telefonu w Salem. Znak, podobnie jak wiele innych, które Wolgast widział podczas drogi, był podziurawiony kulami. - To tutaj - powiedział. Droga prowadząca do kempingu miała długość jednej mili i wiodła krawędzią wysokiej nadrzecznej skarpy, by po pewnym czasie skręcić w prawo, omijając wielkie głazy i znikając między drzewami. Wiedział, że parking jest zamknięty od lat. Czy budynki przetrwały? Co tam znajdą? Zgliszcza po pożarze? Zmurszałe dachy, zawalone pod ciężarem śniegu? Zza drzew wyłonił się kemping, a właściwie budynek, który chłopcy nazywali Starym Domem - bo już wtedy był stary - oraz mniejsze zabudowania i domki letniskowe, w sumie około dwunastu. Za kempingiem był las, a ścieżka biegła w górę, do jeziora - dwieście
akrów spokojnej toni, gładkiej jak szkło - w kształcie czerwonej fasoli, otoczonego ziemnym wałem. Kiedy podjechali do domu, reflektory toyoty przesunęły się po frontowych oknach, wywołując wrażenie, jakby w środku paliły się światła, zupełnie jakby czekano na ich przybycie, jakby nie przejechali całego kraju, aby tu dotrzeć, lecz cofnęli się w czasie o trzydzieści lat do dni, gdy Wolgast był chłopcem. Podjechał do werandy i zgasił silnik. Poczuł dziwne pragnienie zmówienia modlitwy dziękczynnej, podkreślenia w jakiś sposób ich przybycia. Minęło jednak wiele lat od czasu, gdy to robił - zbyt wiele. Wysiadł z samochodu, czując lodowaty chłód. Jego oddech zamienił się w parę. Choć był początek maja, w powietrzu pozostało wspomnienie zimy. Obszedł wóz i otworzył bagażnik. Kiedy zrobił to pierwszy raz na parkingu Walmartu na zachód od Rock Springs, odkrył, że jest pełny pustych puszek po farbie. Teraz znajdowały się w nim ubrania, jedzenie, przybory toaletowe, świeczki, baterie, kuchenka kempingowa i butle z propanem, kilka podstawowych narzędzi, zestaw pierwszej pomocy i dwa śpiwory. Dość, aby mogli się zadomowić, choć wiedział, że niebawem będzie musiał zejść na dół. W świetle lampki bagażnika znalazł to, czego szukał, i wszedł na werandę. Skobel na drzwiach ustąpił po podważeniu łyżką do opon, którą znalazł w toyocie. Zapalił latarkę i wszedł do środka. Amy mogła się obudzić i przestraszyć, że jest sama, lecz wolał się upewnić, iż w środku jest bezpiecznie. Nacisnął włącznik świa-
tła przy drzwiach, lecz nic się nie stało. Wyłączyli prąd. Pewnie gdzieś w pobliżu jest awaryjny agregat, lecz do jego uruchomienia potrzeba benzyny, a Wolgast nie miał pewności, czy urządzenie będzie działało. Oświetlił latarką wnętrze pokoju - chaotyczny stos stołów i krzeseł, żeliwny piec na drewno, metalowe biurko przysunięte do ściany, a ponad tym wszystkim pustą tablicę ogłoszeń, na której wisiała tylko jedna kartka zwinięta ze starości. Pomieszczenie było ciasne i suche, więc jeśli napali w piecyku, szybko zrobi się ciepło. Oświetlił tablicę. Na kartce napisano: Witamy biwakowiczów, lato 2014, a poniżej umieszczono listę imion. Były wśród nich typowe, jak Jacob, Joshua i Andrew, lecz także mniej popularne, jak Sacha, a nawet Akeem. Przy każdym z imion widniał numer domku, który dana osoba miała zajmować. Wolgast jeździł na obozy przez trzy lata. Na ostatnim, gdy skończył dwanaście lat, pracował jako młodszy wychowawca i spał razem z grupą młodszych chłopców. Wielu z nich odczuwało paraliżującą, niemal chorobliwą tęsknotę za domem. Wolgast tamtego lata prawie nie zmrużył oka, budzony płaczem maluchów i kawałami, które o północy robili im koledzy. Mimo to nigdy nie był tak szczęśliwy. Tamte dni były pod wieloma względami najlepszym okresem jego dzieciństwa, jego złotą godziną. Jesienią rodzice zabrali go do Teksasu i zaczęły się problemy. Kemping należał do pana Hale’a - nauczyciela biologii z ogólniaka, mężczyzny o głębokim głosie i klatce piersiowej wspoma-
gającego22. Pan Hale był przyjacielem ojca Wolgasta, lecz Wolgast nie przypominał sobie, aby zapewniało mu to lepsze traktowanie. Latem pan Hale mieszkał z żoną na górze, w pokojach przypominających mieszkanie. Właśnie te pokoje Wolgast miał zamiar odnaleźć. Pchnął drzwi wahadłowe i znalazł się w kuchni z rustykalnymi szafkami, piecykiem i otwartą lodówką. Na ścianie wisiały zaśniedziałe rondle i patelnie, a obok zlewu sterczała staromodna pompa. Na środku stał szeroki stół z sosnowych desek. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Kuchenka była popularnym starym urządzeniem z emaliowanej stali, z zegarem, którego wskazówki zastygły sześć minut po trzeciej. Odkręcił palnik i usłyszał syk gazu. Z kuchni wąskimi schodami można się było dostać na piętro, do labiryntu wąskich pokoików wciśniętych pod dach. Większość była pusta, lecz w dwóch znalazł kilka łóżek polowych i materace oparte o ścianę. Oprócz nich odkrył coś jeszcze: w jednym z pokoi stało na koźle jakieś urządzenie z przyciskami i przełącznikami, które wyglądało jak krótkofalówka. Wrócił do samochodu. Amy nadal spała zwinięta pod kocem. Potrząsnął ją delikatnie, aby się obudziła. Usiadła i przetarła oczy. - Gdzie jesteśmy? - W domu. 22 Wspomagający - jeden z zawodników formacji obrony w futbolu amerykańskim.
Przez pierwsze dni spędzone na górze często myślał o Liii. O dziwo, nie był ciekaw tego, co się dzieje w wielkim świecie. Jego dni wypełniały obowiązki - trzeba było doprowadzić dom do porządku i opiekować się Amy, lecz jego myśli były wolne i wędrowały, dokąd chciały. Postanowił przenieść się w przeszłość i zawisnąć nad nią jak ptak nad wodą, gdzie nie widać brzegu, a jedyne towarzystwo to własne odbicie w dalekiej lśniącej toni. Nie pokochał Liii od pierwszego wejrzenia, choć później doświadczył czegoś, co przypominało zakochanie. Poznał ją w zimową niedzielę, kiedy przyszedł na oddział pomocy doraźnej, wsparty na ramionach dwóch przyjaciół cuchnących potem sali gimnastycznej. Wolgast był kiepski w kosza, nie grał od czasów ogólniaka, lecz dał się namówić na zagranie w drużynie podczas turnieju na cele dobroczynne - grali trzech na trzech, na połowie boiska, o śmieszne stawki. Jakimś cudem wytrzymał trzy rundy, zanim wyskoczył, by oddać rzut, i upadł z miękkim strzyknięciem w ścięgnie Achillesa, aby już się nie podnieść. Piłka odbiła się niefortunnie od obręczy, dodając hańbę do kontuzji. Ból był tak silny, że w oczach stanęły mu łzy. Lekarz w sali nagłych przypadków stwierdził zerwanie ścięgna i skierował go na górę, do ortopedy. Ortopedą okazała się Lila. Weszła do pokoju, wsuwając do ust ostatnią łyżeczkę jogurtu. Odłożyła ją na tacę i odwróciła się do umywalki, aby opłukać ręce, nawet na niego nie patrząc. - Słucham. - Wytarła ręce i rzuciła okiem na kartę,
a później na Wolgasta, który siedział na stole. W pierwszej chwili nie nazwałby jej pięknością, choć było w niej coś, co zwróciło jego uwagę, wywołało osobliwe déjà vu. Jej kakaowe włosy były upięte w kok. Nosiła małe czarne okulary, które zjechały na dół wąskiego nosa. - Jestem doktor Kyle. Doznał pan kontuzji podczas gry w koszykówkę? Wolgast skinął nieśmiało głową. - Kiepski ze mnie sportowiec - przyznał. W tym momencie zapiszczał jej pager. Spojrzała na urządzenie i ściągnęła brwi. Później ze spokojną precyzją umieściła palec wskazujący na miękkim miejscu za trzecim palcem jego lewej stopy. - Proszę tu nacisnąć. Zrobił to, a przynajmniej próbował. Ból był tak silny, że uznał, iż faktycznie coś mu się stało. - Jaki zawód pan wykonuje? Wolgast przełknął ślinę. - Pracuję w organach ochrony porządku publicznego... - wyjąkał. - Jezu, ależ to boli. Zanotowała coś w jego karcie. - Ochrona porządku publicznego - powtórzyła. Pracuje pan w policji? - W FBI. Podniósł głowę, oczekując błysku zainteresowania w jej oczach, lecz go nie dostrzegł. Zauważył, że nie nosi obrączki. Oczywiście to nie musiało niczego oznaczać - mogła ją zdejmować, kiedy
przyjmowała pacjentów. - Wyślę pana na zdjęcie. Na dziewięćdziesiąt procent doszło do zerwania ścięgna. - Co to oznacza? Wzruszyła ramionami. - Operację. Nie będę pana okłamywała. To nie żarty. Unieruchomienie na osiem miesięcy. Powrót do zdrowia po pół roku. - Uśmiechnęła się smutno. - Obawiam się, że już nie będzie pan grał w koszykówkę. Dała mu jakiś środek przeciwbólowy, który sprawił, że natychmiast poczuł się senny. Ocknął się na chwilę, gdy wjechał na wózku do sali, gdzie robi się rezonans magnetyczny. Gdy po jakimś czasie otworzył oczy, Lila stała w nogach łóżka. Ktoś przykrył go kocem. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Był w szpitalu prawie sześć godzin. - Czy pańscy przyjaciele nadal tu są? - Wątpię. Zapisała go na operację na siódmą rano następnego dnia. Po wypełnieniu formularzy zabrano go do pokoju, w którym miał spędzić noc. Spytała, czy chciałby do kogoś zadzwonić. - Nie - odpowiedział, czując, że w głowie mu wiruje od vicodinu. - Pewnie zabrzmi to żałośnie, lecz nie mam nawet kota. Patrzyła na niego wyczekująco, jakby miała nadzieję, że powie coś jeszcze. Już miał spytać, czy się wcześniej spotkali, kiedy uśmiechnęła się promiennie.
- Cóż, niech i tak będzie - powiedziała. Na pierwszą randkę, dwa tygodnie po operacji Wolgasta, poszli do szpitalnej stołówki. Wolgast kuśtykał o kulach, na lewej nodze miał stabilizator zapięty na rzep od kolana do palców. Musiał stać przy stole jak kaleka, czekając, aż Lila wróci z jedzeniem. Miała na sobie szpitalny fartuch - wyjaśniła, że ma nocny dyżur - lecz zauważył, że umalowała usta, podkreśliła rzęsy tuszem i uczesała włosy. Rodzina Liii pochodziła ze wschodu, z okolic Bostonu. Po ukończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie Bostońskim - były to cztery najgorsze lata jej życia, nie tylko dla niej, lecz także dla wszystkich z roku, jakby ich wlekli za samochodem - przeprowadziła się do Kolorado i odbyła staż na ortopedii. Sądziła, że znienawidzi to wielkie anonimowe miasto daleko od domu, lecz tak się nie stało nie poczuła jednak niczego z wyjątkiem ulgi. Polubiła chaotyczną aglomerację Denver, plątaninę dzielnic i ulic, swobodny i bezpretensjonalny sposób, w jaki ludzie się do siebie zwracają oraz to, że prawie wszyscy jego mieszkańcy przybyli z innych części kraju i są uchodźcami jak ona. - Wiesz, życie tutaj wydawało się takie normalne mówiła, smarując bajgla serem śmietankowym. Było to jej śniadanie, choć dochodziła dwudziesta. - Nie miałam pojęcia, czym jest normalność. Właśnie tego potrzebowała spięta dziewczyna z Wellesley. Wolgast poczuł się beznadziejnie zdeklasowany i powiedział jej otym. Roześmiała się wesoło, z zakłopota-
niem, i przelotnie dotknęła jego ręki. - Nie powinieneś. Dużo pracowała, więc typowe randki - chodzenie do restauracji lub kina - nie wchodziły w grę. Wolgast był na zwolnieniu i siedział w domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wtedy jechał do szpitala ijedli razem obiad w szpitalnej stołówce. Opowiedziała mu o swoim dzieciństwie w Bostonie, o życiu córki wykładowców college’u, oszkole, przyjaciołach i studiach, i roku spędzonym we Francji, gdy próbowała zostać fotografem. Pomyślał, że czekała, aby w jej życiu pojawił się ktoś, komu to wszystko wyda się nowe. Był zadowolony, że może słuchać, że może być tym kimś. Przez pierwszy miesiąc tylko trzymali się za ręce. Pewnego razu, gdy skończyli jeść, Lila zdjęła okulary, pochyliła się nad stołem i pocałowała go długo i czule. Jej usta pachniały pomarańczą, którą przed chwilą zjadła. - Czy to właściwe? - spytała. - Myślisz, że to w porządku? - Rozejrzała się teatralnie po sali i ściszyła głos. Wiesz, technicznie rzecz biorąc, jestem twoim lekarzem. - Stan mojej nogi już się poprawił - odrzekł Wolgast. Kiedy się pobrali, Wolgast miał trzydzieści pięć lat, a Lila trzydzieści jeden. Był wrześniowy dzień. Uroczystość odbyła się na Cape Code, w małym klubie jachtowym, z którego rozciągał się widok na spokojną zatoczką z żaglówkami kiwającymi się pod rześkim jesiennym niebem. Ze strony Liii przyjechała prawie cała rodzina, bardzo liczna, niczym jakieś ogromne plemię - miała tyle
ciotek, wujów i kuzynów, że Wolgast nie mógł ich zliczyć, stracił też nadzieję, że zapamięta wszystkie imiona. Połowa kobiet biorących udział w uroczystości zachowywała się tak, jakby kiedyś z Lilą mieszkała, bo opowiadały mu o różnych jej młodzieńczych eskapadach, które w końcu zlały się w jedną historię. Wolgast nigdy nie był taki szczęśliwy. Wypił za dużo szampana i stanął na krześle, aby wygłosić długi ckliwy toast, skądinąd szczery, który zakończył fałszywym odśpiewaniem zwrotki piosenki Embraceable You. Wszyscy się śmiali i bili brawo, a później wyprawili ich w drogę w deszczu ziarenek ryżu. Za pieniądze Liii - przy jej dochodach jego zarobki wydawały się śmiechu warte - kupili dom w Cherry Creek, w starej okolicy z drzewami, parkami i dobrymi szkołami, i czekali na narodziny dziecka. Wiedzieli, że będzie to dziewczynka. Eva dostała imię po babci Liii, barwnej postaci, która, według rodzinnych opowieści, żeglowała na,Andrei Dorii” i umawiała się na randki z siostrzeńcem Ala Capone. Wolgast po prostu lubił to imię, w każdym razie Lila je zasugerowała i tak już zostało. Planowali, że Lila będzie pracowała do porodu, a po narodzinach Evy Wolgast weźmie roczny urlop. Później ona miała podjąć pracę na pół etatu, a on wrócić do FBI. Był to szalony plan pełen problemów, których oboje się spodziewali, lecz zbytnio się nimi nie przejmowali. Byli przekonani, że w jakiś sposób wszystko się uda. W trzydziestym czwartym tygodniu ciąży Liii skoczyło ciśnienie. Lekarka wysłała ją do łóżka, żeby odpoczęła. Powiedziała Wolgastowi, że może być spokojny -
ciśnienie nie jest tak wysokie, by mogło zagrażać dziecku. Wolgast martwił się, że Lila tak ciężko pracuje, że spędza tyle godzin w szpitalu, więc był rad, mogąc mieć ją w domu. Leżała w łóżku jak królowa, wołając, aby przyniósł jej jedzenie, film lub coś do czytania. Którejś nocy, trzy tygodnie przed datą porodu, wrócił do domu i zastał ją we łzach. Siedziała na brzegu łóżka, trzymając się za głowę. - Coś siq dzieje... - jęknęła. W szpitalu powiedzieli Wolgastowi, że jego żona ma sto sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt pięć i cierpi na stan przedrzucawkowy. Dlatego bolała ją głowa. Lekarzy niepokoiły ataki, nerki Liii i zdrowie dziecka. Wszyscy byli śmiertelnie poważni, szczególnie Lila, której twarz aż posiniała ze zmartwienia. Lekarka powiedziała, że będą musieli sztucznie wywołać poród. W takich przypadkach najlepszy jest poród naturalny, lecz jeśli dziecko nie urodzi się w ciągu sześciu godzin, trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie. Podłączyli ją do kroplówek z pitocinem i siarczanem magnezu. Było po północy. Pielęgniarka oznajmiła z wkurzającą wesołością, że siarczan magnezu może dawać przykre objawy. „Jak przykre?” - spytał Wolgast. Pielęgniarka odpowiedziała, że trudno to wytłumaczyć, lecz z pewnością Liii się to nie spodoba. Podłączyli ją do monitora, na którym było widać dziecko, i czekali. To było straszne. Lila leżała na łóżku, jęcząc z bólu. Wolgast nigdy nie słyszał takiego jęku. Wstrząsał
nim do głębi. Lila powiedziała, że czuje się tak, jakby przypiekali ją wszędzie małymi płomykami. Jakby zaczęło jej nienawidzić własne ciało. Wolgast nie wiedział, czy przyczyną jest magnez, czy pitocin, a nie było nikogo, kto potrafiłby odpowiedzieć na jego pytania. Zaczęły się skurcze, silne i częste, lecz lekarka powiedziała, że rozwarcie nie jest wystarczające, że jeszcze trochę. Najwyżej dwa centymetry. Jak długo to potrwa? Chodzili na kurs, robili wszystko jak trzeba. Nikt im nie powiedział, że poród może przypominać wypadek samochodowy w zwolnionym tempie. W końcu, tuż przed świtem, Lila powiedziała, że musi zacząć przeć. Musi, i już. Nikt nie mógł uwierzyć, że jest gotowa, lecz kiedy lekarka ją zbadała, stwierdziła, iż jakimś cudem ma rozwarcie na dziesięć centymetrów. Wszyscy zaczęli biegać, przesuwając urządzenia na kółkach, zakładając czyste rękawiczki i składając część łóżka pod jej miednicą. Wolgast czuł się bezużyteczny, jak statek pozbawiony steru na środku morza. Wziął Lilę za rękę, gdy zaczęła przeć. Raz, dwa, trzy. I koniec. Później ktoś podał mu wygięte nożyczki, aby przeciął pępowinę. Pielęgniarka owinęła Evę kocykiem i dokonała oceny stanu noworodka, stosując skalę Apgar. Następnie włożyła czepek na maleńką główkę niemowlęcia, owinęła je w kocyk i podała Wolgastowi. Niesłychane! Nagle wszystko było za nim, cały ból, strach i zmartwienie, a w pokoju pojawiła się iskierka nowego życia. Nic go do tego nie przygotowało, do dotyku niemowlęcia, córeczki, którą trzymał w ramionach. Eva
była malutka, ważyła zaledwie pięć funtów. Jej skóra była ciepła i różowa - różowa jak owoc brzoskwini, która dojrzewała na słońcu - a gdy przysunął twarz do jej policzka, miała lekko przydymiony zapach, jakby wyciągnięto ją z ognia. Kiedy trzymał Evę, lekarze zaszywali Lilę, która była półprzytomna z powodu leków. Wolgast ze zdumieniem dostrzegł krew na podłodze. Szeroką ciemną smugę pod łóżkiem. W całym zamieszaniu nie zauważył, że krwawiła. Lekarz powiedział, że stan Liii jest dobry. Wolgast pokazał jej dziecko, a później trzymał je długo, bardzo długo, powtarzając imię córeczki, zanim zabrali ją do sali dla noworodków. Amy z każdym dniem była coraz silniejsza, lecz nadwrażliwość na światło pozostała. W jednym z budynków Wolgast znalazł sklejkę i drabinę, młotek, piłę i gwoździe. Dokładnie wymierzył i przyciął sklejkę, a następnie wspiął się na górę i zabił gwoździami wszystkie okna na piętrze. Jednak po długiej wspinaczce po drabinie z Amy na rękach - wyczynie, który teraz uznał za niewiarygodny - to proste zajęcie wydało mu się niemal ponad siły. Mała odpoczywała w dzień i budziła się o zmierzchu, aby coś zjeść. Spytała, gdzie są. W Oregonie, wyjaśnił, w górach, w miejscu, do którego jeździł na letnie obozy jako chłopiec. Nigdy nie zapytała, dlaczego przyjechali właśnie tutaj. Albo wiedziała, albo było jej to obojętne. Domowy zbiornik propanu był prawie pełny. Wolgast przygotowy-
wał skromne proste posiłki na kuchence - zupy i duszone mięso z puszki, krakersy i płatki zbożowe w rozpuszczonym mleku w proszku. Woda była lekko zasiarczona, lecz poza tym nadawała się do picia. Płynęła z kranu w kuchni tak lodowata, że drętwiały mu palce. Od początku wiedział, że nie zabrał wystarczającej ilości jedzenia. Niebawem będzie musiał pojechać na dół. W piwnicy znalazł pudła ze starymi książkami - klasyką oprawioną w płótno stęchłymi od wieku i wilgoci. Wieczorami czytał Amy przy świeczce Wyspę skarbów, Olivera Twista i Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Czasami wychodziła w ciągu dnia, gdy niebo było zachmurzone, i patrzyła, jak Wolgast pracuje - rąbie drewno, naprawia okap, próbuje naprawić stary benzynowy agregat, który znalazł w szopie. Siedziała w cieniu, na pniu, w ciemnych okularach i czapce, z długim ręcznikiem wetkniętym pod opaskę na włosy, aby chronił szyję. Jednak te wizyty nie trwały długo. Wystarczyła godzina, aby jej skóra nabrała ognistoróżowej barwy, jakby została polana wrzątkiem, więc Wolgast kazał jej wracać do domu. Pewnego wieczoru, gdy mieszkali na kempingu od niemal trzech tygodni, poszli ścieżką nad jezioro, by się wykąpać. Oprócz krótkich godzin spędzonych na dworze, gdy obserwowała, jak Wolgast pracuje, Amy nie wychodziła z domu, nigdy też nie zapuszczała się tak daleko. Na końcu ścieżki był chybotliwy pomost ciągnący się trzydzieści stóp wzdłuż porośniętego trawą brzegu. Wolgast rozebrał się do slipek i powiedział Amy, żeby zrobiła to samo. Zabrał ręczniki, szampon i kostkę mydła.
- Umiesz pływać? Dziewczynka pokręciła głową. - W porządku, nauczę cię. Wziął ją za rękę i poprowadził na głębszą wodę, która sięgała jej do piersi. Podniósł małą, położył na wodzie i kazał poruszać rękami i nogami. - Puść - powiedziała. - Jesteś pewna? Nabrała powietrza. - Aha. Kiedy ją puścił, zaczęła tonąć jak kamień. Woda była przejrzysta, więc widział, jak przestaje się poruszać. Jak otwiera oczy i rozgląda się niczym zwierzę badające nowe środowisko. Później z niezwykłą gracją wyciągnęła ramiona i zaczęła wykonywać zwinne żabie ruchy. Idealna praca nóg. Przemknęła nad piaszczystym dnem i znikła. Wolgast już miał zanurkować, gdy wypłynęła dziesięć stóp dalej, na głębokiej wodzie, śmiejąc się wesoło. - To proste! - wykrzyknęła, przebierając nogami. Proste jak latanie! Wolgast oniemiał, mógł się tylko roześmiać. - Uważaj... - powiedział, lecz zanim skończył, nabrała powietrza i znów zanurkowała. Umył jej włosy i wytłumaczył, jak ma umyć resztę ciała. Kiedy skończyli, niebo pociemniało, przechodząc z fioletu w czerń. Nad ich głowami rozbłysły setki gwiazd, a ich migotanie zwielokrotniła nieruchoma tafla jeziora. Nie było słychać niczego oprócz ich głosów i uderzania wody o brzeg. Wrócili ścieżką w świetle latarki i zjedli obiad zło-
żony z zupy i krakersów. Później zaprowadził ją na górę do jej pokoju. Wiedział, że nie będzie spała. Noc była teraz jej królestwem, stawała się też i jego. Czasami czytał Amy przez pół nocy. - Dziękuję - powiedziała, gdy siadał obok z książką w ręku. Ania z Zielonego Wzgórza. - Za co? - Za to, że nauczyłeś mnie pływać. - Doskonale pływasz. Ktoś musiał ci kiedyś pokazać. Zastanowiła się nad jego słowami z wyrazem zdumienia na twarzy. - Chyba nie. Nie wiedział, co o tym myśleć. Była dla niego zagadką. Czuła się dobrze, właściwie lepiej niż dobrze. Niezależnie od tego, co wydarzyło się w bazie, jaki wirus jej podali, zwalczyła go. Z drugiej strony ta historia ze światłem wydawała się bardzo dziwna. I jeszcze jedno: dlaczego nie rosną jej włosy? Włosy Wolgasta sięgały za kołnierz, a włosy Amy wyglądały tak, jakby ich długość się nie zmieniła. Nie obcinał jej też paznokci i nie widział, by sama to robiła. Oczywiście istniały większe zagadki: Co zabiło Doyle’a i innych w Kolorado? Jakim sposobem stwór siedzący na masce jednocześnie był i nie był Carterem? Co miała na myśli Lacey, mówiąc, że Amy jest jego i że będzie wiedział, co robić? Faktycznie, wiedział, co robić, choć nie potrafił tego wyjaśnić. Gdy skończył czytać, powiedział Amy, że rano pojedzie na dół. Pomyślał, że mała czuje się wystarczająco
dobrze i może zostać sama. Nie będzie go przez godzinę lub dwie. Wróci, zanim się zorientuje, zanim się obudzi. - Wiem - odpowiedziała, choć Wolgast nie miał pojęcia, jak to rozumieć. Wyruszył kilka minut po siódmej. Po tygodniach bezczynności i osiadania kwiatowych pyłków toyota wydała długie rzężenie protestu, kiedy próbował ją uruchomić, lecz w końcu silnik zaczął pracować. Poranna mgła nad jeziorem zaczęła się rozwiewać. Wolgast wrzucił bieg i rozpoczął powolny zjazd. Najbliższe miasto znajdowało się w odległości trzydziestu mil, lecz Wolgast nie chciał jechać tak daleko. Gdyby toyota odmówiła posłuszeństwa, byłby zdany na własne siły, podobnie jak Amy. W każdym razie zbiornik paliwa był prawie pusty. Jechał tą samą drogą, którą przyjechali, zatrzymując się przy każdym rozwidleniu i odnotowując je w pamięci. Nie widział żadnych pojazdów, co nie było zaskoczeniem w tak odludnym miejscu, lecz mimo to ich brak go niepokoił. Świat, do którego na chwilę wrócił, wydawał się inny od tego, który porzucił trzy tygodnie temu. Wreszcie dostrzegł szyld: „Sklep w Milton. Suszona Żywność Karty myśliwskie i wędkarskie”. Tamtej nocy, po ciemku, wydawał się większy niż w rzeczywistości. Teraz okazał się małym dwupiętrowym domem o zniszczonym dachu krytym gontem. Domek w górach, jak z bajki. Żadnych samochodów na parkingu, chociaż na trawie z tyłu zobaczył starą furgonetkę z połowy lat dziewięćdzie-
siątych. Wysiadł i podszedł do drzwi. Na werandzie stał pusty stojak z przegródkami na pół tuzina gazet. Wszystkie były puste z wyjątkiem przegródki „USA Today”. Zanim pchnął zakurzone szklane drzwi, dostrzegł duży tytuł. Wziął gazetą do ręki i odkrył, że składa się zaledwie z dwóch stron. Stał na werandzie i czytał. W KOLORADO ZAPANOWAŁ CHAOS Stan Gór Skalistych zaatakowany przez zabójczy wirus; Zamknięte granice Nowe ogniska epidemii w Nebrasce, Utah i Wyomingu. Prezydent postawił wojsko w stan najwyższej gotowości. Zaapelował do narodu o zachowanie spokoju w obliczu „bezprecedensowego zagrożenia terrorystycznego WASZYNGTON, 18 maja - Dziś wieczorem prezydent Hughes ogłosił, że zostały poczynione „wszelkie niezbędne kroki”, aby powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa, tzw. gorączki Kolorado, i ukarać osoby odpowiedzialne za wybuch epidemii. Sprawiedliwy gniew Stanów Zjednoczonych Ameryki dosięgnie ludzi, którzy nienawidzą wolności, oraz nielegalne rządy udzielające im wsparcia. Prezydent przemówił z Gabinetu Owalnego do narodu po raz pierwszy od wybuchu kryzysu osiem dni temu. Istnieją niepodważalne dowody, że ta niszczycielska epidemia nie jest dziełem natury, lecz anty amerykańskich ekstremistów działających na terenie kraju i wspieranych z zewnątrz, oznajmił Hughes zaniepokojonym
widzom. To zbrodnia nie tylko wobec obywateli Stanów Zjednoczonych, lecz także całej ludzkości. Prezydent wygłosił tę mowę, kiedy w sąsiednich stanach pojawiły się pierwsze przypadki zachorowań, godzinę po zamknięciu granic stanu i postawieniu wojska w stan najwyższej gotowości. Na rozkaz prezydenta odwołano wszystkie loty krajowe i zagraniczne, co wywołało chaos na lotniskach, gdy tysiące podróżnych podjęły próbę dotarcia do domu. Pragnąc dodać otuchy obywatelom i odeprzeć zarzuty, że jego administracja zbyt późno zareagowała na kryzys, Hughes wzywał, aby przygotować się na potężne zmagania. Proszę was dziś o zaufanie, determinację i modlitwę, powiedział Amerykanom. Zajrzymy pod każdy kamień. Sprawiedliwości stanie się zadość. Rzecznik prezydenta Tim Romer spytany o możliwą odpowiedź militarną powiedział reporterom: W obecnej sytuacji nie wykluczamy żadnej ewentualności. Władze stanowe donoszą, że mogło umrzeć pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie jest jasne, ile osób padło ofiarą choroby, a ile zginęło w wyniku gwałtownych ataków tych, którzy zostali zarażeni. Wczesne objawy to zawroty głowy, wymioty i wysoka gorączka. Po krótkim okresie inkubacji, trwającym zaledwie sześć godzin, pojawia się senność, która w pewnych przypadkach prowadzi do zwiększenia siły fizycznej i agresji. Chorzy wpadają w szał i mordują wszystkich wokół
siebie, powiedział proszący o zachowanie anonimowości przedstawiciel służby zdrowia stanu Kolorado. Szpitale przypominają strefą wojny. Shannon Freeman, rzeczniczka prasowa Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób w Atlancie, zlekceważyła te doniesienia i określiła jako „histeryczne”, lecz przyznała, że nie ma łączności z przedstawicielami strefy objętej kwarantanną. Z informacji, jakie posiadamy, wynika, że choroba ma bardzo wysoki współczynnik śmiertelności, sięgający pięćdziesięciu procent, powiedziała Freeman. Poza tym nie wiadomo dokładnie, co się tam dzieje. Zalecamy wszystkim nieopuszczanie domu. Freeman potwierdziła również doniesienia o nowych ogniskach choroby w Nebrasce, Utah i Wyomingu, lecz odmówiła rozwinięcia tego wątku. Wydaje się, że epidemia się rozprzestrzenia, powiedziała. Każdy, kto podejrzewa, że został zarażony, powinien zgłosić się na najbliższy posterunek policji lub do szpitalnej izby przyjęć. Takie zalecenia dajemy w chwili obecnej, dodała. W miastach Denver, Colorado Springs i Fort Collins od wtorku obowiązuje stan wyjątkowy. Wszystkie ulice do wieczora opustoszały. Mieszkańcy zignorowali zapewnienia gubernatora Kolorado Fritza Millaya, że „zostaną ewakuowani we właściwym czasie”, i w panice opuścili miasto. Krążą niepotwierdzone pogłoski, że oddziały Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego dostały rozkaz użycia siły, aby zawrócić uchodźców z granicy.
Nie udało się też potwierdzić wiadomości, że oddziały Gwardii Narodowej stanu Kolorado rozpoczęły ewakuację chorych ze szpitali i przenoszenie ich w bliżej nieznane miejsce. Było tego więcej. Wolgast czytał i czytał. Otoczyli chorych i wybili ich co do nogi, przynajmniej tyle dało się wyczytać między wierszami. Osiemnasty maja, pomyślał. Gazeta jest sprzed trzech, nie, sprzed czterech dni. Wolgast i Amy dotarli na kemping rankiem drugiego maja. To, o czym pisano, wydarzyło się w ciągu zaledwie osiemnastu dni. Poczuł ruch za plecami, w głębi sklepu - wystarczający, aby wiedział, że jest obserwowany. Wetknął gazetę pod pachę, odwrócił się i wszedł do środka. Znalazł się w małym pomieszczeniu pachnącym kurzem i starością, zapchanym po krokwie różnymi towarami: sprzętem kempingowym, ubraniami, narzędziami i puszkami z jedzeniem. Nad przejściem na zaplecze, odgrodzonym zasłoną z koralików, wisiał ogromny łeb kozła. Wolgast przypomniał sobie, że był tu raz z kolegami, żeby kupić cukierki i komiksy. Komiksy stały na obrotowym drucianym stojaku przy drzwiach. Wolgast lubił szczególnie Opowieści z krypty, Fantastyczną czwórką i Mrocznego rycerza. Na stołku za ladą siedział potężnie zbudowany mężczyzna, łysy, we flanelowej koszuli w kratę. Duży brzuch opinały dżinsy z czerwonymi szelkami. - Gazeta kosztuje dwa dolce - powiedział. Wolgast wyjął z kieszeni dwa banknoty i położył je
na ladzie. - Macie coś nowszego? - To ostatnia gazeta, jaką widziałem. - Mężczyzna włożył pieniądze do kasy. - Facet, który dostarcza prasę, nie pokazał się od wtorku. A zatem jest piątek, choć nie ma to większego znaczenia. - Muszę uzupełnić zapasy - powiedział Wolgast. Potrzebuję także amunicji. Mężczyzna zlustrował go wzrokiem, unosząc krzaczaste brwi. - Co pan ma? - Springfielda. Czterdziestkępiątkę. Mężczyzna zabębnił palcami o ladę. - Niech pan pokaże. Wiem, że wziął go pan ze sobą. Wolgast wyciągnął pistolet zza paska od spodni na plecach. Ten, który Lacey zostawiła na podłodze lexusa. Magazynek był pusty. Wolgast nie wiedział, czy to ona go wystrzelała, czy ktoś inny. Może coś powiedziała, lecz teraz nie mógł sobie przypomnieć. W chaosie, który wtedy zapanował, nie sposób było się zorientować. W każdym razie dobrze znał tę broń. Springfieldy były na wyposażeniu Agencji. Zwolnił zacisk i wyjął magazynek, żeby pokazać, że jest pusty, a następnie położył go na ladzie. Facet wziął pistolet w wielką łapę i uważnie obejrzał. Sposób, w jaki go obracał, pozwalając, by metalowa powierzchnia zatrzymała światło, wskazywał, że zna się na broni.
- Wolframowy szkielet, skośne urządzenie powrotne, tytanowa iglica z krótkim spustem. Niezłe cacko. Spojrzał pytająco na Wolgasta. - Wyglądasz mi na federalnego. Wolgast zrobił niewinną minę. - Powiedzmy, że kiedyś nim byłem. W poprzednim życiu. Na twarzy mężczyzny pojawił się smutny uśmieszek. Położył pistolet na ladzie. - W poprzednim życiu... - powiedział, kiwając głową z przygnębieniem. - Wygląda na to, że wszyscy je teraz mamy. Niech zobaczę. Poszedł na zaplecze i wrócił po chwili z małym kartonowym pudełkiem. - Mam tylko czterdziestkipiątki ACP23. Trzymałem je dla emerytowanego gościa z ATF24, który lubił zabierać dwunastopak do lasu i strzelać do pustych puszek. Nie widziałem go od jakiegoś czasu. Jest pan pierwszym klientem od tygodnia. Może je pan kupić, jak każdy inny. - Położył pudełko na ladzie. Pięćdziesiąt nabojów z wydrążonymi czubkami. - Wskazał głową ladę. - Śmiało, w pudełku na nic się nie przydadzą. Może je pan od razu załadować. Wolgast zwolnił klamrę i zaczął wsuwać naboje do magazynka. - Wie pan, gdzie mogę kupić tego więcej? - Nie, chyba że chce pan pojechać do Whiteriver. 23 ACP - Automatic Colt Pistol. 24 ATF - Bureau of Alcohol, Tobacco, Firearms and Explosives, Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych.
Mężczyzna postukał się palcem wskazującym w mostek. Mówią, że trzeba ich trafić tutaj. Wystarczy jeden strzał. Jeśli zrobisz to prawidłowo, zwalą się na ziemię jak kłoda. W przeciwnym razie przejdziesz do historii. - Powiedział to bezbarwnym głosem, bez satysfakcji czy lęku. Równie dobrze mógłby poinformować Wolgasta, jaka jest pogoda. - Nieważne, że kiedyś była twoją uroczą babcią. Wyssie z ciebie całą krew, zanim zdążysz wycelować drugi raz. Wolgast skończył ładowanie i wprowadził nabój do komory, a następnie zabezpieczył broń. - Skąd pan się o tym dowiedział? - Z Internetu. Wszędzie tego pełno. - Wzruszył ramionami. - Teorie spiskowe, zakulisowe działania rządu, historie o wampirach. Większość wygląda mi na bzdury. Trudno odróżnić prawdę od bredni. Wolgast wsunął pistolet za pasek. Chciał spytać sprzedawcę, czy mógłby skorzystać z komputera, żeby się zapoznać z nowinami. Z drugiej strony wiedział już dosyć. Zdał sobie sprawę, że może wie więcej niż inni. Widział, do czego jest zdolny Carter i pozostali. - Słyszał pan o facecie, który podpisuje się jako „Ostatni punkt oporu w Denver”? Gość nadaje filmy wideo z wieżowca w centrum miasta. Zgromadził niezły materiał. Powinien pan zobaczyć, jak te sukinsyny się ruszają. - Znów postukał się w mostek. - Niech pan zapamięta. Jeden strzał. Na dwa nie starczy czasu. Poruszają się w nocy, między drzewami. Sprzedawca pomógł Wolgastowi znaleźć towar i
przenieść go do samochodu: puszki z jedzeniem, mleko w proszku i kawę, baterie, papier toaletowy, świeczki i paliwo. Kilka wędek. Słońce stało wysoko. Powietrze zamarło w bezruchu jak orkiestra, która za chwilę zacznie grać. Stanęli za samochodem i uścisnęli sobie ręce. - Mieszkasz na Bear Mountain, prawda? - spytał. Wybacz, że pytam. Nie było powodu, aby to ukrywać. - Skąd wiesz? - Przyjechałeś z tamtej strony. - Olbrzym wzruszył ramionami. - Nie ma tam nic oprócz kempingu. Nie wiem, dlaczego nigdy nie udało się go sprzedać. - Jeździłem tam jako dzieciak. To zabawne, ale kemping w ogóle się nie zmienił. Pewnie tak to już jest z takimi miejscami. - Mądra decyzja. To dobra kryjówka. Nie martw się, nikomu nie powiem. - Też powinieneś się gdzieś zaszyć - powiedział Wolgast. - Pójść wyżej w góry albo na północ. Wolgast zobaczył wahanie w jego oczach. - Chodź - powiedział w końcu mężczyzna. - Coś ci pokażę. Zaprowadził Wolgasta do sklepu, za zasłonę z koralików, do małego mieszkania. Powietrze było stęchłe i nieruchome, zasłony starannie zasunięte. W oknie szumiał klimatyzator. Wolgast stanął w drzwiach, dając oczom czas na oswojenie się z mrokiem. Pośrodku pokoju stało duże szpitalne łóżko, na któ-
rym spała kobieta. Wolgast dostrzegł jej wymizerowaną twarz skierowaną w stronę światła pulsującego za zasłoniętymi oknami. Chociaż była przykryta kocem, Wolgast zauważył, że jest bardzo chuda. Na małym stoliku leżało kilkanaście pudełek z lekami, gaza i maść, chromowany basen i jednorazowe strzykawki. Obok łóżka stała jasnozielona butla z tlenem. Róg koca był podwinięty, odsłaniając bosą stopę. Między pożółkłe palce wetknięto kuleczki waty. W nogach łóżka stało krzesło, na którym Wolgast dostrzegł pilnik i lakier do paznokci. - Zawsze dbała o stopy... - szepnął mężczyzna. Robiłem jej paznokcie, kiedy przyjechałeś... Wrócili do sklepu. Wolgast nie wiedział, co powiedzieć. Sprawa jest oczywista: ten gość i jego żona nigdzie nie wyjadą. Wyszli na parking oświetlony jasnymi promieniami słońca. - Ma stwardnienie rozsiane - wyjaśnił sprzedawca. Zamierzałem opiekować się nią w domu, jak długo się da. Postanowiliśmy tak, kiedy ostatniej zimy jej stan się pogorszył. Powinni przysłać pielęgniarkę, lecz od jakiegoś czasu żadnej nie widziałem. - Zaszurał nogami na żwirze i odchrząknął. - Pewnie odwołali wizyty domowe. Wolgast powiedział mu, jak ma na imię. Facet nazywał się Carl, a jego żona Martha. Mieli dwóch dorosłych synów, jednego w Kalifornii, drugiego na Florydzie. Carl pracował jako elektryk w stanie Oregon, niedaleko Corvallis. Kiedy przeszedł na
emeryturę, kupili tu dom. - Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytał Wolgast. Chociaż wcześniej uścisnęli sobie dłonie, zrobili to jeszcze raz. - Nie daj się zabić - odrzekł Carl. Wracając na kemping, Wolgast myślał o Liii. Wróciły wspomnienia innych czasów, innego życia. Życia, które teraz się skończyło - skończyło dla niego i dla innych. Myśląc o Liii w taki sposób, właściwie się z nią pożegnał. 16 Pożary pojawiły się w sierpniu, kiedy dni były długie i suche. Wolgast wyczuł dym pewnego popołudnia, gdy pracował na podwórku. Rano powietrze przesłoniła gryząca mgiełka. Wspiął się na dach, lecz zobaczył tylko drzewa i jezioro, i dalekie górskie szczyty. Nie potrafił odgadnąć, gdzie się pali. Wiedział jedynie, że wiatr może przywiać dym z odległości kilkuset mil. Od dwóch miesięcy nie opuszczał góry, od podróży do Milton. W ich życie wkradła się rutyna. Wolgast spał do wczesnego popołudnia, a później pracował na dworze do zmierzchu. Po obiedzie i pływaniu w jeziorze siedzieli razem pół nocy, czytając lub grając w gry, jak pasażerowie transatlantyku podczas rejsu. W jednym z domków Wolgast znalazł pudełko z grami planszowymi - monopolem, młynkiem i warcabami. Początkowo pozwalał Amy wygrywać, lecz wkrótce zorientował się, że nie musi tego robić. Była znakomitym graczem, szczególnie w monopol. Kupowała jedną nieruchomość po drugiej, oceniając dochód,
jaki przyniosą, i wesoło odliczając pieniądze. Działki Boardwalk, Park Place i Marvin Gardens. Czy nazwy tych miejsc coś jej mówiły? Pewnej nocy, gdy Wolgast sięgnął po Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, którą Amy chciała powtórnie przeczytać, odebrała mu książkę i zaczęła czytać w migotliwym świetle świeczki. Nieznacznie zwalniała przy trudniejszych słowach i zawiłej staromodnej składni. „Kiedy się tego nauczyłaś?” - spytał z niedowierzaniem, gdy przerwała, aby odwrócić kartkę. „Przecież czytaliśmy - odpowiedziała. - Chyba zapamiętałam, jak to się robi”. Świat w dole stał się wspomnieniem, które oddalało się z każdym dniem. Wolgastowi nigdy nie udało się uruchomić agregatu - kiedyś miał nadzieję, że będzie mógł używać krótkofalówki, lecz już dawno z tego zrezygnował. Jeśli stało się tak, jak podejrzewał, lepiej, żeby nie wiedzieli. Co miałby zrobić z takimi informacjami? Gdzie indziej mieliby się schronić? Teraz lasy płonęły, a od zachodu nadciągała ściana duszącego dymu. Po południu następnego dnia stało się jasne, że muszą się wynosić. Wolgast załadował toyotę i posadził opatuloną kocem Amy na fotelu pasażera. Przygotował wilgotną tkaninę, aby mogli osłonić nią usta i przyłożyć do piekących oczu. Zobaczyli płomienie po niecałych dwóch milach. Drogę zagradzał dym, powietrze nie nadawało się do oddychania, zamieniło się w toksyczną ścianę. Musieli zawrócić. Wolgast nie miał pojęcia, kiedy nadejdzie ogień.
Nie mógł zmoczyć dachu domu. Wiedział, że będą musieli przeczekać pożar. Zamknięte okna przynajmniej chroniły przed dymem, lecz jeszcze przed zapadnięciem zmroku oboje kasłali i charczeli. W jednym z domów znalazł stare aluminiowe kanoe. Zaciągnął je na brzeg, a następnie zniósł Amy z góry. Wypłynęli na środek jeziora, obserwując pożar sunący w kierunku kempingu - widok był pełen dzikiego piękna, jakby otworzyły się wrota piekieł. Amy przytuliła się do niego na dnie łodzi. Jeśli się bała, nie okazywała tego. Nie mogli zrobić nic więcej. Wolgast poczuł, że opuszczają go siły, i zasnął. Kiedy się obudził, był ranek. Ogień nie dotarł do kempingu, nie przekroczył granicy rzeki. W nocy kierunek wiatru musiał się zmienić, spychając płomienie na południe. Powietrze nadal było ciężkie od dymu, lecz Wolgast wiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Po południu usłyszeli głośny grzmot, jakby nad ich głowami zatrząsł się ogromny arkusz cyny. Deszcz padał przez całą noc. Nie mógł uwierzyć w ich szczęście. Rankiem postanowił zjechać na dół na resztce benzyny i sprawdzić, co słychać u Carla i Marthy. Tym razem zabierze ze sobą Amy - po pożarze postanowił, że nigdy nie zostawi jej samej. Poczekali do zmroku i wyruszyli. Ogień dotarł bardzo blisko. W promieniu mili od kempingu las zamienił się w dymiące pogorzelisko, ziemia była spalona i obnażona jak po straszliwej bitwie. Wolgast
widział z samochodu ciała martwych zwierząt, nie tylko małych stworzeń, jak oposy i szopy, lecz jelenia, antylopę, a nawet niedźwiedzia zwiniętego pod sczerniałym pniem, jakby szukał w ziemi kieszeni powietrza. Sklep stał nienaruszony. Światła się nie paliły, bo wyłączono prąd. Wolgast kazał Amy zostać w samochodzie, wyjął latarkę i wszedł na werandę. Drzwi były zamknięte. Zapukał. Walił w drzwi, wołając Carla, lecz nie usłyszał odpowiedzi. W końcu latarką zbił szybę w oknie. Carl i Martha nie żyli. Leżeli spleceni na szpitalnym łóżku. Carl przytulił się do żony, zarzucając jej rękę na ramię. Wyglądali, jakby usnęli. Mogli udusić się dymem, lecz zapach w pokoju wskazywał, że nie żyją od dłuższego czasu. Na nocnym stoliku stała do połowy opróżniona butelka szkockiej, a obok niej zwinięta gazeta, podobna do tej, którą kiedyś widział. Była niepokojąco cienka, z wielkim krzyczącym nagłówkiem, od którego starał się odwrócić wzrok. Wsunął ją do kieszeni, postanawiając, że przeczyta później. Stał przez chwilę w nogach łóżka, po czym zaniknął pokój i zapłakał. Furgonetka Carla nadal stała za sklepem. Wolgast odciął kawałek ogrodowego węża i podjechał toyotą, aby przelać benzynę do swojego samochodu. Nie wiedział, dokąd mieliby pojechać, lecz sezon pożarów jeszcze się nie skończył. Byłoby fatalnym błędem, gdyby dał się zaskoczyć. W szopie za domem znalazł pusty kanister i gdy zbiornik toyoty był pełny, wlał do niego resztę benzyny. Później Amy pomogła mu przenieść towar ze sklepu. Za-
brali baterie i propan oraz całą żywność, jaką udało im się znaleźć. Spakowali wszystko do kartonów i zanieśli do samochodu. Później Wolgast wrócił do pokoju, w którym leżały ciała, i ostrożnie, wstrzymując oddech, wyciągnął trzydziestkęósemkę Carla z kabury na pasku. Amy zasnęła dopiero wczesnym rankiem. Wolgast wyjął gazetę z kieszeni kurtki. Tym razem był to pojedynczy arkusz. Gazeta miała datę dziesiątego lipca - niemal sprzed miesiąca. Kto wie, w jaki sposób Carl ją zdobył. Pewnie pojechał do Whiteriver, a gdy wrócił, postanowił ze sobą skończyć po tym, co przeczytał i zobaczył. W domu było mnóstwo lekarstw, więc zrobienie tego nie było trudne. Wolgast wsunął gazetę do kieszeni, mając fatalistyczną pewność, co w niej znajdzie. Wiedział, że tylko szczegóły będą dla niego nowiną. ZAGŁADA CHICAGO Wirus „Wampir” dotarł do Wschodniego Wybrzeża; Miliony zabitych. Linia kwarantanny została przesunięta na wschód do środkowego Ohio. Kalifornia opuszcza Unię, pragnąc bronić się sama. Indie straszą Pakistan swoim arsenałem rakietowym, grożą „ograniczonym” uderzeniem atomowym. WASZYNGTON, 10 lipca - Prezydent Hughes wydał rozkaz, by wojsko opuściło przedmieścia Chicago po nocnych starciach, w których poniosło ciężkie straty. Wojsko i Gwardia Narodowa uległy pod naporem sił zarażonych, wdzierających się do miasta. Wielkie amerykańskie miasto czeka zagłada, napisał pan Hughes w swoim oświadczeniu. Modlimy się za
mieszkańców Chicago i żołnierzy, mężczyzn i kobiety, którzy oddali życie, aby go bronić. Pamięć o nich będzie nas podtrzymywać na duchu podczas tych ciężkich zmagań. Atak rozpoczął się zaraz po zapadnięciu zmroku, kiedy wojsko zajmujące pozycję wzdłuż South Loop natknęło się na siły nieznanej liczebności skupione na zewnątrz głównej dzielnicy finansowej miasta. Atak został starannie przeprowadzony, powiedział generał Carson White, dowódca Środkowej Strefy Kwarantanny, określając go mianem „niepokojącego rozwoju sytuacji”. Nową linię obrony utworzono na drodze 75 od Toledo do Cincinnati, poinformował reporterów White, we wtorek, we wczesnych godzinach rannych. To nasz nowy Rubikon. Poproszony o skomentowanie pogłosek, że duża liczba żołnierzy opuszcza swoje posterunki, White odpowiedział, iż „nie słyszał o takich przypadkach”, a plotki nazwał „nieodpowiedzialnymi”. Moi żołnierze to najdzielniejsi mężczyźni i kobiety, z jakimi miałem zaszczyt służyć, powiedział. Nowe ogniska choroby pojawiły się na obszarze od Tallahassee na Florydzie i od Charlestonu w Karolinie Południowej po Helenę w Montanie i Flagstaff w Arizonie oraz w południowym Ontario i północnym Meksyku. Z informacji, jakie mają Biały Dom i Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób, wynika, że liczba ofiar sięgnęła 30 milionów. Pentagon szacuje liczbę zarażonych na kolejne 3
miliony. Ostatniej nocy spaliła się duża część St. Louis, opuszczonego w niedzielę, podobnie jak dzielnice Memphis, Tulsy i Des Moines. Świadkowie donoszą, że przed wybuchem pożaru widziano samolot przelatujący nad słynnymi budowlami miasta. Później ogień szybko rozprzestrzenił się w centrum. Nikt z administracji prezydenta nie potwierdził pogłosek, że pożary są efektem wysiłków władz federalnych mających na celu odkażenie głównych miast Środkowej Strefy Kwarantanny. W całym kraju zapasy benzyny są na wyczerpaniu lub praktycznie nie istnieją, bo korytarze komunikacyjne zostały zakorkowane uciekającymi, którzy rozprzestrzeniają epidemię. Wystąpiły problemy z żywnością i lekarstwami, od bandaży po antybiotyki. Wielu bezradnych ludzi nie wie, dokąd się udać, nie ma też sposobu, aby się przemieszczać. Utkwiliśmy tu, jak wszyscy, mówi David Callahan przed barem McDonald’s na wschód od Pittsburgha. Callahan przyjechał z całą rodziną, żoną i dwójką małych dzieci, z Akron w Ohio - podróż, która w zwykłych warunkach zajmuje dwie godziny, tej nocy zajęła dwadzieścia. Kiedy skończyło się paliwo, Callahan zajechał na stację benzynową na przedmieściach Monroeville tylko po to, by usłyszeć, że dystrybutory są puste, a w restauracji od dwóch dni nie ma jedzenia. Jechaliśmy do mojej matki w Johnstown, kiedy dowiedziałem się, że wirus dotarł także tam, powiedział Callahan, gdy drogą prowadzącą na zachód przejeżdżał
wojskowy konwój złożony z pięćdziesięciu pojazdów. Nikt nie wie, dokąd jechać, powiedział. Oni są wszędzie. Chociaż do zachorowań doszło jedynie na obszarze Stanów Zjednoczonych, Kanady i Meksyku, kraje na całym świecie przygotowują się na wypadek epidemii. W Europie Włochy, Francja i Hiszpania zamknęły granice, a inne państwa gromadzą zapasy leków lub zabraniają przemieszczania się między miastami. W Hadze zostało zwołane zgromadzenie generalne ONZ po tym, jak na początku ubiegłego tygodnia kwatera główna w Nowym Jorku została objęta międzynarodową kwarantanną i żaden statek ani samolot nie może zbliżyć się do wybrzeży Ameryki Północnej na odległość mniejszą niż 200 mil. W całych Stanach kościoły i synagogi odwiedzają rekordowe rzesze wiernych gromadzących się na modlitwę. W Teksasie, gdzie doszło do rozprzestrzenienia się wirusa, burmistrz Houston, Barry Wooten, autor bestsellerów i były pastor Holy Splendor Bibie Church, największego kościoła w kraju, ogłosił miasto „bramą nieba”, wzywając mieszkańców i uchodźców z innych miast Teksasu, by zebrali się na stadionie Reliant w Houston i przygotowali się „do stanięcia przed tronem Pana nie jako potwory, lecz mężczyźni i kobiety, dzieci Boga”. W Kalifornii, gdzie nie dotarła jeszcze epidemia, ostatniej nocy władze ustawodawcze zwołały w trybie pilnym posiedzenie, błyskawicznie uchwalając Postanowienie o Secesji Kalifornii, osłabiające związki tego stanu z USA i ogłaszające go suwerennym państwem.
Pierwszą decyzją nowego prezydenta Republiki Kalifornijskiej, byłej gubernator Cindy Shaw, było oddanie wszystkich wojsk i sił porządkowych na terenie stanu pod dowództwo kalifornijskiej Gwardii Narodowej. Chcemy się bronić, każde państwo ma do tego prawo, powiedziała Shaw przed zgromadzeniem ustawodawczym i została nagrodzona gromkimi brawami. Kalifornia i wszystko, co sobą uosabia, przetrwa. Komentując te wydarzenia z Sacramento, rzecznik prezydenta Hughesa Tim Romer powiedział reporterom: To jakiś absurd. Z pewnością nie jest to odpowiednia chwila, aby jakiś stan lub rząd lokalny brał sprawę bezpieczeństwa amerykańskich obywateli w swoje ręce. Stoimy na stanowisku, że Kalifornia nadal pozostaje częścią Stanów Zjednoczonych. Romer ostrzegł również, że wszystkich żołnierzy i pracowników sił porządkowych w Kalifornii, którzy będą przeszkadzali w wysiłkach rządu federalnego, spotkają surowe kary. Nie popełnijcie tego błędu, powiedział Romer. Zostaniecie uznani za nielegalne siły nieprzyjaciela. Do środy Republika Kalifornijska została uznana przez rządy Szwajcarii, Finlandii, maleńkiej Republiki Palau na Południowym Pacyfiku i przez Watykan. Rząd Indii w odpowiedzi na wycofanie wojsk amerykańskich z obszaru Azji Południowej ponowił wczoraj groźbę użycia broni atomowej przeciwko zbuntowanym siłom we wschodnim Pakistanie. Nadeszła pora położenia tamy rozprzestrzenianiu
się islamskiego ekstremizmu, oznajmił w parlamencie premier Indii Suresh Mitra. Wielki strażnik zasnął. Zatem do tego doszło, pomyślał Wolgast i przypomniał sobie określenie używane w lotnictwie, aby wyjaśnić, jak to się stało, że w pogodny dzień samolot mógł runąć na ziemię. PPZ - pokonany przez zdarzenia. Teraz działo się coś podobnego. Świat - cały rodzaj ludzki - został pokonany przez zdarzenia. „Weź Amy, powiedziała Lacey. Amy jest twoja”. Pomyślał oDoyle’u wciskającym mu do ręki kluczyki lexusa i pożegnalnym pocałunku Lacey. Doyle biegł za nimi, machając rękami i wołając: „Uciekajcie, uciekajcie!”. Lacey wyskoczyła z samochodu, wzywając gwiazdy - bo Wolgast uważał ich wówczas za ludzi gwiazdy, płonących zabójczą jasnością - by na nią spadły. Czas snu i odpoczynku dobiegł końca. Wolgast będzie czuwał nocą, obserwując drzwi z trzydziestkąósemką Carla w jednej i springfieldem w drugiej ręce. Była chłodna noc, temperatura spadła poniżej pięćdziesięciu stopni Fahrenheita, więc po powrocie ze sklepu Wolgast napalił w piecyku. Wziął gazetę, złożył jąna cztery, osiem i szesnaście, a następnie otworzył drzwiczki piecyka. Wsunął papier do ognia, obserwując ze zdumieniem, jak szybko znika. 17 Lato dobiegło końca, nadeszła jesień. Świat zostawił ich samych sobie. Pierwszy śnieg spadł w ostatnim tygodniu paździer-
nika. Wolgast rąbał drewno na podwórku, gdy kątem oka dostrzegł pierwsze płatki spadające na ziemię, duże piórka lekkie niczym pył. Zakasał rękawy i nadal pracował, a gdy przerwał, by unieść głowę, na mokrej od potu skórze poczuł chłód. Zrozumiał, że nadeszła zima. Wbił siekierę w kłodę i pobiegł do domu. - Amy! - krzyknął, stojąc u stóp schodów. Pojawiła się na górze. Jej skóra widziała tak niewiele słońca, że była porcelanowo biała. - Widziałaś śnieg? - Nie wiem. Może. - Właśnie zaczął padać. - Roześmiał się, słysząc radosne podniecenie w swoim głosie. - Chodź! Nie chcę, żebyś to przegapiła! Kiedy się ubrała - włożyła kurtkę i buty, okulary i czapkę, i nałożyła grubą warstwę kremu ochronnego na kawałek odsłoniętej skóry - zaczęło sypać na dobre. Otoczyła ją wirująca biel. Ruchy Amy były powolne i uroczyste jak ruchy badacza stawiającego pierwszy krok na nowej planecie. - Podoba ci się? Pochyliła głowę i instynktownie wysunęła język, aby skosztować płatków. - Tak! - wykrzyknęła. Mieli schronienie, żywność i ciepło. Jesienią Wolgast dwa razy pojechał do Milton, wiedząc, że gdy nadejdzie zima, droga stanie się nieprzejezdna. Zabrał cały prowiant, który tam pozostał. Miał nadzieję, że jeśli będzie racjonował konserwy, mleko w proszku, ryż i suszoną fa-
solę, jedzenia wystarczy im do wiosny. Jezioro było pełne ryb, a w jednym z domków znalazł wiertło do lodu. Nie będzie miał problemu z rozmieszczeniem linek na ryby. Zbiornik z propanem był w połowie pełny. Tyle, jeśli chodzi o zimę. Powitał jąz radością, czując, jak jego umysł poddaje się jej rytmowi. Nikt się nie zjawił. Zapomnieli o nich. Ukryli się przed światem, byli bezpieczni. Do rana okolicę pokryła warstwa śniegu grubości stopy. Promienie słońca przedarły się przez obłoki, zalewając kemping jasnym światłem. Wolgast spędził całe popołudnie na odśnieżaniu drewna na opał i przekopywaniu się do małego domku, który miał pełnić funkcję chłodni, gdy nadejdą mrozy. Prowadził już niemal nocny tryb życia - prościej było przystosować się do rytmu Amy - a słońce odbijające się od śniegu oślepiało go jak wybuch, na który był zmuszony patrzeć. Pomyślał, że na małą podobnie działa zwykłe światło, i to przez cały czas. Kiedy zapadły ciemności, wyszli na dwór. - Pokażę ci, jak zrobić śnieżnego anioła - powiedział, kładąc się na plecach. Widział niebo usiane gwiazdami. Ze sklepu w Milton zabrał puszkę kakao, o której nie powiedział Amy, zamierzając zachować ją na specjalną okazję. Tej nocy będą suszyli ubrania na piecyku, siedzieli w jego blasku i popijali gorące kakao. - Poruszaj rękami i nogami - powiedział. - Tak jak ja. Usiadła na śniegu obok niego. Jej drobne ciało było lekkie i zwinne jak ciało gimnastyczki. Poruszała drobnymi kończynami w jedną i drugą stronę. - Kto to jest anioł?
Wolgast pomyślał chwilę. Jeszcze nie rozmawiali o aniołach. - Anioł to rodzaj ducha. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Ducha? Takiego jak Jacob Marley25? - Wolgast przypomniał sobie, że czytali, a właściwie, że to Amy mu czytała Opowieść wigilijną Dickensa. Od tamtej letniej nocy, kiedy odkrył, że dziewczynka umie czytać, nie byle jak, lecz znakomicie, z ekspresją i uczuciem, Wolgast po prostu siedział i słuchał. - Tak, jest tylko mniej przerażający. - Nadal leżeli obok siebie na śniegu. - Anioły to... myślę, że anioły to takie dobre duchy. Duchy z nieba, które nas strzegą. Przynajmniej niektórzy ludzie tak uważają. - A ty? Co ty sądzisz? Wolgast był zaskoczony tym pytaniem. Nigdy nie przywykł do jej bezpośredniości. W jej braku zahamowań było coś dziecinnego, choć rzeczy, które mówiła, i pytania, które zadawała, zdradzały szczerość i otwartość mędrca. - Sam nie wiem. Moja mama umarła. Była bardzo religijna, pobożna. Inna niż ojciec. Ojciec był dobrym człowiekiem, ale wyuczył się na inżyniera. Nie myślał w takich kategoriach. Milczeli przez chwilę. - Ona nie żyje - powiedziała cicho Amy. - Wiem o tym. Wolgast usiadł. Amy miała zamknięte oczy. 25 Jacob Marley - jego duch nawiedza bohatera Opowieści wigilijnej Karola Dickensa, Ebenzera Scrooge’a.
- Kto nie żyje, Amy? - Znał odpowiedź w chwili, gdy zadał to pytanie. Amy chciała powiedzieć: „Moja mama, moja mama nie żyje”. - Nie pamiętam jej. - Jej głos był pozbawiony emocji, jakby mówiła coś, o czym Wolgast już wiedział. - Nie pamiętam jej, ale wiem, że nie żyje. - Skąd to wiesz? - Czuję to. - Ich oczy spotkały się w ciemności. Czuję ich wszystkich. Czasami, tuż przed świtem, zaczynała śnić. Wolgast słyszał ciche wołanie dochodzące z sąsiedniego pokoju i skrzypienie sprężyn, gdy poruszała się niespokojnie na łóżku. Właściwie nie było to wołanie, lecz pomruki, jakby we śnie wydobywały się z niej różne głosy. Czasami wstawała i schodziła do salonu z dużymi oknami wychodzącymi na jezioro. Wolgast obserwował ją ze schodów. Stawała cicho obok gorącego piecyka, zwrócona twarzą do okna. Najwyraźniej spała. Wolgast wiedział, że nie powinien jej budzić. Po chwili odwracała się, wchodziła po schodach i wracała do łóżka. „W jaki sposób ich czujesz, Amy? - spytał. - Co to za uczucie?”. „Nie wiem, odpowiedziała. Nie wiem. Są smutni. Jest ich tak wielu. Zapomnieli, kim są”. „Kim byli, Amy?”. „Wszystkimi. Byli wszystkimi”. Wolgast spał teraz na parterze, na krześle zwróconym w stronę drzwi. Przemieszczają się nocą, powiedział mu Carl. Przemykają między drzewami. Masz tylko jeden
strzał. Kim są te istoty pośród drzew? Czy kiedyś byli ludźmi, jak Carter? I kim się stali? A Amy? Amy, która słyszy głosy we śnie, której nie rosną włosy i która niewiele śpi - teraz zdał sobie sprawę, że tylko przed nim udawała - i je. Która umie czytać i pływać, jakby zapamiętała to z cudzego życia. Czy jest jedną z nich? Fortes powiedział, że wirus był uśpiony. A jeśli nie? Czy on, Wolgast, też może być chory? Przecież dobrze się czuje. Czuje się tak jak zawsze. Później ze zdumieniem stwierdził, że jest jak człowiek pogrążony we śnie, zagubiony wśród pozbawionych sensu znaków, w świecie, w którym ma do spełnienia niezrozumiałą misję. Pewnej marcowej nocy, gdy była pełnia, usłyszał warkot silnika. Śnieg był ciężki i głęboki. Wolgast zasnął na krześle. Nagle zdał sobie sprawę, że słyszy, jakby we śnie, silnik na długim podjeździe prowadzącym do kempingu. W jego śnie, istnym koszmarze, dźwięk silnika przerodził się w ryk letnich pożarów, w ogień nadciągający od strony góry. Biegali z Amy między drzewami, otoczeni przez ogień. I wtedy stracił ją z oczu. Zobaczył światło w oknach i usłyszał kroki na werandzie. Ciężkie chwiejne kroki. Zerwał się na równe nogi, czujny, ze springfieldem w ręku. Odbezpieczył broń i odwiódł kurek. Drzwi zadygotały od trzech mocnych uderzeń. - Ktoś jest na dworze - usłyszał głos Amy. Odwrócił się i stwierdził, że zeszła po schodach. - Zmykaj na górę! - szepnął surowo Wolgast. - Ale
już! - Jest tam kto?! - Od strony werandy dobiegł męski głos. - Widzę dym! - Amy, biegnij na górę! Natychmiast! Znów walenie. - Na Boga, otwórzcie drzwi, jeśli mnie słyszycie! Amy wróciła na piętro. Wolgast podszedł do okna i wyjrzał. Okazało się, że nie jest to samochód ani ciężarówka, lecz skuter śnieżny z kanistrami na ramie. W świetle reflektorów na schodkach werandy stał mężczyzna w kurtce i zimowych butach. Pochylił się, opierając dłonie na kolanach. Wolgast otworzył drzwi. - Cofnij się! - ostrzegł. - Pokaż ręce. Mężczyzna uniósł ręce. - Nie mam broni - powiedział, ciężko dysząc. Dopiero wtedy Wolgast zauważył krew. Jasną strużkę krwi spływającą z boku kurtki. Miał ranę na szyi. - Jestem chory - powiedział. Wolgast zrobił krok naprzód i podniósł pistolet. - Wynoś się stąd! Nieznajomy opadł na kolana. - Jezu - jęknął. - Jezu Chryste. - Podniósł głowę i runął na śnieg. Wolgast odwrócił się i zauważył, że Amy stoi w drzwiach. - Amy, wracaj do środka! - Tak, kochanie - powiedział tamten, unosząc za-
krwawioną rękę, by pomachać. Otarł usta wierzchem dłoni. - Zrób, co powiedział tata. - Amy, wracaj do środka. Natychmiast! Mała zamknęła drzwi. - Dobrze - jęknął. Klęczał przodem do Wolgasta. Nie powinna tego widzieć. Jezu, jak ja się czuję. - Jak nas znalazłeś? Mężczyzna pokręcił głową i splunął na śnieg. - Nie szukałem was, jeśli o to pytasz. Nasza szóstka ukryła się jakieś czterdzieści mil stąd, w domku myśliwskim przyjaciela. Mieszkaliśmy tam od października, kiedy zajęli Seattle. - Kto? - spytał Wolgast. - Co się stało w Seattle? Mężczyzna wzruszył ramionami. - To samo co wszędzie. Ludzie chorowali, umierali, rozdzierali się na strzępy. Później zjawiło się wojsko, zrobiło bum i całe miasto poszło z dymem. Ludzie mówili, że to ONZ albo Rosjanie. Dla mnie mogłyby to zrobić istoty z Księżyca. Wtedy ruszyliśmy na południe, w góry. Pomyśleliśmy, że przezimujemy tutaj, a wiosną spróbujemy przedostać się do Kalifornii. Wtedy zjawiły się te skurwiele. Żaden z nas nie zdążył strzelić. Rzuciłem się do ucieczki, lecz jeden z sukinsynów mnie ugryzł. Dziwka wyskoczyła nie wiadomo skąd. Nie wiem, dlaczego mnie nie zabiła, jak pozostałych. Mówią, że zawsze tak robią. Uśmiechnął się słabo. - Pewnie miałem szczęśliwy dzień. - Ktoś cię śledził? - Skąd mam, kurwa wiedzieć? Wyczułem dym z odległości co najmniej mili. Nie mam pojęcia jak. Jak be-
kon na patelni. - Spojrzał na Wolgasta żałośnie. - Zrób to dla mnie, błagam. Sam bym się zastrzelił, gdybym miał broń. Wolgast potrzebował chwili, aby zrozumieć, o co prosi. - Jak ci na imię? - zapytał. - Bob. - Mężczyzna oblizał wargi suchym, spuchniętym językiem. - Bob Saunders. Wolgast machnął springfieldem. - Musimy odejść od domu. Weszli do lasu. Wolgast szedł pięć kroków za mężczyzną, który wolno brnął przez śnieg. Co kilka kroków przystawał, opierając ręce na kolanach i ciężko dysząc. - Chcesz usłyszeć coś zabawnego? - spytał. - Kiedyś pracowałem jako analityk aktuarialny. Styl życia i prawdopodobieństwo wypadku. Palisz, nie zapinasz pasów w samochodzie, codziennie jesz big maca na lunch, mógłbym ci powiedzieć, kiedy umrzesz z dokładnością do jednego miejsca po przecinku. - Przytrzymał się drzewa, by nie stracić równowagi. - Nie sądzę, aby mieli w tabelach coś takiego, prawda? Wolgast nie odpowiedział. - Zrobisz to, prawda? - spytał Bob. Patrzył w drugą stronę, na drzewa. - Tak - odpowiedział Wolgast. - Przykro mi. - W porządku, nie gryź się z tego powodu. - Dyszał ciężko, oblizując wargi. Odwrócił się i dotknął piersi, tak jak Carl wiele miesięcy temu, aby pokazać Wolgastowi, gdzie celować. - Tutaj, dobrze? Możesz najpierw strzelić w
głowę, lecz nie zapomnij wpakować kulki tutaj. Wolgast mógł tylko skinąć głową zdumiony rzeczowym tonem Boba. - Możesz powiedzieć córce, że się na ciebie rzuciłem - dodał. - Nie powinna wiedzieć, co się stało. Kiedy skończysz, spal ciało. Użyj benzyny, nafty, czegoś takiego. Doszli do skarpy nad rzeką. W świetle księżyca okolica wydawała się nieziemsko spokojna, skąpana w błękitnej poświacie. Wolgast słyszał cichy szum wody pod śniegiem i lodem. Miejsce równie dobre jak każde inne. - Odwróć się - powiedział - Stań twarzą do mnie. Wydąwało się, że Bob go nie słyszy. Zrobił dwa kroki w śniegu, zatrzymał się i nie wiadomo dlaczego zaczął się rozbierać. Zdjął zakrwawioną kurtkę i rzucił ją w śnieg, rozpiął szelki spodni i ściągnął przez głowę sweter. - Powiedziałem ci, żebyś się odwrócił. - Wiesz, co mnie najbardziej boli? - zapytał Bob, zdejmując antypotny podkoszulek i klękając, by rozwiązać buty. - Ile lat ma twoja córka? Zawsze chciałem mieć dzieci. Dlaczego o tym nie pomyślałem? - Nie wiem, Bob. - Wolgast uniósł springfielda. Wstań i odwróć się do mnie. Bob podniósł się z ziemi. Coś się z nim działo. Zaczął macać ranę na szyi. Później przeszedł go gwałtowny dreszcz, lecz na twarzy pojawił się niemal zmysłowy grymas. Jego skóra zaczęła lśnić w świetle księżyca. Wygiął grzbiet jak kot, a jego powieki stały się ciężkie od rozkoszy.
- Rany! To przyjemne - mruknął Bob. - To naprawdę... coś. - Przykro mi - odparł Wolgast. - Hej! Poczekaj! - Bob otworzył oczy i uniósł ręce. - Jeszcze sekundę! - Przykro mi, Bob - powtórzył Wolgast i nacisnął spust. Zima zakończyła się deszczami. Padało cztery dni bez przerwy. Woda zalewała las, wypełniała rzekę i jezioro, rozmywała resztki drogi. Wolgast spalił ciało tak, jak kazał mu Bob, oblewając je benzyną, a kiedy płomienie przygasły, spryskał popiół wybielaczem i zakopał to, co pozostało, pod zwałami kamieni i ziemi. Następnego ranka przeszukał skuter śnieżny. Pojemniki przymocowane do ramy okazały się pustymi kanistrami, lecz w skórzanej torbie zawieszonej na rączce kierownicy znalazł portfel. W środku było prawo jazdy ze zdjęciem Boba i adresem w Spokane, plik kart kredytowych, kilka dolarów i karta biblioteczna. Było też zdjęcie zrobione w studiu fotograficznym. Bob w świątecznym swetrze obok ładnej blondynki w zaawansowanej ciąży i dwójki dzieci, małej dziewczynki w rajtuzach i zielonej aksamitnej sukience oraz niemowlaka w śpioszkach. Wszyscy byli uśmiechnięci od ucha do ucha, nawet niemowlę. Na odwrocie skreślono kobiecą ręką: Pierwsze święta Bożego Narodzenia Timothy’ego. Dlaczego powiedział, że nie ma dzieci? Czy musiał patrzeć, jak umierają, i to doświadczenie było tak bolesne, że wymazał je z pamięci? Wolgast zakopał portfel na zboczu wzgórza, oznaczając to
miejsce krzyżem z dwóch patyków związanych szpagatem. Wydawało się, że to niewiele, lecz nic innego nie przyszło mu do głowy. Czekał na następnych. Uznał, że Bob był pierwszy. Wychodził z domu tylko po to, by wykonać niezbędne czynności, i tylko za dnia. Przez cały czas miał przy sobie springfielda, a trzydziestkęósemkę Carla zostawił w schowku na rękawiczki w toyocie. Co kilka dni uruchamiał silnik i pozwalał mu trochę popracować, żeby akumulator się nie rozładował. Bob wspomniał coś o Kalifornii. Czy nadal jest tam bezpiecznie? Czy gdziekolwiek jest bezpiecznie? Chciał spytać Amy, czy słyszała, jak nadchodzą, czy wiedzą, gdzie są Amy i on. Nie miał mapy, żeby pokazać jej, gdzie jest Kalifornia. Zamiast tego któregoś wieczoru, tuż po zachodzie słońca, zaprowadził ją na dach. „Widzisz ten grzbiet? spytał, wskazując południe. Popatrz tam, Amy. To Góry Kaskadowe. Gdyby coś mi się stało, podążaj w kierunku tego pasma. Biegnij i się nie zatrzymuj”. Mijały miesiące, a oni nadal byli sami. Deszcze ustały, a gdy Wolgast pewnego ranka wyszedł z domu, poczuł smak i zapach słońca. Wiedział, że coś się zmieniło. Drzewa wezbrały śpiewem ptaków. Spojrzał na jezioro i zobaczył wodę tam, gdzie jeszcze niedawno była gruba warstwa lodu. W powietrzu unosiła się słodka zielona mgiełka, a obok domu rosły krokusy. Świat może zmierzać ku zagładzie, lecz Wolgast miał przed oczami dar wiosny, dar wiosny w górach. Zewsząd otaczały go dźwięki i zapachy życia. Nie wiedział, jaki jest miesiąc. Kwiecień czy
maj? Nie miał kalendarza, a baterie w zegarku, którego nie nosił od jesieni, dawno się wyczerpały. Którejś nocy siedział na krześle naprzeciwko drzwi, ze springfieldem w ręku, i myślał o Liii. Był to sen o seksie, o uprawianiu miłości, lecz nie do końca. Lila była w ciąży. Grali w monopol. Scena nie rozgrywała się w żadnym konkretnym miejscu - za nimi rozciągała się ciemność niczym ukryty fragment sceny. Nagle Wolgasta ogarnął irracjonalny lęk, że tym, co robią, mogą wyrządzić krzywdę dziecku. - Musimy przestać - powiedział niespokojnie. - To niebezpieczne. - Lila jakby go nie słyszała. Rzucił kostkę i przesunął pionek na pole z rysunkiem gwiżdżącego policja. - Idziesz do więzienia, Brad - oznajmiła Lila i roześmiała się. - Idziesz prosto do pudła. - Wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy. - W porządku - powiedziała - możesz mnie pocałować, jeśli chcesz. Bob nie będzie miał nic przeciwko temu. - Dlaczego? - spytał Brad. - Bo nie żyje. Wszyscy umarliśmy. Zaczął się budzić, czując, że nie jest sam. Odwrócił się i zobaczył Amy. Stała przodem do szerokich okien wychodzących na jezioro. W świetle piecyka obserwował, jak dotyka szyby. Wstał. - Co się stało, Amy? Zaczął iść w jej stronę, gdy szyba zapłonęła oślepiającym blaskiem, intensywnym i czystym. Jego umysł zatrzymał czas jak migawka aparatu - uchwycił i zapamiętał obraz Amy, ręce zasłaniające twarz przed światłem i
otwarte usta, na których zamarł okrzyk przerażenia. Domkiem wstrząsnął podmuch wiatru, po którym rozległ się głuchy huk. Szyby pękły. Wolgast poczuł, że jakaś siła unosi go i rzuca ościanę. Sekundę później, a może pięć lub dziesięć, czas znów ruszył. Wolgast opadł na czworaki pod przeciwległą ścianą. Wszędzie było szkło, tysiące kawałków zaścielało podłogę, a ich krawędzie migotały niczym gwiazdy w pokoju skąpanym w dziwnym świetle. Na zachodnim horyzoncie ukazała się ogromna świetlista łuna. - Amy! Podszedł do dziewczynki, która leżała na podłodze. - Jesteś poparzona? Pokaleczyło cię szkło? - Nie widzę! Nic nie widzę! - Przerażona wymachiwała rękami. Kawałki szkła lśniły na jej ciele, pokrywając skórę twarzy i rąk. Kiedy się pochylił, by ją uspokoić, zauważył krew przesiąkającą przez koszulkę. - Błagam! Nie ruszaj się, Amy! Muszę sprawdzić, czy jesteś ranna. Rozluźniła się, czując jego ręce. Delikatnie odgarnął kawałki szkła. Nie zauważył żadnych ran. Zrozumiał, że to jego krew. Skąd pochodzi? Spojrzał na siebie i dostrzegł długi kawałek szkła, wygięty jak bułat, tkwiący w lewej nodze między kolanem a kroczem. Pociągnął. Szkło wyszło gładko, bez bólu. Trzy cale szkła w jego nodze. Dlaczego niczego nie poczuł? Adrenalina? Gdy tyl-
ko o tym pomyślał, pojawił się ból, jak spóźniony pociąg z rykiem wjeżdżający na stację. Ujrzał gwiazdy przed oczami. Ogarnęły go mdłości. - Nic nie widzę, Brad! Gdzie jesteś! - Tutaj, tutaj. - Z bólu zakręciło mu się w głowie. Czy z takiej rany można się wykrwawić na śmierć? - Spróbuj otworzyć oczy. - Nie mogę! Boli! Tak jasne światło pali, pomyślał. Błysk mógł doprowadzić do poparzenia siatkówki, jeśli patrzyła w jądro wybuchu. Nie było to Portland lub Salem, ani nawet Corvallis. Do eksplozji doszło na zachodzie. Wybuch atomowy, pomyślał. Kto dokonał detonacji? Ile było eksplozji? I co dzięki nim osiągnięto? Znał odpowiedź. Nic. Kolejny gwałtowny spazm w potwornej zagładzie świata. Zrozumiał, że wychodząc na dwór i czując powiew wiosny, pomyślał, iż najgorsze za nimi. Że wszystko będzie dobrze. Był głupcem. Zaniósł Amy do kuchni i zapalił lampę. Okno nad zlewem jakimś cudem ocalało. Posadził ją na krześle, znalazł ścierkę do naczyń i szybko przewiązał sobie zranioną nogę. Amy płakała, przyciskając ręce do oczu. Skóra na jej twarzy i ramionach była ognistoróżowa i zaczynała się łuszczyć. - Wiem, że to boli, ale otwórz oczy. Muszę zobaczyć, czy są w nich kawałki szkła. - Na stole leżała latarka, więc będzie mógł to sprawdzić, gdy tylko je otworzy. Użyje fortelu, tylko tyle może zrobić.
Pokręciła głową, odwracając się od niego. - Musisz, Amy. Musisz być dzielna. Proszę. Po minucie zmagań ustąpiła. Pozwoliła, by Wolgast odsunął jej ręce, i uchyliła powieki, aby natychmiast je zamknąć. - Jak jasno! - krzyknęła. - To boli! Zawarli umowę. Kiedy Wolgast doliczy do trzech, ona otworzy oczy i będzie je trzymała otwarte przez kolejne trzy sekundy. - Raz - zaczął. - Dwa, trzy. Otworzyła oczy, ze strachu napinając wszystkie mięśnie. Zaczął odliczać od początku, przesuwając promień latarki po jej buzi. Żadnego szkła, żadnych widocznych obrażeń. Jej oczy są czyste. - Trzy! Opuściła powieki, trzęsąc się i szlochając. Posmarował jej skórę kremem na oparzenia z zestawu pierwszej pomocy, założył na oczy opatrunki i zaniósł do łóżka. - Twoje oczy wyzdrowiejązapewnił ją, choć nie miał pewności, czy tak się stanie. - Myślę, że to chwilowa ślepota, od patrzenia w epicentrum wybuchu. - Siedział przy Amy, aż jej oddech się uspokoił i upewnił się, że zasnęła. Powinni stąd odejść, znaleźć się jak najdalej od miejsca eksplozji, lecz dokąd mieli pójść? Najpierw pożary lasów, a później deszcz. Droga prowadząca w dół została rozmyta. Mogą spróbować iść na piechotę, lecz jak daleko dotrą? Sam ledwo chodził, a miałby prowadzić niewidomą
dziewczynkę przez las? Mógł tylko mieć nadzieję, że wybuch był niewielki, że doszło do niego dalej, niż sądził, że wiatr skieruje skażenie radioaktywne w inną stronę. W zestawie pierwszej pomocy znalazł cienką igłę i szpulkę czarnych nici. Godzinę przed świtem zszedł do kuchni. W świetle lampy stojącej na stole odwinął szmatę i zdjął spodnie nasiąknięte krwią. Rana był głęboka, lecz bardzo czysta. Skóra przypominała papier, na którym rzeźnik położył kawałek krwistoczerwonego steku. Wolgast umiał przyszyć guzik, raz nawet skrócił sobie dżinsy. Czy zszycie rany będzie trudne? Z szafki nad zlewem wyjął butelkę szkockiej, którą znalazł w Milton wiele miesięcy temu. Nalał trochę do szklanki. Usiadł i wypił jednym haustem, odchylając głowę do tyłu. Bez smakowania. Nalał drugą i wychylił duszkiem. Później wstał, dokładnie umył ręce nad zlewem, a następnie wytarł je w ścierkę. Usiadł, zwinął ścierkę i włożył do ust. W jednej ręce trzymał butelkę szkockiej, w drugiej igłę z nitką. Żałował, że na ma więcej światła. Wstrzymał oddech i polał ranę szkocką. To było najgorsze. Zszycie rany wydało mu się drobnostką. Kiedy się obudził, stwierdził, że zasnął z głową na stole. W pokoju panował lodowaty chłód. W powietrzu czuć było dziwną chemiczną woń przypominającą zapach spalonych opon. Padał szary śnieg. Wolgast pokuśtykał na werandę na zabandażowanej, pulsującej bólem nodze. Zrozumiał, że to nie śnieg, lecz popiół. Zszedł po schodach. Popiół spadał na jego twarz i włosy. Co najdziwniejsze, nie
czuł lęku. Nie bał się o siebie, a nawet o Amy. Ogarnęło go zadziwienie. Spojrzał w niebo. Wiedział, że popiół jest pełen ludzi. Jest deszczem spopielonych ludzkich dusz. Mogli przenieść się do piwnicy, lecz nie miało to najmniejszego sensu. Wszystko zostało napromieniowane powietrze, którym oddychali, żywność, którą jedli, woda, która docierała z jeziora do pompy w kuchni. Pozostali w pokojach na drugim piętrze, zabił okna sklejką. Trzy dni później - gdy zdjął Amy bandaże i okazało się, że odzyskała wzrok, jak obiecał - Wolgast zaczął wymiotować i nie mógł spać. Długo rzygał, aż w końcu jedyną rzeczą, która z niego wychodziła, był gęsty czarny śluz przypominający smołę do pokrywania dachu. Wdała się infekcja lub pojawiły się skutki napromieniowania. Z rany ciekła zielona ropa, nasączając bandaż. Wydzielała cuchnącą woń, wydawało się, że przenika każdą jego komórkę. - Nic mi nie będzie - powiedział Amy, która sprawiała wrażenie niezmienionej, mimo tego, co się stało. Poparzona skóra złuszczyła się, odsłaniając nową warstwę, białą jak mleko oświetlone promieniami księżyca. - Poleżę kilka dni i będę jak nowy. Położył się na łóżku pod pochyłym dachem, w pokoju sąsiadującym z pokojem Amy. Czuł, jak mijają kolejne dni, jak przechodzą przez niego. Wiedział, że umiera. Najpierw zniszczeniu uległy komórki podlegające szybkiemu podziałowi - wyściółka krtani i żołądka, włosy i dziąsła, w których tkwiły zęby -
czyż nie takie są skutki napromieniowania? Później choroba dotarła do jego wnętrza, sięgając w głąb jak śmiertelna ręka, czarna, przypominająca ptasie szpony. Czuł, że się rozpada, rozpuszcza jak pigułka w wodzie, i że proces ten jest nieodwracalny. Powinien był sprowadzić ich na dół, lecz właściwy moment minął dawno temu. W niejasny sposób zdawał sobie sprawę z obecności Amy, z jej ruchów i czujnych, przedwcześnie dojrzałych oczu, którymi go obserwowała. Przykładała kubek z wodą do jego spękanych warg. Próbował pić, bo chciał zwilżyć usta, lecz jeszcze bardziej pragnął zrobić jej przyjemność, zapewnić, że jego stan się poprawia. Na próżno. - Nic mi nie jest - powtarzała, choć może tylko mu się wydawało. Głos Amy był cichy, rozbrzmiewał blisko jego ucha. Ocierała mu czoło jakąś tkaniną. Czuł na twarzy jej cichy oddech w ciemnym pokoju. - Nic mi nie jest. Jest dzieckiem. Co się z nią stanie, kiedy on odejdzie? Co się stanie z tą dziewczynką, która prawie nie śpi i nie je, której ciało nie zna choroby? Nie, Amy nie umrze. To najgorsza, najstraszniejsza rzecz, jaką jej zrobili. Czas ją opływa jak fale pomost. Przepływa obok, a ona pozostaje taka sama. I umarł Noe w wieku lat dziewięciuset pięćdziesięciu. Cokolwiek jej zrobili, Amy nie umrze, nie będzie mogła. Przepraszam, pomyślał. Tak bardzo się starałem, lecz to nie wystarczyło. Od początku byłem zbyt wystraszony. Jeśli istniał jakiś plan, nie potrafiłem go przejrzeć. Amy, Eva, Lila, Lacey... Jestem tylko człowiekiem. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Pewnej nocy obudził się i odkrył, że jest sam. Wyczuł to od razu - poczuł atmosferę porzucenia, nieobecności i ucieczki. Resztkami sił podniósł koc. Miał wrażenie, jakby dotykał papieru ściernego, jakby kłuły go igiełki ognia. Usiadł, co było naprawdę heroicznym wyczynem. Jego ciało wydawało mu się ogromne, umierający umysł z trudem je ogarniał. Mimo to nadal było jego - było tym samym ciałem, w którym żył przez wszystkie dni swojego życia. Jakże dziwną rzeczą jest śmierć, uczucie, że ciało nas opuszcza. A jednak jakaś jego cząstka zawsze to wiedziała. Śmierć, powiedziało mu jego ciało. Śmierć. Po to żyjemy. Aby umrzeć. - Amy - szepnął, słysząc ciche skrzypienie. Słaby i bezużyteczny dźwięk, dźwięk bez kształtu, imię wypowiadane do nieobecnej osoby w ciemnym pokoju. - Amy. Zszedł do kuchni i zapalił lampę. W migotliwym świetle wszystko wydawało się takie jak dawniej, a jednak coś się zmieniło. Wolgast i Amy przeżyli tu rok, lecz teraz było jakoś inaczej. Nie potrafił powiedzieć, która jest godzina, jaki dzień i miesiąc. Amy odeszła. Wyszedł na werandę, do mrocznego lasu. Przysłonięte powieką oko księżyca wisiało ponad linią drzew, jak dziecinna zabawka zawieszona na drucie, jak uśmiechnięta tarcza nad kołyską. Jego światło zalewało krajobraz przysypany popiołem. Wszystko wokół umierało. Żyjąca warstwa świata została zerwana, odsłaniając skaliste jądro wszystkiego, jak scena przygotowana na koniec, na kres wspomnień. Ruszył na oślep przez biały po-
piół, wołając jej imię. Znalazł się wśród drzew, w lesie, dom został za plecami, w bezimiennej dali. Wątpił, czy potrafi do niego wrócić, lecz nie miało to większego znaczenia. Wszystko skończone. Wolgast jest skończony. Nie miał nawet siły płakać. Pomyślał, że powinien znaleźć sobie miejsce. Jeśli masz szczęście, to to zrobisz. Znalazł się nad rzeką, pod księżycem, wśród bezlistnych drzew. Osunął się na kolana, oparł plecami o pień i zamknął zmęczone oczy. Czuł niejasno, że coś się porusza ponad nim w gałęziach. Usłyszał szelest. Ktoś powiedział mu kiedyś, wiele żywotów temu, o stworach poruszających się nocą wśród drzew. Przypomnienie sobie znaczenia tych słów wymagało jednak siły woli, której nie miał. Myśl odpłynęła, zostawiając go samego. Nowe doznanie przeniknęło jego ciało. Chłodne i ostateczne, jak przejście przez otwarte drzwi w godzinie najsroższej zimy, do cichego miejsca między gwiazdami. Kiedy nastanie świt, już go nie będzie. Amy, pomyślał, gdy gwiazdy zaczęły spadać. Próbował wypełnić swój umysł jej imieniem, imieniem córki, aby pomogło mu rozstać się z życiem. Amy, Amy, Amy... OSTATNIE MIASTO 2 rok po wybuchu epidemii Muzyka, gdy już nie dźwięczy, Głos wibruje wciąż w pamięci; Woli, gdy fiołki zwiędną, ścisłe.
Przetrwa w pobudzonym zmyśle. Róże ścięte? - spójrz, tych dwoje Śpi na łożu z płatków; twoje Sny, gdy skryje cię mogiła, Miłość będzie dalej śniła26. PERCY BYSSHE SHELLEY Muzyka, gdy już nie dźwięczy ******** REGULAMIN EWAKUACJI ************* Dowódca wojsk amerykańskich Wschodnia Strefa Kwarantanny, Filadelfia, Pensylwania Z rozkazu generała Travisa Cullena, dowódcy Wschodniej Strefy Kwarantanny, i George’a Wilcoksa, burmistrza Filadelfii. Wszystkie dzieci od 4. do 13. roku życia, mieszkające na terenach wolnych od choroby OZNACZONYCH KOLOREM ZIELONYM (strefy bezpieczne) w rejonie miasta Filadelfii i trzech okręgów położonych na zachód od rzeki Delaware (Montgomery, Delaware, Bucks), mają się stawić na stacji Amtrak przy Trzydziestej Ulicy w celu natychmiastowej ewakuacji. Każde dziecko MUSI posiadać: świadectwo urodzenia, kartę ubezpieczenia lub ważny paszport amerykański; dokument potwierdzający miejsce zamieszkania, np. rachunek za media, wystawiony na nazwisko rodzica/prawnego opiekuna, lub ważną kartę uchodźcy; aktualną książeczkę szczepień ochronnych. 26 Przekład Stanisław Barańczak, na: www.milosc.info/wiersze/PercyByssheShelley/Muzykagdyjuzniedz wieczy.php
Dziecku musi towarzyszyć osoba dorosła, która pomoże w formalnościach związanych z ewakuacją. Każde dziecko MOŻE zabrać: JEDEN pojemnik z rzeczami osobistymi o wymiarach nie większych niż 22 x 14 x 9 cali. NIE WOLNO ZABIERAĆ RZECZY ULEGAJĄCYCH ZNISZCZENIU. Jedzenie i woda zostaną dostarczone w pociągu. Śpiwór lub materac. Do STREFY EWAKUACJI lub pociągu NIE WOLNO zabierać następujących przedmiotów: broni palnej; noży i broni białej o ostrzu większym niż 3 cale; zwierząt. Rodzice lub opiekunowie nie będą wpuszczani na stację Amtrak przy Trzydziestej Ulicy. Osoby utrudniające ewakuację zostaną ZASTRZELONE. Wszelkie nieupoważnione osoby próbujące wsiąść do pociągu zostaną ZASTRZELONE. Boże chroń obywateli Stanów Zjednoczonych i mieszkańców miasta Filadelfia! 18 Fragmenty dziennika Idy Jaxon (Księga Cioci) Przedstawione na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi Północnoamerykańskiej Kwarantanny Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska 1621 kwietnia, 1003 po wybuchu epidemii [Początek fragmentu] ...później zapanował chaos. Chociaż od tamtego czasu minęło wiele lat, takich rzeczy się nie zapomina.
Ciągle mam przed oczami tysiące przerażonych ludzi napierających na zasieki, żołnierzy z psami próbujących zaprowadzić porządek i strzelających w powietrze. Wśród nich byłam ja, ośmioletnia dziewczynka z małą walizką. Mama spakowała ją noc wcześniej, cały czas płacząc, bo wiedziała, że więcej się nie zobaczymy. Skoczki zajęły Nowy Jork, Pittsburgh, Dystrykt Columbii i, o ile pamiętam, większą część kraju. Wszędzie tam miałam znajomych. Nie znaliśmy wielu faktów. Nie wiedzieliśmy, co się działo w Europie, we Francji lub w Chinach, choć słyszałam, jak tata rozmawiał z jakimiś mężczyznami na ulicy, że wirus przyjął tam inną postać, że po prostu zabił wszystkich. Myślałam, że Filadelfia jest ostatnim zamieszkanym miastem na świecie. Że jesteśmy jak wyspa. Kiedy spytałam mamę o wojnę, powiedziała, że skoczki są takimi samymi ludźmi jak my, tyle że chorymi. Byłam wtedy chora, więc okropnie się przeraziłam, kiedy mi to powiedziała. Wypłakiwałam oczy, myśląc, że pewnego dnia obudzę się i zabiję mamę i tatę, i kuzynów, tak jak robiły to skoczki. Mama przytuliła mnie i powiedziała, że tak się nie stanie. To inna choroba, Ido, uspokój się, przestań płakać. Posłuchałam, choć nie potrafiłam tego pojąć. Dlaczego mieliby ogłaszać wojnę i wyprowadzać żołnierzy, skoro tamci mieli tylko katar lub coś w gardle? Nazywaliśmy ich skoczkami, nie wampirami, choć można było usłyszeć także to określenie. Mój kuzyn Terrence uważał ich za wampiry. Pokazał mi komiks, taką książkę z obrazkami, lecz gdy spytałam tatę i mu ją pokazałam, zaprzeczył. Powiedział, że wampiry to bohaterowie
zmyślonych opowieści, przystojni mężczyźni w garniturach i kapeluszach, ludzie mający dobre maniery. „Ci byli realni, Ido. Tej historii nikt nie wymyślił. Dzisiaj istnieje wiele słów na ich określenie: skoczki, smoluchy, pijaki i wirole, lecz wtedy nazywaliśmy ich skoczkami, bo skakali na każdego, kogo zobaczyli Tata powiedział, że niezależnie od tego, jak się ich nazwie, to wredne sukinsyny. „Lepiej słuchaj wojskowych i nie wychodź z domu, Ido Byłam zaszokowana, gdy to powiedział, bo mój tatuś był diakonem Afrykańskiego Metodystycznego Kościoła Episkopalnego i nigdy nie przeklinał. Najgorsze były noce, szczególnie zimą. Nie mieliśmy wtedy takiego oświetlenia jak dziś. Żywność racjonowało wojsko i nie było ogrzewania, chyba że znalazło się coś, co można spalić. Kiedy zachodziło słońce, miało się wrażenie, że na wszystko opada zasłona lęku. Nie wiedzieliśmy, czy skoczki przyjdą tej nocy. Tata zabił sklejką wszystkie okna i trzymał broń w pogotowiu. Miał ją przy sobie całą noc. Siedział w kuchni przy stole, na którym paliła się świeczka. Słuchał radia i pił. Był oficerem łącznikowym w marynarce i znał się na takich rzeczach. Którejś nocy weszłam do kuchni i zobaczyłam, że płacze. Siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, trząsł się i płakał. Łzy spływały mu po policzkach. Nie wiem, co mnie obudziło, może jego plącz. Mój tata był silnym mężczyzną. Było mi wstyd, że widzę go w takim stanie. „Dlaczego plączesz? - spytałam. - Czy coś cię przestraszyło, tatusiu?”. Pokręcił głową i odpowiedział: „Bóg już nas nie
kocha, Ido. Może zrobiliśmy coś złego. Bo on na pewno nie. Pewnie nas zostawił”. Wtedy przyszła mama i powiedziała: „Ucisz się, Monroe, jesteś pijany”, i odesłała mnie do łóżka. Bo tak się nazywał mój tata, Monroe Jaxon III. Mamusia miała na imię Anita. Wtedy tego nie wiedziałam, lecz teraz myślę, że tamtej nocy mógł się dowiedzieć o pociągach, ale mogło to być coś innego. Nie wiadomo, dlaczego dobry Bóg tak długo oszczędzał Filadelfię. Teraz prawie tego nie pamiętam, czasami tylko powracają dawne uczucia. Przypominam sobie drobne zdarzenia, jak wieczorne wyjście z tatą, żeby kupić sorbet na rogu, i przyjaciół ze szkoły, z podstawówki imienia Josepha Pennella, i małą dziewczynkę, Sharise, która mieszkała przecznicę od nas. Mogłyśmy spacerować całymi godzinami. Szukałam jej w pociągu, lecz nie znalazłam. Zapamiętałam swój adres: 2121 West Laveer. W pobliżu naszego domu był college i sklepy, i ruchliwa ulica. Dzień w dzień przechodzili tamtędy różni ludzie. Pamiętam, że któregoś dnia tata zabrał mnie do centrum. Pojechaliśmy autobusem przed świętami Bożego Narodzenia, żebym mogła zobaczyć wystawy. Miałam wtedy nie więcej niż pięć lat. Autobus przejechał obok szpitala, w którym pracował mój tata - robił zdjęcia rentgenowskie. Takie zdjęcia ludzkich kości. Wziął tę robotę zaraz po wyjściu z wojska i poznaniu mojej mamy. Zawsze powtarzał, że to idealna praca dla kogoś takiego jak on, dla człowieka, który lubi wnikać do wnętrza rzeczy. Marzył o tym, żeby zostać lekarzem, ale robienie
zdjęć rentgenowskich było drugą rzeczą, której pragnął. W mieście pokazał mi witryny sklepowe udekorowane na święta, z lampkami, choinkami, ruchomymi figurkami, elfami, reniferami i innymi stworzeniami. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa. Staliśmy na mrozie, oglądając piękne rzeczy. My dwoje razem. Tata powiedział, że wybierzemy prezent dla mamy. Położył wielką dłoń na mojej głowie, jak to często robił. „Kupimy szalik albo rękawiczki”. Na ulicach było mnóstwo ludzi. W każdym wieku, przeróżnych. Nawet teraz lubię o tym myśleć, aby powrócić wspomnieniami do tamtego dnia. Dziś nikt już nie pamięta o Bożym Narodzeniu, teraz przypomina to Pierwszą Noc. Nie pamiętam, czy kupiliśmy szalik, czy rękawiczki, ale pewnie coś wybraliśmy. Wszystko przeminęło. Znikły gwiazdy. Czasami myślę, że najbardziej brakuje mi gwiazd. Z okna sypialni widziałam światełka ponad dachami, zawieszone tak, jakby sam Bóg przystroił niebo na Boże Narodzenie. Mamusia powiedziała mi nazwy niektórych i wyjaśniła, jak można w nich dostrzec różne obrazy: łyżki, ludzi i zwierzęta. Myślałam wtedy, że można spojrzeć w gwiazdy i dojrzeć wśród nich Boga. Że oglądanie gwiazd to jak patrzenie w Jego oblicze. Musiały zapaść ciemności, aby zobaczyć Go wyraźnie. Może o nas zapomniał, a może nie. Może to my zapomnieliśmy i nie mogliśmy dłużej oglądać gwiazd. Prawdę mówiąc, jedną z rzeczy, które chciałabym zobaczyć przed śmiercią, są gwiazdy. Wydaje mi się, że były także inne pociągi. Słyszeliśmy opociągach z całego kraju, wysyłanych przez inne
miasta, zanim opanowały je skoczki. A może ludzie tylko tak gadają, kiedy są przerażeni, może chwytają się każdej najmniejszej nadziei. Nie wiem, ilu ludzi dotarło do celu. Niektórych wysłano do Kalifornii, innych do miejsc, których nazwy nie pamiętam. Tylko o jednym usłyszeliśmy jeszcze raz, na samym początku. Przed Przybyszami i Jednym Prawem, kiedy nie zakazano jeszcze słuchania radia. Myślę, że pojechali do jakiegoś miejsca w Nowym Meksyku. Ale coś się stało z ich światłami i później już o nich nie słyszeliśmy. Z tego, co mówili Peter, Theo i inni, wynikało, że zostaliśmy tylko my. No ale chciałam przecież napisać o pociągu i Filadelfii, i tym wszystkim, co się stało tamtej zimy. Wojsko było wszędzie, nie tylko żołnierze, lecz także czołgi i inne pojazdy. Tatuś powiedział, że mają nas chronić przed skoczkami, lecz dla mnie byli po prostu dużymi uzbrojonymi ludźmi, głównie białymi. Tata powtarzał: „Myśl o jasnej stronie, Ido, lecz nigdy nie ufaj białemu człowiekowi”. Mówił tak, jakby oni wszyscy byli jednym. Oczywiście teraz wydaje się to zabawne, kiedy ludzie się wymieszali. Ten, kto czyta te słowa, pewnie nie wie nawet, oczym mówię. Ktoś z sąsiedztwa został postrzelony, bo chciał złapać psa. Pewnie pomyślał, że lepiej zjeść psa niż nic, ale żołnierze go zastrzelili i powiesili na latarni przy Olney Avenue z kartką „Szabrownik” na piersi. Nie wiem, co szabrował, może tego psa, który był prawie zagłodzony na śmierć. Biedne zwierzę i tak by zdechło.
Którejś nocy usłyszeliśmy wielki wybuch, a po nim kolejne. Nisko nad domami przeleciały z hukiem samoloty. Tatuś powiedział, że wojsko wysadziło mosty. Następnego dnia było jeszcze więcej samolotów. Wszędzie ogień i dym. Wiedzieliśmy, że skoczki są blisko. Całe dzielnice stały w ogniu. Poszłam spać i obudziłam się, gdy usłyszałam awanturę. W naszym mieszkaniu były tylko cztery pokoje, a głos niósł się daleko, nie można było kichnąć w jednym pokoju, żeby w innym ktoś nie odpowiedział: „Na zdrowie”. Słyszałam, jak mama płacze, a tata mówi, że nie możemy, że musimy, musisz być dzielna, Anito, tego rodzaju rzeczy. Później stanął w drzwiach mojego pokoju. Trzymał w ręku świeczkę.”Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Wyglądał, jakby zobaczył ducha lub się w niego zamienił Ubrał mnie ciepło i powiedział: „Bądź grzeczna, Ido, idź, pożegnaj się z mamą”, a kiedy to zrobiłam, tulił mnie długo i płakał tak bardzo, że nawet teraz trudno mi o tym myśleć, choć upłynęło wiele lat. Zobaczyłam małą walizkę przy drzwiach i spytałam mamę, czy dokądś jedziemy. „Wyjeżdżamy, mamusiu?”, „Nie”, odpowiedziała. Tuliła mnie i płakała, dopóki tatuś nie kazał jej mnie puścić. Później wyszliśmy, tata i ja. Tylko my dwoje. Dopiero na dworze zdałam sobie sprawę, że jest środek nocy. Było zimno i wiał wiatr. Z nieba spadały płatki czegoś białego. Myślałam, że to śnieg, ale polizałam rękę i zrozumiałam, że to popiół. Czuć było dym, który piekł w oczy i gardło. Musieliśmy pokonać długą drogę w nocy. Ulicami jeździły wojskowe
pojazdy. Na wielu z nich zamontowano megafony, z których rozlegał się głos mówiący ludziom, żeby nie kradli, zachowywali się spokojnie i przygotowali się do ewakuacji. Zauważyliśmy kilku przechodniów, lecz było ich niewielu. Im dłużej szliśmy, tym więcej ich przybywało, aż w końcu ulice wypełniły się ludźmi. Nie odzywali się do siebie ani słowem, lecz wszyscy szli w tym samym kierunku co my, niosąc swoje rzeczy. Nie przyszło mi do głowy, że pojadą tylko dzieci. Kiedy dotarliśmy na stację, było jeszcze ciemno. Wcześniej zamieniliśmy o tym słowo lub dwa. Tatuś powiedział, że musimy przybyć wcześnie, aby uniknąć stania w kolejce, bo tata nienawidził kolejek, lecz wyglądało na to, że połowa miasta wpadła na ten sam pomysł. Czekaliśmy w długiej kolejce, czując, że zaczyna się robić niedobrze. Powietrze wirowało i iskrzyło, jakby nadciągała burza. Ludzie byli przerażeni. Miasto stanie w ogniu, nadejdą skoczki, mówili. W oddali słyszeliśmy głośne wybuchy bomb, widzieliśmy samoloty przelatujące nad naszymi głowami. Za każdym razem, gdy widziało się samolot, huczało w uszach, a później słyszało się wybuch i ziemia drżała pod nogami. Niektórzy przyprowadzili dzieci, lecz nie wszyscy. Tata trzymał mnie mocno za rękę. W siatce było przejście, przez które żołnierze wpuszczali ludzi do środka, i tamtędy musieliśmy się przecisnąć. Był taki tłok, że ledwie można było oddychać. Niektórzy żołnierze mieli psy. „Nie puść mnie, choćby nie wiem co, Ido, powiedział tata. Trzymaj się mnie”. W końcu zobaczyliśmy pociąg. Byliśmy na kładce,
a dołem biegły tory. Próbowałam podążyć za nimi wzrokiem, lecz nie mogłam, takie były długie. Wydawało się, że biegną tak w nieskończoność. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego pociągu. Wagony nie miały okien, a z boków wystawały długie tyczki, na których zwisały sieci, jak ptasie skrzydła. Na dachu siedzieli żołnierze z ogromnymi karabinami, w metalowych klatkach przypominających te, w których trzyma się kanarki. Pomyślałam, że to żołnierze, bo nosili lśniące srebrne skafandry chroniące przed ogniem. Nie pamiętam, co się stało z tatą. Nie możemy sobie przypomnieć pewnych rzeczy, bo nasz umysł nie chce ich przyjąć, kiedy się dokonają i odejdą w przeszłość. Przypominam sobie kobietę, która miała kota w pudełku. Żołnierz powiedział, co pani robi z tym kotem, a później coś się stało i, możecie mi wierzyć lub nie, on ją zastrzelił. Na miejscu. Słyszałam inne strzały, ludzie szarpali się, pchali i krzyczeli. W końcu rozdzieliliśmy się z tatą. Kiedy wyciągnęłam rękę, taty już nie było. Tłum płynął jak rzeka, unosząc mnie. To było straszne. Ludzie krzyczeli, że pociąg odjeżdża, choć nie jest pełny. Zgubiłam walizkę i nie mogłam myśleć o niczym innym. Zawieruszyłam walizkę i tata będzie na mnie zły. Zawsze powtarzał: „Ido, pilnuj swoich rzeczy, nie bądź niedbała. Ciężko pracujemy, aby je mieć, więc nie traktuj ich, jakby były niczym”. Kiedy pomyślałam, że jeszcze nigdy w życiu nie byłam w takich tarapatach, ktoś przewrócił mnie na ziemię. Gdy się podniosłam, wokół leżeli martwi ludzie.
Dostrzegłam wśród nich znajomego chłopaka ze szkoły. Nazywaliśmy go Vincent Guma. Vincent Guma stale pakował się w kłopoty, bo lubił żuć gumę i zawsze miał kawałek w ustach. Teraz pośrodku jego klatki piersiowej ziała dziura i leżał na plecach w kałuży krwi. Z rany wypływała krew z małymi bąbelkami, jak mydło w wannie. Kula przeszyła ciało i go zabiła. Już nigdy się nie poruszy, nie będzie żuł gumy ani robił niczego innego. Będzie tak leżał całą wieczność z wyrazem zagubienia na twarzy. Nadal stałam na pomoście nad torami. Ludzie zaczęli skakać w dół. Wszyscy krzyczeli. Żołnierze strzelali do tłumu, jakby ktoś kazał im strzelać do wszystkiego, co się rusza, wszystko jedno czego. Spojrzałam w dół i zobaczyłam stosy ciał, jak sterty drewna przygotowanego na opał. Krew była wszędzie. Tyle krwi, że można by pomyśleć, iż świat pękł i zaczął przeciekać. Później ktoś mnie podniósł. Pomyślałam, że to tatuś, że wrócił, aby mnie odnaleźć, ale to nie był tata, tylko jakiś mężczyzna. Potężny, otyły biały człowiek z brodą. Chwycił mnie w pasie i pobiegł na drugą stronę, ścieżką w dół, między chwastami. Byliśmy na szczycie muru, ponad torami. Ten mężczyzna złapał mnie za ręce i opuścił w dół. Myślałam, że mnie puści i umrę jak Vincent Guma. Spojrzałam na niego. Nigdy nie zapomnę jego oczu. Miał oczy człowieka, który już wie, że nie żyje. Kiedy czyjeś oczy mają taki wyraz, nie wygląda na młodego ani starego, czarnego ani białego, nie wygląda nawet na mężczyznę czy kobietę. Jest wolny od tego wszystkiego. Krzyczał: „Niech
ktoś ją weźmie, niech ktoś złapie tę dziewczynkę! Wtedy ktoś chwycił mnie za nogi, od dołu, i postawił na ziemi. Pamiętam tylko, że znalazłam się w pociągu i pociąg ruszył. Dokądś jechał, a w środku byłam ja. Wtedy pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę mamy ani taty, ani nikogo, kogo wcześniej znałam. To, co zapamiętałam, bardziej przypomina uczucia niż obrazy. Pamiętam płaczące głodne dzieci, ciemność i ciepło, i zapach ciał. Wszystko zmieszane. Słyszeliśmy strzały i czuliśmy ciepły powiew, który przenikał ściany pociągu, jakby cały świat stanął w ogniu. Ściany były tak gorące, że wystarczyło ich dotknąć, żeby się oparzyć. Niektóre dzieci miały nie więcej niż cztery lata, takie malutkie. W wagonie jechało dwóch strażników, mężczyzna i kobieta. Ludzie myśleli, że są wojskowymi, ale to nieprawda, bo oni byli z FEMA27. Zwróciłam na to uwagę, bo mieli to napisane dużymi żółtymi literami na plecach. Mój tata miał znajomych w Nowym Orleanie, gdzie mieszkał, zanim wstąpił do armii, i zawsze powtarzał, że FEMA to znaczy „Napraw wszystko sam, głupku”28 Nie pamiętam, jak nazywała się ta kobieta, lecz mężczyzna miał na nazwisko Chou. Poślubił jedną ze strażniczek, a gdy umarła, wziął sobie za żonę dwie inne. Jedna z nich nazywała się Mazie Chou, Stara Babcia Chou. Nasz pociąg w ogóle się nie zatrzymywał. Czasami czuliśmy silny wstrząs i wagon drżał jak liść na wietrze, 27 FEMA - Federal Emergency Management Agency, Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego. 28 Po ang. to rozwinięcie skrótu: Fix Everything My Ass - dosłownie: Załatwić wszystko? Akurat!
ale ciągle jechaliśmy. Pewnego dnia strażniczka wyszła z naszego wagonu, aby komuś pomóc, i wróciła z płaczem. Usłyszałam, jak mówi strażnikowi, że wagonów za nami już nie ma. Były zbudowane w taki sposób, że gdy skoczki dostawały się do wagonu, odczepiano je od reszty składu. Te uderzenia, które słyszeliśmy, to były właśnie odgłosy odczepiania wagonów. Wolałam nie myśleć o tamtych wagonach i dzieciach, które były w środku. Dziś też wolę o nich nie myśleć. Dlatego nie napiszę więcej o tym, co się tam działo. Pamiętam, że gdy dotarliśmy na miejsce, odnalazłam mojego kuzyna Terrence ‘a. Nie wiedziałam, że jest w tym pociągu, bo był w innym wagonie. Miał szczęście, że nie jechał na końcu, bo gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że były tylko trzy, w tym dwa prawie puste. Strażnicy powiedzieli, że jesteśmy w Kalifornii. Powiedzieli, że nie jest to stan, jak kiedyś, lecz zupełnie inny kraj. Na dworcu czekały autobusy mające zabrać nas w bezpieczne miejsce w górach. Pociąg zwolnił i stanął. Wszyscy byli przerażeni, a jednocześnie podekscytowani na myśl, że w końcu wysiądziemy z pociągu po tylu dniach podróży. Kiedy otworzyli drzwi, słońce świeciło tak jasno, że kazali nam zasłonić oczy. Niektóre dzieci płakały, bo myślały, że to skoczki, że skoczki po nas przyszły. Wtedy ktoś powiedział: „Nie bądźcie głupi, to nie skoczki”, a kiedy otworzyłam oczy, z ulgą zobaczyłam żołnierzy. Byliśmy na pustyni. Zabrali nas z pociągu. Wokół było jeszcze więcej żołnierzy, autobusy stały na piasku, a nad głową latały helikoptery. Wzbijały tumany kurzu i robiły straszny
hałas. Żołnierze dali nam do picia wodę. Zimną wodę. Nigdy bardziej mi nie smakowała. Światło było tak jasne, że rozbolały mnie oczy, kiedy się rozejrzałam. Właśnie wtedy zobaczyłam Terrence ‘a. Stał w tumanach kurzu, jak reszta, trzymając walizkę i brudną poduszkę. Nigdy w życiu nie ściskałam chłopaka tak mocno i długo. Oboje śmialiśmy się, płakaliśmy i mówiliśmy: „Spójrz, jak ty wyglądasz”. Nie byliśmy blisko spokrewnieni, o ile pamiętam. Jego ojciec, Carleton Jaxon, był bratankiem mojego taty. Carleton pracował w stoczni jako spawacz. Terrence powiedział mi później, że jego tata był jednym z tych, którzy zbudowali pociąg. Dzień przed ewakuacją wujek Carleton zaprowadził Terrence ‘a na stację i ukrył go w lokomotywie, najbliżej motorniczego, i kazał mu tam zostać. „Siedź cicho, Terrence. Rób, co ci powie pan motorniczy”. Dlatego Terrence jechał razem ze mną. Był tylko trzy lata starszy ode mnie, lecz wtedy myślałam, że to bardzo dużo, więc go spytałam: „Będziesz się mną opiekował, prawda, Terrence?”. A on skinął głową i powiedział, że będzie. I opiekował się mną aż do swojej śmierci. Był pierwszym Jaxonem w Domu i od tamtej pory Jaxonowie zawsze do Domu należeli. Załadowali nas do autobusów. Kiedy odnalazłam Terrence ‘a, wszystko się zmieniło. Pożyczył mi swoją poduszkę i zasnęłam, opierając głowę na jego ramieniu. Nie potrafię powiedzieć, jak długo jechaliśmy tym autobusem, choć nie sądzę, aby trwało to dłużej niż dzień. Później usłyszałam, jak ktoś mówi: „Obudź się, Ido, jesteśmy na miejscu. Obudź się”.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że to Terrence. Od razu poczułam, że w tym miejscu jest inne powietrze. Żołnierze wyprowadzili nas i wtedy pierwszy raz ujrzałam mury oraz reflektory na wysokich słupach, choć ich nie zapalili, bo był jeszcze dzień. Powietrze było świeże i rześkie, tak chłodne, że wszyscy przestępowali z nogi na nogę i dygotali. Wszędzie widziałam żołnierzy i ciężarówki różnej wielkości, załadowane towarami: żywnością i karabinami, papierem toaletowym i ubraniami. W niektórych były nawet zwierzęta: owce, kozy, konie i kury w klatkach, a nawet trochę psów. Strażnicy ustawili nas w szeregu, jak wcześniej, zapisali nazwiska, dali czyste ubrania i zaprowadzili do schronu. Ten dom znają teraz wszyscy, bo dziś śpią w nim maluchy. Zajęłam łóżko obok łóżka Terrence ‘a i spytałam: „Co to za miejsce, Terrence? Tatuś musiał ci powiedzieć, skoro zbudował ten pociąg”. Terrence milczał przez chwilę, po czym wyjaśnił, że to miejsce, w którym będziemy teraz mieszkali. Światła i mury zapewnią nam bezpieczeństwo. Ochronią nas przed skoczkami, przed wszystkim, dopóki wojna się nie skończy. Że to jak w opowieści o arce Noego, że to taka arka. Spytałam go: „Jaka arka, o czym ty mówisz? Czy zobaczę jeszcze mamę i tatę?”. A on na to: „Nie wiem, Ido. Nie wiem, ale będę się tobą opiekował”. Na łóżku z drugiej strony siedziała dziewczynka w moim wieku, która cały czas płakała. Terrence podszedł do niej i spytał: „Jak ci na imię? Tobą też się zaopiekuję, jeśli chcesz”. I wtedy przestała. Była piękna, widziałam to dobrze, choć była brudna i
zmęczona, jak wszyscy. Śliczna mała twarzyczka i włosy takie jasne i delikatne jak u niemowlęcia. Skinęła głową i odparła, że tak, że będzie szczęśliwa. Czy mógłby się też zaopiekować jej bratem, jeśli to dla niego nie kłopot? Czy pomyślelibyście, że ta dziewczynka, Lucy Fisher, zostanie moją najlepszą przyjaciółką i że kiedyś wyjdzie za Terrence ‘a? Jej brat miał na imię Rex - mały berbeć był śliczny, jak Lucy, tylko po chłopięcemu. Pewnie się domyślacie, że od tamtej pory drogi Fisherów i Jaxonow często się krzyżowały. Nie wiedziałam, że powinnam wszystko zapamiętać, lecz czasem myślę, że gdybym tego nie spisała, wszystko zostałoby zapomniane. Nie tylko to, jak się tutaj znaleźliśmy, lecz także jak wyglądał stary świat, świat w minionym czasie. Zapomnielibyśmy o kupowaniu rękawiczek i szalików w święta Bożego Narodzenia, chodzeniu z tatą po sorbet do sklepu na rogu, siedzeniu w oknie w letnią noc i oglądaniu gwiazd. Oczywiście teraz wszystkie znikły. Większość znikła tak dawno temu, że nikt już nie pamięta ich imion. Kiedy myślę o dawnych czasach, nie jest mi smutno. Trochę mi żal tych, co odeszli, jak Terrence, który został zabrany w dwudziestym siódmym roku życia, i Lucy, która zmarła podczas porodu niedługo po nim, i Mazie Chou - ona żyła jeszcze długo i zmarła, ale nie pamiętam jak. Pewnie na zapalenie wyrostka robaczkowego lub na raka. Najtrudniej mi myśleć o tych, którzy sami się zabili. Otych, którzy wzięli sprawy w swoje ręce, ze smut-
ku lub zmartwienia, lub nie mając siły dźwigać dłużej ciężaru życia. To oni mi się śnią. Jakby opuścili ten świat niedokończeni, nie wiedząc, dokąd się udają. Myślę, że takie uczucia są częścią starości, bycia w połowie w jednym świecie, w połowie w drugim, gdy wszystko się miesza. Nie został nikt, kto zna moje imię. Ludzie nazywają mnie Ciocią, bo nigdy nie miałam własnych dzieci, i pewnie mi z tym dobrze. Czasami czuję się tak, jakbym nosiła w sobie tylu ludzi, że nigdy nie będę sama, a kiedy odejdę, zabiorę ich ze sobą. Strażnicy powiedzieli, że wojsko wkrótce wróci, że przywiezie więcej dzieci i żołnierzy, lecz już się nie pojawili. Autobusy i ciężarówki odjechały, a gdy zapadł zmrok, zamknęli bramę i zapaliły się światła. Wtedy zrobiło się jasno jak w dzień, tak jasno, że nie było widać gwiazd. To dopiero był widok. Wyszliśmy z Terrence ‘em na dwór, żeby to zobaczyć. Trzęśliśmy się z zimna i wtedy zrozumiałam, że będzie, jak powiedział. Że od tej pory będziemy tu mieszkali. I spędziliśmy tam Pierwszą Noc, kiedy zapaliły się światła i zgasły gwiazdy. Od tamtego czasu przez te wszystkie lata, długie lata, nigdy nie widziałam gwiazd. Ani jednej. III UWAGA! Kolonia Pierwsza Góry San Jacinto Republika Kalifornijska 92 rok po wybuchu epidemii Śnie słodki, ty dobra natury mamko, czym cię odstraszyłem, że nie chcesz więcej powiek moich przymknąć
i w zapomnieniu mych pogrążyć zmysłów?29 WILLIAM SZEKSPIR Slajd 1.: Rekonstrukcja Kolonii Pierwszej (33°74’ N, 116°71’ W) Przedstawione na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi północnoamerykańskiej Kwarantanny Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska 16-21 kwietnia, 1003 po wybuchu epidemii. POSTANOWIENIA JEDNEGO PRAWA DO WIADOMOŚCI WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW KOLONII My, członkowie DOMU, w celu utrzymania PORZĄDKU, zagwarantowania RÓWNYCH UDZIAŁÓW, zapewnienia BEZPIECZEŃSTWA SCHRONOWI i zaprowadzenia SPRAWIEDLIWOŚCI we wszelkich sprawach związanych z PRACĄ i ZAJĘCIEM oraz WSPÓLNEJ OBRONY KOLONII, jej MAJĄTKU i wszystkich ISTOT zamieszkujących w jej MURACH do DNIA POWROTU, ustanawiamy i ogłaszamy POSTANOWIENIA JEDNEGO PRAWA. DOM DOM tworzą najstarsi członkowie każdej z ocalałych PIERWSZYCH RODZIN (Patalów, Jaxonów, Molyneau, Fisherów, Chou, Curtisów, Boyesów, Norrisów), nie wyłączając tych, którzy weszli do innej rodziny przez małżeństwo, m.in. do RODZIN PRZYBYSZÓW. Najstarszy z żyjących członków rodziny może zrezygnować na rzecz innej osoby o tym samym nazwisku. Członkowie DOMU będą działali w porozumieniu 29 William Szekspir, Henryk IV, przekł. L. Ulrich, PIW, Wyd. II, Warszawa.
z RADĄ ZAJĘĆ, wspólnie z nią nadzorując wszystkie sprawy związane z obroną, wytwarzaniem dóbr, nauką i zapewnieniem RÓWNYCH UDZIAŁÓW, władza decydująca pozostanie jednak w rękach DOMU we wszystkich sprawach spornych oraz w sytuacji ZAGROŻENIA. Członkowie DOMU wybiorą spośród siebie GŁOWĘ DOMU. Osoba ta będzie zwolniona z obowiązku wykonywania drugiego ZAJĘCIA. SIEDEM ZAJĘĆ Wszystkie obowiązki związane z pracą w KOLONII i poza jej MURAMI, w ELEKTROWNI, przy TURBINACH, na PASTWISKACH i w OKOPACH, zostaną podzielone na SIEDEM ZAJĘĆ, tj. straży, maszyn, oświetlenia i mocy, rolnictwa, bydła, handlu i wytwórstwa oraz schronu i szpitala. Każde z SIEDMIU ZAJĘĆ (prac) będzie zarządzane w sposób niezależny, a ich SZEFOWIE utworzą RADĘ zdającą raport przed DOMEM w sprawach, które ten uzna za ważne. STRAŻ STRAŻ jest jednym z SIEDMIU ZAJĘĆ, równym pozostałym, składającym się co najmniej z PIERWSZEGO KAPITANA, trzech DRUGICH KAPITANÓW, piętnastu STRAŻNIKÓW oraz pewnej liczby gońców. Wszelka BROŃ PALNA i INNA (łuki, kusze i noże o ostrzu długości ponad 10 centymetrów) w obrębie KOLONII będzie przechowywana w ZBROJOWNI, pod ochroną STRAŻY. SCHRON Każde dziecko będzie przebywać bezpieczne w murach SCHRONU (Szkoły Podstawowej im. F.D. Roosevelta), nie mogąc go opuścić do ukończenia 8.
roku życia. Po osiągnięciu tego wieku każde wybierze sobie ZAJĘCIE, zgodnie z potrzebami KOLONII, za zgodą DOMU i RADY ZAJĘĆ. Po opuszczeniu SCHRONU RÓWNY UDZIAŁ każdego dziecka powróci do RODZINY, do której należy, a następnie zostanie mu przekazany w chwili zawarcia MAŁŻEŃSTWA. Dzieci przebywające na terenie SCHRONU nie mogą wiedzieć o sytuacji poza murami KOLONII. Nie wolno mówić im o WIROLACH, obowiązkach STRAŻY i katastrofie nazywanej WIELKIM KATAKLIZMEM WIRUSOWYM. Osoba, która przekaże takie informacje młodocianym, zostanie ukarana POZBAWIENIEM OCHRONY MURÓW. PRAWA PRZYBYSZÓW PRZYBYSZE lub osoby niepochodzące z PIERWSZYCH RODZIN mają prawo do RÓWNEGÓ UDZIAŁU i nikt nie może ich go pozbawić. Jedyny wyjątek stanowią nieżonaci mężczyźni, którzy postanowili mieszkać w BARAKACH i utrzymywać się z UDZIAŁÓW swoich ZAJĘĆ. PRAWO KWARANTANNY Każda osoba, z PIERWSZEJ RODZINY lub PRZYBYSZÓW, która wejdzie w bezpośredni kontakt z WIROLAMI, podlega obowiązkowi kwarantanny trwającej co najmniej trzydzieści dni. Każda osoba przechodząca kwarantannę lub znajdująca się na wolności, u której zostaną stwierdzone objawy infekcji wirusowej, m.in. ATAKI, WYMIOTY, ŚWIATŁOWSTRĘT, ZMIANA KOLORU OCZU, PRA-
GNIENIE KRWI lub SPONTANICZNE ZDEJMOWANIE UBRANIA, zostanie niezwłocznie odizolowana i/lub w HUMANITARNY SPOSÓB ZABITA przez STRAŻ. Każda osoba, która otworzy bramą, całkowicie lub częściowo, rozmyślnie lub w sposób przypadkowy, sama lub razem z innymi, pomiędzy DRUGIM DZWONEM WIECZORNYM i PIERWSZYM DZWONEM PORANNYM, zostanie poddana karze POZBAWIENIA OCHRONY MURÓW Każdy, kto zabije inną osobę, tj. celowo pozbawi ją życia bez zagrożenia infekcją, zostanie poddany karze POZBAWIENIA OCHRONY MURÓW. UCHWALONO I RATYFIKOWNO W 17 ROKU OCZEKIWANIA 17 po wybuchu epidemii Devin Danforth Chou Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego, Zastępca Regionalnego Dyrektora Środkowej Strefy Kwarantanny GŁOWA DOMU Terrence Jaxon Lucy Fisher Jaxon Porter Curtis Liam Molyneau Sonia Patal Levine Christian Boyes Willa Norris Darrell PIERWSZE RODZINY 19 W letni wieczór, w ostatnich godzinach swojego dawnego życia, Peter Jaxon - syn Demetriusa i Prudence Jaxonów z Pierwszych Rodzin, potomek Terrence’a Jaxona, sygnatariusza Jednego Prawa, i prawnuk Cioci, Ostatniej z Pierwszych - Peter Dusz, Mąż Dni, nazywany Tym, Który Stoi, zajął miejsce na pomoście nad główną bramą, czekając, aż będzie mógł zabić swojego brata. Miał dwadzieścia jeden lat i był strażnikiem - wysokim mężczyzną, choć sam by tak o sobie nie powiedział - o wąskiej twarzy intelektualisty, mocnych zębach i skórze barwy ciemnego miodu. Miał oczy po matce, zielone ze
złotymi plamkami. Włosy, ciemne i szorstkie jak włosy Jaxona, zaczesał do tyłu i związał skórzanym rzemieniem w ciasny, przypominający orzech węzeł u podstawy czaszki, jak robili to strażnicy. Z kącików jego oczu rozchodziły się płytkie zmarszczki od mrużenia ich w żółtym świetle. Na krawędzi lewej skroni pojawiło się pojedyncze, z trudem wywalczone siwe pasemko. Peter nosił zniszczone spodnie z kolorowymi łatami na kolanach i siedzeniu, przepasane w szczupłym pasie, i sweter z miękkiej wełny, pod którym czuł brudny pot szczypiący skórę. Wziął spodnie z Magazynu trzy pory roku temu, jako swoją część. Kosztowały ósemkę, bo Walt Fisher pozwolił mu utargować ćwiartkę. Była to śmieszna cena za spodnie, lecz Walter w taki sposób załatwiał interesy. Cena nigdy nie była ostateczna, poza tym spodnie miały za długie nogawki i marszczyły się na stopach obutych w sandały z grubego płótna i starej opony. Gdy było ciepło, zawsze chodził w sandałach lub boso, zachowując jedyną parę solidnych butów na zimę. Oparł kuszę o mur. Przy pasie miał długi nóż w pochwie z miękkiej skóry. Peter Jaxon, lat dwadzieścia jeden, uzbrojony strażnik. Stał na murze, pełniąc wartę, jak jego brat i ojciec, i ojciec jego ojca. Stał, by dokonać aktu miłosierdzia. Mijał właśnie sześćdziesiąty trzeci dzień lata, dni nadal były długie i suche, niebo bezkresne i błękitne, a powietrze rześkie, pachnące jałowcem i sosną. Słońce stało dwie dłonie nad horyzontem. Od strony Schronu doleciał dźwięk pierwszego wieczornego dzwonu, wzywając nocną wartę na mur i trzody z górnego pola. Platforma, na której
stał, jedna z piętnastu na pomoście biegnącym wierzchołkiem muru, nazywana była pierwszą platformą ogniową. Zwykle zajmował ją pierwszy kapitan straży, Soo Ramirez, lecz tego dnia było inaczej. Dziś, jak przez sześć ostatnich nocy, Peter stał na warcie sam. Platforma miała powierzchnię pięciu metrów kwadratowych i była opasana zwisającą ku dołowi stalową siatką. Po lewej stronie Petera, trzydzieści metrów wyżej, znajdował się jeden z dwunastu reflektorów, utworzony z rzędów lamp sodowych, które teraz, w ostatnich godzinach dnia, były zgaszone. Po prawej stronie nad siatką był wyciąg i liny. Peter mógłby za jego pomocą opuścić się do podstawy muru, gdyby jego brat wrócił. Za plecami Petera rozciągała się Kolonia Pierwsza z zabudowaniami, stajniami, polami, szklarniami i wąwozami, tętniąca życiem, pełna znajomych zapachów. Peter spędził tu całe życie. Nawet teraz, obserwując wracające do domu stada, potrafił pokonać w myślach każdy metr, stworzyć trójwymiarową mapę pełną zmysłowych doznań. Długa ścieżka wiodła od bramy do schronu, obok zbrojowni, skąd dolatywał dźwięk kucia żelaza i czuć było żar pieca. Widział pola kukurydzy i fasoli, i plecy robotników pochylonych nad czarną ziemią, uprawiających i spulchniających glebę motykami. Widział sad przylegający do pól i szklarnie o wnętrzu zasnutym wilgotną mgiełką. Widział opleciony drutem kolczastym Schron z zamurowanymi oknami, który nie tłumił głosów maluchów bawiących się na dziedzińcu. Widział słoneczną polanę, szeroki półokrągły plac wyłożony kamieniami ogrzanymi przez słońce, gdzie od-
bywały się targi i otwarte posiedzenia Domu. Widział zagrody i stodoły, i pastwiska wspólnoty przeniknięte głosami i zapachami zwierząt. Widział Magazyn Walta Fishera z ubraniami i żywnością, narzędziami i paliwem. Widział mleczarnię i krosna, wodociągi i szumiącą pasiekę. Za nią rozciągał się stary kemping, gdzie od dawna nikt nie mieszkał. Za ostatnimi domami północnego sektora i szopą z urządzeniami, u podstawy północnego i wschodniego muru, w miejscu stale pogrążonym w chłodnym cieniu, stały akumulatory - trzy buczące metalowe cielska owinięte zwojami rurek i drutu, do dziś spoczywające na wkopanych w ziemię kołach ciężarówek z naczepami, które wciągnęły je na górę w poprzednim świecie. Zwierzęta wyszły zza wzgórza. Peter obserwował kłębiącą się, pobekującą masę, zalewającą pagórki niczym fala. Za zwierzętami podążali jeźdźcy, sześciu jeźdźców górujących nad trzodą. Stado płynęło ku niemu przez bramę, wzbijając kopytami obłok kurzu. Pasterze mijający posterunek pozdrawiali go nieznacznym skinieniem głowy, jak to czynili przez sześć ostatnich wieczorów. Nie rozmawiali. Peter wiedział, że rozmowa z człowiekiem mającym dokonać aktu miłosierdzia przynosi pecha. Jeden z jeźdźców odłączył się od pozostałych Sara Fisher. Była z zawodu pielęgniarką. Matka Petera wyuczyła ją tego fachu, lecz jak wielu innych wykonywała kilka zajęć. Sara urodziła się, by siedzieć w siodle, była szczupła, a jednocześnie silna. Siedziała czujnie na koniu,
kierując nim trzymanymi krótko wodzami. Podobnie jak pozostali miała na sobie luźny sweter przepasany w talii i obcisłe spodnie z połatanego dżinsu. Jej jasne, ogrzane słońcem włosy, sięgające ramion, były zaczesane do tyłu, lecz jedno wąskie pasemko kołysało się przed ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami. Skórzany ochraniacz noszony przez łuczników sięgał od łokcia do nadgarstka lewej ręki. Łuk długości metra wisiał w poprzek pleców niczym kołyszące się skrzydło. Jej koń, piętnastoletni wałach, nazywał się Dash. Ludzie mówili, że woli Sarę, bo strzygł uszami i nerwowo poruszał ogonem, gdy chciał go dosiąść ktoś inny. Sarę traktował inaczej. Kierowany jej ręką poruszał się z gracją, jakby jeździec i koń stanowili jedno i rozumieli się bez słów. Peter patrzył, jak Sara zawraca i kłusuje na otwarty teren. Wiedział, co ją do tego skłoniło - owieczka urodzona na wiosnę oddzieliła się od stada, zmierzając do skrawka letniej trawy za murem. Sara zatrzymała konia, zeskoczyła i zręcznym ruchem przewróciła ją na ziemię, a następnie skrępowała nogi. Tymczasem ostatnie zwierzę minęło bramę - niespokojna fala koni, owiec i jeźdźców ruszyła w stronę zagród dróżką biegnącą wzdłuż zakrzywionego zachodniego muru. Sara wyprostowała się i spojrzała na Petera stojącego na pomoście. Ich oczy na chwilę się spotkały. Pomyślał, że w innych okolicznościach pewnie by się uśmiechnęła. Patrzył, jak niesie owieczkę, przyciskając ją do piersi, by położyć ją na końskim grzbiecie, trzymając nieruchomo rękę i wskakując na siodło. Znów na siebie spojrzeli, wystarczająco długo, aby zdążyła wypo-
wiedzieć milczące zdanie: „Ja też mam nadzieję, że Theo nie przyjdzie”. Zanim Peter zdążył o tym pomyśleć, spięła konia piętami i przejechała przez bramę, zostawiając go samego. Dlaczego to robią? Peter myślał o tym podczas wszystkich nocnych wart. Dlaczego wracają do domu ci, którzy się przemienili? Jakaś tajemnicza siła skłania ich do powrotu? Ostatnie smutne wspomnienie osoby, którą kiedyś byli? Czy wracają do domu, aby się pożegnać? Ludzie mówią, że wirole nie mają duszy Peter opuścił schronisko, gdy skończył osiem lat. Nauczycielka wyjaśniła mu to, jak nakazywał obowiązek. W ich krwi jest maleńki stwór, zwany wirusem (dlatego nazywano ich „wirole”), który wykrada duszę. Dostaje się do organizmu wskutek ugryzienia. Wirole zwykle kąsają w szyję, choć nie zawsze. Kiedy wirus dostaje się do wnętrza człowieka, dusza opuszcza ciało, które przez wieki błąka się po ziemi. Człowiek przestaje być osobą, którą kiedyś był. Takie są fakty, pierwsza prawda, od której brały początek wszystkie pozostałe. Równie dobrze Peter mógłby się zastanawiać, dlaczego pada deszcz. Mimo to, stojąc na pomoście w gęstniejącym mroku - siódmego i ostatniego dnia miłosierdzia, po którym jego brat zostanie uznany za zmarłego, jego imię wyryte na kamieniu, a rzeczy zawiezione do Magazynu w celu naprawienia i rozdzielenia między pozostałych - nie przestawał o tym myśleć. Dlaczego wirole miałyby wracać do domu, skoro nie posiadają dusz? Słońce stało jedną dłoń nad horyzontem. Szybko
znikało za pofałdowaną linią w miejscu, gdzie zbocza wzgórz przechodziły w dno doliny. Nawet w środku lata dni kończyły się w taki sposób, pogrążając się w nicości. Peter osłonił oczy dłonią, chroniąc je przed blaskiem. Gdzieś tam - za murem i stertami drewna, za pastwiskami na górnym polu, za wysypiskiem śmieci, za wzgórzami porośniętymi zaroślami - leżą ruiny San Francisco, a jeszcze dalej niewyobrażalne morze. Kiedy Peter był maluchem i mieszkał w Schronie, przeczytał o tym w bibliotece. Choć już dawno uznano, że większość książek pozostawionych przez budowniczych nie ma żadnej wartości i może pomieszać w głowach maluchom, które nie mogły wiedzieć o wirolach ani o tym, co stało się z poprzednim światem, kilka zostawiono. Czasami Nauczycielka czytała im o dzieciach i wróżkach, i gadających zwierzętach, które mieszkały w lesie za zamkniętymi drzwiami szafy, lub pozwalała wybrać książkę, aby mogły oglądać obrazki i czytać tak, jak umiały. Peter najbardziej lubił Oceany świata. Zawsze wybierał tę książkę, podniszczony tom o chłodnych w dotyku kartach cuchnących wilgocią i popękanej okładce połączonej kawałkami skręconej, pożółkłej taśmy klejącej. Na okładce był napis „Ed TimeLife”, a w środku wspaniałe strony pełne obrazków, zdjęć i map. Jedna z nich nosiła tytuł Świat, to znaczy wszystko, a większość tego świata stanowiła woda. Peter poprosił Nauczycielkę, aby pomogła mu odczytać nazwy: Atlantyk, Pacyfik, Indyjski, Arktyczny. Godzinami siedział na macie w wielkiej sali, trzymając książkę na kolanach, odwracając kartki i wpatrując się w niebieskie pola. Z tego, co rozumiał, świat jest okrągły.
Jest wielką wodnistą kuląkropelką rosy szybującą po niebie - a wszystkie wody łączą się ze sobą. Wiosenne deszcze i zimowe śniegi, woda, która płynęła z pomp, a nawet chmury nad ich głowami, wszystko to jest częścią oceanów. Któregoś dnia spytał Nauczycielkę, gdzie znajduje się ocean. Czy mógłby go zobaczyć? Jednak ona tylko się roześmiała, zawsze tak robiła, gdy zadawał zbyt wiele pytań. Zbywała jego pytania ruchem głowy. Może ocean istnieje, a może nie. „To tylko książka, Peterze. Nie zawracaj sobie głowy oceanami”. Ojciec Petera, wielki Demetrius Jaxon, głowa rodziny, i jego wuj Willem, pierwszy kapitan straży, widzieli ocean. Kiedyś zapuścili się daleko, dalej niż ktokolwiek inny. Pojechali na wschód, w stronę porannego słońca, na zachód od linii horyzontu i jeszcze dalej, do pustych miast z dawnych czasów. Jego tata zawsze wracał z opowieściami o wielkich i strasznych scenach, które widział, lecz żadna opowieść nie była tak wspaniała, jak ta o oceanie, w miejscu, które nazywało się Long Beach. „Wyobraźcie sobie, opowiadał chłopcom, bo Theo jeszcze z nimi był dwaj bracia Jaxonowie siedzieli przy stole w kuchni w ich małym domku, słuchając ojca jak urzeczeni, pijąc jego słowa jak wodę. - Wyobraźcie sobie miejsce, w którym ziemia się kończy, a dalej rozciąga się nieskończony błękit, jakby niebo przewróciło się do góry nogami. Wyobraźcie sobie rdzewiejące żebra wielkich statków, tysięcy statków, jakby zatonęło całe miasto stworzone przez człowieka i sterczało z wody, jak okiem sięgnąć”. Ojciec nie umiał
opowiadać, nie lubił też okazywać uczuć. Zamiast mówić, ograniczał się do położenia ręki na ramieniu lub groźnego ściągnięcia brwi, a kiedy był rad, do lekkiego skinienia głową, lecz opowieści o dalekich podróżach wydobywały z niego głos. Ojciec opowiadał, że gdy stało się na brzegu oceanu, czuło się wielkość świata - jego ciszę i pustkę, i osamotnienie, bo od długich lat nie było mężczyzny ani kobiety, którzy by go oglądali lub wypowiadali jego imię. Kiedy jego ojciec wrócił znad oceanu, Peter miał czternaście lat. Jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Jaxonów i jego starszy brat Theo, Peter uczył się na strażnika, mając nadzieję, że pewnego dnia ojciec i wuj zabiorą go ze sobą w daleką podróż. Nigdy tak się nie stało. Następnego lata cała grupa wpadła w zasadzkę w miejscu, które jego ojciec nazywał Milagro, w głębi wschodniej pustyni. Zginęło trzech ludzi, w tym wuj Willem, i na tym się skończyło. Ludzie mówili, że to wina ojca, bo zapuścił się za daleko, bo za bardzo ryzykował. I po co? Od lat nie słyszeli o innych koloniach. Jedna z nich, Kolonia Taos, przestała istnieć niemal osiemdziesiąt lat temu. Ostatnia wiadomość, którą otrzymali przed ustanowieniem zajęć i uchwaleniem Jednego Prawa, gdy można było jeszcze korzystać z radia, mówiła, że elektrownia się psuje i światła niebawem zgasną. Z pewnością zginęli jak pozostali. Co chciał osiągnąć Demo Jaxon, na wiele miesięcy wyrzekając się ochrony świateł? Co miał nadzieję znaleźć w ciemności? Niektórzy nadal wspominali o Dniu Powrotu, gdy przyjdzie po nich wojsko, lecz woj-
sko przestało istnieć. Zbyt wielu zginęło, aby dowiedzieć się tego, co i tak już wiedzieli. Gdy ojciec wrócił z ostatniej dalekiej wyprawy, coś się w nim zmieniło. Ogarnął go wielki smutek i znużenie, jakby nagle się postarzał. Jakby zostawił cząstkę siebie na pustyni z Willemem, którego miłował bardziej niż wszystkich, bardziej niż Petera czy Theo, a nawet ich matkę. Ojciec zrezygnował z zasiadania w Domu, przekazując swoje stanowisko Theo. Zaczął samotnie opuszczać osadę, wyprowadzając trzody o poranku i wracając tuż przed drugim wieczornym dzwonem. Peter nie przypominał sobie, by ojciec mówił komuś, gdzie był. Kiedy spytał matkę, odpowiadała, że ojciec żyje we własnym czasie. Kiedy będzie gotowy, wróci do nich. Tamtego ranka, kiedy wyjechał ostatni raz, Peter wtedy goniec straży - stał na pomoście nad główną bramą, obserwując, jak ojciec szykuje się do drogi. Przed chwilą zgaszono reflektory. Niebawem miał zabrzmieć poranny dzwon. Noc minęła spokojnie, bez żadnych incydentów, a godzinę przed brzaskiem zaczął padać śnieg. Dzień rozpoczynał się powoli, szary i chłodny. Kiedy zwierzęta zaczęły się gromadzić przy bramie, nadjechał dróżką na wielkiej gniadej klaczy, której zawsze dosiadał. Klacz nazywała się Diamond, bo miała diamencik na czole, samotną plamkę pod falującą długą grzywą. Ojciec powtarzał, że nie jest to rączy koń, lecz wiemy i niestrudzony, i szybki wtedy, gdy jest to ważne. Obserwował, jak ojciec ściąga wodze, staje z tyłu
stada i czeka na otwarcie bramy. Zauważył, że Diamond przestępuje z nogi na nogę, depcząc śnieg. Z jej nozdrzy buchała para, snując się wokół jej długiego, spokojnego łba. Ojciec pochylił się i pogładził zwierzę po karku. Peter zauważył, że jego wargi się poruszają, jakby szeptał do ucha słowa zachęty. Wspominając tamten ranek sprzed pięciu lat, Peter zastanawiał się, czy ojciec wiedział, że syn obserwuje go z ośnieżonej kładki. Nie podniósł głowy, aby odnaleźć go wzrokiem, a Peter nie zrobił niczego, by zdradzić swoją obecność. Patrząc, jak ojciec rozmawia z Diamond, jak gładzi jej kark i uspokaja, Peter przypomniał sobie słowa matki i poczuł, że były prawdą. Jego ojciec żyje we własnym czasie. Przed uderzeniem porannego dzwonu Demo Jaxon zwykle wyciągał kompas z woreczka przy pasie, otwierał go i sprawdzał, a następnie zatrzaskiwał, dając znak strażnikowi. „Jeden wychodzi!” - wołał głębokim głosem. „Jeden wraca!” - odpowiadał strażnik. Zawsze drobiazgowo przestrzegano tego rytuału. Dopiero gdy brama się otworzyła i ojciec ruszył w stronę elektrowni, omijając pastwiska, Peter zauważył, że nie zabrał łuku, a pochwa przy jego pasie jest pusta. Nie wrócił do drugiego dzwonu. Podobno w południe nabrał wody w elektrowni. Ostatni raz widziano go, jak przejeżdżał pod turbinami, kierując się w stronę pustyni. Ludzie uważali, że matka nie może stać na murze, aby okazać miłosierdzie jednemu ze swoich dzieci, ani żona, by czekać na męża. Choć nigdzie tego nie napisano, obowiązek okazania miło-
sierdzia spoczywał na ojcach, braciach i najstarszych synach, którzy robili to od pierwszego dnia. Kiedyś Theo stał na murach, czekając na ojca, a teraz Peter czekał na Theo. Kiedyś ktoś stanie na murach dla Petera, może jego syn. Bo jeśli człowiek nie umarł, lecz przeszedł przemianę, zawsze wracał do domu. Mógł wrócić za trzy lub pięć dni, a nawet za tydzień, lecz nigdy później. Większość z nich była strażnikami porwanymi podczas misji zaopatrzeniowej lub wyprawy do elektrowni, choć ginęli również pasterze na koniach i technicy obsługujący urządzenia, którzy wychodzili za mury, aby zrobić notatki, dokonać napraw lub zawieźć śmiecie na wysypisko. Ludzie ginęli lub ulegali przemianie nawet za dnia. Nikt nie był bezpieczny, dopóki wirole miały cień, w którym mogły się poruszać. Najmłodszym z tych, którzy wrócili, była mała dziewczynka Boyesów - Sharon lub Shari. Gdy została porwana w czasie Mrocznej Nocy, miała dziewięć lat. Reszta rodziny zginęła podczas trzęsienia ziemi lub ataku, który po nim nastąpił. Nie został nikt, kto mógłby stanąć dla niej na murze, więc to wuj Petera, Willem, jako pierwszy kapitan, musiał spełnić ten przykry obowiązek. Wielu, jak dziewczynka Boyesów, było całkowicie odmienionych. Inni wracali w trakcie przemiany, chorzy i drżący, zdzierając odzienie i stając w świetle reflektorów. Największe zagrożenie stanowili ci, u których proces przemiany był daleko posunięty. Zginął w ten sposób niejeden ojciec, syn czy wuj, choć zwykle nie stawiali oporu. Większość podchodziła do bramy, mrugając w świetle reflektorów i cze-
kając na strzał. Peter sądził, że pamiętają, iż kiedyś byli ludźmi, na tyle dobrze, by pragnąć śmierci. Ojciec Petera nigdy nie wrócił, co oznaczało, że nie żyje, że został zabity przez wirole w Mrocznych Krainach, w miejscu zwanym Milagro. Ojciec utrzymywał, że widział tam Przybysza, samotną postać w blasku księżyca, tuż przed atakiem wiroli. Teraz jednak, gdy członkowie Domu, a nawet Stary Chou, opowiedzieli się przeciwko dalekim wyprawom, a ojciec Petera popadł w niełaskę i zrezygnował z coraz dalszych samotnych wypadów, co już wtedy wydawało się Peterowi przygotowaniem do czegoś ostatecznego, nikt mu nie wierzył. Choć mogło się to wydać śmiałą hipotezą, pragnienie kontynuowania dalekich wypraw skłoniło Demo Jaxona do wygłaszania absurdalnych twierdzeń. Ostatnim Przybyszem był Pułkownik, który stanął u bram Kolonii niemal trzydzieści lat temu, a teraz jest już starcem. Długa biała broda i twarz ogorzała od wiatru, brązowa niczym garbowana skóra, powodowały, że wydawał się niemal tak odwieczny, jak Stary Chou, a nawet Ciocia, Ostatnia z Pierwszych. Samotny Przybysz po tylu latach? To niemożliwe. Jeszcze sześć dni temu nawet Peter nie wiedział, komu wierzyć. Teraz, stojąc na pomoście w gasnącym świetle dnia, żałował, że matka już odeszła, bo nie miał z kim o tym porozmawiać. Zachorowała w porze roku, która nastąpiła po ostatniej wyprawie ojca. Postępy choroby były tak powolne, że początkowo Peter nie zauważył suchego kasz-
lu wydobywającego się z głębi jej piersi i tego, jak bardzo schudła. Była pielęgniarką, więc doskonale wiedziała, co się dzieje - że rak, który zabrał tylu innych, zagościł w jej ciele - lecz postanowiła ukrywać to przed Peterem i Theo, jak długo mogła. W końcu została z niej skóra i kości. Oddychała z ogromnym trudem. Wszyscy byli zdania, że Prudence Jaxon, która odeszła w swoim domu, we własnym łóżku, miała dobrą śmierć. Peter siedział przy niej do końca i widział, jak strasznie cierpiała. Nie, nie istnieje coś takiego jak dobra śmierć. Słońce zaczęło znikać za horyzontem, wytyczając złocistą drogę przez rozciągającą się w dole równinę. Niebo przybrało głęboką niebieskoczamą barwę, sącząc mrok rozlewający się od wschodu. Peter poczuł, że temperatura spadła. Na chwilę wszystko pogrążyło się w dudniącej ciszy. Mężczyźni i kobiety z nocnej zmiany zaczęli wchodzić na drabiny - łan Patal, Ben Chou, Galen Strauss, Sunny Greenberg i pozostali, razem piętnastu, z kuszami i łukami na plecach, nawołując się, stąpając ciężko i pobrzękując bronią. Szli pomostem, by zapalić reflektory. Na dole Alicia wydawała polecenia gońcom, którzy odbiegali z głośnym tupotem. Dźwięk jej głosu był dla Petera pewnym pocieszeniem. Czuł, jakby stała obok niego przez te wszystkie noce, opuszczając go na chwilę, lecz nigdy nie odchodząc zbyt daleko, aby wiedział, że jest w pobliżu. Jeśli Theo wróci, Alicia wjedzie na mur i stanie u jego boku, aby wypełnić obowiązek. Peter odetchnął głęboko i zatrzymał w płucach zimne wieczorne powietrze. Wiedział, że na niebie wkrótce
ukażą się gwiazdy. Ciocia często mówiła do gwiazd tak, jak to czynił jego ojciec. Wiedział, że ukażą się na niebie, jak lśniące ziarenka piasku, że jest ich więcej niż ludzkich dusz, które kiedykolwiek istniały, że nie można ich zliczyć. Zawsze gdy ojciec o nich opowiadał, gdy snuł opowieści o długich podróżach i o tym, co widział, miał w oczach światło gwiazd. Peter wiedział, że nie zobaczy ich tej nocy Za chwilę rozlegną się dwa głośne uderzenia dzwonu, a po nich doleci wołanie Soo Ramirez: „Cofnąć się od bramy! Drugi dzwon! Cofnąć się od bramy!”. Pomost zadrżał, wprawiając kości w dygotanie. Ciężary zaczęły opadać, a wysokie na dwadzieścia metrów metalowe wrota o grubości jednego metra wysunęły się ze zgrzytem z osłoniętej murem niszy. Podnosząc kuszę z podestu, Peter wypowiedział ciche życzenie, aby nie musiał użyć jej tej nocy. 20 Dziennik straży Lato 92 roku po wybuchu epidemii Dzień 41: Brak kontaktu. Dzień 42: Brak kontaktu. Dzień 43: 23.06 - Jeden wirol widziany w odległości 200 metrów, platforma 3. Brak próby podejścia. Dzień 44: Brak kontaktu. Dzień 45: 02.00 - W okolicy platformy 6 widziano trzech osobników. Jeden odłączył się od pozostałych i ruszył w kierunku muru. Ostrzelany z platformy 5 i 6. Obiekt ‘ się wycofał. Brak dalszego kontaktu. Dzień 46: Brak kontaktu. Dzień 47: 01.15 - Goniec Kip Darrell przyniósł
wiadomość o podejrzanym ruchu przy północnozachodnim murze, pomiędzy platformami 9 i 10. Niepotwierdzona przez strażnika, zapisano: „brak kontaktu”. Dzień 48: 21.40 - Trzy osobniki widziano w odległości 200 metrów, platforma 1. Jeden z celów zbliżył się na odległość 100 metrów, lecz wycofał się bez nawiązania walki. Dzień 49: Brak kontaktu. Dzień 50: 22.15 - Sześć osobników przy platformie 7, polujących na małą zwierzynę. Brak próby podejścia. 23.05 - trzy osobniki przy platformie 3. Dwa samce i jedna samica. Wymiana ognia, 1 zabity. Zginął w sieciach zastawionych przez Ario Wilsona i drugiego kapitana Alicii Donadio. Usunięcie ciała zlecono zespołowi technicznemu. Polecenie naprawy połączenia płyt na platformie 6 przekazano Finnowi Darrellowi z zespołu technicznego. W podanym okresie: 6 kontaktów, 1 niepotwierdzony, 1 zabity wirol. Nie zabito ani nie uprowadzono żadnego z naszych. Do wiadomości członków Domu, Z wyrazami szacunku S.C. Ramirez, pierwszy kapitan straży Każde zdarzenie można umieścić w kontekście innych zdarzeń. Zniknięcie Theo Jaxona, członka Domu pochodzącego z Pierwszych Rodzin, drugiego kapitana straży, mogło mieć początek dwanaście dni wcześniej, rankiem pięćdziesiątego pierwszego dnia lata, po tamtej nocy, gdy strażnik Ario Wilson zabił wirola zaplątanego w sieć. Atak przypuszczono wczesnym wieczorem, od po-
łudnia, w pobliżu trzeciej platformy. Peter stał wówczas na warcie po przeciwnej stronie murów, więc niczego nie widział. Dokładną relację usłyszał dopiero wczesnym rankiem, gdy przy bramie zebrali się członkowie nowego oddziału. Przeprowadzono go w typowy sposób - do podobnych ataków dochodziło przez cały rok, choć najczęściej zdarzały się latem. Platforma trzecia, dwa samce i jedna duża samica. Soo Ramirez utrzymywała - a inni podzielali jej zdanie - że grupę tę widziano dwukrotnie podczas pięciu ostatnich nocy, gdy podkradała się do linii ognia. Zwykle operacja przebiegała w kilku fazach rozciągniętych na kilka nocy. Grupka wiroli pojawiała się na granicy światła, jakby badała linię obrony Kolonii. Później mijało kilka nocy bez żadnego kontaktu. Następnie zjawiły się znowu, tym razem podchodząc bliżej. Jeden odrywał się od pozostałych, aby ściągnąć na siebie ogień, lecz zwykle się wycofywał. Trzeciej nocy następował atak. Mur był zbyt wysoki, aby nawet najsilniejszy wirol potrafił przesadzić go jednym susem. Mogły się na niego wspiąć, opierając stopy na łączach płyt. Platformy strzelnicze otaczała zwisająca stalowa siatka. Wirol, który dotarł tak daleko, był zwykle oślepiony światłami, powolny i zdezorientowany. Wiele w tym momencie się wycofywało. Te, które tego nie zrobiły, zawisały do góry nogami pod siatką, umożliwiając strażnikowi trafienie w czuły punkt z kuszy lub, gdyby to zawiodło, wykończenie ich nożem. Bardzo rzadko udawało
im się pokonać siatkę. Peter widział to tylko raz podczas pięciu lat służby na murach. Zwykle kończyło się to śmiercią strażnika. Później wszystko sprowadzało się do osłabienia wirola reflektorami, czasu, w jakim strażnikom udało się go zrzucić, i tego, ilu ludzi zginęło. Tamtej nocy ruszyły na platformę szóstą. Liczyły na szczęście lub zorientowały się, że pod platformą jest mała szczelina - pęknięcie szerokości pół centymetra powstałe na skutek nieuchronnego przesuwania się płyt. Tylko jedna samica - Peter zwrócił uwagę na ten interesujący szczegół, bo różnica była niewielka i nie służyła żadnemu celowi, gdyż wirole się nie rozmnażają - dotarła na wierzchołek muru. Była potężna, miała dobre dwa metry wzrostu. Co charakterystyczne, miała pęk białych włosów. Może białe włosy oznaczały, że była stara, gdy ją porwali, lub stanowiły objaw jakiejś biologicznej przemiany, która później nastąpiła - wirole uważano za nieśmiertelne lub bliskie nieśmiertelności - nie sposób tego rozstrzygnąć. Jednak jeszcze nikt nie widział wirola z włosami. Samica wykorzystała łączenie między płytami i szybko dotarła do siatki, po czym odwróciła się, łapiąc krawędź siatki, która rozwinęła się w ciągu kilku sekund. Zawieszona w powietrzu, dwadzieścia metrów nad ziemią, zakołysała się i przeleciała ponad siatką, opierając uzbrojoną w szpony stopę na krawędzi platformy, gdzie Ario Wilson przyłożył jej kuszę do piersi i zastrzelił, celując w czuły punkt. Kiedy zaczęło świtać, Ario opisał wszystko szczegółowo Peterowi i pozostałym. Ario, jak wszyscy męż-
czyźni z rodziny Wilsonów, przepadał za ciekawymi opowieściami. Nie był kapitanem, choć na takiego wyglądał postawny, z gęstą brodą, o potężnych ramionach i łagodnym usposobieniu, emanujący pewnością i siłą. Miał brata bliźniaka, Hollisa, który różnił się od niego tylko tym, że się golił. Żona Ario, Leigh, pochodziła z Jaxonów, była krewną Petera i Theo, co czyniło ich kuzynami. Wieczorami, gdy Ario nie stał na warcie, siadywał w świetle reflektorów w Słonecznym Miejscu i grał na gitarze, śpiewając piosenki ze starego śpiewnika, który zostawili budowniczowie, lub szedł do Schronu i śpiewał dzieciom szykującym się do snu zabawne piosenki o śwince Ednie, która lubiła tarzać się w błocie i przez cały dzień objadała się koniczyną. Ponieważ Ario miał w Schronie małe dziecko dziewczynkę o imieniu Dora - uważano, że odsłuży jeszcze kilka lat na murze, a później znajdzie sobie bezpieczniejsze zajęcie. Ario sam przyznał, że zabicie wirola było dziełem przypadku. Każdy mógł tej nocy pełnić służbę na szóstej platformie. Soo lubiła przesuwać ludzi z miejsca na miejsce, więc nikt nie wiedział, gdzie przyjdzie mu pełnić nocną wartę. Mimo to Peter był przekonany, że chodziło o coś więcej niż szczęście, nawet jeśli skromność nie pozwalała Ario tego przyznać. Tamtej nocy kilku strażników zamarło ze strachu, a Peter, który nigdy nie widział wirola z tak bliska - choć ubił ich wielu za dnia - nie był pewny, czy sam by się nie przeląkł. Jeśli był w tym wszystkim jakiś element przypadku, dobrze się stało, że padło na Ario Wilsona.
Po nocnym incydencie Ario stał przy bramie, wśród tych, którzy mieli pojechać do elektrowni, aby wymienić załogą i uzupełnić zapasy. Oddział składał się jak zwykle z sześciu ludzi - dwóch strażników z przodu, dwóch z tyłu oraz dwóch techników, których nazywano „francuzami”, od klucza francuskiego, odpowiedzialnych za konserwację turbin powietrznych dostarczających energię reflektorom. Trzeci muł, a właściwie mulica, ciągnęła mały wóz z zaopatrzeniem, głównie żywnością i wodą, a także narzędziami i skórzanymi workami ze smarem. Smar wytwarzano z mieszaniny mąki kukurydzianej i owczego łoju. Wóz otoczyła chmura much zwabionych zapachem. Czekając na poranny dzwon, dwaj francuzi, Rey Ramirez i Finn Darrell, sprawdzali ładunek, a strażnicy czekali na koniach. Theo, jako dowódca, zajął miejsce z przodu, obok Petera. Z tyłu jechali Ario i Mausami Patal. Mausami pochodziła z jednej z Pierwszych Rodzin. Jej ojciec, Sanjay, był głową Domu, lecz ostatniego lata wyszła za Galena Straussa, więc teraz nosiła jego nazwisko. Peter nie potrafił pojąć, dlaczego wybrała akurat Galena? Gość wydawał się sympatyczny, lecz było w nim coś niewyraźnego, jakby jakaś ważna cecha nie zdążyła się do końca ukształtować. Jakby Galen Strauss był własną niedoróbką. Może chodziło o to, że odwracał oczy, gdy ktoś do niego mówił (wszyscy wiedzieli, że ma słaby wzrok), lub o jego nieobecny wyraz twarzy. Niezależnie od tego wydawało się, że jest ostatnią osobą, którą wybierze Mausami. Choć Theo nigdy o tym nie wspomniał, Peter podejrzewał, że jego brat chciał się z nią ożenić - Theo i Mausami trafili
do Schronu tego samego roku i w tym samym roku go opuścili, by uczyć się na strażników. Wiadomość o tym, że Mausami wyszła za Galena, bardzo go zasmuciła. Przez całe dnie chodził z nadąsaną miną i do nikogo się nie odzywał. Kiedy Peter poruszył ten temat, Theo wydusił, że jest mu to obojętne, że pewnie za długo zwlekał z poproszeniem jej o rękę. Chciał, żeby Maus była szczęśliwa. Jeśli uszczęśliwi ją Galen, niech i tak będzie. Theo nie lubił rozmawiać o takich sprawach, nawet z bratem, więc Peter musiał mu uwierzyć na słowo, choć zauważył, że Theo, gdy to mówił, odwrócił wzrok. Theo był małomówny, jak ojciec - porozumiewał się z innymi za pomocą pojedynczych słów i milczenia. Po wielu dniach Peter próbował przypomnieć sobie tamten poranek przy bramie. Czy jego brat wydawał się inny? Czy wiedział, jak ojciec, że wyjeżdża ostatni raz? Nie przypominał sobie niczego takiego. Tamtego ranka wszystko odbyło się jak zwykle, rutynowa wymiana załogi, Theo z charakterystyczną niecierpliwością wiercił się w siodle, bawiąc się wodzami. Koń kręcił się pod nim niespokojnie, czekając na dźwięk dzwonu. Peter pogrążył się w zadumie - choć dopiero później w pełni pojął znaczenie swoich przemyśleń kiedy ujrzał Alicię idącą ku nim od strony zbrojowni. Sądził, że zatrzyma się przed koniem Theo i obaj kapitanowie odbędą naradę, omówią wydarzenia ostatniej nocy i obławę na resztę bandy, lecz stało się inaczej. Alicia nie podeszła do Theo, lecz udała się na koniec kolumny.
- Nawet o tym nie myśl, Maus - powiedziała ostro. - Nigdzie nie pojedziesz. Mausami rozejrzała się, wykonując gest zdziwienia, który Peter uznał za nieszczery. Wszyscy mówili, że dziewczyna ma szczęście, bo odziedziczyła urodę po matce - miała delikatną owalną twarz ibujne czarne włosy, które spływały na ramiona ciemną falą. Potrafiła udźwignąć więcej niż niejedna kobieta i wydawało się, że jest zbudowana z samych mięśni. - O co chodzi? Jak to? Alicia oparła dłonie na szczupłych biodrach. Nawet w chłodnym porannym świetle jej włosy związane w koński ogon lśniły intensywną miodową czerwienią. Jak zawsze miała przy pasie trzy noże. Ludzie żartowali, że nie wyszła za mąż, bo sypia z nożami. - Nigdzie nie pojedziesz, bo jesteś w ciąży! - oznajmiła Alicia. - Ot co! Wszyscy zaniemówili. Peter mimowolnie odwrócił się w siodle i spojrzał na brzuch Mausami. Jeśli rzeczywiście jest w ciąży, pod luźnym swetrem tego nie widać. Spojrzała na Theo, którego oczy nie zdradzały żadnych uczuć. - No, no, no - mruknął Ario, uśmiechając się kącikiem ust ukrytym w gęstej brodzie. - Ciekawe, kiedy się do tego zabraliście? Na miedzianych policzkach Mausami zakwitł purpurowy rumieniec. - Kto ci powiedział? - A jak ci się zdaje?
Mausami odwróciła głowę. - Dureń! Przysięgam, że zabiję drania. Theo też odwrócił się w siodle i spojrzał na Mausami. - Galen ma rację, Maus. Nie mogę pozwolić, żebyś z nami pojechała. - Co on o tym wie? Od roku próbuje ściągnąć mnie z muru. Nie może tego zrobić! - To nie Galen - przerwała jej Alicia. - To ja. Usuwam cię ze straży, Maus. Temat jest zamknięty. Dróżką wzdłuż muru nadchodziło bydło. Wiedzieli, że za chwilę zrobi się zamieszanie. Peter spojrzał na Mausami, na próżno próbując wyobrazić ją sobie jako matkę. Zgodnie ze zwyczajem brzemienne kobiety schodziły z muru. Robiło to nawet wielu mężczyzn, których żony spodziewały się dziecka, ale Mausami była strażnikiem z krwi i kości. Potrafiła strzelać celniej niż połowa mężczyzn, umiała zachować spokój w kryzysowej sytuacji, a jej ruchy były pewne i zdecydowane. Jak Diamond, pomyślał Peter. Kiedy trzeba, potrafi być szybka. - Powinnaś być szczęśliwa - powiedział Theo. - To wspaniała nowina. Maus miała jednak niezadowoloną minę. Peter zauważył w jej oczach łzy. - Daj spokój, Theo. Wyobrażasz sobie, jak siedzę w Schronie? Jak robię na drutach buciki dla niemowlęcia? Chybabym zwariowała. Theo wyciągnął do niej rękę. - Maus, posłuchaj...
Mausami szarpnęła konia w drugą stronę. - Nie, Theo! - Odwróciła twarz, by otrzeć oczy wierzchem dłoni. - W porządku. Koniec przedstawienia. Jesteś zadowolona, Alicio?! Niech będzie, jak chcesz! Kiedy odjechała na taką odległość, że nie mogła ich usłyszeć, Theo oparł ręce na siodle i spojrzał na Alicię, która wycierała ostrze noża w sweter. - Nie mogłaś poczekać, aż wrócimy? Alicia wzruszyła ramionami. - Maluch to maluch, Theo. Znasz zasady. Czegoś takiego nie dałoby się ukryć. - Przesunęła palcem po ostrzu i wsunęła nóż do pochwy. - Tak będzie lepiej. Pogodzi się z tym. Theo ściągnął brwi. - Nie znasz jej tak jak ja. - Nie będę się z tobą spierała, Theo. Rozmawiałam o tym z Soo. Decyzja zapadła. Czuli napierające stado, a poranne światło nabrało cieplejszej barwy. Za chwilę zabrzmi poranny dzwon i bramy zostaną otwarte. - Będziemy potrzebowali czwartego - zauważył Theo. Na twarzy Alicii pojawił się uśmiech. - Zabawne, że o tym wspomniałeś. Ostra Alicia. Była ostatnią z rodu Donadio, lecz wszyscy nazywali ją Ostrą Alicią lub Nożowniczką. Najmłodszy kapitan w historii Kolonii. Kiedy była mała, jej rodzice zginęli podczas
Mrocznej Nocy. Wychował ją Pułkownik, biorąc pod swoje skrzydła, jakby była jego dzieckiem. Od tamtej pory ich losy się splotły, bo niezależnie od tego, kim był - w tej sprawie istniała spora różnica zdań - ukształtował Alicię na swoje podobieństwo. Jego własna historia była pełna niejasności, utkana bardziej z mitów niż z faktów. Powiadali, że pewnego dnia po prostu stanął pod główną bramą. W ręku miał karabin bez nabojów, a na szyi długi lśniący naszyjnik z jakichś ostrych przedmiotów, które okazały się zębami. Zębami wiroli. Jeśli kiedyś nosił jakieś imię, nikt o nim nie wiedział. Niektórzy twierdzili, że przybył z Kolonii na Półwyspie Kalifornijskim, inni, że należał do grupy wędrownych łowców wiroli. Jeśli Alicia znała prawdę, nikomu jej nie zdradziła. Pułkownik nigdy się nie ożenił i mieszkał sam w małym domku, który zbudował z odpadków. Odmawiał wstąpienia do straży, choć proszono go o to wielokrotnie. Wybrał pracę w pasiece. Krążyły pogłoski, że zna sekretne wyjście, którego używa, idąc na łowy przed świtem, aby łapać wirole, kiedy wzejdzie słońce. Nikt nie widział, jak to robi. W Kolonii byli inni tacy jak on - mężczyźni i kobiety, którzy z takiego czy innego powodu nie zawarli małżeństwa i mieszkali sami. Pułkownik mógłby się rozpłynąć w swojej anonimowej pustelni, gdyby nie wydarzenia Mrocznej Nocy. Peter miał sześć lat, kiedy to się stało. Nie był pewny swoich wspomnień ani tego, czy nie upiększyły ich opowieści innych, które słyszał od lat. Był pewny, że zapamiętał trzęsienie ziemi. Do trzęsień ziemi dochodziło
przez cały czas, lecz nie do takich, które poruszyły całą górę, gdy dzieci szykowały się do snu. Był to pojedynczy potężny wstrząs, po którym doszło do tak gwałtownych drgań, jakby ziemia miała się rozpaść w kawałki. Peter pamiętał uczucie bezradności, kiedy uniósł się jak liść na wietrze. Później usłyszał wołania i krzyki. Nauczycielka wrzeszczała bez przerwy, słyszał zgiełk i czuł w ustach pył, bo zachodnia ściana Schronu runęła. Wielu zginęło pod gruzami własnych domów. Rano okazało się, że śmierć poniosły sto sześćdziesiąt dwie osoby, w tym dziewięć rodzin. Zginęła też połowa zwierząt hodowlanych, głównie kurczaki, i wszystkie psy. Wielu ocalałych zawdzięczało Pułkownikowi życie. Tylko on zrezygnował z bezpiecznej kryjówki w Schronie, aby szukać tych, którzy przeżyli. Wyniósł wielu rannych na plecach i zaniósł do Magazynu, którego później przez całą noc bronił przed wirolami. W tej grupie byli John i Angel Donadio, rodzice Alicii. Uratował dwanaście osób, tylko rodzice Alicii zginęli. Następnego ranka, pokryty krwią i pyłem, wszedł do tego, co pozostało ze Schronu, i wziął Alicię za rękę. - Zaopiekuję się nią - oznajmił i odszedł, prowadząc Alicię. Żaden z dorosłych nie miał siły mu się sprzeciwić. Ta noc uczyniła ją sierotą, jak wielu innych, a Donadio byli Przybyszami, nie należeli do Pierwszych Rodzin. Jeśli ktoś chciał się nią zaopiekować, uznano to za rozsądne rozwiązanie. W uległości dziecka ludzie dostrzegli zrządzenie losu, coś jak spłatę jakiegoś kosmicznego długu. Alicia miała być jego, a przynajmniej tak się
wszystkim wydawało. W swoim domku przy murze, a później, gdy dorosła, w okopach, Pułkownik nauczył ją wszystkich rzeczy, które poznał w Mrocznych Krainach - nie tylko tego, jak walczyć i zabijać, lecz także, jak zrezygnować z walki. Bo właśnie tak należało postępować - kiedy przyjdą wirole, mówił, musisz sobie powiedzieć, że nie żyjesz. Mała dziewczynka tak dobrze zapamiętała tę lekcję, że gdy w wieku ośmiu lat wstąpiła do straży, nauczyła się posługiwać łukiem i nożem lepiej niż inni, a jako czternastolatka biegała już między platformami jako goniec. Pewnej nocy grupa sześciu wiroli - bo wirole zawsze poruszały się trójkami - stanęła pod południowym murem, kiedy Alicia szła pomostem w tamtą stronę. Chociaż jako goniec nie powinna angażować się w walkę jej zadaniem było uciec i podnieść alarm - zabiła jednego nożem, trafiając go w czuły punkt, a drugiego ugodziła, gdy leciał. Trzeciego powaliła, pozwalając, by nadział się mostkiem na nóż, kiedy na nią upadł. Ich twarze były tak blisko, że czuła woń jego ostatniego oddechu. Trzej pozostali zeskoczyli z muru i znikli w ciemności. Jeszcze nikt nie załatwił w pojedynkę trzech wiroli, a z pewnością nie piętnastoletnia dziewczyna. Od tamtego dnia Alicia pełniła straż. W wieku dwudziestu lat awansowała na drugiego kapitana. Wszyscy oczekiwali, że gdy Soo Ramirez zejdzie z muru, ona zajmie jej miejsce. Od tamtej nocy stale nosiła trzy noże. Opowiedziała mu o tym pewnej nocy, gdy stali na warcie w świetle reflektorów. O trzecim wirolu. To się sta-
ło wtedy, gdy dała za wygraną. Chociaż Alicia była przełożoną Petera, wydawało się, że więź, która ich łączy, przeczy zasadom hierarchii. Dlatego wiedział, że nie mówi tego, żeby coś mu udowodnić, lecz dlatego, że są przyjaciółmi. Nie poddała się przy pierwszym lub drugim, wyjaśniła, ale przy trzecim. Wtedy wiedziała, była absolutnie pewna, że umarła. Co najdziwniejsze, kiedy to sobie uświadomiła, wyciągnięcie drugiego noża stało się łatwe. Zapomniała o lęku. Ręka sama odnalazła nóż, a gdy ten potwór na nią upadł, pomyślała tylko: chodź do mnie, jeśli mam odejść, chętnie zabiorę cię ze sobą. Jakby to był fakt, jakby już to zrobiła. Gdy wróciła na koniu, z małym płóciennym workiem i manierką wody zwisającymi z siodła, stado było już za murami. Alicia nie miała domu. Choć na terenie Kolonii stało wiele pustych domostw, wolała spać w małej metalowej szopie za zbrojownią, gdzie było łóżko i trzymała kilka osobistych przedmiotów. Peter nie słyszał, żeby spała dłużej niż kilka godzin dziennie. Jeśli chciał ją znaleźć, zbrojownia była ostatnim miejscem, do którego szedł. Prawie zawsze stała na murach. Miała łuk, lżejszy od kuszy i wygodniejszy, lecz nie założyła osłony na rękę. Zabrała go tylko na pokaz. Theo zaproponował, aby ruszyła na czele, lecz odmówiła, zajmując miejsce Mausami z tyłu kolumny. - Nie przejmuj się mną. Pojadę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza - powiedziała, stając obok Ario. - To twoja wyprawa, Theo. Nie zamierzam pozbawiać cię dowództwa.
Pojadę z tym dużym gościem z tyłu. Peter usłyszał ciężkie westchnienie brata. Wiedział, że Theo czasami nie znosi Alicii. „Powinna choć trochę się bać”, powiedział kiedyś. Miał rację: jej pewność siebie graniczyła z lekkomyślnością. Theo odwrócił się w siodle, spoglądając na Finna i Reya, którzy obojętnie obserwowali całą scenę. Kto z kim pojedzie, było sprawą strażników. Nic im do tego. - Wszystko w porządku, Ario? - spytał Theo. - Jasne, kuzynie. - Wiesz, Ario - zagadnęła Alicia wesoło - zastanawiam się, czy to prawda, że Hollis zgolił brodę, aby Leigh mogła was odróżnić? Wszyscy wiedzieli, że w młodości bracia Wilsonowie kilka razy wymienili się dziewczynami i żadna się nie zorientowała. Ario uśmiechnął się znacząco. - Musisz spytać Leigh. Czas na rozmowy się skończył. Było już późno. Theo wydał rozkaz odjazdu,.lecz gdy podjechali do bramy, usłyszeli za plecami wołanie: - Zatrzymajcie się! Poczekajcie! Peter odwrócił się i spostrzegł, że w ich stronę biegnie Michael Fisher. Michael był pierwszym inżynierem. Podobnie jak Alicia wydawał się młody, jak na sprawowaną funkcję, bo miał zaledwie osiemnaście lat. W rodzinie Fisherów wszyscy mężczyźni byli inżynierami, a ojciec szkolił Michaela od dnia, gdy ten opuścił Schron. Nikt dokładnie nie wiedział, czym zajmują się inżynierowie - bo
zajmowanie się światłem i mocą było najbardziej skomplikowaną pracą - oprócz tego, że pilnowali, aby światła się paliły, akumulatory szumiały, a prąd płynął z góry, co wydawało się wyczynem tak niezwykłym jak magia, a jednocześnie całkiem zwyczajnym. Przecież światła zapalają się co noc. - Dobrze, że was dopędziłem. - Michael zatrzymał się, by złapać oddech. - Gdzie jest Maus? Myślałem, że jedzie z wami. - Od kiedy cię to obchodzi, Obwód?! - zawołała z tyłu Alicia. Jej koń, kasztanowa klacz Omega, wzbijał kurz kopytami, gotowy do drogi. - Możemy ruszać, Theo? Na twarzy Michaela pojawiło się przelotne rozdrażnienie. W takich chwilach jego oczy, ukryte pod strzechą jasnych włosów, stawały się przenikliwe, blade policzki czerwieniały, a on sam wyglądał na jeszcze młodszego, niż był. Nie odpowiedział, lecz podał Theo jakiś przedmiot prostokątną zieloną płytkę z plastiku z metalowymi punkcikami lśniącymi na powierzchni jak ozdoba. - W porządku - powiedział Theo, obracając w ręku dziwny przedmiot. - Poddaję się. Co to takiego? - To płyta główna. - Hej! - krzyknęła Alicia. - Nie wyrażaj się! Michael spojrzał na nią. - Słuchaj, chybabyś nie umarła, gdybyś się dowiedziała, skąd bierzemy światło. Alicia wzruszyła ramionami. Wszyscy wiedzieli, że tych dwoje nie darzy się szczególną sympatią. Sprzeczają
się jak wiewiórki. - Naciskasz guzik i reflektory zaczynają świecić. Co w tym trudnego? - Przestań, Alicio - przerwał jej Theo i spojrzał na Michaela. - Nie zwracaj na nią uwagi. Potrzebujesz czegoś takiego? Michael podniósł płytę, żeby mu ją pokazać. - Popatrz, widzisz ten mały czarny kwadracik? To mikroprocesor. Nie musisz wiedzieć, jaką pełni funkcję. Znajdź mi taki z identycznym oznaczeniem, choć powinny działać wszystkie, które kończą się dziewiątką. Mógłbyś znaleźć identyczny w każdym komputerze, lecz karaluchy wyjadają klej, więc poszukaj suchego i czystego, bez odchodów. Rozejrzyj się w biurach na południowym końcu centrum handlowego. Theo spojrzał jeszcze raz na płytę, zanim wsunął ją do torby przy siodle. - W porządku. To nie jest misja zaopatrzeniowa, ale spróbujemy ci pomóc. Coś jeszcze? Michael ściągnął brwi. - Przydałby się reaktor jądrowy lub trzy tysiące metrów sześciennych zjonizowanego ujemnie wodoru w protonowym stosie. - Boże - jęknęła Alicia. - Nie możesz mówić po angielsku, Obwód? Nikt nie wie, o co ci chodzi. Theo, jedźmy już! Michael posłał jej ostatnie gniewne spojrzenie i powiedział do Theo:
- Przywieź mi tylko płytę główną. Najlepiej kilka, jeśli się da. Pamiętaj, co ci powiedziałem o kleju. Peterze... Peter patrzył przez otwartą bramę, gdzie w tumanie kurzu przysłaniającym poranne słońce widać było koniec stada wchodzącego na wzgórze i kierującego się w stronę Górnego Pola. Nie myślał jednak o stadzie, lecz o Mausami. O przerażeniu malującym się na jej twarzy, kiedy Theo wyciągnął do niej rękę. Jakby obawiała się, że jej dotknie, jakby wiedziała, że tego nie zniesie. Otrząsnął się i spojrzał na Michaela, który stanął obok jego konia. - Siostra prosiła, żebym przekazał ci wiadomość powiedział Michael. - Sara? - Tak, no wiesz... - Michael niezgrabnie wzruszył ramionami. - Uważaj na siebie. Do elektrowni było czterdzieści kilometrów, prawie cały dzień jazdy. Po godzinie jeźdźcy pogrążyli się w milczeniu, zamilkł nawet Ario uśpiony skwarem i perspektywą czekającego ich dnia. Niektóre odcinki drogi były rozmyte, więc musieli przystawać, zsiadać z koni i prowadzić je za uzdy. Smar zaczął cuchnąć, więc Peter był rad, że jedzie z przodu, z dala od przykrego zapachu. Wysokie słońce paliło niemiłosiernie, powietrze stało nieruchomo, bez najmniejszego powiewu. Pustynia lśniła w dole jak wypolerowany metal. W południe zatrzymali się na odpoczynek. Mechanicy napoili zwierzęta, a strażnicy zajęli pozycje na skalnej wychodni ponad wozem, Theo i Peter z jednej, Ario i Ali-
cia z drugiej strony, by obserwować linię drzew. - Widzisz? Theo patrzył przez lornetkę, obserwując cień między gałęziami. Peter osłonił oczy przed promieniami słońca. - Nic nie widzę. - Poczekaj. Wtedy zobaczył. W odległości dwustu metrów od nich coś się poruszyło. Peter dostrzegł nieznaczny ruch w gałęziach wysokiej sosny i deszcz igieł spadających na ziemię. Wstrzymał oddech, pragnąc, by niczego tam nie było. Drzewo znów się poruszyło. - Poluje w cieniu - stwierdził Theo. - Pewnie chce złapać wiewiórkę. Nie ma tu nic innego. Sukinsyn, musi być głodny, bo poluje za dnia. Theo gwizdnął przeciągle przez zęby, dając znak pozostałym. Alicia odwróciła się gwałtownie. Theo wskazał palcami oczy, a później linię drzew, wyginając dłoń w kształt znaku zapytania. Widzicie? Alicia odpowiedziała zaciśniętą pięścią: tak. - Chodźmy, braciszku. Zeszli ze skał i spotkali się przy wozie. Rey i Finn rozciągnęli się na workach ze smarem, gryząc suchary i podając sobie plastikowy pojemnik z wodą. - Możemy go zwabić za pomocą jednego z mułów powiedziała szybko Alicia. Sięgnęła po długi patyk i zaczęła rysować coś na piasku. - Zastąpimy smar wodą i podprowadzimy wóz sto
metrów w stronę drzew. Zobaczymy, czy złapie przynętę. Pewnie już ją poczuł. Zajmiemy pozycje tu, tu i tu - zaznaczyła na piasku - dostanie się w krzyżowy ogień. W promieniach słońca będzie łatwą zdobyczą. Theo ściągnął brwi. - To nie polowanie na wirole, Alicio. Rey i Finn podnieśli głowy. - Co, do licha? Mówicie poważnie? Ilu ich jest? - Nie martwcie się, ruszamy. - Theo, on jest sam. - Alicia nie dawała za wygraną. - Nie możemy go tak zostawić. Stado jest niedaleko stąd. - Możemy go zostawić, i to zrobimy. Tam, gdzie jest jeden, są też inne. - Theo spojrzał pytająco na Reya i Finna. - Możemy ruszać? - Jasne. Kogo to obchodzi? - Rey podniósł się szybko ze skrzyni. - Nikt nam nic nie mówi. Lepiej stąd spadajmy. Alicia patrzyła na nich przez chwilę z rękami skrzyżowanymi na piersi. Peter pomyślał, że musi być wściekła, lecz sama powiedziała przy bramie, kto dowodzi. - W porządku, ty tu rządzisz, Theo - westchnęła. Ruszyli w dalszą drogę. Kiedy dotarli do podnóża góry, było wczesne popołudnie. Przez ostatnią godzinę widzieli turbiny, setki turbin, na przełęczy San Gorgonio. Przypominały las drzew zasadzonych przez człowieka. Na horyzoncie, we mgle, lśniło drugie pasmo gór. Wiał ciepły, suchy wiatr, unosząc słowa w chwili, gdy zo-
stały wypowiedziane, i uniemożliwiając rozmowę. Z każdą minutą powietrze stawało się coraz bardziej gorące. Droga kończyła się w dawnym mieście Banning. Kiedy do niego dotarli, ruszyli autostradą wiodącą na wschód, pokonując kolejnych dziesięć kilometrów dzielących ich od elektrowni. - Uwaga! - zawołał Theo, przekrzykując wiatr i lustrując okolicę przez lornetkę. - Zbliżamy się. Alicia pojedzie pierwsza. Peter poczuł lekki gniew - był drugi po Theo, to on powinien jechać na przedzie - lecz nie powiedział ani słowa. Decyzja Theo spowoduje, że konflikt z Alicią zostanie rozwiązany, a gdy dotrą do elektrowni, znowu będą przyjaciółmi. Theo podał jej lornetkę. Alicia spięła konia i wyprzedziła ich o pięćdziesiąt metrów. Jej rude włosy falowały w promieniach słońca. Nie odwracając się, uniosła otwartą dłoń, a następnie opuściła ją równolegle do ziemi i gwizdnęła cienko przez zęby. Droga wolna. Naprzód. - Ruszajmy - rzucił Theo. Peter poczuł przyspieszone bicie serca, a jego zmysły, stępione długą monotonną jazdą, ożyły, przenosząc go w stan wzmożonej czujności, jakby obserwował okolicę z kilku punktów jednocześnie. Jechali równym tempem, z łukami gotowymi do strzału. Milczeli wszyscy z wyjątkiem Finna, który zsiadł z wozu i prowadził mulicę, mamrocząc coś uspokajająco. Szli po śladach na piasku, koleinami wyżłobionymi przez wozy, które jeździły tędy od lat. Peter czuł, jak na każdy dźwięk lub ruch przez jego nogi i ręce
przebiega dreszcz - na cichy szmer wiatru w wybitych oknach, na uderzanie płótna o słup, na skrzypienie metalowego znaku, którego litery dawno się zatarty, na kołysanie się pomp w starym warsztacie. Minęli zardzewiałe samochody, na wpół zakopane w piasku, tworzące poskręcaną masę. Przejechali obok domów przysypanych piaskiem sięgającym niemal okapów i obok ogromnej metalowej szopy, wypłowiałej i powgniatanej, z której dochodziło gruchanie gołębi. Kiedy powiał wiatr, znaleźli się w cuchnącym obłoku ich odchodów. - Uwaga! - krzyknął Theo. - Przejedziemy tędy. Ruszyli w milczeniu środkiem miasta. Budynki stojące przy ulicy wydawały się bardziej solidne, trzy - lub czteropiętrowe, choć wiele się zawaliło, tworząc wyrwy i pokrywając drogę zwałami gruzu. Wzdłuż chodnika stały chaotycznie zaparkowane samochody, niektóre z otwartymi drzwiami - chwila ucieczki kierowców jakby zastygła w czasie - inne, osłonięte przed pustynnym skwarem, z zasuszonymi ciałami. Obwieszone łachmanami kości opierały się o deskę rozdzielczą lub przywarły do szyb. Poskręcane kształty nie przypominałyby ludzkich, gdyby nie kępki sztywnych włosów związane wstążką czy pozbawiona skóry dłoń nadal zaciskająca się na kierownicy furgonetki zagrzebanej w piasku po wierzchołek opon, na której lśnił zegarek. Wszystko wokół było nieruchome i milczące jak grób, utrwalone dokładnie tak jak w poprzednim czasie. - Mam gęsią skórkę, kuzynie - mruknął Ario. - Powtarzam sobie, żeby nie patrzeć, lecz zawsze to robię. Kiedy dotarli do kładki nad autostradą, Alicia gwał-
townie ściągnęła konia. Zawróciła i podjechała do nich z uniesioną dłonią. - Trzy wirole pod kładką! Wiszą na krokwiach z tyłu, za przepustem. Theo przyjął tę wiadomość spokojnie. W przeciwieństwie do wirola, którego widzieli na górskiej drodze, nie było mowy o zlikwidowaniu całej grupy, z pewnością nie o tej porze dnia. - Trzeba będzie je obejść. Znaleźć zjazd dla wozu. Zgadzasz się, Alicio? - Tak, ominiemy je. Skręcili na wschód, mijając autostradę w odległości stu metrów. Słońce stało cztery dłonie nad horyzontem. Byli blisko. Następna rampa znajdowała się dwa kilometry dalej, ale wóz nie mógł poruszać się szybko. - Muszę przyznać, że Alicia miała rację - szepnął mu Theo. - Kiedy wrócimy, trzeba będzie zlikwidować tę grupę. - Jeśli jeszcze tam będą. Theo zmarszczył w zamyśleniu czoło. - Będą. Pojedynczy wirol polujący na wiewiórki to co innego. Te wirole wiedzą, że przemieszczamy się drogą. Nigdy nie mieli pewności, co wirole wiedzą, a czego nie. Czy kierują się zwierzęcym instynktem, czy są zdolne do myślenia? Czy potrafią obmyślać plany i strategie? A jeśli tak, czy w jakimś sensie nadal są ludźmi? Ludźmi, którymi byli, zanim ulegli przemianie? Trudno było to pojąć. Na przykład, dlaczego niektóre zbliżają się do muru, a inne tego nie robią?
Dlaczego nieliczne, jak ten, którego zobaczyli z drogi, ryzykują polowanie za dnia? Czy ich ataki są zupełnie przypadkowe, czy wywołuje je coś innego? Na dodatek charakterystyczny sposób ich poruszania się, zawsze w grupie liczącej trzy osobniki. I ich skoordynowane ruchy, jak strofy rymującego się wiersza. Ile czai się w ciemności? To prawda, że światła i mury przez prawie sto lat zapewniały bezpieczeństwo Kolonii. Budowniczowie dobrze znali nieprzyjaciela, a przynajmniej wiedzieli o nim wystarczająco dużo. Obserwując obcych poruszających się na granicy światła, wyłaniających się z mroku, by patrolować okolicę, zanim znikną nie wiedzieć gdzie, Peter często miał wrażenie, że widzi jedną istotę i że jest to istota żywa, obdarzona duszą, niezależnie od tego, co mówiła Nauczycielka. Wiedział, czym jest śmierć. Za życia ciało jest połączone z duszą, a po śmierci się rozdzielają, przestają istnieć razem. Nauczyły go tego ostatnie godziny życia matki. Dźwięk jej urywanego oddechu, a później nieoczekiwana cisza. Wiedział, że kobieta, którą była, odeszła. Jak można istnieć bez duszy? Dotarli do podjazdu. Na północy, u stóp wzgórz, Peter dostrzegł przez tuman kurzu długi niski budynek centrum handlowego Empire Walley. Bywał tam wielokrotnie podczas misji zaopatrzeniowych. Choć przez lata półki sklepowe zostały dokładnie spenetrowane, towarów było tak dużo, że nadal można było znaleźć użyteczne rzeczy. Oczyścili Gapa i J. Crew, podobnie jak WilliamsaSonoma i REI oraz większość sklepów w części południowej, w pobliżu
atrium. Na szczęście był jeszcze ogromny Sears z oknami dostarczającymi pewnej ochrony i JC Penney z drzwiami na zewnątrz, przez które można szybko się wydostać. W obu sklepach były przydatne rzeczy: buty, narzędzia i garnki. Przyszło mu do głowy, że mógłby poszukać czegoś dla Maus i dziecka. Może Theo pomyślał o tym samym, ale teraz nie mieli na to czasu. Na piasku u podstawy podjazdu stał znak wykrzywiony od porywistego wiatru. Między stanowa 10 E P Im ings 25 In io 55 Podjechała do nich Alicia. - Pod spodem czysto! Ruszajmy! Droga okazała się przejezdna. Nadrobili stracony czas. Wiał gorący wiatr. Skóra i oczy Petera były spieczone jak podpałka, która za chwilę zajmie się ogniem. Przypomniał sobie, że nie sikał od czasu ostatniego postoju, kiedy napoili konie. Wiedział, że powinien pić wodę z manierki. Theo zlustrował okolicę przez lornetkę, jedną ręką trzymając wodze. Byli tak blisko, że Peter widział turbiny na tyle dokładnie, by stwierdzić, które się obracają, a które nie. Próbował policzyć te wirujące, lecz szybko się pogubił. Kiedy ruszyli drogą na wschód, cień góry przesunął się nad dolinę. Wreszcie ujrzeli cel podróży: betonowy bunkier do połowy przysypany piaskiem, otoczony wysoką siatką pod napięciem, która spali każdego, kto jej dotknie. Za ogrodzeniem była elektrownia, wielka rdzawa tuba wspinająca się na wschodnie zbocze góry tworzącej naturalną przeszkodę - białą ścianę. Theo zsiadł z konia i sięgnął po skórzany powróz z kluczem, który miał na szyi.
Klucz otwierał metalową skrzynkę. Skrzynki były dwie, po obu stronach ogrodzenia. W środku znajdował się wyłącznik prądu i dźwignia otwierająca bramę. Theo wyłączył prąd i cofnął się, czekając, aż brama się otworzy. - Ruszajmy. Do budynku elektrowni przylegała mała stajnia osłonięta metalowym daszkiem, z korytami dla koni i pompą. Wszyscy zaczęli chciwie pić, pozwalając, by woda spływała im po brodach, nabierając jej w dłonie i polewając sobie włosy. Później zostawili Finna i Reya ze zwierzętami i ruszyli do włazu. Theo znów sięgnął po klucz. Usłyszeli metaliczny szczęk otwieranego zamka i weszli do środka. Uderzyło ich zimne powietrze i basowy szum wentylatorów. Peter zadrżał od nieoczekiwanego uderzenia chłodu. Żarówka w drucianej osłonie stanowiła jedyne oświetlenie metalowych schodów, którymi zeszli pod ziemię. Na dole był kolejny właz. Otwarty. Za nim znajdowała się sterownia, a głębiej pomieszczenia mieszkalne, kuchnia oraz magazyny z żywnością i sprzętem, a na końcu stajnie, gdzie nocą trzymano konie i muły. Można się tam było dostać z zewnątrz specjalną rampą. - Jest tu kto?! - zawołał Theo, otwierając drzwi czubkiem buta. - Halo! Żadnej odpowiedzi. - Theo... - szepnęła Alicia.
- Wiem... to dziwne. Weszli ostrożnie przez właz. Na długim stole pośrodku sterowni zobaczyli świece z pszczelego wosku i resztki zakończonego w pośpiechu posiłku: puszki z pasztetem, talerze z sucharami, ubrudzony tłuszczem żeliwny garnek z mięsną potrawką. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby załoga opuściła je wczoraj lub jeszcze wcześniej. Mimo pracujących wentylatorów powietrze cuchnęło ludzkim potem i zapachem izolacji cieplnej. Wskaźniki tablicy kontrolnej rejestrujące przepływ prądu z turbin oświetlały wnętrze słabym żółtym światłem. Ponad nimi znajdował się zegar wskazujący osiemnastą czterdzieści pięć. - Co się z nimi stało, u licha? - zastanawiała się Alicia. - Czyżbym coś przeoczyła? Czy nie zbliża się pora drugiego dzwonu? Sprawdzili część mieszkalną i pomieszczenia magazynowe, nabierając pewności do czegoś, co już wiedzieli: w elektrowni nie ma żywej duszy. Wspięli się po schodach, wychodząc na skwar dobiegającego kresu dnia. Rey i Finn czekali w cieniu zadaszonej stajni. - Ktoś wie, dokąd mogli pójść? - spytał Theo. Finn zdjął koszulę i zanurzył ją w korycie, a teraz wycierał nią pierś i pachy. - Nie ma wozu z narzędziami i mulicy - zauważył i odwrócił głowę w stronę Reya, po czym znów spojrzał na Theo, jakby chciał powiedzieć, że Rey ma na ten temat jakąś teorię. - Mogą być na turbinach. Zander lubi przeciągać strunę. Zander Phillips był szefem elektrowni. Nie dawało
się z nim pogadać, trudno było nawet na niego patrzeć. Przebywając całe dnie na słońcu i wietrze, wysechł jak rodzynek, a długie dni spędzane w samotności sprawiły, że stał się szorstki i milczący. Powiadano, że nikt nie słyszał, aby wypowiedział pięć słów jedno po drugim. - To daleko stąd? Finn wzruszył ramionami. - Nie wiem. Spytaj go, gdy wróci. - Kto z nim jest? - Caleb. Theo wyszedł z cienia i odwrócił się w stronę turbin. Słońce zaczęło zachodzić za górę. Wkrótce jej cień położy się na całej dolinie, sięgając wzgórz po przeciwnej stronie. Kiedy to nastąpi, nie będą mieli wyboru - trzeba będzie zamknąć właz. Caleb Jones był jeszcze dzieckiem, miał zaledwie piętnaście lat. Wszyscy nazywali go Cholewka. - Zostało im pół dłoni - stwierdził w końcu Theo. Musiał to powiedzieć, choć wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Popatrzył na każde z nich, aby mieć pewność, że się z nim zgadzają. - Wprowadźcie zwierzęta do środka. Sprowadzili je do stajni po rampie i zamknęli przegrodę. Kiedy skończyli, słońce skryło się za górą. Peter zostawił Ario i Alicię w sterowni i poszedł do Theo, który czekał przy bramie, obserwując przez lornetkę rejon turbin. Na ramionach i spieczonym słońcem karku poczuł chłodny powiew nocy. Zaschło mu w ustach i gardle, a na języku pojawił się smak kurzu i koni.
- Jak długo czekamy? Theo nie odpowiedział. Pytanie było retoryczne, Peter zadał je tylko po to, aby wypełnić ciszę. Coś musiało się stać, w przeciwnym razie Zander i Caleb dawno by wrócili. Peter pomyślał o ich ojcu, czując, że także Theo o nim myśli. O Demo Jaxonie, który znikł bez śladu za turbinami, na drodze prowadzącej na wschód. Jak długo czekali tamtej nocy, zanim zamknęli bramę bez Demo Jaxona? Nagle usłyszał kroki i się odwrócił. Alicia nadchodziła od strony włazu. Stanęła obok nich, spoglądając na ciemniejące pole. Trwali przez chwilę w milczeniu, patrząc, jak mrok spowija dolinę. Kiedy cień góry. dotarł do wzgórz po drugiej stronie, wyciągnęła nóż i wytarła go o sweter. - Niechętnie to mówię... - Nie musisz. - Theo spojrzał na ich dwoje. - W porządku, koniec z czekaniem. Zamknijmy właz. Z dnia na dzień. Takiego określenia używali. Nie myśleli o przeszłości, która była opowieścią o śmierci i stracie, ani o przyszłości, która mogła nigdy nie nadejść. Dziewięćdziesiąt cztery osoby pod światłami, żyjące z dnia na dzień. Jeśli chodzi o Petera, nie zawsze tak było. W chwilach bezczynności, kiedy stał na murze, otoczony wielką ciszą, lub leżał na pryczy, czekając na sen, często przyłapywał się na tym, że myśli o rodzicach. Choć w Kolonii byli ludzie wierzący w niebo - w niematerialne miejsce, do
którego dusza wędruje po śmierci - koncepcja ta nie miała dla niego żadnego sensu. Świat jest domeną zmysłów, czymś, czego można dotknąć, posmakować i co można poczuć. Jeśli zmarli dokądś się udają, stają się najwyżej cząstką żyjących. Może powiedziała mu to Nauczycielka, a może sam wpadł na ten pomysł, bo odkąd pamiętał, od czasu gdy w Schronie uczył się prawdy o świecie, wierzył, że tak właśnie jest. Dopóki zachowa rodziców w pamięci, dopóty jakaś ich cząstka nadal będzie żywa. Kiedy umrze, wspomnienia o nim przetrwają w innych żyjących, w ten sposób wszyscy - nie tylko Peter i jego rodzice, lecz także każdy, kto kiedykolwiek istniał przed nim i po nim - będą w jakimś sensie trwać. Nie pamiętał już twarzy rodziców. Była to pierwsza z rzeczy, które utracił w ciągu zaledwie kilku dni. Kiedy ich wspominał, nie myślał o obrazach, lecz o uczuciach strumień zapamiętanych doznań przepływał przez niego jak woda. Niewyraźny głos matki i wygląd jej dłoni - bladych i pięknie ukształtowanych, a jednocześnie mocnych gdy pracowała w szpitalu, dotykając chorych i próbując ich pocieszyć. Skrzyp butów ojca wchodzącego po drabinie na pomost w noc, gdy Peter biegał między platformami, i sposób, w jaki przechodził obok bez słowa, zachęcając go położeniem dłoni na ramieniu. Entuzjazm i energię wypełniającą salon ich domu w czasach dalekich wypraw, kiedy jego ojciec, wuj i inni mężczyźni planowali trasę podróży, dźwięk ich głosów, gdy do późnej nocy pili shine na werandzie i opowiadali o tym, co widzieli w Mrocznych Krainach.
Peter tego właśnie pragnął. Chciał poczuć się ich częścią, uczestniczyć w ich dalekich podróżach, choć zawsze wiedział, że tak się nie stanie. Wiedział to, gdy leżał w łóżku, słuchając grubych męskich głosów dochodzących z werandy. Czegoś mu brakowało. Nie potrafił tego nazwać, nie był nawet pewny, czy taka nazwa w ogóle istnieje. Jedynym słowem, które przychodziło mu do głowy, była „wielkość” - cecha, którą posiadają uczestnicy dalekich wypraw. Kiedy nadszedł czas, by jeden z chłopców Jaxona się do nich przyłączył, Peter wiedział, że ojciec zawoła do bramy Theo. On zostanie w domu. Matka też o tym wiedziała. Ze stoickim spokojem znosiła niełaskę, w jaką popadł ojciec, a później jego ostatnią podróż. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, lecz nikt nie odważył się powiedzieć prawdy. Peter nie usłyszał od matki złego słowa o ojcu, mimo że ich zostawił, nawet wtedy, gdy rak pozbawił ją wszystkiego. Ojciec przebywał we własnym czasie. Kiedy położyła się do łóżka, było lato, a dni długie i gorące, jak teraz. Theo stał na murze, nie był jeszcze kapitanem, choć wkrótce miał nim zostać. Obowiązek opieki nad matką spadł na Petera, który czuwał przy niej dniami i nocami, pomagając jej jeść, ubierać się, a nawet kąpać. Były to chwile dziwnej intymności, które oboje znosili, bo nie mieli innego wyjścia. Mogła pójść do szpitala, bo tak to się zwykle odbywało, lecz była pierwszą pielęgniarką, i jeśli Prudence Jaxon chciała umrzeć w domu, we własnym łóżku, nikt nie śmiał jej wytłumaczyć, że powinno być inaczej.
Zawsze gdy Peter wspominał tamto lato, z długimi dniami i ciągnącymi się w nieskończoność nocami, miał wrażenie, że ten okres jego życia nigdy na dobre się nie skończył. Przypominał mu opowieść Nauczycielki o żółwiu zbliżającym się do ściany. Z każdym krokiem żółw zmniejszał odległość o połowę, co gwarantowało, że nigdy nie dotrze do celu. Podobnie czuł się Peter, patrząc, jak matka umiera. Trzy dni balansowała na krawędzi niespokojnego snu, odzyskując i tracąc przytomność, nic nie mówiąc, odpowiadając tylko na najprostsze pytania. Nie jadła, wypijała jedynie kilka łyków wody. To wszystko. Sandy Chou, dyżurna pielęgniarka, odwiedziła ich tamtego wieczoru i powiedziała Peterowi, aby był gotowy. W pokoju panował półmrok. Światła reflektorów przenikały do środka przesiane przez liście drzewa rosnącego za oknem. Jej blade czoło lśniło od potu. Dłonie - te same dłonie, które Peter godzinami obserwował w szpitalu - spoczywały na kołdrze. Od zapadnięcia nocy Peter nie ruszył się z pokoju. Bał się, że mama się obudzi i odkryje, iż jest sama. Wiedział, że od śmierci dzieli ją zaledwie kilka godzin. Sandy dała mu to jasno do zrozumienia. To samo powiedziały mu jej dłonie, spoczywające nieruchomo, zostawiwszy za sobą wszystkie trudy. Myślał o tym, jak się z nią pożegnać. Czy jej nie przestraszy, wypowiadając to słowo? Co wypełni ciszę, gdy nadejdzie koniec? Nie miał okazji pożegnać się z ojcem. Pod wieloma względami było to znacznie gorsze, bo o ojcu zwyczajnie zapomniał. Co by mu powiedział, gdyby miał okazję? Wiedział, że to samo-
lubne życzenie, a jednak je pomyślał. Powiedziałby: „Wybierz mnie, a nie Theo. Mnie. Zanim odejdziesz, wybierz mnie”. Miał tę scenę przed oczami. Słońce wschodziło. Siedzieli sami na werandzie. Ojciec w stroju do konnej jazdy, z kompasem, otwierający wieczko kciukiem i zamykający je, jak to miał w zwyczaju... a jednak ta scena nie miała zakończenia. Nigdy nie potrafił sobie wyobrazić, co mógłby powiedzieć ojciec. Teraz umierała matka. Jeśli śmierć jest spokojem, który ogarnia duszę, matka stała na jego progu. Mimo to nie potrafił znaleźć słów, aby jej powiedzieć, jak się czuje. Że ją kocha i będzie za nią tęsknił, gdy odejdzie. W ich rodzinie wszyscy wiedzieli, że Peter był jej, a Theo ojca. Nikt o tym nie mówił, po prostu tak było. Peter wiedział, że matka kilka razy poroniła. Jedno dziecko urodziło się za wcześnie, było chore i zmarło po kilku godzinach. Peterowi wydawało się, że była to dziewczynka. Był wtedy mały i mieszkał w Schronie, więc nigdy się nie dowiedział. Może właśnie to stanowiło brakującą część - nie coś w nim, lecz w niej - powód, dla którego tak intensywnie odczuwał jej miłość. Może miał być tym, którego zatrzyma dla siebie. Kiedy w oknach ukazały się pierwsze promienie wschodzącego słońca, jej oddech się zmienił, przechodząc w czkawkę. Przez straszną chwilę myślał, że to koniec, lecz po chwili spostrzegł, że matka ma otwarte oczy. „Mamo, powiedział, biorąc ją za rękę. Jestem tutaj, mamo”. „Theo”, szepnęła.
Czy go nie widziała? Czy nie wiedziała, gdzie jest? „Mamo, powtórzył, to ja, Peter. Chcesz, żebym zawołał Theo?”. Wyglądała tak, jakby wpatrywała się głęboką otchłań własnego wnętrza, nieskończoną i wieczną. „Zaopiekuj się bratem, Theo, powiedziała. Nie jest taki silny jak ty”. Zamknęła oczy i już ich nie otworzyła. Nigdy nie powiedział o tym bratu. Wydawało się to bezcelowe. Czasami mówił sobie, że mógł ją źle usłyszeć lub przypisywał ostatnie słowa malignie wywołanej chorobą. A jednak, mimo prób nadania jej słowom innego sensu, ich znaczenie wydawało się jasne. Na koniec, po długich dniach i nocach, kiedy się nią opiekował, w ostatnich godzinach życia ujrzała Theo. I właśnie do niego wypowiedziała ostatnie słowa. Nie rozmawiali o zaginionej załodze elektrowni. Nakarmili zwierzęta, zjedli i udali się do części mieszkalnej - cuchnącej sali z piętrowymi łóżkami i brudnymi materacami wypchanymi stęchłą słomą. Kiedy Peter się położył, Rey i Finn już chrapali. Nie był przyzwyczajony do tego, aby kłaść się tak wcześnie, lecz nie spał od dwudziestu czterech godzin, więc czuł, że za chwilę odpłynie. Obudził się zdezorientowany. Jego umysł nadal unosił się w nurcie niespokojnych snów. Wewnętrzny zegar podpowiadał mu, że jest środek nocy lub jeszcze później. Wszyscy mężczyźni spali, lecz prycza Alicii była pusta. Ruszył mrocznym korytarzem do sterowni. Alicia siedziała przy długim stole, przewracając karty książki w świetle liczników. Zegar wskazywał drugą
trzydzieści trzy. Podniosła głowę i spojrzała na niego. - Nie wiem, jak można zasnąć przy takim chrapaniu. Przysunął krzesło i usiadł obok niej. - Ja też nie. Co czytasz? Zamknęła książkę i potarła oczy. - Sama nie wiem. Znalazłam ją w magazynie. Są tam całe kartony książek. - Pchnęła ją ku niemu po stole. Zobacz, jeśli chcesz. Książka miała tytuł Gdzie się podziały straszne potwory, była cienka i składała się głównie z obrazków. Mały chłopiec przebrany za jakieś zwierzę, z uszami i ogonem, ścigał z widłami białego pieska. Peter zaczął przewracać jedna po drugiej kruche, pachnące kurzem strony. W pokoju chłopca wyrosły drzewa, a później w księżycową noc wyruszył przez morze na wyspę potworów. Peter zaczął czytać: Kiedy przybył do tej krainy, potwory zaczęły przeraźliwie ryczeć i zgrzytać zębami, przewracać oczami i pokazywać groźne szpony, aż Max powiedział: „USPOKÓJCIE SIĘ!”. Ujarzmił je za pomocą magicznej sztuczki, bez mrugnięcia okiem spoglądając w ich żółte ślepia. Wtedy się wystraszyły i nazwały najstraszniejszym potworem... - Co za brednie. - Alicia ziewnęła, zasłaniając usta grzbietem dłoni. - Nie wiem, jak patrzenie im w oczy miałoby mu pomóc. Peter zamknął książkę. Nie miał pojęcia, jak rozumieć podania z dawnych czasów. Jak ludzie wtedy żyli?
Co jedli? W co się ubierali? Co myśleli? Czy chodzili w ciemności, jak gdyby nigdy nic? Jeśli nie było wiroli, czego się bali? - Myślę, że wszystko to wymysły. - Wzruszył ramionami. - Bajki. Pewnie mu się to przyśniło. Alicia uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć:,A któż to wie? Kto wie, jak kiedyś wyglądał świat?”. - Właściwie miałam nadzieję, że się obudzisz - powiedziała, wstając z krzesła. - Chciałam ci coś pokazać. Przeszli przez część mieszkalną do jednego z magazynów. Przy ścianach stały rzędy metalowych regałów z zapasami: narzędziami lśniącymi od smaru, zwojami drutu i lutu oraz plastikowymi pojemnikami z wodą i alkoholem. Alicia postawiła lampę na podłodze, podeszła do jednej z półek i zaczęła zdejmować jej zawartość na podłogę. - Co się gapisz? Nie stój tak! - Co robisz? - A jak myślisz? Mów szeptem, nie chcę obudzić pozostałych. Kiedy wszystko zdjęli, Alicia kazała mu stanąć na końcu regału, a sama zajęła miejsce po przeciwnej stronie. Peter zauważył, że tył regału jest zabity sklejką zasłaniającą mur. Odsunęli go. W ścianie był właz. Alicia przekręciła koło i otworzyła go na oścież. Ich oczom ukazał się okrągły tunel ze wznoszącymi się spiralnie schodami. Przy ścianie stały metalowe skrzynie. Schody nikły w mroku wysoko nad głową Petera. Powie-
trze było stęchłe i zalatywało kurzem. - Kiedy to odkryłaś? - spytał zdumiony. - W poprzedniej porze roku. Nudziłam się w nocy i zaczęłam rozglądać. Pomyślałam, że to wyjście awaryjne pozostawione przez budowniczych. Schody prowadzą do urządzeń na dachu. Peter wskazał lampą skrzynie. - Co w nich jest? - Właśnie to jest najlepsze - odpowiedziała, uśmiechając się zawadiacko. Wspólnymi siłami zaciągnęli jedną ze skrzyń na środek magazynu. Metalowy pojemnik o szerokości pięćdziesięciu centymetrów i długości jednego metra, z wymalowanym napisem „Marynarka wojenna U.S.”. Alicia przyklęknęła, aby otworzyć klamry, i uniosła wieko, odsłaniając sześć gładkich czarnych przedmiotów spoczywających na gąbce. Peter potrzebował kilku sekund, aby się zorientować, co to takiego. - O cholera! Podała mu broń. Karabin dalekiego zasięgu, chłodny w dotyku, lekko pachnący oliwą. Wydawał się zdumiewająco lekki, jakby wykonano go z materiału niepodlegającego sile ciążenia. Nawet w przyćmionym świetle magazynu dostrzegł błysk lufy. Sztuki broni, które wcześniej oglądał, były zardzewiałymi rupieciami, karabinami i pistoletami pozostawionymi przez armię. Strażnicy do dziś trzymali niektóre w zbrojowni, choć Peter wiedział, że po tylu latach amunicja na pewno się skończyła. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak czy-
stego i nowego, nienaruszonego przez czas. - Ile tego jest? - Dwanaście skrzynek po sześć karabinów i nieco ponad tysiąc nabojów. Sześć kolejnych skrzynek jest w pomieszczeniach na dachu. Zdenerwowanie ustąpiło miejsca pragnieniu użycia tej wspaniałej nowej broni, poczucia w rękach jej siły. - Pokaż, jak to załadować - poprosił. Alicia odebrała mu karabin, a następnie cofnęła zamek i łódkę nabojową. Sięgnęła do skrzyni po magazynek z nabojami i wsunęła go do otworu przed osłoną języka spustowego, pchnęła do przodu, następnie dwukrotnie uderzyła podstawę dłonią. - Celujesz jak z kuszy - wyjaśniła, odwracając się, by mu to pokazać. - W zasadzie strzela się podobnie, tylko siła odrzutu jest większa. Trzymaj palce z daleka od spustu, jeśli nie chcesz go użyć. Wiem, że chciałbyś postrzelać, ale nie rób tego. Podała mu karabin. Naładowany karabin! Peter przyłożył go do ramienia, szukając celu. Wybrał zwój miedzianego drutu na jednym z odległych regałów. Pragnienie oddania strzału, poczucia ramionami siły odrzutu było tak silne, że potrzebował niemal fizycznego wysiłku, aby się pohamować. - Pamiętaj, co ci powiedziałam o spuście - ostrzegła go Alicia. - W magazynku jest dwanaście nabojów. Załaduj ten, żebym wiedziała, że umiesz to zrobić. Wziął nienaładowany karabin i spróbował przypomnieć sobie kolejne czynności:
bezpiecznik, trzon zamka, łódka nabojowa, magazynek. Kiedy skończył, uderzył dwukrotnie w zacisk, jak Alicia. - No i jak? - zapytał. Obserwowała go uważnie, opierając karabin o biodro. - Nieźle, choć trochę za wolno. Nie kieruj lufy w dół, bo odstrzelisz sobie stopy. Szybko uniósł karabin. - Zadziwiasz mnie, sądziłem, że nie wierzysz w takie rzeczy. Wzruszyła ramionami. - To prawda. Karabiny są nieskuteczne i głośne, sprawiają, że człowiek robi się zbyt pewny siebie. - Podała mu drugi magazynek, aby włożył go do woreczka przy pasie. - Ale wirole się ich boją, jeśli zrobisz wszystko jak należy. - Wskazała palcem mostek. - Wystarczy jeden strzał w czuły punkt. Z odległości mniejszej niż trzy metry masz pewien margines błędu, lecz nie liczyłabym na to. - Strzelałaś z nich? - Czy ja to powiedziałam? Peter wiedział, że nie powinien drążyć tego tematu. Sześć skrzyń z wojskowymi karabinami. Czy Alicia mogłaby im się oprzeć? - Do kogo należą? - Skąd mam wiedzieć? Pewnie są własnością Marynarki Stanów Zjednoczonych, jak napisano na skrzyniach. Daj spokój z pytaniami. Chodźmy. Weszli do włazu i zaczęli się wspinać. Z każdym
stopniem czuł, że temperatura wzrasta. Po pokonaniu dziesięciu metrów dotarli do małej platformy z drabinką. W suficie, nad ich głowami, był kolejny właz. Alicia postawiła lampę na posadzce i zaczęła odkręcać koło. Oboje bardzo się pocili. Powietrze było tak gęste, że trudno było oddychać. - Zaklinowało się. Wyciągnął ręce, aby jej pomóc. Wreszcie mechanizm puścił, zgrzytając tępo. Dwa, trzy obroty i właz opadł na zawiasach. Chłodne nocne powietrze wypełniło tunel jak wodny nurt, niosąc zapach pustyni, woń suchego jałowca i jadłoszynu. Nad ich głowami rozciągała się ciemność. - Pójdę pierwsza - powiedziała Alicia. - Zawołam cię. Usłyszał, jak oddala się od włazu. Nasłuchiwał kolejnych kroków, lecz niczego nie usłyszał. Byli na dachu, gdzie nie chroniły ich światła. Policzył do dwudziestu, trzydziestu. Czy powinien za nią pójść? Nagle jej twarz ukazała się w górze, w otwartym włazie. - Zostaw lampę. Nikogo nie ma. Chodź. Wspiął się po drabinie do małego tunelu technicznego. Zauważył rury i zawory, i kolejne skrzynie ustawione pod ścianami. Zatrzymał się, dając oczom czas na oswojenie się z mrokiem. Stał naprzeciwko otwartych drzwi. Zaczerpnął powietrza i ruszył. I znalazł się pod gwiazdami.
Widok jakby uderzył go w płuca, wydobywając westchnienie. Wpadł w panikę, miał wrażenie, że otoczyła go nicość, że znalazł się pośrodku nocnego nieba. Poczuł, że kolana się pod nim uginają, i zaczął macać w powietrzu w poszukiwaniu czegoś, o co mógłby się oprzeć, czegoś, co dałoby mu poczucie kształtu i ciężaru, nadało przybliżone wymiary otaczającemu go światu. Niebo rozciągające się nad jego głową przypominało czarne sklepienie gwiazdy były wszędzie! - Oddychaj, Peterze! - powiedziała Alicia. Stała obok niego. Poczuł jej rękę na ramieniu. W ciemności wydawało się, że jej głos dochodzi jednocześnie z bardzo bliska i z daleka. Zrobił, jak powiedziała, oddychając głęboko i pozwalając, by nocne powietrze wypełniło mu płuca. Jego oczy powoli zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Dostrzegł niknącą w pustce krawędź dachu. Zrozumiał, że są na południowo-zachodnim krańcu, niedaleko komina. - Co o tym sądzisz? Jego oczy dłuższą chwilę wędrowały po niebie. Im dłużej patrzył, tym więcej gwiazd przedzierało się przez mrok. To o nich opowiadał mu ojciec, to je oglądał podczas dalekich wypraw. - Czy Theo o tym wie? Alicia się roześmiała. - O czym? - O włazie, o karabinach. - Peter wzruszył bezradnie ramionami. - O tym wszystkim... - Nigdy mu tego nie pokazałam, jeśli o to pytasz.
Myślę, że Zander wie. Zna tu każdy cal, lecz nigdy nie powiedział o tym ani słowa. Spojrzała na niego uważnie. W ciemności wydawała się jakaś inna. Była tą samą Alicią, którą znał, a jednocześnie zupełnie nową. Zrozumiał, co zrobiła. Ocaliła to wszystko dla niego. - Dziękuję. - Nie myśl sobie, że jesteśmy przyjaciółmi czy coś takiego. Gdyby Ario obudził się pierwszy, to on stałby teraz obok mnie. Wiedział, że to nieprawda. - Mimo wszystko dzięki. Zaprowadziła go na skraj dachu. Stali zwróceni na północ, w stronę doliny. Nie wiał nawet najlżejszy wiatr. W oddali na ciemnym niebie widać było zarysy gór mroczny kształt otoczony migoczącą obwódką gwiazd. Położyli się obok siebie na betonie ogrzanym słońcem. - Masz - powiedziała, sięgając do woreczka. - Przyda ci się. Celownik noktowizyjny. Pokazała, jak zamontować go na karabinie i wyregulować ostrość. Peter ujrzał krajobraz pełen skał i zarośli zalany jasnozielonym światłem oraz krzyżyk celownika przecinający obraz. U dołu ekranu odczytał odległość: „212 metrów”. Odległość malała i rosła wraz z przesuwaniem lufy. Zdumiewające. - Myślisz, że jeszcze żyją? Pomyślała chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi. - Nie wiem. Pewnie nie, choć nie zawadzi pocze-
kać. - Przerwała, bo cóż więcej można było powiedzieć. Myślisz, że byłam zbyt surowa dla Maus? To pytanie go zaskoczyło. Nigdy nie miała takich wątpliwości. - Nie, dobrze, że tak się to skończyło. Miałaś rację. - Była zrozpaczona, sam widziałeś. - To bez znaczenia. Maus zna zasady, jak wszyscy. - Wolałabym mieć ją niż Galena - jęknęła. - Co za facet! Co ona w nim, do cholery, widzi? Peter podniósł głowę. Było tyle gwiazd, że wydawało się, iż mógłby wyciągnąć rękę i ich dotknąć. Nigdy w życiu nie widział czegoś równie pięknego. Gwiazdy sprawiły, że zaczął myśleć o oceanach i ich nazwach przypominających słowa piosenki - Atlantyk, Pacyfik, Indyjski, Arktyczny - i o ojcu stojącym na brzegu wielkiej wody. Może Ciocia miała na myśli gwiazdy, gdy mówiła o Bogu? Starym Bogu z dawnych czasów. Bogu nieba, który strzegł świata. - Czy kiedykolwiek... - zaczęła Alicia. - Sama nie wiem... czy ty o tym myślałeś? Spojrzał na nią. Nadal patrzyła w celownik. - O czym? Zaśmiała się nerwowo. Nigdy nie słyszał, by tak się śmiała. - Chcesz, żebym sama to powiedziała? O małżeństwie, Peterze. O maluchach. Pewnie, że myślał. Po ukończeniu dwudziestego roku życia prawie wszyscy się pobierali, choć stanie na murze tego nie ułatwiało. Człowiek czuwa całą noc, a póź-
niej przesypia większość dnia lub snuje się wyczerpany. Kiedy jednak uczciwie się nad tym zastanowił, uznał, że to niejedyny powód. W małżeństwie jest coś, co wydawało mu się po prostu niemożliwe. Małżeństwo jest dla innych, nie dla niego. Miał dziewczyny, a później kilka takich, które określiłby mianem kobiet. Z każdą był kilka miesięcy i przez krótką chwilę miał wrażenie, że to właśnie ta. W końcu jednak zawsze odpływał gdzieś myślami lub z niewyjaśnionych powodów spoglądał na inną, która wydała mu się bardziej odpowiednia. - Nie, chyba nie. - A Sara? Poczuł, że budzi się w nim odruch obronny. - Co z Sarą? - Daj spokój, Peterze - prychnęła z lekką irytacją. Wiem, że chciałaby zostać twoją żoną. To żadna tajemnica. Pochodzi z Pierwszych, więc byłaby z was dobra para. Wszyscy tak uważają. - Jakie to ma znaczenie? - Tylko tak powiedziałam, to oczywiste. - Nie dla mnie. - Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali. - Słuchaj, bardzo lubię Sarę, ale nie jestem pewny, czy chcę, aby była moją żoną. - Ale chcesz się z kimś związać, prawda? - Może pewnego dnia... Dlaczego o to pytasz? Odwrócił głowę w jej stronę. Obserwowała dolinę przez celownik, wolno przesuwając lufę wzdłuż linii horyzontu. - Alicio?
- Poczekaj. Coś się poruszyło. - Gdzie? Alicia szybko uniosła lufę, wskazując kierunek. - Na drugiej. Przysunął oko do celownika i dostrzegł samotną postać biegnącą od krzaka do krzaka w odległości stu metrów od ogrodzenia. Człowiek. - To Cholewka - szepnęła Alicia. - Skąd wiesz? - Za mały na Zandera. Nie ma tu nikogo innego. - Jest sam? - Tak. Poczekaj. Nie. Dziesięć stopni w prawo. Peter dostrzegł na ekranie zielony błysk odbijający się od pustyni jak kamień. Chwilę później zobaczył drugiego i trzeciego. Były dwieście metrów dalej. Szybko się zbliżały, a właściwie okrążały Cholewkę. - Co robią? Dlaczego się na niego nie rzucą? - Nie wiem. Wtedy usłyszeli wołanie. - Hej! - Piskliwy głos Caleba był dziki, drżący z przerażenia. Podniósł się i zaczął biec w stronę ogrodzenia, wymachując rękami. - Otwórzcie bramę! Otwórzcie bramę! - Niech to szlag! - Alicia skoczyła na równe nogi. Chodźmy! Pobiegli do tunelu technicznego. Alicia szybko otworzyła jedną ze skrzyń stojących przy włazie. Wyciągnęła pistolet o krótkiej zadartej lufie. Peter nie zdążył spytać, co to takiego. Wrócili na skraj dachu, Alicia
wycelowała pistolet w kierunku pola z turbinami i strzeliła. Raca poszybowała w niebo, ciągnąc za sobą syczący świetlisty ogon. Peter wiedział, że nie powinien patrzeć przez celownik, lecz to zrobił. Pole rozbłysło rozgrzanym do białości światłem. Wierzchołek flary jakby się zatrzymał, zawisł w powietrzu, a później eksplodował, zalewając pole światłem. - Daliśmy mu minutę powiedziała Alicia. - Z tyłu jest drabina. Zarzucili karabiny na ramiona. Alicia zeszła pierwsza. Zjechała po poręczach, ledwo dotykając szczebli stopami. Kiedy Peter schodził, wystrzeliła kolejną racę, która zatoczyła szeroki łuk nad elektrownią. Zaczęli biec. Caleb stał po przeciwnej stronie metalowej bramy, a wirole się rozproszyły, znikając w cieniu. - Błagam! Wpuśćcie mnie! - Cholera! Nie mamy klucza! - krzyknął Peter. Alicia przyłożyła karabin do ramienia i wycelowała w skrzynkę. Huknęło, a z lufy buchnął ogień. Skrzynka zaiskrzyła i spadła ze słupa. - Calebie, musisz wspiąć się na siatkę! - Usmażę się! - Nie! Wyłączyliśmy prąd! - Spojrzała na Petera. Myślisz, że wyłączyliśmy? - Skąd mam wiedzieć? Zrobiła krok do przodu i zanim Peter zdążył coś powiedzieć, dotknęła siatki. Nic się nie stało. - Szybciej! Chłopak złapał się siatki i zaczął wspinaczkę. Cie-
nie zgęstniały, kiedy druga raca spadła na pustynię. Alicia wyciągnęła z worka kolejną, załadowała pistolet i wystrzeliła. Raca poszybowała w górę, wlokąc za sobą ogon dymu, i eksplodowała nad ich głowami, zalewając okolicę strugami światła. - Rusz tyłek, Caleb! - krzyknęła. Chłopak pokiwał głową. Zaczęli biec w kierunku budynku elektrowni. Peter poczuł wirole, zanim je zobaczył. Odwrócił się w samą porę, by zauważyć, jak jeden skacze z ogrodzenia. Obok rozległ się huk wystrzału. Potwór wygiął się w powietrzu i runął na ziemię, tocząc się po twardym gruncie. Peter spojrzał na Alicię, która stała z karabinem przyłożonym do ramienia i ze wzrokiem utkwionym w siatce. Oddała trzy strzały, jeden po drugim. - Zabierz go stąd! - wrzasnęła. Podbiegł z Calebem do drabiny osłaniany ogniem Alicii. Dźwięki stłumionych wystrzałów odbijały się echem na dziedzińcu. Peter zarzucił karabin na plecy i zaczął się wspinać. Gdy znalazł się na górze, spojrzał za siebie. Alicia wycofywała się do ściany elektrowni, strzelając do cieni. Kiedy jej karabin zamilkł, odrzuciła go i zaczęła się wspinać. Peter przyłożył broń do ramienia, wycelował w stronę, w którą strzelała, i nacisnął spust. Karabin szarpnął, a pociski poszybowały w mrok. Peter zadrżał od potężnej siły odrzutu. - Patrz, co robisz! - krzyknęła Alicia, przywierając
do drabiny. - Celuj, na Boga! - Staram się! Z cienia wynurzyły się trzy postacie biegnące w kierunku drabiny. Peter zrobił krok w prawo, przyciskając kolbę do ramienia. „Celujesz jak kuszą”. Szansa trafienia jest niewielka, lecz może zdoła ich wystraszyć. Nacisnął spust, a tamci odskoczyli do tyłu, turlając się po dziedzińcu i rozbiegając w ciemności. Zyskali kolejnych kilka sekund. - Zamknij się i się wspinaj! - krzyknął. - Zrobię to, jeśli przestaniesz do mnie strzelać! Po chwili Alicia była na górze. Odnalazł jej rękę i mocno pociągnął, stawiając na betonowej powierzchni dachu. Caleb dawał im znaki z włazu. - Za tobą! Kiedy Alicia schodziła, Peter się odwrócił. Na skraju dachu stał wirol. Peter podniósł karabin i strzelił, lecz było za późno. Tamten znikł. - Zapomnij o nich! - wrzasnęła z dołu Alicia. Schodź! Skoczył w głąb tunelu, wpadając na Caleba, który z jękiem ugiął się pod jego ciężarem. Kiedy upadł na platformę, poczuł ostry ból w kostce i wypuścił karabin. Alicia przeszła nad nimi i chwyciła koło, aby zamknąć właz, lecz coś ciągnęło je w górę. Skrzywiła twarz z wysiłku i zaparła się stopami o szczeble drabiny, szukając punktu oparcia. - Nie dam rady... Peter i Caleb skoczyli na równe nogi i zaczęli ciągnąć, lecz siła z drugiej strony była zbyt wielka. Upadając, Peter zranił się w kostkę, lecz ból wydawał się przyćmiony
i nieistotny. Rozejrzał się za karabinem i odnalazł go na szczycie schodów. - Puśćcie - powiedział. - Puśćcie właz. To jedyne wyjście! - Zwariowałeś? - Po chwili dostrzegł w jej oczach, że zrozumiała. - Dobrze, zrób to. - Odwróciła się do Caleba, który skinął głową. - Gotowy? - Jeden... dwa... - Trzy! Puścili klapę. Peter upadł na platformę, czując w nodze potworny ból. Sięgnął po karabin i skierował lufę w otwór. Nie było czasu, by celować, lecz miał nadzieję, że nie będzie to potrzebne. Nie musiał. Lufa znalazła się na wprost otwartych ust wirola. Przeszyła go jak strzała, prześlizgując się przez rząd lśniących zębów i zatrzymując na kościstym wyrostku w górnej części krtani. Peter spojrzał mu w oczy, przypominając sobie, że musi zachować spokój. Po chwili uniósł broń i wpakował kulkę w mózg Zandera Phillipsa. 21 Michael Fisher uważał, że istnieje ogromna różnica między obecnym i dawnym światem i że nie są nią wirole, lecz elektryczność. Wirole stanowiły problem, co do tego nie było wątpliwości. Jakieś czterdzieści dwa i pół miliona problemów, jeśli dokumenty w szopie za Domem Świateł mówią prawdę. Opisano w nich ostatnią fazę epidemii, a Michael, przez niektórych nazywany Obwodem, miał mnóstwo cza-
su, aby się z nimi zapoznać. CV1-CV13 Ogólnokrajowe i regionalne podsumowanie wybranych zmiennych poddanych obserwacji, przygotowane przez Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób w Atlancie, w Georgii; Protokoły przesiedlenia ludności cywilnej z ośrodków miejskich, Strefy 6-1 Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego z Waszyngtonu, DC; O skuteczności postekspozycyjnej ochrony przed odmianami rodzinnej gorączki krwotocznej u naczelnych Instytutu Medycznego Chorób Zakaźnych Armii USA, Fort Detrick w Marylandzie. I tak dalej w podobnym stylu. Niektóre dokumenty rozumiał, innych nie, lecz wszystkie mówiły to samo: jedna osoba na dziesięć. Na dziewięć, które umarły, jedna ulegała przemianie. A zatem, zakładając, że w chwili wybuchu epidemii liczba ludzi wynosiła pięćset milionów - łączna liczba mieszkańców Stanów Zjednoczonych, Kanady i Meksyku i zapominając na chwilę o pytaniu o resztę świata, o której niewiele wiedzieli, oraz przyjmując ten sam współczynnik śmiertelności dla wiroli, powiedzmy, na umiarkowanym poziomie piętnastu procent - otrzymywało się czterdzieści trzy miliony głodnych krwi sukinsynów, grasujących na obszarze pomiędzy Cieśniną Panamską i Cieśniną Beringa, pożerających wszystko, co ma w żyłach hemoglobinę i temperaturę ciała między trzydzieści sześć a trzydzieści osiem stopni, to jest niemal sto procent wszystkich ssaków, od wilków po niedźwiedzie grizzly. W porządku, mają problem. Dajcie mi prąd, myślał Michael, a nigdy nas nie dostaną.
Drżał z podniecenia na samą myśl o tym, co było kiedyś – o wielkich szumiących urządzeniach zbudowanych przez człowieka i o elektryczności. O milionach mil przewodów i miliardach amperów. O ogromnych elektrowniach przekształcających uśpioną energię tej planety w prąd o natężeniu jednego ampera. No i te wszystkie urządzenia. Wspaniałe, szemrzące i pulsujące światłem maszyny. Nie tylko komputery, odtwarzacze Bluray i urządzenia kieszonkowe - w ciągu minionych lat przynieśli ich całe mnóstwo z wypraw zaopatrzeniowych na górę i przechowywali w szopach - lecz także proste przedmioty codziennego użytku, jak suszarki do włosów, kuchenki mikrofalowe i żarówki. Wszystkie podłączone do prądu, uruchomione, połączone z siecią. Czasami miał poczucie, jakby prąd nadal tam był i na niego czekał. Czekał, aż Michael Fisher naciśnie guzik i wszystko się zapali, przywracając do życia ludzką cywilizację. Zbyt wiele czasu spędzał sam. Za dużo. Tylko on i Elton. Zwykle oznaczało to samotność w społecznym sensie tego słowa, pogaduszki o pogodzie i o tym, co by tu przekąsić. Nie zaprzeczyłby, że jest samotny Michael wiedział, że w urządzeniach nadal jest dużo prądu. Potężne elektrownie na naturalny gaz ciekły czekają, by je uruchomić. Całe akry paneli słonecznych zwracają swoje nieporuszone spojrzenie w kierunku pustyni. Małe elektrownie jądrowe szumią jak atomowe organki, a temperatura prętów powoli wzrasta przez dekady do dnia, kiedy wszystko
przeleci przez podłogę, eksplodując fontanną radioaktywnej pary, która zostanie zarejestrowana gdzieś wysoko, w dawno zapomnianym satelicie zasilanym własnym ogniwem atomowym, jako agonia umierającego brata, zanim on sam pociemnieje i runie na ziemię, wlokąc za sobą smugę przez nikogo niezauważonego światła. Co za strata. Czas się kończy. Rdza, korozja, wiatr, deszcz. Myszy i żrące odchody insektów, i trawiący wszystko czas. Wojna przyrody z maszynami, chaotycznych sił rządzących planetą z dziełami człowieka. Energia, którą człowiek wydobył z ziemi, w nieuchronny sposób do niej wraca, znika jak woda w studzience. Jeszcze chwila, a na ziemi nie zostanie ani jeden słup wysokiego napięcia. A może już żadnego nie ma? Człowiek stworzył świat, który będzie umierał przez sto lat. Potrzeba stu lat, aby zgasły ostatnie światła. Najgorsze, że gdy ta chwila nadejdzie, on tu będzie. Akumulatory ulegają powolnemu zniszczeniu. Nieuchronnemu. Widział to na własne oczy, na ekranie swojego starego, zaprawionego w bojach monitora, na którym wyświetlały się zielone wskaźniki. Ile wytrzymają ogniwa? Trzydzieści lat? Pięćdziesiąt? To, że po niemal stu latach nadal utrzymują ładunek, zakrawa na cud. Turbiny mogą wiecznie wirować na wietrze, lecz bez akumulatorów magazynujących i regulujących dopływ prądu może ich załatwić jedna bezwietrzna noc. Naprawienie akumulatorów nie wchodziło w rachubę. Nie wykonano ich tak, aby można było to zrobić. Zużyte zastępowano nowymi. Można było powymieniać
wszystkie uszczelki, usunąć rdzę i naprawić instalację elektryczną w urządzeniach sterujących, zanim stada wrócą do domu. Była to niewdzięczna robota, którą wykonywali dla zabicia czasu, bo podobne procesy zachodziły w membranach. Membrany były zapieczone, polimerowe ścieżki beznadziejnie zaklejone cząsteczkami kwasu siarkowego. To samo powtarzał mu monitor dostający każdego dnia czkawki. Jeśli nie pojawi się tu wkrótce wojsko z dostawą wprost z fabryki - hej, przepraszamy, że o was zapomnieliśmy! - światła zgasną. Jeszcze rok, najwyżej dwa. A kiedy to się stanie, on, Michael, zwany Obwodem, będzie musiał powiedzieć ludziom: „Posłuchajcie! Przynoszę złe wieści! Jaka jest prognoza na najbliższą noc? Ciemność przerywana przeraźliwymi okrzykami. Dobrze się bawiłem, pilnując, aby nie zgasły światła, lecz teraz muszę umrzeć. Tak jak wy wszyscy”. Powiedział o tym tylko jednej osobie: Theo. Nie Gabe’owi Curtisowi, który oficjalnie był szefem światła i mocy, lecz zostawił cały ten kram w rękach Michaela i Eltona, kiedy zachorował. Nie powiedział Sanjayowi ani Staremu Chou, ani nikomu innemu. Nawet własnej siostrze. Dlaczego wybrał akurat Theo? Bo byli przyjaciółmi. Bo Theo był członkiem Domu. Czuł, że otacza go jakaś ponura aura - Michael pierwszy to dostrzegł - a jednak trudno było powiedzieć człowiekowi, że on i wszyscy, których zna, zginą. Może pomyślał o dniu, w którym będzie musiał wyjaśnić ludziom, jaka jest sytuacja? Może miał nadzieję, że Theo zrobi to za niego, a przynajmniej udzieli jakiegoś
wsparcia? Nawet Theo, który był lepiej poinformowany od większości z nich, akumulatory wydawały się odwieczną częścią natury, a nie urządzeniem zbudowanym przez człowieka i podlegającym prawom fizyki. Akumulatory po prostu istniały, jak słońce, niebo i chmury. Akumulatory czerpią prąd z turbin i dostarczają go do reflektorów, a jeśli coś się zepsuje, ci ze światła i mocy to naprawią. Prawda, Michaelu? Ten problem z akumulatorami da się rozwiązać, co Michaelu? I tak w kółko, aż Michael westchnął ciężko, pokręcił głową i przedstawił sytuację, używając jednego słowa. „Theo, nie słuchasz, co do ciebie mówię. Nie zrozumiałeś, co powiedziałem. Światła zgasną. Zgasną”. Siedzieli na werandzie małego jednopiętrowego domku, w którym mieszkał z Sarą. Tego dnia jej nie było: pojechała pilnować trzody, sprawdzała temperaturę chorym w szpitalu lub poszła w odwiedziny do wuja Walta, aby się upewnić, że nadal się myje i je - jednym słowem, krzątała się niestrudzenie, jak to ona. Było późne popołudnie. Dom stał na skraju porośniętej niską trawą łąki, na której wypasali konie, choć tego roku suche letnie dni nadeszły wcześnie i łąka miała barwę skórki chleba, trawa była miejscami wypalona do gołej ziemi, z łysymi plackami, na których wzbijał się kurz. Wszyscy nazywali tę chatkę domem Fisherów. - Zgasną - powtórzył Theo. - Światła zgasną. Michael pokiwał głową. - Zgasną.
- Za dwa lata? Michael przypatrywał mu się uważnie, by sprawdzić, czy zrozumiał. - Może to potrwać trochę dłużej, lecz nie sądzę. Dłużej albo krócej. - I nie możesz tego w żaden sposób naprawić? - Nikt nie może. Theo westchnął, jakby ktoś zadał mu cios. - W porządku, zrozumiałem. - Pokręcił głową. Zrozumiałem. Komu jeszcze o tym powiedziałeś? - Nikomu. - Michael wzruszył ramionami. - Tylko tobie. Theo podniósł się i stanął na skraju werandy. Milczeli przez chwilę. - Będziemy musieli się przeprowadzić lub znaleźć inne źródło prądu. Theo patrzył daleko, na pole. - Niby jak mielibyśmy to zrobić? - Nie wiem. Po prostu przedstawiłem ci fakty. Kiedy poziom energii w akumulatorach spadnie poniżej dwudziestu jeden procent... - Wiem, wiem, co się stanie. Zgaśnie światło - przerwał Michaelowi Theo. - Powiedziałeś to wyraźnie. - Co powinniśmy zrobić? Theo zaśmiał się bezradnie. - Skąd, do cholery, mam wiedzieć? - Myślisz, że powinniśmy powiedzieć ludziom? Michael wpatrywał się badawczo w twarz przyjaciela. Powiedzieć im, żeby... no wiesz... żeby mogli się przygoto-
wać... Theo zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. - Nie. I to wszystko. Nigdy do tego nie wracali. Kiedy to było? Ponad rok temu, kiedy Maus i Galen się pobrali. Był to pierwszy ślub od dłuższego czasu. Dziwna sprawa. Wszyscy wydawali się tacy szczęśliwi, ale Michael wiedział, co się stało. Ludzie byli zaskoczeni, że obok Mausami stoi Galen, a nie Theo. Tylko Michael znał powód, a przynajmniej się go domyślał. Zobaczył to w oczach Theo tamtego popołudnia na werandzie. Coś z niego uszło, a Michael czuł, że nie jest to coś, co człowiek może odzyskać. Nie pozostało im nic więcej, jak tylko czekać. Czekać i nasłuchiwać. Nie chodziło o to, że korzystanie z radia było zabronione. Zdaniem Michaela było to spowodowane zbyt dużą liczbą ludzi. W początkowym okresie dzięki radiu do Kolonii docierali Przybysze, czego nie przewidzieli budowniczowie, bo osada nie miała przetrwać tak długo. Dlatego w 17 roku po wybuchu epidemii - siedemdziesiąt pięć lat temu - podjęto decyzję o zniszczeniu radia i zdjęciu anteny. Jej części zostały rozebrane i rozrzucone na śmietniku. Kiedyś miało to sens, wojsko wiedziało, gdzie ich znaleźć, a jedzenia i paliwa starczało tylko dla nich, podobnie jak miejsca pod światłami. Teraz sytuacja się zmieniła. Akumulatory mogły w każdej chwili wysiąść, a światła zgasnąć. Mrok, krzyk, śmierć... i tak dalej.
Niedługo po rozmowie z Theo, o ile pamiętał, nie więcej niż kilka dni, Michael natknął się na stary dziennik, choć jak się później okazało, „natknął się” nie było właściwym określeniem. Była cicha godzina przed świtem, Michael siedział przed pulpitem w Domu Świateł, spoglądając na monitory i przeglądając książkę zatytułowaną Jakie imię nadać dziecku (Michael tak rozpaczliwie pragnął znaleźć coś do czytania, że dotarł do litery I), kiedy z jakiegoś nieznanego powodu, z bezczynności, nudów lub wskutek niepokojącego przeczucia, że gdyby powiały inne wiatry, rodzice mogliby go nazwać Ikabod (Ikabod Obwód!), jego wzrok poszybował w górę, ku półce nad monitorem, gdzie stał dziennik. Notatnik z cienkim czarnym grzbietem. Tkwił upchnięty między szpulą lutu a kolekcją płyt Eltona (Billie Holiday Sings the Blues, Sticky Fingers Rolling Stonesów, Superstars #7 Party Dance Hits grupy Yo Mama, która przypominała Michaelowi gromadę wrzeszczących ludzi, choć nie uważał się za znawcę muzyki). Michael musiał na niego patrzeć tysiące razy, a jednak nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy go ostatnio widział. Było to tak dziwne, że dało mu do myślenia. Nowa książka, coś, czego nie czytał! (A czytał wszystko, co wpadło mu w ręce). Wstał i sięgnął na półkę. Otworzył notatnik i pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, było skreślone starannym pismem inżyniera nazwisko - „Rex Fisher”. Rex Fisher (prapra?) pradziadek Michaela. Rex Fisher, pierwszy inżynier światła i mocy, Kolonia Pierwsza, Republika Kalifornijska. Co, do licha? Jak mógł przeoczyć coś takiego? Zaczął przewracać kartki pomarsz-
czone od starości i wilgoci. Jego umysł potrzebował chwili, by przeanalizować informacje - rozbić je na części składowe i złożyć w spójną całość tłumaczącą, czym jest ten cienki, zapisany atramentem notatnik. Kolumny liczb i daty zapisane w starym stylu, po których następowała godzina i kolejna liczba - Michael uznał, że to częstotliwość nadawania. Z prawej strony skreślono krótkie uwagi liczące nie więcej niż kilka słów. Były lapidarne, lecz pełne treści, jakby wpleciono w nie całe historie: „bezzałogowa boja alarmowa”, „pięciu ocalałych”, „wojsko?”, „trzech w drodze z Prescott w Arizonie”. Były też nazwy miejsc: Ogden, Utah. Kerrville, Teksas. Las Cruces, Nowy Meksyk. Ashland, Oregon. Setki notatek, strona po stronie. I nagle wszystko się skończyło. Na końcu zapisano lakonicznie: Łączność radiowa przerwana na polecenie Domu. Kiedy skończył, w oknach zaczęło świtać. Zgasił lampę i wstał z fotela, gdy usłyszał poranny dzwon - trzy uderzenia i pauza tej samej długości, a po niej trzy kolejne, na wypadek gdyby nie usłyszano poprzedniego sygnału (nadszedł ranek, przeżyłeś). Ruszył przez zagracony pokój przypominający labirynt, pełen plastikowych części, narzędzi i stosów brudnych naczyń (Michael nie miał pojęcia, dlaczego Elton nie może jeść w baraku, facet był po prostu odrażający). Podszedł to tablicy z przełącznikami i wyłączył reflektory. Poczuł zadowolenie przeniknięte znużeniem, jak zwykle po dźwięku porannego dzwonu - jeszcze jedna spokojna noc, wszyscy będą bezpieczni przez kolejny dzień. Ciekawe, czy Alicia dokonałaby tego swoimi no-
żami? (Spojrzał na dziennik i odniósł wrażenie, jakby ujrzał jej twarz. Czy to ona rozproszyła jego uwagę? Zdarzało się to czasami, a właściwie dość często. Pomyślał o Alicii, którą zobaczył ostatniego wieczoru, gdy wyszła ze zbrojowni z promieniami słońca we włosach. Po zastanowieniu uznał, że jej obraz był uderzający, choć Alicia Donadio należała do najbardziej wkurzających kobiet na ziemi i nie można powiedzieć, by miała dużą konkurencję). Wrócił do sterowni, wykonał standardową procedurę, uruchamiając ładowanie ogniw, włączając wentylatory i otwierając przewody wentylacyjne. Zegary wskazujące dwadzieścia osiem procent drgnęły i liczba zaczęła rosnąć. Odwrócił się, by spojrzeć na Eltona, który drzemał w fotelu, choć czasami trudno było powiedzieć, co się z nim dzieje. W stanie czuwania i snu oczy Eltona zawsze były takie same - dwa cienkie paski żółtej galarety, widoczne pod przymkniętymi, wiecznie wilgotnymi powiekami, które nigdy nie zamykały się do końca. Elton splótł na brzuchu blade palce. Na głowie kołyszącej się w rytm muzyki, której słuchał przez całą noc, tkwiły słuchawki. Elton słuchał Beatlesów, BoyzBWare, Arta Lundgrena i AllGirl PolkaParty Orchestra (jedynej grupy, którą Michael tolerował). - Elton? - Brak reakcji. - Elton? - powtórzył nieco głośniej. Staruszek - Elton miał przynajmniej pięćdziesiątkę - zaczął się budzić do życia. - Niech cię diabli, Michaelu! Która godzina?
- Wyluzuj. Dopiero ranek. Do wieczora mamy spokój. Fotel skrzypnął. Elton odwrócił się i zsunął słuchawki na kark. - Skoro tak, dlaczego mnie obudziłeś? Dochodziłem do najlepszego momentu. Oprócz słuchania płyt CD ulubionym nocnym zajęciem Eltona było śnienie o namiętnych przygodach z kobietami. Śniły mu się babki, które od dawna nie żyły, co skądinąd stanowiło zaletę. Później opowiadał wszystko Michaelowi, w każdym najboleśniejszym szczególe, twierdząc, że to prawdziwe wydarzenia z czasów jego młodości. Michael uważał to wszystko za brednie, bo Elton prawie nie wychodził. Patrząc na jego przysypaną łupieżem, potarganą brodę i szare zęby z resztkami jedzenia, najprawdopodobniej sprzed trzech dni, Michael nie sądził, aby miał jakiekolwiek kontakty z kobietami. - Chcesz, to ci opowiem. - Staruszek poruszył sugestywnie brwiami. - To był gorący sen. Wiem, że takie lubisz. - Nie teraz, Eltonie. Słuchaj... znalazłem coś. Dziennik. - Obudziłeś mnie, bo znalazłeś książkę? Michael podjechał na fotelu i położył dziennik na kolanach Eltona. Ten przesunął palcami po okładce, uniósł niewidzące oczy, a następnie zbliżył książkę do nosa, wdychając jej zapach. - Powiedziałbym, że to dziennik twojego pradziadka. Sporo się tego nazbierało przez lata. - Oddał go Micha-
elowi. - Chyba tego nie czytałem. Znalazłeś coś ciekawego? - Co o nim wiesz, Eltonie? - A co niby mam wiedzieć? Różne rzeczy wpadają ci do ręki, gdy ich potrzebujesz. Wtedy Michael zrozumiał, dlaczego wcześniej go nie zauważył. Nie zauważył notatnika, bo go tam nie było. - Położyłeś go na półce, przyznaj się! - Posłuchaj, Michaelu, korzystanie z radia jest zakazane. Przecież wiesz. - Eltonie, rozmawiałeś z Theo? - Z jakim Theo? Michael czuł, jak narasta w nim irytacja. Dlaczego facet nie może po prostu odpowiadać na pytania? - El tonie... Staruszek przerwał mu podniesieniem ręki. - W porządku, nie denerwuj się. Nie, nie gadałem z Theo, choć ty pewnie to zrobiłeś. Nie rozmawiałem z nikim oprócz ciebie. - Przerwał na chwilę. - Wiesz co? Jesteś podobny do swojego starego bardziej, niż ci się wydaje. On też był kiepskim kłamcą. Michael jakoś nie był zdumiony jego słowami. Opadł na fotel. Może nawet był zadowolony. - W jak złym są stanie? - spytał Elton. - Niezbyt dobrym. - Michael wzruszył ramionami. Nie wiadomo dlaczego zaczął oglądać swoje dłonie. - Najgorsza jest piątka, dwójka i trójka są w nieco lepszej kondycji niż pozostałe. Jedynka i czwórka zachowują się kapryśnie. Dziś rano miały dwadzieścia osiem procent,
choć w porze porannego dzwonu nigdy nie przekroczyły pięćdziesięciu pięciu. Elton skinął głową. - Częściowe zaciemnienie w ciągu sześciu miesięcy i całkowite wyłączenie po trzydziestu. Mniej więcej tak, jak przewidywał twój ojciec. - Wiedział o tym? - Twój stary czytał w nich jak w otwartej księdze, Michaelu. Przewidział to dawno temu. Zatem ojciec wiedział. Przypuszczalnie wiedziała także matka. Poczuł, że ogarnia go znajoma panika. Nie chciał o tym myśleć, naprawdę nie chciał. - Michaelu? Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Jeszcze jedna tajemnica, której będzie musiał strzec. Zrobi to, co zwykle, zepchnie te informacje w głąb umysłu, tak głęboko, jak się da. - Słuchaj - zaczął - wiesz jak zbudować radio? Radio nie jest problemem, wyjaśnił Elton. Problemem jest góra. Kiedyś korzystali z anteny umieszczonej na wierzchołku góry. Dom Świateł był z nią połączony zaizolowanym kablem o długości pięciu kilometrów, biegnącym tunelem do nadajnika. Wszystko zostało rozebrane i zniszczone po ogłoszeniu Jednego Prawa. Bez anteny byli odcięci od wschodu. Każdy sygnał, który wyłapią, zostanie osłabiony przez silne zakłócenia elektromagnetyczne generowane przez akumulatory. Stanęli przed wyborem: poprosić członków Domu
o zgodę na zainstalowanie anteny na górze lub nic nie powiedzieć i znaleźć inny sposób wzmocnienia sygnału. Koniec końców nie mieli wyboru. Michael nie mógł poprosić o zgodę bez podania przyczyny, czyli powiedzenia prawdy o akumulatorach. Było to wykluczone, bo wtedy dowiedzieliby się wszyscy i cała reszta przestałaby mieć znaczenie. Michael odpowiadał nie tylko za akumulatory. Akumulatory podtrzymywały nadzieję, która ich spajała. Nie mógł tak po prostu powiedzieć ludziom, że nie mają żadnych szans. Jedynym sposobem było odnalezienie kogoś żywego - odnalezienie przez radio, co oznaczało, że tamci mają prąd, a więc i światło - zanim cokolwiek im powie. A jeśli nikogo nie znajdzie, jeśli świat okaże się niezamieszkany, wtedy stanie się to, co ma się stać. I lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział. Musi zabrać się do pracy jeszcze tego ranka. W szopie, między starymi monitorami i jednostkami centralnymi, plazmami, kubłami z telefonami komórkowymi i odtwarzaczami Bluray, leżał stary odbiornik stereo - miał tylko fale średnie i ultrakrótkie, lecz z tym można było sobie poradzić - i oscyloskop. Miedziany drut na kominie posłużył im za antenę. Dla niepoznaki Michael umieścił „wnętrzności” odbiornika na płycie jednostki centralnej. Jedyną osobą, która zauważyłaby dodatkową płytę na stole, był Gabe, a z tego, co mówiła Sara, nie zanosiło się na to, aby biedak w najbliższym czasie miał do nich zajrzeć. Później podpiął odbiornik do płyty sterującej, używając wyjścia audio. Urządzenia kontrolne akumulatorów były wyposażone w prosty program MEDIA. Michael mógł go
łatwo zamienić w korektor filtrujący szumy wytwarzane przez akumulatory. Tymczasem, przy odrobinie cierpliwości, mógł złapać silniejsze sygnały z zachodu. Niczego nie znaleźli. A było czego posłuchać. Zdumiewająco różnorodna aktywność, od konektorów ULF po kuchenki mikrofalowe. Jakaś osamotniona wieża telefonii komórkowej podłączona do panelu słonecznego. Elektrownie geotermalne zasilające sieć energetyczną. Nawet kilka satelitów krążących po orbitach i sumiennie transmitujących kosmiczne pozdrowienie, nie wiedząc, co się stało z ludźmi na Ziemi. Wszechświat pełen elektronicznego szumu, a oprócz niego nic, ani jednej żywej duszy, ani jednego domu. Dzień w dzień Elton siedział przy radiostacji ze słuchawkami na uszach i wzrokiem wbitym w sufit. Michael mógł wyizolować sygnał, usunąć szumy i przesłać go do wzmacniacza, gdzie zostałby powtórnie przefiltrowany i wypchnięty przez głośniki. Po chwili intensywnego skupienia Elton kiwał głową, gładził w zamyśleniu brodę, po czym ogłaszał cichym głosem: - Słaby, nieregularny sygnał. Może jakaś stara boja alarmowa. Albo: - Sygnał naziemny. Być może mina. Lub, lekko kręcąc głową: - Nic nie słyszę, szukajmy dalej. Nasłuchiwali dzień i noc. Michael przed monitorem, Elton ze słuchawkami na uszach, wyłapując resztki
sygnałów, które pozostały po niemal wymarłym gatunku. Kiedy kogoś znajdą, zanotują to w dzienniku. Zapiszą czas, częstotliwość i inne informacje, a później to powtórzą. Elton urodził się niewidomy, więc Michaelowi właściwie nie było go żal. Ślepota stanowiła część jego osoby. Oślepł z powodu napromieniowania radioaktywnego. Jego rodzice byli Przybyszami z drugiej fali. Zjawili się jakieś pięćdziesiąt lat temu, gdy padły kolonie na Półwyspie Kalifornijskim. Ci, którzy ocaleli, przeszli przez napromieniowane ruiny dawnego San Diego. Gdy dotarła do nich cała grupa, w sumie dwadzieścia osiem dusz, ci trzymający się na nogach nieśli pozostałych. Matka Eltona była w ciąży, majaczyła w gorączce. Zmarła wkrótce po porodzie. Ojcem mógł być każdy. Nikt nie znał nawet ich imion. Właściwie Elton nieźle sobie radził. Miał laskę, której używał, gdy wychodził z Domu Świateł, co zdarzało się rzadko. Wydawał się szczęśliwy, spędzając całe dnie przed pulpitem, radząc sobie w tylko jemu wiadomy sposób. Jeśli pominąć Michaela, nikt nie znał się na akumulatorach tak dobrze jak on, co zakrawało na cud, bo nigdy żadnego nie widział. Twierdził, że ślepota daje mu przewagę, bo nie można go wyprowadzić w pole pozorami. - Akumulatory są jak kobiety, Michaelu - mawiał. Trzeba nauczyć się ich słuchać. Wieczorem, pięćdziesiątego czwartego dnia lata, tuż przed pierwszym wieczornym dzwonem - cztery noce po tym, jak strażnik Ario Wilson zabił wirola, który zaplątał się w siatkę - Michael spojrzał na wskaźniki naładowa-
nia każdego z sześciu akumulatorów: pięćdziesiąt cztery procent w drugim i trzecim, ciut poniżej pięćdziesięciu procent w piątym i czwartym, równo pięćdziesiąt w pierwszym i szóstym. Temperatura wszystkich była w normie: trzydzieści jeden stopni. Na górze stała prędkość wiatru wynosząca trzynaście kilometrów na godzinę, w porywach dochodząca do dwudziestu. Przebiegł wzrokiem listę, sprawdzając kondensatory i wszystkie przekaźniki. Co powiedziała Alicia? Że wystarczy nacisnąć guzik, aby zapaliło się światło? Jak niewiele wiedzą. - Powinieneś sprawdzić jeszcze raz drugi akumulator - rzucił Elton, wsuwając do ust łyżkę owczego twarogu. - Drugi jest w porządku. - Zrób to. Zaufaj mi. Michael westchnął i znów wyświetlił ekran ze wskaźnikami baterii. Poziom naładowania dwójki zaczął spadać - pięćdziesiąt trzy procent, pięćdziesiąt dwa. Wzrosła temperatura. Byłby zapytał Eltona, skąd wie, lecz ten zawsze odpowiadał zagadkowym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „Ja to słyszę, Michaelu”. - Otwórz przekaźnik - poradził Elton. - Zrób to jeszcze raz i zobacz, czy się zatrzyma. Za chwilę rozlegnie się drugi dzwon. Cóż, jeśli będzie trzeba, poradzą sobie z pięcioma akumulatorami, a później zobaczą, w czym problem. Michael otworzył przekaźnik, poczekał chwilę, aby usunąć szumy na linii, i zamknął go. Wskaźnik zatrzymał się na poziomie pięćdziesięciu pięciu procent. - Elektryczność statyczna - powiedział Elton, gdy
rozległ się drugi dzwon. Machnął łyżeczką. - Ten przekaźnik jest zwariowany. Trzeba go wymienić. Drzwi się otworzyły. Elton podniósł głowę. - To ty, Saro? Siostra Michaela weszła do środka. Miała na sobie zakurzony strój do jazdy konnej. - Dobry wieczór, Eltonie. - Czym pachniesz? - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - To górska lilia? Założyła pasemko mokrych od potu włosów za ucho. - Pachnę jak owce, Eltonie. Mimo to dziękuję. Odwróciła się do Michaela. - Zajrzysz dziś wieczorem do domu? Mogłabym coś ugotować. Michael pomyślał, że powinien zostać w Domu Świateł, skoro jeden z akumulatorów kaprysi. Poza tym noc jest najlepszą porą do nasłuchiwania sygnałów radiowych, ale kiszki grały mu marsza. - Nie masz nic przeciwko temu, Eltonie? Staruszek wzruszył ramionami. - Wiem, gdzie cię szukać, gdybyś był potrzebny. Idź, jeśli chcesz. - Przynieść ci coś? - zapytała Sara, kiedy Michael podniósł się z fotela. - Mamy dużo jedzenia. Elton pokręcił głową, jak zwykle. - Dzięki, niczego nie potrzebuję. - Sięgnął po słuchawki i uniósł je. - Mam do towarzystwa cały świat. Wyszli na dwór, w światło reflektorów. Po wielu godzinach spędzonych w ciemnym pomieszczeniu Michael
przystanął i zamrugał szybko. Po chwili ruszyli w stronę zagród ścieżką biegnącą obok magazynów. W powietrzu czuć było zapach zwierząt. Słyszał beczenie owiec i ciche rżenie koni dobiegające ze stajni. Idąc wąską ścieżką skrajem pola, Michael zauważył biegających pomostem gońców. Ich cienie przesuwały się w promieniach reflektorów. Zauważył, że Sara też im się przypatruje, choć jej spojrzenie było dalekie i nieobecne, a oczy lśniły odbitym światłem. - Nie martw się - powiedział Michael. - Wróci cały. Nie odpowiedziała. Ciekawe, czy w ogóle go usłyszała. Nie odzywali się przez całą drogę. Sara umyła się przy pompie w kuchni, a Michael zapalił świece. Wyszła na tylną werandę i wróciła po chwili, niosąc za uszy sporego zająca. - A niech mnie, skąd go wytrzasnęłaś? - zdziwił się Michael. Jej humor wyraźnie się poprawił. Uśmiechnęła się z dumą. Michael dostrzegł ranę na szyi zwierzęcia, w miejscu, gdzie trafiła go strzała Sary. - Na górnym polu, ponad dołami. Jechałam drogą, gdy nagle zobaczyłam go na otwartym polu. Kiedy ostatnio jadł zająca? Kiedy ktoś z nich w ogóle jakiegoś widział? Większość zwierząt dawno wyginęła z wyjątkiem wiewiórek, które rozmnażały się szybciej, niż ginęły z rąk wiroli, i mniejszych ptaków, takich jak wróble i strzyżyki, na które wirole nie miały ochoty lub nie potrafiły ich złapać. - Chcesz go wypatroszyć? - zapytała.
- Nie jestem pewny, czy wiem, jak to się robi - wyznał Michael. Spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem i wyciągnęła zza pasa nóż. - W porządku. Nie obijaj się, rozpal ogień. Ugotowali potrawkę z zająca, z marchewką i ziemniakami, które były w piwnicy, i mąką do zagęszczenia sosu. Sara twierdziła, że pamięta przepis ojca, lecz Michael widział, że improwizuje. Nie miało to znaczenia. Po chwili miła woń gotowanego mięsa zaczęła rozchodzić się po kuchni, napełniając cały dom przyjemnym ciepłem, którego Michael od tak dawna nie doświadczył. Sara wyniosła zajęczą skórę na podwórko, żeby ją oczyścić, a Michael pilnował pieca, czekając na jej powrót. Kiedy wróciła, wycierając ręce w szmatę, na stole stały miski i leżały sztućce. - Słuchaj, wiem, że mnie nie posłuchasz, ale powinniście uważać. Wie o radiu. Nie można było tego przed nią ukryć, bo wchodziła i wychodziła, kiedy chciała. Nie powiedział jej jednak nic więcej. - To tylko odbiornik, Saro. Nie nadajemy własnego sygnału. - Czego nasłuchujecie? Usiadł za stołem i wzruszył ramionami, mając nadzieję, że ta rozmowa szybko się zakończy. Co ma jej powiedzieć? Że chciał nawiązać łączność z wojskiem, lecz wojsko już dawno przestało istnieć? Że wszyscy zginęli, a ich światła też wkrótce zgasną? - Głównie szumu.
Spojrzała na niego uważnie. Stała odwrócona tyłem do pieca, z rękami na biodrach. Kiedy Michael nie powiedział nic więcej, westchnęła i pokręciła głową. - Nie dajcie się przyłapać. Jedli przy stole w kuchni, nie odzywając się do siebie. Mięso było nieco łykowate, ale tak smaczne, że Michael z trudem się powstrzymał, by nie jęknąć z rozkoszy. Zwykle kładł się dopiero po świcie, lecz tego wieczoru mógłby oprzeć głowę na stole i natychmiast zasnąć. W jedzeniu potrawki z zająca przy stole było coś znajomego - znajomego, a jednocześnie smutnego. Byli sami. Podniósł oczy i stwierdził, że Sara mu się przygląda. - Wiem - powiedziała. - Też za nimi tęsknię. Chciał jej powiedzieć. Powiedzieć o akumulatorach i dzienniku, i ojcu, który o wszystkim wiedział. Chciał, aby ktoś dźwigał ten ciężar razem z nim. Z drugiej strony miał świadomość, że to samolubne pragnienie i że w tych okolicznościach nie może sobie na nie pozwolić. Sara wstała od stołu i zaniosła naczynia do pompy. Kiedy skończyła zmywać, przełożyła resztę potrawki do glinianego garnka i owinęła kawałkiem grubego materiału, by nie wystygł. - Zaniesiesz to Waltowi? - spytał Michael. Walter był starszym bratem ich ojca. Jako magazynier odpowiadał za rozdzielanie udziałów, był członkiem Rady Zajęć i Domu - najstarszym z rodu Fisherów. Potrój-
ne obowiązki czyniły go jednym z najbardziej wpływowych obywateli Kolonii, zaraz po Soo Ramirez i Sanjayu Patalu. Jako wdowiec mieszkał samotnie - jego żona, Jean, zginęła podczas Mrocznej Nocy - lubił wieść prym i często zapominał o jedzeniu. Jeśli nie siedział w Magazynie, można go było znaleźć w destylarni w komórce za domem lub śpiącego gdzieś w środku. Sara pokręciła głową. - Nie mam dziś siły na Walta. Zaniosę potrawkę Eltonowi. Spojrzał jej w oczy. Wiedział, że znowu myśli o Peterze. - Powinnaś odpocząć. Jestem pewny, że nic się im nie stało. - Spóźnili się. - O jeden dzień. To nic niezwykłego. Nie odpowiedziała. Miłość wyczynia z ludźmi straszne rzeczy, pomyślał Michael. Nie widział w tym żadnego sensu. - Pojechała z nimi Alicia. Na pewno są bezpieczni. Sara ściągnęła brwi i odwróciła głowę. - To z jej powodu się martwię. Najpierw poszła do Schronu, bo robiła tak zawsze, gdy nie mogła zasnąć. Chciała popatrzeć na śpiące dzieci. Nie wiedziała, czy to poprawi, czy pogorszy jej nastrój, ale przynajmniej poczuje coś oprócz dojmującego smutku. Lubiła wspominać czasy dzieciństwa, kiedy świat wydawał się bezpieczny, a nawet szczęśliwy. Jedynym zmartwieniem było to, kiedy rodzice przyjdą ją odwiedzić,
czy Nauczycielka jest tego dnia w dobrym humorze i kto z kim się przyjaźni. Nie dziwiła się nawet temu, że ona i jej brat mieszkają w Schronie, a rodzice gdzie indziej - nie znała innego życia. Wieczorem mama, tata lub oboje przychodzili powiedzieć jej i Michaelowi „dobranoc”, a ona nigdy nie pomyślała, by spytać, dokąd wracają, gdy wizyta dobiegnie końca. „Musimy już iść”, mówili, kiedy Nauczycielka oznajmiła, że na nich czas. To jedno słowo, „iść”, stało się dla niej i pewnie dla Michaela podsumowaniem całej sytuacji. Rodzice przychodzą, siedzą z nimi przez chwilę, a później muszą iść. Wiele najprzyjemniejszych wspomnień pochodziło z tych krótkich minut, kiedy przychodzili, żeby poczytać jej i Michaelowi lub otulić ich ciepłą kołdrą. Pewnego wieczoru przypadkiem to zepsuła. „Gdzie będziesz spała? - zapytała matkę, gdy ta szykowała się do odejścia. Dokąd pójdziesz, skoro nie możesz spać z nami?”. Kiedy zadała to pytanie, coś w oczach matki przygasło, jakby ktoś zaciągnął nagle zasłonę w oknie. Mama uśmiechnęła się, lecz Sara zauważyła, że był to wymuszony uśmiech. „Niewiele śpię. Tylko maluchy tyle śpią, takie jak ty i twój brat Michael”. Wspominając wyraz twarzy matki, gdy wypowiadała te słowa, Sara pomyślała, że wtedy po raz pierwszy ujrzała skrawek potwornej prawdy. Ludzie mieli rację: „Znienawidzisz Nauczycielkę za to, że ci o tym powiedziała”. Sara kochała swoją Nauczycielkę aż do tamtego dnia. Tak jak kochała rodziców, może nawet bardziej. Zbliżały się jej ósme urodziny. Wie-
działa, że coś się wydarzy, coś wspaniałego. Wiedziała, że dzieci, które kończą ósmy rok życia, udają się do jakiegoś wyjątkowego miejsca. Ci, którzy wracali - by odwiedzić młodsze rodzeństwo lub dlatego, że już miały własne maluchy - byli starsi, minęło tyle czasu, że stali się całkiem innymi ludźmi. To, gdzie byli i co robili, pozostawało tajemnicą. To właśnie z powodu tajemnicy nowe miejsce, które czekało za murami Schronu, wydawało się takie wyjątkowe. Czuła, jak w miarę zbliżania się urodzin oczekiwanie narasta. Była tak podniecona, że nie pomyślała, co się stanie z Michaelem, kiedy jej zabraknie. Jego dzień też nadejdzie. Nauczycielka ostrzegała, że nie można o tym rozmawiać, ale maluchy to robiły, gdy nie było jej w pobliżu. W łazience, w stołówce lub nocą, w Wielkiej Sali, szepcąc z łóżka do łóżka. Rozmawiały o opuszczeniu Schronu i o tym, kto będzie następny. Jak wygląda świat za murami? Czy ludzie mieszkają w zamkach, jak ci, o których czytały w książkach? A zwierzęta, czy potrafią mówić? (Mysz w klatce, którą Nauczycielka trzymała w jednej z klas, ponuro milczała). Jakie wspaniałe rzeczy są tam do jedzenia? Jakie cudowne zabawki? Sara jeszcze nigdy nie była tak podekscytowana, nie mogła się doczekać tego wspaniałego dnia, gdy wkroczy w prawdziwy świat. Kiedy się obudziła w dniu ósmych urodzin, czuła się tak, jakby płynęła na obłoku szczęścia. Wiedziała, że będzie musiała zapanować nad tą radością do czasu popołudniowego odpoczynku. Dopiero wtedy, gdy maluchy pójdą spać, Nauczycielka zabierze ją w specjalne miejsce.
Choć nie rozmawiali o tym podczas porannego posiłku i czasu w grupach, wiedziała, że wszyscy cieszą się z jej powodu - oprócz Michaela, który nie zrobił nic, aby ukryć zazdrość, i gburowato odmawiał rozmowy. Bo Michael już taki był. Skoro nie umie się cieszyć jej szczęściem, nie pozwoli, żeby popsuł jej tak wyjątkowy dzień, postanowiła. Dopiero po lunchu, kiedy Nauczycielka zawołała wszystkie dzieci, aby się z nią pożegnały, Sara zaczęła się zastanawiać, czy Michael wie może coś, o czym nie wie ona. „O co chodzi, Michaelu? - spytała Nauczycielka. Nie umiesz się pożegnać z siostrą? Nie potrafisz się cieszyć razem z nią?”. Wtedy Michael spojrzał na nią i powiedział: „To nie to, co myślisz, Saro”, a później przytulił ją szybko i wybiegł z pokoju, zanim zdążyła się odezwać. Pomyślała, że to dziwne, i nawet teraz tak myślała, choć od tamtego czasu minęło tyle lat. Skąd wiedział? Znacznie później, kiedy znowu zostali sami, przypomniała sobie tamtą scenę i spytała: „Skąd wiedziałeś?”. Michael tylko pokręcił głową. „Po prostu wiedziałem”, odrzekł. Nie znał szczegółów, lecz czuł, jak to jest. „Ze sposobu, w jaki mama i tata z nami rozmawiali, jak nas przytulali wieczorem. Można to było wyczytać w ich oczach”. Tamtego wieczoru, kiedy miała opuścić Schron, a Michael wybiegł z pokoju i Nauczycielka wzięła ją za rękę, nie zastanawiała się nad tym. Wszyscy wiedzieli, jaki jest Michael. Ostatnie pożegnania, ostatnie uściski i poczucie, że ta chwila wreszcie nadeszła. Byli tam Peter i Maus Patal, i Ben Chou, i Galen Strauss, i Wendy Ramirez, i cała reszta.
Wszyscy jej dotykali i wymawiali jej imię. „Pamiętaj onas”, powtarzali. Trzymała torbę ze swoimi rzeczami, z ubraniami ibutami, i szmacianą lalkę, którą miała, od kiedy była mała - każdy mógł zabrać do Schronu jedną zabawkę - a Nauczycielka wzięła ją za rękę i wyprowadziła z Wielkiej Sali na mały dziedziniec otoczony oknami, na którym się bawili, kiedy słońce stało wysoko na niebie. Były tam huśtawki i sterty starych opon, na które można się wspinać. Weszły do pokoju - Sara nigdy w nim nie była. Przypominał klasę, lecz na półkach nie stały książki, a na ścianach nie wisiały żadne obrazki. Nauczycielka zamknęła drzwi. Sara spodziewała się czegoś więcej. Dokąd pójdzie? Spytała Nauczycielkę. Czy będzie to długa podróż? Czy ktoś po nią przyjdzie? Jak długo ma czekać w tym pokoju? Nauczycielka zachowywała się tak, jakby nie słyszała jej pytań. Pochyliła się nad nią, przysuwając dużą łagodną twarz do twarzy Sary. „Mała Saro, jak sądzisz, co znajduje się na zewnątrz, za tymi murami, za ścianami, w których mieszkałaś? Kim byli ludzie, których czasami widziałaś, którzy przychodzili i wychodzili nocą, aby cię pilnować?”. Uśmiechnęła się, lecz w jej uśmiechu było coś dziwnego, co Sarę przeraziło. Nie chciała odpowiedzieć, lecz Nauczycielka wyczekująco patrzyła jej w oczy. Sara pomyślała o oczach matki tamtej nocy, gdy spytała, gdzie będzie spała. „Zamek? - odpowiedziała pytająco, bo była zdenerwowana i tylko to przyszło jej do głowy. Zamek z fosą?”. „Zamek,
powtórzyła Nauczycielka. Rozumiem. Co jeszcze, mała Saro?”. Uśmiech znikł. „Nie wiem”, odpowiedziała dziewczynka. „Cóż, Nauczycielka odchrząknęła. To nie zamek”. Wtedy jej powiedziała. Z początku Sara nie uwierzyła. Choć nie do końca. Czuła się tak, jakby jej umysł uległ rozdwojeniu. Jedna część - ta, która wierzyła, że nadal jest mała, że siedzi w kręgu razem z innymi dziećmi i bawi się na dziedzińcu, czekając, aż przyjdą rodzice i ją przytulą - żegnała się z drugą, która zawsze wiedziała. Jakby żegnała się sama ze sobą. Zawirowało jej w głowie i zaczęła płakać. Nauczycielka wzięła ją za rękę i wyprowadziła ze Schronu tam, gdzie czekali rodzice, aby zabrać ją do domu - do domu, w którym ona i Michael mieszkają do dziś, o którego istnieniu wtedy nie wiedziała. „To nieprawda, powtarzała przez łzy. To nieprawda”. Mama też płakała. Podniosła ją i mocno przytuliła, powtarzając: „Tak mi przykro, tak mi przykro, tak mi przykro. To prawda, prawda, prawda”. Wspomnienie to powracało zawsze, gdy Sara zbliżała się do Schronu, który dziś wydawał jej się mniejszy niż dawniej i bardziej zwyczajny. Ceglany szkolny budynek z napisem „Szkoła Podstawowa im. RD. Roosevelta” wyrytym w kamieniu nad drzwiami. Ze ścieżki widziała postać strażnika stojącego na szczycie schodów, Hollisa Wilsona. - Jak się masz, Saro? - Dobry wieczór, Hollisie. Hollis oparł kuszę na biodrze. Sara nie lubiła kuszy,
bo choć miała dużą siłę rażenia, długo się ją ładowało, a poza tym była ciężka. Wszyscy powtarzali, jak trudno odróżnić Hollisa od jego brata, dopóki nie zaczął golić brody, lecz Sara nie miała z tym żadnego problemu. Nawet gdy mieszkała w Schronie - bo bracia Wilsonowie trafili tam trzy lata przed niązawsze wiedziała, który jest który. Rozpoznawała ich po szczegółach, drobiazgach, których w pierwszej chwili można było nie zauważyć, na przykład tym, że Hollis jest odrobinę wyższy i ma bardziej poważne spojrzenie. Dla niej było to oczywiste. Kiedy ruszyła schodami, Hollis wskazał głową garnek. - Co mi przyniosłaś? - Uśmiechnął się. - Potrawkę z zająca. Obawiam się, że to nie dla ciebie. Zrobił zmartwioną minę. - Niech mnie szlag, gdzie go ustrzeliłaś? - Na Górnym Polu. Gwizdnął z podziwem i pokręcił głową. Sara dostrzegła w jego spojrzeniu głód. - Nie masz pojęcia, jak tęsknię za potrawką z zająca. Mogę powąchać? Zdjęła płótno i uniosła pokrywkę. Hollis pochylił się nad garnkiem. - Może jej przypilnuję, kiedy wejdziesz do środka? - Zapomnij o tym, Hollisie. To dla Eltona. Zawadiacko wzruszył ramionami, przecież nie pytał poważnie. - Tylko spytałem. W porządku, oddaj nóż.
Podała nóż Hollisowi. Tylko strażnicy mogli mieć broń w Schronie, choć musieli ją ukrywać przed dziećmi. - Nie wiem, czy słyszałaś... - zaczął Hollis, wkładając jej nóż za pas. - Nie wiem, czy słyszałaś, że będziemy mieli nowego mieszkańca. - Cały dzień pilnowałam stada. Kogo? - Maus Patal. Pewnie to żadna niespodzianka. Hollis wskazał ścieżkę końcem kuszy. - Galen wyszedł przed chwilą. Dziwne, że go nie spotkałaś. Była zbyt zamyślona. Galen mógłby przejść obok niej, a i tak by go nie zauważyła. Maus w ciąży. Dlaczego jest tym zaskoczona? - No cóż. - Zdobyła się na uśmiech, choć nie była pewna, co czuje. Zazdrość? - To wspaniała nowina. - Zrób mi przyjemność i powtórz to Maus. Szkoda, że nie słyszałaś, jak się kłócili. Pewnie obudzili połowę maluchów. - Nie jest szczęśliwa? - Myślę, że bardziej uradowany jest Galen. Sam nie wiem. Jesteś dziewczyną, Saro, ty mi powiedz. - Pochlebstwem, Hollisie, niczego nie zyskasz. Zaśmiał się oschle. Lubiła jego swobodny styl bycia. - Gadam tak dla zabicia czasu. - Wskazał głową drzwi. - Jeśli Dora nie śpi, pozdrów ją od wujka Hollisa. - Jak się czuje Leigh? Ario nie wrócił... - Leigh wie, jak to jest. Wytłumaczyłem jej, że mogli nie wrócić z wielu powodów.
Sara zostawiła potrawkę w pustym biurze i poszła do Wielkiej Sali, w której spały maluchy. Kiedyś znajdowała się tu szkolna sala gimnastyczna. Wiele łóżek stało pustych. Schron od dawna nie był pełny. Wysokie okna zasłonięto. Na śpiące dzieci padały wąskie pasy światła. Sala pachniała mlekiem i słodkimi, ogrzanymi słońcem włosami - zapachem dzieci po długim dniu. Sara skradała się między rzędami łóżek i kołysek. Kat Curtis i Bart Fisher, Abe Phillips i Fanny Chou, siostry Wanda i Susan, Timothy Molyneau i Beau Greenberg - wszyscy nazywali go „Błało”, bo śmiesznie przekręcał swoje imię, które przylegało do języka niczym klej - a na końcu trzy dziewczynki na „J”: Juliet Strauss, June Levine i Jane Ramirez, najmłodsza córka Reya. Podeszła do kołyski w ostatnim rzędzie. Dora Wilson, dziewczynka Leigh i Ario. Leigh siedziała na krześle. Młode matki mogły przebywać w Schronie przez rok. Leigh nadal była trochę pulchna po ciąży. Jej skóra pobladła od wielu miesięcy spędzonych w zamknięciu. Na kolanach Leigh leżał gruby motek przędzy i druty. Słysząc kroki Sary, podniosła oczy znad robótki. - Witaj - powiedziała cicho. Sara pozdrowiła ją lekkim skinieniem głowy i pochyliła się nad kołyską. Dora spała na plecach. Miała otwarte usta, tworzące literę O,i cicho pochrapywała. Sara poczuła na policzku jej oddech, był jak pocałunek. Pomyślała, że patrząc na śpiące niemowlę, można
zapomnieć o świecie, który ich otacza. - Nie martw się, nie obudzisz jej. - Leigh stłumiała ziewnięcie i wróciła do robótki. - Śpi jak zabita. Sara postanowiła nie szukać Mausami. Nie obchodziło jej, co zaszło między nią i Galenem. W pewnym sensie żałowała Gale’a. Zawsze czuł coś do Maus - to było jak choroba, z której nie można się wyleczyć - a wszyscy mówili, że gdy poprosił Maus o rękę, zgodziła się tylko dlatego, że Theo ją odrzucił. Albo że nie chciał się z nią ożenić, a Maus nie próbowała go do tego skłonić. Nie była pierwszą, która popełniła ten błąd. Sara szła ścieżką, zastanawiając się, dlaczego to takie trudne. Bo tak samo jest z nią i Peterem. Sara kocha go, od kiedy sięga pamięcią, gdy byli maluchami w Schronie. Nie umiała tego wytłumaczyć. Od kiedy pamięta, czuła tę miłość jak niewidzialną złotą nić, która ich łączy. Było to coś więcej niż pociąg fizyczny - najbardziej kochała to, co w nim pękło, niedostępne miejsce, w którym ukrywał swój smutek. Tylko ona wiedziała, jak bardzo smutny jest Peter Jaxon, bo go kochała. Nie chodziło o codzienny, zwyczajny smutek z powodu ludzi i rzeczy, które się straciło. W jego przypadku to było coś więcej. Pomyślała, że jeśli odkryje przyczynę jego smutku i ją usunie, Peter ją pokocha. Właśnie dlatego postanowiła zostać pielęgniarką. Jeśli nie mogła być strażniczą - a było to absolutnie wykluczone - najlepszym miejscem dla niej był szpital, gdzie rządziła Prudence Jaxon. Setki razy chciała ją zapytać: „Co mam zrobić? Co mam zrobić, aby pani syn mnie pokochał?”. Jednak nie powiedziała ani słowa. Uczyła się
nowego zajęcia najpilniej, jak umiała, i czekała na Petera, mając nadzieję, że on odkryje, co chce mu ofiarować. Tylko raz ją pocałował. A może to ona pocałowała jego? Pytanie oto, kto kogo pocałował, nie miało znaczenia, bo przecież się pocałowali. Pierwszej Nocy. Była późna, chłodna godzina. Pili shine, słuchając, jak Ario gra na gitarze w świetle reflektorów. Kiedy wszyscy rozeszli się przed świtem, wracali razem. Lekko szumiało jej w głowie, lecz nie była pijana. Peter też nie. Gdy szli ścieżką, zapadło niezręczne milczenie, nie z powodu braku dźwięków lub słów, lecz czegoś namacalnego i lekko elektryzującego, jak odstępy między nutami wygrywanymi przez Ario na gitarze. W powietrzu wisiało oczekiwanie, kiedy szli razem pod światłami, nie dotykając się, a jednocześnie czując się ze sobą związani. Kiedy dotarli do jej domu, żadne nie dało do zrozumienia, że to cel ich wędrówki - milczenie przypominało delikatny pęcherzyk, a jednocześnie wielką rzekę porywającą ich swoim nurtem - wydawało się, że nie można powstrzymać tego, co nastąpi. Stali przy ścianie domu, na krawędzi cienia. Najpierw dotknął ustami jej warg, a później przywarł całym ciałem. Było inaczej niż podczas zabawy w całowanie, w którą bawili się wszyscy w Schronie, lub pierwszych nieporadnych prób z okresu dorastania - nie zniechęcano ich do seksu, mogli okazywać czułość każdemu, kim choć trochę się zainteresowali. Niepisane prawo głosiło: tylko tyle i nic więcej. Miała wrażenie, jakby były to pierwsze próby, tylko głębsze, pełne obietnic. Poczuła, że ogarnia ją ciepło, którego wcześniej nie znała. Ciepło kontaktu z człowiekiem, prawdziwego
przebywania z drugą osobą, kresu samotności. Wtedy była gotowa mu się oddać, zrobić, cokolwiek Peter zechce. Jednak na tym się skończyło. Nagle się od niej odsunął. - Przepraszam - wymamrotał, jakby sądził, że ona tego nie chce, choć pocałunek powinien mu powiedzieć, iż jest inaczej. Powiedzieć, że tego pragnie. Później coś się zmieniło i pęcherzyk pękł, a oboje byli zbyt zakłopotani, zbyt wytrąceni z równowagi, by coś powiedzieć. Zostawił ją pod drzwiami i tak to się wszystko skończyło. Od tamtej nocy już nigdy nie byli sami. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Bo ona wiedziała. Wiedziała, kiedy ją pocałował, i później, wiele, wiele razy, gdy mijały dni. Wiedziała, że Peter nie jest jej, że nigdy nie będzie, bo należy do innej. Podczas tego pocałunku czuła, że tamta stoi między nimi jak duch. Nagle wszystko nabrało sensu, sensu pełnego beznadziejności. Kiedy czekała na niego w szpitalu, chcąc go zobaczyć, on stał na murze z Alicią Donadio. Niosąc potrawkę z zająca do Domu Świateł, Sara przypomniała sobie Gabe’a Curtisa. Biedny Gabe zachorował na raka, choć miał zaledwie czterdzieści lat. Niewiele można było dla niego zrobić. Sara sądziła, że choroba zaczęła się od żołądka albo wątroby. W sumie nie miało to znaczenia. Szpital stał naprzeciwko Schronu, oddzielony od niego Słonecznym Miejscem. Był to mały dom o drewnianej konstrukcji, położony w części Kolonii nazywanej Starym Miastem - grupą kilkunastu domów, w których znajdowały się różne
sklepy i warsztaty. Budynek pełniący funkcję szpitala był dawniej sklepem spożywczym. Kiedy promienie popołudniowego słońca oświetlały okna, można było dostrzec napis „Mountaintop Provision Co., Fine Foods and Spirits, Est. 1996” wytrawiony w matowych szybach. Zewnętrzne pomieszczenia oświetlała jedna lampa, przy której Sandy Chou pochylała się nad biurkiem pielęgniarki, krusząc nasiona kopru w moździerzu. Powietrze było gorące i ciężkie od wilgoci. Za biurkiem buchał parą czajnik stojący na kuchence. Sara odstawiła potrawkę i zdjęła czajnik z ognia, umieszczając go na podstawce. Wróciła do biurka i spojrzała na koper, który Sandy przesypywała przez sitko. - To dla Gabe’a? Sandy skinęła głową. Koper miał ponoć działać przeciwbólowo, choć stosowano go także do leczenia innych dolegliwości - silnego kataru, biegunki i zapalenia stawów. Sara nie była pewna, czy to skuteczny lek, choć w przypadku Gabe’a łagodził ból, co trzymało go przy życiu. - Jak się czuje? Sandy zaczęła wlewać napar przez sitko do glinianego kubka owyszczerbionej krawędzi. Widniał na nim napis: „Dla nowego taty”, z literami poprzedzielanymi agrafkami. - Spał, kiedy ostatnio u niego byłam. Żółtaczka się nasiliła. Jego syn wyszedł przed chwilą. Teraz siedzi przy nim Mar. - Zaniosę mu napar. Sara wzięła kubek i weszła za zasłonę. Na oddziale
znajdowało się sześć łóżek, lecz tylko jedno było zajęte. Mar siedziała na krześle przy łóżku, na którym leżał jej mąż przykryty kocem. Szczupła, przypominająca ptaka kobieta dźwigała na swoich barkach ciężar opieki na Gabe’em podczas długich miesięcy choroby. Brzemię smutku sprawiło, że podjej oczami pojawiły się głębokie cienie. Mieli tylko jedno dziecko, szesnastoletniego Jacoba, który pracował z matką w mleczami. Jacob był rosłym młodzieńcem o bezmyślnie pogodnej twarzy, który nigdy nie nauczył się czytać i pisać i potrafił wykonywać tylko najprostsze czynności, jeśli ktoś nim pokierował. Ciężkie, nieszczęśliwe życie, a teraz coś takiego. Mało prawdopodobne, by Mar ponownie wyszła za mąż, mając czterdziestkę na karku i Jacoba, którym trzeba się zajmować. Kiedy Sara podeszła, Mar położyła palec na ustach. Sara skinęła głową i usiadła na krześle obok niej. Sandy miała rację - żółtaczka się nasiliła. Kiedyś Gabe był dużym mężczyzną - tak dużym, jak mała była jego żona - z potężnymi sękatymi rękami, krzepkimi ramionami stworzonymi do pracy i brzuchem wylewającym się zza paska. Silny i pracowity mężczyzna, którego Sara nigdy wcześniej nie widywała w szpitalu aż do dnia, gdy przyszedł, skarżąc się na bóle pleców i niestrawność. Przepraszał ją, jakby było to oznaką słabości lub skazą charakteru, a nie początkiem poważnej choroby. (Kiedy Sara zbadała wątrobę i końcami palców wykryła guz, zrozumiała, że Gabe’a musiało potwornie boleć). Teraz, pół roku później, dawny Gabe Curtis odszedł, pozostawiając po sobie łupinę, która trzymała się ży-
cia wyłącznie siłą woli. Jego twarz, kiedyś pełna i rumiana jak dojrzałe jabłko, zamieniła się w szereg linii i kątów, przypominając pospiesznie namalowany szkic. Mar strzygła mu brodę i obcinała paznokcie. Jego spękane wargi lśniły od maści przechowywanej w słoju o szerokiej szyjce, który stał na stoliku obok łóżka. Maść przynosiła mu niewielką ulgę, niewielką i nieistotną, jak herbatka z kopru. Siedziała przez chwilę z Mar. Żadna się nie odezwała. Sara wiedziała, że życie może trwać zbyt długo, tak jak może się przedwcześnie skończyć. Może to lęk przed zostawieniem Mar trzyma Gabe’a przy życiu? W końcu Sara wstała, stawiając kubek na stoliku. - Dopilnuj, żeby to wypił, gdy się obudzi - powiedziała. W kącikach oczu Mar błysnęły łzy. - Powiedziałam mu, że to nic... że może odejść... Sara potrzebowała czasu, by odpowiedzieć. - Dobrze, że to zrobiłaś. Czasami chorzy chcą to usłyszeć. - Chodzi o Jacoba, rozumiesz? On nie chce zostawić Jacoba. Powiedziałam mu, że damy sobie radę. Że może odejść. Tak mu powiedziałam. - Wiem, że sobie poradzisz, Mar. - Wypowiedziane słowa nagle wydały się Sarze takie banalne. - On również to wie. - Jest bardzo uparty. Słyszałeś, Gabe? Dlaczego musisz być taki uparty? - Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać.
Sara odczekała chwilę, wiedząc, że nie może w żaden sposób złagodzić jej bólu. Wiedziała, że cierpienie jest miejscem, dó którego ludzie udają się samotnie. Że jest jak pokój pozbawiony drzwi, w którym musi pozostać cały doświadczany przez nas gniew i ból, iże jest to wyłącznie nasza sprawa. - Przepraszam, Saro - szlochała Mar, kręcąc głową. - Nie powinnam ci tego mówić. - W porządku, nic się nie stało. - Kiedy się obudzi, powiem mu, że byłaś. - Spojrzała na nią, uśmiechając się przez łzy. - Wiem, że Gabe zawsze cię lubił. Byłaś jego ulubioną pielęgniarką. Dochodziła północ, gdy Sara dotarła do Domu Świateł. Cicho otworzyła drzwi i weszła do środka. Elton był sam. Spał, pochylony nad pulpitem, ze słuchawkami na uszach. Drgnął, słysząc trzaśnięcie drzwi, które się za nią zamknęły. - Michael? - To ja, Sara. Zdjął słuchawki i odwrócił się w fotelu, wciągając powietrze. - Co to za zapach? - Potrawka z zająca. Pewnie już ostygła. - Sam zmarzłem na kość. - Wyprostował się w fotelu. - Postaw ją tutaj. Kiedy postawiła przed nim garnek, sięgnął po brudną łyżkę leżącą na stoliku stojącym naprzeciwko pulpitu. - Zapalę lampę - powiedział.
- Lubię ciemność, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Wszystko mi jedno. Obserwowała, jak je, oświetlony miękkim światłem padającym z pulpitu. W ruchach dłoni Eltona było coś hipnotyzującego - kierował łyżkę z garnka do ust z nieomylną precyzją, bez jednego zbędnego ruchu. - Obserwujesz mnie - zauważył. Zarumieniła się. - Przepraszam. Wyskrobał garnek do czysta i otarł usta ściereczką. - Nie masz za co przepraszać. Jesteś najfajniejszą osobą, która tu przychodzi. Taka ładna dziewczyna jak ty może na mnie patrzeć, ile chce. Roześmiała się z zakłopotania lub dlatego, że mu nie uwierzyła. - Przecież nigdy mnie nie widziałeś, Eltonie. Skąd wiesz, jak wyglądam? Wzruszył ramionami. Jego niewidzące oczy powędrowały w górę za opuszczonymi powiekami, jakby dostrzegł jej obraz w ciemności swojego umysłu. - Po twoim głosie. Po tym, jak do mnie mówisz... jak mówisz do Michaela. Jak się nim opiekujesz. Kobieta, która pięknie traktuje innych, musi być piękna. Zawsze to powtarzam. Westchnęła. - Nie czuję się piękna. - Zaufaj staremu Eltonowi. - Zachichotał. - Ktoś musi cię pokochać.
W Eltonie było coś, co sprawiało, że dobrze się czuła w jego towarzystwie. Może dlatego, że był bezwstydnym flirciarzem, lecz nie to byłó prawdziwym powodem. Wydawał się po prostu szczęśliwszy od innych ludzi, których znała. To, co powiedział o nim Michael, to prawda - w jego przypadku ślepota nie jest brakiem, lecz czyni go po prostu innym. - Byłam w szpitalu. - A widzisz - powiedział, kiwając głową. - Opiekujesz się ludźmi. Jak się miewa Gabe? - Kiepsko. Wygląda okropnie. Mar bardzo to przeżywa. Żałuję, że nie mogę więcej dla niego zrobić. - Pewne rzeczy możemy zrobić, a innych nie. Jego czas nadszedł. Zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy. - Nie wystarczyło. - Nigdy nie wystarcza. - Elton odwrócił się, szukając dłońmi stolika, podnosząc słuchawki i wyciągając je w stronę Sary. - Mam tu coś, co cię rozweseli. - Co to takiego, Eltonie? Przecież to tylko trzaski. Na jego twarzy pojawił się chytry uśmiech. - Rób, co mówię. Zamknij oczy. Słuchawki były ciepłe. Wyczuła, że Elton przesuwa dłońmi po pulpicie. Wtedy to usłyszała... muzykę. Nie była to jednak muzyka, jaką znała. Początkowo wydała jej się dalekim pustym dźwiękiem, jak tchnienie wiatru, a później zaczęła narastać wysokimi ptasimi nutami, które jakby tańczyły w jej głowie. Dźwięk się nasilał, Sara miała wrażenie, że dochodzi ze wszystkich stron. Wiedziała już, czego słucha, wiedziała, że to burza. Mogła ją sobie wyobrazić -
wielką burzę muzyki otaczającą ją ze wszystkich stron. Nigdy w życiu nie słyszała czegoś takiego. Kiedy ucichły ostatnie dźwięki, zdjęła słuchawki z uszu. - Nie rozumiem... - wybąkała zdumiona. - To przez radio? Elton zachichotał. - Byłoby nieźle, co? Nacisnął jakiś przycisk na pulpicie i po chwili wysunęła się mała kieszeń ze srebrnym krążkiem CD. Sara nigdy nie zwracała na nie uwagi. Michael powtarzał jej, że to hałas. Wzięła płytę do ręki, trzymając za krawędź. Strawiński. Święto wiosny. Chicagowska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Ericha Leinsdorfa. - Pomyślałem, że powinnaś posłuchać czegoś tak pięknego jak ty - powiedział Elton. 22 - Czegoś tu nie rozumiem - powiedział Theo. - Cała wasza trójka powinna nie żyć. Siedzieli przy długim stole w sterowni, wszyscy oprócz Finna i Reya, którzy wrócili do pomieszczeń sypialnych, żeby się zdrzemnąć. Peter czuł, że poziom adrenaliny się obniżył, a ból kostki, która pewnie nie jest złamana, stał się mniej dokuczliwy. Ktoś odłamał kawałek lodu od kondensatora, a Peter owinął go szmatą i przyłożył do zranionego stawu. Fakt, że przed chwilą zabił Zandera Phillipsa, człowieka, którego znał, nie wzbudził w nim żadnych emocji, które potrafiłby nazwać. Ta informacja była po prostu zbyt dziwna, aby umysł zdołał ją przetworzyć. Tamten na-
dal miał klucz do bramy elektrowni, więc nie było wątpliwości, kto zacz. Nie mieli wyboru - Zander uległ całkowitej przemianie. Mówiąc precyzyjnie, wirol, który próbował sforsować właz, nie był już Zanderem Phillipsem. A jednak Peter nie mógł pozbyć się uczucia, że w ostatniej chwili, przed naciśnięciem spustu, dostrzegł znajomy błysk w jego oczach, a właściwie ulgę. Po ataku Theo przesłuchał Caleba. Opowieść chłopaka nie miała sensu, lecz widać było, że cierpi z powodu porażenia słonecznego ijest wyczerpany. Jego wargi były spuchnięte i popękane, miał duży siniak na czole i podrapane nogi. Wydawało się, że najbardziej cierpi z powodu utraty butów - czarnych nike’ów, nowiutkiej pary z salonu firmy Foot Locker w centrum handlowym. Spadły mu podczas ucieczki przez dolinę, lecz był tak przerażony, że nawet tego nie zauważył. - Załatwię ci nową parę - obiecał Theo. - Opowiedz mi oZanderze. Caleb mówił, jedząc i popijając kawałki suchara wodą. Początkowo wszystko układało się normalnie, wyjaśnił, lecz sześć dni temu Zander zaczął się zachowywać... jakoś dziwnie. Właściwie bardzo dziwnie, nawet jak na Zandera, co powinno dać mu do myślenia. Nie chciał wychodzić za ogrodzenie i nie spał. Całymi nocami chodził po sterowni, mrucząc coś pod nosem. Caleb złożył to na karb zbyt długiego przebywania w elektrowni. Uznał, że kiedy przyjdzie nowa zmiana, Zander się otrząśnie. - Któregoś dnia oznajmił, że jedziemy na pole, że-
bym spakował wszystko na wóz i był gotowy. Chciał sprawdzić jeden z regulatorów w sekcji zachodniej. Powiedziałem, że w porządku, tylko po co ten pośpiech? Czy to nie za późno, żeby jechać na pole? Zander miał dzikie spojrzenie i brzydko pachniał. Po prostu cuchnął. Spytałem, czy dobrze się czuje, a on na to, żebym się przygotował, bo ruszamy. - Kiedy to było? Caleb przełknął ślinę. - Trzy dni temu. Theo pochylił się na krześle. - Nie było was trzy dni? Caleb skinął głową. Skończył jeść suchary i zaczął palcami wygarniać z puszki pastę sojową. - Pojechaliśmy z mulicą, ale nie skierowaliśmy się do zachodniego sektora, lecz wschodniego. Od lat nikt tam nie pracował. Urządzenia nie działały, sterczały nieruchomo jak patyki. Trzeba jechać całą wieczność, żeby się tam dostać, znaczy, wozem bite trzy godziny. No, nam to zajęło jakieś pół dnia. Mówię do niego: „Zander, zachód jest tam, co tu, do cholery, robimy? Chcesz, żeby nas zabiły?”. Pojechaliśmy do wieży, którą rzekomo chciał naprawić. Zajeżdżamy na miejsce, a wieża wygląda jak zardzewiałe wiadro. Rozwalona. Widziałem to z dołu. Żadnych szans naprawy, ale on się upiera, naprawiamy, mówi. No to włażę na drabinę, instaluję wyciągarkę i biorę się do wymontowywania starej osłony. Spieszę się, jak mogę. W porządku, mówię do siebie, moim zdaniem to nie ma sensu, ryzykujemy bez powo-
du, ale może facet wie coś, czego ja nie wiem. Wtedy usłyszałem wrzask. - Zander krzyknął? Caleb pokręcił głową. - Mulica. Nie żartuję, wydała taki odgłos, jakby krzyczała. W życiu czegoś takiego nie słyszałem. Kiedy spojrzałem w dół, runęła na ziemię jak worek kamieni. Po chwili zrozumiałem, co widzę. Krew. Mnóstwo krwi. Otarł tłuste usta wierzchem dłoni i odsunął pustą puszkę. Zander mówił, że to smakuje jak jajka. Spytałem go, kiedy ostatnio jadł jajka. Ale, wiecie, po trzech dniach nawet nieźle wchodzi... Theo westchnął niecierpliwie. - Caleb, zmiłuj się! Zobaczyłeś krew... Chłopak upił łyk wody. - Dobra, w porządku. Zobaczyłem krew. Zander klęczał obok niej. „Zander, co się, kuma, stało?!” - wrzeszczę do niego. Kiedy się podniósł, zobaczyłem, że rozebrał się do pasa. W ręku trzyma nóż icały jest umazany krwią. Jakoś nie zwróciłem uwagi na objawy. Miałem pięć sekund, zanim podejdzie do drabiny, już po mnie, lecz on tego nie zrobił. Siedział u podstawy wieży w cieniu jednej z rozpór, żebym nie mógł go zobaczyć. „Zander, wołam do niego, posłuchaj, musisz to przezwyciężyć!”. Siedzę na górze i tak sobie myślę, że jeśli skłonię go, żeby wziął się w garść, to może zdołam uciec. - Nie rozumiem - przerwała mu Alicia. - Niby kie-
dy miał się zarazić? - Właśnie - ciągnął Caleb. - Też nie umiałem tego wykombinować. Całe dnie byliśmy razem. - A w nocy? - podsunął Theo. - Powiedziałeś, że ostatnio nie sypiał. Może wtedy wyszedł na zewnątrz? - Możliwe, ale dlaczego miałby to robić? Wtedy na dole nie wyglądał na zmienionego, z wyjątkiem krwi. - A oczy? - Żadnych zmian. Nie przybrały pomarańczowej barwy. Mówię wam, że to było dziwne. No więc siedzę uwięziony na wieży, a Zander na dole. Może uległ przemianie, a może nie, tak czy siak, wkrótce zrobi się ciemno. „Schodzę, Zander!” - krzyczę. Nie jestem uzbrojony, mam tylko klucz francuski, ale może uda mi się go ogłuszyć i uciec. Oprócz tego musiałem zabrać mu klucz. Nie mogłem go dostrzec z drabiny, więc kiedy byłem trzy metry od ziemi, zdecydowałem, że skoczę, raz kozie śmierć. Zdradziłem swój plan, ale i tak byłem już trupem. No to skoczyłem z tym kluczem, gotowy uderzyć. Zander wyrwał mi go z ręki. Stał tuż za moimi plecami. „Wracaj na górę”, powiedział. - Wracaj na górę? - powtórzył Ario. Caleb skinął głową. - Nie żartuję, właśnie tak powiedział. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, ale trzymał nóż w jednej ręce, a klucz francuski w drugiej ibył cały zbryzgany krwią, a bez klucza nie mogłem się dostać do elektrowni. Pytam go, dlaczego mam wracać na górę, a on na to: „Bo na wieży
będziesz bezpieczny”. To go posłuchałem. - Chłopak wzruszył ramionami. - Przesiedziałem na wieży trzy dni, aż zobaczyłem, jak jedziecie wschodnią drogą. Peter spojrzał na Theo. Z wyrazu jego twarzy odgadł, że podobnie jak on niewiele z tego rozumie. O co chodziło Zanderowi? Przeszedł przemianę, prawda? Od dawna nikt nie oglądał na własne oczy wczesnych faz zarażenia. Chociaż nie widział tego nikt z żyjących, zachowało się wiele opowieści z dawnych czasów, z czasów Przybyszów, o dziwacznych zachowaniach - nie tylko żądzy krwi i spontanicznym rozbieraniu się, które wszyscy odczytywali jako objawy przemiany. Chodziło o dziwne stwierdzenia, publiczne wygłaszanie mów lub wyczyny sportowe na granicy szaleństwa. Podobno jeden z Przybyszów wdarł się do Magazynu i dosłownie zajadł się na śmierć. Inny zabił własne dzieci w łóżkach, a później się podpalił. Trzeci rozebrał się do naga, wszedł na pomost i na oczach strażników wyrecytował całą mowę Lincolna na cześć poległych w bitwie pod Gettysburgiem. Kopia przemówienia wisiała w jednej z klas w Schronie. Na koniec odśpiewał dwadzieścia pięć wersów kołysanki Żegluj, żegluj swoją łódeczką i rzucił się w dół z wysokości dwudziestu metrów. - A co z wirolami? - spytał Theo. - Zabawna sprawa, stało się dokładnie, jak powiedział Zander. Nie było ani jednego. A przynajmniej żaden się nie zbliżył. Nocą czasem któryś mignął w oddali, ale zostawiły mnie w spokoju. Zander powtarzał, że wirole nie lubią polować blisko turbin, bo ich ruch je wkurza. Może to dlatego. Sam nie wiem... - Chłopak urwał. Peter do-
strzegł, że w końcu zrozumiał doniosłość swojego przeżycia. - Kiedy się przyzwyczaiłem, uspokoiłem się. Później nie widziałem już Zandera. Słyszałem, jak krąży wokół wieży, ale już nigdy się do mnie nie odezwał. Wtedy sobie wykombinowałem, że moją jedyną nadzieją jest poczekanie na przybycie nowej zmiany. - Później nas zobaczyłeś. - Krzyczałem, ile sił w płucach, naprawdę, ale pewnie byliście za daleko, żeby mnie usłyszeć. Wtedy zdałem sobie sprawę, że Zander odszedł. Mulica też znikła. Wirole musiały ją odciągnąć. Słońce stało zaledwie dłoń nad horyzontem, nie miałem wody i nie było szansy, że ktoś mnie szuka we wschodnim sektorze, więc postanowiłem zejść na ziemię i pobiec do bazy. Przebiegłem tysiąc metrów, kiedy mnie otoczyły. Pomyślałem, że to koniec. Ukryłem się za podstawą jednej z wież i czekałem na śmierć, lecz one z jakiegoś powodu trzymały się na dystans. Nie potrafię powiedzieć, jak długo tak siedziałem, ale kiedy się rozejrzałem, nie było ani jednego. Wiedziałem, że brama będzie zamknięta, lecz pomyślałem, że jakoś dostanę się do środka. Ario spojrzał na Theo. - To nie ma sensu. Dlaczego miałyby go zostawić? - Śledziły go - wtrąciła się Alicia. - Widzieliśmy je z dachu. Może chciały go użyć jako przynęty, żeby nas zwabić? Czy nie postępujemy podobnie? - One tak nie robią. - Twarz Theo stężała. Wyprostował się na krześle. - Słuchaj, cieszę się, że Caleb jest bezpieczny, nie zrozum mnie źle, ale wycięliście straszny
numer. Wszyscy. Jeśli ta stacja wysiądzie, zgasną światła. Nie wiem, dlaczego muszę to tłumaczyć, lecz najwyraźniej jest to konieczne. Peter i Alicia zamilkli. Nie było o czym mówić. Theo powiedział prawdę. Gdyby Peter skierował karabin kilka centymetrów w lewo lub prawo, pewnie wszyscy już by nie żyli. Miał szczęście, że oddał celny strzał, i wiedział o tym. - To nie wyjaśnia, w jaki sposób Zander się zaraził - ciągnął Theo. - Nie wyjaśnia też jego zachowania, tego, że zostawił Caleba na wieży. - Do diabła z Zanderem. - Ario klepnął się w uda. Naprawdę interesują mnie karabiny. Ile ich jest? - Dwanaście skrzyń pod schodami - odrzekła Alicia. - Sześć kolejnych w tunelu technicznym na dachu. - I tam pozostaną - oznajmił Theo. Alicia się roześmiała. - Chyba nie mówisz poważnie. - Jak najpoważniej. Pomyśl, do czego mogło dojść. Chcesz mi powiedzieć, że wyszlibyście na zewnątrz bez karabinów? - Może i nie, lecz Caleb żyje dzięki nim. Nie obchodzi mnie, co mówisz, cieszę się, że to zrobiliśmy. To nie byle jakie karabiny, Theo. One są nowe. - Wiem. Widziałem je. Wiem o nich wszystko. - Tak? Skinął głową. - Oczywiście.
Zapadło milczenie. Alicia pochyliła się nad stołem. - Do kogo należą? Theo odpowiedział, zwracając się do Petera: - Do naszego ojca. Theo opowiedział im o tym późną nocą. Caleb nie mógł wytrzymać ani minuty dłużej, więc poszedł się przespać, a Ario otworzył shine, jak to czasem robili po nocnej warcie na murze. Nalał każdemu do kubka na dwa palce i rozdał. Na wschodzie była stara baza Marynarki Wojennej, zaczął Theo, w odległości dwóch dni drogi stąd. Miejsce nazywało się Twentynine Palms. Większa część bazy przestała istnieć przysypana piaskiem. Trudno było stwierdzić, że kiedyś się tam znajdowała, chyba że wiedziało się, czego szukać. Ich ojciec znalazł broń w podziemnym bunkrze - wszystko w skrzyniach, starannie zapakowane i suche. Nie tylko karabiny, ale też pistolety i moździerze, karabiny maszynowe igranaty. Cały hangar pojazdów, a nawet kilka czołgów. Nie mieli możliwości zabrania ciężkiej broni, bo żaden z pojazdów nie był na chodzie, ale ojciec i wuj Willem zdołali przywieźć karabiny do elektrowni, po jednym na wozie. Przed śmiercią Willema odbyli trzy takie podróże. - Dlaczego nikomu nie powiedział? - chciał wiedzieć Peter. - Zrobił to. Ojciec powiedział matce i kilku innym. Przecież wiesz, że nie jeździł sam. Myślę, że Pułkownik wiedział, i Stary Chou też. Zander również musiał wiedzieć, bo je tu trzymali...
- Ale nie Sanjay - przerwała mu Alicia. Theo pokręcił głową, ściągając brwi. - Sanjay był ostatnią osobą, której ojciec by o tym powiedział. Nie zrozum mnie źle. Sanjay jest w porządku, ale zawsze sprzeciwiał się wyprawom, szczególnie po śmierci Raja. - To prawda. - Ario pokiwał głową. - Był jednym z trzech. Theo przytaknął. - To dla Sanjaya drażliwa sprawa, bo jego brat chciał jeździć z ojcem. Nigdy tego nie rozumiałem, lecz była między nimi zła krew. Sanjay zwrócił członków Domu przeciw naszemu ojcu, głosował, aby przestał być Głową, i położył kres dalekim wyprawom. Wtedy ojciec zrezygnował i zaczął jeździć sam. Peter przytknął kubek z alkoholem do nosa, czując, jak ostra woń drażni mu skórę, po czym odstawił go na stół. Nie wiedział, co jest bardziej przykre - że ukrywał to przed nim ojciec czy Theo. - Dlaczego w ogóle ją ukryli? - dopytywał się. Dlaczego nie przywieźli jej na górę? - Po co? Zastanów się, bracie. Wszyscy was słyszeliśmy. Wyszło mi, że wystrzeliliście trzydzieści sześć pocisków, żeby zabić dwa wirole. Spośród ilu? Gdyby dać tę broń strażnikom, nie przetrwałaby jednej pory roku. Ludzie zaczęliby strzelać do własnych cieni. Niech to szlag, pewnie w połowie przypadków strzelaliby do siebie nawzajem. Myślę, że właśnie tego najbardziej się obawiał. - Ile tego zostało? - spytała Alicia.
- W bunkrze marynarki? Nie wiem. Nigdy go nie widziałem. - Ale wiesz, gdzie jest? Theo pociągnął łyk shine. - Wiem, do czego zmierzasz. Zapomnij o tym. Nasz ojciec miał mnóstwo pomysłów. Peterze, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie mógł pogodzić się z myślą, że zostaliśmy sami, że oprócz nas nie ma nikogo. Gdybyśmy znaleźli innych i gdyby oni również mieli karabiny... - Zamilkł. Alicia wstała. - Wojsko - powiedziała, patrząc na pozostałych. - O to chodziło, prawda? Chciał stworzyć armię, aby walczyć z wirolami. - To bezcelowe - stwierdził Theo, lecz Peter wyczuł w jego głosie gorycz. - Bezcelowe i szalone. Wojsko miało karabiny, i co się z nim stało? Czy po nas wrócili? Z karabinami, rakietami i helikopterami? Nie, nie wrócili. Chcesz, to ci powiem dlaczego: bo wszyscy nie żyją. Alicia nie dała się zniechęcić. - Mnie się to podoba - powiedziała. - A niech mnie! Uważam, że to znakomity pomysł. Theo roześmiał się ironicznie. - Wiedziałem. - Nie sądzę, że jesteśmy sami. Są inni. Muszą gdzieś być. - Naprawdę? Dlaczego jesteś taka pewna? Nagle straciła rezon. - Nie wiem... Po prostu jestem pewna, i już.
Theo ściągnął brwi, kołysząc kubkiem. - Możesz wierzyć, w co chcesz - powiedział cicho. - Ale twoja wiara nie uczyni tego prawdą. - Nasz ojciec w to wierzył - przypomniał Peter. - Tak, bracie, i to go zabiło. Nie rozmawiamy o tym, lecz takie są fakty. Wierz mi, że gdy dokonujesz aktu miłosierdzia, pewne rzeczy stają się jasne. Nasz ojciec nie odszedł, dlatego że zrezygnował. Ten, kto tak twierdzi, nie znał go. Poszedł, bo nie mógł żyć w niewiedzy ani minuty dłużej. Postąpił odważnie i głupio, i znalazł odpowiedź. - Widział Przybysza. W Milagro. - Może. Jeśli chcesz znać moje zdanie, widział to, co chciał zobaczyć. Jaką różnicę zrobiłby jeden Przybysz? Peter był wstrząśnięty bezradnością Theo. Wydawał się nie tylko pokonany, lecz także nielojalny. - Gdzie jest jeden, tam są inni - stwierdził. - Są tam wirole i nie zmienią tego wszystkie karabiny świata. Zapadła cisza. Nagle w powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie: Ile pozostało czasu, zanim zgasną światła? Zanim nikt nie będzie pamiętał, jak je naprawić? - Nie wierzę w to - powiedział Ario. - I nie mogę uwierzyć, że ty w to wierzysz. Chodzi o to, by przeżyć. Aby światła paliły się tak długo, jak to możliwe. - Wychylił shine jednym haustem. Nawiasem mówiąc, wkrótce będzie świt. Pozwólcie pospać Calebowi, ale obudźcie pozostałych. Trzeba się zająć ciałami. Ciała były cztery. Trzy na dziedzińcu i jedno, Zan-
dera, na dachu, leżące na brzuchu przy włazie. Kula Petera trafiła w głowę, rozrywając wierzchołek czaszki, który zwisał na płacie skóry. Poranne słońce już zaczęło je wysuszać. Z czerniejącego ciała unosiła się delikatna szara mgiełka. Chociaż Peter przywykł do wyglądu wiroli, nie lubił oglądać ich z bliska; rysy twarzy wydawały się zamazane, niemal infantylnie bezbarwne i gładkie. Wygięte dłonie, stopy z chwytnymi palcami i ostrymi jak brzytwa szponami. Silne umięśnione kończyny, tułów i pochylony kark. Zęby sterczące jak stalowe kolce. Finn, ubrany w gumowe buty i rękawiczki, z twarzą owiniętą szmatą, podniósł klucz za sznurek i wrzucił go do metalowego wiadra. Oblali go alkoholem i podpalili, a później zostawili na słońcu, by wysechł. Czego nie zabije ogień, zniszczą promienie słońca. Później przesunęli sztywne ciało na plandekę, zawinęli wspólnie z Reyem, zanieśli na krawędź’ dachu i zrzucili. Kiedy wynieśli za ogrodzenie czwartego wirola, słońce było już wysoko i panował nieznośny skwar. Peter stał oparty o długą rurę i obserwował od zawietrznej, jak Theo polewa ciała alkoholem. Czuł się bezużyteczny, choć z powodu kontuzji kostki tak właśnie było. Niewiele mógł zrobić, by im pomóc. Alicia pełniła wartę uzbrojona w karabin. Caleb wreszcie się obudził i wyszedł na dwór, aby przypatrywać się widowisku. Peter zauważył, że na nogach ma wysokie skórzane buty. - To Zandera - wyjaśnił, wzruszając ramionami, jakby czuł się winny - Jego dodatkowa para. Myślę, że nie
miałby nic przeciwko temu. Theo wyciągnął z woreczka cienkie siarkowe zapałki i założył na twarz maskę. W drugiej ręce trzymał pochodnię. Na jego koszuli pod szyją i pachami widniały duże kręgi potu. Koszula była stara, z Magazynu, rękawy dawno się przetarły, a kołnierzyk był postrzępiony. Na kieszonce na piersi wyszyto pochyłym pismem imię „Armando”. - Czy ktoś chciałby coś powiedzieć? Peter pomyślał, że powinien, lecz nie mógł znaleźć słów. Ciało na dachu w żaden sposób nie usunęło niepokojącego uczucia, że Zander nie ułatwił mu sprawy, bo mimo wszystko pozostał Zanderem. Z drugiej strony wszystkie ciała na stosie należały kiedyś do kogoś innego. Może jednym z nich był Armando. - W porządku. - Theo odchrząknął. - Był z ciebie dobry inżynier i przyjaciel, Zander. Nigdy nie powiedziałeś o nikim złego słowa i za to ci dziękujemy. Śpij spokojnie. - Zapalił zapałkę i rzucił na stos. Skóra szybko wyparowała, jak papier, a po niej cała reszta. Kości paliły się najdłużej, w niebo uleciał obłok dymu. Wszystko trwało minutę. Kiedy ostatnie płomienie przygasły, wsypali szczątki do pustego dołu wykopanego przez Finna i Reya, przysypując je warstwą ziemi. Kiedy ją uklepywali, Caleb wyjąkał: - Chciałem powiedzieć, że moim zdaniem on to zwalczył. Mógł mnie przecież zabić. Theo odłożył łopatę.
- Nie zrozum mnie źle, lecz właśnie to mnie niepokoi - powiedział. Podczas kolejnych dni Peter często wracał myślami do wydarzeń tamtej nocy. Nie tylko do tego, co stało się na dachu, i dziwnej opowieści Caleba o zajściu na wieży, lecz także do rozgoryczonego tonu brata, gdy mówił o karabinach. Bo Alicia miała rację. Karabiny to jest coś. Przez całe życie Peter uważał, że stary świat przeminął - jakby ostrze noża przecięło czas, dzieląc go na dwie części: na to, co było wcześniej i później. Oddzielała je przepaść. Wojna została przegrana, armia przestała istnieć, świat za murami Kolonii stał się otwartym grobem historii, o której nikt nawet nie pamiętał. Właściwie Peter nigdy nie zastanawiał się nad tym, czego jego ojciec szukał w ciemności. Zakładał, bo wydawało się to oczywiste, że szukał ludzi - innych, którzy zdołali ocaleć. Jednak trzymając jeden z jego karabinów - a nawet teraz, leżąc na pryczy z zabandażowaną kostką iwspominając tamto uczucie - miał wrażenie, że chodziło o coś więcej, o to, w jaki sposób przenikała go przeszłość i ukryte w niej moce. Może dlatego ojciec organizował dalekie wyprawy? Może próbował przypomnieć sobie dawny świat? Theo wiedział to na pewno. Wiedział, bo była w nim wielkość, jak we wszystkich uczestnikach dalekich wypraw. Peter dawno temu postanowił, że nie będzie miał mu za złe tego, co matka powiedziała tamtego ranka przed śmiercią. „Zaopiekuj się bratem, Theo. Nie jest taki silny jak ty”. Prawda była prawdą, więc Peter po pewnym czasie nauczył się z nią żyć. Czasami nawet odczuwał ulgę. Cel,
jaki wyznaczył sobie ojciec, był trudny, wzniesiony na wierze i rozpaczy, które sprzeciwiały się faktom. Jeśli Theo miał być tym z Jaxonow, który poniesie z nim brzemię - poniesie za nich dwóch - Peter gotów był się z tym pogodzić. Jednak powiedzenie Ario, że to bezcelowe, że jedyną rzeczą, jaka im pozostała, jest podtrzymywanie świateł, jak długo się da - powiedzenie tego właśnie jemu, który miał w Schronie malucha - nie było zachowaniem godnym Theo, którego znał. W jego bracie coś się zmieniło. Nie wiedział co. Pozostali w elektrowni przez pięć dni. Finn i Rey pierwsze dwa poświęcili na przywrócenie napięcia w ogrodzeniu, a później pojechali do zachodniego sektora, by nasmarować turbiny. Ario, Theo i Alicia eskortowali ich na zmianę, po dwoje, zawsze wracając przed zachodem słońca, aby starannie zamknąć teren. Nie mając czym się zająć, Peter grał sam ze sobą w karty talią, w której brakowało trzech kart, i przeglądał książki w Magazynie. Były tam różne rzeczy, od Charliego i fabryki czekolady, po Historią imperium osmańskiego i Jeźdźców purpurowego stepu Zane’a Greya (seria „Klasyka literatury Zachodu”). Na tylnej okładce każdej książki była kartonowa kieszonka z napisem WŁASNOŚĆ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ OKRĘGU RIVERSIDE, a w niej kartonik z datami skreślonymi wyblakłym atramentem: „7 września 2014, 3 kwietnia 2012, 21 grudnia 2016”. - Kto je tu przyniósł? - spytał Theo pewnej nocy, kiedy wrócili z pola. Na podłodze obok łóżka Petera piętrzyła się sterta książek.
Theo mył twarz w miednicy. Odwrócił się do niego, wycierając ręce w przednią część koszuli. - Myślę, że są tu od dłuższego czasu. Nie sądzę, by Zander był nimi zainteresowany, dlatego zaniósł je do Magazynu. Znalazłeś coś ciekawego? Peter podniósł książkę, którą czytał. Moby Dick albo Wieloryb. - Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy to po angielsku - westchnął Peter. - Przeczytanie jednej strony zajęło mi cały dzień. Brat się roześmiał. Widać było, że jest zmęczony. - Zobaczmy, co z twoją kostką. Usiadł na brzegu pryczy, delikatnie ujął stopę Petera i przesunął palcami po stawie. Od czasu nocnego ataku prawie nie rozmawiali. - Wygląda lepiej. - Theo potarł zarośniętą brodę. Dasz radę jechać? - Będę się czołgał, byle tylko się stąd wydostać. Wyruszyli następnego dnia po śniadaniu. Ario zgodził się zostać z Finnem i Reyem do czasu przybycia następnej zmiany. Caleb powiedział, że też chciałby zostać, ale Theo przekonał go, by tego nie robił. Mają Ario i nie zamierzają wychodzić poza ogrodzenie, więc czterej nie będą potrzebni. Caleb dość już wycierpiał. Problemem były karabiny. Theo chciał je zostawić tam, gdzie są. Alicia przekonywała, że zostawienie wszystkich nie ma sensu. Nadal nie wiedzieli, co się stało z Zanderem ani dlaczego wirole nie zabiły Caleba, choć mogły to zrobić. W końcu udało im się osiągnąć kompromis.
Wrócą uzbrojeni, lecz ukryją karabiny na zewnątrz muru, dla bezpieczeństwa. Reszta zostanie pod schodami. - Wątpię, abyśmy ich potrzebowali - powiedział Ario, kiedy wsiadali na konie. - Jeśli jakiś wirol się tu pokaże, zagadam go na śmierć. - Mówił to, choć miał na ramieniu karabin. Alicia pokazała mu, jak go załadować i wyczyścić, a nawet pozwoliła oddać na podwórku kilka strzałów. „A niech mnie!” - krzyknął potężnym głosem, wystrzeliwując kolejny pocisk i strącając puszkę, do której mierzył. „Nieźle, co?!” - Peter pomyślał wtedy, że Theo miał rację: kiedy człowiek ma karabin, trudno mu się z nim rozstać. - Nie żartowałem, Ario - ostrzegł go Theo. Konie po kilku dniach bezczynności były podenerwowane i przestępowały z nogi na nogę, wzbijając kurz. - Coś mi tu nie gra! Nie wychodźcie za siatkę. Zamykajcie się co wieczór, zanim ujrzycie pierwszy cień. Zgoda? - Nie martw się, kuzynie. - Ario posłał im brodaty uśmiech, spoglądając na Finna i Reya, którzy zrobili kwaśne miny. Zostali uwięzieni w elektrowni z Ario i jego opowieściami. Za chwilę nie wytrzyma i zacznie opowiadać, z gitarą lub bez niej. Na szyi Ario wisiał klucz, który ściągnęli z ciała Zandera. Drugi klucz miał Theo. - Dajcie spokój, chłopcy! - zawołał do swoich towarzyszy i klasnął. - Rozchmurzcie się! Będziemy się bawili jak na przyjęciu. - Ale kiedy podszedł do konia Theo,
nagle spoważniał. - Przekaż to Leigh i dziecku, gdyby coś mi się stało. Theo włożył kartkę do torby, nawet na nią nie spojrzawszy. - Dziesięć dni. Nie wychodźcie na zewnątrz. - Dziesięć dni, kuzynie. Ruszyli w kierunku doliny. Nie mieli wozu, więc przejechali polami do Banning na skróty, omijając Wschodnią Drogę. Nikt nic nie mówił - oszczędzali siły na długą podróż. Kiedy dotarli do granicy miasta, Theo zatrzymał konia. - Prawie zapomniałem. - Sięgnął do torby przy siodle i wyjął intrygujący przedmiot, który Michael dał mu przy bramie sześć dni temu. - Czy ktoś pamięta, co to takiego? Caleb podjechał do Theo i obejrzał rzecz z bliska. - To płyta główna. Chipset Intela wykorzystujący cząstki nazywane pionami. Widzisz dziewiątkę? Po tym można je poznać. - Znasz się na tym? - Muszę. - Caleb wzruszył ramionami i oddał płytę Theo. - Układy sterowania turbin wykorzystują piony. Są twarde jak gwoździe iszybsze niż błyskawica. Szesnaście gigaherców bez przetaktowywania. Peter spojrzał na Theo, który podobnie jak on nie miał pojęcia, co to oznacza. - Cóż, Michael chce taki jeden. - Powinieneś był powiedzieć. Mamy dużo zapaso-
wych w elektrowni. Alicia się roześmiała. - Zaskakujesz mnie, Calebie. Gadasz jak Obwód. Nie wiedziałam, że wy, francuzi, potraficie czytać. Caleb odwrócił się w siodle, by na nią spojrzeć. Jeśli czuł się urażony, nie dał tego po sobie poznać. - Żartujesz? A co innego można tam robić? Zander ciągle przekradał się do biblioteki, żeby przynieść więcej książek. Są ich tam całe kartony, poustawiane jedne na drugich w szopie z narzędziami. Nie tylko literatura techniczna. Guy czytał wszystko, mówił, że książki są bardziej interesujące niż ludzie. Milczeli przez chwilę. - O czym to ja mówiłem? - spytał Caleb. Biblioteka znajdowała się niedaleko centrum handlowego Empire Valley na północnym skraju miasta. Był to niski kwadratowy budynek otoczony pustym placem porośniętym wysokimi chwastami. Schowali się za stacją benzynową i zsiedli z koni. Theo wyciągnął lornetkę z torby przy siodle i obejrzał okolicę. - Prawie go przysypało. Okna są całe i wystają ponad ziemię. Konstrukcja wygląda na nienaruszoną. - Widzisz, co jest w środku? - spytał Peter. - Słońce świeci zbyt mocno, promienie odbijają się od szyb. - Podał lornetkę Alicii i odwrócił się do Cholewki. - Jesteś pewny? - Że Zander tu przychodził? - Chłopak skinął głową. - Tak. - Czy kiedykolwiek poszedłeś razem z nim?
- Pytasz poważnie? Alicia wspięła się na dach po metalowym kontenerze na śmiecie, żeby lepiej widzieć. - I co? Opuściła lornetkę. - Masz rację, słońce jest zbyt mocne. Nie wyobrażam sobie, aby coś mogło być w środku, skoro tyle tu okien. - Zander też tak mówił - rzekł Caleb. - Nie rozumiem. Dlaczego przychodził tu sam? zdziwił się Peter. Alicia zeszła na ziemię, wytarła ręce w sweter i odgarnęła z twarzy kosmyk mokrych od potu włosów. - Powinniśmy to sprawdzić. Jest południe, nie będziemy mieli lepszej okazji. Theo spojrzał na nią, jakby pytał: dlaczego nie jestem zaskoczony? Odwrócił się do Petera. - Jesteś za czy przeciw? - Od kiedy głosujemy? - Od dziś. Jeśli mamy to zrobić, wszyscy muszą wyrazić zgodę. Peter próbował wyczytać coś z twarzy Theo, odgadnąć, co zamierza. Pytanie sprawiło, że poczuł wagę wyzwania. Dlaczego akurat tu? Dlaczego teraz? Skinął głową na znak zgody. - W porządku, Alicio - powiedział Theo, sięgając po karabin. - Będziesz miała swoje polowanie na wirole. Zostawili Caleba z końmi i podeszli do budynku luźną tyralierą. Piasek napierał na okna, lecz schody pro-
wadzące do drzwi nie były zasypane. Otworzyli je z łatwością i weszli do środka. Znaleźli się w czymś przypominającym hol. Na ścianie przy drzwiach wisiała tablica z karteczkami. Pismo wyblakło, lecz nadal było czytelne. Sprzedam samochód: Nissan Serata rocznik 2014, mały przebieg. Schudnij już dziś, powiem ci, jak to zrobić! Szukam opiekunki do dzieci, praca popołudniami, czasami wieczorem, konieczny samochód. Specjalna godzina zakupów dla dzieci, wtorki i czwartki 10.30-11.30. I,większa od pozostałych, zwinięta pożółkła kartka: NIE DAJ SIĘ ZABIĆ, PRZEBYWAJ W MIEJSCACH DOBRZE OŚWIETLONYCH. POWIADOM WŁADZE OWSZELKICH OBJAWACH ZAKAŻENIA. NIE WPUSZCZAJ OBCYCH DO DOMU. OPUSZCZAJ BEZPIECZNE STREFY TYLKO NA POLECENIE WŁADZ. Weszli do szerokiej sali oświetlonej promieniami słońca wpadającymi przez wysokie okna od strony parkingu. Powietrze było drażniące igęste od skwaru. Za biurkiem leżały zwłoki. Peter stwierdził, że to kobieta, która pewnie się zastrzeliła. Mały rewolwer nadal tkwił w zaciśniętej dłoni, która opadła na kolana. Ciało miało brązową barwę. Sucha skóra opinała kości, lecz kula tkwiąca w czaszce była prawie niewidoczna. Głowa przechyliła się na bok, jakby kobieta coś upuściła i schyliła się, by to podnieść. - Dobrze, że Ario tego nie widzi - mruknęła Alicia. Weszli w milczeniu między regały. Na podłodze
walały się książki. Było ich tak dużo, że mieli wrażenie, jakby stąpali po śnieżnych zaspach. Okrążyli pomieszczenie i wrócili do holu. Theo wskazał lufą schody prowadzące na górę. - Uwaga. Schody wiodły do dużej sali oświetlonej promieniami słońca wpadającymi przez okna. Pomieszczenie było przestronne, wszystkie półki przysunięto do ścian, aby zrobić miejsce dla rzędu pryczy. Na każdej pryczy leżało ciało. - Musi ich być z pięćdziesiąt - wyszeptała Alicia. To jakiś szpital czy co? Theo wszedł głębiej, prześlizgując się między łóżkami. W powietrzu czuć było dziwną piżmową woń. W połowie sali Theo przystanął i podniósł jakiś mały przedmiot, coś wykonanego z rozpadającego się materiału. Pokazał Peterowi i Alicii szmacianą lalkę. - Nie sądzę, aby to był szpital. W głowie Petera zaczęły powstawać obrazy, układając się w spójną całość. Niewielkie rozmiary ciał. Wypchane zwierzątka i zabawki zaciśnięte w małych rączkach pokrytych stwardniałą skórą. Peter zrobił krok do przodu i usłyszał trzask pękającego plastiku. Strzykawka. Mnóstwo strzykawek rozrzuconych na podłodze. To nagłe odkrycie uderzyło go jak pięść. - Theo to... to są... - Słowa uwięzły mu w gardle. Zatrzymali się dopiero na zewnątrz. Stanęli na schodach, łapczywie wdychając świeże powietrze. Peter
spostrzegł, że Caleb stoi na dachu stacji benzynowej i przypatruje im się przez lornetkę. - Musieli zdawać sobie sprawę, co się dzieje - powiedziała cicho Alicia. - Zdecydowali, że tak będzie lepiej. Theo zarzucił karabin na ramię i upił duży łyk wody. Jego twarz przybrała barwę popiołu. Peter zauważył, że drżą mu ręce. - Niech cię szlag, Zander! - krzyknął. - Po cholerę facet tu przychodził? - Z tyłu są schody - powiedziała Alicia. - Powinniśmy je sprawdzić. Theo splunął i zdecydowanie pokręcił głową. - Daj spokój, Alicio - poprosił Peter. - Jaki sens ma sprawdzanie budynku, jeśli nie zajrzymy wszędzie? Theo odwrócił się raptownie. - Nie chcę tam być ani sekundy dłużej! - Wydawał się zdecydowany, jego słowa zabrzmiały rozstrzygająco. Podpalimy budynek! Bez dyskusji! Naznosili książek, układając stos przed biurkiem. Papier szybko zajął się ogniem, płomienie zaczęły przeskakiwać z jednego tomu na drugi. Wycofali się drzwiami i stanęli w odległości pięćdziesięciu metrów od płonącego budynku. Peter upił łyk wody z manierki, lecz nic nie zdołało zmyć upiornego smaku, który miał w ustach. Smaku ciał i śmierci. Wiedział, że jego oczy ujrzały coś, co pozostanie z nim do końca życia. Zander przychodził tu oglądać dzieci. Wtedy piasek u podstawy budynku zaczął się poru-
szać. Alicia, która stała obok niego, zobaczyła to pierwsza. - Peter... Kiedy obłok opadł, wirole wyskoczyły spod piasku pokrywającego okna piwnicy Płomienie wypłoszyły sześć na piekące południowe słońce. Wrzeszczały. Wydawały głośne piski pełne furii i bólu. Budynek biblioteki stał w płomieniach. Peter podniósł karabin, starając się namacać spust. Jego ruchy były niezdecydowane, chaotyczne. Scena, którą miał przed oczami, wydawała się nierealna, jego umysł nie potrafił znaleźć w niej niczego rzeczywistego. Z gęstych kłębów dymu buchających oknami na górze wyskakiwały kolejne wirole. Szyby eksplodowały lśniącym deszczem odłamków. Ciała wiroli płonęły, ciągnąc za sobą języki ognia. Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim podniósł karabin, by otworzyć ogień. Pierwsza grupa schroniła się w cieniu za wystającymi z piasku schodami biblioteki. Tworzyły zbitą masę, przywierając twarzami do ziemi, jak maluchy bawiące się w chowanego. - Peterze, nie możemy tu zostać! Głos Alicii wyrwał go z odrętwienia. Obok stał Theo. Zastygł w bezruchu, z lufą karabinu skierowaną w ziemię. Twarz miał martwą, oczy wytrzeszczone i obojętne. - Theo, posłuchaj mnie! - krzyknęła Alicia, potrzą-
sając nim. Peter myślał przez chwilę, że go uderzy. Wirole pod schodami zaczęły się wiercić. Nagle drgnęły i zafalowały, jak tafla wody uderzona wiatrem. - Musimy wiać, ale już! Theo przesunął wzrok na Petera. - Wpakowaliśmy się, braciszku... - wyszeptał. Złapali go pod ramiona. W połowie parkingu Theo zaczął biec sam. Wrażenie nierealności minęło zastąpione jednym pragnieniem: uciec jak najdalej. Za rogiem stacji zobaczyli Caleba. Pędził na koniu. Wskoczyli na swoje wierzchowce i ruszyli galopem, mknąc za nim po twardym gruncie. Za plecami Peter usłyszał odgłosy pękającego szkła. Alicia coś pokazywała, przekrzykując wiatr. Centrum handlowe. Caleb pędził w kierunku centrum handlowego. Minęli pędem łachę piasku i przemknęli przez pusty parking w samą porę, aby zobaczyć, jak Caleb zeskakuje z konia przed zachodnim wejściem. Klepnął zwierzę w zad i wbiegł do środka, a koń czmychnął w popłochu. - Do środka! - krzyknęła Alicia. Objęła dowodzenie. Theo nie powiedział ani słowa. - Do środka! Zostawcie konie! Zwierzęta były przynętą, rodzajem ofiary. Nie mieli czasu, by się z nimi pożegnać. Wbiegli do środka. Peter wiedział, że najlepszym miejscem jest atrium. Słońce wlewało się tam przez zwalony szklany sufit. Mieli odpowiednią osłonę i mogli się bronić. Pędzili ciemnym korytarzem. Powietrze było ciężkie i kwaśne, ściany pokryła pleśń, odsłaniając zardzewiałe bel-
ki i zwisające przewody. Większość sklepów była zamknięta, lecz niektóre otworzyły się jak zdumione usta, odsłaniając ciemne wnętrza przysypane gruzem. Peter zauważył Caleba biegnącego w snopach złocistego światła wpadającego przez dach. Kiedy wbiegli do atrium, blask słońca był tak intensywny, że zamrugali gwałtownie. Sala przypominała las. Niemal całą przestrzeń porastały bujne zielone rośliny. Stojące pośrodku palmy sięgały ku otwartemu sklepieniu, winorośle zwisały z odsłoniętych rozpór sufitu niczym zwoje liny. Schronili się za barykadą z przewróconych stołów. Stracili Caleba z oczu. Peter spojrzał na brata, który przykucnął obok niego. - Nic ci nie jest? Theo pokręcił niepewnie głową. Wszyscy ciężko dyszeli. - Przepraszam za tamto... po prostu... Sam nie wiem. - Otarł pot z oczu. - Stanę z lewej. Zostań z Alicią. Skoczył w lewo. Alicia przykucnęła obok Petera. Sprawdziła magazynek i cofnęła zamek. W atrium zbiegały się cztery korytarze. Pewnie zaatakują z zachodu. - Myślisz, że słońce ich załatwiło? - spytał. - Nie wiem, Peterze. Zachowywały się, jakby wpadły w szał. Może niektóre obezwładniło, ale nie wszystkie. - Mocno oplotła przedramię paskiem karabinu. - Obiecaj mi coś - poprosiła. - Nie chcę stać się jednym z nich. Jeśli do tego dojdzie, zrób, co trzeba.
- Nie gadaj głupot. Nawet o tym nie myśl. - Powiedziałam to na wszelki wypadek. - Jej głos był stanowczy. - Nie zawahaj się. Nie było czasu na rozmowę. Usłyszeli zbliżające się kroki. Caleb wpadł do atrium, przyciskając do piersi jakiś przedmiot. Kiedy zanurkował pod stołami, Peter zobaczył, co to takiego. Czarne pudełko z butami. - Nie mogę uwierzyć! - jęknęła Alicia. - Grzebałeś w śmieciach?! Caleb podniósł wieczko i je odrzucił. W środku były żółte adidasy owinięte w bibułę. Zdjął buty Zandera i wsunął je na nogi. - Niech to szlag! - mruknął, marszcząc czoło. - Za duże. Na podłogę spadł pierwszy wirol. Dostrzegli niewyraźny ruch i coś wleciało do środka przez otwór w dachu. Peter odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak Theo unosi się aż pod sufit. Karabin się zaplątał, a ręce i nogi wierzgały w powietrzu. Drugi wirol, zwisający do góry nogami na jednej z rozpór, chwycił brata Petera za kostkę i uniósł jak piórko. Theo wisiał teraz do góry nogami. Peter dostrzegł osłupienie na jego twarzy. Nie wydał żadnego dźwięku. Wypuścił karabin, który głośno uderzył o posadzkę. Wirol uniósł Theo i znikł. Peter dźwignął się na nogi, macając palcem spust. Usłyszał głos, głos wołający brata, i strzały Alicii. Na kopule były trzy wirole skaczące z belki na belkę. Kątem oka zauważył, że Alicia wpycha Caleba pod ladę baru z drugiej strony atrium. Wreszcie strzelił, dwa razy, lecz wirole były
zbyt szybkie. Miejsce, w które celował, okazało się puste. Miał wrażenie, że grają w jakąś grę, próbując zmusić go do wystrzelania całej amunicji. Od kiedy to robią? - pomyślał, zastanawiając się, czy ktoś już zadał to pytanie. Kiedy zaatakował pierwszy wirol, Peter dostrzegł oczami umysłu śmiertelny łuk jego skoku. Alicia stała oparta plecami o bar. Wirol leciał wprost na nią z rozłożonymi ramionami. Ugiął nogi, aby zamortyzować upadek. Potwór z wyszczerzonymi zębami i szponami, poruszający się płynnie. Zanim wylądował, Alicia zrobiła krok do przodu, stając pod nim i unosząc karabin jak ostrze. Wystrzeliła. Peter zobaczył krwawą fontannę, koziołkujące ciała i błyski wystrzałów. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Alicia nie zginęła. Wirol leżał z głową w kałuży krwi. Wpakowała mu pocisk w usta. Dwa inne zamarły w bezruchu, szczerząc lśniące zęby. Odwróciły się w stronę Alicii, jakby ktoś pociągnął za sznurek. - Uciekaj! - krzyknęła, przeskakując przez bar. Uciekaj! Posłuchał. Puścił się biegiem przed siebie. Był w głębi centrum handlowego. Miał wrażenie, że nigdy nie wydostanie się na zewnątrz. Wszystkie wyjścia były zatarasowane zwałami rupieci - meblami, wózkami i różnymi pojemnikami. Jego brat zginął. Peter mógł się tylko ukryć. Biegł korytarzem, mija-
jąc zamknięte sklepy. Próbował unieść kratę, lecz żadna nie drgnęła. Z mgły paniki wyłoniło się tylko jedno pytanie: dlaczego jeszcze żyję? Kiedy uciekał z atrium, nie sądził, że zrobi więcej niż dziesięć kroków. Był pewny, że poczuje potworny ból i będzie po wszystkim. Minęła przynajmniej minuta, zanim zdał sobie sprawę, że wirole go nie ścigają. Nie gonią mnie, bo są zajęte, pomyślał. Musiał złapać się kraty, by nie upaść. Wsunął palce pomiędzy stalowe listwy, przykładając czoło do zimnego metalu i ciężko dysząc. Jego przyjaciele nie żyją. To jedyne wytłumaczenie. Theo nie żyje, Caleb nie żyje i Alicia nie żyje. Kiedy wirole z nimi skończą, kiedy opiją się ich krwią, przyjdą po niego. Będą na niego polowały. Zaczął biec. Minął jeden korytarz i skręcił w następny, mijając kolejne zamknięte sklepy. Przestał zwracać uwagę na kraty. Myślał tylko o tym, aby wydostać się na zewnątrz, na otwarty teren. Na światło i przestrzeń. Skręcił za róg i wybiegł na szeroką, zamkniętą kopułą przestrzeń, ślizgając się na płytkach. Drugie atrium. Na posadzce nie leżał gruz. Promienie słońca wpadały przez okrągłe okna w górze. Pośrodku sali stała nieruchomo grupka małych kuców. Jak stado koni dostało się do centrum handlowego? Zaciekawiony zrobił krok w ich stronę i wszystko stało się jasne. Konie nie były prawdziwe. To karuzela. Peter wi-
dział taką w jakiejś książce, kiedy mieszkał w Schronie. Podstawa, na której stały, obracała się przy dźwiękach muzyki. Podszedł do platformy. Konie pokrywała gruba warstwa kurzu. Pochylił się nad jednym ze zwierząt i odgarnął kurz, odsłaniając jaskrawe barwy i starannie oddane szczegóły - rzęsy, zęby, długą krzywiznę nosa i rozszerzone nozdrza. Wtedy poczuł to wszystkimi członkami, jakby dotknął chłodnego metalu. Zdumiony podniósł głowę. Przed nim stała dziewczyna. Przybysz. Nie potrafił określić, ile ma lat. Trzynaście? Szesnaście? Jej włosy były długie i ciemne, gęste i splątane. Miała na sobie wytarte dżinsy i sztywny od brudu za duży podkoszulek. Spodnie były przepasane w talii kablem. Na nogach miała sandały z plastikowymi stokrotkami obok dużego palca. Zanim zdążył się odezwać, podniosła palec do ust. Nic nie mów. Wbiegła szybko na środek platformy i odwróciła się w jego stronę, dając znak, by szedł za nią. Wtedy je usłyszał. Biegły korytarzem, w którym odbijał się echem klekot metalowych krat zasłaniających wystawy sklepowe. Nadchodziły wirole. Szukały go, polowały. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. Pospiesz się, mówił jej wzrok. Wzięła go za rękę i zaciągnęła na środek platformy. Uklękła, podnosząc metalową klapę w podłodze. Zapadnia obita deskami. Weszła do środka tak, że wi-
dać było tylko głowę. Pospiesz się, szybko. Peter skoczył za nią do otworu i zamknął klapę. Byli w jakimś ciasnym pomieszczeniu pod karuzelą. Przez deski wpadały do środka promienie słońca, oświetlając drobiny kurzu, mroczne cielsko maszyny i zmięte posłanie leżące na podłodze. Obok stały plastikowe butelki z wodą i puszki, których papierowe naklejki wyblakły dawno temu. Czyżby tu mieszkała? Platforma zadrżała. Dziewczyna upadła na kolana. Dostrzegli przesuwający się cień. Wtedy pokazała mu, co robić. Połóż się. Leż nieruchomo. Zrobił, jak mu kazała, a ona wspięła się na jego plecy. Czuł ciepło jej ciała, gorący oddech na szyi. Zasłoniła go sobą. Wirole były na karuzeli. Czuł, jak umysł każdego z nich gorączkowo pracuje, słyszał ciche mlaskanie. Ile czasu minie, zanim znajdą klapę? Nie ruszaj się. Nie oddychaj. Zamknął oczy, pragnąc zastygnąć w całkowitym bezruchu, czekając na trzask drzwiczek wyrywanych z zawiasów. Karabin leżał na posadzce obok niego. Mógłby się podnieść, oddać strzał lub dwa i na tym koniec. Mijały sekundy. Kolejne drgania i ostre, przyspieszone oddechy wiroli, które zwietrzyły zapach człowieka, woń krwi unoszącą się w powietrzu. Coś było nie tak, Peter wyczuł ich niepewność. Dziewczyna napierała na niego, osłaniając go i chroniąc. Milczenie na górze. Czyżby odeszli? Minęła minuta, a po niej kolejna. Jego uwaga
przeniosła się z wiroli na to, co robi dziewczyna. W końcu z niego zeszła. Podniósł się na kolana. Ich twarze były oddalone od siebie zaledwie o kilka cali. Delikatna krzywizna jej policzka przypominała buzię dziecka, lecz oczy nie były dziecinne. Ani trochę. Czuł jej oddech. Było w nim coś słodkiego jak miód. - Jak... Gwałtownie pokręciła głową, aby go uciszyć, wskazując sufit, a później znów położyła palec na ustach. Odeszły, ale wrócą. Podniosła się i otworzyła klapę. Szybko odwróciła głowę, aby pokazać, o co jej chodzi. Za mną. Szybko. Stanęli na platformie karuzeli. Chociaż sala była pusta, Peter czuł obecność wiroli, które były tu przed chwilą. Powietrze pulsowało od niewidocznych zawirowań w miejscu, gdzie stały. Dziewczyna wyprowadziła go szybko drzwiami po drugiej stronie atrium. Były lekko uchylone, podparte kawałkiem betonu. Przeszli przez nie, pozwalając, aby się za nimi zamknęły. Peter usłyszał szczęk zamka. Otoczyła go ciemność. Zdezorientowany poczuł nową falę lęku, lecz wtedy dziewczyna wzięła go za rękę. Jej uścisk był silny, dodający otuchy. Prowadziła go w głąb korytarza. Trzymam cię. Wszystko będzie dobrze. Próbował liczyć kroki, lecz okazało się to bezcelowe. Z jej uścisku wywnioskował, że chce, aby szedł prędzej, że niepotrzebnie powstrzymuje go niepewność.
Potknął się o coś i wypuścił karabin, gubiąc go w mroku. - Poczekaj... Z oddali doleciało głuche uderzenie i jęk wyginanego metalu. Wirole ich znalazły. Przed sobą dostrzegł blade światło. Biegli długim, wysoko sklepionym korytarzem. Pod ścianami leżały uśmiechnięte kościotrupy o wykrzywionych członkach. Kolejny huk za plecami. Wirole otworzyły drzwi. Korytarz kończył się innymi drzwiami, które były otwarte. Klatka schodowa. Z góry wpadały żółte promienie słońca, czuć było zapach gołębi, usłyszeli ich gruchanie. Na ścianie Peter dostrzegł napis „Wejście na dach”. Odwrócił się. Dziewczyna stała na korytarzu obok drzwi prowadzących na klatkę schodową. Ich spojrzenia spotkały się na krótką zniewalającą chwilę. Nim minęła sekunda, podeszła do niego, stanęła na palcach i przycisnęła zamknięte usta do jego twarzy, jak ptak pijący wodę. Właśnie tak, pocałowała go w policzek. Peter skamieniał, nie wiedząc, co powiedzieć. Dziewczyna odwróciła się w stronę ciemnego korytarza. Idź już, powiedziały jej oczy. Zamknęła drzwi. - Hej! - Usłyszał szczęk zamka. Chwycił klamkę, lecz ta ani drgnęła. Zaczął walić w stalową płytę. - Hej! Nie zostawiaj mnie! Ale dziewczyna odeszła jak duch. Znów zobaczył napis „Wejście na dach”. Chciała, żeby pobiegł na górę. Zaczął się wspinać. Powietrze paliło, niemal dusząc go smrodem gołębi. Mury pokryte były długimi smugami
odchodów wyglądających jak warstwy farby. Ptaki prawie go nie zauważały, przelatując z miejsca na miejsce, jakby jego obecność nie budziła w nich niczego prócz zaciekawienia. Trzy piętra, cztery. Zaczął dyszeć ze zmęczenia. Smak w ustach i smród były otępiające, oczy piekły, jakby polano je kwasem. Wreszcie dotarł na górę. Ostatnie drzwi, a dalej wysoki mur. A także maleńkie okno o krawędziach obrębionych kawałkami pożółkłego szkła. Drzwi były zamknięte na kłódkę. Ślepa uliczka. Czyżby dziewczyna skierowała go w ślepą uliczkę? Klatką schodową wstrząsnął wściekły łomot. Ptaki zerwały się, wzbijając w powietrze obłok piór. Wtedy ją zobaczył. Skrzynka była tak ubrudzona ptasimi odchodami, że niemal stapiała się ze ścianą. Łokciem rozbił szybę i sięgnął po siekierę. Z dołu doleciało kolejne uderzenie. Jeszcze jedno, a wirole sforsują drzwi i dostaną się na klatkę schodową. Uniósł siekierę i zamachnął się z całej siły. Ostrze się ześlizgnęło, lecz wiedział, że uszkodził kłódkę. Nabrał powietrza, zmierzył odległość i uderzył jeszcze raz. Trafił idealnie. Kłódka pękła i upadła na ziemię. Naparł na drzwi. Jęknęły, otwierając się. Zalało go światło. Znalazł się na dachu, po północnej stronie centrum handlowego. Szybko dobiegł do krawędzi. Znajdował się co najmniej piętnaście metrów nad ziemią. Skacząc, mógłby złamać nogę lub jeszcze gorzej. Położył się, czekając, aż go dopadną. Nie tak wy-
obrażał sobie koniec. Z łokcia ciekła mu krew. Krwawa smuga ciągnęła się za nim od otwartych drzwi. Chociaż nie pamiętał bólu, musiał się skaleczyć, kiedy rozbijał szybę. Ale krwawienie było teraz bez znaczenia. Przynajmniej ma siekierę. Odwrócił się w stronę drzwi, przygotowując się do zadania ciosu, gdy z dołu doleciał krzyk: - Skacz! Zza rogu wypadli na koniach Alicia i Caleb. Alicia machała do niego, stojąc w strzemionach. - Skacz! Podniósł się, myśląc o Theo. Przypomniał sobie ojca stojącego na brzegu morza i pomyślał o oceanach i gwiazdach. O dziewczynie, która zasłoniła go własnym ciałem, o cieple i słodyczy jej oddechu na szyi i na policzku, gdy go pocałowała. Przyjaciele wołali i machali z dołu. Wirole ruszyły do góry. W ręku trzymał siekierę. Nie teraz, pomyślał, jeszcze nie. Zamknął oczy i skoczył. 23 Nadeszło lato, a ona znów była sama. Słyszała tylko dolatujące zewsząd głosy. Pamiętała ludzi. Pamiętała mężczyznę. Pamiętała tamtego człowieka i jego żonę, i chłopca, a później kobietę. Jednych pamiętała lepiej niż innych. Czasami nie pamiętała nikogo. Któregoś dnia pomyślała: Jestem sama, nie ma nikogo oprócz mnie. Żyła w ciemności. Nauczyła się chodzić w świetle dnia, choć nie było to łatwe. Początkowo
bolało, sprawiało, że czuła się chora. Szła i szła. W stronę gór. Mężczyzna powiedział jej, żeby podążała w tamtą stronę, żeby biegła i nie przystawała, lecz pewnego dnia góry się skończyły, a innych nie mogła znaleźć. Były dni, kiedy nie ruszała się z miejsca. Niektóre dni przypominały lata. Mieszkała to tu, to tam, z tymi lub tamtymi, z mężczyzną i jego żoną, i chłopcem, a później z kobietą. W końcu została zupełnie sama. Niektórzy ludzie byli dla niej dobrzy, zanim umarli. Inni nie. „Jesteś inna”, mówili. Nie była jak oni, nie była jedną z nich. Była inna i samotna, po świecie nie chodzili podobni do niej. Ludzie przeganiali ją lub tego nie robili, lecz w końcu zawsze umierali. Śniła. Śniła o głosach i mężczyźnie. Były miesiące i lata, kiedy słyszała jego głos w wyciu wiatru i migotaniu gwiazd, jeśli się skupiła. Tęskniła wtedy za jego opieką. Jednak w miarę upływu czasu głos zlał się z innymi, tymi ze snów, które jednocześnie były i nie były, jak ciemność była i nie była, wydawała się zarazem obecnością i brakiem. Świat był światem śniących dusz, które nie mogły umrzeć. Pod jej stopami znajdowała się ziemia, a nad głową bezkresne niebo. Wokół było dużo opuszczonych domów i wiatr, i deszcz, i gwiazdy, i wszechobecne głosy, głosy i pytanie: Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Nie bała się ich, jak mężczyzna i inni, jak ten człowiek i jego żona, i chłopiec, a później kobieta. Próbowała odpędzić śniących od mężczyzny i jej się to udało. Podążali za nią ze swoimi pytaniami, ciągnęli się niczym łańcuch,
jak Jacob Marley, o którym czytała w opowiadaniu oduchu. Kiedyś sądziła, że są duchami, lecz nie byli. Nie umiała ich nazwać. Pewnej nocy obudziła się i zobaczyła ich wszystkich wokół siebie. Widziała ich błagalne oczy, lśniące w ciemności jak bursztyn. Zapamiętała to miejsce, tę stodołę, bo na dworze było zimno i padało. Ich twarze ją otoczyły. Widziała ich śniące twarze, smutne i zagubione jak pusty świat, który przemierzała. Chcieli, aby im powiedziała, aby udzieliła odpowiedzi na ich pytanie. Czuła na sobie ich oddech. Tchnienie nocy i pytania jak pulsowanie krwi. „Kim jestem?” - pytali. Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem? Uciekła z tamtego miejsca. Ciągle uciekała. Pory roku się zmieniały, powracały bez końca. Było zimno, a później robiło się cieplej. Noce były długie, a później stawały się krótsze. Niosła na plecach małe zawiniątko z rzeczami, które dawały jej poczucie komfortu. Pomagały zapamiętać, zachować w umyśle minione lata, dobre i złe. Książkę o duchu Jacobie Marleyu, medalion
kobiety, który zdjęła z jej szyi, kiedy umarła tak gwałtownie, jak umierali wszyscy ludzie. Kość z pola usłanego kośćmi i kamyk z plaży, na której widziała okręt. Jadła od czasu do czasu. Niektóre rzeczy w puszkach do niczego się nie nadawały. Otwierała puszkę otwieraczem, który miała w plecaku, i czuła potworny smród, jak odór dochodzący z wnętrza budynku, gdzie w rzędach lub bezładnie rozrzucone leżały ludzkie zwłoki. Wtedy wiedziała, że nie może tego zjeść, że musi znaleźć coś innego. Przez jakiś czas szła brzegiem ogromnego szarego oceanu, plażą usianą kamieniami wygładzonymi przez fale, widząc wysokie sosny, wyciągające długie ramiona nad taflą wody. Księżyc był taki sam jak wszędzie na świecie. Przez jakiś czas była tam szczęśliwa. To właśnie wtedy zobaczyła statek. „Tutaj! wołała, bo żadnego wcześniej nie widziała i cieszyła się na jego widok. Tutaj, statku! Jestem tutaj, wielki okręcie! Tutaj!”. Jednak statek nie odpowiedział. Odpłynął na wiele dni, znikając za krawędzią morza, a później wrócił jak fala przypływu w księżycową noc. Jak sen o statku, którego nie mógł śnić nikt oprócz niej. Szła jego śladami dniami i nocami, do miejsca, gdzie były skały i zwalony most i gdzie spoczął jego wielki dziób wśród innych statków, dużych i małych. Wtedy zrozumiała, że podobnie jak inne, które rozbiły się na skałach, jest pozbawiony załogi. A morze było czarne i cuchnęło jak zepsuta konserwa. Wtedy odeszła. Otak, czuła ich. Czuła ich wszystkich. Mogła wyciągnąć ręce w ciemności i czuć ich wokół siebie. Ich po-
nure zapomnienie. Ich straszną rozpacz. Ich wieczne pytanie. Doprowadziło ją to do stanu smutku bliskiego miłości. Miłości odczuwanej do mężczyzny, który się nią opiekował, który powiedział, żeby biegła i nie przystawała. Mężczyzny. Przypomniała sobie ogień i światło eksplodujące w jej oczach. Przypomniała sobie smutek i czułość mężczyzny. Już go nie słyszała. Pomyślała, że odszedł. W ciemności słyszała innych. Wiedziała, kim są. Jestem Babcock. Jestem Morrison. Jestem Chavez. Jestem BaffesTurrellWinstonSosaEcholsLambrightMartinesReinhardtCarter. Nazwała ich Dwunastoma. Dwunastu było wszędzie, w świecie i poza nim, wydawali się wpleceni w osnowę mroku. W tamtym czasie Dwunastu przypominało krew płynącą pod powierzchnią wszystkich rzeczy. I tak rok za rokiem. Czasem pamiętała jeden dzień - dzień na polu kości, innym razem dzień ptaka i milczenia. Była w miejscu pełnym drzew, wysokich drzew. Później ujrzała małą istotę trzepoczącą skrzydłami przed jej twarzą. Stała boso na trawie w promieniach słońca, w których świetle nauczyła się przebywać. Dziwna istota latała tu i tam, poruszając skrzydłami, które zamazywały się przed jej oczami. Patrzyła i patrzyła. Miała wrażenie, jakby obserwowała tę istotę cały dzień. Zastanawiała się, jakim słowem ją nazwać, lecz kie-
dy próbowała je wypowiedzieć, zapomniała, jak to zrobić. „Ptak”. To słowo w niej było, lecz nie miało drzwi, przez które mogłoby się wydostać na zewnątrz. Ptak... koliber. Przywołała wszystkie słowa, które znała, na próżno. Słowa były zamknięte w jej wnętrzu. Pewnej księżycowej nocy, kiedy upłynęło dużo czasu, czuła się tak samotna i pozbawiona przyjaciela, że pomyślała: chodźcie. Zjawili się. Pierwszy, a po nim kolejny i wielu, wielu innych. Chodźcie do mnie. Wyszli z cienia. Zaczęli zeskakiwać z nieba i wysokich gór, które ją otaczały. Wkrótce miała mnóstwo towarzyszy, jak w tamtej stodole, lecz tym razem było ich więcej. Tłoczyli się wokół niej ze śniącymi twarzami. Dotykała ich, pieściła i nie czuła się osamotniona. Pytała: „Czy zostaliśmy tylko my?”. Bo od lat nie widziała nikogo, żadnego mężczyzny ani kobiety. „Czy zostałam sama?”. Dopóki pytała, nie mieli dla niej odpowiedzi, a jedynie pytanie, gniewne i palące. Odejdźcie, pomyślała i zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, znowu była sama. W ten sposób nauczyła się to robić. Później, po wielu porach i latach, dotarła do zasypanego miasta. Tam, w bladym świetle zmierzchu, ujrzała ludzi na koniach. Sześciu ludzi na grzbietach sześciu rosłych koni. Ludzi z karabinami, jak inni, których zapamiętała z
czasu, gdy była z mężczyzną i jego żoną, i chłopcem, a później z kobietą. Ukryła się w cieniu, czekając, aż zapadnie zmrok. Nie wiedziała, co zrobi, lecz ci, którzy zapomnieli, przyszli do niej w ciemności i rzucili się na tamtych, choć powiedziała im, by tego nie robili. Ludzie zaczęli ginąć. Odeszło trzech. Podeszła do ciał. Ludzie i konie leżeli nieruchomo, pozbawieni krwi, jak wszystkie istoty, które zginęły w ten sposób. Trzech nie mogła odnaleźć, lecz dusza jednego nadal unosiła się w pobliżu, z nienazwanego, bezkształtnego miejsca obserwując, jak pochyla się nad jego twarzą, próbując ją odczytać. Wyraz jego twarzy był taki sam jak wyraz twarzy mężczyzny, jego żony i chłopca, a później kobiety. Dostrzegła w nim strach, ból i rezygnację. Zrozumiała, że mężczyzna miał na imię Willem, a ci, którzy mu to zrobili, byli smutni, tak bardzo smutni, że musiała wstać i powiedzieć: „W porządku, odejdźcie i nie róbcie tego więcej, jeśli możecie”, choć wiedziała, że to niemożliwe. Nie mogli nic na to poradzić, bo Dwunastu napełniło ich dusze potwornymi snami o krwi, nie pozostawiając innej odpowiedzi, jak tylko: Jestem Babcock. Jestem Morrison. Jestem Chavez. Jestem BaffesTurrellWinstonSosaEcholsLambrightMartinezReinhardtCarter. Jestem Babcock. Babcock. Babcock. Szła ich śladem przez piasek, choć słońce raziło ją
w oczy, a były dni, kiedy nie mogła się przed nim ukryć. Owinęła się jakąś znalezioną tkaniną i założyła okulary. Dni były długie, łuk słońca przecinał niebo, orząc ziemię długim ostrzem światła. Nocą pustynia pogrążała się w ciszy - jedynym dźwiękiem był szum falujących traw i bicie serca, i szmer śniącego świata, który ją otaczał. Później znów ujrzała góry. Nie zobaczyła już ludzi na koniach ani miejsca, z którego przybyli ludzie zabici na jej oczach w zasypanym mieście. Dno doliny między górami porośnięte było drzewami wyginającymi się na wietrze. Wtedy dotarła do budynku, w którym były konie. Kiedy na nie spojrzała, znieruchomiałe w samotności, pomyślała, że kiedyś je widziała. Konie były nieżywe, choć wyglądały jak prawdziwe. Kiedy na nie patrzyła, ogarniał ją spokój, czuła mężczyznę i jego troskę. Pomyślała, że powinna się zatrzymać w tym miejscu, że czas ciągłego uciekania dobiegł końca. Tu odpocznie. Teraz i ten czas dobiegł końca. Ludzie na koniach wrócili, a ona ocaliła jednego z nich. Zasłoniła go własnym ciałem tak, jak nakazywał jej instynkt. Powiedziała śniącym: Odejdźcie, odejdźcie teraz. Nie zabijajcie go. Posłuchali na chwilę, lecz inne głosy brzmiały głośniej w ich głowach, a głód był bardzo silny. W ciemnej zakurzonej przestrzeni pod platformą z końmi rozmyślała otym, którego ocaliła, mając nadzieję, że przeżył. Nasłuchiwała dźwięku powracających ludzi i ich koni, i wystrzałów. Po kilku dniach spokoju opuściła to miejsce, jak opuściła poprzednie, i wyszła w księżycową noc, której była częścią.
- Gdzie oni są? - spytała ciemność. - Gdzie są ludzie i ich konie, bo chciałabym do nich pójść i ich odnaleźć. Bo tak długo byłam samotna, bez nikogo. Wtedy z nocnego nieba spłynął głos: „Idź w stronę księżyca, Amy”. - Dokąd? Dokąd mam iść? „Przyprowadź ich do mnie. Droga sama się przed tobą otworzy”. Tak. Zrobi to. Zbyt długo była samotna, sama na świecie. Poczuła tak dojmujący smutek i pragnienie innych, podobnych sobie, że nie mogła już znieść samotności. „Idź za światłem księżyca i odszukaj ludzi, których powinienem poznać, jak poznałem ciebie, Amy”. - Amy? Kim jest Amy? „Amy to ty”, odpowiedział głos. IV DZIEWCZYNA ZNIKĄD Tobie, który nie pamiętasz, że przybyłeś z innego świata, wiedz, Że znów mogę mówić. To, co powraca z zapomnienia, przybywa, aby odnaleźć swój głos. LOUISE GLÜCK The Wild Iris (Dziki irys) 24 Dziennik straży Lato 92 po wybuchu epidemii Dzień 51: Brak kontaktu. Dzień 52: Brak kontaktu. Dzień 53: Brak kontaktu. Dzień 54: Brak kontaktu. Dzień 55: Brak kontaktu.
Dzień 56: Brak kontaktu. Dzień 57: Peter Jaxon pełnił wartę na platformie 1 (akt miłosierdzia dla Theo Jaxona). Brak kontaktu. Dzień 58: Brak kontaktu. Dzień 59: Brak kontaktu. Dzień 60: Brak kontaktu. W opisanym okresie: 0 kontaktu. Nie zabito ani nie uprowadzono żadnego z naszych. O wakacie na stanowisku drugiego kapitana (po zmarłym T. Jaxonie) powiadomiono Sanjaya Patala. Do wiadomości członków Domu, Z wyrazami szacunku S.C. Ramirez, pierwszy kapitan straży O świcie ósmego dnia Peter otworzył oczy, słysząc stado zbliżające się dróżką do bramy. Po północy powtarzał sobie: tylko kilka minut, zdrzemnę się tylko kilka minut, żeby nabrać sił. Jednak gdy usiadł, opierając plecy o mur i kładąc głowę na złożonych ramionach, zapadł w głęboki sen. - Dobrze, że się obudziłeś. Stała nad nim Alicia. Peter przetarł oczy i podniósł się na nogi, przyjmując bez słowa manierkę z wodą, którą mu podała. Jego członki wydawały się ciężkie, jakby kości zostały zastąpione rurkami, w których chlupocze płyn. Przełknął łyk letniej wody i spojrzał za krawędź muru. Za pasem ogniowym nad wzgórzami wolno unosiła się mgła. - Długo spałem? Odwróciła się w jego stronę. - Nieważne. Stałeś na murze siedem nocy z rzędu.
Nie musiałeś tego robić. Jeśli ktoś jest innego zdania, niech mi to powie. Usłyszeli poranny dzwon, patrząc w milczeniu, jak skrzydła bramy się otwierają. - Idź do domu i się prześpij - powiedziała Alicia, kiedy drużyny drwali szykowały się do wymarszu. - Później zajmiesz się kamieniem. - Zaczekam na Theo. Spojrzała mu w oczy. - Peterze, minęło siedem nocy. Idź do domu. Umilkli, słysząc kroki na drabinie. Hollis Wilson wgramolił się na pomost i spojrzał na nich, ściągając brwi. - Schodzisz, Peterze? - Mur jest twój - odrzekła Alicia. - Skończyliśmy. - Powiedziałem, że zostaję. Nadeszła dzienna zmiana. Na drabinę wspięło się dwóch kolejnych strażników, Gar Phillips i Vivian Chou. - Słuchaj, jeśli chcesz pełnić wartę, nie mam nic przeciwko temu - powiedział Hollis. - Ale jestem dowódcą i będę musiał zawiadomić Soo. - On nie zostanie - ucięła Alicia. - Mówiłam poważnie, Peterze. To nie była prośba. Hollis tego nie powie, ale ja tak. Wracaj do domu. Chciał zaprotestować, już otworzył usta, by coś powiedzieć, gdy fala smutku odebrała mu głos. Alicia ma rację. Jest po wszystkim. Theo odszedł. Peter powinien odczuć ulgę, lecz czuł tylko zmęczenie. Był tak potwornie znużony, że miał wrażenie, jakby przez całe życie ciągnął za sobą ciężki łańcuch. Z trudem podniósł kuszę z pomo-
stu. - Przykro mi z powodu twojego brata, Peterze rzekł Hollis. - Myślę, że mogę to powiedzieć, skoro minęło siedem nocy. - Dzięki, Hollisie. - Pewnie zostaniesz teraz członkiem Domu, prawda? Peter prawie o tym nie myślał. Zapewne tak się stanie. Jego kuzynki, Dana i Leigh, były starsze, lecz Dana nie skorzystała z okazji, kiedy ojciec Petera odszedł z Domu, a wątpił, by Leigh była zainteresowana tym zajęciem, bo miała w Schronie małe dziecko. - Pewnie tak. - W takim razie przyjmij moje gratulacje. - Hollis niezgrabnie wzruszył ramionami. - Wiem, że może to śmiesznie zabrzmi, ale wiesz, o co mi chodzi. Nikomu nie wspomniał o dziewczynie, nawet Alicii, która mogła mu przecież uwierzyć. Odległość dzieląca dach centrum handlowego do ziemi okazała się mniejsza, niż sądził. Nie mógł stwierdzić, tak jak Alicia, która znajdowała się na dole, jak wysoko sięga piasekduża, pochyła wydma zamortyzowała upadek, kiedy leciał na łeb na szyję. Nie wypuszczając siekiery, wspiął się na grzbiet Omegi za Alicią. Dopiero gdy znaleźli się po drugiej stronie Banning, zrozumiał, że nikt ich nie goni. I dopiero wtedy zaczął się dziwić, jakim cudem uciekli i dlaczego konie nie są martwe. Alicia i Caleb uciekli z atrium przez kuchnię restauracji, która łączyła się z rampą towarową ciągiem kory-
tarzy. Ogromne przesuwane drzwi były zamknięte i zardzewiałe. Na szczęście jedne okazały się lekko uchylone, wpuszczając do środka promień światła. Używając kawałka rury jako dźwigni, zdołali je otworzyć na tyle szeroko, aby się przecisnąć. Kiedy wyturlali się na zalany słońcem dziedziniec, okazało się, że są przy południowej ścianie centrum. Po chwili spostrzegli dwa konie skubiące kępę wysokich chwastów. Alicia nie wierzyła własnym oczom. Objeżdżali budynek, kiedy usłyszała huk otwieranych drzwi i zobaczyła Petera na skraju dachu. - Dlaczego nie odjechaliście, kiedy znaleźliście konie? - spytał ją później. Zatrzymali się przy drodze prowadzącej do elektrowni, aby napoić konie, niedaleko miejsca, gdzie sześć dni temu dostrzegli wirola wśród drzew. Mieli tylko tyle wody, ile zostało w manierkach, lecz kiedy się trochę napili, nalali resztę w dłonie i pozwolili, aby konie ją zlizały. Owinęli krwawiący łokieć Petera kawałkiem jego swetra. - Nie staraj się tego zrozumieć, Peterze - odpowiedziała Alicia ostro. Nie wiedział, czy nie obraził jej swoim pytaniem. - Uznałam, że tak należy postąpić, i już. Wtedy mógł im powiedzieć o dziewczynie. O samotnej dziewczynie i tym, co zrobiła pod karuzelą, zasłaniając go własnym ciałem. O spojrzeniu, które wymienili, pocałunku w policzek i nagłym zatrzaśnięciu drzwi. A może uroił to sobie pod wpływem chwili? W końcu poprzestał na stwierdzeniu, że znalazł klatkę schodową i dostał się nią na dach.
Wrócili w wielkim pośpiechu. Mieli cztery dni spóźnienia, mało brakowało, a zostaliby uznani za zaginionych. Na wieść o ich powrocie przy bramie zgromadził się tłum. Leigh zemdlała, zanim ktoś zdążył jej wyjaśnić, że Ario żyje, że zostawili go w elektrowni. Peter nie miał siły iść do Mausami i przekazać jej wiadomości o Theo. Tak czy owak, ktoś jej powie. Wśród zebranych byli Michael i Sara, która przemyła mu łokieć i zszyła ranę, kiedy siedział na skale, krzywiąc się z bólu i czując się oszukany tym, że przypominające trans otępienie po śmierci brata nie znieczuliło go na ból zszywanej nicią skóry. Zabandażowała mu rękę, przytuliła i zaczęła płakać. Później, kiedy zapadły ciemności, ludzie rozstąpili się na jego widok, a gdy zaczął bić drugi wieczorny dzwon, wszedł na mur, by czekać na brata. Kiedy zeszli z pomostu, obiecał Alicii, że pójdzie do domu i się zdrzemnie, choć dom był ostatnim miejscem, w którym pragnął być. Tylko kilku nieżonatych mężczyzn nadal mieszkało w barakach. Choć były brudne i cuchnęły jak pomieszczenia elektrowni, Peter postanowił, że od tej pory będzie tam mieszkał. Musi tylko zabrać z domu kilka rzeczy. To wszystko. Czuł na ramionach promienie słońca, kiedy szedł do pięcioizbowego domu przy wschodniej polanie. Mieszkał tam od chwili opuszczenia Schronu. Po śmierci matki on i Theo tylko w nim spali. Nie zawracali sobie głowy sprzątaniem. Chociaż Peterowi przeszkadzał bałagan - stosy naczyń w zlewie, ubrania rozrzucone na podłodze i stół
lepiący się od brudu - nie potrafił się zmusić, aby coś z tym zrobić. Matka była schludną kobietą, która dbała o porządek w domu - myła podłogi i trzepała dywany, usuwała popiół z paleniska i resztki jedzenia z kuchni. Na pierwszym piętrze były dwie sypialnie, w których spali on i Theo, a na poddaszu, pod ukośnym dachem, znajdowała się sypialnia rodziców. Peter poszedł do swojego pokoju i spakował do plecaka ubrania na kilka dni. Postanowił, że później przejrzy rzeczy Theo i zdecyduje, co zatrzymać, zanim odeśle resztę do Magazynu, gdzie ubrania i buty brata zostaną posegregowane i rozdzielone między członków Kolonii. Theo zajął się tym po śmierci matki, wiedząc, że Peter nie da sobie rady. Rok później, pewnego zimowego dnia, Peter zauważył kobietę - Glorię Patal - w szalu, który wydał mu się dziwnie znajomy. Gloria stała na rynku, między straganami, oglądając słoiki na miód. Szal z frędzlami był niewątpliwie własnością jego matki. Peter był tak wstrząśnięty, że uciekł, jakby przed chwilą dopuścił się jakiegoś występku. Skończył pakowanie i zszedł na dół do kuchni połączonej z salonem o odsłoniętych belkach dachowych. W kominku nie rozpalano od wielu miesięcy. W stosie drewna na opał za domem na pewno zalęgły się myszy. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, jakby nikt tu nie mieszkał. Może i tak jest, pomyślał. Pod wpływem impulsu zajrzał na drugie piętro do sypialni rodziców. Szuflady małej komody były puste, wybrzuszony materac zdjęto z łóżka, a półki starej szafy pokrywała delikatna pajęczyna, która drgnęła, gdy otworzył drzwi. Mały nocny stolik, na którym matka stawiała
szklankę z wodą i kładła okulary - jedyną rzecz, którą Peter chciał zatrzymać na pamiątkę, lecz nie mógł, bo przyzwoite okulary stanowiły cały udział - był pokryty okrągłymi plamami. Nikt od miesięcy nie otwierał okien. Powietrze w pokoju było stęchłe i nieświeże - kolejna rzecz, którą Peter zhańbił swoim zaniedbaniem. To prawda, bo czuł się, jakby ich zawiódł. Wszystkich. Wytaszczył plecak na dwór, na skwarny ranek. Ze wszystkich stron dolatywały odgłosy krzątaniny - rżenie koni w stajniach, łomot młota w kuźni, nawoływania strażników na murze. Kiedy dotarł do Starego Miasta, usłyszał wesołe głosy dzieci bawiących się na dziedzińcu Schronu. Była poranna przerwa, więc wyczerpana Nauczycielka pozwalała im się wyszaleć. Peter przypomniał sobie pewien zimowy dzień, słoneczny i chłodny, kiedy podczas zabawy jakimś cudem bez najmniejszego wysiłku wyrwał patyk znacznie starszemu i większemu chłopcu - o ile pamiętał, jednemu z braci Wilsonów - i zdołał go utrzymać do czasu nadejścia Nauczycielki, która klaskaniem i machaniem zapędziła ich do Schronu. Ostre zimne powietrze w płucach, suchy, brązowy obraz zimowego świata, pot na czole i euforia, jaką poczuł, gdy udało mu się zrobić unik i czmychnąć goniącym. Jak wspaniale się wtedy czuł. Peter zaczął szukać w pamięci wspomnień brata - Theo musiał być wśród dzieci tamtego zimowego ranka, musiał go ścigać lecz nie potrafił ich odnaleźć. Miejsce, w którym powinien się znajdować, było puste. Dotarł do okopów - trzech rowów długości dwudziestu metrów, osłoniętych ziemnymi wałami zatrzymują-
cymi zbłąkane bełty, strzały i niecelnie rzucone noże. Na końcu środkowego okopu stało na baczność pięciu rekrutów: trzy dziewczyny i dwóch chłopców w wieku od dziewięciu do trzynastu lat. Z ich wyprężonej postawy i niepewnych min Peter wyczytał tę samą pełną napięcia powagę, którą odczuwał, gdy pierwszy raz stanął w okopach, przytłoczony pragnieniem udowodnienia, że jest coś wart. Theo wyprzedzał go o trzy stopnie. Przypomniał sobie dzień, w którym jego brat został wybrany na gońca. Theo odwrócił się do niego z triumfującym uśmiechem i pierwszy raz wszedł na mur. Biła od niego duma, lecz Peter też ją odczuwał. Wkrótce miał pójść w jego ślady. Tego ranka ćwiczenia prowadziła kuzynka Petera, Dana, córka wuja Willema. Była osiem lat starsza od Petera i zeszła z muru po urodzeniu pierwszej córki, Ellie, aby prowadzić zajęcia w okopach. Choć jej najmłodsza latorośl Kat nadal przebywała w Schronie, Ellie wyszła przed rokiem i była jednym z rekrutów. Pierwszego stopnia. Wysoka jak na swój wiek i szczupła jak matka, z długimi czarnymi włosami splecionymi w warkocz strażniczki, Dana stała przed grupą, patrząc na rekrutów kamiennym wzrokiem, jakby wybierała baranka na rzeź. Wszystko to było elementem rytuału. - Co mamy? - spytała. - Jeden strzał! - odpowiedzieli jednym głosem. - Skąd nadchodzą tamci? - Z góry! - wrzasnęli jeszcze głośniej. Dana przerwała, kołysząc się na piętach. Kątem oka
dostrzegła Petera. Posłała mu uśmiech i odwróciła się do rekrutów, aby wydać kolejne rozkazy. Jej twarz spoważniała. - Kiepsko wam poszło! Trzy dodatkowe okrążenia przed jedzeniem. W dwóch szeregach, łuki w górę. - Co o nich sądzisz? Sanjay Patal. Peter był tak pogrążony w zadumie, że nie usłyszał, jak nadszedł. Sanjay stał obok niego z rękami skrzyżowanymi na piersi, przypatrując się okopom. - Nauczą się. Rekruci rozpoczęli poranne ćwiczenia. Jeden z najmłodszych, chłopak Darrellów, chybił, posyłając strzałę w wał zamiast w tarczę. Pozostali wybuchnęli śmiechem. - Przykro mi z powodu twojego brata. - Sanjay spojrzał na Petera, odwracając jego uwagę od okopów. Sanjay Patal był drobnym mężczyzną, choć sprawiał wrażenie krępego. Starannie ogolony, miał krótko obcięte włosy lekko przyprószone siwizną, małe białe zęby i głęboko osadzone czarne oczy błyszczące pod gęstymi brwiami. - Theo był dobry. To nie powinno było się zdarzyć. Peter nie odpowiedział, bo niby co miałby rzec. - Zastanawiałem się nad tym, co mi powiedziałeś ciągnął Sanjay. - Szczerze mówiąc, twoja relacja nie ma najmniejszego sensu. O Zanderze i o tym, co robiliście w bibliotece. Peter pomyślał, jak krótkie nogi ma jego kłamstwo. Uzgodnili wspólną wersję, postanawiając, że przynajmniej na razie nie wspomną nikomu okarabinach. Szybko prze-
konali się, że to bardzo trudne. Bez karabinów ich opowieść była pełna luk. Co robili na dachu elektrowni? Jak ocalili Caleba? Jak doszło do śmierci Zandera i po co poszli do biblioteki? - Powiedzieliśmy ci wszystko - zapewnił Peter. Musiały pokąsać Zandera. Sądziliśmy, że mogło do tego dojść w bibliotece, więc chcieliśmy sprawdzić. - Dlaczego Theo miałby podjąć takie ryzyko? A może to Alicia wpadła na taki pomysł? - Dlaczego tak sądzisz? Sanjay odchrząknął. - Wiem, że się przyjaźnicie, Peterze, nie wątpię w jej umiejętności, ale jest lekkomyślna. Zawsze gotowa do polowania. - To nie jej wina. Nikt nie zawinił. Po prostu mieliśmy pecha. Decyzję podjęliśmy wspólnie. Sanjay w zamyśleniu przypatrywał się okopom. Peter milczał, mając nadzieję, że rozmowa została zakończona. - A jednak trudno to pojąć. Podejmowanie takiego ryzyka nie leży charakterze twojego brata - rzekł Sanjay. Myślę, że nigdy się tego nie dowiemy. - Pokręcił głową w zamyśleniu i spojrzał na Petera nieco łagodniej. - Przykro mi, nie powinienem był tak cię przesłuchiwać. Musisz być zmęczony. Ale skoro się spotkaliśmy, muszę z tobą pomówić o innej prawie. O Domu. O miejscu zajmowanym przez twojego brata. Peter poczuł znużenie na samą myśl o Domu, choć
wiedział, co jest jego obowiązkiem. - Co mam zrobić? - Właśnie o tym chciałem z tobą pomówić, Peterze. Myślę, że twój ojciec popełnił błąd, przekazując stanowisko Theo. Jego miejsce należało się Danie jako najstarszej z Jaxonów. - Przecież odmówiła. - To prawda, lecz powiem ci w zaufaniu, że nie byliśmy radzi, iż tak się stało. Dana była wstrząśnięta. Pewnie pamiętasz, że niedawno zginął jej ojciec. Wielu z nas uważało, że chętnie objęłaby urząd, gdyby twój ojciec nie skłonił jej do ustąpienia. Oco mu chodzi? - zastanawiał się Peter. - Nie wiem, o czym mówisz. Theo nigdy mi o tym nie wspominał. - Tak sądziłem. - Sanjay zamilkł na chwilę. - Twój ojciec i ja nie zawsze byliśmy jednomyślni. Jak wiesz, sprzeciwiałem się dalekim wyprawom. Twój ojciec nigdy nie zrezygnował z tego pomysłu, mimo że straciliśmy wielu ludzi. Chciał, aby podjął je twój brat. Dlatego wyznaczył go na swoje miejsce w Domu. Rekruci wyszli z okopów i zaczęli biec. Co powiedział Theo tamtej nocy w sterowni? W czym Sanjay jest dobry? Peter był gotów bronić tej posady, choć jeszcze przed chwilą z ochotą chciał ją przekazać pierwszej napotkanej osobie. - Nie wiem, Sanjayu. - Nie musisz. Członkowie Domu już się naradzili. Podjęliśmy jednomyślną decyzję: to miejsce należy się Da-
nie. - Wyraziła zgodę? - Tak, kiedy wszystko jej wyjaśniłem. - Sanjay położył rękę na ramieniu Petera. Peter pomyślał, że chce go w ten sposób pocieszyć. - Proszę, nie zrozum mnie źle. Nie chodzi o ciebie. Byliśmy gotowi przymknąć oko na ten wyjątek, bo wszyscy szanowali Theo. Peter pomyślał, że nad jego bratem zamknęły się wody. Jego koszule nadal leżą w szufladach, pod łóżkiem stoją zapasowe buty, a ludzie zachowują się tak, jakby nigdy nie istniał. Sanjay podniósł głowę i spojrzał za okopy. - Oto i Soo. Peter odwrócił się i ujrzał Soo Ramirez idącą ku nim od strony bramy. Towarzyszył jej Jimmy Molyneau. Ta wysoka czterdziestoletnia kobieta o rudawozłotych włosach awansowała na pierwszego kapitana po śmierci Willema. Była bardzo kompetentnym dowódcą o gwałtownym temperamencie, który powodował, że jej wybuchów bali się nawet najtwardsi strażnicy. - Szukałam cię, Peterze. Możesz sobie wziąć kilka dni wolnego. Daj mi znać, kiedy będziesz chciał wyryć jego imię w kamieniu. Chciałabym powiedzieć kilka słów. - O tym samym pomyślałem - wtrącił się Sanjay. Daj nam znać i odpocznij kilka dni. Nie ma pośpiechu. Peter zrozumiał, że pojawienie się Soo w tak sprzyjającym momencie nie jest przypadkowe. Manipulują nim. - W porządku - wymamrotał. - Dam wam znać...
- Naprawdę lubiłem twojego brata - dodał Jimmy, najwyraźniej sądząc, że musi jakoś zaznaczyć swoją obecność. - Karen też. - Dziękuję, wszyscy mi to mówią. Wypowiedział te słowa z goryczą i natychmiast ich pożałował, widząc minę Jimmy’ego. Jimmy był przyjacielem Theo i drugim kapitanem, jak on. Wiedział, co to znaczy stracić brata, bo Connor Molyneau zginął pięć lat temu podczas polowania na wirole na Górnym Polu. Jimmy był jednym ze starszych oficerów, zaraz po Soo. Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna miał żonę i dwie córki. Mógł odejść ze służby kilka lat temu i nikt nie miałby do niego pretensji, lecz zdecydował się zostać. Czasami jego żona Karen przynosiła mu na mur ciepły posiłek, co wprawiało go w zakłopotanie i czyniło obiektem niekończących się żartów innych strażników. - Przepraszam, Jimmy. Molyneau wzruszył ramionami. - Nie ma o czym mówić. Wiem, co czujesz, uwierz mi. - Powiedział tak, bo to prawda, Peterze. Wszyscy szanowaliśmy twojego brata. - Sanjay skinął głową Soo. Kapitanie, macie chwilę? Soo przytaknęła, nie odrywając oczu od Petera. - Mówiłam poważnie - powtórzyła, dotykając jego ramienia. - Weź tyle wolnego, ile potrzebujesz. Peter odczekał chwilę, aż tamci się oddalą. Był dziwnie poruszony i czujny, choć jego uwaga nie była skupiona na niczym konkretnym. W końcu to tylko rozmowa,
rozmowa, która nie powinna go zaskoczyć. Oczekiwał niezgrabnych wyrazów współczucia, które znał aż za dobrze, a wiadomość, że nie będzie musiał zostać członkiem Domu, powinna go ucieszyć, bo nie chciał mieć nic wspólnego z codziennym zarządzaniem Kolonią. Mimo to czuł, że pod powierzchnią kryje się coś więcej. Miał wrażenie, że został zmanipulowany, że wszyscy wiedzą o czymś, o czym on nie ma pojęcia. Zarzucił plecak na ramię - właściwie nie wiadomo dlaczego, bo był prawie pusty - i postanowił, że nie pójdzie do baraków, lecz w przeciwną stronę. Kamień Mrocznej Nocy znajdował się na drugim końcu placu. Był to granitowy szarobiały głaz przypominający gruszkę, o wysokości dwóch mężczyzn, z plamkami różowego kwarcytu przypominającymi klejnoty. Na jego powierzchni wyryto nazwiska zaginionych i zabitych. Właśnie dlatego tu przyszedł. Sto sześćdziesiąt dwa nazwiska ich wyrycie zajęło wiele miesięcy. Dwie rodziny Levine’ów i Darrellów. Cały ród Boyesów, w sumie dziewięć osób. Mnóstwo Greenbergów, Patalów, Chou, Molyneau, Straussów, Fisherów i dwóch Donadio - Johna i Angel, rodziców Alicii. Pierwszymi Jaxonami, których imiona wyryto w kamieniu, byli Daria i Taylor Jaxonowie, dziadkowie Petera, którzy zginęli pod gruzami swojego domu przy północnym murze. Łatwo mu było uważać ich za starych, bo odeszli piętnaście lat temu i żyli w czasach, których nie obejmował pamięcią - w rejonie istnienia określanym jako „dawno temu”. W rzeczywistości Taylor miał niewiele ponad czterdzieści lat, a Daria, jego druga żona, w
chwili trzęsienia ziemi liczyła zaledwie trzydzieści sześć. Kamień miał pierwotnie upamiętniać ofiary Mrocznej Nocy, lecz podtrzymywano tę tradycję i zapisywano na nim nazwiska zmarłych i zaginionych. Peter zauważył, że wyryto już na nim nazwisko Zandera. Umieszczono je pod nazwiskiem jego ojca i siostry, i kobiety, którą, jak Peter pamiętał, Zander poślubił wiele lat temu. Ponieważ Zander nie miał zwyczaju z nikim rozmawiać, a tym bardziej mówić o swoim małżeństwie, Peter zupełnie o niej zapomniał. Janelle zmarła podczas porodu, kilka miesięcy po Mrocznej Nocy. Dziecku nie nadano jeszcze imienia, więc nie było czego zapisać, i jego krótki pobyt nad ziemi nie został odnotowany. - Jeśli chcesz, mogę wyryć imię Theo. Odwrócił się i stwierdził, że obok niego stoi Caleb w jaskrawożółtych adidasach. Były na niego za duże i wyglądały jak błony pławne u kaczki. Patrząc na niego, Peter poczuł ukłucie winy. Ogromne buty Caleba były dowodem - jedynym dowodemiż epizod w centrum handlowym miał miejsce. Wiedział, że Theo z pewnością by je zauważył i się roześmiał. Zażartowałby z nich, zanim Peter by się zorientował, że to dowcip. - Wyryłeś nazwisko Zandera? Caleb wzruszył ramionami. - Nieźle radzę sobie z dłutem. Pomyślałem, że nikt tego nie zrobi. Powinien był bardziej dbać o przyjaciół. Chłopak urwał, spoglądając ponad ramieniem Petera. W jego oczach błysnęły łzy. - Dobrze, że go zastrzeliłeś. Zan-
der nienawidził wiroli. Uważał przemianę za najgorszą rzecz na świecie. Cieszę się, że nie musiał długo być jednym z nich. Wtedy Peter postanowił: nie wyryje imienia Theo w kamieniu i nie zrobi tego nikt inny. Dopóki nie upewni się, że nie żyje. - Gdzie mieszkasz? - spytał Caleba. - W barakach, a gdzieżby indziej? Peter wskazał swój plecak. - Mogę się przyłączyć? - Jeśli chcesz. Dopiero później, kiedy rozpakował swoje rzeczy i położył się na wgniecionym miękkim materacu, zrozumiał, na co patrzył Caleb ponad jego ramieniem. Na kamień. Nie patrzył jednak na imię Zandera, lecz na trzy inne - Richarda i Marilyn Jonesów, a pod nimi Nancy Jones, która była jego starszą siostrą. Jego ojciec pracował w ekipie technicznej i zginął, spadając z reflektorów podczas pierwszych dramatycznych godzin Mrocznej Nocy. Matka i córka Caleba zginęły w Schronie przygniecione dachem. Chłopak miał wtedy zaledwie kilka tygodni. Wtedy zrozumiał, dlaczego Alicia zaprowadziła go na dach elektrowni. Nie miało to nic wspólnego z gwiazdami. Caleb Jones został sierotą podczas Mrocznej Nocy, podobnie jak ona. Nikt oprócz niej nie dokonałby dla niego aktu miłosierdzia. Zabrała go na dach, by wypatrywać Caleba Jonesa. 25 Michael Fisher, pierwszy inżynier światła i mocy,
siedział w Domu Świateł, nasłuchując ducha. Bo tak nazywał ten sygnał - sygnał widmo. Dolatywał przez szum w górnej części zakresu słyszalności. Pewnie nie było to nic ważnego. Jakiś okruch sygnału, pojawiający się i znikający. W podręczniku radiooperatora, który znalazł w szopie, częstotliwość tę określono jako wolną. - Powinienem był ci to powiedzieć - rzucił Elton. Usłyszeli go trzeciego dnia po powrocie grupy z zaopatrzeniem. Michael nadal nie mógł uwierzyć, że Theo odszedł. Alicia zapewniała, że to nie była jego wina, że płyta główna nie miała nic wspólnego ze śmiercią Theo, lecz mimo to Michael czuł się za to odpowiedzialny. Stanowił jedno z ogniw łańcucha, który doprowadził do straty przyjaciela. Najgorsze było to, że właściwie zapomniał o tej płycie. Dzień po wyruszeniu Theo do elektrowni wykorzystał zamiast niej urządzenie regulujące przepływ energii w starym akumulatorze. Nie było oparte na pionach, lecz miało wystarczającą siłę przetwarzania, aby wzmocnić każdy sygnał w górnym paśmie spektrum. Nawet gdyby mu się to udało, czym jest jeden procesor? Nie jest wart życia Theo. A teraz ten sygnał, 1432 megaherców. Sygnał słaby jak szept, a jednak przekazujący jakąś wiadomość. Miał wrażenie, że go dręczy - jego sens umykał mu zawsze, gdy o nim myślał. Był to sygnał cyfrowy, powtarzający się ciąg, który w niezwykły sposób pojawiał się i znikał. Michael dopiero później odkrył - w porządku, odkrył to Elton
- że powraca co dziewięćdziesiąt minut, nadaje dokładnie przez dwieście czterdzieści dwie sekundy, a później milknie. Powinien był to zauważyć. Nie znalazł dla siebie usprawiedliwienia. Sygnał stawał się coraz mocniejszy. Z godziny na godzinę, z cyklu na cykl, choć w nocy zjawisko to było bardziej wyraźne. Michael przestał nasłuchiwać na innych częstotliwościach. Siedział przed pulpitem i odliczał minuty, czekając, aż sygnał znów się rozlegnie. Żadne zjawisko naturalne nie powtarza się w dziewięćdziesięciominutowych odstępach. Nie mógł to być satelita ani zakłócenie wytwarzane przez stos akumulatorów. Nie miał pojęcia, co to takiego, choć mógł wyeliminować całe mnóstwo rzeczy. Elton był w złym humorze. Elton powtarzający: „Czy to nie wspaniale być niewidomym?” - do którego Michael zdążył przywyknąć po wielu latach spędzonych w Domu Świateł, znikł bez śladu. Zamiast niego pojawił się obsypany łupieżem zrzęda, który ledwie potrafił powiedzieć „cześć”. Siedział ze słuchawkami na uszach, czekając na sygnał, a gdy się pojawił, zaciskał usta i kręcił głową. Czasem przebąkiwał, że powinien więcej spać. Z trudem zapalał światła po drugim dzwonie. Michael mógłby wystrzelić ich wszystkich na Księżyc, a Elton pewnie nie powiedziałby nawet jednego słowa. Mógłby się też częściej kąpać. Do diabła, obaj mogliby to robić. Dlaczego? Z powodu śmierci Theo? Od czasu po-
wrotu grupy zaopatrzeniowej cała Kolonia huczała od plotek. Opowieść o Zanderze nie miała dla nikogo sensu. Dlaczego zostawił Caleba na wieży? Sanjay i inni próbowali wyciszyć sprawę, lecz plotka rozprzestrzeniała się z szybkością błyskawicy. Ludzie powtarzali, że zawsze mieli wrażenie, iż z Zanderem było coś nie tak, że długie miesiące spędzone u podnóża góry uszkodziły mu mózg. Że nie było z nim dobrze od czasu śmierci żony i małego dziecka. A później ta dziwna sprawa z Sanjayem. Michael nie miał pojęcia, co o niej sądzić. Dwa dni temu siedział nocą przy pulpicie, gdy nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich Sanjay z wytrzeszczonymi oczami i wyrazem twarzy, który mówił: A więc to tak! To koniec, pomyślał Michael ze słuchawkami na uszach - jego przestępstwo nijj mogło być bardziej oczywiste - już po mnie. Sanjay musiał się od kogoś dowiedzieć o radiu. Pewnie mnie wykopie. Wtedy stało się coś zabawnego. Sanjay zachowywał się tak, jakby niczego nie wiedział. Stał w drzwiach i patrzył na Michaela, mijały sekundy. Dopiero po chwili Michael zrozumiał, że źle odczytał jego minę - że nie było to święte oburzenie z powodu odkrytego przestępstwa, lecz niemal zwierzęce osłupienie, obojętne zdumienie pozbawione przyczyny. Sanjay miał na sobie piżamę i był bosy. Nie wiedział, gdzie jest. Bo Sanjay chodził we śnie. Robiło tak wielu ludzi. Zdarzały się dni, kiedy można było odnieść wrażenie, iż połowa mieszkańców Kolonii spaceruje przez sen. Miało to coś wspólnego ze świa-
tłami, z tym, że nigdy nie jest wystarczająco ciemno, aby głęboko zasnąć. Michael miał jeden lub dwa takie epizody. Raz po przebudzeniu stwierdził, że jest w kuchni, a jego twarz klei się od miodu ze słoika. Ale Sanjay? Sanjay Patal? Głowa Domu? Trudno go było zaliczyć do tego typu ludzi. Umysł Michaela pracował gorączkowo. Powinien wyprowadzić Sanjaya tak, żeby się nie obudził. Zaczął obmyślać kilka strategii - żałował, że nie ma miodu, aby go poczęstować - kiedy nagle Sanjay ściągnął brwi, przechylił głowę, jakby analizował jakiś daleki dźwięk, i podreptał sztywno w stronę Michaela. - Co robisz, Sanjayu? Mężczyzna stanął przed skrzynką z korkami. Prawa ręka zwisająca luźno wzdłuż tułowia lekko drgnęła. - Nie wiem... - Czy nie powinieneś... - zaczął nieśmiało Michael. - Czy nie powinieneś być gdzie indziej? Sanjay nie odpowiedział. Podniósł rękę i przysunął ją do twarzy. Obrócił wolno w jedną i drugą stronę, w niemym zdumieniu, jakby nie wiedział, do kogo należy. - Bab... cock? Michael usłyszał kroki na zewnątrz. W drzwiach stanęła Gloria. Ona też miała na sobie nocną koszulę. Włosy, związane za dnia, teraz opadały na plecy. Lekko dyszała. Najwyraźniej biegła za nim z domu. Zignorowała Michaela - który zaczął czuć się bardziej zaniepokojony niż zakłopotany, jakby ten incydent był jakimś prywatnym
małżeńskim dramatem - i podeszła do męża, ujmując go mocno za łokieć. - Chodź do łóżka, Sanjayu. - To moja ręka, prawda? - Tak - rzuciła niecierpliwie. - To twoja ręka. - Nie puszczając łokcia męża, spojrzała na Michaela i powiedziała bezgłośnie: „Chodzi we śnie”. - Tak, z pewnością jest moja. Gloria ciężko westchnęła. - Chodź, Sanjayu. Dość tego. W jego oczach błysnął promyk świadomości. Rozejrzał się po pokoju, skupiając wzrok na Michaelu. - Witaj, Michaelu. Słuchawki znikły ukryte pod stołem. - Część, Sanjayu. - Wygląda na to, że... poszedłem na spacer. Michael stłumił chichot, choć nadal się zastanawiał, co Sanjay robił przy skrzynce z bezpiecznikami. - Gloria była tak dobra, że po mnie przyszła. Odprowadzi mnie do domu. Pójdę już. - Dobrze. - Dziękuję, Michaelu. Przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy. - Nic się nie stało. Po tych słowach Gloria Patal wyprowadziła męża na dwór, a potem przypuszczalnie położyła do łóżka, aby mógł dokończyć to, co zaczął w swoim niespokojnym śniącym umyśle. Jak to wszystko rozumieć? Kiedy Michael opowie-
dział o tym następnego ranka, Elton stwierdził tylko: - Chyba go dopadło, jak pozostałych. - Co? Co go dopadło? - zainteresował się Michael, lecz Elton nie zareagował, jakby nie znał odpowiedzi. Rozmyślania, rozmyślania, rozmyślania - Sara miała rację, za bardzo się martwi. Jest pomiędzy cyklami. Musi odczekać czterdzieści minut, aby sygnał znów się odezwał. Nie mając czym zająć myśli, wyświetlił na ekranie wskaźniki akumulatorów, mając nadzieję na dobre wiadomości. Nie znalazł żadnych. Druga godzina od wieczornego dzwonu, na przełęczy cały dzień mocno wiało, a poziom naładowania wynosił zaledwie pięćdziesiąt procent. Zostawił Eltona na posterunku i poszedł się przejść, aby oczyścić umysł. Sygnał 1432 megaherców. Co to może oznaczać? Sygnał składał się z pierwszych całkowitych liczb dodatnich, które powracały cyklicznie: 1432143214321432 i tak dalej. Jedynka kończyła sekwencję, która powracała czwórką. Intrygujące. Pewnie nie był to przypadek, lecz taki już był ten sygnał widmo - nic nie wydawało się w nim przypadkowe. Dotarł do Słonecznego Miejsca, gdzie ludzie kręcili się często do późnej nocy. Zamrugał oślepiony światłem. U podnóża kamienia siedziała samotna postać. Ciemne włosy opadały na skrzyżowane ramiona wsparte na kolanach. Mausami. Michael odchrząknął, aby powiadomić ją o swojej obecności. Kiedy się zbliżył, zerknęła na niego przelotnie. Jej spojrzenie nie pozostawiało cienia wątpliwości: jest
sama i chce, aby tak zostało. Ale Michael nie wychodził z domu od wielu godzin - Elton przestał je liczyć - tropiąc widmo w ciemności, więc wolał zaryzykować odrzucenie nawet dla kilku nędznych okruchów towarzystwa. - Cześć - rzucił, stając obok niej. - Mogę się przysiąść? Podniosła głowę. Dostrzegł łzy na jej policzkach. - Przepraszam - mruknął zmieszany. - Może już pójdę... Mausami pokręciła głową. - W porządku. Siadaj, jeśli chcesz. Usiadł. Niezręczna sytuacja, bo jedynym sposobem, aby usiąść, było zajęcie miejsca tuż obok niej, tak że ich ramiona praktycznie się dotykały. Jego plecy przywarły do kamienia, jak jej. Kiedy milczenie zaczęło się przedłużać, pomyślał, że nie był to najszczęśliwszy pomysł. Zrozumiał, iż pozostając, wyraził milczącą zgodę, aby spytać, co ją trapi, a może nawet znaleźć odpowiednie słowa, by ją pocieszyć. Wiedział, że ciąża może wywołać u kobiet zmienne nastroje, choć i bez tego były zmienne jak cztery wiatry. - Słyszałem nowiny. Chyba powinienem ci pogratulować? Otarła oczy koniuszkami palców. Ciekło jej z nosa, lecz nie miał chusteczki, aby jej zaofiarować. - Dziękuję. - Czy Galen wie, że tu jesteś? Zaśmiała się ponuro. - Nie.
Wtedy pomyślał, że jej zachowanie to nie kwestia zmiennych nastrojów. Przyszła do kamienia z powodu Theo. To z jego powodu płacze. - Nie wiem... - Nie potrafił znaleźć słów. - Nie wiem, co powiedzieć. - Wzruszył ramionami. - Przykro mi, przyjaźniliśmy się. Wtedy zrobiła coś, co go zdumiało. Położyła dłoń na jego dłoni. - Dziękuję ci, Michaelu. Ludzie cię nie doceniają. Powiedziałeś dokładnie to, co trzeba. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Mausami nie cofnęła ręki. Dziwne, lecz dopiero wtedy naprawdę poczuł brak Theo. Ogarnął go smutek i coś jeszcze. Czuł się samotny. Chciał coś powiedzieć, wyrazić to uczucie słowami, lecz zanim zdążył to zrobić, na drugim końcu placu pojawiły się dwie postacie. Szli ku nim Galen i Sanjay. - Posłuchaj, coś ci poradzę - powiedziała Mausami. - Nie wierz w brednie, które rozpowiada Alicia. Taki ma sposób bycia. Zaraz pewnie się tu zjawi. Alicia? Dlaczego powiedziała o Alicii? Nie było czasu, aby się nad tym zastanowić. Galen i Sanjay już nad nimi stali. Galen był spocony i ciężko dyszał, jakby biegał dookoła murów. Jeśli chodzi o Sanjaya, nie było w nim nic z zamroczonego somnambulika sprzed dwóch nocy. Jego miejsce zajęła gniewna postać przepełniona ojcowskim poczuciem sprawiedliwości. - Co ty wyprawiasz? - Galen gniewnie zmrużył oczy, przyglądając się uważnie Mausami. - Powinnaś być
w Schronie, Maus. Nie znalazłem cię. - Nic mi nie jest, Galenie. - Dziewczyna machnęła ręką. - Wracaj do domu. Sanjay zrobił krok do przodu. Władcza postać skąpana w promieniach światła. Wydawało się, że jego skóra jaśnieje ojcowskim gniewem. Rzucił Michaelowi krótkie spojrzenie, ściągając krzaczaste brwi. Tym jednym gestem pozbawiając Michaela nadziei, iż żartobliwie przyzna się do tego, co wydarzyło się kilka dni temu. - Mausami, byłem cierpliwy, ale miarka się przebrała. Nie pojmuję, dlaczego przysparzasz tylu kłopotów. Wiesz, gdzie powinnaś być. - Zostanę z Michaelem. Jeśli ktoś jest innego zdania, będzie musiał się z tym pogodzić. Michael poczuł ucisk w żołądku. - Posłuchaj... - Nie wtrącaj się w nasze sprawy, Obwód - prychnął Galen. - A skoro o tym mowa, co tu robisz z moją żoną? - Co robię? - Tak! Czy to był twój pomysł? - Na Boga, Galenie - westchnęła Mausami. - Czy ty siebie słyszysz? Nie, to nie był pomysł Michaela. Michael stwierdził, że wszyscy na niego patrzą, że znalazł się w centrum uwagi, choć pragnął tylko czyjegoś towarzystwa i świeżego powietrza. Wydało mu się to najokrutniejszym figlem losu. Twarz Galena płonęła od upokorzenia. Michael zaczął się zastanawiać, czy facet może
zrobić mu krzywdę. Było w nim coś nieudolnego, nigdy nie nadążał za sytuacją, lecz Michael nie dał się zwieść. Galen był całkiem spory i, co ważniejsze, przekonany, że broni swojego honoru. Choć znajomość sztuki walki Michaela ograniczała się do udziału w kilku dziecinnych bójkach w Schronie, wymienił wystarczająco dużo ciosów, aby się zorientować, czy jest w tym dobry. Nie był. Gdyby Galen zadał mu celny cios, szybko byłoby po wszystkim. - Posłuchaj, Galenie... - zaczął - poszedłem się przejść... Mausami nie pozwoliła mu dokończyć: - Już dobrze, Michaelu. On wie. Spojrzała na niego. Jej oczy były spuchnięte od płaczu. - Każdy z nas ma do odegrania jakąś rolę, prawda? - Znów ścisnęła jego rękę, jakby przypieczętowała porozumienie. - Moja najwyraźniej polega na słuchaniu poleceń i nieprzysparzaniu kłopotów. Zrobię, co do mnie należy. Galen wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać, lecz Mausami zignorowała go, podnosząc się sama. Sanjay cofnął się z rękami opartymi na biodrach. Jego twarz nadal płonęła. - Nie wiem, dlaczego to takie trudne, Maus - westchnął Galen. Mausami zachowywała się tak, jakby go nie słyszała. Odwróciła się i spojrzała na Michaela, który nadal siedział oparty o kamień. W spojrzeniu, które wymienili, wyczuł, iż dziewczyna bagatelizuje ten gest poddania i wstyd, że robi, co jej każą.
- Dziękuję, że dotrzymałeś mi towarzystwa, Michaelu - powiedziała, posyłając mu smutny uśmiech. - To było miłe, co powiedziałeś. Sara była w szpitalu, czekając, aż Gabe Curtis umrze. Właśnie wróciła z pola, kiedy do jej drzwi zapukała Mar. „On umiera”, powiedziała. Gabe jęczał, poruszał gwałtownie rękami i ciężko oddychał. Sandy nie wiedziała, co robić. Czy mogłaby przyjść? Czy mogłaby zrobić to dla Gabe’a? Wzięła zestaw medyczny i poszła za nią do szpitala. Kiedy weszła za kotarę, ujrzała Jacoba niezgrabnie pochylonego nad pryczą, na której leżał jego ojciec. Przyciskał mu do warg kubek z herbatą, a Gabe krztusił się i pluł krwią. Szybko podeszła do łóżka i odebrała mu kubek, a następnie przekręciła Gabe’a na bok - biedak był lekki jak piórko - sięgając wolną ręką po metalową miednicę stojącą na wózku, aby wsunąć mu ją pod brodę. Dwa kolejne suche kaszlnięcia. Zauważyła, że w krwi o jaskrawoczerwonej barwie są czarne grudki martwej tkanki. Z cienia za drzwiami wyszła Sandy. - Przepraszam, Saro - powiedziała, gestykulując nerwowo. - Kiedy zaczął tak kaszleć, pomyślałam, że herbata... - Pozwoliłaś, żeby Jacob go napoił? Co z tobą? - Co mu jest? - jęknął chłopak. Stał przy łóżku z wyrazem zagubienia i bezradności na twarzy. - Twój ojciec jest bardzo chory, Jacobie - wyjaśniła
Sara. - Nikt się na ciebie nie gniewa. Dobrze, że mu pomogłeś. Jacob zaczął się drapać, przesuwając paznokciami prawej ręki po popękanej skórze przedramienia. - Opiekuję się nim najlepiej, jak potrafię, Jacobie. Daję ci słowo. Sara wiedziała, że Gabe ma krwotok wewnętrzny. Guz musiał doprowadzić od pęknięcia jakiegoś narządu. Przesunęła ręką po jego brzuchu, wyczuwając ciepłą rozstrzeń gromadzącej się krwi. Sięgnęła po stetoskop, odsunęła koszulę Gabe’a i osłuchała płuca. Usłyszała wilgotny charkot podobny do dźwięku przelewanej wody. Był blisko, choć agonia może trwać godzinami. Spojrzała na Mar, która skinęła głową. Sara zrozumiała, co Mar chciała jej zasugerować, mówiąc, że jest ulubioną pielęgniarką Gabe’a. Wiedziała, o co ją prosi. - Sandy, zabierz stąd Jacoba. - Co mam z nim zrobić? Co się z nią dzieje? - Co chcesz. - Sara westchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Nie czas na gniew. - Jacobie, chcę, żebyś poszedł z Sandy. Możesz to dla mnie zrobić? Patrzył na nią tępo. W jego oczach był tylko lęk i wyuczone poddanie się decyzji innych ludzi. Sara wiedziała, że pójdzie, jeśli go oto poprosi. Niechętnie skinął głową. - Dobrze. - Dzięki, Jacobie. Sandy wyprowadziła chłopaka. Usłyszały skrzypie-
nie otwieranych izamykanych drzwi. Mar siedziała po drugiej stronie łóżka, trzymając męża za rękę. - Saro, czy... czy masz coś? Nigdy nie rozmawiały o tym otwarcie. Wszystkie zioła trzymano w piwnicy, w starej zamrażarce, w słojach stojących na metalowych półkach. Przeprosiła ją i zeszła na dół. Przyniosła to, czego potrzebowała - digitalis, naparstnicę pospolitą spowalniającą oddycha- 379 nie. Małe czarne nasiona, które nazywali anielską trąbą, aby pobudzić serce, i gorzkie brązowe kawałki korzenia cykuty. Utarła je w moździerzu na drobny proszek, który przesypała na kartkę, a z niej do kubka. W holu zagotowała wodę. Czajnik już był gorący, więc szybko przygotowała napar. Miał jasnozieloną barwę alg i gorzką ziemistą woń. Zaniosła go na oddział. - Myślę, że to mu pomoże. Mar skinęła głową, biorąc kubek z rąk Sary. Ich milczące porozumienie mówiło, że Sara dostarczy środek, a ona zrobi resztę. Mar zajrzała do kubka. - Ile? - Wszystko, jeśli się da... Stanęła w nogach łóżka, unosząc ramiona Gabe’a. Mar przytknęła mu kubek do ust, mówiąc, by wypił. Miał zamknięte oczy. Wydawało się, że nie jest świadomy ich obecności. Sara martwiła się, że nie zdoła wypić, że czekały
zbyt długo. Wtedy upił pierwszy mały łyk, a po nim drugi. Pił nieprzerwanie, jak ptak dziobiący wodę z kałuży. Kiedy napój się skończył, Sara położyła jego głowę na poduszce. - Jak długo? - spytała Mar, odwracając wzrok. - Niedługo. To szybko działa. - Zostaniesz do końca? Sara skinęła głową. - Jacob nie może się dowiedzieć. - Mar spojrzała na Sarę błagalnie. - Nie zrozumie. - Obiecuję - powiedziała Sara. Pochyliły się nad łóżkiem i czekały. Przyśniła mu się tamta dziewczyna. Byli pod platformą karuzeli, w niskiej zakurzonej klitce. Dziewczyna leżała na jego plecach, ogrzewając mu kark ciepłym oddechem pachnącym jak miód. Kim jesteś? - myślał. Kim jesteś? Słowa uwięzły mu w gardle niczym wełniany knebel. Był spragniony, bardzo spragniony. Chciał się odwrócić, żeby zobaczyć jej twarz, lecz nie mógł się poruszyć. Na jego plecach nie leżała dziewczyna, lecz wirol. Zatapiał zęby w jego szyi, a on próbował zawołać brata, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Umierał. To dziwne, że nigdy wcześniej nie umarłem. A więc tak to wygląda. Nagle się obudził. Serce waliło mu jak oszalałe. Sen się urwał, pozostawiając niejasne, choć dotkliwe uczucie paniki, jak echo krzyku. Leżał nieruchomo, próbując ustalić, w jakim miejscu i czasie się znajduje. Podniósł głowę, by wyjrzeć na dwór. Światła nadal się paliły. Usta mu wyschły, język spuchł i zrobił się włókni-
sty. Śniło mu się, że chce pić, bo naprawdę był spragniony. Zaczął szukać manierki na podłodze obok łóżka. Przytknął szyjkę do ust i upił duży łyk. Caleb spał na łóżku obok niego. Peter doliczył się w pokoju czterech innych mężczyzn. Chrapali w ciemności. Nie obudził się, kiedy przyszli. Jak długo spał? Leżąc w mroku, poczuł, że ogarnia go fala zdenerwowania, zniecierpliwienie, które odczuwał od chwili powrotu na górę. Powinien jak najszybciej stanąć na murze. Z drugiej strony Soo dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie chce go widzieć co najmniej przez kilka dni. Postanowił odwiedzić Ciocię. Nie powiedział jej jeszcze o Theo. Pewnie wie, lecz chciał, by usłyszała tę wiadomość z jego ust, nawet gdyby miał ją powtórzyć. Czasami można było zupełnie zapomnieć o jej obecności, o małym domku na polanie. „Ciocia”, mówili, gdy jej imię pojawiało się w rozmowie, jakby przypomnieli sobie o jej istnieniu. Staruszka doskonale radziła sobie bez ich pomocy. Peter lub Theo rąbali jej drewno na opał lub dokonywali drobnych napraw w domu, a Sara pomagała w Magazynie, lecz potrzeby Cioci były skromne, bo miała duży ogród warzywny i zielnik na nasłonecznionym poletku za domem, które sama uprawiała. Gdy nie pracowała w ogródku, siedząc na stołku, większość czasu spędzała w domu, wśród papierów i pamiątek, błądząc myślami w przeszłości. Używała trzech różnych par okularów, które nosiła na szyi, zmieniając je w zależności od tego, co robiła. Oprócz zimy chodziła na bosaka. Z tego, co wiedzieli, wynikało, że Ciocia zbliża się do set-
ki. Była zamężna, a przynajmniej tak mówiono, nie raz, lecz dwa, jednak ponieważ nie mogła mieć dzieci, to, że tak długo żyje, wydawało się naturalne, choć dziwne i pozbawione celu, jak koń, który rachuje, uderzając kopytami. Nikt nie wiedział, jak zdołała przeżyć Mroczną Noc. Jej dom wyszedł z trzęsienia z niewielkimi uszkodzeniami. Rano znaleźli ją w kuchni pijącą herbatę - tę jej słynną okropną herbatę - jakby nic się nie stało. „Może zwyczajnie nie chcą mojej starej krwi”, powiedziała tylko. Nocne powietrze było chłodne. Okna chatki Cioci migotały słabym światłem. Twierdziła, że nigdy nie śpi, że dzień i noc są dla niej tym samym. I rzeczywiście, Peter nie pamiętał, żeby kiedyś spała lub siedziała bezczynnie. Zapukał do drzwi i lekko je uchylił. - Ciociu? To ja, Peter. Z głębi doleciał szelest papierów i szuranie krzesła na drewnianej podłodze. - Peter? Wejdź, wejdź, proszę. Wszedł do pokoju. Jedynym źródłem światła była lampa w kuchni - prymitywnej przybudówce z tyłu domu, pomieszczeniu zagraconym, lecz schludnym. Ustawienie mebli i innych przedmiotów - stosów książek, słoików z kamieniami i starymi monetami oraz różnych bibelotów, których nie potrafił nazwać - nie tylko wydawało się przemyślane, lecz także zdradzało wewnętrzny ład, który od dziesięcioleci określał ich położenie, jakby były drzewami w lesie. W drzwiach kuchni stanęła starsza pani, machając
mu na powitanie. - Przyszedłeś w samą porę, właśnie zaparzyłam herbatę. Ciocia zawsze „właśnie zaparzyła herbatę”. Przyrządzała ją z mieszaniny różnych roślin. Niektóre z nich uprawiała, inne zbierała, spacerując po ścieżkach. Była znana z tego, że podczas spaceru potrafi przystanąć, schylić się powoli i zerwać jakieś nieznane zielsko, aby włożyć je do ust. Picie herbaty Cioci było ceną, jaką płacili za jej towarzystwo. - Dziękuję - odrzekł Peter. - Chętnie się napiję. Zaczęła szukać właściwych okularów. Odnalazła je i wsunęła na nos. Jej głowa wydawała się lekko skurczona, jakby fizyczne zmniejszenie spowodowane podeszłym wiekiem przebiegało od głowy w dół. Spojrzała na niego i wykrzywiła twarz w bezzębnym uśmiechu, jakby dopiero teraz upewniła się, że Peter jest tym, za kogo go wzięła. Miała na sobie, jak zwykle, obszerną sukienkę z dekoltem, uszytą z kawałków innych sukien, które nosiła w przeszłości. Resztka włosów tworzyła zwiewną plątaninę bieli, nie tyle wyrastającą z jej głowy, ile unoszącą się nad nią. Policzki miała usiane plamkami - nie były to piegi ani pieprzyki, lecz coś pomiędzy. - Chodźmy do kuchni. Ruszyła przodem, szurając bosymi stopami, idąc wąskim korytarzem na tył domu. W małej kuchni stał dębowy stół, który pozostawiał niewiele wolnego miejsca. Od kuchenki biła fala gorąca, a sfatygowany aluminiowy czajnik buchał parą. Peter poczuł, że otwierają mu się pory,
a po skórze zaczyna spływać pot. Kiedy Ciocia była zajęta nalewaniem herbaty, uchylił okno, wpuszczając do środka powiew wiatru, i usiadł na krześle. Ciocia postawiła czajniczek na żelaznej podstawce leżącej na stole. Pochyliła się nad pompą i opłukała dwa kubki, by po chwili wrócić do niego. - Czemu zawdzięczam twoją wizytę, Peterze? - Mam nowiny. O Theo. Staruszka machnęła ręką. - Ach! - westchnęła. - Słyszałam. Usiadła naprzeciwko niego, wygładzając suknię na kościstych ramionach i prostując nogi. Nalała herbatę do kubków. Miała jasnożółty kolor. Na sitku pozostały drobne, niepokojąco biologiczne fragmenty ozielonobrązowej barwie przypominające małe owady. - Jak to się stało? Peter westchnął. - Cóż, to długa historia. - Mam dużo czasu na słuchanie opowieści, Peterze. Jeśli chcesz mi opowiedzieć, chętnie posłucham. Śmiało, herbata jest gotowa. Nie powinniśmy pozwolić, by ostygła. Peter upił łyk. Herbata miała smak kurzu i pozostawiała na języku taką gorycz, że nie przypominała napoju. Zdołał przełknąć odrobinę, bo tak nakazywał szacunek. Na stole pod jego łokciem leżała książka Cioci - ta, którą pisała. Nazywała ją pamiętnikiem. Był to gruby, ręcznie zszyty zeszyt zawinięty w jagnięcą skórę. Strony pokrywał drobny mączek. Ciocia pisała piórem wrony, używając atramentu własnej roboty. Wytwarzała także papier, gotując
trociny na pulpę i formując arkusze na starych ramach okiennych. Peter zauważył karty schnące na sznurku za domem. - Jak ci idzie pisanie, Ciociu? - Pisanie nigdy się nie kończy. - Na jej twarzy pojawił się pomarszczony uśmiech. - Tyle trzeba opisać, a ja mam mało czasu. Wszystko, co się wydarzyło. Świat, który kiedyś istniał. Pociąg, który nas tu przywiózł przez ogień. Terrence’a i Mazie, i pozostałych. Wszystko, co się wydarzyło. Piszę to, co sobie przypominam. Zajmuje się tym tylko jedna starsza pani, tak to już jest. Może pewnego dnia ktoś będzie chciał się dowiedzieć, co tu zaszło. - Tak’ sądzisz? - Peterze, ja to wiem. - Napiła się herbaty, mlaskając bezbarwnymi wargami i ściągając z niesmakiem brwi. Przydałoby się trochę więcej mniszka. - Spojrzała na Petera, mrużąc oczy za szkłami okularów. - Nie pytałeś o to, prawda? Nie pytałeś, co opisuję? Właśnie w taki sposób pracował jej umysł - cofając się, tworząc dziwne związki, zagłębiając się w przeszłość. Często opowiadała o Terrensie, który przyjechał razem z nią pociągiem. Czasami wydawało się, że był jej bratem, innym razem, że kuzynem. Byli też inni. Mazie Chou. Jakiś chłopak, Vincent Guma, i dziewczyna Sharise. Lucy i Ario Fisherowie. Jej wędrówki w czasie przerywały nieoczekiwane okresy niezwykle jasnej świadomości. - Napisałaś o Theo?
- Theo? - O moim bracie. Wzrok Cioci stał się nieobecny. - Powiedział, że jedzie do elektrowni. Kiedy wróci? A więc nie wie lub zapomniała. Wiadomość mogła stopić się w jej głowie z innymi podobnymi historiami. - Nie sądzę, aby kiedykolwiek wrócił - odrzekł Peter. - Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Przykro mi. - Nie bądź smutny. Ta książka jest pełna spraw, o których nie masz pojęcia. To był żart, wiesz? Ta książka. Mów dalej. Napij się herbaty. Peter postanowił nie drążyć tematu. Po co miałby opowiadać starszej pani o śmierci kolejnej osoby? Przełknął gorzki płyn. Tym razem smakował jeszcze gorzej niż poprzednio. Poczuł, że ogarnia go fala mdłości. - To kora brzozy. Dobra na trawienie. - Naprawdę smaczna. - Wcale nie, ale skuteczna. Przeczyści cię jak małe tornado. Wtedy przypomniał sobie o innych nowinach. - Zapomniałem ci powiedzieć, że widziałem gwiazdy. Twarz staruszki pojaśniała. - A widzisz! - Dotknęła jego ręki końcem pomarszczonego palca. - Zawsze znajdzie się coś dobrego, o czym można porozmawiać. Powiedz mi, jak wyglądały? Wrócił myślami do tamtej chwili na dachu, kiedy leżał na betonie obok Alicii.
Gwiazdy nad ich głowami tak gęsto wypełniały niebo, że miał wrażenie, iż może przesunąć po nich ręką. Czuł, jakby wydarzyło się to wiele lat temu, w ostatnich minutach życia, które za sobą zostawił. - Trudno to opisać słowami, Ciociu. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. - Są wspaniałe. - Jej oczy zwrócone w stronę ściany nad jego głową błysnęły, jakby przypomniały sobie światło gwiazd. - Nie widziałam ich od czasu, kiedy byłam dziewczynką. Twój ojciec zaglądał do mojego pokoju i opowiadał mi o nich, jak ty. „Widziałem je, Ciociu”. A ja na to: „Co u nich słychać, Demo? Jak się mają moje gwiazdy?”. Później ucinaliśmy sobie miłą pogawędkę, jak my teraz. - Przełknęła herbatę i odstawiła kubek na stół. - Dlaczego jesteś taki zaskoczony? - Opowiadał ci? Mój ojciec? Lekko ściągnęła brwi, skupiając wzrok, lecz jej oczy nadal błyszczały wewnętrznym światłem, uśmiechały się do niego. - A dlaczego nie? - Sam nie wiem - wyjąkał Peter. Faktycznie nie wiedział. Na próżno próbował wyobrazić sobie tę scenę: swojego ojca, wielkiego Demetriusa Jaxona, pijącego herbatę z Ciocią w jej przegrzanej kuchni i opowiadającego o dalekich wyprawach. - Nie wiedziałem, że komukolwiek o tym wspominał. Roześmiała się cicho. - Rozmawialiśmy, twój ojciec i ja. Rozmawialiśmy
o wielu sprawach. O gwiazdach. Peter był zakłopotany, właściwie więcej niż zakłopotany. Czuł się tak, jakby w ciągu zaledwie kilku dni - od tamtej nocy, kiedy Ario Wilson zabił wirola, który zaplątał się w siatkę - zmieniły się fundamentalne zasady obowiązujące na świecie, choć nikt go o tym nie poinformował. - Czy opowiadał ci... o Przybyszu którego spotkał, Ciociu? Staruszka wciągnęła policzki. - O Przybyszu? Nie przypominam sobie. Czy Theo widział Przybysza? Westchnął. - Nie Theo, mój ojciec. Przestała go słuchać. Jej wzrok zaczął błądzić gdzieś daleko. - Terrence powiedział mi coś o Przybyszu. Terrence i Lucy. Zawsze była taka drobniutka. To Terrence sprawiał, że przestawała płakać. Zawsze mu się to udawało. Peter uznał, że sprawa jest beznadziejna. Kiedy Ciocia wpadała w taki nastrój, mijało wiele godzin, a czasami dni, zanim wróciła do teraźniejszości. Prawie jej tego zazdrościł. - O co chciałeś mnie zapytać? - W porządku, Ciociu. Ta sprawa może poczekać. Wzruszyła chudymi ramionami. - Skoro tak mówisz. - Zapadło milczenie. - Powiedz mi, czy wierzysz w Boga wszechmogącego, Peterze? odezwała się wreszcie Ciocia. To pytanie go zaskoczyło. Chociaż często wspomi-
nała o Bogu, nigdy nie pytała, czy Peter w Niego wierzy. To prawda, że obserwując gwiazdy na dachu elektrowni, poczuł coś - poczuł czyjąś obecność ponad nimi, za ich bezmiernym ogromem. Poczuł się tak, jakby gwiazdy spoglądały na niego, ale tamta chwila i uczucie, które wywołała, minęły. Byłoby przyjemnie wierzyć w taką istotę, lecz po prostu nie był do tego zdolny. - Nie - przyznał, słysząc smutek w swoim głosie. Myślę, że ludzie tylko tak mówią. - Wstydź się. Wstydź. Bóg, którego znam, nie zostawiłby nas bez szans. - Ciocia dopiła herbatę i oblizała wargi. - Pomyśl o tym, a później opowiedz mi o Theo. O tym, dokąd odszedł. Rozmowa zmierzała donikąd. Peter wstał. Pochylił się, aby pocałować ją w czubek głowy. - Dziękuję za herbatę, Ciociu. - Przychodź, kiedy chcesz. Wróć i przekaż mi odpowiedź, kiedy ją znajdziesz. Wtedy pomówimy o Theo. To będzie dobra rozmowa. Peterze...? Odwrócił się w drzwiach kuchni, słysząc, jak Ciocia mówi: - Ona nadchodzi. - Kto, Ciociu? - spytał zaskoczony. Ściągnęła brwi jak nauczycielka. - Dobrze wiesz kto, chłopcze. Wiesz o tym od dnia, kiedy wyśnił cię Bóg. Milczał, stojąc w progu. - Tylko tyle mogę ci powiedzieć. - Machnęła mu ręką na pożegnanie, jakby odpędzała muchę. - Idź i wróć,
kiedy będziesz gotowy. - Nie pisz przez całą noc, Ciociu - wybąkał. - Spróbuj trochę się zdrzemnąć. Uśmiechnęła się. - Będę miała na to całą wieczność. Wyszedł na dwór, a jego twarz owiało chłodne nocne powietrze. W brzuchu nadal burczało mu od herbaty. Stał przez chwilę bez ruchu oślepiony światłem reflektorów. To, co powiedziała Ciocia, było takie dziwne... Przecież nie mogła wiedzieć o dziewczynie. Sposób, w jaki działał jej umysł, łącząc jedne opowieści z drugimi, mieszając przeszłość z teraźniejszością, powodował, że nie było wiadomo, o kogo jej chodzi. Mogła wspomnieć o kimś, kto umarł dawno temu. Później usłyszał krzyki dobiegające z głównej bramy i rozpętało się istne piekło. 26 Zaczęło się od Pułkownika. Tyle zdołali ustalić w ciągu pierwszych godzin. Nikt nie potrafił sobie przypomnieć, aby w ostatnich dniach widział Pułkownika w pasiece, stajniach lub na pomoście, gdzie czasami wychodził w nocy. Peter z pewnością nie widział go podczas siedmiu nocy, gdy stał na murach, lecz nie uznał jego nieobecności za dziwną. Pułkownik przychodził i odchodził, kiedy chciał, a czasami nie pokazywał się przez wiele dni. Ludzie mówili, a Hollis i inni strażnicy to potwierdzili, że Pułkownik pojawił się na pomoście tuż po północy, w pobliżu trzeciej platformy. Noc była spokojna, ani
śladu wiroli. Tarcza księżyca wisiała nisko, otwarty teren za studniami tonął w blasku reflektorów. Tylko nieliczni zauważyli, że tam stoi, lecz nikogo to nie zaniepokoiło. „Zobacz, to Pułkownik”, mogli powiedzieć. Staruszek nie chciał zejść z murów, a tamtej nocy nic się nie działo. Ociągał się przez kilka minut, przesuwając w palcach naszyjnik z zębów i wodząc wzrokiem po pustym polu. Hollis pomyślał, że przyszedł pomówić z Alicią, lecz nie wiedział, gdzie ona jest, na dodatek Pułkownik nie zachowywał się tak, jakby jej szukał. Nie był uzbrojony i do nikogo się nie odzywał. Kiedy Hollis znów spojrzał w tamtą stronę, już go nie było. Jeden z gońców Kip Darrell twierdził, że widział, jak schodzi po drabinie i idzie po śladach w kierunku zagród. Później zauważono, że biegnie przez pole. - Alarm! - krzyknął jeden z gońców. - Wirole! Wtedy Hollis ich zobaczył. Na skraju pola. Trzy wirole wskakujące w krąg światła. Pułkownik ruszył prosto na nich. Dopadli go błyskawicznie, połknęli jak fala, mlaskając i pomrukując. Strażnicy na pomoście wystrzelili kilkanaście strzał, które zatoczyły łuk w powietrzu. Odległość była zbyt duża, tylko najszczęśliwsze pociski mogły dosięgnąć celu. Patrzyli, jak Pułkownik umiera. Wtedy ujrzeli dziewczynę. Stała na skraju pola, samotna postać, która wyłoniła się z mroku. W pierwszej chwili Hollis pomyślał, że to kolejny wirol. Wszyscy byli
zdenerwowani, gotowi strzelać do wszystkiego, co się rusza. Później zaczęła iść przez pole w kierunku głównej bramy pod gradem bełtów i strzał. Jeden z pocisków trafił ją w ramię z głuchym łoskotem. Hollis był pewny, że go słyszał. Widział, jak zakręciła się niczym bąk, mimo to szła dalej. - Sam nie wiem - przyznał później Hollis. - Może to ja ją trafiłem. Wtedy zjawiła się Alicia. Biegła pomostem, krzycząc: „Wstrzymać ogień. To człowiek! Ludzka istota! Podajcie linę!”. Zapanowało zamieszanie. Soo nie było w pobliżu, a tylko ona mogła wydać rozkaz wyjścia za bramę. Alicii to nie powstrzymało. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, chwyciła linę i przesadziła mur. Hollis wspominał później, że była to najbardziej niezwykła rzecz, jaką w życiu oglądał. Alicia zaczęła opuszczać się po murze, przebierając stopami w powietrznym biegu. Sznur terkotał w bloczku, na szczycie muru, a trzy pary rąk pracowały jak oszalałe, próbując go zatrzymać, zanim Alicia uderzy o ziemię. Kiedy mechanizm zamarł z piskiem, wyginając metal, Alicia wylądowała na trawie. Potoczyła się kawałek, lecz natychmiast zerwała się i zaczęła biec. Wirole były w odległości dwudziestu metrów pochylone nad ciałem Pułkownika. Słysząc, jak Alicia upada, drgnęły jak jeden mąż i odwróciły się, warcząc i sapiąc. Świeża krew. Dziewczyna stała u stóp muru. Widzieli jej ciemną skuloną sylwetkę. Na plecach lśnił garb - plecak, przyszpi-
lony do ciała strzałą utkwioną w ramieniu. Wszystko było śliskie i lśniące od krwi. Alicia złapała ją jak worek, zarzuciła sobie na ramię i zaczęła pędzić przed siebie. Sznur nie mógł się na nic przydać, jedyną szansą ucieczki była brama. Wszyscy zamarli z przerażenia. Nie mogą otworzyć bramy. Nie nocą. Dla nikogo, nawet dla Alicii. W tym momencie Peter dotarł do punktu zbornego, pędząc od werandy Cioci. Caleb nadbiegł od strony baraków i pierwszy dotarł do głównej bramy. Peter nie wiedział, co się dzieje po drugiej - stronie, słyszał tylko wołanie Hollisa: - Tam jest Alicia! - Co?! - Tam jest Alicia! - wrzeszczał Hollis. - Za murem! Caleb pierwszy dopadł do dźwigni. Później powołano się na ten fakt, aby go obciążyć, jednocześnie oczyszczając z zarzutów Petera. Kiedy Alicia dotarła do bramy, była uchylona na tyle, że zdołała się przez nią przecisnąć razem z dziewczyną. Gdyby zamknęli bramę, przypuszczalnie na tym by się skończyło, ale Caleb puścił dźwignię hamulca. Ciężarki zaczęły opadać na łańcuchach, nabierając prędkości. Brama otwierała się coraz szerzej z powodu zwykłej siły ciążenia. Peter chwycił koło. Zewsząd rozlegały się krzyki, ujrzał rój bełtów wypuszczonych z kusz i usłyszał tupot strażników, zbiegających po drabinach do punktu zbornego. Koło chwyciły kolejne ręce - Ben Chou, łan Patal i Dale Levine. Wreszcie z bolesną powolnością zaczęło się obracać w drugą stronę.
Niestety, było za późno. Z trzech wiroli tylko jeden wpadł do środka, lecz to wystarczyło. Ruszył prosto do Schronu. Hollis dotarł na miejsce pierwszy, kiedy wirol dostał się na dach. Skoczył jak kamień odbijający się od tafli wody i wylądował na wewnętrznym dziedzińcu. Wbiegając frontowymi drzwiami, Hollis usłyszał brzęk pękającego szkła. Dotarł do Wielkiej Sali w tej samej chwili co Mausami. Nadbiegli dwoma korytarzami z przeciwnych stron. Mausami nie była uzbrojona. Hollis miał kuszę. Powitało ich nieoczekiwane milczenie. Hollis przygotował się na głośne krzyki i zamieszanie, na dzieci biegające w popłochu. Okazało się, że niemal wszystkie leżą nieruchomo, wybałuszając oczy z przerażenia. Tylko nieliczne zdołały schować się pod łóżkami. Mijając próg, Hollis dostrzegł szybki ruch obok najbliższego rzędu. Jedna z trzech „J” June, Jane lub Juliet - czmychnęła pod łóżko. Salę oświetlał jedynie promień wpadający przez rozbitą szybę. Rozdarta zasłona wisiała w poprzek okna, falując niespokojnie. Wirol stał nad kołyską Dory. - Hej! - krzyknęła Mausami, machając rękami nad głową. - Hej! Tutaj! Gdzie jest Leigh? Co się stało z Nauczycielką? Na dźwięk głosu Mausami wirol gwałtownie odwrócił głowę. Mrugnął ślepiami, wyginając długą szyję. Usłyszeli mlaśnięcie. - Tutaj! - wrzasnął Hollis, idąc za przykładem Mau-
sami i machając rękami, żeby odwrócić jego uwagę. - Popatrz tutaj! Wirol odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. Coś błysnęło na jego szyi. Jakaś ozdoba. Nie było czasu, by o tym myśleć. Hollis miał szansę, był w dobrej pozycji do oddania strzału. Wtedy na salę weszła Leigh. Spała w pokoju obok i niczego nie słyszała. Kiedy wrzasnęła z przerażenia, Hollis wycelował i strzelił. Trafił. W sam środek czułego punktu. W chwili gdy bełt opuścił łoże, wiedział, że nie chybił. W ułamku sekundy pocisk miał do pokonania nie więcej niż pięć metrów. Ujrzał błysk klucza na sznurku i pełne smutnej wdzięczności spojrzenie wirola. Kiedy pocisk utkwił w jego piersi miłosierny i potwornie nieodwołalny - Hollisowi przeszła przez głowę jasna myśl. - Ario! Wiedział, że zabił własnego brata. Sara - choć tego nie pamiętała i nigdy nie miała sobie przypomnieć - dowiedziała się o Przybyszu we śnie. Był to niepokojący, przykry sen, w którym znów była małą dziewczynką. Piekła chleb z mąki kukurydzianej. Kuchnia, w której pracowała - stojąc na stołku i zarabiając ciężkie ciasto w szerokiej drewnianej misie - była jednocześnie kuchnią domu, gdzie mieszkała, i kuchnią w Schronie. Padał śnieg. Delikatny śnieg. Nie leciał z nieba, bo żadnego nieba nie było - pojawiał się w powietrzu przed jej twarzą. Dziwny był ten śnieg. Przecież nigdy tu nie padało, a na pewno nie w środku domu, lecz miała na głowie większe zmartwie-
nia. To był dzień jej wyjścia ze Schronu. Nauczycielka wkrótce przyjdzie, a jeśli nie upiecze chleba, nie będzie miała co jeść. Nauczycielka wyjaśniła jej, że w zewnętrznym świecie ludzie odżywiają się wyłącznie chlebem z mąki kukurydzianej. Później zobaczyła tego mężczyznę. Gabe’a Curtisa. Siedział w kuchni przed pustym talerzem. - Chleb gotowy? - spytał Sarę, a później zwrócił się do dziewczyny siedzącej obok niego: - Zawsze lubiłem chleb z mąki kukurydzianej. - Sara zastanawiała się zaniepokojona, kim jest ta dziewczyna. Chciała na nią spojrzeć, lecz nie mogła jej zobaczyć. Kiedy odwróciła głowę, już jej nie było. Zrozumiała, że nieznajoma jest teraz gdzie indziej. - Idź z nimi, Saro - powiedział Gabe. - Pora, abyś z nimi poszła. Biegnij i nie zatrzymuj się. - Przecież nie żyjesz - odrzekła, a kiedy spojrzała na swoich rodziców, ujrzała ich twarze w mroku, jakby spoglądała na nich przez nurt wody. Zaczął sypać gęsty śnieg, ściany pokoju znikły i usłyszała głos wymawiający jej imię. - Wszyscy jesteście martwi. Wtedy się obudziła. Zasnęła w fotelu przed zimnym paleniskiem. Obudziło ją skrzypienie drzwi. Ktoś stał na dworze, wołając jej imię. Czy to Michael? Która godzina? - Saro, otwórz! Caleb Jones? Otworzyła, gdy wyciągnął rękę, żeby zapukać jeszcze raz. Jego pięść zawisła w powietrzu. - Potrzebujemy pielęgniarki! - Chłopak ciężko dy-
szał. - Ktoś jest ranny. Natychmiast oprzytomniała, sięgając po torbę stojącą na stoliku przy drzwiach. - Kto? - Alicia ją przyniosła. - Alicia? Alicia jest ranna? Caleb pokręcił głową, nie przestając sapać. - Nie. Ta dziewczyna. - Jaka dziewczyna? Dostrzegła zdumienie w jego oczach. - Ona jest Przybyszem, Saro. Kiedy dotarli do szpitala, niebo zaczęło się rozjaśniać. Zdumiało ją, że w pobliżu szpitala nie ma żywej duszy. Po opowieści Caleba oczekiwała tłumu. Weszła po schodach i ruszyła na oddział. Na najbliższym z łóżek zobaczyła dziewczyną. Leżała na wznak, a bełt nadal tkwił w jej ramieniu. Na plecach miała coś ciemnego. Nad nią stała Alicia w swetrze obryzganym krwią. - Powiedz coś, Saro - jęknęła. Sara podeszła szybko do łóżka i wsunęła dłoń pod szyję dziewczyny, aby sprawdzić drogi oddechowe. Dziewczyna miała zamknięte oczy. Oddech był płytki i przyspieszony, skóra chłodna i lepka. Pomacała szyję, aby zbadać puls. Serce trzepotało się jak ptak. - Jest w szoku. Pomóżcie mi ją odwrócić. Bełt utkwił z lewej strony, poniżej krzywizny obojczyka. Alicia uniosła ją za ramiona, a Caleb chwycił za
nogi. Wspólnymi siłami przewrócili ją na bok. Sara sięgnęła po nożyczki i usiadła za nią, żeby zdjąć zakrwawiony plecak i brudny podkoszulek, rozcinając go na plecach i odsłaniając szczupłe ciało nastolatki - małe krągłe pączki piersi i bladą skórę. Tuż nad linią łopatki z gwiaździstej rany sterczały zadziory bełtu. - Trzeba go wyciągnąć. Będę potrzebowała czegoś większego niż nożyce. Caleb kiwnął głową i wybiegł z sali. W drzwiach minął się z Soo Ramirez. Jej długie włosy były rozpuszczone, twarz brudna od ziemi. Stanęła w nogach łóżka. - Jasna cholera! To jeszcze dziecko! - Gdzie, u licha, jest Sandy? - spytała gniewnie Sara. Soo była zaszokowana. - Skąd ona się tu wzięła? - Soo, nie widzisz, że jestem sama? Gdzie Sandy? Soo Ramirez podniosła głowę i spojrzała na Sarę. - Sandy... jest w Schronie. Tak mi się wydaje. Usłyszała kroki i głosy. Jakieś poruszenie na dworze. Hol wypełnił tłum ciekawskich. - Soo, wyprowadź stąd tych ludzi! - rzuciła w stronę zasłony. - Wyjdźcie wszyscy! Proszę opuścić budynek! Soo skinęła głową i pobiegła do holu. Sara znów zmierzyła tętno dziewczyny. Na jej skórze pojawiły się plamki, wyglądała jak zimowe niebo przed śnieżycą. Ile ma lat? Czternaście? Co czternastoletnia dziewczyna robiła
sama w ciemności? Odwróciła się do Alicii. - Ty ją przyniosłaś? Alicia przytaknęła. - Coś powiedziała? Była sama? - Boże, Saro. Nie mam pojęcia. Myślę, że była sama. - To jej krew czy twoja? Alicia spojrzała na przód swojego swetra, jakby dopiero teraz ją zobaczyła. - Chyba jej. Kolejne poruszenie na zewnątrz. - Przepuśćcie mnie! - krzyknął Caleb. Przedarł się przez zasłonę, machając ciężkim przecinakiem i podając go Sarze. Pokryte smarem stare narzędzie było w sam raz. Sara odkaziła ostrza spirytusem, a następnie przemyła ręce i wytarła w czystą suchą ścierkę. Gdy dziewczyna leżała na boku, odcięła grot bełtu i zdezynfekowała ranę. Później poleciła Calebowi, by umył ręce, jak ona, i wziął z półki motek wełny, odrywając długi kawałek i robiąc z niego kompres. - Posłuchaj, Cholewka, kiedy wyciągnę drzewce, przyłóż to do rany wlotowej. Nie bądź delikatny, naciskaj z całej siły. Zszyję ranę z drugiej strony, żeby zmniejszyć krwawienie. Skinął niepewnie głową. Wiedziała, że to zadanie go przerasta, jak ich wszystkich. To, czy dziewczyna przeżyje następne godziny, zależało od rozmiarów krwawienia,
od wewnętrznych obrażeń. Kiedy Caleb i Alicia przytrzymali jej ramiona, Sara chwyciła drzewce i zaczęła ciągnąć. Przez metalowy trzon bełtu poczuła włóknisty chrzęst uszkodzonej tkanki. Nie można było zrobić tego delikatnie. Najlepiej wyciągnąć go szybko. Szarpnęła z całej siły. Bełt wyszedł, a z rany trysnęła krew. - To ona! Sara odwróciła głowę i spostrzegła, że w drzwiach stoi Peter. Co miał na myśli, mówiąc, „to ona”? Jakby ją znał, jakby wiedział, kim jest. Przecież to niemożliwe. - Odwróćcie ją na bok. Peterze, pomóż im. Pochyliła się nad dziewczyną, biorąc igłę i nici i przystępując do zszywania rany. Krew była wszędzie, na materacu i podłodze. - Co mam robić, Saro? - spytał Caleb ubrudzony krwią. - Nie przestawaj naciskać. - Wbiła igłę w skórę i założyła pierwszy szew. - Potrzebuję więcej światła! Niech ktoś mi poświeci! Trzy, cztery, pięć szwów łączących brzegi rany. Sara wiedziała, że wszystko na nic. Bełt musiał uszkodzić tętnicę podobojczykową. To z niej leciała krew. Dziewczyna umrze w ciągu kilku minut. Czternaście lat, pomyślała. Skąd się tu wzięłaś? - Krwawienie chyba ustaje - zauważył Caleb. Sara zakładała właśnie ostatni szew. - To niemożliwe. Naciskaj dalej. - Naprawdę, spójrz.
Ułożyli dziewczynę na plecach. Sara odsunęła kompres nasiąknięty krwią. Faktycznie, krwawienie się zmniejszyło. Rana wylotowa wyglądała na mniejszą, była różowa i ściągnięta na brzegach. Twarz dziewczyny wydawała się spokojna, jakby drzemała. Sara przyłożyła rękę do jej szyi. Palce wyczuły silne, regularne tętno. Co, do cholery? - Peterze, poświeć tu. Poczuła to, kiedy zbliżył lampę. Miała wrażenie, jakby spadała, jakby ziemia rozstąpiła się pod jej nogami to było gorsze od umierania, gorsze od śmierci. Otoczyła ją potworna ciemność i spadała, spadała całą wieczność. - Co się stało, Saro? Cofnęła się chwiejnie. Serce waliło jej w piersi, ręce drżały jak liście na wietrze. Wszyscy na nią patrzyli. Próbowała coś powiedzieć, lecz nie zdołała wydusić słowa. Co widziała? Nie chodziło o to, co zobaczyła, lecz poczuła. Przyszło jej do głowy tylko jedno słowo: samotność. Samotność! Taka właśnie jest, tacy są oni wszyscy. Tacy byli jej rodzice, a ich dusze spadały całą wieczność w czarną otchłań. Byli samotni! Zdała sobie sprawę z obecności innych. Za ich plecami pojawili się Sanjay i Soo Ramirez z dwoma strażnikami. Czuła na sobie żar ich spojrzeń. Sanjay wyszedł do przodu. - Będzie żyła? Sara zaczerpnęła powietrza, żeby się uspokoić. - Nie wiem - wyjąkała słabym głosem. - To zła
rana, Sanjayu. Straciła dużo krwi. Sanjay obserwował przez chwilę dziewczynę, jakby zastanawiał się, co o niej sądzić, jak wytłumaczyć jej niewytłumaczalną obecność. Później zwrócił się do Caleba, który stał przy łóżku z kompresem nasiąkniętym krwią. Powietrze zrobiło się gęste. Mężczyźni w drzwiach podeszli do nich z rękami na rękojeściach noży. - Pójdziesz z nami, Calebie. Dwaj strażnicy - Jimmy Molyneau i Ben Chou złapali chłopaka pod ramiona. Był zbyt zaskoczony, aby stawiać opór. - Co robisz, Sanjayu? - zapytała Alicia. - Soo, co tu się dzieje? - Caleb jest aresztowany - wyjaśnił Sanjay. - Aresztowany? - pisnął chłopak. - Za co? - Otworzył bramę. Zna prawo równie dobrze jak pozostali. Wyprowadźcie go. Jimmy i Ben zaczęli ciągnąć opierającego się chłopaka za zasłonę. - Alicio! - krzyknął. Alicia błyskawicznie zastąpiła im drogę. - Powiedz im, Soo - sapnęła. - To byłam ja. To ja wyszłam za mur. Jeśli chcecie kogoś aresztować, aresztujcie mnie. Soo stanęła obok Sanjaya, nie mówiąc ani słowa. - Soo?! Ramirez pokręciła głową. - Nie mogę, Alicio. - Nie możesz?
- Bo to nie jej sprawa - odrzekł Sanjay. - Nauczycielka nie żyje. Caleb jest aresztowany za morderstwo. 27 Rano wszyscy mieszkańcy Kolonii wiedzieli, co wydarzyło się ostatniej nocy, albo znali jakąś wersję wydarzeń. Za murami pojawił się Przybysz, a Caleb otworzył bramę, wpuszczając do środka wirola. Przybysz, młoda dziewczyna, został trafiony bełtem kuszy przez jednego ze strażników. Pułkownik nie żyje, najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Nikt nie wiedział, jak wydostał się za mur. Na dodatek Ario zginął w Schronie z ręki własnego brata. Najgorszy los spotkał Nauczycielkę. Znaleźli ją pod oknem w Wielkiej Sali. Puste łóżka zasłoniły ją przed wzrokiem Hollisa. Pewnie usłyszała wirola zeskakującego z dachu i próbowała go powstrzymać. W ręku trzymała nóż. Choć nauczycielek było wiele, w głębszym sensie Nauczycielka była tylko jedna. Z upływem czasu stawała się nią każda z kobiet, które podjęły tę pracę. Zmarła Nauczycielka pochodziła z Darrellów, miała na imię April. To ona się roześmiała, słysząc pytania Petera o ocean, choć miała wtedy tyle lat co on teraz. Była piękna, w delikatny, jasny sposób, jak starsza siostra, która z powodu jakiejś fizycznej ułomności nie może opuszczać domu. To ona wyprowadziła Sarę ze Schronu i za pomocą łańcucha pytań, niczym schodami, doprowadziła ją do mrocznej piwnicy, w której kryła się potworna prawda, a później oddała matce, aby dziewczynka mogła sobie popłakać nad światem i tym,
co się z nim stało. Wszyscy wiedzieli, że Nauczycielki mają ciężką i niewdzięczną pracę, że muszą mieszkać w zaniknięciu z maluchami, bez kontaktu z dorosłymi ludźmi oprócz kobiet w ciąży lub karmiących, którym w głowie były tylko niemowlęta. Ponieważ Nauczycielka pierwsza mówiła im prawdę - każdemu z nich - to na niej skupiała się zbiorowa niechęć z powodu doznanej traumy. Oprócz Pierwszej Nocy, kiedy pojawiała się przełomie w Słonecznym Miejscu, rzadko opuszczała Schron, a jeśli to robiła, otaczała ją niewidzialna mgiełka zdrady. Peter współczuł Nauczycielce, choć unikał jej wzroku. Członkowie Domu zebrali się z samego rana i ogłosili stan powszechnego zagrożenia. Gońcy biegali od domu do domu, przekazując wiadomość. Do czasu wyjaśnienia sytuacji wstrzymano wszystkie prace za murem. Stada nie mogły opuszczać terenu Kolonii, podobnie jak ekipy techniczne. Brama miała pozostać zamknięta. Caleba umieszczono w areszcie. Ustalono, że wyrok zostanie wydany za jakiś czas, bo zginęło wiele osób, a mieszkańcy byli przerażeni i zdezorientowani. No i ta dziewczyna. Wczesnym rankiem Sanjay zaprowadził członków Domu do szpitala, aby ją zbadali. Rana była poważna, a chora nie odzyskała przytomności. Choć nie zauważono żadnych objawów infekcji wirusowej, pozostała kwestia jej niewytłumaczalnego przybycia. Dlaczego wirusy jej nie zaatakowały? Jak zdołała przeżyć sama w ciemności? Sanjay nakazał, aby wszy-
scy, którzy mieli z nią kontakt, zostali rozebrani do naga i umyci, a ich ubrania spalone. Do ognia powędrował również plecak dziewczyny i jej odzież. Postanowiono poddać ją surowej kwarantannie. Dopóki nie dowiedzą się więcej, do szpitala będzie miała wstęp tylko Sara. Śledztwo przeprowadzono w starej klasie - w tej samej sali, do której Nauczycielka zabrała Petera w dniu opuszczenia Schronu. „Śledztwo” - to Sanjay użył tego słowa, bo Peter wcześniej go nie słyszał. Pomyślał, że to zabawne określenie na szukanie kozła ofiarnego. Sanjay pouczył całą czwórkę Petera, Alicię, Hollisa i Soo - żeby nie zabierali głosu, dopóki nie zostaną wezwani. Czekali na zewnątrz, siedząc na małych ławkach przy ścianie, pilnowani przez lana, bratanka Sanjaya. Wokół Schronu panowała dziwna cisza. Wszystkie maluchy na czas sprzątania Wielkiej Sali zostały przeniesione na górę. Co myślą o wydarzeniach ostatniej nocy? Co powiedziała im Sandy Chou, która zastąpiła Nauczycielkę? Że im się to przyśniło? Może młodsze dzieci przyjmą takie wyjaśnienie, lecz Peter nie miał pojęcia, jak będzie ze starszymi. Może trzeba będzie wcześniej je wypuścić? Pierwsza została wezwana Soo. Po chwili wyszła i ruszyła korytarzem z wyrazem udręki na twarzy. Później wezwali Hollisa. Wyciągnął długie nogi spod biurka, zupełnie pozbawiony energii, jakby wykrojono mu jakąś ważną część ciała, łan otworzył drzwi, rzucając im zniecierpliwione ostrzegawcze spojrzenie. Na progu Hollis
przystanął, odwrócił się w ich stronę i wypowiedział pierwsze słowa od godziny: - Chciałbym tylko wiedzieć, że to nie było na próżno. Czekali. Peter słyszał przez drzwi szmer głosów. Chciał spytać lana, czy coś wie, ale wyraz jego twarzy zniechęcił go do podejmowania takich prób. łan był rówieśnikiem Theo. On i jego żona Hannah mieli córkę Kirę, która przebywała w Schronie. Hollis wyszedł z sali, spojrzał przelotnie na Petera, skinął głową i odszedł. Peter zaczął się podnosić, lecz łan go powstrzymał: - Nie ty, Jaxon. Teraz Alicia. Jaxon? Od kiedy tak się do niego zwracają? Szczególnie strażnicy? I dlaczego tak dziwnie to zabrzmiało w ustach lana? - W porządku - powiedziała Alicia, podnosząc się ciężko. Nigdy nie widział jej tak przegranej. - Chcę mieć to za sobą. Kiedy znikła za drzwiami, Peter i łan zostali sami. łan utkwił wzrok w ścianie tuż nad głową Petera. - To nie jej wina, lanie. Nikt nie zawinił. łan zesztywniał, lecz nic nie powiedział. - Gdybyś tam był, postąpiłbyś tak samo. - Zachowaj tę gadkę dla Sanjaya. Nie powinienem z tobą rozmawiać. Kiedy Alicia wróciła, Peter zdążył się zdrzemnąć.
Wyszła z sali i rzuciła mu milczące spojrzenie: znajdę cię. Peter poczuł to w chwili, gdy wszedł do sali. Cokolwiek się wydarzy, wszystko zostało już postanowione. Jego wystąpienie, niezależnie od tego, co powie, nie będzie miało większego znaczenia. Soo została poproszona o zrezygnowanie z udziału w postępowaniu, więc zostało tylko pięciu członków Domu. Sanjay siedział pośrodku długiego stołu, mając po bokach Starego Chou, Jimmy’ego Molyneau, Waltera Fishera i kuzynkę Petera Danę zajmującą miejsce należne Jaxonom. Od razu zwrócił uwagę na dziwną liczbę. Brak Soo miał zapobiegać sytuacji patowej. Naprzeciwko stołu ustawiono biurko. W sali wisiało napięcie. Nikt się nie odezwał. Tylko Stary Chou spojrzał na niego. Wszyscy pozostali odwrócili wzrok, nawet Dana. Walt Fisher siedział na krześle, jakby nie wiedział, gdzie jest, jakby wszystko było mu obojętne. Jego ubranie wydawało się bardziej brudne i pogniecione niż zwykle. Peter poczuł od niego wyraźny zapach alkoholu. - Usiądź, Peterze - powiedział Sanjay. - Jeśli można, wolę stać. Był rad, że może się sprzeciwić, zarobić jakiś punkt. Sanjay nie zareagował. - Przystąpmy do rzeczy - odchrząknął i ciągnął: Mimo pewnych niejasności członkowie Domu, opierając się na zeznaniach Caleba, doszli do wniosku, że to nie ty otworzyłeś bramę. Uważamy, że Caleb zrobił to sam. Jaka jest twoja wersja? - Moja wersja? - Tak, Peterze. - Sanjay westchnął, nie kryjąc znie-
cierpliwienia. - Twoja wersja wydarzeń. To, o czym jesteś przekonany. - O niczym nie jestem przekonany. Co Cholewka wam powiedział? Stary Chou podniósł rękę i pochylił się do przodu. - Mógłbym wtrącić słówko, Sanjayu? Sanjay ściągnął brwi, lecz się nie odezwał. Stary Chou pochylił się władczo nad stołem. Miał delikatną, pokrytą zmarszczkami twarz i wilgotne oczy, które nadawały mu wygląd człowieka szczerego. Był głową Domu przez wiele lat, zanim ustąpił na rzecz ojca Theo, dzięki czemu nadal cieszył się sporym autorytetem, choć rzadko to wykorzystywał. Kiedy jego żona zginęła podczas Mrocznej Nocy, wziął sobie drugą, znaczenie młodszą, i teraz większość czasu spędzał w pasiece, wśród ukochanych pszczół. - Peterze, wszyscy wiemy, że Caleb zrobił to, co uważał za słuszne. Nie analizujemy jego intencji. Otworzyłeś bramę czy nie? - Co z nim zrobicie? - Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Proszę, odpowiedz na moje pytanie. Peter chciał spojrzeć w oczy Dany, lecz ta ciągle wpatrywała się w stół. - Zrobiłbym to, gdybym dobiegł tam pierwszy. Sanjay uniósł się niecierpliwie na krześle. - Widzicie, właśnie to miałem na myśli. Stary Chou nie zwrócił na niego uwagi, wpatrując
się w oczy Petera. - Jeśli dobrze zrozumiałem, zaprzeczyłeś. Otworzyłbyś bramę, lecz tego nie zrobiłeś. - Położył dłonie na stole. - Zastanów się, jeśli tego potrzebujesz. Peter miał wrażenie, że Stary Chou stara się go chronić, lecz opowiedzenie o tym, co się wydarzyło, obciążyłoby Caleba, a przecież Peter zrobiłby to samo, gdyby pierwszy dotarł do dźwigni. - Nikt nie wątpi w twoją lojalność wobec przyjaciół - podjął Stary Chou. - Spodziewałem się tego, choć większe znaczenie powinno mieć dla ciebie bezpieczeństwo całej wspólnoty. Zapytam jeszcze raz: Czy pomogłeś Calebowi otworzyć bramę? Czy nie próbowałeś jej zamknąć, kiedy zobaczyłeś, co się dzieje? Peter miał wrażenie, jakby stał nad wielką otchłanią, jakby to, co za chwilę powie, było ostateczne i nieodwołalne. Może im powiedzieć tylko prawdę. Pokręcił głową. - Nie. - Czego nie zrobiłeś? Odetchnął głęboko. - Nie otworzyłem bramy. Stary Chou wyraźnie się rozluźnił. - Dziękuję, Peterze. - Spojrzał na pozostałych. - Jeśli nie macie więcej pytań... - Zaczekaj - przerwał mu Sanjay. Peter poczuł, że atmosfera w pokoju się zagęszcza. Nawet Walter nieoczekiwanie zaczął wykazywać ożywienie. Teraz się zacznie, pomyślał Peter.
- Wszyscy wiedzą, że przyjaźnisz się z Alicią - zaczął Sanjay. - Zwierza ci się ze swoich sekretów. Czy mam rację? Peter skinął ze znużeniem głową. - Tak. - Czy w jakikolwiek sposób dała ci do zrozumienia, że zna tę dziewczynę? Że ją wcześniej widziała? Peter poczuł, jak ściska mu się żołądek. - Dlaczego o to pytasz? Sanjay spojrzał na pozostałych, zanim znów utkwił wzrok w ścianie. - Z powodu splotu wydarzeń, Peterze. Wasza trójka wróciła z elektrowni. Historia, którą nam opowiedziałeś o Zanderze i Theo... sam przyznasz, wydaje się nieco dziwna. Gniew, który Peter do tej pory w sobie tłumił, wyrwał się spod kontroli. - Myślisz, że wszystko zaplanowaliśmy? Straciłem brata. Mieliśmy szczęście, że uszliśmy z życiem! Zapadła cisza. Nawet Dana zerkała na Petera z otwartą podejrzliwością. - Zatem twierdzisz, że nie znasz Przybysza? Że nigdy wcześniej jej nie widziałeś? Peter nagle zrozumiał, że im wcale nie chodzi o Alicię, lecz o niego. - Nie mam pojęcia, kim jest. Sanjay przez długą chwilę patrzył mu w oczy. - Dziękuję, Peterze. Doceniamy twoją szczerość. Możesz odejść.
Przesłuchanie się skończyło. - To wszystko? Sanjay zaczął przeglądać papiery, marszcząc czoło, jakby był zaskoczony tym, że Peter nadal jest w sali. - Tak, teraz tak. - Nie chcecie... nie chcecie nic ze mną zrobić? Sanjay wzruszył ramionami, jakby myślał już o czymś innym. - A niby co mielibyśmy z tobą zrobić? Peter poczuł dziwne rozczarowanie. Czekając z Alicią i Hollisem, czuł łączącą ich więź. Cokolwiek się wydarzy, powinno spotkać ich wszystkich. Teraz zostali rozdzieleni. - Jeśli stało się tak, jak powiedziałeś, nie powinieneś się obwiniać. Zawinił Caleb. Soo wspomniała, że należy wziąć pod uwagę stres związany ze staniem na murze z powodu brata. Jimmy przyznał jej rację. Odpocznij kilka dni i wróć na mury. Później postanowimy, co zrobić. - A pozostali? Sanjay się zawahał. - Nie musimy tego przed tobą ukrywać. Niedługo i tak wszyscy się dowiedzą. Soo Ramirez zrezygnowała ze stanowiska pierwszego kapitana, a członkowie Domu z żalem przyjęli jej decyzję. Nie była na posterunku, kiedy doszło do ataku, więc spoczywa na niej część winy. Nowym dowódcą straży zostanie Jimmy. Jeśli chodzi o Hollisa, chwilowo i tak nie pełni warty. Wróci, gdy będzie gotowy. - A Alicia?
- Alicia musi wystąpić ze straży. Przenieśliśmy ją do konserwacji urządzeń. Właśnie to było najtrudniej zrozumieć. Alicia ma zostać francuzem? Peter nie potrafił sobie tego wyobrazić. - Żartujesz. Sanjay uniósł karcąco krzaczaste brwi. - Nie, Peterze. Zapewniam cię, że nie żartuję. Peter rzucił spojrzenie Danie. Wiedziałaś? Jej oczy to potwierdziły. - Jeśli nie masz więcej pytań... - zaczął Sanjay. Peter ruszył w stronę drzwi, kiedy jednak znalazł się na progu, ogarnęły go wątpliwości. Odwrócił się i spojrzał na zebranych. - A elektrownia? Sanjay westchnął ze znużeniem. - O co ci chodzi, Peterze? - Czy nie powinniśmy kogoś tam posłać, skoro Ario nie żyje? Sądząc po ich zdumionych minach, pomyślał, że w jakiś sposób dał do zrozumienia, żeby posłali jego. Dopiero po chwili zrozumiał. Zapomnieli. - Nie’ posłaliście tam nikogo o świcie? Sanjay spojrzał na Jimmy’ego, który wzruszył nerwowo ramionami przyłapany na popełnieniu błędu. - Teraz już na to za późno - powiedział cicho. - Nie dotrą przed zmrokiem. Trzeba poczekać do jutra. - Niech to szlag, Jimmy. - Słuchaj, na śmierć zapomniałem. Tyle się wydarzyło. Może Finnowi i Reyowi nic się nie stało.
Sanjay przerwał na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza i się opanować. Peter nie miał wątpliwości, że jest wściekły. - Dziękuję, Peterze. Pomyślimy o tym. Ponieważ nie było o czym mówić, wyszedł na korytarz, łan stał tam, gdzie go zostawił, oparty o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Słyszałeś o Alicii? Tak. Ian wzruszył ramionami. Dawna sztywność znikła. - Słuchaj, przyjaźnicie się, więc wiesz, że na to zasłużyła. Po tym, co zrobiła... - Co z dziewczyną? łan spojrzał na niego zdumiony. W jego oczach błysnął gniew. - Do diabła z nią! Mam dziecko, Peterze. Chcesz, żebym się przejmował jakimś nieznanym Przybyszem? Peter nie odpowiedział. Rozumiał, że łan ma powody, by się wściekać. - Masz rację - powiedział w końcu. - To było głupie. Twarz lana złagodniała. - Słuchaj, ludzie są wzburzeni - tłumaczył. - Wybacz, że byłem wściekły. Nikt nie uważa, że to twoja wina. Ale jest, pomyślał Peter. To jego wina. Michael otrzymał odpowiedź tuż po świcie - oczywiście dostarczyło jej 1432 megaherców. Choć oficjalnie pasmo było wolne, w rzeczywistości przekazano je wojsku. Sygnał cyfrowy krótkiego zasięgu, powracający cyklicznie co dziewięćdziesiąt minut,
próbujący nawiązać łączność z głównym komputerem. Sygnał nasilał się przez całą noc. Praktycznie znajdował się na ich progu. Jego rozszyfrowanie nie nastręczy problemów. Trzeba będzie wymienić uścisk dłoni, nadać sygnał, który spowoduje, że nadajnik, cokolwiek nim jest, połączy się z głównym komputerem. Kiedy to zrobi, pozostanie jedynie przesłanie danych. Na jaki sygnał czekają? Jaka jest cyfrowa odpowiedź na ponawiane pytanie? Na pytanie powracające co dziewięćdziesiąt minut? Przed pójściem spać Elton powiedział: „Ktoś nas wzywa”. Wtedy znalazł rozwiązanie. Odkrył, co będzie potrzebne. W Domu Świateł jest mnóstwo rupieci poupychanych w pojemnikach stojących na regałach. O ile pamiętał, jest tam jeden przenośny wojskowy komputer. W urządzeniach tego typu są stare litowe akumulatory, które nadal mogą zawierać ładunek - zaledwie na kilka minut, lecz Michael nie potrzebuje więcej. Pracował szybko, jednym okiem zerkając na zegarek i czekając, aż upłynie kolejnych dziewięćdziesiąt minut, aby mógł wyłapać sygnał. Usłyszał na dworze jakieś zamieszanie, lecz nie miał pojęcia, co się dzieje. Może podpiąć przenośny komputer do jednostki centralnej, zapisać sygnał i ustalić jego ID, a następnie zaprogramować komputer przenośny z platformy. Elton chrapał na sfatygowanej pryczy z tyłu domu. Michael nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli staruszek w naj-
bliższym czasie się nie wykąpie. Cuchnęło brudnymi skarpetami. Kiedy skończył, dochodziło południe. Jak długo pracował, prawie nie wstając z krzesła? Po awanturze z Mausami był zbyt zdenerwowany, by zasnąć, więc wrócił do Domu Świateł. Od tamtego czasu mogło minąć dziesięć godzin. Tyłek go bolał, jakby siedział bez przerwy. Musi się wysikać. Zbyt szybko wyszedł na dwór, nie przygotowawszy się na intensywne światło, które go oślepiło. - Michael! Jacob Curtis, chłopak Gabe’a. Michael zauważył, jak biegnie ociężale ścieżką, machając rękami. Zaczerpnął tchu, aby przygotować się na spotkanie. Chłopak nic tu nie zawinił, lecz rozmowa z nim bywała trudna. Zanim Gabe zachorował, przyprowadzał czasami Jacoba do Domu Świateł, prosząc Michaela, by znalazł mu jakąś robotę, żeby chłopak czuł się potrzebny. Michael starał się, jak mógł, lecz Jacob naprawdę niewiele rozumiał. Mógłby stracić cały dzień, wyjaśniając mu najprostsze rzeczy. Jacob stanął przez Michaelem, oparł dłonie na kolanach i ciężko dyszał. Mimo rosłej budowy jego ruchy były dziecinnie niezgrabne. Poszczególne części ciała wydawały się pozbawione synchronizacji. - Michael... - wybełkotał. - Michael... - Uspokój się, Jacobie. Powoli. Chłopak machnął ręką przed ustami, jakby chciał zgarnąć więcej powietrza do płuc. Michael nie potrafił stwierdzić, czy jest wzburzony,
czy tylko podekscytowany. - Muszę... muszę zobaczyć się z Sarą - wydusił w końcu. Michael wyjaśnił, że jej tu nie ma. - Byłeś w domu? - Tam jej nie ma! - Jacob podniósł głowę. Miał wytrzeszczone oczy. - Widziałem ją, Michaelu! - Przecież powiedziałeś, że nie możesz jej znaleźć. - Nie ją. Tamtą. Zobaczyłem ją we śnie. Jacob czasami bełkotał bez sensu, lecz Michael nie widział go jeszcze w takim stanie. Był przerażony. - Co słychać u twojego ojca, Jacobie? Jak się czuje? Jacob zmarszczył wilgotne od potu czoło. - Tata umarł. - Gabe nie żyje? Ton Jacoba był niepokojąco rzeczowy. Mówił tak, jakby przekazywał Michaelowi informacje o pogodzie. - Umarł i już więcej się nie obudzi. - Niech to szlag, Jacobie. Przykro mi. Dostrzegł Mar biegnącą ścieżką i poczuł ulgę. - Jacobie, gdzie byłeś? - spytała, zatrzymując się przed nimi. - Ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz wychodzić z domu bez słowa? Chłopak się cofnął, zwieszając ramiona. - Muszę znaleźć Sarę! - Jacobie! Michael odniósł wrażenie, że głos Mar uderzył Jacoba jak strzała. Chłopak zamarł, choć jego twarz nadal
była wykrzywiona dziwnym, niewytłumaczalnym przerażeniem. Otworzył usta, oddychając szybko. Mar podeszła do niego ostrożnie, jakby zbliżała się do jakiegoś dużego nieprzewidywalnego zwierzęcia. - Spójrz na mnie, Jacobie. - Mamo... - Przestań. Nie mów nic więcej. Popatrz na mnie. Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu prosto w oczy. - Widziałem ją, mamo. - Wiem. To tylko sen, Jacobie. Tylko sen. Nie pamiętasz? Wróciliśmy do domu, położyłam cię do łóżka i zasnąłeś. - Naprawdę? - Tak, kochanie. Zasnąłeś. To był tylko sen. - Oddech Jacoba się wyrównał, a ciało uspokoiło pod wpływem dotyku matki. - Idź do domu i zaczekaj na mnie. Nie szukaj Sary. Możesz to dla mnie zrobić? - Ale, mamo... - Żadnych „ale”, Jacobie. Możesz zrobić to, o co cię proszę? Niechętnie skinął głową. - Dobry z ciebie chłopak. - Mar go puściła. - Idź do domu. Chłopak rzucił Michaelowi szybkie ukradkowe spojrzenie i ruszył biegiem. Mar spojrzała na Michaela. - To zawsze działa, gdy jest w takim stanie - wyja-
śniła, wzruszając ciężko ramionami. - Tylko to. - Słyszałem o Gabie. Przykro mi... Oczy Mar wyglądały tak, jakby płakała tak długo, że zabrakło jej łez. - Dziękuję, Michaelu. Myślę, że Jacob chciał się zobaczyć z Sarą, bo była przy nim, kiedy umierał. Sara to prawdziwy przyjaciel. Dla nas wszystkich... - Urwała, a na jej twarzy malował się ból. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić jakąś myśl. - Jeśli ją zobaczysz, powiedz, że wszyscy o niej myślimy. Nie sądzę, abym miała okazję podziękować jej jak należy. Zrobisz to dla mnie? - Musi być gdzieś w pobliżu. Sprawdziłaś w szpitalu? - Oczywiście, że jest w szpitalu. Jacob od razu tam poszedł. - Nie rozumiem. Jeśli Sara jest w szpitalu, dlaczego nie mógł jej znaleźć? Mar spojrzała na niego dziwnie. - Bo przechodzi kwarantannę. - Kwarantannę? Twarz Mar posmutniała. - Gdzie ty byłeś, Michaelu? 28 W końcu to nie Alicia go znalazła, lecz on ją. Peter po prostu wiedział, gdzie jej szukać. Siedziała w cieniu, przed domkiem Pułkownika, opierając się plecami o stos drewna na opał i przyciskając kolana do piersi. Słysząc kroki Petera, podniosła głowę i
otarła oczy wierzchem dłoni. - Niech to szlag - mruknęła. Usiadł obok niej na ziemi. - Już dobrze. Westchnęła z goryczą. - Guzik prawda. Zabiję cię, jeśli wspomnisz komuś, że widziałeś mnie w takim stanie. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Dzień był pochmurny, przeniknięty bladym światłem i drażniącą wonią dymu - zapachem ciał palonych za murem. - Zawsze się zastanawiałem, dlaczego nazywaliśmy go Pułkownikiem - powiedział Peter. - Bo tak się nazywał. Nie miał innego imienia. - Dlaczego wyszedł za mury? Nie był typem samobójcy. Żeby tak... Alicia nie odpowiedziała. Rzadko mówiła o tym, co łączyło ją z Pułkownikiem. Był to obszar jej życia, być może jedyny, o którym nie rozmawiała z Peterem. Nie wierzył, że traktowała Pułkownika jak ojca - nigdy nie zauważył między nimi cienia serdeczności. Zawsze gdy w rozmowie pojawiał się Pułkownik lub gdy stawał na murze, Peter czuł, że Alicia robi się sztywna i chłodna. Było to ledwo dostrzegalne, pewnie tylko on to zauważył. Niezależnie od tego, kim Pułkownik dla niej był, pomyślał, że go opłakuje. - Dałbyś wiarę? - jęknęła żałośnie. - Wyrzucili mnie. - Sanjay się zmityguje. Nie jest głupcem. Żrozumie,
że popełnił błąd. - Sanjay ma rację. Nie powinnam była wychodzić za mur. - Alicia mówiła tak, jakby nie słyszała Petera. Straciłam rozum na widok tej dziewczyny. - Pokręciła bezradnie głową. - Teraz to bez znaczenia. Widziałeś ranę. Dziewczyna, pomyślał Peter. Niczego o niej nie wie. Kim jest? Jakim cudem przeżyła? Czy oprócz niej są inni? Jak zdołała uciec wirolom? Wszystko wskazywało na to, że umrze, zabierając odpowiedź ze sobą. - Musiałaś spróbować. Postąpiłaś słusznie. Caleb też. - Wiesz, że Sanjay chce go usunąć? Na Boga, on chce usunąć Cholewkę! Usunięcie było najgorszym losem, jaki można sobie wyobrazić. - To niemożliwe. - Mówię poważnie, Peterze. Jestem pewna, że teraz nad tym debatują. - Reszta nigdy się nie zgodzi. - Od kiedy mają coś do powiedzenia? Byłeś tam. Ludzie się boją. Trzeba było obarczyć kogoś winą za śmierć Nauczycielki. Caleb nie ma nikogo. To łatwy cel. Peter wciągnął powietrze i zatrzymał je w płucach. - Słuchaj, znam Sanjaya. Może i jest zarozumiały, ale nie sądzę, by był surowy. Wszyscy lubią Caleba. - Wszyscy lubili Ario. Wszyscy lubili twojego brata, ale to nie znaczy, że ta historia będzie miała szczęśliwe
zakończenie. - Zaczynasz mówić jak Theo. - Może i tak. - Spojrzała przed siebie, mrużąc oczy od słońca. - Wiem tylko, że Caleb ostatniej nocy ocalił mi życie. Jeśli Sanjay chce go usunąć, będzie musiał najpierw usunąć mnie. - Alicio... Bądź ostrożna. Zastanów się, co mówisz. - Powiedziałam: nikt go nie wyrzuci. - Wiesz, że jestem po twojej stronie. - Lepiej się zastanów. W Kolonii panowała dziwna cisza, wszyscy byli przerażeni wydarzeniami ostatniego ranka. Peter nie wiedział, czy ta cisza po czymś następuje, czy coś poprzedza. Czy jest to cisza, jaka zapada po obciążeniu kogoś winą? Alicia miała rację, ludzie są przerażeni. - Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć o tej dziewczynie... - zaczął. Funkcję aresztu pełniła stara łaźnia publiczna na kempingu we wschodniej części miasta. Kiedy się do niej zbliżali, słyszeli coraz wyraźniejsze głosy. Przyspieszyli kroku, poruszając się krętym labiryntem między kadłubami przyczep - w większości rozebranych dawno temu na części - a gdy dotarli na miejsce, zobaczyli przed wejściem grupę ludzi. Strażnika Dale’a Levine’a otaczało ciasnym kręgiem około dwunastu mężczyzn i kobiet. - Co się tu dzieje, do cholery? - szepnął Peter. Twarz Alicii spochmumiała. - Zaczęło się, ot co - odrzekła.
Dale nie należał do słabeuszy, choć teraz sprawiał wrażenie, jakby stracił pewność siebie. Stojąc przed ludźmi, wyglądał jak osaczone zwierzę. Lekko niedosłyszał, więc odwracał głowę w prawo, kierując zdrowe ucho w stronę, z której dochodziły dźwięki. - Przykro mi, Sam - mówił Dale. - Nie wiem o niczym, oczym ty byś nie wiedział. Mężczyzna, do którego się zwracał - Sam Chou, bratanek Starego Chou - był skromnym facetem, z którym Peter rozmawiał tylko kilka razy w życiu. Jego żoną była Inna Sandy. Mieli piątkę dzieci, z których trzy przebywały w Schronie. Kiedy Peter i Alicia się zbliżyli, Peter zrozumiał, co to za zbiegowisko. Ci ludzie byli rodzicami. Podobnie jak łan każda z osób stojących pod murami aresztu miała dzieci. Patrick i Emily Phillips. Hodd i Lisa Greenbergowie. Grace Molyneau iBelle Ramirez, i Hannah Fisher Patal. - Ten chłopak otworzył bramę. - Czego ode mnie chcesz?! Spytaj wuja, jeśli chcesz wiedzieć więcej. Sam zwrócił głowę w stronę wysokich okien aresztu. - Słyszysz mnie, Calebie Jonesie?! Wszyscy wiemy, co zrobiłeś! - Daj spokój, Sam. Nie znęcaj się nad tym biednym dzieciakiem. Przed zebranych wyszedł inny mężczyzna Milo Darrell. Milo był francuzem, jak jego brat Finn, małomównym, o krępej budowie ciała, jak to francuz. Miał spadziste
ramiona, gęstą brodę i zawsze potargane włosy opadające na oczy. Za nim dreptała Penny. W porównaniu z mężem wydawała się maleńka. - Masz dziecko, jak my, Dale - powiedział Milo. Jak możesz tu stać?! Peter zrozumiał, że mówi o jednej z trzech dziewczynek o imionach zaczynających się na „J”. Małej June Levine. Peter zauważył, że twarz Dale’a pobladła. - Myślicie, że tego nie wiem? - Bariera władzy oddzielająca go od tłumu zaczęła zanikać. - Nie stoję tu po próżnicy! Zostawcie to członkom Domu. - Powinni go usunąć! Głos kobiety ze środka tłumu należał do Belle Ramirez, żony Reya. Ich mała dziewczynka miała na imię Jane. Peter widział, że drżą jej ręce. Była bliska łez. Sam podszedł do niej i ją objął. - Widzisz, Dale? Widzisz, co zrobił ten twój chłopak? Alicia zaczęła torować sobie drogę przez tłum. Nie patrząc na Belle ani nikogo innego, podeszła do Dale’a, który stał bezradnie przed zrozpaczoną Belle. - Oddaj mi kuszę, Dale. - Nie mogę, Alicio. Jimmy tak kazał. - Mam to gdzieś. Dawaj. Nie czekając, co zrobi, wyrwała mu ją z rąk. Stanęła przed zebranymi z opuszczoną kuszą, ale Alicia to Alicia, sama jej obecność dużo mówiła. - Wiem, że jesteście wzburzeni. Jeśli chcecie wie-
dzieć, to przyznam wam rację, ale Caleb Jones jest jednym z nas. - Łatwo ci mówić. - Milo stanął obok Sama i Belle. - Byłaś za murem. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. Alicia spojrzała mu chłodno w oczy, odczekując chwilę. - Masz rację, Milo. Gdyby nie Cholewka, już bym nie żyła, więc jeśli chcesz mu coś zrobić, lepiej zastanów się dwa razy. - Co ty wyprawiasz? - Sam uśmiechnął się szyderczo. - Grozisz nam kuszą? - Nie. - Alicia ściągnęła brwi, choć było widać, że nie jest poważna. - Celuję do ciebie, Samie. Pomyślałam, że Milo załatwię nożem. Kilku mężczyzn zaśmiało się nerwowo, lecz szybko zamilkli. Milo cofnął się o krok. Peter stał z tyłu, opierając dłoń na rękojeści noża. Wszystko zależało od tego, co się teraz stanie. - Blefujesz - warknął Sam, nie odrywając wzroku od Alicii. - Czyżby? Widać nie znasz mnie dość dobrze. - Członkowie Domu go usuną. Sama zobaczysz. - Może i tak, ale ta decyzja nie należy do nas. Denerwujesz tylko ludzi bez powodu. Nie pozwolę na to. Nagle zapadła cisza. Peter wyczuł wahanie. Dynamika sytuacji się zmieniła. Z wyjątkiem Sama i Milo wszyscy po prostu się bali. - Ona ma rację, Sam - powiedział wreszcie Milo. -
Chodźmy stąd. Sam nadal mierzył Alicię wzrokiem pełnym sprawiedliwego gniewu, a ona nadal trzymała kuszę. Peter wciąż stał z ręką na nożu. Wszyscy pozostali odeszli. - Sam - wyjąkał Dale, nagle odzyskując głos chodź do domu. Milo wyciągnął rękę, chcąc chwycić kolegę za łokieć, lecz Sam się wyrwał. Był roztrzęsiony, jakby dotknięcie Milo wytrąciło go z transu. - Dobra, już idę. Dopiero gdy dwaj mężczyźni znikli w labiryncie przyczep, Peter wypuścił powietrze, które cały czas zatrzymywał w płucach. Jeszcze wczoraj uznałby za niemożliwe, że lęk może tak zmienić tych ludzi - ludzi, których znał od dziecka, którzy pracowali i odwiedzali dzieci w Schronie w rozjuszony motłoch. Jeszcze nie widział Sama Chou tak rozgniewanego. Właściwie nigdy nie widział, jak facet się gniewa. - Kiedy to się zaczęło, Dale? - zapytała Alicia. - Gdy tylko przyprowadzili tu Caleba. - Dopiero gdy zostali sami, na twarzy Dale’a pojawiło się zrozumienie doniosłości tego, co się stało, albo do czego o mało nie doszło. Wyglądał jak człowiek, który spadł z dużej wysokości i odkrył, że w cudowny sposób nie doznał żadnych obrażeń. - Niech to szlag, mało brakowało, a byłbym ich wpuścił. Szkoda, że nie słyszeliście, co mówili wcześniej. Z aresztu doleciał głos Caleba: - To ty, Alicio?!
Alicia odwróciła się w stronę okien i zawołała: - Nie poddawaj się, Cholewka! - Znów wbiła wzrok w Dale’a. - Przyprowadź tu kilku strażników. Nie wiem, co powie Jimmy, ale potrzeba przynajmniej trzech. Peter i ja będziemy pełnili straż do waszego powrotu. - Nie mogę cię tu zostawić, Alicio. Sanjay skopie mi tyłek. Nie jesteś już nawet strażniczką. - Może i nie, ale Peter nadal jest jednym z was. Poza tym od kiedy słuchasz rozkazów Sanjaya? - Od dzisiejszego ranka. - Spojrzał na nich zdumiony. - Jimmy powiedział, że Sanjay ogłosił... jak to się nazywa? Stan powszechnego zagrożenia. - Słyszeliśmy. Czy to oznacza, że teraz Sanjay wydaje rozkazy? - Powiedz to Jimmy’emu. On tak uważa. Galen również. - Galen? A co Galen ma z tym wspólnego? - Nie słyszeliście? - Dale rzucił im szybkie spojrzenie. - Pewnie nie słyszeliście. Galen został drugim kapitanem. - Galen Strauss? Dale wzruszył ramionami. - Też uważam, że to nie ma sensu. Jimmy zwołał wszystkich i oznajmił, że Galen zajmie twoje miejsce, a łan zastąpi Theo. - A stanowisko Jimmy’ego? Skoro awansował na pierwszego kapitana, kto jest drugim? - Ben Chou. Ben i łan. To ma sens. Obaj przez krótki czas pełni-
li służbę, ale Galen? - Daj mi klucz - powiedziała Alicia. - Przyprowadź dwóch dodatkowych strażników. Nie kapitanów. Jeśli możesz, odszukaj Soo i przekaż jej, co ci powiedziałam. - Nie wiem, kto mi zostanie... - Nie żartuję, Dale - przynagliła go Alicia. - Idź. Otworzyli drzwi aresztu i weszli do środka. Znaleźli się w pustej betonowej celi. Wzdłuż jednej ze ścian stały stare kabiny, z których usunięto muszle klozetowe. Po przeciwnej stronie biegły rury, a ponad nimi wisiało długie lustro z siatką mikroskopijnych pęknięć. Caleb siedział na posadzce pod oknami. Dali mu dzbanek wody i wiadro, i na tym koniec. Alicia oparła kuszę o jedną z kabin i przykucnęła obok niego. - Poszli sobie? Skinęła głową. Peter zauważył, że chłopak jest przerażony. Wyglądał, jakby przed chwilą płakał. - Już po mnie, Alicio. Sanjay usunie mnie z Kolonii. - Nie dojdzie do tego, obiecuję ci. Otarł nos grzbietem dłoni. Miał umazaną twarz i ręce, a za paznokciami brud. - Co na to poradzisz? - Pozwól, że się tym zajmę. - Wyjęła nóż z pochwy przy pasie. - Wiesz, jak się tym posługiwać? - Coś ty! Co mam z tym zrobić? - To na wszelki wypadek. Wiesz, co z tym robić?
- Umiem strugać... niezbyt dobrze. Wcisnęła mu nóż do ręki. - Schowaj go gdzieś. - Myślisz, że to dobry pomysł, Alicio? - spytał cicho Peter. - Nie zostawię go bez broni. - Utkwiła wzrok w Calebie. - Trzymaj się i bądź gotowy. Jeśli coś się stanie i będziesz miał okazję uciec, nie wahaj się. Uciekaj, ile sił w nogach, do otworu w murze. Jest tam kryjówka. Odnajdę cię. - Dlaczego akurat tam? Usłyszeli głosy na zewnątrz. - Musiałabym długo tłumaczyć. Zrozumiałeś, co powiedziałam? Do środka wszedł Dale w towarzystwie strażniczki Sunny Greenberg. Miała zaledwie szesnaście lat i była gońcem. Nie spędziła na murze nawet jednej pory roku. - Nie oszukasz mnie, Alicio - powiedział Dale. Musisz stąd wyjść. - Spokojnie, już wychodzimy. - Kiedy wstała i zobaczyła Sunny w drzwiach, zatrzymała się. W jej oczach zabłysnął gniew. - Nie mogłeś przyprowadzić nikogo lepszego? Stać cię było tylko na gońca? - Wszyscy są na murze. Peter pomyślał, że dwanaście godzin temu Alicia mogła dostać każdego, kogo by sobie zażyczyła, a teraz musi błagać o nędzne resztki. - Co z Soo? - naciskała. - Widziałeś ją?
- Nie mam pojęcia, gdzie jest. Pewnie też stoi na murze. - Dale spojrzał na Petera. - Mógłbyś ją stąd wyprowadzić? Sunny, która do tej pory się nie odzywała, weszła do izby. - Co ty wyprawiasz, Dale? Myślałam, że Jimmy kazał sprowadzić tu jeszcze jednego strażnika. Dlaczego wykonujesz jej polecenia? - spytała. - Alicia nam pomaga. - Dale, ona już nie jest kapitanem. Nawet nie jest strażnikiem. - Dziewczyna spojrzała na Alicię i z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. - Bez urazy... - Nie ma o czym mówić. - Alicia wskazała głową kuszę, którą trzymała Sunny. - Umiesz się tym posługiwać? Dziewczyna wzruszyła ramionami z fałszywą skromnością. - Mam najlepsze wyniki w swojej grupie. - Oby to była prawda, bo wyglądasz, jakbyś przed chwilą dostała awans. - Alicia odwróciła się do Caleba. Wytrzymasz? Chłopak skinął głową. - Pamiętaj, co ci powiedziałam. Będę niedaleko. Po tych słowach spojrzała ostatni raz na Dale’a i Sunny. - Nie popełnijcie błędu, to sprawa osobista - powiedziała i wyszła z Peterem z aresztu. 29 Gdyby go spytano, Sanjay Patal, głowa Domu, po-
wiedziałby, że wszystko zaczęło się wiele lat temu. Od snów. Nie były to sny o dziewczynie, bo był pewny, że nigdy mu się nie śniła. Albo prawie pewny. Dziewczyna Znikąd, jak ją teraz wszyscy nazywali, nawet Stary Chou. Określenie to stało się jej imieniem w ciągu zaledwie jednego ranka - pojawiła się wśród nich w pełni rozkwitła, jak zjawa zrodzona z ciemności, która przyjęła postać z ciała i krwi. Jej obecność przeczyła niemożliwości tego faktu. Zaczął analizować własne myśli, lecz tam jej nie odnalazł, a przynajmniej nie w tej części, którą nazywał Sanjay Patal, ani w innej, sekretnej, śniącej połowie swojego jestestwa. Bo to uczucie było w nim, odkąd sięgał pamięcią. Uczucie, że jest zupełnie inną osobą, jakby w jego wnętrzu istniała odrębna dusza. Dusza o imieniu i głosie, który śpiewa w nim: „Stań się mną, jestem tobą, a ty mną, razem jesteśmy potężniejsi od dwóch, więksi od sumy części, które nas tworzą”. Pamiętał ten sen od czasu, gdy przebywał w Schronie. Był to sen oświecie, który dawno przeminął, i głosie, który śpiewał w jego wnętrzu. W pewnym sensie był to zwyczajny sen utkany z dźwięków, świateł i doznań. Sen o otyłej kobiecie w kuchni wdychającej dym. Kobiecie wsuwającej jedzenie do szerokiej, kołyszącej się jaskini ust, rozmawiającej przez telefon - dziwne urządzenie z miejscem, do którego się mówiło, i innym, do którego przykładało się ucho. Skądś wiedział, że to telefon. Dzięki temu Sanjay odkrył, iż nie był to jedynie sen, lecz widzenie. Widzenie tego, co było przedtem. Głos w jego
wnętrzu wyśpiewywał swoje tajemnicze imię: Jestem Babcock. Jestem Babcock. Jesteśmy Babcockiem. Babcock. Babcock. Babcock. Myślał o Babcocku jak o swoim wyobrażonym przyjacielu. Przypominało to zabawę w udawanie, choć ta gra nigdy się nie kończyła. Babcock zawsze był u jego boku, w Wielkiej Sali, na dziedzińcu, kiedy jadł i gramolił się wieczorem do łóżka. Wydarzenia w jego śnie wydawały się podobne do wydarzeń z innych snów - były to zwyczajne rzeczy, głupie i dziecinne, jak kąpiel lub zabawa na oponach, albo obserwowanie wiewiórek jedzących orzechy. Czasami śniły mu się takie rzeczy, a innym razem otyła kobieta z dawnych czasów. Jego sny były pozbawione rymu i sensu. Pamiętał, jak kiedyś, dawno temu, siedział w kręgu w Wielkiej Sali. Nauczycielka zaproponowała: „Porozmawiajmy o tym, co to znaczy mieć przyjaciela”. Dzieci przed chwilą zjadły lunch. Sanjaya ogarnęło ciepłe, senne uczucie, jak zwykle po posiłku. Inne maluchy śmiały się i wygłupiały, ale on był poważny. Zrobił, co mu kazała. Wtedy klasnęła, aby uciszyć innych, bo Sanjay był grzeczny. Tylko on. Zwróciła się do niego z miną kogoś, kto zamierza podarować prezent, cudowny prezent swojej uwagi, i poprosiła: „Powiedz nam, mały Sanjayu, kim są twoi przyjaciele?”. - Moim przyjacielem jest Babcock - odrzekł. Zrobił to bez zastanowienia. To imię znalazło się po prostu na jego wargach.
Natychmiast zrozumiał swój błąd: zdradził im tajemne imię. Kiedy zawisło w powietrzu, natychmiast zaczęło się kurczyć i usychać. Nauczycielka niepewnie ściągnęła brwi. To imię nic jej nie mówiło. „Babcock”, powtórzyła. Czy dobrze usłyszała? Sanjay zrozumiał, że nikt nie wie, kim jest Babcock. Przecież to oczywiste! Dlaczego sądził, że jest inaczej? Babcock jest kimś wyjątkowym i prywatnym, jego własnym. Popełnił błąd, wypowiadając to imię w tak bezmyślny sposób, pragnąc być grzecznym i przypodobać się Nauczycielce. Więcej niż błąd, karygodne wykroczenie! Wypowiedzenie tego imienia oznaczało pozbawienie go wyjątkowości. „Kim jest Babcock, mały Sanjayu?”. W potwornej ciszy, która nagle zapadła - bo dzieci przestały rozmawiać, skupiając całą uwagę na obcym słowie - usłyszał stłumiony chichot. Pierwszy zarżał Demo Jaxon, którego Sanjay już wtedy nienawidził, a po nim kolejni. Szyderczy chichot zaczął wstrząsać kręgiem dzieci siedzących na podłodze, tańcząc jak iskry wokół ognia. Demo Jaxon. Pewnie, że to on. Chociaż Sanjay również pochodził z Pierwszych Rodzin, sposób zachowania Demo, jego spokojny, swobodny uśmiech i naturalny wdzięk powodowały, że Patal czuł się tak, jakby należał do drugiej kategorii. Jakby tylko on, Demo Jaxon, był Pierwszym z Pierwszych. Najgorszy ze wszystkich był Raj. Mały Raj, dwa lata młodszy od Sanjaya - powinien go szanować, uważać na to, co mówi - też dołączył do grona szyderców. Siedział po turecku po lewej stronie Sanjaya. Jeśli Sanjay był na szóstej, a Demo na dwunastej, Raj znajdował się gdzieś w
połowie ranka. Sanjay obserwował z przerażeniem, jak jego brat rzucił Demo badawcze spojrzenie, szukając aprobaty. Słyszałeś? - pytały jego oczy. Słyszałeś, że żartuję z Sanjaya? Nauczycielka znów klasnęła, próbując przywrócić porządek. Sanjay wiedział, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, koszmar nigdy się nie skończy. Że szyderczy chórek będzie rozbrzmiewał mu w uszach podczas posiłków, po zgaszeniu świateł i na dziedzińcu, kiedy Nauczycielka się oddali. Babcock! Babcock! Babcock! Jak słowo wypisane w ubikacji lub jeszcze gorzej. Sanjay ma małego Babcocka! Wiedział, co należy powiedzieć. - Przepraszam, pani Nauczycielko, chciałem powiedzieć „Demo”. Moim przyjacielem jest Demo. - Uśmiechnął się najszczerzej, jak potrafił, do małego chłopca siedzącego naprzeciwko niego z czarną strzechą włosów na głowie, jak to u Jaxonow, perłowobiałymi zębami i niespokojnymi, wiecznie poruszającymi się oczami. Jeśli Raj to potrafi, on nie będzie gorszy. - Demo Jaxon to mój najlepszy przyjaciel. Wspomnienie tamtego dnia, po tylu latach, wydało mu się dziwne. Demo Jaxon znikł bez śladu, odeszli też Willem i Raj. Połowa dzieci, które siedziały w kręgu tamtego popołudnia, zginęła lub uległa przemianie. Mroczna Noc miała zabrać większość pozostałych. Inni znaleźli własny sposób, by zniknąć, każdy w swoim czasie. Jakby ktoś pożerał ich po kawałeczku. Bo takie było życie, a przynajmniej takie się wydawało. Minęło wiele lat - to, że czas płynął, było swego rodzaju cudem
- i Babcock stał się jego częścią, jak głos rozbrzmiewający w jego wnętrzu, ponaglający, będący mu przyjacielem, kiedy inni byli odwróceni, choć nie zawsze przemawiający za pomocą słów. Babcock oznaczał to, co Sanjay czuł do świata. Od tamtego dnia w Schronie nie wypowiedział głośno tego imienia. To prawda, że z upływem czasu odczuwanie Babcocka i jego sny uległy zmianie. W przeciwieństwie do otyłej kobiety z dawnych czasów, która nadal powracała to tu, to tam. (Skoro o tym mowa, co Sanjay robił w Domu Świateł tamtej dziwnej nocy? Nie potrafił sobie tego przypomnieć). Jego sny nie dotyczyły już przeszłości, lecz przyszłości i miejsca, które Sanjay miał w niej zajmować, w nowym ciągu zdarzeń. Czuł, że wydarzy się coś wielkiego. Nie wiedział dokładnie co. Kolonia nie może trwać wiecznie, Demo miał rację i Joe Fisher też. Pewnego dnia zgasną światła. Żyją w pożyczonym czasie. Wojsko przestało istnieć, wszyscy zginęli, nikt po nich nie przyjdzie. Kilka osób nadal w to wierzyło, lecz Sanjay Patal się do nich nie zaliczał. To, co przyjdzie, nie będzie wojskiem. Oczywiście wiedział o karabinach. Nie było to dla niego tajemnicą. Nie dowiedział się o nich od Raja. Chociaż powinien się tego spodziewać, był rozczarowany, że Raj wybrał Demo zamiast niego. Raj wypaplał wszystko Mimi, a ta powtórzyła Glorii. Żona Raja, ta okropna plotkara, nie potrafiła utrzymać sekretu dłużej niż pięć sekund. W końcu była córką Ramireza, więc pewnego ranka, po
śniadaniu, niedługo po zniknięciu Demo Jaxona, który wymknął się ukradkiem przez bramę bez noża przy pasie, wypaplała jej wszystko, kończąc słowami: „Nie jestem pewna, czy Sanjay powinien o tym wiedzieć”. „Dwanaście skrzyń - powiedziała Gloria, konfidencjonalnie zniżając głos, z promienną szczerością pilnego ucznia. - W elektrowni, za odsuwaną ścianą. Lśniące nowe karabiny, wojskowe karabiny, z bunkra, który znaleźli Demo, Raj i inni”. Koniecznie chciała wiedzieć, czy to ważne. Czy dobrze zrobiła, mówiąc mu o tym? Jej niepokój był udawany. Oczy wyrażały prawdę, chociaż usta mówiły co innego. Wiedziała, jak ważne są te karabiny. „Tak, odpowiedział, spokojnie kiwając głową. Tak, myślę, że to ważne. Myślę, że powinniśmy zachować tę informację dla siebie. Dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś”. Sanjay nie miał złudzeń, że tylko on o nich wie. Jeszcze tego ranka poszedł do Mimi i powiedział jej bez ogródek, że nie wolno nikomu otym wspomnieć. Z drugiej strony takiej informacji nie można było utrzymać w sekrecie. Zander musiał o nich wiedzieć, bo elektrownia była jego królestwem. Pewnie Stary Chou też wiedział, może Jimmy i Dana, dziewczyna Willema. Sanjay próbował się zorientować, lecz niczego nie ustalił. Z pewnością wiedzieli też inni - choćby Theo Jaxon - a ci komu powiedzieli? Komu się zwierzyli w zaufaniu, jak Gloria, która tamtego ranka wyszeptała przy śniadaniu: „Mam sekret, o którym powinieneś wiedzieć”? A więc nie chodziło o to, czy infor-
macja o karabinach stanie się powszechnie znana, lecz kiedy to nastąpi, w jakich okolicznościach i - o czym przekonał się tamtego ranka w Schronie - kto będzie czyim przyjacielem. Właśnie dlatego chciał, aby Mausami przestała być strażnikiem i odsunęła się od Theo Jaxona. Sanjay wiedział o tym od dnia, w którym przyszła na świat - wiedział, że to Mausami jest wszystkiemu winna. Czasami, nawet całkiem niedawno, żałował, że nie ma syna, wyczuwając, iż dzięki temu jego życie zyskałoby pełnię, której mu brakowało. Niestety, Gloria nie mogła mieć więcej dzieci. Kilka poronień i fałszywych alarmów, a później miesiączka ustała. Mausami urodziła się po ciąży, która przypominała wiszącą w powietrzu katastrofę Gloria plamiła prawie przez cały czas, a trwająca dwa dni tortura porodu wydała się Sanjayowi, który musiał słuchać rozpaczliwych jęków dochodzących ze szpitala, czymś, czego nie zniesie żaden człowiek. A jednak Gloria zwyciężyła. To właśnie Prudence Jaxon pokazała Sanjayowi córkę, kiedy siedział z głową w dłoniach, godzinami czekając i nasłuchując potwornych odgłosów dochodzących z oddziału. Pogodził się z myślą, że dziecko umrze, a wraz z nim Gloria, zostawiając go samego. Dlatego w osłupieniu odebrał małe zawiniątko, sądząc przez chwilę, że Prudence podała mu martwe dziecko. „To dziewczynka, oznajmiła. Zdrowa dziewczynka”. Potrzebował chwili, by zrozumieć, co do niego mówi, by skojarzyć słowa z dziwną nową istotą, którą trzymał. „Masz córkę, Sanjayu”. Kiedy odchylił materiał, któ-
rym była owinięta, i ujrzał jej twarz - z drobnymi ustami, koroną czarnych włosów i wrażliwymi dużymi oczami zrozumiał, że po raz pierwszy i jedyny odczuwa miłość. Później o mało jej nie stracił. Jak na ironię zaczęła się oglądać za Theo Jaxonem, który był kropka w kropkę jak jego ojciec. Mausami próbowała to ukryć przed nim i Glorią, oszczędzić mu tego, ale Sanjay wiedział, co się święci. Dlatego uznał za wybawienie nowinę, którą przekazała mu Gloria: Mausami zdecydowała się poślubić Galena Straussa! Nie wybrałby Galena dla swojej córki, o nie! Wolałby silniejszego młodzieńca, jak Hollis Wilson lub Ben Chou, lecz Galen nie był Theo Jaxonem, i to było najważniejsze. Nie należał do rodu Jaxonów, a prócz tego wszyscy wiedzieli, że kocha Mausami. Jeśli ta miłość miała w swoim zalążku coś słabego, może nawet rozpacz, Sanjay był gotów przyjąć to jako element umowy. Rozmyślał o tym w szpitalu, gdy stał w południe nad nieznajomą dziewczyną. Dziewczyną Znikąd. Jakby wszystkie nici życia Sanjaya, Mausami, Babcocka i Glorii, i całej reszty splotły się w zagadce, którą była. Wyglądała, jakby spała lub znajdowała się w stanie podobnym do snu. Sanjay kazał Sarze i Jimmy’emu wyjść. Ben i Galen trzymali wartę na zewnątrz. Nie wiedział, dlaczego to zrobił, lecz coś kazało mu przyjrzeć się jej w samotności. Bez wątpienia rana była poważna. Wszystko, co powiedziała Sara, kazało mu wierzyć, że obca nie przeżyje. A mimo to leżała przed nim bez ruchu, z zamkniętymi oczami, a na jej twarzy nie było widać
żadnych oznak walki lub cierpienia. Oddychała spokojnie. Sanjay nie mógł się uwolnić od wrażenia, że jest bardziej wytrzymała, niż się wydaje. Przecież została trafiona bełtem kuszy - taka rana zabiłaby dorosłego mężczyznę, a co dopiero dziewczynę w jej wieku. Ile może mieć lat? Szesnaście? Trzynaście? Sara umyła ją, jak umiała, i ubrała w koszulę, bawełnianą koszulę z guzikami z przodu. Tkanina po wielu latach prania nabrała szarawej barwy. Prawy rękaw był niepokojąco pusty, jakby tkwiła w nim niewidoczna kończyna. Sara nie zapięła guzików, odsłaniając gruby wełniany bandaż opasujący klatkę piersiową i jedno szczupłe ramię, sięgający podstawy bladej białej szyi. Jej ciało nie było ciałem kobiety - biodra i piersi wydawały się płaskie jak u chłopca, choć nogi wystające spod koszuli odznaczały się swawolną kształtnością, a kolana były kościste jak u nastolatki. Zaskakujące, że nie było na nich ani jednej blizny, ani śladu drobnych wypadków z dzieciństwa - upadku z huśtawki lub bójki na podwórku. Dziwna jakaś ta skóra, pomyślał Sanjay, oglądając kolana, a później ramiona i twarz dziewczyny, następnie zaś podążając wzrokiem w górę, by ogarnąć ją całą. Nie była biała ani blada. Nie znał słowa, które oddałoby jej słabe promieniowanie. Jakby jasność skóry nie była wynikiem braku koloru, lecz czymś innym. Zdecydował, że najlepszym słowem będzie Jaśniejąca”. Jej skóra jaśniała, choć dostrzegł odrobinę koloru tam, gdzie musnęło ją słońce - na dłoniach, ramionach i twarzy - pozostawiając siateczkę wyblakłych piegów na policzkach i nosie. Wszystko to wywołało w nim uczucie ojcowskiej czułości zakotwi-
czonej we wspomnieniach, bo Mausami, gdy była w jej wieku, miała takie same piegi. Ubranie i plecak dziewczyny wrzucono do ognia, gdy członkowie Domu, w grubych gumowych rękawiczkach, zbadali ich skromną, nasiąkniętą krwią zawartość. Sanjay nie wiedział, czego się spodziewał, lecz z pewnością nie tego, co znalazł. Plecak był ze zwykłego zielonego płótna, może wojskowego, ale kto to wie? Wszyscy przyznali, że było w nim kilka bardzo przydatnych przedmiotów - scyzoryk, otwieracz do konserw, kłębek grubego sznurka - lecz większość wydawała się przypadkowa, a ich znaczenia nie sposób było odgadnąć. Był tam zdumiewająco gładki kamień, kawałek zbielałej na słońcu kości, naszyjnik z pustym medalionem i książka o tajemniczym tytule Opowieść wigilijna Charlesa Dickensa, Wydanie ilustrowane. Bełt przeszedł przez kartki i utkwił w książce jak w tarczy. Strony nasiąkły krwią dziewczyny. Stary Chou powiedział, że w dawnych czasach Boże Narodzenie było świętem, jak Pierwsza Noc, lecz nikt nie był tego do końca pewny. Wychodziło na to, że tylko dziewczyna może im opowiedzieć swoją historię. Dziewczyna Znikąd, zamknięta w bańce milczenia. Znaczenie jej przybycia było oczywiste. Poza murem nadal żyją ludzie. Kimkolwiek są i gdziekolwiek mieszkają, wyrzucili jedną ze swoich na pustynię - bezbronną dziewczynę, która jakimś cudem tu dotarła. Sanjay pomyślał, że ten fakt powinien zostać uznany za dobrą nowinę, stać się powodem do radosnego święto-
wania, a jednak godziny, które nastąpiły po jej przybyciu, wypełniała nabrzmiała niepokojem cisza. Milczenie. Sanjay nie słyszał, aby ktoś powiedział: „Nie jesteśmy sami, rozumiecie? Ten świat wcale nie jest miejscem bez życia”. Uznał, że to z powodu Nauczycielki. Nie tylko dlatego, że umarła, lecz także ze względu na to, co mówiła każdemu w dniu, gdy opuszczał Schron. Ludzie wspominali ten dzień i śmiali się z siebie. „Nie uwierzylibyście, jakie zamieszanie wywołałem”, mówili. „Powinniście widzieć, jak beczałem!”. Jakby nie mówili o swoim dziecinnym,ja”, oniewinnych istotach, które należy darzyć współczuciem i zrozumieniem, lecz o kimś zupełnie innym - śmiesznym, kogo omija się z daleka. Bo kiedy odkrywało się, że świat jest miejscem śmierci, dziecko, którym się kiedyś było, stawało się zupełnie obce. Oglądanie cierpienia malującego się na twarzy Mausami w dniu, w którym opuściła Schron, było jednym z najcięższych przeżyć Sanjaya. Niektórzy nigdy sobie z tym nie poradzili i poddali się rezygnacji, lecz większość znalazła sposób, aby dalej żyć, zapomnieć o nadziei, ukryć ją w szczelnym pojemniku, odstawić wysoko na półkę i zająć się codziennymi sprawami. Tak jak zrobili to Sanjay i Gloria, a nawet Mausami. Jak zrobili to wszyscy. A teraz ta dziewczyna. Wszystko, co się z nią łączyło, przeczyło faktom. Jakim sposobem człowiek - bezbronne dziecko - mógł pojawić się znikąd, z ciemności? Jej obecność była równie niepokojąca jak śnieg w środku lata. Sanjay widział to w oczach pozostałych - Starego Chou i Waltera Fishera, i Soo, i Jimmy’ego, i całej reszty. Wszyst-
kich. Było w tym coś niewłaściwego, pozbawionego sensu. Nadzieja wywoływała ból. Właśnie tym była ta dziewczyna: bolesną nadzieją. Nie miał pojęcia, jak długo tak stał i na nią patrzył. W końcu odchrząknął i powiedział: - Obudź się. Żadnej reakcji. Mimo to miał wrażenie, że pod powiekami błysnął promyk świadomości. Powtórzył, tym razem głośniej: - Obudź się, jeśli mnie słyszysz. Usłyszał szmer za plecami. Zza zasłony wynurzyła się Sara, a za nią dreptał Jimmy. - Proszę, Sanjayu, pozwól jej odpocząć. - Ona jest więźniem, Saro. Musimy ustalić pewne fakty. - Nie jest więźniem, lecz pacjentem. Spojrzał na dziewczynę. - Nie wygląda, jakby miała umrzeć. - Nie wiem, czy umrze, czy będzie żyła. To cud, że nadal walczy, choć straciła tyle krwi. Mógłbyś dać jej teraz spokój? Nie wiem, jak udaje mi się utrzymać to miejsce w czystości, mimo że włazicie tu wszyscy z buciorami. Sanjay widział, że Sara jest wyczerpana. Jej włosy były mokre od potu i potargane, oczy zaczerwienione ze zmęczenia. Wszyscy mieli za sobą długą noc, a dzień, który po niej nastał, wydawał się jeszcze dłuższy. Mimo to jej twarz promieniowała władczą siłą. W szpitalu to ona ustanawiała reguły.
- Dasz mi znać, kiedy się obudzi? - Tak, zawiadomię cię. Sanjay odwrócił się do Jimmy’ego stojącego obok zasłony. - W porządku, chodźmy. Jimmy ani drgnął. Nie odrywał od dziewczyny wzroku. - Jimmy? Odwrócił głowę. - Co powiedziałeś? - Chodźmy. Pozwólmy Sarze pracować. Jimmy potrząsnął głową. - Przepraszam. Zamyśliłem się. - Powinieneś się zdrzemnąć - powiedziała Sara. Ty również, Sanjayu. Wyszli na werandę, do Bena i Galena, którzy pocili się na słońcu. Niedawno zjawił się tu cały tłum ludzi chcących rzucić okiem na Przybysza, lecz Ben i Galen kazali im się rozejść. Sanjay dostrzegł w oddali ekipę techniczną w maskach i ciężkich butach. Szli z wiadrami do Schronu, żeby jeszcze raz zdezynfekować Wielką Salę. - Nie wiem, co to takiego... - zaczął Jimmy. - W tej dziewczynie jest coś dziwnego... Widziałeś jej oczy? Sanjay przystanął zaskoczony. - Miała zamknięte oczy, Jimmy. Jimmy wpatrywał się w podłogę werandy, jakby coś zgubił i nie potrafił znaleźć. - Może i były zamknięte, ale miałem wrażenie, że
na mnie patrzy. Sanjay nie odpowiedział. To, co mówił Jimmy, nie miało sensu, a jednak coś w jego słowach trafiało w sedno. Kiedy przypatrywał się dziewczynie, też miał wrażenie, że jest obserwowany. Spojrzał na towarzyszy. - Czy któryś wie, o czym on mówi? Ben wzruszył ramionami. - Poddaję się. Może ma dla ciebie jakąś wiadomość, Jimmy? Jimmy odwrócił się gwałtownie. Na jego lśniącej od potu twarzy malowało się przerażenie. - Nie potrafisz być przez chwilę poważny? Wejdź do środka, a zobaczysz, o co mi chodzi. To dziwne, mówię ci. Ben mrugnął porozumiewawczo do Galena, który wzruszył bezradnie ramionami. - Daj spokój - powiedział. - Tylko żartowałem. Dlaczego tak się wściekasz? - Do cholery, to nie było zabawne. Dlaczego się uśmiechasz, Galenie? - Ja? Przecież nic nie powiedziałem. Sanjay zaczął się niecierpliwić. - Dość tego. Jimmy, nikt nie może tam wchodzić. Zrozumiano? Jimmy skinął głową jak skarcony dzieciak. - Zrozumiałem, będzie, jak powiedziałeś. - Nie żartuję. Nie wpuszczaj do niej nikogo. Sanjay przez dłuższą chwilę patrzył mu w oczy.
Ten facet nie jest Soo Ramirez. Nie jest też Alicią. Właściwie zaczął się zastanawiać, dlaczego wybrał go do tej roboty. - Co mamy zrobić z Cholewką? - spytał Jimmy. Chyba nie zamierzasz go usunąć? Na dodatek ten chłopak, pomyślał ze znużeniem Sanjay. Ostatnią osobą, którą chciał się w tej chwili zajmować, był Caleb Jones. W pierwszych godzinach kryzysu Caleb sprawił, że zaczęli jasno myśleć, czego w tych okolicznościach potrzebowali. Ludzie musieli skupić na kimś gniew, lecz w świetle dnia usunięcie chłopaka wydało się po prostu okrutne - stało się bezsensownym gestem, którego później wszyscy będą żałowali. Trzeba przyznać, że chłopak jest odważny. Kiedy odczytano mu zarzuty, stanął przed członkami Domu i bez wahania wziął na siebie całą winę. Czasami można znaleźć odwagę w miejscu, w którym się jej nie szuka, a Sanjay dostrzegł ją w tym francuzie Calebie Jonesie. - Trzymajcie go pod strażą. - A Sam Chou? - Co z nim? Jimmy się zawahał. - Ludzie gadają, Sanjayu. Sam, Milo i kilku innych. Chcą usunąć Caleba. - Gdzie to słyszałeś? - Nie ja, Galen. - To prawda - potwierdził Galen. - Właściwie to Kip mi powiedział. Był w Domu Starych i słyszał, jak gadali.
Kip był gońcem, najstarszym chłopcem Milo. - Co powiedział? Galen wzruszył niepewnie ramionami, jakby chciał zaznaczyć, że się od tego dystansuje. - Sam mówi, że jeśli my go nie usuniemy, on to zrobi. Sanjay pomyślał, że powinien był to przewidzieć. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest samosąd. Ale Sam Chou? Takie postępowanie wydawało się sprzeczne z jego charakterem. Sanjay nie znał łagodniejszego człowieka, a tu nagle Sam rwie się do pochopnych działań. Chou zajmował się szklarniami. Jego rodzina trudniła się tym od pokoleń. Ludzie powiadali, że opiekuje się grządkami groszku, marchewki i sałaty jak zwierzakami. Pomyślał, że jego reakcja musi mieć coś wspólnego z tym, co spotkało maluchy. Za każdym razem, gdy go widział, Sanjay miał wrażenie, że Sam mija go z radosnym błyskiem w oczach, a Inna Sandy znów jest w ciąży. - Ben, to twój kuzyn. Słyszałeś coś o tym? - Ciekawe kiedy, przecież stoję tu cały ranek! Sanjay kazał im podwoić straże przy areszcie i ruszył ścieżką. Było cholernie cicho. Nawet ptaki przestały śpiewać. Znów zaczął rozmyślać otej dziewczynie i wrażeniu, że jest przez nią obserwowany. Faktycznie była w niej jakaś dziecinna słodycz. Przypominała mu małą Mausami, która wspinała się na łóżko w Wielkiej Sali i czekała, aż Sanjay się nad nią pochyli i pocałuje na dobranoc. Wtedy również miał wrażenie, że śledzi go umysł ukryty za powiekami, za deli-
katną zasłoną ciała. Tak, w jej oczach coś było. - Sanjayu? Najwyraźniej się zamyślił, dał się ponieść nurtowi. Odwrócił się i spostrzegł, że na jednym z górnych stopni stoi Jimmy. Wytrzeszczył oczy i pochylił się ku niemu w oczekiwaniu, jakby na jego wargach zamarły niewypowiedziane słowa. - Słucham? - Sanjay poczuł suchość w gardle. - O co chodzi? Jimmy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Wysiłek wydawał się daremny. - Nic - wyjąkał w końcu, odwracając głowę. - Sara ma rację. Powinienem się zdrzemnąć. V ZNAJDĘ CIĘ 30 Wiele lat później Peter wspominał wydarzenia związane z przybyciem dziewczyny jako układ ruchów przypominających taniec - splatających się i rozdzielających ciał, szybujących przez krótką chwilę po szerszej orbicie, aby w końcu znów przywrzeć do siebie pod wpływem nieznanej siły, cichej i nieuchronnej jak grawitacja. Kiedy przyszedł do szpitala i zobaczył dziewczynę - i mnóstwo krwi, i Sarę rozpaczliwie próbującą zszyć ranę, i Caleba z zakrwawionym bandażem w ręku - nie był przerażony ani zdumiony. Miał pewność: to dziewczyna z karuzeli, dziewczyna, która biegła ciemnym korytarzem,
dziewczyna, która go pocałowała i zamknęła za nim drzwi. Pocałowała go. Podczas długich godzin spędzonych na murze, kiedy czekał na Theo, jego umysł wielokrotnie powracał do tamtych wydarzeń, próbując zrozumieć ich sens, odgadnąć znaczenie pocałunku. Nie był to pocałunek podobny do pocałunku Sary, tamtej nocy w świetle reflektorów. Nie był też pocałunkiem przyjaciela ani nawet, mówiąc precyzyjnie, niewinnym pocałunkiem dziecka, choć było w nim coś dziecinnego. Był ukradkowy i pełen zakłopotania, tak szybki, że minął, zanim się pojawił. Później odwróciła się gwałtownie, pobiegła korytarzem i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, zanim zdążył coś powiedzieć. W tym pocałunku było wszystko, a jednocześnie nic. Dopiero kiedy przyszedł do szpitala i ją zobaczył, zrozumiał, że jej pocałunek był obietnicą. Obietnicą wyraźną jak słowa, złożoną przez dziewczynę, która nie zna słów. Pocałunek mówiący: „Znajdę cię”. Ukryci za jałowcami rosnącymi obok ściany Schronu Alicia i Peter obserwowali oddalającego się Sanjaya. Jimmy odszedł chwilę później. Peter pomyślał, że w jego ruchach jest coś dziwnego, jakaś ospałość, jakby nie wiedział, dokąd pójść ani co ze sobą zrobić. W cieniu werandy pozostali tylko Ben i Galen. Alicia pokręciła głową. - Nie przekonamy ich, żeby nas wpuścili. - Chodź - rzucił Peter. Zaprowadził ją na tył budynku, do ogrodzonej alejki łączącej szpital ze szklarniami. Tylne drzwi i okna zamurowano, lecz za stertą pu-
stych skrzynek była metalowa klapa. Wewnątrz znajdowała się stara rynna dostawcza prowadząca do piwnicy. Czasami, kiedy matka pracowała sama nocami, a on był jeszcze na tyle mały, że takie rzeczy go cieszyły, prowadziła go tam i pozwalała zjeżdżać rynną. Otworzył metalowe drzwi. - Wchodź. Usłyszał, jak Alicia uderza o boki rynny. - W porządku! - krzyknęła z dołu. Peter chwycił drzwi i wcisnął się do środka, zamykając je za sobą. Nagle ogarnęła go ciemność. Przypomniał sobie, że kiedyś było to elementem przyjemności - spadanie mroczną rynną - i puścił się. Szybko zanurkował w klekoczącej rynnie. Wylądował na nogach. Miejsce wyglądało tak jak kiedyś, pełne skrzynek i zapasów. Po prawej zauważył starą chłodnię z półkami zastawionymi słojami, a pośrodku szeroki stół z wagą, narzędziami i kikutami świec. Alicia stała u podstawy schodów wiodących do frontowych drzwi szpitala, które biegły w górę nad jej głową w słupie światła. Widać było stopnie i werandę. Pomyślał, że najtrudniej będzie przejść pod oknami. Ruszył pierwszy. Przystanął na końcu schodów i nastawił uszu. Choć stał pod niewłaściwym kątem, usłyszał stłumione męskie głosy. Rozmówcy stali odwróceni do niego plecami. Spojrzał na Alicię i pokazał, co zamierza zrobić, a następnie podniósł się i przebiegł ukradkiem przez hol w stronę korytarza prowadzącego na oddział. Dziewczyna obudziła się i siedziała na łóżku. To
była pierwsza rzecz, jaką zobaczył. Zakrwawione ubranie zastąpiła cienka szpitalna koszula podkreślająca biel jej skóry. Sara siedziała na brzegu wąskiego łóżka. Trzymała pacjentkę za nadgarstek. Oczy dziewczyny napotkały jego wzrok. Poruszyła się niespokojnie. Wyrwała rękę i skuliła się na łóżku, a Sara, wyczuwając jego obecność, wstała szybko i odwróciła się w jego stronę. - A niech cię, Peterze! - Mówiła chrapliwym szeptem. - Jak się tu dostałeś? - Przez piwnicę - usłyszał za plecami głos Alicii. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, przyciskając kolana do piersi, jakby mogła schronić się za nimi jak za murem. - Co się stało? - spytała Alicia. - Kilka godzin temu jej ramię było pokiereszowane przez bełt. Dopiero wtedy Sara się rozluźniła. Westchnęła znużona i usiadła na jednym z łóżek. - Nie przekonamy ich, żeby nas wpuścili. - Chodź - rzucił Peter. Zaprowadził ją na tył budynku, do ogrodzonej alejki łączącej szpital ze szklarniami. Tylne drzwi i okna zamurowano, lecz za stertą pustych skrzynek była metalowa klapa. Wewnątrz znajdowała się stara rynna dostawcza prowadząca do piwnicy. Czasami, kiedy matka pracowała sama nocami, a on był jeszcze na tyle mały, że takie rzeczy go cieszyły, prowadziła go tam i pozwalała zjeżdżać rynną. Otworzył metalowe drzwi. - Wchodź.
Usłyszał, jak Alicia uderza o boki rynny. - W porządku! - krzyknęła z dołu. Peter chwycił drzwi i wcisnął się do środka, zamykając je za sobą. Nagle ogarnęła go ciemność. Przypomniał sobie, że kiedyś było to elementem przyjemności - spadanie mroczną rynną - i puścił się. Szybko zanurkował w klekoczącej rynnie. Wylądował na nogach. Miejsce wyglądało tak jak kiedyś, pełne skrzynek i zapasów. Po prawej zauważył starą chłodnię z półkami zastawionymi słojami, a pośrodku szeroki stół z wagą, narzędziami i kikutami świec. Alicia stała u podstawy schodów wiodących do frontowych drzwi szpitala, które biegły w górę nad jej głową w słupie światła. Widać było stopnie i werandę. Pomyślał, że najtrudniej będzie przejść pod oknami. Ruszył pierwszy. Przystanął na końcu schodów i nastawił uszu. Choć stał pod niewłaściwym kątem, usłyszał stłumione męskie głosy. Rozmówcy stali odwróceni do niego plecami. Spojrzał na Alicię i pokazał, co zamierza zrobić, a następnie podniósł się i przebiegł ukradkiem przez hol w stronę korytarza prowadzącego na oddział. Dziewczyna obudziła się i siedziała na łóżku. To była pierwsza rzecz, jaką zobaczył. Zakrwawione ubranie zastąpiła cienka szpitalna koszula podkreślająca biel jej skóry. Sara siedziała na brzegu wąskiego łóżka. Trzymała pacjentkę za nadgarstek. Oczy dziewczyny napotkały jego wzrok. Poruszyła się niespokojnie. Wyrwała rękę i skuliła się na łóżku, a Sara, wyczuwając jego obecność, wstała szybko i odwróci-
ła się w jego stronę. - A niech cię, Peterze! - Mówiła chrapliwym szeptem. - Jak się tu dostałeś? - Przez piwnicę - usłyszał za plecami głos Alicii. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, przyciskając kolana do piersi, jakby mogła schronić się za nimi jak za murem. - Co się stało? - spytała Alicia. - Kilka godzin temu jej ramię było pokiereszowane przez bełt. Dopiero wtedy Sara się rozluźniła. Westchnęła znużona i usiadła na jednym z łóżek. - Chyba mogę wam powiedzieć. Według mnie jest zupełnie zdrowa. Rana się zagoiła. - Jak to? Sara pokręciła głową. - Nie umiem tego wyjaśnić. Nie wiem, czy ona chce, aby tamci się o tym dowiedzieli. Sanjay był tu niedawno z Jimmym. Kiedy ktoś wchodzi, udaje, że śpi. - Wzruszyła ramionami. - Może tobie coś powie. Mnie nie udało się wydobyć z niej ani słowa. Peter miał wrażenie, że słyszy te słowa z oddali, jakby padały w innym pomieszczeniu. Podszedł do łóżka. Dziewczyna spoglądała na niego nieufnie. Jej oczy zasłaniały splątane włosy. Czuł, jakby znalazł się w obecności jakiegoś płochliwego zwierzęcia. Usiadł na brzegu łóżka. - Peterze - tym razem to Sara się odezwała. - Co ty... co ty robisz? - Śledziłaś mnie, prawda? Delikatne, ledwie dostrzegalne skinienie głową.
Tak, szłam za tobą. Podniósł wzrok. Sara stała w nogach łóżka, uważnie mu się przypatrując. - Uratowała mnie - wyjaśnił Peter. - W centrum handlowym, kiedy zaatakowały nas wirole. Obroniła mnie. - Spojrzał na dziewczynę. - Prawda? Obroniłaś mnie. Kazałaś im odejść. Tak, kazałam im odejść. - Znasz ją? - zdziwiła się Sara. Zawahał się, próbując ułożyć w myślach opowieść. - Ukryliśmy się pod karuzelą. Theo już wtedy nie było. Nadchodziły wirole. Pomyślałem, że już po mnie, a wtedy ona... się na mnie położyła. - Położyła się na tobie? Skinął głową. - Tak, na moich plecach. Osłoniła mnie swoim ciałem jak tarczą. Wiem, że nie opowiadam tego, jak trzeba, lecz tak było. Kiedy tamci odeszli, wyprowadziła mnie na korytarz i pokazała schody na dach. W ten sposób uciekłem. Sara milczała. - Wiem, że to dziwnie brzmi. - Dlaczego nikomu o tym nie powiedziałeś? Wzruszył ramionami, nie wiedząc, co odrzec. Nie miał nic na swoją obronę, nawet jednego argumentu. - Powinienem był to zrobić, ale nie miałem pewności, czy to się wydarzyło naprawdę. A później coraz trudniej było to zrobić.
- A jeśli Sanjay się dowie? Dziewczyna wysunęła głowę ponad kolana, uważnie go obserwując, badając jego twarz przenikliwym wzrokiem. Nadal była w niej jakaś dzikość, zwierzęcy niepokój w sposobie, w jaki się poruszała. Jednak po upływie kilku minut nastąpiła wyraźna zmiana i lęk osłabł. - Nie dowie się - zapewnił. - Boże - usłyszeli głos za plecami. - A więc to prawda... Odwrócili się i zobaczyli Michaela stojącego obok zasłony. - Obwód? Jak tu wszedłeś? - syknęła Alicia. - Mów ciszej. - Tak samo jak ty. Zobaczyłem was w alejce. - Michael podszedł ostrożnie do łóżka, nie odrywając wzroku od dziewczyny. Trzymał coś w ręku. - Kto to? - Nie wiemy - odpowiedziała Sara. - Jest Przybyszem. Michael milczał przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem - twarzy, choć Peter czuł, że jego umysł pracuje gorączkowo, dokonuje błyskawicznych kalkulacji. Nagle spojrzał na przedmiot, który trzymał w ręku. - Niech to szlag! Niech to jasny szlag! Elton miał rację - jęknął. - O czym ty mówisz? - O sygnale, sygnale widmie. - Uciszył ich gestem dłoni. - Nie, zaczekajcie... Nie mogę w to uwierzyć. Jesteście gotowi? - Jego twarz rozpromienił triumfalny uśmiech. - Posłuchajcie.
Wtedy urządzenie, które trzymał w ręku, zaczęło buczeć. - Obwód, gadaj, co to takiego? Podniósł je, aby im pokazać. Przenośny komputer. - Właśnie to chciałem wam powiedzieć - odrzekł Michael. - Ta dziewczyna, Przybysz... ona nas wzywa. Nadajnik musiał zostać umieszczony w jej ciele, wyjaśnił Michael. Nie potrafił powiedzieć, jak wygląda. Musiał być wystarczająco duży, aby mieć własne źródło zasilania, lecz na tym jego wiedza się kończyła. Jej plecak wraz z całą zawartością spalono. Źródło sygnału musi być w niej samej. Sara usiadła na łóżku i wyjaśniła dziewczynie, co chce zrobić, prosząc, żeby się nie ruszała. Zaczynając od stóp, Sara przesuwała dłonie w górę, delikatnie obmacując dziewczynę, badając nogi i ramiona, ręce i szyję. Kiedy skończyła, wstała i stanęła w głowach łóżka, po czym zbadała skórę pod skołtunionymi włosami. Dziewczyna poddała się jej z milczącą uległością, unosząc ramiona i nogi, kiedy Sara ją o to poprosiła. Rozglądała się po pokoju, jakby nie wiedziała, jak to wszystko rozumieć. - Jeśli ma nadajnik, musi być dobrze ukryty stwierdziła Sara, odgarniając kosmyk włosów z twarzy. Jesteś tego pewny, Michaelu? A- - Tak. Musi być ukryty w jej ciele. - W jej ciele? - Powinien być pod skórą. Poszukaj blizny. Sara zastanawiała się przez chwilę. - Nie zrobię tego w waszej obecności. Peterze i Mi-
chaelu, odwróćcie się. Alicio, podejdź tutaj, mogę potrzebować twojej pomocy. Peter wykorzystał okazję, aby podejść do zasłony i wyjrzeć na dwór. Ben i Galen nadal stali na schodach - niewyraźne postacie po drugiej stronie okna. Ciekawe, ile czasu im zostało? Wkrótce pewnie zjawi się Sanjay, Stary Chou lub Jimmy. - W porządku, możecie się odwrócić. Dziewczyna siedziała na brzegu łóżka z głową pochyloną do przodu. - Michael miał rację. Nie trzeba było długo szukać. - Sara uniosła włosy, aby pokazać im białą linię u podstawy szyi, o długości nie większej niż kilka cali. Ponad nią widać było wyraźne wybrzuszenie wskazujące na obecność obcego obiektu. - Można wyczuć krawędzie. - Sara nacisnęła koniuszkami palców, aby im pokazać. - Jeśli nie ma tam niczego więcej, wyjęcie nadajnika powinno być łatwe. - Będzie bolało? Sara skinęła głową. - Tak, ale nie potrwa długo. Po wydarzeniach ostatniej nocy nie powinna nawet tego poczuć. To jak usunięcie większej drzazgi... Peter usiadł na łóżku i przemówił do dziewczyny: - Sara musi ci coś usunąć spod skóry. Rodzaj nadajnika. Zgadzasz się? Dostrzegł błysk zrozumienia w jej oczach. Skinęła głową. - Tylko bądź ostrożna - poprosił Sarę.
Sara podeszła do szafki i po chwili wróciła z miseczką, skalpelem i buteleczką spirytusu. Nalała odrobinę alkoholu na szmatkę i oczyściła miejsce. Usiadła za dziewczyną, odgarnęła jej włosy i wyjęła z miseczki skalpel. - Zapiecze - ostrzegła. Przesunęła ostrzem wzdłuż blizny. Jeśli dziewczyna poczuła ból, nie dała tego po sobie poznać. Na ranie pojawiła się kropelka krwi i spłynęła długą linią po szyi, aby zniknąć pod koszulą. Sara przemyła ranę i pochyliła głowę dziewczyny nad miseczką. - Czy ktoś mógłby mi podać pęsetę? Tylko nie dotykajcie czubków. Alicia wręczyła jej narzędzie. Sara wsunęła końce pęsety przez rozciętą skórę, trzymając pod raną szmatkę poplamioną krwią. Peter był tak skupiony, że czuł - dosłownie czuł koniuszkami palców - chwilę, w której końce pęsety chwyciły przedmiot. Sara wyciągnęła go powoli i położyła na tkaninie, a następnie uniosła tak, aby Michael mógł go zobaczyć. - Tego szukałeś? Na kawałku tkaniny leżał mały, podłużny, ciemny dysk wykonany z jakiegoś lśniącego metalu. Z wierzchołków wychodziła siateczka mikroskopijnych przewodów oplatająca krawędzie niczym włosy. Peter pomyślał, że urządzenie przypomina rozpłaszczonego pająka. - To nadajnik? - zapytała Alicia. Michael zmarszczył czoło. - Nie jestem pewny - mruknął. - Nie jesteś pewny? Potrafisz naprawić telefon, a
nie wiesz, co to takiego? Michael wytarł przedmiot czystą szmatką i obejrzał go pod światło. - Tak, to jakiś rodzaj nadajnika. Stąd te mikroskopijne przewody. - Co to urządzenie robiło w jej ciele? - zdziwiła się Alicia. - Kto jej to wszył? - Może to ją powinniśmy zapytać? - odpowiedział Michael. Kiedy pokazali jej nadajnik leżący na zakrwawionej tkaninie, zareagowała zdziwionym spojrzeniem. Podobnie jak oni była zdumiona jego obecnością w swojej szyi. - Myślisz, że to wojskowi go tam umieścili? - spytał Peter. - Możliwe - odrzekł Michael. - Nadawał na wojskowej częstotliwości. - Nie możesz tego stwierdzić po wyglądzie? - Peterze, nie wiem nawet, jaki sygnał nadaje to urządzenie. Najprawdopodobniej kolejne litery alfabetu. Alicia ściągnęła brwi. - Dlaczego mieliby nadawać alfabet? Michael nie skomentował jej słów. Zerknął na Petera. - Nic więcej nie potrafię powiedzieć. Jeśli chcecie wiedzieć więcej, muszę to otworzyć. - Zrób to - poprosił Peter. 31 Sanjay Patal wyszedł ze szpitala i udał się na po-
szukiwanie Starego Chou. Trzeba podjąć kilka decyzji, omówić parę spraw. Zacznie od Sama i Milo - tej komplikacji Sanjay nie przewidział - a później pomówią o Calebie i dziewczynie. Tak, ta dziewczyna miała coś w oczach. Im bardziej oddalał się od szpitala i im bliżej było południe, tym większa ogarniała go ociężałość. Uznał ją za coś naturalnego - przecież nie spał pół nocy i miał ciężki ranek. Tyle było rzeczy do zrobienia i przedyskutowania, tyle zmartwień i spraw do przemyślenia. Ludzie drwili z członków Domu, mówiąc, że to nie praca, nie można jej porównać do stania na warcie, konserwacji urządzeń i rolnictwa - lecz to Theo Jaxon nazwał ich „komisją wodnokanalizacyjną”. Ta niesprawiedliwa nazwa przyjęła się po części dlatego, że ludzie nie mieli pojęcia o ich obowiązkach i ciężarze odpowiedzialności. Było to przykre brzemię, które musieli dźwigać bez chwili wytchnienia. Sanjay miał czterdzieści pięć lat, nie był więc młody, lecz idąc żwirową ścieżką, czuł się znacznie starszy. O tej porze Stary Chou powinien być w pasiece. Pszczoły nic sobie nie robiły z tego, że bramy są zamknięte. Myśl o długim spacerze w upale, o tym, kogo może spotkać, i rozmowach, które będzie musiał przeprowadzić, sprawiła, że jego głowę wypełniła szara mgiełka znużenia. Zdecydował, że musi odpocząć. Stary Chou da sobie radę. Zanim się zorientował, ruszył ocienioną polaną w stronę domu. Przekroczył próg, nasłuchując, czy Gloria jest w środku, lecz niczego nie usłyszał. Wdrapał się po skrzypiących schodach na górę, pod spadzisty dach pokryty paję-
czyną, i wgramolił do łóżka. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Kiedy ostatnio pozwolił sobie na drzemkę w środku dnia? Zasnął, zanim zdążył sobie odpowiedzieć. Obudził się z kwaśnym posmakiem w ustach, słysząc szum własnej krwi. Czuł się nie tyle obudzony, ile wyrwany ze snu. W głowie miał pustkę. Chętnie pospałby dłużej. Leżał bez ruchu, smakując to uczucie, unosząc się na jego fali. Usłyszał głosy dobiegające z dołu. Głos Glorii i inny, grubszy, należący do mężczyzny. Pomyślał, że to Jimmy, łan lub Galen. Kiedy tak leżał i słuchał, zdał sobie sprawę, że upłynęło więcej czasu. Głosy ucichły. Było to przyjemne i nieco dziwne uczucie, bo miał wrażenie, że powinien wstać dawno temu. Zapadał zmierzch. Widział przez okna biel letniego nieba zaciągającą się różem zachodu. Pewnie Jimmy chciał go zapytać o elektrownię, o to, kto powinien tam pojechać jutro rano (Sanjay nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właściwie trzeba to zrobić), nie podjęli też decyzji w sprawie tego chłopaka, Caleba, którego wszyscy, nie wiedzieć dlaczego, nazywają Cholewką. Pewnie ma to jakiś związek z jego butami. Oprócz tego było całe mnóstwo podobnych spraw. Jednak im dłużej leżał, tym więcej trosk odpływało daleko, tracąc wyraźny kształt, jakby dotyczyły kogoś innego. - Sanjay? W drzwiach stała Gloria. Jej obecność wydała mu się raczej głosem niż cielesną postacią. Bezcielesnym gło-
sem wymawiającym w ciemności jego imię. - Dlaczego leżysz w łóżku? Pomyślał, że nie wie. Dziwna sprawa, bo nie wiem, dlaczego leżę w łóżku. - Późno już. Ludzie cię szukają. - Zdrzemnąłem się... - Zdrzemnąłeś się? - Tak, Glorio, zdrzemnąłem. Uciąłem sobie drzemkę. Żona stanęła nad nim. Ujrzał jej okrągłą gładką twarz unoszącą się w szarości. - Dlaczego tak trzymasz koc? - Niby jak? - Nie wiem, spójrz na siebie. Wysiłek, jakiego to wymagało, wydał się mu ogromny, niewart podjęcia. Mimo to jakoś się na niego zdobył, unosząc głowę z mokrej od potu poduszki i patrząc na swoje ciało. Wyglądało na to, że we śnie ściągnął koc z łóżka i skręcił z niego coś na kształt liny, którą trzymał w poprzek pasa, zaciskając na niej ręce. - Co się z tobą dzieje, Sanjayu? Dlaczego tak dziwnie mówisz? Jej twarz nadal nad nim wisiała, a jednak nie mógł się na niej skoncentrować, nie potrafił objąć jej wzrokiem. - Nic mi nie jest. Byłem zmęczony. - Już nie jesteś? - Nie, chyba nie, ale chciałbym jeszcze trochę podrzemać.
- Był tu Jimmy. Pytał o elektrownię. Elektrownia? Co z elektrownią? - Co mam mu powiedzieć, kiedy wróci? Wtedy sobie przypomniał. Ktoś musi pojechać do elektrowni, żeby ją zabezpieczyć przed tym, co się może wydarzyć. - Galen - powiedział. - Galen? Co z nim? Ledwo usłyszał jej pytanie. Zamknął oczy, a obraz Glorii rozpłynął się w powietrzu zastąpiony przez twarz dziewczyny. I te oczy. W tych oczach coś było. - Co miałeś na myśli, mówiąc o Galenie? - To by mu się przydało, nie sądzisz? - usłyszał własny głos, jakby jedna jego cząstka nadal była w pokoju, a druga, śniąca, już go opuściła. - Powiedz mu, żeby wysłał Galena. 32 Mijały godziny, nadeszła noc. Nadal nie było żadnej wiadomości od Michaela. Kiedy chyłkiem opuścili szpital, rozdzielili się: Michael wrócił do Domu Świateł, a Alicia i Peter udali się na parking, aby obserwować areszt z jednej z pustych przyczep kempingowych, na wypadek gdyby Sam i Milo wrócili. Sara została z dziewczyną. Musieli czekać. Przyczepa kempingowa, w której się ukryli, stała dwa rzędy od aresztu - wystarczająco daleko, aby nikt ich nie zauważył, i na tyle blisko, aby mogli obserwować drzwi. Podobno w przyczepach spali robotnicy, którzy wznosili mur i ustawiali reflektory. O ile pamiętał, nie
mieszkał tu nikt oprócz nich. Większość paneli zerwano, aby wyciągnąć rurki i przewody, wymontowano też na części wszystkie urządzenia i inne elementy wyposażenia. W tylnym pomieszczeniu leżał materac oddzielony od części dziennej przesuwanymi drzwiami. W ścianach były dwie wnęki na koje. Po drugiej stronie stał malutki stół i dwie ławy pokryte popękanym winylem. Przez szpary wyłaziła krucha pianka, która pod wpływem dotyku zamieniała się w pył. Alicia dla zabicia czasu zabrała karty. Między kolejnymi rozdaniami wierciła się na ławie, spoglądając przez okno na areszt. Dale’a i Sunny zastąpili Gar Phillips i Hollis Wilson, który najwyraźniej nie zrezygnował z pełnienia służby. Późnym popołudniem zjawił się Kip Darrell z jedzeniem. Oprócz niego nie zauważyli nikogo. Peter rozdał. Alicia odwróciła się od okna, spojrzała na karty i ściągnęła brwi. - Znowu?! Dlaczego dajesz mi takie śmiecie? Ułożyła karty, kiedy Peter układał swoje, i rzuciła na stół czerwonego waleta. Peter odpowiedział ósemką pik. - Wchodzę. Nie miał więcej pików, więc dobrał jedną kartę. Alicia znów wyjrzała przez okno. - Przestań, dobrze? - prychnął. - To mnie denerwuje. Nie odpowiedziała. Peter musiał dobrać kolejne cztery karty, żeby mieć kolor. Miał ich teraz beznadziejnie dużo. Zagrał dwójką i patrzył, jak Alicia zagrywa w dwa kiery, zmienia kolor i pozbywa się czterech kart, układając
na wierzchu damę, by znów przejść na piki. Wziął kolejną kartę. Czuł, że Alicia ma dużo pików, lecz nie mógł nic na to poradzić. Zablokowała go. Zagrał szóstką i patrzył, jak układa na stole plik kart, karo na dziewiątkę, pozbywając się wszystkich lew. - Wiesz, że zawsze tak robisz? - spytała, zbierając karty. - Że najpierw wychodzisz z najsłabszego koloru. Peter nadal trzymał karty, jakby nie skończyli. - Nie wiedziałem. - Zawsze. Za chwilę rozlegnie się pierwszy dzwon. Pomyślał, że to dziwne, iż nie spędzi tej nocy na murze. - Co zrobisz, jeśli Sam wróci? - zapytał. - Nie wiem. Pewnie spróbuję z nim porozmawiać. Usłyszeli pierwszy dzwon. - A jeśli się nie uda? Wzruszyła ramionami, ściągając brwi. - Wtedy będę musiała coś zrobić. A ty nie będziesz musiał robić niczego - powiedziała. Ty również, pomyślał, chociaż wiedział, że będzie inaczej. - Zapewniam cię, Peterze, że po drugim dzwonie nic się nie wydarzy. Po tym, co się stało ostatniej nocy, wszyscy pochowają się w domach. Powinieneś zajrzeć do Sary i Obwoda. Może się czegoś dowiedział. - Kim ona jest twoim zdaniem? Alicia wzruszyła ramionami. - Przypomina wystraszone dziecko. Oczywiście nie
wyjaśnia to obecności nadajnika ani tego, jak zdołała przeżyć. - Wierzysz mi? Wierzysz w to, co zdarzyło się w sklepie? - Oczywiście, Peterze. - Spojrzała na niego, ściągając brwi. - Dlaczego miałabym ci nie wierzyć? - To zwariowana historia. - Jeśli powiedziałeś, że tak było, to tak było. Nigdy w ciebie nie wątpiłam i nie mam zamiaru robić tego teraz. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. - Nie o to chciałeś mnie zapytać, prawda? Pozwolił, aby na chwilę zapadła cisza. - Co widzisz, kiedy na nią patrzysz? - spytał. - Nie wiem, Peterze. A co powinnam zobaczyć? Rozległ się drugi dzwon. Alicia patrzyła na niego, czekając na odpowiedź, lecz Peter nie miał słów na wyrażenie tego, co czuje, a przynajmniej żadnemu z nich nie ufał. Poczuli uderzenie światła z zewnątrz. Zapalono reflektory. Peter wyciągnął nogi spod stołu i wstał. - Naprawdę strzeliłabyś do Sama dziś rano? - spytał. Alicia nadal siedziała oświetlona od tyłu. Jej twarz ginęła w mroku. - Szczerze? Sama nie wiem. Mogłabym to zrobić, choć na pewno byłoby mi przykro, gdybym musiała. Czekał w milczeniu. O ścianę stała oparta kusza, a obok plecak Alicii z jedzeniem, wodą i śpiworem. - Idź już. - Wskazała głową drzwi. - Wynoś się
stąd. - Jesteś pewna, że sama dasz radę? - A kiedy sobie nie dałam, Peterze? - odpowiedziała ze śmiechem. Michael Fisher miał aż nadto problemów. Najgorszy był smród. Sytuacja zrobiła się zła, naprawdę zła. W środku unosił się odór potu, brudnego ciała i niepranych skarpetek. I spleśniałego sera z cebulą. Cuchnęło tak, że Michael nie mógł się skoncentrować. - Słuchaj, Eltonie, mógłbyś wyjść? Strasznie tu nasmrodziłeś. Staruszek siedział przy pulpicie z nieco odwróconą głową, tam gdzie zwykle, po prawej stronie Michaela, ciężko opierając ręce na poręczach sfatygowanego wózka inwalidzkiego. Kiedy zapalono światła - wszystkie wskaźniki były na zielonym polu, co oznaczało, że niezależnie od tego, co wydarzyło się w elektrowni, nadal przesyła energię na górę - Michael wrócił do pracy nad nadajnikiem, który leżał rozebrany na stole. Części urządzenia wybrzuszyły się pod lupą, którą przyniósł z szopy. Z niepokojem oczekiwał wizyty Sanjaya, który przyjdzie, aby spytać go o akumulatory. Był gotów w każdej chwili zgarnąć wszystko do szuflady, lecz jedyną oficjalną wizytę złożył mu Jimmy, późnym popołudniem. Nie wyglądał najlepiej, wydawał się podenerwowany i nieobecny, jakby coś go gryzło. Zapytał nieśmiało o akumulatory, jakby zapomniał o wszystkim, co ich dotyczy, i był zakłopotany, że porusza ten temat. Nie wszedł dalej niż na metr od drzwi, bo niewidzialny mur
smrodu mógł zatrzymać każdego. Najwyraźniej nie zauważył lupy, która leżała na stole, choć każdy półgłówek by ją dostrzegł. Nie widział też nadajnika z kolorowymi kabelkami i odsłoniętymi obwodami ani lutownicy. - Słuchaj, Eltonie, jeśli chcesz spać, idź do siebie. Staruszek ożył, zaciskając palce na poręczy wózka. Zwrócił na Michaela niewidzące oczy. - Racja, przepraszam. - Przetarł ręką twarz. - Otworzyłeś go? - Mam taki zamiar. Nie żartuję, Eltonie. Nie jesteś tu sam. Kiedy się ostatnio kąpałeś? Staruszek nie odpowiedział. Michael też nie prezentował się najlepiej, choć standardy Eltona nie należały do szczególnie wysokich. Spocony, nieświeży i nieobecny. Michael patrzył, jak Elton wolno przesuwa dłoń po blacie, szukając słuchawek. Jednak kiedy je odnalazł, nie podniósł ich. - Dobrze się czujesz? - Co? - Kiepsko wyglądasz. - Zapalili światła? - Godzinę temu. Jesteś śpiący? Elton oblizał wargi. Co to jest, u licha? Coś między zębami? - Może masz rację. Może powinienem się położyć. Staruszek dźwignął się na nogi i podreptał wąskim korytarzem łączącym część roboczą z pomieszczeniami na tyłach. Michael usłyszał jęk sprężyn, kiedy jego duże ciało opadło na pryczę.
Michael wrócił myślami do pracy, która na niego czekała. Zaczął rozmontowywać urządzenie wyjęte z szyi dziewczyny. Nadajnik był zespolony z chipem pamięci innym niż te, które znał. Znacznie mniejszy, bez widocznych portów, oprócz pary mikroskopijnych złotych bolców. Jeden był połączony z nadajnikiem, a drugi z filigranowymi przewodami. Albo przewody pełniły funkcję anteny, a nadajnik pracował na chipie, co wydawało się mało prawdopodobne, albo przewody były czujnikami dostarczającymi danych, które na nim zapisywano. Jedynym sposobem uzyskania odpowiedzi jest odczytanie chipa, a to można zrobić tylko, podłączając go do płyty głównej. Wydawało się to ryzykowne. Michael musi przylutować nieznany obwód do pulpitu sterowniczego. A jeśli system go nie wykryje? Albo się zawiesi i światła zgasną? Choć najrozsądniej byłoby poczekać do rana, Michael parł naprzód siłą rozpędu. Jego umysł uchwycił się problemu jak zęby wiewiórki orzecha. Nie potrafiłby zaczekać, nawet gdyby tego chciał. Najpierw będzie musiał odłączyć płytę główną, a to oznacza odłączenie akumulatorów od urządzeń sterujących. Można to zrobić tylko na krótko. Kiedy system nie monitoruje przepływu prądu, każda zmiana może spowodować wyłączenie bezpieczników. Gdy wyjmie płytę główną, będzie musiał szybko przystąpić do pracy. Odetchnął głęboko i otworzył menu systemu. Wyłączyć system? Kliknął T.
Twardy dysk zaczął zwalniać. Michael zerwał się z krzesła i pobiegł na drugą stronę pokoju do skrzynki z bezpiecznikami. Żaden nie drgnął. Szybko przystąpił do pracy, wymontowując płytę główną, kładąc ją na stole pod lupą, a następnie biorąc kolbę i lut. Dotknął końca drutu. W powietrze poszybowała smużka dymu. Na płytę główną spadała kropla roztopionego metalu. Idealnie. Chwycił chip pęsetą. Miał tylko jedną szansę, aby zrobić to jak należy. Ustabilizował rękę, chwytając prawy nadgarstek lewą ręką, a następnie delikatnie opuścił odsłonięte końcówki na lut i policzył do dziesięciu, czekając, aż kropelka roztopionego metalu ostygnie i stwardnieje. Dopiero wtedy odetchnął. Wsunął płytę do pulpitu sterowniczego, podłączył do gniazda i uruchomił. Po długiej minucie system ożył, a twardy dysk drgnął i zaczął wirować. Michael Fisher zamknął oczy i wypowiedział błagalną prośbę. Wtedy go zobaczył. Otworzył oczy i ujrzał go w katalogu systemowym. Nieznany dysk. Zaznaczył i konę i patrzył, jak okno się otwiera. Dwie partycje, A i B. Pierwsza maleńka, zaledwie parę kilobajtów. Ale nie B. Partycja B była ogromna. Zawierała dwa pliki identycznej wielkości. Drugi był przypuszczalnie kopią zapasową pierwszego. Te dwa pliki były tak duże, że Michael osłupiał. Pomyślał, iż we
wnętrzu chipa zapisano cały świat. Może powinien zawołać Eltona i spytać, co o tym sądzi? Jednak chrapanie dochodzące z części sypialnej upewniło go, że szkoda zachodu. Kiedy później niemal ukradkiem otworzył plik, zasłonił oczy, spoglądając na monitor przez palce. 33 Peter pomyślał, że dopisało mu szczęście, kiedy przed drzwiami szpitala zobaczył tylko jednego strażnika. Ruszył w kierunku schodów. - Cześć, Dale. Kusza Dale’a zwisała luźno u jego boku. Westchnął ze znużeniem, odwracając się zdrowym uchem w stronę Petera. - Wiesz, że nie mogę cię wpuścić. Peter wyciągnął szyję, by zajrzeć przez okno. Na biurku paliła się lampa. - Sara jest w środku? - Wyszła przed chwilą. Powiedziała, że musi coś zjeść. Peter czekał, nie mówiąc nic więcej. Wiedział, że to gra na przeczekanie. Dostrzegł niezdecydowanie malujące się na twarzy Dale’a. W końcu strażnik westchnął z rezygnacją i się odsunął. - A niech tam! Tylko szybko się uwiń. Peter znalazł się na oddziale. Dziewczyna leżała zwinięta na łóżku. Nie poruszyła się, gdy wszedł. Pomyślał, że śpi. Ustawił krzesło obok łóżka i usiadł, opierając brodę
na dłoniach. Pod potarganymi włosami dostrzegł ślad na jej szyi, tam gdzie był nadajnik - ledwie widoczną rankę, która już się prawie zagoiła. Wtedy się obudziła, jakby chciała wyjść naprzeciw jego myślom, i odwróciła się. Jej oczy błyszczały w świetle lampy, które wpadało zza zasłony. - Cześć - powiedział, czując, że głos więźnie mu w gardle. - Jak się czujesz? Jej dłonie były splecione, ukryte między kolanami aż po szczupłe nadgarstki. Przyjęła taką pozycję, jakby chciała wydać się mniejsza, niż jest. - Przyszedłem, żeby ci podziękować za to, że uratowałaś mi życie. Ramiona drgnęły pod szpitalną koszulą. Witaj. Prowadzenie rozmowy w taki sposób było dziwne tym dziwniejsze, że nie czuł się dziwnie. Chociaż nie słyszał głosu dziewczyny, nie odczuwał tego jak braku. Było w tym coś uspokajającego, jakby odsunęła na bok zgiełk słów. - Nie sądzę, abyś czuła, że prowadzimy rozmowę. Może powiesz mi, jak ci na imię? Moglibyśmy od tego zacząć, jeśli chcesz. Dziewczyna nie odpowiedziała ani niczego nie zasugerowała. Dlaczego miałabym ci zdradzić moje imię? - Jak chcesz. Nic nie szkodzi. Możemy po prostu siedzieć Siedział obok niej w półmroku. Po pewnym czasie twarz dziewczyny się rozluźniła. Kilka minut później zamknęła oczy, w żaden spo-
sób nie zdradzając, że wie o jego obecności. Kiedy tak czekał w milczeniu, poczuł, że ogarnia go zmęczenie, a wraz z nim nadciąga fala wspomnień. Była noc, dawno temu, przyszedł do szpitala i zobaczył matkę siedzącą przy jednym z pacjentów - tak jak on teraz. Nie pamiętał, kim ten człowiek był. Właściwie nie było to jedno wspomnienie, lecz kilka ze sobą splecionych. Mogła to być jedna noc lub wiele nocy. Gdy zajrzał kiedyś za zasłonę, zobaczył, że matka siedzi przy jednym z łóżek, a jej głowa przechyla się na bok. Spała. Pacjentem okazało się dziecko, mała postać ukryta w ciemności. Jedynym źródłem światła był płomień świeczki stojącej na stoliku przy łóżku. Zrobił krok do przodu, nie mówiąc ani słowa. W pokoju nie było nikogo więcej. Matka poruszyła się, odwracając głowę w jego stronę. Była młoda i zdrowa, a on był szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że ją widzi. „Zaopiekuj się bratem, Theo”. - Mamo - powiedział. - Jestem Peter. „Nie jest taki silny jak ty”. Z drzemki wyrwały go głosy i dźwięk otwieranych drzwi. Na oddział weszła Sara. W jej ręku kołysała się lampa. - Wszystko w porządku, Peterze? Zamrugał oślepiony światłem. Potrzebował chwili, by się zorientować, gdzie jest. Spał tylko minutę, a jednak miał wrażenie, jakby trwało to dłużej. - Ja tylko... sam nie wiem, przepraszam... - Dlaczego ją przeprasza? - Musiałem się zdrzemnąć.
Sara przysunęła do łóżka stolik na kółkach. Dziewczyna siedziała, obserwując ich czujnie. - Jak przekonałeś Dale’a, żeby cię wpuścił? - Dale jest w porządku. Sara usiadła na łóżku i otworzyła torbę lekarską, pokazując, co przyniosła: płaski chleb, jabłko i kawałek sera. - Jesteś głodna? Dziewczyna jadła szybko, pochłaniając jedzenie dużymi kęsami. Najpierw chleb, a następnie ser, który przed włożeniem do ust podejrzliwie obwąchała. Na koniec zostawiła jabłko - zjadła je w całości. Kiedy skończyła, otarła usta wierzchem dłoni, rozmazując sok na policzkach. - No i załatwione - westchnęła Sara. - Może nie są to najlepsze maniery, jakie widziałam, lecz apetyt masz normalny. Teraz sprawdzę opatrunek, dobrze? Sara rozpięła koszulę, odsłaniając zabandażowane ramię. Rozcięła nożyczkami bandaż. W miejscu, gdzie bełt przeszył ciało, rozdzierając skórę, mięśnie i kości, pozostało tylko małe różowe wgłębienie, które swoją miękką świeżością przypominało Peterowi skórę niemowlęcia. - Wszyscy moi pacjenci powinni tak szybko wracać do zdrowia. Chyba usunę szwy. Odwróć się, żebym zobaczyła drugą stronę. Dziewczyna posłuchała, obracając się na łóżku. Sara wzięła nożyczki i zaczęła zdejmować szwy z rany wylotowej, wrzucając je do metalowej miseczki. - Czy ktoś o tym wie? - spytał Peter.
- O tym, jak szybko zdrowieje? Nie sądzę. - Czy ktoś u niej był od dzisiejszego popołudnia? Sara usunęła ostatni szew. - Tylko Jimmy. - Naciągnęła koszulę na ramię dziewczyny. - To wszystko. - Jimmy? Czego chciał? - Nie mam pojęcia, pewnie Sanjay go przysłał. Sara odwróciła się, by spojrzeć na Petera. - Dziwna sprawa, nie słyszałam, kiedy wchodził. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że stoi w drzwiach z tym... z tym spojrzeniem. - Spojrzeniem? - Nie wiem, jak je opisać. Odszedł, kiedy mu powiedziałam, że nic nie mówiła. To było kilka godzin temu. Peter się zaniepokoił. Co Sara miała na myśli, mówiąc o spojrzeniu? Co widział Jimmy? Sara znów wzięła nożyczki. - Teraz twoja kolej. Już miał zapytać, o co jej chodzi, kiedy przypomniał sobie o łokciu. Bandaż dawno temu zamienił się w brudną szmatę. Pomyślał, że rana musiała się zagoić. Nie oglądał jej od wielu dni. Siedział na jednym z pustych łóżek. Sara przycupnęła obok i odwinęła bandaż, uwalniając kwaśną woń. - Starałeś się utrzymywać ją w czystości? - Zapomniałem. Peter czuł, że dziewczyna bacznie ich obserwuje. - Masz jakieś nowiny od Michaela? - Poczuł ukłucie bólu, gdy wyjęła pierwszy szew. - Boli! Uważaj!
- Pomógłbyś mi, gdybyś się nie wiercił. - Odwróciła jego rękę. - Wstąpiłam po drodze do Michaela. Pracował. Elton mu pomagał. - Elton? Czy to aż takie skomplikowane? - Nie martw się, możemy mu zaufać. - Zamrugał z bólu. - To zabawne, że rozmawiamy. Wiesz, komu można ufać... - Klepnęła go w ramię. - Gotowe, poruszaj trochę. Zacisnął palce, a następnie poruszył ramieniem w przód i w tył. - Jak nowe! Sara podeszła do pompy, żeby umyć narzędzia. Wycierając ręce, odwróciła się i spojrzała na niego. - Będę z tobą szczera, Peterze, martwię się o ciebie. Zauważył, że nadal trzyma rękę daleko od tułowia i niezgrabnie ją opuścił. - Nic mi nie jest. Sara uniosła z powątpiewaniem brwi, lecz nic nie powiedziała. Tamtej nocy, gdy ucichła muzyka, a Ario i inni pili shine, ogarnęło go dziwne uczucie - uczucie nagłej, niemal fizycznej samotności, a później, gdy go pocałowała, bolesne ukłucie winy. Nie chodziło oto, że jej nie lubi ani że nie dość wyraźnie dała mu do zrozumienia, jakie ma intencje. Alicia miała rację, kiedy powiedziała mu to na dachu elektrowni. Sara jest dla niego stworzona, lecz nie może zmusić się do odczuwania czegoś, czego nie czuje. Nie sądził, że na nią zasługuje, że może jej ofiarować to, co ona ofiarowała jemu. - Skoro tu jesteś, pójdę do Cholewki - powiedziała. - Zobaczę, czy dali mu jeść.
- Słyszałaś coś? - Przez cały dzień byłam w szpitalu. Pewnie wiesz więcej ode mnie. - Wzruszyła ramionami, kiedy nie odpowiedział. - W ludziach nagromadziło się dużo gniewu z powodu ostatniej nocy. Musi upłynąć trochę czasu. - Lepiej, żeby Sanjay dwa razy pomyślał, zanim coś zrobi. Alicia nie pozwoli tknąć Caleba. Sara zesztywniała. Sięgnęła po torbę i zarzuciła ją sobie na ramię, nie patrząc Peterowi w oczy. - Powiedziałem coś złego? Pokręciła głową. - Daj spokój. Alicia to nie mój problem. Odeszła, zostawiając po sobie falującą zasłonę. Peter nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Alicia i Sara bardzo się od siebie różniły, więc niby dlaczego miałyby się dobrze rozumieć? Może Sara obwinia Alicię o śmierć Nauczycielki, bo zasmuciło ją to bardziej niż innych? Po zastanowieniu uznał to za oczywiste. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Dziewczyna spojrzała na niego i uniosła pytająco brwi. Czy stało się coś złego? - Jest zdenerwowana, to wszystko - odpowiedział. Martwi się. Dziwna sprawa. Miał wrażenie, jakby słyszał jej słowa w swojej głowie. Gdyby ktoś zobaczył, jak do siebie gada, mógłby pomyśleć, że stracił rozum. Wtedy zrobiła coś, czego się nie spodziewał. Wstała z łóżka i podeszła do umywalki. Trzy razy mocno nacisnęła pompę, napełniając
miednicę wodą, a później przyniosła ją do łóżka, na którym siedział Peter. Postawiła ją na zakurzonej podłodze u jego stóp, usiadła obok i pochyliła się, aby zanurzyć tkaninę w wodzie. Później ujęła jego ramię i zaczęła wycierać ranę wilgotną tkaniną. Czuł jej oddech, lekki wietrzyk na wilgotnej skórze. Rozłożyła materiał na dłoni, aby zwiększyć jego powierzchnię. Jej ruchy stały się bardziej precyzyjne - nie było to ostrożne obmywanie, lecz płynne, mocne pociągnięcia ścierające brud i suchą skórę. Ta zwykła uprzejmość wydała mu się zaskakująca. Jego głowę wypełniły doznania i wspomnienia. Na tej czynności skupiły się wszystkie jego zmysły. Czuł dotyk materiału na ramieniu, oddech dziewczyny, jak ćmy krążące wokół płomienia. Jakby znów był chłopcem, który upadł i skaleczył się w łokieć, wbiegł do domu, a ona obmyła mu ranę. Ona za tobą tęskni. Zadrżał. Dziewczyna trzymała jego ramię mocnym, pewnym chwytem. Przekazała mu to bez słów, nie wypowiedziała słowa. Słowa były w jego głowie. Trzymała jego rękę, a ich twarze znajdowały się zaledwie kilka cali od siebie. - Co? Tęskni za tobą, tęskni za tobą, tęskni za tobą... Wstał, gwałtownie odwracając głowę. Serce szamotało się w jego piersi jak wielkie zwierzę uwięzione w klatce. Oparł się plecami oszklaną szafkę, zrzucając na podłogę przedmioty stojące na półkach. Ktoś wyszedł zza kurtyny. Dale Levine.
- Co się tu dzieje? Peter przełknął ślinę, próbując odpowiedzieć. Dale stał obok zasłony i patrzył na niego zdumiony. Rzucił okiem na dziewczynę, która nadal siedziała na łóżku z miednicą u stóp. Znów spojrzał na Petera. - Odzyskała przytomność? Myślałem, że jest umierająca. Peter wreszcie odzyskał głos. - Nie możesz... nie możesz nikomu o tym powiedzieć. - Bredzisz, Peterze. Czy Jimmy o tym wie? - Nie żartuję. - Nagle poczuł, że jeśli natychmiast stąd nie wyjdzie, rozpłynie się. - Nie możesz... Po tych słowach odwrócił się na pięcie i przeszedł obok Dale’a, omało go nie przewracając. Odsunął zasłonę i ruszył do drzwi, potykając się na schodach w świetle reflektorów. W jego głowie nadal dźwięczały wypowiedziane słowa: „Tęskni za tobą, tęskni za tobą...”. Obraz przed oczami zamazały łzy. 34 Dla Mausami Patal ta noc zaczęła się w Schronie. Siedziała sama w Wielkiej Sali, ucząc się robić na drutach. Wszystkie łóżka i kołyski zostały wyniesione. Dzieci spały na górze. W wybite okno wstawiono deskę, zamieciono szkło, a całe pomieszczenie i wszystkie sprzęty umyto spirytusem. Zapach będzie czuć przez wiele dni. Nie powinna tu przebywać. Zapach alkoholu był tak intensywny, że łzawiły jej oczy.
Biedny Ario, pomyślała. I biedny Hollis, bo musiał zabić własnego brata, choć dobrze, że tak się stało. Wolała nie myśleć, co by było, gdyby chybił. Oczywiście Ario nie był już sobą, podobnie jak Theo, jeśli jeszcze żyje. Wirus pozbawia ludzi duszy, zabiera osobę, którą się kochało. Siedziała na starym bujanym fotelu, który znalazła w Magazynie. Obok postawiła mały stolik z lampą, aby móc pracować. Leigh pokazała jej podstawowe ściegi. Początkowo wydawały się łatwe, lecz później zawsze robiła coś nie tak. Ściegi wychodziły krzywe, a lewy kciuk, gdy owijała włóczkę wokół drutu, jak pokazała Leigh, zaczynał jej zawadzać. Nagle ona, kobieta umiejąca w ciągu sekundy wystrzelić z kuszy, a w niecałych pięć posłać w niebo pół tuzina długich strzał, lub z sześciu metrów, w pełnym biegu, trafić nożem w czuły punkt, miała wolne. A jednak wydawało się, że zrobienie pary bucików dla niemowlęcia przekracza jej umiejętności. Była tak rozkojarzona, że dwa razy motek włóczki spadł jej z kolan i potoczył się po podłodze, a gdy skończyła go zwijać, nie pamiętała już, co robiła, i musiała zaczynać wszystko od początku. Jakaś jej cząstka po prostu nie mogła pogodzić się z tym, że Theo odszedł. Chciała powiedzieć mu o dziecku podczas drogi, pierwszej nocy w elektrowni. W tym labiryncie pomieszczeń, grubych ścian i hermetycznych drzwi łatwo było znaleźć się sam na sam. Musiała to uczciwie przyznać, że właśnie ten fakt sprawił, iż w ogóle doszło do takiej sytuacji. Dlaczego wyszła za Galena? W pewien sposób postąpiła okrutnie, bo Galen nie był złym człowiekiem. To
nie jego wina, że go nie kocha, że nawet go nie lubi. Już nie. Udawała. Cały czas chodziło jej oTheo. O to, żeby odpędzić jego ponury nastrój. Tamtej nocy na murze powiedziała mu: „Może wyjdę za Galena Straussa”, a Theo na to: „W porządku, jeśli tego chcesz. Pragnę tylko, abyś była szczęśliwa”. Wtedy udawanie przerodziło się w coś innego, w przymus udowodnienia, że jest w błędzie. Że myli się co do niej, co do siebie, co do wszystkiego. Musisz spróbować. Musisz działać. Musisz wziąć sprawy w swoje ręce i wykonać ruch. Szczyt uporu, oto, czym było poślubienie Galena Straussa. A wszystko to z powodu Theo Jaxona. Przez jakiś czas, większość lata i jesieni, próbowała zrobić wszystko, aby jej małżeństwo było udane. Miała nadzieję, że siłą woli obudzi w sobie uczucie, i przez chwilę sądziła, że odniosła sukces, bo sam fakt jej istnienia czynił Galena szczęśliwym. Oboje byli strażnikami, nie oznaczało to jednak, że często się widywali lub spotykali o ustalonych porach. Udawało jej się go unikać, bo zwykle pełnił służbę na dziennej zmianie. Przydzielano mu ją, dając do zrozumienia, że osiągnął najniższy wynik w swojej grupie. Miał słaby wzrok, więc nie mógł stać na warcie po zmroku. Czasami, gdy na nią patrzył, mrużąc oczy, zastanawiała się, czy naprawdę jest dziewczyną, którą kocha. Może widzi w niej inną, tę, którą stworzył we własnej głowie. Znalazła sposób, aby prawie go do siebie nie dopuszczać. Prawie, bo przecież nie można nie sypiać z własnym mężem. „Czy jest dla ciebie czuły? - spytała ją mat-
ka. Tylko tyle chcę wiedzieć”. Galen był bardzo szczęśliwy, mogąc okazać jej czułość. Nie mogę uwierzyć, krzyczała jego twarz i ciało, nie mogę uwierzyć, że jesteś moja! Nie była. Kiedy sapał i dyszał nad nią w ciemności, Mausami myślami była daleko. Im bardziej starał się być dobrym mężem, tym mniej czuła się jego żoną, aż w końcu odkryła - i właśnie to było w tym wszystkim najgorsze, bo wydawało jej się niesprawiedliwe - że nawet go nie lubi. Kiedy spadł pierwszy śnieg, zaczęła marzyć, że zamyka oczy i usuwa go z powierzchni ziemi. Galen starał się jeszcze bardziej, co powodowało, że jeszcze bardziej go nie lubiła. Jak może nie wiedzieć, że dziecko nie jest jego? Nie potrafi dodać dwa do dwóch? To prawda, że podała mu nieprawdziwe daty. Tego ranka, kiedy przyłapał ją, jak zwraca śniadanie na stertę kompostu, powiedziała, że jest w trzecim miesiącu, choć była w drugim. Trzeci miesiąc, i dziecko jest Galena, drugi, i nie jest. Galen przyszedł do niej w tamtym miesiącu tylko raz. Odprawiła go z jakiegoś powodu, nawet nie pamiętała jakiego. Nie miała wątpliwości, kto jest ojcem i kiedy doszło do poczęcia. Byli tam Theo, Alicia i Dale Levine. Cała czwórka grała do późna w karty, a później Alicia i Dale poszli spać. Następną rzeczą, jaką zapamiętała, było to, że ona i Theo siedzieli sami, pierwszy raz od dnia jej ślubu. Zaczęła płakać, zdumiona, jak bardzo tego pragnęła, zdziwiona ilością łez. Theo ją przytulił, próbował pocieszyć. On też tego
chciał. Zaczęli sobie opowiadać, jacy są smutni i jak im przykro, a cała reszta zajęła im zaledwie trzydzieści sekund. Wykorzystali nadarzającą się okazję. Później prawie go nie widywała. Odjechali następnego ranka i życie wróciło do normalności - choć wcale nie było normalne, nic a nic. Miała teraz tajemnicę. Spoczywała ukryta w jej wnętrzu jak ciepły kamień, jak promieniujące szczęście. Nawet Galen dostrzegł w niej zmianę, bo powiedział coś w rodzaju:,Jestem rad, że nastrój ci się poprawił. Cieszę się, widząc cię uśmiechniętą”. (Miała absurdalne, idiotycznie przyjacielskie pragnienie, aby mu powiedzieć, by mógł się cieszyć dobrą nowiną razem z nią). Nie wiedziała, co się wydarzy, w ogóle o tym nie myślała. Kiedy nie miała pierwszej miesiączki, prawie tego nie zauważyła. Nie pojawiały się regularnie, zawsze miały własny rytm. Myślała tylko o następnej wyprawie do elektrowni, aby móc się kochać z Theo Jaxonem. Oczywiście widziała go na murach i podczas wieczornych narad, lecz to nie było to samo. Nie mogli się dotykać, a nawet rozmawiać. Musiała poczekać. Jednak nawet oczekiwanie, boleśnie powolne przemijanie dni - data kolejnej wyprawy do elektrowni została zaznaczona w harmonogramie obowiązków, więc wszyscy mogli ją zobaczyć - było elementem jej szczęścia, niejasnym obrazem miłości. Później nie miała drugiej miesiączki i Galen zobaczył, jak wymiotuje na stertą kompostu. Pewnie, że jest w ciąży. Dlaczego tego nie przewidziała? Jak coś takiego mogło ujść jej uwagi? Przecież
dziecko było jedyną rzeczą, której nie chciał Theo Jaxon. Może w sprzyjającej sytuacji zdołałaby go przekonać, lecz teraz wydawało się to wykluczone. Później zaświtała jej kolejna myśl, olśniewając swoją prostotą. Dziecko. Będzie miała dziecko. Własne dziecko, dziecko Theo, ich wspólne dziecko. Dziecko nie jest ideą, jak miłość. Dziecko jest faktem. Istotą obdarzoną charakterem i umysłem, można było myśleć, co się chciało, lecz dziecku było to obojętne. Fakt jego istnienia sprawiał, że należało wierzyć w przyszłość - przyszłość, w którą malec wejdzie na czworaka, w którą wkroczy i w której zamieszka. Dziecko jest cząstką czasu, obietnicą, którą odpłaca się świat, jest najstarszą z istniejących umów nakazującą żyć. Może Theo Jaxon najbardziej potrzebował dziecka? Chciała mu to powiedzieć w elektrowni, w małym pokoiku z regałami, który teraz należał do nich. Wyobrażała sobie tę scenę na kilka różnych sposobów, dobrych i złych. Najgorszym scenariuszem było, że straci odwagę i nic mu nie powie. (Kolejnym z najgorszych, że Theo się domyśli, a ją opuści odwaga i powie mu, że dziecko jest Galena). Liczyła na to, iż dostrzeże błysk w jego oczach. Błysk, który zgasł dawno temu. Dziecko, powie, nasze dziecko. Co powinniśmy zrobić? To, co ludzie zawsze robili, odpowie, gdy weźmie ją w ramiona. Wiedziała, że w jego bezpiecznych objęciach wszystko będzie dobrze, że razem stawią czoło Galenowi - całemu światu - on i ona.
Nigdy się to nie stanie. Jej opowieść okazała się tym, czym była - opowieścią. Usłyszała dźwięk kroków na korytarzu. Ciężki niedbały chód, który tak dobrze znała. Co powinna zrobić, żeby mieć choć chwilę spokoju? To nie jego wina, przypomniała sobie. Galen nie jest niczemu winny. - Co tu robisz, Maus? Wszędzie cię szukam. Stał nad nią. Wzruszyła ramionami, nie odrywając oczu od koszmarnej robótki. - Nie powinnaś tu siedzieć. - Przecież zdezynfekowano salę, Galenie. - Nie powinnaś być sama. Mausami nie odpowiedziała. Dlaczego tu siedzi? Wczoraj zrobiło jej się tak duszno, że o mało nie straciła przytomności. Dlaczego sądziła, że może się nauczyć robić na drutach? - Wszystko w porządku, Gale. Dobrze się tu czuję. Może to poczucie winy powoduje, że tak go dręczy? Chyba nie. To raczej gniew - gniew wywołany jego słabością, gniew, że tak ją kocha, choć na to nie zasłużyła, gniew, że po urodzeniu dziecka - dziecka, które, jeśli życie spłata jej figla, będzie wyglądało jak Theo Jaxon - będzie musiała spojrzeć mu w oczy i wyznać prawdę. - Słuchaj... - odchrząknął - wyjeżdżam jutro z samego rana. Przyszedłem ci powiedzieć. Odłożyła druty i spojrzała mu w oczy. Przypatrywał jej się w słabym świetle, krzywiąc się, co nadawało jego twarzy chłopięcy wyraz.
- Co to znaczy „wyjeżdżam”? - Jimmy chce, żebym zabezpieczył elektrownię. Od śmierci Ario nie wiemy, co się tam dzieje. - Co ty opowiadasz? Dlaczego cię tam wysyła? - Myślisz, że nie dam sobie rady? - Nie powiedziałam tego, Gale. - Usłyszała własne westchnienie. - Byłam ciekawa, dlaczego wybrał akurat ciebie. Nigdy wcześniej tam nie byłeś. - Ktoś musi pojechać. Może sądzi, że się nadam do tej roboty. Z trudem udała, że się zgadza. - Bądź ostrożny, dobrze? Zachowaj czujność! - Mówisz poważnie? Mausami nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nagle poczuła zmęczenie. - Tak, Gale. - Czasem ludzie czują się zmuszeni mówić takie rzeczy. Może wyznać mu prawdę? - pomyślała. Właściwie dlaczego mu nie powiedzieć? - Jedź, wszystko będzie dobrze. - Sięgnęła po robótkę. - Będę tu, kiedy wrócisz. Jedź do elektrowni. - Naprawdę myślisz, że jestem taki głupi? Galen stał z rękami na biodrach, patrząc na nią gniewnie. Jego prawa ręka przesunęła się bezwiednie w kierunku pochwy z nożem. - Nie... nie powiedziałam tego. - Nie jestem głupcem. Zapadła cisza. Oparł rękę na rękojeści noża.
- Co robisz, Galenie? - spytała cicho. To pytanie go zirytowało. - Dlaczego pytasz? - Dziwnie na mnie patrzysz. Co robisz tą ręką? Opuścił głowę. Usłyszała cichy gardłowy pomruk. - Nie mam pojęcia - powiedział, ściągając brwi. Przyłapałaś mnie. - Nie będą cię szukali na murze? Nie powinieneś tam być? Pomyślała, że jego spojrzenie jest dziwnie zwrócone do wnętrza, jakby jej nie dostrzegał. - Chyba lepiej pójdę - powiedział, lecz stał nieruchomo, nie zdejmując ręki z noża. - Zobaczymy się za kilka dni - rzuciła Mausami. - Co przez to rozumiesz? - Przecież jedziesz do elektrowni, Galenie. Przed chwilą to powiedziałeś. Zrobił taką minę, jakby sobie przypomniał. - Taak, jutro. - Uważaj na siebie, dobrze? Mówię poważnie. Bądź czujny. - Dobrze, będę uważał. Nasłuchiwała cichnących kroków, które nagle ustały stłumione przez zamknięte drzwi Wielkiej Sali. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wyjęła z robótki jeden z drutów i trzymała go w zaciśniętej dłoni. Rozejrzała się po sali, która nagle wydała się jej duża i opuszczona, pozbawiona kołysek i łóżeczek. Wszystkie dzieci znikły. Wtedy poczuła chłodny dreszcz, przeczucie, że coś
się wydarzy. VI NOC OSTRZY I GWIAZD Jak sen niedługi, jak cień szybkonogi, Jak błyskawica pośród mroków nocy, Która odsłania ziemią i niebiosa Wściekle na chwilą, a nim człowiek zdąży Zawołać „Spójrzcie!”, już ją pożerają Szczęki ciemności. Z taką to prędkością Wszystko, co jasne, popada w ruinę30. WILLIAM SZEKSPIR 35 Przez dziewięćdziesiąt dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia sześć dni, od czasu gdy ostami autobus wjechał na górę, mieszkańcy Pierwszej Kolonii żyli: pod światłami pod Jednym Prawem zgodnie ze zwyczajem zgodnie z instynktem z dnia na dzień mając za towarzyszy jedynie samych siebie i tych, których spłodzili pod ochroną straży pod władzą Domu bez wojska bez pamięci bez świata bez gwiazd. Dla Cioci, która była sama w domku na polanie, tamta noc - Noc Ostrzy i Gwiazd - rozpoczęła się jak wiele innych: siedziała przy stole w zaparowanej kuchni, pisząc książkę. Tego popołudnia zdjęła ze sznurka kilka kartek, które zesztywniały na słońcu - kwadratów chwytających ciepłe promienie - i poświęciła resztę dnia na ich przygotowanie. Przycięła krawędzie na kuchennej desce, rozcięła 30 William Szekspir, Sen nocy letniej, przekł. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982.
szwy łączące strony z okładką z jagnięcej skóry i dodała nowe kartki, a następnie zszyła igłą i nicią. Była to powolna, dająca zadowolenie praca, jak wszystkie prace wymagające czasu i skupienia. Kiedy skończyła, zapalono już światła. Najzabawniejsze było to, że ludzie sądzili, iż pisze tylko jedną książkę. Jeśli pamięć jej nie myliła, tom, nad którym pracowała, był dwudziestym siódmym z kolei. Miała wrażenie, jakby otwierając szufladę, ustawiając kubki w kredensie lub zamiatając pod łóżkiem, raz po raz natrafiała na kolejny. Pomyślała, że pewnie dlatego odkłada je to tu, to tam, zamiast ustawić w schludnym rzędzie na półce, aby móc na nie spojrzeć. Zawsze gdy znajdowała jakiś tom, czuła się, jakby spotkała starego przyjaciela. Większość opowiadała te same historie. Historie zapamiętane z dawnego świata. Od czasu do czasu jakiś skrawek przeszłości spadał z jasnego nieba jak wspomnienie, o którego istnieniu zapomniała, na przykład telewizja i idiotyczne rzeczy, które w niej oglądała (przypomniała sobie niebieskozielone migotanie telewizora i głos taty: „Ido, wyłącz to cholerstwo, nie wiesz, że głowa się od tego psuje?”). Czasami coś ją poruszyło - promień słońca migoczący w liściu lub podmuch wiatru przynoszący zapach, który sprawiał, że uczucia zaczynały przepływać przez nią jak duchy przeszłości. Jesienny dzień w parku, fontanna, promienie popołudniowego słońca błyszczące w kroplach jak ogromny roziskrzony kwiat. Widziała przyjaciółkę, Sharise, dziewczynkę mieszkającą na rogu. Siedziała na scho-
dach obok niej i pokazywała ząb, który jej wypadł, trzymając na dłoni jego zakrwawiony korzeń. („Nie ma wróżek, które dają prezent za ząb, ale mama zawsze daje mi dolara”). Jej matka składała pranie w kuchni. Miała na sobie swoją ulubioną jasnozieloną letnią sukienkę. Ida czuła zapach ręcznika, który strzepywała i składała na piersi. Kiedy wydarzyło się coś takiego, Ciocia wiedziała, że czeka ją dobra noc, że jedno wspomnienie przywoła inne, otwierając drzwi, przez które przejdzie jej umysł. Będzie miała zajęcie, aż w oknach pokaże się poranne słońce. Tej nocy będzie inaczej, pomyślała, maczając czubek pióra w kubku z atramentem i wygładzając kartkę. Ta noc nie jest nocą poświęconą przeszłości. Postanowiła napisać o Peterze. Pomyślała, że przyjdzie do niej ten chłopak, w którego wnętrzu świecą gwiazdy. W taki sposób napływały do niej myśli. Wiedziała o tym, bo żyła wystarczająco długo i czasem miała wrażenie, że sama jest książką, książką złożoną z lat. Pamiętała noc, kiedy Prudence Jaxon pojawiła się w jej domku. Chorowała na raka, znalazła się na końcu drogi owiele za wcześnie. Stała w drzwiach, przyciskając do piersi pudełko, tak krucha i szczupła, że mógłby ją unieść podmuch wiatru. Ciocia wiele razy widziała tę chorobę przenikającą do kości. Nie można było jej zaradzić, a tylko słuchać i robić to, o co poprosi chory. Właśnie to zrobiła tamtej nocy dla Prudence Jaxon. Wzięła pudełko i je przechowała. Było to niecały miesiąc przed jej śmiercią. „Przyjdzie po nie w swoim czasie”, powiedziała
Prudence. Miała rację, bo ze wszystkim tak było. Wszystkie rzeczy w naszym życiu nadchodzą w swoim czasie jak pociąg, do którego trzeba wsiąść. Czasami jest to łatwe, wystarczy zrobić jeden krok, a pociąg jest elegancki i wygodny, pełen uśmiechniętych ludzi, z konduktorem, który kasuje bilet, gładzi twoje włosy wielką dłonią i mówi:, Jesteś śliczna, jesteś najładniejszą panną na świecie, szczęśliwą damą wybierającą się w długą podróż pociągiem ze swoim tatusiem”. Później pogrążasz się w kojącej miękkości fotela, pijesz napój imbirowy z puszki i obserwujesz, jak świat przepływa za oknem w magicznym milczeniu. Widzisz wysokie domy miasta w rześkim jesiennym świetle, a później podwórka z praniem powiewającym na sznurkach i bramę, w której jakiś chłopiec macha ci z roweru. Widzisz las i pola, i samotną krowę skubiącą trawę. Peter, pomyślała. Przecież nie miała pisać o pociągu, lecz o Peterze. (Dokąd oni jechali tym pociągiem? Gdzie do niego wsiedli, ona i jej tata, Monroe Jaxon? Przypomniała sobie, że wybrali się z wizytą do babci i kuzynów, do miejsca nazywanego Downsouth). Peter i pociąg. Czasami pisanie idzie łatwo, innym razem z wielkim trudem. Czasami wydarzenia spadają z hukiem, trzeba się mocno trzymać i nie puszczać. Dawne życie się skończyło, a pociąg wiezie cię ku nowemu. Później przypominamy sobie, że stoimy w tumanach kurzu, że wszędzie są żołnierze i helikoptery, a jedyną pamiątką po bliskich jest zdjęcie w kieszeni, zdjęcie, które mama - więcej jej nie zobaczysz wsunęła ci ukradkiem, kiedy tuliła cię w drzwiach. Już prawie przestała chlipać tym głupim starym
płaczem, kiedy usłyszała pukanie, a po nim skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi wskazujące, że gość sam sobie udzielił pozwolenia, by wejść do środka. Przecież przysięgła sobie, że więcej tego nie zrobi. Ido, powiedziała, nie będziesz więcej płakała z powodu spraw, na które nie masz wpływu. Minęło tyle lat, a ona nadal nie umiała sobie z tym poradzić, kiedy myślała o mamie wsuwającej jej zdjęcie do kieszeni, wiedzącej, że kiedy Ida je odnajdzie, oni już nie będą żyli. - Ciociu? Spodziewała się odwiedzin Petera, myślała, że przyjdzie zapytać odziewczynę, lecz wyczuła, iż nie to jest powodem wizyty. Nie rozpoznała twarzy falującej niewyraźnie przed jej oczami. Pełnej napięcia, wąskiej twarzy mężczyzny, jakby ktoś przyciął mu głowę drzwiami. - To ja, Jimmy, Ciociu. Jimmy Molyneau. Jimmy Molyneau? Coś jest nie tak. Czy Jimmy Molyneau nie umarł? - Ty płaczesz, Ciociu. - Pewnie, że płaczę. Coś mi wpadło do oka. Usiadł na krześle obok niej. Kiedy znalazła właściwe okulary, spostrzegła, że faktycznie jest tym, za kogo się podaje. Molyneau. Taki nos mają tylko Molyneau. - Czego chcesz? Przyszedłeś spytać o Przybysza? - Znasz ją, Ciociu? - Rano był tu goniec. Powiedział, że znaleźli dziewczynę. Nie była pewna, czego od niej chce. Zobaczyła w nim coś smutnego, przegranego.
Właściwie ucieszyłoby ją towarzystwo, lecz milczenie nieznośnie się przedłużało. Zaczęła się niecierpliwić, patrząc na tego dziwnego ponurego mężczyznę o minie winowajcy, którego sobie niejasno przypominała. Ludzie nie powinni do niej przychodzić bez konkretnej sprawy. - Naprawdę nie wiem, dlaczego przyszedłem. Myślę, że chciałem ci coś powiedzieć. - Westchnął ciężko, pocierając twarz dłonią. - Powinienem stać na murze. - Skoro tak mówisz... - Właśnie, pierwszy kapitan powinien stać na murze, prawda? Na murze? - Nie patrzył na nią, lecz na swoje ręce. Pokręcił głową, jakby zastanawiał się, czy mur nie jest ostatnim miejscem na ziemi, w którym chce być. - To naprawdę coś, prawda? Zostałem pierwszym kapitanem. Ciocia nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. To, o czym myśli Molyneau, nie ma z nią nic wspólnego. Czasem nie można naprawić słowami tego, co się zepsuło. Wyglądało na to, że w tym przypadku tak właśnie jest. - Mogę dostać filiżankę herbaty, Ciociu? - Zaparzyć ci? - Jeśli to nie kłopot. Zaparzenie herbaty było kłopotem, lecz wyglądało na to, że nie ma przed nim ucieczki. Wstała i postawiła czajnik na ogniu. Jimmy Molyneau siedział w milczeniu przy stole, wciąż spoglądając na swoje dłonie. Kiedy woda zaczęła dudnić w czajniku, nalała ją do dwóch filiżanek, które postawiła na stole.
- Uważaj, gorąca. Upił ostrożnie łyk. Zachowywał się, jakby stracił zainteresowanie rozmową. Nie miała nic przeciwko temu, zważywszy na okoliczności. Ludzie odwiedzająjączasem, żeby porozmawiać o swoich problemach, prywatnych sprawach, bo mieszka sama i z nikim się nie widuje, więc nikomu nie powtórzy. Zwykle były to kobiety pragnące pomówić o swoich mężach, lecz nie zawsze. Może Jimmy Molyneau ma kłopoty z żoną? - Wiesz, co ludzie mówią o twoich herbatkach, Ciociu? - Ściągnął brwi, zbliżając filiżankę do ust, jakby odpowiedź, której szukał, unosiła się na powierzchni. - Co? - Że dzięki nim tak długo żyjesz. Mijały minuty, a milczenie stawało się coraz bardziej dokuczliwe. W końcu Molyneau dopił herbatę, skrzywił się z niesmakiem i odstawił filiżankę na stół. - Dziękuję, Ciociu. - Z trudem dźwignął się na nogi. - Chyba powinienem już iść. Miło było z tobą porozmawiać. - Nie ma o czym mówić. Stanął w drzwiach, opierając rękę o framugę. - Jestem Jimmy - powiedział. - Jimmy Molyneau. - Wiem, kim jesteś. - Powiedziałem to na wszelki wypadek. Gdyby ktoś pytał. Wydarzenia, którym dała początek wizyta Jimmy’ego w domu Cioci, miały zostać źle zapamiętane, poczynając od ich nazwy. Noc Ostrzy i Gwiazd to były w
rzeczywistości trzy noce, które oddzielało kilka dni. Jednak tak jak w przypadku wszystkich podobnych zdarzeń - które wspominano nie tylko zaraz po tym, gdy miały miejsce, lecz także przez wiele kolejnych lat - czas się zagęścił. Częstym błędem, którego dopuszcza się ludzka pamięć, jest narzucanie takim zdarzeniom spójności zwartej narracji, poczynając od określenia ram czasowych. O tej porze roku. Tamtego roku. W Noc Ostrzy i Gwiazd. Błąd został spotęgowany przez to, że wydarzenia sześćdziesiątej szóstej nocy lata, od których wzięły początek inne, rozwijały się w kilku odrębnych pasmach, z zachodzącymi na siebie datami, przy czym żaden z aktorów nie był w pełni świadomy udziału pozostałych. Na dodatek wszystko rozgrywało się równocześnie. Na przykład, kiedy Stary Chou wstawał z łoża, które dzielił ze swoją młodą żoną Constance, ulegając zagadkowemu impulsowi udania się do Magazynu, przez całą Kolonię, o tym samym myślał Walter Fisher. Był jednak zbyt pijany, aby zwlec się z pryczy i zawiązać sznurówki, co odwlekło jego wyprawę do Magazynu i znalezienie tego, co leżało w nim od dwudziestu czterech godzin. Obu mężczyzn łączył fakt, że widzieli Dziewczynę Znikąd, kiedy o świcie członkowie Domu pojawili się w szpitalu. Z drugiej strony nie wszyscy, którzy ją poznali, doświadczyli czegoś podobnego. Na przykład Dana Curtis niczego nie poczuła, podobnie jak Michael Fisher. Dziewczyna nie była źródłem tego poczucia obecności dusz, które odeszły, lecz kanałem, którym się poruszało, przenikając w głąb podatnego umysłu, choć niektórzy, jak Alicia, nigdy go nie doświadczyli.
Inaczej było w przypadku Sary Fisher i Petera Jaxona, bo każde na swój sposób doświadczyło mocy dziewczyny. Chociaż jeśli chodzi o nich, spotkanie miało bardziej łagodną postać - mimo nawiązania łączności z ukochanymi, którzy odeszli, było niepokojące. Pierwszy kapitan Jimmy Molyneau ukrył się w cieniu otaczającym dom na skraju polany - jego nieobecność na murach wywołała spore zamieszanie wśród strażników, którzy pospiesznie sprowadzili zastępcę lana, bratanka Sanjaya, mianując go pierwszym kapitanem pro tern31 - zastanawiając się, czy pójść do Domu Świateł, zabić wszystkich, którzy się w nim znajdują, i wyłączyć światło. Chociaż impuls pchający go do tak poważnego, nieodwołalnego czynu narastał przez cały dzień, nabrał wyraźnego kształtu, dopiero gdy spojrzał do wnętrza filiżanki w zaparowanej kuchni Cioci. Gdyby ktoś zobaczył, jak tam stoi, i spytał, co robi, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Nie potrafiłby wyjaśnić tego pragnienia, które tkwiło głęboko w jego wnętrzu, a jednocześnie nie było do końca jego pragnieniem. Uczucie to drzemało w domu, gdzie mieszkały jego córki, Alice i Avery, oraz żona Karen. Choć nie zawsze kochał Karen tak jak powinien (potajemnie kochał się w Soo Ramirez), nigdy nie zwątpił w jej miłość, która wydawała się wieczna i niezachwiana i która znalazła fizyczny wyraz w dwóch dziewczynkach bardzo podobnych do matki. Alice miała jedenaście, a Avery dziewięć lat. Widząc ich łagodne oczy, delikatne twarze - wszyscy wiedzieli, że potrafią z najbłahszego powodu wybuch31 Pro tempore (łac.) - na pewien czas.
nąć płaczem - odczuwał pokrzepiającą siłę płynącą z ciągłości historycznego trwania. Gdy dopadały go mroczne uczucia, a fala mroku piętrzyła się wysoko, jakby chciała go pochłonąć, myśl o córkach zawsze była mu ratunkiem. A jednak im dłużej czaił się w mroku, tym bardziej pragnienie zgaszenia świateł wydawało się pozbawione związku z jego uśpioną rodziną. Czuł się dziwnie we własnej skórze, jakby jego obraz zaczął się zamazywać. Minął dom i dotarł do podstawy muru, wiedząc, co musi zrobić. Poczuł ogromną ulgę, kojącą jak kąpiel, wchodząc po drabinie obok dziewiątej platformy. Nazywali ją nieparzystym posterunkiem z powodu położenia za wybrzuszeniem osłaniającym magistralę elektryczną, które sprawiało, że nie była widoczna z sąsiednich platform. Był to najniebezpieczniejszy posterunek, a Jimmy wiedział, że tej nocy znajdzie tam Soo Ramirez. Choć obawy nie przybrały wyraźnej postaci, pozostając nieokreślonym lękiem, przez całą noc Soo była niespokojna. Złe przeczucia rozproszyły inne, bardziej osobiste oskarżenia - rozczarowanie wywołane wymuszonym ustąpieniem ze stanowiska pierwszego kapitana. Jeszcze kilka godzin przed wszczęciem dochodzenia Soo sądziła, że nie jest to wcale takie przykre - ciężar obowiązków zaczął jej doskwierać - w końcu kiedyś i tak musiałaby zrezygnować. Z drugiej strony nie chciała się w taki sposób rozstać z robotą. Po przesłuchaniu wróciła do domu, usiadła w kuchni i płakała przez bite dwie godziny. Miała czterdzieści trzy lata i nie czekało jej nic więcej prócz nocy na murze i dziwnych, spożywanych z obowiąz-
ku posiłków z Cortem, który miał dobre intencje, lecz tysiąc lat temu wyczerpały mu się słowa, które mógłby jej powiedzieć. Nie miała niczego oprócz pracy. Cort był w stajniach, jak zwykle. Przez minutę lub dwie żałowała, że nie ma go w domu, choć niewiele by to zmieniło, bo pewnie stałby nad nią z bezradną miną. Nie ruszyłby się, żeby ją pocieszyć, bo nie był zdolny do takich gestów. (Urodziła troje martwych dzieci - troje! - ale nawet wtedy nie wiedział, co powiedzieć, choć było to wiele lat temu). Nie mogła winić nikogo z wyjątkiem siebie. Właśnie to było najgorsze. A wszystko przez te idiotyczne książki. Znalazła je podczas rozdzielania udziałów, bezmyślnie grzebiąc w kartonach z rzeczami, których nikt nie chciał. Kiedy otworzyła pierwszą - usiadła na podłodze, by czytać, podwijając nogi jak malcy w kręgu - poczuła, że wciąga ją niczym studzienka wodę. (- Dlaczego pan tu przyszedł, Talbocie Carver?! - wykrzyknęła Charlene DeFleur, schodząc po stopniach w długiej szeleszczącej sukni. Spojrzała przerażona na wysokiego barczystego mężczyznę stojącego w holu, w zakurzonych bryczesach, których tkanina gładko opinała jego prężną postać. - Po co pan tu przyszedł, wiedząc, że ojca nie ma w domu? Królowa balu Jordany Mixon, wydawnictwo Passionate Press, Irvington, Nowy Jork 2014). Na skrzydełku tylnej okładki było zdjęcie autorki, uśmiechniętej kobiety o długich czarnych włosach, spoczywającej na koronkowych poduszkach. Jej ramiona i szyja były nagie, a na czubku głowy tkwił śmieszny kapelusz w kształcie dysku - tak mały, że nie ochroniłby jej przed deszczem.
Kiedy nadszedł Walter Fisher, Soo doczytała do trzeciego rozdziału. Dźwięk jego głosu był tak natarczywy, tak obcy słowom, które odnalazła na kartach książki, że aż podskoczyła. „Coś ciekawego? - spytał Walter, unosząc brwi. Widzę, że cię wciągnęło. Dam ci cały karton za ósemkę”. Soo powinna się była targować, bo tak należało postępować z Walterem Fisherem, który nigdy nie podawał ostatecznej ceny, lecz już je kupiła. „W porządku, powiedziała, podnosząc karton z podłogi. Umowa stoi”. Kochanica porucznika, Córka Południa, Uprowadzona narzeczona, Prawdziwa dama - Soo nigdy w życiu nie czytała takich książek. Zawsze gdy wyobrażała sobie dawne czasy, łączyła je z maszynami - samochodami, silnikami, telewizorami i kuchenkami oraz innymi przedmiotami z metalu i drutu, które widywała w Banning, choć nie miała pojęcia, jakiemu celowi służyły. Domyślała się, że był to również świat ludzi, różnych ludzi, krzątających się dzień w dzień wokół swoich interesów. Ponieważ ludzie znikli, zostawiając po sobie jedynie zniszczone maszyny, które wyprodukowali, właśnie tak o nich myślała. Okazało się, że świat zaklęty na kartach książek nie różnił się wcale od jej własnego. Ludzie jeździli konno, ogrzewali domy drewnem i oświetlali pomieszczenia świeczkami. Podobieństwo materiałów zaskoczyło ją, a jednocześnie otworzyło umysł na opowieści. Był w nich seks, dużo seksu, choć wydawał się zupełnie inny od tego, jakiego doświadczyła z Cortem. Były to zbliżenia namiętne i żywiołowe. Czasami chciała jak najszybciej odwracać kartki, aby dotrzeć do kolejnej sceny, choć tak naprawdę pragnęła za-
trzymać każdą chwilę. Nie powinna była zabierać książki na mur tamtej nocy, gdy przyszła dziewczyna. Popełniła wielki błąd. Wcale nie miała takiego zamiaru. Nosiła ją w torbie przez cały dzień, mając nadzieję, że znajdzie wolną chwilę, a później zupełnie o niej zapomniała. No, może nie całkiem, nie do końca. Z pewnością nie zamierzała pójść do zbrojowni, aby w ciszy, z dala od innych, wyciągnąć książkę z torby i zacząć czytać. Otworzyła Królową balu (czytała ją drugi raz) i oddała się lekturze - porywcza Charlene schodzi po schodach i spotyka aroganckiego Talbota Carvera z bujnymi bokobrodami, a później zjawia się jej ojciec, którego panna jednocześnie kocha i nienawidzi. W Soo odżyła radość pierwszego odkrycia wzmocniona świadomością, że Charlene i Talbot po przeróżnych perypetiach padają sobie w ramiona. Najlepsze w tych książkach było to, że zawsze miały szczęśliwe zakończenie. Soo myślała o tym wszystkim dwadzieścia cztery godziny później, gdy usunięta ze stanowiska pierwszego kapitana, z Królową balu w torbie (dlaczego nie zostawiła tej cholernej książki w domu?), usłyszała kroki na drabinie, odwróciła się i ujrzała Jimmy’ego Molyneau wchodzącego na dziewiątą platformę. Nie była zaskoczona jego widokiem. Pewnie przyszedł, żeby się przed nią chełpić lub przepraszać, albo jedno i drugie. Z drugiej strony trudno uznać, by miał ochotę na pogawędkę, pomyślała z goryczą, po tym jak nie pokazał się na murze, gdy zabrzmiał pierwszy dzwon.
- Jimmy, gdzie się, u licha, podziewałeś? - zapytała. Noc wypełniały sny W domach i barakach, w Schronie i szpitalu, sny nawiedzały śpiących mieszkańców Pierwszej Kolonii, przystając tu i tam jak unoszące się w powietrzu duchy. Niektórzy, jak Sanjay Patal, śnili sekretny sen towarzyszący im przez całe życie. Czasami byli go świadomi, czasami nie, lecz sen płynął nieustannie jak podziemna rzeka, która na krótko ukazuje się w świetle dnia, jakby żyli jednocześnie w dwóch światach. Jedni śnili o kobiecie w kuchni wdychającej dym. Inni, jak Pułkownik, o dziewczynie stojącej samotnie w ciemności. Czasami sny zamieniały się w senne koszmary - Sanjay nie pamiętał, nigdy nie pamiętał, że w jego śnie pojawiał się nóż - a czasami w ogóle nie przypominały snu. Były bardziej realne niż realny świat, sprawiały, że śniący potykał się bezradnie w ciemności. Skąd pochodziły? Z czego były utkane? Czy były zwykłymi snami, czy też czymś więcej - znakiem ukrytej rzeczywistości, niewidzialnego świata, który ukazuje się dopiero z nastaniem nocy? Dlaczego przypominały wspomnienia, a właściwie coś więcej - wspomnienia kogoś innego? I dlaczego tej nocy wszyscy mieszkańcy Pierwszej Kolonii pogrążyli się w tym sennym świecie? W Schronie jedna z trzech „J”, mała Jane Ramirez, córka Belle i Reya Ramirezów, śniła o niedźwiedziu. Rey Ramirez w tym samym czasie poczuł się nagle przeraźliwie samotny w elektrowni i nękany mrocznym pragnie-
niem, którego nie umiał opanować ani wyrazić, skoczył na ogrodzenie pod napięciem, paląc się jak wiór. Jane niedawno skończyła cztery lata. Niedźwiedzie znała jedynie z książek i opowiadań Nauczycielki jako duże łagodne stworzenia zamieszkujące lasy, o grubym futrze i delikatnym pysku, będące ucieleśnieniem zwierzęcej mądrości. Taki był niedźwiedź z jej snu, a przynajmniej taki był na początku. Jane nigdy nie spotkała prawdziwego niedźwiedzia, lecz widziała wirola. Była wśród maluchów, które na własne oczy ujrzały w Schronie odmienionego Ario Wilsona. Podniosła się z łóżka, które stało ostatnie w rzędzie, najdalej od drzwi - chciało jej się pić i zamierzała poprosić Nauczycielkę o szklankę wody - kiedy wpadł przez okno, rozbijając szkło, metal i drewno i lądując niemal na jej głowie. W pierwszej chwili pomyślała, że to człowiek, bo wydawało się, że ma ludzką postać. Nie nosił ubrania i było w nim coś dziwnego, szczególnie w oczach i ustach. Jaśniał. Spojrzał na nią smutnym wzrokiem - jego smutek wydał jej się dziwnie niedźwiedzi - a kiedy Jane chciała go spytać, co się stało i dlaczego tak błyszczy, usłyszała za plecami krzyk. Odwróciła się i ujrzała biegnącą ku nim Nauczycielkę. Przemknęła obok Jane niczym obłok, z nożem w wyciągniętej ręce - nożem, który nosiła w pochwie ukrytej pod obszerną sukienką. Uniosła rękę nad głowę i runęła na tamtego jak młot. Jane nie widziała, co się później stało, bo upadła na podłogę i odczołgała się na bok - usłyszała tylko stłumiony okrzyk, dźwięk rozdzieranego ciała i głuchy odgłos, gdy Nauczycielka osunęła się na podłogę. A później krzyki. Ktoś wołał: „Tutaj! Jestem tutaj!”. I wrzaski, iwoła-
nia, i wielkie poruszenie wśród dorosłych. Matki i ojcowie biegali rozpaczliwie po Schronie. Ktoś wyciągnął ją spod łóżka i jakaś zapłakana kobieta zaprowadziła ją na górę. (Dopiero później dziewczynka zdała sobie sprawę, że to jej matka). Nikt jej nie wyjaśnił tych niepokojących zdarzeń, a Jane nie powiedziała nikomu o tym, co widziała. Nie zobaczyli więcej Nauczycielki. Niektóre dzieci - Fanny Chou, Beau Greenberg i Bart Fisher - szeptały, że nie żyje. Jane była innego zdania. Umrzeć to znaczy położyć się i zasnąć na wieki, a kobieta, która wyskoczyła w powietrze, Jane to widziała, w ogóle nie wydawała się zmęczona. Wręcz przeciwnie, Nauczycielka była ożywiona, pełna mocy, wdzięku isiły, jakich Jane nigdy wcześniej nie widziała. Nawet teraz, noc później, była podekscytowana i zakłopotana, gdy o tym myślała. Była oczarowana jej zdecydowanymi, pewnymi ruchami, poczuciem bezpieczeństwa i spokojem, jaki z niej emanował. Oczywiście miewała z nią utarczki, czasami czuła się zraniona, były też dni, kiedy Nauczycielka wydawała jej się wieczną udręką, choć ogólnie świat był miejscem przenikniętym dobrocią. Źródło tego odczucia stanowiła Nauczycielka. Biło z niej macierzyńskie ciepło, jak promienie słońca ogrzewające powietrze i ziemię. W świetle wydarzeń ostatniej nocy Jane miała wrażenie, że ta kobieta, która tak bezinteresownie opiekowała się nimi wszystkimi, odsłoniła przed nią sekretną stronę swojej natury. Właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że to, co widziała, było miłością. Tylko siła miłości mogła unieść Na-
uczycielkę w powietrze i rzucić w rozpostarte ramiona człowiekaniedźwiedzia promieniującego królewskim blaskiem. Był księciemniedźwiedziem, który przyszedł, aby zabrać ją do swojego zamku w lesie. Może właśnie tam jest teraz Nauczycielka i dlatego wszystkie maluchy zostały przeniesione na górę, by na nią czekać. Kiedy do nich wróci, ujawniając swoją prawdziwą tożsamość królowej lasu, zejdą na dół, do Wielkiej Sali, aby ją powitać i uczcić jej przybycie hucznym przyjęciem. Powtarzała to sobie, zasypiając obok innych maluchów śniących najróżniejsze sny. W śnie Jane, który był wersją wydarzeń ostatniej nocy, skoczyła na łóżku, widząc niedźwiedzia wchodzącego do Wielkiej Sali. Tym razem nie dostał się tam przez okno, lecz wkroczył przez drzwi, które wydawały się małe i dalekie. On sam był inny niż wczorajszej nocy, gruby i kudłaty jak niedźwiedzie z książek. Stąpał ciężko na czterech łapach z mądrym i przyjaznym wyrazem pyska. Kiedy dotarł do stóp łóżka, przysiadł na tylnych łapach i wyprostował się powoli, ukazując pokryty delikatnym futrem brzuch, ogromną niedźwiedzią głowę, wilgotne niedźwiedzie ślepia i łapy z wielkimi poduszkami. Był wspaniały, dziwny, a jednocześnie znajomy jak prezent, na który Jane zawsze czekała. Serce czteroletniej dziewczynki zabiło z podziwu dla tego ogromnego, szlachetnego zwierzęcia. Niedźwiedź stał przez chwilę nieruchomo, przyglądając jej się w zamyśleniu, a później powiedział Jane, która zakołysała się na jego widok z radości, głębokim niedźwiedzim głosem, głosem kniei: „Witaj, mała Jane.
Jestem niedźwiedziem. Przyszedłem cię zjeść”. Pomyślała, że to zabawne - poczuła łaskotanie w żołądku, które zwykle poprzedzało wybuch śmiechu - lecz niedźwiedź nie zareagował. Kiedy ta chwila zaczęła się przedłużać, dostrzegła niepokojące cechy: białe zakrzywione pazury sterczące z łap przypominających rękawice, szerokie potężne szczęki i ślepia, które nie wydawały się już przyjazne i mądre, lecz pełne nieodgadnionego mroku. Gdzie są inne dzieci? Dlaczego Jane jest sama w Wielkiej Sali? Nie była sama, bo we śnie pojawiła się Nauczycielka. Stała obok jej łóżka. Wyglądała jak zawsze, choć jej twarz była jakaś niewyraźna, jakby przesłonięta zwiewną tkaniną. „Chodź, Jane, powiedziała. On już pożarł wszystkie dzieci. Bądź grzeczna i przestań skakać, żeby pan niedźwiedź mógł cię zjeść”. „Niechcężebymniezjadł”, odpowiedziała, nie przestając podskakiwać. Prośba Nauczycielki wydała jej się bardziej niedorzeczna niż przerażająca, a jednak. „Niechcężebymniezjadł”. „Nie żartuję, powiedziała Nauczycielka, podnosząc głos. Grzecznie cię proszę, mała Jane”. „Niechcężebymniezjadł”, powtórzyła Jane, buntowniczo fikając na łóżku. „Niechcężebymniezjadł”. „Widziałeś? - Nauczycielka zwróciła się do niedźwiedzia, który stał czujnie na tylnych łapach w nogach łóżka. Rozłożyła bezradnie ręce. Widzisz? Widzisz, co muszę znosić całymi dniami? Można zwariować. W porządku, Jane, sama tego chciałaś. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam”. W tym momencie sen przybrał postać ponurego
nocnego koszmaru. Nauczycielka złapała ją za nadgarstki, zmuszając, by usiadła na łóżku. Wtedy Jane zauważyła, że Nauczycielka nie ma kawałka szyi, jakby ktoś go odgryzł niczym kawałek jabłka. Tu i tam zwisały strzępy ciała, dyndały ścięgna i żyły, wilgotne, lśniące i obrzydliwe. Dopiero wtedy Jane zrozumiała, że inne dzieci zostały pożarte, jak powiedziała Nauczycielka. Że wszystkie zjadł pan niedźwiedź, kawałek po kawałeczku, i że nie jest już niedźwiedziem, lecz błyszczącym człowiekiem. „Nie chcę, pisnęła. Nie chcę, żeby mnie zjadł!”. Nie miała siły mu się oprzeć i patrzyła z bezsilnym przerażeniem, jak w ciemnej otchłani jego paszczy znika najpierw jej stopa, a po niej kostka i cała noga. W snach znajdowały odbicie przeróżne troski, wpływy i upodobania. Snów było tyle, ile osób je śniących. Glorii Patal przyśnił się ogromny rój pszczół, który ją obsiadł. Niejasno uświadamiała sobie, że to pszczoły symboliczne. Każdy z owadów był jakimś zmartwieniem, które dźwigała. Były to drobne zmartwienia, jak to, czy będzie padać, kiedy zaplanowała pracę na dworze, lub czy Mimi, wdowa po Raju, jej jedyna prawdziwa przyjaciółka, się na nią gniewa, bo zapomniała ją odwiedzić. Były też większe zmartwienia. Zmartwienia związane z Sanjayem i Mausami. Strach, że ból w dolnej części plecówi kaszel, który budził ją czasem w środku nocy, są zwiastunami czegoś gorszego. W katalogu jej zmartwień znajdowała się smutna miłość do każdego z dzieci, których nie donosiła, i węzeł strachu zaciskający się w niej co wieczór po ostatnim dzwonie. Miała też bardziej ogólne zmartwienie, że ona -
że oni wszyscy - właściwie już nie żyją, bo tak małe mają szanse na przetrwanie. Bo nie można o tym nie myśleć. Starają się żyć (Gloria powiedziała to córce: „Musisz żyć, Mausami”, gdy ta oznajmiła, że chce poślubić Galena, płacząc za Theo Jaxonem), ale nie można było zaprzeczać faktom. Pewnego dnia światła zgasną. Być może największym ze zmartwień jest to, że pewnego dnia zda sobie sprawę, iż wszystkie zmartwienia sprowadzają się do jednego do pragnienia, aby kiedyś przestać się martwić. Zatem pszczoły były zmartwieniami, dużymi i małymi, i we śnie łaziły po całym jej ciele, po rękach i nogach, twarzy i oczach. Wchodziły jej nawet do uszu. Tło snu miało związek z ostatnim momentem świadomości, w którym Gloria próbowała bez powodzenia obudzić męża. Po spławieniu Jimmy’ego, lana, Bena i innych, którzy przyszli do niego po radę - nie rozstrzygnięto jeszcze, jaki los ma spotkać tego chłopaka Caleba - Gloria wbrew nakazowi instynktu zasnęła przy stole w kuchni, z głową odchyloną do tyłu. Otworzyła usta i cicho chrapała. W jej śnie wszystko było prawdziwe - odgłosy chrapania i bzyczenie pszczół - z wyjątkiem roju, którego obraz wydawał się zamazany. Owady wleciały do kuchni, aby obsiąść ją zwartą masą przypominającą wielki falujący koc. Skoro wiedziała, że pszczoły tak się zachowują, dlaczego się przed nimi nie zabezpieczyła? Gloria czuła przykre drapanie ich maleńkich łapek, szum poruszających się skrzydełek. Miała świadomość, że jeśli wykona najmniejszy ruch, wywoła zabójczą furię, skłaniając owady do żądlenia. Zamarła w upiórnym bezruchu - właściwie był to sen o nie-
możności wykonania najmniejszego ruchu - kiedy usłyszała Sanjaya schodzącego na dół i poczuła jego obecność w pokoju. Wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami z siatką przeciw owadom, a umysł Glorii rozdarł milczący krzyk, który sprawił, że się obudziła, jednocześnie wymazując sen z pamięci. Otworzyła oczy i zapomniała nie tylko o pszczołach, lecz także o Sanjayu. Po drugiej stronie Kolonii, w obłoku własnego smrodu, leżał na pryczy mężczyzna nazywany Elton - niepoprawny fantasta, którego nawiedzały barwne erotyczne sny. Sen na sianie należał do jego ulubionych, bo był prawdziwy, wzięty z życia. Chociaż Michael mu nie wierzył Elton musiał przyznać, że miał powody - dawno temu, kiedy Elton był dwudziestoletnim mężczyzną, cieszył się względami pewnej tajemniczej damy, która go wybrała, bo ślepota gwarantowała jego milczenie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jeśli nigdy jej nie zobaczy - a ona nigdy się do niego nie odezwie - nie będzie mógł jej zdradzić, co sugerowało, że była mężatką. Może chciała mieć dziecko, a mężczyzna, którego poślubiła, nie mógł jej go ofiarować? (W chwilach ponurej melancholii Elton zastanawiał się, czy zrobiła to, by rzucić wyzwanie losowi). W sumie nie miało to znaczenia. Cieszył się z jej nocnych wizyt. Czasami przywoływał to doświadczenie i towarzyszące mu doznania, jakby chciał, aby rzeczywistość wyłoniła się ze snu, wypełniając jego puste noce. Innym razem kobieta przychodziła do niego, brała go w milczeniu za rękę i dokądś prowadziła. Tak było w przypadku snu na sianie, który rozgrywał się w stodole. Byli otoczeni końmi
i słodkim zapachem świeżo skoszonej trawy. Kobieta w ogóle się nie odzywała. Słychać było tylko odgłosy towarzyszące uprawianiu miłości. Spotkania kończyły się zbyt szybko, ostatnim drżącym oddechem, muśnięciem włosów, gdy się podnosiła, aby odejść bez słowa. Zawsze śniły mu się dokładnie tak samo, ze wszystkimi wrażeniami, aż do chwili, w której leżał samotnie na podłodze, żałując, że nie może jej zobaczyć ani usłyszeć, jak wypowiada jego imię. Później czuł sól na wargach i wiedział, że płakał. Tej nocy było inaczej. Kiedy skończyli, pochyliła się nad nim iszepnęła mu do ucha: - Ktoś jest w Domu Świateł, Eltonie. Sara Fisher była w szpitalu i nie śniła, choć dziewczyna zachowywała się tak, jakby nawiedził ją jakiś sen. Siedząc na jednym z pustych łóżek i czując się całkowicie, niemal boleśnie przytomna, Sara obserwowała oczy dziewczyny poruszające się pod powiekami, jakby przesuwały się po niewidocznym krajobrazie. Sarze udało się przekonać Dale’a, aby nikomu o niej nie mówił, obiecując, że rano sama zawiadomi członków Domu. Teraz dziewczyna potrzebuje snu. Jakby dla potwierdzenia tych słów zwinęła się na łóżku w pozycji płodu. Sara obserwowała ją, rozmyślając o przedmiocie, który dzięki Michaelowi znaleźli w jej szyi, oraz o tym, dlaczego patrząc na nią, ma wrażenie, że śni jej się śnieg. Kilka innych osób też nie mogło zmrużyć oka. Noc pełna była czuwających dusz. Jedną z nich był Galen Strauss trzymający straż na północnym murze - na platformie dziesiątej - mrużąc oczy
w kręgu światła. Powtarzał sobie, po raz setny tego dnia, że nie jest idiotą. Przyłapywał się na tym, że mruczy te słowa pod nosem, co oznaczało, że faktycznie nim jest. Nawet on o tym wiedział. Jest głupcem. Głupcem, bo myślał, że może skłonić Mausami, aby go pokochała, tak jak on ją kocha. Jest głupcem, bo ją poślubił, choć wszyscy wiedzieli, że jest zakochana w Theo Jaxonie. Jest głupcem, bo kiedy powiedziała mu o dziecku, kiedy wymyśliła idiotyczną bajeczkę o tym, jak zaszła w ciążę, przełknął upokorzenie, uśmiechnął się głupkowato i powiedział: „Dziecko! O rany! To wspaniale!”. Doskonale wiedział, czyje jest. Jeden z francuzów, Finn Darrell, opowiedział mu, co się zdarzyło tamtej nocy w elektrowni. Finn wstał, żeby się odlać, i usłyszał hałas dochodzący z jednego z magazynów. Poszedł, by sprawdzić, co się dzieje. Drzwi były zamknięte, wyjaśnił Finn, lecz nie musiał ich otwierać, żeby się domyślić, co jest grane. Finn był facetem, który czerpał przesadną przyjemność z przekazywania innym wiadomości, które jego zdaniem powinni usłyszeć. Ze sposobu, w jaki opowiadał, Galen domyślił się, że stał tam nieco dłużej, niż należało. „Jezu, czy ona zawsze tak hałasuje?” - spytał. Pieprzony Finn Darrell. Pieprzony Theo Jaxon. A jednak w chwilach nadziei pocieszał się myślą, że być może dziecko poprawi stosunki między nimi. Głupi pomysł, lecz nie mógł się od niego uwolnić. To pewne, że dziecko spowoduje, iż zaczną się jeszcze bardziej kłócić. Jeśli Theo wróci z wyprawy, będą musieli mu powiedzieć. Galen wyobrażał sobie tę scenę. „Przykro nam, Theo, ale
musimy ci powiedzieć. To stało się tak... nieoczekiwanie”. Upokarzająca sprawa, lecz przynajmniej ten problem mieli teraz z głowy. Wyglądało na to, że kłamstwo na wieki rozdzieli go z Maus. Pewnie zaczną sobą pogardzać, jeśli już nie gardzą. Rozmyślał o tym, bojąc się ranka, kiedy wyruszy do elektrowni. Rozkaz wydał łan, choć Galen czuł, że nie był to jego pomysł, że rozkaz pochodzi od kogoś innego pewnie od Jimmy’ego albo Sanjaya. Mógł zabrać ze sobą gońca. To wszystko. Nie mają ludzi. „Zamknijcie się w środku i czekajcie na następną zmianę, powiedział łan. Przyjedziemy za trzy dni, nie później. W porządku, Galenie? Dasz radę?”. Oczywiście, że sobie poradzi, nie ma problemu. Nawet miło go to połechtało. Jednak gdy mijały kolejne godziny, zaczął żałować, że tak szybko,się zgodził. Opuścił górę zaledwie kilka razy iza każdym razem było to potworne przeżycie - wszystkie te puste budynki i zwłoki piekące się w samochodach - choć nie to było najgorsze. Problem w tym, że Galen bez przerwy się bał. Bał się coraz bardziej z upływem dni, bo jego świat powoli zasnuwała cienka mgiełka. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak źle widzi, nawet Maus. Wiedzieli, że ma słaby wzrok, lecz nie wiedzieli, że aż tak, że pogarsza się z każdym dniem. Widział na odległość niecałych dwóch metrów, a wszystko, co znajdowało się dalej, nikło w obłoku płynnych kształtów, pozbawionych formy barw i aureoli światła. Próbował różnych okularów, które mieli w Magazynie, lecz żadne nie pomagały. Jedynym efektem były
bóle głowy, które przeszywały mu skronie jak ostrza, więc dawno z nich zrezygnował. Słuch miał całkiem dobry i zwykle potrafił zwrócić twarz we właściwą stronę, lecz nie dostrzegał wielu rzeczy. Wiedział, że to czyni go powolnym i głupim. Nie jest jednak głupcem. Po prostu traci wzrok. Ioto on, drugi kapitan straży, ma zjechać z góry, aby zabezpieczyć elektrownię. Ta wyprawa po tym, co spotkało Zandera i Ario, wydała się Galenowi Straussowi czymś w rodzaju misji samobójczej. Miał nadzieję, że uda mu się pomówić z Jimmym, może go przekona, lecz do tej pory facet się nie pokazał. Skoro o tym mowa, to gdzie jest Jimmy? Soo stoi gdzieś na murach razem z Daną Curtis. Po zniknięciu Ario i Theo oraz wydaleniu Alicii Dana musiała opuścić okopy, aby pełnić straż jak pozostali. Galen potrafił się z nią dogadać, a jako członek Domu mogła mieć wpływ na Jimmy’ego. Może powinien z nią porozmawiać o tej wyprawie? Soo jest na dziewiątce, Dana na ósemce. Jeśli się postara, wróci na posterunek w ciągu kilku minut. Czy dźwięk, który doleciał do jego uszu - bo w nocy dźwięk niesie się bardzo daleko - nie był głosem Soo Ramirez? I Jimmy’ego? Gdyby Galen zdołał pogadać z Daną, ta mogłaby zamienić kilka słów z Jimmym i otworzyć mu oczy. Może udałoby mu się skłonić Soo lub Danę, by powiedziały: „Pewnie, że mogę pojechać do elektrowni, nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy wysłać tam Galena?”. To tylko kilka minut, pomyślał Galen, podnosząc kuszę i ruszając pomostem.
W tym samym czasie Peter i Alicia grali w karty ukryci w starej przyczepie kempingowej. Ponieważ wnętrze oświetlały jedynie snopy reflektorów, kiepsko im szło, poza tym obojgu dawno przestało zależeć na wygranej, jeśli w ogóle kiedykolwiek chcieli wygrać. Peter zastanawiał się, czy powiedzieć Alicii o tym, co wydarzyło się w szpitalu, ogłosie, który usłyszał w swojej głowie, lecz z każdą minutą coraz trudniej mu było wyobrazić sobie, że to robi i jak tłumaczy swoje postępowanie. Usłyszał słowa. Matka za nim tęskni. Musiał śnić, powiedział sobie, a kiedy Alicia wyrwała go z zamyślenia niecierpliwym podniesieniem kart, tylko pokręcił głową. „To nic, powiedział. Graj”. Otej porze, o pierwszej trzydzieści w dzienniku straży, nie spał też Sam Chou. Niczego bardziej nie pragnął niż wygodnego łóżka i czułych ramion żony. Kiedy Sandy przeniosła się do Schronu - zgłosiła się na ochotnika, by zastąpić April, bo nie znalazł się nikt inny - cierpiał z powodu zakłócenia ustalonego rytmu. Nie mógł zasnąć i leżał, gapiąc się w sufit. Jego również dręczyło przykre uczucie, a kiedy dzień zaczął zamieniać się w noc, uznał, że było to zakłopotanie. Zabawna sprawa z tym incydentem pod drzwiami aresztu. Nie potrafił tego wyjaśnić. Atmosfera była nerwowa i uznał, że powinni coś zrobić, jednak po upływie kilku godzin i odwiedzeniu swoich dzieci w Schronie - gdy nie odniósł wrażenia, aby z powodu tego, co zaszło, były w gorszym stanie - uznał swoje uczucia wobec Caleba za pozbawione głębszego uzasadnienia. Przecież Caleb to jesz-
cze dzieciak i Sam rozumiał, że jego usunięcie niewiele zmieni. Czuł się nawet trochę winny, że posłużył się Belle - Rey był w elektrowni, więc babka wariowała ze zmartwienia - na dodatek on i Alicia nie darzyli się sympatią bo Alicia była taka pewna siebie. Z drugiej strony musiał przyznać, że w zaistniałych okolicznościach, kiedy Milo go prowokował, dobrze, że Alicia się tam znalazła. Gdy później rozmawiał z Milo - bo ludzie gadali, że jeśli członkowie Domu niczego nie zrobią, to sami wyrzucą nieszczęsnego dzieciaka za mur - i zasugerował, że powinni się jeszcze zastanowić i zdecydować jutro, po przespanej nocy, Milo spojrzał na niego z wyraźną ulgą. „W porządku, rozumie się, odrzekł. Może i masz rację. Zobaczymy, jak będziemy czuli się z tym rano”. Sam miał wyrzuty sumienia z powodu tego, co się stało, czuł się winny i lekko zakłopotany, bo gniew nie był w jego stylu. Takie zachowanie w ogóle było mu obce. Przez sekundę, stojąc pod drzwiami aresztu, naprawdę wierzył, iż ktoś musi ponieść karę za to, co się stało. Nie było ważne, że w środku siedzi bezbronny dzieciak, który pewnie myśli, iż ktoś na murze kazał mu otworzyć bramę. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Sam w ogóle nie pomyślał odziewczynie - o Przybyszu, który był powodem całego tego zamieszania. Obserwując snopy reflektorów przesuwające się po suficie, Sam zastanawiał się, dlaczego tak się stało. Mój Boże, pomyślał, Przybysz po tylu latach. Nie jakiś tam Przybysz, ale młoda dziewczyna. Sam nie należał do ludzi, którzy wierzą, że wojsko po nich wróci - trzeba być głup-
cem, aby po tylu latach jeszcze w to wierzyć - lecz taka dziewczyna to jest coś. Jej przybycie może oznaczać, że gdzieś są inni. Być może wielu innych. Kiedy o tym pomyślał, odkrył, że ten pomysł wydaje mu się nieco... niewygodny. Nie umiał tego do końca wyjaśnić z wyjątkiem tego, że dziewczyna, ta Dziewczyna Znikąd, jest jak kawałek, który nie pasuje do reszty układanki. A jeśli zaczną się pojawiać inni? Jeśli dziewczyna jest pierwszą z całej fali Przybyszów szukających schronienia pod światłami? Jedzenia i opału ledwo wystarcza dla nich. Jasne, że w początkowym okresie istnienia Kolonii odprawianie Przybyszów wydawało się zbyt okrutne. Czy ich sytuacja nie uległa zmianie? Po upływie tylu lat? Czyż nie udało im się osiągnąć pewnej równowagi? Sam Chou lubił swoje życie. Nie należał do ludzi, którzy się zamartwiają, wiecznie marudzą, hodują w sobie złe myśli. Znał takich ludzi - jednym z nich był Milo - i nie widział żadnego sensu w ich postępowaniu. Jasne, że może dojść do strasznych rzeczy, lecz zawsze tak było. Tymczasem ma łóżko, dom, żonę i dzieci. Wszyscy mają co jeść, co na siebie włożyć, a światła zapewniają im bezpieczeństwo. Czy to mało? Długo o tym rozmyślał i doszedł do wniosku, że to nie z Calebem powinni coś zrobić, ale z dziewczyną. Może rano powie otym Milo. Powinni coś zrobić z Dziewczyną Znikąd. Nie spał także Michael Fisher, bo uważał sen za stratę czasu. Sen był kolejnym nieuzasadnionym żądaniem, które ciało wysuwało pod adresem umysłu. Jego sny, jeśli w ogóle je pamiętał, wydawały się lekko zmodyfikowaną
wersją przeżyć na jawie - roiło się w nich od obwodów, bezpieczników i przekaźników, i tysięcy problemów do rozwiązania, a on budził się nie tyle odświeżony i pełen sił, ile brutalnie przesunięty w czasie, nieumiejący wskazać żadnych namacalnych dokonań będących plonem straconych godzin. Tej nocy było inaczej. Michael Fisher był przytomny jak jeszcze nigdy w życiu. Dane zapisane na chipie - istny ocean informacji - po podłączeniu do płyty głównej otworzyły przed nim nowy świat. To odkrycie skłoniło Michaela do podjęcia ryzyka, jakim było umieszczenie anteny na murze. Zaczął od dachu, łącząc dwadzieścia metrów miedzianego drutu, ósemki, z anteną, którą ukryli w kominie kilka miesięcy temu. Dwie kolejne szpule doprowadziły go do podstawy muru. Tylko tyle drutu mógł na to przeznaczyć. Ostatni odcinek postanowił zrobić z zaizolowanego kabla wysokiego napięcia, z którego zdjął plastikową osłonę. Pozostało tylko wspiąć się na wierzchołek muru tak, by strażnicy go nie dostrzegli. Zabrał dwie szpule z szopy istanął w cieniu pod jedną z rozpór, zastanawiając się, co robić. Najbliższa drabina znajdowała się dwadzieścia metrów od niego, z lewej strony, na wprost platformy dziewiątej. Nie było mowy, aby mógł się na nią dostać niepostrzeżenie. Między siódmą i ósmą platformą była druga drabina - wydawała się wprost idealna. Jedyny problem stanowili gońcy, którzy czasem z niej korzystali, aby skrócić sobie drogę z siódemki do dziesiątki. Robili to rzadko, lecz Michael nie miał wystarczająco długiego kabla, aby się-
gnąć tak daleko. Pozostawała tylko jedna możliwość: wnieść szpulę po drabinie i dotrzeć pomostem do występu, po czym przyczepić koniec kabla i zrzucić szpulę na ziemię. Później będzie musiał tylko zejść na dół i połączyć pierwszy odcinek z drugim. A wszystko tak, żeby nikt go nie nakrył. Przykucnął, wyciągnął nożyce do cięcia drutu ze starego płóciennego plecaka, którego używał jako torby na narzędzia, i przystąpił do pracy, odwijając przewód ze szpuli i zdejmując plastikową osłonę. Przez cały czas nasłuchiwał kroków na murze, które sygnalizowały nadejście gońca. Kiedy odwijał kabel, zdejmował izolację i znów nawijał go na szpulę, usłyszał ich dwa razy. Uznał, że ma kilka minut, zanim nadejdzie kolejny. Wrzucił wszystko do plecaka i podbiegł do drabiny. Nabrał powietrza i zaczął się wspinać. Michael zawsze miał problem z wysokościąnie lubił jej podobnie jak stania na krześle - czego, w stanie rozgorączkowania, nie uwzględnił w swoich obliczeniach. Kiedy dotarł do końca drabiny, wysokość dwudziestu metrów wydała mu się dziesięciokrotnie większa izaczął wątpić w sensowność tego przedsięwzięcia. Serce waliło mu ze strachu, a ręce i nogi trzęsły się jak galareta. Przejście pomostem, otworzenie kraty, poniżej której znajduje się otchłań, wymagało całej siły woli, jaką zdołał z siebie wykrzesać. Oczy zaczęły go piec od potu, kiedy zmusił się do wykonania ostatniej operacji, wsuwając głowę i brzuch do otworu. W świetle reflektorów, bez znajomych punktów od-
niesienia - nieba i ziemi - wszystko wydawało się większe i bliższe, napęczniałe żywotnością. Przynajmniej nikt go nie zauważył. Platforma ósma, sto metrów na lewo, wydawała się pusta. Nie dostrzegł strażnika. Michael nie wiedział, co jest tego przyczyną, lecz uznał to za dobry znak. Jeśli się uwinie, wróci do Domu Świateł, zanim ktokolwiek się zorientuje. Ruszył pomostem, a gdy dotarł na miejsce, poczuł się lepiej, znacznie lepiej. Wiedział, że się uda. Platforma ósma nadal była pusta - ten, kto pełni tam wartę, pewnie trafi do piekła, lecz jego nieobecność dawała mu szansę. Ukląkł na pomoście i wyjął z plecaka szpulę z przewodem. Zbudowany ze stopu tytanu pomost był dobrym przewodnikiem, wzbogacając swoimi atrakcyjnymi właściwościami elektromagnetycznymi przymioty przewodu. Właściwie Michael zamienił cały pomost w gigantyczną antenę. Użył klucza, aby poluzować jedną ze śrub mocujących pomost do podstawy, wsunął przewód do otworu, a następnie przykręcił śrubę. Później zrzucił szpulę na ziemię, nasłuchując miękkiego odgłosu uderzenia. Amy, przemknęło mu przez głowę. Kto by pomyślał, że Dziewczyna Znikąd ma na imię Amy? Michael nie wiedział, że platforma ósma jest pusta, bo Dana Curtis, członek Domu i potomek jednej z Pierwszych Rodzin, leży martwa pod murem. Jimmy zabił ją zaraz po tym, jak pozbawił życia Soo Ramirez. Właściwie nie zamierzał jej zabić, a tylko coś powiedzieć. Żegnaj? Przepraszam? Zawsze cię kochałem? Jed-
nak tej nocy jedno zdarzenie w dziwnie nieuchronny sposób prowadziło do drugiego. Cała trójka zginęła w Noc Ostrzy i Gwiazd. Galen Strauss nadchodził z przeciwnej strony i był świadkiem tych wydarzeń, lecz czuł się tak, jakby oglądał je przez grubszy koniec lunety - widział ruch i odległy barwny rozbłysk, daleko poza zasięgiem wzroku. Gdyby tej nocy na platformie dziesiątej stał ktoś olepszym wzroku, kto nie oślepnie, jak Galen Strauss, z powodu ostrej jaskry, mógłby się wyłonić wyraźniejszy obraz zdarzeń. Ponieważ tak się nie stało, to, co rozegrało się na dziewiątce, miało pozostać znane jedynie tym, którzy osobiście brali w tym udział, choć nawet oni niczego nie rozumieli. A było tak. Kiedy strażniczka Soo Ramirez odwróciła się, pochłonięta rozmyślaniem o Królowej balu, o scenie rozgrywającej się w karocy podczas burzy, opisanej tak barwnie, że potrafiła ją powtórzyć słowo w słowo (Kiedy otworzyły się niebiosa, Talbot chwycił Charlene w mocne ramiona, z płomienną siłą przywierając ustami do jej ust. Jego palce odnalazły aksamitną krąglość jej piersi, a Charlene poczuła, że ogarnia ją fala namiętności...), ujrzała Jimmy’ego gramolącego się na platformę. Już w pierwszej chwili, mimo irytacji (była wściekła, że jej przeszkadza, a poza tym facet się spóźnił), wyczuła, że coś jest nie w porządku. Wygląda, jakby nie był sobą, stwierdziła. To nie jest Jimmy, którego znam. Przez chwilę stał nieruchomo, mrużąc oczy, a jego ciało wydawało się dziwnie zwiotczałe. Wyglądał jak mężczyzna, który przyszedł, żeby coś powie-
dzieć, lecz zapomniał słów. Soo pomyślała, że wie, co chce jej oznajmić - miała kiedyś wrażenie, że Jimmy sądzi, iż łączy ich coś więcej niż przyjaźń - i w innych okolicznościach może byłaby nawet rada, słysząc to z jego ust, lecz nie teraz. Nie tej nocy i nie na platformie dziewiątej. - Chodzi mi o jej oczy - powiedział niewyraźnie, jakby mówił do siebie. - Tak przynajmniej mi się zdawało. Soo podeszła bliżej. Odwrócił głowę, jakby jej unikał. - Czyje oczy, Jimmy? Nie odpowiedział. Zacisnął dłonie na swoim swetrze, jak zdenerwowane dziecko. - Nie czujesz tego, Soo? - Jimmy, co ty wygadujesz? Zaczął szybko mrugać. Po jego policzkach spływały duże łzy, jak klejnoty. - Są tacy kurewsko smutni. Wiedziała, że dzieje się z nim coś złego. Nagłym ruchem ściągnął sweter przez głowę i rzucił za mur. Jego pierś lśniła od potu w świetle reflektorów. - To przez ubranie - warknął. - Nie mogę go znieść. Zostawiła kuszę przy murze. Odwróciła się, by po nią sięgnąć - za późno. Jimmy złapał ją od tyłu. Wsunął jej ręce pod ramiona, oplatając palce wokół szyi. Nagłe szarpnięcie sprawiło, że coś chrupnęło poniżej gardła. Poczuła, jakby jej ciało znikło, odpłynęło gdzieś daleko, jakby już go nie posiadała. Próbowała krzyknąć, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. (- Talbocie - jęknęła Charlene, gdy do niej przywarł, czując, że nie zdoła się dłużej opie-
rać jego męskości - skończmy tę absurdalną grę...). Była świadoma, że ktoś idzie w jej stronę. Słyszała kroki na pomoście, na którym spoczywało jej bezwładne ciało. Później usłyszała odgłos kuszy i stłumiony chrapliwy krzyk. Znalazła się w powietrzu. Jimmy ją uniósł, chcąc zrzucić z muru. Choć żałowała, że jej życie nie potoczyło się inaczej, nie miała innego. Nie chciała się z nim rozstawać. Zaczęła lecieć, coraz niżej i niżej. Gdy uderzyła o ziemię, jeszcze żyła. Czas zwolnił, cofnął się izaczął płynąć na nowo. Zobaczyła gwiazdy. W ustach poczuła smak krwi. W górze ujrzała Jimmy’ego stojącego na skraju siatki. Był nagi ilśniący. Później znikł i on. Zanim zgasła ostania myśl, usłyszał głos gońca Kipa Darrella wołającego z muru, wysoko ponad nią: - Alarm! Jasny szlag, one są wszędzie! Wypowiedział te słowa w ciemności, bo wszystkie światła zgasły. 36 Naradę zwołano w południe, kiedy na niebie zaczęły gromadzić się chmury, choć nie padał deszcz. W Słonecznym Miejscu ustawiono długi stół przyniesiony ze Schronu. Przed mieszkańcami zasiedli tylko dwaj ludzie: Walter Fisher i łan Patal. Walter jak zwykle wyglądał niechlujnie - rzadkie przetłuszczone włosy, kaprawe oczy i poplamione ubranie, którego pewnie nie zmieniał przez całą porę roku. Był teraz głową Domu lub tego, co z niego zostało. Peter uznał to za jeden z najmniej obiecujących faktów tego dnia. łan prezentował się znacznie lepiej, lecz
nawet on po wydarzeniach ostatniej nocy był roztrzęsiony i niepewny, i z trudem utrzymywał porządek. Peter nie wiedział, w jakiej roli występuje - czy zasiada jako Patal, czy jako pierwszy kapitan? - lecz wydawało się to drobiazgiem, kwestią natury technicznej, i nie trzeba zaprzątać sobie tym głowy. Stojąc z boku, niedaleko Alicii, przypatrywał się tłumowi. Nie dostrzegł Cioci, lecz to go nie zdziwiło, bo dawno temu przestała przychodzić na otwarte spotkania Domu. Nie widział też Michaela, który wrócił do siebie, i Sary, nadal przebywającej w szpitalu. W jednym z pierwszych rzędów spostrzegł Glorię, lecz nie zauważył nigdzie Sanjaya. Miejsce jego pobytu, podobnie jak Starego Chou, było tematem wielu plotek, bo ludzie nie mieli pojęcia, co się z nimi stało. Na razie nie wyczuł niczego oprócz zmartwienia. Panika miała się pojawić dopiero później, lecz Peter uznał, że to tylko kwestia czasu, że wybuchnie, gdy zapadnie zmrok. Inne twarze, których wolałby nie oglądać, należały do ludzi, którzy ostatniej nocy stracili kogoś bliskiego małżonka, dziecko lub rodzica. Byli wśród nich Cort Ramirez i Russell Curtis, mąż Dany, stojący z córkami, Ellie i Kat. Wszyscy wydawali się sparaliżowani i odrętwiali. Karen Molyneau z dwiema córkami, Alice i Avery, otwarzach, na których malowało się cierpienie, Milo i Penny Darrellowie - ich piętnastoletni syn, Kip, goniec, był najmłodszą z ofiar. Dostrzegł też Hodda i Lisę Greenbergów, rodziców Sunny, oraz Addy Phillips i Tracey Strauss wyglądającą tak, jakby w ciągu jednej nocy postarzała się
dziesięć lat. Uszło z niej całe życie. Była też Constance Chou, młoda żona Starego Chou, tuląca córkę Darię, jakby i ją miała stracić, łan zwrócił się do tego cierpiącego, pogrążonego w żałobie zgromadzenia ocalałych - stojących jak jeden mąż, bo ogrom straty wytworzył między nimi silną więź, tym samym oddzielając ich od innych niczym magnetyczna siła, która jednocześnie przyciąga i odpycha. Zaczął od wyrecytowania faktów, które Peter już znał. Zaraz po północy z nieznanych przyczyn zgasły światła. Najprawdopodobniej przepięcie doprowadziło do wyłączenia głównego bezpiecznika. W tym czasie w Domu Świateł był tylko Elton śpiący w pomieszczeniu na tyłach. Dyżurny inżynier Michael Fisher wyszedł na chwilę, aby uruchomić jeden z wentylatorów chłodzących akumulatory. Dlatego w sterowni nie było nikogo, łan zapewnił ludzi, że nie można obwiniać Michaela. Opuszczenie sterowni w celu uruchomienia wentylacji akumulatorów było jak najbardziej właściwe. Michael nie mógł w żaden sposób przewidzieć skoku napięcia, który spowoduje wyłączenie bezpiecznika. Wszyscy twierdzili, że światła zgasły na niecałe trzy minuty - tyle czasu zajęło Michaelowi dobiegnięcie do Domii Świateł i uruchomienie systemuto jednak wystarczyło, aby wirole sforsowały mur. Z ostatniego raportu wynika, że duża grupa pojawiła się na linii pasa przeciwpożarowego. Do czasu włączenia świateł zginęły trzy osoby: Jimmy Molyneau, Soo Ramirez i Dana Jaxon. Wszystkich widziano u podstawy muru, lecz potem ich zwłoki zostały zawleczone dalej. Była to pierwsza fala ataku, łan z trudem relacjono-
wał przebieg wydarzeń. Kiedy pierwsza duża grupa się rozproszyła, z południa nadeszła mniejsza, złożona z trzech osobników. Zaatakowali mur w pobliżu szóstej platformy tej samej, na której szesnaście dni temu Ario Wilson zabił dużą samicę o charakterystycznych białych włosach. Uszkodzenie muru, które pozwoliło jej wspiąć się na górę, zostało naprawione, lecz tym razem wirole nie miały zamiaru na niego wchodzić. Wśród strażników zapanował chaos, wszyscy ruszyli w kierunku platformy szóstej. Pod gradem strzał i bełtów trzy wirole ponawiały próbę sforsowania muru. W tym czasie trzecia grupa - być może stanowiąca część drugiej, która podzieliła się na dwie, lecz przypuszczalnie zupełnie niezależna - zdołała sforsować mur przy nieobsadzonej platformie dziewiątej. Po dostaniu się na mur ruszyły pomostem. Doszło do rzezi - nie ma innego określenia. Zanim zdołano odeprzeć wirole, zginęło trzech strażników. Polegli Gar Phillips i Aidan Strauss i Kip Darrell, goniec, który pierwszy zauważył dużą grupę w okolicy pasa przeciwogniowego. Czwarta strażniczka Sunny Greenberg, która opuściła posterunek przed aresztem, aby stanąć do walki, została uznana za zaginioną. Wśród zaginionych - łan przerwał, robiąc zatroskaną minę - był Stary Chou. Constance obudziła się wczesnym rankiem i odkryła, że jej mąż znikł. Od tamtego czasu nikt go nie widział. Wydawało się prawdopodobne, choć nie istniały na to żadne dowody, że nocą wszedł na mur i znalazł się wśród tych, którzy ulegli przemianie. Podczas nocnego starcia nie zginął ani jeden wirol.
- To wszystko - zakończył łan. - Tyle wiemy. Peter pomyślał, że dzieje się coś niedobrego. Ludzie czuli podobnie. Nigdy nie byli świadkami tak starannie przygotowanego ataku. Najbardziej podobna wydawała się Mroczna Noc, lecz nawet wtedy wirole nie przeprowadziły tak przemyślanego szturmu. Kiedy zgasły światła, Peter i Alicia ruszyli z przyczepy na mur, aby walczyć u boku pozostałych, lecz łan kazał im pobiec do Schronu, który w panującym zamieszaniu został bez obrony. To, co widzieli i słyszeli, zostało stłumione przez odległość, lecz stało się przez to jeszcze gorsze. Peter wiedział, że powinien tam być. Że powinien stać na murze. Przez tłum przebiegł szmer. - A co z elektrownią? Pytanie zadał Milo Darrell, przytulając żonę. - O ile wiemy, jest bezpieczna, Milo - odparł łan. Michael zapewnił nas, że prąd cały czas płynie. - Wspomniałeś o skoku napięcia! Ktoś powinien tam pojechać i zbadać sytuację. Co się, u licha, dzieje z Sanjayem? łan się zawahał. - Dojdę do tego, Milo. Sanjay zachorował. Teraz głową Domu jest Walter. - Walter? Chyba żartujesz! Walter drgnął, jakby odzyskał przytomność, zesztywniał i popatrzył na ludzi spuchniętymi oczami. - Nie możecie poczekać cholernej minuty... - Walter jest pijakiem - przerwał mu Milo, podnosząc głos i nabierając śmiałości. - Pijakiem i oszustem.
Wszyscy to wiedzą. Kto tu rządzi, lanie? Ty? Bo ja nie widzę przywódcy. Otwórzcie zbrojownię i pozwólcie, żeby na murze stanęli wszyscy, którzy chcą. Powinniśmy natychmiast wysłać kogoś do elektrowni. Teraz przez tłum przebiegł szmer aprobaty. Co ten Milo chce osiągnąć? - pomyślał Peter. Wzniecić zamieszki? Spojrzał na Alicię, która wpatrywała się uporczywie w Milo. Jej postawa była czujna, dłonie opuszczone wzdłuż tułowia. Wyglądała na gotową do działania. - Przykro mi z powodu śmierci twojego chłopaka odrzekł łan - lecz nie czas teraz na pochopne działania. Milo nie zwracał na niego uwagi. Krzyknął do zebranych: - Słyszeliście go?! Powiedział, że tamci działają w sposób zorganizowany. Może my też powinniśmy. Jeśli straż nie zamierza nic robić, sami musimy się tym zająć. - Bredzisz, Milo. Uspokój się. Ludzie są przerażeni, nie pomagasz. Sam Chou wystąpił naprzód. - Wcale im się nie dziwię. Caleb wpuścił tu dziewczynę, i co się stało? Zginęło jedenastu ludzi! Przyszli tu z jej powodu! - Nie wiemy tego, Sam. - Ja wiem, pozostali też wiedzą. Wszystko zaczęło się od Caleba i tej dziewczyny. Skoro na nich się zaczęło, niech się na nich skończy! Peter usłyszał nasilające się pojedyncze głosy. „To
ta dziewczyna, ta dziewczyna”, powtarzali ludzie. „On ma rację. To wszystko z jej powodu”. - Co mamy z nią zrobić? - Pytasz, co chcę, żebyście zrobili? - odezwał się Sam. - To, co należało zrobić dawno temu. Powinni zostać usunięci. - Odwrócił głowę w stronę ludzi. - Posłuchajcie! Strażnicy wam tego nie powiedzą, więc ja to zrobię. Kusze nas przed tym nie obronią. Wyrzućmy ich za mur! Z tłumu doleciały pojedyncze głosy, a po chwili wszyscy skandowali: - Wyrzucić ich! Wyrzucić ich! Wyrzucić ich! Peter poczuł, jakby nagle ziściło się coś, czego lękał się przez całe życie, łan machał rękami, prosząc zebranych, aby się uciszyli. Motłoch był na krawędzi wybuchu, gotowy do dokonania jakiegoś okrutnego czynu. Nic nie mogło tego powstrzymać, iluzja porządku prysła. Wtedy zrozumiał. Musi wyprowadzić stąd dziewczynę i Caleba, bo jego los jest teraz nierozerwalnie związany z jej losem. Dokąd mogą pójść? Gdzie będą bezpieczni? Odwrócił się, aby spojrzeć na Alicię, lecz ta znikła. Po chwili ją zobaczył. Przepychała się przez ciżbę. Wskoczyła zwinnie na stół i odwróciła się do zebranych. - Ludzie! - krzyknęła. - Posłuchajcie mnie! Tłum zamarł w napięciu. Peter poczuł nową falę przerażenia. Co ty wyprawiasz, Alicio? - pomyślał. - Nie przyszli tutaj z jej powodu! - krzyknęła. - Ale z mojego! Sam podniósł głos:
- Złaź, Alicio! To nie twoja sprawa! - Posłuchajcie, to moja wina! Nie chcecie dziewczyny, ale mnie! To ja podpaliłam bibliotekę. Tak się to wszystko zaczęło. Miały tam gniazdo. To przeze mnie nas tu znalazły. Ci ludzie zginęli przeze mnie. Pierwszy ruch zrobił Milo Darrell, skacząc w stronę stołu. Nie było jasne, czy chce dopaść Alicię, lana, czy Waltera, lecz jego zachowanie sprowokowało wybuch przemocy, który pchał i napierał jak fala. Motłoch ruszył naprzód jak bezwładna masa. Role się odwróciły. Peter zobaczył, jak Alicia przewraca się do tyłu, otoczona przez tłum. Ludzie krzyczeli. Ci, którzy przyszli z dziećmi, próbowali się wycofać, podczas gdy inni parli naprzód. Peter myślał tylko o tym, żeby dotrzeć do Alicii, lecz gdy przepychał się w jej stronę, utknął w tłumie. Poczuł, że jego stopa w coś się zaplątała - zorientował się, że na kogoś nadepnął - odwrócił się i zobaczył Jacoba Curtisa. Chłopak upadł na kolana i zasłonił głowę rękami, chroniąc ją przed ciosami. Upadli z jękiem. Peter fiknął koziołka nad szerokimi plecami chłopaka, dźwignął się na kolana i znów ruszył naprzód, brnąc w morzu ludzkich nóg i ramion, młócąc rękami jak pływak, odpychając na bok tych, którzy stanęli mu na drodze. Nagle poczuł, że coś go uderzyło - ktoś grzmotnął go w tył głowy. Odwrócił się na miękkich nogach. Jego pięść trafiła brodatą gębę o krzaczastych brwiach, którą dopiero później skojarzył z Hoddem Greenbergiem, ojcem Sunny. Był na czele tłumu. Alicia leżała na ziemi, ledwie widoczna wśród otaczającej
ją tłuszczy. Jak Jacob przykryła głowę rękami, zwijając się w kłębek, gdy spadł na nią grad pięści i nóg. Peter nie wahał się ani chwili. Sięgnął po nóż. Nigdy się nie dowiedział, co mogłoby się później wydarzyć. Od strony bramy nadbiegli jacyś ludzie - strażnicy z kuszami. Ben i Galen. Dale Levine i Vivian Chou, i Hollis Wilson, i inni. Utworzyli kordon między stołem a tłumem. To sprawiło, że ludzie się cofnęli. - Wracajcie do domów! - krzyknął łan. Z włosów kapała mu krew, spływając po policzkach na sweter. Jego twarz poczerwieniała od gniewu, na ustach pojawiła się piana. Powiódł kuszą po ludziach, jakby nie wiedział, komu posłać pierwszą strzałę. - Zawieszam funkcjonowanie Domu! Wprowadzam stan wyjątkowy! Ogłaszam natychmiastową godzinę policyjną! Wszyscy zamarli w kruchym milczeniu. Kiedy Peter uklęknął przy Alicii, zwróciła ku niemu ubrudzoną ziemią twarz. Oczy miała wytrzeszczone ze strachu. Zdołała wyjąkać tylko jedno słowo: - Uciekaj... Wstał i wszedł między ludzi - niektórzy stali, inni leżeli na ziemi, kilku podnosiło się na nogi. Peter czuł, że ma w gardle pył. Walter Fisher siedział na przewróconym stole, obejmując głowę rękami. Sam i Milo rozpłynęli się w tłumie. Odeszli jak Peter. Dwóch strażników, Galen i Hollis, podniosło Alicię. Nie stawiała oporu, gdy łan zabierał jej noże. Peter zauważył, że jest ranna, lecz nie wiedział, jak poważnie. Jej
ciało wydawało się jednocześnie bezwładne i sztywne, jakby panowała nad bólem. Na policzku i łokciu widać było ślady krwi. Jej warkocz się rozplótł, a rozdarty rękaw swetra wisiał na nitkach, łan i Galen wzięli ją pod ręce jak więźnia. Peter zrozumiał. Skupiając furię tłumu na sobie, odwróciła ją od dziewczyny i dała im trochę czasu, łan będzie musiał umieścić ją w areszcie choćby po to, by zapanować nad ludźmi. Bądź gotowy, powiedziały mu jej oczy. - Alicio Donadio! - zawołał łan głośno, żeby wszyscy słyszeli. - Aresztuję cię pod zarzutem zdrady! - Natychmiast wyrzucić tę dziwkę! - krzyknął ktoś. - Cisza! - Głos lana drżał. - Wiem, co robić! Rozejdźcie się do domów! Natychmiast! Bramy będą zamknięte do odwołania! Każdy zatrzymany w ich pobliżu zostanie aresztowany, a każdy przyłapany z bronią zostanie zastrzelony! Nie żartuję! Peter patrzył bezsilnie, jak strażnicy wyprowadzają Alicię. Miał wrażenie, że znalazł się w obcym świecie, wśród obcych ludzi. 37 Mausami Patal, która spędziła niespokojną noc i jeszcze bardziej niespokojny ranek z maluchami na drugim piętrze Schronu, i usłyszała opowieść o strasznych wydarzeniach od Innej Sandy, której mąż Sam przyszedł o świcie, podjęła decyzję. Pomysł przyszedł jej do głowy z cichą nagłością, tak że nie była nawet pewna, czy sama na niego wpadła. Obudziła się z wyraźną świadomością, że coś się w niej zmieniło.
Decyzja po prostu objawiła się z niemal z arytmetyczną oczywistością. Będzie miała dziecko. Dziecko Theo Jaxona. A ponieważ to dziecko Theo Jaxona, Theo nie może nie żyć. Mausami go znajdzie i powie o dziecku. Wyjdzie przed porannym dzwonem, podczas zmiany warty. W ten sposób będzie miała osłonę i za dnia zejdzie z góry. Później zdecyduje, dokąd pójść. Najlepszym miejscem opuszczenia Kolonii będzie otwór w murze, bo tam będzie najmniej widoczna. Kiedy Sandy i inni pójdą spać, prześlizgnie się do Magazynu i weźmie rzeczy na drogę - mocną linę, solidne buty, ubranie na zmianę i plecak, do którego będzie mogła to wszystko zapakować. Ponieważ ogłoszono godzinę policyjną, nikogo nie spotka. Dotrze do muru, przekradając się w cieniu, i poczeka na nadejście świtu. Kiedy plan zaczął powstawać w jej głowie, nabierając kształtu, Mausami zrozumiała, co robi - zrozumiała, że inscenizuje własną śmierć. Właściwie planowała ją od dawna. Cierpiała od czasu zaginięcia Theo - nie zważała na godzinę policyjną, rozczulała się nad sobą jak wariatka i zachowywała w taki sposób, że wszyscy bali się ojej bezpieczeństwo. Nie zdołałaby lepiej tego rozegrać, nawet gdyby próbowała. Nawet tamta żałosna scena przy bramie, kiedy Alicia kazała jej wracać, odegra rolę w późniejszej opowieści wyjaśniającej, co ją spotkało. Jak mogliśmy tego nie zauważyć? - będą powtarzali, kiwając ponuro głowami. Przecież dała nam to wyraźnie do zrozumienia. Na-
stępnego ranka Inna Sandy się obudzi i odkryje, że łóżko Mausami jest puste, a po upływie kilku godzin zrozumie niezwykłość tego faktu i powiadomi przełożonych. Wtedy zaczną jej szukać i odkryją linę przy otworze w murze. Lina będzie oznaczała tylko jedno. Ludzie nie wyciągną innego wniosku. Ona, strażniczka Mausami Patal Strauss, żona Galena Straussa, pochodząca z Pierwszych Rodzin, brzemienna i przerażona, zdecydowała się poddać. Ten dzień w końcu nadszedł. Mausami robiła buciki na drutach - te, których nie mogła skończyć - i słuchała paplania Innej Sandy próbującej zająć maluchy grami, opowieściami i piosenkami. Nowina ośmierci Mausami będzie przypominała fakt opóźniony w czasie - strzałę wypuszczoną z łuku, która musi zagłębić się w cel, aby ujawnić swój sens. Czuła się, jakby była duchem, jakby już odeszła. Może powinna odwiedzić rodziców? Tylko co im powie? Czy można się pożegnać, nie wypowiadając tego słowa? Jest też Galen, lecz po ostatniej nocy nie chciała go więcej widzieć. Inna Sandy powiedziała jej, że w końcu nie pojechał do elektrowni, sądząc, iż Mausami uzna to za dobrą wiadomość. Galen był wśród tych, którzy aresztowali Alicię. Mausami zastanawiała się, czy powiedzą mu o jej zniknięciu jako pierwszemu, drugiemu, czy trzeciemu. Czy będzie smutny? Czy po niej zapłacze? A może wyobrazi sobie, jak Mausami spuszcza się po murze, i odetchnie z ulgą? Jej ręce zamarły. Może zwariowała? Chyba tak. Trzeba zwariować, aby sądzić, że Theo żyje, lecz było jej to obojętne.
Przeprosiła Inną Sandy, która pomachała jej nieprzytomnie - zrobiła miejsce na podłodze, aby maluchy mogły usiąść w kręgu, i próbowała je uciszyć, chcąc zacząć lekcję. Maus weszła do holu, zamykając drzwi i tłumiąc głosy dzieci. Nagła cisza uderzyła ją jak hałas. Stała nieruchomo w cichym korytarzu. W takiej chwili można sobie wyobrazić, że świat nie jest prawdziwym światem. Że gdzieś jest inny, w którym nie ma wiroli, jak nie ma ich w świecie maluchów, które żyją snem o przeszłości. Pewnie w tym celu zbudowano Schron, aby zostało choć jedno miejsce takie jak kiedyś. Ruszyła korytarzem, słysząc klapanie swoich sandałów na popękanym linoleum. Minęła drzwi prowadzące do pustych klas i zeszła po schodach. W wielkiej sali unosił się zapach spirytusu. Był tak silny, że oczy zaczęły jej łzawić, lecz kiedy usiadła, aby zacząć robić na drutach, wiedziała, że zostanie tam do końca dnia. Że w ciszy dokończy buciki dla niemowlęcia, aby zabrać je ze sobą. 38 Gdyby go spytali o najgorszą chwilę w życiu, Michael Fisher nie wahałby się ani sekundy: noc, kiedy zgasły światła. Kiedy to się stało, Michael zrzucał szpulę z pomostu. Nagle otoczyła go tak nieprzenikniona ciemność, znalazł się w tak doskonałej trójwymiarowej nicości, że przez chwilę myślał, iż poleci w ślad za szpulą. Nie zauważył, że to mrok śmierci. Później usłyszał wołanie Kipa Darrella:,Alarm! Wirole! Jasny szlag, one są wszędzie!” - i
dotarło do niego, że nie tylko żyje, lecz w dodatku zgasły światła. Zgasły światła! To, że zdołał pobiec pomostem i po ciemku zjechać po drabinie, na łeb na szyję, było osiągnięciem, które, patrząc wstecz, wydawało się niewiarygodne. Skoczył z wysokości kilku metrów, z torbą kołyszącą się na ramieniu, uginając kolana, aby zamortyzować uderzenie, i popędził do Domu Świateł. - Elton! - zawołał, skręcając za róg, wpadając na werandę i otwierając drzwi. - Obudź się, Elton! - Sądził, że cały system padł, lecz kiedy dobiegł do pulpitu i usłyszał Eltona człapiącego z drugiej strony jak duży ślepy koń, a później ujrzał migotanie monitorów oraz wszystkie stany na zielono, zamarł z przerażenia. Dlaczego, do cholery, zgasły światła? Skoczył do skrzynki z bezpiecznikami i od razu zauważył problem. Wywalił główny bezpiecznik. Wystarczyło go wcisnąć, aby światła się zapaliły. Oświcie złożył raport łanowi. Historia o skoku napięcia była najlepszą, jaką mógł wymyślić, aby pozbyć się go z Domu Świateł. Skok napięcia mógł spowodować wywalenie bezpiecznika, choć zostałoby to odnotowane w systemie, a niczego takiego nie znalazł w pliku systemowym. Problemem mogło być jakieś zwarcie, lecz jeśli była to prawda, światło wysiadłoby znowu w chwili, gdy przekręcił włącznik. Cały ranek sprawdzał wszystkie połączenia i porty, ładując kondensatory. Wszystko było w porządku.
„Czy ktoś tu był? - spytał Eltona. Czy coś słyszałeś?”. Staruszek tylko pokręcił głową. „Spałem, Michaelu. Spałem z tyłu. Niczego nie słyszałem, dopóki nie wróciłeś, drąc się wniebogłosy”. Minęło pół dnia, zanim Michael odzyskał spokój i mógł wrócić do pracy nad radiem. W podnieceniu prawie o nim zapomniał, lecz gdy wyszedł z Domu Świateł w poszukiwaniu szpuli, którą zrzucił z muru w nocy, a później znalazł ją leżącą spokojnie na ziemi z długim przewodem sięgającym szczytu muru, przypomniał sobie o jego znaczeniu. Połączył przewód z miedzianym drutem, wrócił do siebie, a następnie zdjął z półki dziennik, żeby sprawdzić częstotliwość, i założył słuchawki. Dwie godziny później, pobudzony adrenaliną, z włosami i koszulą mokrymi od potu, znalazł Petera w barakach. Peter siedział na pryczy, bawiąc się nożem. Był sam. Kiedy Michael otworzył drzwi, spojrzał na niego z przelotnym zainteresowaniem. Wygląda, jakby stało się coś strasznego, pomyślał Michael. Jakby chciał dźgnąć kogoś nożem, ale nie wie kogo. Skoro o tym mowa, gdzie się wszyscy podziali? W barakach panowała upiorna cisza. Nikt nic mu nie powiedział. - O co chodzi? - spytał obojętnie Peter. - Bo mam nadzieję, że to dobra nowina. - Boże... - Michael szukał odpowiednich słów. Musisz się otym dowiedzieć. - Michaelu, masz pojęcie, co tu się dzieje? O czym muszę się dowiedzieć?
- Amy. Musisz usłyszeć o Amy. 39 Michael usiadł przed terminalem w Domu Świateł. Rozmontowane urządzenie, które wyjęli z szyi dziewczyny, leżało na skórzanej podkładce obok monitora. - Ma interesujące źródło zasilania - wyjaśnił Michael. - Naprawdę interesujące. - Z boku nadajnika metalową pęsetą wyjął maleńką kapsułę. - W życiu nie widziałem takiej baterii. Pewnie jest atomowa, skoro działała tak długo. Peter spojrzał na niego zdumiony. - Czy to niebezpieczne? - Dla niej nie było. Tkwiło w jej ciele przez długi czas. - Jak długi? - Peter spojrzał na przyjaciela, którego twarz błyszczała z podniecenia. Do tej pory udzielał tylko ogólnikowych odpowiedzi na jego pytania. - Przez rok? Michael uśmiechnął się tajemniczo. - Nie wiesz nawet połowy. Poczekaj chwilę. - Pokazał Peterowi przedmiot leżący na stoliku, wskazując pęsetą poszczególne części. - Tu jest nadajnik, tu bateria, a tutaj mamy całą resztę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to chip pamięci, lecz jest zbyt mały, aby umieścić go w portach płyty głównej, więc musiałem go przyspawać na stałe. Michael wcisnął kilka klawiszy i na ekranie ukazała się strona z informacjami. - Informacje zapisane na chipie podzielono na dwie partycje, jedna jest znacznie mniejsza od drugiej. Peter zobaczył linijkę tekstu, ciąg liter i cyfr.
- Nie umiem tego odczytać. - To dlatego, że usunięto odstępy. Z jakiegoś powodu przestawiono też kolejność znaków. Myślę, że to uszkodzony sektor chipa. Może coś się stało, gdy przyspawałem go do płyty głównej. Wygląda na to, że sporo danych znikło, lecz pozostałe i tak są porażające. Michael wyświetlił kolejny ekran. Podobne znaki, lecz cyfry i litery ułożyły się w innej kolejności. AMY BN SUB 13 ASSTO NOAH USAMRIID SWD P:K W:22.72K - Amy BN. - Peter spojrzał na przyjaciela. - Amy? Michael skinął głową. - To nasza dziewczyna. Nie jestem pewny, co oznaczają litery BN, lecz myślę, że „brak nazwiska”. Za chwilę do tego przejdę, lecz dolna linijka wydaje się zrozumiała. Płeć: kobieta, waga: dwadzieśica dwa i siedemdziesiąt dwie setne kilograma. Dla Petera nic nie było oczywiste, lecz Michael mówił z taką pewnością siebie, że musiał uwierzyć przyjacielowi na słowo. - Długo to nosiła? Dziesięć lat? - spytał. - Niezupełnie - odparł Michael, w dalszym ciągu się uśmiechając. - Nie wybiegaj naprzód. Mam ci dużo do opowiedzenia. Lepiej, żebyś nadążał. To wszystko, co udało mi się uzyskać z pierwszej partycji, w sumie niewiele, lecz nie to jest najbardziej interesujące. Prawdziwą skarbnicą informacji jest druga partycja. Prawie szesnaście terabajtów. To szesnaście bilionów bajtów danych.
Wcisnął jakiś klawisz. Na ekranie zaczęły się przesuwać gęste kolumny cyfr. - Nieźle, prawda? Początkowo sądziłem, że to jakiś szyfr, ale nie. Wszystko tu jest, tyle że skomasowane, jak w pierwszej partycji. - Michael zrobił coś, aby zatrzymać przesuwające się kolumny, i dotknął palcem szklanego ekranu. - Kluczem jest ta liczba, pierwsza w ciągu, powracająca w dalszej części kolumny. Peter zmrużył oczy, wpatrując się w monitor. - Dziewięćset osiemdziesiąt sześć? - Prawie. Dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć. Łapiesz? Peter mógł tylko pokręcić głową. - Nie, niezupełnie. - Dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć to normalna temperatura ludzkiego ciała mierzona w starej skali Fahrenheita. A teraz spójrz na następną liczbę. Siedemdziesiąt dwa to pewnie tętno. Dalej mam tempo oddychania i ciśnienie krwi. Myślę, że pozostałe odczyty oznaczają aktywność mózgu, nerek i takie tam. Sara zrozumie to pewnie lepiej ode mnie. Najważniejsze, że dane zostały podzielone na odrębne grupy. Staje się to oczywiste, kiedy poszukasz pierwszej liczby i zobaczysz, gdzie sekwencja pojawia się znowu. Myślę, że to urządzenie było czymś w rodzaju monitora rejestrującego funkcje organizmu i przekazującego dane do jednostki centralnej. Ta dziewczyna była czyimś pacjentem. - Pacjentem? Jak w szpitalu? - Peter ściągnął brwi.
- Nie można robić takich rzeczy. - Teraz nie można. W tym punkcie sprawa staje się jeszcze bardziej interesująca. Z tego, co zaobserwowałem, wynika, że na chipie zapisano pięćset czterdzieści pięć tysięcy czterysta sześć grup danych. Nadajnik nadaje co dziewięćdziesiąt minut, co daje szesnaście cykli dziennie razy trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Peter czuł się tak, jakby próbował pić wodę z węża strzelającego wodą. - Przepraszam, Michaelu, ale się pogubiłem. Michael spojrzał mu w czy. - Mówię ci, że urządzenie w szyi dziewczyny zapisywało temperaturę jej ciała co dziewięćdziesiąt minut przez nieco ponad dziewięćdziesiąt trzy lata. Dokładnie dziewięćdziesiąt trzy lata, cztery miesiące i dwadzieścia jeden dni. Amy BN jest niemal stulatką. Kiedy Peter znów zdołał skupić wzrok na twarzy Michaela, stwierdził, że opadł na krzesło. - To niemożliwe. Michael wzruszył ramionami. - W porządku, niemożliwe, lecz nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Pamiętasz, co było w pierwszej partycji? USAMRIID? Od razu rozpoznałem to słowo. To skrót, Peterze, skrót oznaczający instytut medyczny chorób zakaźnych armii amerykańskiej. W tej szopie jest dużo dokumentów USAMRIID. Dokumentów dotyczących epidemii, całe mnóstwo danych technicznych. - Odwrócił się na krześle i wskazał ekran monitora. - Spójrz, widzisz ten długi ciąg cyfr w pierwszej linii? To cyfrowy podpis płyty
głównej. - Co? - Wyobraź sobie, że to adres, nazwa systemu, którego szuka ten mały nadajnik. Mógłbyś pomyśleć, że to śmiecie, lecz gdybyś przyjrzał się uważnie, odkryłbyś coś więcej. To urządzenie ma coś w rodzaju wewnętrznego systemu lokalizacyjnego, przypuszczalnie jest połączone z satelitą. Wiesz, te stare wojskowe rupiecie. Cyfry to współrzędne na mapie, nic skomplikowanego, długość i szerokość geograficzna. Trzydzieści siedem stopni pięćdziesiąt sześć minut szerokości północnej oraz sto siedem stopni czterdzieści dziewięć minut długości zachodniej. Przejdźmy do mapy... Michael wcisnął kilka klawiszy i na monitorze ukazał się nowy obraz. Po chwili Peter zdał sobie sprawę, że ma przed sobą mapę Ameryki Północnej. - Wystarczy wpisać współrzędne... Na mapie pojawiła się siatka czarnych linii, dzieląc ją na kwadraty. Michael z wypiekami na twarzy podniósł palce znad klawiatury i wcisnął „Enter”. Na mapie ukazała się żółta kropka. -...i jesteśmy na miejscu. Południowozachodnie Kolorado. Miasto Telluride. Peterowi ta nazwa nic nie mówiła. - No i co? - Kolorado, Peterze. To centrum ŚSK. - ŚSK? Co to takiego? Michael westchnął niecierpliwie.
- Powinieneś się podszkolić z historii. To Środkowa Strefa Kwarantanny. Tam zaczęła się epidemia. Pierwsze wirole pochodzą z Kolorado. Peter czuł się tak, jakby ciągnął za uzdę konia wyścigowego. - Chcesz powiedzieć, że ona stamtąd pochodzi? Michael skinął głową. - W zasadzie tak. To nadajnik krótkiego zasięgu, więc musiała być niedaleko, gdy go jej wszczepili. Najważniejsze jest, dlaczego to zrobili. - Myślisz, że wiem? Michael przypatrywał się przyjacielowi przez dłuższą chwilę. - Pozwól, że cię o coś spytam. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, kim są wirole? Nie, co robią, Peterze, ale kim są? - Istotami pozbawionymi duszy? Michael pokiwał głową. - Wszyscy to powtarzają. A jeśli jest coś więcej? Ta dziewczyna, Amy, nie jest wirolem. Gdyby była, wszyscy byśmy nie żyli. Widziałeś, jak goją się jej rany, poza tym przeżyła za murem. Powiedziałeś, że cię uratowała. Jak wyjaśnisz to, że ma prawie sto lat, choć wygląda najwyżej na czternaście? Wojskowi coś jej zrobili, nie wiem dokładnie co... Nadajnik nadawał na wojskowej częstotliwości. Może została zarażona, a oni ją wyleczyli? - Przerwał, patrząc Peterowi w oczy. - Może ona jest lekarstwem? - To zbyt daleko idące wnioski...
- Nie byłbym tego taki pewny. - Michael wstał z krzesła i sięgnął po książkę stojącą na półce, ponad monitorami. - Zajrzałem do starego dziennika, żeby sprawdzić, czy kiedykolwiek dotarł do nas sygnał o tych współrzędnych. Miałem przeczucie. No i nie myliłem się. Odebraliśmy coś takiego. Osiemdziesiąt lat temu przechwyciliśmy nadajnik o identycznych współrzędnych. Nadawał wojskowy sygnał SOS, w starym stylu, alfabetem Morse’a. Jest też notatka. Michael otworzył dziennik na zaznaczonej stronie. Położył go na kolanach Petera, wskazując słowa, które w nim zapisano: Jeśli ją znajdziecie, przyprowadźcie ją tutaj. - To właśnie jest najważniejsze - ciągnął Michael. Oni ciągle nadają. Właśnie to zajęło mi tyle czasu. Musiałem podciągnąć antenę na mur, aby uzyskać dobry sygnał. Peter podniósł głowę znad dziennika. Michael nadal uważnie mu się przypatrywał. - Co? - Ciągle nadają te same słowa: Jeśli ją znajdziecie, przyprowadźcie ją tutaj. Peterowi zakręciło się w głowie. - Jak mogą nadawać? - Ktoś tam jest, Peterze. Rozumiesz? - Uśmiechnął się zwycięsko. - Dziewięćdziesiąt trzy lata. To rok zerowy, rok wybuchu epidemii. Właśnie to staram ci się powiedzieć. Dziewięćdziesiąt trzy lata temu, wiosną roku zerowego w Telluride, w Kolorado, ktoś umieścił atomowy nadajnik w szyi sześcioletniej dziewczynki. Tej, która
przechodzi kwarantannę, jakby wróciła do nas z czasu, który był przedtem. Ten, kto to zrobił, przez dziewięćdziesiąt trzy lata wzywa ją do powrotu. 40 Dochodziła północ, na dworze nie było nikogo z wyjątkiem strażników, bo obowiązywała godzina policyjna. Na murze panowała cisza. W ciągu kilku ostatnich godzin Peter zrobił wszystko, co mógł, aby zapanować nad sytuacją. Nie zgłosił się na służbę i nikt go nie szukał, choć pewnie nie pomyśleliby, żeby zajrzeć do Domu Świateł lub przyczepy kempingowej, z której obserwował areszt. Z nadejściem nocy strażników było tak niewielu, że łan postawił tam tylko jednego człowieka Galena Straussa. Peter wątpił, aby Sam i inni zamierzali zrobić coś przed świtem, a wtedy już ich nie będzie. Pilniej strzeżono szpitala. Od frontu stało dwóch wartowników, z tyłu jeden. Dale został przeniesiony na mur, więc Peter nie mógł się dostać do środka, lecz Sarze wolno było nadal swobodnie wchodzić i wychodzić. Ukrył się w zaroślach obok dziedzińca i czekał, aż wyjdzie. Minęło dużo czasu, zanim otworzyły się drzwi i stanęła na schodach. Zamieniła kilka słów ze strażnikiem Benem Chou i zeszła po stopniach, skręcając na ścieżkę. Najwyraźniej szła do domu, żeby coś zjeść. Peter podążał za nią w bezpiecznej odległości. Kiedy upewnił się, że tamci go nie widzą, podszedł do niej szybko. - Chodź ze mną - powiedział. Zaprowadził ją do Domu Świateł, gdzie czekali Mi-
chael i Elton. Michael opowiedział siostrze to samo co Peterowi. Kiedy doszedł do sygnału i pokazał słowa zapisane w dzienniku, odebrała mu go i obejrzała. - W porządku - mruknęła. Michael ściągnął brwi. - Co to znaczy? - To nie znaczy, że ci nie ufam, Michaelu. Zbyt długo cię znam. Co powinniśmy zrobić z tymi informacjami? Przecież Kolorado jest jakieś tysiąc kilometrów stąd. - Około tysiąca sześciuset - uściślił Michael. - Plus minus. - Jak się tam dostaniemy? Michael spojrzał ponad siostrą na Eltona, który skinął głową. - Prawdziwym problemem jest to, co się stanie, jeśli tego nie zrobimy. Wtedy opowiedział im o akumulatorach. Peter przyjął wiadomość z dziwną obojętnością, mając poczucie nieuchronności tego zdarzenia. Jasne, że akumulatory się psują, psują się ustawicznie. Czuł to cały czas, w głębi serca, jakby zawsze o tym wiedział. Tak jak o dziewczynie. Tej dziewczynie, Amy, Dziewczynie Znikąd. To, że się zjawiła, kiedy akumulatory zaczęły wysiadać, nie było tylko zbiegiem okoliczności. Uznał, że wszystko, co im pozostaje, to działać, opierając się na uzyskanej wiedzy. Nagle uświadomił sobie, że wszyscy milczą. - Kto jeszcze o tym wie? - spytał Michaela. - Tylko my. - Michael się zawahał. - I twój brat.
- Powiedziałeś mu? Michael skinął głową. - - Żałuję, że to zrobiłem. To on powiedział, żebym nie mówił nikomu więcej. Zrobiłem to dopiero teraz. Oczywiście, pomyślał Peter. To jasne, że Theo wiedział. - Nie chciałem, żeby ludzie się martwili - wyjaśnił Michael. - Nie mogliśmy nic zrobić. - A teraz możemy? Michael potarł oczy, czując, że po długich godzinach pracy zaczyna ogarniać go zmęczenie. Żadne z nich nie spało. - Wiem, co bym zrobił, Peterze. Sygnał jest pewnie nadawany automatycznie, lecz jeśli wojsko nadal tam jest, nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli bezczynnie czekać. Jeśli Amy uratowała cię w centrum handlowym, może zdoła uratować także nas. Peter spojrzał na Sarę. Był zdumiony jej opanowaniem po tym, co przed chwilą powiedział im Michael. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Jest pielęgniarką, a Peter wiedział, co to oznacza. - Saro? Nic nie powiesz? - A co mam powiedzieć? - Byłaś z nią przez cały czas. Kim jest, twoim zdaniem? Sara westchnęła znużona. - Wiem, kim nie jest. Nie jest wirolem, to oczywiste. Z drugiej strony nie jest też zwyczajnym człowiekiem. Choćby z powodu tego, w jaki sposób wraca do zdrowia.
- Dlaczego nie mówi? - Nie znalazłam żadnego powodu. Jeśli jest tak stara, jak twierdzi Michael, może zapomniała? - Nikt u niej nie był? - Od wczoraj. - Zawahała się. - Mam wrażenie, że ludzie się jej boją. - A ty? Sara ściągnęła brwi. - Dlaczego miałabym się jej bać? Peter nie wiedział. Pytanie wydało mu się dziwne już w chwili, gdy je zadawał. Sara wstała. - Muszę wracać, bo Ben zacznie coś podejrzewać. Położyła rękę na ramieniu Michaela. - Spróbuj odpocząć. Ty też, Eltonie. Okropnie wyglądacie. Przy drzwiach odwróciła się i znów spojrzała na Petera. - Mówiłeś poważnie? O wyprawie do Kolorado? Choć pytanie wydawało się banalne, wszystko, co powiedzieli, prowadziło do tego wniosku. Peter czuł się podobnie, gdy stali przed biblioteką i Theo zapytał, za czym głosuje. - Jeśli nie żartowałeś - ciągnęła - trzeba to zrobić jak najszybciej. Szczególnie po tym, co się tu wydarzyło. To powiedziawszy, wymknęła się na dwór. Po odejściu Sary w pokoju zapadła cisza. Peter wiedział, że Sara ma rację, ale nadal nie potrafił zrozumieć spraw, o których rozmawiali - Amy i głosu mówiącego, że matka za nim tęskni, niszczejących akumulatorów, o któ-
rych wiedział Theo, i wiadomości radiowej odebranej przez Michaela, która pokonała wielką odległość w czasie i przestrzeni, przemawiając do nich z przeszłości. Wszystkie te zdarzenia były elementami układanki - jej obraz pozostawał nieuchwytny, jakby brakowało głównego fragmentu. Peter przyłapał się na tym, że obserwuje Eltona. Staruszek od początku spotkania nie powiedział ani słowa. Pomyślał, że Elton zasnął. - Eltonie? - Hmm? - Jesteś jakiś milczący. - Nie mam nic do powiedzenia - odparł Elton, wznosząc niewidzące oczy. - Sam wiesz, z kim powinieneś pogadać. Wy, Jaxonowie, zawsze tacy byliście. Nie muszę ci tego mówić. Peter wstał. - Dokąd idziesz? - spytał Michael. - Znaleźć odpowiedź. Sanjay Patal nie mógł zasnąć. Leżał, nie mogąc nawet zamknąć oczu. Wszystko przez dziewczynę. Tę Dziewczynę Znikąd. W jakiś sposób go odnalazła, dostała się do jego umysłu. Jest w jego głowie razem z Babcockiem i Wieloma. Z jakimi Wieloma? Dlaczego myśli o Wielu? Czuł się tak, jakby wiedział o tym ktoś jeszcze, ktoś, kto wydał mu się dziwny i nowy. Pragnie... właśnie, czego pragnie? Odrobiny spokoju, odrobiny ładu. Uwolnienia się od poczucia, że nic nie jest takie, jakie się wydaje, że świat nie jest praw-
dziwy. Co Jimmy powiedział o jej oczach? Przecież miała zamknięte oczy, widział to. Miała zamknięte oczy i ani na moment ich nie otworzyła. Te oczy są teraz wewnątrz niego, jakby oglądał wszystko jednocześnie z dwóch punktów widzenia - z zewnątrz i od środka - jakby był i nie był Sanjayem. A tym, co widzi, jest lina. Dlaczego myśli o linie? Chciał odnaleźć Starego Chou. Właśnie dlatego wyszedł z domu ostatniej nocy, zostawiając w kuchni śpiącą Glorię. Potrzeba odnalezienia Starego Chou wyciągnęła go z łóżka, kazała zejść po schodach i wyjść na dwór. Przypomniał sobie o światłach. Gdy tylko wyszedł na podwórko, eksplodowały mu w oczach jak bomba. Jasność przeniknęła siatkówki, przeszyła umysł bólem, który nie był bólem prawdziwym, lecz raczej wspomnieniem bólu wymazującym wszystkie myśli o Starym Chou, Magazynie i tym, co zamierzał zrobić. To, co uczynił później, dokonało się bez udziału jego woli. Obrazy w jego pamięci były pozbawione sensu, jak talia kart rozrzucona na podłodze. Gloria znalazła go później kucającego w zaroślach obok domu i płaczącego jak dziecko. „Co zrobiłeś, Sanjayu? zapytała. Co zrobiłeś? Co zrobiłeś?”. Nie potrafił jej odpowiedzieć, bo w tamtym momencie naprawdę nie wiedział, lecz z wyrazu jej twarzy i tonu głosu wyczytał, że było to potworne, niewyobrażalne, jakby kogoś zabił. Pozwolił, żeby zaprowadziła go do łóżka. Przypomniał sobie, co zrobił, dopiero gdy wzeszło słońce. Poczuł, że popada w obłęd.
Tak minął cały dzień. Sądził, że tylko przebudzonynie całkowicie przebudzony, lecz leżący bez ruchu i gromadzący całą siłę woli - zdoła przywrócić jasność swojemu udręczonemu umysłowi i uniknąć powtórzenia wydarzeń ostatniej nocy. Było to jego nowe czuwanie. Przez pewien czas, zaraz po świcie i później, gdy zaczęły zapadać ciemności, słyszał głosy dochodzące z dołu (lana, Bena i Glorii, ciekawe, co się stało z Jimmym), lecz później i one ucichły. Miał wrażenie, jakby znajdował się w jakiejś bańce, jakby wszystko działo się gdzieś daleko, poza jego zasięgiem. „Czy powinnam im powiedzieć o karabinach, Sanjayu? Czy powinnam to zrobić? Nie wiem, co robić, nie wiem, co robić. Dlaczego milczysz, Sanjayu?”. Bo nie mógł powiedzieć ani słowa, bo wypowiedzenie choćby jednego słowa zniszczyłoby zaklęcie. Teraz także ona odeszła. Gloria odeszła, Mausami odeszła, wszyscy odeszli. Jego Mausami. To jej obraz bronił jego umysł przed obłędem - nie obraz dorosłej kobiety, którą się stała, lecz maleńkiego dziecka, którym kiedyś była. Małym ciepłym zawiniątkiem podanym mu przez Prudence Jaxon, kryjącym w sobie nowe życie. Kiedy ten obraz zaczął odpływać i Sanjay wreszcie zamknął oczy, z ciemności dobiegł głos, głos Babcocka: „Sanjayu, stań się mną”. Znalazł się w kuchni. W kuchni z poprzedniego czasu. Jakiś głos w jego wnętrzu mówił: „Zamknąłeś oczy, Sanjayu. Cokolwiek zrobisz, nie wolno ci zamykać oczu”. Jednak było już za późno. Znów znalazł się we śnie. Ujrzał kobietę rozmawiającą przez telefon, usłyszał jej ochrypły
śmiech. Później zobaczył nóż. Trzymał go w ręku. Wielki nóż z ciężką rączką, którym wytnie jej z gardła słowa, słowa przeniknięte śmiechem. Z ciemności dobiegł głos: „Przyprowadź ich do mnie, Sanjayu. Przyprowadź jednego po drugim. Przyprowadź ich do mnie, abyś mógł żyć”. Siedziała przy stole zwrócona do niego dużą nalaną twarzą. Jej wargi wydychały szare obłoczki dymu. „Co chcesz zrobić z tym nożem? Myślisz, że mnie przestraszysz?”. Zrób to. Zabij ją. Zabij i stań się wolny. Skoczył ku niej i zamachnął się z całej siły. Wtedy stało się coś dziwnego. Nóż zawisł w powietrzu, jego błysk zastygł nieruchomo. Jakaś siła wdarła się do jego snu i powstrzymała rękę. Poczuł, jak zaciska się wokół niego. Kobieta zaczęła rechotać. Sanjay próbował się szarpać i ciągnąć, pragnąc wbić w nią ostrze - bez skutku. Z jej ust wydobywał się dym, a ona śmiała się z niego, śmiała i śmiała... Obudził się gwałtownie. Serce mu waliło. Miał wrażenie, jakby w jednej chwili ożyły wszystkie nerwy. Jego serce! Jego serce! - Co się stało, Sanjayu? - spytała Gloria, wchodząc do jego pokoju z lampą. - Co ci jest? - Sprowadź Jimmy’ego! Jej wykrzywiona lękiem twarz znajdowała się niepokojąco blisko jego twarzy. - Jimmy nie żyje. Zapomniałeś? Jimmy nie żyje. Odrzucił kołdrę i stanął na środku sypialni, czując,
jak galopuje przez niego dzika siła. Cały ten świat z jego małymi sprawami. To łóżko, komoda i kobieta o imieniu Gloria, jego żona. Co on wyprawiał? Dokąd chciał pójść? Dlaczego chciał widzieć Jimmy’ego? Przecież Jimmy nie żyje. Jimmy jest martwy i Stary Chou, i Walter Fisher, i Soo Ramirez, i Pułkownik, i Theo Jaxon, i Gloria, i Mausami, nawet on sam nie żyje. Wszyscy są martwi! Bo świat nie jest prawdziwym światem - właśnie to jest potworna prawda, którą odkrył. Jest sennym światem, zasłoną utkaną ze światła, dźwięku i materii, która ukrywa prawdziwy byt istniejący poza nim. Żyją we śnie o śmierci, który śni ta dziewczyna, Dziewczyna Znikąd. Świat jest snem, i to ona wszystkich ich śni! - Glorio, pomóż mi... - wychrypiał. W oknie kuchni Cioci nadal paliła się lampa, rzucając na ziemię kwadraciki światła. Peter zapukał do drzwi, po czym cicho wszedł do domu. Staruszka siedziała przy stole w kuchni. Nie pisała ani nie piła herbaty. Kiedy go usłyszała, podniosła głowę, jednocześnie szukając okularów. Po chwili założyła je na nos. - Peterze, wiedziałam, że przyjdziesz. Usiadł przed nią na krześle. - Jak się o niej dowiedziałaś, Ciociu? - O kim? - Przecież wiesz, proszę... Machnęła ręką.
- Masz na myśli tę dziewczynę? Przybysza? Ktoś musiał tu przyjść i mi o niej powiedzieć. Pewnie ten Molyneau. - Skąd o niej wiedziałaś dwie noce temu? Powiedziałaś coś. Powiedziałaś, że nadchodzi, że wiem, kim jest. - Tak powiedziałam? - Tak, Ciociu. - Nie mam pojęcia, co mi przyszło do głowy. Dwie noce temu, powiadasz? Usłyszał, jak Ciocia wzdycha zniecierpliwiona. - Ciociu... Uniosła rękę, aby go uciszyć. - Już dobrze, nie denerwuj się. Żartowałam. Dawno tego nie robiłam, więc nie mogłam się oprzeć. Żnowu patrzysz po swojemu. - Spojrzała mu w oczy, w ogóle nie mrugając. - Powiedz, co o niej sądzisz, zanim podzielę się z tobą moją opinią. Za kogo ją uważasz? Tę dziewczynę? - Amy? - Nie wiem, jak ją nazywają. Jeśli chcesz nazywać ją Amy, masz do tego prawo. - Nie wiem, Ciociu. Nagle wytrzeszczyła oczy. - Pewnie, że nie wiesz! - Zachichotała, lecz po chwili śmiech zamienił się w spazmatyczny kaszel. Peter podniósł się, aby jej pomóc, lecz machnęła ręką. - Siadaj... mów dalej - wychrypiała. - Głos mi rdzewieje, jak wszystko... - Przerwała na chwilę, aby się uspokoić, odchrząkując z wilgotnym charkotem. - Musisz się tego dowiedzieć. Każdy musi w życiu czegoś się dowiedzieć. Ty musisz się
dowiedzieć akurat tego. - Michael mówi, że ona ma sto lat. Staruszka pokiwała głową. - W takim razie doskonale wygląda. Starsza pani. Uważaj, żeby ta Amy tobą nie rządziła. Wiedział, że w ten sposób do niczego nie dojdzie. Rozmowa z Ciocią zawsze była trudna, lecz jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie, tak dziwnie radosnej. Nawet nie zaproponowała mu herbaty. - Ciociu, powiedziałaś coś tamtej nocy - nie dawał za wygraną - coś o okazji. Jedynej okazji. - No, mogłam, to brzmi jak moje słowa. - Czy to ona? Zacisnęła blade wargi. - To zależy. - Od kogo? - Od ciebie. Zanim Peter zdążył coś powiedzieć, podjęła: - Nie patrz na mnie takim nieszczęśliwym wzrokiem. To zrozumiałe, że czujesz się zagubiony. - Odsunęła krzesło od stołu i wstała. - Chodź, coś ci pokażę. Może to ci pomoże podjąć decyzję. Ruszyli korytarzem do sypialni. Była zagracona, lecz czysta jak cały dom, a wszystko leżało na swoim miejscu. Przy ścianie stało stare łóżko z baldachimem. Materac zapadł się i wyglądał, jakby wypełniała go luźna słoma. Obok stało drewniane krzesło, a na nim lampa. Peter zauważył, że blat komody, jedynego mebla oprócz łóżka, jest zastawiony kolekcją pozornie przypad-
kowych przedmiotów - starą butelką po cocacoli z wyblakłą etykietą, wydrukowaną ozdobnymi literami, metalową puszką, która po potrząśnięciu wydawała taki odgłos, jakby znajdowały się w niej szpilki, szczęką jakiegoś małego zwierzęcia i piramidą z płaskich gładkich kamieni. - Te przedmioty to moje zmartwienia - powiedziała Ciocia. Gdy stali obok siebie w ciasnym pokoju, Peter zobaczył, jaka jest mała. Czubek siwiuteńkiej głowy sięgał mu zaledwie do ramienia. - Tak nazywała je moja mama. Trzymaj swoje zmartwienia w pobliżu, powtarzała. - Wskazała haczykowatym palcem komodę. - Nie pamiętam, skąd pochodzi większość z nich, oczywiście z wyjątkiem fotografii. Fotografia stała na środku komody. Peter wziął ją i podszedł do okna, by lepiej widzieć. Była za mała, nie pasowała do po wygniatanej, pokrytej patyną ramki. Peter pomyślał, że ramka pojawiła się później. Na schodach wiodących do drzwi domu z cegły stały dwie postacie. Mężczyzna znajdował się wyżej, za plecami kobiety, obejmując ją w talii, a ona opierała się o niego. Mieli na sobie grube zimowe płaszcze. Peter zauważył w tle śnieg leżący na ulicy. Chociaż barwy wyblakły i wszystko miało jasnobrązowy kolor, Peter zauważył, że oboje mają śniadą cerę, jak Ciocia, i włosy Jaxonów. Kobieta nosiła krótką, niemal męską fiyzurę. Na szyi miała długi szal i uśmiechała się do obiektywu. Mężczyzna odwrócił wzrok. Wyraz jego twarzy Peter określiłby jako uśmiech na trzy czwarte uśmiech, który zakłócił aparat. Tworzyli przejmujący ob-
raz pełen nadziei i obietnicy. Wyczuł, że rozproszona uwaga mężczyzny i uśmiech kobiety zdradzają ich wspólny sekret. Później, gdy dostrzegł kolejne szczegóły - krągłe kształty kobiety - zrozumiał, o co chodzi. Nie jest to zdjęcie dwóch, lecz trzech osób. Kobieta na fotografii była w ciąży. - Monroe i Anita - wyjaśniła Ciocia. - Tak się nazywali. Stoją przed naszym domem przy West Laveer dwa tysiące sto dwadzieścia jeden. Peter przesunął palcem po szybce nad brzuchem kobiety. - To ty, prawda? - Oczywiście, a któż by inny? Odstawił fotografię na komodę. Żałował, że nie ma takiej fotografii, pamiątki po rodzicach. Z Theo było inaczej. Nadal widział twarz brata i słyszał jego głos, a kiedy o nim pomyślał, w jego wyobraźni ożywała scena w elektrowni, dzień przed wyruszeniem w drogę powrotną. Pamiętał zmęczone i zatroskane oczy Theo, gdy usiadł na pryczy Petera, żeby obejrzeć jego kostkę, jak uniósł opatrunek z uśmiechem pełnym oczekiwania. „Opuchlizna ustępuje. Będziesz mógł jechać na koniu?”. Peter wiedział, że upływ czasu spowoduje, iż to wspomnienie wyblaknie jak pozostałe - jak barwy na fotografii Cioci. Najpierw ucichnie dźwięk głosu Theo, a później zniknie cały obraz szczegóły zastąpi szum i w końcu zamieni się w pustą przestrzeń tam, gdzie kiedyś była postać jego brata. - Wiem, że schowałam to gdzieś tutaj - mamrotała Ciocia.
Uklękła, podwinęła narzutę i zajrzała pod łóżko. Ciężko stęknęła i wyciągnęła pudełko, a następnie pchnęła je ku niemu po podłodze. - Pomóż mi się podnieść, Peterze. Wziął ją pod łokieć i pomógł wstać, a następnie podniósł pudełko. Było to zwyczajne kartonowe pudełko po butach, z podnoszoną pokrywką, którą zaklejono taśmą. - Otwórz. - Ciocia usiadła na skraju łóżka, machając nogami jak małe dziecko. - Śmiało. Zrobił, jak kazała. Pudełko było pełne złożonych kartek, a właściwie map. Pudełko z mapami. Ostrożnie rozłożył pierwszą. Jej powierzchnia była gładka i zniszczona, tak krucha na zgięciach, że mogła rozpaść się w palcach. U góry widniał napis „Amerykański Klub Automobilowy, Rejon Los Angeles i Południowej Kalifornii”. - Należały do mojego ojca. Używał ich podczas dalekich wypraw. Ostrożnie wyjął inne, układając je na komodzie. „Park Narodowy San Bernardino”, „Plan Miasta Las Vegas”, „Południowa Nevada i Okolice”. „Long Beach”, „San Pedro i Port Los Angeles”. „Rejon Pustyni Kalifornijskiej”, „Rezerwat Mojave”. Na dnie pudełka, leżała „Mapa Środkowej Strefy Kwarantanny” Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. - Nie rozumiem - wyjąkał. - Skąd to masz? - Przyniosła je twoja matka... przed śmiercią. - Ciocia go obserwowała, opierając dłonie na kolanach. - Znała
cię lepiej niż ty sam. „Daj mu je, kiedy będzie gotowy”, powiedziała. Ogarnął go znajomy smutek. - Przepraszam, Ciociu - powiedział po chwili. - Popełniłaś błąd, trzeba było przekazać je Theo. Staruszka pokręciła głową. - Nie, Peterze. - Uśmiechnęła się bezzębnymi ustami. Jej przypominające mgiełkę włosy, podświetlone od tyłu promieniami reflektorów, jaśniały wokół twarzy, tworząc aureolę. - Chodziło jej o ciebie. Powiedziała, żebym dała pudełko tobie. Później pomyślał, że to dziwne, lecz teraz, stojąc w sypialni Cioci, wśród jej pamiątek z przeszłości, poczuł, że czas otwiera się przed nim jak książka. Pomyślał o ostatnich godzinach życia matki - o jej dłoniach, o ciepłej i dusznej sypialni, w której leżała. O tym, z jakim trudem oddychała i ostatnich błagalnych słowach, które wypowiedziała. „Zaopiekuj się swoim bratem, Theo. Nie jest taki silny jak ty”. Jej intencje wydawały się jasne. A jednak, kiedy zaczął analizować tamtą chwilę, wspomnienie zaczęło się zmieniać. Słowa matki nabrały nowej intonacji i akcentu, zyskując zupełnie nowe znaczenie. „Zaopiekuj się swoim bratem Theo”. Z zadumy wyrwało go głośne walenie do drzwi. - Czekasz na kogoś, Ciociu? Staruszka zmarszczyła czoło. - O tej porze? Peter szybko włożył mapy do pudełka i wsunął je pod łóżko. Dopiero gdy stanął w drzwiach i zobaczył za
siatką na owady Michaela, zastanowił się, dlaczego ukrył mapy. Michael wszedł do domu, rzucając okiem na staruszkę, która stała za plecami Petera, skrzyżowawszy ręce na piersi w geście dezaprobaty. - Cześć, Ciociu - wysapał bez tchu. - Nie zawracaj mi głowy swoim „cześć”, niegrzeczny młodzieńcze. Wpadasz w środku nocy, myślałam, że powiesz choćby: „Jak się miewasz?”. - Przepraszam. - Michael poczerwieniał z zakłopotania. - Jak się miewasz, Ciociu? Skinęła głową. - Mam nadzieję, że dobrze. Michael znów spojrzał na Petera, konfidencjonalnie ściszając głos. - Moglibyśmy porozmawiać? Na dworze? Peter wyszedł na werandę za Michaelem i ujrzał, jak z cienia wyłania się postać Dale’a Levine’a. - Powtórz, co mi powiedziałeś - poprosił Michael. - O co chodzi, Dale? - Słuchaj - zaczął Levine, rozglądając się nerwowo - może nie powinienem tego robić, ale muszę wracać na mur. Jeśli chcesz wydostać stąd Alicię i Caleba, zrób to o świcie. Pomogę ci przy bramie. - Dlaczego? Co się stało? Zamiast Dale’a odpowiedział Michael: - Chodzi o karabiny. Chcą tu przywieźć karabiny. 41
Pierwsza pielęgniarka Sara Fisher czekała w szpitalu razem z dziewczyną. Amy, pomyślała Sara. Nazywa się Amy. Ta niesamowita dziewczyna, dziewczyna licząca sto lat, ma na imię Amy. „Czy to ty?” - zapytała. „Czy tak masz na imię? Jesteś Amy?”. Tak, odpowiedziały jej oczy. Może nawet się uśmiechnęła. Od jak dawna nie słyszała swojego imienia? To ja jestem Amy. Sara żałowała, że nie ma dla niej innego ubrania prócz szpitalnej koszuli. Uznała, że to nie w porządku, aby dziewczyna mająca imię nie posiadała ubrania i butów. Powinna była o tym pomyśleć przed powrotem do szpitala. Dziewczyna była niższa od niej - o delikatniejszych kościach i szczuplejszych biodrach - lecz Sara miała spodnie, w których lubiła jeździć konno, opięte w talii i na biodrach, które by na nią pasowały, gdyby ściągnęła pasek. Przydałaby się również kąpiel i podcięcie włosów. Sara nie kwestionowała niczego, co usłyszała od Michaela. Wiadomo, Michael to Michael, mówili wszyscy, dając do zrozumienia, że jest za mądry, tak mądry, iż może mu to zaszkodzić. Michael nie zrobił nigdy jednej rzeczy: nie pomylił się. Sara pomyślała, że kiedyś będzie musiał popełnić pierwszy błąd - nie można przecież zawsze mieć racji - i była ciekawa, jak się wtedy zachowa. Nieustanny wysiłek, który wkładał w to, żeby mieć rację, mógł go nieoczekiwanie przygnieść. Przypomniała sobie grę, w którą grali jako dzieci - budowanie wież z klocków, a później rozbieranie ich od dołu, kawałek po kawałeczku, tak aby
konstrukcja się nie zawaliła. Była ciekawa, co by się stało z Michaelem, gdyby przetrwała wieża kogoś innego. Będzie jej wtedy potrzebował tak, jak potrzebował tamtego ranka w szopie, kiedy znaleźli rodziców - w dniu, gdy go zawiodła. Sara nie żartowała, mówiąc Peterowi, że nie boi się dziewczyny. Początkowo się jej lękała, lecz w miarę upływu godzin i dni, które spędziły w zamknięciu, zaczęła odczuwać coś innego. W czujnej i tajemniczej obecności tamtej - milczącej i niewzruszonej, choć nie do końca - zaczęła wyczuwać nowe zapewnienie, a nawet nadzieję. Miała świadomość, że nie jest sama, więcej, że ten świat nie jest osamotniony. Jakby wszyscy zaczęli się budzić po długiej nocy wypełnionej koszmarnymi snami, aby powrócić do życia. Wkrótce nadejdzie świt. Atak z poprzedniej nocy się nie powtórzył. Sara słyszałaby krzyki. Było tak, jakby noc wstrzymała oddech, czekając na to, co się wydarzy. Bo Sara nie powiedziała Peterowi ani nikomu innemu, co zdarzyło się w szpitalu chwilę przed zgaśnięciem świateł. Dziewczyna nagle usiadła na pryczy. Sara była tak wyczerpana, że się położyła, by odpocząć. Obudził ją jakiś dźwięk i wtedy zrozumiała, że to Amy. Dziewczyna zawodziła, wydobywając z głębi krtani jedną, nieprzerwanie brzmiącą nutę. „Co się dzieje?” - spytała, podnosząc się, aby do niej podejść. „Czy stało się coś złego? Coś cię boli?”. Dziewczyna nie odpowiedziała. Chociaż jej oczy były szeroko otwarte, zachowywała się tak, jakby nie widziała Sary. Wtedy Sara poczuła, że na dworze coś się
dzieje - sala stała się dziwnie mroczna, przy murze zapanowało poruszenie, słyszała wrzawę, podniesione głosy i tupot nóg. Choć wszystko to wydawało się ważne i zasługujące na uwagę, Sara nie potrafiła odwrócić wzroku od dziewczyny. To, co działo się na zewnątrz, rozgrywało się także tutaj, w tej sali, w pustych oczach dziewczyny, w napięciu twarzy i szyi, i ponurej melodii, która rozbrzmiewała głęboko w jej wnętrzu. Trwało to jakiś czas - zdaniem Michaela dwie minuty i pięćdziesiąt sześć sekund, które Sarze wydawały się wiecznością - a później szybko i gwałtownie się skończyło, tak jak się zaczęło. Dziewczyna zamilkła. Leżała na łóżku z nogami pod brodą, i na tym koniec. Siedząc przy biurku poza oddziałem, Sara zastanawiała się, czy powinna powiedzieć o tym Peterowi, kiedy jej uwagę zwróciły głosy na werandzie. Podniosła głowę i wyjrzała przez okno. Ben siedział na schodach odwrócony do niej plecami - Sara wyniosła mu krzesło - a zza jego kolan wystawał koniec kuszy. Człowiek, z którym rozmawiał, stał niżej. Ze swojego miejsca Sara nie mogła go zobaczyć. „Co tu robisz?” - usłyszała ostrzegawczy głos Bena. „Nie słyszałeś ogodzinie policyjnej?”. Wstała, żeby zobaczyć, z kim rozmawia, i zauważyła, że on też się podnosi, mierząc z kuszy. Peter i Michael przemykali między przyczepami kempingowymi. Ostami odcinek dzielący ich od aresztu pokonali w cieniu drzew. Nie zauważyli strażnika.
Peter delikatnie pchnął drzwi, które otworzyły się na oścież. Kiedy weszli do środka, zobaczył ciało oparte o ścianę ze skrępowanymi rękami i nogami. Alicia zaszła go z lewej, opuszczając kuszę, którą celowała w plecy. - Gdzie się, u diabła, podziewałeś? - spytała. Caleb stał obok niej z nożem w ręku. - To długa historia, opowiem ci po drodze. - Wskazał ciało leżące na podłodze, rozpoznając Galena Straussa. - Widzę, że postanowiłaś zacząć beze mnie. Co mu zrobiłaś? - Nic, co będzie pamiętał, kiedy się obudzi. - łan wie o karabinach - powiedział Michael. Alicia skinęła głową. - Tak sobie pomyślałam. Peter opowiedział im o swoim planie. Najpierw pójdą do szpitala po Sarę i dziewczynę, a później do stajni po konie. Tuż przed pierwszym dzwonem Dale da im umówiony znak. Kiedy wzejdzie słońce, w zamieszaniu przemkną przez bramę i ruszą do elektrowni. Tam zdecydują, co dalej. - Źle oceniłam Dale’a - wyznała Alicia. - Ma więcej ikry, niż sądziłam. - Spojrzała na Michaela. - Ciebie też, Obwód. Nie pomyślałabym, że jesteś gotów przypuścić szturm na areszt. Cała czwórka wyszła na dwór. Zbliżał się świt. Peter uznał, że zostało im najwyżej kilka minut. Bez słowa ruszyli w kierunku szpitala, wzdłuż zachodniej ściany Schronu, która osłaniała ich i pozwalała obserwować szpital.
Weranda była pusta, drzwi szeroko otwarte. W oknie widać było migotanie lampy. Wtedy usłyszeli krzyk. Sara. Peter pierwszy dopadł drzwi. Zewnętrzne pomieszczenie było puste. Nie spostrzegł niczego niepokojącego z wyjątkiem krzesła, które leżało przewrócone obok biurka. Z oddziału dobiegł jęk. Słysząc innych za plecami, ruszył korytarzem i wszedł za zasłonę. Amy siedziała skulona pod ścianą, zasłaniając głowę rękami, jakby broniła się przed uderzeniem. Sara klęczała z twarzą umazaną krwią. Sala była pełna ciał. Inni wpadli tuż za nim. Michael podbiegł do siostry. - Sara! Próbowała coś powiedzieć. Otworzyła zakrwawione wargi, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Peter ukląkł obok Amy. Była cała, lecz skuliła się i odsunęła, broniąc się rękami przed jego dotykiem. - Już dobrze - powiedział. - Już dobrze. - Wcale nie było dobrze. Co się stało? Kto zabił tych ludzi? Zaszlachtowali jedni drugich? - To Ben Chou - powiedziała Alicia, pochylając się nad jednym z trupów. - Ci dwaj to Milo i Sam. A ten Jacob Curtis. Ben otrzymał cios nożem. Leżący w kałuży krwi Milo został ugodzony w głowę. Sam zginął podobnie: uderzony w bok głowy.
Jacob leżał w nogach łóżka Amy, a z jego szyi sterczał bełt wystrzelony przez Bena. Na wargach widać było jeszcze bąbelki krwi, a w otwartych oczach malowało się zdumienie. W ręku trzymał kawałek żelaznej rurki umazanej krwią i mózgiem. - Jasny szlag! - zaklął Caleb. - Wszyscy nie żyją! Scena była przerażająca: ciała na podłodze i kałuża krwi. I Jacob z rurką w ręku. Michael pomógł Sarze wstać. Amy nadal kuliła się przy ścianie. - To byli Sam i Milo - wychrypiała Sara. Michael posadził siostrę na łóżku. Mówiła urywanymi zdaniami, przez spękane, opuchnięte wargi i zęby ubrudzone krwią. Ben i ja próbowaliśmy ich powstrzymać. To było... nie wiem. Sam mnie uderzył. Wtedy wszedł ktoś jeszcze. - Jacob? - spytał Peter. - Leży tu martwy, Saro. - Nie wiem... nie wiem... Alicia wzięła Petera za łokieć. - Nieważne, co się stało - powiedziała szybko. - I tak nikt nam nie uwierzy. Musimy natychmiast uciekać. Nie mogli ryzykować ucieczki przez bramę. Alicia wyjaśniła, co ma robić każdy z nich. Najważniejsze, żeby nie dostrzegli ich z muru. Peter i Caleb pójdą do magazynu po liny, plecaki i buty dla Amy. Alicia zaprowadzi pozostałych do miejsca, w którym się spotkają. Wyślizgnęli się ze szpitala i rozbiegli w różne strony. Główne drzwi Magazynu były otwarte na oścież, kłódka wisiała na skoblu - trochę dziwne, lecz nie mieli czasu
się tym martwić. Caleb i Peter ruszyli ciemną halą wzdłuż długich rzędów pojemników. Właśnie wtedy znaleźli Starego Chou i Waltera Fishera. Wisieli obok siebie na linach przyczepionych do krokwi, z pętlami zaciśniętymi wokół szyi i bosymi stopami dyndającymi nad kartonem z książkami. Ich skóra miała szarą barwę, z ust wystawał język. Najwyraźniej użyli pudeł jako drabiny, układając z nich piramidę, a gdy lina znalazła się na miejscu, odepchnęli je stopami. Caleb i Peter stali przez chwilę jak skamieniali, spoglądając na obu mężczyzn i upiorną kompozycję, jaką tworzyli. - Cholera... - westchnął Caleb. Peter wiedział, że Alicia miała rację. Zostało im niewiele czasu. Wokół nich działo się coś potężnego i upiornego, nieznana siła niebawem zawładnie wszystkimi. Zabrali rzeczy, których potrzebowali, i wyszli na dwór. Wtedy Peter przypomniał sobie o mapach. - Idź - powiedział Calebowi. - Dogonię cię. - Pewnie już tam są. - Idź, znajdę cię. Peter nie zapukał, kiedy dotarł do domu Cioci, lecz wszedł do środka i udał się wprost do sypialni. Ciocia spała. Stał przez chwilę w drzwiach, patrząc, jak oddycha. Mapy były pod łóżkiem, tam gdzie je zostawił. Schylił się, by je wyciągnąć, a następnie wsunął do plecaka. - Peter? Zamarł. Oczy Cioci były zamknięte. Ręce leżały nieruchomo wzdłuż tułowia.
- Położyłam się, żeby trochę odpocząć. - Ciociu... - Nie pora na pożegnania - odpowiedziała staruszka. - Idź, Peterze. Jesteś teraz we własnym czasie. Kiedy dotarł do otworu w murze, na wschodzie ukazała się różowa poświata. Wszyscy byli na miejscu. Alicia wypełzła spod magistrali i otrzepywała się z kurzu. - Wszyscy gotowi? Usłyszeli za plecami kroki. Peter odwrócił się szybko, sięgając po nóż, lecz z krzaków wyszła Mausami Patal. Niosła plecak i kuszę. - Szłam za wami od Magazynu. Musimy się pospieszyć. - Maus... - zaczęła Alicia. - Daruj sobie, Alicio. Idę z wami. - Mausami spojrzała na Petera. - Powiedz mi tylko jedno: wierzysz, że twój brat nie żyje? Miał wrażenie, jakby czekał na to, że ktoś zada mu to pytanie. - Nie. - Ja też nie wierzę. Ręka Mausami bezwiednie powędrowała na brzuch. Znaczenie tego gestu było tak zrozumiałe, że Peter raczej sobie to przypomniał, niż odkrył. Jakby od początku wiedział. - Nie miałam okazji mu powiedzieć - dodała. Chcę to zrobić. Peter odwrócił się do Alicii, która patrzyła na nich z irytacją.
- Idzie z nami. - To kiepski pomysł, Peterze. Pomyśl, dokąd zamierzamy dotrzeć. - Mausami jest moją krewną, sprawa nie podlega dyskusji. Alicia milczała przez chwilę, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. - Do diabła - rzekła w końcu. - Nie czas na kłótnie. Ruszyła pierwsza, wskazując im drogę. Za nią szła Sara, a po niej Michael, Caleb i Mausami, kolejno opuszczając się do tunelu. Peter osłaniał tyły. Amy była ostatnia. Znaleźli dla niej sweter i spodnie oraz sandały. Kiedy wchodziła do środka, spojrzała błagalnie na Petera. Dokąd idziemy? Do Kolorado, pomyślał. Do Środkowej Strefy Kwarantanny. Miejsca te były jedynie nazwami na mapie, barwnymi plamkami na ekranie monitora Michaela, lecz rzeczywistość, która się za nimi kryła, nieznany świat, którego cząstkę stanowiły, była czymś, czego Peter nie potrafił sobie wyobrazić. Kiedy tej nocy - czy naprawdę spotkali się w Domu Świateł? - Peter wyobrażał sobie ekspedycję, widział dużą uzbrojoną grupę, wozy z zaopatrzeniem, przynajmniej jeden oddział zwiadu i starannie wytyczoną trasę. Jego ojciec przez wiele pór roku planował dalekie wyprawy. A teraz wymykają się ukradkiem, na piechotę, opuszczając mury z kilkoma starymi mapami i nożami. Dlaczego mają nadzieję, że uda im się dotrzeć do celu? - Nie wiem - odrzekł. - Jednak jeśli tego nie zrobimy, wszyscy zginiemy.
Amy weszła do tunelu i znikła. Peter ściągnął paski plecaka i wgramolił się za nią, zamykając właz nad głową i pogrążając się w ciemności. Ściany były mokre i pachniały ziemią. Tunel wykopano dawno temu. Może zrobili to budowniczowie, aby mieć dostęp do magistrali? Oprócz Pułkownika nikt od lat z niego nie korzystał. „To było jego sekretne wyjście, gdy szedł na polowanie”, wyjaśniła Alicia. W ten sposób została rozwiązana ostatnia zagadka. Wynurzył się dwadzieścia pięć metrów dalej w młodniku jadłoszynu. Wszyscy na niego czekali. Światła zgasły, ukazując szarzejące poranne niebo. Nad nimi wznosiła się góra przypominająca ogromny głaz. Peter usłyszał nawoływania strażników na murze opuszczających posterunki po porannym dzwonie, aby ich miejsce zajęła nowa zmiana. Niebawem znajdą ciała. Alicia zamknęła właz i obróciła koło, po czym zasłoniła go krzakami. - Będą nas ścigali - powiedział cicho Peter, kucając obok niej. - Wyruszą konno. Nie uciekniemy. - Wiem. - Jej twarz stężała. - Wszystko zależy od tego, kto pierwszy dotrze do karabinów. Wstała, odwróciła się i zaczęła sprowadzać ich z góry. VII MROCZNE KRAINY Widziałem wieczność tamtej nocy Niczym wielki krąg czystego, bezmiernego światła Przenikniętego jasnością i spokojem. A poniżej, sferę godzin, dni i lat, Która jak wielki
cień Ogarnęła świat i wszystkie jego sprawy. HENRY VAUGHAN The World (Świat) 42 Przed południem dotarli do podnóża góry. Kręta ścieżka biegnąca wschodnim zboczem była zbyt stroma dla koni. Miejscami w ogóle nie przypominała ścieżki. Stumetrowa skalna ściana górująca nad elektrownią wyglądała tak, jakby została odłupana, a w dole rozciągało się rumowisko głazów. Wiał ciepły suchy wiatr. Musieli wspiąć się wyżej, żeby poszukać innej drogi, a minuty mijały. W końcu odnaleźli szlak prowadzący w dół - okazało się, że zboczyli ze ścieżki - i mozolnie pokonali ostatni odcinek. Podeszli do elektrowni od tyłu, nie widząc za ogrodzeniem żadnego ruchu. - Słyszysz? - spytała Alicia. Peter przystanął, nastawiając uszu. - Nie. - Ogrodzenie nie jest pod napięciem. Brama była otwarta. Wtedy na ziemi pod daszkiem stajni dostrzegli ciemny kształt. Kiedy podeszli bliżej, kształt ożył mnóstwem cząstek, unosząc się w postaci wirującego obłoku. Oślica. Chmara much rozpierzchła się na ich widok. Ziemia wokół padliny była pokryta zaschniętą czarną krwią. Sara uklękła obok martwego zwierzęcia. Leżało na boku, odsłaniając krzywiznę brzucha wzdętego gazami gnilnymi. Wzdłuż gardła biegła długa rana, w której kłębiły się robaki. - Nie żyje od kilku dni. - Posiniaczona twarz Sary
skrzywiła się od smrodu. Jej dolna warga była pęknięta, a na zębach pozostały ślady krwi. Pod lewym okiem widać było ogromny fioletowy siniak. - Wygląda, jakby ktoś rozpłatał ją nożem. Peter odwrócił się do Caleba. Chłopak wpatrywał się w kark zwierzęcia wytrzeszczonymi oczami. Podciągnął sweter, zasłaniając dolną część twarzy, chroniąc nos i usta. - Czy to oślica Zandera? Ta, która została na polu? Caleb skinął głową. - Peterze... - Alicia wskazała ogrodzenie. Na ziemi leżał drugi ciemny kształt. - Kolejny osioł? - Nie sądzę. Okazało się, że to Rey Ramirez. Niewiele z niego zostało, tylko kości i strzępy ciała, które nadal wydzielało słabą woń grillowanego mięsa. Klęczał przy siatce, z palcami zastygłymi na przewodach. Odsłonięte kości twarzy powodowały, że wyglądał, jakby się uśmiechał. - Pewnie dlatego siatka jest wyłączona - zauważył po chwili Michael, który wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo. - Musiał spowodować zwarcie, łapiąc się ogrodzenia. Właz był otwarty. Weszli do środka, przemierzając izbę za izbą. Żadnych niepokojących śladów. Pulpit nadal migotał, a prąd płynął na górę. Nigdzie nie dostrzegli Finna. Alicia zaprowadziła ich na tyły. Regał, za którym ukryto właz awaryjny, stał na swoim miejscu. Dopiero gdy go otworzyła i Peter zobaczył skrzynki z karabinami, zrozu-
miał, czego się obawiał. Alicia przyciągnęła i otworzyła jedną ze nich. Michael gwizdnął z podziwem. - Nie żartowałaś. Wyglądają jak nowe. - Tam, skąd pochodzą, jest ich więcej. - Alicia spojrzała na Petera. - Myślisz, że odnajdziemy bunkier na jednej z tych map? Przerwał im tupot na schodach. Caleb. - Ktoś nadjeżdża. - Ilu? - Wygląda, że jeden. Alicia szybko rozdzieliła karabiny. Wyszli na dziedziniec. Peter zobaczył w oddali samotnego jeźdźca wzbijającego tuman kurzu. Caleb podał lornetkę Alicii. - Niech to szlag! - jęknęła. Po chwili Hollis Wilson minął bramę i zsiadł z konia. Jego ręce i twarz pokrywał pył. - Musimy się spieszyć... - przerwał, aby napić się wody z manierki - za mną jedzie przynajmniej sześciu. Jeśli chcemy dotrzeć do bunkra przed zachodem słońca, powinniśmy natychmiast wyruszyć. - Skąd wiedziałeś, dokąd pojedziemy? - spytał Peter. Hollis otarł usta wierzchem dłoni. - Zapomniałeś, że jeździłem z twoim ojcem, Peterze. Spotkali się w sterowni. Szybko zgromadzili sprzęt i wszystko, co chcieli zabrać: prowiant, wodę i broń. Peter rozłożył mapy na sto-
le, aby Hollis mógł się z nimi zapoznać. Znalazł tę, której szukał: „Rejon Los Angeles i Południowej Kalifornii”. - Theo wspominał, że bunkier znajduje się dwa dni drogi stąd - powiedział Peter. Hollis ściągnął krzaczaste brwi, studiując mapę. Dopiero teraz Peter zauważył, że Wilson zapuścił brodę. Przez chwilę miał wrażenie, jakby obok stał Ario. - O ile pamiętam, zajęło nam to trzy dni, lecz mieliśmy wozy. Powiedziałbym, że pieszo dotrzemy tam w dwa dni. - Pochylił się nad mapą, wskazując palcem: - Jesteśmy tutaj, na przełęczy San Gorgonio. Kiedy byłem z twoim ojcem, pojechaliśmy tą drogą, autostradą sześćdziesiąt dwa, a później ruszyliśmy na północ od Eastern Road, międzystanową dziesiątką. Na niektórych odcinkach jest zniszczona, lecz nie powinniśmy mieć problemu. Zanocujemy tutaj - znów wskazał miejsce na mapie - w Joshua Valley. To jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, no, może dwadzieścia pięć. Demo umocnił tam starą remizę i zostawił zapasy. To niewielki budynek, ale jest tam pompa, więc nabierzemy wody, a będziemy jej potrzebowali. Z Joshua mamy kolejnych trzydzieści kilometrów na wschód autostradą, do Twentynine Palms, i kolejnych dziesięć otwartym terenem. Szmat drogi, lecz zdołamy pokonać tę odległość w ciągu następnego dnia. - Jeśli bunkier jest pod ziemią, jak go znajdziemy? - Moja w tym głowa. Uwierz mi, zaprowadzę cię do niego. Twój stary nazywał go rezerwą zapasową. W bunkrze są również pojazdy i paliwo. Nigdy nie udało nam się
żadnego uruchomić, lecz może Caleb i Obwód sobie poradzą. - A wirole? - Widzieliśmy niewiele w tym rejonie. Oczywiście nie oznacza to, że ich nie ma, ale to położony wysoko pustynny teren, a one takich nie lubią. Za gorąco, za mało miejsc, w których można się ukryć, i żadnej większej zwierzyny. Demo nazywał tę ziemię złotą strefą. - A dalej na wschód? Hollis wzruszył ramionami. - Możesz zgadywać równie dobrze jak ja. Dotarłem tylko do bunkra. Jeśli mówiłeś poważnie o Kolorado, powinniśmy trzymać się autostrady Iczterdzieści i dotrzeć nią do międzystanowej piętnastki. Jest tam kolejny tajny skład w Kelso, w starym magazynie kolejowym. To trudny teren, lecz wiem, że twój stary tam dotarł. Zdecydowali, że Alicia pojedzie pierwsza na koniu, a pozostali ruszą za nią pieszo. Caleb dał im znak z dachu, że jest czysto, gdy pakowali na siebie sprzęt pod daszkiem stajni. Oślica znikła. Hollis i Michael wywlekli ją za ogrodzenie. - Powinni już być - powiedział Hollis. - Jechali kilka kilometrów za mną. Peter spojrzał na Alicię. Czy powinni ich poszukać? Pokręciła głową. - To bez znaczenia - stwierdziła zdecydowanie. - Są zdani na siebie jak my. Caleb zszedł po drabinie z tyłu elektrowni i przyłą-
czył się do nich pod dachem. Było ich ośmioro. Peter uświadomił sobie, jak nieliczną grupkę stanowią. Żadne z nich w ostatnim czasie nie zmrużyło oka. Amy stała obok Sary z plecakiem na plecach jak pozostali. Mrużyła dzielnie oczy w promieniach słońca pod starą czapką z daszkiem, którą znaleźli w Magazynie. Niezależnie od tego, czego jeszcze mieli się o niej dowiedzieć, nie była przyzwyczajona do światła. Jednak w tej chwili Peter nie mógł nic na to poradzić. Wyszedł spod daszka i zmierzył dłonią wysokość słońca. Siedem godzin do zmroku. Siedem godzin i dwadzieścia pięć kilometrów do pokonania, pieszo, otwartą doliną. Kiedy wyruszą, nie będzie odwrotu. Alicia zarzuciła karabin na ramię i dosiadła konia - ogromną klacz piaskowej maści, wielką jak dom. Caleb podał jej lornetkę. - Gotowi? - Technicznie rzecz biorąc, nie jest jeszcze za późno, żeby zrezygnować. - Michael stał obok siostry, niezdarnie przyciskając karabin do piersi. Spojrzał na ich milczące twarze. - Dajcie spokój, żartowałem. - Obwód ma rację - rzuciła Alicia z końskiego grzbietu. - To żaden wstyd. Jeśli ktoś chce zostać, niech powie to teraz. Nikt się nie odezwał. - W porządku. Bądźcie czujni! Galen uznał, że po prostu się do tego nie nadaje. Nie nadaje się, i już. Wszystko to było od początku jedną wielką pomyłką.
Skwar go zabijał, słońce wyżerało oczy, eksplodując białym światłem. Siedzenie tak bolało go od jazdy, że przez tydzień nie będzie mógł chodzić. Głowa też dawała mu się we znaki, tam gdzie Alicia walnęła go kuszą. W dodatku nikt nie chciał go słuchać. Wszyscy mieli gdzieś, co ma do powiedzenia. „Słuchajcie, może byśmy tak chwilkę odpoczęli? Nie powinniśmy zwolnić? Po co ten cholerny pośpiech?” - Zabijcie ich! - powiedziała Gloria Patal. Galen uważał tę małą kobietkę za wylęknioną mysz, która boi się własnego cienia, lecz wyglądało na to, że niewiele o niej wiedział. Gloria Patal kipiała wściekłością. - Sprowadźcie moją córkę i zabijcie pozostałych. Chcę, żeby byli martwi! Wszystkiemu winna dziewczyna, powtarzali ludzie. Ta dziewczyna i Alicia, i Caleb, i Peter, i Michael i... Jacob Curtis! Jacob Curtis! Czy ten półgłówek Jacob Curtis może być za cokolwiek odpowiedzialny? Nie miało to dla Galena żadnego sensu, jak wszystko w całej tej sytuacji. Pomyślał, że nie chodzi tu o żaden sens. Nie przy bramie, gdzie zebrali się ludzie, krzycząc i wymachując rękami. Można było odnieść wrażenie, że tamtego ranka połowa mieszkańców Kolonii chciała kogoś zabić, wszystko jedno kogo. Gdyby Sanjay tam był, może zdołałby przemówić im do rozsądku, sprawić, aby się uspokoili i pomyśleli, ale go zabrakło, łan powiedział, że jest w szpitalu, że paple i płacze jak dziecko. Wtedy poszli po Mar Curtis i zaciągnęli ją do bramy. Chociaż to nie ją chcieli dopaść, nic nie można było na to poradzić. Tłum oszalał. Żałosna scena. Biedna kobieta,
która nie zaznała w życiu odrobiny szczęścia i nie miała siły się bronić, została wciągnięta po drabinie przez setki rąk i zrzucona z muru wśród radosnych okrzyków. Mogło się na tym skończyć, lecz motłoch zaczął się dopiero rozkręcać. Galen wyraźnie to czuł. Pierwsze zabójstwo wzbudziło w nich jedynie ochotę na więcej. - Elton! Elton był z nimi w Domu Świateł! - darł się Hodd Greenberg. Zanim Galen i inni zdążyli się zorientować, tłuszcza pognała do Domu Świateł i wśród salw śmiechu wywlekła niewidomego staruszka na mur. Jego też zrzucili. Galen trzymał usta na kłódkę. Później ktoś zawołał: „Galenie, gdzie twoja żona? Gdzie Mausami? Ona też z nimi była? Zrzućmy Galena!”. Wreszcie łan wydał rozkaz. Galen nie widział sensu w pościgu, lecz był jedynym drugim kapitanem, bo wszyscy pozostali zginęli, łan chciał zachować pozory, że strażnicy panują nad sytuacją. Trzeba było coś zrobić, w przeciwnym razie motłoch zrzuciłby wszystkich z muru. Wtedy łan wziął go na stronę i powiedział o karabinach. Dwanaście skrzynek z karabinami, za ścianą jednego z pomieszczeń magazynowych. „Nie zależy mi na tej dziewczynie. Co zrobisz z żoną, twoja sprawa. Tylko przywieź mi te cholerne karabiny”. Wyruszyli w pięciu. Galen na czele, Emily Darrell i Dale Levine w drugim rzędzie, Hodd Greenberg i Cort Ramirez na końcu. Jego pierwsza misja za murem, i kogo mu dali?
Tego idiotę Dale’a, szesnastoletnią dziewczynę gońca i dwóch ludzi, którzy nawet nie należą do straży. Beznadziejna misja, ot co. Westchnął ciężko - na tyle głośno, że goniec Emily Darrell, jadąca obok niego, spytała, czy dobrze się czuje. Zgłosiła się na ochotnika i była jedynym strażnikiem oprócz Dale’a. Dziewczyna wyraźnie chciała czegoś dowieść. Powiedział, że nie musi niczego udowadniać, żeby się nie wtrącała. Właśnie wyjeżdżali z Banning. Galen był rad, że nie trzeba przeprowadzać bliższego rozpoznania, choć kilka scen, które zobaczyli, jadąc przez miasto, śmiertelnie go przeraziło. Parę zawalonych domów i wyschnięte ludzkie szczątki piekące się w samochodach jak paski baraniny, nie wspominając o wirolach, które mogły się czaić za rogiem. Jeden strzał. Nadejdą z góry. Strażnicy powtarzali te słowa od czasu, gdy skończył osiem lat, kiedy zdradzili mu już wielki sekret, że wszystko jest bez sensu. Gdyby wirol spadł na Galena Straussa, ten nie miałby żadnych szans. Ciekawe, czy bardzo by bolało. Pewnie tak. Wyglądało na to, że sprawa z Mausami jest skończona. Dziwił się, że wcześniej tego nie dostrzegł. Cóż, może i dostrzegł, lecz nie mógł tego zaakceptować. Nawet nie czuł gniewu. Jasne, że ją kocha. Nadal. W jego sercu zawsze pozostanie miejsce dla Mausami i dziecka. Dziecko nie jest jego, lecz przyłapał się na tym, że tego żałuje. Dziecko mogłoby poprawić jego samopoczucie w każdej sprawie, nawet takiej, jak utrata wzroku. Zastanawiał się, czy Maus i dziecko są cali. Oby okazał się mężczyzną i, je-
śli ich znajdzie, zdołał powiedzieć: „Mam nadzieję, że nic wam nie jest”. Zbliżali się podjazdem do Eastem Road. Jechali w dwóch rzędach. Cholera, ależ boli go głowa. Stanął, by napić się wody. Gdzieś w pobliżu były turbiny, wirując na wietrze, który owiewał mu twarz. Chciał tylko dotrzeć do elektrowni, położyć się w ciemności i zamknąć oczy. Plamki tańczące przed oczami były coraz gęstsze, opadały w wąskim polu widzenia jak lśniące płatki śniegu. Coś jest nie tak. Nie miał pojęcia, czy zdoła jechać dalej. Ktoś inny będzie musiał zająć miejsce na przedzie. Spojrzał na Dale’a. - Słuchaj, myślisz, że... Przestrzeń za jego plecami była pusta. Odwrócił się w siodle. Za nim nie było nikogo. Ani jednego jeźdźca. Jakby uniosła ich ogromna ręka, razem z końmi i całą resztą. Poczuł grudę w krtani. - Chłopaki? Wtedy usłyszał dźwięk dochodzący spod kładki. Stłumiony, wilgotny odgłos rozdzierania, jakby darto na pół arkusze wilgotnego papieru lub zrywano skórę z pomarańczy nabrzmiałej sokiem. 43 Dotarli do Joshua Valley kilka minut przed zachodem słońca. Kiedy weszli do remizy, było prawie ciemno. Remiza strażacka stała na wschodnim skraju miasta. Był to niski kwadratowy budynek z betonowym dachem i parą łukowato sklepionych drzwi wychodzących na ulicę, zamu-
rowanych betonowymi blokami. Hollis zaprowadził ich na tył, gdzie w gęstwinie wysokich krzaków stał zbiornik z wodą. Woda, która leciała z pompy, była ciepła, miała smak rdzy i ziemi. Pili łapczywie, polewając sobie głowy. Peter pomyślał, że woda jeszcze nigdy tak mu nie smakowała. Zebrali się pod murem, podczas gdy Hollis i Caleb zrywali płyty osłaniające tylne wejście do remizy. Drzwi skrzypnęły na zardzewiałych zawiasach, wypuszczając uwięzione w środku powietrze, gęste i ciepłe jak ludzki oddech. Hollis sięgnął po karabin. - Poczekajcie. Peter nasłuchiwał echa kroków w mrocznym pomieszczeniu. Był dziwnie obojętny. Zaszli tak daleko, że wydawało się niemożliwe, aby remiza odmówiła im schronienia tej nocy. Hollis wrócił. - W porządku, nie ma nikogo - zameldował. - Jest gorąco, ale ujdzie. Weszli za nim do dużego wysokiego pomieszczenia. Okna były zamurowane, pozostały jedynie wąskie szczeliny u góry zapewniające dostęp powietrza, przez które wpadała do środka żółta poświata gasnącego dnia. Czuć było woń kurzu i zwierząt. O ściany stały oparte różne narzędzia i materiały budowlane - torby z cementem, plastikowe koryta i pobrudzone motyki, taczka oraz zwoje lin i łańcuchów. Pomieszczenie pełniło funkcję stajni z pół tuzinem pustych boksów i uprzężami wiszącymi na deskach. Wzdłuż przeciwległej ściany biegły donikąd drewniane schody, bo drugie piętro znikło.
- Prycze są z tyłu - wyjaśnił Hollis. Uklęknął, aby napełnić lampę płynem z plastikowego kanistra. Peter ujrzał złocisty kolor i rozpoznał zapach. Nie był to alkohol, lecz nafta. - Są tu wszystkie wygody. Jest kuchnia i łazienka, choć nie ma bieżącej wody, a komin został zamurowany. Alicia wprowadziła konia do środka. - Co to za drzwi? - spytała. Hollis zapalił lampę zapałką i wyregulował knot, a następnie podał ją Mausami, która stała obok niego. - Cholewka, trzymaj. Sięgnął po dwa klucze francuskie i podał jeden Calebowi. Z belek stropowych nad wejściem zwisała na łańcuchach zapora zrobiona z grubych metalowych płyt obramowanych ciężkimi klocami drewna. Opuścili ją i przykręcili do gniazd w ościeżnicy, zamykając się od środka. - Co teraz? - chciał wiedzieć Peter. Olbrzym wzruszył ramionami. - Poczekamy do rana. Obejmę pierwszą wartę. Powinniście się zdrzemnąć. W tylnej części remizy były łóżka, o których wspomniał Hollis, i kilkanaście zapadniętych materaców. Drugie drzwi prowadziły do kuchni i łazienki z rzędem zardzewiałych umywalek, pękniętym lustrem i czterema kabinami. Wszystkie okna zamurowano. Jedna z muszli na drugim końcu pomieszczenia była otwarta z misą zwróconą ku przodowi jak twarz pijaka. Obok stało plastikowe wiadro i wysoka sterta starych czasopism. Peter podniósł
pierwsze z nich. „Newsweek”. Na okładce widniało niewyraźne zdjęcie wirola. Fotografia wydawała się dziwnie spłaszczona, jakby wykonano ją jednocześnie z bardzo bliska i bardzo daleka. Stwór stał w czymś przypominającym wnękę, przed urządzeniem, na którym widniał napis „Bankomat”. Peter nie miał pojęcia, co to takiego, choć widział podobne w centrum handlowym. Na ziemi za wirolem leżał but. Poniżej umieszczono podpis: Uwierzcie w to. Wrócił z Alicią do garażu. - Gdzie są zapasy? - zapytał Hollisa. Wilson pokazał mu drzwi w podłodze i schowek, który się pod nią znajdował, z jakimiś rzeczami przykrytymi ciężką plastikową plandeką. Peter opuścił się na dół i odsunął plandekę. Kolejne pojemniki z paliwem i wodą i ciasno ułożone skrzynki podobne do tych, które znaleźli w elektrowni pod schodami. - Tych dziesięć skrzynek to karabiny - wyjaśnił Hollis, wskazując palcem. - Pistolety są tutaj. Zabraliśmy tylko lżejszą broń i żadnych ładunków wybuchowych. Demo nie był pewny, czy nie wybuchną i nie rozwalą wszystkiego, więc zostawiliśmy je w bunkrze. Alicia otworzyła jedną ze skrzynek, wyjmując czarny pistolet. Odciągnęła suwadło, wycelowała i nacisnęła spust. Usłyszeli ostry trzask iglicy uderzającej w pustą komorę. - Jakie materiały wybuchowe? - Głównie granaty. - Hollis trącił jedną ze skrzynek czubkiem buta. - Prawdziwa niespodzianka jest tutaj. Daj rękę.
Skupili się wokół otworu. Hollis i Alicia stanęli po dwóch stronach schowka i postawili skrzynkę na posadzce garażu. Hollis uklęknął i otworzył ją. Peter spodziewał się broni, lecz zaskoczony zobaczył niewielkie szare pojemniki. Hollis podał mu jeden. Ważył niecały kilogram. Z jednej strony znajdowała się biała naklejka pokryta drobnym maczkiem. U góry widniał napis GDS. - To skrót od „gotowe do spożycia”. Wojskowe racje żywnościowe. W bunkrze są ich tysiące. Trzeba... pokaż. - Hollis wziął pojemnik z rąk Petera i zmrużył oczy, żeby odczytać drobny druk. - „Chleb sojowy z sosem pieczeniowym”. Tego jeszcze nie próbowałem. Alicia spojrzała sceptycznie na paczkę, którą trzymała. - Hollisie, to jedzenie było „gotowe do spożycia” dziewięćdziesiąt lat temu. Na pewno jest zepsute. Olbrzym wzruszył ramionami i zaczął rozdawać pudełka. - Sporo się zepsuło, lecz jeśli opakowanie próżniowe wytrzymało, można to zjeść. Uwierz mi, będziesz wiedziała, kiedy je otworzysz. Większość jest w niezłym stanie, choć należy się wystrzegać boeuf Strogonow. Demo nazywał ją „żarciem, które nie chce z ciebie wyjść”. Mieli wątpliwości, lecz byli zbyt głodni, by odmówić. Peter dostał dwa pojemniki z chlebem sojowym i słodkim, lepkim puddingiem o nazwie „placek mango”. Amy siedziała na krawędzi jednego z łóżek, skubiąc po-
dejrzliwie żółte krakersy i coś przypominającego ser. Od czasu do czasu unosiła ze znużeniem oczy, aby po chwili wrócić do jedzenia. Placek mango był taki słodki, że Peterowi zakręciło się w głowie, lecz kiedy się położył, poczuł falę zmęczenia i wiedział, że zaraz zaśnie. W ostatniej chwili pomyślał o Amy skubiącej krakersy i rozglądającej się niespokojnie. Jakby czekała, aż coś się stanie. Ta myśl przypominała linę, której nie potrafił utrzymać w rękach. Po chwili jego ręce były puste, a ona odpłynęła. Później ujrzał twarz Hollisa wiszącą nad nim w ciemności. Zamrugał, żeby rozwiać mgiełkę. W pomieszczeniu było duszno, jego koszula i włosy przesiąkły potem. Zanim zdążył się odezwać, Hollis położył palec na ustach. - Weź karabin i chodź. Hollis zaprowadził go do garażu. Sara stała oparta o betonowe bloki tam, gdzie kiedyś były drzwi wychodzące na ulicę. Była w nich mała szpara obserwacyjna - metalowa płytka, którą można było odsunąć na prowadnicach wpuszczonych w beton. Odsunęła się, robiąc mu miejsce. - Spójrz - wyszeptała. Peter przyłożył oko do otworu. Poczuł chłodny powiew pustynnej nocy. Okno wychodziło na główną ulicę, autostradę sześćdziesiąt dwa. Po drugiej stronie remizy stały ruiny domów, za którymi rozciągała się lekko pofałdowana linia wzgórz skąpana w sinej poświacie księżyca. Na drodze przykucnął wirol. Peter nigdy nie widział, żeby w nocy siedziały tak nieruchomo.
Stwór obserwował remizę. Kiedy patrzył, z ciemności wyłoniły się dwa inne. Zamarły, przyjmując tę samą czujną postawę i patrząc na remizę. Trójka. - Co one robią? - wyszeptał Peter. - Czekają - odrzekł Hollis. - Co jakiś czas się poruszają, lecz nie podchodzą bliżej. Peter odwrócił twarz od okienka. - Myślisz, że o nas wiedzą? - Nie mam pojęcia. Z pewnością wyczuły konia. - Saro, idź po Alicię - poprosił Peter. - Zachowuj się cicho... spróbuj nie obudzić pozostałych. Znów spojrzał przez otwór. - Ile ich było? - zapytał po chwili. - Trzy - odparł Hollis. Teraz jest sześć. Odsunął się, aby Hollis mógł zobaczyć. - Kiepska sprawa... - Gdzie są słabe punkty? - Alicia stanęła obok nich. Cicho odbezpieczyła karabin i cofnęła zamek. Wtedy usłyszeli nad głowami głuchy odgłos. - Są na dachu. Michael chwiejnym krokiem wszedł do garażu. Spojrzał na nich, zmarszczył czoło i przetarł zaspane oczy. - Co się stało? - spytał głośno. Alicia położyła palec na ustach, wskazując sufit. Kolejne uderzenia nad głową. Peter miał wrażenie, że odgłosy dochodzące z dachu przypominają stłumione eksplozje bomb. Wirole próbują wejść do środka.
Coś zaczęło skrobać do drzwi. Usłyszeli głuche uderzenia ciała o metal, kości o stal. Jakby wirole je badały, pomyślał Peter. Jakby oceniały ich siłę przed rozpoczęciem ataku. Przycisnął kolbę do ramienia, gotów do otwarcia ognia, lecz w tej samej chwili na linii strzału pojawiła się Amy. Później zastanawiał się, czy przez cały czas była w garażu, ukrywając się w kącie i cicho obserwując. Podeszła do drzwi. - Amy, cofnij się... Uklękła przed drzwiami, dotykając ich dłońmi. Pochyliła głowę i przywarła czołem do metalu. Kolejne uderzenie z drugiej strony, choć delikatniejsze, badawcze. Ramiona Amy drżały. - Co ona wyprawia? - Chyba... chyba płacze - wyszeptała Sara. Nikt się nie poruszył. Odgłosy z drugiej strony ucichły. W końcu Amy wstała i odwróciła się w ich stronę. Jej spojrzenie było dalekie, nieobecne. Zachowywała się tak, jakby ich nie widziała. Peter podniósł rękę. - Nie budźcie jej. Obserwowali w milczeniu, jak dziewczyna odwraca się i podchodzi do drzwi sypialni, w których stanęła Mausami. Amy przeszła obok, jakby jej nie zauważyła. Kolejnym dźwiękiem, który usłyszeli, było skrzypienie zardzewiałych sprężyn, gdy położyła się na pryczy. - Co się stało? - zapytała Mausami. - Dlaczego tak na mnie patrzycie?
Peter podszedł do okna i przyłożył oko do otworu. Tak jak oczekiwał, nie zauważył na zewnątrz żadnego ruchu. Oświetlona księżycową poświatą ulica była pusta. - Odeszli. Alicia zmarszczyła czoło. - Dlaczego miałaby to zrobić? Ogarnął go dziwny spokój, wiedział, że kryzys minął. - Sama zobacz. Alicia zawiesiła karabin na ramieniu i spojrzała przez otwór, wyciągając szyję, żeby lepiej widzieć. - To prawda - stwierdziła. - Żadnego nie widzę. Odwróciła głowę i spojrzała na Petera, mrużąc oczy. - One sąjak jej... zwierzaki? Pokręcił głową, szukając właściwego słowa. - Raczej jak przyjaciele. - Czy ktoś mi wyjaśni, co tu się dzieje? - zniecierpliwiła się Mausami. - Sam chciałbym wiedzieć - westchnął Peter. Podnieśli wrota zaraz po wschodzie słońca. Wszędzie wokół były ślady wiroli. Chociaż żadne z nich nie spało długo, Peter poczuł przypływ siły. Po chwili zastanowienia zrozumiał, co to takiego - przeżyli pierwszą noc w Mrocznych Krainach. Hollis rozłożył mapę na głazie i pokazał im trasę. - Za Twentynine Palms jest pustynia, żadnych dróg. Kluczem do odnalezienia bunkra jest to górskie pasmo na wschodzie. Na jego południowym krańcu są dwa charakterystyczne szczyty, a za nimi trzeci. Kiedy trzeci znajdzie
się pośrodku, trzeba skręcić na wschód, a bunkier będzie na wprost. - A jeśli nie zdołamy tam dotrzeć przed zachodem słońca? - zmartwił się Peter. - Jeśli zajdzie potrzeba, będziemy się mogli okopać w Twentynine. Przetrwało tam kilka domów. O ile pamiętam, są tam gołe ściany, nie tak jak w remizie. Peter rzucił okiem na Amy, która stała razem z innymi. Miała na głowie czapkę z daszkiem. Sara dała jej też męską koszulę z długimi rękawami z postrzępionym kołnierzykiem i mankietami oraz okulary przeciwsłoneczne znalezione w remizie. Odgarnęła włosy z twarzy, a aureola czarnych splątanych kosmyków wystawała spod krawędzi czapki. - Naprawdę myślisz, że to zrobiła? - spytał Hollis. Że kazała im odejść? Peter odwrócił się do przyjaciela. Pomyślał o czasopiśmie znalezionym w łazience i trzech dziwnych słowach na okładce. - Chcesz szczerej odpowiedzi, Hollisie? Nie wiem. - Miejmy nadzieję, bo za Kelso jest tylko pustynia, aż do granicy z Nevadą. - Wyciągnął nóż i wytarł ostrze o sweter. Kiedy znów przemówił, jego głos był cichy i konfidencjonalny. - Zanim uciekłem, słyszałem, jak ludzie o niej rozmawiali. Dziewczyna Znikąd, ostami Przybysz. Mówili, że ta mała jest znakiem. - Znakiem czego? Hollis ściągnął brwi.
- Końca, Peterze. Końca Kolonii i końca wojny. Końca rodzaju ludzkiego lub tego, co z niego zostało. Nie twierdzę, że mieli rację. Pewnie były to kolejne brednie Sama i Milo. Podeszła do nich Sara. W ciągu nocy opuchlizna na jej twarzy zmalała, a siniaki zbladły, robiąc się zielonkawofioletowe. - Maus powinna jechać na koniu - powiedziała. - Jak się czuje? - zapytał Peter. - Jest trochę odwodniona. W jej stanie musi zwracać na to uwagę. Nie powinna iść pieszo w takim skwarze. Martwię się o Amy. - Co jej dolega? Sara wzruszyła ramionami. - Słońce. Nie jest przyzwyczajona do słońca. Już ma brzydkie oparzenia. Okulary i koszula pomagają, lecz nie może być stale zasłonięta w tym upale. - Przechyliła głowę i spojrzała na Hollisa: - Michael mówił, że w bunkrze są jakieś pojazdy... Szli przed siebie. Góry zostały z tyłu. W południe znaleźli się na pustyni. Droga, a raczej jej wspomnienie, była śladem, którym mogli podążać - przypominała wybrzuszenie na twardym podłożu biegnące wśród rozrzuconych głazów i dziwnych karłowatych drzew, pod palącym słońcem i bezkresnym wyblakłym niebem. Wiatr nie tyle osłabł, ile nagle ustał - powietrze było tak nieruchome, że zdawało się, iż buczy, żar wibrował wokół nich jak skrzydła owadów. Wszystkie elementy krajobrazu wydawały się jednocześnie
bliskie i dalekie, bo odległy horyzont wypaczał perspektywę. Peter pomyślał, że w takim miejscu mogliby łatwo zabłądzić, krążyć w kółko, wędrować bez celu aż do zapadnięcia zmroku. Za Mojave Junction - nie tyle miastem, ile kilkoma odsłoniętymi fundamentami i nazwą na mapie - wspięli się na małe wzniesienie i odkryli długi rząd porzuconych samochodów, stojących po dwa, zwróconych w kierunku, w którym zmierzały. W większości były to auta osobowe, lecz zauważyli także kilka ciężarówek o zżartych przez korozję podwoziach, zakopanych w piachu. Wiele miało zerwane dachy i wyrwane z zawiasów drzwi. Ich wnętrza wyglądały, jakby się stopiły. Jeśli w środku były ciała, dawno uległy rozkładowi i zostały rozwiane przez pustynny wiatr. Tu i ówdzie leżały bliżej nieokreślone szczątki. Peter dostrzegł okulary, otwartą walizkę, plastikową lalkę. Minęli je w milczeniu, nie mając śmiałości wypowiedzieć choćby słowa. Peter doliczył się tysiąca pojazdów, zanim dotarli do ostatniego wraku i ich oczom znów ukazała się obojętna pustynia. Po południu Hollis oznajmił, że muszą zejść z drogi i skręcić na północ. Peter zaczął wątpić, czy kiedykolwiek uda im się dotrzeć do bunkra. Skwar stawał się nieznośny. Ze wschodu wiał gorący wiatr, siekąc ich twarze i oczy ziarenkami piasku. Od czasu gdy minęli samochody, nikt się nie odezwał. Michael sprawiał wrażenie najbardziej zmęczonego. Zaczął wyraźnie utykać. Kiedy Peter spytał, co się stało, bez słowa zdjął but i pokazał mu krwawiący pęcherz na pięcie. Zatrzymali się na odpoczynek w lichym cieniu juk.
- Daleko jeszcze? - spytał Michael. Zdjął buty, żeby Sara mogła opatrzyć mu rany. Skrzywił się, gdy przedziurawiła pęcherz małym skalpelem wyjętym z apteczki, którą znalazła w remizie. Z rany kapnęła kropla krwi. - Jakieś piętnaście kilometrów - odparł Hollis. Stał nieco dalej, na skraju cienia. - Widzicie tę linię gór? Tam zmierzamy. Caleb i Mausami zasnęli, opierając głowy o plecaki. Sara zabandażowała stopę Michaela, który wsunął na nią but, krzywiąc się z bólu. Tylko Amy nie wyglądała na zmęczoną. Przykucnęła w pewnej odległości, podkulając chude nogi i obserwując ich nieufnie przez ciemne okulary. Peter podszedł do Hollisa. - Damy radę? - zapytał cicho. - Będzie ciężko. - Odpocznijmy pół dłoni. - Ale nie dłużej. Pierwsza manierka Petera była pusta. Wypił łyk wody z drugiej, przyrzekając, że resztę zostawi na później. Położył się w cieniu obok pozostałych. Miał wrażenie, jakby przed chwilą zasnął, kiedy usłyszał swoje imię. Otworzył oczy i ujrzał Alicię. - Powiedziałeś pół dłoni. Podniósł się na łokciach. - Dobra, ruszamy. Kiedy słońce znalazło się jedną dłoń niżej, dostrzegli znak kołyszący się w upale. Najpierw zobaczyli długie wysokie ogrodzenie ze
zwojami drutu kolczastego na szczycie, a sto metrów dalej otwartą bramę, małą budkę wartowniczą i tablicę. BAZA SIŁ POWIETRZNYCH MARYNARKI WOJENNEJ W TWENTYNINE PALMS. UWAGA NA NIEWYBUCHY. NIE SCHODZIĆ Z DROGI. - Uwaga na niewybuchy. - Michael skrzywił się boleśnie. - Co to znaczy? - To znaczy: uważaj, gdzie stąpasz. - Alicia powiedziała to do wszystkich. - Mogą tu być bomby albo miny. Idziemy jedno za drugim. Stawiajcie stopy tam, gdzie ten, który idzie przed wami. - Co to takiego? - spytała Mausami, wskazując coś jedną ręką, a drugą osłaniając oczy. - To budynki? Okazało się, że to autobusy. Stały jeden obok drugiego w dwóch rzędach, żółta farba prawie odpadła. Peter podszedł do ostatniego. Wietrzyk ustał. Jedynym dźwiękiem były ich kroki na twardej spękanej ziemi. Za oknami pokrytymi grubą siatką widniała tabliczka z napisem „Zbiorczy Pustynny Okręg Szkolny”. Wgramolił się po wydmie, która powstała z boku pojazdu, i zajrzał do środka. Wszystko zasypane było piaskiem. Pod dachem gnieździły się ptaki, brudząc ściany białymi odchodami. - Hej! Spójrzcie na to! - zawołał Caleb. Poszli tam, skąd dochodził głos, i ich oczom ukazał się przewrócony kadłub małego samolotu. - To helikopter - wyjaśnił Michael. Caleb stał na maszynie. Zanim Peter zdążył coś powiedzieć, otworzył drzwi przypominające właz, które wpa-
dły do środka. - Uważaj, Cholewka! - krzyknęła Alicia. - W porządku! Jest pusty! - Usłyszeli, jak buszuje w środku. Po chwili wytknął głowę z włazu. - Nic tu nie ma, tylko kilka trupów. - Podciągnął się, a następnie ześlizgnął po kadłubie i pokazał, co znalazł. - Mieli coś takiego. Podał im kilka zaśniedziałych łańcuszków. Na każdym wisiała srebrna plakietka. Peter obmył je wodą z manierki. Sullivan Joseph D. 0+ 098879254 USMC rzym. kat. Gomez Manuel R. AB - 859720152 USMC bezwyz. - USMC to oddziały marines - wyjaśnił Hollis. Powinieneś zostawić to tam, gdzie znalazłeś, Calebie. Caleb wyrwał wisiorki Peterowi i przycisnął do piersi. - Nie ma mowy! Nie oddam! To ja je znalazłem! - Cholewka, ci ludzie to żołnierze. Głos Caleba zrobił się piskliwy. - Co z tego? Przecież już nie wrócą. Żołnierze mieli po nas przyjść, ale nigdy tego nie zrobili. Milczeli przez chwilę. - To tutaj, prawda? - zapytała Sara. - Ciocia opowiadała nam otym miejscu. O tym, jak Pierwsi przyjechali z miast i dostali się autobusami na górę. Peter też słyszał tę historię. Uważał, że to bajeczka, lecz Sara miała rację. Cisza mówiła mu, że widzi tu coś więcej niż autobusy i helikopter z zabitymi żołnierzami na pokładzie. Nie był to jedynie brak dźwięku, lecz cisza, która zapadła po czymś, co nagle przestało istnieć.
Poczuł niepokój, przenikliwe ukłucie czujności: coś jest nie w porządku. - Gdzie Amy? Rozbiegli się wśród autobusów, wołając jej imię. Kiedy Michael ją odnalazł, Peter o mało nie oszalał ze strachu. Nie sądził, że dziewczyna może tak po prostu odejść. Michael zaglądał do wnętrza jednego z zasypanych autobusów. - Co ona wyprawia? - chciała wiedzieć Sara. - Siedzi - odrzekł Michael. Peter wspiął się po wydmie i wczołgał do pojazdu. Wiatr zasypał jego tył, lecz pierwsze siedzenia były odsłonięte. Amy siedziała na miejscu za fotelem kierowcy z plecakiem na kolanach. Zdjęła okulary i kapelusz. - Amy, wkrótce zajdzie słońce. Musimy ruszać. Ani drgnęła. Zachowywała się tak, jakby na coś czekała. Po chwili rozejrzała się i zmrużyła oczy, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że autobus jest pusty, że to wrak. Wtedy wstała, założyła plecak i wygramoliła się przez okno. Bunkier był dokładnie tam, gdzie mówił Hollis. Zaprowadził ich do miejsca, z którego trzecia góra była widoczna między dwiema innymi, a następnie skręcił na wschód i zatrzymał się po pokonaniu pół kilometra. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił. Stali przed kamienną ścianą. Za ich plecami za horyzontem gasły ostatnie srebrzyste promienie zachodzącego słońca.
- Niczego nie widzę - poskarżyła się Alicia. - To zrozumiałe. Hollis zarzucił karabin na ramię i zaczął się wdrapywać po ścianie. Peter obserwował go, osłaniając oczy przed promieniami odbijającymi się od skały. Po pokonaniu dziesięciu metrów Hollis znikł. - Dokąd on poszedł? - spytał Michael. Nagle czoło góry drgnęło. Peter zrozumiał, że mają przed sobą zamaskowane wrota, które cofnęły się do wnętrza, odsłaniając mroczną pieczarę i Hollisa. Peter potrzebował chwili, aby objąć wzrokiem to, co zobaczył - ogromne pomieszczenia wydrążone w górskim zboczu. W ciemności biegły długie rzędy wysokich regałów ze skrzynkami. Obok wejścia, gdzie Hollis otworzył metalową skrzynkę umieszczoną na ścianie, stał wózek widłowy. Kiedy weszli do środka, przesunął dźwignię i wnętrze zajaśniało nagle lśniącymi przewodami biegnącymi po ścianach i suficie. Peter usłyszał cichy szmer wentylatorów. - Czy to światłowody, Hollisie? - spytał zdumiony Michael. - Co jest źródłem energii? Hollis przesunął drugą dźwignię. Nad wrotami zaczęło niespokojnie pulsować żółte światło ostrzegawcze. Drzwi drgnęły i zaczęły sunąć po szynach, przesuwając ostrze cienia po podłodze. - Z tej strony nie można ich zobaczyć! - wyjaśnił Hollis, przekrzykując hałas. - Na południowym zboczu góry zainstalowano panele słoneczne. Dzięki nim Demo odnalazł to miejsce!
Usłyszeli głośny szczęk zamykanych drzwi odbijający się echem od ścian. - Akumulatory są stare, lecz przez kilka godzin można czerpać energię wprost z paneli. Jest też kilka przenośnych agregatów. Magazyn paliw znajduje się na północ, niedaleko stąd. Jest tam benzyna, ropa i paliwo lotnicze. Jeśli prawidłowo je spuścimy, nadal będzie się nadawało do użytku. Jest tego więcej, niż zdołamy wykorzystać. Peter wszedł głębiej. Ludzie, którzy zbudowali ten magazyn, zadbali, aby wytrzymał próbę czasu. Pomieszczenie przypominało Peterowi bibliotekę, ale zamiast książek na półkach stały skrzynie, które nie zawierały słów, lecz broń. Były to resztki, które pozostały po ostatniej przegranej wojnie, zapakowane i zachowane na wojnę, która nadejdzie. Podszedł do najbliższego regału, przy którym stały Alicia i Amy. Od czasu incydentu przy autobusach dziewczyna nie odstępowała ich na krok. Alicia oczyściła zakurzoną skrzynkę rękawem koszuli. - Co to takiego RPG? - spytał Peter. - Nie mam pojęcia - odrzekła, po czym odwróciła się i spojrzała na niego z uśmiechem. - Nie wiem, ale myślę, że chcę jeden taki. 44 Fragmenty dziennika Sary Fisher (Księga Sary) Przedstawione na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi Północnoamerykańskiej Kwarantanny Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska 16-
21 kwietnia, 1003 po wybuchu epidemii [Początek fragmentu] Dzień 4 Myślę, że po prostu zacznę. Cześć, nazywam się Sara Fisher i pochodzę z Pierwszych Rodzin. Piszę te słowa w bunkrze wojskowym na północ od miasteczka Twentynine Palms w Kalifornii. Jestem jedną z ośmiu osób wędrujących z gór San Jacinto do miasta Telluride w Kolorado. To dziwne uczucie, pisać dla człowieka, którego się nie zna, który mógł jeszcze nie żyć, gdy kreśliłam te słowa. Peter powiedział, że ktoś powinien prowadzić dziennik i opisywać wszystko, co nas spotkało. Powiedział, że kiedyś ludzie mogą chcieć o tym usłyszeć. Przebywamy w bunkrze od dwóch dni. Zważywszy na okoliczności, wydaje się całkiem wygodny. Jest tu prąd i woda, a nawet działający prysznic, jeśli nie przeszkadza komuś zimna woda (mnie nie przeszkadza). Nie licząc pomieszczeń sypialnych, bunkier składa się z trzech pomieszczeń głównych: w jednym znajduje się broń („magazyn”), w drugim są pojazdy („garaż), a w trzecim, mniejszym, żywność, ubrania i lekarstwa (nie wymyśliliśmy jeszcze nazwy, więc zostało „trzecim pomieszczeniem”). Właśnie tam znalazłam notatniki i ołówki. Hollis mówi, iż jest tu tyle sprzętu, że wystarczyłoby do wyposażenia małej armii, choć ja w to wątpię. Michael i Caleb chcą naprawić jeden z hummerów. Hummer to taki samochód. Peter uważa, że wystarczą dwa, żeby zabrać naszą ósemką wraz z zapasami i dodatkowym paliwem, choć Michael nie wie, czy uda mu sią złożyć więcej niż jeden z części, które mamy. Pomaga im Alicia, choć z tego, co widzę, tylko po-
daje im narzędzia, októre poproszą. Miło widzieć, że choć raz się nie szarogęsi. Wszystko to należało do wojska, a żołnierze już nie żyją. Myślę, że powinnam to zaznaczyć. Powinnam też nadmienić, że powodem, dla którego się tu znaleźliśmy, jest dziewczyna imieniem Amy. Michael twierdzi, że ma sto lat. Gdybyście ją spotkali, moglibyście tego nie zauważyć. Moglibyście pomyśleć, że to zwyczajna dziewczyna. Miała w szyi jakieś urządzenie, rodzaj nadajnika, z którego dowiedzieliśmy się, że przybyła z Kolorado, ze Środkowej Strefy Kwarantanny. To długa historia i nie jestem pewna, czy wiem, jak ją opowiedzieć. Dziewczyna nie mówi. Sądzimy, że może być tam więcej takich ludzi jak ona, bo Michael słyszał, jak nadają przez radio. Właśnie dlatego wyruszyliśmy do Kolorado. Wszyscy mamy jakieś obowiązki. Ja pomagam Hollisowi i Peterowi zorientować się, co jest w skrzynkach na regałach. Peter powiedział, że czekając na naprawienie hummerów, możemy wykorzystać czas, na wypadek gdybyśmy kiedyś musieli tu wrócić. Oprócz tego możemy znaleźć różne przydatne rzeczy, na przykład krótkofalówki. Michael uważa, że dałoby się uruchomić kilka z nich, gdybyśmy znaleźli dobre baterie. W magazynie jest coś w rodzaju aneksu, który nazywamy biurem. Są tam biurka, niedzialające komputery oraz półki pełne segregatorów i instrukcji obsługi. Dotarliśmy do spisu przedmiotów, które się tu znajdują. Spis liczy wiele stron, bo odnotowano na nich całe mnóstwo rzeczy - od karabinów i moździerzy po spodnie i kostki mydła. (Mam nadzieję, że szybko znaj-
dziemy mydło). Każda pozycja jest oznaczona ciągiem liter i cyfr, które odpowiadają oznaczeniom na regałach, choć nie zawsze. Czasami otwieram skrzynię, myśląc, że w środku są koce lub baterie, a znajduję łopaty albo kolejne karabiny. Amy nam pomaga i choć nadal nie wypowiedziała ani słowa, dziś zdałam sobie sprawę, że umie czytać listy jak pozostali. Sama nie wiem, dlaczego mnie to zdumiało, ale tak było. Dzień 6 Michael i Caleb w dalszym ciągu naprawiają hummery. Michael twierdzi, że powinien uruchomić dwa, lecz nadal nie jest pewny. Mówi, że problemem są gumowe części, bo popękały i się rozpadły. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak szczęśliwego. Wszyscy uważają, że da sobie radę. Wczoraj zrobiłam inwentaryzację lekarstw i sprzętu medycznego. Większość leków jest zepsuta, lecz pewne rzeczy będę mogła wykorzystać. np. bandaże i szyny, a nawet rękaw do mierzenia ciśnienia. Sprawdziłam ciśnienie Maus - 120 na 80. Powiedziałam, żeby pamiętała o codziennym mierzeniu ciśnienia i piła dużo wody. Obiecała, że spróbuje, choć musi wtedy co pięć minut chodzić do łazienki. Dziś rano Hollis zabrał nas na pustynię, żeby pokazać nam, jak strzelać i rzucać granatem. Powiedział, że amunicji jest pod dostatkiem i że wszyscy powinni umieć posługiwać się bronią. Strzelaliśmy z karabinów do stert kamieni i rzucaliśmy granatami w pustynię, jeszcze teraz huczy mi w głowie. Hollis uważa, że obszar rozciągający się na południe jest pełen min i nikt nie powinien tam cho-
dzić. Myślę, że zwracał się głównie do Alicii, która wczesnym rankiem bierze konia i jedzie polować, zanim robi się za gorąco, choć do tej pory niczego nie upolowała z wyjątkiem kilku zajęcy, które przyrządziliśmy ostatniej nocy. Peter znalazł w pomieszczeniach sypialnych talię kart i po kolacji graliśmy. Nawet Amy się przyłączyła i zdobyła więcej lew niż inni, choć nikt nie wyjaśnił jej zasad gry. Myślę, że wykombinowała to, przyglądając się, jak gramy. Prawdziwe skórzane buty! Wszyscy je teraz nosimy z wyjątkiem Caleba, który upiera się przy swoich adidasach. Są na niego za duże, lecz twierdzi, że mu to nie przeszkadza, że lubi ich wygląd i uważa, iż przynoszą mu szczęście, bo odkąd je nosi, nie zginął. Może pewnego dnia w jednej ze skrzyń znajdziemy adidasy przynoszące szczęście? Dzień 7 Nadal nie udało się naprawić hummerów. Wszyscy się obawiają, że będziemy musieli wyruszyć pieszo. Oprócz butów najlepszą rzeczą, jaką znaleźliśmy, są świecące patyki. To plastikowe rurki, którymi można owinąć kolano, a później mocno potrząsnąć i wtedy palą się jasnozielonym światłem. Wczorajszej nocy Caleb rozbił jedną taką rurkę i posmarował sobie twarz płynem, wołając: „Spójrzcie na mnie! Jestem wirolem!”. Peter powiedział, że to nie było zabawne, lecz ja jestem innego zdania, a większość i tak się śmiała. Cieszę się, że Caleb jest z nami. Jutro mam zamiar zagrzać wodę i wziąć prawdziwą
kąpiel. Przy okazji podetnę Amy włosy, a przynajmniej zrobię coś z tymi kołtunami. Może uda mi się namówić ją na kąpiel. Dzień 9 Michael powiedział, że dzisiaj spróbują uruchomić jeden z samochodów, więc wszyscy się zebrali, kiedy podłączyli go do agregatu. Gdy próbowali go odpalić, rozległ się głośny huk i z rury wydechowej buchnął kłąb dymu. Michael powiedział, że będą musieli zacząć wszystko od nowa. Stwierdził, że to przez złą benzynę, lecz odniosłam wrażenie, iż sam nie wie. Kiedy toalety w części mieszkalnej się zatkały, Hollis spytał, jak to jest, że armia Stanów Zjednoczonych umie wytwarzać żywność, która przetrwa sto lat, a nie potrafi zbudować porządnej toalety. Hollis poprosił, żebym jego też ostrzygła. Gdy się trochę umyje, wcale nie wygląda tak źle. Może uda mi się go namówić, żeby zgolił brodę, lecz myślę, że zbyt dużo dla niego znaczy po śmierci Ario. Biedny Ario. Biedny Hollis. Dzień 11 Dziś zginął koń. To moja wina. W dzień przywiązywaliśmy klacz w cieniu na zewnątrz, gdzie było trochę krzaków i chwastów, które mogła skubać. Postanowiłam zaprowadzić ją kawałek dalej, lecz czegoś się przestraszyła i uciekła. Pobiegliśmy za nią z Hollisem, choć oczywiście nie mogliśmy jej dogonić. Wbiegła na pole, gdzie są miny, izanim zdążyłam coś powiedzieć, rozległo się głośne „bum”. Kiedy kurz opadł, leżała na ziemi. Chciałam do niej pobiec, lecz Hollis mnie zatrzymał. „Nie możemy jej tak zostawić”, powiedziałam, a on
na to: „Masz rację”. Po chwili wrócił z karabinem i to zrobił. Oboje płakaliśmy, a później spytałam, jak miała na imię. Odpowiedział, że Kochaneczka. Jesteśmy tu od dziewięciu dni, łecz wydaje się, jakby minęło znacznie więcej czasu. Zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek stąd odejdziemy. Dzień 12 Ciało konia znikło w nocy, co oznacza, że wirole są w pobliżu. Dla większego bezpieczeństwa Peter postanowił zamykać drzwi godzinę przed zachodem słońca. Trochę martwię się Mausami. Kilka dni temu zaczęła krwawić. Nikt prócz mnie tego nie zauważył. Maus jest twarda, lecz z każdym dniem jest jej coraz trudniej. Nie chciałabym rodzić dziecka w takich warunkach. Dzień 13 Dobra nowina. Michael powiedział, że jutro podejmie kolejną próbę uruchomienia hummerów. Wszyscy trzymamy za niego kciuki. Każdy chciałby jak najszybciej wyruszyć w drogę. W trzecim pomieszczeniu znalazłam skrzynkę z napisem „Worki na ludzkie szczątki”. Kiedy ją otworzyłam, zdałam sobie sprawę, że wojsko umieszczało w nich ciała zabitych żołnierzy. Przepakowałam skrzynię i mam nadzieję, że nikt mnie o nią nie zapyta. Dzień 16 Nie pisałam przez kilka dni, bo uczyliśmy się prowadzić hummery. Dwa dni temu Michael i Caleb wreszcie uruchomili pierwszy z nich. Ma nowe opony i wszystko inne. Wszyscy
się śmiali i krzyczeli z radości, byliśmy bardzo szczęśliwi. Michael powiedział, że chce pojechać pierwszy. Wyprowadził samochód z bunkra, robiąc tylko kilka małych rys. Zmienialiśmy się za kierownicą, a Michael mówił nam, co robić, lecz nikt sobie nie radził. Dziś rano wyprowadziliśmy drugi wóz. Caleb powiedział, że to jest to, że możemy mieć ich więcej, lecz nie sądzę, abyśmy potrzebowali więcej niż dwa. Jeśli jeden się zepsuje, będziemy mogli przesiąść się do drugiego. Michael uważa, że zdołamy zabrać dość paliwa, aby dotrzeć do Las Vegas, może nawet dalej. Rano wyruszyliśmy do magazynu paliw. Dzień 17 Samochody są zatankowane i gotowe do drogi. Spędziliśmy cały ranek, jeżdżąc tam i z powrotem do magazynu paliw, by zatankować hummery i napełnić dodatkowe zbiorniki. Wszyscy jesteśmy wyczerpani i podekscytowani, jakby podróż miała się wreszcie zacząć na dobre. Pojedziemy w dwóch samochodach po cztery osoby. Peter poprowadzi pierwszy, a ja drugi. Hollis i Alicia będą obsługiwali karabiny na dachu, potężne pięćdziesiątki, które zamontowaliśmy dziś po południu. Michael znalazł kilka baterii, które trzymają ładunek, więc będziemy mogli używać krótkofalówek. Peter uważa, że powinniśmy objechać Las Vegas i trzymać się rejonów wiejskich, lecz Hollis powiedział, że droga przez Las Vegas to najszybszy sposób dotarcia do Kolorado i że autostrady międzystanowe są w najlepszym stanie, bo biegną najdogodniejszym terenem. Alicia opowiedziała się po stronie Hollisa i Peter w końcu
się zgodził. A zatem pewnie pojedziemy przez Las Vegas. Wszyscy jesteśmy ciekawi, co tam zastaniemy. Czuję się, jakbyśmy rozpoczęli prawdziwą wyprawę. Pozbyliśmy się starych ubrań i teraz wszyscy nosimy wojskowe ciuchy, nawet Caleb, choć są na niego za duże. (Maus próbuje przerobić mu spodnie). Po obiedzie Peter zebrał wszystkich i pokazał trasę na mapie, a później powiedział, że powinniśmy to uczcić. „Prawda, Hollisie?” zapytał, a Hollis skinął głową i odrzekł: „Tak, racja”, i wyciągnął butelkę whisky, którą znalazł w szufladzie jednego z biurek. Ta whisky smakowała trochę jak shine i wywoływała podobny efekt. Nie minęło dużo czasu, a wszyscy śmiali się i śpiewali, co było wspaniałe, a jednocześnie smutne, bo wszyscy pamiętaliśmy Ario i jego gitarę. Nawet Amy wypiła troszeczkę, kiedy Hollis powiedział, że może wprawi ją to w dobry nastrój i wreszcie coś powie. Wtedy uśmiechnęła się pierwszy raz od czasu, gdy ją poznałam, jakby stała się jedną z nas. Już późno, więc muszę się położyć. Wyruszamy skoro świt. Nie mogę się doczekać odjazdu, choć wiem, że będzie mi brakowało tego miejsca. Nikt z nas nie ma pojęcia, co znajdziemy i czy kiedykolwiek wrócimy do domu. To wszystko, co mam do powiedzenia, jeśli ktokolwiek zechce to przeczytać. Dzień 18 Dotarliśmy do Kelso z dużym zapasem czasu. Okolica wydaje się zupełnie wymarła - jedyne żyjące stworzenia to jaszczurki, które są dosłownie wszędzie, i pająki, ogromne owłosione potwory wielkości dłoni. Nie ma tu innych budynków oprócz magazynu. Po pobycie w
bunkrze czujemy się tak, jakbyśmy przebywali na otwartym terenie, zupełnie odsłonięci, choć okna i drzwi zostały zabite płytami. Jest tu pompa, łecz nie ma wody, więc używamy tej, którą zabraliśmy. Jeśli będzie tak ciepło, lepiej, żebyśmy szybko znaleźli nową. Czuję, że nikt nie będzie długo spał. Mam nadzieję, że Amy je powstrzyma, jak mówi Peter. Dzień 19 Przyszły w nocy. Trzy. Weszły przez dach, rozdzierając go jak papier. Kiedy wszystko się skończyło, dwa nie żyły, a trzeci uciekł. Hollis został postrzelony. Alicia mówi, że pewnie ona to zrobiła, lecz Hollis twierdzi, że postrzelił się sam, próbując załadować pistolet. Niewykluczone, że tylko tak mówi, żeby Alicia lepiej się czuła. Kuła przeszła przez górny odcinek ramienia - to tylko draśnięcie, ale każda rana jest poważna, szczególnie w takich okolicznościach. Hollis jest zbyt twardy, aby to przyznać, lecz widzę, że bardzo cierpi. Piszę te słowa wcześnie rano, przed wschodem słońca. Po ataku nikt nie zasnął. Wszyscy czekamy na wschód, żeby jak najszybciej wyruszyć. Byłoby najlepiej, gdybyśmy dotarli do Las Vegas przed zmrokiem i znaleźli jakieś schronienie. Choć nikt tego nie mówi, wszyscy wiedzą, że żadne miejsce nie jest tu bezpieczne. Najzabawniejsze, że przestało mnie to wszystko obchodzić. Oczywiście mam nadzieję, że tu nie umrę. Z drugiej strony wolałabym być raczej tu niż gdziekolwiek indziej, tu i z tymi ludźmi. Co innego się bać, kiedy jest nadzieja, że to się na coś zda. Nie wiem, co nas czeka w Ko-
lorado, jeśli kiedykolwiek tam dotrzemy. Nie wiem nawet, czy ma to jakiś sens. Tyle lat czekaliśmy na wojsko, a w końcu okazało się, że wojsko to my. 45 Wjechali do zrujnowanego miasta od południa w gasnącym świetle dnia. Peter prowadził pierwszego hummera, a Alicia siedziała z karabinem na dachu, obserwując teren przez lornetkę. Caleb przycupnął z przodu na miejscu dla pasażera, z mapą na kolanach. Autostrada znikła całkowicie przysypana zwałami spękanej jasnej ziemi. - Gdzie, u licha, jesteśmy, Calebie? Caleb obrócił mapę w jedną i drugą stronę. Podniósł głowę i krzyknął do Alicii: - Widzisz dwieściepiętnastkę?! - Jaką dwieściepiętnastkę?! - Autostradę podobną do tej! Powinniśmy do niej dotrzeć! - Nie sądzę, żebyśmy jechali autostradą! Peter zatrzymał wóz i podniósł krótkofalówkę z podłogi. - Saro, ile masz paliwa? Usłyszał trzask i głos: - Jedną czwartą zbiornika, może trochę mniej. - Daj Hollisa. Spojrzał na niego we wstecznym lusterku. Ranne ramię miał owinięte bandażem i umieszczone na temblaku. Hollis schylił się i odebrał krótkofalówkę od Sary. - Mogliśmy zabłądzić - powiedział. - Obaj potrze-
bujemy paliwa. - Czy w pobliżu jest jakieś lotnisko? Peter wziął od Caleba mapę. - Jeśli pojedziemy piętnastką, powinno być na wschodzie, przed nami. Widzisz coś przypominającego lotnisko?! - krzyknął do Alicii. - Skąd, do cholery, mam wiedzieć, jak wygląda lotnisko?! - Powiedz jej, żeby szukała zbiorników paliwa! Dużych! - poradził przez radio Hollis. - Widzisz zbiorniki paliwa?! Alicia opuściła się do wnętrza kabiny. Jej twarz pokrywał pył. Przepłukała usta wodą z manierki i splunęła przez okno. - Są przed nami w odległości jakichś pięciu kilometrów. - Jesteś pewna? Skinęła głową. - Przed nami jest wiadukt. Może to ta dwieściepiętnastka? Jeśli się nie mylę, lotnisko jest po drugiej stronie. Peter włączył krótkofalówkę. - Alicia coś widzi. Jedziemy. - Uważaj, kuzynie. Peter wrzucił biegł i ruszył. Znajdowali się na południowym krańcu miasta, na szerokiej równinie porośniętej zielskiem. Na zachód od nich, na tle pustynnego nieba rozciągały się powleczone purpurą góry niczym grzbiety zwierząt wyłaniających się z ziemi. Peter patrzył, jak budynki w centrum miasta zaczy-
nają nabierać kształtu za szybą hummera, jak stają się odrębnymi gmachami skąpanymi w złocistym świetle. Nie potrafił stwierdzić, czy są duże i jak daleko się znajdują. Siedząca z tyłu Amy zdjęła okulary i obserwowała okolicę, mrużąc oczy. Sara obcięła jej skołtunione włosy. Z dzikiej plątaniny pozostał tylko podstrzyżony czarny hełm sięgający linii policzków. Dotarli do ruin wiaduktu. Betonowe fragmenty się zawaliły. Autostrada biegnąca poniżej została zatarasowana przez gruz i rozbite samochody. Nie pozostało im nic innego, jak ominąć przeszkodę. Peter skręcił na wschód, jadąc wzdłuż biegnącej poniżej autostrady. Kilka minut później dotarli do drugiego wiaduktu, który wydawał się nienaruszony. Ryzykowna sprawa, lecz mieli coraz mniej czasu. Połączył się z Sarą. - Spróbujemy przejechać. Poczekajcie, aż znajdziemy się po drugiej stronie. Mieli szczęście i przejechali bez problemu. Peter stanął, aby poczekać na Sarę, i znów wziął mapę od Caleba. Jeśli się nie myli, są na Las Vegas Boulevard South. Lotnisko z zapasami paliwa znajduje się na wschód od nich. Ruszyli dalej. Krajobraz zaczął się zmieniać, widzieli coraz więcej domów i porzuconych aut. Większość była zwrócona na południe, jakby chciały wyjechać z miasta. - To pojazdy wojskowe - zauważył Caleb. Po minucie zobaczyli pierwszy czołg. Leżał prze-
wrócony na środku drogi niczym ogromny żółw spoczywający na grzbiecie. Obie gąsienice zostały zerwane. Alicia schyliła się, wkładając głowę do kabiny. - Podjedź bliżej - poprosiła. - Powoli. Peter obrócił kierownicę, mijając przewrócony pojazd. Wiedzieli, co rozciąga się przed nimi - pierścień obrony miasta. Przedzierali się między wrakami czołgów i innych pojazdów. Za nimi ujrzał worki piasku ułożone pod betonowym murem ze zwojami drutu kolczastego na szczycie. - Co zamierzasz zrobić? - usłyszał w krótkofalówce głos Sary. - Musimy to jakoś objechać. - Peter przerwał nadawanie i krzyknął do Alicii, która lustrowała okolicę przez lornetkę: - Skręcić na wschód czy na zachód?! Znów wsunęła głowę do kabiny. - Na zachód. Chyba widzę wyrwę w murze. Robiło się późno. Przeżycia minionej nocy sprawiły, że wciąż byli roztrzęsieni. Ostatnie promienie słońca przypominały lejek, przez który spadali w noc. Z każdą minutą podjęte decyzje stawały się coraz bardziej nieodwołalne. - Alicia mówi, żeby jechać na zachód - poinformował przez radio. - W ten sposób oddalimy się od lotniska. - Wiem. Daj mi Hollisa. - Wysłuchał jego opinii i powiedział: - Myślę, że powinniśmy wykorzystać resztki benzyny, aby znaleźć schronienie na noc. Widzisz te budynki przed nami? Na pewno jest tam miejsce, które się
nada. Rano wrócimy na lotnisko. Głos Hollisa był opanowany, lecz Peter wyczuł w nim nutkę niepokoju. - Ty tu dowodzisz. Spojrzał we wsteczne lusterko. Alicia skinęła głową. - Objeżdżamy mur - zdecydował. Wyrwa w murze otaczającym miasto miała szerokość dwudziestu metrów. Obok niej leżały szczątki spalonej cysterny. Peter pomyślał, że kierowca próbował sforsować zaporę. Krajobraz znów się zmienił. W miarę jak zapuszczali się coraz głębiej, zabudowa gęstniała. Wszyscy milczeli. Jedynymi dźwiękami były odgłosy pracującego silnika i ocieranie się zielska o podwozie hummera. Jakimś cudem znów trafili na Las Vegas Boulevard. Skrzypiący znak nadal wisiał na drutach nad drogą, kołysząc się na wietrze. Budynki były coraz większe, wręcz monumentalne, pochylające nad autostradą swoje ogromne zniszczone twarze. Niektóre były spalone, przypominały puste klatki ze stalowych dźwigarów, inne wydawały się w połowie zawalone, ich fasady odpadły, odsłaniając przypominające plaster miodu pomieszczenia ustrojone wiszącymi ogrodami z kabli i przewodów. Kilka było porośniętych winoroślą, a inne nagie ijałowe, z nienaruszonymi szyldami, na których wypisano tajemnicze nazwy: „Mandalay Bay”, „Luxor”, „New York, New York”. Przestrzeń między budynkami wypełniał gruz, zmuszając Petera do bardzo wol-
nej jazdy. Kolejne hummery i czołgi, i stanowiska osłonięte workami z piaskiem. Najwyraźniej toczyły się tu walki. Dwa razy musieli stanąć, aby znaleźć sposób objechania przeszkody. - Wraki stoją zbyt gęsto - stwierdził w końcu Peter. - Nie przejedziemy. Calebie, wyprowadź mnie stąd. Caleb kazał mu skręcić ma wschód, na Tropicanę, jednak po stu metrach droga się skończyła zasypana grubą warstwą gruzu. Peter ruszył w drugą stronę, wrócił do skrzyżowania i zawrócił na północ. Tym razem zatrzymali się przy drugiej linii betonowych umocnień. - To istny labirynt. Peter spróbował innej drogi, skręcając na wschód, lecz ta również okazała się nieprzejezdna. Cienie wydłużały się z każdą minutą. Do zmroku pozostało zaledwie pół dłoni. Wiedział, że popełnili błąd, próbując przejechać przez centrum miasta. Znaleźli się w pułapce. Peter sięgnął po krótkofalówkę leżącą na desce rozdzielczej. - Masz jakiś pomysł, Saro? - Możemy wrócić drogą, którą przyjechaliśmy. - Kiedy się wydostaniemy, będzie już ciemno. Lepiej, żebyśmy nie utknęli nocą na otwartym polu, w pobliżu jest dużo wysokich budynków. Alicia zajrzała do kabiny - Widzę budynek w dobrym stanie. Sto metrów przed nami. Minęliśmy go, wjeżdżając do miasta. Peter przekazał wiadomość do drugiego hummera.
- Nie mamy wyboru. W końcu to Hollis zdecydował. - Pojedźmy tam. Zawrócili. Peter podniósł głowę, aby odnaleźć dom, o którym wspomniała Alicia - smukłą białą wieżę, bardzo wysoką, wyłaniającą się z cienia, strzelającą ku zachodzącemu słońcu. Budynek wyglądał na nienaruszony, choć Peter nie wiedział, jak prezentuje się z drugiej strony. Tył wieżowca mógł zostać całkowicie zrujnowany Budynek oddzielał od drogi wysoki kamienny mur i gęste krzaki. Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że to basen zarośnięty winoroślą. Peter zmartwił się, że będą musieli jakoś przejechać przez zielsko, kiedy Alicia krzyknęła: - Skręć tutaj! Podjechał do budynku, zatrzymując hummera pod czymś w rodzaju portyku oplecionego winoroślą. Sara zatrzymała się tuż za nim. Frontowe okna zostały zabite płytami, a wejście zastawiono workami z piaskiem. Wysiadając z samochodu, Peter poczuł chłód. Temperatura zaczęła spadać. Alicia otworzyła tylny bagażnik, pospiesznie rozdzielając plecaki i karabiny. - Weźcie tylko to, czego będziecie potrzebowali w nocy - poleciła. - Tyle, ile zdołacie unieść. Nie zapomnijcie o wodzie. - A co z hummerami? - zapytała Sara. - Same nie odjadą - rzuciła Alicia, zakładając sobie na szyję pas granatów i sprawdzając, czy karabin jest załadowany. - Cholewka, znalazłeś wejście? Robi się coraz
ciemniej. Caleb i Michael próbowali oderwać drewnianą płytę od jednego z okien. Wreszcie pękła z trzaskiem, odsłaniając szybę pokrytą grubą warstwą brudu. Wystarczyło jedno uderzenie łomu, aby szkło rozleciało się w kawałki. - Cholera! - krzyknął Caleb. - Co tak śmierdzi? - Zaraz się dowiemy - powiedziała Alicia. - Ruszajmy! Pierwsi weszli Peter i Alicia. Hollis zamykał pochód, przepuszczając Amy i pozostałych. Peter znalazł się w ciemnym holu biegnącym równolegle do frontu budynku. Z prawej strony dostrzegł metalowe drzwi zamknięte łańcuchem przeciągniętym przez rączki. Wrócił do okna. - Calebie, podaj mi młotek i łom. Zerwał łańcuch ostrym końcem łomu. Drzwi otworzyły się na oścież, odsłaniając bardziej przestrzeń niż pomieszczenie, która wydała się nietknięta, co było zdumiewające. Oprócz przykrego zapachu - cierpkiej chemicznej woni o lekko organicznej nucie - i grubej warstwy kurzu pokrywającej każdą powierzchnię można było odnieść wrażenie, że miejsce to jest raczej porzucone niż zrujnowane, jakby jego mieszkańcy odeszli kilka dni, a nie dziesiątki lat temu. Pośrodku stała duża kamienna budowla, coś w rodzaju fontanny, a na podwyższonej platformie w rogu dostrzegli fortepian zasnuty pajęczyną. Z lewej strony ciągnął się długi kontuar, a za nim rząd wysokich okien wychodzących na wewnętrzny dziedziniec, którego szczegóły
ginęły przykryte bujną roślinnością nadającą wnętrzu zielonkawe zabarwienie. Peter podniósł głowę i zobaczył podzielony na dwie części strop ozdobiony wypukłymi panelami. Każdy z nich był bogato zdobiony: wymalowano na nich obłoki i skrzydlate postacie o smutnych oczach i pucołowatych twarzach. - Czy to... kościół? - wyszeptał Caleb. Peter nie odpowiedział. Nie miał zielonego pojęcia. Stwory na suficie były niepokojące, a nawet złowróżbne. Odwrócił się i stwierdził, że Amy stoi obok pokrytego pajęczynami fortepianu, patrząc w górę jak pozostali. Usłyszał za plecami głos Hollisa. - Lepiej wejdźmy wyżej. - Peter pomyślał, że podobnie jak on wyczuwa w powietrzu coś upiornego. Weszli głębiej, do szerszego holu, w którym znajdował się rząd sklepów - Prada, Tutto, La Scarpa, Tesorini. Nazwy nic im nie mówiły, choć miały dziwnie melodyjne brzmienie. Było tu więcej zniszczeń - popękane okna i lśniące kawałki szkła na kamiennej posadzce, chrupiące pod butami. Dużo sklepów wyglądało tak, jakby zostały splądrowane - roztrzaskane lady, wszystko wywrócone do góry nogami - inne wydawały się nietknięte, z osobliwie bezużytecznymi towarami na wystawie: butami, w których nikt nie mógłby chodzić, i torebkami zbyt małymi, aby cokolwiek do nich włożyć. Minęli napis „Poziom SPA” i „Promenada basenowa” ze strzałkami wskazującymi sąsiednie korytarze oraz rząd wind z błyszczącymi zamkniętymi drzwiami. Nie dostrzegli żadnej tabliczki z napisem „Schody”.
Korytarz kończył się kolejną otwartą przestrzenią tak dużą jak pierwsza, lecz pogrążoną w ciemności. Było w niej coś podziemnego, jakby po przekroczeniu progu znaleźli się w wielkiej jaskini. Smród się nasilił. Złamali świetlne patyki i ruszyli dalej, unosząc lufy karabinów. Hala była wypełniona długimi rzędami maszyn, których Peter nigdy wcześniej nie widział, z ekranami wideo i różnymi przyciskami, dźwigniami i przełącznikami. Przed każdą stał stołek dla osoby obsługującej maszynę i wykonującej jakieś czynności. Później zobaczyli zwłoki. Najpierw jedno ciało, a po nim drugie i kolejne, coraz więcej iwięcej. Zastygłe postacie stopniowo wynurzały się z mroku. Większość siedziała przy wysokich stołach w upiornie komicznych pozach, jakby zginęli w samym środku jakiegoś rozpaczliwego aktu. - Co to za miejsce? Peter podszedł do najbliższego stołu, przy którym zamarły trzy postacie. Czwarta leżała na podłodze obok przewróconego stołka. Peter pochylił się, aby obejrzeć najbliższe ciało, oświetlając je świecącym patykiem. Kobieta z twarzą na stole: głowa odwrócona, a kość policzkowa oparta o blat. Włosy pozbawione barwy oplatały czaszkę wyschniętymi włóknami. W miejscu zębów była proteza dentystyczna, plastikowe dziąsła nadal miały żywy różowy kolor. Na szyi lśniły złote naszyjniki, a kości palców spoczywające na blacie - Peter pomyślał, że wyciągnęła ręce, aby zapobiec upadkowi - zdobiły pierścienie z dużymi różnobarwnymi kamieniami. Na stole przed kobietą leżały
dwie odwrócone karty: szóstka i walet. Zauważył, że podobnie jest w przypadku pozostałych, że na stole leży więcej rozrzuconych kart. Pewnie w coś grali. Pośrodku leżała sterta biżuterii, pierścionków, zegarków i bransoletek oraz pistolet i kilka nabojów. - Lepiej stąd chodźmy - powiedziała Alicia, stając obok niego. Pomyślał, że coś tu jest, coś, co powinien zauważyć. - Wkrótce zrobi się ciemno, Peterze. Musimy znaleźć schody. Peter odwrócił wzrok od stołu i skinął głową. Weszli do atrium ze szklanym sufitem. Niebo przybrało chłodną barwę, zapadała noc. Ruchomymi schodami dotarli do kolejnego mrocznego zakamarka. Po prawej był rząd wind, kolejny korytarz iwięcej sklepów. - Nie wydaje wam się, że chodzimy w kółko? - spytał Michael. - Przysiągłbym, że tędy szliśmy. Alicia spoważniała. - Peterze... - Wiem, wiem. - Musi podjąć decyzję: szukać schodów czy schronić się na parterze. Odwrócił się do pozostałych. Ich grupka wydała mu się nagle dziwnie mała. - Cholera, tylko nie teraz. Mausami wskazała witrynę najbliższego sklepu. - Jest tam. Nad sklepem widniał napis „Centrum handlowe Dar Pustyni”. Peter otworzył drzwi i wszedł do środka.
Amy stała zwrócona w stronę rzędu regałów za ladą, na których stały kuliste szklane przedmioty. Trzymała w rękach jeden z nich. Potrząsnęła nim mocno, powodując, że wnętrze ożyło. - Co to takiego, Amy? Odwróciła się do niego rozpromieniona. Znalazłam coś, mówiły jej oczy. Coś wspaniałego. Wyciągnęła rękę, aby wziął przedmiot. Poczuł w dłoni nieoczekiwany ciężar. Przedmiot był kulą wypełnioną płynem, płynem, w którym unosiła się migocząca biała substancja. Na małe domki spadało coś przypominającego płatki śniegu. Pośrodku tego miniaturowego miasta stała biała wieża - Peter pomyślał, że to wieża, w której teraz są. Pozostali otoczyli ich kołem. - Co to takiego? - chciał wiedzieć Michael. Peter podał kulę Sarze, a ta pokazała ją pozostałym. - To pewnie jakiś model. - Na twarzy Amy malowało się szczęście. - Dlaczego chciałeś nam to pokazać? Odpowiedzi udzieliła Alicia: - Spójrz na to, Peterze. Odwróciła kulę i wskazała słowa umieszczone na podstawie: Hotel i kasyno Milagro Las Vegas Michael powiedział im, że zapach nie miał żadnego związku z trupami. To gaz kanałowy. Głównie metan. Dlatego cuchnie tu jak w wychodku. Pod hotelem jest stuletnie morze ścieków, odchody całego miasta uwięzione niczym kompost w gigantycznym zbiorniku fermentacyjnym.
- Wolałbym tu nie być, kiedy eksploduje - ostrzegł ich. - To będzie największe pierdnięcie w historii. Wszystko spłonie jak pochodnia. Byli na piętnastym piętrze hotelu, obserwując, jak zapada noc. Przez kilka nerwowych minut wyglądało na to, że będą musieli pozostać na niższych piętrach. Jedyna klatka schodowa, którą znaleźli po drugiej stronie kasyna, była zasypana gruzem, zawalona krzesłami, stołami, materacami, walizkami, powyginanymi i zmiażdżonymi, jakby spadły z dużej wysokości. Hollis zasugerował, aby wyważyć łomem drzwi windy i dostać się do szybu. Jeśli liny są całe, będą mogli wspiąć się kilka pięter, obchodząc zabarykadowany odcinek i pokonując resztę drogi schodami. Udało się. Na szesnastym piętrze napotkali kolejną przeszkodę. Podłoga była zaścielona łuskami. Po wyjściu z szybu znaleźli się w ciemnym korytarzu. Alicia złamała kolejny patyk. Na korytarz wychodził szereg drzwi. Zauważyli tabliczkę z napisem „Apartamenty ambasadorskie”. Peter wskazał lufą pierwsze drzwi. - Calebie, wchodzisz. W pokoju spoczywały na łóżku dwa ciała, mężczyzny i kobiety. Oboje mieli na sobie szlafroki kąpielowe i kapcie. Na nocnym stoliku stała otwarta butelka whisky, której zawartość wyparowała, pozostawiając brązowy osad, oraz plastikowa strzykawka. Caleb wyraził uczucia pozostałych, mówiąc, że nie zamierza spędzić nocy z dwoma sztywniakami, szczególnie takimi, którzy sami się zabili. Dopiero po sforsowaniu piątych drzwi znaleźli
apartament bez zwłok. Trzy pokoje, dwa z łóżkami i trzeci, większy, ze szklaną ścianą wychodzącą na miasto. Peter podszedł do szyby. Ostatnie promienie słońca zalewały okolicę pomarańczowym blaskiem. Żałował, że nie są wyżej, choćby na dachu, lecz to powinno wystarczyć. - Co to jest? - spytała Mausami, wskazując budowlę po drugiej stronie ulicy stojącą między innymi budynkami, masywną stalową konstrukcję wspartą na czterech nogach i zakończoną wąskim czubkiem. - To pewnie wieża Eiffla - odpowiedział Caleb. Widziałem ją w jakiejś książce. Mausami ściągnęła brwi. - Czy wieża Eiffla nie jest w Europie? - W Paryżu. - Michael uklęknął na podłodze, rozpakowując plecak. - W Paryżu, we Francji. - Jak się tu znalazła? - Skąd mam wiedzieć? - Wzruszył ramionami. Może ją przenieśli? Stanęli przy oknie, patrząc, jak się ściemnia. Jedna ulica po drugiej, a później budynki i góry w oddali pogrążały się w mroku jak w wodzie wlewającej się do wanny. Na niebie zabłysły gwiazdy. Nikt nie był w nastroju do rozmowy. Wszyscy wiedzieli, co im grozi. Sara usiadła na łóżku obok Hollisa i zmieniła mu opatrunek na ramieniu. Z tego, czego nie powiedziała, i z milczącej skuteczności, z jaką to robiła, Peter wywnioskował, że martwi się o niego. Rozdzielili racje żywnościowe i położyli się na łóżkach, aby odpocząć. Alicia i Sara zgodziły się objąć pierwszą wartę. Peter był zbyt wyczerpany, żeby zaprotestować.
„Obudźcie mnie, kiedy będziecie miały dosyć, powiedział. Pewnie i tak nie zasnę”. No i nie zasnął. Leżał na podłodze w sypialni, z głową na plecaku, gapiąc się w sufit. Milagro, pomyślał. To jest Milagro. Amy siedziała w kącie, oparta plecami o ścianę, trzymając szklaną kulę. Co kilka minut unosiła ją i potrząsała, po czym przysuwała do twarzy, obserwując wirujące płatki śniegu. W takich chwilach Peter zastanawiał się, kim dla niej jest, kim są dla niej oni wszyscy. Wyjaśnił jej, dokąd jadą i dlaczego to robią, lecz jeśli wie, co jest w Kolorado i kto nadaje sygnał, w żaden sposób tego nie zasugerowała. W końcu zrezygnował z podejmowania prób zaśnięcia i przeszedł do salonu. Nad budynkami ukazał się blady sierp księżyca. Alicia stała w oknie, obserwując ulicę. Sara siedziała przy małym stoliku, grając sama ze sobą w karty z karabinem na kolanach. - Zauważyłyście coś niepokojącego? Sara ściągnęła brwi. - Czy grałabym wtedy w karty? Peter usiadł na krześle. Przez jakiś czas milczał, obserwując, jak Sara gra.. - Skąd masz karty? - Na odwrocie talii widniał napis „Milagro”. - Alicia znalazła je w komodzie. - Powinnaś odpocząć, Saro - powiedział. - Obejmę wartę. - Nic mi nie jest. - Zmarszczyła czoło, zgarnęła karty i rozdała. - Wracaj do łóżka.
Nie powiedział nic więcej. Miał wrażenie, jakby zrobił coś złego, choć nie wiedział co. Alicia odwróciła się od okna. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, skorzystam z tej propozycji. Zdrzemnę się kilka minut. Saro, zgadzasz się? Sara wzruszyła ramionami. - Jak chcesz. Alicia wyszła i zostali sami. Peter podszedł do okna, obserwując ulicę przez noktowizor karabinu. Porzucone samochody, zwały gruzu i śmieci, opustoszałe budynki. Świat, który zastygł w czasie, znieruchomiał w ostatnich gwałtownych godzinach poprzedniego czasu. - Nie musisz udawać, wiesz? Odwrócił się. Sara patrzyła na niego chłodno, jej twarz była skąpana w poświacie księżyca. - Czego? - Peterze, daj spokój. - Wyczuł jej determinację. Coś sobie postanowiła. - Wiem, że się starałeś. - Zaśmiała się cicho, odwracając głowę. - Powiedziałabym, że jestem ci wdzięczna, lecz wyszłabym na idiotkę, więc tego nie zrobię. Jeśli tu umrzemy, chcę tylko, żebyś wiedział, że wszystko jest w porządku. - Nikt tu nie umrze. - Tylko tyle potrafił powiedzieć. - Cóż, mam nadzieję. Tamtej nocy... - Słuchaj... przepraszam cię, Saro. - Odetchnął głęboko. - Powinienem powiedzieć ci to wcześniej. To była
moja wina. - Nie musisz przepraszać, Peterze. Przecież powiedziałam, że się starałeś. Całkiem nieźle ci szło, lecz wy dwoje jesteście sobie pisani. Myślę, że zawsze o tym wiedziałam. Byłam głupia, nie potrafiłam się z tym pogodzić. - O czym ty mówisz, Saro? - Nic nie rozumiał. Nie odpowiedziała. Nagle wytrzeszczyła oczy. Patrzyła za okno. Odwrócił się gwałtownie. Sara podniosła się i stanęła obok niego. - Co zobaczyłaś? Wskazała ręką. - Po drugiej stronie ulicy, na wieży. Przyłożył oko do noktowizora. - Niczego nie widzę. - To tam było, wiem. Nagle do pokoju weszła Amy, przyciskając do piersi szklaną kulę. Drugą ręką złapała Petera za ramię i zaczęła odciągać go od okna. - Co się stało, Amy? Szkło nie tyle pękło, ile eksplodowało gradem tysięcy błyszczących drobin. Podmuch powietrza cisnął go na drugi koniec pokoju. Dopiero później Peter zrozumiał, że wirol zaatakował ich z góry. Usłyszał krzyk Sary, nawet nie słowa, lecz wrzask przerażenia. Upadł na podłogę, potoczył się do tyłu i wyrwał się Amy w samą porę, aby zobaczyć tamtego wyskakującego przez okno. Sara znikła.
Alicia i Hollis wpadli do pokoju. Teraz byli w nim wszyscy. Hollis zerwał temblak i chwycił broń. Stał przy oknie, wodząc wokół lufą karabinu, lecz nie rozległy się żadne strzały. - Ja pierdolę! Alicia pomogła Peterowi wstać. - Jesteś ranny? Skaleczyłeś się? Peter czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Pokręcił głową. - Co się stało?! - wrzasnął Michael. - Gdzie jest moja siostra?! Peter odzyskał głos. - Porwał ją. Michael złapał Amy za ramiona. Dziewczyna nadal ściskała szklaną kulę, która jakimś cudem nie pękła. - Gdzie ona jest?! Gadaj, gdzie ona jest?! - Przestań, Michaelu! - krzyknął Peter. - Nie widzisz, że się boi?! Szklana kula upadła z hukiem na podłogę, kiedy Alicia odciągnęła Michaela, rzucając go na kanapę. Amy cofnęła się z przestrachem w oczach. - Uspokój się, Obwód - syknęła Alicia. W jego oczach błyszczały łzy wściekłości. - Nie nazywaj mnie tak, do cholery! Usłyszeli za sobą grzmiący głos: - Zamknijcie się! Odwrócili się i zobaczyli Hollisa stojącego w otwartym oknie z karabinem opartym na biodrze. - Zamknijcie się! - Powiódł po nich wzrokiem. -
Przyprowadzę twoją siostrę, Michaelu. Hollis przyklęknął na jedno kolano i zaczął szukać w plecaku nabojów, po czym włożył je do kieszeni na piersi. - Widziałem, dokąd ją zabrały. Były trzy. - Hollisie... - zaczął Peter. - Nie, proszę. - Spojrzał Peterowi w oczy. - Wszyscy wiecie, że muszę po nią pójść. Michael wystąpił naprzód. - Idę z tobą. - Ja też - powiedział Caleb, patrząc na nich niepewnie. - No wiecie, chyba wszyscy idziemy, nie? Peter spojrzał na Amy. Siedziała na kanapie, przyciskając kolana do piersi. Poprosił Alicię o pistolet. - Na co ci? - Jeśli mamy tam pójść, Amy potrzebuje broni. Alicia wyciągnęła broń zza paska. Peter wysunął magazynek, a następnie załadował i odciągnął suwadło, by wprowadzić nabój do komory. Odwrócił się i podał go Amy. - Masz jeden strzał - powiedział, wskazując mostek. - Tylko jeden. Celuj tutaj. Wiesz, jak to zrobić? Amy podniosła wzrok i skinęła głową. Kiedy zbierali sprzęt, Alicia odciągnęła Petera na stronę. - Nie myśl, że się sprzeciwiam, ale to może być zasadzka - rzekła cicho. - Wiem. - Podniósł z podłogi karabin i plecak. Czułem to podczas drogi. Te wszystkie zablokowane uli-
ce... doprowadziły nas tutaj. Hollis ma rację. Nie powinienem był zostawić Theo. Teraz nie zostawię Sary. Zaczęli schodzić po schodach, Alicia i Peter przodem, Mausami i Hollis z tyłu. Kiedy dotarli do trzeciego piętra, wyszli z klatki schodowej i ruszyli korytarzem w stronę wind. Środkowy szyb był otwarty tak, jak go zostawili. Peter spojrzał w dół i dostrzegł kabinę z otwartą klapą. Chwycił linę, zarzucił karabin na plecy i spuścił się na dach, a później wszedł do środka. Drzwi windy otwierały się na kolejny hol z przeszklonym dachem na wysokości dwóch pięter. Ściana naprzeciwko otwartych drzwi windy była wyłożona lustrami, więc mógł zobaczyć, co jest poniżej. Wysunął lufę karabinu, wstrzymując oddech. Przestrzeń oświetlona blaskiem księżyca była pusta. Gwizdnął przez klapę, co było znakiem dla pozostałych. Zeszli za nim, podając karabiny przez właz i spuszczając się na dół. Ostatnia schodziła Mausami. Peter zauważył, że ma dwa plecaki, po jednym na każdym ramieniu. - Ten jest Sary - wyjaśniła. - Pomyślałam, że chciałaby go zabrać. Po lewej stronie było kasyno, po prawej korytarz z rzędem pustych sklepów. Za nim znajdowało się główne wejście i zaparkowane hummery. Hollis widział, jak tamci zaciągnęli Sarę przez ulicę do wieży. Pokonają otwarty teren przed hotelem samochodami, ostrzeliwując się z karabinów maszynowych, jeśli będzie trzeba. Co się stanie później, Peter nie wiedział.
Dotarli do holu z milczącym fortepianem. Wszędzie panowała cisza, nic się nie zmieniło. W blasku świecących patyków wydawało się, że postacie wymalowane na sklepieniu unoszą się w powietrzu, wiszą ponad ich głowami. Kiedy Peter ujrzał je po raz pierwszy, wydawały się groźne, lecz teraz to upiorne wrażenie minęło. Pozostały jedynie wilgotne oczy i miękkie delikatne twarze. Peter zdał sobie sprawę, że to twarze dzieci. Dotarli do wejścia i przykucnęli obok okna. - Pójdę pierwsza - powiedziała Alicia, upijając łyk wody z manierki. - Jeśli będzie czysto, wskakujemy do samochodów i ruszamy. Będę przed budynkiem najwyżej dwie sekundy. Michaelu, usiądziesz za kółkiem drugiego hummera. Hollis i Mausami, do karabinów. Ty, Calebie, zasuwasz do środka i pilnujesz Amy. Będę was osłaniała, dopóki nie wsiądziecie. - A co z tobą? - O mnie się nie martw. Nie pozwolę wam odjechać beze mnie. Wyskoczyła przez okno i pognała do najbliższego hummera. Peter zajął pozycję. Na dworze było zupełnie ciemno, bo księżyc zasłaniał dach portyku. Usłyszał miękkie uderzenie, gdy Alicia dopadła jednego pojazdu. Przycisnął kolbę do ramienia, czekając, aż zagwiżdże, że mogą wychodzić. - Dlaczego tak długo zwleka? - szepnął Hollis. Brak światła był tak całkowity, że aż żywy - właściwie nie był brakiem, lecz obecnością, która pulsowała
wokół niego. Poczuł krople potu we włosach. Nabrał powietrza i położył palec na spuście gotowy do strzału. Jakaś postać podbiegła ku nim w ciemności. - Uciekajcie! Kiedy Alicia dała nurka przez okno, Peter zrozumiał, co widzi - wirującą masę jasnozielonych świateł przypominającą falę toczącą się w stronę budynku. Wirole. Ulica jest pełna wiroli. Hollis otworzył ogień. Peter oparł kolbę na ramieniu i zdążył oddać kilka strzałów, zanim Alicia złapała go za rękaw i wciągnęła do środka. - Jest ich zbyt wiele! Zmiatajmy stąd! Byli w połowie holu, gdy usłyszeli ogłuszający trzask pękającego drewna. Drzwi wejściowe zaczęły się chwiać, wirole w każdej chwili mogły wlać się do środka. Caleb i Mausami popędzili do kasyna. Alicia strzelała krótkimi seriami, osłaniając ich, a pusta taśma od nabojów brzęczała na wykładanej kafelkami posadzce. Peter zauważył Amy kucającą obok fortepianu, macającą w ciemności, jakby coś zgubiła. Pistolet. Nie było sensu go szukać. Złapał ją za ramię i pobiegł korytarzem za innymi. Jego umysł mówił: Jesteśmy martwi. Wszyscy jesteśmy martwi. Usłyszeli kolejny brzęk tłuczonego szkła dobiegający z wnętrza budynku. Zachodzą ich od skrzydła. Wkrótce zostaną otoczeni, zginą w ciemności. Jak wtedy, w centrum handlowym, tyle że teraz jest gorzej, bo nie można schronić się w świetle. Hollis był obok niego. Przed sobą dostrzegł świecący patyk i Michaela wskakującego przez
okno do restauracji. Kiedy tam dobiegł, okazało się, że Caleb i Mausami już są w środku. - Tutaj! Szybciej! - krzyknął do Alicii i wepchnął Amy do środka w samą porę, aby zobaczyć, jak Michael znika za tylnymi drzwiami. - Za nim! - wrzasnął. - Biegnij! Alicia znalazła się nad nim i wciągnęła go przez okno. Nie zatrzymując się, sięgnęła do torby po kolejny świecący patyk i złamała go na kolanie. Przebiegli przez salę do tylnych drzwi, które kołysały się jeszcze po przebiegnięciu Michaela. Kolejny korytarz, wąski i niski jak tunel. Peter spostrzegł Hollisa i innych daleko z przodu. Wołali do nich i machali. Nagle smród gazów kanałowych nasilił się, przyprawiając o zawrót głowy. Peter i Alicia odwrócili się, gdy do sali wpadł pierwszy wirol. Korytarz rozbłysnął ogniem buchającym z luf. Peter strzelał na oślep, celując w kierunku drzwi. Upadł pierwszy wirol, a po nim drugi i kolejne, lecz ciągle napływały nowe. Nagle zdał sobie sprawę, że nic się nie dzieje, chociaż naciska spust. Amunicja się skończyła. Wystrzelił ostami pocisk. Alicia pociągnęła go korytarzem. Schody wiodły do kolejnego korytarza. Uderzył o ścianę i zachwiał się, lecz nie stanął. Korytarz kończył się wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do kuchni. Zeszli do podziemi. Na ścianie wisiały miedziane rondle nad szerokim stalowym stołem, który odbijał światło świecącego patyka Alicii. Powietrze było tak gęste od gazu, że oddech uwiązł Peterowi w pier-
si. Odłożył karabin i sięgnął po ciężką miedzianą patelnię. Coś wpadło za nimi przez drzwi. Odwrócił się i zamachnął patelnią, opierając się plecami o kuchnię - wykonując gest, który mógłby się wydać komiczny, gdyby nie był tak rozpaczliwyi osłaniając Alicię własnym ciałem, gdy wirol wskoczył na blat stalowego stołu i przykucnął. Wirol płci żeńskiej o palcach pokrytych pierścieniami jak u zwłok, które widział przy stole do gry w karty. Trzymał ręce daleko od tułowia, zginając długie szpony i kołysząc się z boku na bok. Peter dzierżył patelnię jak tarczę. Alicia przylgnęła do niego. - Zobaczył siebie! - krzyknęła Alicia. Na co ten wirol czeka? Dlaczego nie atakuje? - Odbicie! - szepnęła Alicia. - Widzi swoje odbicie w patelni! Peter usłyszał nowy dźwięk wydobywający się z ust wirola - ponury nosowy jęk przypominający skomlenie psa. Jakby obraz twarzy odbity w miedzianej patelni stał się źródłem nieoczekiwanego odkrycia. Peter ostrożnie poruszył patelnią. Oczy wirola podążyły za nią jak zahipnotyzowane. Jak długo zdoła przyciągać jego uwagę, zanim zjawią się następne? Dłonie Petera były mokre od potu, a powietrze tak gęste od gazu, że z trudem oddychał. „To miejsce zapłonie jak pochodnia”. - Widzisz wyjście, Alicio? Szybko wskazała głową. - - Drzwi po prawej, pięć metrów. - Zamknięte?
- Skąd mam wiedzieć? Peter mówił przez zaciśnięte zęby, robiąc wszystko, aby zapanować nad swoim ciałem, sprawić, by wzrok wirola był skupiony na patelni. - Cholera, widzisz jakiś zamek? Stworzenie drgnęło, napinając mięśnie, rozwarło szczęki i odsłoniło rzędy lśniących zębów. Przestało skowyczeć i zaczęło mlaskać. - Nie, nie wiedzę zamka. - Weź granat. - To za małe pomieszczenie. - Rób, co ci mówię. Pomieszczenie jest wypełnione gazem. Rzuć go i biegnij do drzwi. Alicia odpięła granat od pasa. Peter poczuł, jak wyciąga zawleczkę. - Rzucam - szepnęła. Granat poszybował szerokim łukiem nad głową wirola. Zgodnie z oczekiwaniami Petera wirol odwrócił wzrok i śledził granat, który przeleciał przez kuchnię, uderzył o stół za jego plecami i potoczył się po podłodze. Peter i Alicia odwrócili się i skoczyli do drzwi, szarpiąc metalowy skobel. Poczuli świeże powietrze i otwartą przestrzeń. Byli na czymś w rodzaju rampy rozładunkowej. Peter zaczął odliczać: jedna sekunda, druga, trzecia... Usłyszał pierwszy wybuch, eksplozję granatu, a po nim kolejny, głębszy, gdy doszło do zapłonu gazu. Poturlali się do krawędzi rampy, gdy nad ich głowami przeleciały drzwi. Po nich nadeszła fala uderzeniowa i język ognia. Peter czuł się tak, jakby coś wydarło mu powietrze z płuc.
Przywarł twarzą do ziemi, osłaniając rękami głowę. Usłyszał kolejne wybuchy. Ogień zaczął ogarniać całą wieżę, z góry posypał się gruz. Spadały na nich kawałki szkła, rozpryskując się na chodniku deszczem błyszczących odłamków. - Musimy zwiewać! - Alicia ciągnęła go za rękę. Budynek się zawali! Jego ręce i twarz były mokre, lecz nie miał pojęcia od czego. Znajdowali się po południowej stronie budynku. Przebiegli na drugą stronę ulicy w świetle płomieni, kryjąc się za zardzewiałym wrakiem przewróconego samochodu. Dyszeli ciężko, krztusząc się dymem. Ich twarze były pokryte sadzą. Peter spojrzał na Alicię i dostrzegł długą lśniącą plamę na jej udzie i krew przesiąkającą przez spodnie. - Krwawisz. Wskazała jego głowę. - Ty też. Górnymi piętrami budynku wstrząsnęła seria wybuchów. Ogromna kula ognia wzbiła się w powietrze, zalewając okolicę wściekle pomarańczowym światłem i zasypując ulicę płonącym gruzem. - Myślisz, że pozostali zdołali się wydostać? - zapytał. - Nie wiem. - Alicia zakaszlała, po czym upiła łyk wody z manierki i splunęła na ziemię. - Nie ruszaj się. Obeszła samochód i po chwili wróciła. - Naliczyłam dwanaście. - Wykonała nieokreślony gest ręką, wskazując w górę i dół. - Więcej jest na wieży
po drugiej stronie ulicy. Ogień odepchnął je dalej, lecz to nie potrwa długo. Utknęli w ciemności, bez broni, między płonącym hotelem i wirolami. Siedzieli oparci o wrak samochodu, stykając się ramionami. Alicia odwróciła głowę i spojrzała na Petera. - Miałeś dobry pomysł z tą patelnią. Skąd wiedziałeś, że podziała? - Nie wiedziałem. Pokręciła głową. - Tak czy owak, niezła sztuczka. - Urwała, krzywiąc się z bólu. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. - Jesteś gotowy? - Do hummerów? - Myślę, że to nasza jedyna szansa. Trzymaj się jak najbliżej ognia, traktuj płomienie jak osłonę. - Spojrzał na nogę Alicii i zwątpił, czy w ogóle będzie mogła chodzić. Zostały im tylko noże i pięć granatów. Być może Amy i pozostali nadal są w pobliżu. Muszą przynajmniej spróbować. Alicia odpięła od paska dwa granaty i wcisnęła mu je do rąk. - Pamiętasz, co mi obiecałeś? - spytała. Chciała, żeby ją zabił, jeśli okaże się to konieczne. Był zdumiony łatwością, z jaką odpowiedział: - Ty też, nie chcę stać się jednym z nich. Alicia kiwnęła głową. Sięgnęła po granat i wyciągnęła zawleczkę gotowa do rzutu. - Zanim to zrobimy, chciałabym ci coś powiedzieć:
cieszę się, że to będziesz ty. - Ja również. Otarła oczy wierzchem dłoni. - Cholera, Peter, dwa razy widziałeś, jak płakałam. Nie możesz nikomu powiedzieć. Nie możesz... - Nie powiem, obiecuję. Nagle w ich oczach błysnęły języki światła. Peter sądził przez chwilę, że Alicia upuściła granat - że śmierć okazała się światłem i milczeniem - lecz po chwili usłyszał ryk silnika i zobaczył jadącą w ich stronę ciężarówkę. - Wsiadajcie! - ryknął głos. - Do wozu! Znieruchomieli. Alicia wytrzeszczyła oczy i zastygła z odbezpieczonym granatem w ręku. - Niech to szlag! Co mam z tym zrobić? - Rzuć! Przerzuciła granat nad samochodem. Peter przycisnął ją do ziemi, gdy eksplodował. Światła były coraz bliżej. Zerwali się i zaczęli kuśtykać w stronę pojazdu. Peter objął Alicię w talii. Z ciemności wyłoniła się pudełkowata ciężarówka z ogromnym pługiem przypominającym obłąkańczy uśmiech i siatką ochronną na przedniej szybie. Na dachu siedziała jakaś postać za armatką. Nagle armatka ożyła, wystrzeliwując nad ich głowami smugę płynnego ognia. Upadli na ziemię. Peter poczuł pieczenie karku. - Nie podnoście się! - ryknął głos. Dopiero wtedy Peter zrozumiał, że dźwięk został wzmocniony, że dobiega
z megafonu na dachu. - Ruszcie tyłki! - Co?! - Alicia przywarła do jezdni. - Dwoje nie wejdziemy! Ciężarówka zgrzytnęła i zatrzymała się w odległości kilku metrów od ich głów. Peter podniósł Alicię, gdy postać na dachu zeszła po drabince. Na twarzy miała ciężką maskę z drucianą siatką, a jej ciało osłaniała gruba kamizelka kuloodporna. W skórzanej pochwie na nodze tkwiła strzelba o krótkiej lufie. Na boku ciężarówki widniał napis „Wydział Penitencjarny Nevada”. - Do tyłu! Szybciej! Kobiecy głos. - Jest nas ośmioro! - krzyknął Peter. - Nasi przyjaciele nadal tam są! Kobieta chyba go nie słyszała albo nie zwracała na niego uwagi. Pognała ich na tył ciężarówki, zdumiewająco zwinna mimo kombinezonu. Nacisnęła klamkę i szeroko otworzyła drzwi. - Alicio! Wskakuj! Rozpoznali głos Caleba. Wszyscy już tam byli rozpłaszczeni na podłodze. Peter i Alicia wgramolili się do środka. Usłyszeli metaliczny szczęk zamykanych drzwi i pogrążyli się w ciemności. Pojazd szarpnął gwałtownie i ruszył. 46 Wstrętna kobieta. Wstrętna otyła kobieta w kuchni. Jej galaretowaty okrągły kształt wylewał się z krzesła, jakby się rozpuszczała. Gorące powietrze w pokoju. Smak dymu w jego ustach i woń jej ciała - zapach potu i wypeł-
nionych brudem wałeczków tłuszczu. Nad nią unosił się obłok dymu, buchał z jej warg, gdy mówiła, jakby wypowiadane słowa stawały się w powietrzu czymś materialnym. I głos w jego głowie mówiący mu, żeby się obudził. Zasnąłeś i śnisz. Obudź się, Theo. Jednak siła snu była zbyt potężna. Im bardziej się jej opierał, tym głębiej pogrążał się we śnie. Jakby jego umysł był studnią, w którą wpadał. Jakby leciał w mroczną otchłań własnego umysłu. „Na co się gapisz? Co? Ty mały gnojku”. Kobieta spojrzała na niego i zarechotała. „Powiedziałam ci, że ten chłopak nie jest tak po prostu głupi, to skończony debil”. Drgnął i nagle się obudził. Ze snu przeniósł się do chłodnej rzeczywistości celi. Jego skóra błyszczała od cuchnącego potu - potu nocnego koszmaru, którego nie mógł sobie przypomnieć. Pozostało po nim tylko wspomnienie, jak ciemna plama na powierzchni świadomości. Wstał z pryczy i podszedł do otworu. Starał się trafić, słuchając rozpryskujących się kropel moczu. Nasłuchiwał tego dźwięku, oczekiwał go, jak czeka się na odwiedziny przyjaciela. Czekał na kolejną rzecz, która się wydarzy. Na to, żeby ktoś coś powiedział, żeby mu wytłumaczył, dlaczego tu jest, czego od niego chcą. By powiedział, dlaczego nie jest martwy. W ciągu mijających pustych dni zrozumiał, że czeka go tu jedynie cierpienie. Drzwi się otworzą, wejdzie jakiś człowiek i wtedy się zacznie. Kroki zbliżały się i oddalały - widział zniszczone czubki butów w szparze pod drzwiami, gdy bez słowa przynosili mu jedzenie i zabierali puste naczynia. Walił w
drzwi raz po raz, w płytę z chłodnego metalu. „Czego ode mnie chcecie?! Czego?!”. Jego wołanie spotykało się z milczeniem. Nie wiedział, ile dni siedzi w celi. Nie widział niczego za wysokim brudnym oknem. Jedynie skrawek białego nieba, a nocą gwiazdy. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał, były wirole zeskakujące z dachu, a później wszystko wywróciło się do góry nogami. Zapamiętał oddalającą się twarz Petera, dźwięk swojego imienia i uderzenie w szyję, gdy rzucono go w górę, w kierunku sufitu. Ostatni raz poczuł smak wiatru i słońca na twarzy i wypuścił karabin. Patrzył, jak wolno wiruje, spadając na ziemię. Później pogrążył się w pustce. Reszta była ciemną plamą w jego pamięci, przypominającą otwór w dziąśle po brakującym zębie. Siedział na brzegu łóżka, gdy usłyszał kroki. Klapka w drzwiach się otworzyła i do środka wsunięto miskę z jedzeniem. Ta sama wodnista zupa, którą jadł od wielu dni. Czasami była w niej odrobina mięsa, kiedy indziej kość szpikowa do wyssania. Początkowo postanowił nie jeść, żeby zobaczyć, co zrobią tamci, kimkolwiek są. Wytrzymał jeden dzień i uległ głodowi. - Jak się czujesz? Język Theo był nabrzmiały. - Odpieprz się! Suchy chichot. Szuranie butów po posadzce. Nie umiał powiedzieć, czy głos jest młody, czy stary. - Masz charakter, Theo.
Poczuł na plecach zimny dreszcz, słysząc swoje imię. Nie odpowiedział. - Wygodnie ci tu? - Skąd wiesz, jak się nazywam? - Nie pamiętasz? - Przerwa. - Pewnie nie pamiętasz. Sam mi powiedziałeś. Kiedy tu trafiłeś. Odbyliśmy miłą rozmowę. Próbował sobie przypomnieć, lecz wszystko było ciemnością. Może tylko mu się wydawało, że słyszy głos? Głos chyba go znał, ale może to było złudzenie. W takim miejscu wcześniej czy później będzie miał majaki. Umysł zacznie robić, co zechce. - Nie masz ochoty na rozmowę? W porządku. - Rób swoje. - Już to zrobiliśmy. Nawet teraz to robimy. Rozejrzyj się, Theo. Co widzisz? Chcąc nie chcąc, powiódł wzrokiem po celi. Prycza, otwór kloaki, brudne okno. Rysunki na ścianach wyskrobane kamieniem, którego szukał wiele dni. Zwykle pozbawione sensu kształty, niebędące słowami ani obrazami, które mógłby rozpoznać. Tylko jeden napis na wysokości oczu, nad otworem, był wyraźny: Był tu Ruben. - Kim jest Ruben? - Ruben? Nie przypominam sobie żadnego Rubena. - Nie kłam. - Ach! Chodzi ci o Rubena. - Kolejny cichy chichot. Theo oddałby życie, aby móc sięgnąć przez ścianę i rozkwasić mu twarz. - Zapomnij oRubenie, Theo. Rubena
spotkał przykry koniec. Można powiedzieć, że Ruben to stara historia. - Kolejna pauza. - Powiedz mi, jak sypiasz? - Co? - Przecież słyszałeś. Podoba ci się ta otyła kobieta? Oddech uwiązł mu w piersi. - Co powiedziałeś? - Ta cholerna tłusta baba, Theo. Nie udawaj. Współpracuj. Wszyscy przez to przechodziliśmy. Otyła kobieta w twojej głowie. Wspomnienie eksplodowało jak zepsuty owoc. Sny. Otyła kobieta w kuchni. Głos za drzwiami zna jego sny. - Muszę przyznać, że nigdy jej nie lubiłem - ciągnął głos. - Ględziła całymi dniami. I ten smród. Co to było, do cholery? - Theo przełknął ślinę, próbując sobie przypomnieć. Miał wrażenie, że otaczające go ściany się zbliżają, ściskając go w środku. Objął głowę rękami. - Nie znam żadnej grubej kobiety - wykrztusił. - Wiem, że nie znasz. Wszyscy przez to przechodziliśmy. Nie jesteś jedyny. Pozwól, że spytam o coś innego. - Głos zamienił się w szept. - Już ją pociąłeś, Theo? Nożem? Doszedłeś do tej części? Poczuł mdłości. Nie mógł oddychać. Nóż, nóż... - A więc jeszcze nie. Zrobisz to. Wszystko w swoim czasie. Zaufaj, że dotrzesz do tej części, a wtedy poczujesz się znacznie lepiej. To punkt zwrotny. Theo podniósł głowę. Otwór w dole drzwi nadal był otwarty, ukazując koniec buta, skórzanego i tak wytar-
tego, że wyglądał na biały. - Czy ty mnie słuchasz, Theo? Utkwił wzrok w bucie, czując wzbierające postanowienie. Ostrożnie wstał z łóżka i podszedł do drzwi, obchodząc miskę. Przykucnął. - Słyszysz, co do ciebie mówię? Powiedziałem o prawdziwej uldze. Theo rzucił się do przodu. Za późno. Ręka drapała powietrze. Poczuł ból. Coś uderzyło go mocno, bardzo mocno, w nadgarstek. Obcas buta. Tamten przydepnął mu dłoń obcasem, kręcąc nim i naciskając. Theo przywarł twarzą do zimnych stalowych drzwi. - Cholera! - Boli, co? Zobaczył gwiazdy. Próbował cofnąć rękę, lecz siła, jaka ją przytrzymywała, była zbyt duża. Tkwił z ręką w otworze. Jednak ból coś oznaczał. Oznaczał, że głos jest realny. - Idź... idź do diabła. Obcas znów się obrócił. Theo zawył z bólu. - To było dobre, Theo. Jak ci się wydaje, gdzie jesteś? Twój nowy adres to piekło, przyjacielu. - Nie jestem... twoim przyjacielem. - Może i nie. Może nie w tej chwili, ale nim zostaniesz. Prędzej czy później się zaprzyjaźnimy. Nagle nacisk ustał i Theo wyciągnął rękę - brak bólu był tak nieoczekiwany, że wydał mu się przyjemnością. Oparł się o ścianę, ciężko dysząc i kładąc obolałą rękę na kolanach.
- Uwierz, że są rzeczy gorsze ode mnie - mówił głos. - Śpij dobrze, Theo. - Po tych słowach okienko się zamknęło. VIII PRZYSTAŃ Wyspa ta jest pełna dźwięków, Głosów i słodkich pieśni, które cieszą, Nie szkodząc wcale. Czasem strun tysiąca Brzęk słyszę wokół siebie; czasem głosy, Które, choć ze snu bym powstał długiego, Ukołysałyby mnie znów32. WILLIAM SZEKSPIR 47 Jechali wiele godzin, leżąc na twardej metalowej podłodze, na której nie można było zasnąć. Michael miał wrażenie, jakby za każdym razem, gdy zamykał oczy, ciężarówka podskakiwała na wyboju lub gwałtownie skręcała, tak że uderzał o ścianę którąś częścią ciała. Podniósł głowę i zobaczył promienie słońca w jedynym oknie więźniarki - małym otworze ze wzmocnionego szkła umieszczonym w drzwiach. Miał sucho w ustach, wydawało mu się, że jest cały posiniaczony, jakby ktoś całą noc walił w niego młotkiem. Usiadł, opierając się plecami o podskakującą ścianę samochodu, i wydłubał ropę z kącików oczu. Pozostali drzemali, ułożywszy głowy na plecakach, 32 William Szekspir, Burza, przekł. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980.
zastygając w różnych niewygodnych pozycjach. Chociaż wszyscy doznali jakichś obrażeń, w najgorszym stanie była Alicia. Leżała zwrócona twarzą w stronę Petera, opierając się plecami o ścianę. Jej twarz była blada i mokra, oczy otwarte, lecz bez wyrazu. Ostatniej nocy Mausami opatrzyła jej nogę, lecz Michael widział, że rana jest poważna. Tylko Amy spała. Zwinęła się na podłodze obok niego, podciągając kolana pod brodę. Na jego policzek opadł kosmyk czarnych włosów i kołysał się w rytm podskakującego samochodu. Nagle sobie przypomniał. Jego siostra Sara znikła. Pamiętał, że razem z innymi biegł przez kuchnię, wpadł na rampę i zobaczył, że są otoczeni - wirole były wszędzie, ulica wyglądała tak, jakby urządziły sobie na niej przyjęcie. Później pojawiła się ciężarówka z potężnym pługiem i miotaczem ognia. „Do środka, do środka!” - krzyczała kobieta. Dobrze, że to zrobiła, bo Michael był sparaliżowany strachem. Jakby wrósł w ziemię. Hollis i pozostali wrzeszczeli: „Chodź, dawaj!”. Ale Michael nie mógł poruszyć żadnym mięśniem. Jakby zapomniał, jak to się robi. Ciężarówka była w odległości nie więcej niż dziesięciu metrów, lecz równie dobrze mógłby dzielić ją od niego kilometr. Kiedy się odwrócił, jeden z wiroli utkwił w nim wzrok, zabawnie przekrzywiając głowę. Wszystko działo się w zwolnionym tempie w spo-
sób, który nie wróżył niczego dobrego. Orany, pomyślał. O rany, zaczęło dźwięczeć mu w głowie, kiedy kobieta trafiła wirola strumieniem ognia. Zapłonął jak pochodnia, jak kula tłuszczu. Michael słyszał skwierczenie. Później poczuł, że ktoś ciągnie go za rękę. Amy. Jej siła wydawała się niezwykła, zaskakująca u takiego chucherka. Wciągnęła go do samochodu. Był ranek. Gdy pojazd zwolnił, Michael przesunął się do przodu. Leżąca obok Amy otworzyła oczy. Usiadła i znów podciągnęła kolana pod brodę, wbijając wzrok w drzwi. Ciężarówka stanęła. Caleb wyjrzał na zewnątrz. - Co widzisz? - spytał Peter, kucając. Jego włosy były zlepione krwią i potargane. - Jakiś budynek, stoi za daleko. Usłyszeli kroki na dachu i trzaśnięcie drzwi po stronie kierowcy. Hollis sięgnął po karabin. Peter uniósł rękę, aby go powstrzymać. - Zaczekaj. - Nadchodzą - szepnął Caleb. Kiedy drzwi się otworzyły, oślepiło ich jasne światło. Naprzeciwko nich stały dwie postacie ze strzelbami w rękach. Kobieta była młoda, z krótko obciętymi czarnymi włosami. Mężczyzna znacznie starszy, ołagodnej szerokiej twarzy, złamanym nosie i kilkudniowym zaroście. Oboje mieli na sobie kamizelki kuloodporne, co czyniło ich gło-
wy dziwnie małymi. - Oddajcie broń. - Kim, do cholery, jesteście? - spytał Peter. Kobieta machnęła strzelbą. - Wszystko. Noże też. Oddali broń, przesuwając karabiny i ostrza w kierunku drzwi. Michaelowi został jedynie śrubokręt - zgubił karabin, uciekając z hotelu, nie strzeliwszy nawet raz - lecz również go oddał. Nie chciał zginąć z powodu śrubokręta. Kiedy kobieta zbierała broń, mężczyzna nie wypowiedział ani słowa, tylko mierzył do nich ze strzelby. W oddali Michael dostrzegł długi niski budynek, za którym rozciągały się jałowe wzgórza. - Dokąd nas zabieracie? - chciał wiedzieć Peter. Kobieta podniosła z ziemi metalowe wiadro i postawiła je na podłodze ciężarówki. - Jeśli będziecie musieli, sikajcie do tego. - Po tych słowach zatrzasnęła drzwi. Peter walnął ręką w ścianę ciężarówki. - Cholera! Ruszyli dalej. Temperatura rosła. Ciężarówka przyspieszyła i skręciła na zachód. Przez długi czas podskakiwała gwałtownie. Zaczęli jechać pod górę. W kabinie zrobiło się nieznośnie gorąco. Wypili resztę wody. Nikt nie skorzystał z wiadra. Peter wstał i uderzył w ściankę oddzielającą ich od kabiny kierowcy. - Hej! Usmażymy się tu żywcem! Minął jakiś czas i jeszcze więcej czasu. Nikt nic nie
mówił. Nawet oddychanie przychodziło im z trudem. Czuli się tak, jakby ktoś spłatał im okrutnego figla. Czy zostali uratowani przed wirolami po to, by upiec się żywcem w ciężarówce? Michael poczuł, że zaczyna odpływać, zapadać w stan podobny do snu. Było mu gorąco, bardzo gorąco. W pewnym momencie poczuł, że zjeżdżają, ale ten szczegół wydał mu się bez znaczenia, jakby został odnotowany przez inną osobę. Powoli zaczęło do niego docierać, że ciężarówka się zatrzymała. Marzył o wodzie, chłodnej wodzie. Spływała po nim i płynęła przez niego, obok była jego siostra i Elton, uśmiechający się tym swoim krzywym uśmiechem. Byli też pozostali, Peter i Mausami, i Alicia, a nawet jego rodzice. Wszyscy pływali w wodzie, unosili się w jej uzdrawiającym błękicie. Przez chwilę Michael pragnął, aby jego umysł do niej wrócił, wrócił do tego pięknego marzenia o wodzie. - Boże - jęknął jakiś głos. Michael otworzył oczy. Zalało go ostre białe światło i poczuł zapach zwierzęcego nawozu. Odwrócił głowę w stronę drzwi i ujrzał dwie osoby - kiedyś już je widział, lecz nie potrafił powiedzieć kiedy - i trzecią, stojącą między nimi, oświetloną od tyłu silnym światłem tak, że niemal unosiła się w powietrzu. Wysokiego mężczyznę ostalowoszarych włosach, ubranego w coś, co przypominało pomarańczowy kombinezon. - Mój Boże - westchnął. - Siedmioro. Nie do wiary. - Spojrzał na pozostałych. - Dlaczego stoicie? Będą potrzebne nosze. Szybko!
Mężczyzna i kobieta dokądś pobiegli. Mózg podpowiadał Michaelowi, że coś jest nie w porządku. Wszystko wyglądało tak, jakby rozgrywało się na przeciwległym końcu tunelu. Chociaż nie umiał powiedzieć, gdzie jest ani dlaczego się tam znalazł, miał wrażenie, że wiedzę tę stracił całkiem niedawno, jakby było to odwrócone déjà vu. Żart nie był ani trochę zabawny. W ustach czuł jakiś duży suchy przedmiot, który go dławił. Usłyszał chrapliwy głos Petera: - Kim... kim... jesteś? - Nazywam się Oison. Olson Hand. - Na ogorzałej od wiatru twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Nagle przestał być człowiekiem o stalowoszarych włosach i zamienił się w Theo. Na drugim końcu tunelu pojawiła się twarz Theo. Była to ostatnia rzecz, którą Michael ujrzał, zanim tunel się zawalił i opuściły go wszystkie myśli. Zaczął się powoli wynurzać, brnąc przez kolejne warstwy mroku. Wszystko to trwało jednocześnie długo i krótko - godzina zamieniła się w dzień, a dzień w rok. Ciemności ustąpiły miejsca bezkresnej bieli i stopniowo zaczął być świadomy otoczenia. Otworzył oczy i zamrugał. Inne części jego ciała wydawały się niezdolne do wykonania jakiegokolwiek ruchu, tylko oczy i powieki. Usłyszał głosy rozbrzmiewające ponad nim jak śpiew dalekich ptaków nawołujących się na niebie. Pomyślał o zimnie. Było mu zimno. Cudownie, zdumiewająco zimno. Zasnął, a kiedy po bliżej nieokreślonym czasie znów otworzył oczy, uświadomił sobie, że leży na łóżku, że łóżko stoi w jakimś pokoju i że nie jest sam. Podniesie-
nie głowy nie wchodziło w grę. Jego kości wydawały się ciężkie jak żelazo. Był w jakimś szpitalu. Białe ściany i sufit, ukośne promienie światła padające na białe prześcieradło, które okrywało jego nagie ciało. Powietrze było chłodne i wilgotne. Z tyłu i z góry dolatywał jednostajny szum urządzeń i kapanie wody na metal. Przy jego łóżku siedziała kobieta, a przynajmniej tak mu się wydawało. Miała krótko obcięte ciemne włosy jak mężczyzna, gładkie czoło i policzki oraz wąskie usta. Wpatrywała się w niego z troską. Michael miał wrażenie, że już ją kiedyś widział, lecz na tym jego wiedza się kończyła. Była ubrana w luźny pomarańczowy strój, który, podobnie jak wszystko inne, wydał mu się dziwnie znajomy. Za jej plecami znajdowało się przepierzenie. - Jak się czujesz? Próbował odpowiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Kobieta wzięła plastikowy kubek ze stolika przy łóżku i włożyła mu słomkę do ust. Woda. Chłodna i rześka woda o metalicznym posmaku. - Dobrze, powoli. Pił i pił. Jakże zdumiewający był smak tej wody. Kiedy skończył, odstawiła kubek na stolik. - Nie masz już gorączki. Wiem, że chcesz zobaczyć przyjaciół. Miał wrażenie, jakby jego język stał się powolny i ciężki. - Gdzie jestem? Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej, żeby oni ci to wyjaśnili.
Znikła za przepierzeniem, zostawiając go samego. Kim ona jest? Gdzie się znajduje? Dlaczego ma wrażenie, że spał przez wiele dni, że jego umysł unosił się w niespokojnym nurcie snów? Próbował sobie przypomnieć. Jakaś otyła kobieta. Otyła kobieta wydychająca dym. Z zamyślenia wyrwały go głosy i tupot nóg. W nogach łóżka stanął uśmiechnięty Peter. - Spójrzcie, kto się obudził! Jak się czujesz? - Co... co się stało? - wychrypiał Michael. Peter usiadł na łóżku. Wziął kubek i podał mu słomkę. - Wygląda na to, że nic nie pamiętasz. Miałeś udar słoneczny. Zemdlałeś w ciężarówce. - Skinął głową w kierunku kobiety, która stała w drugim końcu pomieszczenia, obserwując ich w milczeniu. - Poznałeś już Billie. Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, kiedy się obudziłeś. Czuwaliśmy przy twoim łóżku na zmianę. - Nachylił się. Musisz zobaczyć to miejsce, Michaelu. Jest fantastyczne. To miejsce, pomyślał Michael. Jakie miejsce? Spojrzał na uśmiechającą się kobietę. Nagle pamięć wróciła. Kobieta z ciężarówki. Zamrugał, wytrącając kubek z rąk Petera i wylewając na niego wodę. - Co się stało, Michaelu? - Ona próbowała nas zabić! - Przesadzasz. - Peter spojrzał na kobietę, która cicho się roześmiała, jakby sobie z niego żartowali. - Billie nas ocaliła, Michaelu. Nie pamiętasz?
W pogodnym nastroju Petera było coś, co go zaniepokoiło. Jego dobry humor nie pasował do faktów. Najwyraźniej jest bardzo chory. Może nawet grozi mu śmierć. - Co z nogą Alicii? Wszystko dobrze? Peter machnął ręką. - W porządku. Wszyscy jesteśmy cali. Czekaliśmy, aż twój stan się poprawi. - Peter znów się pochylił. - Nazywają to miejsce Przystanią, Michaelu. Właściwie to stare więzienie. Jesteś w szpitalnym więzieniu. - Więzieniu? Takim jak areszt? - Coś w tym rodzaju. Właściwie nie korzystają już z więzienia. Musisz to zobaczyć. Mieszka tu trzystu Przybyszów. A teraz najlepsza wiadomość. Jesteś gotowy? Nie ma tu wiroli. Słowa Petera nie miały sensu. - O czym ty mówisz? Peter wzruszył zdumiony ramionami, jakby pytanie nie było na tyle interesujące, aby poświęcić mu uwagę. - Nie wiem. Po prostu ich tu nie ma. Posłuchaj, kiedy już staniesz na nogi, sam się przekonasz. Powinieneś zobaczyć ich stada. Mają prawdziwe bydło. - Uśmiechnął się do Michaela z nieobecnym wyrazem twarzy. - Co mówiłeś? Myślisz, że możesz usiąść? Nie mógł, lecz coś w tonie Petera zasugerowało mu, że powinien przynajmniej spróbować. Uniósł się lekko na łokciach. Pokój zaczął się przechylać. Jego mózg przesunął się boleśnie wewnątrz czaszki. Opadł na posłanie. - O rany! To bolało.
- W porządku, w porządku. Spokojnie. Billie mówi, że ból głowy to normalne po takim ataku. Wkrótce staniesz na nogi. - Miałem atak? - Niewiele pamiętasz, prawda? - Chyba tak. - Michael oddychał miarowo, próbując się uspokoić. - Jak długo leżałem nieprzytomny? - Trzy dni razem z dzisiejszym. - Peter spojrzał na kobietę. - Nie, cztery. - Cztery dni? Peter wzruszył ramionami. - Przykro mi, że ominęło cię przyjęcie. Najważniejsze, że poczułeś się lepiej. Na tym się skoncentrujmy. Michael był coraz bardziej zdenerwowany. - Jakie przyjęcie? Co z tobą, Peterze? Utkwiliśmy nie wiadomo gdzie. Straciliśmy cały sprzęt. Ta kobieta próbowała nas zabić, a ty mówisz, że wszystko jest w porządku? Przerwało im skrzypienie otwieranych drzwi i wybuch radosnego śmiechu. Zza przepierzenia wyszła Alicia o kulach, a za nią mężczyzna, którego Michael nie rozpoznał - groźne błękitne oczy i broda wyglądająca tak, jakby wyciosano ją z kamienia. Czy Michael ma halucynacje, czy bawią się w berka, jakby byli dziećmi? Zatrzymała się gwałtownie w nogach łóżka. - Obwód, obudziłeś się! - Zobaczmy, co my tu mamy - mruknął mężczyzna o błękitnych oczach. - Łazarz powstał z grobu. Jak się miewasz, chłopie?
Michael był zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć. Kim jest Łazarz? Alicia odwróciła się do Petera. - Powiedziałeś mu? - Jeszcze do tego nie doszedłem - odrzekł Peter. - O czym miał mi powiedzieć? - Jest tu twoja siostra, Michaelu. - Peter uśmiechnął się do niego. - Sara jest z nami. W oczach Michaela błysnęły łzy. - To nie jest śmieszne. - Nie żartuję, Michaelu. Sara tutaj jest. Nic jej się nie stało. - Niczego nie pamiętam. Cała szóstka zebrała się wokół łóżka Michaela: Sara, Peter, Hollis, Alicia i ta kobieta, Billie, oraz mężczyzna o błękitnych oczach, który przedstawił się Michaelowi jako Jude Cripp. Kiedy Peter przekazał Michaelowi nowinę, Alicia wyszła, aby przyprowadzić jego siostrę. Po chwili Sara wbiegła do pokoju i padła mu w ramiona, śmiejąc się i płacząc. Wszystko to było tak niezrozumiałe, że Michael nie wiedział, od czego zacząć. Najważniejsze, że Sara żyje. Teraz liczy się tylko to. Hollis opowiedział mu, jak ją znaleźli. Dzień po ich przybyciu on i Billie wrócili do Las Vegas, aby odszukać hummery. Na miejscu hotelu znaleźli dymiące zgliszcza i powyginane dźwigary. Runęła cała wschodnia strona budynku, zasypując ulicę mnóstwem gruzu, a gdzieś pod nim
tkwiły zmiażdżone pojazdy. W powietrzu unosiła się sadza i pył, a popiół pokrył każdą powierzchnię. Jednak budynek stojący na wschód od niego, gdzie wirol zabrał Sarę, pozostał nienaruszony. Okazało się, że była to restauracja o nazwie Wieża Eiffla. Długie schody zaprowadziły ich na dach. Była tam duża okrągła sala z wielkimi oknami, wiele szyb pękło lub wyleciało. Sara leżała nieprzytomna pod jednym ze stołów. Kiedy Hollis jej dotknął, oprzytomniała, lecz nie wiedziała, gdzie jest ani co się z nią działo. Miała zadrapania na twarzy i ramionach. Jeden z nadgarstków wydawał się złamany, bo trzymała go ostrożnie na kolanach. Wziął ją na ręce i pokonał jedenaście pięter ciemnymi schodami, aby wreszcie wyjść na zasnutą dymem ulicę. Dopiero w połowie drogi do Przystani zaczęła odzyskiwać przytomność. - Tak było? - spytał ją Michael. - Jeśli Hollis tak mówi. Pamiętam tylko, że grałam w karty. Kolejną rzeczą, którą zapamiętałam, była jazda ciężarówką z Hollisem. Reszta to wielka pustka. - Naprawdę nic ci się nie stało? Sara wzruszyła ramionami. Naprawdę, bo oprócz zadrapań i nadgarstka, który nie był złamany, lecz zwichnięty, i został owinięty bandażem, nie miała żadnych widocznych obrażeń. - Nic mi nie jest. Nie potrafię tego wyjaśnić. Jude odwrócił się na krześle, spoglądając na Alicię. - Widzę, że wiesz, jak urządzić przyjęcie. Chciałbym zobaczyć ich twarze, kiedy rzuciłaś granat.
- Michael też powinien to zobaczyć. To on powiedział nam ogazie, a Peter użył patelni. - Nadal tego nie pojmuję. - Billie ściągnęła brwi. Powiedziałeś, że wirol zobaczył w niej swoje odbicie? Peter wzruszył ramionami. - Wiem tylko, że to poskutkowało. - Może wirole nie lubią twojej kuchni? - podsunął Hollis, wywołując wybuch śmiechu. Michael pomyślał, że wszystko to jest bardzo dziwne. Nie sama historia, lecz sposób, w jaki się zachowują, jakby na świecie nie było żadnych zmartwień. - Nie rozumiem, co tam robiliście - odrzekł. - Cieszę się, że jesteście, lecz nie wygląda mi to na przypadek. - Wysyłamy regularne patrole do miasta po zaopatrzenie - odrzekł Jude. - Kiedy hotel wyleciał w powietrze, byliśmy trzy przecznice dalej. Mamy schron w piwnicy jednego z dawnych kasyn. Usłyszeliśmy wybuch i ruszyliśmy w tamtą stronę. - Uśmiechnął się z zamkniętymi ustami. - To szczęście, że was zobaczyliśmy. Michael zastanawiał się przez chwilę. - To niemożliwe - stwierdził. - Pamiętam dokładnie. Hotel wyleciał w powietrze, kiedy się wydostaliśmy, a wy już tam czekaliście. Jude pokręcił z powątpiewaniem głową. - Nie sądzę. - Spytaj ją. Wszystko widziała. - Michael odwrócił się, by spojrzeć na Billie. Obserwowała go chłodnym wzrokiem z dziwną troską na twarzy. - Dobrze pamiętam.
Strzeliłaś z miotacza do jednego z nich, a Amy wciągnęła mnie do ciężarówki. Wtedy usłyszeliśmy wybuch. Zanim Billie zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Hollis: - Trochę ci się poplątało, Michaelu. To ja wciągnąłem cię do ciężarówki. Hotel już płonął. Pewnie to miałeś na myśli. - Przysiągłbym... - Michael znów spojrzał na Jude’a, na jego wyciosaną z kamienia twarz. - Mówisz, że byliście w schronie, tak? - Tak. - Trzy przecznice dalej? - Coś takiego. - Jude uśmiechnął się pobłażliwie. Mieliście szczęście, przyjacielu. Michael był podenerwowany tym, że jest w centrum uwagi. Opowieść Jude’a wyraźnie nie trzymała się kupy. Kto opuściłby schron w środku nocy, żeby pojechać w stronę płonącego budynku? Dlaczego pozostali tak chętnie kupili jego bajeczkę? Ulice z trzech stron hotelu były zasypane gruzem, co oznacza, że Jude i Billie mogli nadjechać tylko ze wschodu. Próbował sobie przypomnieć, z której strony wyszli z budynku. Pewnie z południowej. - Sam już nie wiem - westchnął. - Może źle to zapamiętałem. No tak, wszystko mi się pomieszało. Billie pokiwała głową. - To normalne, bardzo długo byłeś nieprzytomny. Jestem pewna, że za kilka dni odzyskasz pamięć.
- Billie ma rację - wtrącił się Peter. - Pozwólmy mu odpocząć. - Spojrzał na Hollisa. - Olson powiedział, że pokaże nam pastwiska. Rozejrzymy się po okolicy. Zobaczymy, jak wygląda tu życie. - Kim jest Olson? - zainteresował się Michael. - Olson Hand. Jest tu szefem. Wkrótce go poznasz. Co ty na to, Hollisie? Olbrzym się uśmiechnął. - Brzmi nieźle. Wszyscy wyszli, a Michael leżał sam, zastanawiając się nad nowymi dziwnymi okolicznościami. Nagle przy jego łóżku stanęła Sara. Jude obserwował ją zza zasłony. Wzięła Michaela za rękę i pocałowała go szybko w czoło pierwszy raz od wielu lat. - Cieszę się, że nic ci nie jest - powiedziała. - Postaraj się odzyskać siły, dobrze? Wszyscy na to czekamy. Michael nasłuchiwał, jak odchodzą: najpierw kroki, a po nich skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi. Odczekał kolejną minutę, a kiedy upewnił się, że jest sam, otworzył dłoń i przeczytał, co jest napisane na skrawku papieru, który Sara wsunęła mu do ręki. Nic im nie mów. 48 Przyjęcie, o którym wspomniał Peter, odbyło się poprzedniego wieczoru. W trzecią noc od ich przybycia. Była to pierwsza okazja, by spotkać wszystkich mieszkańców Przystani w jednym miejscu. To, co zobaczyli, nie wydało im się prawdziwe.
Nic nie było prawdziwe, poczynając od twierdzenia Olsona, że w okolicy nie ma wiroli. Zaledwie sto kilometrów na południe, w Las Vegas, aż się od nich roiło. Przebyli podobną odległość z Joshua Valley do Kelso, podobnym terenem, a wirole podążały za nimi przez cały czas. Zapach bydła, na który zwróciła uwagę Alicia, na pewno czuć było z daleka, mimo to jedynym pasem obrony wydawała się metalowa siatka, zbyt cienka, aby zapobiec atakowi. Olson wyznał, że oprócz miotaczy ognia na ciężarówkach nie mają broni. Strzelby były tylko na pokaz, bo dawno skończyła się amunicja. - Jak widzicie, wiedziemy spokojny żywot - powiedział. Olson Hand. Peter nigdy nie spotkał kogoś tak swobodnie sprawującego władzę. Oprócz Billie i mężczyzny o imieniu Jude, pełniących chyba funkcję jego pomocników, oraz kierowcy ciężarówki, który przywiózł ich z Las Vegas, Gusa, będącego kimś w rodzaju inżyniera odpowiedzialnego za to, co nazywali „fabryką”, Peter nie zauważył innych struktur dowodzenia. Olson nie nosił żadnego tytułu, po prostu był przywódcą. Rządził łagodnie, wyrażając swoje intencje, jakby przepraszał. Wysoki, o stalowoszarych włosach, jak większość mężczyzn nosił długi kucyk, podczas gdy kobiety i dzieci miały krótko obcięte włosy. Garbił się i ginął w pomarańczowym kombinezonie. Gdy mówił, łączył palce obu rąk. Miał wygląd dobrotliwego ojca, a nie przywódcy odpowiedzialnego za życie trzystu osób.
To Olson opowiedział im historię Przystani. Wszystko wydarzyło się w ciągu pierwszych godzin po ich przybyciu. Byli w szpitalu, gdzie Michaelem zaopiekowała się córka Olsona Mira - eteryczna szczupła nastolatka o włosach tak jasnych i delikatnych, że wydawały się niemal przezroczyste, i która odnosiła się do nich z nerwową bojaźnią. Kiedy wysiedli z ciężarówki, całą siódemkę rozebrano do naga i umyto, a ich rzeczy zabrano. Olson zapewnił, że zwrócą im wszystko z wyjątkiem broni. Jeśli postanowią odejść - tu Olson zrobił pauzę, z typową dla siebie dobrotliwością dając do zrozumienia, że wolałby, aby tego nie czynili - broń zostanie im zwrócona. Do tego czasu pozostanie w bezpiecznym miejscu. Jeśli chodzi o dzieje Przystani, po prostu nie wiedzą wielu rzeczy. Krążyły liczne opowieści, które zmieniały się i ewoluowały, aż w końcu nie było wiadomo, co jest prawdą. Jednak w kilku punktach wszystkie opowieści były zgodne. Pierwszą grupę osadników stanowili uchodźcy z Las Vegas, którzy przybyli w ostatnich dniach wojny. Nikt nie wiedział, czy przyjechali tu celowo, mając nadzieję, że więzienie, z kratami, murami i zasiekami, zapewni im bezpieczeństwo, czy przypadkiem. Kiedy zdali sobie sprawę, że w okolicy nie ma wiroli, bo ziemia jest zbyt niegościnna - tworząca rodzaj naturalnej bariery ochronnej - zdecydowali się zostać i zacząć gospodarować na pustynnej ziemi. Kompleks penitencjarny składał się z dwóch oddzielnych zakładów: Więzienia Stanowego Desert Wells33, gdzie za33 Weil (ang.) - studnia, źródło.
mieszkali pierwsi osadnicy, i sąsiadującego z nim Obozu Resocjalizacyjnego - rolniczego obozu pracy o złagodzonym rygorze, przeznaczonego dla młodocianych przestępców. Właśnie tam mieszkali teraz wszyscy członkowie Przystani. Źródło, od którego wzięło nazwę więzienie, dostarczało wody do nawadniania pól i chłodzenia niektórych budynków, między innymi szpitala. Mieszkańcy sami wytwarzali większość rzeczy, nawet pomarańczowe kombinezony, które wszyscy nosili. Po przywiózł ich z Las Vegas, Gusa, będącego kimś w rodzaju inżyniera odpowiedzialnego za to, co nazywali „fabryką”, Peter nie zauważył innych struktur dowodzenia. Olson nie nosił żadnego tytułu, po prostu był przywódcą. Rządził łagodnie, wyrażając swoje intencje, jakby przepraszał. Wysoki, o stalowoszarych włosach, jak większość mężczyzn nosił długi kucyk, podczas gdy kobiety i dzieci miały krótko obcięte włosy. Garbił się i ginął w pomarańczowym kombinezonie. Gdy mówił, łączył palce obu rąk. Miał wygląd dobrotliwego ojca, a nie przywódcy odpowiedzialnego za życie trzystu osób. To Olson opowiedział im historię Przystani. Wszystko wydarzyło się w ciągu pierwszych godzin po ich przybyciu. Byli w szpitalu, gdzie Michaelem zaopiekowała się córka Olsona Mira - eteryczna szczupła nastolatka o włosach tak jasnych i delikatnych, że wydawały się niemal przezroczyste, i która odnosiła się do nich z nerwową bojaźnią. Kiedy wysiedli z ciężarówki, całą siódemkę rozebrano do naga i umyto, a ich rzeczy zabrano. Olson
zapewnił, że zwrócą im wszystko z wyjątkiem broni. Jeśli postanowią odejść - tu Olson zrobił pauzę, z typową dla siebie dobrotliwością dając do zrozumienia, że wolałby, aby tego nie czynili - broń zostanie im zwrócona. Do tego czasu pozostanie w bezpiecznym miejscu. Jeśli chodzi o dzieje Przystani, po prostu nie wiedzą wielu rzeczy. Krążyły liczne opowieści, które zmieniały się i ewoluowały, aż w końcu nie było wiadomo, co jest prawdą. Jednak w kilku punktach wszystkie opowieści były zgodne. Pierwszą grupę osadników stanowili uchodźcy z Las Vegas, którzy przybyli w ostatnich dniach wojny. Nikt nie wiedział, czy przyjechali tu celowo, mając nadzieję, że więzienie, z kratami, murami i zasiekami, zapewni im bezpieczeństwo, czy przypadkiem. Kiedy zdali sobie sprawę, że w okolicy nie ma wiroli, bo ziemia jest zbyt niegościnna - tworząca rodzaj naturalnej bariery ochronnej - zdecydowali się zostać i zacząć gospodarować na pustynnej ziemi. Kompleks penitencjarny składał się z dwóch oddzielnych zakładów: Więzienia Stanowego Desert Wells34, gdzie zamieszkali pierwsi osadnicy, i sąsiadującego z nim Obozu Resocjalizacyjnego - rolniczego obozu pracy o złagodzonym rygorze, przeznaczonego dla młodocianych przestępców. Właśnie tam mieszkali teraz wszyscy członkowie Przystani. Źródło, od którego wzięło nazwę więzienie, dostarczało wody do nawadniania pól i chłodzenia niektórych budynków, między innymi szpitala. Mieszkańcy sami wy34 Weil (ang.) - studnia, źródło.
twarzali większość rzeczy, nawet pomarańczowe kombinezony, które wszyscy nosili. Po resztę wyprawiali się do miast leżących na południu. Choć nie było to łatwe życie i brakowało im wielu rzeczy, nie zagrażały im wirole. Od wielu lat wysyłali oddziały poszukiwawcze, aby odnaleźć tych, którzy przeżyli, i sprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Znaleźli kilku, właściwie całkiem sporą gromadkę, lecz w ostatnim czasie nie trafili na nikogo, więc stracili nadzieję. - Właśnie dlatego - Olson uśmiechnął się dobrotliwie - uznaliśmy wasze przybycie za cud. - W jego oczach zabłysły łzy. - Was wszystkich. Za cud. Pierwszą noc spędzili w szpitalu razem z Michaelem, a następnego dnia zostali przeniesieni do dwóch domków z pustaków sąsiadujących ze szpitalem, stojących na skraju obozu. Okna wychodziły na zakurzony plac ze stosami opon i beczkami z ropą. Mieli tam spędzić trzy kolejne dni, odizolowani od reszty, co uważano za obowiązkową kwarantannę. Po drugiej stronie placu stało więcej domków, które wydawały się niezamieszkane. Ich kwatery były iście spartańskie, w każdym domku były tylko stół i krzesła, a w pokoju z tyłu prycze. Powietrze było gęste i gorące, a pod butami chrzęścił piasek. Rankiem Hollis pojechał z Billie poszukać hummerów, bo mieli mało sprawnych pojazdów. Olson powiedział, że jeśli przetrwały eksplozję, warto zaryzykować niebezpieczną wyprawę. Peter nie wiedział, czy Olson zamierza je im zwrócić, czy zatrzymać. Ta kwestia pozostała
nierozstrzygnięta, a Peter postanowił nie naciskać. Pamiętając jazdę ciężarówką, kiedy o mało nie upiekli się żywcem, i Michaela, który nadal był nieprzytomny, uznał, że najmądrzej będzie mówić jak najmniej. Olson wypytywał o Kolonię i cel ich wyprawy, więc nie można było uniknąć pewnych wyjaśnień. Peter powiedział mu tylko, że przybyli z osady w Kalifornii, a ich celem było odnalezienie innych, którzy przetrwali. Nie wspomniał o bunkrze, sugerując, że Kolonia jest dobrze uzbrojona. Peter pomyślał, że kiedyś nadejdzie czas, gdy będzie musiał powiedzieć mu prawdę, a przynajmniej przekazać więcej informacji. Ten czas jednak jeszcze nie nadszedł, a Olsonowi najwyraźniej wystarczyły jego zdawkowe wyjaśnienia. Przez dwa kolejne dni widywali innych mieszkańców Przystani tylko przełomie. Za domami rozciągały się pola uprawne z długimi rurami nawadniającymi odchodzącymi od umieszczonej centralnie stacji pomp, a za polami pasły się stada - kilkaset sztuk bydła w dużych, osłoniętych od słońca zagrodach. Od czasu do czasu widać było tuman kurzu unoszący się za pojazdem jadącym wzdłuż ogrodzenia. Poza kilkoma ludźmi w polu nie widzieli nikogo. Gdzie są pozostali? Drzwi ich domków nie były zamknięte, lecz na pustym placu zawsze przebywali dwaj ludzie w pomarańczowych kombinezonach. To oni przynosili im jedzenie, zwykle w towarzystwie Billie lub Olsona, którzy informowali ich o stanie Michaela. Wyglądało na to, że Michael zapadł w głęboki sen - niekoniecznie w śpiączkę, zapewnił ich Olson, lecz coś w tym rodzaju. Widywali to
już wcześniej, powiedział. To skutek upału. Dobrą nowiną jest to, że gorączka znikła. Rankiem trzeciego dnia wróciła Sara. Nie pamiętała, co się z nią stało. Ta część historii, którą opowiedzieli Michaelowi, gdy się przebudził, nie była kłamstwem, podobnie jak opowieść Hollisa o tym, jak ją odnalazł. Byli bardzo szczęśliwi i odczuli głęboką ulgę - Sara wyglądała na zdrową, lecz trudno jej było ogarnąć nową sytuację - choć porwanie i powrót wydawały się bardzo zagadkowe. Nie miały sensu jak brak świateł i murów. Później radość z odnalezienia ludzkiej osady ustąpiła miejsca głębokiemu niepokojowi. Nadal nie widywali nikogo z wyjątkiem Olsona, Billie i Jude’a oraz dwóch mężczyzn w pomarańczowych kombinezonach, Hapa i Leona. Jedynym znakiem życia była grupka dzieci w podartych ubraniach, które pojawiały się co wieczór, aby bawić się na placu wśród opon, choć, co dziwne, nie przychodzili po nie żadni dorośli. Kiedy zabawa się kończyła, po prostu odchodziły. Jeśli nie są więźniami, to dlaczego ich pilnują? A jeśli są, po co całe to udawanie? Gdzie są wszyscy? Co się stało Michaelowi? Dlaczego wciąż jest nieprzytomny? Zgodnie z obietnicą Olsona zwrócono im plecaki, choć zostały przeszukane i brakowało pewnych rzeczy, na przykład skalpela z torby lekarskiej Sary. Z kolei mapy, które Caleb wsunął do wewnętrznej kieszeni, zostały najwyraźniej przeoczone. Więzienie nie figurowało na mapie Nevady, lecz odnaleźli
miasto Desert Wells, leżące na północ od Las Vegas, przy autostradzie numer dziewięćdziesiąt pięć. Od wschodu graniczyło z dużym szarym obszarem, na którym nie zaznaczono żadnych dróg ani miast, ograniczając się do napisu „Poligon Doświadczalny Sił Powietrznych Nellis”. Na zachodnim krańcu tego rejonu, kilka kilometrów od miasteczka Desert Wells, widniał mały czerwony kwadrat z napisem „Magazyn Federalny Yucca Mountain”. Jeśli Peter poprawnie określił ich położenie, powinni dostrzec tę budowlę - garbate pasmo tworzące naturalną przeszkodę na północy. Kiedy Hollis pojechał z Billie i Gusem, miał okazję rozejrzeć się po okolicy. Linia zasieków, powiedział im później, jest bardziej rozbudowana, niż im się początkowo wydawało - tworzą je dwie bliźniacze barykady z grubej stali, oddalone od siebie o dziesięć metrów, z drutem kolczastym na górze. Hollis zauważył tylko dwie brany - jedną na południu, na skraju pól, która niemal stykała się z drogą okalającą kompleks, oraz bramę główną łączącą kompleks z autostradą. Z obu stron stały wieżyczki obserwacyjne. Nie wiedzieli, czy są na nich ludzie, choć na ziemi w małej budce siedział facet w pomarańczowym kombinezonie. To on otworzył bramę, aby Hollis i Billie mogli przejechać. Przystań znajdowała się w odległości zaledwie kilku kilometrów od autostrady, którą pojechali na północ. Dawne więzienie, złowroga budowla z szarego kamienia, stało na wschodnim skraju kompleksu otoczone kilkoma mniejszymi budynkami i barakami z blachy falistej. Między ogrodzeniem a autostradą, opowiadał Hollis, biegną
dwa tory kolejowe na linii północpołudnie. Hollis uznał to za dziwne, bo kto układałby tory w stronę góry? Podczas ich pierwszego spotkania Olson wspomniał o magazynie kolejowym, odpowiadając na pytanie Petera, skąd mają benzynę do samochodów. Jednak podczas jazdy na południe, mówił Hollis, nie zatrzymali się, więc nie mógł się przekonać, czy rzeczywiście jest tam skład paliw. Muszą przecież skądś brać benzynę. To podczas tej rozmowy w głowie Petera zakiełkowała myśl o ucieczce i o tym, że trzeba będzie ukraść samochód, znaleźć paliwo i odjechać. Był potworny upał. Dni spędzone w izolacji zaczęły zbierać żniwo. Wszyscy martwili się o Michaela. W domkach panowała taka duchota, że nikt nie mógł zasnąć. Najbardziej czujna była Amy. Peter nie pamiętał, aby widział jąz zamkniętymi oczami. Przez całą noc siedziała na łóżku, a na jej twarzy malowało się skupienie. Jakby próbowała rozwiązać jakiś problem, pomyślał. Trzeciej nocy przyszedł do nich Olson. Towarzyszyli mu Billie i Jude. W ciągu poprzednich dni Peter zaczął podejrzewać, że Jude jest kimś ważniejszym, niż początkowo sądził. Nie umiał tego wyjaśnić, lecz było w tym człowieku coś niepokojącego. Miał równe białe zęby, na które nie można było nie patrzeć, i przeszywające błękitne oczy. Wszystko to sprawiało, że jego twarz wydawała się... ponadczasowa. Zawsze gdy Peter na niego spoglądał, miał wrażenie, jakby wpatrywał się w wichurę. Później przypomniał sobie, że nie słyszał, aby Olson wydawał mu polecenia - zwracał się tylko do Billie i Gusa oraz
różnych ludzi w pomarańczowych kombinezonach, którzy wchodzili do domu i z niego wychodzili - i gdzieś w podświadomości zaczął wyrabiać sobie pogląd, że Jude sprawuje jakąś władzę i jest niezależny od Olsona. Kilka razy obserwował, jak rozmawia z mężczyznami, którzy ich pilnowali. Kiedy zaczął zapadać zmrok, cała trójka pojawiła się na placu, zmierzając do domku. Dzieci, które pod wieczór bawiły się między oponami, rozbiegły się na ich widok jak stadko wystraszonych ptaków. - Pora, żebyście zobaczyli, gdzie jesteście - oznajmił Olson, stając w drzwiach. Uśmiechał się dobrodusznie, uśmiechem tak fałszywym jak grymas, za którym nic się nie kryje. Stojący obok Olsona Jude odsłonił idealne białe zęby, przeszywając Petera błękitnymi oczami. Tylko Billie wydawała się uodporniona na ten nastrój. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. - Chodźcie - rzekł Olson. - Czas oczekiwania minął. Wszyscy są podekscytowani, że was poznają. Poprowadzili ich przez pusty plac. Alicia kuśtykała o kulach z Amy u boku. W czujnym milczeniu ruszyli labiryntem uliczek. Między rzędami budynków, które wydawały się zamieszkane, biegły alejki. W oknach paliły się lampy naftowe, a między domami wisiały sznury z praniem sztywniejącym w pustynnym powietrzu. Za nimi ciemny kształt wycięty na tle nieba - wznosił się budynek dawnego więzienia. Peter nigdy nie czuł się tak dziwnie -
przebywa w ciemności bez świateł ochronnych, a przy pasie nie ma noża. Z miejsca, do którego zmierzali, dolatywał zapach dymu, pieczonego mięsa i narastający z każdą chwilą gwar głosów. Kiedy skręcili za róg, zobaczyli ludzi zebranych pod dachem wspartym na grubych stalowych dźwigarach. Miejsce oświetlały płomienie strzelające z beczek ustawionych wokół placu. Z boku stały długie stoły z krzesłami, a postacie w kombinezonach przynosiły z sąsiedniego budynku garnki z jedzeniem. Na ich widok wszyscy zamarli. Po chwili z morza zwróconych ku nim twarzy doleciał jeden głos, a po nim następny, przepełniony entuzjazmem: „To oni! Przybysze! Ci, którzy przyjechali z daleka!”. Otoczyli ich ludzie. Peter miał wrażenie, jakby delikatnie go wessali. Na krótką chwilę zapomniał o wszystkich zmartwieniach. Widział setki mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy tak się cieszyli z ich obecności, że niemal uwierzył, iż są cudem, jak mówił Olson. Mężczyźni poklepywali go po ramieniu i ściskali dłoń. Niektóre kobiety pokazywały go niemowlętom, jakby był darem. Inni delikatnie go dotykali i szybko odchodzili, zakłopotani, przerażeni lub ogarnięci wzruszeniem. Kątem oka zauważył, że Olson mówi ludziom, żeby zachowali spokój, żeby się nie tłoczyli, lecz jego ostrzeżenia wydawały się zbędne. „Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy was zobaczyć, powtarzali. Radzi, że możemy was gościć”. Wszystko to trwało tak długo, że Peter poczuł się
wyczerpany uśmiechami, dotykaniem i powtarzanymi słowami powitania. Pomysł poznania nowych ludzi, a tym bardziej kilkuset, wydał mu się tak dziwny, że jego umysł nie potrafił go ogarnąć. Pomyślał, że jest coś dziecinnego w tych mężczyznach i kobietach w wytartych pomarańczowych kombinezonach. Chociaż mieli zatroskane twarze, w ich szeroko otwartych oczach była jakaś niewinność, niemal posłuszeństwo. Ich serdeczność była szczera, a jednak wszystko wydawało się wyreżyserowane. Nie była to spontaniczna reakcja, łecz zachowanie mające sprawić, że Peter poczuje się tak, jak się poczuł: zupełnie rozbrojony. Myślał o tym, próbując jednocześnie nie stracić z oczu pozostałych, co okazało się trudne. Ponieważ tłum ich rozdzielił, migali mu tylko od czasu do czasu. Dostrzegł jasne włosy Sary ponad głową kobiety z małym dzieckiem na ręku, nieopodal usłyszał śmiech Caleba. Z prawej strony grupka kobiet otoczyła Mausami, piszcząc z podniecenia. Peter zauważył, że jedna odważyła się dotknąć jej brzucha. Później u jego boku zjawił się Olson w towarzystwie swojej córki Miry. - Czy ta dziewczyna, Amy, nie potrafi mówić? - zapytał, a na jego twarzy po raz pierwszy widać było niepokój. Amy stała obok Alicii, otoczona grupką małych dziewczynek, które wskazywały ją palcami i chichotały, zasłaniając usta rączkami. Kiedy Peter na nie spojrzał, Alicia uniosła jedną z kul, aby je odpędzić. Ten gest był pół żartobliwy, pół poważny, ale dzieci rozbiegły się w popłochu. Jej oczy spotkały się na chwilę z oczami Petera. Po-
móż, mówiły, choć nawet ona się uśmiechała. Znów spojrzał na Olsona. - Nie potrafi. - To dziwne. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Zerknął na córkę, po czym skupił uwagę na Peterze. Sprawiał wrażenie zatroskanego. - Ale... poza tym jest w porządku? - W porządku? - Wybacz bezpośredniość, lecz kobieta, która może rodzić dzieci, ma wielką wartość. Nie ma niczego, co jest ważniejsze, skoro zostało nas tak niewielu. Zauważyłem, że jedna z waszych kobiet jest w ciąży. Ludzie chcieliby wiedzieć. „Jedna z waszych kobiet”, pomyślał Peter. Dziwne określenie. Spojrzał na Mausami, którą nadal otaczały kobiety. Zauważył, że wiele z nich jest w ciąży. - Tak mi się wydaje. - A inne? Sara i ta ruda, Alicia? Pytania Olsona wydały się Peterowi tak dziwne, że zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Olson patrzył na niego w napięciu, czekając na odpowiedź. - Chyba tak. Odpowiedź Petera najwyraźniej go zadowoliła. Skinął głową i na jego usta powrócił uśmiech. - To dobrze. Kobiety, pomyślał Peter. Olson mówi o nich jak o bydle. Miał niepokojące wrażenie, że powiedział za dużo, że podstępem skłoniono go do przekazania jakiejś ważnej informacji.
Stojąca obok ojca Mira była zwrócona twarzą do tłumu, który zaczął się rozchodzić. Peter zdał sobie sprawę, że nie odezwała się ani słowem. Ludzie zgromadzili się wokół stołów. Rozmowy zamieniły się w szmer, gdy wniesiono jedzenie - duszone mięso w ogromnych kotłach, półmiski z chlebem, słoiki masła i dzbanki mleka. Peter obserwował, jak nakładają jedzenie i gawędzą. Niektórzy pomagali dzieciom. Kobiety trzymały niemowlęta na kolanach lub karmiły je piersią. Zrozumiał, że widzi coś więcej niż grupę ludzi, którzy przeżyli. Że ogląda rodzinę. Pierwszy raz od opuszczenia Kolonii poczuł tęsknotę za domem i zastanowił się, czy miał rację, będąc tak podejrzliwym. Może naprawdę są tu bezpieczni. A jednak coś było nie w porządku. Czuł to wyraźnie. Tłum wydawał się niepełny. Czegoś w nim brakowało. Nie potrafił powiedzieć czego, choć brak majaczący na krawędzi świadomości wydawał się tym dotkliwszy, im dłużej przypatrywał się tym ludziom. Alicia i Amy stały teraz z Jude’em, który pokazywał im, gdzie mają usiąść. Wysoki mężczyzna w skórzanych butach - prawie wszyscy pozostali chodzili boso górował nad nimi. Peter obserwował, jak Jude pochyla się nad Alicią, dotykając jej ramienia i szepcząc coś do ucha. Odpowiedziała śmiechem. Z zamyślenia wyrwał go Olson, który położył mu rękę na ramieniu. - Mam nadzieję, że zostaniecie z nami - powiedział. - Wszyscy na to liczymy. W liczbie jest siła.
- Będziemy musieli o tym pomówić - wybąkał Peter. - Oczywiście. - Olson nie cofnął ręki. - Nie ma pośpiechu. Mamy mnóstwo czasu. 49 Odpowiedź okazała się prosta. Nie było chłopców albo było ich niewielu. Alicia i Hollis utrzymywali, że widzieli kilku, lecz gdy Peter ich przycisnął, przyznali, że nie są pewni. Ponieważ wszystkie dzieci miały krótkie włosy, trudno było to stwierdzić, a starszych w ogóle nie spotkali. Michael odzyskał przytomność czwartego dnia po południu. Cała piątka zebrała się w większym z domów. Mausami i Amy były w pobliżu, a Peter i Hollis właśnie wrócili z wyprawy na pola razem z Olsonem. Prawdziwym powodem wyprawy była chęć ponownego przyjrzenia się granicom kompleksu, bo zdecydowali, że odejdą, kiedy tylko Michael odzyska siły. Poruszanie tego tematu z Olsonem nie miało sensu, choć Peter musiał przyznać, że lubi faceta i nie potrafi wskazać powodu, dla którego mu nie ufa. Po prostu zbyt dużo mu nie pasowało w tej Przystani, a wydarzenia ostatniej nocy wzbudziły wątpliwości, co do jego intencji. Olson wygłosił krótką mowę powitalną na ich cześć, lecz czas płynął, a Peter czuł się coraz bardziej zmęczony, a nawet zaniepokojony pustą serdecznością ludzi. Wszyscy wydawali się jednakowi, a rano uświadomił sobie, że nie zapamiętał nikogo konkretnego. Głosy i twarze stopiły się w jeden obraz. Zrozumiał, że nikt nie pytał go o Kolonię ani o to, jak się tu zna-
leźli. Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej wydawało się to absurdalne. Czy zapytanie o inną ludzką osadę nie byłoby rzeczą naturalną? Dlaczego nie spytali o podróż i o to, co widzieli po drodze? Równie dobrze Peter i pozostali mogliby spaść z nieba. Zwrócił też uwagę, że nikt mu nie powiedział, jak się nazywa. Ukradną samochód. W tym punkcie wszyscy się zgadzali. Następną kwestią jest paliwo. Mogą pojechać na południe wzdłuż torów, szukając magazynu paliw, albo, jeśli wystarczy benzyny, ruszyć na południe do lotniska w Las Vegas, zanim znów skręcą na północ i pojadą piętnastką. Pewnie będą ich ścigali. Peter wątpił, by Olson oddał im bez walki jeden z samochodów. Aby tego uniknąć, mogą wyruszyć na wschód, przez poligon, lecz w tamtym rejonie nie ma dróg ani miast. Peter wątpił, czy dadzą radę, a jeśli okolica będzie taka, jak wokół Przystani, to na pewno zabłądzą. Pozostała jeszcze kwestia broni. Alicia była przekonana, że tamci mają gdzieś magazyn broni - od początku uważała, iż strzelby są naładowane, niezależnie od tego, co powiedział Olson - próbowała wypytać o to Jude’a ostatniej nocy. Towarzyszył jej przez cały wieczór - podobnie jak Olson Peterowi - a rano obwiózł ją furgonetką po kompleksie. Peterowi niezbyt się to podobało, lecz uznali to za dobrą okazję do dyskretnego zdobycia informacji. Jeśli na terenie Przystani jest magazyn broni, Jude nie podsunął jej żadnej wskazówki. Może Olson mówił prawdę, lecz w takiej sprawie
nie mogli ryzykować. Nawet jeśli był z nimi szczery, musieli gdzieś ukryć ich broń - według obliczeń Petera trzy karabiny, dziewięć noży, przynajmniej sześć magazynków amunicji oraz ostatni granat. - Może w więzieniu? - zasugerował Caleb. Peter już o tym pomyślał. Więzienie, otoczone murami niczym twierdza, wydawało się naturalnym miejscem, aby coś ukryć, lecz do tej pory żadne z nich nie było dostatecznie blisko, aby zorientować się, jak wejść do środka. Wszystko wskazywało na to, że budynek jest pusty, jak powiedział Olson. - Myślę, że powinniśmy poczekać do zmroku i rozejrzeć się po okolicy - powiedział Hollis. - Jeśli tego nie zrobimy, nie będziemy wiedzieli, co nas czeka. Peter spojrzał na Sarę. - Kiedy Michael będzie mógł podróżować? Ściągnęła z powątpiewaniem brwi. - Nie wiem nawet, co mu jest. Nie sądzę, aby to był udar słoneczny. Już wcześniej wyraziła swoje obawy. Udar wystarczająco silny, aby wywołać atak, niemal na pewno by go zabił, bo mogło dojść do opuchnięcia mózgu. Mógł być też przyczyną przedłużającej się śpiączki, lecz teraz, gdy odzyskał świadomość, nie sądziła, by mózg został uszkodzony. Mowa i koordynacja ruchów były w normie, źrenice reagowały prawidłowo. Sprawiał wrażenie, jakby pogrążył się w bardzo głębokim, choć pod innymi względami normalnym śnie, z którego się po prostu obudził.
- Nadal jest bardzo słaby - podkreśliła Sara. - W jakimś stopniu to skutek odwodnienia, lecz musi upłynąć jeszcze kilka dni, zanim będziemy mogli go stąd ruszyć. Alicia opadła z jękiem na łóżko. - Długo tak nie wytrzymam. - W czym problem? - zapytał Peter. - Mój problem to Jude. Wiem, że powinniśmy udawać, ale nie wiem, jak daleko powinnam się posunąć. Było jasne, o co jej chodzi. - Myślisz, że... sam nie wiem, nie możesz trzymać go na dystans? - Nie martw się o mnie. Umiem o siebie zadbać, ale jemu się to nie spodoba. - Przerwała, nagle tracąc pewność siebie. - Jest coś jeszcze, choć tym razem nie chodzi o Jude’a. Nie wiem, czy powinnam otym mówić. Czy ktoś z was pamięta Lizę Chou? Peter ją pamiętał, przynajmniej z imienia. Liza była bratanicą Starego Chou. Ona i jej rodzina, brat i rodzice, zaginęli podczas Mrocznej Nocy - zostali zabici lub porwani, nie mógł sobie przypomnieć. Zapamiętał Lizę z czasów, kiedy mieszkali w Schronie. Była jednym ze starszych dzieci, która maluchom wydawała się prawie dorosła. - Co z nią? - zapytał Hollis. Alicia się zawahała. - Mam wrażenie, że dzisiaj ją widziałam. - Niemożliwe - prychnęła Sara. - Wiem, tutaj wszystko wydaje się niemożliwe, lecz Liza miała bliznę na policzku. Zapamiętałam to. Bliznę po jakimś wypadku. Tam-
ta kobieta miała identyczną. Peter pochylił się do przodu. Coś w tej informacji wydało mu się ważne, było elementem powstającego obrazu, którego jego umysł nie potrafił jeszcze ogarnąć. - Gdzie to było? - W oborze. Jestem pewna, że ona również mnie zauważyła. Jude był ze mną, więc nie mogłam do niej podejść. Kiedy znów spojrzałam w tamto miejsce, już jej nie było. Peter pomyślał, że to możliwe, iż uciekła i w jakiś sposób trafiła tutaj. Z drugiej strony jak młoda dziewczyna, którą wtedy była, zdołała pokonać taką odległość? - Sam nie wiem. Jesteś pewna, Alicio? - Nie, nie jestem pewna. Nie miałam okazji się upewnić. Mówię tylko, że bardzo przypominała Lizę Chou. - Była w ciąży? - chciała wiedzieć Sara. Alicia zastanawiała się przez chwilę. - Chyba tak. - Dużo kobiet tutaj jest w ciąży - zauważył Hollis. To ma sens, nie? Wiadomo, maluch to maluch. - Ale dlaczego nie ma chłopców? - zastanawiała się Sara. - Skoro tyle kobiet jest w ciąży, czy nie powinno być więcej dzieci? - Odniosłaś wrażenie, że jest ich mało? - zapytała Alicia. - Myślałam tak jak ty, lecz ostatniej nocy naliczyłam nie więcej niż kilka tuzinów. Na dodatek wszystkie są do siebie podobne. - Hollisie, powiedziałeś, że na dworze bawią się ja-
kieś dzieci - powiedział Peter. Olbrzym skinął głową. - Baraszkują na stercie opon. - Cholewka, wybadaj sytuację. Caleb wstał z pryczy, podszedł do drzwi i lekko je uchylił. - Niech zgadnę - powiedziała Sara - ta z krzywymi zębami i jej przyjaciółka, mała blondynka. Caleb odwrócił się w ich stronę. - Alicia ma rację, są tam. - To właśnie miałam na myśli. Zawsze te same. Są zawsze na dworze, żebyśmy myśleli, że dzieci jest więcej. - O czym my rozmawiamy? - obruszyła się Alicia. W porządku, to dziwne, że nie ma chłopców, ale... Czy ty nie przesadzasz, Saro? Sara spojrzała na nią, prostując się wojowniczo. - To ty widziałaś dziewczynę, która umarła piętnaście lat temu. Miałaby teraz dwadzieścia kilka lat, prawda? Po czym poznałabyś, że to Liza Chou? - Już powiedziałam, po bliźnie. Myślę, że rozpoznałabym Chou, gdybym ją zobaczyła. - A więc powinniśmy uwierzyć ci na słowo? Ostry ton Sary sprawił, że Alicia się zjeżyła. - Mam gdzieś, czy mi wierzysz! Peter usłyszał już wszystko, co chciał usłyszeć. - Przestańcie. - Dwie kobiety mierzyły się gniewnym wzrokiem. - To niczego nie załatwi. Co się z wami dzieje? Żadna nie odpowiedziała. Atmosfera w pokoju stała
się napięta. Alicia westchnęła i opadła na łóżko. - Zapomnijmy o tym. Męczy mnie to czekanie. Źle sypiam. Cholernie tu gorąco. Całymi nocami śnią mi się koszmary. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - Gruba kobieta? - spytał wreszcie Hollis. Alicia się wyprostowała. - Co powiedziałeś? - W kuchni. - Jego głos był poważny. - Z dawnych czasów. Caleb podszedł do nich. -„Powiedziałam ci, że ten chłopak nie jest tak po prostu głupi... -...to skończony debil” - dokończyła Sara, a na jej twarzy malowało się zdumienie. - Mnie też się śni. Spojrzeli na Petera. O czym jego przyjaciele mówią? O jakiej grubej kobiecie? Pokręcił głową. - Przepraszam, mnie nic się nie śni. - Ale my wszyscy śnimy ten sam sen - stwierdziła Sara. Hollis potarł brodę i pokiwał głową. - Na to wygląda. Michael budził się i zapadał w sen, kiedy usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi. Do pokoju weszła dziewczyna. Była młodsza od Billie, w zabawnym pomarańczowym kombinezonie. Trzymała tacę. - Pomyślałam, że możesz być głodny. Kiedy podeszła bliżej, zapach ciepłego jedzenia po-
budził jego zmysły jak prąd elektryczny. Nagle poczuł wilczy apetyt. Dziewczyna położyła tacę na jego kolanach. Jakieś mięso polane brązowym sosem, gotowany groszek i, co wydało mu się najwspanialsze, gruba pajda chleba z masłem. Obok talerza leżały metalowe sztućce owinięte szorstką tkaniną. - Jestem Michael - przedstawił się. Dziewczyna uśmiechnęła się i lekko dygnęła. Dlaczego oni wszyscy zawsze się uśmiechają? - Mira. - Zauważył, że się zaczerwieniła. Jej krótkie włosy były tak delikatne, że wydawały się białe jak u dziecka. - To ja się tobą opiekowałam. Michael nie był pewny, co to właściwie oznacza. Wróciły wspomnienia chwil, gdy odzyskiwał przytomność. Głosy, kształty poruszające się wokół niego, mycie go i zwilżanie mu ust. - Chyba powinienem ci podziękować. - Och! Robiłam to z przyjemnością. - Przyglądała mu się przez chwilę. - Jesteś z daleka, prawda? - Z daleka? Wzruszyła lekko ramionami. - Są miejsca blisko i daleko. - Wskazała tacę. - Nie będziesz jadł? Zaczął od miękkiego chleba o wspaniałym smaku, a następnie zabrał się do mięsa, na koniec zostawiając zielony groszek, łykowaty i gorzki, lecz mimo to sycący. Kiedy jadł, dziewczyna przysunęła krzesło do łóżka. Nie spuszczała z niego wzroku, wpatrywała się w niego jak urzeczona, jakby czerpała radość z każdego zjedzonego
kęsa, który połknął. Jacyś dziwni są ci ludzie, pomyślał. - Dziękuję - powiedział, kiedy na talerzu został tylko sos. Ile ona ma lat? Szesnaście? - Jedzenie było fantastyczne. - Mogę przynieść więcej. Chcesz? - Więcej w siebie nie wepchnę. Zdjęła tacę z jego kolan i odstawiła na bok. Sądził, że wyjdzie, lecz ona przysunęła się bliżej. - Lubię... na ciebie patrzeć, Michaelu. Poczuł, że twarz mu czerwienieje. - Masz na imię Mira, prawda? Skinęła głową i ujęła jego dłoń leżącą na prześcieradle. - Lubię, jak wypowiadasz moje imię. - Słuchaj, ja... Nie zdążył dokończyć, bo nagle zaczęła go całować. Jego usta wypełniła słodycz. Czuł, że zaczyna odchodzić od zmysłów. Całuje go! Nagle ni z tego, ni z owego zaczęła go całować, a on ją! - Tatuś mówi, że mogę mieć dziecko - wysapała, a jego twarz owionął jej ciepły oddech. - Jeśli będę miała dziecko, nie pójdę do Kręgu. Tatuś powiedział, że mogę mieć każdego, kogo zechcę. Mogę mieć ciebie, Michaelu? Mogę cię mieć? Próbował się zastanowić, zrozumieć, co dziewczyna do niego mówi. Poczuć ją i cieszyć się tym, że usiadła mu okrakiem na brzuchu z twarzą przy jego twarzy. Fala impulsów i do-
znań wprawiła go w stan milczącej uległości. Dziecko? Chce mieć dziecko? - Miro! Nagle poczuł się zdezorientowany. Dziewczyna zeskoczyła z łóżka, chcąc wybiec z pokoju, który nagle wypełnili mężczyźni - rośli mężczyźni w pomarańczowych kombinezonach zajmujący całą przestrzeń. Jeden z nich złapał Mirę za ramię. Właściwie nie był to mężczyzna, lecz Billie. - Udam, że niczego nie widziałam - syknęła. - Posłuchaj - Michael nagle odzyskał głos - to moja wina. To, co widziałaś... Billie spojrzała na niego chłodno. Jeden z mężczyzn za jej plecami zachichotał. - Nie udawaj, że to był twój pomysł. - Billie spojrzała na Mirę. - Wracaj do domu - rozkazała. - Do domu! Ale już! - On jest mój! Jest dla mnie! - Dość tego, Miro! Idź do domu i czekaj. Z nikim nie rozmawiaj. Czy wyraziłam się jasno? - On nie trafi do Kręgu! - krzyknęła Mira. - Tatuś tak powiedział! Znowu to słowo, pomyślał Michael. Mira czmychnęła za przepierzenie, nie patrząc na niego. Uczucia z ostatnich minut - pożądanie, zagubienie i zakłopotanie nadal się w nim kłębiły, choć jakaś cząstka jego umysłu gorączkowo myślała. Takie już mam szczęście. Ona nigdy nie wróci. - Danny, zaparkuj ciężarówkę z tyłu. Tip, zostań ze
mną. - Co chcecie ze mną zrobić? Billie wyciągnęła jakiś mały metalowy pojemnik. Kciukiem i palcem wskazującym starła kurz z wieczka i wsypała jego zawartość do kubka wody, po czym podała Michaelowi. - Do dna. - Nie wypiję. Westchnęła niecierpliwie. - Chcesz, żeby Tip ci pomógł? Mężczyzna podszedł bliżej, pochylając się nad Michaelem. - Słuchaj - powiedziała Billie - ten napój nie będzie ci smakował, lecz po jego wypiciu szybko poczujesz się lepiej. Przestaniesz widzieć otyłą kobietę. Otyłą kobietę, pomyślał. Otyłą kobietę w kuchni, w dawnych czasach. - Skąd wiesz? - Po prostu wypij. Wyjaśnimy ci wszystko po drodze. Pomyślał, że to nieuniknione. Przytknął kubek do ust i wypił. Cholera, faktycznie paskudne. - Co to było, do diabła? - Wolałbyś nie wiedzieć. - Billie odebrała mu kubek. - Lepiej się czujesz? Czuł się lepiej, jakby ktoś umieścił w nim długą napiętą strunę. Z jego wnętrza promieniowały fale jasnej energii. Otworzył usta, aby otym powiedzieć, lecz nagle
wstrząsnął nim dreszcz, gigantyczna czkawka, która ogarnęła całe ciało. - To się zdarza za pierwszym lub drugim razem wyjaśniła Billie. - Oddychaj spokojnie. Michael znów czknął. Kolory w pokoju wydawały mu się niezwykle intensywne, jakby wszystkie otaczające go powierzchnie stały się częścią nowego pola energii. - Lepiej zamknij usta - poradził Tip. - To fantastyczne - wyjąkał Michael. Przełknął głośno ślinę, tłumiąc kolejne czknięcie. Drugi mężczyzna wrócił z korytarza. - Tracimy światło - powiedział energicznie. - Powinniśmy ruszać. - Idź po jego ubrania. - Billie wbiła wzrok w Michaela. - Peter powiedział, że jesteś inżynierem, że umiesz wszystko naprawić. Czy to prawda? Przypomniał sobie kartkę, którą wsunęła mu do ręki Sara. Nic im nie mów. - Tak czy nie? - Chyba tak. - Żadne „chyba”, Michaelu. To poważna sprawa. Potrafisz czy nie? Spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy patrzyli na niego z nadzieją, jakby od jego odpowiedzi wszystko zależało. - W porządku, potrafię. Billie skinęła głową. - Ubierz się i rób, co ci powiemy. 50
Mausami leżała w ciemności, śniąc o ptakach. Gdy się obudziła, czuła w piersi szybkie trzepotanie przypominające uderzenie skrzydeł. To dziecko, pomyślała. Dziecko się poruszyło. Znów to poczuła - charakterystyczny nacisk, rytmiczny jak kręgi rozchodzące się na powierzchni stawu. Jakby ktoś uderzał w taflę szkła w jej wnętrzu. Hej? Hej, jest tam kto? Wsunęła ręce pod koszulę i pozwoliła, aby przesunęły się po krzywiźnie brzucha mokrego od potu. Ogarnęło ją ciepłe zadowolenie. Cześć, pomyślała. Witam cię. Chłopiec. Od początku to wiedziała, od tamtego ranka, kiedy zwymiotowała na stertę kompostu. Nie chciała nadawać mu imienia. Trudniej stracić dziecko, które ma imię, mówili ludzie, lecz nie to było problemem, bo wiedziała, że chłopiec się urodzi. Ta myśl była czymś potężniejszym od nadziei, silniejszym od wiary. Mausami wiedziała, że to fakt. Kiedy już się urodzi, kiedy wyda głośny, bolesny okrzyk, pojawiając się na świecie, będzie przy niej Theo i razem nadadzą imię synowi. To miejsce. Przystań. Wszystko ją tu męczyło. Mogła tylko spać. Spać i jeść. Oczywiście z powodu dziecka. To dziecko sprawiało, że cały czas myślała o jedzeniu. Po sucharach i paście z zielonego groszku, i tym ohydnym żarciu, które znaleźli w bunkrze - liczącym sto lat paskudztwie zapakowanym próżniowo, którym za sprawą jakiegoś cudu się nie potruli - prawdziwe jedzenie miało wspaniały smak. Wołowina i mleko. Chleb i ser.
Masło było tak cudownie kremowe, że łaskotało w gardło. Jadła je, a później oblizywała dokładnie palce. Mogłaby tu zostać na wieki, choćby z powodu jedzenia. A jednak wszyscy od razu to poczuli. Poczuli, że coś jest nie w porządku. Kiedy ostatniej nocy otoczyły ją brzemienne kobiety i matki z małymi dziećmi - niektóre należały do obu grup - ich twarze rozpromieniły się siostrzanym blaskiem na wieść, że ona też jest w ciąży. Dziecko! Czy to nie cudowne?! Kiedy się urodzi? Czy to pierwsze? Czy inne kobiety z ich grupy też spodziewają się dziecka? Nie zastanowiło jej wtedy, skąd wiedzą - brzuch był przecież ledwo widoczny - dlaczego żadna nie spytała, kto jest ojcem, ani nie wspomniała o ojcu własnych dzieci. Słońce stało nisko. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała, było to, że położyła się do łóżka. Peter i pozostali są pewnie w domu, obmyślając plan ucieczki. Dziecko obróciło się w jej brzuchu. Czas spędzony na murach wydał jej się nagle taki odległy, jakby należał do zupełnie innego życia. Pomyślała, że tak się dzieje, gdy kobieta oczekuje dziecka, gdy w jej wnętrzu zaczyna się rozwijać nowa dziwna istota, staje się trochę inną osobą. Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Obok niej na łóżku siedziała Amy. To przerażające, że potrafiła stać się niewidzialna. Mausami odsunęła się od niej, przyciągając kolana do piersi, gdy dziecko po raz kolejny się poruszyło. - Cześć - rzuciła Mausami i ziewnęła. - Zdrzemnęłam się. Zawsze tak robili w obecności Amy, stwierdzając
to, co wydawało się oczywiste, żeby wypełnić jej część dialogu. Sposób, w jaki na nich patrzyła, był nieco denerwujący, jakby czytała w ich myślach. Dopiero po chwili Mausami zrozumiała, na co dziewczyna patrzy. - Ach! Rozumiem. Chcesz dotknąć? Amy przechyliła głowę, niepewna, co odpowiedzieć. - Możesz, jeśli chcesz. Pokażę ci. Mausami ujęła jej rękę i położyła na swoim brzuchu. Ręka była ciepła i lekko wilgotna, czubki palców zdumiewająco miękkie, inne niż palce Mausami, pokryte odciskami od strzelania z kuszy. - Poczekaj chwilę. Przed sekundą się poruszyło. Poczuła lekkie drgnięcie. Zaskoczona Amy szybko cofnęła rękę. - Poczułaś? - Źrenice Amy rozszerzyły się od miłego zaskoczenia. - Wszystko w porządku, one tak robią. O, teraz... - Znów wzięła rękę Amy i przyłożyła do brzucha. Dziecko odwróciło się i kopnęło. - Ojej! To było mocne. Teraz także Amy się uśmiechała. Mausami pomyślała, że to dziwne i cudowne - że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, czuje dziecko poruszające się w jej łonie. Nowe życie, nową osobę, która przyjdzie na świat. Wtedy to usłyszała. Trzy słowa: „On tu jest”. Odsunęła rękę Amy i przywarła plecami do ściany. Dziewczyna patrzyła na nią przenikliwie. Jej oczy wypełniały pole widzenia Maus jak dwa lśniące promienie. - Skąd wiesz? - spytała, drżąc. Pomyślała, że jest
chora. „On jest we śnie. Z Babcockiem. Z Wieloma”. - Kto tu jest, Amy? „Theo, Theo jest tutaj”. 51 Jest Babcockiem, na zawsze. Jednym z Dwunastu, Innym, tym, który jest Ponad i Poza, Zerem. Był nocą nocy i Babcockiem, zanim stał się tym, kim jest. Przed wielkim głodem, który drzemał w jego wnętrzu jak czas, przypominającym pulsowanie krwi, niemającym kresu i pozbawionym granic jak ciemne skrzydło rozpostarte nad światem. Składa się z Wielu. Z tysięcy tysięcy tysięcy rozproszonych po nocnym niebie niczym gwiazdy. Jest jednym z Dwunastu, a także Innym, Zerem, lecz jego dzieci też nim są - te, które mają w sobie jego krew, nasienie Dwunastu. Poruszają się, gdy on się porusza, myślą, gdy myśli. W ich umyśle jest puste miejsce zapomnienia, w którym spoczywa, powtarzając: „Nie umrzesz. Jesteś częścią mnie, a ja jestem częścią ciebie. Będziesz pił krew świata i mnie nasycisz”. Są na jego rozkazy. Kiedy je, jedzą i oni. Kiedy śpi, oni również śpią. Są Babcockiem i mają trwać wiecznie, jak wieczny jest on sam - wszyscy stanowiący cząstkę Dwunastu, Innego, Zera. Śnią razem z nim jego mroczny sen. Pamiętał czasy przed przemianą. Czas spędzony w małym domu w miejscu zwanym Desert Wells. Czas cierpienia i bólu, i tej kobiety, jego matki, matki Babcocka. Pamiętał drobiazgi: fakturę przedmiotów, doznania i obrazy.
Złocisty kwadrat światła na dywanie, wyżłobioną deskę na ganku, która idealnie pasowała do jego stopy w tenisówkach, i rdzę na poręczy raniącą palce. Pamiętał zapach papierosów matki unoszący się w kuchni, gdy paplała i oglądała te swoje seriale, i ludzi w telewizji, o ogromnych twarzach, szerokich i mokrych oczach, kobiety o umalowanych lśniących ustach jak soczyste kawałki owocu. I jej głos, zawsze ten jej głos: „Bądź cicho, do diabła. Nie widzisz, że oglądam? Robisz tyle hałasu, że chyba oszaleję”. Pamiętał, że był cicho, bardzo cicho. Pamiętał jej dłonie, dłonie matki Babcocka, zadające ból, kiedy go uderzyła. Kiedy uderzyła go raz i drugi. Pamiętał, jak leciał, jak jego ciało unosiło się w obłoku bólu. Pamiętał uderzenia, klapsy i przypalanie. Zawsze to przypalanie. „Nie płacz. Bądź mężczyzną. Jeśli zaczniesz beczeć, dostarczę ci prawdziwego powodu do płaczu, Gilesie Babcocku”. Pamiętał jej oddech cuchnący papierosami, owiewający jego twarz. I czerwony koniuszek papierosa, który przesuwała po jego dłoni, i skwierczenie palonej skóry, jak dźwięk płatków, które polewał mlekiem. Ten sam trzask i skwierczenie. Pamiętał woń potu mieszającą się z zapachem dymu, który wydychała przez nos. Pamiętał, jak wszystkie słowa zamarły w jego wnętrzu, by ból przeminął, by w końcu został mężczyzną, jak powiedziała. Najlepiej zapamiętał dźwięk jej głosu. Głos matki Babcocka. Jego miłość do niej przypominała pokój bez drzwi wypełniony zgrzytliwym dźwiękiem jej słów, ciągłym paplaniem. Szydziła z niego i rozdzierała jak nóż,
który pewnego dnia wyjął z szuflady, gdy siedziała przy stole w małym domu w mieścinie zwanej Desert Wells, paplając i rechocząc, rechocząc i paplając, i jedząc z ustami pełnymi dymu. „Powiedziałam ci, że ten chłopak nie jest tak po prostu głupi, to skończony debil”. Był taki szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy, kiedy wbił w nią nóż, zatopił go w białej skórze jej gardła, przeszywając gładką zewnętrzną powierzchnię i twardą chrząstkę, która się pod nią znajdowała. Kiedy wbijał i wyciągał ostrze, miłość, jaką do niej odczuwał, opuściła jego umysł, aby mógł zobaczyć, kim była - istotą z ciała, krwi i kości. Wszystkie jej słowa i paplanina rozbrzmiewały w nim, doprowadzając do wybuchu. Wszyscy oni zakosztowali krwi jego ustami, słodkiej iżywej. Później go zabrali. Przecież nie był już chłopcem, ale mężczyzną. Był mężczyzną z własnym pomyślunkiem i nożem. Zabrali go i powiedzieli, że musi umrzeć. Babcock, umrzesz za to, co zrobiłeś. Nie chciał umierać, ani wtedy, ani nigdy. Później w więzieniu zjawił się ten facet, Wolgast, jakby zostało to przepowiedziane. Po nim przyszli lekarze, choroba i przemiana, aby mógł stać się jednym z Dwunastu: BabcockiemMorrisonemChavezemBaffesemTurrellemWinstonemSosąEcholsemLambrighte mMartinezemReinhardtemCarteremjednym z Dwunastu, a także Innym, Zerem. Wchłonął tamtych, pijąc ich słowa, śmiertelne okrzyki przypominające miękkie kęsy w ustach. Ci, których nie zabił, a tylko wyssał - co dziesiątego, jak nakazywał zew krwi, aby stali się jego - połączyli
się z nim umysłem. Stali się jego dziećmi, jego wielką i przerażającą drużyną. Wieloma. Babcockami. Teraz znajdował się w Przystani. Przybył tu, mając wrażenie, jakby do czegoś wrócił, jakby przywrócił coś na nowo. Wypił to, co stanowiło jego część, i odpoczywał, śniąc mroczne sny, aż obudził go głód i usłyszał Zero, którego nazywano Fanning, mówiącego: „Bracia, umieramy! Umieramy! Umieramy, bo na świecie nie pozostał już nikt, nie ma ludzi ani zwierząt”. Babcock wiedział, że nadszedł czas, aby sprowadzić do siebie pozostałych, aby poznali jego, Babcocka i Zero, i zajęli w nim swoje miejsce. Rozpostarł swój umysł i powiedział do Wielu, do swoich dzieci: „Przyprowadźcie do mnie ostatnich ludzi! Nie zabijajcie ich! Przyprowadźcie ich oraz ich słowa, aby mogli śnić nasz sen i stać się nami. Babcockiem”. I tak zjawili się pierwsi, a po nich kolejni i śnili wraz z nim. A kiedy sen się skończył, powiedział im, że stali się jego własnością jak Wielu. Będziecie mną w Tym Miejscu, a kiedy zgłodnieję, nakarmicie mnie, nakarmicie moją niespokojną duszę własną krwią. Przyprowadzicie do mnie innych spoza Tego Miejsca i zrobią to samo. Tylko w ten sposób pozwolę wam żyć. A ci, którzy nie poddadzą się jego woli, którzy nie sięgną po nóż, kiedy w mrocznym śnie nadejdzie czas, w którym umysł Babcocka spotka się z ich umysłami, będą musieli umrzeć, aby pozostali to zobaczyli i dłużej się nie opierali. W ten sposób powstało miasto. Miasto Babcocka. Pierwsze na świecie.
Ale teraz pojawiła się Inna. Nie jest Zerem, nie należy do Dwunastu, lecz jest Inna. Taka sama, a jednocześnie inna. Cień cienia, spoglądający na niego jak ptak, który znikał z pola widzenia zawsze, gdy chciał skupić na nim spojrzenie swojego umysłu. Wielu, jego dzieci, jego wielka i przerażająca drużyna, też ją słyszą. Wyczuwają jej siłę. Siłę potężną, która odciągała ich od niego. Jak bezsilna miłość, którą odczuwał dawno temu, kiedy był chłopcem, obserwując rozżarzony czubek papierosa. Kim jestem, pytają ją. Kim jestem? Sprawia, że chcą sobie przypomnieć, że pragną umrzeć. Jest blisko, bardzo blisko. Babcock to czuje. Jest zmarszczką na powierzchni umysłu Wielu, rozdarciem tkaniny nocy. Wie, że dzięki niej to, co zrobili, może zostać odwrócone, że wszystko, co zrobili, można cofnąć. Bracia, ona nadchodzi. Bracia, ona już tu jest. 52 - Przykro mi, Peterze - powiedział Olson Hand. Nie mogę pilnować wszystkich twoich przyjaciół. Peter dowiedział się, że Michael zaginął tuż przed zachodem słońca. Sara poszła do szpitala, żeby sprawdzić, jak się czuje, i stwierdziła, że jego łóżko jest puste. Cały budynek jest pusty. Rozpoczęli poszukiwania w dwóch grupach: Sara, Hollis i Caleb mieli przeczesać okolicę, a Alicia i Peter odnaleźć Olsona. Jego dom, niegdyś rezydencja naczelnika więzienia, był małym dwupiętrowym budynkiem stojącym
na spalonej słońcem działce między obozem pracy i dawnym więzieniem. Kiedy przyszli, Olson właśnie wychodził. - Pomówię z Billie - rzekł. - Może ona wie, dokąd Michael poszedł. - Sprawiał wrażenie, że dokądś się spieszy, jakby ich wizyta zastała go w połowie jakiejś ważnej czynności. Mimo to nie omieszkał uśmiechnąć się do nich zachęcająco. - Jestem pewny, że nic mu się nie stało. Mira widziała go w szpitalu zaledwie kilka godzin temu. Powiedział, że czuje się lepiej i chce się rozejrzeć po okolicy. Sądziłem, że jest z wami. - Ledwo chodził - przypomniał Peter. - Nie jestem pewny, czy w ogóle może się poruszać. - W takim razie nie mógł zajść daleko, prawda? - Sara powiedziała, że w szpitalu nie ma nikogo. Czy zwykle nie ma tam ludzi? - Nie ma. Jeśli Michael postanowił odejść, nie mieli powodu, aby tam zostać. - Coś mrocznego przemknęło po jego twarzy. Spojrzał na Petera i powiedział: - Jestem przekonany, że się odnajdzie. Radzę, żebyście wrócili do domu i czekali na jego powrót. - Nie widzę... - zaczął Peter. Olson przerwał mu gestem ręki. - Taka jest moja rada. Sugeruję, żebyście jej posłuchali. Postarajcie się nie stracić nikogo więcej. Alicia, która do tej chwili milczała, oparła się na kulach i trąciła Petera w ramię. - Daj spokój. - Ale... - W porządku. - Zwróciła się do Olsona: - Jestem
pewna, że nic mu nie jest. Jeśli będziemy potrzebni, wiesz, gdzie nas szukać. Wrócili do siebie labiryntem uliczek. Panowała dziwna cisza. Nie natknęli się na nikogo. Minęli wiatę, w której zorganizowano przyjęcie, odkrywając, że nie ma w niej żywej duszy. We wszystkich domach było ciemno. Peter poczuł mrowienie skóry na myśl o chłodnej pustynnej nocy, lecz wiedział, że to wrażenie nie jest wywołane jedynie zmianą temperatury. Czuł spojrzenia ludzi obserwujących ich zza szyb. - Nie patrz - szepnęła Alicia. - Ja też to czuję. Po prostu idź. Wrócili do domu w tym samym czasie co Hollis i pozostali. Sara szalała z rozpaczy. Peter powtórzył im rozmowę z Olsonem. - Dokądś go zabrali, prawda? - powiedziała Alicia. Na to wyglądało. Ale w jakim celu? To oczywiste, że Olson kłamał. Jeszcze dziwniejsze wydawało się to, że wcale tego nie krył. - Kto jest na placu, Cholewko? Caleb zajął pozycję przy drzwiach. - Tych dwóch, co zawsze. Siedzą i udają, że nas nie obserwują. - Ktoś jeszcze? - Nie, martwa cisza. Dzieciaków też nie ma. - Obudź Maus - poprosił Peter. - Nic jej nie mów. Przyprowadź ją i Amy. Niech zabiorą plecaki. - Uciekamy? - Caleb spojrzał na Sarę i znów zwrócił się do Petera: - A co z Michaelem?
- Bez niego nigdzie się nie ruszymy. Idź już. Kiedy Caleb wyszedł, Peter i Alicia wymienili spojrzenia. Coś się stało. Będą musieli działać szybko. Caleb wrócił po chwili. - Znikły. - Co to znaczy? Twarz chłopaka poszarzała jak popiół. - To znaczy, że dom jest pusty. Nie ma tam nikogo. To jego wina. Pragnąc jak najszybciej odnaleźć Michaela, zostawił dwie kobiety bez opieki. Zostawił Amy samą. Jak mógł postąpić tak głupio? Alicia odłożyła kule i odwinęła bandaż. Pod nim w noc ich przybycia ukryła nóż. Kula była podstępem, bo rana prawie się zagoiła. Wstała. - Pora znaleźć karabiny. Środek, który Billie wsypała do jego kubka, jeszcze nie przestał działać. Michael leżał na pace furgonetki przykryty brezentem. Walało się tam mnóstwo brzęczących rur. Billie powiedziała mu, żeby się nie ruszał i nie odzywał, lecz był tak podekscytowany, że ledwo mógł się opanować. Co ona wyprawia? Podała mu taką miksturę i oczekuje, że będzie leżał nieruchomo? Skutki jej działania były przeciwieństwem efektów shine. Czuł się tak, jakby każda komórka jego ciała śpiewała tę samą nutę. Jakby jego umysł został przepuszczony przez jakiś filtr, nadając każdej myśli jasną, szumiącą przejrzystość. „Przestaniesz mieć sny, powiedziała. Nie zobaczysz więcej otyłej kobiety otoczonej kłębami dymu, nie bę-
dziesz czuł smrodu papierosów isłyszał tego potwornego chrapliwego głosu”. Skąd Billie wie o jego snach? Zatrzymali się tylko raz, kilka chwil po tym, jak opuścili szpital, z którego wymknęli się tylnym wyjściem. Na jakimś posterunku. Michael usłyszał nieznany głos, pytający Billie, dokąd jadą. Niespokojnie nastawiał uszu. - Na wschodnim polu pękła rura - wyjaśniła Billy. Olson kazał nam zawieźć materiały, żeby robotnicy mogli jutro przystąpić do pracy. - Nadchodzi nów. Nie powinno was tam być. Nów, pomyślał Michael. Co ważnego odbywa się podczas nowiu? - Kazał nam. Spytaj go, jeśli chcesz. - Nie mam pojęcia, jak zdołacie zawieźć to na miejsce i wrócić na czas. - Zostaw to mnie. Puszczasz czy nie? Zapadła pełna napięcia cisza. - Tylko wróćcie o zmroku. Po jakimś czasie Michael poczuł, że furgonetka zwalnia. Odchylił plandekę. Zobaczył różowe wieczorne niebo i tuman kurzu unoszący się za samochodem. Na horyzoncie widać było góry. - Możesz wyjść. Billie stała przy tylnej klapie. Michael zszedł z paki, rad, że wreszcie może się ruszać. Zaparkowali obok dużego metalowego hangaru z wypukłym dachem, o długości co najmniej dwustu metrów. Dostrzegł zardzewiałe zbiorniki na paliwo. Ziemia była poorana śladami opon biegnących we wszystkie stro-
ny. Po chwili otworzyły się boczne drzwi hangaru i podszedł do nich jakiś mężczyzna. Jego skóra była pokryta smarem i olejem, a twarz czarna od brudu. Trzymał w ręku jakiś przedmiot, czyszcząc go brudną szmatą. Stanął obok nich i zmierzył Michaela wzrokiem. Na nodze miał kaburę ze strzelbą o obciętej lufie. Michael przypomniał sobie, że facet jest kierowcą ciężarówki, który przywiózł ich z Las Vegas. - To on? Billie skinęła głową. Mężczyzna podszedł tak blisko, że ich twarze znalazły się kilka cali od siebie. Spojrzał Michaelowi w oczy. Najpierw w prawe, a później w lewe, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Jego oddech był kwaśny jak zepsute mleko. Zęby otaczała czarna obwódka. Michael miał ochotę się odsunąć. - Ile mu dałaś? - Wystarczy - zapewniła Billie. Facet spojrzał na niego sceptycznie i splunął na ziemię brązową śliną. - Jestem Gus. - Michael. - Wiem, kim jesteś. - Podsunął mu pod nos jakiś przedmiot. - Wiesz, co to takiego? Michael wziął przedmiot do ręki. - To solenoid, dwadzieścia cztery wolty. Pewnie pochodzi z pompy paliwowej, dużej.
- Taak? Co z nim nie tak? Michael oddał przedmiot, wzruszając ramionami. - Niczego nie widzę. Gus spojrzał na Billie, ściągając brwi. - Ma rację. - Mówiłam ci. - Ona twierdzi, że znasz się na urządzeniach elektrycznych. Układach elektrycznych, agregatach, sterownikach. Michael znów wzruszył ramionami. Nie chciał powiedzieć za dużo, lecz instynkt podpowiadał mu, że tym dwojgu może zaufać. Nie wieźli go tak daleko bez powodu. - Pokażcie, co macie. Przeszli przez tory i znaleźli się w hangarze. Michael usłyszał szum agregatów i brzęk narzędzi. Weszli tymi samymi drzwiami, z których wyłonił się mężczyzna. Hangar był wielki, oświetlony reflektorami na wysokich słupach. W środku uwijało się kilku mężczyzn w brudnych kombinezonach. To, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak wryty. Pociąg. Lokomotywa Diesla, nie jakiś stary grat, lecz maszyna na chodzie, pokryta stalowymi płytami o grubości trzech czwartych cala. Z przodu zamontowano potężny pług. Stalowe płyty ochraniały przednią szybę, pozostawiając maszyniście tylko wąską szparę. Za kabiną maszynisty znajdowały się trzy duże przedziały. - Układy mechaniczne i pneumatyczne są sprawne -
wyjaśnił Gus. - Naładowaliśmy akumulatory za pomocą przenośnych agregatów. Problemem jest układ elektryczny. Nie możemy przesłać ładunku z akumulatorów do pompy. Michael poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. - Macie schematy? Gus zaprowadził go do prowizorycznego biurka, na którym leżały plany lokomotywy: arkusze kruchego papieru pokrytego niebieskim atramentem. Michael obejrzał je uważnie. - To istne gniazdo szczurów - stwierdził po chwili. - Znalezienie problemu może mi zająć całe tygodnie. - Nie mamy tygodni - ucięła Billie. Michael podniósł głowę i spojrzał na nich. - Jak długo nad tym pracujecie? - Cztery lata - odparł Gus. - Plus minus. - Ile mam czasu? Billie i Gus wymienili zatroskane spojrzenia. - Jakieś trzy godziny - powiedziała Billie. 53 - Theo. Znowu był w kuchni. Błyszczący nóż leżał w otwartej szufladzie jak niemowlę w kołysce. - Daj spokój, Theo. Powiedziałem, że musisz go tylko wyjąć izałatwić starą. Skończ z nią, a będzie po wszystkim. Głos. Głos, który zna jego imię, który pełznie w jego głowie, budząc się i zasypiając. Jakaś cząstka jego umysłu jest w kuchni, podczas
gdy inna znajduje się w celi - celi, w której siedzi od wielu dni, próbując nie zasnąć, próbując pokonać sen. - Co w tym trudnego? Czy nie wyraziłem się jasno? Otworzył oczy. Kuchni nie było. Siedział na brzegu pryczy. W celi z drzwiami i dziurą, w której znikają jego odchody. Kto wie, jaki to dzień, który miesiąc i rok? Może tkwi tu całą wieczność. - Słyszysz mnie, Theo? Theo? Oblizał wargi, czując smak krwi. Czyżby ugryzł się w język? - Czego chcesz? Usłyszał westchnienie dobiegające z drugiej strony. - Muszę przyznać, że mi zaimponowałeś, Theo. Nikt nie wytrzymał tak długo. Myślę, że pobiłeś rekord. Nie odpowiedział. Po co miałby to robić? Głos nigdy nie odpowiadał na jego pytania. Jeśli w ogóle istnieje jakiś głos. Czasami miał wrażenie, że to wszystko rozgrywa się w jego głowie. - Na pewno ustanowiłeś jakiś rekord - ciągnął głos. - Czasem zaszlachtowanie starej wydaje się sprzeczne z naturą. - Usłyszał ponury rechot wydobywający się z głębi otchłani. - Uwierz mi, widziałem ludzi, którzy to zrobili. To straszne, co brak snu robi z ludzkim umysłem. Jeśli człowiek długo powstrzymuje się od snu, mózg ożywa i zaczyna pracować bez przerwy, nawet jeśli jest zmęczony. Może robić pompki i przysiady na kamiennej posadzce, aż mięśnie zaczną palić, może się drapać i bić, i zagłębiać w ciele zakrwawione paznokcie, żeby nie zasnąć, lecz wkrótce sam już nie wie: czuwa czy śpi. Wszystko się
zlewa. To doznanie przypominające ból - tylko gorsze, bo nie jest to ból ciała, lecz ból umysłu, a umysł jest człowiekiem. W ten sposób człowiek staje się bólem. - Zapamiętaj moje słowa, Theo: wolałbyś tam nie trafić. Ta historia nie ma dobrego zakończenia. Poczuł, że znów traci świadomość, pogrążając się w głębokim śnie. Wbił paznokcie w dłoń. Nie zasypiaj! Obudź się, Theo. Wiedział, że jest coś gorszego od czuwania. - Prędzej czy później wszyscy się poddają, Theo. - Dlaczego mówisz mi po imieniu? - Przepraszam? Pytałeś o coś, Theo? Przełknął ślinę, czując ohydny smak krwi. Oparł głowę na rękach. - Dlaczego wciąż powtarzasz moje imię? - Próbuję przyciągnąć twoją uwagę. Ostatnio nie byłeś do końca sobą, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Theo milczał. - W porządku - podjął głos. - Nie chcesz, żebym używał twojego imienia. Nie wiem dlaczego, lecz mogę się bez tego obejść. Zmieńmy temat. Co sądzisz o Alicii? To wyjątkowa dziewczyna. Alicia? Skąd on wie o Alicii? To niemożliwe. Sęk w tym, że nic nie jest niemożliwe. Głos zawsze mówi rzeczy niemożliwe. - Myślałem o Mausami po tym, jak ją opisałeś kontynuował wesoło głos. - Wiesz, kiedy ucięliśmy sobie małą pogawędkę. Sądziłem, że to ona zwróci moją uwagę, lecz w tym rudzielcu jest coś, co powoduje, że gotuje się
we mnie krew. - Nie wiem, o kim mówisz, już powiedziałem. Nie znam kobiet otakich imionach. - Niezły z ciebie pies, Theo. Chcesz powiedzieć, że nakłamałeś oAlicii? I Mausami, która jest w takim stanie? Theo miał wrażenie, że cela się przechyliła. - Co powiedziałeś? - Przepraszam. Nie wiedziałeś? Jestem zaskoczony, że ci nie powiedziała. Twoja Mausami, Theo... - Głos nabrał nagle śpiewnej barwy. - W drodze jest maleństwo. Theo próbował się skoncentrować, zachować słowa w pamięci, aby zrozumieć ich znaczenie, lecz jego umysł był ociężały, bardzo ociężały, jak ogromny śliski kamień, po którym ześlizgują się słowa. - Wiem, wiem, też byłem w szoku. Wróćmy do Alicii. Pozwól, że spytam: czy ona to lubi? Wygląda mi na dziewczynę, która mogłaby wyć na czworakach do księżyca. Co myślisz, Theo? Popraw mnie, jeśli się mylę. - Nie wiem... przestań mówić do mnie po imieniu. Chwila przerwy. - Zgoda. Jeśli tego chcesz. Co powiesz na nowe imię? Babcock? Poczuł się tak, jakby mózg mu się zacisnął. Może jest chory? Może coś zalega mu na żołądku? - A widzisz? Wreszcie do czegoś doszliśmy. Słyszałeś o Babcocku, prawda, Theo? To było po drugiej stronie, po drugiej stronie snu. Jeden z Dwunastu. Babcock. - Kim... kim on jest? - Daj spokój, jesteś bystry gość. Naprawdę nie
wiesz? - Pełna oczekiwania pauza. - Babcock to... ty. Jestem Theo Jaxon, pomyślał, wypowiadając te słowa jak modlitwę. Jestem Theo Jaxon, jestem Theo Jaxon. Jestem synem Demetriusa i Prudence Jaxonów. Pochodzę z Pierwszych Rodzin. Jestem Theo Jaxon. - On jest tobą i mną. On jest wszystkimi, przynajmniej w tych stronach. Czasami myślę, że jest jakimś lokalnym bóstwem, choć nie przypomina dawnych bogów. Jest nowym bogiem. Snem o bogu, który wszyscy śnimy. Powtórz za mną, Theo: jestem Babcock. Jestem Theo Jaxon. Jestem Theo Jaxon. Nie stoję w kuchni i nie trzymam w ręku noża. - Zamknij się, zamknij się wreszcie - jęknął. - Ględzisz bez sensu. - Znowu wyjeżdżasz z tym sensem? Ciągłe próbujesz nadać go różnym rzeczom. Daj sobie spokój, Theo. Nasz stary świat nie nabrał sensu przez sto cholernych lat. W Babcocku nie chodzi o sens. Babcock po prostu jest. Tak jak My. Jak Wielu. Wargi Theo powtórzyły: - Wielu. Głos stał się nieco łagodniejszy. Płynął ku niemu zza drzwi miękką falą, namawiając, aby zasnął. By dał sobie spokój i zasnął. - To prawda, Theo. Wielu. My. My jesteśmy Babcockiem. Musisz to zrobić, Theo. Bądź dobrym chłopcem, zamknij oczy i zarżnij tę starą sukę. Był zmęczony. Bardzo zmęczony. Czuł się tak, jak-
by się roztapiał, zapadał do własnego wnętrza, jakby otaczające go ciało stawało się płynne, jakby wszystko koncentrowało się na jednej potrzebie: zamknąć oczy i zasnąć. Chciał płakać, lecz łzy dawno się skończyły. Pragnął błagać, lecz nie wiedział o co. Próbował przypomnieć sobie twarz Mausami, lecz jego oczy się zamknęły. Pozwolił, żeby powieki opadły, izaczął się pogrążać, zapadać w sen. - Nie będzie tak źle, jak myślisz. Na początku odrobina szamotaniny. Stara ma ikrę, trzeba jej to przyznać. Sam zobaczysz. Głos był gdzieś ponad nim, sącząc się przez ciepłe żółte światło wypełniające kuchnię. Szuflada, nóż. Żar i zapach, i ucisk w klatce piersiowej, i cisza dławiąca gardło, i miękkie miejsce na jej szyi, z którego wydobywał się głos, wprawiając w drżenie fałdy tłuszczu. „Powiedziałam ci, że ten chłopak nie jest tak po prostu głupi, to skończony debil”. Theo sięgnął po nóż. Błysnęło ostrze. We śnie pojawiła się nowa osoba. Mała dziewczynka. Siedziała na stole, trzymając na kolanach jakiś niewielki miękki przedmiot. Wypchane zwierzątko. - To Peter - powiedziała dziecinnym głosem, nie patrząc na niego. - Mój królik. - To nie jest Peter, znam Petera. Nie była już małą dziewczynką, lecz piękną kobietą, wysoką iuroczą, o bujnych czarnych włosach okalających twarz. Theo nie był już w kuchni. Znajdował się w bibliotece, w tej upiornej sali przenikniętej odorem śmierci,
z rzędami łóżek pod oknami, na których leżały ciała dzieci. Wtedy pojawiły się wirole. Wchodziły po schodach na górę. - Nie rób tego - ostrzegła dziewczynka, która stała się kobietą. Kuchenny stół, na którym siedziała, poszybował do biblioteki. Theo odkrył, że wcale nie jest piękna. Zamiast niej na stole siedziała stara kobieta, pomarszczona i bezzębna, o upiornie białych włosach. - Nie zabijaj jej, Theo. Nie. Szarpnął się i sen prysł niczym bańka. - Nie zrobię... nie zrobię tego. Głos zamienił się w ryk. - Niech to szlag! Myślisz, że to zabawa?! Sądzisz, że masz wybór?! Theo nie odpowiedział. Dlaczego go po prostu nie zabili? - W porządku, chłopie. Sam tego chciałeś. - Głos zamienił się w głębokie westchnienie ostatecznego rozczarowania. - Mam dla ciebie nowinę. Nie jesteś jedynym gościem w tym hotelu. Nie sądzę, aby dalszy ciąg przypadł ci do gustu. - Theo usłyszał chrzęst butów na posadzce. Wiązałem z tobą większe nadzieje, ale na jedno wychodzi. Będziemy mieli ich wszystkich, Theo. Maus, Alicię i pozostałych. Tak czy inaczej, będziemy mieli ich wszystkich. 54 Kiedy szli w ciemności, Peter zdał sobie sprawę, że jest nów. Nowy księżyc, a wokół żywej duszy.
Ominięcie strażników było proste. To Sara obmyśliła plan. „Ciekawe, czy Alicia by na to wpadła”, powiedziała i pomaszerowała wprost do tamtych. Do Hapa i Leona stojących przy beczkach i obserwujących, jak nadchodzi. Stanęła między nimi i drzwiami domu. Później odbyły się krótkie negocjacje. Jeden z mężczyzn, Hap, ten niniejszy, odwrócił się i odszedł. Sara przesunęła ręką po włosach, dając im znak. Hollis wyszedł na dwór i zniknął w cieniu budynku. Po nim Peter. Okrążyli plac od północnej strony i zaczaili się w alei. Po chwili ukazała się Sara, prowadząc strażnika, którego szybki krok zdradzał, co mu obiecała. Kiedy przechodziła obok nich, Hollis wyskoczył zza pustej beczki, trzymając w ręku nogę krzesła. - Cześć - rzucił, uderzając Leona tak mocno, że osunął się na ziemię. Wciągnęli bezwładne ciało w głąb alei. Hollis obmacał go i znalazł na nodze skórzaną pochwę ukrytą pod kombinezonem, z pistoletem okrótkiej lufie. Caleb zjawił się ze sznurem do prania. Związali mu ręce i nogi i wcisnęli do ust szmatę. - Naładowany? - spytał Peter. Hollis otworzył bęben. - Trzy naboje. Zamknął magazynek i podał broń Alicii. - Myślę, że te budynki są puste, Peterze - powiedziała. Miała rację. Nigdzie nie było świateł. - Pospieszmy się.
Podeszli do więzienia od południa, przez puste pole. Hollis był pewny, że wejście znajduje się po drugiej stronie, naprzeciwko głównej bramy. Wiedział, że jest tam coś w rodzaju tunelu o kamiennym sklepieniu. Poszliby tam, gdyby musieli, lecz teren był doskonale widoczny z wież obserwacyjnych. Nie chcieli ryzykować. Przy południowym krańcu budynku stały furgonetki i ciężarówki. Pewnie Olson ijego ludzie na wszelki wypadek trzymali pojazdy w jednym miejscu, dlatego musieli tam zajrzeć. Garaż był zamknięty, a na drzwiach wisiała ciężka kłódka. Peter zajrzał przez okno, lecz niczego nie zobaczył. Za garażem znajdowała się długa betonowa rampa prowadząca do platformy, nad którą były opuszczane drzwi. Peter uklęknął i dotknął ich. Poczuł wilgoć i przysunął palce do nosa. Olej silnikowy. Drzwi nie miały uchwytu ani żadnego mechanizmu, za którego pomocą można by je otworzyć. Cała piątka stanęła w szeregu, napierając na gładką powierzchnię i próbując ją unieść. Nie wyczuli zdecydowanego oporu, a tylko ciężar drzwi, zbyt masywnych, by można je było podnieść bez żadnego uchwytu. Caleb podreptał do rampy. Usłyszeli brzęk tłuczonej szyby i po chwili wrócił, trzymając w ręku łyżkę do opon. Znów utworzyli szereg i unieśli drzwi na tyle, by Caleb mógł włożyć pod nie łyżkę. Na betonie ukazał się pasek światła. Unieśli je jeszcze trochę, żeby przecisnąć się do środka, a następnie zamknęli je za sobą. Na posadzce leżały łańcuchy i stare części silnika.
Gdzieś kapała woda. Czuć było zapach oleju i kamienia. Przed nimi migało światło. Kiedy ruszyli naprzód, z ciemności wyłonił się znajomy kształt. Hummer. Caleb otworzył bagażnik. - Zabrali wszystko z wyjątkiem pięćdziesiątki. Zostały trzy pudełka amunicji. - Gdzie jest reszta karabinów? - spytała Alicia. - I kto go tutaj sprowadził? - My. Odwrócili się i zobaczyli samotną postać wyłaniającą się z cienia. Olson Hand. Po chwili ukazały się kolejne postacie, otaczając ich ze wszystkich stron. Sześciu ludzi w pomarańczowych kombinezonach, z karabinami w rękach. Alicia wyciągnęła zza pasa pistolet i wycelowała w niego. - Powiedz, żeby się cofnęli. - Zróbcie, co każe - powiedział Olson, unosząc rękę. - Słyszeliście?! Opuścić broń. Mężczyźni jeden po drugim opuścili karabiny. Alicia zrobiła to na końcu, choć Peter zauważył, że nie wsunęła pistoletu za pas, lecz trzymała przy boku. - Gdzie oni są? - spytał Olsona Peter. - Co z nimi zrobiliście? - Sądziłem, że tylko Michael zniknął. - Nie możemy znaleźć Amy i Mausami. Olson zawahał się wyraźnie zaskoczony. - Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru. Nie wiem, gdzie są, ale wasz przyjaciel Michael jest z nami.
- Z wami? - spytała Alicia. - Co tu się dzieje, do cholery? Dlaczego wszyscy śnimy ten sam sen? Olson skinął głowa. - Z otyłą kobietą? - Sukinsynu, co zrobiliście z Michaelem?! Mówiąc to, uniosła pistolet, trzymając go w obu dłoniach i mierząc w głowę Olsona. Sześć karabinów powędrowało w górę. Peter poczuł, że żołądek mu się zaciska. - W porządku - powiedział cicho Olson, spoglądając w lufę pistoletu. - Peterze, powiedz mu - rzuciła. - Powiedz, że wpakuję mu kulkę w łeb, jeśli nie zacznie mówić. Olson lekko poruszył rękami. - Zachowajcie spokój. Oni nie wiedzą. Nie rozumieją. Alicia odbezpieczyła kciukiem broń. - Czego nie wiemy? Peter miał wrażenie, jakby Olson skurczył się w słabym świetle lampy. Zmienił postać, nie był już tą samą osobą. Jakby maska opadła i pierwszy raz ujrzał prawdziwego Olsona - zmęczonego starego człowieka mającego zmartwienia i wątpliwości. - Babcock - powiedział. - Nie wiecie o Babcocku. Michael leżał na plecach z głową pod pulpitem sterowniczym. Nad jego twarzą dyndały splątane przewody i plastikowe łączniki. - Spróbujcie teraz. Gus sięgnął po łącznik nożowy łączący pulpit z
akumulatorami. Z dołu doleciał warkot głównego agregatu. - I jak? - Szukaj dalej - powiedział Gus. - Nic. Bezpieczniki znowu wywaliły. Musiało być zwarcie w układzie elektrycznym pulpitu. Może to efekt tego świństwa, które Billie dała mu do wypicia, lub czas spędzony z Eltonem, lecz Michael miał wrażenie, jakby go czuł - jakby gdzieś w plątaninie przewodów nad głową czuł słabe wyładowanie, zapach rozgrzanego metalu i stopionego plastiku. Przesunął czujnik po tablicy. Delikatnie pociągnął każde złącze, sprawdzając połączenia. Wszystko jest jak należy. Wysunął się spod pulpitu i usiadł. Czuł, jak oblewa go pot. Billie stała nad nim, była zaniepokojona. - Michaelu... - Wiem... wiem... Upił łyk wody i otarł twarz rękawem, żeby pomyśleć. Godziny sprawdzania obwodów i złączy, badanie każdego połączenia z przyrządami na pulpicie. Niczego nie znalazł. Ciekawe, co zrobiłby Elton, pomyślał. Odpowiedź była oczywista. Może i zwariowana, ale oczywista, poza tym sprawdził już wszystko, co przyszło mu do głowy. Michael dźwignął się na nogi i ruszył wąskim pomostem łączącym kabinę z komorą silnika. Gus stał obok rozrusznika z latarką kieszonkową w ustach. - Trzeba znów uruchomić przekaźnik - powiedział. Gus wziął latarkę do ręki. - Już próbowaliśmy. Akumulatory się wyczerpują.
Robiliśmy to wielokrotnie. Trzeba będzie je podładować z agregatów. Co najmniej sześć godzin. - Zrób, co mówię. - W porządku, jak chcesz. Resetuję. Michael podszedł do skrzynki z bezpiecznikami. - Chcę, żeby było idealnie cicho. Jeśli Elton to potrafi, jemu też się uda. Nabrał powietrza i wolno je wypuścił, jednocześnie zamykając oczy i próbując oczyścić umysł. Włączył bezpiecznik. W ułamku sekundy usłyszał szum akumulatorów i prąd płynący do pulpitu jak woda w rurze. Coś jest nie tak. Rura jest za mała. Woda napiera na ścianki, a prąd płynie w złym kierunku, wprawiając wszystko w gwałtowne drżenie. Połowa popłynęła w jedną, połowa w drugą stronę, znosząc się wzajemnie. Później wszystko ustało. Doszło do zwarcia. Otworzył oczy i zobaczył, że Gus się na niego gapi, otwierając gębę i szczerząc poczerniałe zęby. - To bezpiecznik - orzekł Michael. Z pasa z narzędziami wyciągnął śrubokręt, a następnie wykręcił bezpiecznik ze skrzynki. - Piętnaście amperów - oznajmił. - Nie wystarczyłby do kuchenki elektrycznej. Dlaczego daliście piętnaście amperów? - Spojrzał na skrzynkę z setkami obwodów. - Co jest w sąsiednim gnieździe? Numer dwadzieścia sześć? Gus zajrzał do schematu rozłożonego na małym stoliku w kabinie maszynisty.
- Oświetlenie wewnętrzne. - Nie trzeba do tego trzydziestu amperów. - Michael wyłączył drugi bezpiecznik i zamienił go z pierwszym. Znów przesunął łącznik nożowy, czekając, aż bezpiecznik wyskoczy. Kiedy nic się nie stało, podniósł głowę i oznajmił: - Znalazłem. Gus ściągnął z powątpiewaniem brwi. - Myślisz, że w tym tkwi problem? - Musieli je zamienić. Usterka nie miała nic wspólnego z układem przednim. Uruchom przekaźnik, to ci pokażę. Michael wrócił do kabiny. Billie siedziała na jednym z dwóch obrotowych krzeseł przed szybą maszynisty. Wszyscy inni wyszli. Wyjechali przed zachodem słońca furgonetką Billie, aby spotkać się w umówionym miejscu. Michael usiadł na drugim krześle. Przekręcił przełącznik na pulpicie obok przepustnicy. Z dołu doleciał szum akumulatorów. Zegary na pulpicie zapłonęły jasnoniebiesko. Przez wąską szparę między płytami ochronnymi za otwartymi drzwiami hangaru Michael dostrzegł gwiazdy. Teraz albo nigdy. Albo prąd popłynie do rozrusznika, albo nie. Znalazł jeden problem, lecz oprócz niego mogło być wiele innych. Naprawienie jednego hummera zajęło mu dwanaście dni. Tutaj pracował niecałe trzy godziny. Odwrócił głowę i krzyknął do Gusa, który zalewał układ paliwowy, wypompowując powietrze. - Uruchamiaj! Gus włączył rozrusznik. Z dołu doleciał głośny ryk,
niosąc w górę miłą woń pracującego silnika Diesla. Lokomotywa drgnęła i zaczęła napierać na hamulce. - Jak się tym kieruje? - spytał Michael, odwracając się do Billie. 55 Mogli mu tylko uwierzyć na słowo. Nie mieli wyboru. Rozdali broń i podzielili się na dwie grupy. Olson i jego ludzie zamierzali zaatakować od strony parteru, a Peter i pozostali wejść od góry. Miejsce, które nazywali Kręgiem, było kiedyś centralnym dziedzińcem więzienia przykrytym sklepionym dachem. Fragment dachu odpadł, otwierając przestrzeń na zewnątrz, lecz dźwigary pozostały nienaruszone. Na dźwigarach, piętnaście metrów nad Kręgiem, zwisało kilka pomostów, z których strażnicy obserwowali kiedyś, co się dzieje na dole. Układ pomostów przypominał szprychy koła z przewodami wentylacyjnymi biegnącymi górą. Były wystarczająco szerokie, aby człowiek mógł się przez nie przedostać. Po zabezpieczeniu pomostu Peter i pozostali mieli ruszyć schodami po północnej i południowej stronie do trzech kondygnacji okratowanych balkonów otaczających dziedziniec. Tam zgromadzi się największy tłum, wyjaśnił Olson. Kilku będzie na dole, żeby obsługiwać zaporę ogniową. Ten wirol, Babcock, wejdzie przez otwór w dachu we wschodniej części sali. Bydło, cztery sztuki, zostanie zagnane z przeciwnej strony przez przejście w zaporze. Po
nich wepchną do środka dwóch ludzi przeznaczonych na ofiarę. Cztery sztuki bydła i dwóch ludzi z nastaniem nowiu, powiedział Olson. Dopóki będziemy mu dawali cztery i dwóch, będzie trzymał Wielu z daleka. Wielu. Tak Olson nazywał wirole. Podobne Babcockowi. Z jego krwi. „Czy ma nad nimi władzę?” - spytał Peter, nadal mu nie wierząc. Wydawało się to zbyt fantastyczne, choć gdy zadawał pytanie, czuł, że jego sceptycyzm słabnie. Jeśli Olson mówi prawdę, wielka umowa nabiera sensu. Nabiera go też absurdalne istnienie Przystani. Dziwne zachowanie mieszkańców, jakby nosili w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Nawet wirole i wrażenie, które Peter miał przez całe życie, że tworzą coś więcej niż sumę części. „Nie ma nad nimi władzy”, odpowiedział Olson. Mówił tak, jakby przygniatał go ciężar, jakby czekał całe lata, aby o tym opowiedzieć. „On jest nimi, Peterze”. - Przepraszam, że cię okłamałem, lecz niczego by to nie zmieniło. Pierwsi mieszkańcy nie byli uchodźcami. Byli dziećmi. Przyjechali pociągiem z miejsca, którego nie znamy. Mieli się ukryć w Yucca Mountain, w tunelach biegnących pod górą, ale Babcock już tam był. Właśnie wtedy zaczął się sen. Ktoś powiedział, że sen jest wspomnieniem dawnych czasów, zanim stał się wirolem, czasów, kiedy był jeszcze człowiekiem. Kiedy ktoś zabijał we śnie tę kobietę, stawał się jego własnością, wstępował do Kręgu. - Ten hotel i zablokowane ulice były pułapką, prawda? - spytał Hollis.
Olson skinął głową. - Od wielu lat wysyłamy tam patrole, aby przywieźć tylu ludzi, ilu zdołamy. Nielicznym udało się wyniknąć, inni zostali zostawieni przez wirole, żebyśmy mogli ich odnaleźć jak ciebie, Saro. Sara pokręciła głową. - Do dziś nie pamiętam, co się stało. - Nikt nie pamięta. Trauma jest zbyt duża. - Olson spojrzał uważnie na Petera. - Zrozum, zawsze tak żyliśmy. To był jedyny sposób, by przetrwać. Dla większości Krąg wydaje się niską ceną. - To kiepski interes, jeśli chcesz wiedzieć, co myślę - przerwała mu gniewnie Alicia. - Dość już usłyszałam. Ci ludzie są kolaborantami. Przypominają zwierzęta domowe. Twarz Olsona pociemniała, choć ton jego głosu pozostał upiornie spokojny. - Możesz nas nazwać, jak chcesz. Nie zdołasz powiedzieć niczego, czego nie powtórzyłbym sobie tysiące razy. Mira nie jest moim jedynym dzieckiem. Oprócz niej miałem syna. Gdyby żył, byłby teraz w twoim wieku. Gdy został wybrany, jego matka się sprzeciwiła. W końcu Jude wysłał ją do Kręgu razem z nim. Własnego syna, pomyślał Peter. Olson posłał na śmierć własnego syna. - Dlaczego akurat Jude? Olson wzruszył ramionami. - Tak już jest. Jude zawsze to robił. - Pokręcił głową. - Wyjaśniłbym to lepiej, gdybym potrafił, lecz teraz to
bez znaczenia. Przeszłość należy do przeszłości, ciągle to sobie powtarzam. Kilku z nas od lat szykowało się do tego dnia. Chcieliśmy uciec, żyć jak ludzie. Jeśli nie zabijemy Babcocka, wezwie Wielu, a dysponując taką bronią, nie mamy żadnych szans. - Kto będzie w Kręgu? - Nie wiemy. Jude nigdy tego nie mówi. - Co się stało z Maus i Amy? - Powiedziałem ci, że nie wiemy, gdzie są. Peter zwrócił się do Alicii: - To one będą w Kręgu. - Nie wiadomo - sprzeciwił się Olson. - Mausami jest w ciąży. Jude by jej nie wybrał. Peter nie był o tego taki pewny. Co więcej, słowa Olsona przekonały go, że Maus i Amy znajdą się w Kręgu. - Czy istnieje inny sposób dostania się do środka? Wtedy Olson objaśnił im rozkład pomieszczeń i powiedział o przewodach wentylacyjnych nad pomostami, klęcząc w kurzu na posadzce garażu. - Pierwszy odcinek jest zupełnie ciemny - powiedział, gdy jego ludzie rozdzielali karabiny i pistolety wzięte z hummera. - Po prostu idź w stronę tłumu. - Ilu ludzi masz w środku? - spytał Hollis, napychając kieszenie magazynkami. Caleb i Sara ładowali karabiny, klęcząc przy otwartej skrzynce. - Nasza siódemka plus czterech na balkonach. - Tylko tylu? - zdziwił się Peter. Od początku mieli niewielką szansę, która teraz jeszcze się zmniejszyła. - Ilu ma Jude?
Olson zmarszczył czoło. - Sądziłem, że zrozumiałeś. Wszystkich. Kiedy Peter nie odpowiedział, Olson dodał: - Babcock jest silniejszy od wiroli, które widziałeś, a tłum nie stanie po naszej stronie. Jego zabicie nie będzie łatwe. - Czy ktoś już tego próbował? - Raz. - Olson się zawahał. - Mała grupka jak my. Dawno temu. Peter chciał zapytać, co się stało, lecz milczenie Olsona wystarczyło za odpowiedź. - Trzeba nam było powiedzieć. Na twarzy Olsona pojawił się wyraz żałosnej rezygnacji. Peter zrozumiał, że dźwiga na swoich barkach ciężar większy od smutku czy cierpienia. Ciężar winy. - A czy ty byś powiedział, Peterze? Peter milczał. Nie wiedział. Pewnie i tak by nie uwierzył Olsonowi. Nie był pewny, czy wierzy mu nawet teraz. Miał natomiast pewność, że Amy znajdzie się w środku Kręgu, czuł to w kościach. Wysunął magazynek, by oczyścić broń, a następnie wsunął go i odciągnął suwadło. Spojrzał na Alicię, a ta skinęła głową. Wszyscy są gotowi. - Robimy to, żeby odbić przyjaciół - powiedział Olsonowi. - Reszta to twoja sprawa. Olson pokręcił głową. - Nie popełnij tego błędu. Kiedy znajdziesz się w Kręgu, będziesz walczył o to samo co my. Babcock musi umrzeć. Jeśli go nie zabijemy, wezwie Wielu, a wtedy pociąg niczego nie zmieni.
Nadszedł nów. Babcock czuł narastający głód. Objął myślami To Miejsce, Miejsce Powrotu, mówiąc: „Nadszedł czas. Nadszedł czas, Jude”. Babcock uniósł się w powietrze. Babcock leciał. Szybował nad pustynią, sadząc susy i podskoki, czując, jak przenika go wielki radosny głód. „Przyprowadź ich do mnie. Jednego, a później drugiego. Przyprowadzacie ich, abyście mogli żyć, bo nie ma innego sposobu”. W powietrzu była krew. Czuł ją i smakował, krążyła w nim jej esencja. Najpierw krew zwierząt, żywa słodycz, a później jego Najlepszy i Wyjątkowy, jego Jude który śnił sen lepiej od innych od Czasu Przemiany, którego umysł żył razem z nim we śnie jak brat - sprowadzi tych, których krwią Babcock się nasyci. Przesadził mur jednym susem. „Jestem tu. Jestem Babcockiem. Jesteśmy Babcockiem”. Wylądował na ziemi. Usłyszał szmer tłumu. Wokół niego płonęła ściana ognia. Za płomieniami stali ludzie, żeby obserwować i wiedzieć. W otworze ujrzał popędzane batem zwierzęta o spokojnych, nieświadomych oczach. Fala głodu, która w nim wezbrała, sprawiła, że poszybował w ich stronę, rozdzierając je na strzępy i pożerając, najpierw jedno, a po nim drugie, każde w swoim czasie, czując cudowne spełnienie. „Jesteśmy Babcockiem”.
Usłyszał ich głosy. Monotonny śpiew tłumu w klatkach, za kręgiem płomieni, i głos jego Jedynego, jego Jude’a, stojącego na pomoście w górze, prowadzącego chóralne pienia. - Przyprowadźcie ich do mnie! Przyprowadźcie jednego, a po nim drugiego! Przyprowadźcie, abyście mogli żyć... Ściana dźwięku narastała w gwałtownym unisono: -...bo nie ma innego sposobu! W tunelu ukazały się dwie postacie. Potknęły się popchnięte przez mężczyznę, który szybko się wycofał. Znów buchnęły płomienie, zamykając ich w środku. Tłum ryknął: - Krąg! Krąg! Krąg! Tupot nóg. Powietrze drżało, waliło jak młot. - Krąg! Krąg! Krąg! Wtedy Babcock ją poczuł. W jasnym, strasznym wybuchu. Cień za cieniem, rozdartą tkaninę nocy. Poczuł tę, która nosi nasienie na wieki, lecz nie jest z jego krwi, nie jest z Dwunastu ani Zerem. Tę, którą nazywają Amy. Peter słyszał wszystko przez szyb wentylacyjny. Najpierw śpiew, po nim przeraźliwy ryk bydła, a później ciszę - oddech wstrzymany przed jakimś strasznym widowiskiem, które się za chwilę rozegra - i wybuch radości. Poczuł, jak w jego żołądku wzbiera fala gorąca. Zakrztusił się spalinami diesla. Szyb był na tyle szeroki, że mogła się nim przecisnąć jedna osoba. Poniżej, w tunelu łączącym Krąg z głównym wejściem, czekali lu-
dzie Olsona. Nie było sposobu skoordynowania ich działań ani porozumienia się z tymi, którzy stali w tłumie. Musieli działać na wyczucie. Peter dostrzegł przed sobą otwór - metalową kratę w podłodze tunelu. Przycisnął do niej twarz i spojrzał w dół. Zauważył rozszarpane zwierzęta, a dwadzieścia metrów dalej płonący krąg paliwa. Posadzka była pokryta krwią. Tłum na balkonie podjął śpiew: „Krąg! Krąg! Krąg! Krąg!”. Peter pomyślał, że pozostali zajęli pozycje na wschodnim krańcu sali. Musieli przejść przez pomost na oczach ludzi i zejść piętro niżej. Spojrzał do tyłu na Hollisa, który skinął głową. Uniósł kratę i odsunął ją na bok. Odbezpieczył pistolet, a następnie przyczołgał się bliżej, opierając stopy o otwór wentylacyjny. Amy, pomyślał, dzieje się coś złego. Zrób coś, bo wszyscy zginiemy. Spuścił się na dół, wsuwając nogi do otworu. Spadał i spadał na tyle długo, aby zadać sobie pytanie: dlaczego zawsze ja? Odległość dzieląca go od pomostu okazała się większa, niż sądził - nie dwa metry, lecz cztery albo pięć. Uderzył głośno ometalową powierzchnię. Kiedy toczył się po pomoście, kątem oka dostrzegł w dole jakąś znajomą postać ze skrępowanymi rękami, pochyloną, w koszuli bez rękawów. Jego umysł odtworzył znajomy obraz, który był jednocześnie wspomnieniem - przywołał woń stosu, na którym spalili ciało Zandera Phillipsa, stojąc w promie-
niach słońca przed budynkiem elektrowni, i imię wyszyte na kieszeni. Armando. Theo. Człowiek w Kręgu to Theo. Jego brat nie był sam. Obok niego klęczał inny człowiek. Obnażony do pasa, pochylony tak, że jego twarz była niewidoczna. Peter wytrzeszczył oczy, kiedy zdał sobie sprawę, że krwawe strzępy, które dostrzegł wewnątrz Kręgu, przed chwilą były bydłem - szczątki zostały rozrzucone, jakby zwierzę znajdowało się w epicentrum wybuchu. Nad nimi dostrzegł pochylonego potwora, pośrodku masy krwi, ciała i kości, z paszczą zagłębioną w resztkach zdobyczy i ciele wyginającym się gwałtownie, gdy pił. Był to największy wirol, jakiego widział, inny od tych, które oglądał do tej pory. Jego skulone ciało było tak potężne, jakby był zupełnie inną istotą. - Peter! Zjawiłeś się w samą porę! Przewrócił się na plecy, bezbronny jak żółw. Nad nim stał Jude. Patrzył na niego w sposób, którego Peter nie potrafiłby opisać, celując mu w głowę ze strzelby z mrocznym, niedającym się opisać zadowoleniem. Peter poczuł drżenie pomostu - ze wszystkich stron nadbiegali mężczyźni w pomarańczowych kombinezonach. Jude stał wprost nad otworem wentylacyjnym. - Śmiało - rzucił Peter. Jude się uśmiechnął. - Jaki dzielny. - Nie ty - powiedział Peter, unosząc głowę. - Hollis.
Jude podniósł głowę w samą porę, by kula z karabinu Hollisa utkwiła nad prawym uchem. W powietrze uniosła się wilgotna różowa mgiełka. Przez chwilę nic się nie działo, po czym strzelba wypadła z rąk Jude’a i runęła z brzękiem na pomost. Jude miał za pasem pistolet z dużą kolbą. Peter zauważył, że sięga po niego, macając na oślep. Naraz coś w nim pękło i krew zaczęła płynąć z oczu jak krwawe łzy. Osunął się na kolana, a później upadł na twarz, która zastygła w wyrazie wiecznego zdumienia, jakby chciał powiedzieć: „Nie mogę uwierzyć, że nie żyję”. To Mausami zabiła operatora pompy paliwowej. Razem z Amy weszły od strony głównego tunelu przed przybyciem tłumu i ukryły się pod schodami łączącymi dziedziniec z balkonami. Czekały wiele minut przytulone do siebie. Wystawiły głowy dopiero wtedy, gdy usłyszały ryk pędzonego bydła i wybuch dzikiej wrzawy na górze. Powietrze było gorące, gęste od dymu i wyziewów. W tych płomieniach było coś strasznego. Kiedy wirol rozszarpał pierwsze zwierzę, tłum eksplodował. Ludzie zaciskali pięści, zawodzili i przestępowali z nogi na nogę jak jedna istota pogrążona w upiornej ekstazie. Niektórzy podnosili dzieci, aby mogły zobaczyć, co się dzieje. Bydło zaczęło przeraźliwie ryczeć, wierzgając w kręgu, biegnąc w stronę płomieni i uciekając, wykonując oszalały taniec między dwoma biegunami śmierci. Mausami patrzyła, jak wirol skoczył do przodu i złapał jedno ze zwierząt za tylne nogi. Uniósł je, z głośnym chrzęstem wy-
rywając kończyny ze stawów. Później zakręcił nimi nad głową, obryzgując klatki krwią. Potwór zostawił zwierzę tam, gdzie było - ryjące piasek przednimi kopytami i próbujące dźwignąć okaleczone ciało - i złapał za rogi drugie, wykonując obrót, aby skręcić mu kark. Następnie przywarł paszczą do nieruchomego ciała u podstawy gardła. Kiedy pił, wydawało się, że jego tułów pęcznieje, a ciało wołu się kurczy. Wysychało, bo wirol wysysał z niego krew. Nie widziała reszty, bo odwróciła głowę. - Przyprowadźcie ich do mnie! - zawołał głos. Przyprowadźcie jednego po drugim! Przyprowadźcie ich, abyście mogli żyć... -...bo nie ma innego sposobu! Wtedy ujrzała Theo. Ogarnęły ją jednocześnie radość i przerażenie. Było to tak gwałtowne, że miała wrażenie, jakby wyszła z ciała. Oddech zamarł jej w piersi. Poczuła mdłości i zawroty głowy. Dwaj mężczyźni w kombinezonach wypchnęli Theo do przodu przez otwór w płomieniach. Jego oczy miały pusty, niemal cielęcy wyraz. Zachowywał się tak, jakby nie wiedział, co się dzieje. Spojrzał na tłum, mrugając nieprzytomnie. Próbowała do niego zawołać, lecz jej głos zagłuszył krzyki. Miała nadzieję, że Amy będzie wiedziała, co robić, lecz nigdzie jej nie dostrzegła. - Krąg! Krąg! Krąg! Wtedy wprowadzili drugiego, trzymając go za łokcie. Miał pochyloną głowę, a jego stopy ledwie dotykały
ziemi, kiedy mężczyźni ciągnęli go, rzucili na ziemię i czmychnęli. Wrzask był ogłuszający. Theo zachwiał się i zmierzył oczami tłum, jakby szukał kogoś, kto mu pomoże. Drugi wstał z kolan. Finn Darrell. Nagle nad Mausami stanęła jakaś kobieta. Miała znajomą twarz z długą różową blizną na policzku przypominającą szew. - Znam cię - powiedziała. Mausami się cofnęła, lecz tamta złapała ją za ramię, przypatrując jej się badawczo. - Ja cię znam! Ja cię znam! - Puszczaj! Wyrwała się, słysząc, że kobieta pokazuje ją innym i wrzeszczy jak oszalała: - Ja ją znam! Ja ją znam! Mausami zaczęła biec. Myślała tylko o tym, jak dotrzeć do Theo, lecz nie mogła przekroczyć ściany ognia. Wirol prawie skończył z bydłem - ostatnie krwawe ścierwo drżało pod naciskiem jego szczęk. Za kilka sekund wstanie i zobaczy mężczyzn - zobaczy Theo - i to będzie koniec. Wtedy dostrzegła pompę. Ogromny pokryty smarem kadłub połączony długimi rurami z dwoma wybrzuszonymi zardzewiałymi zbiornikami paliwa. Mężczyzna, który ją obsługiwał, miał strzelbę na piersi. Przy jego pasie wisiała pochwa z nożem. Patrzył w drugą stronę. Podobnie jak pozostali, obserwował widowisko rozgrywające się za migoczącą ścianą ognia.
Ogarnęły ją wątpliwości - nigdy wcześniej nie zabiła człowieka - lecz okazały się zbyt słabe, aby ją powstrzymać. Stanęła za nim, wyciągnęła nóż i z całej siły zatopiła w jego plecach. Poczuła, jak ciało sztywnieje, jak mięśnie tułowia napinają się niczym łuk. Z głębi gardła mężczyzny wydobył się charkot. Czuła, jak kona. Mimo zgiełku usłyszała dobiegający z góry głos Petera: - Theo, uciekaj! Pompa wprawiła ją w osłupienie plątaniną lewarków i pokręteł. Gdzie są Michael i Caleb, kiedy ich potrzebuje? Zrozpaczona chwyciła największą dźwignię i pociągnęła. - Zatrzymajcie ją! - usłyszała. - Powstrzymajcie tę kobietę! Mausami poczuła uderzenie w górną część uda trywialny ból przypominający użądlenie pszczoły - i zrozumiała, że jej się udało. Płomienie przygasły, tląc się wokół Kręgu. Tłum się cofnął. Wszyscy zaczęli krzyczeć. Zapanował chaos. Wirol podniósł się znad wołu i wyprostował. Światło pulsowało w jego oczach, szponach i zębach, gładkiej twarzy i długiej szyi, i potężnej klatce piersiowej zbryzganej krwią. Jego ciało wyglądało, jakby spuchło, jakby nabrzmiało niczym kleszcz. Miał ze trzy metry wzrostu, może więcej. Odwrócił się i utkwił wzrok w Finnie, przekrzywiając głowę i napinając mięśnie, biorąc go na cel i czając się do skoku. A później to zrobił. Pokonał dzielącą
ich odległość z prędkością myśli, niewidzialny jak pocisk, spadając na leżącego Finna. Mausami nie widziała wyraźnie, co się później stało, i była z tego rada. Wszystko rozegrało się tak szybko i strasznie, jak z wołu, choć wyglądało znacznie gorzej, bo Finn był człowiekiem. Trysnęła krew, jakby coś eksplodowało. Połowa Finna poleciała w jedną, połowa w drugą stronę. Mausami poczuła ostrzejszy ból. Uderzyła ją fala gorąca i światła, powodując, że zgięła się wpół. Źle postawiła stopę i poleciała do przodu. Theo, jestem tutaj. Przybyłam, aby cię ocalić. Mamy dziecko, Theo, chłopca. Upadając, ujrzała postać biegnącą w poprzek Kręgu. Amy. Za jej włosami ciągnęła się smuga dymu, języki ognia lizały ubranie. Wirol spojrzał na Theo, lecz Amy zastąpiła mu drogę, zasłaniając go sobą jak tarczą. Stojąc naprzeciwko potężnego stworzenia napęczniałego od krwi, wydawała się maleńka jak dziecko. W tamtej chwili, która zatrzymała się w czasie jakby cały świat zamarł, kiedy wirol przyglądał się małej, stojącej przed nim postaci - Mausami pomyślała, że dziewczyna chce coś powiedzieć. Że otworzy usta i przemówi. Dwadzieścia metrów wyżej Hollis spuścił się przez otwór, trzymając karabin, a za nim wyszła Alicia uzbrojona w granatnik. Skierowała wyrzutnię w dół, w miejsce, gdzie stali Amy i Babcock. - Nie mogę oddać strzału! Caleb i Sara opuścili się za nimi. Peter wziął strzelbę Jude’a z pomostu i wypalił do dwóch mężczyzn biegnących w ich stronę. Jeden wydał zdławiony okrzyk i runął w
dół, uderzając głową oposadzkę. - Zabij wirola! - wrzasnął do Alicii. Hollis strzelił w kierunku drugiego, który upadł twarzą na pomost. - Ona jest za blisko! - Amy! Uciekaj! - krzyknął Peter. Dziewczyna ani drgnęła. Jak długo może go tak trzymać? Co się stało z Olsonem? Ostatnie płomienie przygasły, a ludzie zaczęli wbiegać schodami jak pomarańczowa lawina. Theo cofał się, lecz robił to niemrawo. Pogodził się z losem i nie miał siły stawiać oporu. Caleb i Sara zaczęli biec pomostem w kierunku schodów, ginąc w labiryncie balkonów. Peter słyszał krzyki kobiet, płacz dzieci i głos Olsona przekrzykujący wrzawę: - Do tunelu! Uciekajcie do tunelu! Mausami stanęła w kręgu. - Tutaj! - Potknęła się i upadła. Jej spodnie były przesiąknięte krwią. Próbowała podnieść się na czworaki. Pomachała i krzyknęła: - Tutaj! Spójrz tutaj! Cofnij się, Maus, pomyślał Peter. Za późno. Czar prysł. Wirol spojrzał w górę i przykucnął. Jego ciało zaczęło wzbierać energią jak zwinięta sprężyna, po czym poszybowało w powietrzu. Mknęło ku nim z okrutną nieuchronnością, zataczając łuk ponad ich głowami i chwytając się jednej z rozpór stropu, a następnie obracając niczym dziecko wokół konara drzewa. Był to dziwnie po-
rywający, a nawet radosny widok. Po chwili wylądował na pomoście, który zadrżał ze zgrzytem. „Jestem Babcockiem”. „Jesteśmy Babcockiem”. - Alicio... Peter poczuł, że przeleciał obok niego pocisk granatnika. Policzek musnął mu podmuch ciepłego gazu. Wiedział, co się za chwilę stanie. Granat eksplodował. Ściana dźwięku i ciepła rzuciła go na Alicię i oboje potoczyli się po pomoście, lecz ten nagle znikł. Zawalił się. Zahaczył o pręt i się zatrzymał. Uderzyli o coś i na ułamek sekundy wszystko zamarło w nadziei. Po chwili nity trzasnęły i konstrukcja runęła z jękiem wyginanej blachy. Pomost oderwał się od sufitu, spadając jak głowa młota. Leon leżał w alejce z twarzą w piachu. Cholera, co się stało z tą dziewczyną? Wetknęli mu do ust jakąś szmatę i związali ręce na plecach. Próbował uwolnić stopy, lecz one również były związane. To ten olbrzym, Hollis. Teraz sobie przypomniał. Z cienia wynurzył się Hollis. Kolejną rzeczą, którą pamiętał, było to, że leżał w ciemności i nie mógł się ruszyć. Nos mu spuchł od smarków i krwi. Sukinsyn, pewnie go złamał. Tylko tego brakowało - złamanego nosa. Miał wrażenie, że tamten nadkruszył mu też kilka zębów, lecz knebel blokujący język powodował, iż nie mógł tego sprawdzić.
A teraz leży w tych pieprzonych ciemnościach, nie widząc dalej niż na dwie stopy. Poczuł smród śmieci. Ludzie wyrzucali odpadki na alejki, zamiast zanieść je na wysypisko. Ile razy Jude im powtarzał: „Wyrzucajcie cholerne śmiecie na wysypisko. Jesteście świniami?”. Żartował sobie, bo przecież nie są świniami, lecz czy naprawdę jest między nimi aż taka różnica? Kiedyś hodowali świnie Babcock lubił wieprzowinę prawie tak jak mięso wołów lecz pewnej zimy jakaś choroba wybiła stado. A może zwierzaki wiedziały, co je czeka, i pomyślały: Na cholerę nam to wszystko, wolimy raczej paść i zdechnąć w błocie. Wiedział, że nikt nie będzie go szukał. Sam musi się podnieść. Wymyślił, jak to zrobi, i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Poczuł silny ból wykręconych ramion. Odepchnął się, przywierając do ziemi złamanym nosem i zębami. Zawył z bólu przez knebel, rozumiejąc, że popełnił błąd. Nie zdoła wstać. Zyskał tylko tyle, że znów upadł na twarz. Powinien najpierw podpełznąć do ściany i użyć jej jako podpory. Teraz nogi uwięzły mu pod tułowiem. Utknął jak idiota. Próbował zawołać, wypowiedzieć tylko jedno słowo, „hej”, lecz z gardła wydobyło się stłumione „aaaaa”, które sprawiło, że się zakrztusił. Czuł, że krążenie w nogach słabnie, a palce zaczynają mrowić, jakby obsiadły je termity. Coś się tam dzieje. Spojrzał w głąb alei. Za nią rozciągał się mroczny plac, bo ostatnia beczka z ropą zgasła. Wbił wzrok w ciem-
ność. Może to Hap, może Hap go szuka? Cokolwiek to jest, nie może tego za cholerę zobaczyć. Pewnie umysł płata mu figle. Leży sam na dworze, w noc nowiu księżyca... Każdy by się zdenerwował. Nie, coś się tam porusza. Leon znów to poczuł: szło od ziemi przez kolana. Przesunął się po nim jakiś cień. Szybko podniósł głowę, lecz zobaczył jedynie gwiazdy na tle płynnej czerni. Doznanie w kolanach stało się silniejsze, przerodziło się w rytmiczne drżenie przypominające trzepot tysięcy skrzydeł. Co, do cholery... Obok niego alejką przemknęła jakaś postać. Hap. „Aaaaaaaaaaa”, jęknął przez knebel. „Aaaaaaaa”. Hap go nie zauważył. Przystanął na końcu alejki, ciężko dysząc, i po chwili pobiegł dalej. Wtedy Leon zobaczył, przed czym tamten ucieka. Nie wytrzymał pęcherz, a po nim jelita, lecz jego umysł nie był zdolny do zarejestrowania tych faktów, bo wszystkie myśli unicestwiło potężne wszechogarniające przerażenie. Koniec pomostu grzmotnął o podłogę, wprawiając całą konstrukcję w drżenie. Peter z trudem trzymał się poręczy. Obok niego przeleciał jakiś przedmiot, odbijając się od pomostu i spadając: pusty granatnik przeciwpancerny wlokący za sobą spiralny obłok dymu. Później uderzyło go coś ciężkiego, odrywając rękę od poręczy. Hollis i Alicia też spadali. Po chwili cała trójka turlała się po pochyłym pomoście. Splątane ciała, ręce, nogi i broń uderzyły o ziemię,
lecąc na wszystkie strony jak piłki. Peter wylądował na plecach, mrugając szybko i wpatrując się w odległy sufit. Jego ciało i umysł ryczały od adrenaliny. Gdzie jest Babcock? - Wstawaj! - Alicia złapała go za koszulę i dźwignęła na nogi. Obok niej stali Sara i Caleb. Hollis wlókł się w ich stronę, jakimś cudem nadal trzymając karabin. - Musimy uciekać! - Dokąd? - Nie wiem! Wirol zwiał! Wokół leżały strzępy wołów, czuć było smród krwi i mięsa. Amy pomogła Maus stanąć na nogi. Ubranie dziewczyny nadal płonęło, choć wydawało się, że tego nie zauważa. W jednym miejscu włosy zostały wypalone i widać było różową skórę głowy. - Pomóż Theo - powiedziała Mausami, kiedy Peter nad nią przykucnął. - Jesteś ranna, Maus. Zacisnęła zęby z bólu i odepchnęła go lekko. - Pomóż jemu. Peter podbiegł do brata, który klęczał na ziemi. Był oszołomiony, patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. Co oni mu zrobili? - Spójrz na mnie, Theo! - polecił Peter, chwytając go za ramiona. - Jesteś ranny? Możesz chodzić? W oczach brata błysnęło słabe światełko. To nie
jest prawdziwy Theo, lecz przynajmniej żyje. - Boże... - jęknął Caleb. - To Finn. Chłopak wskazywał zakrwawiony kształt leżący kilka metrów dalej. W pierwszej chwili Peter pomyślał, że to kawałek wołu, lecz gdy skupił wzrok na szczegółach, zrozumiał, że bryła mięsa i kości jest połową człowieka, tułowiem, głową i jednym ramieniem, wykrzywionymi pod dziwnym kątem. Poniżej pasa nie było niczego. Caleb miał rację, to twarz Finna Darrella. Zacisnął ręce na ramionach Theo. Sara i Alicia pomogły Mausami wstać. - Theo, musisz iść. Theo zamrugał szybko i oblizał wargi. - Czy to ty, bracie? Peter skinął głową. - Przyszedłeś... przyszedłeś po mnie. - Calebie, pomóż mi - poprosił Peter. Oplótł sobie ramię Theo wokół pasa, Caleb zrobił to samo z drugiej strony. Zaczęli biec. Weszli do ciemnego tunelu, między uciekających ludzi. Tłum pędził w kierunku wyjścia, rozpychając się i torując sobie drogę łokciami. Olson stał na górze, w otworze kanału, drąc się na całe gardło: - Biegnijcie do pociągu! Wypadli na podwórko. Wszyscy gnali w stronę otwartej bramy. W ciemności i zamęcie utworzył się zator. Zbyt wielu ludzi próbowało przedostać się przez wąskie przejście.
Niektórzy usiłowali przesadzić ogrodzenie, łapiąc się drutu i wspinając. Na oczach Petera jeden z mężczyzn poleciał do tyłu, krzycząc z bólu, z nogą zaplątaną w drut kolczasty. - Calebie! - zawołała Alicia. - Ponieś Maus! Tłum napierał ze wszystkich stron. Peter dostrzegł Alicię wśród morza ludzkich głów, na chwilę mignęły mu jasne włosy Sary. Brnęły w niewłaściwym kierunku, pod prąd. - Alicio! Co robisz?! - Jego głos zagłuszył huk, pojedyncza nuta przeszywająca powietrze, dochodząca równocześnie z wielu stron. Michael, pomyślał. Nadchodzi Michael. Nagle zostali pchnięci do przodu. Przerażona ludzka masa uniosła ich jak fala. Jakimś cudem Peter nie puścił brata. Minęli bramę i znów znaleźli się w tłumie ludzi, którzy utkwili między ogrodzeniami. Jakiś człowiek wpadł na nich z tyłu. Peter usłyszał, jak ktoś stęknął, potknął się i upadł pod stopy tłumu. Peter torował sobie drogę, rozpychając się łokciami, używając ciała jak tarana, aż wreszcie przedarł się przez drugą bramę. Przed nimi pojawiły się tory. Theo jakby ożył, zaczął przebierać nogami, gdy tak parli naprzód. W chaosie i ciemności Peter stracił z oczu pozostałych. Wołał ich, lecz nie słyszał odpowiedzi, tylko krzyki ludzi przepychających się obok niego. Droga wspinała się na piaszczyste wzniesienie, a gdy dotarli na szczyt, ujrzał światło zbliżające się od południa. Do jego uszu doleciał ryk sygnału i wtedy ją zobaczył.
Zobaczył ogromne srebrne cielsko pędzące ku nim, mące noc niczym ostrze. Z przodu wystrzeliwał snop światła reflektora oświetlający tłum kłębiący się przy torach. Przed sobą dostrzegł Caleba i Mausami biegnących w stronę przodu pociągu. Potknął się, schodząc z nasypu, lecz nie puścił Theo. Usłyszał pisk hamulców. Ludzie pędzili wzdłuż wagonów, próbując dostać się do środka. W drzwiach lokomotywy ukazał się Michael. - Nie możemy się zatrzymać! - Co?! Michael zwinął dłonie w trąbkę. - Musimy jechać! Pociąg zwolnił. Peter zauważył Caleba i Hollisa wciągających jakąś kobietę do jednego z trzech wagonów towarowych ciągniętych przez lokomotywę. Michael pomagał Mausami wspiąć się po drabince do kabiny, a Alicia pchała ją od tyłu. Peter zaczął biec razem z bratem, próbując dopaść drabinki. Kiedy Amy znikła we włazie, Theo złapał się poręczy i zaczął się wspinać. Po chwili znikł w kabinie, a Peter podciągnął się, czując, jak jego nogi odrywają się od ziemi. Z tyłu usłyszał strzały, kule odbijające się rykoszetem od pociągu. Zamknął właz i znalazł się w ciasnym pomieszczeniu z setkami maleńkich migających światełek. Michael i Billie siedzieli przy pulpicie sterowniczym, a Amy przycupnęła na podłodze za Michaelem. Wytrzeszczyła oczy, podciągając kolana pod brodę. Po lewej stronie Petera znajdowało się wąskie przejście prowadzące na tył lokomotywy.
- Peter! - krzyknął Michael, odwracając się na krześle. - Gdzie znalazłeś Theo? Brat Petera osunął się na podłogę. Mausami przytuliła jego głowę do piersi, podwinąwszy pod siebie zakrwawioną nogę. - Macie tam apteczkę? - spytał Peter. Billie podała mu metalowe pudełko. Wyjął z niego bandaż i zrobił kompres. Rozdarł spodnie Mausami, odsłaniając ranę, rozciętą skórę i zakrwawione ciało. Przyłożył do niej bandaż i polecił, żeby go przyciskała. Theo uniósł głowę i zamrugał. - Czy ty mi się śnisz? Peter pokręcił głową. - Kim ona jest? Dziewczyna... myślałem... - Jego głos cichł, jakby odpływał. Wtedy sobie przypomniał. „Zaopiekuj się swoim bratem”. - Później wszystko ci opowiem, dobrze? Theo uśmiechnął się blado. - Jak chcesz. Peter przesunął się do przodu i stanął między dwoma fotelami. Przez otwór w przedniej płycie ujrzał tory i pustynię oświetloną reflektorem. - Czy Babcock nie żyje? - spytała Billie. Pokręcił głową. - Nie zabiliście go? Westchnienie przerodziło się w gniew. - Gdzie, do diabła, był Olson? - Czekaj! - przerwał jej Michael. - Gdzie są inni?
Co z Sarą? Ostami raz Peter widział ją z Alicią w bramie. - Muszą być w jednym z wagonów. Billie otworzyła drzwi, odwracając głowę w ich stronę. - Mam nadzieję, że wszyscy są w środku! Tamci już nadchodzą. Dodaj gazu, Michaelu. - Moja siostra mogła tam zostać! - krzyknął Michael. - Powiedziałaś, że zabraliśmy wszystkich! Billie nie zamierzała czekać. Sięgnęła przed nosem Michaela, wbijając go w oparcie i przesuwając dźwignię do przodu. Pociąg przyspieszył. Cyfrowy prędkościomierz ożył, a widniejąca na nim liczba zaczęła szybko rosnąć: trzydzieści, trzydzieści pięć, czterdzieści... Później Billy przecisnęła się obok Petera na korytarz, gdzie znajdowała się drabinka prowadząca do drugiego włazu, przez który wychodziło się na dach. Wspięła się szybko, odwróciła i zawołała: - Gus! Szybko na górę! Gus pobiegł, ciągnąc za sobą płócienny worek. Rozwiązał go i ukazały się strzelby o krótkich lufach. Podał jedną Billie, sam wziął drugą, po czym odwrócił pobrudzoną smarem twarz w stronę Petera, podsuwając mu broń. - Jeśli chcesz z nami iść, uważaj na głowę - powiedział szorstko. Wspięli się po drabinie, najpierw Billie, a po niej Gus. Kiedy Peter wystawił głowę przez otwór, powiew wiatru uderzył go w twarz. Schylił głowę, przełknął ślinę i opanował lęk, a następnie wykonał kolejną próbę, wysuwa-
jąc się przez właz, spoglądając w kierunku przodu pociągu i pełznąc na brzuchu. Michael podał mu strzelbę. Peter przykucnął, próbując znaleźć oparcie dla stóp, a jednocześnie mocniej ściskając broń. Podmuchy wiatru smagały go, próbując zepchnąć na ziemię. Dach pociągu był wygięty, z małym poziomym pasem pośrodku. Peter odwrócił się w kierunku tyłu pociągu, wykorzystując ciężar ciała, by oprzeć się wiatrowi. Billie i Gus byli przed nim. Peter patrzył, jak skaczą z pierwszego wagonu na drugi i biegną na tył pociągu w ryczący mrok. Wtedy dostrzegł pulsujące zielone światło. Billie coś krzyknęła, lecz jej słowa zagłuszył ryk silnika i pisk kół. Wciągnął powietrze, zatrzymał je w płucach i przeskoczył na pierwszy wagon. Z jednej strony zastanawiał się, co robi na dachu pędzącego pociągu, z drugiej akceptował ten dziwny fakt jako nieuchronną konsekwencję wydarzeń ostatniej nocy. Zielona poświata zbliżyła się ku nim i rozdzieliła, zamieniając się w masę poruszających się punktów. Peter zrozumiał, że widzi nie dziesięć czy dwadzieścia wiroli, lecz armię złożoną z setek. Wielu. Wielu Babcocka. Kiedy pierwszy nabrał kształtu, mknąc w powietrzu na tył pociągu, Billie i Gus wystrzelili. Peter był w połowie pierwszego wagonu. Pociąg zadrżał i Peter poczuł, że jego stopy zaczynają się ślizgać. Później nieoczekiwanie strzelba wypadła mu z rąk i poleciała w dół. Usłyszał krzyk, a gdy podniósł głowę, nikogo nie było - miejsce, gdzie przed
chwilą stali Billie i Gus, było puste. Ledwo znalazł oparcie dla stóp, gdy potężne uderzenie rzuciło go naprzód. Horyzont runął, niebo znikło. Ślizgał się na brzuchu po pochyłym dachu. Kiedy wydawało się, że poszybuje w przestrzeń, jego ręce zaczepiły się o wąską krawędź jednej z płyt. Nie zdążył się nawet przestraszyć. W wirującej ciemności wyczuł obecność ścian, które się za nim zamknęły. Byli w jakimś tunelu wwiercającym się we wnętrze góry. Trzymał się z całej siły, czując, jak jego nogi dyndają w powietrzu, obijają się o ściany pociągu. Później poczuł, jakby powietrze pod nim się rozstąpiło. Drzwi wagonu się otworzyły, a czyjeś ręce chwyciły go i wciągnęły do środka. Ręce Caleba i Hollisa. Runęli na podłogę wagonu. Wnętrze było oświetlone jedną lampą kołyszącą się na haku. Wagon był prawie pusty - Peter dostrzegł tylko kilka mrocznych postaci skulonych przy ścianie, sparaliżowanych przez lęk. Za otwartymi drzwiami widać było przemykające ściany tunelu napełniające wnętrze hukiem i wiatrem. Kiedy Peter dźwignął się na nogi, z cienia wyłoniła się mroczna postać. Olson Hand. Petera ogarnął wściekły gniew. Złapał go za kombinezon i rzucił ościanę, przyciskając gardło przedramieniem. - Gdzie, do diabła, byłeś? Zostawiłeś nas! Olson zbladł jak kreda. - Przepraszam, nie było innego sposobu. Zrozumieli w jednej chwili. Olson zwabił ich do Kręgu jako przynętę.
- Wiedziałeś, kim on jest, prawda?! Od początku wiedziałeś, że to mój brat! Olson przełknął ślinę. Peter wyczuł ruch jego grdyki. - Tak, Jude był przekonany, że przyjdą inni. Dlatego czekaliśmy na was w Las Vegas. Szarpnięcie sprawiło, że wszyscy polecieli przed siebie. Olson wyrwał się Peterowi. Wyjechali z tunelu. Peter usłyszał strzały i ujrzał pędzącego za nimi hummera. Sara trzymała kurczowo kierownicę, a Alicia siedziała na dachu, ostrzeliwując tył pociągu. - Wyskakujcie! - Alicia machała rozpaczliwie rękami w kierunku ostatniego wagonu towarowego. - Są tuż za wami! Nagle ludzie w pociągu zaczęli się przepychać i krzyczeć, próbując dotrzeć do otwartych drzwi. Olson pchnął jakąś dziewczynę do przodu. Mira. - Zabierzcie ją! - krzyknął. - Zabierzcie ją do lokomotywy. Będzie tam bezpieczna, nawet jeśli wagony zostaną zajęte! Sara podjechała do wagonu i dostosowała prędkość. Przechylony na bok hummer mknął nasypem. - Skacz! Peter wychylił się przez drzwi. - Bliżej! Sara się zbliżyła. Pędzące pojazdy znajdowały się niecałe dwa metry od siebie. Hummer jechał pod nimi po nasypie.
- Wyciągnij rękę! - krzyknęła Alicia. - Złapię cię, Miro! Dziewczyna stała w drzwiach sztywna ze strachu. - Nie mogę! - jęknęła. Kolejne uderzenie. Peter zrozumiał, że pociąg przedziera się przez gruz leżący na torach. Hummer zakołysał się i skręcił w bok, gdy między nimi zawirował jakiś duży metalowy przedmiot. W tej samej chwili jedna ze skulonych postaci zerwała się i podbiegła do drzwi. Zanim Peter zdążył zareagować, mężczyzna skoczył rozpaczliwie w poszerzającą się szczelinę. Ciało uderzyło w bok hummera, wyciągnięte ręce złapały się dachu. Przez chwilę myśleli, że zdoła się utrzymać, lecz jedna z jego nóg dotknęła ziemi, wbijając kurz. Usłyszeli krzyk i mężczyzna odleciał do tyłu. - Jedźcie równolegle! - krzyknął Peter. Hummer podjął jeszcze dwie próby zbliżenia. Za każdym razem Mira odmawiała. - To się nie uda - westchnął Peter. - Musimy wejść na dach. - Odwrócił się do Hollisa. - Ty pierwszy. Podsadzimy cię z Olsonem. - Jestem za ciężki. Najpierw Cholewka, później ty. Podsadzę Mirę. Hollis przykucnął, a Caleb wspiął się na jego szerokie ramiona. Hummer znów się zakołysał. Alicia posłała kilka krótkich serii w kierunku tyłu pociągu. W tym czasie Hollis stanął na krawędzi drzwi z Cholewką na ramionach. - Teraz! Do góry!
Hollis cofnął się, podpierając ręką stopę Caleba. Peter chwycił drugą. Razem pchnęli chłopaka w górę poza krawędź drzwi. Peter wgramolił się na dach w ten sam sposób. Z dachu wagonu ujrzeli dużą grupę wiroli, które po pokonaniu tunelu rozdzieliły się na trzy oddziały. Pierwszy pędził tuż za nimi, dwa inne po obu stronach pociągu. Gnali w upiornym galopie, odpychając się rękami i nogami, sadząc długie susy. Alicia ostrzeliwała czoło środkowej grupy, która zbliżyła się do pociągu na odległość dziesięciu metrów. Niektórzy upadli, zabici, ranni lub ogłuszeni, lecz pierścień coraz bardziej się zaciskał, a odległość malała. Dwie grupy na flankach połączyły się jak dwa nurty wody, a następnie rozdzieliły, by biec tak jak przedtem. Leżąc na brzuchu obok Caleba, Peter wyciągnął rękę do Miry. Udało mu się wciągnąć ją na dach. - Na dół! - wrzasnęła Alicia. Na dachu ostatniego wagonu były trzy wirole. Z rur hummera buchnął ogień i pojazd odjechał. Caleb skoczył na dach lokomotywy. Peter wyciągnął rękę do Miry, lecz ta znieruchomiała, przywierając do dachu wagonu, obejmując go, jakby był jedyną rzeczą, która może ją ocalić. - Błagam, Miro. - Peter próbował ją odciągnąć. Nie puszczała. - Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! Nagle wirol złapał ją za kostkę. - Tatusiu! I znikła. Peter nie mógł nic zrobić. Przeskoczył na dach lo-
komotywy i wsunął się do włazu za Calebem. Powiedział Michaelowi, żeby nie przyspieszał, a następnie otworzył drzwi kabiny i spojrzał do tyłu. Wirole obsiadły trzeci wagon, przywierając do jego boków jak rój owadów. Wpadły w szał i zaczęły ze sobą walczyć, warcząc i kłapiąc zębami. Każdy chciał pierwszy znaleźć się w środku. Mimo pędu wiatru Peter słyszał wrzaski przerażonych ludzi, którzy utknęli w wagonie. Gdzie jest hummer? Wtedy zobaczył, jak pojazd pędzi ku nim, podskakując na wybojach. Hollis i Olson przywarli do jego dachu. Ciężki karabin maszynowy zamilkł - pewnie amunicja się skończyła. Wirole mogą dopaść ich w każdej chwili. Peter wychylił się przez drzwi. - Bliżej! Sara dodała gazu, jadąc równolegle do pociągu. Hollis pierwszy złapał się drabinki, a po nim Olson. Peter wciągnął ich do kabiny i krzyknął w dół: - Alicio, teraz ty! - A Sara? Samochód znów się oddalił. Sara próbowała podjechać jak najbliżej, nie doprowadzając do kolizji. Peter usłyszał głośny trzask, gdy wirole wyrwały drzwi ostatniego wagonu, które zadudniły o tory i znikły w ciemności. - Złapię cię! Po prostu chwyć się drabinki! Alicia skoczyła z dachu samochodu, próbując pokonać dzielącą ich odległość. Nagle ta odległość wydała się zbyt duża. Peter wyobraził sobie, że spada, młócąc rękami powietrze, między pojazdami. Na szczęście jej się
udało. Ręce Alicii odnalazły drabinkę i zaczęła się wspinać, szczebel po szczeblu. Kiedy dosięgła stopą dolnego szczebla, zawisła. Sara trzymała kierownicę jedną ręką, próbując zablokować pedał gazu karabinem. - Nie dam rady! - Zostaw to! Złapię cię! - krzyknęła Alicia. Otwórz drzwi i złap mnie za rękę! - Nie uda się! Nagle Sara dodała gazu. Hummer wystrzelił do przodu, wyprzedzając pociąg. Sara była teraz na krawędzi torów. Drzwi od strony kierowcy się otworzyły i wtedy zahamowała. Krawędź pługa odcięła je jak ostrze i odrzuciła do tyłu. Przez chwilę hummer kołysał się na dwóch kołach, zsuwając po nasypie, lecz później koła po lewej stronie opadły na ziemię. Sara zaczęła oddalać się od pociągu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Alicia wyciągnęła rękę. - Teraz albo nigdy! - krzyknął Peter. Nie miał pojęcia, jak to zrobiła. Kiedy ją o to spytał, wzruszyła ramionami. „Nie zastanawiałam się nad tym”, odpowiedziała. Kierowała się instynktem. Dopiero później, znacznie później, Peter nauczył się oczekiwać od niej takich rzeczy - niezwykłych i niewiarygodnych. Tamtej nocy, w wyjącej przestrzeni między hummerem i pociągiem, wyczyn Alicii wydawał się cudowny i niepojęty. Oczywiście żadne z nich nie wiedziało, co za chwilę zrobi Amy w tylnej kabinie lokomotywy ani co znajduje się między lokomotywą i pierwszym wagonem. Nawet Michael o
tym nie wiedział. Może Olson tak, bo kazał Peterowi zabrać swoją córkę do lokomotywy. Powiedział, że tam będzie bezpieczna. Do takiego doszedł wniosku, kiedy później się nad tym zastanawiał. Olson nigdy o tym nie wspomniał, a nikt nie pomyślał, by go o to zapytać. Kiedy pierwszy wirol rzucił się na hummera, Alicia złapała Sarę za rękę i wypchnęła ją z pojazdu, który odjechał na bok. Na ułamek sekundy, gdy jej stopy dotknęły ziemi, oczy Sary spotkały się z oczami Petera. Spojrzała na niego jak kobieta, która wie, że za chwilę umrze. Wtedy Alicia z całej siły zaczęła ciągnąć ją w górę. Wolna ręka Sary odnalazła drabinkę i obie wspięły się po niej i wturlały do środka. Wtedy to się stało. Usłyszeli ogłuszający huk, przypominający uderzenie pioruna, i lokomotywa raptownie szarpnęła do przodu. Peter, który stał obok otwartego włazu, poleciał do tyłu, uderzając w przegrodę. Pomyślał o Amy. Gdzie jest Amy? Osuwając się na podłogę, usłyszał nowy dźwięk, głośniejszy niż pierwszy. Wiedział, co to takiego - ogłuszający zgrzyt żelaza, gdy wagony wypadły z torów i pomknęły przez pustynię jak żelazna lawina. Wszyscy w środku byli martwi, martwi, martwi... Zatrzymali się w południe. „Koniec torów”, oznajmił Michael, redukując prędkość. Z map, które pokazała im Billie, wynikało, że tory kończą się w miasteczku Caliente. Mieli szczęście, że pociąg dowiózł ich tak daleko. „Jak daleko?” - chciał wiedzieć Peter. „Mniej więcej czterysta kilometrów, odrzekł Michael. Widzisz to pasmo gór?”. Wskazał przez otwór w płycie. „To Utah”.
Wysiedli. Znajdowali się w czymś w rodzaju zajezdni. Wszędzie widać było tory i porzucone lokomotywy, cysterny i platformy. Okolica wydawała się mniej sucha. Ujrzeli wysokie trawy i topole, poczuli delikatny wiatr chłodzący powietrze. Nieopodal płynęła rzeka i słychać było śpiew ptaków. - Nie pojmuję - odezwała się Alicia, przerywając milczenie. - Dokąd oni chcieli dojechać? Peter zasnął, kiedy stało się jasne, że wirole ich nie ścigają. Obudził się o świcie zwinięty na podłodze obok Theo i Maus. Michael nie zmrużył oka przez całą noc, lecz w końcu ciężkie przejścia ostatnich dni zmogły wszystkich. Jeśli chodzi o Olsona, może i spał, choć Peter w to wątpił. Facet do nikogo się nie odzywał i siedział na ziemi obok lokomotywy, gapiąc się w przestrzeń. Kiedy Peter wspomniał mu oMirze, nie zapytał o szczegóły, tylko skinął głową i odrzekł: - Dzięki, że mi powiedziałeś. - Dokądkolwiek - odpowiedział po chwili Peter na pytanie Alicii. Nie był pewny, co czuje. Wydarzenia ostatniej nocy, a właściwie czterech dni spędzonych w Przystani, przypominały koszmarny sen. - Myślę, że chcieli dotrzeć... dokądkolwiek. Amy poszła na łąkę. Patrzyli, jak idzie wśród falujących na wietrze traw. - Myślisz, że rozumie, co zrobiła? - spytała Alicia. To Amy wysadziła hak spinający wagony z lokomotywą. Dźwignia znajdowała się w tylnej kabinie. Pewnie była połączona z pojemnikiem z ropą lub paliwem
lotniczym. Michael twierdził, że musiał być jakiś zapalnik. To wystarczyło. Zabezpieczenie, na wypadek, gdyby wagony się wykoleiły. Jeśli się zastanowić, to ma sens, powiedział Michael. Peter też miał pewność, że tak właśnie było, choć nie potrafił wyjaśnić, skąd Amy wiedziała, co robić, ani co skłoniło ją do przestawienia dźwigni. Jej działania, jak wszystko inne, co miało związek z jej osobą, były dla nich niepojęte. A jednak to dzięki niej przeżyli. Peter obserwował ją przez dłuższą chwilę. Wydawało się, że płynie w sięgającej jej do pasa trawie. Poruszała rękami, rozgarniając pierzaste źdźbła. Minęło wiele dni od czasu, gdy myślał o tym, co wydarzyło się w szpitalu, lecz patrząc, jak kroczy przez łany trawy, przypomniał sobie tamtą dziwną noc. Był ciekaw, co powiedziała Babcockowi, kiedy przed nim stanęła. Można było odnieść wrażenie, że żyje w dwóch światach, widzialnym i tym, którego nie można zobaczyć. Wydawało się, że to w tym drugim, ukrytym świecie kryje się cel ich wędrówki. - Wielu ludzi zginęło ostatniej nocy - powiedziała Alicia. Peter westchnął głęboko. Mimo słońca nagle zrobiło mu się zimno. Nadal patrzył na Amy, lecz przed oczami miał Mirę przyciśniętą do dachu i wyciągającą się po nią łapę wirola. Pustą przestrzeń, w której się znalazła, i jej krzyk, gdy spadła. - Myślę, że umarli dawno temu - odrzekł. - Jedno jest pewne, nie możemy tu zostać.
Zobaczmy, co nam zostało. Przejrzeli to, co mają, rozkładając wszystko na ziemi obok lokomotywy. Niewiele tego było: pół tuzina strzelb, kilka pistoletów z paroma nabojami, jeden karabin automatyczny, dwa zapasowe magazynki, dwadzieścia pięć pocisków do karabinów oraz sześć noży, a także osiem galonów wody plus woda w zbiorniku lokomotywy. Oprócz tego kilka galonów paliwa do diesla, lecz nie mogli go wykorzystać, plastikowe plandeki, trzy puszki zapałek, apteczka, lampa naftowa, dziennik Sary, która wyjęła go z plecaka, kiedy wychodzili z domu, i wetknęła pod ubranie. Nie mieli jedzenia. Hollis stwierdził, że w okolicy muszą być zwierzęta. Nie powinni marnować amunicji, lecz mogliby zastawić sidła. Może uda się znaleźć coś do jedzenia w Caliente. Theo spał na podłodze przedziału silnikowego. Zanim zasnął, opowiedział im to, co zapamiętał - o potyczce w centrum handlowym, czasie spędzonym w celi, śnie o otyłej kobiecie i walce, by nie zasnąć. Wspomniał też o szyderczych wizytach człowieka, który zdaniem Petera niemal na pewno był Jude’em. Mówienie wymagało od niego takiego wysiłku, że wkrótce zasnął głęboko i Sara musiała zapewniać Petera, iż jego brat oddycha. Rana Mausami była poważna, lecz nie zagrażała życiu. Kula lub fragment łuski przeszyła górną część uda, żłobiąc w nim brzydki krwawy tunel, lecz wyszła czysto na zewnątrz. Poprzedniej nocy Sara zszyła ranę igłą i nićmi z apteczki i zdezynfekowała ją spirytusem, który znaleźli pod
zlewem w maleńkiej toalecie lokomotywy. Chociaż musiało ją potwornie boleć, Maus zniosła wszystko ze stoickim spokojem, zgrzytając zębami i ściskając rękę Theo. Sara powiedziała, że wszystko będzie dobrze, jeśli nie zanieczyści rany. Przy odrobinie szczęścia za dzień lub dwa będzie mogła chodzić. Musieli zdecydować, dokąd się udadzą. Kiedy Hollis zadał to pytanie, Peter był wyraźnie zbity z tropu. Nigdy nie pomyślał, że mogliby zrezygnować. Niezależnie od tego, co ich czeka w Kolorado, był pewny, że muszą się tego dowiedzieć, poza tym już za późno, by zawrócić. Theo, Finn i kobieta, w której najpierw Alicia, a później Mausami rozpoznały Lizę Chou - wszyscy pochodzili z Kolonii. Niezależnie od tego, co się działo z wirolami - bo najwyraźniej coś się działo - wyglądało na to, że chcą pozostawić ludzi przy życiu. Może powinni wrócić i ostrzec innych? Oprócz tego, czy Mausami, nawet jeśli jej noga się zagoi, zdoła kontynuować podróż na piechotę? Nie mieli pojazdów, a ilość amunicji była ograniczona. Przypuszczalnie znajdą jakieś jedzenie po drodze, lecz szukanie pożywienia spowolni marsz, a w górach teren będzie trudniejszy. Czy brzemienna kobieta zdoła dotrzeć do Kolorado? Hollis podkreślił, że tylko stawia pytania, bo ktoś musi to zrobić. Z drugiej strony przebyli daleką drogę, a Wielu i Babcock, kimkolwiek jest, nadal czyhają w pobliżu. Także zawrócenie wiąże się z ryzykiem. Cała siódemka, bo Theo wciąż spał, usiadła na ziemi obok lokomotywy, żeby przeanalizować możliwości.
Po raz pierwszy od opuszczenia Kolonii Peter wyczuł w grupie niepewność. Bunkier i zgromadzone w nim zapasy dawały im poczucie bezpieczeństwa - być może fałszywe, ale wystarczające, by wyruszyć. Teraz, pozbawieni broni i pojazdów, nie mając innego jedzenia oprócz tego, które uda im się znaleźć na pustkowiu, uznali, że pomysł kontynuowania wędrówki do Kolorado nie jest już taki dobry. Wydarzenia w Przystani wstrząsnęły wszystkimi. Nie pomyśleli, że do przeszkód powinni zaliczyć innych ocalałych, których mogą spotkać na swojej drodze, lub Babcocka - wirola różniącego się od pozostałych i mającego nad nimi kontrolę. Jak można było oczekiwać, Alicia chciała iść dalej. Mausami była podobnego zdania. Peter pomyślał, że chce udowodnić, iż Alicia nie jest od niej twardsza. Caleb powiedział, że zgodzi się na to, co ustalą pozostali, lecz gdy wypowiadał te słowa, wpatrywał się w Alicię. Gdyby głosowali, postąpiłby tak jak ona. Także Michael opowiadał się za kontynuowaniem wędrówki, przypominając o rozpadających się akumulatorach w Kolonii. Dlatego wyruszyliśmy, powiedział. Jeśli oniego chodzi, wiadomość z Kolorado była jedyną realną nadzieją, która im pozostała, szczególnie po tym, co widzieli w Przystani. Pozostali Hollis i Sara. Hollis uważał, że powinni zawrócić. Właściwie nie powiedział tego wprost, choć wyraźnie zasugerował, że podobnie jak Peter uważa, iż decyzja powinna zapaść jednomyślnie. Sara, siedząca obok niego w cieniu pociągu z podkulonymi nogami, była bar-
dziej niepewna. Mrużąc oczy, obserwowała pole, gdzie Amy samotnie czuwała wśród traw. Peter zdał sobie sprawę, że od wielu godzin nie słyszał głosu Sary. - Coś sobie przypomniałam... - powiedziała po chwili. - Z tego, co się wydarzyło, gdy zostałam porwana... drobne fragmenty... - Zadrżała. Peter wiedział, że więcej im nie powie. - Hollis ma rację, Maus. Nie nadajesz się do wędrówki. Z drugiej strony zgadzam się z Michaelem. Jeśli chcesz wiedzieć, zagłosuję jak on. - Zatem idziemy dalej. Ponownie spojrzała na Hollisa, który skinął głową. - Zgoda, idziemy. Kolejnym problemem był Olson. Peter nadal mu nie ufał i choć nikt nie powiedział tego głośno, facet stwarzał oczywiste zagrożenie - mógł popełnić samobójstwo lub zrobić inną niespodziankę. Od chwili zatrzymania pociągu nie ruszył się ze swojego miejsca na ziemi obok lokomotywy, patrząc bezmyślnie w stronę, z której przybyli. Od czasu do czasu zgarniał dłonią piasek i przesypywał go między palcami. Wyglądał jak człowiek, który analizuje swoje marne możliwości. Peter domyślał się, gdzie błądzi myślami. Gdy zaczęli się pakować, Hollis wziął Petera na stronę. Wszystkie strzelby i karabiny leżały na plandece obok amunicji. Postanowili spędzić noc w pociągu, bo tak będzie najbezpieczniej, i wyruszyć skoro świt. - Co z nim zrobimy? - spytał cicho Hollis, wskazując głową Olsona. Hollis miał jeden pistolet, a Peter drugi. - Nie możemy go tu zostawić.
- Pewnie pójdzie z nami. - Może nie mieć na to ochoty. Peter zastanawiał się przez chwilę. - W takim razie trzeba będzie go zostawić - stwierdził w końcu. - Nic na to nie poradzimy. Późnym popołudniem Caleb i Michael poszli na tył lokomotywy, aby spuścić wodę ze zbiorników za pomocą węża, który znaleźli w przedziale silnika. Peter zauważył, że Caleb ogląda właz o powierzchni metra kwadratowego znajdujący się w podwoziu pociągu. - Co to takiego? - spytał Michaela. - To właz do tunelu technicznego pod podłogą. - Czy jest tam coś, co moglibyśmy wykorzystać? Michael wzruszył ramionami zajęty szlauchem. - Nie wiem, trzeba będzie sprawdzić. Caleb uklęknął i pociągnął za rączkę. - Zapiekła się. Nagle Peter, który obserwował wszystko z odległości pięciu metrów, poczuł ciarki na plecach. Coś zacisnęło się w jego wnętrzu. Uwaga! - Cholewka... Klapa opadła, odrzucając Caleba do tyłu. Z tunelu wypełzła jakaś postać. Jude. Wszyscy sięgnęli po broń. Jude szedł ku nim chwiejnie. Połowa jego twarzy była odstrzelona, widać było mięśnie i lśniące kości. W miejscu oka ział czamy oczodół. W tej przedłużającej się chwili wydał im się czystą niemożliwością, na wpół żywy, na wpół umarły.
- Pierdoleni ludzie! - warknął. Strzelił, gdy Caleb zastąpił mu drogę, sięgając po pistolet. Kula trafiła chłopaka w klatkę piersiową, obracając go wokół własnej osi. W tej samej chwili wystrzelili Hollis i Peter, wprawiając ciało Jude’a w obłąkańczy taniec. Opróżnili magazynki, zanim upadł. Caleb runął na brzuch, trzymając ręką w miejscu, gdzie weszła kula. Jego pierś unosiła się i opadała nierówno. Alicia przywarła do niego. - Caleb! Między palcami chłopaka spływała krew. Patrzył w puste niebo. - Cholera! - wyszeptał, mrugając. - Saro, zrób coś! Twarz Caleba zaczęła zastygać. - Ach! - jęknął. - Ach! - Coś drgnęło w jego piersi i znieruchomiał. Sara płakała. Wszyscy płakali. Uklękła na ziemi obok Alicii i dotknęła jej ręki. - On nie żyje, Alicio. Alicia odepchnęła ją gwałtownie. - Nie mów tak! - Przytuliła bezwładne ciało. - Calebie! Słyszysz mnie? Otwórz oczy! Natychmiast otwórz oczy! Peter przykucnął obok niej. - Obiecałam mu - jęczała. - Obiecałam... - Wiem. - Tylko to zdołał powiedzieć. - Wszyscy wiemy. Połóż go.
Peter delikatnie uwolnił ciało chłopaka z jej objęć. Leżał bez ruchu. Nadal miał na nogach żółte adidasy - jedna ze sznurówek się rozwiązała - lecz chłopaka, którego pamiętali, już nie było. Odszedł. Milczeli długą chwilę. Jedynymi dźwiękami były świergot ptaków, szmer wiatru w trawach i łkanie Alicii. Nagle zerwała się, wzięła pistolet Jude’a i podeszła do Olsona siedzącego na piasku. Spojrzała na niego wściekła. Był to duży rewolwer o długiej lufie. Kiedy Olson podniósł głowę, zadrżał na widok ciemnej postaci, która się nad nim pochylała. Cofnęła się i uderzyła go kolbą, powalając na ziemię, a następnie odciągnęła kurek kciukiem i wycelowała w głowę. - Idź do diabła! - Alicio! - Peter podszedł do niej z podniesionymi rękami. - To nie on zabił Caleba. Odłóż broń. - Widzieliśmy, jak Jude zginął! Wszyscy widzieliśmy! Z nosa Olsona płynęła strużka krwi. Nie odsunął się ani nie zrobił nic, by się bronić. - Wyglądał znajomo... - zaczął. - Znajomo? Co to znaczy? Mam dość tej waszej gadki. Mów normalnym językiem, do cholery! Olson przełknął ślinę i oblizał wargi. - Wiecie... można być jednym z nich... nie będąc jednym z nich. Knykcie Alicii zbielały zaciśnięte na kolbie rewolweru. Peter czuł, że zaraz zastrzeli Olsona. Wydawało się,
że nie można tego powstrzymać, że zwyczajnie tak ma być. - Zastrzel mnie, jeśli chcesz. - Na twarzy Olsona malowała się obojętność. Życie nie miało dla niego żadnej wartości. - To już nieważne. Babcock przyjdzie. Zobaczycie. Lufa rewolweru zaczęła dygotać poruszana wściekłością Alicii. - Caleb był ważny! Ważniejszy niż cała ta wasza cholerna Przystań! Nie miał nikogo! Opiekowałam się nim! Opiekowałam!!! Zawyła jak zwierzę i pociągnęła za spust, lecz nie rozległ się strzał. W magazynku nie było naboi. - Cholera! - Naciskała raz za razem, lecz rewolwer milczał. - Kurwa! Kurwa! Kurwa! - Odwróciła się do Petera, odrzucając bezużyteczny rewolwer. Oparła głowę na jego piersi i się rozpłakała. Rano Olson znikł. Ślady prowadziły w kierunku przepustu. Peter nie musiał patrzeć, by wiedzieć, dokąd poszedł. - Będziemy go szukali? - zapytała Sara. Stali obok pustego pociągu, zbierając ostatnie rzeczy. Peter pokręcił głową. - To bezcelowe. Zatrzymali się nad grobem Caleba w cieniu topoli. Oznaczyli go kawałkiem metalu, który Michael odkręcił od lokomotywy, wyrył na nim napis czubkiem śrubokręta, a następnie przytwierdził do pnia drzewa trzema metalowymi śrubami.
Zebrali się wszyscy z wyjątkiem Amy, która stała nieopodal w wysokiej trawie. Obok Petera stanęli Maus i Theo. Mausami opierała się na kuli, którą Michael zrobił jej z rury. Sara obejrzała ranę i powiedziała, że może iść, jeśli nie będą narzucali zbyt szybkiego tempa. Theo przespał całą noc. Obudził się o świcie i jeśli nie był w idealnej formie, to przynajmniej jego stan zaczął się poprawiać. Mimo to Peter miał wrażenie, że jego bratu czegoś brakuje. Że coś się zmieniło, coś w nim pękło lub zostało mu odebrane. Że w tej celi czegoś go pozbawiono. We śnie. Z Babcockiem. Najbardziej ze wszystkich martwiła Petera Alicia. Stała nad grobem obok Michaela, trzymając strzelbę przy piersi. Jej twarz była spuchnięta od płaczu. Przez resztę dnia i całą noc nie powiedziała ani słowa. Chociaż wszyscy myśleli, że opłakuje Caleba, Peter znał prawdę: kochała tego chłopaka i w tym po części tkwił jej problem. Wszyscy go kochali, dlatego jego brak wydawał się nie tyle dziwny, ile niewłaściwy, jakby pozbawiono ich kawałka nich samych. Jednak patrząc w oczy Alicii, Peter dostrzegł głębsze cierpienie. Chociaż Caleb nie zginął z jej winy, co Peter sam jej powiedział, była przekonana, że go zawiodła. Zabicie Olsona niczego by nie zmieniło, choć Peter nie mógł uwolnić się od myśli, że może by pomogło. Pewnie dlatego nie próbował odebrać jej rewolweru Jude’a. Peter czekał, aż jego brat zabierze głos i oznajmi, że wyruszają. Kiedy tego nie zrobił, Peter podniósł plecak i powiedział chrapliwie:
- Pora ruszać. Trzeba wykorzystać światło dnia. - Czai się tu gdzieś czterdzieści milionów wiroli stwierdził ponuro Michael. - Jaką mamy szansę na piechotę? Wtedy dołączyła do nich Amy. - On się myli - powiedziała. Przez chwilę nikt nie reagował. Jakby nie wiedzieli, na co patrzeć - na Amy czy na siebie. Stojąc w kręgu, zaczęli wymieniać zdumione spojrzenia. - To ona umie mówić? - zdziwiła się Alicia. Peter podszedł do Amy. Jej twarz wydała mu się inna, gdy usłyszał jej głos. Jakby nagle zaczęła być obecna, jakby dopiero teraz stała się jedną z nich. - Co powiedziałaś? - Michael się myli - powtórzyła. Jej głos nie był kobiecy ani dziecinny. Mówiła bezbarwnym płaskim głosem pozbawionym intonacji, jakby czytała książkę. - Nie ma czterdziestu milionów wiroli. Peter nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Nareszcie przemówiła! - Dlaczego nie odezwałaś się wcześniej? - Przepraszam, chyba zapomniałam, jak to się robi. - Ściągnęła brwi, jakby zdumiały ją własne myśli. - Teraz sobie przypomniałam. Znów zapadła cisza. Wszyscy gapili się na nią zdumieni. - Jeśli nie ma czterdziestu milionów wiroli - zaryzykował Michael - to ile ich jest? Spojrzała im w oczy.
- Dwanaście - odrzekła. IX OSTATNI ŻOŁNIERZ SIŁ EKSPEDYCYJNYCH Jestem wszystkimi córkami i braćmi Domu mojego ojca35. WILLIAM SZEKSPIR 56 Fragmenty dziennika Sary Fisher (Księga Sary) Przedstawione na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi Północnoamerykańskiej Kwarantanny Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska 1621 kwietnia, 1003 po wybuchu epidemii [Początek fragmentu] ...później znaleźliśmy sad - cudowne miejsce, bo żadne z nas nie jadło od trzech dni, to jest od czasu, gdy Hollis zastrzelił jelenia. Teraz jesteśmy obładowani jabłkami. Są małe i robaczywe, a jeśli zje się za dużo, człowiek dostaje skurczów żołądka. Mimo wszystko dobrze mieć znowu pełny brzuch. Tej nocy zatrzymaliśmy się w zardzewiałej metalowej szopie pełnej starych samochodów i cuchnącej gołębiami. Wygląda na to, że zabłądziliśmy na dobre, ale Peter mówi, że jeśli będziemy szli dalej na wschód, za dzień lub dwa powinniśmy dotrzeć do autostrady numer 15. Mapa, którą znaleźliśmy na stacji benzynowej w Caliente, jest teraz wszystkim, co mamy. Amy z każdym dniem coraz więcej mówi. Nadal 35 William Szekspir, Wieczór Trzech Króli lub co chcecie, przekł. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983.
jest to dla niej nowe doświadczenie i czasami musi się natrudzić, aby znaleźć odpowiednie słowo, jakby czytała w myślach książkę i szukała właściwych wyrazów. Widzę jednak, że sprawia jej to przyjemność. Lubi powtarzać nasze imiona, nawet jeśli nie jest jasne, do kogo mówi, co brzmi zabawnie, lecz teraz do tego przywykliśmy i nawet sami to robimy. (Wczoraj zobaczyła, jak wychodzę zza krzaka, i spytała, co robiłam, a ja na to, że siusiu, rozpromieniła się, jakbym przekazała jej najlepszą nowinę na świecie, i sama natychmiast głośno oznajmiła, że musi zrobić siusiu. „Muszę zrobić siusiu, Saro”. Michael wybuchnął śmiechem, ale ona nie zwróciła na to uwagi. Kiedy skończyły, powiedziała bardzo uprzejmie (zawsze jest bardzo uprzejma): „Zapomniałam, że tak to się nazywa. Dziękuję, że się ze mną wysiusiałaś, Saro”). Nie oznacza to, że zawsze ją rozumiemy, bo często tak nie jest. Michael mówi, że gadanie z Amy przypomina rozmowę z Ciocią, choć zawsze wiedzieliśmy, kiedy chce nas oszukać. Amy zachowuje się tak, jakby nie pamiętała, skąd pochodzi, z wyjątkiem tego, że było to miejsce w górach i że padał tam śnieg, co może wskazywać Kolorado, choć nie ma co do tego pewności. Zachowuje się tak, jakby nie bała się wiroli, nawet takich jak Babcock, których nazywa Dwunastoma. Kiedy Peter spytał, co zrobiła w Kręgu, żeby Babcock nie zabił Theo, wzruszyła ramionami i odpowiedziała jak gdyby nigdy nic: „Poprosiłam, żeby tego nie robił. Nie lubię Babcocka. Jest pełen złych snów. Pomyślałam, że najlepiej będzie go poprosić i podziękować”.
Poprosiła wirola! Najbardziej uderzyła mnie jej odpowiedź, gdy Michael zapytał, skąd wiedziała, że trzeba odłączyć skład. „Gus mi powiedział”, odrzekła. Nie wiedziałam nawet, że jakiś Gus był w pociągu, lecz Peter wyjaśnił mi, co się stało z Gusem i Billie, że zostali zabici przez wirole. Wtedy Amy skinęła głową i powiedziała, że to było właśnie wtedy. Peter zamilkł na chwilę, wpatrując się w nią uważnie. „Co to znaczy »wtedy«?”-zapytał, a Amy odrzekła: „Wtedy mi powiedział... kiedy wypadł z pociągu. Wirole go nie zabiły, myślę, że skręcił kark. Później był jakiś czas w pobliżu. To on umieścił ładunek wybuchowy między lokomotywą i składem. Widział, co się dzieje z pociągiem, i pomyślał, że powinien komuś o tym powiedzieć. Michael twierdzi, że musi istnieć inne wyjaśnienie, że Gus wspomniał jej o tym wcześniej, ale Peter jej wierzy. Ja też. Peter jest przekonany, że sygnał z Kolorado stanowi klucz do rozwiązania tego wszystkiego, a ja się z nim zgadzam. Po tym, co widzieliśmy w Przystani, doszłam do wniosku, że Amy jest jedyną nadzieją, która nam pozostała. Jedyną nadzieją, jaką mamy. Dzień 31 Jesteśmy w prawdziwym mieście, pierwszym od czasu Caliente. Przenocowaliśmy w czymś przypominającym szkołę, takim jak Schron, z małymi biurkami stojącymi w rzędach we wszystkich klasach. Początkowo bałam się, że znajdziemy zwłoki, łecz na szczęście żadnych nie było. Pełniliśmy wartę po dwoje. Byłam na drugiej zmianie razem z Hołlisem, bo pomyślałam, że będzie
ciężka, ponieważ człowiek śpi tylko kilka godzin, a później znowu musi się obudzić, by przed świtem próbować się zdrzemnąć. Dzięki Hollisowi czas szybko mija. Rozmawialiśmy o domu i Hollis spytał mnie, za czym najbardziej tęsknię, a ja na to, że za mydłem, na co on się roześmiał. „Co w tym śmiesznego?” - zapytałam. „Myślałem, że powiesz o światłach. Byłem pewny, że powiesz o światłach, Saro”. Później spytałam, czego jemu najbardziej brak. Zamilkł na chwilę i pomyślałam, że powie o Ario, ale nie. „Małych mi brakuje, powiedział. Dory i innych. Brakuje mi ich głosów na dziedzińcu i zapachu Wielkiej Sali. Może to miejsce jakoś mi ich przypomina, ale tej nocy najbardziej brakuje mi małych”. Nadal ani śladu wiroli. Wszyscy się zastanawiają, jak długo jeszcze będzie nam sprzyjać szczęście. Dzień 32 Wygląda na to, że spędzimy tu kolejną noc, bo wszyscy potrzebują odpoczynku. Najwspanialsze jest to, że znaleźliśmy sklep, Outdoor World, pełen różnych towarów, które nam się przydadzą. Są tam nawet łuki. (Gabloty na broń były pustej. Zdobyliśmy noże i siekiery, menażki i plecaki ze stelażami, i kilka lornetek, i kuchenkę turystyczną, i śpiwory, i cieple kurtki. Teraz wszyscy mamy nowe spodnie i grube skarpety oraz bieliznę przeciwpotną, która wkrótce może nam się przydać. W sklepie były tylko jedne zwłoki. Zauważyliśmy je na samym końcu, pod gablotą z lornetkami. Poczuliśmy się głupio, że zgarnialiśmy towar z półek, nie zdając sobie sprawy z ich obecności. Caleb powiedziałby pewnie jakiś dowcip i wszystkich rozśmieszył.
Nie mogę uwierzyć, że go nie ma. Alicia i Hollis poszli na polowanie i przynieśli kolejnego jelenia, roczniaka. Żałuję, że nie mogliśmy zostać dłużej, żeby wysuszyć mięso, ale Hollis uważa, że tam, dokąd zmierzamy, będzie więcej zwierzyny. Nie wspomniał tylko, bo wszyscy to wiemy, że tam, gdzie jest zwierzyna, są również wirole. Noc jest chłodna. Pewnie nadeszła jesień. Dzień 33 Wyruszyliśmy. Idziemy piętnastką na północ. Autostrada jest zniszczona, lecz przynajmniej wiemy, dokąd zmierzamy. Mijamy wiele porzuconych samochodów. Stoją grupkami. Widać kilka, a później jakiś czas nic i znowu dwadzieścia lub więcej. Zatrzymaliśmy się nad rzeką, żeby odpocząć. Mamy nadzieję, że późnym popołudniem dotrzemy do Parowan. Dzień 35 Nadal wędrujemy. Peter twierdzi, że pokonujemy 25 kilometrów dziennie. Jesteśmy wyczerpani. Martwię się o Maus. Jak to wytrzyma? Ciąża staje się coraz bardziej widoczna. Theo nie odstępuje jej na krok. Nagle zrobiło się ciepło, właściwie gorąco. Nocą zobaczyliśmy burzę na wschodzie, tam gdzie są góry, ale nie padało. Hollis ustrzelił z łuku zająca, więc zjedliśmy pieczonego zająca, podzielonego na osiem części, oraz kilka jabłek, które nam zostały. Jutro poszukamy sklepu spożywczego i zobaczymy, czy da się wykorzystać jakieś puszki. Amy mówi, że można jeść dużo rzeczy, które tam są. Ze jest tam więcej stuletniego żarcia.
Dlaczego nie ma żadnych wiroli? Dzień 36 Ostatniej nocy czuliśmy dymy pożarów, a rano odkryliśmy, że za górami na wschodzie plonie las. Nie wiedzieliśmy, czy powinniśmy zawrócić, poczekać, czy obejść ten rejon, lecz oznaczałoby to opuszczenie autostrady, a tego nie chce żadne z nas. Postanowiliśmy iść dalej i zdecydować, jeśli nie będzie czym oddychać. Dzień 36 (ciąg dalszy) Popełniliśmy błąd. Pożary są blisko i nie ma sposobu, abyśmy zdołali je wyprzedzić. Znaleźliśmy schronienie w warsztacie samochodowym przy autostradzie. Peter nie jest pewny, co to za miasto. W ogóle nie wiadomo, czy to miasto. Użyliśmy brezentu, gwoździ i młotka, które znaleźliśmy, żeby zasłonić puste okna. Teraz pozostało nam tylko czekać i mieć nadzieję, że wiatr zmieni kierunek. Wpowietrzu jest tyle dymu, że ledwo widzę, co piszę. [Brak stron] Dzień 38 Minęliśmy Richfield, idziemy autostradą numer 70. Miejscami jest rozmyta, lecz Hollis miał rację, mówiąc, że główne drogi biegną przełęczami. Był tu ogień. Wszędzie leżą martwe zwierzęta, a w powietrzu czuć zapach zwęglonego mięsa. Wszyscy sądzimy, że wrzaski, które słyszeliśmy w nocy, były wrzaskami wiroli odciętych przez ogień. Dzień 39 Natknęliśmy się na pierwsze martwe wirole. Ukryły się pod mostem. Trzy skulone ciała. Peter uważa, że wcześniej nie widzieliśmy żadnego, bo zagnali wyżej całą zwierzynę. Kiedy wiatr zmienił kierunek, ogień ich odciął.
Zrobiło mi sięich żal. Może to z powodu ich wyglądu, bo ciała były spalone, leżały twarzami do ziemi. Gdybym nie wiedziała, że to wirole, byłabym gotowa przysiąc, że widziałam ludzkie zwłoki. Pomyślałam, że równie dobrze moglibyśmy tak leżeć zamiast nich. Spytałam Amy, czy się bali, a ona odrzekła, że tak, że się bali. Spędzimy dzień w kolejnym mieście, do którego dotrzemy, aby odpocząć i uzupełnić zapasy. (Amy miała rację co do konserw. Jeśli puszka jest szczelna i po wzięciu do ręki wydaje się ciężka, jest w porządku). [Brak stron] Dzień 48 Znów wyruszyliśmy na wschód, zostawiając za sobą góry. Hollis uważa, że przez jakiś czas nie będzie zwierząt. Przemierzamy jałowy płaskowyż poprzecinany głębokimi rowami. Gdziekolwiek spojrzeć, widać kości - nie tylko małych zwierząt, ale także jeleni, antylop i owiec, i czegoś przypominającego krowę, tylko większego, z ogromną guzowatą czaszką (Michael mówi, że to bizony). W południe zatrzymaliśmy się na odpoczynek obok skalnej wychodni i głazów, i zobaczyliśmy napis wyryty na skale: Darren kocha Lexie na zawsze i Green River SHS’16, PIRACI SKOPIĄ WAM TYŁKI!!! Wszyscy wiedzieli, co oznacza pierwszy, lecz nikt nie potrafił odczytać drugiego. Zasmuciło mnie to, sama nie wiem dlaczego, może dlatego, iż te słowa były tam tak długo, że nie przeżył nikt, kto wie, co znaczą. Ciekawe, czy Lexie kochała Darrena? Zeszliśmy z autostrady i zanocowaliśmy w okolicy miasteczka Emery. Nic z niego nie zostało oprócz funda-
mentów i kilku szop z zardzewiałymi maszynami rolniczymi oraz myszami. Nie udało nam się znaleźć pompy, lecz Peter mówi, że w pobliżu płynie rzeka, więc jutro jej poszukamy. Na niebie gwiazdy. Piękna noc. Dzień 49 Postanowiłam wyjść za Hollisa Wilsona. Dzień 52 W Crescent Junction skręciliśmy na południe, na autostradę 191. A przynajmniej sądzimy, że to stodziewięćdziesiątkajedynka. Właściwie początkowo szliśmy jakieś pięć kilometrów, zanim zawróciliśmy, bo z drogi niewiele zostało, dlatego w pierwszej chwili jej nie zauważyliśmy. Spytałam Petera, dlaczego zeszliśmy z siedemdziesiątki, a on na to, że oddaliliśmy się zbytnio na północ od miejsca, do którego zmierzamy. Prędzej czy później musielibyśmy skręcić na południe, więc dlaczego nie zrobić tego teraz? Postanowiliśmy z Hollisem zachować naszą decyzję w tajemnicy. To zabawne, bo kiedy w końcu się zdecydowałam, zdałam sobie sprawę, że podświadomie myślałam o tym od dłuższego czasu. Żałuję, że nie mogę go pocałować, bo są z nami inni albo stoimy na warcie. Nadal czuję się winna z powodu ostatniej nocy. Hollisowi przydałaby się kąpiel (mnie pewnie również). W pobliżu nie ma żadnych miast. Peter sądzi, że aż do Moab na żadne nie natrafimy. Spędziliśmy noc w płytkiej pieczarze, właściwie w skalnej wnęce z występem, choć lepsze to niż nic. Skały w okolicy mają różne odcienie pomarańczu i różu. Są śliczne,
a jednocześnie dziwne. Dzień 53 Dzisiaj znaleźliśmy farmę. Początkowo myśleliśmy, że jest zrujnowana jak inne, które widzieliśmy po drodze, lecz kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że jest w znacznie lepszym stanie. To zabudowania o drewnianym belkowaniu, ze stodołami i budynkami gospodarczymi, i zagrodami dla bydła. Dwa domy były puste, lecz większy z nich wyglądał tak, jakby jeszcze niedawno ktoś w nim mieszkał. Na stole w kuchni stały talerze i kubki, w oknach były zasłony, w szufladach złożone ubrania. Oprócz tego meble i garnki, i rondle, i książki na półkach. W stodole znaleźliśmy stary zakurzony samochód, a na półkach pojemniki z naftą, puste słoiki na marynaty i narzędzia. Jest też coś, co przypomina cmentarz, z czterema miejscami oznaczonymi kręgiem kamieni. Michael powiedział, że powinniśmy otworzyć jeden z grobów, aby zobaczyć, kto w nim leży, lecz nikt nie potraktował jego słów poważnie. Znaleźliśmy źródło, łecz pompa była bardzo zardzewiała. Trzeba było trzech osób, aby ją rozruszać, lecz kiedy się udało, wytrysnęła chłodna i czysta woda, najlepsza, jaką piliśmy od długiego czasu. Jest też pompa w kuchni, którą Hollis nadal próbuje uruchomić, i piecyk na drewno. W piwnicy znaleźliśmy słoiki z groszkiem, kabaczkami i kukurydzą. Są szczelnie zamknięte. Nadal mamy puszki, które znaleźliśmy w Green River, oraz trochę wędzonej sarniny i odrobinę smalcu, który udało nam się odłożyć. Zjedliśmy pierwszy prawdziwy posiłek od kilku tygodni. Peter powiedział, że niedaleko jest rzeka i że
pójdziemy jej poszukać. Wszyscy ulokowaliśmy się w największym domu, na materacach, które przynieśliśmy z góry i rozłożyliśmy przy kominku. Peter sądzi, że dom został porzucony przynajmniej dziesięć lat temu, lecz nie więcej niż dwadzieścia. Ciekawe, kto tu mieszkał? Jak zdołali przeżyć? Miejsce wydaje się nawiedzone bardziej niż inne miasta, które widzieliśmy. Zupełnie jakby człowiek, który tu mieszkał, wyszedł pewnego dnia, spodziewając się, że wróci na kolację, co się jednak nigdy nie stało. Dzień 54 Zostaliśmy dzień dłużej. Theo przekonuje, że Maus nie wytrzyma takiego tempa, ale Peter powiedział, że wkrótce trzeba będzie wyruszyć, jeśli chcemy dotrzeć do Kolorado, zanim spadnie śnieg. Zupełnie zapomniałam o śniegu. Dzień 56 Nadal jesteśmy na farmie. Postanowiliśmy zostać tu kilka dni, choć Peter jest podenerwowany i chce jak najprędzej wyruszyć. Pokłócił się o to z Theo. Myślę [nieczytelny tekst]. [Brak stron] Dzień 59 Wyruszamy rano, ale Theo i Maus zostają. Myślę, że wszyscy wiedzieli, iż ta chwila nadejdzie. Ogłosili to zaraz po kolacji. Peter był przeciwny, łecz nie zdołał powiedzieć niczego, co zmieniłoby postanowienie Theo. Mają tu schronienie, w okolicy jest dużo drobnej zwierzyny, a do tego puszki w piwnicy. Mogą tu przezimować, Maus urodzi dziecko. „Zobaczymy się na wiosnę, bracie, powiedział. Tylko nie zapomnij po nas wstąpić w drodze powrotnej, niezależnie od tego, co tam znajdziecie”.
Mam objąć wartę za kilka godzin i powinnam się zdrzemnąć. Myślę, że Maus i Theo podjęli właściwą decyzję, nawet Peter to przyznał, choć żal było ich zostawiać. Wszystko to sprawiło, że zaczęliśmy wspominać Caleba, szczególnie Alicia, która przestała się odzywać, kiedy Maus i Theo ogłosili nowinę, i do tej pory nie powiedziała ani słowa. Wszyscy pamiętają groby na podwórku i zastanawiają się, czy jeszcze zobaczymy Maus i Theo. Szkoda, że Hollis zasnął. Obiecałam sobie, że nie będę płakała. Niech to jasna cholera. Dzień 60 Znów jesteśmy w drodze. Theo miał rację co do jednej rzeczy: bez Maus poruszamy się szybciej. Nasza szóstka dotarła do Moab na dobre przed zmierzchem. Nie ma tam niczego. Rzeka zmyła wszystko. Drogę tarasuje duża kupa gruzu, drzew i domów, i samochodów, i starych opon, i najróżniejszych rzeczy, wypełniając wąski kanion, w którym kiedyś było miasto. Zatrzymaliśmy się na noc w jednym z nielicznych ocalałych domów na wzgórzach. To ruina, tylko belki i dziurawy pogięty dach nad głową. Równie dobrze moglibyśmy nocować pod gołym niebem, bo wątpię, aby ktokolwiek zmrużył tej nocy oko. Jutro wyruszymy w góry, próbując znaleźć przejście na drugą stronę. [Brak stron] Dzień 64 Dzisiaj znaleźliśmy kolejną padlinę, jakiegoś dużego kota. Zwisał z konaru drzewa jak poprzednie. Ścierwo było zbyt zepsute, żeby można było to stwierdzić, lecz wszyscy sądzimy, że zwierzę zabił wirol. Dzień 65 Nadal jesteśmy w górach La Sal. Idziemy
na wschód. Niebo zmieniło barwę z białej na błękitną, na kolor jesieni. Wszystko wydziela wilgotną, cudowną woń. Liście spadają z drzew, a nocą i rano jest mróz. Nad wzgórzami unosi się gęsta srebrzysta mgiełka. Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Dzień 66 Ostatniej nocy Amy miała kolejny koszmar. Znowu spaliśmy pod gołym niebem przykryci brezentem. Właśnie zeszłam z warty z Hołlisem i zdejmowałam buty, gdy usłyszałam, jak mamrocze przez sen. Zastanawiałam się, czy ją obudzić, kiedy nagle usiadła wyprostowana. Była owinięta w śpiwór, wystawała tylko twarz. Patrzyła na mnie przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie wiedziała, kim jestem. „On umiera, powiedziała. On umiera, a ja nie mogę mu pomóc „Kto umiera?” - Amy, zapytałam. „Ten człowiek, powiedziała. Ten człowiek umiera”. „Jaki człowiek?” - spytałam, ale ona położyła się i zasnęła. Czasem mam wrażenie, że zmierzamy ku czemuś potwornemu, bardziej potwornemu, niż możemy to sobie wyobrazić. Dzień 67 Dziś dotarliśmy do zardzewiałego znaku z napisem „Paradox, 2387 mieszk.”. „Myślę, że to tutaj”, powiedział Peter, pokazując miejsce na mapie. Dotarliśmy do Kolorado. 57 W końcu pokonali góry i weszli w dolinę rozpościerającą się szeroko w promieniach jesiennego słońca. Trawa była wysoka i wyschnięta, konary drzew nagie lub z resztkami liści, które zbielały niczym kości. Poruszały się
w podmuchach wiatru, szeleszcząc jak stary papier. Ziemia była wyschnięta, lecz w przepustach swobodnie płynęła woda, która zmroziła im zęby jak lód. Napełnili nią manierki. W powietrzu czuć było nadciągającą zimę. Było ich teraz sześcioro. Przemierzali puste połacie, jak goście przybyli do zapomnianego świata, do świata pozbawionego pamięci, zastygłego w czasie. Gdzieniegdzie widać było ruiny farm lub przypominający czaszkę szkielet zardzewiałej ciężarówki. Panowała cisza - słychać było tylko szum wiatru i granie świerszczy, które wyskakiwały z trawy, kiedy szli. Teren był łatwy, lecz wiedzieli, że nie potrwa to długo. Bielejący na dalekim horyzoncie kształt przypominał o czekających ich górach. Zanocowali w stodole nad rzeką. Na ścianach wisiały uprzęże, kubły na mleko i łańcuchy. Był też stary traktor z oponami, z których zeszło powietrze. Dom runął, ściany złożyły się jak boki pudełka. Otworzyli znalezione konserwy i usiedli na podłodze, żeby zjeść posiłek. Przez dziury w dachu widzieli gwiazdy, a gdy nadeszła noc, księżyc otoczony płynącymi obłokami. Peter objął pierwszą wartę z Michaelem. Kiedy Hollis i Sara ich zastąpili, gwiazdy znikły, a księżyc zamienił się w bladą plamę przesłoniętą gęstniejącymi chmurami. Peter spał, nie śniąc o niczym, a kiedy się obudził, stwierdził, że śnieg padał całą noc. Rano powiał cieplejszy wiatr i śnieg stopniał. Kolejnym miastem na mapie było Placerville. Minęło osiem
dni od czasu, gdy widzieli na drzewie ścierwo kota. Wrażenie, że ktoś ich śledzi, minęło po długich dniach marszu, po milczących, pełnych gwiazd nocach. Maszerowali w milczeniu. Farma stała się odległym wspomnieniem, mieli wrażenie, że od Przystani i tego, co się tam wydarzyło, dzieli ich wiele lat. Znów przeszli przez rzekę. Peter przypuszczał, że to Dolores lub San Miguel. Droga dawno zniknęła, porośnięta trawą, zniszczona przez erozję i czas. Szli w milczeniu dwiema trójkami. Czego szukają? Co znajdą? Wędrówka nabrała własnego sensu, stając się celem samym w sobie: iść, nieprzerwanie iść naprzód. Zatrzymanie się, dotarcie do celu wydawało się Peterowi nie do pomyślenia. Amy szła obok niego, pochylona do przodu, aby zrównoważyć ciężar plecaka, ze śpiworem i zimową kurtką przytroczonymi do stelaża. Jak pozostali miała na sobie ubranie ze sklepu Outdoor World: spodnie oraz luźną koszulę w czerwonobiałą kratę z rozpiętymi mankietami, a także skórzane adidasy. Szła z gołą głową. Już dawno zrezygnowała z noszenia okularów. Patrzyła przed siebie, mrużąc oczy od słońca. Od dnia, w którym opuścili farmę, dała się zauważyć delikatna, choć niezaprzeczalna zmiana. Teraz to ona ich prowadziła, jak rzeka. Ich zadanie polegało jedynie na tym, aby podążać jej śladem. Uczucie to narastało z każdym dniem. Peter często myślał o wiadomości, którą pokazał mu Michael, dawno temu w Domu Świateł. Jej słowa nadawały rytm jego krokom, każde postawienie stopy niosło go ku niej, do świata, którego nie
znał, do ukrytego jądra przeszłości, do miejsca, z którego pochodzi Amy. Jeśli ją znajdziecie, przyprowadźcie ją tutaj. Jeśli ją znajdziecie, przyprowadźcie ją tutaj. Po opuszczeniu farmy zdał sobie sprawę, że nie tęskni za Theo tak, jak się spodziewał. Nie tęsknił też za Schronem i wszystkim, co zdarzyło się wcześniej - nawet za Kolonią - a myśli o bracie po prostu odpłynęły, zostały za plecami niczym porośnięta trawą droga. Początkowo, kiedy Theo i Maus ogłosili swoją decyzję, Peter był wściekły. Nie okazał tego, a przynajmniej taką miał nadzieję. Już wtedy wiedział, że jego gniew jest irracjonalny. Było jasne, że Maus nie da sobie rady. Z drugiej strony nie chciał, aby brat znów go zostawił, lecz Theo miał po swojej stronie fakty. Peter nie mógł odmówić mu racji. Jednak w miarę upływu czasu dostrzegał głębszą prawdę ukrytą w decyzji brata. Ich drogi musiały się rozejść, bo mieli różne cele. Theo nie wątpił w to, co powiedzieli mu o Amy, a przynajmniej nie powiedział niczego, co kazałoby Peterowi tak sądzić. Przyjął jego wyjaśnienia, choć wydawały się fantastyczne, z nie mniejszym ani nie większym sceptycyzmem, niż na to zasługiwały. Jednak w uległości brata Peter wyczuł obojętność. Amy nic dla niego nie znaczyła albo znaczyła niewiele. Jeśli budziła w nim jakieś uczucia, to chyba tylko lęk. Było jasne, że zaszedł tak daleko tylko dlatego, iż był w grupie. Przy pierwszej nadarzającej się okazji, pod pretekstem ciąży Maus, szybko
się wycofał. Peter egoistycznie liczył, że brat wyrazi choćby najmniejszy żal z powodu rozstania, lecz Theo tego nie zrobił. W dzień odejścia, kiedy opuszczali farmę, Peter odwrócił się, by zobaczyć, czy jego brat i Mausami patrzą za nimi. Pragnął ujrzeć Theo na werandzie, obserwującego, jak znikają w oddali, kiedy jednak się obejrzał, brata już nie było. Została tylko Mausami. Przystanęli, by odpocząć, kiedy słońce było jeszcze wysoko. Widzieli teraz wyraźnie linię gór, poszarpane pasmo na tle wschodniego nieba, ze szczytami przykrytymi białą czapą. Zrobiło się ciepło i wszyscy się spocili, choć wysoko w górach, dokąd szli, zima zagościła na dobre. - Dużo tam śniegu - zauważył Hollis. Siedział obok Petera na pniu zwalonego drzewa, którego zgniła kora poczerniała od wilgoci. W ciągu ostatnich godzinjiikt nie odezwał się ani słowem. Pozostali usiedli na ziemi z wyjątkiem Alicii, która poszła sprawdzić okolicę. Hollis otworzył nożem puszkę i zaczął wsuwać do ust kawałki mięsa. Okruchy jedzenia spadały na zmierzwioną brodę. Otarł ją i popił ostami kęs dużym łykiem wody, a następnie podał puszkę Peterowi. Ten wziął ją i zaczął jeść. Sara siedziała naprzeciwko niego, opierając się o drzewo i pisząc coś w dzienniku. Przerwała, czytając to, co napisała. Ogryzek ołówka był tak mały, że z trudem go trzymała. Wyciągnęła z pochwy nóż i zatemperowała, po czym wróciła do cierpliwego pisania.
- O czym piszesz? Wzruszyła ramionami, zakładając za ucho kosmyk włosów. - O śniegu. O tym, co jedliśmy i gdzie spaliśmy. Podniosła głowę i spojrzała na drzewa, mrużąc oczy od promieni przenikających przez gałęzie. - O tym, jak tu pięknie. Peter się uśmiechnął. Kiedy ostatnio się uśmiechał? - Prawda, że tu pięknie? Pomyślał, że od czasu opuszczenia farmy Sara jest bardzo spokojna. Jakby coś postanowiła i zamknęła się w sobie, w miejscu istniejącym poza troską i lękiem. Poczuł ukłucie żalu. Obserwując ją, zdał sobie sprawę, jakim był głupcem. Jej włosy były długie i potargane, twarz i ramiona czarne od brudu. Za paznokciami miała ziemię, a jednak nigdy nie wydawała się bardziej promienna. Jakby wszystko, co widziała, stało się częścią niej, obdarzając ją niezmąconym spokojem. Miłość drugiego człowieka nie jest błahostką. Jest darem, który mu ofiarowała, lecz on go odrzucił. Wtedy spojrzała mu w oczy i przechyliła głowę. - Co? Pokręcił głową zakłopotany. - Nic. - Co się gapisz? Spojrzała na Hollisa, unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu. Była to tylko chwila, lecz Peter wyraźnie poczuł niewidzialną więź, która między nimi powstała. Oczywiście! Jak mógł tego nie zauważyć?
- Sprawiasz wrażenie takiej szczęśliwej... - wymamrotał. - Byłem zdumiony. To wszystko. Z krzaków wyłoniła się Alicia. Oparła karabin o drzewo, wyciągnęła z plecaka puszkę, otworzyła ją nożem i zmarszczyła nos. - Brzoskwinie - jęknęła. - Dlaczego zawsze dostaję brzoskwinie? - Usiadła na pniu i zaczęła jeść miękkie żółte owoce, nadziewając je na nóż i wsuwając do ust. - Co znalazłaś? - zainteresował się Peter. Sok kapał jej na brodę, gdy wskazała nożem kierunek, z którego przyszła. - Pół kilometra na wschód rzeka się zwęża i skręca na południe. Po obu stronach są wzgórza, gęste poszycie, dużo wysokich skał. - Brzoskwinie znikły. Wypiła resztę soku i wyrzuciła puszkę, wycierając ręce o spodnie. - Jest południe, mamy dobry czas, ale nie powinniśmy za długo tu odpoczywać. Michael siedział kilka metrów dalej na mokrej ziemi, opierając się ozwalony pień. Wiele dni marszu uczyniło go szczuplejszym i twardszym. Na brodzie pojawił się rzadki jasny zarost. Na kolanach trzymał strzelbę z palcem blisko spustu. - Od ilu dni nie widzieliśmy żadnych zwierząt? Od siedmiu? - Siedział z zamkniętymi oczami twarzą do słońca. Owinął sobie kurtkę wokół pasa i miał na sobie tylko podkoszulek. - Ośmiu - poprawiła go Alicia. - To nie znaczy, że możemy przestać być czujni. - Tak tylko powiedziałem. - Otworzył oczy, spoj-
rzał na Alicię iwzruszył ramionami. - Wiele rzeczy mogło zabić tego kota. Może umarł ze starości? Alicia zachichotała. - Akurat! Amy stała na skraju polany. Zawsze tak robiła. Kiedyś ten nawyk martwił Petera, lecz nigdy nie odchodziła zbyt daleko, a poza tym zdążyli się do tego przyzwyczaić. Wstał i podszedł do niej. - Powinnaś coś zjeść, Amy. Wkrótce ruszamy. Milczała. Patrzyła na góry wznoszące się w promieniach słońca za rzeką i łąkami. - Pamiętam śnieg - odezwała się wreszcie. - Leżałam na nim. Był bardzo zimny. Spojrzała na Petera, mrużąc oczy. - Jesteśmy już blisko, prawda? Skinął głową. - Zostało jeszcze kilka dni. - Telluride - przypomniała sobie. - Tak, Telluride. Odwróciła się i zadrżała, chociaż słońce mocno grzało. - Czy będzie znowu padać? - spytała. - Hollis sądzi, że tak. Amy skinęła głową wyraźnie zadowolona. Jej twarz opromieniło ciepłe światło, szczęśliwe wspomnienie. - Co znalazłaś? - zainteresował się Peter. Sok kapał jej na brodę, gdy wskazała nożem kierunek, z którego przyszła. - Pół kilometra na wschód rzeka się zwęża i skręca
na południe. Po obu stronach są wzgórza, gęste poszycie, dużo wysokich skał. - Brzoskwinie znikły. Wypiła resztę soku i wyrzuciła puszkę, wycierając ręce o spodnie. - Jest południe, mamy dobry czas, ale nie powinniśmy za długo tu odpoczywać. Michael siedział kilka metrów dalej na mokrej ziemi, opierając się ozwalony pień. Wiele dni marszu uczyniło go szczuplejszym i twardszym. Na brodzie pojawił się rzadki jasny zarost. Na kolanach trzymał strzelbę z palcem blisko spustu. - Od ilu dni nie widzieliśmy żadnych zwierząt? Od siedmiu? - Siedział z zamkniętymi oczami twarzą do słońca. Owinął sobie kurtkę wokół pasa i miał na sobie tylko podkoszulek. - Ośmiu - poprawiła go Alicia. - To nie znaczy, że możemy przestać być czujni. - Tak tylko powiedziałem. - Otworzył oczy, spojrzał na Alicię iwzruszył ramionami. - Wiele rzeczy mogło zabić tego kota. Może umarł ze starości? Alicia zachichotała. - Akurat! Amy stała na skraju polany. Zawsze tak robiła. Kiedyś ten nawyk martwił Petera, lecz nigdy nie odchodziła zbyt daleko, a poza tym zdążyli się do tego przyzwyczaić. Wstał i podszedł do niej. - Powinnaś coś zjeść, Amy. Wkrótce ruszamy. Milczała. Patrzyła na góry wznoszące się w promieniach słońca za rzeką i łąkami. - Pamiętam śnieg - odezwała się wreszcie. - Leża-
łam na nim. Był bardzo zimny. Spojrzała na Petera, mrużąc oczy. - Jesteśmy już blisko, prawda? Skinął głową. - Zostało jeszcze kilka dni. - Telluride - przypomniała sobie. - Tak, Telluride. Odwróciła się i zadrżała, chociaż słońce mocno grzało. - Czy będzie znowu padać? - spytała. - Hollis sądzi, że tak. Amy skinęła głową wyraźnie zadowolona. Jej twarz opromieniło ciepłe światło, szczęśliwe wspomnienie. - Co znalazłaś? - zainteresował się Peter. Sok kapał jej na brodę, gdy wskazała nożem kierunek, z którego przyszła. - Pół kilometra na wschód rzeka się zwęża i skręca na południe. Po obu stronach są wzgórza, gęste poszycie, dużo wysokich skał. - Brzoskwinie znikły. Wypiła resztę soku i wyrzuciła puszkę, wycierając ręce o spodnie. - Jest południe, mamy dobry czas, ale nie powinniśmy za długo tu odpoczywać. Michael siedział kilka metrów dalej na mokrej ziemi, opierając się ozwalony pień. Wiele dni marszu uczyniło go szczuplejszym i twardszym. Na brodzie pojawił się rzadki jasny zarost. Na kolanach trzymał strzelbę z palcem blisko spustu. - Od ilu dni nie widzieliśmy żadnych zwierząt? Od siedmiu? - Siedział z zamkniętymi oczami twarzą do słoń-
ca. Owinął sobie kurtkę wokół pasa i miał na sobie tylko podkoszulek. - Ośmiu - poprawiła go Alicia. - To nie znaczy, że możemy przestać być czujni. - Tak tylko powiedziałem. - Otworzył oczy, spojrzał na Alicię iwzruszył ramionami. - Wiele rzeczy mogło zabić tego kota. Może umarł ze starości? Alicia zachichotała. - Akurat! Amy stała na skraju polany. Zawsze tak robiła. Kiedyś ten nawyk martwił Petera, lecz nigdy nie odchodziła zbyt daleko, a poza tym zdążyli się do tego przyzwyczaić. Wstał i podszedł do niej. - Powinnaś coś zjeść, Amy. Wkrótce ruszamy. Milczała. Patrzyła na góry wznoszące się w promieniach słońca za rzeką i łąkami. - Pamiętam śnieg - odezwała się wreszcie. - Leżałam na nim. Był bardzo zimny. Spojrzała na Petera, mrużąc oczy. - Jesteśmy już blisko, prawda? Skinął głową. - Zostało jeszcze kilka dni. - Telluride - przypomniała sobie. - Tak, Telluride. Odwróciła się i zadrżała, chociaż słońce mocno grzało. - Czy będzie znowu padać? - spytała. - Hollis sądzi, że tak. Amy skinęła głową wyraźnie zadowolona. Jej twarz
opromieniło ciepłe światło, szczęśliwe wspomnienie. - Chciałabym znów się na nim położyć, zrobić śnieżnego anioła. Często mówiła w taki sposób, zagadkami. Tym razem było inaczej, jakby przeszłość ożyła przed jej oczami, wychodząc niczym jeleń spomiędzy drzew. Wystarczyło się poruszyć, aby go spłoszyć. - Co to takiego śnieżne anioły? - Kładziesz się na śniegu i poruszasz rękami i nogami - wyjaśniła. - Anioły, no wiesz, jak te w niebie. Jak duch Jacoba Marleya. Peter uświadomił sobie, że inni słuchają. Wiatr wysunął jej zza ucha pasemko czarnych włosów. Obserwując ją, poczuł się tak, jakby cofnął się do tamtej nocy w szpitalu, o wiele miesięcy, kiedy Amy obmyła jego ranę. Chciał ją spytać: „Skąd wiesz, Amy? Skąd wiesz, że matka za mną tęskni? Skąd wiesz, że mi jej brakuje? Przecież nigdy jej tego nie powiedziałem, Amy. Umierała, a ja nie powiedziałem, jak bardzo będzie mi jej brakować”. - Kim jest Jacob Marley? - zapytał. Nagle jej twarz posmutniała. - Nosił kajdany, w które zakuł się za życia - odpowiedziała i pokręciła głową. - To bardzo smutna historia. Aż do późnego popołudnia szli brzegiem rzeki. Dotarli do stóp wzgórz, zostawiwszy płaskowyż za plecami. Teren zaczął się wznosić, drzewa rosły gęściej - nagie i wiotkie osiki i ogromne stare sosny o pniach szerokich niczym domy. Powietrze było chłodne i wilgotne z powodu bliskości rzeki. Szli w milczeniu, jak zawsze, obserwując
drzewa. Czujni. Nie było żadnego Placerville. Nietrudno było zgadnąć, co się stało. Wąska dolina, której środkiem płynął potok. Kiedy wiosną śniegi stopniały, potok zamieniał się w wezbraną rzekę. Miasto zostało zmyte przez wodę jak Moab. Rozłożyli się nad brzegiem, rozciągając brezent między drzewami na kształt dachu i układając się w śpiworach na miękkiej ziemi. Peter czuwał na trzeciej zmianie z Michaelem. Noc była spokojna i chłodna, wypełniona szumem rzeki. Stojąc nieruchomo na posterunku, pomimo zimna Peter myślał o Sarze i uczuciu, które uchwycił w ukradkowych spojrzeniach, jakie wymieniali z Hollisem. Zdał sobie sprawę, że cieszy się ich szczęściem. Miał przecież swoją szansę. Hollis ją kocha, a ona zasługuje na to, by być kochaną. Zrozumiał, że Hollis mu to powiedział tamtej nocy w hotelu Milagro, gdy porwano Sarę. „Muszę po nią pójść”. Nie chodziło o słowa, ale o spojrzenie - o nieustraszone oczy. Chciał wtedy oddać za Sarę życie. Robiło się jasno, kiedy Alicia wyszła spod brezentu i podeszła do niego. - Wciąż tu stoisz? - Ziewnęła. Skinął głową. - Tak. Każda noc bez wiroli sprawiała, że zadawał sobie pytanie, jak długo to jeszcze potrwa? Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał. Wydawało się to niebezpieczne, przypominało kuszenie losu, wątpienie we własne szczę-
ście. - Odwróć się, muszę iść w krzaki. Odwrócił się i usłyszał, jak Alicia rozpina spodnie i kuca. Dziesięć metrów wyżej siedział Michael, opierając się plecami o głaz. Peter zrozumiał, że zasnął. - Co o tym sądzisz? - spytała Alicia. - O duchach, aniołach i takich tam. - Wiem tyle co ty. - Chyba nie sądzisz, że ci uwierzę? - Minęła kolejna chwila. - W porządku, możesz się odwrócić. Spojrzał na nią. Alicia zapinała pasek od spodni. - Przecież jesteśmy tu z twojego powodu - przypomniała. - Myślałem, że z powodu Amy. Alicia odwróciła wzrok, spoglądając w stronę drzew po drugiej stronie rzeki. Milczała przez chwilę. - Jesteśmy przyjaciółmi, od kiedy pamiętam. Nic tego nie zmieni, więc to, co powiem, ma zostać między nami. Jasne? Peter skinął głową. - Pamiętasz noc przed odejściem, kiedy siedzieliśmy w przyczepie kempingowej koło aresztu? Spytałeś mnie, co widzę, patrząc na Amy. Nie sądzę, abym ci odpowiedziała, bo pewnie sama wtedy nie wiedziałam. Teraz ci odpowiem: widzę ciebie. Przypatrywała mu się uważnie, z napiętym, niemal bolesnym wyrazem twarzy. Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Nie rozumiem... - Rozumiesz. Może nie zdajesz sobie z tego spra-
wy, ale rozumiesz. Nigdy nie mówiłeś o swoim ojcu i dalekich wyprawach. Nie naciskałam, co nie oznacza, że nie wiedziałam, jak dużo dla ciebie znaczą. Całe życie czekałeś na kogoś takiego jak Amy. Jeśli chcesz, możesz to nazwać przeznaczeniem albo losem. Ciocia uznałaby to za palec boży. Też to słyszałam. Nie sądzę, aby nazwa miała większe znaczenie. Jest, jak jest. Gdybyś mnie spytał, dlaczego tu jesteśmy, odpowiedziałabym, że z powodu Amy, choć to tylko jeden z powodów. Najzabawniejsze, że wiedzą o tym wszyscy z wyjątkiem ciebie. Peter nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Od czasu pojawienia się Amy czuł się tak, jakby porwał go wartki nurt - nurt, który teraz pcha go ku czemuś, co musi odnaleźć. Mówił mu to każdy postawiony krok. Z drugiej strony wszyscy mieli do odegrania jakąś rolę i dużo zależało od szczęścia. - Nie wiem, Alicio. Tamtego dnia w centrum handlowym mogło paść na każdego. Na ciebie albo Theo. Machnęła ręką. - Zawsze go przeceniałeś. Gdzie jest teraz ten twój Theo? Nie zrozum mnie źle, myślę, że postąpił właściwie. Maus nie nadaje się do wędrówki, powtarzałam to od początku, lecz nie był do jedyny powód, dla którego został. Wzruszyła ramionami. - Mówię to, bo może tego potrzebujesz. To twoja daleka wyprawa, Peterze. Musisz odkryć, co jest na tej górze. Cokolwiek się wydarzy, mam nadzieję, że dosta-
niesz swoją szansę. Kolejna chwila milczenia. W sposobie mówienia Alicii było coś, co go niepokoiło. Jakby jej słowa były ostateczne, jakby się z nim żegnała. - Myślisz, że są bezpieczni? - spytał. - Theo i Maus. - Nie wiem, mam nadzieję. - Wiesz... - odchrząknął - myślę, że Hollis i Sara... - Są ze sobą? - Zachichotała. - A ja sądziłam, że niczego nie zauważyłeś. Powinieneś im powiedzieć, że wiesz. Wszystkim ulży. Był zaskoczony. - To wszyscy wiedzą? - Peterze! - Ściągnęła brwi z naganą. - Właśnie o tym mówię. To dobrze, bo dzięki temu przetrwa rodzaj ludzki. Mógłbyś powiedzieć, że cieszysz się razem z nimi. Mógłbyś też zwracać nieco większą uwagę na to, co się dzieje pod twoim nosem. - Wydawało mi się, że zwracam. - Wydawało ci się! Jesteśmy ludźmi. Nie mam pojęcia, co nas czeka na tej górze, lecz tyle to nawet ja wiem. Żyjemy i umieramy. Gdzieś po drodze, jeśli mamy szczęście, znajdujemy kogoś, kto pomaga nam dźwigać ciężar. Powinieneś im powiedzieć, że to w porządku. Chcą to od ciebie usłyszeć. Był zdumiony tym, ile czasu potrzebował, aby odkryć to, co jest między Sarą i Hollisem. Może nie chciał tego widzieć? Spoglądając na Alicię, na jej włosy lśniące w promieniach porannego słońca, przypomniał sobie tamtą
noc na dachu elektrowni, kiedy rozmawiali ołączeniu się w pary i dzieciach. O tamtej zdumiewającej nocy, kiedy Alicia podarowała mu gwiazdy. Wtedy myśl o prowadzeniu normalnego życia lub tego, co za nie uchodziło, wydawała się tak daleka iniemożliwa jak gwiazdy. Teraz są tutaj, ponad tysiąc kilometrów od domu - domu, którego pewnie już nigdy nie zobaczą - tacy jak zawsze, a jednocześnie inni, bo coś się wydarzyło. Bo między nimi pojawiła się miłość. Właśnie to mówiła mu Alicia, i to próbowała mu przekazać tamtej nocy na dachu elektrowni, w ostatniej spokojnej godzinie, zanim wszystko się zaczęło. Powiedzieć, że zrobili to wszystko z powodu miłości. Nie tylko Sara i Hollis, lecz także oni wszyscy. - Alicio... - zaczął. Odwróciła głowę. Jej twarz nagle poczerwieniała. Spod plandeki wyszli Sara i Hollis, aby powitać nowy dzień. - Jesteśmy tu z twojego powodu - rzekła. - Ja bardziej od innych. Obudzisz Obwoda, czy sama mam to zrobić? Zwinęli obóz. Kiedy ruszyli w dół rzeki, słońce wyjrzało zza wzgórz otaczających dolinę, zalewając gałęzie drzew mglistym światłem. Było prawie południe, kiedy idąca na czele Alicia nagle przystanęła, nakazując ręką milczenie. - Dlaczego się zatrzymaliśmy?! - spytał idący za nią Michael. - Cicho.
Peter też to poczuł. Dziwny odór piekący w nos. - Co to jest? - szepnęła za jego plecami Sara. Hollis wskazał karabinem coś nad ich głowami. - Spójrzcie... Z konarów zwisały tuziny długich nitek z małymi białymi przedmiotami przypominającymi owoce. - Co to jest, u diabła? Alicia patrzyła w dół, niespokojnie lustrując ziemię pod swoimi stopami. Uklękła i odgarnęła grubą warstwę suchych liści. Peter usłyszał jęk spadającego ciężaru. Zanim zdążył krzyknąć, spadła na nich sieć. Unosili się w powietrze, wrzeszcząc i koziołkując. Nagle wszystko na chwilę zamarło, a później ciężko runęło. Ich ciała splotły się ze sobą, gdy liny ścisnęły ich w jedną, skłębioną, zniewoloną masę. Peter leżał twarzą do góry, a Hollis na nim. Hollis i Sara, i adidas, który należał do Amy. Nie można było odgadnąć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Na dodatek wirowali jak bąk. Klatka piersiowa Petera była tak ściśnięta, że z trudem oddychał. W policzek wrzynała mu się lina, którą wykonano z jakiegoś ciężkiego włóknistego szpagatu. Ziemia w dole przypominała wirującą barwną plamę. - Alicio! - Nie mogę się ruszyć! - Czy ktoś może? - Chyba zwymiotuję - jęknął Michael.
- Michaelu, ani mi się waż! - W głosie Sary słychać było panikę. Peter nie mógł sięgnąć po nóż, lecz nawet gdyby mu się to udało, po przecięciu lin wszyscy runęliby na ziemię. W końcu siatka przestała się obracać, by po chwili zacząć się kręcić w drugą stronę, coraz szybciej i szybciej. Gdzieś w górze, w kłębowisku ciał, usłyszał czknięcie Michaela. Wirowali bez końca. Podczas szóstego obrotu Peter dostrzegł kątem oka prószenie, jakby las ożył, a drzewa i krzaki zaczęły się poruszać. Był jednak zbyt zdezorientowany, by się odezwać. Jakaś jego cząstka odczuwała lęk, lecz nie potrafił jej odnaleźć. - Niech to szlag! - usłyszał dobiegający z dołu głos. - To ludzie! Po chwili spostrzegł żołnierzy. 58 Przez pierwsze dni Mausami spała po szesnaście, osiemnaście, a nawet dwadzieścia godzin. Theo wypędził myszy z sypialni na górze, wygarniając je miotłą i głośno pokrzykując. W szafie znaleźli ułożone starannie, pachnące starością i kurzem koce i prześcieradła, a nawet kilka poduszek - jedną pod głowę, a drugą między kolana, żeby Maus mogła wyprostować plecy. Ostatnio zaczęła odczuwać przykre mrowienie w nodze, bo dziecko naciskało na kręgosłup. Uznała, że tak powinno być, że maleństwo robi sobie miejsce w jej ciasnym brzuchu. Theo ciągle wchodził i wychodził, robiąc zamieszanie, jak pielęgniarka przynosząc jej jedzenie i wodę. Popołudniami spała na dole, na
starej wybrzuszonej kanapie, a wieczorami Theo wynosił krzesło na werandę i siadywał ze strzelbą na kolanach, wpatrując się w mrok. Pewnego ranka obudziła się i poczuła przypływ sił. Okres spadku energii minął. Długie dni odpoczynku zrobiły swoje. Usiadła na łóżku i zobaczyła, że słońce zagląda do środka przez okno. Powietrze było chłodne i suche, a delikatny wietrzyk poruszał zasłonami. Nie pamiętała, aby je otworzyła. Może Theo zrobił to w nocy? Dziecko naciskało na pęcherz. Theo przyniósł jej wiadro, lecz nie chciała go używać. Pokona długą drogę do wygódki, aby pokazać Theo, że odzyskała siły. Słyszała, jak chodzi w kuchni. Wstała, naciągnęła sweter na długą koszulę jedyne spodnie, które miała, zrobiły się za ciasne - i zeszła na dół. Odniosła wrażenie, jakby środek ciężkości jej ciała przesunął się w ciągu nocy. Duży brzuch powodował, że czuła się ciężka i niezdarna. Uznała, że musi do tego przywyknąć. Jeszcze nie minął szósty miesiąc, a już jest ogromna. Weszła do pokoju, który ledwo pamiętała. Potrzebowała chwili, aby zrozumieć, jak dużo się tu zmieniło. Kanapa i krzesła, które kiedyś stały przy ścianie, teraz znajdowały się na środku, ustawione naprzeciwko siebie, pod kątem prostym do kominka. Między nimi stał mały drewniany stolik z wytartym wełnianym bieżnikiem. Podłoga pod jej bosymi stopami była zamieciona i umyta.
Theo ułożył na kanapie więcej koców, wtykając ich końce w szpary, aby zasłonić wytarte i poplamione obicie. Jej uwagę zwróciły zdjęcia stojące na gzymsie kominka. Szereg pożółkłych fotografii przedstawiających tych samych ludzi w różnym wieku i różnych pozach, przed domem, w którym teraz mieszka. Mężczyznę, jego żonę i trójkę dzieci - chłopca i dwie dziewczynki. Pomyślała, że zdjęcia robiono co rok. Na każdym dzieci były coraz większe. Leżące w ramionach matki niemowlę z pierwszej fotografii - zmęczonej kobiety w ciemnych okularach zsuniętych na czoło - na ostatniej było pięcio - lub sześcioletnim chłopcem. Chłopak stał przed starszymi siostrami, uśmiechając się do aparatu, wykrzywiając twarz w szczerbatym uśmiechu. Na jego podkoszulku widniał niezrozumiały napis „Utah jazz”. - Fajne, prawda? Mausami odwróciła się i stwierdziła, że Theo obserwuje ją, stojąc w drzwiach kuchni. - Gdzie je znalazłeś? Podszedł do kominka i wziął do ręki ostatnie zdjęcie z uśmiechniętym chłopcem. - Były w schowku pod schodami. Widzisz samochód? - Pstryknął w szkiełko palcem. W tle, na krawędzi fotografii, stał samochód załadowany po dach. - To ten sam, który jest w stodole. Mausami przypatrywała się przez chwilę fotografii. Ludzie na zdjęciu sprawiali wrażenie szczęśliwych. Nie tylko uśmiechnięty chłopak, lecz także jego rodzice i siostry.
Wszyscy. - Myślisz, że tu mieszkali? Theo skinął głową, stawiając ramkę na gzymsie obok innych. - Pewnie przyjechali tu przed wybuchem epidemii i zostali sami albo postanowili tu pozostać. Nie zapominaj o grobach na podwórku. Mausami chciała mu przypomnieć, że są tam cztery groby, a nie pięć, lecz zrozumiała swój błąd. Czwarty grób został wykopany przez ostatniego z ocalałych, który nie mógł pogrzebać samego siebie. - Jesteś głodna? - spytał Theo. Przesunęła ręką po brudnych włosach. - Wolałabym się wykąpać. - Właściwie dlaczego nie? - Uśmiechnął się przebiegle. - Chodź. Zaprowadził ją na podwórko. Nad rozżarzonymi węglami wisiał na łańcuchu duży żeliwny garnek. Obok stało metalowe koryto wystarczająco głębokie, aby można było w nim usiąść. Theo napełnił wodą z pompy plastikowe wiadro, a następnie chwycił żeliwny garnek przez szmatę i dolał wrzątku. - Śmiało, wejdź do wody - zachęcił. Maus nagle poczuła się skrępowana. - Dobrze - powiedział, uśmiechając się. - Nie będę patrzył. Po tym, co przeszli, wstydzenie się własnego ciała było śmieszne. Kiedy Theo się odwrócił, szybko zdjęła ubranie i
stała przez chwilę naga w promieniach jesiennego słońca. Chłodne powietrze owiewało jej napiętą skórę i zaokrąglone ciało. Zanurzyła się w wodzie, która zasłoniła brzuch i nabrzmiałe piersi pokryte cienkimi niebieskimi żyłkami. - Mogę się odwrócić? - Czuję się taka wielka, Theo. Nie wiem, czy chciałbyś mnie oglądać w takim stanie. - Najpierw zrobisz się większa, a później mniejsza. Przyzwyczaję się. Czego się właściwie obawia? Czekają na narodziny dziecka, a ona nie chce, żeby oglądał ją nago? Ostatnio tylko się dotykali. Zrozumiała, że chce, aby to zrobił - aby przekroczył barierę, która ich od siebie oddziela, kiedy są sami. - Możesz się odwrócić. Jej widok sprawił, że Theo na ułamek sekundy uniósł brwi. Tylko na chwilę. Zauważyła, że trzyma w ręku poczerniałą patelnię z jakąś lśniącą twardą substancją. Postawił ją na ziemi obok koryta i uklęknął, aby wykroić nożem mały klin. - Boże, Theo! Zrobiłeś mydło? - Kiedyś robiłem mydło z matką. Nie wiem, czy użyłem wystarczającej ilości popiołu. Tłuszcz pochodzi z widłoroga, którego zastrzeliłem wczoraj rano. Chude są te skurczybyki, ale udało mi się wykroić dość tłuszczu na jedną porcję. - Zastrzeliłeś widłoroga? Pokiwał głową. - Z trudem go przyciągnąłem. Dźwigałem go jakieś
pięć kilometrów. W rzece jest mnóstwo ryb. Zgromadzimy tyle zapasów, że bez trudu przetrwamy zimę. - Wstał, otrzepując spodnie. - Śmiało, umyj się. Ja zrobię śniadanie. Kiedy skończyła, woda była mętna od brudu i tłuszczu. Wstała i użyła reszty ciepłej wody, aby się opłukać, a później stała nago na podwórku, pozwalając, by wysuszyły ją promienie słońca, czując, jak wilgoć paruje w suchym powietrzu. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się taka czysta. Ubrała się, choć jej rzeczy wydawały się brudne na czystej skórze. Pomyślała, że trzeba będzie zrobić pranie, i weszła do domu. Czekały ją tam kolejne niespodzianki z piwnicy. Theo nakrył do stołu. Zauważyła porcelanową zastawę i sztućce, i szklane kubki pociemniałe od starości. Theo smażył steki z półprzezroczystymi plasterkami cebuli. W pokoju było przyjemnie ciepło. Napalił w piecyku, używając polan ze sterty ułożonej przy drzwiach. - To kawałek antylopy - wyjaśnił. - Postanowiłem resztę uwędzić. - Przewrócił steki na drugą stronę i spojrzał na Mausami, wycierając ręce w ścierkę. - Mięso jest nieco łykowate, ale całkiem znośne. Nad rzeką rośnie dzika cebula, są też krzaki jeżyn, lecz na owoce trzeba będzie poczekać do wiosny. - Co tam jeszcze masz, Theo? - spytała żartem, bo była bardzo zdumiona tym, czego udało mu się dokonać. - Ziemniaki. - Ziemniaki? - Skarlały, ale niektóre nadają się do jedzenia. Zaniosłem trochę do piwnicy. - Długim widelcem wyłożył
steki na talerze. - Nie będziemy głodowali. Jeśli się lepiej rozejrzeć, w okolicy jest dużo pożywienia. Po śniadaniu Maus siedziała, patrząc, jak Theo zmywa naczynia w zlewie. Chciała mu pomóc, ale nalegał, by nic nie robiła. - Masz ochotę na spacer? - zapytał. Zniknął w stodole, by po chwili wrócić z wiadrem i dwiema wędkami, na których zamocowana była żyłka. Wręczył jej małą łopatkę istrzelbę oraz garść nabojów. Kiedy dotarli do rzeki, słońce stało wysoko na niebie. Znajdowali się w miejscu, gdzie nurt zwalniał, tworząc szerokie, płytkie zakole. Brzegi porastała gęsta roślinność wysokie złociste trzciny o barwach jesieni. Theo nie miał haczyków, lecz w jednej z kuchennych szuflad znalazł mały zestaw do szycia, w którym były maleńkie agrafki. Kiedy Maus kopała w poszukiwaniu robaków, Theo przywiązał je do żyłki. - Jak się łowi ryby? - spytała z rękami pełnymi wijącej się ziemi. Gdziekolwiek spojrzała, wszystko tętniło życiem. - Trzeba zarzucić haczyk i patrzeć, co się będzie działo. Tak też zrobili: Przez chwilę wyglądało to głupio. Haczyki leżały na płyciźnie tam, gdzie mogli je widzieć. - Cofnij się - powiedział Theo. - Spróbuję zarzucić głębiej. Wyciągnął haczyk, podniósł wędkę i zarzucił daleko. Żyłka zatoczyła szeroki łuk, znikając z pluskiem pod powierzchnią. Niemal natychmiast jej koniec mocno się
wygiął. - Cholera! - Theo wybałuszył oczy ze strachu. - Co mam zrobić? - Nie pozwól jej uciec! Ryba wyskoczyła w górę, zalśniła w promieniach słońca i uderzyła o taflę wody. Theo zaczął zwijać żyłkę. - Jest ogromna! Kiedy ciągnął rybę do brzegu, Maus ruszyła przez płyciznę - woda wlewająca się do butów wydała się jej zdumiewająco chłodna - i pochyliła się, by ją schwycić. Ryba wyślizgnęła się i po chwili kostki Maus owinęła żyłka. - Theo, pomocy! Roześmiali się. Theo złapał rybę i przewrócił ją na grzbiet, co przyniosło pożądany efekt. Poddała się. Mausami wyplątała się z żyłki i poszła po wiadro, a Theo wyciągnął rybę z wody - długie lśniące stworzenie, przypominające kawałek mięśnia, połyskujące, jakby w jego ciele osadzono setki małych klejnotów. Haczyk z robakiem nadal tkwił w pyszczku. - Które części są jadalne? - zapytała Maus. - To zależy, jak bardzo jesteś głodna. Wtedy ją pocałował. Poczuła ogarniającą ją falę szczęścia. Nadal był Theo, jej dawnym Theo. Wyczuła to w jego pocałunku. Nie odebrało go jej to, co wydarzyło się w celi. - Teraz moja kolej - powiedziała, odpychając Theo i zarzucając wędkę. Napełnili wiadro wijącymi się rybami. Obfitość
rzeki wydawała się za wielka, przypominała zbyt drogi prezent. Błękitne niebo, rzeka skąpana w promieniach słońca, zapomniana wiejska okolica i ich dwoje. Wszystko wydawało się cudem. Wracając do domu, Maus rozmyślała o rodzinie na fotografiach. O matce, ojcu, dwóch dziewczynkach i chłopcu ze zwycięskim szczerbatym uśmiechem. Oni tutaj żyli i tutaj umarli. Przede wszystkim była jednak pewna, że tu żyli. Wypatroszyli ryby i umieścili mięso na żerdziach w wędzarni. Jutro wyniosą je na dwór, aby wyschło na słońcu. Jedną rybę zostawili na obiad i usmażyli z odrobiną cebuli i jednym ziemniakiem. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, Theo sięgnął po strzelbę stojącą w rogu kuchni. Maus wkładała do kredensu talerze. Odwróciła się ispojrzała, jak wyjmuje trzy naboje i kładzie na dłoni, a następnie dmucha, by oczyścić je z kurzu i ponownie wsuwa do magazynka. Później wyciągnął nóż i wytarł go o spodnie. - Cóż. - Odchrząknął. - Chyba już czas. - Nie, Theo. - Odstawiła talerz i podeszła do niego, biorąc strzelbę i kładąc ją na stole w kuchni. - Wiem, że jesteśmy tu bezpieczni. - Wypowiadając te słowa, czuła ich prawdziwość. Są bezpieczni, bo ona w to wierzy. - Nie odchodź. Pochyliła się i całowała go długo i powoli, żeby się o tym przekonał. Są bezpieczni. Dziecko w jej brzuchu dostało czkawki. - Chodź do łóżka, Theo - powiedziała. - Proszę, chcę, żebyś się ze mną położył.
Bał się zasnąć. Powiedział jej o tym tamtej nocy, kiedy leżeli przytuleni. Nie mógł nie spać. Wiedział o tym. Unikanie snu przypominało powstrzymywanie się od jedzenia i oddychania - wstrzymywanie powietrza w płucach, aż przed oczami błysną iskierki, a każda cząstka ciała zacznie wołać jedno słowo: „Oddychaj”. Właśnie tak było w celi przez wiele, wiele dni. Teraz sen znikł, lecz nie znikło tamto uczucie. Strach, że zamknie oczy i odkryje, iż znów śni. W końcu gdyby nie dziewczyna, pewnie by to zrobił. Pojawiła się we śnie i powstrzymała jego rękę, kiedy nie było jeszcze za późno. Byłby zabił tę kobietę, zabił każdego. Zrobiłby wszystko, co chcieli. A kiedy człowiek już to wiedział, nie mógł zapomnieć. Niezależnie od tego, za kogo się uważał, stawał się zupełnie inny. Obejmowała go, kiedy mówił. Jego głos odpłynął w ciemność i przez długą chwilę milczeli. - Maus? Nie śpisz? - Jestem przy tobie. - Właściwie na chwilę zasnęła. Przysunął się bliżej, kładąc sobie na piersi jej rękę. - Zostań przy mnie - poprosił. - Możesz to dla mnie zrobić? Dopóki nie zasnę. - Tak - odrzekła. - Mogę. Milczał przez chwilę. W ciasnej przestrzeni między ich ciałami poruszało się i kopało dziecko. - Jesteśmy tu bezpieczni, Theo - powiedziała. - Dopóki będziemy razem, nic nam nie grozi. - Mam nadzieję. - Wiem, że tak jest.
Leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w mrok i czując, jak jego oddech staje się coraz wolniejszy, jak zabiera go sen. To prawda, pomyślała, bo musi tak być. 59 Kiedy dotarli do obozu, było wczesne popołudnie. Oddali im plecaki, lecz nie zwrócili broni. Nie byli więźniami, ale nie mogli pójść, dokąd chcieli. Major powiedział, że są „pod ochroną”. Znad rzeki pomaszerowali na północ przez grań. Po dotarciu do drugiej doliny weszli na błotnistą drogę zrytą kopytami koni i kołami ciężarówek. Aż dziw, że jej nie zauważyli. Z zachodu nadciągnęły ciężkie chmury. Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, Peter poczuł w powietrzu dym. Podszedł do niego major Greer. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o pomarszczonym czole, które wyglądało tak, jakby ktoś je zaorał. Mógł mieć ze czterdzieści lat. Miał na sobie luźne moro w zielonobrązowe plamy z szerokim pasem. Na ogolonej głowie nosił wełnianą czapkę. Jak wszyscy jego ludzie ubrudził sobie twarz błotem i węglem drzewnym, co nadawało niezwykłą intensywność białkom jego oczu. Wszyscy wyglądali jak wilki, jak jakieś leśne stwory. Przypominali las. Oddział dalekiego zwiadu. Żyli w lesie od wielu tygodni. Greer stanął na ścieżce i zarzucił karabin na ramię. Przy pasie miał czarną kaburę z pistoletem. Pociągnął tęgi łyk z manierki i wskazał głową wzgórze. Są blisko. Peter wyczuwał to po szybkim marszu ludzi Greera. Czeka ich gorący posiłek, prycza i dach nad głową. - Za następnym grzbietem - powiedział Greer.
Wspólnie spędzone godziny sprawiły, że wytworzyła się między nimi więź, którą Peter uznał za początek przyjaźni. Po zamieszaniu, jakie zapanowało, gdy zostali złapani, dodatkowo pogłębionym przez to, że nikt nie chciał ujawnić, kim jest, Michael przerwał impas, podnosząc głowę i krzycząc: - Niech was szlag, poddaję się! Jesteśmy z Kalifornii, wiecie? Czy któryś może mnie zastrzelić, żeby ta cholerna ziemia przestała wirować? Kiedy Greer zakręcił manierkę, podeszła do nich Alicia. Od początku była dziwnie milcząca. Nie sprzeciwiła się, gdy Greer wydał rozkaz, aby szli nieuzbrojeni. To uderzyło Petera, bo zupełnie do niej nie pasowało. Pewnie jest w szoku jak oni wszyscy. Przez całą drogę szła obok Amy. Peter pomyślał, że może po prostu jest jej wstyd, iż wprowadziła ich w pułapkę zastawioną przez wojsko. Amy przyjęła ten zwrot wydarzeń tak, jak przyjmowała wszystko inne - z obojętną, lecz czujną miną. - Jak tam jest? - spytał Greera. Major wzruszył ramionami. - Tak jak myślisz. To jedna wielka latryna, ale lepiej być w obozie niż na deszczu. Kiedy weszli na wzgórze, w przypominającej nieckę dolinie ujrzeli obozowisko. Namioty i pojazdy otoczone ogrodzeniem z bali o zaostrzonych końcach, wysokości co najmniej piętnastu metrów. Wśród pojazdów Peter zauważył przynajmniej pół tuzina hummerów, dwie duże cysterny, furgonetki i pięciotonowe ciężarówki o grubych oponach pokrytych błotem.
Teren otaczał krąg dużych reflektorów umieszczonych na wysokich słupach. Na drugim końcu obozu znajdował się padok, w którym pasły się konie. Między budynkami i na pomoście biegnącym wzdłuż ogrodzenia przechadzali się żołnierze. W środku obozowiska powiewała flaga na maszcie z białoczerwonym polem oraz jedną białą gwiazdą na niebieskim tle. Garnizon zajmował powierzchnię około pół kilometra kwadratowego, lecz stojąc na wzgórzu, Peter miał wrażenie, jakby patrzył na miasto, na centrum świata, w którego istnienie zawsze wierzył, lecz nigdy nie potrafił go sobie wyobrazić. - Mają światła - stwierdził Michael. Minęli ich kolejni ludzie Greera schodzący ze wzgórza. - A jakże, synu - przytaknął kapral Muncey ogolony jak pozostali, o szerokim uśmiechu odsłaniającym krzywe zęby. Większość ludzi Greera milczała, jak przystało na żołnierzy. Odzywali się tylko wtedy, gdy się do nich zwracano, ale nie Muncey, który bez przerwy trajkotał. Nic dziwnego, że obsługiwał radiostację, którą dźwigał na plecach, urządzenie z małym agregatem napędzane korbką sterczącą z tyłu jak ogon. - Co jest dalej? - ciągnął uśmiechnięty Muncey. - Dalej jest Teksas. Jeśli jeszcze do niego nie dotarliśmy, to znaczy, że nie jest nam do niczego potrzebny. Greer wyjaśnił, że nie są regularnym wojskiem, a przynajmniej nie są wojskiem Stanów Zjednoczonych, bo takie państwo już nie istnieje. „W takim razie czyją armią jesteście?” - spytał Peter. Wtedy Greer opowiedział mu o Teksasie.
Kiedy dotarli do stóp wzgórza, czekał na nich tłum mężczyzn. Mimo zimna i mżawki niektórzy mieli nagie torsy. Byli wąscy w pasie, osilnie umięśnionych ramionach i klatkach piersiowych. Wszyscy golili głowy. Każdy miał karabin i pistolet, a niektórzy kusze. - Będą się gapili - szepnął Greer. - Lepiej się do tego przyzwyczajcie. - Ilu... włóczęgów zwykle przyprowadzasz? - spytał Peter. Greer ściągnął brwi. Ruszyli w kierunku bramy. - Żadnych. Na wschodzie można jeszcze kogoś znaleźć. W Oklahomie trzeci batalion znalazł całe pieprzone miasto. Tutaj nawet nie szukaliśmy. - W takim razie po co zastawiliście pułapkę? - Przepraszam, sądziłem, że wiesz - powiedział Greer. - Na draków. Wy nazywacie ich wirołami. - Zakręcił palcem w powietrzu. - Ruch obrotowy miesza im w głowach. W sieci są jak kaczki w beczce. Peter przypomniał sobie, jak Caleb wyjaśnił to, że wirole unikają turbin. Zander zawsze powtarzał, że ich ruch je denerwuje. - To logiczne - przyznał major. - Nie lubią wirujących przedmiotów, choć nie słyszałem, aby bały się turbin. Michael szedł obok nich. - Co zwisało z gałęzi? Coś o przykrym zapachu... - Czosnek. - Greer uśmiechnął się pod nosem. - To stara sztuczka. Pieprzone draki uwielbiają czosnek. Rozmowa się urwała, kiedy przekroczyli bramę i szli przed szpalerem witających ich mężczyzn. Ludzie Gre-
era zniknęli w tłumie. Wszyscy milczeli. Peter czuł na sobie ukradkowe spojrzenia. Nagle zrozumiał, że żołnierze patrzą na kobiety. - Baaaczność! Wszyscy stanęli wyprężeni. Peter zauważył postać wynurzającą się z namiotu i zmierzającą ku nim energicznym krokiem. W pierwszej chwili nie rozpoznałby w nim dowódcy - beczułkowaty jegomość był o głowę niższy od Greera i szedł, kołysząc się jak kaczka. Rysy twarzy, widoczne pod strzechą potarganych włosów, wydawały się dziwnie ściśnięte, jakby poszczególne elementy umieszczono zbyt blisko siebie. Kiedy się zbliżył, Peter poczuł jego władzę, tajemniczą siłę, która otaczała go jak obłok energii. Jego oczy, małe i ciemne, przeszywały, nawet jeśli tkwiły w niewłaściwej twarzy. Przypatrywał się Peterowi przez dłuższą chwilę, opierając ręce na biodrach, po czym spojrzał na pozostałych takim samym taksującym wzrokiem. - Niech mnie szlag! Jego głos był niezwykle głęboki. Mówił z takim samym południowym akcentem jak Greer i jego ludzie. - Spocznij! Wszyscy się rozluźnili. Peter nie wiedział, co powiedzieć, więc uznał, że najlepiej będzie najpierw go wysłuchać. - Żołnierze - zaczął, podnosząc wzrok i patrząc na zgromadzonych mężczyzn - zauważyłem, że niektórzy z włóczęgów są kobietami. Nie patrzcie na nie i z nimi nie rozmawiajcie. Nie zbliżajcie się do nich. Nie są waszymi
dziewczynami ani żonami. Nie są waszymi matkami ani siostrami. Są nikim. Nie istnieją. Nie ma ich tutaj, jasne? - Tak jest! Peter spojrzał na Alicię, która stała obok Amy, lecz ta odwróciła oczy. Hollis posłał mu sceptyczne spojrzenie. Pewnie i on nie wie, co o tym myśleć. - Zostawcie plecaki i chodźcie ze mną. Pan również, majorze. Weszli do namiotu. Jedynymi sprzętami były brzuchaty piecyk i dwa stoły na kozłach zasłane papierami. Pod przeciwległą ścianą stał mniejszy stół z radiostacją obsługiwaną przez żołnierza ze słuchawkami na uszach. Na ścianie nad nimi wisiała duża kolorowa mapa z kilkunastoma punktami oznaczonymi barwnymi pineskami tworzącymi nieregularną literę V. Kiedy Peter się zbliżył, zauważył, że podstawa litery znajduje się w środkowym Teksasie. Jedno ramię sięga na północ, docierając przez Oklahomę do południowego Kansas, a drugie na zachód, w kierunku Nowego Meksyku, by skręcić na północ i urwać się przy granicy z Kolorado, w miejscu, gdzie się teraz znajdują. Na ciemnym polu w górnej części mapy wypisano żółtymi literami: „Mapa Polityczna Stanów Zjednoczonych”, a poniżej: „Fox iSynowie, Mapy szkolne, Cincinnati, Ohio”. Greer stanął obok niego. - Witamy na wojnie - mruknął. Dowódca wszedł na końcu i spojrzał na radiooperatora, który, jak pozostali, nie mógł oderwać wzroku od ko-
biet. W pierwszej chwili wybrał Sarę, by serią nerwowych drgnięć przesunąć spojrzenie na Alicię, a później na Amy. - Może zostawić nas samych, kapralu? Mężczyzna odwrócił głowę i zdjął słuchawki. - Tak jest! Przepraszam! - Poczerwieniał ze wstydu. - Idź już, synu. Kapral wyszedł z namiotu. - Słucham. - Dowódca utkwił wzrok w Greerze. Czyżby zapomniał pan o czymś mi powiedzieć? - Trzej włóczędzy to kobiety. - Widzę. Dziękuję, że mnie pan o tym poinformował. - Przepraszam, panie generale. - Na twarzy Greera pojawił się grymas bólu. - Powinniśmy byli o tym zameldować. - Powinniście. Skoro to pan ich znalazł, będzie za nich odpowiadał. Da pan radę? - Oczywiście! Bez problemu! - Niech pan weźmie jakiś pododdział i ich zakwateruje. Będą potrzebowali własnej latryny. - Tak jest, panie generale! - Może pan odejść! Greer skinął głową i rzucił krótkie spojrzenie Peterowi - wydawało się, że życzy mu powodzenia - i wyszedł z namiotu. Generał, którego imienia Peter jeszcze nie poznał, przyglądał im się. Kiedy zostali sami, zapytał nieco mniej oficjalnie. - Pan jest Jaxon? Peter skinął głową.
- Generał brygady Curtis Vorhees, Drugi Oddział Ekspedycyjny, armia Republiki Teksasu. - Uśmiechnął się lekko. - Jestem tu dużym psem, jeśli major Greer zapomniał panu o tym powiedzieć. - Nie zapomniał, panie generale. - Znakomicie. - Vorhees pokiwał głową, uważnie im się przyglądając. - O ile dobrze zrozumiałem... wybaczcie mój sceptycyzm... wasza szóstka przybyła tu pieszo z Kalifornii? Właściwie przejechaliśmy jeden odcinek samochodem, a drugi pociągiem, pomyślał Peter. - Tak, panie generale! - odrzekł. - Dlaczego, jeśli można spytać? Peter otworzył usta, ale prawdziwa odpowiedź wydawała mu się zbyt niewiarygodna. Zaczęło padać i krople zadudniły o dach namiotu. - To długa historia - wyjąkał. - Domyślam się, panie Jaxon. Chętnie jej wysłucham. Tymczasem musimy omówić kilka podstawowych kwestii. Jesteście cywilnymi gośćmi Drugiego Oddziału Ekspedycyjnego. Na czas pobytu w garnizonie będziecie pozostawali pod moimi rozkazami. Dacie radę? Peter skinął głową. - Za sześć dni nasz oddział wyruszy na południe, na spotkanie z Trzecim Batalionem w mieście Roswell w Nowym Meksyku. Stamtąd możemy was odesłać do Kemdlle z konwojem zaopatrzeniowym. Sugeruję, abyście skorzystali z tej propozycji, lecz wybór należy do was. Pewnie
będziecie chcieli to omówić. Peter odwrócił wzrok, żeby spojrzeć na pozostałych, którzy wyglądali na równie zdumionych jak on. Nie wziął pod uwagę, że ich podróż dobiegła końca. - Jeśli chodzi o drugą sprawę - mówił Vorhees - o której rozmawiałem z majorem, będziecie musieli pouczyć kobiety, aby nie kontaktowały się z moimi ludźmi, jeśli to nie będzie absolutnie niezbędne. Powinny przebywać w swoich namiotach, chyba że będą musiały pójść do latryny. Wszelkie sprawy powinny załatwiać za pańskim pośrednictwem lub przez majora Greera. Czy to jasne? Peter nie widział powodu, aby odmówić, choć propozycja wydała mu się śmieszna. - Nie jestem pewny, czy mogę im to nakazać, panie generale. - Nie możecie? - Nie, panie generale. - Wzruszył ramionami, nie umiejąc znaleźć odpowiednich słów. - Jesteśmy razem. Tak już jest. Generał westchnął. - Może mnie nie zrozumieliście. Poprosiłem z grzeczności. Misja Drugiego Oddziału Ekspedycyjnego ma taki charakter, że byłoby rzeczą niestosowną, a nawet niebezpieczną, gdyby chodziły swobodnie między moimi żołnierzami. - Dlaczego miałoby im coś zagrażać? Vorhees ściągnął brwi. - Są tu bezpieczne. Nie miałem na myśli kobiet. Generał odetchnął głęboko i zaczął od początku. - Spróbuję
to wyjaśnić jak najprościej. Jesteśmy formacją ochotniczą. Wstępując do sił ekspedycyjnych, człowiek wiąże się na całe życie przysięgą krwi. Każdy z tych ludzi przysiągł na własne życie. Wyzbył się wszelkich więzi ze światem z wyjątkiem tego oddziału i jego ludzi. Za każdym razem, gdy opuszcza garnizon, jest przekonany, że nie wróci. Akceptuje to, więcej, wita z radością. Z radością umrze za przyjaciół, ale kobiety... kobiety sprawią, że zapragnie żyć. Kiedy to się stanie, gwarantuję wam, że wyjdzie i już nigdy go nie zobaczymy. Jestem przekonany, że wasze kobiety są doskonałymi wojownikami. Nie zdołalibyście dotrzeć tak daleko, gdyby nimi nie były. Jednak nasze zasady są bardzo surowe, a wy musicie je uszanować. Jeśli nie możecie tego zrobić, zwrócimy wam broń i odeślemy. - Dobrze - powiedział Peter. - Pójdziemy sobie. Nagle przemówiła Alicia: - Zaczekaj, Peterze. Peter odwrócił się i spojrzał na nią. - W porządku, Alicio. Jestem z tobą. Jeśli pan generał każe nam odejść, to odejdziemy. Alicia zachowywała się tak, jakby go nie widziała. Utkwiła wzrok w generale. Peter zdał sobie sprawę, że stoi na baczność z rękami wzdłuż tułowia. - Generale Vorhees, pułkownik Niles Coffee z Pierwszego Oddziału Ekspedycyjnego przesyła wyrazy szacunku. - Niles Coffee? - Twarz generała pojaśniała. - Ten Niles Coffee?
- Alicio... - Peter nagle zrozumiał. - Chcesz powiedzieć, że... nasz Pułkownik? Alicia nie odpowiedziała. Nawet na niego nie spojrzała. Na jej twarzy pojawił się wyraz, którego wcześniej nie widział. - Młoda damo, pułkownik Niles Coffee zginął wraz ze swoimi ludźmi trzydzieści lat temu. - To nieprawda, panie generale - odpowiedziała Alicia. - Ocalał. - Coffee żyje? - Zginął podczas akcji, panie generale. Trzy miesiące temu. Vorhees rozejrzał się po namiocie, zanim znów utkwił wzrok w Alicii. - Mogę spytać, kim pani jest? Energicznie pokiwała głową. - Jestem jego adoptowaną córką, panie generale. Szeregowa Alicia Donadio, Pierwszy Oddział Ekspedycyjny. Ochrzczona i zaprzysiężona. Nikt nie powiedział słowa. Peter wiedział, że stało się coś nieodwołalnego. Poczuł, że narasta w nim zagubienie i lęk, jakby nagle ibez ostrzeżenia pozbawiono go czegoś tak podstawowego i fundamentalnego jak grawitacja. - Alicio, o czym ty mówisz? Wreszcie na niego spojrzała. W jej oczach błyszczały łzy. - Przepraszam, Peterze - westchnęła, kiedy pierwsza łza spłynęła po brudnym policzku. - Przepraszam, powinnam ci była powiedzieć. - Nie możecie jej zabrać!
- Przykro mi, Jaxon - odparł generał. - To nie wasza decyzja ani nikogo innego. - Podszedł energicznie do wyjścia z namiotu. - Wezwijcie natychmiast majora Greera. - Co się dzieje? Peterze, o co jej chodzi? - dopytywał się Michael. Nagle wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Peter złapał Alicię za ramiona, zmuszając, by na niego spojrzała. - Co. ty wyprawiasz? Zdajesz sobie sprawę, co robisz? - Już to zrobiłam. - Na jej mokrej od łez twarzy pojawiła się ulga, jakby nareszcie pozbyła się brzemienia. To się stało, zanim cię poznałam. Dużo wcześniej. W dniu, kiedy Pułkownik zabrał mnie ze Schronu. Kazał obiecać, że nikomu o tym nie powiem. Wtedy zrozumiał, co próbowała mu powiedzieć tamtego ranka. - Szłaś za nimi? Skinęła głową. - Tak, przez dwa ostatnie dni. Kiedy poszłam na zwiady, odkryłam obóz. Popiół był jeszcze ciepły. Nie sądziłam, by ktoś inny mógł przebywać tak daleko. - Lekko pokręciła głową. - Powiem szczerze, że nawet nie wiedziałam, czy chcę ich odnaleźć. Podświadomie wierzyłam, że to kolejna bajeczka staruszka. Uwierz mi. Greer stanął w drzwiach namiotu, ociekając wodą. - Majorze Greer - powiedział generał - ta kobieta jest z Pierwszego Oddziału Ekspedycyjnego. Greer wytrzeszczył oczy. - Co?
- To córka Nilesa Coffeego. Greer patrzył na Alicię, jakby była jakimś dziwnym zwierzęciem. - A niech to! Coffee miał córkę? - Mówi, że została zaprzysiężona. Greer podrapał się w głowę. - Chryste. To kobieta. Co chce pan z nią zrobić? - A co nam pozostaje? Zaprzysiężona to zaprzysiężona. Mężczyźni będą musieli nauczyć się z tym żyć. Zabierzcie ją do fryzjera i przydzielcie do jakiegoś oddziału. Wszystko działo się stanowczo za szybko. Peter poczuł, że coś w nim pękło. - Powiedz, że skłamałaś, Alicio! - Przykro mi. Nie mam wyjścia. Majorze? Greer skinął głową i stanął obok niej z ponurym wyrazem twarzy. - Nie możesz mnie zostawić. - Peter usłyszał swoje słowa, choć głos, który je wypowiedział, wydawał mu się obcy. - Muszę, Peterze. Jestem żołnierzem. Nagle znalazł się w jej ramionach. Poczuł łzy w gardle. - Bez ciebie... nie dam rady. - Dasz. Wiem, że sobie poradzisz. To nie ma najmniejszego sensu. Alicia go zostawia, czuł, jak wyślizguje mu się z rąk. - Nie dam rady! Nie zdołam! - W porządku - powiedziała, zbliżając usta do jego ucha. - Uspokój się.
Przez długą chwilę trzymała go w objęciach. Otoczyła ich bańka milczenia, jakby byli sami. Później ujęła jego twarz w dłonie, zwróciła ku sobie i pocałowała. Jeden raz, szybko, w czoło. Pocałunkiem, który prosił o przebaczenie i go udzielał. Pocałunkiem pożegnania. Rozdzieliło ich powietrze. Puściła go i się odsunęła. - Dziękuję, generale - powiedziała. - Majorze Greer, możemy ruszać. 60 Deszcz padał bez końca. Peter opowiedział im o wszystkim. Lało przez pięć dni bez przerwy. Siedział godzinami przy długim stole w namiocie Vorheesa, czasami tylko z nim, częściej z nim iGreerem. Opowiedział im o Amy i Kolonii, i sygnale, który wychwycili. O Theo i Mausami, i Przystani, i o tym, co tam się stało. Powiedział im, że tysiąc sześćset kilometrów stąd, w górach w Kalifornii, dziewięćdziesiąt dusz czeka, aż zgasną światła. - Nie będę cię okłamywał - odparł Vorhees, kiedy Peter spytał, czy mogą tam wysłać żołnierzy. Było późne popołudnie. Alicia wyszła rano na patrol. Zaczęła żyć jak ludzie Vorheesa. - Nie myśl, że ci nie wierzę. Warto by się tam wybrać tylko z powodu bunkra, ale muszę się z tym zwrócić do dowództwa dywizji. O takiej wyprawie można pomyśleć dopiero następnej wiosny. Poza tym to nieznany teren. - Nie jestem pewny, czy wytrwają tak długo. - Cóż, będą musieli. Moim największym zmartwie-
niem jest wydostanie się z tej doliny, zanim nadejdą śniegi. Jeśli nie przestanie padać, utkwimy tu na dobre. Paliwa do reflektorów wystarczy na trzydzieści dni. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Przystani - przerwał generałowi Greer. Poza namiotem, w obecności innych, relacja Greera iVorheesa wydawała się niezwykle formalna, lecz w namiocie byli rozluźnieni i przyjacielscy. Greer patrzył na generała w zamyśleniu. - To mi przypomina pewne miasteczko w Oklahomie. - Jakie? - spytał Peter. - Nazywało się Homer - odrzekł Vorhees. - Trzeci Batalion odnalazł je dziesięć lat temu. Całe miasto ocalonych, ponad tysiąc mężczyzn, kobiet i dzieci. Nie byłem tam, ale słyszałem opowieści. Czuli się tak, jakby się cofnęli o kilkaset lat. Ci ludzie zachowywali się tak, jakby nie słyszeli o istnieniu draków. Zajmowali się własnymi sprawami, byli uprzejmi, żadnych świateł ani murów. Ucieszyli się na widok żołnierzy, lecz nie zamykali drzwi, gdy chcieli odejść. Dowódca zaproponował im transport, lecz odmówili. Tak czy owak, Trzeci Batalion nie był przygotowany, aby przetransportować tylu ludzi do Kerrville. Najdziwniejsze było to, że ocaleni w ogóle nie chcieli pomocy. Dowódca Trzeciego Batalionu zostawił tam oddział swoich i ruszył na północ, do Wichita, gdzie skopali im tyłki. Stracili połowę ludzi, reszta podwinęła ogony pod siebie i wycofała się. Kiedy dotarli do Homer, nie znaleźli nikogo. - Co to znaczy „nikogo”? - zdziwił się Peter. Vorhees uniósł brwi.
- Miasto było puste. Ani jednej żywej duszy, żadnych ciał. Wszystko wysprzątane na błysk, talerze na stołach. Ani śladu oddziału, który tam zostawili. Peter przyznał, że to zdumiewające, lecz nie potrafił dostrzec żadnego związku Homer z Przystanią. - Może przenieśli się w bezpieczniejsze miejsce? zasugerował. - Może, a może draki porwały ich tak szybko, że nie zdążyli sprzątnąć ze stołów. Zadajesz pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć. Coś ci powiem, kiedy trzydzieści lat temu wysłano z Kerrville Pierwszy Oddział Ekspedycyjny, nie można było przejść stu metrów, żeby nie natknąć się na jakiegoś draka. Jeśli szczęście nam sprzyjało, traciliśmy pół tuzina żołnierzy dziennie. Kiedy zaginął oddział Coffeego, ludzie myśleli, że to koniec. Facet był legendą. Właśnie wtedy doszło do rozprzężenia w wojskach ekspedycyjnych. A dziś siedzisz sobie z nami, przebywszy szmat drogi z Kalifornii. W tamtych czasach nie zrobiłbyś nawet dwudziestu kroków do latryny. Peter spojrzał na Greera, który skinął głową, po czym zwrócił wzrok na Vorheesa. - Chcesz powiedzieć, że wymierają? - Tak, wielu. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. Chodziło mi o co innego. Coś się zmieniło. W ciągu ostatniego półrocza wysłano dwa konwoje zaopatrzeniowe z Kerrville: jeden przez Hutchinson do Kansas, drugi przez Nowy Meksyk do Kolorado. Wirole zaczęły żyć w grupach. Ukrywają się głębiej, wykorzystują kopalnie, jaskinie
i góry. Czasem tyle się tam napakuje, że trzeba wyłuskiwać je łomem. W miastach nadal się od nich roi, ale na wsi można podróżować wiele dni i nie spotkać żadnego. - A Kerrville? Dlaczego jest bezpieczne? Generał ściągnął brwi. - Nie jest. Nie w stu procentach. Szczerze mówiąc, w większej części Teksasu jest zła sytuacja. Zapewniam cię, że nie chciałbyś trafić do Laredo albo Dallas. Houston, a raczej to, co z niego zostało, przypomina mokradła pełne pijawek. Teren jest tak skażony produktami chemicznymi, że nie wiem, jak ludzie zdołali tam przeżyć. San Antonio i Austin zostały poważnie zniszczone podczas pierwszej wojny, podobnie jak El Paso. Pieprzony rząd próbował wypalić stamtąd draków. Właśnie to doprowadziło do ogłoszenia Deklaracji i oderwania się Kalifornii. - Jakiego oderwania? - zapytał Peter. - Kalifornia wystąpiła z Unii - wyjaśnił Vorhees. Jej władze ogłosiły niepodległość. Federalni urządzili im krwawą jatkę. Przez jakiś czas trwała tam regularna wojna, jakby nie było innych zmartwień. W zamieszaniu zapomniano o Teksasie. Może federalni nie chcieli toczyć wojny na dwóch frontach? Gubernator przejął kontrolę nad majątkiem wojskowym, co nie było trudne, bo armia była w rozsypce, wszystko szło w diabły. Wtedy przeniesiono stolicę stanu do Kerrville i się okopano. Miasto otoczono murem jak waszą Kolonię, różnica polegała na tym, że mieliśmy ropę, dużo ropy. W pobliżu Freeport było jakieś pięćset milionów baryłek w kominach po podziemnych słupach solnych. Dawne rezer-
wy strategiczne ropy naftowej. Jeśli masz energię, masz światło. W obrębie murów żyje ponad trzydzieści tysięcy ludzi, do tego pięćdziesiąt tysięcy akrów nawadnianej ziemi i umocniona linia zaopatrzeniowa łącząca miasto z rafinerią na wybrzeżu. - Na wybrzeżu... - powtórzył Peter. Słowo „wybrzeże” zabrzmiało w jego ustach jakoś ciężko. - Ma pan na myśli ocean? - Zatokę Meksykańską - Vorhees wzruszył ramionami. - Nazywanie jej oceanem byłoby przesadną grzecznością. Dziś przypomina bajoro ropy. Wszystkie przybrzeżne platformy nadal pompują to świństwo, oprócz tego jest duży wyciek z rejonu Nowego Orleanu. Prądy oceaniczne wyrzucają tam mnóstwo śmieci: tankowce, statki towarowe, co chcesz. Miejscami można przejść na drugą stronę, nie zamoczywszy stóp. - Czy można stamtąd wypłynąć? - dopytywał się Peter. - Gdyby tak mieć łódź... - Teoretycznie tak, choć osobiście bym to odradzał. Prawdziwym problemem jest pokonanie bariery. - Zatoka została zaminowana - wyjaśnił Greer. Vorhees skinął głową. - Jest tam dużo min. W ostatnich dniach wojny nasi przyjaciele z NATO zjednoczyli siły, aby powstrzymać zarazę. Zbombardowali wybrzeże, nie ograniczając się do konwencjonalnych bomb. Rozwalili dosłownie wszystko, co było na wodzie. W Corpus nadal można oglądać wraki. Później zaminowali zatokę, zatrzasnęli drzwi. Peter przypomniał sobie opowieści ojca o oceanie i
Long Beach. Ordzewiejących żebrach wielkich statków sterczących w niebo jak okiem sięgnąć. Nigdy nie zastanawiał się, w jaki sposób doszło do takiej katastrofy. Żył w świecie pozbawionym historii, nie znając przyczyn, w świecie, w którym rzeczy po prostu były takie, jakie były. Rozmowa z Vorheesem i Greerem przypominała obserwowanie, jak linijki tekstu zamieniają się w litery. - A dalej na wschód? - zapytał. - Czy kiedykolwiek tam kogoś wysłaliście? Vorhees pokręcił głową. - Nie robiliśmy tego od lat. Pierwszy Oddział Ekspedycyjny wysłał w tamten rejon dwa bataliony, jeden na północ, przez Luizjanę do Shreveport, drugi przez Missouri do St. Louis. Nigdy nie wróciły. - Wzruszył ramionami. Może pewnego dnia znów ich zobaczymy. Obecnie mamy tylko Teksas. - Chciałbym go zobaczyć - powiedział po chwili Peter. - Chciałbym zobaczyć to miasto... Kerrville. - Zobaczysz je, Peterze. - Vorhees pozwolił sobie na uśmiech. - Jeśli przyłączysz się do konwoju. Nie udzielili jeszcze odpowiedzi Vorheesowi, a Peter czuł się rozdarty. Żyją bezpiecznie pod światłami, wreszcie spotkali wojsko. Peter był pewny, że Vorhees wyśle ekspedycję do Kolonii i sprowadzi pozostałych, choć może nie stanie się to na wiosnę. Inaczej mówiąc, znaleźli to, czego szukali - więcej,
niż się spodziewali. Proszenie przyjaciół o kontynuowanie wyprawy wydawało się niepotrzebnym kuszeniem losu. Po odejściu Alicii jakaś jego cząstka pragnęła mieć to wszystko za sobą. A jednak, gdy ogarniała go taka ochota, zawsze myślał o Amy. Alicia miała rację. Zaszedł bardzo daleko i żałowałby, gdyby teraz zawrócił. Żałowałby do końca życia. Michael próbował zlokalizować sygnał za pomocą radiostacji w namiocie generała, lecz ta miała krótki zasięg i była nieprzydatna w górach. Vorhees powiedział, że nie ma powodu, aby wątpić w ich historię, lecz kto wie, co ten sygnał może oznaczać. - Wojsko zostawiło po sobie dużo rupieci i cywilów. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziano. Nie możesz ścigać każdego trzasku w eterze. - Vorhees mówił znużonym głosem człowieka, który dużo widział, być może za dużo. - Ta wasza dziewczyna, Amy, może i ma sto lat, jak mówicie, a może nie. Nie mam powodu ci nie wierzyć, prócz tego, że mała wygląda na piętnastolatkę i jest wystraszona jak cholera. Nie potrafisz tego wyjaśnić. Powiedziałbym, że to biedna udręczona dusza, która jakimś cudem przeżyła i zabłąkała się do waszej Kolonii. - A nadajnik na szyi? - Co z nim? - Ton Vorheesa nie był szyderczy, lecz rzeczowy. - Może jest Rosjanką albo Chinką. Oczekiwaliśmy ich nadejścia, zakładając, że ktoś tam przeżył. - A przeżył? Vorhees spojrzał ostrożnie na Greera.
- Po prawdzie, nie wiemy. Niektórzy twierdzą, że kwarantanna okazała się skuteczna, że reszta świata radzi sobie bez nas. Jeśli tak jest, to dlaczego nie słyszymy niczego w eterze? Może oprócz min założyli jakąś elektroniczną blokadę? Inni, jak major i ja, uważają, że wszyscy zginęli. To tylko domysły, choć nie sądzę, aby kwarantanna była tak skuteczna, jak mówią. Pięć lat po wybuchu epidemii kontynentalna część Stanów Zjednoczonych była w znacznym stopniu wyludniona, gotowa do przejęcia. Rezerwy złota w Fort Knox, skarbiec rezerw federalnych w Nowym Jorku, wszystkie muzea i sklepy jubilerskie, i banki, aż po uliczne oddziały, nie wspominając o sklepach. Prawdziwym skarbem był jednak amerykański arsenał wojskowy, mogący odwrócić równowagę sił na świecie, gdy zabrakło opieki Ameryki. Ja nie pytałbym o to, czy ktokolwiek przybył tu zza oceanu, lecz kto i ilu ich było. Możliwe, że przywlekli ze sobą wirusa. Peter milczał przez chwilę, przyswajając to, co usłyszał. Vorhees sądzi, że ziemia jest pusta, wyludniona. - Amy nie przybyła tu, aby coś ukraść - powiedział w końcu. - Jestem podobnego zdania. To jeszcze dziecko, Peterze. Nie wiemy, jak zdołała przeżyć. Może znajdzie sposób, aby ci to powiedzieć. - Myślę, że już to zrobiła. - Tak ci się tylko wydaje. Nie będę się z tobą spierał, ale coś ci powiem. Kiedy byłem dzieckiem, znałem pewną kobietę, zwariowaną staruszkę, która mieszkała w
chałupie za naszym domem, w starej, rozpadającej się, zawilgoconej norze. Była pomarszczona jak rodzynka, miała ze sto kotów, a jej klitka cuchnęła kocimi szczynami. Babcia utrzymywała, że słyszy myśli draków. Dzieci z niej żartowały, nigdy nie miały dość. Później człowiek ma z tego powodu wyrzuty sumienia, ale nie wtedy. Babcia była, jak to wy mówicie, Przybyszem. Pewnego dnia stanęła u naszych bram. - Vorhees wzruszył ramionami. - Od czasu do czasu słyszy się podobne historie. Głównie od starszych ludzi, na wpół zwariowanych mistyków, choć nigdy od młodych jak ta wasza Amy. Jednak jej historia to nic nowego. Greer pochylił się do przodu, jakby nagle coś go zainteresowało. - Co się z nią stało? - Z tą kobietą? - Generał potarł brodę, próbując sobie przypomnieć. - O ile pamiętam, wyruszyła w podróż. Powiesiła się w domu cuchnącym kotami. - Kiedy Peter ani Greer nie zareagowali, ciągnął: - Nie staraj się tego zrozumieć. My nie potrafiliśmy. Jestem pewny, że major się ze mną zgodzi. Staramy się zlikwidować tyle draków, ile się da, zapewnić dostawy, znajdować słabe punkty i ich wypalać. Może pewnego dnia wszystkie znikną, choć nie sądzę, abym tego dożył. Generał odsunął się od stołu, Greer również. Koniec rozmowy. Przynajmniej na dziś. - Zastanów się nad moją propozycją, Jaxon. Pomyśl o podróży do domu. Zasłużyłeś na to. Kiedy Peter stanął przy wejściu do namiotu, Greer i
Vorhees pochylili się nad rozłożoną na stole mapą. Vorhees podniósł głowę i spojrzał na niego, ściągając brwi. - Słucham? - Chciałem... - O co mu właściwie chodzi? - Chciałem spytać o Alicię. Jak jej idzie? - W porządku, Peterze. Coffee dobrze ją wyszkolił, choć nie mam pojęcia, jak to zrobił Pewnie byś jej nie poznał. Peter poczuł ukłucie w sercu. - Chciałbym się z nią zobaczyć. - Wiem, ale teraz nie jest to wskazane. - Kiedy Peter się nie ruszył, Vorhees rzucił z ledwie skrywanym zniecierpliwieniem: - Coś jeszcze? Peter pokręcił głową. - Przekażcie jej, że o nią pytałem. - Zrobię to, synu. Wyszedł z namiotu w gasnące popołudnie. Deszcz ustał, lecz powietrze było przeniknięte wilgocią, ciężkie od wody mrożącej kości. Nad wzgórzami za murami garnizonu wisiała gęsta mgła. Wszędzie było błoto. Peter opatulił się kurtką, pokonując odcinek między namiotem Vorheesa a kantyną, w której dostrzegł Hollisa siedzącego za jednym z długich stołów wsuwającego fasolę ze zniszczonego plastikowego talerza. W kantynie siedziało kilku żołnierzy i cicho rozmawiało. Peter sięgnął po tacę, nałożył sobie groszek z kotła i podszedł do stołu Hollisa. - Czy to miejsce jest wolne? - Wszystkie są zajęte - mruknął ponuro Hollis. - Pozwolili mi je pożyczyć.
Peter usiadł na ławie. Wiedział, co miał na myśli Hollis - są tu jak piąte koło u wozu, jak szczątkowy organ niemający żadnej funkcji do spełnienia. Sara i Amy zostały umieszczone w namiocie, lecz Peter, mimo względnej swobody, czuł się jak w więzieniu. Żaden z żołnierzy nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Milcząco zakładali, że nowi nie mają im niczego ciekawego do powiedzenia, a poza tym wkrótce i tak odejdą. Opowiedział Hollisowi o wszystkim, czego się dowiedział, po czym przeszedł do sedna: - Widziałeś ją? - Widziałem, jak wychodziła rano z drużyną Raimeya. Drużyna Raimeya, jedna z sześciu, przeprowadzała krótkie misje zwiadowcze na południowy wschód od bazy. Kiedy Peter spytał Vorheesa, jak długo ich nie będzie, otrzymał enigmatyczną odpowiedź: „Tyle, ile będzie trzeba”. - Jak wyglądała? - Jak pozostali. - Hollis przerwał na chwilę. - Pomachałem jej, ale pewnie nie zauważyła. Wiesz, jak ją nazywają? Peter pokręcił głową. - Ostatnim członkiem ekspedycji. - Hollis się nachmurzył. - Na mój gust trochę to za długie. Zamilkli, bo o czym mieli gadać. Jeśli są dla wojska piątym kołem u wozu, Alicia jest dla Petera jak brakująca część. Stale o niej myślał, wiedział, że nigdy nie pogodzi się z tym, iż nie ma jej u jego boku.
- Nie uwierzyli w to, co powiedzieliśmy o Amy rzekł. - A ty byś uwierzył? - Chyba nie. - Co myślisz o ewakuacji? - spytał Hollis po chwili milczenia. Z powodu obfitych deszczy datę wymarszu przesunięto o kolejny tydzień. - Vorhees zachęca nas, żebyśmy z nimi poszli. Może i ma rację. - Ale ty tak nie uważasz. - Kiedy Peter się zawahał, Hollis odłożył widelec i spojrzał mu w oczy. - Znasz mnie, Peterze. Zrobię, co zechcesz. - Dlaczego to ja mam dowodzić? Nie chcę decydować za wszystkich. - Nie powiedziałem, że musisz. Myślę, że po prostu tak już jest. Może jeszcze o tym nie wiesz, ale trudno. Poczekamy, aż deszcze ustaną. Peter poczuł ukłucie winy. Od czasu przybycia do obozu nigdy nie znalazł okazji, by powiedzieć Hollisowi, że wie o nim i Sarze. Po odejściu Alicii jakaś jego cząstka nie chciała pogodzić się z tym, że siła, która ich spajała, osłabła. Trzej mężczyźni zostali zakwaterowani w namiocie przylegającym do tego, w którym przebywały Sara i Amy. Grali w karty i czekali, aż przestanie padać. Przez dwie noce z rzędu Peter budził się w nocy i stwierdzał, że łóżko Hollisa jest puste. Zawsze jednak leżał w nim rano, głośno chrapiąc. Peter zastanawiał się, czy Hollis i Sara urządzają to przedstawienie dla niego, czy dla Michaela,
który przecież jest jej bratem. Jeśli chodzi o Amy, to po jednym lub dwóch dniach, kiedy była podenerwowana, a nawet bała się żołnierzy, którzy przynosili im posiłki i eskortowali do latryny, pogrążyła się w stanie pełnego nadziei, a nawet radosnego oczekiwania, pogodzona z tym, że tu zostanie, choć oczekująca, że wkrótce wyruszą dalej. „Czy niedługo stąd pójdziemy? - pytała Petera lekko naglącym tonem. Chciałabym zobaczyć śnieg”. „Nie wiem kiedy, Amy, odpowiadał. Zobaczymy, kiedy przestanie padać”. Prawdę powiedziawszy, gdy to mówił, jego słowa miały gorzki posmak kłamstwa. Hollis wskazał głową talerz Petera. - Powinieneś coś zjeść. Peter odsunął tacę. - Nie jestem głodny. Później przyłączył się do nich Michael, który usiadł przy stole w mokrym poncho z tacą pełną jedzenia. Z nich wszystkich tylko on pożytecznie spędzał czas. Vorhees przydzielił go do parku maszyn i teraz pomagał przygotować pojazdy do wyprawy na południe. Postawił tacę na stole, usiadł i zaczął łapczywie jeść, wkładając sobie fasolę do ust kawałkiem chleba kukurydzianego trzymanym w brudnej od smaru ręce. - Co się stało? - zapytał, podnosząc głowę i przełykając duży kęs chleba z groszkiem. - Macie takie miny, jakby ktoś umarł. Jeden z żołnierzy przeszedł z tacą obok ich stołu. Szeregowiec z odstającymi uszami i ogolonej głowie po-
krytej lśniącym meszkiem. - Cześć, Nakrętka - zagadnął do Michaela. Twarz Michaela pojaśniała. - O co chodzi, Sancho? - De nada. Posłuchaj, przyłączysz się do nas dziś wieczorem? Michael uśmiechnął się z ustami pełnymi jedzenia. - Jasne. - O dziewiętnastej w kantynie. - Żołnierz spojrzał na Petera i Hollisa, jakby dopiero teraz ich zauważył. - Wy, włóczęgi, też możecie przyjść, jeśli chcecie. Peter nie przywykł do tego określenia, w którym była nutka pogardy. - Dokąd? - Dzięki, Sancho - odrzekł Michael. - Uruchomię je do tego czasu. Kiedy żołnierz odszedł, Michael ściągnął brwi i spojrzał na Michaela. - Nakrętka? Michael wrócił do jedzenia. - Lubią wymyślać ksywy, a ja wolę Nakrętkę od Obwoda. - Wsunął do ust ostatnią porcję groszku. - To nie są źli faceci, Peterze. - Nie powiedziałem, że są. - Co będzie dzisiaj? - spytał po chwili Hollis. - O to ci chodzi. - Michael wzruszył lekceważąco ramionami i poczerwieniał. - Dziwne, że nikt wam nie powiedział. Dziś wieczorem będzie pokaz filmu. Przed osiemnastą trzydzieści z kantyny wyniesiono
stoły i ustawiono ławki w rzędy. Z nadejściem nocy zaczął wiać chłodny, suchy wiatr. Żołnierze zgromadzili się w kantynie, głośno rozmawiając, śmiejąc się i żartując, i podając sobie butelki z shine. Peter usiadł obok Hollisa z tyłu sali. Ekran był płytą ze sklejki pomalowanej białą farbą. Michael zajął miejsce gdzieś z przodu, wśród nowych przyjaciół z parku maszyn. Chociaż Michael próbował im wyjaśnić, jak to będzie wyglądało, Peter nie wiedział, czego oczekiwać. Sam pomysł wydał mu się nieco niepokojący, pozbawiony namacalnej, materialnej logiki, do której przywykł. Projektor, stojący na wysokim stole za ich plecami, będzie wyświetlał na ekranie ruchome obrazy. Jeśli to prawda, to skąd te obrazy pochodzą? I czego są odbiciem? Długi przewód elektryczny biegł od projektora do jednego z agregatów stojących za drzwiami kantyny. Peter nie mógł uwolnić się od myśli, że to strata cennego paliwa dla pustej rozrywki. Kiedy jednak major Greer stanął przed nimi, czemu towarzyszyły gwizdy sześćdziesięciu podekscytowanych mężczyzn, nawet on poddał się atmosferze - poczuł dziecięcy dreszczyk emocji. Greer uniósł rękę, aby ich uciszyć, co sprowokowało żołnierzy do jeszcze głośniejszego zachowania. - Zaniknijcie się, krwiste befsztyki! - Dawać hrabiego! - wrzasnął ktoś z końca namiotu. Kolejne gwizdy i pohukiwania. Na twarzy stojącego przed ekranem Greera pojawił się lekki uśmiech. Na chwilę pozbył się twardego pancerza wojskowej dyscypliny. Peter spędził wystarczająco dużo czasu w jego towa-
rzystwie, by wiedzieć, że nie jest to przypadek. Greer pozwolił, aby fala entuzjazmu opadła, po czym odchrząknął i powiedział: - W porządku! Wystarczy. Najpierw ogłoszenie. Wiem, że pobyt w lasach północy wam się podobał... - A jakże! Greer spojrzał gniewnie na tego, który to powiedział. - Przerwij mi jeszcze raz, Muncey, a będziesz przez miesiąc czyścił latryny. - Chciałem tylko powiedzieć, że z radością kosiłem tu draków, panie majorze! Kolejna salwa śmiechu. Greer odpuścił. - Będzie zmiana pogody, mam dla was nowiny. Panie generale? Czekający z boku Vorhees zrobił krok do przodu. - Dziękuję, majorze. Czołem, żołnierze Drugiego Batalionu. - Czołem, generale! - odpowiedział chór głosów. - Otworzyło się przed nami okienko pogodowe. O piątej rano, kiedy wróci błękitny oddział, wyruszymy na południe. Jakieś pytania? Jeden z żołnierzy podniósł rękę. Peter zauważył, że to Sancho - ten sam, który zagadał do Michaela w kantynie. - Co z ciężkimi pojazdami, panie generale? Nie przejadą przez takie błoto. - Decyzja została podjęta. Opuszczamy rejon. Będziemy poruszali się szybkimi i lekkimi pojazdami. Do-
wódcy drużyn przekażą wam resztę. Coś jeszcze? Nikt się nie odezwał. - W porządku. Życzę miłej zabawy. Lampy przygasły, a szpule projektora zaczęły się obracać. A więc nadszedł czas, pomyślał Peter. Trzeba zdecydować, co robić. Długi tydzień nagle dobiegł końca. Peter poczuł, że ktoś przysiadł na ławce obok niego. Sara. Sara i Amy, która zarzuciła na ramiona ciemny wełniany koc, żeby nie zmarznąć. - Nie powinnyście tu przychodzić - szepnął Peter. - Do diabła z tym - odrzekła cicho. - Myślisz, że przepuściłabym taką okazję? Ekran pojaśniał, a po chwili zaczęły się na nim ukazywać kolejne cyfry w kółkach: 5, 4, 3, 2, 1. Po cyfrach pojawił się napis: CARL LAEMMLE PRZEDSTAWIA DRAKULA reż. BRAM STOKER NA PODSTAWIE SZTUKI HAMILTONA DEANEA I JOHNA L. BALDERSTONA FILM TODA BROWNINGA Z ławek doleciały radosne okrzyki, a na ekranie ukazał się dziwny ruchomy obraz przedstawiający konia ciągnącego wóz po górskiej drodze. Obraz był pozbawiony kolorów, złożony z odcieni szarości - z palety na wpół zapomnianego snu. - Draki to od Drakuli? - Hollis ściągnął brwi, odwracając się do Petera. - Dźwięk! - ryknął jakiś żołnierz, a po nim odezwali się inni. - Nic nie słychać! Dźwięk! Żołnierz obsługujący projektor zaczął rozpaczliwie
sprawdzać połączenia i kręcić gałkami. Przeszedł do przodu i uklęknął obok pudła stojącego pod ekranem. - Poczekajcie, chyba wiem... Usłyszeli trzask. Peter oczarowany ruchomym obrazem - powóz wjeżdżał właśnie do wioski, a mieszkańcy wybiegli mu na spotkanie - odruchowo wyprostował się na ławce. Wtedy zrozumiał, czym było pudło stojące pod ekranem. Usłyszał tętent koni, skrzyp karocy kołyszącej się na resorach i głosy wieśniaków mówiących jeden do drugiego w jakimś obcym języku, którego nigdy nie słyszał. Obrazy były czymś więcej niż zdjęcia i światło. Wydawały się ożywione i tchnęły dźwiękami. Na ekranie mężczyzna w białym kapeluszu machnął laską woźnicy. Kiedy otworzył usta, by coś powiedzieć, żołnierze wykrzyknęli jak jeden mąż: -„Zostaw bagaż, wieczorem wyruszam na przełęcz Borgo!”. Zapanowała ogólna wesołość. Peter spojrzał na Hollisa, lecz błyszczące odbitym światłem oczy przyjaciela były skupione na poruszających się obrazach. Sara i Amy zachowywały się podobnie. Korpulentny mężczyzna na ekranie rozmawiał z woźnicą w niezrozumiałym języku. Ten odwrócił się do pierwszego jegomościa, mężczyzny w kapeluszu, a jego słowa wzmocnił chór żołnierskich głosów: -„Woźnica się boi... To dobry człowiek. Pyta, czy mógłby pan poczekać. Może moglibyście wyruszyć po
wschodzie słońca?”. Podróżny machnął arogancko laską, jak gdyby nigdy nic. „Przykro mi, ale o północy ma na mnie czekać powóz na przełęczy Borgo”. „Na przełęczy Borgo? Czyj?”. „Hrabiego Drakuli”. Wąsaty jegomość wybałuszył oczy ze strachu. „Hrabiego? Hrabiego Drakuli?”. - Nie rób tego, Renfield! - krzyknął jeden z żołnierzy, a pozostali wybuchnęli śmiechem. Wtedy Peter zrozumiał, że ogląda opowieść. Opowieść, podobną do tych ze starych książek w Schronie, które wiele lat temu czytała im Nauczycielka. Ludzie na ekranie zachowywali się, jakby udawali kogoś innego, bo tak właśnie było. Ich przesadne gesty i miny przypominały sposób, w jaki Nauczycielka naśladowała głosy bohaterów czytanych opowieści. Tęgi mężczyzna z wąsami wiedział oczymś, o czym nie wiedział mężczyzna w kapeluszu - że grozi mu niebezpieczeństwo. Mimo ostrzeżenia podróżnik ruszył dalej, czemu towarzyszyły szydercze okrzyki żołnierzy. Zapadł mrok, a karoca zaczęła wspinać się górską drogą w stronę masywnych wież iścian skąpanych w upiornym blasku księżyca. Było wiadomo, co go czeka wąsacz zasugerował to mniej lub bardziej wyraźnie. Wampiry. Ten stary świat wydał się Peterowi dziwnie znajomy. Czekał, aż pojawią się wirole, spadną na powóz i rozszarpią podróżnych na strzępy, lecz nic takiego się nie
stało. Powóz minął bramę. Podróżnik, niejaki Renfield, wysiadł i stwierdził, że jest sam. Woźnica znikł. Zaskrzypiały drzwi, otwierając się i zapraszając go do środka. Renfield znalazł się w wielkim pomieszczeniu przypominającym jaskinię. Niczego nieświadomy, tak niewinny, że niemal budził śmiech, cofnął się w stronę masywnych schodów, po których zstępowała postać w czarnym płaszczu, trzymając świeczkę. Kiedy dotarła na dół, Renfield odwrócił się i wybałuszył oczy ze strachu, jakby ujrzał całą watahę wiroli, a nie jednego jegomościa w pelerynie. „Jestem... Drakulaaa!!!”. Namiotem wstrząsnął kolejny wybuch śmiechu, gwizdy i wiwaty. Jeden z żołnierzy w pierwszym rzędzie skoczył na równe nogi. - Hej! Hrabio! Skosztuj tego! W promieniu projektora błysnął metalowy przedmiot. Ostrze noża utkwiło w deskach ekranu z głuchym tąpnięciem, zagłębiając się w piersi człowieka w pelerynie, który, o dziwo, nawet tego nie zauważył. - Co z tobą, Muncey?! - krzyknął operator. - Zabierz nóż! - wrzasnął ktoś inny. - Zasłania obraz! Nie były to gniewne głosy. Wszyscy uważali, że to zabawne. Muncey podszedł do ekranu i wśród gwizdów, z obrazem na plecach, wyciągnął ostrze. Odwrócił się z uśmiechem do publiczności i ukłonił. Mimo tego wszystkiego - ciągłego przerywania, śmiechu i szyderczego skandowania żołnierzy, którzy
uprzedzali każdą kwestię - Petera wciągnęła ta opowieść. Wyczuł, że wycięto jakiś epizod. Narracja skoczyła raptownie do przodu, opuszczając zamek i przenosząc się na pokład okrętu żeglującego po wzburzonym morzu ku miejscu zwanemu Londynem. Okazało się, że to miasto. Miasto z dawnych czasów. Hrabia - będący jakimś wirolem, choć na takiego nie wyglądał - mordował kobiety. Najpierw uśmiercił uliczną kwiaciarkę, a później śpiącą młodą dziewczynę z bujnymi lokami, o twarzy tak spokojnej, że wyglądała jak lalka. Ruchy hrabiego były komicznie powolne, podobnie jak ruchy jego ofiar. Wszyscy na filmie wydawali się uwięzieni w jakimś śnie, który uniemożliwia im szybsze poruszanie się, a czasem wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Drakula miał bladą, kobiecą twarz i pomalowane wygięte wargi przypominające skrzydła nietoperza. Zawsze gdy zamierzał kogoś ugryźć, przez dłuższą chwilę pokazywano jego oświetlone od dołu oczy, które wyglądały jak świeczki. Chociaż Peter wiedział, że wszystko to bajka i nie należy traktować 648 filmu ponownie, w miarę rozwoju opowieści był coraz bardziej przejęły losem Miny, córki lekarza - doktora Sewarda, właściciela sanatorium czy czegoś w tym rodzaju - której mąż, nieudolny Harker, nie miał pojęcia, jak jej pomóc. Zawsze stał z rękami w kieszeniach, sprawiając wrażenie bezradnego i zagubionego. Nikt nie wiedział, co robić, oprócz Vana Helsinga, łowcy wampirów. Van Helsing nie przypominał myśliwych znanych Peterowi - był stary, nosił grube szkła i wygłaszał górnolotne zdania budzące największą wesołość żołnierzy.
„Panowie, stoimy wobec niewytłumaczalnego!” i „To, co w przyszłości zostanie uznane za przesąd, dziś uważane jest za naukę!”. Chociaż słowom Van Helsinga towarzyszyły gwizdy, rzeczy, które mówił, wydawały się Peterowi prawdziwe, szczególnie nazwanie wampira „istotą, której życie zostało przedłużone w nienaturalny sposób”. Zaczął się zastanawiać, czy sztuczka Van Helsinga z lusterkiem szkatułki jest jakąś wersją tego, co się stało z patelnią w Las Vegas, i czy, jak twierdził Van Helsing, „wampir musi spać co noc we własnej ziemi”. Czy właśnie dlatego ci, którzy zostali przemienieni, zawsze wracają do domu? Czasami film przypominał mu instrukcję postępowania. Zastanawiał się, czy ta historia została zmyślona, czy opowiada o czymś, co zdarzyło się naprawdę. Dziewczyna, Mina, została porwana. Harker i Van Helsing ścigali wampira do jego kryjówki w zimnej i wilgotnej piwnicy. Peter zrozumiał, do czego zmierza opowieść: mężczyźni mają dokonać aktu miłosierdzia. Mają wytropić Minę i ją zabić. Ten straszny obowiązek przypadł Harkerowi, który był jej mężem. Peter wziął się w garść. Żołnierze w końcu się uciszyli, porzucając wygłupy i dając się porwać opowieści. Nie dane im było jednak zobaczyć zakończenia, bo do namiotu wpadł żołnierz. - Zapalić światła! Strzały przy bramie! W jednej chwili zapomnieli o filmie. Wszyscy zerwali się z ławek. Nagle pojawiła się broń: pistolety, karabiny i noże. W zamieszaniu ktoś zahaczył o kable
projektora, pogrążając pomieszczenie w ciemności. Wszyscy się przepychali, krzyczeli, wydawali rozkazy. Peter usłyszał w oddali strzały. Wybiegając z namiotu razem z innymi, dostrzegł dwie flary odpalone w kierunku podmokłego pola za bramą. Michael biegł obok niego razem z Sanchem. Peter złapał go za ramię. - Co się stało? Michael nie zwolnił kroku. - Wraca błękitny oddział! - powiedział. - Szybko! Nagle z chaosu panującego w kantynie wyłonił się ład. Wszyscy wiedzieli, co robić. Żołnierze podzielili się na grupy: niektórzy wbiegali drabinami na pomost, inni zajmowali pozycje za workami z piaskiem obok bramy. Jeszcze inni skierowali reflektory na pole. - Są tam! - Otwierać! - krzyknął stojący przy murze Greer. Otwierać tę cholerną bramę! Z muru doleciała ogłuszająca kanonada. Kilku żołnierzy zeskoczyło na dziedziniec, ciągnąc liny połączone w system bloków i dźwigni ze skrzydłami bramy. Peter był pod wrażeniem ich skoordynowanych działań, piękna wyćwiczonych, zsynchronizowanych ruchów. Po chwili brama zaczęła się otwierać, odsłaniając skąpaną w świetle ziemię za murem i kilka postaci pędzących w ich stronę. Przodem biegła Alicia. Minęli bramę co sił w nogach, padając i tocząc się po ziemi. Żołnierze ukryci za workami z piaskiem otworzyli ogień, posyłając pociski ponad ich głowami. Peter nie zauważył, czy gonią ich jakieś wirole.
Wszystko działo się zbyt szybko, zbyt głośno, a później zbyt nieoczekiwanie się skończyło. Brama została zamknięta. Peter podbiegł do Alicii, która klęczała, ciężko dysząc. Z jej twarzy spływała farba, a ogolona głowa lśniła jak polerowany metal w ostrym świetle reflektorów. Ich oczy spotkały się na chwilę. - Zmiataj stąd, Peterze! Z góry doleciały ostatnie niemrawe wystrzały. Wirole się rozproszyły, uciekając z kręgu światła. - Nie żartuję! - prychnęła gniewnie. Była dziwnie spięta. - Odejdź! Wokół zebrali się inni. - Gdzie Raimey?! - ryknął Vorhees, przepychając się do przodu. - Gdzie, do cholery, jest Raimey?! - Nie żyje, panie generale. Vorhees odwrócił się do Alicii. Kiedy zobaczył Petera, w jego oczach błysnął gniew. - To nie twoje miejsce, Jaxon! - Znaleźliśmy ich! - wysapała Alicia. - Weszliśmy wprost na nich. To prawdziwe gniazdo szerszeni. Muszą być ich tam setki. Vorhees skinął w stronę Hollisa i pozostałych. - Idźcie do swoich namiotów, natychmiast! - Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Alicii: - Raportujcie, szeregowy Donadio! - Kopalnia, generale... Znaleźliśmy kopalnię. Ludzie Vorheesa szukali go przez całe lato - szybu starej kopalni miedzi ukrytego gdzieś na wzgórzach. Wy-
glądało na to, że jest to jeden ze słabych punktów, o których wspomniał Vorhees - gniazdo, gdzie spały wirole. Korzystając ze starych map geologicznych i śledząc ruchy wiroli poprzez zakładanie sieci, zawęzili teren poszukiwań do południowowschodniego kwadratu - obszaru nad rzeką o powierzchni około dwudziestu kilometrów kwadratowych. Misja błękitnego oddziału była ostatnią przed ewakuacją próbą jej zlokalizowania. Trafili na kopalnię zupełnie przypadkowo. Z opowieści Michaela wynikało, że błękitny oddział po prostu na nią wszedł tuż przed zachodem słońca. Było to lekkie wgłębienie w ziemi. Żołnierz idący przodem z krzykiem znikł w otworze. Pierwszy wirol, który z niego wyskoczył, zabił dwóch ludzi, zanim ktokolwiek zdążył oddać strzał. Pozostali utworzyli coś w rodzaju linii ognia, lecz wówczas wyskoczyły kolejne. Gdyby zaszło słońce, oddział zostałby szybko pokonany, a lokalizacja kopalni poszłaby w zapomnienie razem z nim. Flary, które zabrali, pozwoliły im zyskać kilka minut, lecz to wszystko. Podzielili się na dwie grupy. Pierwsza miała ruszyć do bazy, a druga, dowodzona przez porucznika Raimeya, osłaniać ich ucieczkę, zatrzymując tamtych tak długo, jak się da. Dopóki słońce nie zajdzie i nie zużyją wszystkich flar. A potem koniec. W obozie wrzało całą noc. Peter wyczuł zmianę. Długie dni oczekiwania i wyprawy zwiadowcze do lasu się skończyły. Ludzie Vorheesa przygotowywali się do bitwy. Michael znikł, pomagając przygotować pojazdy, które zabiorą ładunki wybuchowe czule nazywane „spłuczką” beczki z olejem napędowym i saletrą amonową oraz wiąz-
ką granatów pełniących funkcję zapalnika. Mieli je opuścić na wyciągarce wprost do szybu. Wybuch z pewnością zabije wiele wiroli, pytanie tylko, gdzie pojawią się te, które ocaleją. W ciągu setek lat topografia terenu uległa zmianie. Vorhees i inni wiedzieli, że w wyniku osuwisk i trzęsień ziemi mogło powstać wiele nowych wyjść. Jeśli szczęście im dopisze, wszyscy będą na stanowiskach, kiedy ładunek eksploduje. Światła zgasły, gdy zaczęło szarzeć. W nocy temperatura spadła i wszystkie kałuże na dziedzińcu zamarzły. Samochody były załadowane. Żołnierze Vorheesa zebrali się przy bramie. Wszyscy z wyjątkiem jednego oddziału, który miał pilnować garnizonu. Alicia spędziła wiele godzin w namiocie Vorheesa. To ona przyprowadziła ocalałych do bazy drogą biegnącą wzdłuż rzeki. Peter dostrzegł ją z przodu, razem z generałem, pochylonych nad mapą rozłożoną ma masce hummera. Greer nadzorował załadunek sprzętu, siedząc na koniu. Obserwując, co się dzieje, Peter czuł narastające zdenerwowanie oraz coś jeszcze - ogromną siłę przyciągania, instynktowną jak oddychanie. Od wielu dni wahał się między dwoma biegunami niepewności, wiedząc, że powinien iść naprzód, a jednocześnie nie umiejąc zostawić Alicii. Widząc żołnierzy kończących przygotowania do wymarszu, a wśród nich Alicię, czuł tylko jedno pragnienie: ludzie Vorheesa idą na wojnę, więc chce się do nich przyłączyć. Kiedy Greer przejeżdżał przed szeregiem, Peter podszedł do niego.
- Mógłbym zamienić z panem słówko, majorze? Greer sprawiał wrażenie zajętego i nieobecnego. - Czego chcesz, Jaxon? - Chciałbym z wami pójść. Greer przyglądał mu się przez chwilę. - Nie możemy zabierać cywilów. - Umieśćcie mnie w odwodzie. Na pewnego na coś się przydam. Mogę być... sam nie wiem... gońcem lub kimś takim. Greer rzucił okiem na jedną z ciężarówek. Czterej mężczyźni, wśród nich Michael, wciągali zbiorniki z paliwem na pakę. - Sierżancie, możecie za mnie popilnować? - warknął do dowódcy oddziału Withersa. - Sancho, uważaj na łańcuch. Zaplątał się. - Tak, panie majorze. Przepraszam. - To bomby, synu. Ostrożnie, na Boga. - Odwrócił się do Petera i rzucił: - Chodź ze mną. Major zsiadł z konia i wziął Petera na stronę, tak aby nikt ich nie słyszał. - Wiem, że się o nią martwisz - powiedział. - Zrozumiałem, jasne? Gdyby to ode mnie zależało, pewnie bym cię zabrał. - Może powinienem porozmawiać z generałem? - To niemożliwe. Przykro mi. - W jego oczach mignęło wahanie. - Słuchaj, chciałem ci coś powiedzieć o tej dziewczynie, Amy. - Pokręcił głową i odwrócił wzrok. - Nie mogę uwierzyć, że to robię. Może za długo siedzę w tych
lasach. Jak to się nazywa? Wiesz, kiedy masz wrażenie, że coś wydarzyło się już wcześniej, jakby ci się przyśniło. Jest na to określenie... - Jakie? Greer nadal na niego nie patrzył. - Déjà vu. Czułem coś takiego, kiedy was spotkałem. Wielki fatalny przypadek déjà vu. Wiem, że dziś trudno w to uwierzyć, ale w młodości byłem chuderlakiem. Cały czas chorowałem. Rodzice zmarli, gdy byłem mały, właściwie nigdy ich nie poznałem, więc pewnie to wina sierocińca, w którym się wychowałem. Pięćdziesięcioro dzieciaków stłoczonych na małej przestrzeni z zasmarkanymi nosami i brudnymi rękami. Możesz to nazwać, jak chcesz. Kilkanaście razy siostry były gotowe spisać mnie na straty. W gorączce miałem sny, w które byś nie uwierzył. Nie umiałem ich opisać ani zapamiętać. Jednak w tamtym czasie nie byłem samotny. Chodziło o coś, co było w tych snach, co stanowiło ich część. Dawno o tym zapomniałem, aż się pojawiliście. Chodzi o tę dziewczynę, jej oczy. Myślisz, że tego nie zauważyłem? Jezu, poczułem się tak, jakbym znów miał sześć lat i pocił się w gorączce. Mówię ci, że to ona. Wiem, to chore, ale ona była w moim śnie. Zapadło pełne oczekiwania milczenie. Petera przeszedł dreszcz, bo rozpoznał znajome uczucie. - Powiedziałeś o tym Vorheesowi? - Żartujesz? A niby co miałbym mu powiedzieć? Do diabła, synu, nawet tobie tego nie mówię. Żeby dać Peterowi do zrozumienia, że rozmowa
dobiegła końca, chwycił konia za uzdę i wskoczył na siodło. - To wszystko. Pytałeś, dlaczego nie możesz z nami pójść. Masz moją odpowiedź. Nie wrócimy do bazy. Czerwony oddział ewakuuje was do Roswell. Tyle oficjalnie. Nieoficjalnie dodam, że nie zatrzymają was, jeśli będziecie chcieli iść dalej. Zawrócił konia i odjechał, aby zająć miejsce na czele kolumny. Silniki ryknęły, brama zaczęła się otwierać. Peter obserwował, jak ludzie, pięć oddziałów oraz konie i pojazdy, wolno opuszczają bazę. Pomyślał, że gdzieś wśród nich jest Alicia. Pewnie na czele, razem z Vorheesem, lecz nigdzie nie mógł jej dostrzec. Kiedy wojsko opuściło bazę, obok niego stanął Michael. - Nie pozwolił ci się przyłączyć, co? Peter mógł jedynie pokręcić głową. - Mnie też nie - westchnął Michael. 61 Czekali dwa dni. Murów strzegł tylko jeden oddział i obóz wydawał się pusty i osamotniony. Amy i Sara mogły teraz swobodnie poruszać się po całym terenie, lecz nie miały ani dokąd pójść, ani co robić, z wyjątkiem czekania. Amy tak długo milczała, że Peter zaczął się zastanawiać, czy nie przyśnił mu się jej głos. Cały dzień siedziała na pryczy w swoim namiocie z wyrazem skupienia na twarzy. W końcu Peter nie mógł wytrzymać i spytał, czy wie, co się wydarzyło. Odpowiedziała dziwnie bezbarwnym głosem. Pa-
trzyła na niego i jednocześnie zachowywała się tak, jakby go nie dostrzegała. - Zginęli. Zginęli w lesie. - Kto, Amy? Kto zginął? Dopiero wtedy go zauważyła i wróciła do teraźniejszości. - Wyruszymy niebawem, Peterze? - spytała. - Chcę wyruszyć jak najszybciej. - Uśmiechnęła się. - Chciałabym robić anioły na śniegu. Jej słowa nie były zagadkowe, lecz chore. Peter pierwszy raz poczuł gniew. Nigdy nie był tak bezsilny, osaczony przez własne wahanie i zwłokę, którą powodowało. Powinni byli odejść wiele dni temu. Teraz znaleźli się w pułapce. Nie może opuścić tego miejsca, nie upewniwszy się, że Alicia jest bezpieczna. Wypadł z namiotu i zaczął chodzić po obozie jak nawiedzony, wypełniając bezczynne godziny. Nawet nie próbował rozmawiać z innymi, trzymając się na uboczu. Trzeciego dnia usłyszeli warkot silników. Peter wbiegł po drabinie na pomost, gdzie dowódca oddziału Eustace patrzył przez lornetkę na południe. Tylko on się do nich odzywał - krótko i rzeczowo. - To oni - powiedział. - A przynajmniej część... - Ilu? - zapytał Peter. - Ze dwa oddziały. Mężczyźni przechodzący przez bramę byli brudni i wyczerpani. Wystarczyło na nich spojrzeć, by wiedzieć, że przegrali. Peter nie zauważył Alicii. Na końcu jechał konno major Greer. Hollis i Michael wybiegli z namiotu. Otu-
maniony Greer zsiadł z konia i zanim przemówił, upił duży łyk wody. - Jesteśmy pierwsi? - spytał Petera. Zachowywał się tak, jakby nie był do końca pewny, gdzie jest. - Co się stało z Alicią? - Zrobiło się zamieszanie. Jezu! Całe pieprzone zbocze było pełne pieczar. Wirole wyskakiwały zewsząd. Zostaliśmy otoczeni. Peter nie mógł się dłużej hamować. Złapał Greera za ramiona, odwracając go w swoją stronę. - Gadaj, do kurwy nędzy, gdzie ona jest! Major nie stawiał oporu. - Nie wiem, Peterze. Przykro mi. Rozproszyliśmy się w ciemności. Była z Vorheesem. Czekaliśmy cały dzień w punkcie zbornym, ale się nie pojawili. Kolejne oczekiwanie. Nieznośne, doprowadzające do furii. Peter nigdy nie czuł się tak bezradny. Niebawem z muru doleciał krzyk: - Dwa kolejne oddziały! Peter siedział w kantynie przytłoczony smutkiem. Wybiegł na dwór i dotarł do bramy, gdy pierwsza ciężarówka wjeżdżała na teren garnizonu, jedna z tych, które wiozły materiały wybuchowe. Wyciągarka nadal była przymocowana do skrzyni, a pusty hak kołysał się w powietrzu. Dwudziestu czterech mężczyzn. Z trzech oddziałów zostały dwa. Peter gorączkowo szukał Alicii wśród stępiałych twarzy. - Widział któryś szeregowca Donadio? Czy ktoś
wie, co się stało z szeregowcem Donadio? Nikt nie wiedział. Wszyscy opowiadali tę samą historię. Kiedy wybuchły bomby, ziemia rozstąpiła się pod ich stopami, a wirole zaczęły wyskakiwać na powierzchnię. Wszyscy się rozpierzchli i pogubili w ciemności. Ktoś twierdził, że widział, jak zginął Vorhees, choć inni utrzymywali, że był razem z błękitnym oddziałem. Nikt nie widział Alicii. Dzień wlókł się niemiłosiernie. Peter chodził po placu apelowym, nie odzywając się do nikogo. Greer, jako najstarszy stopniem, objął dowództwo nad garnizonem. Odbył krótką rozmowę z Peterem, dodając mu otuchy. Generał wie, co robi. Jeśli ktoś mógł bezpiecznie sprowadzić oddział, to tylko on. Jednak Peter wyczytał z jego twarzy, że w to nie wierzy. Nadzieja umarła wraz z zapadnięciem ciemności. Peter wrócił do namiotu, gdzie Hollis i Michael grali w karty. Kiedy wszedł, podnieśli głowy. - Gramy dla zabicia czasu - powiedział Hollis, jakby się usprawiedliwiał. - Przecież nic nie mówię. Peter wyciągnął się na pryczy i przykrył kocem, nie zdejmując ubłoconych butów. Był brudny i wycieńczony. Ostatnie nierzeczywiste godziny sprawiły, że wpadł w dziwny trans. Od dwóch dni prawie nic nie jadł, nie mógł nawet myśleć o jedzeniu. Zimny zimowy wiatr targał połami namiotu. Zanim zasnął, przypomniał sobie ostatnie słowa
Alicii: „Zmiataj stąd, Peterze!”. Obudził go daleki krzyk. Usiadł wyprostowany na pryczy. Hollis wyjrzał z namiotu. - Ktoś jest przy bramie! Peter odrzucił koc i wybiegł na dwór, stając w świetle reflektorów. Jego wątpliwości zmieniły się w pewność, a gdy był w połowie placu apelowego, wiedział już, co się stało. Alicia. Alicia wróciła. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że jest sama, ale kiedy przepchnął się do przodu, zobaczył innego żołnierza klęczącego na ziemi. Munceya. Miał ręce skrępowane na plecach. Jego twarz lśniła od potu w świetle reflektorów. Drżał, lecz nie z zimna. Jedna z jego rąk była owinięta szmatą nasiąkniętą krwią. Żołnierze otoczyli ich, trzymając się w bezpiecznej odległości. Usłyszał szmer wyrażający szacunek. Greer podszedł do Alicii. - Gdzie generał? Pokręciła głową. Muncey trzymał zakrwawioną rękę z dala od ciała, szybko oddychając. Greer przykucnął obok niego. - Kapralu Muncey... - Jego głos był cichy, pocieszający. - Tak, panie majorze... - Muncey wolno oblizał wargi. - Przykro mi. - W porządku, synu. Dobrze się spisałeś. - Nie wiem, jak mogłem nie trafić tego, który to zrobił. Zdążył mnie ukąsić jak pies, zanim Donadio go za-
łatwiła. - Spojrzał na Alicię. - Patrząc, jak walczy, nie poznałbyś, że to dziewczyna. Nie gniewacie się, że poprosiłem, aby mnie związała i przyprowadziła do domu? - Postąpiliście właściwie, Muncey. Macie takie prawo jako żołnierz oddziału ekspedycyjnego. Ciałem Munceya wstrząsnęły silne dreszcze. Jego wargi zwinęły się, odsłaniając szpary między zębami. Peter poczuł, że żołnierze zamarli w napięciu, sięgając do rękojeści noży, ale kucający obok Greer ani drgnął. - To już... - jęknął Muncey, kiedy atak się skończył. Peter nie dostrzegł lęku w jego oczach, a tylko spokojną akceptację. Uniósł skrępowane ręce, aby otrzeć pot z czoła zakrwawioną szmatą. - Jest tak, jak mówili. Jeśli to nie kłopot, chciałbym umrzeć od noża, majorze. Chciałbym poczuć, jak to ze mnie wychodzi. Powinna to zrobić Donadio, jeśli ma być jak należy. Mama zawsze mówiła, że człowiek powinien zatańczyć z tym, który go przyprowadzi, a tylko ona była na tyle dobra, by to zrobić. - Zamrugał, a po jego twarzy spływał pot. - Służba pod waszymi rozkazami była dla mnie zaszczytem... i pod rozkazami generała... Chciałem wrócić, żeby to powiedzieć. Niech pan się odsunie, majorze. Greer podniósł się i cofnął. Wszyscy stanęli na baczność. - Ten człowiek jest żołnierzem sił ekspedycyjnych! Nadszedł czas, aby wyruszył w ostatnią podróż! Pozdrówmy kaprala Munceya. Hip, hip... - Huraa! - Hip, hip!
- Huraa! - Hip, hip! - Huraa! Greer wyciągnął nóż i podał go Alicii. Jej twarz była skupiona, pozbawiona emocji, jak twarz żołnierza, który musi wykonać swój obowiązek. Wzięła nóż i uklękła przed Munceyem, który oparł związane ręce na kolanach. Pochyliła głowę, aż ich czoła się spotkały. Peter spostrzegł, że jej wargi się poruszają, że coś do niego szepcze. Muncey trzymał zakrwawioną rękę z dala od ciała, szybko oddychając. Greer przykucnął obok niego. - Kapralu Muncey... - Jego głos był cichy, pocieszający. - Tak, panie majorze... - Muncey wolno oblizał wargi. - Przykro mi. - W porządku, synu. Dobrze się spisałeś. - Nie wiem, jak mogłem nie trafić tego, który to zrobił. Zdążył mnie ukąsić jak pies, zanim Donadio go załatwiła. - Spojrzał na Alicię. - Patrząc, jak walczy, nie poznałbyś, że to dziewczyna. Nie gniewacie się, że poprosiłem, aby mnie związała i przyprowadziła do domu? - Postąpiliście właściwie, Muncey. Macie takie prawo jako żołnierz oddziału ekspedycyjnego. Ciałem Munceya wstrząsnęły silne dreszcze. Jego wargi zwinęły się, odsłaniając szpary między zębami. Peter poczuł, że żołnierze zamarli w napięciu, sięgając do rękojeści noży, ale kucający obok Greer ani drgnął. - To już... - jęknął Muncey, kiedy atak się skończył.
Peter nie dostrzegł lęku w jego oczach, a tylko spokojną akceptację. Uniósł skrępowane ręce, aby otrzeć pot z czoła zakrwawioną szmatą. - Jest tak, jak mówili. Jeśli to nie kłopot, chciałbym umrzeć od noża, majorze. Chciałbym poczuć, jak to ze mnie wychodzi. Powinna to zrobić Donadio, jeśli ma być jak należy. Mama zawsze mówiła, że człowiek powinien zatańczyć z tym, który go przyprowadzi, a tylko ona była na tyle dobra, by to zrobić. - Zamrugał, a po jego twarzy spływał pot. - Służba pod waszymi rozkazami była dla mnie zaszczytem... i pod rozkazami generała... Chciałem wrócić, żeby to powiedzieć. Niech pan się odsunie, majorze. Greer podniósł się i cofnął. Wszyscy stanęli na baczność. - Ten człowiek jest żołnierzem sił ekspedycyjnych! Nadszedł czas, aby wyruszył w ostatnią podróż! Pozdrówmy kaprala Munceya. Hip, hip... - Huraa! - Hip, hip! - Huraa! - Hip, hip! - Huraa! Greer wyciągnął nóż i podał go Alicii. Jej twarz była skupiona, pozbawiona emocji, jak twarz żołnierza, który musi wykonać swój obowiązek. Wzięła nóż i uklękła przed Munceyem, który oparł związane ręce na kolanach. Pochyliła głowę, aż ich czoła się spotkały. Peter spostrzegł, że jej wargi się poruszają, że coś do niego szepcze.
Nie czuł przerażenia, lecz jedynie zdumienie. Chwila jakby zamarła w czasie, uwolniła się ze strumienia zdarzeń, stając się czymś trwałym i wyjątkowym - linią, po której przekroczeniu nie będzie odwrotu. Nóż dokonał swojego dzieła, zanim Peter się zorientował. Kiedy Alicia opuściła rękę, tkwił po rękojeść w piersi Munceya. Jego oczy były wytrzeszczone i załzawione, a usta otwarte. Alicia trzymała go za głowę, jakby była jego matką. - Już dobrze, Muncey - szepnęła. - Już dobrze. - Na wargach kaprala pojawiła się odrobina krwi. Odetchnął jeszcze raz, zatrzymując powietrze, jakby nie było powietrzem, lecz czymś więcej, słodkim smakiem wolności, uwolnienia się od wszelkich trosk, dokonania wszystkich dzieł i zostawienia ich za sobą. Później życie z niego uszło i runął w ramiona Alicii, która złagodziła upadek ciała w błoto. Peter nie widział Alicii przez dwa dni. Początkowo chciał przesłać jej wiadomość za pośrednictwem Greera, lecz nie wiedział, co powiedzieć. W głębi duszy znał prawdę: Alicia odeszła. Stała się częścią świata, do którego on nie ma wstępu. Oddział ekspedycyjny stracił czterdziestu sześciu ludzi, w tym generała Vorheesa. Przypuszczalnie niektórzy nie zginęli, lecz zostali porwani. Ludzie przebąkiwali o wysłaniu oddziałów zwiadowczych, lecz Greer nie wyraził na to zgody. Jeśli chcą się spotkać z Trzecim Batalionem, powinni wyruszyć w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin.
Pod koniec drugiego dnia obóz był prawie całkowicie zlikwidowany. Prowiant i broń, sprzęt i większość dużych namiotów, z wyjątkiem namiotu kantyny, zostały spakowane. Zamierzali zostawić reflektory, duże, prawie puste cysterny oraz jednego hummera. Batalion miał wyruszyć na południe w dwóch grupach: przodem mały konny oddział zwiadowczy pod dowództwem Alicii, a następnie reszta w samochodach i pieszo. Alicia została oficerem. Po śmierci dowódców dwóch oddziałów i przerzedzeniu się szeregów Greer ją awansował. Została porucznik Donadio. Greer odwołał rozkaz, aby Sara i Amy trzymały się z dala od reszty. Ciało to ciało, powiedział, w tych okolicznościach nie ma powodu dzielić włosa na czworo. Wielu żołnierzy odniosło rany podczas walki. W większości były to drobne obrażenia, rozcięcia, zadrapania i skręcenia. Jeden złamał obojczyk, a dwóch innych, Sancho i Withers, zostało poważnie poparzonych wskutek wybuchu. Ponieważ dwaj sanitariusze batalionu zginęli, Sara i Amy zaopiekowały się rannymi, przygotowując ich do podróży na południe. Peter i Hollis zostali przydzieleni do drużyny zwijającej obóz, której zadaniem było przejrzenie dwóch dużych namiotów z zapasami i zdecydowanie, co zabrać, a następnie przeniesienie reszty do ziemianek na terenie garnizonu. Michael znikł na dobre w parku maszyn, sypiał w barakach i jadał razem z innymi mechanikami. Zapomniano nawet, jak ma na imię, bo wszyscy nazywali go Nakrętka.
Niczym miecz Damoklesa wisiało nad ich głowami pytanie związane z ewakuacją. Peter nie dał jeszcze odpowiedzi Greerowi, bo, szczerze mówiąc, sam jej nie znał. Pozostali - Sara, Hollis i Michael, a nawet Amy, na swój cichy sposób - czekali cierpliwie, dając mu czas na podjęcie decyzji. To, że nic nie mówili, czyniło ten fakt jeszcze bardziej oczywistym. Może po prostu go unikali? Tak czy owak, odrzucenie wojskowej eskorty wydawało się jeszcze bardziej ryzykowne niż kiedyś. Greer ostrzegł go, że po odkryciu kopalni w lesie będzie się roić od wiroli. Zasugerował, że powinni poczekać do następnego lata. Nawiązał łączność z dowództwem dywizji i przekonał ich, aby wysłali specjalną ekspedycję. Cokolwiek jest na tej górze, powiedział Greer, znajduje się tam od dłuższego czasu, więc z powodzeniem może poczekać jeszcze rok. Wieczorem, drugiego dnia po powrocie Alicii, Peter zastał Hollisa siedzącego samotnie na pryczy. Na ramiona narzucił zimową kurtkę, a na kolanach trzymał gitarę. - Gdzie ją znalazłeś? Hollis brzdąkał bezmyślnie z wyrazem skupienia na twarzy. Na widok Petera podniósł głowę i uśmiechnął się przez gęsty zarost. - To gitara jednego z mechaników, przyjaciela Michaela. - Uderzył palcami w struny, wygrywając kilka nut, melodię, której Peter nie potrafił rozpoznać. - Tak długo nie miałem w rękach gitary, że zapomniałem, jak się na
niej gra. - Nie wiedziałem, że umiałeś. - Bo nie umiałem. To Ario grał. Peter usiadł na pryczy naprzeciwko niego. - Śmiało, zagraj coś. - Niewiele pamiętam. Jedną lub dwie piosenki. - Zagraj. Zagraj cokolwiek. Hollis wzruszył ramionami, ale Peter wiedział, że jest zadowolony z jego prośby. - Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem. Hollis majstrował przez chwilę przy strunach, naciągając je i sprawdzając, po czym zaczął grać. Dopiero po chwili Peter przypomniał sobie, że to jedna z wesołych piosenek skomponowanych przez Ario, które grywał dzieciom w Schronie, choć nieco inna. Ta sama i nie te sama. Pod palcami Hollisa nabrała głębszego, bogatszego brzmienia pełnego dojmującego smutku. Peter wyciągnął się na pryczy, pozwalając przenikać się dźwiękom. Nawet kiedy muzyka się skończyła, nadal czuł w sobie jej brzmienie jak echo tęsknoty. - Ładnie - powiedział. Westchnął i utkwił wzrok w suficie namiotu. - Ty i Sara powinniście pojechać w konwoju. Michael też, bo wątpię, by pojechała bez niego. Kiedy Hollis nie odpowiedział, Peter uniósł się na łokciach i spojrzał na przyjaciela. - Tak będzie dobrze, Hollisie. Naprawdę. Chcę, żebyście to zrobili. - To samo powiedział Vorhees, kiedy tu przybyliśmy. O swoich ludziach, o przysiędze, którą składają. Miał rację. Już się do tego nie nadaję, jeśli w ogóle kiedykol-
wiek się nadawałem. Naprawdę ją kocham, Peterze. - Nie musisz się tłumaczyć. Cieszę się razem z wami. Cieszę się, że miałeś szansę. - Co zrobisz? - spytał Hollis. Odpowiedź była oczywista, a jednak musiał jej udzielić. - To, co zamierzaliśmy. Dziwna sprawa, oprócz smutku Peter poczuł coś jeszcze. Poczuł ogarniający go spokój. Podjął decyzję. Uwolnił się od niej. Ciekawe, czy właśnie tak czuł się jego ojciec w noc przed wyruszeniem? Obserwował sufit namiotu kołyszący się w podmuchach zimowego wiatru. Wtedy przypomniał sobie słowa Theo wypowiedziane tamtej nocy w elektrowni, gdy wszyscy siedzieli przy stole w sterowni, popijając shine. „Nasz ojciec nie odszedł, dlatego że zrezygnował”. Ten, kto tak sądzi, nie znał go. Poszedł, bo nie mógł dłużej żyć w niewiedzy, ani minuty dłużej. Peter poczuł wypływający z tej prawdy spokój i był szczęśliwy, szczęśliwy do szpiku kości. Za płótnem namiotu słychać było szum agregatów i nawoływania wartowników na pomoście. Jeszcze jedna noc i wszystko zamilknie. - Nie odwiodę cię od tego zamiaru, prawda? - spytał Hollis. Peter pokręcił głową. - Zrób dla mnie jedno. - Cokolwiek zechcesz. - Nie idź za mną. Znalazł majora w namiocie, który kiedyś należał do
generała Vorheesa. Od czasu powrotu Alicii rzadko rozmawiał z Greerem. Po nieudanej operacji major wydawał się przygnębiony i Peter trzymał się od niego z daleka. Wiedział, że nie jest to spowodowane wyłącznie ciężarem dowodzenia. Podczas długich godzin, które spędził z Greerem i Vorheesem, zrozumiał, jak bardzo byli ze sobą związani. Greer był w żałobie po stracie przyjaciela. W namiocie paliła się lampa. - Majorze Greer? - Proszę wejść. W środku było ciepło od piecyka na drewno. Major miał na sobie spodnie moro i oliwkowy podkoszulek. Siedział za biurkiem Vorheesa, przeglądając dokumenty. Na ziemi leżała szuflada pełna różnych przedmiotów. - Witaj, Jaxon. Byłem ciekaw, kiedy oznajmisz mi swoją decyzję - - Wyprostował się, pocierając oczy ze znużeniem. - Podejdź, spójrz na to. Na stole leżały luźne kartki, a na wierzchu rysunek przedstawiający trzy osoby: kobietę i dwie małe dziewczynki. Był tak wiemy, że Peter sądził początkowo, że patrzy na fotografię z dawnych czasów. Po chwili zrozumiał, iż to rysunek węglem. Portret od pasa w górę. Dolna część postaci niknęła w pustce. Kobieta trzymała na kolanach mniejszą dziewczynkę, która miała nie więcej niż trzy lata, o delikatnej dziecinnej buzi. Druga, kilka lat starsza od siostry, stała z tyłu, po lewej stronie matki. Greer wyciągnął trzy kolejne kartki. Te same postacie w identycznych pozach. - To Vorheesa?
Greer skinął głową. - Curt nie służył w armii od początku, jak większość z nas. Przeżył całe życie, zanim wstąpił do sił ekspedycyjnych, miał żonę i dwie małe dziewczynki. Był rolnikiem, dałbyś wiarę? - Co się z nimi stało? Greer wzruszył ramionami. - To co zawsze. Peter schylił się, aby obejrzeć rysunki. Widział, jak starannie je wykonano, jakie skupienie kryło się za każdym najdrobniejszym szczegółem. Cierpki uśmiech kobiety, szerokie i błyszczące oczy młodszej dziewczynki jak oczy matki. Uniesiony powiewem kosmyk włosów drugiej. Odrobina szarego pyłu nadal unosiła się nad kartką, jak popiół pchany wspomnieniem tamtego wiatru. - Myślę, że rysował je, aby nie zapomnieć... - powiedział Greer. Peter poczuł się zażenowany. Niezależnie od znaczenia, jakie te rysunki miały dla generała, wiedział, że są bardzo osobiste. - Dlaczego pokazuje mi pan te rysunki, majorze? Greer wsunął je ostrożnie do kartonowej teczki i włożył do kufra stojącego u jego stóp. - Ktoś powiedział, że istniejemy, dopóki ktoś o nas pamięta. Teraz ty też będziesz o nich pamiętał. - Zamknął kufer na kluczyk, który miał na szyi, i rozsiadł się wygodnie na krześle. - Nie po to przyszedłeś, prawda? Podjąłeś decyzję.
- Tak, panie majorze. Wyruszam jutro skoro świt. - W porządku. - Greer pokiwał głową w zamyśleniu, jakby tego oczekiwał. - Cała piątka czy tylko ty? - Hollis i Sara ewakuują się razem z wami. Michael chyba też, choć jeszcze o tym nie wie. - A więc tylko dwoje. Ty i ta tajemnicza dziewczyna. - Amy. Greer znów pokiwał głową. - Amy. Peter sądził, że Greer będzie próbował go przekonać, ale major powiedział: - Weź mojego wierzchowca. To dobry koń, nie zawiedzie cię. Wydam rozkaz żołnierzom przy bramie, żeby cię przepuścili. Potrzebujesz broni? - Każdej, jaką możecie mi dać. - Dopilnuję tego. - Jestem wdzięczny, panie majorze. Dziękuję za wszystko. - Przynajmniej tyle mogę zrobić. - Greer patrzył przez chwilę na swoje złożone na kolanach dłonie. - Zdajesz sobie sprawę, że to samobójstwo, prawda? Samotna wyprawa w góry. Wybacz, ale musiałem to powiedzieć. - Może i tak, ale nie przychodzi mi do głowy nic lepszego. Zamilkli na chwilę. Peter pomyślał, że będzie mu brakowało Greera, jego spokojnej, niezłomnej obecności. W namiotach paliło się światło. Peter słyszał szmer głosów dochodzących zza płóciennych ścian. Nie było
drzwi, więc nie mógł zapukać, lecz gdy podszedł bliżej, w przejściu stanął żołnierz w parce. Wilco, jeden z mechaników. - Witaj, Jaxon. - Spojrzał na niego zdumiony. - Jeśli szukasz Nakrętki, jest razem z innymi, spuszczają resztę paliwa z cysterny. Właśnie tam idę. - Szukam Alicii. - Kiedy Wilco spojrzał na niego pytająco, dodał: - Porucznik Donadio. - Nie wiem... - Powiedz jej, że tu jestem. Wilco wzruszył ramionami i wrócił do namiotu, a Peter wytężył słuch, aby usłyszeć, co się dzieje w środku. Nagle wszystkie głosy zamilkły. Czekał na tyle długo, że zaczął się zastanawiać, czy Alicia do niego wyjdzie. Po chwili poła namiotu zadrżała i odsunęła się. W wejściu stanęła Alicia. Pomyślał, że powiedzenie, iż się zmieniła, nie byłoby prawdą, bo kobieta, która przed nim stała, była jednocześnie Alicią, którą znał, i zupełnie nową osobą. Skrzyżowała ręce na piersi, mimo zimna ubrana tylko w podkoszulek. Włosy trochę jej odrosły w ciągu ostatnich dni i teraz przypominały upiorny czepek, który przywarł do skalpu, lśniący w promieniach reflektorów. Jednak najdziwniejsze było to, że do niego nie podeszła. - Słyszałem o twoim awansie - zaczął. - Moje gratulacje. Nie odpowiedziała. - Alicio... - Nie powinieneś tu przychodzić, a ja nie powinnam
z tobą rozmawiać. - Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, iż rozumiem. Kiedyś nie rozumiałem. Teraz już wiem. - Co spowodowało tę zmianę? - spytała, obejmując się ramionami. Nie był pewny, co odpowiedzieć, nagle zapomniał, co chciał jej przekazać. Miała z tym coś wspólnego śmierć Munceya, jego ojciec i Amy, nie znał jednak słów, które mogłyby to wyrazić. Powiedział jedyną rzecz, która mu przyszła do głowy: - Szczerze mówiąc, gitara Hollisa... Spojrzała na niego bez wyrazu. - Hollis ma gitarę? - Jeden z żołnierzy mu podarował... - Peter urwał, czując, że nie zna sposobu, jak jej to wyjaśnić. - Wybacz, wiem, że to nie ma większego sensu... Coś w nim pękło, poczuł ból wywołany stratą kogoś, kogo jeszcze nie pożegnał. - Dzięki, że mi powiedziałeś. Słuchaj, muszę wracać... - Poczekaj, Alicio... Odwróciła się, unosząc brwi. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? O Pułkowniku? - Dlatego przyszedłeś? Spytać o Pułkownika? Westchnęła, odwracając głowę. Nie chciała o tym mówić. Bo nie życzył sobie, aby ktokolwiek o tym wiedział. O tym, kim był. - Dlaczego?
- A co miał powiedzieć, Peterze? Był sam. Stracił wszystkich ludzi. Powinien był zginąć razem z nimi. Przerwała, aby zaczerpnąć powietrza. - Myślę, że wychował mnie w jedyny sposób, jaki znał. Prawdę powiedziawszy, przez długi czas uważałam to za zabawne. Te jego opowieści o dzielnych mężczyznach przemierzających Mroczne Krainy, aby walczyć i ginąć. Te ich przysięgi... były dla mnie jak abrakadabra, uważałam je za puste słowa. Byłam ną niego wściekła. Miałam osiem lat, Peterze, osiem lat, kiedy zabrał mnie za mury. Przeszliśmy tunelem pod magistralą i tam mnie zostawił. W nocy. Bez niczego, nie miałam nawet noża. Nigdy ci o tym nie opowiadałam. - Co się stało, Alicio? - Nic. Siedziałam pod drzewem i płakałam przez całą noc. Do dziś nie wiem, czy sprawdzał moją odwagę, czy szczęście. Peter coś sobie przypomniał. - Musiał tam być razem z tobą. Pilnować cię. - Może. - Spojrzała w zimowe niebo. - Czasami myślę, że tam był, czasami, że go nie było. Nie znałeś go tak dobrze jak ja. Wtedy go znienawidziłam. Naprawdę znienawidziłam, lecz nie można nienawidzić bez końca... Westchnęła z rezygnacją. - Mam nadzieję, że mi uwierzysz, Peterze. Że pewnego dnia mi przebaczysz. - Pociągnęła nosem i otarła oczy. - To wszystko. Za dużo ci powiedziałam. Jestem wdzięczna, że mogliśmy być tak długo razem. Spojrzał na jej zbolałą twarz i zrozumiał.
Prawdziwą tajemnicą Alicii nie był Pułkownik, lecz on sam. Był tajemnicą, którą w sobie nosiła. Tajemnicą, którą ukrywali przed innymi i przed sobą. Wyciągnął rękę. - Alicio, posłuchaj... - Nie rób tego. Nie... - A jednak się nie cofnęła. - Przez trzy dni myślałem, że zginęłaś, a mnie przy tym nie było... - Poczuł ucisk w gardle. - Zawsze myślałem, że będę wtedy przy tobie... - Do diabła, Peter... - Drżała, czuł, że ze sobą walczy. - Nie mogę się teraz wycofać. Jest już za późno. Za późno. - Wiem. - Nie mów tego. Proszę. Powiedziałeś, że rozumiesz. Bo rozumiał. Wszystko, czym dla siebie byli, streszczało się w tym prostym fakcie. Nie był zaskoczony ani nie czuł żalu, lecz głęboką i nieoczekiwaną wdzięczność, a wraz z nią jasność, która napełniała go jak powiew zimowego powietrza. Zastanawiał się, co to za uczucie, a później zdał sobie sprawę, że się z nią rozstał. Pozwoliła, aby ją objął, otulił połami kurtki. Trzymał ją, a ona jego, jak kilka dni temu w namiocie Vorheesa. To samo pożegnanie, tylko odwrócone. Poczuł, że Alicia sztywnieje, aby po chwili się rozluźnić. - Odchodzisz - szepnęła. - Obiecaj mi coś. Doprowadź ich bezpiecznie do Roswell.
Poczuł na piersi lekkie, choć wyraźne skinienie głową. - A ty? Kocha ją, a jednak nie może jej tego powiedzieć. Trzymając ją w ramionach, zamknął oczy, próbują wyryć to uczucie w swoim umyśle, zamknąć w pamięci, aby móc zabrać je ze sobą. - Opiekowałaś się mną wystarczająco długo, nie sądzisz? - Odsunął ją od siebie ostami raz, aby spojrzeć jej w twarz. - Chciałem ci podziękować. To wszystko. Odwrócił się i odszedł, zostawiając ją stojącą samotnie na lodowatym wietrze przed pogrążonymi w ciszy namiotami. Próbował zasnąć, lecz przez całą noc przewracał się niespokojnie z boku na bok. W końcu, godzinę przed świtem, kiedy nie mógł już dłużej czekać, wstał i spakował swoje rzeczy. Pomyślał, że jest zimno, że będą potrzebowali koców, dodatkowych skarpet i wszystkiego, co zapewni im ciepło i ochroni przed wilgocią. Śpiwory i poncho, i brezent z mocnym sznurkiem. Poprzedniej nocy zabrał z magazynu łopatkę, siekierę oraz dwie grube kurtki. Nieświadomy niczego Hollis cicho chrapał na pryczy, ukrywszy brodatą twarz pod kocami. Kiedy się obudzi, Petera już nie będzie. Zarzucił plecak na ramię i wyszedł na dwór. Było tak zimno, że niemal zamarł, wdychając powietrze. W obozie panowała cisza. Dostrzegł tylko kilku ludzi. Z kantyny dolatywał dym i zapach ciepłego jedzenia, który sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. Nie było jednak czasu na je-
dzenie. Odsunął połę namiotu kobiet i zobaczył Amy siedzącą na pryczy z małym plecakiem na kolanach. Nic jej nie powiedział. Była sama. Sara nadal przebywała w namiocie sanitarnym razem z Sanchem i innymi rannymi. - Już czas? - spytała Amy z błyszczącymi oczami. - Tak. Poszli razem do padoku dla koni. Koń Greera, duży czarny wałach ogrubej zimowej sierści, skubał trawę razem z innymi końmi, odwracając łeb pod wiatr. Peter przyniósł z szopy uzdę i podprowadził go do ogrodzenia. Żałował, że nie może założyć siodła, lecz we dwoje nie mogliby w ten sposób jechać. Związał plecaki i przerzucił przez kłąb. Palce zesztywniały mu z zimna. Podsadził Amy, a następnie użył ogrodzenia, aby wspiąć się na konia. Przejechali skrajem padoku w cień pod murem i ruszyli do bramy. Świtało. Ujrzeli delikatne blade światło, gdy ciemność zaczęła się roztapiać, ustępując miejsca szarości. Padał ledwie dostrzegalny śnieg, jakby płatki materializowały się w powietrzu tuż przed ich twarzami. Przy bramie stał samotny wartownik Eustace - porucznik, który powiadomił Petera o powrocie oddziałów. - Major kazał was przepuścić. Kazał też dać wam to. - Przyniósł worek z budki wartownika i położył go na ziemi przed koniem. - Powiedział, żebyś wziął to, co ci będzie potrzebne. Peter zeskoczył na ziemię i uklęknął, aby otworzyć worek. W środku były karabiny, magazynki z amunicją, kilka pistoletów i pas granatów. Przejrzał wszystko, zasta-
nawiając się, co zabrać. - Dzięki - powiedział, prostując się. Wyciągnął nóż i podał go żołnierzowi. - To prezent dla pana majora. Eustace ściągnął brwi. - Nie rozumiem. Chcesz dać mu swój nóż? - Weź - powiedział. Eustace przyjął go niechętnie. Przez chwilę patrzył na nóż jak na dziwny przedmiot znaleziony w lesie. - Przekaż to majorowi Greerowi - powtórzył. - Myślę, że zrozumie. Odwrócił się do Amy, a ona uniosła głowę i spojrzała w niebo. - Jesteś gotowa? Skinęła głową. Na jej ustach pojawił się słaby uśmiech. Płatki spadły na jej rzęsy i włosy jak diamentowy pył. Eustace podsadził Petera, który wskoczył na konia i chwycił wodze. Brama się otworzyła. Ostami raz spojrzał na namioty, lecz wszędzie panowała niezmącona cisza. Żegnaj, pomyślał. Żegnaj. Spiął konia i wyjechali w budzący się dzień. X Anioł góry Jak pustelnik w nędznej samotni, Spędzam dni w smutku, opłakując stratę, Której czas nie zdoła uleczyć, Bo wiem, że nie odnajdzie mnie nikt prócz Loue. SIR WALTER RALEIGH The Phoenix Nest (Gniazdo Feniksa) - 62 W południe dotarli do rzeki. Jechali w milczeniu, w padającym jednostajnie śniegu, który wypełniał las stłu-
mionym światłem. Rzeka zaczęła zamarzać przy brzegu, tocząc ciemne wody zwężonym korytem. Amy zasnęła, przywierając do pleców Petera, kładąc blade dłonie na jego kolanach. Czuł ciepło jej ciała, powolne wznoszenie się i opadanie piersi. Z końskich nozdrzy buchały obłoki pary pachnące trawą i ziemią. Otoczyły go wspomnienia, chaotyczne obrazy unoszące się w jego świadomości niczym dym. Zobaczył matkę kilka dni przed śmiercią, gdy stał w drzwiach, obserwując, jak śpi. Kiedy dostrzegł jej okulary leżące na stoliku, wiedział, że niedługo odejdzie. Ujrzał Theo w radiostacji, siedzącego na pryczy i oglądającego jego nogę, a później stojącego z Mausami na werandzie domu na farmie i obserwującego, jak odjeżdżają. Przed oczami stanął mu obraz Cioci w przegrzanej kuchni i poczuł smak jej okropnej herbaty. Przypomniał sobie ostatnią noc w bunkrze, kiedy wszyscy pili whisky i śmiali się z jakiegoś dowcipu Caleba, stojąc przed wielką niewiadomą. I Sarę w ranek, kiedy spadł pierwszy śnieg, siedzącą na zwalonym drzewie z dziennikiem na kolanach. Ujrzał jej twarz skąpaną w promieniach słońca i głos wołający: „Jak tu pięknie”. I Alicię. Alicię. Skręcili na wschód. Znaleźli się w nieznanej okolicy, a wyboista droga zaczęła biec w górę. Drzewa porastające zbocza przykryte były białym płaszczem. Śnieg przestał padać, aby po jakimś czasie powrócić. Jechali pod górę. Uwaga Petera skupiła się na szczegółach: na powolnym, rytmicznym stąpaniu konia, starych skórzanych wodzach, delikatnym muskaniu jego szyi przez włosy Amy.
Wszystko wydawało się nieuchronne jak szczegóły ze snu, który śnił dawno temu. Kiedy zapadła noc, Peter oczyścił szpadlem miejsce na biwak i rozpiął brezent nad brzegiem rzeki. Kawałki drewna leżące na ziemi były zbyt mokre, aby rozpalić ogień, lecz pod ciężkim sklepieniem drzew znaleźli wystarczającą ilość suchych gałęzi na rozpałkę. Peter nie miał noża, lecz w plecaku znalazł mały scyzoryk, którym otworzył konserwy. Zjedli posiłek i zasnęli, przytuleni do siebie, aby się ogrzać. Obudzili się przemarznięci na kość. Śnieg przestał padać, zostawiając po sobie zimnobłękitne niebo. Kiedy Amy rozpalała ognisko, Peter poszedł szukać konia, który w nocy zerwał się i uciekł. W innych okolicznościach pewnie wpadłby w panikę, lecz tego ranka nie zrobiło to na nim wrażenia. Odnalazł go sto metrów dalej skubiącego trawę nad strumieniem. Pomyślał, że nie powinien mu przeszkadzać, więc stał przez chwilę, obserwując, jak je śniadanie, zanim zaprowadził go do obozowiska, gdzie Amy rozpaliła małe dymiące ognisko wilgotnego igliwia i trzaskających gałązek. Zjedli kilka konserw i popili chłodną wodą ze strumienia, a następnie ogrzali się przy ogniu. Wiedział, że będzie to ich ostatni ranek. Za nimi, na zachodzie, leżało opuszczone obozowisko, bo wszyscy żołnierze wyruszyli na południe. - Już niedaleko - powiedział do Amy, umieszczając plecaki na końskim grzbiecie. - Myślę, że nie zostało więcej niż dziesięć kilometrów.
Tylko skinęła głową. Peter podprowadził konia do zwalonego pnia, wielkiego, nasiąkniętego wodą kloca wysokości metra, aby po nim wspiąć się na konia. Kiedy już się usadowił, poprawił pakunki i wyciągnął rękę, aby wciągnąć Amy. - Tęsknisz za nimi? - spytała. - Za przyjaciółmi? Spojrzał na drzewa pokryte śniegiem. Ranek był chłodny i słoneczny. - Tak, to normalne. Po pewnym czasie dotarli do rozwidlenia dróg. Ziemia pod śniegiem była twarda i równa. Co jakiś czas pojawiał się zardzewiały znak lub zniszczona barierka. Wchodzili coraz głębiej w zwężającą się dolinę otoczoną urwistymi ścianami zwracającymi ku nim swoje skalne twarze. Właśnie wtedy dotarli do miejsca, w którym droga się rozwidlała: jedna podążała prosto wzdłuż brzegu rzeki, a druga przez most, łukowatą konstrukcję ze stalowych belek. Po drugiej stronie znów się wznosiła, niknąć między drzewami. - Którędy? - spytał. Amy milczała przez chwilę. - Przez most. Zsiedli z konia. Śnieg był głęboki i sypki jak proszek, sięgający krawędzi cholewek butów Petera. Kiedy podeszli do brzegu, okazało się, że mostu właściwie nie ma. Przypuszczalnie był drewniany, więc zbutwiał i rozpadł się ze starości. Pięćdziesiąt metrów. Pewnie zdołają przejść, balansując na dźwigarach,
lecz koniowi się to nie uda. - Jesteś pewna? Stała, mrużąc oczy od słońca, tak jak on włożywszy ręce do kieszeni kurtki. Skinęła głową. Wrócił do konia, aby odwiązać plecaki. Nie było sensu przywiązywać go do drzewa, by na nich czekał. Pokonali razem długą drogę, więc nie chciał go zostawić bezbronnego. Kiedy położył rzeczy na ziemi, zdjął uzdę i zaszedł zwierzę od tyłu. - Ha! - krzyknął, wymierzając mu mocnego klapsa. Nic. Spróbował jeszcze, tym razem głośniej. - Ha!!! Klepnął konia, krzyknął i zaczął machać rękami. - Uciekaj! Uciekaj, głupku! - Zwierzę ani drgnęło, spoglądając na nich spokojnie ogromnymi błyszczącymi ślepiami. - Uparty skurczybyk! Nie chce odejść. - Powiedz mu, co ma zrobić. - Przecież to koń, Amy. To, co się później stało, choć dziwne, nie było tak zupełnie nieoczekiwane. Amy ujęła łeb konia, a ten zaczął przestępować z nogi na nogę i uspokoił się pod wpływem jej dotyku. Z szerokich nozdrzy wydobyło się ciężkie westchnienie. Przez długą chwilę stali nieruchomo, dziewczyna i koń, połączeni głębokim porozumieniem. Później zwierzę ruszyło, zatoczyło szerokie koło i zaczęło podążać w kierunku, z którego przybyli. Krok przeszedł w kłus i koń znikł między drzewami. Amy podniosła plecak ze śniegu i zarzuciła go na
plecy. - Możemy ruszać. Peter nie wiedział, co powiedzieć, choć nie było powodu, aby mówić cokolwiek. Zeszli wałem na brzeg rzeki. Promienie słońca tańczyły na powierzchni wody, która iskrzyła, jakby na chwilę przed zamarznięciem jej zdolność odbijania światła uległa wzmocnieniu. Peter dał Amy znak, aby poszła przodem, podsadzając ją do otworu między przęsłami, po czym podał jej plecaki i sam się podciągnął. Najpewniejsza droga prowadziła krawędzią mostu, bo można było złapać się poręczy, przechodząc z belki na belkę. Chłodny metal parzył ręce jak ogień. Amy szła pierwsza, przeskakując otwory z pewnością i wdziękiem. Kiedy Peter ruszył za nią, stało się jasne, że problemem nie są belki, które sprawiają wrażenie solidnych, lecz to, co kryje się pod śniegiem - warstwa lodu. Peter poślizgnął się dwa razy, z trudem trzymając się chwiejnej poręczy. Czy to możliwe, że pokonał tak długą drogę, aby na koniec utonąć w lodowatej rzece? Wolno, belka za belką, przedostał się na drugą stronę. Kiedy znalazł się na brzegu, jego ręce były zupełnie zdrętwiałe. Drżał. Żałował, że nie mogą się zatrzymać, aby rozpalić ognisko, lecz zostało im niewiele czasu. Cienie zaczęły się wydłużać. Krótki zimowy dzień wkrótce dobiegnie końca. Wdrapali się na brzeg i zaczęli iść w górę. Peter miał nadzieję, że tam, dokąd zmierzają, znajdąjakieś schronienie. Bez niego nie przeżyją nocy. Przestały go obchodzić wirole, bo zimno może ich zabić równie łatwo jak
one. Najważniejsze, żeby nie przestawali iść. Amy prowadziła. Peter z trudem dotrzymywał jej kroku. Powietrze wydawało się rozrzedzone, a rosnące wokół drzewa jęczały targane wiatrem. Kiedy po pewnym czasie się obejrzał, dolina leżała daleko w dole ze wstęgą przecinającej ją rzeki. Znajdowali się w cieniu, w strefie zmierzchu, lecz druga strona doliny i zbocza gór na północy i wschodzie nadal były skąpane w złocistym świetle. Peter pomyślał, że Amy zabiera go na wierzchołek świata. Na szczyt ziemi. Dzień się kończył. Zachodnia ściana góry, na którą się wspięli, przypominała urwisko. Chłód przeniknął go jeszcze głębiej, znieczulając zmysły. Zdał sobie sprawę, że popełnili błąd, pozbywając się konia. Jakby co, mogliby przecież zejść, schować się za nim i ogrzać ojego ciało. Zabicie konia wydawało się potwornością, nie wyobrażał sobie, aby mógł to zrobić, lecz gdy ciemności zaczęły spowijać górę, wiedział, że byłby do tego zdolny. Nagle Amy się zatrzymała. Podszedł do niej i stanął, ciężko dysząc. Warstwa śniegu była tu cieńsza, odwiana przez wiatr. Dziewczyna zmrużyła oczy, obserwując niebo, jakby wsłuchiwała się w jakiś daleki dźwięk. Śnieg oblepił jej plecak i włosy. - Co to? Zatrzymała wzrok na linii drzew po lewej stronie. - Tam - powiedziała. Wtedy to zobaczył. Przejście między krzakami. Amy ruszyła w tamtą stronę. Kiedy podeszli bliżej, zrozumiał, że to brama w rozwalonym ogrodzeniu, które biegnie
skrajem lasu, porośnięte bezlistnymi krzakami, co czyniło je prawie niewidocznym, upodabniając do innych elementów krajobrazu. Kto wie, jak długo szli wzdłuż niego, nie zdając sobie z tego sprawy. Za bramą stała mała budka wartownicza, a raczej coś, co z niej zostało. Konstrukcja o powierzchni nie większej niż pięć metrów kwadratowych była przechylona. Część fundamentów runęła. Peter zajrzał do środka, lecz nie dostrzegł niczego oprócz śniegu i liści, i grzyba na ścianie. Odwrócił się. - Amy, gdzie jesteś? Zobaczył, jak przemyka między drzewami, i poczłapał za nią. Poruszała się teraz szybciej, właściwie biegła. Wyczerpany pojął, że dotarli do celu albo są naprawdę blisko. Wtedy poczuł, że coś go opuszcza. Opadł z sił, ulegając chłodowi. - Amy, zatrzymaj się! - krzyknął. Zachowywała się tak, jakby go nie usłyszała. - Amy, proszę! Odwróciła się. - Gdzie jesteśmy? - spytał. - Tu niczego nie ma. - Mylisz się, Peterze. - Jej twarz promieniała. - Jest! - Co!? - W jego głosie słychać było lęk. Oparł dłonie na kolanach i ciężko dyszał. - Gdzie? Uniosła głowę, wpatrując się w ciemniejące niebo i zamykając oczy. - To jest... wszędzie. Posłuchaj. Wytężył słuch i skupił uwagę resztką sił, lecz usły-
szał tylko szum wiatru. - Niczego nie słyszę - powtórzył, czując, że traci nadzieję. - Amy, tu niczego nie ma. Wtedy usłyszał. Głos. Ludzki głos. Ktoś śpiewał. Najpierw zobaczyli radiolatamię. Las się przerzedził i wyszli na polanę. Peter widział wokół ślady ludzkiej obecności, przysypane śniegiem zrujnowane budynki i porzucone pojazdy. Antena stała na krawędzi wielkiego wgłębienia w ziemi pełnego gruzu fundamentów domu, który dawno przestał istnieć. Metalowa wieża o czterech nogach wznosiła się wysoko nad nimi unieruchomiona stalowymi linami zalanymi betonem. Na wierzchołku umieszczono szarą kulę z wystającymi szpikulcami. Pod kulą, z boków wieży, jak płatki kwiatów sterczało coś przypominającego łopaty. Może to panele słoneczne, pomyślał Peter. Oparł się o chłodny metal. Na jednej z rozpór znajdowała się tabliczka z jakimś napisem. Odgarnął śnieg i przeczytał: „Wojska Inżynieryjne Armii Stanów Zjednoczonych”. - Amy... Miejsce, w którym przed chwilą stała, było puste. Dostrzegł ruch na skraju polany i pobiegł tam. Śpiew był coraz głośniejszy. Nie były to słowa, lecz wznoszące się i opadające dźwięki. Wydawało się, że płyną ku nim ze wszystkich stron niesione wiatrem. Są blisko, bardzo blisko. Drzewa się rozstąpiły i ujrzeli niebo. Dotarł do miejsca, w którym stała Amy, i się zatrzymał.
Wtedy ją zobaczył. Kobietę. Stała odwrócona w drzwiach małego domku z bali. W oknach widać było światło, z komina unosił się dym. Kobieta strzepnęła koc. Inne wisiały na sznurze rozpiętym między drzewami. Przez głowę przemknęła mu paradoksalna myśl, że ta kobieta, kimkolwiek jest, zdejmuje pranie. Zdejmuje ze sznurka pranie i śpiewa. Miała na sobie ciężką wełnianą pelerynę. Jej włosy były gęste i ciemne, ze śnieżnobiałymi pasemkami, spływające na ramiona kaskadami przypominającymi obłoki. Spod peleryny wystawały stopy w sandałach ze sznurka. Kiedy Peter i Amy podeszli bliżej, słowa piosenki stały się zrozumiałe. Głos kobiety był głęboki i donośny, pełen tajemniczego zadowolenia. Śpiewała, wkładając koce do kosza stojącego na śniegu, najwyraźniej nieświadoma ich obecności. Byli teraz zaledwie kilka metrów od niej. Śpij, dziecko, niech cię ogarnie spokój, śpiewała. Przez całą noc. Bóg ześle anioły, aby cię strzegły Przez całą noc. Cicho nadchodzą senne godziny, Wzgórze i dolina pogrążyły się we śnie. Kiedy moi ukochani śpią, pilnuję ich Przez całą noc. Nagle zamarła, zatrzymując dłonie nad sznurkiem. - Amy! Odwróciła się. Miała szeroką piękną twarz i ciemną skórę jak Ciocia, lecz nie była stara. Jej skóra wydawała się sprężysta, oczy jasne i przenikliwie. Na twarzy pojawił się promienny uśmiech.
- Tak się cieszę, że cię widzę! - Jej głos brzmiał jak muzyka, jakby wyśpiewywała nuty. Podeszła do nich i wzięła Amy w ramiona, tuląc ją z matczyną czułością. Moja mała Amy! Ale urosłaś! - Spojrzała na Petera, najwyraźniej dopiero teraz go dostrzegając. - To pewnie on, twój Peter. - Pokręciła głową nieco zdumiona. - Taki jak myślałam. Czy pamiętasz, że kiedy cię poznałam, zapytałam, kim jest Peter? Byłaś wtedy taka mała. W oczach Amy błysnęły łzy. - Zostawiłam go. - Już dobrze. Jest tak, jak miało być. - Kazał mi uciekać! - szlochała. - Zostawiłam go! Zostawiłam go! - Odnajdziesz go, Amy. Po to przyszłaś, prawda? Nie tylko ja cię strzegłam przez te wszystkie lata. Ten smutek nie należy wyłącznie do ciebie. Czujesz w sercu jego smutek, Amy, bo za tobą tęskni. Słońce zaszło. Stali przed domem otoczeni mrocznym chłodem, mimo to Peter nie mógł się poruszyć ani wydobyć głosu. - Powiedz mi... - wyjąkał wreszcie. - Powiesz mi, kim jesteś? Oczy kobiety błysnęły szelmowsko. - Powiemy mu, Amy? Powiemy twojemu Peterowi, kim jestem? Amy skinęła głową, a kobieta uśmiechnęła się do niego promiennie. - Jestem tą, która na was czekała - odrzekła. - Jestem siostra Lacey Antoinette Kudoto.
63 Szeregowiec Sancho umierał. Sara jechała na końcu konwoju w jednej z dużych ciężarówek. Na pakę wstawiono prycze, na których leżeli ranni. Resztę przestrzeni zajmowały pudła z zaopatrzeniem. Sara ledwo mogła się między nimi przecisnąć, aby pomóc chorym. Drugi żołnierz Withers był w lepszym stanie. Miał poparzone ręce. Pewnie przeżyje, jeśli nie wda się zakażenie. Z Sanchem była inna sprawa. Kiedy opuszczali bombę, coś poszło nie tak. Kabel utknął, zapalnik nie zadziałał. Sara dowiedziała się o tym z kilkunastu różnych źródeł przedstawiających nieco inną wersję wydarzeń. Sancho wszedł do szybu kopalni, opuścił się na dół, aby odblokować kabel, naprawić to, co się popsuło. Nadal był w środku lub właśnie wychodził, kiedy Withers zaczął go wyciągać. Wtedy eksplodowały zbiorniki z paliwem. Ogarnęły go płomienie. Sara widziała drogę, którą poruszał się ogień, wtapiając ubranie w skórę. Uznała za cud to, że przeżył, choć trudno było to uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Do dziś słyszała jego krzyki, gdy z pomocą dwóch żołnierzy zdejmowała z niego zwęglone resztki munduru, wraz z nim usuwając płaty skóry z rąk i klatki piersiowej, a później kolejne wrzaski, gdy próbowała oczyścić rany, odsłaniając surowe czerwone mięso. Poparzenia na nogach i stopach zaczęły już ropieć, powodując, że chorobliwy słodki odór spalonej skóry mieszał się ze smrodem infekcji. Płomienie spaliły klatkę pier-
siową, ręce i ramiona. Jego twarz przypominała gładką różową bryłę podobną do gumki na ołówku. Kiedy skończyła opatrywać rany - co samo w sobie było strasznym zadaniem - przestał wydawać jakiekolwiek dźwięki i zapadł w niespokojny sen, z którego budził się tylko po to, aby błagać o wodę. Następnego ranka była zdumiona, że jeszcze żyje, podobnie jak kolejnego dnia. W noc przed wyruszeniem zaproponowała, w przypływie odwagi, która zdumiała nawet ją samą, że z nim zostanie. Greer nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że zostawili w tym lesie dość ludzi. Ma zrobić wszystko, aby było mu wygodnie. Przez jakiś czas konwój podążał na wschód, lecz teraz znów jechali na południe po czymś, co przypominało drogę. Ustało podskakiwanie na wybojach, kołysanie się z boku na bok oraz mlaskanie błota i śniegu uderzającego o błotniki. Sarze było niedobrze, przemarzła do kości, na dodatek wszystko ją bolało od długiego obijania się na pace. Kolumna złożona z koni, pojazdów i ludzi zatrzymywała się i ruszała, kiedy zwiadowcy Alicii stwierdzali, że droga jest bezpieczna. Pierwszego dnia mieli dotrzeć do Durango, aby przenocować w umocnionym silosie zbożowym, jednym z dziewięciu na szlaku zaopatrzenia wiodącym do Roswell. Sara postanowiła, iż nie będzie się gniewała na Petera, że odszedł bez pożegnania. Początkowo, kiedy Hollis przekazał jej nowinę, była na niego wściekła. Konieczność opiekowania się Sanchem i Withersem sprawiła, że nie rozpamiętywała tego uczucia.
Właściwie wiedziała, że to nastąpi - jeśli nie odejście Petera i Amy, to coś podobnego. Coś ostatecznego. Kiedy rozmawiali z Hollisem o wyruszeniu w konwoju, w tle zawsze wisiało niewypowiedziane przeświadczenie, że Peter i Amy z nimi nie pojadą. W odróżnieniu od niej Michael był rozgniewany, więcej niż rozgniewany - wściekły. Hollis musiał powstrzymać go siłą, aby nie ruszył za nimi po śladach zostawionych na śniegu. W ciągu ostatnich miesięcy stał się odważny, niemal lekkomyślny. Sara zawsze uważała się za kogoś w rodzaju zastępczego rodzica, odpowiedzialnego za Michaela w głęboki, niezaprzeczalny sposób. W pewnym momencie wędrówki uwolniła się od tego uczucia. Może to nie Michael się zmienił, ale ona? Chciała zobaczyć Kerrville. Ta nazwa unosiła się w jej głowie z lśniącą lekkością. Wystarczyło pomyśleć o trzydziestu tysiącach dusz. Kerrville dawało jej nadzieję, której nie odczuwała od dnia, gdy Nauczycielka wyprowadziła ją ze Schronu w ponury świat. Bo świat nie był ponury. Mała Sara śpiąca w Wielkiej Sali i bawiąca się z koleżankami, czująca na twarzy promienie słońca, gdy huśtała się w oponie na dziedzińcu, wierząca, że świat jest wspaniałym miejscem i że kiedyś stanie się jego częścią - mała dziewczynka, którą była, cały czas miała rację. Jej pragnienia wydawały się takie proste. Chciała być osobą, wieść życie godne człowieka. Będzie tak żyła w Kerrville razem z Hollisem. Z Hollisem, który ją kocha, który powtarza to bez przerwy.
Czuła się tak, jakby obudził w niej coś nowego, coś, co było długo uśpione, bo to uczucie wypełniło ją natychmiast, tamtej nocy na warcie, gdzieś w Utah, kiedy odłożył karabin i ją pocałował. I budziło się na nowo, kiedy to powtarzał cicho, jakby był zakłopotany. Ich twarze były tak blisko, że czuła na policzkach jego brodę. Wyznawał jej najgłębszą prawdę o sobie. Powiedział, że ją kocha, a ona pokochała go raz na zawsze. Nie wierzyła w przeznaczenie. Świat wydawał jej się przypadkowy, przypominał łańcuch niefortunnych zdarzeń i dramatycznych ucieczek, z których wychodziło się cało, aż do dnia, gdy się to nie udawało. Mimo to miłość Hollisa była przeznaczeniem. Jakby słowa, które do niej mówił, zostały już gdzieś zapisane, a do nich należało jedynie odegranie tej opowieści. Była ciekawa, czy jej rodzice tak osobie myśleli. Z drugiej strony nie lubiła ich wspominać i unikała tego, jak mogła. Jadąc na pace ciężarówki, przyłapała się na tym, że chce, aby nadal żyli, by mogła ich o to zapytać. To, co zrobili, nie było sprawiedliwe. Bo to Michael, biedny Michael, znalazł ich w szopie tamtego strasznego ranka. Miał wtedy jedenaście lat, a ona niedawno skończyła piętnaście. Czasami odnosiła wrażenie, że rodzice czekali z tym, aż będzie wystarczająco duża, aby zaopiekować się bratem, że jej wiek stanowił częściowe wytłumaczenie tego, co zrobili. Kiedy krzyki Michaela wyciągnęły jąz łóżka, skłoniły do zejścia na dół i przejścia przez podwórko do szopy za domem, chłopak trzymał ich za nogi, próbując unieść. Stała w drzwiach, nie mogąc wydobyć głosu ani się poruszyć. Michael krzyczał i błagał,
żeby mu pomogła, a ona wiedziała, że nie żyją. To, co wtedy czuła, nie było przerażeniem ani bólem, lecz czymś na kształt zdumienia - niemego zadziwienia faktyczną i deklaratywną naturą tej sceny, jej bezlitosną logistyką. Użyli sznurów i dwóch drewnianych stołków. Zawiązali sobie węzły na szyjach i zacisnęli, a następnie odepchnęli stołki, dusząc się pod własnym ciężarem. Zastanawiała się, czy zrobili to równocześnie. Czy policzyli do trzech? Czy najpierw odeszło jedno, a po nim drugie? Michael błagał: „Saro, proszę, pomóż! Pomóż mi ich ocalić!”. Poprzedniego wieczoru matka upiekła chleb kukurydziany. Forma nadal stała na stole kuchennym. Sara zastanawiała się, czy zrobiła to w sposób inny niż zwykle, wiedząc, że przygotowuje śniadanie dla dzieci, których nigdy więcej nie zobaczy, a jednak nie przypominała sobie niczego szczególnego. Jakby wykonując ostatnie milczące polecenie, zjedli go z Michaelem do ostatniego okruszka. Kiedy skończyli, wiedzieli, że od tej pory Sara zaopiekuje się bratem oraz że milcząco postanowili, iż nigdy więcej nie wspomną o rodzicach. Kolumna zwolniła. Z przodu doleciała komenda „stój”, a po niej tętent galopującego konia, który przemknął obok. Sara podniosła się i spostrzegła, że Withers się rozgląda. Jego zabandażowana ręka spoczywała na przykrytej kocem piersi. Twarz miał rozpaloną, mokrą od potu. - Dotarliśmy na miejsce?
Sara przyłożyła mu nadgarstek do czoła. Nie miał gorączki, jego skóra wydawała się nawet za chłodna. Podniosła manierkę z podłogi i wlała mu do ust odrobinę wody. Nie miał gorączki, a jednak wyglądał znacznie gorzej. Nie mógł nawet podnieść głowy. - Nie sądzę. - To swędzenie doprowadza mnie do szału. Jakby mrówki oblazły mi ramiona. Zakręciła manierkę. Może i nie ma gorączki, ale kolor jego twarzy jest niepokojący, stwierdziła. - To dobry znak, skóra się goi. - Nie mam takiego wrażenia. - Withers zaczerpnął powietrza i powoli je wypuścił. - Niech to szlag. Sancho leżał na dolnej pryczy owinięty bandażami, z których wystawał tylko mały różowy krąg twarzy. Sara uklękła, wyjęła z torby stetoskop i przyłożyła mu do piersi. Usłyszała wilgotny chlupot, jakby ktoś potrząsał wodą w manierce. Zabija go odwodnienie, a tonie w wodzie, która zbiera się w płucach. Jego policzki były rozpalone, a powietrze wokół cuchnęło. Owinęła go kocem i przyłożyła do warg wilgotną szmatkę. - Jak on się czuje? - spytał Withers. Sara wstała. - Jest już blisko, prawda? Widzę to po twojej twarzy. Skinęła głową. - To nie potrwa długo. Withers zamknął oczy. Sara włożyła kurtkę i zeskoczyła na ziemię. Na
śnieg i słońce. Kolumny żołnierzy podzieliły się na trzy - i czteroosobowe grupki. Mężczyźni spoglądali na siebie zniecierpliwieni i znudzeni. Mieli kaptury nasunięte na czoła i z zimna pociągali nosami. Popatrzyła przed siebie i dostrzegła problem. Jedna z ciężarówek stała z podniesioną maską, a w powietrze buchał obłok pary. Pojazd otoczyło kilku żołnierzy, którzy przyglądali jej się zdziwieni, jakby znaleźli na drodze padlinę. Michael stał na zderzaku z rękami zanurzonymi po łokcie w silniku. - Zdołasz ją naprawić? - spytał Greer, podjeżdżając na koniu. Michael wyjrzał spod maski. - Myślę, że to wężyk. Będę mógł go wymienić, jeśli nie pękła osłona. Trzeba też uzupełnić płyn chłodzący. - Jak długo to potrwa? - Nie więcej niż pół dłoni. Greer podniósł głowę i krzyknął do swoich ludzi: - Nie rozchodzić się! Niebieski na przód kolumny! Obserwujcie linię drzew! Donadio! Gdzie, do diabła, jest Donadio?! Alicia nadjechała od strony czoła kolumny, z karabinem na ramieniu i z twarzą spowitą parą. Mimo zimna zdjęła parkę i miała na sobie tylko kamizelkę i sweter. - Chwilkę tu zabawimy - powiedział Greer. Sprawdź drogę. Trzeba będzie nadrobić stracony czas. Alicia spięła konia i odjechała galopem, nawet nie spojrzawszy na Hollisa, który właśnie nadchodził. Greer
wysłał go do jednej z ciężarówek, aby rozdał żołnierzom prowiant. - Co się stało? - zapytał Sarę. - Poczekaj chwilę. Majorze Greer! - zawołała. Greer już ruszył wzdłuż kolumny. Odwrócił konia i spojrzał na nią. - Sancho umiera. Major skinął głową. - Rozumiem, dziękuję, że mi powiedziałaś. - Jest pan jego dowódcą. Myślę, że byłby rad, gdyby pan do niego zajrzał. Twarz Greera nie zdradzała żadnych emocji. - Pielęgniarko Fisher, myślę o tym, jak w cztery godziny pokonać otwarty teren, do którego przebycia zwykle potrzebowaliśmy sześciu. Zajmijcie się nim najlepiej, jak umiecie. Coś jeszcze? - Miał kogoś bliskiego? Kogoś, kto mógłby przy nim posiedzieć? - Przepraszam, nie mam teraz wolnych ludzi. Jestem pewny, że Sancho to zrozumie. Proszę wybaczyć, na mnie czas. - Skinął głową i odjechał. Stała na śniegu, próbując powstrzymać łzy. - Chodźmy. - Hollis ujął ją za ramię. - Pomogę ci. Wrócili do ciężarówki. Withers spał. Ustawili kilka pudeł obok pryczy Sancha. Jego oddech stał się urywany. Na zsiniałych od niedotlenienia wargach pojawiła się kropelka piany. Sara nie musiała sprawdzać pulsu, by wie-
dzieć, że serce mu wali, że jego czas dobiega końca. - Co możemy dla niego zrobić? - spytał Hollis. - Po prostu przy nim być. - Od początku wiedziała, że Sancho umrze, lecz teraz, gdy zaczął odchodzić, wszystkie jej wysiłki wydały się boleśnie niewystarczające. - To nie potrwa długo. Stało się tak, jak powiedziała. Na ich oczach jego oddech stawał się wolniejszy, a powieki zatrzepotały. Ludzie mówili, że w ostatnich chwilach przed oczami człowieka przesuwa się całe jego życie. Jeśli to prawda, co widział Sancho? I co ona by zobaczyła, gdyby leżała na łożu śmierci zamiast niego? Ujęła jego zabandażowaną rękę, zastanawiając się, co powiedzieć, jakie słowa pociechy mu przekazać, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. W ogóle go nie znała. Wiedziała tylko, jak ma na imię. Kiedy odszedł, Hollis zasłonił mu twarz kocem. Usłyszeli, jak Withers się podnosi. Sara wstała i zauważyła, że ma otwarte oczy. Mrugał, a jego poszarzała twarz lśniła od potu. - Czy on... Skinęła głową. - Przykro mi. Wiem, że był twoim przyjacielem. Zachowywał się tak, jakby jej nie widział, jakby był myślami gdzie indziej. - Cholera - jęknął. - Co za koszmarny sen. Czułem się tak, jakbym tam był. Hollis stanął obok Sary. - Co on powiedział? - Jaki sen, sierżancie? - zapytała.
Wzdrygnął się, jakby chciał wymazać go z pamięci. - Koszmar. Ten jej głos i smród... - Czyj głos, sierżancie? - Tej grubej baby. Ohydnej grubej baby zionącej dymem. Michael podniósł głowę znad silnika pięciotonowej ciężarówki stojącej na czele kolumny i zobaczył Alicię. Pędziła zboczem przez śnieg. Minęła go galopem, wołając Greera. Co się stało, u licha? Wilco zamarł obok Michaela z rozdziawionymi ustami, podążając za nią wzrokiem. Ze wzgórza zaczęli zjeżdżać ludzie z jej oddziału. - Dokończ to - polecił Michael, a kiedy Wilco nie odpowiedział, wcisnął mu klucz do ręki. - Pospiesz się. Pewnie wkrótce wyruszymy. Poszedł za Alicią po śladach na śniegu. Z każdym krokiem czuł to coraz wyraźniej. Alicia zobaczyła coś złego po drugiej stronie wzgórza. Hollis i Sara zeszli z ciężarówki. Wszyscy otoczyli ją i Greera. Zsiedli z koni, a Alicia wskazywała drugą stronę wzgórza, wymachując rękami. Później uklękła i zaczęła szybko rysować coś na śniegu. Kiedy Michael się zbliżył, usłyszał, że Greer pyta: - Ile? - Musiały tędy przechodzić ostatniej nocy. Ślady są świeże... - Majorze Greer... - przerwała jej Sara. Greer uniósł rękę, dając znak, aby zamilkła.
- Ile, do cholery? Alicia wstała. - Wielu. Wielu Babcocka - powiedziała. - Szli w stronę góry. 64 Theo nie obudził się od razu, lecz miał wrażenie, jakby spadał, jakby toczył się i spadał w świat żywych. Miał otwarte oczy. Zdał sobie sprawę, że są otwarte od jakiegoś czasu. Dziecko, pomyślał. Pomacał wokół, szukając Mausami, i odnalazł ją u swojego boku. Drgnęła, podciągając kolana. Dziecko. Śniło mu się dziecko. Zmarzł na kość, a jednak jego skóra była śliska od potu. Może ma gorączkę? „Trzeba się wypocić, aby zwalczyć gorączkę”, powtarzały Nauczycielka i jego matka, gładząc go po twarzy, kiedy leżał rozpalony w łóżku. Było to bardzo dawno temu, wspomnienie wspomnienia. Od tylu lat nie miał gorączki, że zapomniał, jakie to uczucie. Odsunął koc i wstał, dygocząc z zimna. Mokra skóra pozbawiała go resztki ciepła. Miał na sobie tę samą cienką koszulę, którą nosił przez cały dzień, układając drewno na podwórku. Byli przygotowani do zimy. Wszystko zostało załatane, naprawione i pozamykane. Zdjął spoconą koszulę i wyjął świeżą z komody. W jednym z zabudowań znalazł szafy pełne ubrań, niektóre były jeszcze w opakowaniach: koszule, spodnie, skarpety, bieliznę przeciwpotną i swetry z jakiegoś materiału przypominającego bawełnę. W niektórych zagnieździły się myszy i mole, ale inne ocalały. Ten, kto je
tam schował, zabezpieczył je na długi czas. Sięgnął po buty i strzelbę stojące na swoim miejscu przy drzwiach i zszedł na dół. Płomień w kominku w salonie przygasł, zamieniając się w rozżarzony popiół. Nie wiedział, która jest godzina, lecz czuł, że nadchodzi świt. Po kilku tygodniach oboje z Mausami wpadli w jednostajny rytm, przesypiając całą noc i budząc się, gdy w oknach błysnęły pierwsze promienie słońca. W końcu zaczął wyczuwać brzask w sposób naturalny, a jednocześnie wcześniej nieznany. Jakby sięgał do głębokich pokładów instynktu, pierwotnego wspomnienia będącego własnością jego gatunku. Nie chodziło tylko o brak świateł, jak mu się kiedyś wydawało, lecz o to miejsce. Maus czuła podobnie. Wiedziała to od pierwszego dnia, kiedy poszli nad rzekę łowić ryby, a później w kuchni, kiedy powiedziała mu, że są tu bezpieczni. Usiadł, żeby założyć buty, zdjął z wieszaka gruby sweter, sprawdził, czy strzelba jest nabita, i wyszedł na werandę. Na wschodzie, za linią wzgórz otaczających dolinę, ukazała się delikatna poświata, powoli ogarniając całe niebo. W pierwszym tygodniu, kiedy Maus spała, Theo całe noce siedział na werandzie. Z każdym świtem ogarniała go zaskakująca fala smutku. Przez całe życie bał się ciemności i tego, co może przynieść. Nikt, nawet ojciec, nie powiedział mu, jak piękne jest nocne niebo. Że wywołuje jednocześnie poczucie własnej znikomości i wielkości, świadomość, że jest się częścią czegoś ogromnego i wiecznego. Stał chwilę na chłodzie, obserwując gwiazdy, wdychając i wydychając nocne powietrze i wprawiając umysł i
ciało w stan czujności. Kiedy oprzytomnieje, rozpali ogień, aby Mausami nie obudziła się w zimnym domu. Zszedł z werandy na podwórko. Od wielu dni nie robił niczego prócz znoszenia i rąbania drewna. W lesie nad rzeką było dużo przewróconych drzew, suchych i nadających się na opał. Piła o zardzewiałych zębach, którą znalazł, do niczego się nie nadawała, lecz siekiera była w sam raz. Teraz owoc jego trudów leżał w rzędach w stodole i pod okapem dachu przykryty brezentem. Ruszył w kierunku otwartych drzwi stodoły, myśląc o ludziach, którzy tu mieszkali. O tych na zdjęciach stojących na kominku. Zastanawiał się, czy byli szczęśliwi. W domu nie znalazł innych fotografii, a myśl o sprawdzeniu samochodu przyszła mu do głowy dopiero dwa dni temu. Nie wiedział, czego właściwie szuka, lecz po kilku minutach siedzenia na fotelu kierowcy, bezmyślnego naciskania guzików i kręcenia przełącznikami w nadziei, że coś się stanie, odnalazł ten właściwy. W desce rozdzielczej otworzył się mały schowek z mapami, pod którymi leżał skórzany portfel. W jednej z kieszeni tkwiła złożona kartka z napisem „Urząd Podatkowy Utah, Wydział Komunikacyjny”, a pod nim nazwisko David Conroy. „David Conroy, 1634 Mansard Place, Provo, UT”. Pokazał go Mausami, wyjaśniając, że tak się nazywali. Conroy. Zauważył, że z drzwiami stodoły jest coś nie tak. Dlaczego są uchylone? Czyżby zapomniał je zamknąć? Zrobił to, pamiętał dokładnie. Gdy o tym pomyślał, usłyszał nowy dźwięk. Cichy szelest dobiegający ze środka. Zastygł. Przez dłuższą chwilę niczego nie słyszał.
Może mu się tylko wydawało? Wtedy znów coś zaszeleściło. To, co znajdowało się w środku, jeszcze nie wiedziało o jego obecności. Jeśli to wirol, Theo ma tylko jeden strzał. Może wrócić do domu i ostrzec Mausami, lecz gdzie się ukryją? Jedyną szansą było wykorzystanie zaskoczenia. Ostrożnie, wstrzymując oddech, odwiódł kurek strzelby. Pierwszy nabój wsunął się ze szczękiem do komory. Ze środka stodoły doleciał cichy odgłos uderzenia, a po nim niemal ludzkie jęknięcie. Wysunął lufę, dotknął drewnianych drzwi i delikatnie trącił. Cichy szept za plecami rozjaśnił mrok. - Theo? Co robisz? Mausami stała w długiej nocnej koszuli z włosami spływającymi na ramiona. Wydawało się, że unosi się jak zjawa w ciemnościach poprzedzających świt. Theo otworzył usta, aby powiedzieć, żeby się cofnęła, kiedy drzwi stodoły się otworzyły, uderzając lufę z taką siłą, że się odwrócił. Zanim zdążył się zorientować, strzelba wypaliła, odrzucając go do tyłu. Obok przemknął jakiś cień, wybiegając na podwórko. - Nie strzelaj! - krzyknęła Mausami. Pies. Stanął kilka metrów od niej z podwiniętym ogonem. Miał gęstą sierść, srebrzystoszarą z czarnymi plamkami. Stał pochylony, na chudych łapach, z potulnie ugiętym karkiem i uszami położonymi na wełnistym kołnierzu. Za-
chowywał się, jakby nie był pewny, co zrobić - rzucić się do ucieczki czy zaatakować. Z głębi jego krtani wydobył się niski warkot. - Uważaj, Maus - ostrzegł Theo. - Nie zrobi mi krzywdy. Prawda, że nie zrobisz? Przykucnęła, podsuwając mu rękę do powąchania. - Jesteś głodny, piesku? Szukałeś jedzenia? Pies znalazł się między nimi. Gdyby skoczył na Maus, Theo nie mógłby użyć strzelby. Odwrócił ją jak pałkę i zrobił ostrożny krok. - Odłóż strzelbę - powiedziała. - Maus... - Mówię poważnie, Theo. - Uśmiechnęła się do psa, nadal wyciągając rękę. - Pokaż temu miłemu panu, jaki z ciebie dobry piesek. Chodź, nie chcesz obwąchać ręki mamusi? Zwierzę zrobiło krok naprzód, cofnęło się i znów podeszło, przykładając czarny nos do wyciągniętej ręki Mausami. Theo patrzył osłupianiały, jak pies kładzie głowę na jej dłoni i zaczyna ją lizać. Po chwili Maus siedziała na ziemi, przemawiając do zwierzaka, tarmosząc go za futro. - Widzisz? - Roześmiała się, gdy pies z zadowoleniem potrząsnął łbem, a później potężnie kichnął jej w ucho. - To duży stary pieszczoch. Jak się wabisz, kolego? No, powiedz. Masz jakieś imię? Theo zdał sobie sprawę, że nadal trzyma strzelbę nad głową gotów do zadania ciosu. Rozluźnił się i spojrzał z zakłopotaniem na Maus.
Posłała mu wybaczające spojrzenie. - Jestem pewna, że nie będzie chował urazy. Prawda, piesku? - powiedziała do zwierzaka, energicznie tarmosząc jego sierść. - Co powiesz, chuderlaku? Masz ochotę na śniadanie? Co ty na to? Słońce wynurzyło się zza wzgórz. Theo pomyślał, że nastał dzień, a wraz z nim pojawił się pies. - Conroy - powiedział. Mausami spojrzała na niego. Pies lizał jej ucho, ocierając się pyskiem w sposób, który wydawał się prawie nieprzyzwoity. - Tak go nazwiemy - wyjaśnił Theo. - Conroy. Ujęła pysk psa w dłonie, głaszcząc jego sierść. - To ty? Nazywasz się Conroy? - Zmusiła zwierzę, aby skinęło głową, i roześmiała się. - To Conroy. Theo nie chciał wpuścić psa do domu, ale Maus się uparła. Kiedy tylko otworzyli drzwi, pies wbiegł na górę i zajrzał do każdego pokoju, jakby był właścicielem domu, w podnieceniu drapiąc podłogę długimi pazurami. Maus usmażyła mu na smalcu rybę z ziemniakami i nałożyła do miski, którą postawiła pod stołem kuchennym. Conroy zdążył się usadowić na kanapie, lecz słysząc brzęk miski, wpadł do kuchni i wetknął do niej pysk, pchając naczynie po podłodze. Maus napełniła drugą miskę wodą i postawiła obok pierwszej. Kiedy Conroy skończył śniadanie, długo chłeptał wodę, a następnie wrócił na kanapę, gdzie rozsiadł się z głośnym westchnieniem.
Pies Conroy. Skąd się tu wziął? Nie było wątpliwości, że mieszkał z ludźmi, że ktoś się nim opiekował. Był chudy, lecz Theo nie nazwałby go niedożywionym. Jego futro było pełne słomy i rzepów, lecz poza tym wydawał się zdrowy. - Nalej wodę do balii - poleciła Maus. - Jeśli ma siedzieć na kanapie, trzeba go wykąpać. Theo rozpalił ogień, aby zagrzać wodę. Kiedy kąpiel była gotowa, słońce stało już wysoko. Choć zima była tużtuż, w południe bywało przyjemnie, na tyle ciepło, że można było chodzić w samej koszuli. Theo usiadł na kłodzie, obserwując, jak Maus kąpie psa. Jak namydla srebrzyste futro ich bezcennym mydłem, jak wyciąga słomki i rzepy. Pies zrobił żałosną, pokorną minę, jakby chciał powiedzieć: „Kąpiel? Kto wpadł na taki pomysł?”. Kiedy skończyła, Theo wyjął z miednicy ogromną cieknącą masę, a Maus uklękła, choć z każdym dniem wykonywanie najprostszych ruchów przychodziło jej z coraz większym trudem, i owinęła go kocem. - Nie patrz z taką zazdrością. - Naprawdę tak spojrzałem? - Rozszyfrowała go w jednej chwili. Właśnie tak się czuł. Conroy zrzucił koc i otrzepał się energicznie, rozpryskując krople wody na wszystkie strony. - Lepiej się do tego przyzwyczaj. Racja. Niedługo urodzi się dziecko. Ciało Mausami wydawało się nabrzmiałe jego łagodną obecnością. Nawet jej włosy były jakieś większe. Theo sądził, że będzie narzekała, ale ona nigdy się nie skarżyła. Obserwując Mausami i
Conroya, który w końcu poddał się jej spóźnionym i niepotrzebnym próbom osuszenia go kocem, poczuł głębokie zadowolenie, zadowolenie ze wszystkiego. W celi pragnął tylko umrzeć. Pragnął umrzeć już wcześniej. Jakaś jego cząstka zawsze się z tym zmagała, jak ci, którzy się poddali. Theo znał to pragnienie, pragnienie przenikliwe jak głód. Poddać się, wkroczyć w mrok. Zaczął traktować wszystko jak grę - obserwował, jak żyje, choć był na wpół martwy. Udało mu się oszukać wszystkich, łącznie z Peterem. Im silniejsze było to uczucie, tym łatwiej było udawać, aż w końcu nie musiał niczego robić. Kiedy tamtego wieczoru na werandzie Michael powiedział mu o akumulatorach, pomyślał: Bogu dzięki, to już koniec. Teraz jego życie nabrało sensu, więcej, czuł się tak, jakby otrzymał zupełnie nowe. Dotrwali do końca dnia i położyli się o zachodzie słońca. Conroy zajął miejsce w nogach łóżka. Kiedy kochali się, jak co noc, czuli dziecko poruszające się w jej brzuchu. Czuli uporczywe pukanie przypominające jakiś szyfr, jakby próbowało zwrócić na siebie ich uwagę. Początkowo Theo był tym zaniepokojony, lecz po jakimś czasie się przyzwyczaił. Wszystko ze sobą współbrzmiało: kopnięcia i kuksańce poruszającego się dziecka, ciche okrzyki Maus, ich rytmiczne ruchy i mruczenie Conroya przewracającego się czujnie z boku na bok. Theo pomyślał, że to błogosławieństwo. Właśnie to słowo przyszło mu do głowy, gdy zasypiał. To miejsce jest błogosławieństwem.
Wtedy przypomniał sobie o drzwiach stodoły. Wiedział, że opuścił skobel. Dobrze to pamiętał. Zamknął skrzypiące drzwi i opuścił skobel, a później poszedł do domu. Jeśli to prawda, jak Conroy wszedł do środka? Usiadł na łóżku, wciągając spodnie, trzymając buty w jednej ręce, a drugą wkładając sweter. Cały dzień, wchodząc do domu i z niego wychodząc, ani razu nie zajrzał do stodoły. - Co robisz? - spytała Mausami. - Coś się stało? Usiadła, owinąwszy się kocem. Conroy wyczuł napięcie i zaczął krążyć po pokoju, stukając długimi pazurami. Theo wziął strzelbę stojącą przy drzwiach. - Zostań tutaj. Zostawiłby Conroya z Maus, ale pies nie chciał o tym słyszeć. Gdy Theo otworzył drzwi, wypadł na podwórko. Po raz drugi tego dnia Theo skradał się do stodoły z kolbą przyłożoną do ramienia. Drzwi nadal były otwarte, tak jak je zostawił. Conroy wyprzedził go i znikł w ciemności. Theo wszedł do stodoły ze strzelbą gotową do strzału. Słyszał psa biegającego w ciemności, węszącego z nosem przy ziemi. - Conroy - wyszeptał - co to jest? Gdy jego oczy przywykły do ciemności, ujrzał psa zataczającego kręgi za samochodem. Na ziemi obok stosu drewna stała lampa, którą Theo zostawił tam kilka dni temu. Oparł strzelbę o nogę, uklęknął i szybko zapalił knot.
Usłyszał, że Conroy znalazł coś na ziemi. Puszkę. Podniósł ją za wyszczerbioną krawędź, jakby ktoś otworzył ją nożem. Środek był mokry i pachniał mięsem. Theo uniósł wyżej lampę, oświetlając podłogę snopem światła. Ślady stóp. Na ziemi były ślady ludzkich stóp. Ktoś tu był. 65 Ocalił ją ten lekarz. Lacey miała nadzieję, że przed śmiercią zdołała go choć trochę pocieszyć. To dziwne, jak upływ lat zmienił obraz wydarzeń tamtej nocy, dawno temu, na początku. Krzyki i dym. Wołania umierających i ciała. Wielka czarna fala bezkresnej nocy, która ogarnęła cały świat. Niektóre wspomnienia były tak wyraźne, jakby od tamtego czasu nie minęły dziesiątki lat, lecz dni. Kiedy indziej obrazy i uczucia wydawały się blade, wątpliwe i odległe jak źdźbła słomy porwane przez szeroki strumień czasu, w którym unosiła się przez lata. Zapamiętała jednego z nich, Cartera. Cartera, który runął na nią, gdy zaczęła biec od samochodu Wolgasta, krzycząc i wymachując rękami. Cartera, który odpowiedział na wołanie i skoczył na nią, poszybował jak wielki posępny ptak. Jestem... Carter. Nie był taki jak pozostali. Zauważyła, że mimo potwornej postaci to, co robi, nie sprawia mu przyjemności, że jego serce jest złamane. Zewsząd otaczał ją chaos, wrzaski, strzały i dym. Ludzie przebiegali nad nią, krzycząc, strzelając i ginąc. Ich los został postanowiony przed powstaniem świata, lecz Lacey
już tam nie było, bo gdy Carter zbliżył zęby do jej szyi, przywierając swoim sercem do jej serca, wszystko poczuła. Poczuła ból i zdumienie, i jego długą smutną historię. Ujrzała posłanie ze szmat i gałganów pod mostem, pot i brud skóry, i długą podróż. Zobaczyła ogromny lśniący samochód stający obok niego i usłyszała głos kobiety unoszący się ponad zgiełkiem świata. Poczuła słodką woń ściętej trawy i spotniały chłód szklanki z herbatą. Lacey czuła w sobie jego życie, jego małe ludzkie życie, którego nigdy nie kochał tak, jak kochał tę kobietę, której ducha nosił teraz w sobie, bo czuła także i to. A gdy zęby Cartera wpiły się w miękką krzywiznę jej szyi, napełniając zmysły Lacey jego oddechem, usłyszała własny głos bulgoczący w krtani: „Niech panu Bóg błogosławi. Niech panu Bóg błogosławi i strzeże, panie Carter”. Wtedy znikł. Leżała na ziemi, krwawiąc. Czas płynął, zaczęła chorować. Wiedziała, że to, czym ją zaraził, utorowało sobie drogę do jej wnętrza. Zamknęła oczy i modliła się o znak, ale żadnego nie otrzymała. Czuła się jak wtedy na polu, gdy żołnierze ją zostawili. Myślała, że Bóg o niej zapomniał, ale później świt otworzył niebo i z ciszy wyłoniła się postać mężczyzny. Słyszała jego ciche kroki, czuła przenikniętą dymem woń jego włosów i skóry. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. On też do niej nie przemówił ani nie wypowiedział swojego imienia. W milczeniu wziął ją na ręce jak dziecko. Lacey pomyślała, że to Bóg, że Bóg przyszedł, aby zabrać ją do swojego domu w niebie. Jego oczy przysłaniał cień. Potargane gęste włosy przypominały ciemną koronę, a bro-
dę pokrywała gęsta szara masa. Kiedy niósł ją przez dymiące zgliszcza, zauważyła, że płacze. Lacey pomyślała, że to prawdziwe łzy Boga. Chciała wyciągnąć rękę i ich dotknąć. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Bóg może płakać. Myliła się. Przecież Bóg płakałby przez cały czas. Płakałby i płakał, i nigdy nie przestał. Ogarnęła ją fala zmęczenia i spokoju. Nadeszła pora snu. Nie pamiętała, co się później stało, ale gdy choroba minęła i wszystko się skończyło, otworzyła oczy i wiedziała, że zawdzięcza to jemu. Że to on ją ocalił. Że wreszcie odnalazła drogę do Amy. „Nasłuchuj, Lacey”, usłyszała. Zrobiła, jak jej kazano. Zaczęła nasłuchiwać. Głosy przepływały przez nią jak powiew wiatru przesuwający się po wodzie, niczym pulsująca krew. Słyszała je wszędzie, docierały do niej z każdej strony. „Nasłuchuj ich, Lacey. Nasłuchuj wszystkich”. Czekała wiele lat. Ona, siostra Lacey Antoinette Kudoto, i mężczyzna, który przeniósł ją przez las, bo okazało się, że nie jest Bogiem, ale człowiekiem, ludzką istotą. Dobrym lekarzem, bo tak go nazywała, chociaż na imię miał Jonas. Jonas Lear. Najsmutniejszy człowiek na świecie. Wspólnie zbudowali dom na polanie, w którym Lacey mieszka do dziś - niewiele większy od chatek stojących przy pokrytych pyłem drogach i czerwonych glinianych poletkach z czasów jej młodości, choć był od nich mocniejszy, zbudowany tak, aby przetrwał długie lata. Doktor powiedział, że kiedyś zbudował podobny dom nad jeziorem w lasach Maine. Wzniósł go wspólnie ze swoją zmarłą
żoną Elizabeth, oczym nie wspomniał, bo nie było takiej potrzeby. Porzucona baza okazała się darem, darem czekającym na to, aby go przyjąć. Wykorzystali drewno ze szczątków spalonego domu. W magazynie znaleźli młotki i piły, heble i gwoździe, i worki z cementem, i betoniarkę, aby wylać fundamenty i spoić kamienie, które przynieśli, aby zbudować palenisko. Całe lato zrywali gonty ze starych baraków, lecz okazało się, że przeciekają. Asfalt, którym je pokryto, popękał w zbyt wielu miejscach. W końcu umieścili na nich darń i w ten sposób powstał dach z ziemi i trawy. Znaleźli też karabiny, setki najróżniejszych karabinów. Pozbycie się takiej ilości broni nie było łatwe. Przez jakiś czas rozbierali je na części, aż pozostały po nich stosy nakrętek i śrub, ilśniące metalowe elementy niewarte nawet tego, by je zakopać. Zostawił ją tylko raz, podczas trzeciego roku w górach, aby poszukać nasion. Zabrał ze sobąjedyny karabin, który im został, a także prowiant i paliwo, i inne rzeczy, i załadował wszystko na furgonetkę. Powiedział, że wróci za trzy dni, ale Lacey usłyszała warkot samochodu dopiero po dwóch tygodniach. Kiedy zobaczyła jego zrozpaczoną minę, wiedziała, że wrócił tylko dlatego, iż dał jej słowo. Powiedział, że dojechał do Grand Junction i postanowił zawrócić. Na skrzyni leżały obiecane worki z nasionami. Kiedy nocą rozpalili ogień na palenisku, usiadł przy nim, obserwując płomienie w ponurym, beznadziejnym milczeniu. Nigdy nie widziała takiego cierpienia w ludzkich oczach i choć zdawała sobie sprawę, że nie może dźwigać
go za niego, jeszcze tej nocy oznajmiła, że powinni żyć ze sobą jak mąż i żona, pod każdym względem. Ofiarowanie mu miłości, tego słabego przedsmaku przebaczenia, wydało jej się małą rzeczą. Później zrozumiała, że ofiarowała mu miłość, której sama szukała. Że była ona końcem wędrówki rozpoczętej wiele lat temu na polach z czasów dzieciństwa. Już nigdy jej nie opuścił. Kochała go przez te wszystkie lata swoim ciałem, które się nie starzało, tak jak jego ciało. Kochała go, a on kochał ją, każde na swój sposób, samotni na górze. Śmierć szła po niego wolno, całymi latami. Pozbawiała go jednej rzeczy po drugiej, trawiła od zewnątrz, sięgając coraz głębiej. Niszczyła oczy i włosy. Zęby i skórę. Nogi, serce i płuca. Lacey często chciała umrzeć, tak jak on, aby nie musiał wyruszać samotnie w tę ostatnią podróż. Pewnego dnia, pracując w ogrodzie, poczuła jego brak. Poszła do domu, a później do lasu, wołając jego imię. Był środek lata i przejrzyste powietrze poruszało liśćmi jak mżawka słonecznego światła. Wybrał sobie miejsce, w którym drzewa się przerzedzały i widać było niebo, a także dolinę, a za nią góry sięgające błękitnego horyzontu niczym wielkie spokojne morze. Opierał się na szpadlu, ciężko dysząc. Był starym człowiekiem, siwiuteńkim i kruchym, a jednak kopał dół. „Co to za dół?” - zapytała. Wtedy jej powiedział: „To dla mnie. Wykopałem go, żebyś nie musiała tego robić, gdy odejdę”. Czekał z tym do nadejścia lata. Kopał cały dzień, aż do wieczora, wyrzucając małe
szufle ziemi i robiąc przerwy, by złapać oddech. Obserwowała ze skraju polany, jak pracuje, bo nie chciał, aby mu pomagała. Kiedy dół był wystarczająco głęboki, wrócił do domu, w którym spędzili razem tyle lat. Położył się do łóżka zbudowanego z ciężkich kłód połączonych włóknistym sznurem, które ugięło się, przybierając kształt ich ciał, a rano już nie żył. Jak dawno temu? Lacey przerwała opowieść, spoglądając w oczy Amy i tego młodego mężczyzny - Petera patrzących na nią z drugiego końca izby. Pomyślała, jak dziwnie jest opowiadać tę historię po tak długim czasie: o Jonasie, o tamtej strasznej nocy iwszystkim, co się tu wydarzyło. Rozpaliła ogień i postawiła na ruszcie garnek, aby się ogrzał. Powietrze w domu złożonym z dwóch niskich pomieszczeń oddzielonych zasłoną było ciepłe i pachnące, rozświetlone blaskiem ognia. - Pięćdziesiąt cztery lata - odpowiedziała na pytanie, które sama zadała. Powtórzyła je, dla siebie. Minęły pięćdziesiąt cztery lata od czasu, gdy Jonas ją zostawił. Zamieszała potrawkę z tego i owego, z mięsa tłustego oposa, który wpadł w jej sidła, i sporej porcji warzyw, wytrzymałych bulw odłożonych na zimę. Na półkach stały słoje z nasionami, których używała co roku, pochodzących od nasion w workach przywiezionych przez Jonasa. Cukinia i pomidory, ziemniaki i kabaczki, cebula i rzepa, i sałata. Miała niewielkie potrzeby, zimno jej nie dokuczało, więc czasami nie jadła przez wiele dni, a nawet tygodni. Ale Peter był głodny. Był dokładnie taki, jak sobie wyobrażała. Młody i silny, o zdecydowanej twarzy, choć
oczekiwała, że będzie wyższy. Zauważyła, że ją obserwuje. - Mieszkałaś tutaj sama... przez pięćdziesiąt cztery lata? Wzruszyła ramionami. - To niedługo. - To ty uruchomiłaś radiolatamię? Radiolatamia, byłaby zapomniała. To zrozumiałe, że o nią zapytał. - Uruchomił ją lekarz. - Gdy o nim wspomniała, poczuła głęboką tęsknotę. Odwróciła oczy, wytarła ręce w ścierkę i postawiła miski na stole. - Ciągle przy czymś majstrował. Przyjdzie czas, by o tym porozmawiać. Jedzcie. Nałożyła im potrawkę. Była rada, że Peter je z apetytem, choć wiedziała, że Amy tylko udaje. Sama też nie miała ochoty najedzenie. Kiedy przychodziła pora posiłku, Lacey nie czuła głodu, a tylko lekką ciekawość, jakby umysł przypominał jej delikatnie o czymś, co jest równie mało istotne jak pogoda lub pora dnia: byłoby dobrze, gdybyś coś zjadła. Siedziała, obserwowała go i czuła wdzięczność. Za oknami górę spowiła ciemna noc. Nie wiedziała, czy zobaczy kolejną. Wkrótce będzie wolna. Kiedy skończyli, wstała od stołu i poszła do sypialni. Mała izba była skromnie urządzona, stało tam tylko łóżko zrobione przez lekarza i komoda, w której trzymała nieliczne potrzebne rzeczy. Skrzynki były pod łóżkiem. Pe-
ter obserwował w milczeniu, jak klęka i przesuwa je na środek izby. Dwie wojskowe skrzynki. Kiedyś były w nich karabiny. Amy stanęła za jego plecami, obserwując Lacey. - Pomóżcie mi zanieść je do kuchni - poprosiła Lacey. Często wyobrażała sobie tę chwilę! Postawili skrzynki na podłodze obok stołu. Lacey uklęknęła i otworzyła zamki pierwszej, którą trzymała dla Amy. Był tam jej plecak, plecak z Atomówkami. - To twój - powiedziała, kładąc go na stole. Dziewczyna spojrzała na niego, a później ostrożnie otworzyła zamek iwyjęła szczoteczkę do zębów i małą koszulkę pożółkłą ze starości z napisem „Sassy” zrobionym z błyszczących cekinów. I wytarte dżinsy. Na dnie leżał wypchany królik z jasnobrązowego aksamitu w błękitnej kurtce. Tkanina się rozpadła, a jedno ucho znikło, odsłaniając pogięty drut. - Tę koszulkę kupiła ci siostra Claire - powiedziała Lacey. - Nie sądzę, aby siostra Amette pochwalała ten wybór. Amy odłożyła inne przedmioty na stół i wzięła do ręki królika, przypatrując mu się uważnie. - Twoje siostry... - zaczęła. - Ale nie te prawdziwe... Lacey usiadła na krześle. - Tak, Amy. Już ci to tłumaczyłam. - Jesteście siostrami w oczach Boga. Amy spuściła wzrok, gładząc kciukiem królika. - Przyniósł mi go, kiedy byłam chora. Pamiętam
jego głos. Mówił, żebym się obudziła, ale nie mogłam mu odpowiedzieć. Lacey wiedziała, że Peter je obserwuje. - Kto, Amy? - zapytała. - Wolgast. - Jej głos wydawał się daleki, zagubiony w przeszłości. - Powiedział mi o Evie. - Evie? - Ona umarła. Wolgast oddałby jej własne serce. Spojrzała z napięciem w oczy Lacey. - Ty też tam byłaś, teraz sobie przypominam. - Tak. - I jeszcze jeden mężczyzna. Lacey skinęła głową. - Agent Doyle. Amy ściągnęła brwi. - Nie lubiłam go. Myślał, że go lubię, aleja go nie lubiłam... - Zamknęła oczy, jakby próbowała coś sobie przypomnieć. - Jechaliśmy samochodem, a później stanęliśmy. - Otworzyła oczy. - Ty krwawiłaś. Dlaczego? Lacey prawie zapomniała. Ta część opowieści w porównaniu z innymi wydała jej się nieistotna. - Wtedy tego nie zauważyłam. Jeden z żołnierzy musiał mnie postrzelić. - Wysiadłaś z samochodu. Dlaczego to zrobiłaś? - Żeby tu na ciebie czekać, Amy - odpowiedziała. Aby ktoś tu był, kiedy wrócisz. Minęła kolejna chwila ciszy. Dziewczyna ściskała królika jak talizman. - Oni są tacy smutni. Mają okropne sny. Słyszę ich
przez cały czas. - Co słyszysz, Amy? -„Kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem?”. Pytają bez przerwy, a ja nie potrafię im odpowiedzieć. Lacey ujęła w dłonie twarz dziewczyny. W jej oczach błyszczały łzy. - Odpowiesz im, kiedy przyjdzie czas. - Oni umierają, Lacey. Oni umierają, ale nie mogą się powstrzymać. Dlaczego nie mogą się powstrzymać, Lacey? - Myślę, że czekają, abyś wskazała im drogę. Zamarły na dłuższą chwilę. W miejscu, w którym umysł Lacey spotkał się z umysłem Amy, poczuła jej smutek i samotność, i coś więcej - odwagę. Później odwróciła się do Petera. Nie kocha Amy tak jak Wolgast. Dostrzegła inną, tę, którą zostawił, ale to on odpowiedział na sygnał radiolatami. Ten, kto usłyszy sygnał i przyprowadzi Amy z powrotem, pozostanie z nią. Lacey pochyliła się nad drugą skrzynką. W środku znajdowały się szare teczki z pożółkłymi kartkami, które nadal, mimo upływu lat, wydzielały słabą won dymu. To lekarz je przyniósł razem z plecakiem Amy, kiedy ogień ogarnął podziemne pomieszczenia. „Ktoś powinien się o tym dowiedzieć”, powiedział. Wyjęła pierwszą teczkę i położyła przed nim na stole. Na teczce widniał napis: ROZKAZ 13292 TS1 WYŁĄCZNIE DO WGLĄDU ZA POŚREDNICTWEM BRADFORDA J. WOLGA-
STA, TEST KLINICZNY 3 OBIEKT 1. BABCOCK, GILES J. - Najwyższy czas, abyś się dowiedział, jak doszło do powstania tego świata - powiedziała siostra Lacey i otworzyła kopertę. 66 Jechali w promieniach zachodzącego słońca. Alicia na czele pięciu ludzi. Ślad Wielu przypominał szeroki pas zniszczenia - zryty śnieg, połamane gałęzie, ziemia zasłana gruzem. Wydawało się, że gęstnieje i poszerza się z każdym kilometrem, jakby do idących dołączali kolejni, wzywani z pustkowia, do swoich. Co jakiś czas widzieli krew na śniegu, w miejscu, gdzie jakieś nieszczęsne stworzenie, jelenia, zająca lub wiewiórkę, spotkał szybki koniec. Byli tu nie więcej niż dwanaście godzin temu. Teraz drzemią gdzieś w cieniu drzew i pod głazami, może nawet zagrzebani w śniegu, by przeczekać dzień - ogromna grupa wiroli, tysiące. Późnym popołudniem stanęli przed decyzją: podążać dalej szlakiem wiroli czy skręcić na północ, dotrzeć do rzeki i zajść ich od zachodu. Michael patrzył z konia, jak Alicia i Greer się naradzają. Hollis i Sara stali obok niego, z karabinami w rękach, w kurtkach zapiętych pod szyją. Było przenikliwie zimno. W ciszy każdy dźwięk wydawał się wzmocniony, szmer wiatru przypominał trzask elektrycznych ładunków nad zmrożoną ziemią. - Jedziemy na północ! - oznajmiła Alicia. - Wszyscy w pogotowiu!
Nie było dyskusji, kto pojedzie. Jedyną niespodzianką okazał się Greer. Kiedy wsiadali na konie, przyłączył się do nich bez słowa, przekazując komendę Eustace’owi. Michael sądził, że Greer obejmie dowodzenie, ale gdy tylko znaleźli się za wzgórzem, major zwrócił się do Alicii i powiedział: - To twoje przedstawienie, poruczniku. Czy to jasne? - Skinęli głowami i kwestia została rozstrzygnięta. Ruszyli. Kiedy zapadł zmierzch, Michael usłyszał szmer rzeki. Wyjechali z lasu na południowy brzeg i skręcili na wschód, pozwalając, by nurt kierował ich krokami w gęstniejącej ciemności. Jechali teraz jeden za drugim, Alicia na czele, Greer z tyłu. Czasem któryś z koni się potknął albo Alicia przystawała, dając im znak, słuchając w napięciu i obserwując mroczne kształty drzew. Po krótkiej chwili ruszali dalej. Nikt się nie odzywał. Na niebie nie było księżyca. Później zza wzgórz wyłoniła się srebrzysta tarcza i otoczyła ich dolina. Na wschodzie ujrzeli górę rysującą się na tle rozgwieżdżonego nieba, a przed sobą jakąś konstrukcję - ponury czarny kształt. Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że to most nad skutą lodem rzeką, wsparty na betonowych filarach. Alicia zsiadła z konia i uklękła na ziemi. - Widzę dwa ślady - powiedziała, wskazując karabinem. - Za mostem, po drugiej stronie. Zaczęli się wspinać. Później znaleźli konia. Greer pokiwał głową, po-
twierdzając, że to jego wałach, którego dał Peterowi i Amy. Zsiedli z koni i otoczyli martwe zwierzę. Miało rozszarpane gardło. Jego wysuszone, zesztywniałe ciało leżało na boku. Pewnie przeszedł po płyciźnie na drugi brzeg. Od zachodu widać było ślady jego ostatniego dramatycznego galopu. Sara uklękła i dotknęła boku zwierzęcia. - Jeszcze ciepły - stwierdziła. Nikt nie odpowiedział. Wkrótce miał nadejść świt, bo niebo na wschodzie pojaśniało. 67 Byli przestępcami. Peter odłożył ostatnią teczkę, trąc zaczerwienione oczy. Noc dobiegła kresu. Amy zasnęła dawno temu zwinięta pod kocem, a Lacey przyniosła krzesło z kuchni, aby usiąść obok niej. Od czasu do czasu, gdy wstawał, by odłożyć teczkę do skrzynki i sięgnąć po kolejną, łącząc ze sobą poszczególne elementy opowieści, słyszał przez ścianę, jak Amy mówi cicho przez sen. Gdy dziewczyna poszła spać, Lacey usiadła z nim przy stole, wyjaśniając rzeczy, których sam by się nie domyślił. Teczki były grube, pełne informacji na temat świata, którego nie znał, którego nigdy nie widział, w którym nigdy nie żył. Jednak po kilku godzinach z pomocą Lacey w jego głowie zaczęła się wyłaniać spójna opowieść. W teczkach były również fotografie - zdjęcia dorosłych mężczyzn o opuchniętych postarzałych twarzach i szklistym, nieobecnym spojrzeniu. Niektórzy trzymali na piersi tabliczki z napisem lub mieli je na szyi.
Na jednej widniał napis: „Ministerstwo Sprawiedliwości Teksasu”. Na innych: „Zakład Kamy Stanu Luizjana”. Kentucky, Floryda, Wyoming, Delaware... Na niektórych zamiast słów widniały cyfry. Byli też mężczyźni niemający żadnych tabliczek. Czarni, biali ibrązowi, grubi i chudzi. Po otępiałej uległości malującej się na ich twarzach Peter rozpoznał, że wszyscy byli tacy sami. Czytał: OBIEKT 12. Carter Anthony L. Urodzony 12 września 1985 roku, Baytown, Teksas. Skazany na karę śmierci za morderstwo, hrabstwo Harris, Teksas, 2013. OBIEKT 11. Reinhardt William J. Urodzony 9 kwietnia 1987 roku, Jefferson City, Missouri. Skazany na karę śmierci za potrójne morderstwo i gwałt, hrabstwo MiamiDade, Floryda, 2012. OBIEKT 10. Martinez Julio A. Urodzony 3 maja 1991 roku, El Paso, Teksas. Skazany na karę śmierci za zamordowanie funkcjonariusza policji, hrabstwo Laramie, Wyoming, 2011. OBIEKT 9. Lambright Horace D. Urodzony 19 października 1992 roku, Oglala, Dakota Południowa. Skazany na karę śmierci za podwójne morderstwo igwałt, hrabstwo Maricopa, Arizona, 2014. OBIEKT 8. Echols Martin S. Urodzony 15 czerwca 1984 roku, Everett, Waszyngton. Skazany na karę śmierci za morderstwo i napaść z bronią w ręku, parafia Cameron, Luizjana, 2012. OBIEKT 7. Sosa Rupert I. Urodzony 22 sierpnia 1989roku, Tulsa, Oklahoma.
Skazany na karę śmierci za spowodowanie katastrofy w ruchu drogowym i szczególne okrucieństwo, okręg Lake, Indiana, 2009. OBIEKT 6. Winston David D. Urodzony 1 kwietnia 1994 roku, Bloomington, Minnesota. Skazany na karę śmierci za morderstwo i trzy gwałty, hrabstwo New Castle, Delaware, 2014. OBIEKT 5. Turrell Thaddeus R. Urodzony 26 grudnia 1990roku, Nowy Orlean, Luizjana. Skazany na karę śmierci za zamordowanie funkcjonariusza Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, Okręg Federalny Nowy Orlean, 2014. OBIEKT 4. Baffes John T. Urodzony 12 lutego 1992 roku, Orlando, Floryda. Skazany na karę śmierci za morderstwo pierwszego i drugiego stopnia dokonane ze szczególnym okrucieństwem, hrabstwo Pasco, Floryda, 2010. OBIEKT 3. Chavez Victor Y. Urodzony 5 lipca 1995 roku, Niagara Falls, Nowy Jork. Skazany na karę śmierci za morderstwo i dwa gwałty na osobach nieletnich, hrabstwo Elko, Nevada, 2012. OBIEKT 2. Morrison Joseph P. Urodzony 9 stycznia 1992 roku, BlackCreek, Kentucky. Skazanyna karę śmierci za morderstwo, hrabstwo Lewis, Kentucky, 2013. Ina końcu: OBIEKT 1. Babcock Giles J. Urodzony 29 października 1994 roku, Desert Wells, Nevada. Skazany na karę śmierci za morderstwo, hrabstwo Nye, Nevada, 2013.
Babcock, pomyślał Peter. Desert Wells. Zawsze wracają do domu. Teczka Amy była cieńsza od pozostałych. Obiekt 13. Amy nazwisko nieznane. Poniżej napisano: Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia, Memphis, Tennessee. Wzrost, waga ciała, kolor włosów i szereg danych medycznych podobnych do tych, które Michael odkrył w chipie umieszczonym w jej szyi. W teczce znajdowało się zdjęcie małej dziewczynki w wieku najwyżej sześciu lat, tak jak powiedział Michael. Zdjęcie całej postaci, na drewnianym krześle, z czarnymi włosami opadającymi na twarz. Peter nigdy wcześniej nie widział fotografii człowieka, którego znał, dlatego dopiero po chwili zrozumiał, że to śpiąca obok Amy. Nie miał żadnych wątpliwości. To jej oczy. Wydawało się, że mówią: Spójrz. Kim jestem, twoim zdaniem? Doszedł do teczki Bradforda J. Wolgasta. Żadnej fotografii, choć ślad rdzy na górze kartki wskazywał, że kiedyś się tam znajdowała. Jednak nawet bez niej Peter potrafił sobie wyobrazić mężczyznę, który, jeśli Lacey mówiła prawdę, przywiózł każdego z Dwunastu do bazy, a na koniec dostarczył Amy. Wysoki mężczyzna o mocnej budowie ciała, z głęboko osadzonymi oczami, siwiejącymi włosami i dużymi dłońmi stworzonymi do ciężkiej pracy. Łagodna, lekko zatroskana twarz, jakby pod jej powierzchnią coś się kłębiło i w każdej chwili mogło się ujawnić. Z akt wynikało, że Wolgast miał żonę i dziecko, dziewczynkę o imieniu Eva, którą wymieniono jako zmarłą. Peter pomyślał, że może dlatego zdecydował się pomóc
Amy. Intuicja podpowiadała mu, że tak właśnie było. Jednak to zawartość ostatniej teczki powiedziała mu najwięcej. Był to raport niejakiego Cole’a sporządzony dla pułkownika Sykesa z Wojsk Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych, dotyczący badań prowadzonych przez doktora Jonasa Leara i jakiegoś projektu „Noe”. Drugi dokument, pięć lat późniejszy, nakazywał przeniesienie dwunastu ludzi poddawanych eksperymentom medycznym z Telluride w Kolorado do White Sands w Nowym Meksyku w celu „przeprowadzenia prób w warunkach bojowych”. Dzięki nim Peter złożył wszystko w całość, a przynajmniej prawie mu się to udało. W każdym razie nie miał wątpliwości, czym były „warunki bojowe”. Czekali tyle lat na przybycie wojska, które spowodowało tę tragedię. Kiedy odłożył ostatnią teczkę, usłyszał, że Lacey wstaje. Weszła do kuchni. - Teraz już wiesz. Słysząc jej głos, poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Lacey dorzuciła drew do ognia i usiadła przy stole naprzeciwko niego. Wskazał dokumenty leżące na stole. - On naprawdę to zrobił? Lekarz? - Tak. - Skinęła głową. - Tak, choć oprócz niego byli inni. - Czy powiedział ci dlaczego? Polana trzaskały za jej plecami, wypełniając izbę jasnym światłem. - Zrobił to, bo mógł. Dlatego ludzie robią większość rzeczy. Nie był złym człowiekiem, Peterze. Nie była
to wyłącznie jego wina, choć tak mu się wydawało. Wiele razy zadawałam mu pytanie: Czy sądzisz, że ludzie mogliby sami odwrócić stworzenie świata? Jasne, że nie. Jednak nigdy mi do końca nie uwierzył. - Wskazała głową dokumenty leżące na stole. - Zostawił je dla ciebie, wiesz? - Dla mnie? Jak to możliwe? - Zostawił je dla tego, kto tu wróci. Żeby wiedział, co się wydarzyło. Peter siedział w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Alicia miała rację. Przez całe życie, od czasu gdy opuścił Schron, zastanawiał się, dlaczego świat stał się taki, jaki jest. Jednak poznanie prawdy niczego nie dało. Szmaciany królik Amy nadal leżał na stole. Wziął go do ręki. - Myślisz, że ona pamięta? - To, co jej zrobili? Nie wiem. Może. - Chodzi mi o to, co było wcześniej, kiedy była dziewczynką... - Nie potrafił znaleźć właściwego słowa. Kiedy była człowiekiem. - Myślę, że zawsze była człowiekiem. Czekał, aż Lacey powie coś więcej, lecz gdy tego nie zrobiła, odłożył królika na stół. - Jak to jest żyć wiecznie? Roześmiała się. - Nie sądzę, abym żyła wiecznie. - Przecież zaaplikował ci wirusa. Jesteś jak ona, jak Amy. - Nie ma nikogo takiego jak Amy, Peterze. - Wzru-
szyła ramionami. - Jeśli chcesz wiedzieć, jak się czułam przez te wszystkie lata po śmierci Jonasa, to ci powiem, że byłam bardzo samotna. Sama jestem zaskoczona tym, jak bardzo. - Tęsknisz za nim, prawda? Natychmiast pożałował, że zadał to pytanie, bo po jej twarzy przemknął smutek jak cień ptaka przelatującego nad polem. - Dobrze, że zapytałeś. Trudno mi o nim mówić po tak długim czasie... Tak, tęsknię. To cudownie być obiektem takiej tęsknoty jak moja. Siedzieli przez chwilę w milczeniu skąpani w blasku ognia. Peter zastanawiał się, czy Alicia o nim myśli tam, gdzie teraz jest. Nie miał pojęcia, czy ją jeszcze zobaczy, czy zobaczy którekolwiek z nich. - Nie wiem... sam nie wiem, co zrobię, Lacey - powiedział w końcu. - Nie mam pojęcia, co począć. - Odnalazłeś swoją drogę. To jest coś. To początek. - Co się stanie z Amy? - A co ma się stać? Nie był pewny, o co pyta. Zapytał po prostu, co się stanie z Amy. - Sądziłem... - Westchnął i odwrócił wzrok w stronę izby, w której spała. - Sam nie wiem, o czym myślałem... - Że zdołasz ich pokonać? Że znajdziesz odpowiedź? - Tak. - Spojrzał ponownie na Lacey. - Do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy, lecz teraz wiem. Tak.
Spojrzała na niego uważnie, choć Peter nie wiedział, co chce zobaczyć. Zastanawiał się, czy rzeczywiście jest taki zwariowany, na jakiego wygląda. Pewnie tak. - Powiedz mi, Peterze, czy znasz historię Noego? Nie chodzi mi oprojekt „Noe”, lecz Noego. To imię nic mu nie mówiło. - Nie sądzę. - To stara historia. Prawdziwa. Myślę, że może ci pomóc. - Lacey uniosła się lekko na krześle, a jej twarz nagle się ożywiła. - Bóg kazał człowiekowi o imieniu Noe zbudować statek, wielki statek. Było to bardzo dawno temu. „Dlaczego miałbym zbudować statek? - spytał Noe. Jest słoneczny dzień, mam inne rzeczy do roboty”. „Bo świat stał się zły, rzekł Bóg, i zamierzam spuścić ogromne wody, aby go zniszczyć, zatopić wszystkie żywe istoty. Ty jednak jesteś sprawiedliwy pośród tego pokolenia, więc ocalę ciebie i twoją rodzinę, jeśli zrobisz, jak nakazuję. Zbudujesz arkę i weźmiesz na pokład po dwie sztuki zwierząt z każdego rodzaju”. Wiesz, co zrobił Noe, Peterze? - Zbudował statek? Jej oczy się rozszerzyły. - Właśnie! Choć nie od razu. Teraz będzie najbardziej interesująca część opowieści. Gdyby Noe zrobił dokładnie tak, jak mu kazano, opowieść byłaby pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia. Nie. Widzisz, Noe bał się, że ludzie zaczną z niego drwić. Obawiał się, że zbuduje arkę, a potop nie nadejdzie i wyjdzie na głupca. Bóg poddawał go próbie, chciał się dowie-
dzieć, czy został ktokolwiek, dla kogo byłoby warto ocalić świat. Chciał się przekonać, czy Noe przystąpi do pracy. W końcu tak się stało. Noe zbudował arkę, a wtedy otworzyły się niebiosa i cały świat zalała woda. Długi czas Noe i jego rodzina unosili się na falach. Wydawało się, że zostali zapomniani, że ktoś spłatał im strasznego figla. Po wielu dniach Bóg przypomniał sobie oNoem i wysłał gołąbka, aby wskazał mu suchy ląd, i świat się odrodził. - Mówiąc to Lacey klasnęła w dłonie z radością. - Rozumiesz? Nie rozumiał, nie rozumiał ani trochę. Opowieść Lacey przypominała mu bajki o gadających zwierzętach, które Nauczycielka czytała dzieciom siedzącym w kręgu na koniec lekcji. Słuchali ich z przyjemnością, może i nie były złe, ale wydawały się zbyt naiwne. - Nie wierzysz mi? To nic. Pewnego dnia uwierzysz. - Nie chodzi o to, że ci nie wierzę - wyjąkał. - Przepraszam. Pomyślałem, że... że to tylko taka historia. - Może i tak, - Wzruszyła ramionami. - Może pewnego dnia ktoś ci powie, że to historia o tobie, Peterze. Co ty na to? Nie wiedział. Było bardzo późno. Albo wcześnie. Zbliżał się świt. Chociaż dużo się dowiedział, był bardziej zdezorientowany niż na początku. - Przypuśćmy, że jestem Noem. Kim w takim razie jest Amy? Lacey spojrzała na niego z niedowierzaniem, jakby za chwilę miała się roześmiać. - Peterze, zdumiewasz mnie. Może nie opowiedzia-
łam tej historii jak należy. - Nie - zaprzeczył. - To ja jej nie rozumiem. Pochyliła się i uśmiechnęła ponownie jednym z tych swoich dziwnych, smutnych uśmiechów pełnych wiary. - Jest arką, Peterze - odrzekła. - Amy jest arką. Peter próbował zrozumieć jej zagadkową odpowiedź, kiedy Lacey drgnęła niespokojnie. Ściągnęła brwi i rozejrzała się po izbie. - Co się stało, Lacey? Zachowywała się tak, jakby go nie słyszała. Energicznie wstała od stołu. - Rozgadałam się. Wkrótce zacznie świtać. Obudź ją i zabierzcie wasze rzeczy. Był zaskoczony jej słowami, bo jego umysł nadal unosił się na dziwnych falach nocy. Podniósł się i spostrzegł, że Amy stoi w drzwiach sypialni z potarganymi włosami. Poczuła to samo co Lacey. - Lacey... - zaczęła. - Wiem. Będzie próbował tu dotrzeć przed wschodem słońca. - Spojrzała na Petera, wkładając kurtkę. - Pospiesz się. Spokój nocy prysł zastąpiony uczuciem zagrożenia, którego nie potrafił uchwycić umysł Petera. - O kim mówisz, Lacey? Kto nadchodzi? Spojrzał na Amy i wiedział. Babcock. Nadchodzi Babcock. - Szybko, Peterze.
- Lacey, nic nie rozumiesz. - Był ciężki i odrętwiały. Nie miał broni, nie miał nawet noża. - Jesteśmy bezbronni. Widziałem, do czego jest zdolny. - Istnieje broń potężniejsza niż noże i karabiny - odrzekła. Na jej twarzy nie było widać lęku, lecz zdecydowanie. - Nadeszła pora, abyś zobaczył. - Co? - To, co przyszedłeś odnaleźć - odrzekła Lacey. Przejście. 68 Peter znów znalazł się w ciemnościach. Lacey prowadziła ich do lasu. Wiał lodowaty wiatr wydobywający z drzew upiorne jęki. Na niebie ukazał się księżyc, zalewając okolicę drżącą poświatą, która powodowała, że cienie wokół niego kołysały się i drżały. Weszli na jedno zbocze i zeszli drugim. Śnieg był głęboki, tworzył zaspy pokryte twardą skorupą lodu. Znaleźli się po południowej stronie góry. W dole Peter usłyszał szum rzeki. Wyczuł urwisko, zanim je zobaczył - szeroką przestrzeń otwierającą się przed nim, jakby odpadł kawał góry. Odruchowo wyciągnął rękę, aby znaleźć Amy, lecz ta znikła. Krawędź urwiska mogła być dosłownie wszędzie. Jeden niewłaściwy krok i pochłonie go ciemność. - Tędy! - krzyknęła Lacey. - Pospieszcie się. Podążył za jej głosem. To, co wziął za urwisko, okazało się skalistym zboczem - stromym, lecz dającym się pokonać. Amy już schodziła krętą ścieżką. Wciągnął w
płuca lodowate powietrze i ruszył, próbując opanować strach. Ścieżka stawała się coraz węższa, opadając równolegle do zbocza góry, przyklejona do skały. Po lewej stronie miał skalną ścianę błyszczącą od lodu, który lśnił w świetle księżyca. Po prawej zionęła czarna otchłań opadająca w nicość. Wystarczyło w nią spojrzeć, aby runąć. Peter patrzył przed siebie. Kobiety szły szybko, ich cienie podskakiwały na krawędzi pola widzenia. Dokąd prowadzi ich Lacey? Jaką broń miała na myśli? Znów usłyszał w dole szum rzeki. Gwiazdy świeciły nad jego głową jak kryształki lodu. Za załomem skały odwrócił się i stanął. Lacey i Amy czekały przed szeroką skalną szczeliną przypominającą tunel. Była wysokości człowieka, a mroczne wnętrze ginęło w paszczy ciemności. - Tędy - powiedziała Lacey. Zrobił dwa, trzy, cztery kroki i otoczył go mrok. Lacey prowadziła ich w głąb góry. Przypomniał sobie o zapałkach, które miał w kieszeni kurtki. Zatrzymał się, aby zapalić jedną z nich zgrabiałymi, pozbawionymi czucia palcami. Kiedy zapłonęła, zdmuchnął ją wirujący podmuch powietrza. - Pospiesz się, Peterze - usłyszał głos Lacey. Ruszył przed siebie, wiedząc, że każdy krok jest aktem wiary. Poczuł na ramieniu dotyk ręki. Amy. - Stój! Niczego nie widział. Czuł, że mimo zimna zaczyna się pocić. Gdzie jest Lacey?
Odwrócił się, szukając wyjścia, próbując zobaczyć coś w ciemności. Z tyłu doleciał go szczęk metalu. Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi. Tunel rozbłysł światłem. Byli w długim korytarzu wydrążonym we wnętrzu góry. Wzdłuż ścian biegły rury i metalowe przewody. Lacey stała obok skrzynki z bezpiecznikami wiszącej na ścianie tuż przy wejściu. Pomieszczenie oświetlał rząd fluorescencyjnych lamp umieszczonych na suficie. - Co jest źródłem prądu? - Akumulatory. Lekarz pokazał mi, jak je obsługiwać. - Żadne akumulatory nie wytrzymają tak długo. - Te są inne... Lacey zamknęła za nimi drzwi. - Jonas nazywał to poziomem piątym. Chodź, pokażę ci. Korytarz prowadził do szerszego pomieszczenia pogrążonego w ciemności. Lacey podeszła do ściany, aby znaleźć włącznik. Przez podeszwy przemoczonych butów Peter czuł buczenie. Lampy zabrzęczały i ożyły. Pomieszczenie przypominało szpitalną salę. Panowała w nim atmosfera opuszczenia - nosze na kółkach i wysoki kontuar były pokryte zakurzonym sprzętem, starymi palnikami, zlewkami i chromowanymi pojemnikami. Na długiej ubrudzonej rdzą tkaninie Peter spostrzegł tacę ze strzykawkami w plastikowych opakowaniach oraz metalowe zgłębniki i skalpele. W tylnej części, wśród kabli
znajdowało się coś przypominającego akumulatory. Jeśli ją znajdziecie, przyprowadźcie ją tutaj. Właśnie tutaj, pomyślał Peter. Nie na górę, lecz tu, do tego pomieszczenia. Co się tutaj znajdowało? Lacey podeszła do stalowego mebla przypominającego szafę, przytwierdzonego do ściany. Z przodu znajdowała się rączka i klawiatura. Peter obserwował, jak kobieta wprowadza długi szereg cyfr, a następnie naciska zgrzytającą dźwignię. Początkowo sądził, że szafa jest pusta, lecz po chwili na dolnej półce zauważył metalową skrzynkę. Lacey wyjęła ją i mu podała. Niewielka kasetka, w której zmieściłaby się tylko jedna ręka, wydawała się zdumiewająco lekka. Wyglądała tak, jakby nie miała żadnych spawów, lecz Peter zauważył zasuwkę z małym guzikiem idealnie pasującym do kciuka. Kiedy go nacisnął, wieczko odskoczyło. W środku na gąbce spoczywały rzędy maleńkich szklanych fiolek zawierających połyskujący zielony płyn. Doliczył się jedenastu. Dwunaste miejsce było puste. - To ostatnia mutacja wirusa - wyjaśniła Lacey. Tego, który podano Amy. Zrobiono go z jej krwi. Spojrzał jej w oczy, próbując dowiedzieć się prawdy, ale już ją znał, więcej, czuł ją w sobie. - Dostałaś dwunastą, prawda? Lear ci ją podał. Zamknął kasetkę z głośnym kliknięciem. Owinął ją kocem i włożył do plecaka. Z kontuaru zgarnął kilka strzykawek. Powinni przeczekać tu do świtu i zejść z góry. Nie
wiedział, co będzie później. Odwrócił się do Amy. - Ile mamy czasu? Pokręciła głową, sugerując, że niewiele. - Jest blisko. - Zdoła sforsować te drzwi, Lacey? Kobieta nie odpowiedziała. - Lacey? - Mam nadzieję - odrzekła. Byli na polu, wysoko ponad rzeką. Ślady Petera i Amy zasypał śnieg. Alicia jechała przodem. Michael pomyślał, że powinno już świtać, lecz nadal otaczała ich szara poświata, która mogła wisieć całymi godzinami. - Gdzie oni są, do cholery? - zastanawiał się Hollis. Michael nie wiedział, czy chodzi mu o Petera i Amy, czy o wirole. Pogodził się z myślą, że wszyscy zginą, że nikt nie opuści tej zimnej jałowej ziemi. Sara i Greer milczeli, czując pewnie to samo co on. A może po prostu jest za zimno, żeby rozmawiać? Ręce tak mu zgrabiały, że pewnie nie zdołałby oddać strzału, nie wspominając o przeładowaniu broni. Dla uspokojenia chciał się napić wody z manierki, lecz zamarzła na kamień. Z ciemności doleciał go tętent konia Alicii. Ściągnęła wodze i zatrzymała się obok niego. - Znalazłam ślady. - Wskazała coś ponad swoją głową. - W ogrodzeniu jest przejście. Spięła konia i odjechała tam, skąd przybyła. Greer popędził za nią bez słowa, a inni podążyli za nim. Znów znaleźli się między drzewami. Alicia przyspieszyła, galo-
pując po śniegu. Michael spiął konia, zmuszając go, żeby przyspieszył. Sara, która jechała obok, schyliła głowę, by nie uderzyły o gałęzie. Coś poruszało się nad nimi w koronach drzew. Michael podniósł głowę i usłyszał strzał. Chwilę później coś uderzyło go mocno w plecy, wypychając powietrze z płuc i wyrzucając go z siodła nad końskim karkiem. Broń wypadła mu z ręki. Na ułamek sekundy zawisł nad ziemiąjakaś cząstka jego umysłu zarejestrowała ten dziwny fakt - lecz doznanie to nie trwało długo. Walnął o ziemię, lądując plecami na śniegu. Stwierdził, że leży przed swoim koniem. Przeturlał się na bok, zasłaniając głowę rękami, jakby mogło mu to pomóc. Poczuł silny podmuch, gdy przerażone zwierzę skoczyło ponad nim. Usłyszał dudnienie kopyt. Jedno z nich wylądowało zaledwie kilka cali od jego ucha. Koń znikł. Znikli wszyscy. Michael dźwignął się na kolana i dostrzegł wirola tego samego, który zrzucił go z konia. Przykucnął zaledwie kilka metrów od niego, wyglądał jak żaba. Przednie kończyny były zagrzebane w śniegu, który odbijał jego światło, jakby stworzenie było częściowo zanurzone w błękitnozielonej wodzie. Śnieg oblepił mu klatkę piersiową i ramiona, po twarzy spływał pot. Michael usłyszał strzały i głosy wołające jego imię, lecz te dźwięki mogły być równie dobrze sygnałami z odległej gwiazdy. Ciemność wokół niego - która zblakła w jego umyśle, rozpraszając się jak cząstki rozszerzającego się gazu - mogłaby otaczać kogoś zupełnie innego. Wirol zaczął szczękać zębami. Przekrzy-
wił głowę i kłapnął leniwie, jakby donikąd się nie śpieszył - jakby obaj mieli do dyspozycji cały czas tego świata. Wtedy Michael zdał sobie sprawę, że miejsce, w którym zwykle przebywał jego strach, jest puste. Że on, Michael, nazywany Obwodem, się nie boi. To, co odczuwał, przypominało gniew - wściekłość, jaką mógłby czuć do muchy, która zbyt długo bzyczy mu przed nosem. Niech to szlag, pomyślał, przesuwając rękę w kierunku pochwy przy pasie. Mam was dość, dranie. Może są was cztery miliony, a może nie, ale za dwie sekundy będzie o jednego mniej. Kiedy się podniósł, wirol skoczył, wyciągając ręce i nogi jak palce rozcapierzonej dłoni. Michael ledwo zdążył wyciągnąć rękę z nożem, odruchowo zamykając oczy. Runął do tyłu i poczuł uderzenie metalu, gdy wirol wpadł na niego, oplatając go kończynami. Michael odwrócił się i stwierdził, że wirol leży z twarzą w śniegu, a nóż tkwi w jego piersi. Ręce i nogi rozpaczliwie młóciły powietrze. Nad nim stały dwie postacie. Peter i Amy. Skąd się tu wzięli? Amy trzymała pokryty śniegiem karabin Michaela. Stworzenie u ich stóp wydało odgłos przypominający jęk lub westchnienie. Amy przyłożyła kolbę karabinu do ramienia, opuściła lufę i wetknęła ją w otwarte usta wirola. - Przepraszam - powiedziała, naciskając spust. Michael dźwignął się na nogi. Potwór zastygł, agonalne drgawki ustały. Śnieg wokół spryskała krew. Amy podała karabin Peterowi.
- Weź go. - Nic ci nie jest? - spytał Michaela. Dopiero wtedy zauważył, że przyjaciel dygocze. - Chodź. Później usłyszeli strzały i zaczęli biec. Lacey wiedziała, że zachowała się nieładnie. Dała do zrozumienia, że pójdzie z nimi, ustawiając zegar detonatora bomby i prowadząc ich do wyjścia z tunelu, a później prosząc, aby stanęli po drugiej stronie. Kiedy Peter i Amy na nią patrzyli, zamknęła drzwi i zasunęła zasuwy. Usłyszała głośne walenie z drugiej strony. Głos Amy rozbrzmiewał w jej głowie. „Lacey, nie odchodź! Lacey!”. „Uciekajcie. On może się tu zjawić w każdej chwili!”. „Lacey, proszę!”. „Musicie im pomóc. Będą się bali. Nie będą wiedzieli, co się dzieje. Pomóż im, Amy”. Wszystko, co się tu wydarzyło, musi zostać starte z powierzchni ziemi. Jak wtedy, gdy Bóg zniszczył ziemię za dni Noego, aby wielki statek mógł pożeglować po wodach potopu i dać początek nowemu światu. Ona będzie ich wodami. Bomba miała ogromną siłę. Jest mała, wyjaśnił jej Jonas, o mocy zaledwie pół kilotony - wystarczająca, by zniszczyć główny budynek oraz wszystkie podziemne pomieszczenia, unicestwić dowody tego, czym się zajmowali, lecz nie tak duża, aby jej wybuch został zarejestrowany przez którykolwiek z satelitów. Zabezpieczenie, na wypa-
dek gdyby wirole wydostały się z bazy. Gdy dowódcy na wyższych szczeblach zawiedli, a Sykes uciekł czy też został zabity, Jonas mógł zdetonować ładunek, ale nie potrafił tego zrobić, bo w środku była Amy. Peter i Amy patrzyli, jak Lacey klęka przed małym przedmiotem przypominającym walizeczkę, pokrytym matową farbą jak wszystkie przedmioty należące do wojska. Jonas wytłumaczył jej, co należy robić. Nacisnęła małe wgłębienie z boku i wysunęła klawiaturę z małym ekranem wystarczającym do wpisania jednej linijki tekstu. Wprowadziła: ELIZABETH Ekran zamrugał i ożył. UZBROIĆ? T N Wcisnęła T. CZAS? 5.00 POTWIERDZIĆ? T N Znów wcisnęła T. Cyfry na zegarze zaczęły się poruszać. 4.59 4.58 4.57 Zamknęła panel i wstała. - Pospieszcie się - powiedziała, prowadząc ich energicznie korytarzem. - Musimy się stąd wydostać. A później zamknęła się w środku. „Proszę cię, Lacey! Nie wiem, co robić! Powiedz mi, co robić!”. „Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie czas. Wtedy się dowiesz, co jest w twoim wnętrzu. Będziesz wiedziała, jak ich uwolnić, jak doprowadzić do ich ostatecznej przemiany”. Była sama. Dokonała swojego dzieła. Kiedy upewniła się, że Peter i Amy odeszli, odsunęła zasuwy i otworzyła drzwi na oścież. Chodź do mnie, pomyślała. Stojąc w drzwiach, od-
dychała głęboko, biorąc się w garść» oznajmiając mu, jaki ma zamiar. Chodź do miejsca, w którym zostałeś stworzony. Lacey czekała. Po tylu latach pięć minut wydawało się krótką chwilą, bo faktycznie tak było. Nad górą wstawał dzień. Peter, Amy i Michael biegli tam, skąd padały strzały, okrążając zbocze. Pod nimi Michael dostrzegł dom i uwiązane przed nim konie. Sara i Alicia stały w drzwiach, machając do nich. Wirole były tuż za nimi, wśród drzew. Zbiegli na dół i wpadli do środka. Greer i Hollis wyjrzeli zza zasłony, pchając wysoką komodę. - Są tuż za nami! - krzyknął Michael. Zatarasowali drzwi meblem. Michael uznał, że to śmieszne, lecz może zyskają jedną lub dwie sekundy. - Co z oknami? - spytała Alicia. - Możemy je czymś zasłonić? Próbowali przesunąć kredens, ale okazał się zbyt ciężki. - Zostawcie go! - powiedziała, wyciągając zza pasa pistolet i wciskając go Michaelowi do ręki. - Greer, ty i Hollis do kuchni! Reszta zostaje. Dwóch pilnuje drzwi, po jednym przy każdym oknie! Obwód, stań przy kominie! Najpierw rzucą się na konie. Zajęli pozycje. Coś jest nie tak, pomyślała Lacey. Powinni już tu być. Czuła ich wokół siebie, czuła ich głód i pytanie. „Kim jestem?”.
„Kim jestem?”. „Kim jestem?”. Weszła do korytarza. „Chodź do mnie, powiedziała. Chodź do mnie. Chodź do mnie”. Ruszyła dalej, kierując się w stronę wylotu, w kierunku kręgu bladej szarości przedłużającego się poranka. Pierwsze promienie słońca oświetlą ich od zachodu odbite od przeciwległego zbocza pokrytego śniegiem i lodem. Dotarła do wylotu tunelu i wyszła na dwór. W dole dostrzegła ślady w miejscu, gdzie wirole schodziły zboczem pokrytym lodem. Tysiące, wiele tysięcy wiroli. Przeszły obok niej. Ogarnęła ją rozpacz. „Gdzie jesteście?!” - krzyknęła, słyśząc, jak wściekłość jej głosu odbija się echem od skał w dolinie. - Gdzie jesteś? Niebo nie odpowiedziało. Później usłyszała go w ciszy. „Jestem tutaj”. Naparli na okna i drzwi, tłukąc szyby i miażdżąc drewno. Peter, który podpierał komodę ramieniem, runął do tyłu, wpadając na Amy. Słyszał, jak Hollis i Greer strzelają z sypialni. Słyszał wystrzały Alicii, Michaela i Amy. - Cofnijcie się! - krzyknęła Alicia. - Za chwilę wyłamią drzwi! Peter złapał Amy za rękę i wciągnął ją do sypialni. Hollis stał przy oknie, a Greer klęczał na podłodze przy łóżku. Z jego głowy kapała krew.
- To tylko szkło! - Starał się przekrzyczeć karabin Hollisa. - To tylko szkło! - Hollis! Zostań przy oknie! - Alicia wyrzuciła pusty magazynek, wsunęła nowy i odciągnęła zamek. - To będzie ich ostami przyczółek. - Przygotujcie się! Nie dopadł jej pierwszy, drugi ani trzeci. Czwarty. Dopiero wtedy, gdy skończyła się amunicja. Peter zapamiętał tę scenę jako ciąg szczegółów i obrazów. Najpierw dźwięk ostatniej łuski uderzającej opodłogę. Później smugę dymu wirującą w powietrzu i jak spadł na podłogę pusty magazynek, kiedy sięgnęła po nowy. Wirol skoczył na nią przez rozerwaną zasłonę, z bezlitosną gładką twarzą, z błyskiem ślepi i rozwartymi szczękami. Lufa bezużytecznego karabinu się uniosła. Peter dostrzegł szybki ruch ręki sięgającej po nóż, lecz było za późno. Później usłyszał uderzenie, gdy Alicia upadła na podłogę, a wirol zatopił zęby w jej szyi. To Hollis strzelił, gdy wirol podniósł głowę. Włożył mu lufę karabinu w usta i nacisnął spust, rozpryskując jego potylicę na ścianie sypialni. Peter przyczołgał się i złapał Alicię pod ramiona, odciągając od drzwi. Z jej karku płynęła czarna krew, nasączając koszulę. Ktoś, może on, wołał ją po imieniu. Oparty o ścianę przytulił Alicię, odruchowo starając się rękami powstrzymać krwawienie. Amy i Sara skuliły się na podłodze. Zza zasłony wyjrzał kolejny wirol i Peter wystrzelił dwa ostatnie pociski. Pierwszy chybił, lecz drugi trafił w cel. Alicia krztusiła się i charczała w jego ramionach.
Wszędzie była krew, dużo krwi. Zamknął oczy i mocno ją przytulił. Lacey zawróciła. Babcock przysiadł nad wejściem do tunelu. Najpotężniejsza i najstraszniejsza istota, jaką stworzył Bóg. Lacey nie odczuwała strachu, a tylko zadziwienie Jego wspaniałym dziełem. Tym, że uczynił istotę mogącą pożreć świat. Widząc, jak lśni potężną straszną jasnością - świętym blaskiem, niczym blask aniołów - jej serce wezbrało myślą, że się nie pomyliła, że jej długa noc czuwania skończy się, jak przeczuwała. Że zakończy się czuwanie, które zaczęło się wiele lat temu w deszczowy wiosenny poranek, gdy otworzyła drzwi Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia w Memphis i ujrzała małą dziewczynkę. Miałam rację, Jonasie, pomyślała. Wszystko zostało wybaczone. Wszystko, co utraciliśmy, będzie można odzyskać. Jonasie, przychodzę, żeby ci o tym powiedzieć. Już prawie jestem z tobą. Skoczyła do tunelu. „Chodź do mnie. Chodź do mnie, chodź do mnie, chodź do mnie...”. Biegła. Gnała w głąb tunelu, wciągając Babcocka do środka, a jednocześnie znowu była małą dziewczynką na polu. Czuła słodycz ziemi i chłodne nocne powietrze na policzkach. Słyszała siostry i głos matki wołający od drzwi: „Uciekajcie! Uciekajcie, ile sił w nogach, dzieci!”. Zatrzymała się i odwróciła do drzwi. Stał tam. „Jestem Babcock. Jeden z Dwunastu”. Podobnie jak ja, pomyślała siostra Lacey, kiedy ze-
gar pokazał 0.00. Atomy rdzenia zapadły się do wnętrza, a jej umysł wypełniło na wieki czyste białe światło nieba. 69 Jest Amy, istnieje wiecznie. Jest jedną z Dwunastu, a także Inną, Ponad i Poza, jest Zerem. Dziewczyną Znikąd, Tą, Która Wchodzi, która żyje tysiąc lat. Jest Amy Wielu, Dziewczyną Wielu Dusz. Jest Amy. Jest Amy. Jest Amy. Jest Amy. Podniosła się pierwsza. Po grzmocie i silnym wstrząsie, po drżeniu i ryku. Mały domek Lacey kołysał się i chwiał jak koń, jak maleńka łódka na morzu. Ludzie wrzeszczeli, skuleni przy ścianie, zasłaniając się rękami. A później wszystko się skończyło. Ziemia pod ich stopami zamarła. W powietrzu wirował pył. Krztusili się i kasłali, zdumieni, że żyją. Bo żyli. Wyprowadziła Petera i pozostałych na dwór, obok ciał zabitych, na światło, gdzie czekało Wielu. Wielu, choć nie byli już Wieloma Babcocka. Otaczali ich zewsząd, byli wszędzie. Morze twarzy i oczu. Poruszali się jak bezkresne morze w świetle wschodzącego dnia. Czuła, że w ich wnętrzu jest puste miejsce tam, gdzie kiedyś był sen, sen Babcocka. W jego miejscu krzyczało pytanie, gwałtowne i płomienne: „Kim jestem, kim jestem, kim jestem, kim jestem?”. Ona wiedziała. Amy wiedziała. Znała ich wszystkich i każdego z osobna. Nareszcie ich poznała. Jest arką, jak powiedziała Lacey. Niesie w sobie ich dusze. Trzymała
je wszystkie przez cały czas, czekając na dzień, kiedy zwróci im to, co jest ich własnością - opowieści o tym, kim byli. Na dzień, w którym dokona się przemiana. Chodźcie do mnie, pomyślała. Chodźcie do mnie, chodźcie do mnie, chodźcie do mnie. Przyszli. Spomiędzy drzew, z pokrytych śniegiem pól, ze wszystkich kryjówek. Chodziła między nimi, dotykając ich i pieszcząc, i mówiła to, co pragnęli usłyszeć. „Jesteś... Smith”. „Jesteś... Tate”. „Jesteś... Duprey”. „Jesteś Erie, jesteś Ramos, jesteś Ward, jesteś Cho, jesteś Singh, Atkinson, Johnson, Montefusco, Cohen, Murrey, Nguyen, Elberson, Lazaro, Torres, Wright, Winbome, Pratt, Scalamonti, Mendoza, Ford, Chung, Frost, Vandyne, Carlin, Park, Diego, Murphy, Parsons, Richini, O’Neil, Myers, Zapata, Young, Scheer, Tanaka, Lee, White, Gupta, Solnik, Jessup, Rile, Nichols, Maharana, Rayburn, Kennedy, Mueller, Doerr, Goldman, Pooley, Price, Kahn, Cordell, Ivanov, Simpson, Wong, Palumbo, Kim, Rao, Montgomery, Busse, Mitchel, Walsh, McEvoy, 3odine, Olson, Jaworski, Ferguson, Zachos, Spenser, Ruscher...”. Słońce zaczęło wznosić się ponad chmury, oślepiając ich. Chodźcie, pomyślała Amy. Przychodźcie na światło i pamiętajcie. „Jesteś Cross, jesteś Flores, jesteś Haskell, Vasquez, Andrews, McCall, Barbash, Sullivan, Shapiro, Jabłoński, Choi, Zeidner, Clark, Huston, Rossi, Culhane, Baxter,
Nunez, Athanasian, King, Higbee, Jensen, Lombardo, Anderson, James, Sasso, Lindquist, Master, Hakeemzedah, Levander, Tsujimoto, Michie, Osther, Doody, Bell, Morales, Lenzi, Andriyakhova, Watkins, Bonilla, Fitzgerald, Tinti, Asmundson, Aiello, Daley, Harper, Brewer, Klein, Weatherall, Griffin, Petrova, Kates, Hadad, Riley, MacLeod, Wood, Patterson...”. Amy czuła, że ich smutek się zmienił, stał się święty. Przepływały przez nią tysiące odzyskanych żywotów, tysiące tysięcy opowieści - opowieści o miłości i pracy, rodzicach i dzieciach, obowiązku, radości i cierpieniu. O łóżkach, w których spali, zjedzonych posiłkach, oszczęściu i cierpieniu ciała. O letnich liściach za oknem w deszczowy poranek, nocach samotności i nocach miłości, i duszy, która pragnęła dać się poznać. Poruszała się między leżącymi na śniegu, choć nie byli już Wieloma. Przypominali śnieżne anioły. „Pamiętajcie, powiedziała im. Pamiętajcie”. Jestem Flynn, jestem Gonzalez, jestem Young, Wentzell, Armstrong, O’Brien, Reeves, Farajian, Watanabe, Mulroney, Chemesky, Logan, Braverman, Livingston, Martin, Campana, Cox, Torrey, Swartz, Tobin, Hecht, Stuart, Lewis, Redwine, Pho, Markovich, Todd, Mascucci, Kostin, Laseter, Salib, Hennesey, Kasteley, Merriweather, Leone, Barkley, Kieman, Campbell, Lamos, Marion, Quang, Kagan, Glazner, Dubois, Egan, Chandler, Sharpe, Browning, Ellenzweig, Nakamura, Giacomo, Jones, jestem, jestem, jestem... Wiedziała, że słońce wkrótce dokona dzieła. Nieba-
wem będą martwi, a później zamienią się w proch i nicość. Ich ciała rozwieje wiatr. Wreszcie ją opuszczą. Poczuła, jak ich dusze wstają i odpływają. - Amy. Peter stał obok niej. Nie miała słów na opisanie jego twarzy. Wkrótce mu powie, pomyślała. Powie mu wszystko, co wie i w co wierzy. Wybiorą się w długą podróż, lecz nie jest to jednak odpowiedni moment na taką rozmowę. - Wejdź do środka - powiedziała, biorąc od niego pistolet i rzucając go w śnieg. - Wejdź do środka i ją uratuj. - Mogę ją uratować? Amy skinęła głową. - Musisz. Sara i Michael położyli Alicię na łóżku i zdjęli z niej zakrwawioną koszulę. Jej zamknięte powieki drżały. - Potrzebuję bandaży! - krzyknęła Sara. Ręce i włosy miała we krwi. - Dajcie mi coś, żebym mogła zatamować krwawienie! Hollis odciął nożem kawałek prześcieradła. Nie był czysty, ale musiał wystarczyć. - Trzeba ją związać - stwierdził Peter. - Peterze, rana jest za głęboka. - Sara rozłożyła bezradnie ręce. - To bez znaczenia. - Daj mi nóż, Hollisie. Powiedział im, co robić, tnąc prześcieradła Lacey na długie pasy i wiążąc je ze sobą. Przywiązali ręce i nogi Alicii do słupków łóżka. Sara powiedziała, że krwawienie się zmniejsza, co jest
złym znakiem. Tętno było szybkie i urywane. - Jeśli przeżyje, te prześcieradła jej nie utrzymają ostrzegł Greer, stając w nogach łóżka. Peter nie słuchał. Poszedł do kuchni i odnalazł swój plecak. Metalowa kasetka była w środku razem ze strzykawkami. Wyjął jedną z fiolek i wrócił do sypialni, podając ją Sarze. - Daj jej to. Wzięła fiolkę i uważnie ją obejrzała. - Nie wiem, co to jest, Peterze. - To Amy - powiedział. Wstrzyknęła Alicii pół fiolki. Czekali cały dzień, aż nadeszła noc. Alicia zapadła w stan przypominający zmierzch. Jej skóra była sucha i rozpalona. Rana na szyi się zasklepiła i teraz wyglądała jak siniak, czerwony i zaogniony. Od czasu do czasu budziła się z jękiem, lecz po chwili zamykała oczy. Wywlekli zwłoki wiroli na dwór, układając je razem z innymi. Szybko zamieniały się w pył, który krążył w powietrzu, brudząc śnieg. Peter pomyślał, że do rana nie zostanie po nich ślad. Michael i Hollis zabili okna deskami i wstawili drzwi. Gdy zapadła ciemność, rozpalili ogień z tego, co zostało z komody. Sara założyła szwy na głowę Greera i owinęła ją bandażem zrobionym z prześcieradła. Spali na zmianę, czuwając przy Alicii. Peter powiedział, że zostanie przy niej całą noc, ale w końcu zasnął z wyczerpania zwinięty na zimnej podłodze obok jej łóżka. Rano Alicia zaczęła szarpać pasy. Jej skóra zrobiła się biała, a powieki zaróżowiły się od popękanych naczyń
krwionośnych. - Podaj jej więcej. - Peterze, nie wiem, co to jest - zaprotestowała Sara. Była wyczerpana. - Możemy ją zabić. - Zrób to. Podali jej resztę zawartości fiolki. Znów zaczął padać śnieg. Greer i Hollis wyszli, żeby rozejrzeć się po lesie, i wrócili po godzinie zmarznięci na kość. „Straszna zawieja”, powiedzieli. Hollis odciągnął Petera na bok. - Możemy mieć problem z jedzeniem - powiedział cicho. Przejrzeli zawartość kredensu Lacey. Większość słoików się potłukła. - Wiem. - To nie wszystko. Wiem, że doszło do podziemnej eksplozji i nie można wykluczyć promieniowania. Michael mówi, że dojdzie do skażenia wody. Uważa, że nie powinniśmy dłużej tu przebywać. Po drugiej stronie doliny jest jakiś dom. Wygląda na to, że można przejść granią na wschód. - A Alicia? Nie możemy jej zabrać - zauważył Peter. - Możemy tu utknąć, a wtedy będziemy mieli prawdziwy problem. Chyba nie chcemy umrzeć z głodu w zamieci. Peter wiedział, że Hollis ma rację. - Chcesz sprawdzić, czy jest przejście? - Kiedy śnieg przestanie padać. Peter skinął głową na znak zgody.
- Weź ze sobą Michaela. - Pomyślałem o Greerze. - Powinien tu zostać. Hollis zastanowił się nad słowami Petera. - W porządku - powiedział w końcu. Zamieć trwała całą noc. Rano powietrze było rześkie, a niebo jasne. Hollis i Michael zgromadzili ekwipunek i przygotowali się do wymarszu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powiedział Hollis, wrócą przed zachodem słońca. Równie dobrze może im to zająć cały dzień. Na zaśnieżonym podwórku Sara objęła Hollisa, a później Michaela. Greer i Amy zostali w domu z Alicią. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin jej stan się nie zmienił. Nadal miała wysoką gorączkę, a jej oczy wyglądały jeszcze straszniej. - Nie pozwól, aby trwało to zbyt długo... - poprosił Hollis. - Ona by tego nie chciała. Czekali. Amy nie odchodziła od łóżka Alicii. Wszyscy wiedzieli, co się dzieje. Najmniejszy błysk światła powodował, że trzęsła się i szarpała prześcieradła. - Walczy, choć obawiam się, że przegrywa - westchnęła Amy. Michael i Hollis nie wrócili do zmroku. Peter jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny. Dlaczego wirus nie podziałał jak w przypadku Lacey? Z drugiej strony nie był lekarzem i jedynie zgadywał, co robić. Wiedział, że druga dawka mogłaby okazać się zabójcza. Zdawał sobie sprawę, że Greer czeka, aby coś zro-
bił, lecz nie był w stanie. Sara obudziła go zaraz po wschodzie słońca. Peter spał na krześle z głową na piersi. - Myślę, że już czas... - szepnęła. Oddech Alicii stał się bardzo szybki. Ciało było napięte, szczęki drżały, pod skórą widać było pulsowanie krwi. Z głębi krtani doleciał niski jęk. Rozluźniła się, aby po chwili znów się wyprężyć. - Peterze... Odwrócił się i zobaczył Greera stojącego w drzwiach. W ręku trzymał nóż. - Trzeba to zrobić. Peter wstał, zasłaniając sobą łóżko, na którym leżała Alicia. - Wiem, że to trudne, ale ona jest żołnierzem. Żołnierzem sił ekspedycyjnych. Pora, aby wyruszyła w ostatnią podróż. - Nie, to mój obowiązek. - Wyciągnął rękę. - Proszę oddać mi nóż, majorze. Greer się zawahał, patrząc na niego przenikliwie. - Nie musisz tego robić. - Muszę. - Nie czuł lęku, lecz rezygnację. - Dałem jej słowo. Tylko ja mogę to zrobić. Greer niechętnie oddał nóż. Peter poczuł znajomy ciężar. Zrozumiał, że to jego własny nóż, który dał Eustace’owi w bramie. - Chciałbym zostać z nią sam. Wszyscy wyszli. Peter usłyszał skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi.
Podszedł do okna i wyłamał jedną z desek. Do izby wpadło szare światło poranka. Alicia jęknęła i odwróciła głowę. Greer miał rację. Zostało nie więcej niż kilka minut. Pamiętał, co powiedział Muncey o tym, jak szybko się to dzieje. Jak bardzo pragnął poczuć, że to go opuszcza. Usiadł na brzegu łóżka. Chciał jej coś powiedzieć, lecz słowa wydawały się zbyt małe, by opisać, co czuje. Siedział w milczeniu, pozwalając, aby jego umysł wypełniły myśli o niej. O tym, czego razem dokonali, co powiedzieli i co pozostało niewypowiedziane. Tylko to przyszło mu do głowy. Mógłby tak siedzieć cały dzień, rok, sto lat, lecz wiedział, że nie może dłużej zwlekać. Usiadł okrakiem na piersi Alicii. Chwycił nóż obiema rękami, umieszczając czubek u podstawy mostka, w miejscu oddzielającym to, co było przedtem, od wszystkiego, co mogło wydarzyć się potem. Czuł, jak jej ciało się unosi, jak szarpie więzy. Ręce zaczęły mu drżeć, obraz zamazały łzy. - Przepraszam, Alicio. - Zamknął oczy, unosząc ostrze i zbierając wszystkie siły, aby zadać cios. 70 Nadeszła wiosna. Zbliżał się dzień narodzin dziecka. Od kilku dni Maus miała skurcze. Nadchodziły nagle, gdy sprzątała w kuchni, leżała na łóżku lub obserwowała, jak Theo pracuje na podwórku. Nagłe napięcie mięśni brzucha powodowało, że oddech zamierał jej w
piersi. „Czy to już?” - pytał Theo. „Czy dziecko nadchodzi? Czy chce wyjść?”. Patrzyła przez chwilę w drugą stronę, odwracając głowę, jakby nasłuchiwała jakiegoś dalekiego dźwięku. Później spoglądała na niego z zachęcającym uśmiechem. Nie, jeszcze nie. To nic. Kolejny skurcz. Wszystko dobrze. Wracaj do roboty, Theo. Tym razem wiedziała, że jest inaczej. Był środek nocy. Theo śnił prosty szczęśliwy sen o promieniach słońca padających na złote pole, kiedy usłyszał głos Maus wołający jego imię. Ona też była we śnie, lecz nie potrafił jej zobaczyć. Chowała się przed nim, jakby grali w jakąś grę. Raz była przed nim, raz za nim, nigdy nie wiedział, gdzie jest. Conroy skomlał i szczekał, biegając w kółko, buszował w trawie, uciekając i wracając do niego, zachęcając, aby za nim pobiegł. „Gdzie jesteś, Theo, wołała, gdzie jesteś? Jestem mokra, usłyszał głos Mausami. Jestem cała mokra. Obudź się, Theo. Myślę, że odeszły mi wody”. Obudził się i wstał, macając w ciemności, próbując założyć buty. Conroy też wstał, pomachał ogonem i przytknął wilgotny nos do twarzy Theo, gdy ten uklęknął, aby zapalić lampę. Czy to już rano? Czy wychodzimy? Mausami odetchnęła krótko przez zaciśnięte zęby. - Auuu! - Wygięła plecy na zapadniętym materacu. - Auuu! Powiedziała mu, co ma robić i czego będzie potrzebowała. Prześcieradeł i ręczników, aby je pod nią podłożył, na krew i całą resztę. Nóż i żyłkę do przewiązania pępowiny. Wodę do umycia dziecka i koc, aby je owinąć. - Nigdzie nie odchodź, zaraz wrócę.
- Gadanie - jęknęła. - Dokąd miałabym pójść? - Poczuła kolejny skurcz. Sięgnęła po jego rękę i ścisnęła ją z całej siły, wbijając paznokcie w skórę i zgrzytając z bólu zębami. - Cholera. - Odwróciła się i zwymiotowała na podłogę. Pokój wypełnił cierpki zapach wymiocin. Conroy pomyślał, że to dla niego, że dostał cudowny prezent. Theo odpędził go i pomógł Mausami ułożyć się na poduszkach. - Coś jest źle. - Zbladła ze strachu. - Nie powinno tak boleć. - Co mam robić, Maus? - Nie wiem! Theo zbiegł na dół, a Conroy pognał za nim. Dziecko, nadchodzi dziecko. Zamierzał zgromadzić wszystkie zapasy w jednym miejscu, lecz nie zdążył. W domu było potwornie zimno. Ogień zgasł, a przecież dziecko potrzebuje ciepła. Włożył polana do paleniska i uklęknął, dmuchając w żarzące się węgle, aby podpałka się zajęła. Wziął z kuchni szmaty i wiadro. Chciał zagotować wodę, aby ją wysterylizować, ale wyglądało, że nie będzie na to czasu. - Theo! Gdzie jesteś?! Napełnił wiadro, wziął ostry nóż i pognał do sypialni. Maus siedziała na łóżku, jej twarz zasłaniały włosy. - Przepraszam za podłogę - jęknęła. - Miałaś kolejne skurcze? Pokręciła głową. Conroy znów wetknął nos w kałużę na podłodze. Theo odpędził go, wstrzymał oddech i zaczął sprzątać. - Auuu! - jęknęła Maus.
Kiedy się podniósł, poczuła kolejny skurcz. Uniosła nogi, przyciągając pięty do pośladków. W kącikach jej oczu błysnęły łzy. - Boli! Strasznie boli! - Nagle przewróciła się na bok. - Naciśnij mi plecy, Theo! Wcześniej o tym nie mówiła. - Gdzie? Jak mam nacisnąć? Zaczęła krzyczeć w poduszkę. - Wszystko jedno! Nacisnął niepewnie. - Niżej! Na Boga, niżej! Złączył dłonie i przyłożył do pleców Mausami. Czuł, jak prze. Zaczął odliczać sekundy: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści... - To poród tylny... - Zaczęła dyszeć, by złapać powietrze. - Główka niemowlęcia naciska na kręgosłup. Będę chciała przeć. Nie mogę jeszcze przeć, Theo. Nie pozwól mi przeć. Uniosła się na rękach i kolanach. Miała na sobie tylko koszulę. Prześcieradło nasiąkło płynami, które nadawały mu ciepłą, słodką woń przypominającą zapach skoszonego siana. Theo przypomniał sobie sen o polu skąpanym w promieniach słońca. Kolejny skurcz. Mausami jęknęła i ukryła twarz w poduszce. - Nie stój tak! Podszedł do łóżka, przykładając pięść do kręgosłupa Maus i naciskając z całej siły.
Mijały godziny. Silne i głębokie skurcze trwały cały dzień. Theo czuwał przy łóżku Mausami, naciskając kręgosłup, aż mu zdrętwiały ręce, a ramiona stały się gumowate ze zmęczenia. Jednak w porównaniu z cierpieniem Mausami było to niczym. Odszedł tylko dwa razy, żeby wypuścić Conroya na podwórko, a później, by wpuścić go do domu, gdy pod koniec dnia zaczął skomleć. Zawsze gdy był na schodach, Mausami go wołała. Czy każdy poród tak wygląda? Nie miał pojęcia. Było to straszne, niemające końca przeżycie, którego nigdy wcześniej nie doświadczył. Nie wiedział, czy Mausami będzie miała siły, kiedy nadejdzie czas, aby wypchnąć dziecko. Między skurczami zapadała w drzemkę. Wiedział, że próbuje się skoncentrować, przygotować na kolejną falę bólu. Mógł tylko naciskać na jej plecy, lecz najwyraźniej niewiele to pomagało. Właściwie chyba wcale nie przynosiło jej ulgi. Kiedy zapalał lampę (była druga w nocy, jak to możliwe, żeby poród trwał drugą noc? - pomyślał z rozpaczą), Maus krzyknęła przenikliwie. Odwrócił się i zobaczył strumyki wody z krwią spływające po jej udach. - Maus, ty krwawisz! Przekręciła się na plecy, podciągając nogi. Oddychała szybko z twarzą mokrą od potu. - Trzymaj... trzymaj nogi - wystękała. - Jak? - Będę... będę parła.. Theo. Stanął, w nogach łóżka i położył dłonie na jej kola-
nach. Kiedy nadszedł kolejny skurcz, wygięła się, napierając na niego całym ciężarem. - Boże, widzę go! Otworzyła się jak kwiat, odsłaniając krąg różowej skóry pokryty wilgotnymi czarnymi włosami. Chwilę później główka znikła, a płatki kwiatu złożyły się ponownie, wciągając dziecko do środka. Parła trzy, cztery, pięć razy, lecz niemowlę zawsze ukazywało się na krótko i znikało. W pierwszej chwili Theo pomyślał, że dziecko nie chce się urodzić. Że pragnie pozostać tam, gdzie jest. - Pomóż mi, Theo - poprosiła, czując, że opuszczają ją siły. - Wyciągnij go... wyciągnij... Błagam... - Będziesz musiała przeć jeszcze raz, Maus. - Wydawała się zupełnie bezradna, oszalała, na skraju załamania. - Słyszysz!? Musisz przeć! - Nie mogę! Nie mogę! Poczuła kolejny skurcz i wydała zwierzęcy okrzyk bólu. - Przyj! Przyj, Maus! Zrobiła to. Naparła. Kiedy dostrzegł główkę, wsunął do pochwy Maus palec wskazujący. Poczuł ciepło i wilgoć. Wyczuł oczodół i delikatną krzywiznę nosa. Nie mógł wyciągnąć dziecka, bo nie było za co go chwycić. To ono musi do niego wyjść. Cofnął się i umieścił dłoń pod Maus, opierając ramię o jej nogi, aby wzmocnić siłę parcia. - Już prawie wyszedł! Nie przestawaj! Wtedy, jakby dotknięcie jego ręki obdarzyło je
wolą przyjścia na świat, ukazała się buzia dziecka i po chwili głowa wyślizgnęła się na zewnątrz. Theo dostrzegł uszy i nos, i wyłupiaste żabie oczka. Wsunął dłoń pod gładką wilgotną krzywiznę jego czaszki. Szyję oplatała półprzezroczysta, wypełniona krwią pępowina. Choć nikt go tego nie uczył, wsunął pod nią palec i delikatnie rozplątał, a następnie wsunął palec pod ramię dziecka i ciągnął. Małe ciałko wydostało się na zewnątrz, pozostawiając na dłoniach Theo ciepło sinej śliskiej skóry. Chłopiec. Niemowlę jest chłopcem. Nie zaczerpnął powietrza ani nie wydał żadnego dźwięku. Jego przyjście na świat jeszcze się do końca nie dokonało, ale Maus wystarczająco dobrze wyjaśniła, co ma nastąpić. Theo odwrócił chude ciałko, kładąc je sobie na przedramieniu i umieszczając na dłoni zwróconą ku dołowi twarz. Zaczął masować dziecku plecy. Serce waliło mu jak młotem, lecz nie czuł strachu. Jego umysł był jasny i skoncentrowany, całe jego jestestwo skupiło się na tym zadaniu. No, zacznij oddychać, zacznij oddychać. Po tym, co przeszedłeś, to łatwe. Chociaż dziecko urodziło się zaledwie przed chwilą, Theo czuł, że już go zawojowało - że przez prosty fakt swojego istnienia ta mała sina istotka leżąca w jego ramionach przyćmiła inne rzeczy, dla których mógłby żyć. No, mały, zrób to. Zacznij oddychać. Wtedy to zrobił. Theo poczuł, jak małe płuca wyraźnie „zaskoczyły”, a później na jego dłoni rozprysło się coś ciepłego i lepkiego, jakby malec kichnął. Dziecko odetchnęło drugi raz, a Theo poczuł, jak napełnia go siła życia. Przewrócił syna na plecy i sięgnął po szmatkę. Mały zaczął
płakać, ale nie była to głośna skarga, jakiej Theo oczekiwał, lecz coś w rodzaju miauknięcia. Otarł mu nos, usta i policzki, a następnie usunął palcem resztkę śluzu z buzi i położył na brzuchu Maus, z którą chłopiec nadal był połączony pępowiną. Jej twarz była blada, powieki ciężkie. W kącikach oczu dostrzegł zmarszczki, których jeszcze wczoraj nie było. Zdołała blado się uśmiechnąć. To już koniec. Dziecko się urodziło, wreszcie z nimi jest. Przykrył kocem dziecko i Maus, po czym usiadł obok i zapłakał. Obudził się w środku nocy, zastanawiając się, gdzie jest Conroy. Maus i dziecko spali. Postanowili, a raczej Maus postanowiła, a Theo szybko się z nią zgodził, że nazwą go Caleb. Owinęli go w kocyk i położyli na łóżku obok niej. W pokoju nadal unosiła się bogata, ziemista woń, zapach krwi, potu i narodzin. Mausami nakarmiła dziecko, a raczej próbowała to zrobić - nie miała pokarmu jeszcze przez dzień lub dwa - a później zjadła papkę z gotowanych ziemniaków i kilka kęsów bladego jabłka z zimowych zapasów. Theo wiedział, że wkrótce będzie potrzebowała białka. Kiedy się ociepli, w okolicy pojawi się dużo drobnej zwierzyny. Gdy sytuacja się unormuje, będzie musiał ich zostawić i wyruszyć na polowanie. Nagle zrozumiał, że nigdy nie opuszczą tego miejsca. Że mają tu wszystko, czego potrzebują. Dom przez całe lata stał pusty, czekając, aż ktoś znów w nim zamieszka. Dziwił się, dlaczego potrzebował tyle czasu, by to pojąć. Pomyślał, że powie to Peterowi, kiedy ten wróci. Może
na tej górze naprawdę coś jest, a może nie. To bez znaczenia. Tu jest ich dom i nigdy go nie opuszczą. Siedział przez chwilę, rozmyślając o tym z niemym zdumieniem, które usadowiło się gdzieś w jego głębi. W końcu jednak uległ zmęczeniu. Położył się obok Maus i dziecka i natychmiast zasnął. Teraz się obudził i przypomniał sobie o Conroyu. Kiedy widział go ostatni raz? Przed zmierzchem Conroy zaczął skomleć, prosząc, aby go wypuścił. Theo zrobił to szybko, nie chcąc nawet na chwilę zostawić Maus. Conroy nigdy nie odbiegał daleko, a gdy tylko załatwił potrzebę” drapał drzwi. Theo był tak zaaferowany, że po prostu zatrzasnął drzwi, pognał do sypialni i zupełnie o nim zapomniał. Aż do tej chwili. To dziwne, że nie usłyszał nawet piśnięcia. Żadnego skrobania do drzwi czy szczekania na dworze. Po odnalezieniu śladów stóp w stodole Theo czujnie obserwował okolicę, nie oddalając się od domu i trzymając broń w pogotowiu. Nie powiedział nic Mausami, bo nie chciał jej niepokoić. Później, gdy nic się nie stało, wrócił myślami do pilniejszych spraw związanych z narodzinami dziecka. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie odczytał błędnie tego, co widział. W końcu ślady mogły należeć do niego, a Conroy mógł wygrzebać puszkę na śmietniku. Wstał cicho, biorąc lampę, buty i strzelbę stojące przy drzwiach, rezygnując z zawiązania sznurowadeł. Zapalił szczapę od rozżarzonego węgla, przystawił do knota i otworzył drzwi. Pomyślał, że Conroy pewnie śpi na werandzie, lecz
go tam nie było. Uniósł lampę i wyszedł na podwórze. Nie świecił księżyc ani gwiazdy. Wiał wiosenny wiatr niosący deszcz. Theo spojrzał na chmury. Pies, dokądkolwiek pobiegł, ucieszyłby się na jego widok. Chciałby wejść do środka, uciec z deszczu. - Conroy, gdzie jesteś?! - zawołał. - Conroy! W zabudowaniach panowała cisza. Conroy nigdy się nimi nie interesował, jakby psi instynkt mówił mu, że nie ma tam nic ciekawego, tylko rzeczy, których używają mężczyzna i kobieta, lecz jakie to ma dla niego znaczenie? Theo szedł wolno jego śladem, ze strzelbą w jednej ręce i lampą w drugiej. Jeśli zacznie padać, nie uda mu się osłonić światła. Cholerny pies, pomyślał. Znalazł sobie porę na ucieczkę. - Conroy, gdzie jesteś, do diabła?! Znalazł go obok ostatniego zabudowania. Od razu wiedział, że nie żyje. Jego smukłe ciało było nieruchome, srebrzysta sierść ubrudzona krwią. Wtedy od strony domu doleciał przeraźliwy dźwięk przeszywający umysł niczym strzała. Krzyk Mausami. Trzydzieści kroków, pięćdziesiąt, sto. Rzucił lampę i pognał w ciemności w rozwiązanych butach. Najpierw zgubił jeden, potem drugi. Jednym susem przesadził ganek, wpadł przez drzwi i popędził na górę. Sypialnia była pusta. Obiegł cały dom, wołając jej imię. Ani śladu walki. Maus i dziecko po prostu zniknęli. Wrócił do kuchni i pobiegł na tył domu w samą
porę, aby znów usłyszeć jej krzyk, dziwnie stłumiony, jakby docierał poprzez warstwę wody. Była w stodole. Wpadł do środka, stanął i rozejrzał się, wodząc strzelbą w mrocznym wnętrzu. Maus siedziała na tylnym siedzeniu starego volvo, przyciskając niemowlę do piersi. Rozpaczliwie machała rękami, a krzyki były stłumione przez szkło. - Theo, za tobą! Kiedy się odwrócił, coś wytrąciło mu strzelbę z ręki, wyrzucając ją w górę jak patyk. Później chwyciło go, nie jakąś pojedynczą część, lecz całego, całego Theo. Poczuł, że się unosi. Samochód z Mausami i dzieckiem znalazł się w dole, a on poszybował w ciemności. Grzmotnął o maskę auta, słysząc jęk metalu, tocząc się i padając na ziemię. Wylądował na twarzy i zamarł, lecz wtedy coś, to samo, co przedtem, znów go złapało i wyrzuciło w górę. Tym razem uderzył opółkę na narzędzia, zapasy i pojemniki z paliwem. Szkło pękało, drewno rozlatywało się w drzazgi, wszystko spadało, klekocząc. Ziemia ruszyła na jego spotkanie, najpierw wolno, a później błyskawicznie. Usłyszał trzask pękającej kości. Poczuł potworny ból. Przed oczami zawirowały mu gwiazdy, prawdziwe gwiazdy. Dotarła do niego myśl, jak wiadomość z dalekiego miejsca, że umrze. Już powinien nie żyć. Wirol powinien był go zabić. W każdym razie nie-
bawem to nastąpi. Czuł w ustach smak krwi i pieczenie oczu. Leżał twarzą do ziemi ze złamaną nogą. Stworzenie stało nad nim, wyłaniając się z cienia, gotowe do skoku. Pomyślał, że tak będzie lepiej, że wirol zabije najpierw jego. Nie chciał oglądać tego, co spotka Mausami i dziecko. W mroku poturbowanego mózgu usłyszał, jak go woła. Odwróć się, Maus, pomyślał. Kocham cię. Odwróć głowę. XI NOWA ISTOTA Dla mnie nie zestarzejesz się nie, nigdy w świecie: Bo od chwili, gdy oczy nasze się spotkały, Nie widzę w twej urodzie zmian36. WILLIAM SZEKSPIR Sonet 104 71 Zjeżdżali z góry, słysząc szum topniejącej rzeki, której nurt płynął po śniegu. Jechali z plecakami na ramionach i nożami w rękach. Zmierzali w kierunku doliny z Michaelem za kółkiem ratraka i Greerem siedzącym obok niego. Reszta stała na skrzyni, czując na twarzy słońce i wiatr. Byli w dzikiej krainie, którą odzyskali. Jechali do domu. Przebywali na górze przez sto dwanaście dni, nie widząc ani jednego wirola. Kiedy pokonali grzbiet, zaczęło mocno sypać, więc musieli pozostać w starym hotelu wielkim kamiennym budynku o drzwiach i oknach zasło36 William Szekspir, Sonety, przekł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo a5, Kraków 2003.
niętych płytami ze sklejki przykręconymi mocnymi śrubami. Spodziewali się, że w środku znajdą ciała, lecz hotel okazał się pusty. Meble stojące w wielkim holu były przykryte upiornymi białymi prześcieradłami, a spiżarnia ogromnej kuchni okazała się pełna najróżniejszych konserw, często z etykietami. Na piętrze były pokoje, a w piwnicy wielki wygasły piec oraz długi rząd stojaków z nartami. Było zimno jak w grobie. Nie wiedzieli, czy komin jest drożny. Wiedzieli, że pełno w nim liści i ptasich gniazd. Mogli jedynie rozpalić ogień i mieć nadzieję. W biurze znaleźli papier. Zwinęli go i użyli jako podpałki, a Peter porąbał siekierą kilka krzeseł z jadalni. Po kilku minutach pokój wypełniło ciepło i światło. Przynieśli materace z piętra i zasnęli przy ogniu, a na dworze sypał śnieg. Następnego dnia znaleźli trzy ratraki. Stały w garażu za hotelem. „Myślisz, że zdołasz uruchomić jeden z nich?”-spytał Michaela Peter. Zajęło mu to większą część zimy. Do tego czasu wszyscy o mało nie oszaleli, nie mogąc doczekać się odjazdu. Dni były coraz dłuższe, choć słońce nie dawało ciepła. Śnieg był głęboki, piętrząc się wysokimi zaspami wokół hotelu. Spalili większość mebli i poręczy z werandy. Z trzech ratraków Michael zdołał złożyć jeden, przynajmniej tak utrzymywał. Prawdziwym problemem było paliwo. Duży zardzewiały zbiornik za szopą okazał się pusty. Paliwa było tyle, co w bakach, zaledwie kilka galonów zanieczyszczonych rdzą. Spuścili je do plastikowych
kubłów i przecedzili przez lejek wyłożony szmatami. Zostawili na noc, a później powtórzyli wszystko od początku, za każdym razem usuwając więcej zanieczyszczeń, a jednocześnie zmniejszając zapas paliwa. Kiedy Michael był zadowolony z jakości benzyny, zostało tylko pięć galonów, które wlali do baku jednego ratraka. - Niczego nie obiecuję - ostrzegł Michael. Zrobił wszystko, żeby przepłukać bak, przepuszczając przez niego stopiony śnieg, lecz nie pomogło to uszczelnić przewodów paliwowych. - Cholerstwo może stanąć po przejechaniu stu metrów - powiedział, choć wiedział, że pozostali nie potraktują poważnie jego ostrzeżeń. Był słoneczny ranek, kiedy wyjechali ratrakiem z szopy i zapakowali swoje rzeczy. Z dachu zwisały ogromne sople przypominające długie zęby. Okazało się, że Greer, który pomagał Michaelowi naprawiać pojazdy, kiedyś był mechanikiem i wiedział to i owo o silnikach. Usiadł obok niego w kabinie, a pozostali mieli jechać na górze, na szerokiej metalowej platformie z poręczą. Zdjęli pług, aby zmniejszyć ciężar ratraka, mając nadzieję, że dzięki temu przejadą kilka mil więcej na małej ilości paliwa. Michael opuścił szybę i krzyknął do tyłu: - Wszyscy na pokładzie?! Peter wciągał na skrzynię ostatni tobołek. Amy zajęła miejsce przy poręczy. Hollis i Sara stali na ziemi, podając mu narty. - Poczekajcie - powiedział. - Pospiesz się, Alicio! krzyknął, przykładając do ust złożone ręce. Wyszła z hotelu. Jak pozostali miała na sobie czer-
woną nylonową kurtkę z napisem „Śnieżny patrol” na plecach i skórzane buty pasujące do nart. Na spodnie naciągnęła sięgające kolan stuptuty. Włosy jej odrosły, przybierając jeszcze bardziej intensywny odcień rudości, choć były ukryte pod czapką z dużym daszkiem. Miała też okulary lodowcowe ze skórzanymi osłonami po bokach. - Znowu wyjeżdżamy - narzekała. - Chciałam się pożegnać z tym miejscem. Stała na skraju werandy, dziesięć metrów od nich, prawie na wysokości platformy ratraka. Z uśmiechu i sposobu, w jaki pochyliła głowę, najpierw w jedną, a później w drugą stronę, Peter wywnioskował, że zamierza spróbować, że ocenia odległość i kąt. Zdjęła czapkę i wsunęła ją za pazuchę. Zrobiła trzy kroki w tył i ugięła kolana. Zamachała rękami i stanęła na palcach. - Alicio... Za późno. Dwa krótkie podskoki i znalazła się w powietrzu. Weranda, na której przed chwilą stała, była pusta. Alicia szybowała w powietrzu. Peter pomyślał, że to niezwykły widok. Ostra Alicia, najmłodszy kapitan straży Alicia Donadio i ostatni żołnierz sił ekspedycyjnych lata. Przemknęła nad nimi, rozkładając ręce i łącząc stopy. W najwyższym punkcie wznoszenia przyciągnęła brodę do piersi i wykonała przewrót, kierując stopy w stronę platformy ratraka i spadając jak strzała z wyprostowanymi ramionami. Wylądowała na platformie, która zadrżała i zaklekotała. Przykucnęła, aby zamortyzować siłę uderzenia.
- Kurwa! Co to było? - Siedzący za kierownicą Michael się odwrócił. - Nic - mruknął Peter. - To tylko Alicia. Alicia wstała i zastukała w okienko kabiny. - Wyluzuj, Michaelu. - Daj mi spokój, myślałem, że silnik wysiadł. Hollis i Sara wgramolili się na platformę. Alicia zajęła miejsce przy poręczy i odwróciła się. Nawet przez ciemne okulary Peter widział pomarańczową obwódkę jej oczu. - Przepraszam - powiedziała z uśmiechem winowajcy. - Byłam ciekawa, czy mi się uda. - Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Nóż nie opadł, a raczej opadł, lecz został nagle powstrzymany. Wszystko zamarło. Alicia złapała Petera za nadgarstki, zatrzymując ostrze kilka cali od swojej piersi. Pasy płótna, którymi była związana, pękły jak papier. Peter poczuł siłę jej ramion, tytaniczną i nadludzką, i wiedział, że jest już za późno. Kiedy jednak otworzył oczy, nadal widział Alicię. - Mógłbyś zasłonić to okno, Peterze? - spytała. Bardzo tu jasno. Nowa istota. Właśnie tak ją nazywali. Właściwie nie była nowa ani starą, lecz stanowiła połączenie obu. Nie wyczuwała wiroli jak Amy, nie słyszała ich pytania i wielkiego smutku świata. Pod każdym względem wydawała się sobą, dawną Alicią, z wyjątkiem jednego: kiedy chciała, mogła robić najbardziej niewiarygodne rzeczy.
Jakby przedtem nie mogła, pomyślał Peter. Ratrak stanął niedaleko wylotu doliny. Sapiąc i świszcząc, wyrzucił ostami kłąb dymu z rury wydechowej. Przejechali jeszcze kilka metrów i stanęli. - To już koniec! - oznajmił z kabiny Michael. - Dalej zasuwamy na piechotę! Zeszli z platformy. Zza drzew w dole dolatywał szum wezbranej rzeki. Szli w grząskim wiosennym śniegu do obozu wojskowego leżącego w odległości co najmniej dwóch dni marszu. Wyładowali sprzęt i przypięli narty. Podstaw jazdy na biegówkach nauczyli się z książki Zasady nart biegowych, chociaż na obrazkach wszystko wyglądało łatwiej niż w rzeczywistości. Najgorzej szło Greerowi, który nie mógł na nich ustać, a nawet gdy mu się to udało, wpadał na drzewa. Amy próbowała mu pomóc - sama natychmiast pojęła, oco chodzi, ślizgając się i odpychając z pełną wdzięku zwinnością - pokazując, co robić. - Zobacz! Wyobraź sobie, że szybujesz po śniegu. To proste. - Jednak wcale takie nie było. Pozostali zaliczyli ponadprzeciętną liczbę wywrotek, ale dzięki treningowi wszyscy w końcu się nauczyli. - Jesteście gotowi? - spytał Peter, zapinając wiązania. Grupa odpowiedziała potakującym szmerem. - Amy? Skinęła głową. - Myślę, że jesteśmy gotowi. - W porządku. Uwaga! Przekroczyli rzekę po starym żelaznym moście i skręcili na zachód, spędziwszy jedną noc pod gołym niebem i docierając do bazy następnego dnia. Niżej śnieg
stopniał niemal całkowicie, odsłaniając pokrytą błotem ziemię. Zastąpili narty hummerem, który zostawiło wojsko, zaopatrzyli się w prowiant, paliwo i broń z podziemnego magazynu, i ruszyli dalej. Dzięki zapasowi paliwa mogli dotrzeć do granicy stanu Utah. Może trochę dalej. Później, jeśli nie znajdą go więcej, będą musieli znów iść na piechotę. Wyjechali w południe, pokonując wzgórza i wjeżdżając w suchą krainę o czerwonych skałach barwy krwi, które przybierały fantastyczne formy. Nocowali gdzie popadło - w elewatorze, pustej półciężarówce, na stacji benzynowej w kształcie tipi. Wiedzieli, że nie są bezpieczni. Chociaż ci Babcocka byli martwi, oprócz nich istnieli inni. Ci Sosy i ci Lambrighta. I Baffesa, i Morrisona, i Cartera, i całej reszty. Mieli okazję się o tym przekonać. Pokazała im to Lacey, detonując bombę, i Amy, stając pośród Wielu, którzy leżeli na śniegu i umierali. Pokazała im, kim było Dwunastu i jak uwolnić pozostałych. - Myślę, że najbliższą analogią są pszczoły - powiedział Michael. Podczas długiego pobytu na górze Peter dał im do przeczytania zawartość teczek, które dostał od Lacey. Potem debatowali wiele godzin, jednak to Michael postawił hipotezę i połączył fakty. - Dwunastu pierwszych mówił, wskazując teczki - przypomina królowe pszczół, każdy reprezentuje inną odmianę wirusa. Jego nosiciele stanowią część zbiorowego umysłu połączonego z pierwszym nosicielem. - Jak do tego doszedłeś? - chciał wiedzieć Hollis.
Był najbardziej sceptyczny ze wszystkich, analizował każdy punkt. - Zacznijmy od sposobu, w jaki się poruszają. Czy coś zwróciło twoją uwagę? Czy przyszło ci do głowy, że ich działania sprawiają wrażenie skoordynowanych, bo takie są? Olson też to zauważył. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej widzę sensu. Zawsze poruszają się w grupach jak pszczoły. Założę się, że tak jak one wysyłają zwiadowców, aby zakładać nowe roje jak ten w kopalni. To wyjaśnia, dlaczego pozostawiają przy życiu jednego z dziesięciu. To swoisty sposób reprodukcji, utrwalania konkretnego szczepu wirusa. - Jak rodziny? - zapytała Sara. - Oględnie mówiąc, tak, choć nie zapominaj, że mówimy o wirolach. Myślę jednak, że można tak to ująć. Peter przypomniał sobie coś, co powiedział mu Vorhees, że wirole... się gromadzą. Łączą w grupy. - To logiczne. - Michael pokiwał głową. - Pozostało niewiele dużych zwierząt i prawie nie ma ludzi. Kończy się pożywienie i nie mogą zarażać nowych nosicieli. Są takim samym gatunkiem jak każdy inny, zaprogramowanym, aby przetrwać. Łączenie się byłoby rodzajem adaptacji, sposobem oszczędzania energii. - Chcesz powiedzieć, że są słabsi? - drążył Hollis. Michael myślał przez chwilę, skubiąc rzadką brodę. - Słabsi to pojęcie względne - odrzekł ostrożnie. Zgoda, powiedziałbym, że są słabsi.
Wróćmy do pszczół. Rój robi wszystko, aby chronić królową. Jeśli Vorhees miał rację, gromadzą się wokół każdego z Dwunastu. Myślę, że właśnie z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w Przystani. Oni nas potrzebowali, potrzebowali nas żywych. Założę się, że istnieje jeszcze jedenaście wielkich rojów. - A jeśli je znajdziemy? - spytał Peter. Michael zmarszczył czoło. - Powiedziałbym, że miło było cię poznać. Peter pochylił się na krześle. - A gdyby się udało? Gdybyśmy znaleźli pozostałych z Dwunastu i ich zabili? - Gdy ginie królowa, wraz z nią umiera cały rój. - Jak Babcock i jego Wielu? Michael spojrzał ostrożnie na pozostałych. - Słuchajcie, to tylko teoria. Widzieliśmy to, co widzieliśmy, ale mogę się mylić. Poza tym nie wiadomo, jak ich znaleźć. Ameryka to ogromny kontynent. Mogą być wszędzie. Peter stwierdził nagle, że wszyscy na niego patrzą. - Peterze, co się stało? - zapytała siedząca obok niego Sara. Zawsze wracają do domu, pomyślał. - Myślę, że wiem, gdzie są - powiedział. Byli w drodze. Piątej nocy, kiedy jechali przez Arizonę, niedaleko granicy z Utah, Greer odwrócił się do Petera i powiedział: - Wiesz, to zabawne, zawsze sądziłem, że to wszystko zostało zmyślone.
Siedzieli przy trzaskającym ognisku z jadłoszynu. Alicia i Hollis stali na warcie, patrolując granice obozowiska. Pozostali zapadli w sen. Rozbili obóz w szerokiej pustej dolinie pod mostem rozpiętym nad wyschłym strumieniem. - Co? - Wiesz, ten film, Drakula. - Ostatnio Greer się przygarbił, a jego broda nabrała odcienia szarości i zasłoniła całe policzki. Ledwo pamiętał czas, gdy nie był jednym z nich. - Nie widziałeś zakończenia, prawda? Wydawało się, że od tamtej nocy w kantynie minęły całe wieki. Peter z trudem przypomniał sobie treść filmu. - Masz rację - powiedział w końcu. - Kiedy wrócił niebieski, zamierzali zabić dziewczynę. Harker i ten drugi, Van Helsing. - Wzruszył ramionami. - Właściwie cieszę się, że nie obejrzałem tej części. - Właśnie o to mi chodzi. Nie zabili tej dziewczyny. Zabili wampira. Wbili sukinsynowi kołek w czuły punkt. Później jest scena, którą lubię najbardziej. Mina budzi się jak nowa. - Greer wzruszył ramionami. - Prawdę mówiąc, nigdy w to nie wierzyłem. Teraz nie jestem tego taki pewny po tym, co widziałem na górze. - Przerwał na chwilę. Naprawdę myślisz, że przypomnieli sobie, kim byli? Że nie mogą umrzeć, dopóki sobie nie przypomną? - Tak twierdzi Amy. - A ty jej wierzysz? - Tak. Greer w milczeniu pokiwał głową.
- Zabawna sprawa. Poświęciłem całe życie, starając się ich unicestwić. Nigdy nie zastanawiałem się, jakimi byli ludźmi. Z jakiegoś powodu wydawało się to nieważne. Teraz mi ich żal. Peter wiedział, o co mu chodzi. Sam się nad tym zastanawiał. - Służę w wojskach ekspedycyjnych, Peterze. A przynajmniej służyłem. Technicznie rzecz biorąc, jestem na samowolce. Wszystko, co nas spotkało, coś oznacza. Nawet to, że jestem tutaj razem z tobą. To coś więcej niż przypadek. Peter przypomniał sobie historię, którą opowiedziała mu Lacey, oNoem i statku. Uświadomił sobie coś, o czym wcześniej nie pomyślał. Noe nie był sam. Oprócz niego były zwierzęta, lecz na tym nie koniec. Zabrał ze sobą rodzinę. - Co powinniśmy zrobić? - zapytał. Greer pokręcił głową. - Myślę, że to nie zależy ode mnie. Masz fiolki w plecaku. Lacey dała je tobie, więc decyzja należy do ciebie. - Wstał, biorąc do ręki karabin. - Powiem jak żołnierz: dziesięciu Donadio stanowiłoby piekielną broń. Nie rozmawiali więcej tej nocy. Moab leżało w odległości dwóch dni drogi. Podjechali do farmy od południa. Sara siedziała za kółkiem hummera, a Peter przycupnął na dachu z lornetką. - Widzisz coś? - krzyknęła. Było późne popołudnie. Sara zatrzymała pojazd na rozległej równinie. Zerwał się silny wiatr, gnając pył, który
ograniczał widoczność. Po czterech ciepłych dniach temperatura spadła i zrobiło się chłodno jak w zimie. Opuścił się do środka, chuchając w dłonie. Inni skulili się na fotelach, trzymając sprzęt. - Widzę zabudowania. Żadnego ruchu. W powietrzu jest zbyt dużo pyłu. Milczeli, obawiając się tego, co zastaną. W każdym razie przynajmniej mają paliwo. Na południe od miasta Blanding znaleźli duży magazyn paliw - a właściwie wjechali na niego - dwa tuziny zardzewiałych zbiorników sterczących z ziemi jak gigantyczne grzyby. Zrozumieli, że jeśli odpowiednio zaplanują trasę, tak by przebiegała obok lotnisk i dużych miast, szczególnie tych, w których kończyły się linie kolejowe, powinni znaleźć dość paliwa, aby dotrzeć do domu, pod warunkiem że hummer wytrzyma. - Jedź - rzucił Peter. Ruszyła powoli, wjeżdżając między zabudowania. Peter miał złe przeczucie, bo wszystko wyglądało na porzucone jak kiedyś. Theo iMausami z pewnością usłyszeliby warkot samochodu i wyszli. Sara podjechała do werandy domu i wyłączyła silnik. Wszyscy wysiedli. Nadal żadnego ruchu. Alicia dotknęła ramienia Petera. - Pozwól mi pójść. Pokręcił głową. Znał swoje obowiązki. - Nie, ja to zrobię. Wszedł na werandę i otworzył drzwi. Od razu za-
uważył, że wszystko się zmieniło. Przestawiono meble, aby wnętrze było bardziej wygodne i przytulne. Na gzymsie kominka stało kilka starych fotografii, a w palenisku był popiół. Poczuł ciepło, choć ogień wygasł dawno temu. - Theo? Żadnej odpowiedzi. Wszedł do kuchni. Była wysprzątana, wszystko stało na swoim miejscu. Poczuł zimny dreszcz, gdy przypomniał sobie opowieść Vorheesa o opuszczonym mieście. Jak się nazywało? Homer. Tak, Homer w Oklahomie. Talerze na stole, a ludzie jakby rozwiali się w powietrzu. Na piętrze był wąski korytarz z drzwiami prowadzącymi do dwóch sypialni. Peter ostrożnie otworzył pierwsze. Pokój był pusty, w nienaruszonym stanie. Otworzył drugie drzwi, czując, że traci nadzieję. Theo i Maus leżeli na szerokim łóżku pogrążeni w głębokim śnie. Maus była przykryta kocem, a czarne włosy leżały rozrzucone na poduszce. Theo leżał sztywno na plecach z nogą w łubkach sięgających od kostki do biodra. Między nimi z becika wystawała drobna buzia niemowlęcia. - Niech mnie szlag - powiedział Theo, otwierając oczy i ukazując w uśmiechu połamane zęby. - Spójrzcie, kogo tu przywiało! Maus poprosiła, aby najpierw pochowali Conroya. Zrobiłaby to sama, ale po prostu nie miała siły. Ponieważ musiała się opiekować niemowlęciem i Theo, leżał na podwórku trzy dni. Peter zaniósł to, co zostało z biednego
zwierzaka, tam, gdzie były inne groby, a Hollis iMichael wykopali dół, przesuwając kamienie oznaczające granicę mogił. Gdyby nie świeżo przerzucona ziemia, grób Conroya nie różniłby się niczym od pozostałych. Theo i Mausami nie potrafili wyjaśnić, jak zdołali przeżyć atak w stodole. Skulona na tylnym siedzeniu volvo z małym Calebem Mausami usłyszała strzał. Kiedy podniosła głowę, wirol leżał martwy na klepisku, więc pomyślała, że to Theo go zastrzelił. Z kolei Theo niczego takiego nie pamiętał, a strzelba leżała kilka metrów dalej, obok drzwi, poza jego zasięgiem. W chwili gdy padł strzał, miał zamknięte oczy. Następną rzeczą, którą pamiętał, była pochylająca się nad nim w ciemności Mausami, wypowiadająca jego imię. Wydawało się logiczne, że to ona go zastrzeliła. Że jakoś znalazła strzelbę i ich uratowała. Pozostawała jeszcze trzecia możliwość. Że zgładził go niewidoczny właściciel śladów, które Theo znalazł w stodole. Jak mógł się zjawić we właściwej chwili, a później uciec niepostrzeżenie? I, co najciekawsze, dlaczego miałby tak postąpić? Wszystko to było niepojęte. Nie znaleźli innych śladów na piasku ani dodatkowych dowodów, że ktoś tam przebywał. Jakby zostali ocaleni przez ducha. Kolejnym pytaniem było, dlaczego wirol ich nie zabił, skoro miał okazję. Od czasu napaści Theo i Mausami nie zaglądali do stodoły. Ciało, osłonięte przed promieniami słońca, nadal leżało w środku. Kiedy Alicia i Peter je obejrzeli, zagadka została rozwiązana. Żadne z nich nie widziało wcześniej ciała wirola, które miałoby więcej niż kilka godzin. Kilka dni w ciemnej stodole dało całkiem
nieoczekiwany efekt. Skóra napięła się wokół kości, dzięki czemu twarz przypominała ludzką. Oczy wirola były otwarte, zamglone jak marmurowe kulki. Palce jednej ręki leżały rozcapierzone na piersi, na ranie od pocisku - w geście zdumienia lub szoku. Peter odniósł dziwne wrażenie, jakby go znał, jakby z dużej odległości oglądał znajomą osobę lub przypatrywał jej się przez lekko odbijającą powierzchnię. Dopiero gdy Alicia wypowiedziała jego imię, znikły wszelkie wątpliwości. Wygięcie czoła wirola, wyraz zdumienia malujący się na twarzy, podkreślony przez chłodną pustkę spojrzenia, dłoń macająca ranę, jakby w ostatniej chwili starał się dowiedzieć, co go spotkało. Nie było wątpliwości, że w stodole leży Galen Strauss. Jak się tu znalazł? Czy zaczął ich szukać i został porwany po drodze, czy było odwrotnie? Czy zależało mu na Mausami, czy na dziecku? Czy szukał zemsty, czy chciał się pożegnać? Gdzie był dom Galena Straussa? Ułożyli jego zwłoki na brezencie i zawlekli daleko od domu. Chcieli go spalić, ale Mausami się sprzeciwiła. Może i jest wirolem, ale kiedyś był jej mężem. Nie zasłużył na to, co go spotkało. Powinien zostać pochowany jak pozostali. Tyle przynajmniej mogą mu ofiarować. Tak też zrobili. Późnym popołudniem, drugiego dnia na farmie, pochowali Galena. Na podwórku zgromadzili się wszyscy z wyjątkiem Theo, który leżał przykuty do łóżka i miał w nim pozostać jeszcze przez wiele dni. Sara zaproponowała, aby każdy powiedział, jak za-
pamiętał Galena, co początkowo wydawało się trudne, bo nikt prócz Maus go nie znał ani nie lubił. W końcu jakoś im się to udało, każdy opowiedział jakieś zdarzenie z jego udziałem, przypomniał coś zabawnego, wspomniał o jego lojalności i uprzejmości. Greer i Amy w milczeniu obserwowali uroczystość. Kiedy się skończyła, Peter zrozumiał, że stało się coś ważnego, że ogłosili coś, z czego później nie będą się mogli wycofać. Ciało, które chowali, może należeć do wirola, który przecież kiedyś był człowiekiem. Na koniec przemówiła Mausami. Trzymała na rękach śpiącego Caleba. Odchrząknęła, a Peter zauważył, że w jej oczach błyszczą łzy. - Chciałabym powiedzieć, że Galen był znacznie odważniejszy, niż się wydawało. Tak naprawdę był prawie niewidomy. Ukrywał to przed ludźmi, ale ja to wiedziałam. Był zbyt dumny, aby się do tego przyznać. Żałuję, że go oszukałam. Wiem, że chciał być ojcem, może dlatego tutaj przybył. Może zabrzmi to dziwnie, ale myślę, że byłby dobrym ojcem. Żałuję, że nie dostał takiej szansy. Zamilkła, kładąc sobie dziecko na ramieniu i wolną ręką ocierając łzy. - To wszystko - zakończyła. - Dziękuję wam wszystkim. Pozwólcie, że zostanę tu przez chwilę sama. Rozeszli się, zostawiając ją nad grobem. Peter poszedł do sypialni i zastał brata siedzącego na łóżku. Sara sądziła, że oprócz złamanej nogi ma przynajmniej trzy pęknięte żebra. Zważywszy na okoliczności, miał szczęście, że uszedł z życiem. Peter podszedł do okna i wyjrzał na podwórko.
Maus nadal stała nad grobem, ale patrzyła w drugą stronę. Dziecko obudziło się i zaczęło płakać. Maus próbowała je uspokoić, kołysząc biodrami i kładąc rękę na jego główce. - Nadal tam jest? - zapytał Theo. Peter spojrzał na brata, który patrzył w sufit. - W porządku - powiedział Theo. - Tylko pytałem... - Tak, nadal tam stoi. Theo nie powiedział nic więcej, a jego twarz stała się nieprzenikniona. - Jak noga? - spytał Peter. - Do dupy. - Theo przesunął językiem po połamanych zębach. - Najbardziej martwią mnie zęby. Nic nie jest tam, gdzie być powinno. Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Peter znów spojrzał w okno. Miejsce, w którym przed chwilą stała Maus, było puste. Z dołu doleciało trzaśnięcie zamykanych i otwieranych drzwi. Greer wyszedł na podwórko z karabinem i podszedł do sterty drewna leżącego koło stodoły. Oparł karabin o ścianę, wziął do ręki siekierę i zaczął rąbać polana. - Słuchaj - zaczął Theo - wiem, że cię zawiodłem, decydując się tu pozostać. Peter spojrzał na brata. Z kuchni dolatywały głosy innych. - Wszystko w porządku - powiedział. Tyle się wydarzyło, że Peter dawno zapomniał o rozczarowaniu. Maus cię potrzebowała. Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo. Theo pokręcił głową.
- Posłuchaj mnie. Wiem, że to, co zrobiłeś, wymagało ogromnej odwagi. Nie chcę, żebyś myślał, że tego nie widzę. Nie o to mi chodzi. Odwaga jest łatwa, gdy alternatywą jest śmierć. Trudniejsza jest nadzieja. Dostrzegłeś coś, czego nie zauważył nikt oprócz ciebie, i poszedłeś za tym. Nigdy bym się na to nie zdobył. Wierz mi, próbowałem. Choćby dlatego, że ojciec bardzo tego pragnął. Po prostu nie miałem tego w sobie. Wiesz, co jest najzabawniejsze? Byłem rad, kiedy to odkryłem. Peter pomyślał, że słowa Theo brzmią niemal gniewnie, a jednak gdy je wypowiadał, jego twarz pojaśniała. - Kiedy? - spytał Peter. - Kiedy co? - Kiedy to odkryłeś? Oczy Theo powędrowały w górę. - Kiedy? Myślę, że w głębi duszy zawsze o tym wiedziałem. Tamtej nocy w elektrowni zobaczyłem pierwszy raz, co w sobie masz. Nie chodzi mi o wyjście na zewnątrz, bo jestem pewny, że był to pomysł Alicii. Chodziło o wyraz twojej twarzy, jakbyś zobaczył tam całe swoje życie. Zrugałem cię, bo postąpiłeś głupio, bo mogłeś zabić nas wszystkich, ale w końcu poczułem ulgę. Wiedziałem, że nie muszę dłużej udawać. - Westchnął i pokręcił głową. - Nigdy nie chciałem być taki jak ojciec, Peterze. Uważałem, że dalekie wyprawy to szaleństwo, zanim wyjechał i więcej nie wrócił. Nie dostrzegałem w tym żadnego sensu. Teraz, gdy patrzę na ciebie i Amy, wiem, że nie chodziło o sens. W tym wszystkim nic nie ma sensu. Zro-
biłeś to z powodu wiary. Nie zazdroszczę ci i wiem, że całe życie będę się o ciebie martwił, ale jestem z ciebie dumny. - Przerwał na chwilę. - Chcesz usłyszeć więcej? Peter był zbyt zdumiony, aby odpowiedzieć. Zdołał tylko skinąć głową. - Myślę, że to duch nas ocalił. Spytaj Maus, to ci powie. Nie wiem, co to takiego, ale coś tu jest. Sądziłem, że jestem martwy. Że wszyscy jesteśmy martwi. Nie myślałem... ja to wiedziałem. Dlatego mam pewność, że to miejsce nas strzeże, że się nami opiekuje. Mówi, że dopóki tu będziemy, nic nam nie grozi. - Spojrzał Peterowi w oczy jak nawiedzony. - Nie musisz mi wierzyć. - Nie powiedziałem, że ci nie wierzę. Theo zaśmiał się i skrzywił, bo zabolały go pęknięte żebra. - To dobrze - powiedział, opierając głowę na poduszce. - To dobrze, bo ja w ciebie wierzę, bracie. Postanowili zostać na farmie przez jakiś czas. Sara powiedziała, że musi upłynąć co najmniej sześćdziesiąt dni, zanim Theo będzie mógł zacząć myśleć o chodzeniu, a Mausami była zbyt osłabiona długim i bolesnym porodem. Z nich wszystkich tylko Caleb wydawał się zupełnie zdrowy. Choć miał zaledwie kilka dni, jego oczy były błyszczące i czujne, rozglądał się ciekawie. Uśmiechał się słodko do wszystkich, ale najczęściej do Amy. Zawsze gdy słyszał jej głos lub wyczuwał, że wchodzi do pokoju, wydawał przenikliwy radosny okrzyk imachał rączkami i nóżkami. - Myślę, że Caleb cię lubi - powiedziała pewnego dnia Maus, próbując go uspokoić. - Możesz go potrzymać,
jeśli chcesz. Peter i Sara patrzyli, jak Amy siada przy stole w kuchni, a Mausami umieszcza go ostrożnie w jej ramionach. Dziecko wyciągnęło rączkę, a Amy pochyliła się nad nim, pozwalając, żeby złapał ją za nos. - Dziecko - powiedziała, uśmiechając się. - Masz rację, to dziecko. - Maus przycisnęła dłoń do obolałych piersi i jęknęła. - Żebyś wiedziała. - Nigdy wcześniej takiego nie widziałam. - Amy patrzyła Calebowi w oczy. Każdy jego szczegół wydawał jej się nowy, jakby był zanurzony w jakimś cudownym życiodajnym płynie. - Witaj, maleństwo. Dom był zbyt mały, aby pomieścić wszystkich, a Caleb potrzebował ciszy. Przenieśli zapasowe materace do jednego z pustych domów po drugiej stronie drogi. Kiedy ostatnio panował tu taki ruch? Kiedy ludzie zajmowali tu więcej niż jeden dom? Nad rzeką rosły duże krzaki z kwaśnymi jeżynami, które nabierały słodyczy w promieniach słońca. W wodzie skakały ryby. Alicia wracała codziennie z polowania uśmiechnięta i brudna, ze zwierzyną wiszącą na sznurze w poprzek jej pleców. Przynosiła zające, tłuste kuropatwy i coś, co wyglądało jak skrzyżowanie wiewiórki i świstaka, a smakowało jak sarnina. Nie miała strzelby ani łuku, wystarczał jej nóż. - Dopóki jestem z wami, nikt nie będzie głodny obiecała. Był to beztroski, szczęśliwy czas - jedzenia mieli w bród, dni były ciepłe i coraz dłuższe, noce upływały cicho i bezpiecznie pod gwiazdami. Mimo to Peter czuł nad sobą
chmurę niepokoju. Wynikało to po części z tymczasowości ich sytuacji i problemów związanych z odejściem - z prowiantem, paliwem i bronią oraz przestrzenią, którą musieli pokonać. Mieli tylko jednego hummera, w którym ledwo się mieścili, nie wspominając o kobiecie z małym dzieckiem. Nie wiedzieli też, co zastaną w Kolonii. Czy nadal będą płonęły światła? Czy Sanjay każe ich aresztować? Jeszcze kilka tygodni temu ten problem wydawał się odległy, niewart zmartwienia, lecz teraz sytuacja się zmieniła. Jednak nie to pytanie najbardziej go gnębiło. Chodziło o wirusa. O dziesięć fiolek w lśniącym metalowym pojemniku spoczywającym w plecaku, który umieścił w domu, gdzie spał z Greerem i Michaelem. Major miał rację: to dlatego Lacey mu je dała. Zmodyfikowany wirus już ocalił życie Alicii - więcej niż ocalił. To on jest bronią, o której mówiła Lacey. Potężniejszą niż karabiny, noże i kusze, potężniejszą od bomby, która zabiła Babcocka. Zamknięta w metalowej kasetce jest zupełnie bezużyteczna. W jednej sprawie Greer się pomylił: decyzja nie należy wyłącznie do Petera. Potrzebuje zgody wszystkich. Farma jest równie dobra na podjęcie decyzji jak każde inne miejsce. Mogą go związać i zamknąć w jednym z pustych domów. Greer się nim zajmie, jeśli coś pójdzie nie tak. Peter wiedział to aż nadto dobrze. Którejś nocy wezwał ich wszystkich. Zebrali się przy ognisku rozpalonym na podwórku. Wszyscy z wyjątkiem odpoczywającej na górze Mausami i Amy, która
opiekowała się małym Calebem. Zaplanował to w ten sposób, bo nie chciał, żeby Amy wiedziała. Nie dlatego, że mogłaby się sprzeciwić. Wątpił, czyby to zrobiła. Chciał jej oszczędzić konieczności podjęcia decyzji i tego, co może oznaczać. Theo przykuśtykał o kulach, które Hollis zrobił mu z kawałków drewna. Za kilka dni zamierzali zdjąć łubki. Peter przyniósł plecak z fiolkami. Jeśli wszyscy się zgodzą, nie ma powodu, aby dłużej zwlekać. Usiedli na kamieniach wokół ognia, a Peter wyjaśnił, co zamierza zrobić. Pierwszy zabrał głos Michael. - Zgadzam się - powiedział. - Myślę, że powinniśmy spróbować... - To szalony pomysł - przerwała mu Sara. Spojrzała na pozostałych. - Nie rozumiecie, co to takiego? Jeśli nikt nie chce tego powiedzieć, ja to zrobię. To jest złe. Ile milionów ludzi zginęło z powodu tego, co jest w tej kasetce? Nie mogę uwierzyć, że o tym rozmawiamy. Ja wrzuciłabym fiolki do ognia. - Może masz rację, Saro - odparł Peter. - Ale uważam, że musimy coś w tej sprawie postanowić. Babcock i jego Wielu nie żyją, lecz pozostali z Dwunastu nadal gdzieś są. Widzieliśmy, co potrafią Alicia i Amy. Nie bez powodu dostaliśmy te fiolki, podobnie jak nie bez powodu przyszła do nas Amy. Nie możemy udawać, że tego nie dostrzegamy. - To może cię zabić, Peterze. Zabić albo zrobić coś gorszego.
- Jestem gotowy zaryzykować. Wirus nie zabił Alicii. Sara odwróciła się do Hollisa. - Powiedz mu, błagam, powiedz mu, że to szaleństwo. Hollis pokręcił głową. - Przykro mi, ale zgadzam się z nim. - Żartujesz. - Peter ma rację. Wirus nie wpadł w nasze ręce bez powodu. - Czy powodem nie może być to, że wszyscy żyjemy? Wziął ją za rękę. - To nie wystarczy, Saro. Żyjemy, i co dalej? Chcę żyć z tobą. Mieć prawdziwe życie. Bez świateł i murów, bez stania na warcie. Może kiedyś będzie to czyimś udziałem. Pewnie tak, ale nie mogę odmówić Peterowi, dopóki istnieje szansa. Sądzę, że w głębi duszy myślisz podobnie. - Będziemy z nimi walczyli. Znajdziemy pozostałych z Dwunastu ibędziemy z nimi walczyli jak ludzie. - Tak, obiecuję ci. To się nie zmieni. Sara milczała. Peter poczuł, że się zrozumieli. Kiedy Hollis na niego spojrzał, wiedział, co przyjaciel chce mu powiedzieć. - Jeśli to zadziała, będę następny. Peter spojrzał na Sarę, lecz nie dostrzegł sprzeciwu. Pogodziła się. - Nie musisz tego robić, Hollisie.
Olbrzym pokręcił głową. - Nie robię tego dla ciebie. Pytałeś, czy się zgadzam. Oto moja decyzja. Możesz z nią zrobić, co chcesz. Peter spojrzał na Greera, który skinął głową. Później odwrócił się do brata. Theo siedział na kłodzie po drugiej stronie ogniska, wyciągnąwszy nogę w łubkach. - Daj spokój, Peterze. Co ja tam wiem? Mówiłem, że to twoje przedstawienie. - Nie, nas wszystkich. Theo wahał się chwilę. - Jeśli dobrze zrozumiałem, chcesz się zarazić wirusem i pragniesz, abym cię do tego zachęcił. Hollis chce tego samego, o ile nie umrzesz ani nie zostaniesz zabity w trakcie tego procesu. Peter poczuł ascetyczną surowość sytuacji. Pierwszy raz zadał sobie pytanie, czy da radę. Zrozumiał, że pytanie Theo było sprawdzianem. - Tak, właśnie o to mi chodzi. Theo skinął głową. - W takim razie w porządku. - Tylko tyle? W porządku? - Kocham cię, bracie. Gdybym uważał, że zdołam cię od tego odwieść, spróbowałbym. Wiem, że nie zdołam. Mówiłem, że będę się o ciebie martwił. Równie dobrze mogę zacząć już teraz. Na koniec Peter zwrócił się do Alicii, która zdjęła okulary, odsłaniając pomarańczowe obwódki oczu, których intensywność wzmocniło światło ogniska. Najbardziej potrzebował jej zgody. Bez niej niczego nie zrobi.
- Tak - odrzekła, kiwając głową. - Przykro mi to mówić, ale tak. Nie było powodu, by zwlekać. Peter wiedział, że długie rozmyślania osłabią jego zdecydowanie. Zaprowadził ich do pustego domu, który przygotował - ostatniego, na samym końcu dróżki. Był bardzo mały, pozostały z niego tylko ściany. Usunięto wszystkie wewnętrzne przegrody, zostawiając odsłonięte legary. Okna zabito sklejką, co było jednym z powodów, dla których Peter go wybrał, oprócz tego, że stał daleko od pozostałych. Hollis zabrał sznury, które Peter znalazł w stodole, a Michael i Greer przynieśli z sąsiedniego domu materac. Ktoś zabrał lampę. Kiedy Hollis przywiązywał sznury do legarów, Peter rozebrał się do pasa i położył na plecach. Nagle ogarnął go niepokój, zaczął być boleśnie świadomy wszystkiego, co dzieje się wokół. Serce zaczęło mu walić. Spojrzał na Greera, dostrzegając w jego oczach milczącą zgodę. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie zawahaj się. Hollis skończył krępować sznurami ręce i nogi Petera; zostawił go rozciągniętego na podłodze. Materac cuchnął myszami. Peter odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. - Zrób to teraz, Saro. Sara trzymała kasetkę z fiolkami. W drugiej ręce miała strzykawkę w plastikowym opakowaniu. Peter zauważył, że trzęsą jej się ręce. - Potrafisz to zrobić. Podała kasetkę Michaelowi. - Błagam.
- Co mam z tym zrobić? - Michael odsunął kasetkę. - To ty jesteś pielęgniarką. Peter poczuł, że jest wyczerpany. Jeszcze chwila, a zmieni zdanie. - Czy ktoś mógłby to zrobić? - Ja się tym zajmę - odrzekła Alicia. Wzięła kasetkę z rąk Michaela i ją otworzyła. - Peterze... - Co się stało? Do diabła, Alicio? Odwróciła skrzyneczkę, aby im pokazać. - Kasetka jest pusta. To Amy, pomyślał. Co ona najlepszego zrobiła? Znaleźli ją przy palenisku, gdy wrzucała do ognia ostatnią fiolkę. Na ręku trzymała małego Caleba owiniętego kocem. Fiolka zaskwierczała i wystrzeliła, gdy płyn osiągnął temperaturę wrzenia. Peter przykucnął obok niej. Był zbyt zaszokowany, aby odczuwać gniew. Właściwie nie wiedział, co powinien czuć. - Dlaczego to zrobiłaś, Amy? Nie patrzyła na niego, lecz wbiła wzrok w płomienie, jakby chciała się upewnić, że wszystkie wirole zostały zniszczone. Delikatnie gładziła czarne włoski niemowlęcia. - Sara miała rację - odezwała się wreszcie. - To jedyny sposób, aby mieć pewność. Odwróciła wzrok od ognia. Wtedy Peter zrozumiał, co czuje - zrozumiał, że postanowiła uwolnić go od tego ciężaru, uwolnić ich wszystkich, i że był to z jej strony akt miłosierdzia.
- Przykro mi, Peterze, lecz ten wirus uczyniłby cię takim jak ja - rzekła - Nie mogłam na to pozwolić. Tej nocy nie rozmawiali więcej o wirusie ani o płomieniach, ani otym, co zrobiła Amy. Czasami, w dziwnych chwilach, kiedy Peter przypominał sobie tamte wydarzenia, miał dziwne uczucie, jakby to wszystko działo się we śnie. Albo nie we śnie, lecz w czymś przypominającym sen, sen przeniknięty atmosferą nieuniknioności. W końcu doszedł do przekonania, że zniszczenie wirusa nie było katastrofą, której się obawiał, lecz kolejnym krokiem na drodze, którą mieli wspólnie przebyć. Że nie mógł poznać przyszłości ani tego nie potrzebował. Podobnie jak Amy musiał kierować się wiarą. W ranek odjazdu Peter stał na werandzie z Michaelem i Theo, obserwując wschodzące słońce. Wreszcie zdjęli łubki z nogi jego brata. Mógł chodzić, lecz utykał i szybko się męczył. Na podwórku Hollis i Sara ładowali ostatnie rzeczy na hummera. Amy nadal była w domu z Maus, która karmiła Caleba przed odjazdem. - Wiesz co... - zaczął Theo - mam wrażenie, że gdybyśmy tu wrócili, zastalibyśmy to miejsce w takim stanie, w jakim jest teraz. Jakby było oddzielone od reszty świata. Jakby czas przestał tu płynąć. - Może i tak - mruknął Peter. Theo zamilkł, patrząc na piaszczystą drogę. - Do diabła, bracie. - Pokręcił głową. - Sam nie wiem, co byśmy tu zastali, lecz miło tak pomyśleć. Amy i Maus wyszły z domu. Wszyscy zgromadzili
się wokół hummera. Kolejny odjazd, kolejne pożegnanie. Obejmowali się, życzyli sobie szczęścia i płakali. Sara usiadła za kierownicą, a Hollis usadowił się obok niej. Theo i Mausami zajęli miejsca z tyłu. W skrzyni ładunkowej hummera były dokumenty, które Lacey przekazała Peterowi. „Oddaj je dowódcy”, powiedział Peter do Greera. Amy po raz ostami przytuliła małego Caleba. Kiedy Sara zapaliła silnik, Greer podszedł do otwartego okna od strony kierowcy. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. Od magazynu paliw jedź prosto na południe autostradą sto dziewięćdziesiąt jeden. Powinniście nią dotrzeć do sześćdziesiątki w Eagar. To droga do Roswell, zaprowadzi was wprost do garnizonu. Zaznaczyłem go na mapie Hollisa. Pamiętaj o miejscach oznaczonych czerwonym krzyżem. Nie przeoczysz ich. Nie ma tam niczego szczególnego, ale paliwo i amunicja, które znajdziecie, pomogą wam dotrzeć na miejsce. Sara skinęła głową. - Zrozumiałam. - Przede wszystkim trzymajcie się daleko od Albuquerque. Roi się tam od wiroli. Hollisie, bądź czujny. Olbrzym siedzący na fotelu pasażera odpowiedział: - Będę czujny, majorze. Greer cofnął się, robiąc miejsce Peterowi. - To chyba wszystko - westchnęła Sara. - Chyba tak. - Zajmij się Michaelem, dobrze? - Otarła oczy i po-
ciągnęła nosem. - Potrzebuje tego... - Możesz na mnie liczyć. - Peter uścisnął dłoń Hollisa, życząc mu szczęścia, a później spojrzał na tylne siedzenie hummera. - Theo? Maus? Gotowi? - Jak diabli, bracie. Do zobaczenia w Kerrville. Peter cofnął się, a Sara wrzuciła bieg, zatoczyła szerokie koło i wolno ruszyła drogą. Pozostała piątka - Peter, Alicia, Michael, Greer i Amy - stała w milczeniu, patrząc, jak się oddala. Obłok kurzu stawał się coraz mniejszy, a warkot silnika zaczął cichnąć, by po chwili całkowicie umilknąć. - Cóż - rzekł w końcu Peter. - Dzień nie stał się przez to młodszy. - To miał być żart? - prychnął Michael. Peter wzruszył ramionami. - Chyba tak. Założyli plecaki. Kiedy Peter sięgnął po karabin, stwierdził, że Amy nadal stoi na werandzie, obserwując chmurę pyłu ciągnącą się za odjeżdżającym hummerem. - Co się stało, Amy? Spojrzała na niego. - Nic. Myślę, że nic im się nie stanie. - Uśmiechnęła się. - Sara jest dobrym kierowcą. Nie było o czym mówić, chwila odejścia nadeszła. Poranne słońce oświetlało dolinę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w połowie lata dotrą do Kalifornii. Wyruszyli. Zobaczyli je z oddali. Szerokie pole pełne lśniących
wirników obracających się na wietrze. Turbiny. Trzymali się pustyni, miejsc gorących i suchych, chroniąc się, gdzie mogli, rozpalając ogniska i przeczekując noc. Wirole widzieli tylko raz. Trzy. W Arizonie, w miejscu oznaczonym na mapie jako Pustynia Pstra. Drzemały w cieniu pod mostem, zwisając z dźwigarów. Amy wyczuła je, kiedy się zbliżyli. „Zostawcie ich mnie”, powiedziała Alicia. Zabiła wszystkich. Nożem. Znaleźli ją w przepuście, wyciągającą ostrze z piersi ostatniego. Już zaczęli dymić. „To pestka”, rzuciła. Nawet się nie zorientowali, kim jest. Może sądzili, że jest wirolem. Byli też inni. Ciała i szczątki. Poczerniałe żebra, zamieniające w popiół kości ręki lub czaszki. Sugestywne odciski na asfalcie przypominające coś przypalonego na patelni. Zwykle natrafiali na nie w miastach. Większość leżała niedaleko budynków, w których spały i które opuściły, by położyć się na słońcu i umrzeć. Ominęli Las Vegas, wybierając południowy szlak. Sądzili, że miasto jest puste, ale lepiej być przesadnie ostrożnym, niż później żałować. Był środek lata, dni zrobiły się długie i brutalne. Postanowili ominąć bunkier, wybierając najkrótszą drogę i zmierzając prosto do celu. Kiedy dotarli do elektrowni, utworzyli szeroką tyralierę. Ogrodzenie było otwarte. Michael musiał pomajstrować przy włazie, odkręcając płytę osłaniającą mechanizm i odsuwając zapadki
końcem noża. Peter wszedł pierwszy. Pod nogami usłyszał przenikliwy metaliczny brzęk. Uklęknął, aby zobaczyć, co to takiego. Łuski karabinowe. Ściany i klatka schodowa pełne były otworów po kulach, a schody zagradzały kawałki betonu. Światło zgasło. Alicia weszła do chłodnego, mrocznego wnętrza, zdejmując okulary. Ciemność nie była dla niej problemem. Peter i pozostali czekali, kiedy zeszła do sterowni, śledząc czerwony punkcik jej karabinu. Usłyszeli, jak gwiżdże, że wszystko jest w porządku. Kiedy zeszli, odnalazła lampę i zapaliła knot. W pomieszczeniu panował bałagan. Długi stół leżał przewrócony, najwyraźniej pełniąc funkcję barykady. Podłogę zaścielały łuski i puste magazynki, jednak pulpit sterowniczy sprawiał wrażenie sprawnego, a liczniki nadal świeciły. Przeszli do pomieszczeń magazynowych i sypialnych. Nikogo. Żadnych ciał. - Wiesz, co tu się stało, Amy? - spytał Peter. Podobnie jak pozostali patrzyła w niemym zdumieniu na rozmiary zniszczenia. - Nic? Niczego nie czujesz? Pokręciła głową. - Myślę... myślę, że zrobili to ludzie. Regał, za którym ukryto karabiny, był odsunięty. Znikły również karabiny z dachu. Co widzą? Ślady walki? Kogo z kim? W korytarzu i sterowni leżały setki łusek. Ko-
lejne w pomieszczeniach sypialnych, gdzie panował nieopisany bałagan. Co się stało z ciałami? Dlaczego nie ma żadnych śladów krwi? - Cóż, przynajmniej jest prąd - stwierdził Michael, siadając za pulpitem. Włosy sięgały mu teraz do ramion. Jego skóra stała się brązowa od słońca, wysmagana wiatrem. Wpisał jakąś komendę. - Odczyty są prawidłowe. Na górę powinno płynąć dużo prądu, chyba że... - Urwał, przykładając palec do ust. Po chwili zaczął coś gorączkowo wystukiwać i wstał energicznie, obserwując zegary nad głową, aby w końcu usiąść. Stuknął długim paznokciem w monitor. - Tutaj. - Powiedz nam po prostu, o co chodzi - poprosił Peter. - To kopia zapasowa dziennika. Każdej nocy, gdy poziom energii w akumulatorach spada poniżej czterdziestu procent, urządzenia przesyłają sygnał do elektrowni, prosząc o więcej prądu. Proces jest całkowicie zautomatyzowany, nie trzeba go nadzorować. Pierwszy raz doszło do tego sześć lat temu, a później prawie każdej nocy. Aż do dziś. A właściwie aż do... trzystu dwudziestu trzech cykli temu. - Cykli? - Dni, Peterze. - Nie wiem, co to oznacza. - To znaczy, że ktoś wykombinował, jak naprawić akumulatory, w co poważnie wątpię, albo przestały pobierać prąd. Alicia ściągnęła brwi.
- To bez sensu. Dlaczego miałyby przestać? Michael się zawahał. Peter wyczytał prawdę z jego twarzy. - Bo ktoś wyłączył światła - odpowiedział. Spędzili niespokojną noc w elektrowni i wyruszyli skoro świt. W południe minęli Banning i zaczęli iść pod górę. Gdy się zatrzymali, aby odpocząć w cieniu wysokiej sosny, Alicia odwróciła się do Petera. - Gdyby Michael się pomylił i zostalibyśmy aresztowani, powiem, że zabiłam tamtych ludzi. Chcę, żeby mnie ukarali, ale nie pozwolę im tknąć ciebie. Nie mogą też zrobić krzywdy Amy ani Obwodowi. Peter właściwie się tego spodziewał. - Nie musisz, Alicio. Wątpię, czy Sanjay zrobił cokolwiek w tej sprawie. - Może i tak, ale chcę, żeby wszystko było jasne. To nie prośba, Peterze. Przygotujcie się. Greer? Zrozumiałeś? Major skinął głową. Jej ostrzeżenie było zbyteczne. Wiedzieli o tym, kiedy pokonali ostami zakręt nad górnym polem. Zobaczyli mur wyrastający Spomiędzy drzew, puste pomosty i ani śladu straży. Przy otwartych bramach nie krzątali się ludzie. Kolonia opustoszała. Znaleźli dwa ciała. Gloria Patal powiesiła się w Wielkiej Sali Schronu między pustymi łóżkami i kołyskami. Użyła wysokiej drabiny, po której wspięła się, aby przymocować sznur do
krokwi przy drzwiach. Drabina leżała obok jej stóp, zatrzymując w czasie chwilę, w której założyła sobie pętlę na szyję. Drugim było ciało Cioci. Peter znalazł ją siedzącą na kuchennym krześle, na małej polance przed domem. Wiedział, że nie żyje od wielu miesięcy, choć niewiele się zmieniła. Kiedy dotknął dłoni leżącej na kolanach, poczuł tylko chłodną sztywność śmierci. Głowa Cioci opadła do tyłu, a na twarzy malował się spokój, jakby zasnęła. Wiedział, że wyszła na dwór, kiedy zapadły ciemności i nie zapaliły się światła. Zaniosła krzesło na podwórko, by siedzieć i oglądać gwiazdy. - Peterze... - Alicia dotknęła jego ramienia, kiedy przykucnął obok ciała. - Co chcesz zrobić? Odwrócił głowę, zdając sobie sprawę, że płacze. Inni stali za nią niczym milczący chór świadków. - Trzeba ją pochować. Obok domu, w ogrodzie. - Zrobimy to. Pomyślałam o światłach. Wkrótce zapadnie zmrok. Michael powiedział, że jeśli chcemy, możemy mieć pełną moc. Spojrzał na Michaela, który skinął głową. - W porządku - odparł. Zaniknęli bramę i zgromadzili się w Słonecznym Miejscu. Michael poszedł do Domu Świateł. Zapadł zmierzch, a niebo nad ich głowami zrobiło się purpurowe. Wszystko zamarło. Nawet ptaki przestały śpiewać. Później usłyszeli wyraźny trzask i światła rozbłysły, zalewając ich intensyw-
ną, ostateczną jasnością. Michael stanął za ich plecami. - Na jedną noc powinno wystarczyć. Milczeli przez jakiś czas w obliczu tej niewypowiedzianej prawdy. Jeszcze jedna noc i światła Pierwszej Kolonii zgasną na zawsze. - Co robimy? - spytała Alicia. W ciszy Peter czuł wokół siebie obecność przyjaciół. Alicię, której odwaga go umacniała. Michaela, który schudł i stwardniał, stał się mężczyzną. Greera o mądrym żołnierskim obliczu. I Amy. Pomyślał o wszystkim, co widzieli, i o tych, których stracili - nie tylko o tych, których znał, lecz także o tych, których nigdy nie spotkał. Wiedział, jaka będzie jego odpowiedź. - Wyruszymy na wojnę. Amy wyszła z domu godzinę przed świtem. Z domu kobiety, którą nazywali Ciocią - tej, która umarła. Pochowali ją w miejscu, gdzie siedziała, zawijając ciało w narzutę. Na jej piersi Peter umieścił zdjęcie, które zabrał z sypialni. Ziemia była twarda, więc musieli kopać przez wiele godzin, a kiedy skończyli, zdecydowali, że tu przenocują. Dom tej kobiety, powiedział Peter, będzie równie dobry jak każdy inny. Amy wiedziała, że Peter ma własny dom, lecz odniosła wrażenie, że nie chce do niego wracać. Peter nie spał prawie całą noc. Siedział w pokoju staruszki i czytał jej książkę. Mrużył oczy w świetle lampy, odwracając kartki zapisane drobnym starannym maczkiem. Zaparzył sobie kubek herbaty, lecz jej nie wypił. Stał na stole obok niego, gdy pogrążył się w lekturze.
W końcu zasnął. Zasnęli także Michael i Greer, którzy stali na warcie na zmianę z Alicią. Teraz ona stała na pomoście. Amy wyszła na ganek, przytrzymując drzwi, żeby nie trzasnęły. Chłodną twardą ziemię pod jej stopami pokrywała rosa i igliwie. Bez trudu znalazła tunel pod magistralą, uniosła właz i weszła do środka. Czuła jego obecność od wielu dni, tygodni i miesięcy. Teraz to wiedziała. Czuła go od lat, od początku. Od czasu Milagro i dnia milczenia, i wielkiego statku, a właściwie znacznie wcześniej, przez te wszystkie lata, które w niej trwały. Czuła tego, który szedł jej śladem i zawsze był w pobliżu, którego smutek zagościł w jej sercu. Smutek wywołany tym, że jej nie ma. Oni zawsze wracają do domu, a jego dom jest tam, gdzie znajduje się ona. Wysunęła się z tunelu. Za chwilę zacznie świtać. Niebo pobladło, a ciemności wokół niej zaczęły się rozwiewać niczym para. Oddaliła się od muru, kryjąc się za drzewami. Skierowała uwagę na zewnątrz, zamykając oczy. - Chodź do mnie. Chodź do mnie. Cisza. - Chodź do mnie. Chodź do mnie. Wtedy poczuła szelest. Nie usłyszała, lecz poczuła, szelest czegoś poruszającego się po każdej powierzchni, każdej jej części, całując ją jak powiew wiatru. Skórę jej dłoni, szyi i twarzy. Skórę pod włosami, powieki. Poczuła delikatny wiatr pełen tęsknoty, szepczący jej imię. „Amy”.
- Wiedziałam, że tu jesteś - powiedziała i zaczęła płakać, tak jak on płakał w swoim sercu, bo jego oczy nie miały już łez. - Wiedziałam, że tu jesteś. „Amy, Amy, Amy”. Otworzyła oczy i zobaczyła, że przed nią przykucnął. Dotknęła jego twarzy tam, gdzie powinny być łzy. Objęła go. Kiedy go przytuliła, poczuła w sobie obecność jego ducha, inną od pozostałych, które nosiła, bo był jej własny. Wspomnienia wypełniły ją jak woda. Wspomnienie domu przysypanego śniegiem, jeziora i rozświetlonej karuzeli. Poczuła dużą rękę obejmującą jej dłoń w tamtą noc, gdy razem żeglowali pod sklepieniem nieba. - Wiedziałam, wiedziałam. Zawsze wiedziałam. Byłeś tym, który mnie kochał. Słońce zaczęło wyłaniać się zza gór. Zbliżało się jak ostrze światła przesuwające się po ziemi. Trzymała go tak długo, jak śmiała. Z pomostu w górze obserwowała ją Alicia. Amy to czuła, ale to nie miało znaczenia. To, co widziała, pozostanie ich sekretem, rzeczą, o której nikomu nie powie. Jak to, kim jest Peter, bo Amy czuła, że Alicia wie i to. - Pamiętaj - powiedziała mu. - Pamiętaj. Jednak on już odszedł, a jej ramiona obejmowały powietrze. Wolgast unosił się, oddalał od niej. Jak migotanie światła wśród drzew. Fragmenty dziennika Sary Fisher (Księga Sary) Przedstawione na Trzeciej Globalnej Konferencji Poświęconej Okresowi Północnoamerykańskiej Kwarantanny
Centrum Badań Kulturowych i Konfliktów Uniwersytet Nowej Południowej Walii, Republika Indoaustralijska 1621 kwietnia, 1003 po wybuchu epidemii [Początek fragmentu] Dzień 268 Minęły trzy dni od czasu, gdy opuściliśmy farmę. Dziś rano, zaraz po wschodzie słońca, przekroczyliśmy granicę Nowego Meksyku. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, ale Hollis jest pewny, że to sześćdziesiątka. Poruszamy się po płaskiej otwartej przestrzeni, choć na północy widać góry. Od czasu do czasu mijamy ogromny pusty znak przy drodze. Wszędzie stoją porzucone samochody, niektóre blokują drogę, co sprawia, że poruszamy się bardzo wolno. Dziecko jest niespokojne i płacze. Szkoda, że nie ma z nami Amy. Uspokoiłaby je. Ostatnią noc spędziliśmy pod gołym niebem, więc wszyscy są wyczerpani i warczą na siebie, nawet Hollis. Paliwo znów stało się problemem. Zostało nam tylko to, co w baku oraz jednym kanistrze. Hollis mówi, że za pięć, może sześć dni dotrzemy do Roswell. Dzień 269 W nasze serca wstąpiła nadzieja. Dziś ujrzeliśmy pierwszy krzyż - wielki czerwony znak umieszczony na silosie wysokości pięćdziesięciu metrów. Maus siedziała na dachu i dostrzegła go pierwsza. Od razu wszystkim poprawił się humor. Spędziliśmy noc w betonowym bunkrze położonym tuż za krzyżem. Hollis uważa, że kiedyś było w nim coś w rodzaju stacji pomp. To mroczne, wilgotne pomieszczenie pełne rur. Paliwo znajduje się w beczkach, tak jak powiedział Greer. Przelaliśmy je do
hummera przed udaniem się na spoczynek. Nie było na czym spać, tylko twarda betonowa posadzka, lecz jesteśmy teraz tak blisko Albuquerque, że nikt nawet nie myśli o spaniu na dworze. To dziwne, a jednocześnie przyjemne, spać w pomieszczeniu, w którym jest niemowlę. Lubię słuchać cichych odgłosów, jakie wydaje, gdy śpi. Nie powiedziałam jeszcze Hollisowi nowiny, bo muszę się upewnić. Czasem myślę, że on już wie. Jak mógłby o tym nie wiedzieć? Jestem pewna, że ta wiadomość jest wypisana na mojej twarzy. Zawsze gdy o tym myślę, nie mogę przestać się uśmiechać. Zauważyłam, że Maus obserwowała mnie tamtego wieczoru, gdy przepompowywaliśmy paliwo. „Czego chcesz? Na co się gapisz?”. „Na nic, Saro”. Spojrzałam na nią niewinnie, choć nie było to łatwe. „Nie wiem, o co ci chodzi”, a ona, że w porządku, i zaczęła się śmiać. W porządku. Dla mnie z pewnością jest w porządku. Nie wiem dlaczego, ale myślę, że to chłopiec. Nazwę go Joe, a jeśli będzie dziewczynka, Kate. Po rodzicach. To dziwne, jak szczęście z jednego powodu sprawia, że z innego robimy się smutni. Myślimy o tych, którzy zostali. Mamy nadzieję, że wszystko u nich w porządku. Dzień 270 Rano znaleźliśmy ślady wokół hummera. Wygląda, że były trzy. Nie wiemy, dlaczego nie próbowały wtargnąć do bunkra. Jestem pewna, że nas wyczuły. Mam nadzieję, że dotrzemy do Socorro na czas, aby zamknąć się na noc. Dzień 270 (znowu) Jesteśmy w Socorro. Hollis
uważa, że bunkry wchodzą w skład dawnego gazociągu. Zamknęliśmy się na noc. Teraz czekamy na [tekst nieczytelny]. Dzień 271 Znowu się zjawiły. Więcej niż trzy. Znacznie więcej. Przez całą noc drapały w drzwi bunkra. Rano wszędzie byty ślady, tyle śladów, że nie można było ich zliczyć. Rozbiły przednią szybę hummera i większość bocznych. Wszystko, co zostawiliśmy w środku, zostało rozrzucone, zniszczone i porwane na strzępy. Wiemy, że jest kwestią czasu, kiedy spróbują się dostać do kolejnego bunkra. Czy zasuwy wytrzymają? Caleb płakał całą noc, choć Maus robiła wszystko, aby go uspokoić, więc nie było dla nich tajemnicą, gdzie jesteśmy. Co je powstrzymuje? Zaczął się wyścig. Wszyscy to wiemy. Dziś przejedziemy przez poligon rakietowy White Sands do bunkra w Carrizozo. Chciałabym powiedzieć Hołłisowi, ale tego nie zrobię. Po prostu nie mogę, nie w taki sposób. Jeśli szczęście nam dopisze, poczekam, aż znajdziemy się na terenie garnizonu. Jestem ciekawa, czy dziecko wie, jak bardzo się boję. Dzień 272 Dziś w nocy nie zauważyliśmy żadnego śladu obecności wiroli. Wszystkim ulżyło. Mamy nadzieję, że je zgubiliśmy. Dzień 273 To ostatni bunkier przed Roswell. W miejscowości Hondo. Obawiam się, że może być to ostatni zapis w dzienniku. Śledziły nas przez cały dzień, obserwując zza drzew.
Słyszeliśmy, jak krążą wokół, choć dopiero zmierzchało. Caleb się nie uspokoił. Maus nosi go stale przy piersi, a on tylko płacze i płacze. Maus mówi, że wirole chcą Caleba. Żałuję, że opuściliśmy farmę, Hollisie. Żałuję, że w niej nie zostaliśmy. Kocham cię, kocham, kocham. Dzień 275 Kiedy czytam ostatni wpis, nie mogę uwierzyć, że ciągle żyjemy, że jakimś cudem udało się nam przetrwać tę straszną noc. Wirole nie zaatakowały. Kiedy rano otworzyliśmy drzwi, hummer leżał na boku w kałuży paliwa jak wielki ptak ze złamanymi skrzydłami, który runął na ziemię. Silnik został zniszczony tak, że nie da się go naprawić. Maska leżała sto metrów od samochodu. Zerwali opony i rozdarli je na strzępy. Wiemy, że mamy szczęście, bo udało nam się przeżyć noc, lecz teraz nie mamy samochodu. Z mapy wynika, że do garnizonu zostało pięćdziesiąt kilometrów. Gdyby nie Theo, moglibyśmy pokonać taką odległość. Maus chciała z nim zostać, ale on oczywiście odmówił, poza tym nikt z nas nie zgodziłby się na takie rozwiązanie. Theo powiedział, że skoro nie zabili nas ostatniej nocy, to jakoś przeżyje kolejną, jeśli będzie musiał. Hollis zrobił nosidełko ze sznurka i kawałka siedzenia hummera, żeby Maus mogła nieść Caleba, a później Theo pocałował ich oboje na pożegnanie i zamknął zasuwy, a my wyruszyliśmy, nie mając nic prócz karabinów i wody. Okazało się, że Roswell jest oddalone o więcej niż pięćdziesiąt kilometrów, znacznie więcej. Garnizon był po drugiej stronie miasta, lecz nie miało to większego znacze-
nia, bo po południu zostaliśmy przejęci przez patrol. Był w nim porucznik Eustace. Osłupiał na nasz widok, lecz wysłał hummera do bunkra, a teraz jesteśmy wszyscy bezpieczni i zdrowi za murami bazy. Piszę te słowa w namiocie kantyny dla cywilów (kantyny są trzy, jedna dla żołnierzy, druga dla oficerów i trzecia dla pracowników cywilnych). Wszyscy poszli już spać. Dowódcą garnizonu jest facet o nazwisku Crukshank, generał, jak Vorhees, lecz na tym podobieństwo się kończy. W przypadku Yorheesa czuło się, że za wojskową surowością kryje się żywy człowiek, a ten Crukshank pewnie nigdy w życiu się nie uśmiechnął. Odniosłam wrażenie, że Greer będzie miał poważne problemy, podobnie jak reszta z nas. Jutro o szóstej rano mamy złożyć raport, opowiedzieć mu naszą historię. W porównaniu z garnizonem w Roswell garnizon w Kolorado wydaje się marny Myślę, że jest taki duży jak Pierwsza Kolonia, z potężnymi betonowymi murami podpartymi metalowymi rozporami sięgającymi placu apelowego. Przypomina trochę pająka. Na terenie bazy jest mnóstwo namiotów i budynków. Pojazdy przyjeżdżały przez cały wieczór, ogromne cysterny i pięciotonowe ciężarówki pełne ludzi, karabinów i skrzynek z zaopatrzeniem. Z kabinami, na których zainstalowano rzędy reflektorów. Słychać ryk silników i czuć zapach spalin, widać deszcz iskier z pochodni. Jutro poszukam szpitala i zorientuję się, czy mogę się na coś przydać. Jest tu kilka kobiet, niewiele, głównie ze służby medycznej. Po terenie sektora cywilnego można się swobodnie poruszać.
Biedny Hollis był tak wycieńczony, że nie miałam okazji przekazać mu nowiny. Ta noc będzie ostatnią z moim sekretem. Jestem ciekawa, czy ktoś udzieli nam tu ślubu. Może dowódca garnizonu, choć Crukshank nie wygląda mi na takiego. Może powinnam poczekać, aż Michael będzie z nami i dostaniemy się do Kerrville. W końcu to on powinien mnie poprowadzić do ołtarza. Nie byłoby w porządku, gdybym zrobiła to bez niego. Powinnam czuć się wyczerpana, ale nie jestem. Jestem zbyt podniecona, by zasnąć. Pewnie to moja wyobraźnia, lecz gdy zamykam oczy i siedzę nieruchomo, mam wrażenie, że czuję dziecko w środku. Nie porusza się, nic takiego, na to jeszcze za wcześnie. Czuję tylko jego ciepłą, pełną nadziei obecność, nową duszę, którą nosi moje ciało, czekającą, aby przyjść na świat. Jestem... jak to się mówi? Jestem szczęśliwa, tak, szczęśliwa. Na dworze słychać strzały. Wyjdę, żeby zobaczyć, co się dzieje. *************** KONIEC DOKUMENTU *************** Znaleziono w Roswell (Masakra w Roswell) Rejon 16, marker 267 33°39’ sz. geogr. pn., 104°50’ dł. geogr. zach. Warstwa druga, głębokość 2,1 metra Numer katalogowy: BL 1894.02 Podziękowania Za wsparcie, zachętę, radę, inspirację, fachową pomoc, przyjaźń, koleżeństwo, cierpliwość, wikt i opierunek
składam serdeczne podziękowania: Ellen Levine i Claire Roberts z Trident Media Group; Markowi Tavaniemu i Libby McGuire z Ballantine Books; Ginie Centrello, prezesowi Random House Publishing, i Billowi Masseyowi z Oriona. Dziękuję za spektakularną reklamę, marketing i pracę handlowców Ballantine’a i Oriona. Dziękuję Richowi Greenowi z Creative Artists Agency; Michaelowi Ellenbergowi i Ridleyowi Scottowi ze Scott Free Productions oraz Rodneyowi Ferrellowi i Elizabeth Gabler z Fox 2000. Dziękuję moim błyskotliwym, dzielnym czytelnikom: Jenny Smith, Tomowi Barbashowi, Jennifer Vanderbes i Ivanowi Strauszowi. Przekazuję pozdrowienia moim wspaniałym kolegom i studentom Rice University: Bonnie Thompson, Johnowi Loganowi, Alex Parsons, Andrei White i The House of Fiction. Dziękuję ACC, najlepszemu chłopakowi na świecie, i IAC, dziewczynie, która ocaliła świat. Leslie, Leslie, Leslie. KONIEC \|/ (o o) +–––––––––––oOO-{_}-OOo–––––––––—+ Zapraszam na TnTTorrent. Najlepsza darmowa strona !!! Zarejestruj się poprzez ten link : http://tnttorrent.info/register.php?refferal=1036847
Spis treści I KOSZMARNY SEN
II ROK ZEROWY III UWAGA! IV DZIEWCZYNA ZNIKĄD V ZNAJDĘ CIĘ VI NOC OSTRZY I GWIAZD VII MROCZNE KRAINY VIII PRZYSTAŃ IX OSTATNI ŻOŁNIERZ SIŁ EKSPEDYCYJNYCH X Anioł góry XI NOWA ISTOTA Podziękowania